Stefan Kisielewski Abecadło Kisiela


Stefan Kisielewski

Abecadło Kisiela

Jak powstało "Abecadło"? Pomysł był dziecinnie prosty: równie prosty jak samo

abecadło. Jakiś czas temu reżyser Marian Terlecki postanowił zrobić film o

Kisielu i zaprosił mnie do współpracy. Już w trakcie kręcenia zdjęć okazało się

- co zresztą zupełnie oczywiste - iż główny bohater wplata we własną biografię

niezliczone anegdotki i wspomnienia dotyczące ludzi, z którymi miał do czynienia

w najrozmaitszych okolicznościach. Opowieści te rozsadzały wprawdzie zaplanowane

ramy filmu, lecz były tak smakowite, że dla ich ocalenia przystąpiliśmy

niezwłocznie do robienia filmu następnego. Zasiadłem więc przy Kisielowym stole,

rozmiarami przypominającym boisko do piłki ręcznej, i naprędce nabazgrałem na

kartce z górą sto nazwisk. Czujne pióro gospodarza skreśliło z tej

prowizorycznej listy paru delikwentów (zgadnij Koteczku - kogo mianowicie?),

lecz w zamian dopisało kilkunastu innych godnych uwiecznienia. Następnie, przy

użyciu metod niegodnych i podstępnych - niskie pochlebstwa, szantaż moralny,

obiecywanie gruszek na wierzbie etc - udało się Mistrza skłonić do pokąsania

dalszych stu kilkudziesięciu bliŽnich. Książeczka niniejsza stanowi zatem wierny

zapis Kisielowej gawędy, zubożonej tylko o charakterystyczne chrząknięcia,

sadystyczne pomruki oraz błogie westchnienia. Odstąpiliśmy też od nazbyt

rygorystycznych poprawek faktograficznych i od fryzowania wypowiedzi niedość

uładzonych. W zamian może choć w części udało się ocalić niepowtarzalną

swoistość stylu, klimat i ton tej narracji. To w istocie "pamiętnik mówiony", i

jako taki powinien zachować właściwości gatunku. A więc nie tyle statecznie

uporządkowany "Alfabet wspomnień", ile raczej "Abecadło" i to takie, co właśnie

z pieca spadło; w dodatku na łeb, na szyję. Zarazem śmiem przecież twierdzić, że

te swobodnie snute opowieści mają wagę dokumentu historycznego, choć nie obarcza

ich bagaż solennych przypisów ani aparatury bibliograficznej. Ich walor leży

gdzie indziej. Te dykteryjki przywracają naszym współczesnym dziejom - tak

uładzonym i tak doskonale bezosobowym - normalny, ludzki wymiar. Kisiel

spersonalizował polską historię. Właśnie tak, uczłowieczył ją i zhumanizował,

gdyż ten mądry prześmiewca wie dobrze, iż za każdym procesem dziejowym, za

każdym politycznym faktem - kryją się żywi ludzie z krwi i kości. Jest to rzecz

o biskupach i mężach stanu, policjantach i opozycjonistach, pisarzach i

dyplomatach, komunistach - by użyć porównania samego Kisiela - tak czerwonych

"jak kardynałowie łowiący raki w Morzu Czerwonym" i reakcjonistach tak czarnych

"jak Murzyni czyszczący komin z sadzy w noc bezksiężycową". W tym samym wszakże

stopniu jest to rzecz o Stefanie Kisielewskim, który współczesną historię Polski

nie tylko w sobie właściwy sposób opisuje, ale który także ją współtworzy już od

półwiecza. Pierwszy felietonista Rzeczypospolitej swoje 250 ofiar potraktował w

gruncie rzeczy łagodnie. Jego niewyparzony język kłuje, ale nie rani. Bowiem

Kisiel, przy całej drapieżności i sarkazmie, kompletnie wyzuty jest z jednego,

bardzo ludzkiego uczucia. Uczucia nienawiści wobec bliŽnich. Rozprawia się z

nimi zarazem zgryŽliwie i dobrodusznie, z przekąsem i wyrozumiałością. Leje im

miód na serce i natychmiast doprawia szczyptą soli z pieprzem. Smacznego! Tomasz

Wołek Proszono mnie, żeby się wypowiedzieć o różnych ludziach. Sprawa jest

ryzykowna, ale trudno. Więc spróbuję, według alfabetu. A Jerzy Andrzejewski -

znałem go chyba 55 lat, był to mój przyjaciel, ale nie bardzośmy się lubili.

Może to wynikło z różnicy usposobień i temperamentów. Prawdziwą pretensję miałem

do niego o powieść "Popiół i diament", bo uważam, że ona zafałszowała obraz

Polski bezpośrednio powojennej, że właściwie dała komunistom okazję, żeby

wytłumaczyć sprawy trudne, np. A$k w sposób nieprawdziwy - co mu zresztą

mówiłem. Wynikło z tego tyle, żeśmy do siebie kilkanaście lat nie mówili w

ogóle. Ale potem się z nim pogodziłem. On tej powieści nie odwołał, a młodzież

dziś zdaje się uważa, że jest to powieść doskonała i wolnościowa. Mam inny

pogląd. A Jerzego... Moja żona go bardzo lubiła, a ja go średnio lubiłem. Ale

był to nieprzeciętny człowiek, niewątpliwie. B Władysław Bartoszewski - mój

wielki przyjaciel. Więzień Oświęcimia i różnych obozów. Szalenie wygadany.

Pamiętam, że po PaŽdzierniku były sprawy sądowe o odszkodowania za więzienia.

Powoływano Bartoszewskiego na świadka i kiedy sędzia się dowiadywał, że on ma

być świadkiem, to nie dopuszczał do rozprawy. Przyznawał odszkodowanie byleby on

nie gadał, bo mówił jak maszyna. Miał różne przykrości. Teraz jest w Niemczech.

Wybitny historyk - moim zdaniem. Ja mam do niego pretensję, że zburzył Warszawę,

ale on twierdzi, że Powstanie musiało być. To jest różnica między nami. Ale

oczywiście żartuję, bo to raczej nie on zburzył... Arcybiskup Eugeniusz Baziak -

po śmierci Sapiehy zastępował arcybiskupa krakowskiego. Ja miałem z nim takie

zetknięcie, że po PaŽdzierniku wydano mi po raz drugi "Sprzysiężenie" i znowu

wynikła historia, że to prawie pornografia. Ksiądz Bardecki, asystent kościelny

w "Tygodniku", prosił, żebym poszedł do Baziaka i mu to wytłumaczył. Poszedłem,

on był bardzo łagodny. Powiedział: "Czy pan może mi napisać, że pan żałuje, iż

panu wydali?" Ja mówię: "Ekscelencjo, no dobrze, żałuję...". To nigdy nie miało

dalszego biegu. Tylko tyle go znałem. Wojciech Bąk - poeta, poznańczyk, katolik.

Znałem go w czasie okupacji. Trochę był alkoholikiem... nawet dużo. Bardzo

antykomunistyczny i po wojnie były z nim niesamowite historie w Poznaniu,

ponieważ odgrażał się, że przyjedzie na zjazd literatów - a nie chcieli go

drukować - wygłosi przemówienie i otruje się na estradzie. Ale ksiądz, przeor

dominikanów z Poznania, który to usłyszał, przyjechał do Warszawy i uprzedził

Putramenta, że może być taka historia. PUtrament zmobilizował jakichś facetów,

tak, że jak Bąk chciał wejść na estradę, to go chapnęLi... I był w domu wariatów

chyba przez pewien czas. Tragiczna postać, niezły poeta. Jakub Berman - nie

znałem, nie widziałem, niewiele mam do powiedzenia poza jedną sprawą, jak

uratowałem "Tygodnik Powszechny" i Zawieyskiego. Mianowicie jak była wojna

koreańska, to Berman wpadł na pomysł: zaprosił grupę literatów, których sam

wybrał, i powiedział, że każdy z nich musi napisać do jakiegoś pisarza na

Zachodzie list protestujący przeciwko wojnie, przeciwko Ameryce. Zawieyskiemu

wyznaczył Grahama Greene'a, że on ma do niego napisać. I pogroził mu, że to

fatalnie wpłynie na "Tygodnik" i na wszystko, jeżeli on odmówi. Mnie nie było

wtedy w Krakowie. Przyjeżdżam i mówią mi, że Zawieyski napisał, że to na

pierwszej stronie idzie, już cenzura puściła... Ja to czytam... no to było

okropne! Bo on się napił wódki, wpadł w histerię, i napisał szczerze,

rzeczywiście, ze szwungiem, ale bzdury niebywałe. Więc ja mówię do Turowicza:

"Słuchaj, ... jeżeli to się ukaże, to ja przestaję pisać w "Tygodniku". On mówi:

"Ale nie wygłupiaj się, przecież to już przeszło przez cenzurę, już wiedzą". Ja

mówię: "Daję słowo honoru - jeżeli to się ukaże, koniec". No i wtedy Gołubiew

się wtrącił: "Słuchajcie, jeśLi Stefan daje słowo honoru, to musimy to poważnie

traktować, musimy się naradzić". I zdjęLi to w końcu na całe szczęście, bo

byłoby po "Tygodniku" i po Zawieju... Władysław Bieńkowski - ciekawa postać,

komunista, ateista, który miał do nas jakiś sentyment. Jeszcze w roku 1946

urządzał dyskusję marksistów z katolikami w Krakowie u "Wierzynka", gdzie

głównymi dyskutantami byli pan Drobner i ksiądz Piwowarczyk. Dyskusja była

wspaniała, np. Drobner mówił, że Marks napisał tak i tak. Ksiądz PIwowarczyk

mówił na to: "Nie. On powiedział nie tak". Więc Drobner na to: "Ksiądz szanowny

się myli". "Ja się nie mylę, ale pan zna tylko lipskie wydanie Marksa, a nie zna

pan londyńskiego, gdzie on napisał to i to". No więc była to wysoka szkoła

jazdy. Potem Bieńkowski został wyrzucony jako gomułkowiec. A w 1956 znowu się

zjawił w Krakowie, zaczął rozmowy z Gołubiewem, z Zawieyskim, obiecywał nam, że

będzie wiele klubów katolickich, że wejdziemy do Sejmu, Zawieyski do Rady

Państwa, no i skusił nas... a potem sam wyleciał po kilku latach, ponieważ

Gomułka, którego był bliskim przyjacielem w czasie okupacji, zdenerwował się

jego dowcipami. Robił w Sejmie dowcipy rzeczywiście dziwne. Powiedział kiedyś,

że mamy ileś tam tysięcy nauczycieli szkół niższych_idiotów. A skąd się

wzięli?... Z socjalizmu, socjalizm ich wychował. Po takich dowcipach Kliszko się

denerwował. Wyrzucili Bieńkowskiego najpierw z ministerstwa, został dyrektorem

ochrony przyrody czy lasów, czy czegoś. Potem go z partii wyrzucili i został

polskim Dżilasem, wydawał za granicą. Mieszka w tym domu zresztą co i ja. Miły

człowiek. Ja się z nim kłóciłem: "Pan ciągle wierzy w marksizm, tylko pan mówi,

że Žle wykonano. Niestety po tylu latach to już okazuje się chyba, że tego nie

można dobrze wykonać". Taka była różnica między nami. Czesław Bobrowski -

wybitny ekonomista, przed wojną dobry znajomy pana Giedroycia. Uczestniczył w

"Klubie 11 Listopada" stworzonym przez Rydza_$śmigłego. Omawiano tam sprawy

gospodarcze. Ciekawa kariera. Po wojnie był wiceprezesem C$u$p, po czym Minc

zmienił front, zaczął niszczyć ustrój trójsektorowy, nastąpiła "bitwa o handel".

Bobrowski bardzo się sprzeciwiał, został ambasadorem w Szwecji, skąd uciekł do

Paryża. Wrócił do Polski w 1956 r. Znowu został wiceprezesem w Radzie

Ekonomicznej, ale nie bardzo go słuchano, bo Gomułka był uparty. W 1968 na

Uniwersytecie B. opowiedział się po stronie studentów i pobili go chyba - jakaś

była draka i wtedy znów wyjechał - był w Algierze doradcą gospodarczym. Wrócił

znowu pod koniec epoki gierkowskiej - i jak wiadomo też niewiele mógł.

Powiedział kiedyś w telewizji: "Skoro nie możemy wprowadzić systemu rynkowego,

to trzeba ciągnąć to co jest". Bardzo niemłody, chyba już po osiemdziesiątce.

Adolf Bocheński - był wybitnie zdolnym człowiekiem. Zginął jak wiadomo po bitwie

pod Ankoną. Uchodził za olbrzymi talent polityczny, ale jego książka "Między

Niemcami a Rosją" zaczyna się od założenia, że w Europie przez 30 lat nie będzie

wojny. No, założenie w 1938 roku dosyć zabawne. Poczuwał się do winy, że tego

nie przewidział i chyba dlatego zginął - szedł na najniebezpieczniejsze miejsca.

To był wielki charakter. Aleksander Bocheński - czyli Olo. Mój przyjaciel.

Rzeczywiście bardzo już niemłody. Właściwie jeden z twórców "Paxu", jeden z

najwierniejszych. Realista polityczny, inżynier, były dyrektor browaru w

Okocimiu. Autor książki "Dzieje głupoty w Polsce", której wydanie załatwiłem po

wojnie w prywatnej firmie "Panteon". I wcale nie poszła, mimo że w małym

nakładzie wydana - 3000, tak że wydawca, pan Ryńca miał do mnie pretensje. Ale

jest to książka niesłychanie ciekawa, właściwie apologia Targowicy, wszelkich

porozumień i tak dalej. Jest to ciekawy umysł, niepopularny umysł. Natomiast

jego tezy gospodarcze, że żaden rynek, tylko trzeba stworzyć totalizm

gospodarczy, wziąć wszystkich za mordę i produkować - chyba niesłuszne. Ale jest

to człowiek z wielkiej rodziny, interesujący, zabawny, ma już po osiemdziesiątce

grubo i... ja go lubię. Ksiądz Józef Bocheński - nie znam go osobiście. Uchodzi

za wielkiego filozofa. Kiedyś - co zabawne - był poniekąd cenzorem rzymskim. I

on właśnie wziął na Indeks książkę Piaseckiego i pismo "Dziś i Jutro". To

zabawne, że jego brat był twórcą "Paxu", a on to wciągnął na Indeks. No, ale to

jest taka rodzina, paradoksalna. Ciekawy człowiek - nie uważam, żeby był wielkim

filozofem. Czytałem jego artykuły o Kołakowskim, o książce, którą ja uważam za

najlepszą - "Główne nurty marksizmu" - i właściwie on niewiele miał o tym do

powiedzenia. Jest to bardzo osobliwy... wariat, przepraszam, który sam prowadzi

samolot, sam pędzi samochodami - po osiemdziesiątce to jest rzecz niezwykła.

Ciekawa postać. Jerzy Borejsza - nie znałem go osobiście, ale byłem na paru jego

zebraniach literacko_dziennikarskich w Krakowie, w 1945 roku. Był to człowiek,

który politycznie dużo kłamał, ale miał szaloną ambicję, żeby do Polski Ludowej

i do wydawnictw wciągnąć wszystkich endeków i prawicowców. Właściwie był jednym

z twórców "Paxu" - to do niego zgłosił się Olo Bocheński i jego to

zainteresowało, bo chciał mieć swoją prawicę. Skończył marnie, bo w końcu w

partii jakoś Žle go widzieli, poza tym zakochał się w dziewczynie "reakcyjnej".

Miał katastrofę samochodową, po której - jak mówiono - stracił pamięć. Był taki

dowcip, że powierzono mu wobec tego napisanie historii Polski. Ale to była

niebanalna postać, ciekawa. Jego bratem przyrodnim był chyba Różański, znany z

U$b. Oni nazywali się Goldbergowie, czy coś takiego. To był ciekawy człowiek.

Kazimierz Brandys - długie lata z nim dyskutowałem jako z komunistą i marksistą,

znałem go jeszcze z czasów okupacji. Teraz się nawrócił i przeciwną funkcję

spełnia. Nie bardzo go lubię, ale to jest kulturalny człowiek i bardzo dobry

pisarz, chyba. A co jeszcze napisze to nie wiadomo. Moim zdaniem jego książka

"Między wojnami" obok "Popiołu i diamentu" i "Pamiątki z celulozy" jest

właściwie najgorszym przejawem socrealizmu. Mówią, że "Obywatele" byli gorsi. Ja

twierdzę, że "Między wojnami" jest gorsze. No, ale się nawrócił i jest zupełnie

inny. Stefan Bratkowski - jest to pozytywna postać, chociaż mnie irytuje

okropnie to jego zadęcie spółdzielczo_społeczno_pozytywistyczne, takie jakieś

naiwne. Zresztą zrobił do mnie aluzję w jednym ze swoich artykułów. Napisał, że

nie lubi takich liberałów, co się boją robotników, i tylko liczą na pieniądze.

Ale muszę powiedzieć, że on ma szalony szwung i działa z przekonaniem, działa na

wszystkich frontach. Ja go jeszcze pamiętam, jak redagował "íycie i

Nowoczesność", dodatek do "íycia Warszawy", i z przekonaniem to robił. Jest to

właściwie Polak z Dolnego śląska, bo we Wrocławiu urodzony chyba, gdzie ojciec

był konsulem. Wiem, że on się przyjaŽnił z Osmańczykiem. Czasem go bardzo lubię,

a czasem mnie potwornie drażni, tak na przemian. Roman Bratny - znałem go słabo.

Pisarz znany. Akowiec kiedyś, a potem przeciwnie. Podobno jak go przyjmowali do

partii to się kajał, że on strzelał do komunistów, ale wierzył w to, a teraz

chce odkupić winy. No i go przyjęLi. Jerzy Braun - ciekawa postać. W gruncie

rzeczy debiutowałem literacko u Brauna. Wydawał on pismo "Zet", które było czymś

w rodzaju organu filozofii narodowej Hoene_Wrońskiego. Bardzo wybitni ludzie

pracowali w tym piśmie - Regamey, następnie nijaki Homolacs, erudyci ogromni.

Braun też był filozofem, erudytą, poetą, powieściopisarzem. Troszkę naiwnym

człowiekiem. W czasie okupacji był twórcą Unii, unii grup katolickich, potem

Stronnictwa Pracy. Był chyba ostatnim delegatem rządu londyńskiego, tylko

krótko. Po wojnie sądził, że odegra rolę polityczną, ale Bierut kazał zamknąć

działaczy Stronnictwa Pracy. Popiel wyjechał, lecz zamknięto Studentowicza,

Kwasiborskiego, Antczaka, Brauna i innych. Bardzo długo siedział w więzieniu.

Stracił oko, bo dostał jaskry. Zmarł w Rzymie. Tadeusz Breza - bardzo

inteligentny człowiek, ale trochę obrzydliwy, bo taki jakiś miękki cynik. Bardzo

mądry, na każdą sprawę patrzył dwuznacznie... stosował kompromitacjonizm, jak

mówił Irzykowski. Jeżeli się czyta jego "Spiżową bramę", to on tak niby nie lubi

tych księży, ale... lubi, sam kiedyś był w zakonie, zresztą arystokrata. Jest

taka jego książka "Niebo i ziemia", w dwóch tomach. Pierszy tom jest znakomity,

a drugi jest idiotyczny, bo okazało się, że przyszedł socrealizm, i od niego

zażądali, żeby przerobił ten drugi tom. I on go przerobił. Uważał, że cóż, tak

życie się toczy, jak każą, to trzeba. W rozmowie był znakomity. Rozmówca

przyjemny, subtelny, wszystko rozumiejący. A w życiu publicznym postać

dwuznaczna. Zbigniew Brzeziński - postać znana i sławna. Stykałem się z nim

wiele razy. Urodzony na Hożej w roku 1928. POlak, warszawianin. Jego ojciec był

konsulem w Montrealu. On sam od dziesiątego roku życia żył w Ameryce. No i

zaczął się wspinać po szczeblach kariery naukowo_politycznej. Z nami się

spotykał - z Giedroyciem w Paryżu, tu w Warszawie był kilkakrotnie. Czasem mu

dawali wizę, czasem nie. Pamiętam bardzo śmieszny wypadek, kiedy przyjechał do

Warszawy i zaprosił mnie na obiad, do węgierskiej restauracji. Gdy wychodzimy,

szalona uprzejmość - szatniarz podaje płaszcze, idziemy - ktoś ustępuje miejsca.

On mówi, że musi pojechać taksówką, tam stoją jacyś faceci, mówią: "A, prosimy,

proszę stanąć". Więc Brzeziński mówi: "Widzę, że pan ma tu dużo znajomych". Ja

mówię: "Wie pan, ja podejrzewam, że to są pana znajomi". Jego szczytem kariery

było to, że został doradcą do spraw wojennych Cartera, zresztą on wymyślił

Cartera w ogóle. NIe bardzo to wyszło, zwłaszcza ta historia z helikopterami pod

Teheranem go wykończyła, bo to był jego pomysł. Zaczęli mówić, że to typowo

polska robota... Ale jest to bardzo inteligentny człowiek - mówi po polsku z

akcentem, lecz bardzo dobrze. Jest szalenie uczynny wobec POlaków i miły. Czy

jest wielkim politykiem...? Również jego brat mieszka w Montrealu, jest żonaty z

Polką, nawet znam. A on jest żonaty z kuzynką Benesza, z Czeszką. No i jest

postacią bardzo znaną. Ryszard Bugaj - nie mam o nim wiele do powiedzenia. NIe

zgadzam się z nim... Na ogół. Ma on ciągoty, jak to mówią, czerwone, chciałby to

pogodzić jakoś z opozycją. Nie wiem, czy jego koncepcje gospodarcze, gdyby

zaczął je praktykować, nie doprowadziłyby do jakichś fatalnych skutków. A poza

tym ma brodę... C Józef Czapski - postać sławna. Malarz i właściwie człowiek,

który "odkrył" Katyń. To jest jego zasługa, bo on był wśród tych czterystu,

których z Ostaszkowa gdzieś przewieziono. Anders wyznaczył go do poszukiwania

zaginionych oficerów, i z tego powodu jeŽdził po całej Rosji. Niesamowicie

wysoki, dwumetrowy, w mundurze angielskim. I wykrył, że tych oficerów nie ma.

Zresztą opisał to w książce "Na nieludzkiej ziemi" - bardzo ciekawie. To

szalenie sympatyczny człowiek, z rodziny arystokratycznej, międzynarodowej.

MIędzy innymi ich krewnym był Cziczerin - pierwszy sowiecki minister spraw

zagranicznych. W 1920 roku Czapski jeŽdził do Rosji szukać jakichś zaginionych

polskich jeńców, czyli spełniał tę samą funkcję. Bardzo ciekawy człowiek. Chyba

przekroczył dziewięćdziesiątkę. Dobry malarz, świetne pióro. Mieszka w

Maisons_$laffitte, razem z Giedroyciem, choć nie zawsze się lubili. Pod koniec

życia prawie ociemniały, ale zawsze w świetnej formie. Adam Ciołkosz -

najpoczciwszy człowiek świata i najbardziej naiwny, jaki chyba istniał.

Spotkałem go też w Paryżu w 1957 roku, i zaczął mnie pytać, co to takiego

właściwie nadzwyczajnego jest w tym Cyrankiewiczu. Mówi: "Przecież to mój uczeń,

nic specjalnego, dlaczego on jest premierem, dlaczego on taki ważny, jakie on ma

zasługi, gdzie on się wykazał?" Więc ja mówię: "Wie pan, on dużo zrobił. On

zrobił wielką rzecz". Ciołkosz pyta: "Jaką?" Ja mówię: "íe żyje! Bo mógł nie

żyć, dziesięć razy". No więc on się uśmiechnął i mówi: "Proszę pana, jeżeli to

jest taki człowiek przyzwoity jak pan mówi, to czy pan mógłby go poprosić o

jedną rzecz?" "Jaką?" "W Tarnowie, w domu takim a takim, na strychu, znajduje

się skrytka, gdzie jest mój kufer z dokumentami P$p$s_owskimi, bardzo ważnymi. I

żeby on mi to odesłał". Ja mówię: "Wie pan, ja mu nawet słówkiem o tym nie

wspomnę, bo on oczywiście ten kufer weŽmie, ale panu go nie odeśle". Więc on

mówi: "No widzi pan, że to jest świnia!" Ja mówię: "Nie, to jest polityk, który

chce żyć...". Biskup Zygmunt Choromański - znałem mało. Był twardy, urzędował

tutaj na Książęcej w Kurii, kłócił się z komunistami jak diabeł. Był moment, że

chcieli go aresztować, kiedy ks. Kaczyński był w więzieniu. No, ale jakoś się

wybronił. Potem jak Wyszyński wrócił, on chyba jeszcze żył. Nie pamiętam, w

którym roku umarł. Józef Cyrankiewicz - ciekawe, bo niby postać reprezentująca

P$p$s, a ja nigdy o nim przed wojną nie słyszałem. Mój ojciec był przecież

starym pepeesowcem, znałem różnych pepeesowców, a o żadnym Cyrankiewiczu jako

żywo nigdy pojęcia nie miałem. Rodem z Krakowa, a właściwie z Tarnowa, z

endeckiej rodziny, bo ojciec był członkiem Stronnictwa Narodowego, brat

Młodzieży Wszechpolskiej. A on się wyłamał i był pepeesowcem. Znana postać na

uniwersytecie, dowcipny, wesoły, i tak dalej. Przychodzi okupacja i jest czynnym

działaczem W$r$n, czyli P$p$s_u antykomunistycznego, niepodległościowego.

Przypadkiem dostaje się w ręce Niemców, znajduje się w Oświęcimiu, gdzie zresztą

świetnie się zachowywał. Tu mógłbym powiedzieć anegdotkę. Jest taki literat, pan

O..., który był z nim razem w Oświęcimiu i mówił, że mieli znajomego kapo, który

twierdził, że przed wojną był kierownikiem sali w Bristolu i że zna wszystkich

Polaków. Ten kapo rezerwował dla nich miejsce uprzywilejowane, to znaczy dozorcy

klozetu, bo tam się nic nie robiło. Pewnego dnia przychodzą do niego i mówią, że

przyjechali Sawan i Malicka. A ten kapo pyta: "Co to za jedni?", "Jak to? Sławni

aktorzy, co pan, nie wie takich rzeczy. Sawan - najpiękniejszy mężczyzna w

Polsce". "A, no to dobrze, to ja go dam do klozetu". A ten Sawan wyglądał jak

półtora nieszczęścia - był ostrzyżony na zero, miał sraczkę nieustającą,

niedopasowany pasiak, kulawy był w ogóle jakiś. Po paru dniach przychodzi ten

kapo i mówi: "Słuchajcie, on nie ma prezencji, on się nie nadaje. Przyjdzie

komendant, wyrzuci jego, a mnie powiesi. Ale ja to miejsce dla was rezerwuję -

dajcie innego". PO paru dniach przyszedł inny i ten kapo na drugi dzień mówi:

"No, to jest chłopak do rzeczy". A to był Józef Cyrankiewicz. I on w tym

Oświęcimiu, a potem w NIemczech skumał się jakoś z komunistami. W każdym razie

przyjechał do Polski chyba z ideą koalicji. I wiem, że było zebranie pepeesowców

w Krakowie, gdzie Zygmunt Zaremba szalenie przestrzegał przed tym. A nagle

Cyrankiewicz i Rusinek, którzy przyjechali z obozu, powiedzieli, że oni właśnie

jadą do Bieruta, mają zaproszenie. Tam jakby piorun strzelił. "Rany Boskie! Co

robicie!" - socjaliści na rany Boskie się powoływali. A on powiedział: "Nie, ja

mu przedstawię wasze postulaty, wszystko będzie inaczej". Ale Zaremba mi mówił -

ja go kiedyś w Paryżu spotkałem - że już nigdy potem się nie pokazał, nic nie

przedstawił. No ale pokazał jakąś zręczność polityczną. Podobno Stalin go

polubił szalenie. Była taka scena na Kremlu - w czasie obiadu, na którym byli

przedstawiciele P$p$r, P$p$s, wszystkich czterech stronnictw. Stalin bez przerwy

mówił: "No tak, P$p$s to jest narodowa partia, która nie chce z komunistami,

która chce osobno... ja wiem..." Ciągle do Cyrankiewicza pił. Nagle Cyrankiewicz

zabrał głos i powiedział: "Tak, towarzyszu Stalin, my jesteśmy partią narodową,

mamy wielkie tradycje, my byśmy chcieli iść osobno, ale zrobimy tak, jak wy

sobie będziecie życzyć. A wiecie dlaczego? Bo wy dla nas jesteście jedynym

słońcem światowego socjalizmu". Stalin rozpromienił się, powiedział: "Wot

gołubczik". I od tego czasu przez szereg rządów pan Józio się trzymał, z tym, że

nie poszło mu z tą ręką obcinaną w Poznaniu, ale potem się zrehabilitował w

jakiś sposób. Właściwie należał do tej grupy reformistycznej, puławskiej -

raczej. Przy czym w Poznaniu opowiadali mi, że on pojechał kiedyś do tego samego

"Cegielskiego", gdzie właśNie o tej ręce mówił. I tam się szykowali na niego, że

"my tego tutaj drania splantujemy". A on od tego zaczął: "Ja tu na pewno

zostawiłem złe wspomnienie, powiedziałem o tym obcinaniu ręki. No, ale wiecie

przecież, jakie to były czasy, wiecie, gdzie żyjemy". I tu pokazał ręką na

wschód, i wtedy ogromne oklaski: "Morowy chłop", "swój człowiek". A Gomułka się

tam nie podobał, bo mówił o gospodarce, a było widać, że nie ma o niej pojęcia.

I ten Józio się długo trzymał, nawet kiedy Gierek doszedł, to go zrobił

przewodniczącym Rady Państwa... Już wiele on nie znaczył, ale za stalinizm nie

odpowiadał, za gomułkizm nie odpowiadał, i właściwie za nic nie odpowiadał - co

dowodzi zręczności. To znaczy za socjalizm odpowiadał, ale ja go kiedyś

zapytałem: "Czy pan dalej wierzy w socjalizm?". "A w co mam wierzyć? Czy można

budować kapitalizm bez kapitału". No - pomyślałem sobie - ma rację, nie można.

Ta postać ma swoje podłoże cyniczne, bo polityk tego rodzaju musi być cynikiem.

Ale starał się jakoś wypłynąć tak, żeby go Polacy lubili, nie powiem - kochali,

ale żeby go nie powiesili jak dojdzie co do czego. D Maria Dąbrowska - pisarka,

wybitna. Nie bardzo ją adorowałem, bo była apodyktyczna i lubiła się wywyższać.

Ale to może być moje osobiste odczucie. Miałem z nią zatarg, zresztą niemądry.

Ona była przyjaciółką Stanisława Stempowskiego, wielkiego masona. Syn

Stempowskiego, Jerzy - znany pisarz - był w Szwajcarii i nagle w "Tygodniku"

ktoś powiedział, że on umarł. Ja to podałem Bartoszewskiemu, który prowadził

wtedy u nas kronikę "Zmarli". On to wydrukował. Okazało się, że Stempowski żyje.

Spotykam potem panią Dąbrowską i ona mówi: "To podobno pan podał tę wiadomość".

Ja mówię: "No właśnie" i zaczynam się śmiać. Ona mówi: "Nie widzę w tym nic

śMiesznego" - z taką wściekłością na mnie spojrzała, że nogi mi się ugięły...

Ale była to wybitna osoba. Co prawda ja nie czytałem "Nocy i dni", tylko

fragmenty... Jest jedna rzecz wstydliwa. Otóż w 1956 była kandydatką do Nagrody

Nobla. Ale tak się złożyło, że po śmierci Stalina w 1953 roku Putrament wymuszał

od ludzi jakieś wypowiedzi na temat tej śmierci. To przez to się "Tygodnik"

przewrócił. I od niej wymusił. Napisała takie coś, że "potworna wiadomość", "co

będzie z nami", "co będzie z Polską" i tak dalej. I podobno gdy była kandydatką

do Nobla, ktoś to podał do Sztokholmu przetłumaczone, no i skosił. Tak Polacy

robią. Roman Dmowski - ha! Nie będę się wypowiadał. Raz w życiu z nim

rozmawiałem w Drozdowie u państwa Lutosławskich. Chodził po ogrodzie i myśmy

chodzili. ZaczęliśMy rozmawiać. Nie była to ważna rozmowa. On zapytał: "Jak się

panom podoba nowa kompozycja Koca?". Podobał mi się jako niebanalny typ

polskiego polityka. Bo stary kawaler, bardzo elegancki, bywający dużo za

granicą, znający języki, świetnie mówił po angielsku. Twórca polskiego

nacjonalizmu, a jednocześNie siedział w Dumie. Myślę, że zrobił wielką rzecz na

KOngresie Wersalskim, czy przed Kongresem. Natomiast w Polsce nie odegrał już

wielkiej roli, bo jednak nienawiść do Piłsudskiego wpłynęła na to, że wszystko

postawił na zwalczanie sanacji. No i odbiła się od niego młodzież. Najpierw

O$n$r, potem "Falanga" i różne inne. Myślę, że za dużo było tej nienawiści.

Jednak zaciemniło mu to widzenie. Jan Dobraczyński - co tu mówić. Nawet z nim

jestem na "ty". Uważam, że jest to człowiek dziwnie zakłamany. Bo pobożny, który

się trzy razy na tydzień spowiada, a jednocześNie buja, mówi rzeczy

nieprawdziwe. Wydał taki pamiętnik "Tylko w jednym życiu" i tam napisał o

zamknięciu "Tygodnika Powszechnego" - wszystko nieprawda, co mu zresztą

sprostowali. Nawet endecy prostowali - Maciński. Więc to jest zakłamany facet,

ale on o tym nie wie. Uważa, że jest w porządku. NO... dziwne. Adam Doboszyński

- nie znałem osobiście, tylko czytałem jego powieść, której nikt nie czytał:

"Słowo ciężarne". Jest to powieść o przyszłości, o Polsce, którą rządzi córka

Piłsudskiego. I jest wynalazca, co wynalazł proszek, który jak go rozpylić nad

jakimś krajem, to dzieci przestają się rodzić. Więc on go rozpyla nad Niemcami,

gdzie po paru miesiącach robi się tam popłoch. BArdzo zabawna powieść, nikt jej

nie czytał. Poza tym Doboszyński, jak przyjechał do Polski - a za nim U$b

jeŽdziło wszędzie - to ze wszystkimi się chciał spotkać, ze mną też między

innymi. No i z księdzem Piwowarczykiem całą noc przedyskutowali w jakimś

klasztorze, i wtedy po jego aresztowaniu ksiądz Piwowarczyk był wzywany na

proces. Ksiądz Piwowarczyk nie lubił endeków, i nie lubił jego teorii

społecznej, bo on napisał książkę - "Gospodarka narodowa" - i szalenie się

ksiądz Piwowarczyk biesił na tę książkę. Wiem, że Piasecki go chciał uratować,

ale nie udało mu się. Wyrok śmierci po procesie wykonano. Bolesław Drobner -

postać znana, moim zdaniem mało poważna. Pepeesowiec, ale zawsze dysydent,

komunizujący trochę. Miał rodzinę komunistyczną w Rosji. Jego zięć był, zdaje

się, przez Stalina wykończony. Drobner pojechał na białe niedŽwiedzie w czasie

wojny, pomimo całej swojej lewicowości. Siedział gdzieś w kraju Jakutów.

Opowiadał mi w Sejmie, że gdy go zwolniono, przyjechał do Moskwy i w Moskwie

spotkał na ulicy Zambrowskiego. Zambrowski mówi: "Aha, to wyście wrócili z

obozu. To świetnie. Dziś idziemy do Mołotowa, bo będziemy ustalać wschodnią

granicę Polski". Drobner mówi: "Jak to? Ja nic nie wiem, ja byłem na zesłaniu".

"To nic". I mówi mi: "Przychodzimy. Mołotow ma czerwony i niebieski ołówek i

kreśli - tu Krosno, tu coś tam". Drobner mówi: "Absurd. Rząd jest w Londynie, ja

wracam z zesłania i mam ustalać granice Polski". Twierdził zresztą, że coś

wytargował, właśnie koło Krosna, czy gdzieś tam - ale czy to prawda, to nie

wiem. Bardzo zresztą był zabawny. To mu mam za złe, że niszczył w Krakowie

prywatną inicjatywę. Stare sklepy zamykał. A jego rodzina była bardzo bogata i

też mieli takie sklepy, więc on miał jakiś kompleks. Potem się w Sejmie bardzo

naraził, bo był najstarszym posłem, otwierał Sejm, i coś takiego powiedział, co

się Kliszce nie podobało. Kliszko był nerwus straszny i zabronił, żeby już

kiedykolwiek Drobner zabierał głos w tych sprawach. Zabawna to była postać, ale

niezbyt poważna. Stanisław Dygat - aaa, to zabawna, ciekawa postać. I bardzo

zdolny. Ja go cenię, bo to pisarz, który się potrafił ustawić poza komunizmem -

ale nie przeciw, poza socrealizmem, poza wszystkim. Miał swoje zainteresowania,

swoją linię. Przed wojną, co tydzień była inna wystawa "Wiadomości LIterackich"

na Placu Saskim. To Eile projektował te wystawy, takie ładne plastycznie,

nowoczesne. I w każdy poniedziałek zabierano to i robiono nową. Otóż przychodził

jakiś młody człowiek, który wynosił wszystko, z własnego amatorstwa to robił...

nikt nie wiedział, kto to jest. To był Staś Dygat, który zresztą nic wtedy nie

pisał. Natomiast "Jezioro Bodeńskie" nam w czasie okupacji dał do czytania: to

było tak odświeżające, tak oryginalna książka. PóŽniej "Pożegnania", tak samo

doskonałe. Nigdy Žle nie pisał, wszystko pisał dobrze. Miał wrodzony talent. A w

ogóle on był nerwus i histeryk, co ukrywał. Poza tym szalenie interesował się

sportem, przyjaŽNił się z mistrzem olimpijskim Komarem. Ale lubił się popisywać

pesymizmem. Pamiętam, ja coś zaczynam mówić o sporcie, a on mówi: "Słuchaj, ty

sobie nie zdajesz sprawy, to nie jest żaden sport, to wszystko jest płatne, to

wszystko jest z góry umówione, to są kombinacje, nie ma żadnego sportu, nic..."

I dopiero jego siostra, żona Lutosławskiego, powiedziała mi: "Nie słuchaj, co

Staś mówi, bo on się popisuje takimi rzeczami". Umarł tragicznie, ponieważ go

oskarżono o ten film "Hotel Palace", że to jest film niepatriotyczny, tam POlacy

są wyśmiani i on właściwie nie jest Polakiem, bo matka była Francuzka, czy

ojciec... On się szalenie przejął tym, że była dyskusja w Urzędzie Filmowym,

prowadził ją Janusz Wilhelmi, nieboszczyk, który zaatakował potwornie Dygata, a

po nim wszyscy atakowali, co Dygat potem skomentował z goryczą: "A moi

przyjaciele siedzieli cicho, Konwicki, inni, nikt nie zabrał głosu w mojej

obronie". Wrócił do domu, dostał ataku serca i umarł. Przejął się tym, że jego

przyjaciele go nie bronili. Mirosław Dzielski - mój przyjaciel polityczny,

żarliwy neoliberał, neokapitalista, ideolog. Drukował pismo "13". Założył

Towarzystwo Przemysłowe w Krakowie. Był to bardzo ciekawy i inteligentny facet.

Opowiadałem się za nim. Niestety, umarł zbyt wcześNie. E Marian Eile - bardzo

ciekawy dziennikarz z "Wiadomości Literackich". Kierownik plastyczny

"Wiadomości". Całe życie marzył, żeby stworzyć coś w rodzaju polskiego "Playboya

i stworzył "Przekrój". Mój pierwszy etat był w "Przekroju". Mam pierwsze numery

i tam był taki abstrakcyjny humor, że Hitler żyje, ale się ukrywa. Była

dziewczyna z warkoczami o rysach Hitlera, póŽniej posąg jakiś nagi - okazało

się, że to Hitler udaje i takie różne kawały. To tak szło parę numerów. Nagle

przyjechał Borejsza z Warszawy, wezwał Eilego, zwymyślał go potwornie, że to

jest burżuazyjny formalizm. Powiedział: "Ja panu dziękuję za pracę". Czołem -

cześć. No i Eile zginął, poszedł gdzieś... i przerażenie, bo go nie ma dwa dni,

może odebrał sobie życie? Zaczęli go szukać nad rzeką. No, ale w końcu się

znalazł. Borejsza go pożałował i przywrócił. Było parę numerów o orce, o

kołchozach, ale potem "Przekrój" się rozwinął. Grzegorz Fitelberg - wybitna

postać, wielki dyrygent. Co najciekawsze, człowiek, który zakochał się w

kulturze polskiej. Był synem dyrygenta wojskowego z Rygi, íyda rosyjskiego. W

dzieciństwie nie mówił po polsku w ogóle. A w Polsce tak się zakochał, w

polskiej kulturze i muzyce. Stał się propagatorem, przyjacielem Szymanowskiego.

Był to świetny muzyk, ale nie bardzo dobry dyrygent, bo się tremował. Na próbach

pracował wspaniale, miał doskonały słuch i uczył orkiestrę, a koncert potrafił

zawalić, bo miał takie dziwne ruchy. Ale to bardzo ciekawy człowiek. Arogant

potworny, niesamowity. Pamiętam bardzo śmieszną z nim historię. Mianowicie

przeszedł na katolicyzm przed wojną i był szalenie pobożny, chodził w procesjach

i tak dalej... wojnę spędził w Południowej Ameryce. Po wojnie został mianowany

dyrektorem orkiestry w Katowicach - bezpartyjny oczywiście. Tam był dyrektor

administracyjny partyjny i drugi jeszcze sekretarz partii. Kiedyś jechali

samochodem w Katowicach i nagle widzą, że procesja idzie do kościoła. Fitelberg

mówi: "Proszę zatrzymać auto". Wysiadł, poszedł z tą procesją, poszedł się

modlić. A oni się schowali za węgłem, bo się wstydzili. No i potem Fitelberg

przychodzi i mówi: "A panowie co? íydzi?". NO i wspaniałą rzecz zrobił, kiedy

umarł Stalin. Fitelberg przyszedł na próbę orkiestry i mówi: "Proszę panów,

proszę wstać. Dziś w nocy umarł wielki radziecki... kompozytor Sergiusz

Prokofiew, mój przyjaciel, autor tego, tamtego, owamtego. Proszę uczcić minutą

milczenia". Minuta milczenia, siadają, on się odwraca do koncertmistrza i mówi:

"Panie Wochniak, podobno Stalin też umarł". Bo oni umarli tego samego dnia. G

Tadeusz Galiński - był to człowiek zabawny, bo właściwie bojowy, to znaczy bał

się wszystkiego i wszystkich pod każdym względem, ale... starał się być

rozsądny. Ja pamiętam sprawę Wodiczki. Wodiczkę wyrzucono z filharmonii, i

akurat Galiński został ministrem kultury. Spotkałem go w Sejmie i mówię: "Jak wy

możecie najwybitniejszego dyrygenta i to pioniera, wyrzucać!?". On próbuje się

tłumaczyć, mówi: "Proszę pana, ale przychodziły delegacje orkiestry, że on

pijany przychodził na próby..." Ja mówię: "To jest nieprawda. Owszem, on pić

lubił, ja nawet z nim zaczynałem karierę picia, ale teraz wiem, że był ciężko

chory na wątrobę, od paru lat w ogóle nie pije". On powiada: "Ale co zrobić,

kiedy już taką decyzję powziąłem?..." Ja mówię: "No, minister... to powinno

ministra stać na to, by cofnąć swoją decyzję...". I proszę sobie wyobrazić, że

on mianował Wodiczkę dyrektorem Opery. Jednak posłuchał, co było niespodzianką,

wielką zresztą. Więc wspominam go nieŽLe, z tym, że spotkałem go, jak była

"Solidarność"... I on mówi: "Panie, ja przeszedłem na emeryturę, tak z żoną

liczyliśmy, że parę lat spokoju... No i ma pan. Znowu historia. I wie pan co

będzie?... Domyśla się pan?..." No więc zabawny był... Konstanty Ildefons

Gałczyński - denerwował mnie wielokrotnie, bo to był wariat. Ale wspaniały

poeta. Ja twierdzę, że był lepszym poetą przed wojną niż po wojnie. Ten jego

przedwojenny zbiór "Utwory poetyckie" jest znakomity. To Stanisław Piasecki z

"Prosto z mostu" go zainspirował. Natomiast te różne "Niobe" i tak dalej po

wojnie, to już z niego Eile wyduszał. Gałczyński miał straszną obawę przed

biedą, że nie będzie miał pieniędzy, no bo nie miewał. Więc pisał takie różne.

Ja mam jego cztery tomy zbiorowe - to jest historia polskiej inteligencji,

ostatnie pięćdziesiąt lat. Genialne wiersze - niektóre. Ale z nim rozmawiać, to

była ciężka rzecz. Myśmy mieszkali pod nimi w Krakowie ze dwa lata. On jak nie

pił wódki, to pił masę kawy. Zaczynał rano - po kilkanaście czarnych kaw

potrafił wypić i był szalenie podniecony. Jak był podniecony, to musiał z kimś

rozmawiać. Przychodził do nas. Przychodzi i mówi: "Słuchaj, ty jesteś muzyk". Ja

mówię: "Tak", "No więc Bach". Ja mówię: "No Bach, to co". "Geniusz?" Ja mówię:

"Tak". "No to mów". "Co ci będę mówił, ja nie mam czasu". "Mów! Bach! Bach!

Bach!". W ogóle szaleniec był zupełny, zabawny człowiek. Ale wielki poeta.

Bronisław Geremek - bardzo pełen wdzięKu, bardzo inteligentny, o szerokim

spojrzeniu, u niego brak programu nie razi, ponieważ on ma ogólniejsze

spojrzenie, historyczne - powiedziałbym. A pamiętam straszne nagonki na niego...

U$b: wydawali na niego w stanie wojennym jakieś paszkwilanckie broszury... A

teraz jest najbardziej szacowny. Ale bo też to rzadki talent polityczny. Mamy

mało takich ludzi. Nawet "Solidarność" ma ich mało. Tak że to jest mój kandydat

na premiera. Zbigniew Gertych - to był wicepremier, którego znam stąd, że w 1957

roku w wyborach w NOwym Sączu jedynym posłem, który nie dostał 50 procent

głosów, był Antoniszczak, przewodniczący Rady Narodowej w Krakowie - potwornie

niepopularny. A niepopularny był z tego powodu, że kiedyś w domu studenckim

zatruły się studentki jakimiś nieświeżymi rybami. No i zrobiono wielkie

śledztwo, bo tam były wypadki śmiertelne. Przyjechał Antoniszczak to zbadać. One

mówią, że ryby... A on na to: "Tak, ryby... a potem się okaże, że to była

ciąża". Wściekli się na niego, że kawał chama. Wtedy Gertycha dali - partyjnego.

Dostał olbrzymią ilość głosów i był bardzo miły w Sejmie. W Skierniewicach był

dyrektorem zakładu roślin. Nagle zrobił karierę, został wicepremierem. Nawet go

spotkałem potem, pogadaliśmy. Myślę, że on nic nie mógł i nic nie znaczył. Ale

Gertych w rządzie - przyjemne. Jerzy Giedroyć - znam ponad 50 lat, u niego

zacząłem pisać w "Buncie Młodych", potem w "Polityce". U niego wydałem szereg

książek. Książę podobno. Urodzony chyba w Moskwie, a gimnazjum kończył w Mińsku.

Ciągle tylko myśli o Wschodzie, o wolnej Ukrainie, o rozbiciu Rosji i to są jego

idee. Wspaniały człowiek, szalonej pracowitości, który właściwie wolałby być

politykiem niż redaktorem i dyrektorem wydawnictwa, ale mu się to nie złożyło.

Ja całe życie z nim się właściwie kłócę, ale mu wszystko zawdzięczam. Jest

urodzony w 1906 - w tej chwili ile ma lat? Dużo. No, ale pracuje ciągle jak koń.

Powiedział, że po jego śmierci "Kultura" już nie powinna wychodzić, a książki to

inna sprawa. "Kultura" bez niego nie mogłaby wychodzić, bo on tam wynalazł

jakichś starych Litwinów, Ukraińców, którzy pisują. Tego nikt z młodych nie

będzie kontynuował. NIe potrafią. Ja w ogóle stwierdziłem, że tylko na emigracji

są ludzie, którzy Rosję znają i kochają. Bo przecież przed wojną był znacznie

większy kontakt z Rosją niż jest teraz - istny paradoks. Biali Rosjanie w

Warszawie - tego było masę. Ale w ogóle były piosenki rosyjskie, były

tłumaczenia. Było jakieś zainteresowanie, było masę ziemian z Ukrainy. W tej

chwili oni wszyscy są na emigracji, albo wymierają. Przywiozłem kiedyś do

"Kultury" płytę Okudżawy, to Giedroyć mało nie płakał jak usłyszał "Przy

kominku" i takie różne. No bo on się wychował na Wschodzie. Edward Gierek - no

cóż... Gierek się skompromitował, a nie wie chyba o tym. Jeżeli ktoś czytał

raport komisji Grabskiego, to przecież tam wychodzą śmieszne rzeczy, niepoważne,

jak facet mówi, że dopiero po ośmiu latach się dowiedział o zadłużeniu Polski, i

tak dalej... On nas wciągnął w przepaść, a wciągnął przez to, że był

sympatyczny, mówił obcymi językami, i kochał go Helmut Schmidt, lubili go

Francuzi, i bulili mu ogromną forsę - dzisiaj nie chcą dać grosza, a jemu dawali

miliardy. Właściwie sekretarze partyjni zmarnowali te miliardy, bo każdy chciał

mieć inwestycję dewizową, najwięKszą była Huta Katowice, jak wiadomo, no i te

wszystkie pieniądze poszły w końcu w błoto. I teraz mamy skutki, a on zdaje się

wcale nie wie, że to on wszystko narobił. Inna rzecz, że ktoś mi powiedział: "A

co miał robić sekretarz partii, przynajmniej dał dziesięć lat złudnego

dobrobytu, wybudował parę dworców, parę lotnisk, to po nim zostanie". Dzielił

się z nami... Jędrzej Giertych - niesamowitej pracowitości, ale pomylony. Jego

urazy masońskie, żydowskie, antypiłsudczykowskie... On mi przysyłał swoje

książki. Między innymi o Piłsudskim, taką grubą, maczkiem wydrukowaną w Londynie

gdzieś, własnym kosztem. Benedyktyńska praca, szczegóły całego życiorysu.

Zaczyna się bardzo dobrze - jaki był ten PIłsudski, że to rodzina szlachecka,

powstanie... POtem, jak zaczyna po nim jechać, to już... w potworny sposób

zupełnie. Jest to maniak, ale pracowitości niesamowitej. I syna tak nastawił,

tego Macieja. Zresztą on ma dwóch synów w Polsce. Jeden jest dominikaninem w

Krakowie, a drugi Maciej w Kórniku i w Radzie Prymasowskiej. Leopold Gluck -

bardzo ciekawa postać, endek poznański, w którym się zakochał Gomułka. Mianował

go wiceministrem Ziem Odzyskanych, ponieważ Gluck był szalenie antyniemiecki i

bardzo się podniecił sprawą Ziem Odzyskanych. I ten Gluck ciągle był w rządzie,

nie siedział w więZieniu. Ja pamiętam po wojnie takie spotkanie u pani Janiny

Kolendo - wiadomo, kto to był - szwagierka Piaseckiego. I tam cały "Pax" się

zbierał, jeszcze podziemny, jeszcze partyzanci. Nagle mówią, że przychodzi

wiceminister - Leopold Gluck. Ja nie wiedziałem, kto to jest - przychodzi taki

wielki chłop, rozmawiamy, rozmawiamy, po czym wychodzę z nim i z jakąś panią,

ale nie mogę się zorientować, kto to jest. Mówię: "Wie pan, tu się dziwne

towarzystwo zebrało" - bo tam byli sami falangiści, Piasecki, Kurzyna... A Gluck

mówi: "Tak, dziwne, ale ja sobie nie mam nic do wyrzucenia. Ja zawsze byłem za

Stronnictwem, jak był rozłam w POznaniu, ja się opowiedziałem za Stronnictwem".

Ja myślę, co on gada, cholera, za jakim Stronnictwem. Wiceminister? NO, a to był

wiceminister endecki. Równy facet, który bardzo dużo wie, jest emerytem. Był

wiceprezesem Banku Polskiego. Powiedział mi kiedyś jak go spotkałem: "Wie pan, w

tym ustroju człowiek dostaje takiego bzika, że gdy przeszedłem na emeryturę, to

sobie czytam, chodzę - pierwszy raz od 30 lat coś takiego mi się zdarza". To

jest człowiek, który dużo wie, nie wszystko powie i nie każdemu. Ale ciekawy

wypadek. Zresztą wtedy mówiono w 1945 roku, że kiedyś każdy szlachcic miał

swojego íyda. A wtedy bywało, że każdy íyd miał swojego endeka. Antoni Gołubiew

- wielki człowiek, bardzo głęboki. Co mnie w nim najbardziej fascynowało, że

człowiek z Litwy, z Wileńszczyzny, który tak potrafił się przestawić. Jak ich

wyrzucili z Litwy, przyjechali do Polski, gdzie strasznie biedował, najpierw w

ťodzi, potem w Zakopanem, z rodziną. Ja go zapytałem: "No jak wy się czujecie

tutaj?" A on mówi: "Przestawiamy się z koncepcji jagiellońskiej na koncepcję

piastowską". Bardzo głęboki człowiek. I straszna tragedia - dwóch synów stracił

po kolei. UtonęLi obaj i to on ich nauczył pływania kajakami. Obaj utonęLi pod

koniec jego życia. Umarł smutno, nawet Papieża w Krakowie nie zobaczył. Witold

Gombrowicz - napisałem o nim w 1938 recenzję o "Ferdydurke" i Giedroyć jej nie

umieścił, ponieważ przyjaciel Gombrowicza Czesław Staszewicz był wtedy w

"Polityce", więc on nie chciał zadzierać. Uważam, że napisał parę świetnych

utworów. Ja nie lubię "Ferdydurke", ale "Transatlantyk", nowele niektóre -

świetne - i "Dziennik". Tylko, że to był człowiek, który myślał wyłącznie o

sobie i o swojej karierze. Zadziwiające, bo w końcu się przebił z tej Argentyny.

Ale pamiętam jak jego bliski przyjaciel, Stefan Otwinowski, powiedział mi

kiedyś, gdy Gombrowicz chciał wrócić do Polski: "Słuchaj, jakby on wrócił i

jakby go w partii przekabacili, to on by nam tak dał w dupę, że Ważyk to mucha".

Ale wielki pisarz. Władysław Gomułka - znana postać, cóż ja mogę powiedzieć. NIe

znałem go osobiście i nie chciałem. A ochrzanił mnie w przemówieniach

parokrotnie. Pamiętam także potworną awanturę, jaką on zrobił Zawieyskiemu w

pewnej ambasadzie, kiedy kardynał Wyszyński miał jakieś kazanie, które się nie

podobało Gomułce. A Gomułka uważał, że koło "Znak" jest po to, żeby załatwiać te

sprawy. NO i nagle słyszę potworny ryk. Stoi Zawieyski czerwony, a Gomułka

krzyczy: "Panie Zawieyski, od czego wy jesteście?! Co to znaczy. Co on mówi! Wy

nie macie wpływu!". Tu stoją Amerykanie, Anglicy zdumieni, co to się dzieje.

Głupi był ten Gomułka, chociaż miał format rzeczywistego polityka. Gustaw

Gottesman - znam bardzo mało, tylko z gry w pokera, bośmy grywali w Zakopanem

kilkakrotnie i przegrywał nawet ze mną, więc to rzadkość, bo ja na ogół

przegrywam, a z nim wygrywałem. I wygrałem z nim zakład o jakiś mecz. Też o parę

tysięcy złotych. I zapłacił - taki honorowy facet. Wiesław Górnicki - mam do

niego taki kontradykcyjny stosunek jak do Passenta. To znaczy wszyscy myślą, że

ja jestem jego wrogiem, bo ten Górnicki na mnie pisał, ja pisałem na niego - a

ja w rzeczywistości go rozumiem. To jest uwikłany człowiek, ale dobrych intencji

właściwie. On jest naprawdę chyba patriotyczny, tylko że wierzył w różne

głupstwa, a potem się nie chciał do tego przyznać... Z Kambodżą miał takie hece

i wiele innych. Natomiast kiedyś się postawił w O$n$z_cie w obronie Izraela, to

było ciekawe, bo wylali go wtedy. Ja z nim wówczas rozmawiałem - był

rozgoryczony, ale uważał, że walczył w słusznej sprawie. Potem potrafił pisać

obrzydliwe rzeczy, ale potrafił i doskonałe. Pamiętam taką jego książeczkę

"Wyprawa po garść ryżu", którą bardzo pochwaliłem w "Tygodniku Powszechnym": to

był reportaż z Indii chyba czy z Wietnamu, bardzo dobry... A póŽniej, no cóż -

człowiek niezrównoważony, uwikłał się w tych różnych fałszach, ale w końcu dość

odważnie rzucił pisanie i wylądował jako doradca... A pisał rzeczywiście różnie.

Pamiętam z Kambodżą, jak jednego dnia pochwalił, a drugiego musiał zganić. On

prowokator taki trochę. Ale sercem prowokował. Dwuznaczna postać,

dostojewszczyzna... Stanisław Grabski - Stanisława Grabskiego raz w życiu

spotkałem. Było spotkanie z młodzieżą, gdzie on opowiadał o swoich przeżyciach w

Rosji. Został aresztowany, skazany na 25 lat obozu za kontrrewolucję, chociaż

tłumaczył, że nie było rewolucji - "dlatego właśnie nie było, że wyście tam

działali..." - po czym nagle, kiedy już był dogorywający, chudy i słaby,

przyjechali do obozu jacyś faceci z jedzeniem, z garniturem, z maszynką do

golenia. Wspaniale go odnowili i zawieŽLi prosto do Stalina. Stalin go zaczął

przepraszać: "Panie profesorze, zaszła pomyłka, tu wielki kraj, zdarzają się

pomyłki... My wiemy, że pan znał Lenina w Zurychu, i w ogóle... że pan był

jednym z twórców P$p$s_u... przepraszamy... Co by pan chciał teraz robić?"

Grabski mówi: "Ja bym się chciał porozumieć z moim rządem w Londynie". Stalin:

"A oczywiście, natychmiast..." I specjalnym samolotem wysłali go do Londynu.

Mimo tych przeżyć był zawsze za sojuszem z Rosją, no i był zastępcą Bieruta w

K$r$n_ie, siedział z długą, siwą brodą przy Bierucie... A tu, w Alejach

Ujazdowskich jeŽdził na koniu, pod Podchorążówką. Co rano go było widać, jak z

tą siwą brodą trenował. Aleksander Gieysztor - ja go ceniłem, bo mówili, że to

król masonów... Ale on zaprzecza, więc... jak nie jest mason, no to co? To nie

ma się kim interesować, nie? Ale za to dyrektor Zamku. Pamiętam, jak spotkałem

kiedyś profesora Lorentza, który zaczął wymyślać na Gieysztora, że on Gierka

zaprosił do Zamku, czy kogoś tam... A ja powiedziałem: "Panie, na Zamku mieszkał

gubernator Paskiewicz, więc tradycja jest, nie ma co się oburzać". Andrzej

Gwiazda - nie znam, nie wiem. Wiem, że boi się go Wałęsa. Poza tym nic nie wiem,

tyle, że inżynier stoczniowiec, twórca "frakcji" w "Solidarności". Mieczysław

Grydzewski - ja go nie znałem osobiście. Był podobno dyktator szalony, uparty,

niesamowity pracuś. I zabawne, bo "Wiadomości Literackie" miały stempel pisma

niby lewicowego, natomiast on w Londynie, jako redaktor "Wiadomości" okazał się

absolutnym prawicowcem, nacjonalistą polskim, tępił wszelką lewicę i komunizm.

Był wielką indywidualnoścą na swój sposób. Z tym, że proszę pomyśLeć, iż

"Wiadomości LIterackie" miały w najlepszym okresie te 12 tysięcy nakładu: na

dzisiaj to jest nic. Ale rządziły rynkiem. Mój ojciec bardzo ich nie lubił.

Mówił, że oni utopili Leśmiana, i nową poezję, i Miłosza, i Irzykowskiego, i

całą prawicę. Właściwie ton nadawał Słonimski, Irena Krzywicka, Boy: ta linia,

której Grydzewski wyrzekł się w Londynie zupełnie, i wiem, że nawet z Tuwimem

całkiem zerwał stosunki z powodu jego lewicowości. H Aleksander Hall - bardzo

miły człowiek, najmilszy chłopak jakiego znam. Bardzo mi się podobało jedno jego

posunięcie, kiedy się ukrywał i nagle napisał, że się nie zgadza tam z czymś.

Podpisywał razem z Wałęsą, a potem napisał, że się nie zgadza. Bardzo miły

chłopak, ale powiedzieli mi, że to nie jest prawdziwy endek, tylko taki

Wasiutyński. Bo za inteligentny. Lubię go. Ostatnio go uraziłem, bo

powiedziałem: "Masz jedną wadę, że jesteś mało pracowity". A on pyta: "A skąd

wiesz?" Ja mówię: "Bo mi Michnik powiedział". Troszeczkę się na to skrzywił,

zdaje się. A może to dobrze? Kiedyś Talleyrand powiedział, jakie jest pierwsze

przykazanie dla polityków i dyplomatów: "Zwłaszcza nie za dużo gorliwości". No

więc może... Bardzo miło się rozmawia z Hallem. Adam Hanuszkiewicz - mój sąsiad.

Nie za wielki aktor, nie za wielki reżyser, ale człowiek kultury. Bardzo ciekawy

jednak - nie orzeł, ale taki szalenie zapalony do sztuki. Raz on Dejmka

wyrzucił, potem Dejmek wyrzucił jego - taka była jakaś polka. W tej chwili

jeŽdzi po Niemczech, po Finlandii, gdzieś tam reżyseruje. Nie zna języków, ale

robi to doskonale. Robi nazwisko. Lwowianin, postać malownicza. Rozmawiamy o

teatrze. Znałem wielkich ludzi teatru - Osterwę, Horzycę, Wiercińskiego. Mówię:

"Wie pan, ciekawe, bo orły to nie były". Ale on nie chwycił na szczęście, że to

do niego. A może w teatrze nie potrzeba orłów... Marian Hemar - nie znałem go,

ale jedną rzecz powiedziałbym, o której nikt nie wie. Wiąże się to z

Mikicińskim. To taki facet, który był honorowym konsulem Chile w Warszawie,

wtedy, kiedy weszli Niemcy. I Niemcy go uznali, a to był íyd. Był tym honorowym

konsulem, widywał się z gestapowcami i jeŽdził do Paryża. Tam poznał się z nim

profesor Kot i przez niego przesyłał tutaj, do armii podziemnej, pieniądze,

wskazania, rozkazy. I on wszystko doręczał, wywiązywał się z tego doskonale.

Pisał też o tym Olgierd Terlecki. Wszystko załatwiał, nie można mu było nic

zarzucić. Ale Anglicy powiedzieli, że to jest niemożliwe, że to musi być agent

Gestapo, dopadli go w Stambule i po prostu go utopili: w worek zaszyli i

wrzucili do wody. Ale była sprawa i wypowiadali się ludzie, którzy go znali,

między innymi Hemar, który siedział rok w więzieniu w Stambule w związku z tą

sprawą, o czym nikt nie wie. I potem dopiero Anglicy go wypuścili i pojechał do

Londynu. A ten Mikiciński moim zdaniem był pokrzywdzony, to spryciarz

niesamowity, ale chciał być dobry na obie strony. Hemar wspomniał o tym

więzieniu w jednym wierszu, że go tak skrzywdzono. Józefa Hennelowa - posłanka.

Bardzo miła osoba, bardzo uczciwa. Wilnianka. Odznaczała się tym, że płakała,

jak jej się ktoś sprzeciwił na posiedzeniach redakcyjnych. Była jeszcze wtedy

młodziutka. Ten szantaż skutkował, no bo co tu robić. Podobno pani Thatcher

płacze na posiedzeniach gabinetu i szantażuje tych swoich gentlemanów. Więc miła

osoba ta Ziuta, tylko taka za bardzo troszkę w typie... zakonnicy, takie

myśLenie... Zbigniew Herbert - Zbigniewa Herberta poznałem po wojnie w Klubie

Logofagów. Istniał taki klub w Krakowie, prezesem był Adi Ciechanowiecki, który

potem siedział w więZieniu, a teraz jest w Londynie wielkim antykwariuszem,

bogatym człowiekiem. Byli tam różni ludzie, był taki Rej, był Gawlik, był

Chrzanowski, był Najder, rozmaite typy. NO i był też Herbert, niesłychanie

inteligentny i bystry. NIkt nie wiedział, że on będzie poetą, raczej był

subtelnym dyskutantem, eseistą. Potem go straciłem z oczu, kiedy był w

Warszawie, i ponowny kontakt nawiązałem z nim w śMiesznych okolicznościach.

Mianowicie w Związku Kompozytorów POlskich, gdzie byłem w zarządzie, zabrakło

dyrektora biura. Poprzedni się rozpił, był wariat... No a ja spotkałem Herberta,

który powiada, że nie ma z czego żyć... Myślę sobie: może on byłby? No i go

zaproponowałem, przyjęli go, był doskonałym dyrektorem. Tam poznał swoją żonę,

Kasię Dzieduszycką. Był świetnym dyrektorem, ponieważ nie miał nic wspólnego z

muzyką, nie miał własnych interesów, był obiektywny... Potem zacząłem czytać

jego poezje. Z początku mi się podobały, zresztą miał być sekretarzem "Tygodnika

Powszechnego" przed zamknięciem pisma w 1953 roku... On chyba właśnie wtedy

debiutował jako poeta. Pamiętam taki jego wiersz "Madonna z lwem" w "Tygodniku",

który mi się bardzo podobał. Ale potem, kiedy z nim nawiązałem kontakt po

latach, wydał mi się zarozumiały za bardzo, i jakiś taki... nie wiem... no,

wywyższający swoją moralność ponad innych. Czego ja nie lubię, bo wszyscy

jesteśmy wychowani przez Stalina i nie ma się co tak za bardzo wywyższać. A poza

tym może się rozpił trochę... NIe podobał mi się jego "Barbarzyńca w ogrodzie",

wierszy nie bardzo rozumiem... Właściwie oddaliliśmy się od siebie, chociaż to

jest bardzo wybitny facet, w zasadzie. Z tym, że zrobił mniej niż mógł. A ten

"Pan Cogito" to mnie denerwował, ja tego nie rozumiem. Ja się nie znam na tych

rzeczach... Gustaw Herling_Grudziński - jest to człowiek, z którym ja walczę

często. W tej chwili drugi po Giedroyciu w "Kulturze", nadaje polityczną linię -

taką powstańczą, moralną, buntowniczą. Osobiście nigdy się z nim nie kłóciłem,

nawet go lubię. A w pisaniu częstokroć go ochlapywałem i on mnie ochlapywał, bo

mu tłumaczę, że zostaniemy w Związku Sowieckim do śmierci, więc żeby nie

zawracał głowy. On nie lubi takich... Mieszka we Włoszech, w Neapolu. Byłem tam

zresztą u niego, zdolny pisarz. Tylko, że politycznie wydaje mi się dziecinny.

Paweł Hertz - mój przyjaciel. Zdziwaczał trochę. Moim zdaniem wybitny poeta. Mam

z nim wielkie przeżycie, ponieważ on pisywał w KuŽnicy", a ja w "Tygodniku" i

kiedyś napisałem, że nie mogę z nim dyskutować, bo nie mam wolności wypowiedzi,

czy coś takiego. I on do mnie napisał prywatny list, że - "przecież pan mi nie

zechce tłumaczyć, że pan mi nie może odpowiedzieć, że cenzura coś tam...".

"Owszem ja panu to mogę wytłumaczyć" - i posłałem mu wycinki z cenzury. I wtedy

on wystąpił z "KuŽnicy". No więc uczciwie się zachował, pięknie. Dzisiaj

człowiek wierzący, praktykujący. Poważny facet, choć dziwak trochę. Ale dziwacy

to też coś ciekawego w Polsce. Zofia Hertz - prawa ręka Giedroycia. Niesamowita

pracownica, która pracuje dzień i noc, która się nie bardzo zna na polityce. Ale

oboje z mężem byli wywiezieni do Rosji, potem byli w II Korpusie, tam poznali

Giedroycia. Jest fanatyczką Giedroycia i "Kultury". Jak coś złego powiesz o

"Kulturze", to ona cię zabije. Ale to jest właściwie administracyjna dusza tej

redakcji. Bez niej by tam nic nie szło. Zygmunt Hertz - mąż Zofii, który był

bardzo przyjemny, bo był sceptykiem. Nadawał malowniczość tej redakcji. Niestety

- umarł w 1979 roku. Jan Himilsbach - bardzo śmieszny facet. Kiedyś mnie

okropnie zdenerwował na Krakowskim Przedmieściu, bo bił swoją żonę i kopał. Więc

ja interweniowałem, i wtedy oboje się na mnie rzucili z wymyślaniami, że po co

się wtrącam. No, miał swój talencik niewątpliwie... Jak wiadomo, pracował jako

kamieniarz na cmentarzu. Ja znam tę firmę, bo tam kiedyś byłem w sprawie

grobowca. I opowiadał mi jego szef, że on tam spał pijany zawsze gdzieś, w

drewutni. Talent samorodny, i pisarski i aktorski. Prymas August Hlond -

rozmawiałem z nim dwa razy, bardzo miły. Miał wyrzuty sumienia, że nie był w

Polsce w czasie okupacji. No i wierzył w trzecią wojnę, która niezadługo

nastąpi. W 1946, kiedy był projekt stworzenia katolickiej grupy w Sejmie -

takiego dużego "Znaku" - on to poparł. Ale kiedy Mikołajczyk mu wytłumaczył, że

to będzie konkurencja dla P$s$l, tymczasem on wygra wybory, lub nastąpi

interwencja w O$n$z, gdyby było oszustwo wyborcze, Hlond jednak dał się

przekonać i cofnął błogosławieństwo dla tej imprezy. Po czym niedługo umarł. Ale

był to bardzo sympatyczny człowiek, a wierzył w trzecią wojnę i trudno mu to

było wytłumaczyć. Jan Hoppe - chyba najwybitniejszy charakter ze Stronnictwa

Pracy i z Unii, przed wojną poseł z "Jutra Pracy". Męczennik, wywieziony do

Rosji. Bardzo przyzwoity człowiek, ale wszyscy ludzie od Popiela byli jednakowi

w jakiś sposób, mieli swój mózg ustawiony w pewnym kierunku. Hoppe może

najmniej, najbardziej go bolszewicy pobili. Był wrażliwy także na inne

koncepcje, nie tylko "popielowskie". Klaudiusz Hrabyk - osobiście go nie znałem,

tyle że mnie opluł kilkakrotnie, i ja jego. Był taki rektor K$u$l_u, ksiądz

Iwanicki, postać trochę dwuznaczna. I był tam też taki profesor, który się jąkał

i mówił bardzo kresowym akcentem. Kiedyś go zapytali, co myśli o księdzu

Iwanickim. A on powiedział: "Ja ni...ic nie myślę, bo to jest

świ...świ...świ...świnks". Więc ja o Hrabyku tak myślę. I Ireneusz Iredyński -

najmłodszy członek Z$l$p po wojnie, młodziutki chłopak. Mieszkał w Krakowie w

tym samym domu co my. Przedziwny. Bawił się z moim synem w "zośkę" - kopali na

podwórzu - i dostał list od prezesa Związku, Otwinowskiego, że nie może członek

Związku z synem członka bawić się na podwórzu, bo to nie wypada. Zabawny. Trochę

bandyta, trochę wariat, duży alkoholik. Ale niesłychanie zdolny chłopak. Całe

lata go znałem. Jego uwięzienie - on siedział trzy lata - to było nie wiadomo

co. Pobił w Bristolu prokuratora, który mu zajął stolik. Dał po mordzie. Potem

zaczął się cykl awantur. On twierdził, że to jest wszystko nieprawda, intryga i

tak dalej, rzekomo jakąś dziewczynę uwiódł, która była córką tego prokuratora,

jak się okazało. Potem w sądzie udowodniono, że on jej nie mógł uwieść, bo

zdjęła kozaczki, a nikt siłą nikomu nie zdejmie kozaczków - no w ogóle takie

śmieszne rzeczy. Ja byłem u niego w więzieniu, w Sztumie i on mi dał list do

Starewicza. Ja mu ten list dałem nie czytając... No i Starewicz do mnie mówi:

"Proszę pana, gdyby on błagał o łaskę, to mógłbym coś zrobić, ale on napisał, że

prokurator jest łajdakiem, oskarżenie jest kłamliwe - ja nie mogę nic zrobić".

No i przesiedział trzy lata. A umarł... właściwie chciał umrzeć. Przecież zapił

się już tak śmiertelnie, że jeszcze w karetce pogotowia wyjął butelkę i pił. To

jest zupełny obłęd. A zdolny pisarz, bardzo go żałuję, lubiłem go. Byłem na

procesie, byłem jego rzecznikiem w Związku Literatów, ale wiele mu nie pomogłem.

Karol Irzykowski - mój mistrz, wręcz od dzieciństwa. Był to wielki krytyk,

wielki dziwak, wielki oryginał. Dziwne rzeczy pisujący. Jako krytyk był bardzo

osobliwy, bo lubił pisać o złych książkach, a nie bardzo lubił o dobrych. To

samo w teatrze. Napisał "Pałubę", która była prekursorską książką - gdyby

dotarła na Zachód... Ale nikt o tym nie wiedział. Fantastyczna postać, bardzo

ciekawa. Pamiętam jego wypowiedŽ w czasie okupacji (często widywałem go w

"Kuchni Literatów"): "Słuchajcie, piszcie, róbcie coś, przecież to jest cudowny

czas - ta okupacja - czas darowany. Nie ma życia literackiego, nie ma

"Wiadomości Literackich", nie ma żadnych szantaży. Tylko siedzieć w domu i

pisać". I paradoks, on wówczas napisał książkę swojego życia, nazywała się

"Mosty". W czasie Powstania, najpierw go postrzelili, potem całe mieszkanie na

Filtrowej Ukraińcy mu przefasowali. Tę książkę wyrzucili oknem - wiatr ją nosił

i córki kiedyś pozbierały trochę kartek. Czyli że on nigdy nie mógł jakiegoś

syntetycznego dzieła napisać. Umarł w íyrardowie w szpitalu i też bardzo ciekawa

rzecz, bo tam powstańcy leżeli i leżał Irzykowski. Nikt nie wiedział kto to

jest. Przyszła penicylina, która go mogła uratować, bo on miał karbunkuł.

Lekarze zastanawiali się komu dać: tu leżą bohaterowie, którzy walczyli, a tam

jakiś starzec, o którym mówią, że to akademik literatury - ale co to w ogóle

znaczy. Nie dali mu tej penicyliny i umarł. Obie jego córki żyją w

Gdańsku_Wrzeszczu. Są to dwie osoby z jednym synem. Już mają wnuki - zdaje się.

Inteligentne dziwaczki. Jarosław Iwaszkiewicz - nie lubiłem. Wybitny pisarz.

świniowaty moim zdaniem. Zawsze mi wnioski przeciwko cenzurze z protokołu

skreślał i żadnego gadania nie było. A jak mu coś mówiłem, odpowiadał: "Drogi

panie, niech mi pan nie opowiada głupstw, pan wie, gdzie żyjemy". I nic nie

zrobił, nigdy. Nie lubiłem go. Może to była fizyczna odraza. Jan Izydorczyk - ja

twierdziłem, że to jeden z dwóch i pół komunistów poznańskich - bo rzeczywiście

nie było ich więcej, a on był. I został w roku 1956 ambasadorem w Bukareszcie.

Był czerwiec, ja pierwszy raz pojechałem za granicę po wojnie - Związek

Kompozytorów wysłał mnie do Rumunii. Siedzę w kawiarni w Bukareszcie, podchodzi

do mnie kelner i po francusku mówi: "Czy pan jest z Polski?" Ja mówię: "Tak".

"Bo tu jest francuski dziennikarz, który chciał z panem porozmawiać". Podchodzi,

pyta: "Czy pan zna takie miasto Poznań?". Ja mówię: "Znam". On na to: "Gdzie to

jest?". "Między Warszawą a Berlinem w połowie drogi". "Bo tam jest rewolucja".

Ja pytam: "Jaka?". "No, tam ludność wystąpiła przeciwko komunizmowi". Ja myśLę:

"To jest niemożliwe, on coś bredzi". Wobec czego pojechałem do ambasady gdzie

był pan Izydorczyk. I on mi powiedział: "Proszę pana, tak, tam jest bunt klasy

robotniczej. Uzasadniony, bo towarzysze w Komitecie..." I zaczął mi dopiero na

nich psioczyć, jeszcze mnie koniakiem poczęstował. Mówi: "Widzi pan, to tak, ja

jestem komunistą, ale..." Po czym został dyrektorem do spraw wyznań, tak że

miałem z nim do czynienia. Był to niezły facet. NIe orzeł, ale był. J Henryk

Jabłoński - bujacz straszny, historyk niezły, cynik. Jak kiedyś w Sejmie

zaatakowałem jego "Historię P$p$s_u" - bo on był pepeesowiec piłsudczykowski -

że to wszystko bujda, to on się nie zaparł wcale, tylko do mnie pomachał... Poza

tym jest o nim anegdotka, że on przed wojną chodził do biblioteki Wojskowego

Instytutu HIstorycznego i kiedyś biegł korytarzem, wpadł na jakiegoś starszego

pana, mało go nie przewrócił. Ten pan powiedział: "Uważaj gówniarzu". A to był

Piłsudski. Ktoś mówił, że to była jedyna rozmowa Jabłońskiego z Piłsudskim. Duży

cynik, ale inteligentny człowiek. Bardzo się wściekł Bieńkowski, kiedy on został

ministrem oświaty, powiedział: "Przecież to jest kłamca". Zabawny człowiek, ale

cynik i obłudnik. Pułkownik Edward Jankiewicz - to był mój pułkownik, który mnie

wzywał w sprawach paszportowych i różnych. Ubek. Dość przyjemny facet. On mi

inne nazwisko powiedział. Po jego śmierci dowiedziałem się, jak on się nazywał.

Kiedyś jak ciągle dostawałem odmowę paszportu, przyszedł milicjant z wezwaniem,

żebym poszedł na plac Dzierżyńskiego. Tam mnie prowadzą, siedzi jakiś facet i

mówi: "Właśnie przeczytałem pana odwołanie. Właściwie dlaczego pan by nie miał

wyjechać, tylko jeszcze pogadajmy". Potem dwa razy się z nim spotkałem, on

mówił: "Dobrze, ja panu wystawię paszport". Dostałem ten paszport, pojechałem do

Francji... Aha, on jeszcze powiedział: "Jak pan wróci to niech pan nie oddaje

paszportu na milicji, niech pan do mnie zadzwoni". Ja wracam, dzwonię do niego.

On mówi: "To wie pan co, niech pan przyjdzie do HOtelu Forum". Zdziwiony

przychodzę, on czeka na mnie w hallu, a tam jest taki pokój dla U$b. W każdym

hotelu jest, zresztą opisałem to w powieści "Podróż w czasie". NO i tam wódka -

on zresztą nie pił, chory był jakiś - mówi: "Wrócił pan. To świetnie. Niech mi

pan powie, kto to jest Tarniewski?" "No... pisze". "Ale kto to jest?".

"Człowiek". "No dobrze, pan tam rozmawiał, co panu powiedzieli?". Parę takich

pytań mi zadał. W końcu mówię: "Panie pułkowniku, pan mi dał paszport, ale ja

panu nie będę takich rzeczy opowiadał, bo to nie jest zapłata". "Pan odmawia?".

Ja mówię: "Tak". On się bardzo przejął, wyszedł, nie było go z dziesięć minut.

Potem wraca, mówi: "Proszę, tu jest pański dowód. Proszę paszport. Już nie mamy

o czym rozmawiać". No to cześć. Długo go potem nie widziałem i znów nie

dostawałem paszportu i napisałem odwołanie. Nagle spotkałem go na M$d$m_ie, on

przywitał się, mówi: "Wie pan, czytałem pana odwołanie. Ma ładną literacką

formę, ale skuteczności to nie będzie miało". No to nie. W 1980 roku jechałem na

odczyt do Białegostoku, ściągnęli mnie z pociągu na Dworcu Gdańskim, zawieŽLi do

komisariatu na íoliborzu, na íeromskiego. Pytam: "O co chodzi?". "A tu przyjdzie

ktoś z panem porozmawiać". Osiem godzin tam siedziałem, zrobili mi rewizję,

zabrali "Kulturę" i czytali ją, a mnie dali "Kulisy" do czytania. Potem mi

przynieśli bułkę i piwo. Osiem godzin zeszło. Ja mówię, że muszę zadzwonić do

domu, bo już się niepokoją. "Nie, nie, ktoś przyjdzie". I przyszedł on właśnie i

mówi: "Proszę pana, co wy wygłaszacie takie odczyty. Tutaj Król, wyście w

kościele na Ochocie nagadali takie rzeczy." Tam był Król, Kieniewicz i ja.

Mówię: "No nic takiego złego". "Nie, Kieniewicz był w porządku, a wyście

nawoływali do powstania". "Panie pułkowniku, jakie powstanie, przecież to nie ma

sensu". "A dlaczego jesteście przeciw?". "No bo tu plajta jest kompletna". "To,

to każdy widzi". I mówi: "No to jak pan chce, odwieziemy pana do domu, a jeżeli

pan chce jechać do Białegostoku, to tam pana zwiną z dworca i to będzie 48

godzin, bo my na to nie mamy wpływu. A już do Przemyśla i do Rzeszowa pan nie

pojedzie". Mówię: "A skąd pan wie, że ja mam tam jechać?". "No, coś muszę

wiedzieć". I odwieŽli mnie. POtem on umarł, jeszcze przed "Solidarnością". Dość

zabawny był facet. Typowy ubek, ale do rzeczy. Wojciech Jaruzelski - mmh... to

trzeba by cały poemat napisać... Ja myślę, że on jest człowiek bojowy. To znaczy

boi się. Boi się, i wie czego się bać, bo przeżył dużo. Dlatego jest super

ostrożny. Więc czasem wychodzi to na dobre, a czasem na złe. Na dobre wyszło,

powiedzmy po stanie wojennym, kiedy on nie drażnił nadmiernie, krwi przelał

mało, starał się jakoś przynajmniej... A na złe, kiedy potem tyle czasu stracił.

Jest to kunktatorstwo: i chciałbym i boję się... bo nie wiadomo co będzie z

Gorbaczowem, a tu nie chce za bardzo popuścić opozycji, ale rozumie sytuację...

No, marksista to on nie jest żaden, ale firmował dziesięć lat rządy Gierka i nie

protestował. O zadłużeniu musiał wiedzieć. Poza tym na nim ciąży to, że system

nakazowo_rozdzielczy w wojsku był zawsze... on jest do tego przyzwyczajony, i

nie wiem jak będzie przeprowadzał reformę gospodarczą. Ale miał zdolnych

doradców. Nawet ten, przepraszam, wariat Górnicki, to jednak był niezły

doradca... mający taki patriotyczny tonik. Urban był też inteligentnym doradcą.

No i on jakoś wylądował z tego wszystkiego, ale co z nim będzie dalej? Chciałbym

zobaczyć wróżkę, która by mu z ręKi przepowiedziała, co będzie dalej. To bardzo

dziwna sytuacja. Paweł Jasienica - mój wielki przyjaciel. Znana historia.

Zgłosił się do "Tygodnika", nikt nie wiedział, kto to jest - to znaczy wiedział

chyba Gołubiew. Wiedzieliśmy, że to jakiś partyzant. Potem wynikły historie...

Sprawa ťupaszki, który wpadł w Zakopanem z całym archiwum i z fotografiami

sztabu. Jasienica był jego zastępcą. Przy czym to było w ten sposób, że

komendant A$k w Wilnie Wilk_Krzyżanowski wysłał go, żeby się porozumiał z armią

sowiecką. Ale jak szedł, to mu w lesie powiedzieli: "Niech pan się nie wygłupia,

bo pana wywiozą na Syberię. Ale on dalej szedł i spotkał oddział akowski pod

dowództwem Szendzielorza, czyli ťupaszki. Przyłączył się do nich, był jego

zastępcą, bo miał stopień oficera rezerwy. Potem był ranny i został w Puszczy

Białowieskiej. Gdy wpadł ten Szendzielorz_ťupaszko, znaleŽLi fotografię. A

Jasienica przypadkiem w Krakowie poszedł do jakiegoś mieszkania, gdzie był

kocioł i tam wpadł. Parę dni ten kocioł trwał. Ja o tym wiedziałem, bo mi nawet

Aleksander Bocheński, który był posłem powiedział. Więc mówię: "To idŽ tam, jak

tam jest kocioł". On mówi: "No, raczej nie". Po tej fotografii poznali, że to

jest zastępca ťupaszki. Wzięli go w kajdany, zawieŽli do Warszawy. Po paru

miesiącach został zwolniony - są różne wersje. NIe będę mówił, bo to bardzo

długo. Ja o tym napisałem w "Zeszytach Historycznych". Po prostu, jak się

zorientowali, kto to jest, że to znany literat katolicki z Krakowa, dziennikarz

i tak dalej, postanowili go wypuścić, umorzyć całą sprawę. Z tym, iż Gomułka w

1968 powiedział, że Jasienica wiedział za co został zwolniony, czyli, że za to,

że się zgodził być szpiegiem, co jest nieprawdą. Niemniej wystąpił z

"Tygodnika". Pisywał w "Paxie". Potem nagle, podobno pani Bristigerowa mu

powiedziała: "Pan może wszędzie pisać" - stał się bardzo znanym pisarzem, zaczął

pisać książki. W 1968 roku, gdy Gomułka powiedział w przemówieniu, że ten

osobnik, ze względów sobie wiadomych został zwolniony, chociaż zasłużył na karę

śmierci, to Jasienica rozesłał listy po całej Polsce, ale te listy nigdzie nie

doszły. I tak się przejął, że właściwie z tego umarł, z tego oskarżenia. Było to

chamstwo ze strony Gomułki. Ciekawa historia. Konstanty Jeleński - to jeden z

polskich talentów niewyzyskanych. Człowiek szalenie inteligentny, wielki

poliglota znający z osiem języków doskonale. Krakowianin z pochodzenia, który

właściwie stosunkowo mało pisał, doskonały krytyk. Kochał się w Gombrowiczu i

pisał o nim dużo. Był podporą "Kultury" paryskiej, jednym z jej założycieli, a

potem się pokłócił z Giedroyciem, poróżnili się, coraz bardziej się oddalał, i w

końcu już bardzo rzadko można go było tam spotkać. Człowiek ogromnej kultury,

ale dziwny... żonaty z malarką, też jakąś zwariowaną Francuzką i taki...

niewyzyskany geniusz. Najprzyjemniej było z nim pójść na obiad: dwie godziny

rozmowy, błyskotliwej szalenie, ale po dwóch godzinach się męczył i szedł spać.

Zresztą miał właściwie olbrzymie wpływy w paryskim światku intelektualnym,

starał się je dla Polski wyzyskiwać. Dostał kiedyś nagrodę P$e$n_$clubu, ale nie

przyjechał już. A w czasie wojny był oficerem w formacji generała Maczka,

zdobywał Holandię z Maczkiem, no i między innymi jego podkomendnym był Anglik,

Auberon Herbert. Niesamowita postać, kuzyn Churchilla. To był Anglik,

arystokrata, katolik, pederasta..., który mówił po polsku, po litewsku i po

ukraińsku, bardzo śmiesznie zresztą, kochał się w Polsce. On chyba wywiózł

Mikołajczyka z Polski. Wielki chłop taki. I on był oficerem łącznikowym

angielskim przy polskim sztabie. Jakiś mundur ułański sobie wykombinował, nie

miał żadnej szarży, a był przy formacji Maczka. Gdzieś w Bredzie chyba było

wojenne Boże Narodzenie, Wigilia. Auberon poszedł na Pasterkę, bo był bardzo

pobożny, a potem zawitał do knajpy. W tej knajpie go przyuważyli zarówno polscy

jak angielscy żołnierze... íe w mundurze dziwnym, mówi po polsku dziwnie, potem

wyjął portfel, a tu cała harmonia funtów szterlingów..., no więc coś nie tego.

Zawiadomili żandarmerię kanadyjską, a to była szalenie brutalna formacja. Wzięli

go i pytają: "Wy jesteście ułan?" "Tak". "A z którego pułku...? A pieniądze

skąd...? A po polsku to Žle mówicie..." No i chapnęli go jako szpiega. Jego

dowódcą był właśnie Jeleński. Po dwóch dniach alarm, więc Jeleński przyjechał,

ale Herbert już miał wybite wszystkie przednie zęby przez tych żandarmów... bo

się nie przyznawał do niczego. Ciekawa historia. Przyjaciel Polski prawdziwy.

Stefan Jędrychowski - przed wojną w Legionie Młodych, ale komunista z Wilna. Tym

się odznaczył, że na ZjeŽdzie Kultury Polskiej we Lwowie - to był 1937 rok -

powiedział, iż pozdrawia pisarstwo polskie w imieniu Zachodniej Ukrainy i

Białorusi. Więc wynikło... że oni nie należą do Polski. Miał proces, posiedział

trochę. Ale był rządowym stypendystą, kolegą Miłosza. Sławne było, że w Wilnie,

kiedy siedział jeszcze jak weszli NIemcy, zapytał go mój znajomy, pianista,

Stanisław Szpinalski: "Co będzie?" A on powiedział: "Nic! Trzeba przeżyć Niemców

i na czerwonym koniu wjedziemy do Warszawy". No i tak się stało. Został

wicepremierem. Twierdził, że się zna na gospodarce, ja mam inne zdanie. Potem

był ministrem spraw zagranicznych. íyje, mieszka tu w Alei Róż. K Ksiądz Zygmunt

Kaczyński - znałem go bardzo mało, bo "Tygodnik Warszawski" założył właściwie

ksiądz Zygmunt Wądołowski, który organizacyjnie był bardzo dobry, a przy tym

doszedł do przekonania, że jak ja tam będę pisał, to będzie miało powodzenie.

Tak samo jak Król myślał, że ja mu urządzę tę "Res Publikę". Więc ciągle

przychodził, do Krakowa przyjeżdżał, zamawiał artykuły. Ale przyjechał ksiądz

Zygmunt Kaczyński z Londynu, były minister oświaty w rządzie emigracyjnym, a

przed wojną dyrektor Katolickiej Agencji Prasowej. Taki ksiądz_intelektualista.

Sympatyczny. Przychodziłem do niego - w "Romie" była redakcja - ale on łamał

ręce z powodu cenzury. Pokazywał mi takie olbrzymie artykuły, skonfiskowane

płachty pod różnymi nazwiskami, znakomite artykuły i mówi: "A wie pan, to

wszystko napisał ťaszowski". Cenzura zdejmowała bez żadnej litości, on płakał

nad tym. Stowarzyszył się z Braunem, z całą tą ekipą "Unii". Po zamknięciu

"Tygodnika" został aresztowany pod najcięższymi - Bóg wie jakimi - zarzutami

szpiegostwa... tak jak ci oficerowie, co przyjechali z Anglii. Nie wiem dobrze,

już nie pamiętam, jak się odbywał proces, w każdym razie ciężko bardzo siedział

i zmarł w więzieniu. Stanisław Kania - Kania się ocalił w opinii. Zyskuje z

czasem. W końcu to, co powiedział w telewizji niedawno, to było to, co pułkownik

Kukliński napisał... właściwie zupełnie to samo. Tu warto na chwilę przeskoczyć.

Ja sobie myślałem, jaka jest właściwie zasługa Jaruzelskiego. Wszyscy powiadają:

"Ach, to byłaby inwazja sowiecka, a on ocalił..." Nie, jego zasługa jest taka,

że on rozmawiał z Breżniewem, i przekonał go, iż on to zrobi lepiej i bez

kłopotu. To była cała jego zasługa...! A Kania był odważniejszy. Wojciech

Karpiński - przyjaciel Marcina Króla. Bardzo inteligentny. Chyba nie wróci do

Polski - boję się. Dobrze się czuje w Paryżu. Doskonały eseista i pisarz. Ale

taki zachodni szalenie. On tu w komunizmie już nie zwojuje wiele. Mój

nekrologista. Leon Kasman - podobno kandydat Stalina na pierwszego sekretarza w

Polsce po aresztowaniu Findera. Tylko, że gdzieś go zrzucili na spadochronie,

tam złamał nogę, zniszczył radio, nie dotarł do Warszawy. Podobno Moczar go tam

przytrzymał, no i wtedy wybrali Gomułkę. Ja go znałem jako redaktora "Trybuny

Ludu". Był kłamcą, bo gdy kiedyś parę głosów padło przeciwko jakiejś ustawie, to

w "Trybunie Ludu" napisano, że przeszła jednomyślnie. Więc ja spotykam Kasmana w

Sejmie, mówię: "Proszę pana, przecież to nieprawda". On mówi: "Czyż to takie

ważne". Trochę cynik. Czesław Kiszczak - nie wiem kto to jest. Państwo

wiedzą...? Ciekawa postać chyba. Raz w życiu z nim rozmawiałem, Inteligentny,

błyskotliwy, wesoły. Lubi pogadać. Chwilowy premier. No i minister spraw

wewnętrznych. Ale niebanalny, ponieważ zależy mu, żeby wiedziano, że on nie jest

z policji, że jest z wojska. Podkreśla, że był w wywiadzie, że on nie jest tym

policjantem, co na ulicy bije pałką. Ale jak trzeba - bije. To jest jego zawód.

Już nie ma wyjścia. Zenon Kliszko - to była tragedia. Facet, który wykończył

koło "Znak" i wszystkie próby dogadania się katolików z partią. Zresztą może i

lepiej. Ale był to wariat ideologiczny, marksista absolutny, przy tym szalony

nerwus, krzyczał, pięścią w stół walił. Ja miałem z nim szereg awantur.

Zablokował mi paszport na dziesięć lat i nie wyjeżdżałem. Tak, że mam złe

doświadczenia. Ale był to człowiek wierzący w marksizm... rzadki wypadek.

Potworny nerwus i histeryk. Stomma go lubił, nie wiem na jakiej zasadzie. On mi

kiedyś powiedział: "Co ten Wyszyński wygaduje? A co wy robicie, od czego wy

jesteście". Ja mówię: "Panie marszałku, jak by nas nie było, może by jeszcze

gorzej mówił". A on mówi: "A jak by nas nie było, może by i Polski nie było". O

cholera! Więc miał takie romantyczne zagrywy. Spotkałem go w Alejach, ale on od

czasu Gdańska, kiedy dał rozkaz w Gdyni do strzelania, miał jakąś taką chorobę,

ręce mu latały, strasznie nerwowy... Wtedy właściwie Kociołek i on wydali

sprzeczne zarządzenia. Kociołek powiedział, aby iść do pracy, a Kliszko

powiedział, żeby strzelać, jeżeli tam ktoś się zjawi. No i skutek - wiadomo. Był

sąd nad nim w partii, wtedy podobno dostał tej choroby i dali mu spokój.

Stanisław Kociołek - nie znałem go osobiście. Fizycznie przypominał Gomułkę.

Ciekawy okaz takiego przekonanego "betona", ale naprawdę przekonanego, bo mówił

z okropną furią i z przekonaniem. Tam na Wybrzeżu już nie wiem kto się bardziej

skompromitował - on czy Kliszko - bo dali odmienną instrukcję, i z tego wynikła

strzelanina w Gdyni. No, a co robił potem jako ambasador w Belgii, to

zadziwiające. Parę lat tam siedział i wcale się nie zmienił. Potem znowu szalał

tutaj, potem był w Moskwie. Teraz to już zabytek. Rzadko pisuje do "íycia

Literackiego"... Ale brak mi takiego pisma jak "Rzeczywistość", bo jednak

krajobraz ubarwiało... Janina Kolendo - szwagierka Piaseckiego, więŽniarka

Oświęcimia. Potwornie uparta. Fanatyczka "Falangi" i Bolesława. Już nie żyje.

Była dyrektorką wydawnictwa "Pax", a jej siostra żoną Bolesława. Leszek

Kołakowski - długie lata bardzo go nie lubiłem, bo mnie drażnił. On był wielkim

ateistą i w ogóle taki jakiś. Ale przekonałem się dopiero dopiero po książce

"Główne nurty marksizmu". Uważam, że to jest najlepsza książka, jaką napisano o

marksizmie i komunizmie na świecie. Nie ma lepszej - i erudycja i doświadczenie

własne... To ciekawe, że tej książki długo nie wydawano we Francji. W Niemczech

bardzo popularny, w Anglii znany, a Francuzi lubią marksizm i jakoś się do tego

nie palili. To jest świetna książka. Uważam, że każdy polityk powinien ją

przeczytać. Wacław Komar - generał Komar. Człowiek odważny, ale mało rozgarnięty

zdaje się. Mówią, że dlatego w 1956 powstrzymał armię sowiecką pod Warszawą,

że... nie potrafił nic innego wymyśleć: dostał rozkaz, że nikt nie ma przejechać

tamtędy, więc... Szef wywiadu, był w czerwonej armii hiszpańskiej, a potem

torturowany, siedział. Ja go poznałem w Sejmie, i to w dziwnych okolicznościach.

Mianowicie, była w Przemyślu szkoła organistów, prywatna, kościelna, którą

zamknięto. Wybuchły wtedy rozruchy, odebrał sobie życie komendant milicji, byli

zabici. A ja przedtem - ponieważ to księża "muzyczni", moi koledzy z

konserwatorium byli w tej szkole, przyjeżdżali do mnie i mówili, że coś takiego

się szykuje, i żeby interweniować, bo fortepiany im skonfiskowano - więc ja

chciałem pójść do ministra Moczara w tej sprawie. Ale nie mogłem się dodzwonić,

wreszcie się dodzwoniłem, i Moczar mówi: "Aa, panie pośle - on był wtedy

wiceministrem - my tu nic nie robimy bez gospodarza, a gospodarzem jest minister

Wicha, więc proszę do niego". A Wicha nie chciał mnie przyjąć, nie było go niby.

I póŽniej jest posiedzenie komisji budżetowej, omawia się różne budżety, omawia

się też budżet M$s$w. Wreszcie pytania do Wichy. Więc ja pytam: "Doszło do

takich zajść, ja chciałem zawczasu ostrzec przed tym, ale nie raczył mnie

przyjąć minister Moczar ani minister Wicha, no i chciałbym się dowiedzieć, co

pan o tym myśli?" I nagle Wicha ze straszną furią na mnie: "Co to?! Czy pan nie

wie,? Jaki to naiwny, ten pan poseł! Nie wie, gdzie się stawia takie pytania? On

tu przychodzi, on nie wie, o co szło w Przemyślu... Ha, ha... udaje Greka. Tu,

na tym miejscu! "Potem pytają się, czy jeszcze ktoś chce coś powiedzieć. Więc ja

powiedziałem: "Ja chcę. I proszę o zaprotokołowanie, że minister Wicha obraził

parlamentaryzm, powiedział, że tu nie jest miejsce... To gdzie jest to miejsce?!

Ja jestem bezpartyjny i innego miejsca nie znam. Nie pytam na plenum Sejmu,

gdzie jest publiczność, tylko pytam tutaj. Proszę to zaprotokołować". Nikt nic

nie powiedział. Po czym podchodzi do mnie generał straży ogniowej, i chyłkiem,

za filarem mówi: "Winszuję panu". To był Komar, którego przenieśli do straży

ogniowej chyba. Władysław Konopczyński - poznałem go w "Tygodniku Powszechnym",

gdzie przychodził w latach 40_tych. Szalenie pracowity człowiek, bardzo

porządny, wybitny historyk, endekowaty, uparty bardzo... Właściwie tylko z

"Tygodnika" go pamiętam. Przychodził często, a bardzo żałował czasu. Nie lubił

długo rozmawiać, szkoda mu było czasu. Ja go rozumiem dobrze. Tadeusz Konwicki -

bardzo dobry pisarz, tylko nie w moim guście, bo taki okropnie uczuciowy i

impresyjny. Ale na przykład ta jego niedoceniona książeczka o Nowym świecie, to

jest o Polsce Ludowej i z sentymentem właściwie napisana. On niby ten

opozycjonista się zrobił, a to jest książka o tym, jak tu się żyje. Ciekawa jego

ewolucja... Ja nie lubię tych "Dziadów", to nie w moim guście. Zresztą w ogóle

"Dziadów" nie lubię, choć Mickiewicza szalenie... Ciekawy jest Konwicki, ale jak

się przeczyta jedną jego książkę, to się wszystko o nim wie. Z wyjątkiem chyba

tej o Nowym świecie, no i z wyjątkiem "Władzy", której drugiego tomu nie

dokończył, bo w trakcie pisania sytuacja się całkowicie zmieniła i Gomułka

ponownie doszedł do władzy... Ale talent wielki na pewno, wrodzony talent.

Stefan Korboński - szef oporu cywilnego, adwokat, ludowiec. Bardzo miły

człowiek. Sekret jego odwagi w czasie okupacji to ja znam: był stale nieco

zawiany. Ale był naprawdę kozak. Przetrzymał całą okupację, dopiero Mikołajczyk

go wystawił do wiatru, bo wyjechał. Uprzedził go w ostatniej chwili. Korboński

też w końcu wyjechał. Byłem u niego w Ameryce. To jedyny człowiek, który mi

powiedział: "Wie pan co, pan to jest szczęśliwy, pan wraca do Warszawy. A ja już

nie mogę". I prawie łzy miał w oczach. To ładne. Janusz Korwin_$mikke - mój

przyjaciel. Prezydent liberałów w Warszawie. Troszeczkę fantasta, robi wrażenie

pomylonego, ale swoje osiąga i realizuje. Drukuje, wydaje, jakieś robi

historyjki. Szalenie pracowity. Poza tym imponuje mi, bo on tę kostką węgierską

w minutę załatwia nie patrząc, a mnie się to jeszcze do dzisiaj nie udało. A

więc geniusz, nie? Tadeusz Kotarbiński - byłem nawet kiedyś jego słuchaczem.

Zawsze postępowy, ale taki ateista postępowy, typu dawnych "Argumentów", czy coś

w tym rodzaju. Wielokrotnie go wyśmiewałem po wojnie. Nawet w moich felietonach

jest, że kiedy profesor Kotarbiński mówi, iż nie ma żadnego Boga, to dlaczego

działać moralnie... To już Dostojewski mówił, że jeżeli nie ma Pana Boga, to

wszystko wolno. A Kotarbiński zawsze pisał, że serce mu dyktuje... więc ja

pytałem: "Co to jest serce? To jest taki mięsień, który tłoczy krew. Dlaczego ma

dyktować... materialiście?". Wyśmiewałem się z niego. Ale miał swoją piękną

kartę przed wojną na Uniwersytecie, kiedy wojował z młodzieżą O$n$r_owską, tam

mu rozbijali szafki w jego seminarium, a on dalej swoje głosił. Szlachetna

postać, ale mędrzec to nie był. Jan Kott - nie lubię, znam bardzo dawno. Jest to

dziwny przypadek człowieka, który nie czuje się winny. On jest zawsze w

porządku, cokolwiek by robił. A robił rzeczy dziwne. Na przykład Conrada przez

niego nie wydali, bo on napisał, że Conrad bronił armatorów i burżujów. Miał

takie numery. Muszę powiedzieć, że tego człowieka niezbyt lubię. Ale dobry

pisarz. Mikołaj Kozakiewicz - zdaje się, że on jest trochę podobny do Wycecha.

Ciągle mu się mylą papiery, nie słyszy. Ale to inteligentny człowiek.

Przyzwoity... I sympatycznie wygląda na trybunie. Krzysztof Kozłowski -

przyjaciel, wiceredaktor "Tygodnika Powszechnego", bratanek premiera Leona

Kozłowskiego. Bardzo porządny chłopak, fanatyk "Tygodnika Powszechnego" - nie

wiem dlaczego. Kocha się w tym piśmie, całe życie mu poświęca. Ale moim zdaniem

jest to pismo właściwie nie redagowane. Taka składanka z tego, co kto przyśle.

"Tygodnik" wie czego nie chce, ale nie bardzo wie czego chce. No, ale trwa.

Kazimierz KoŽniewski - mój przyjaciel. Zaczynał właściwie trochę po katolicku po

wojnie, w "Tygodniku" pisał, w "Dziś i Jutro". Niby zdolny, ale ma jakiegoś

świra. Potrafi pisać rzeczy niepopularne i bez sensu. Bo ja rozumiem, że on jest

za państwem, za tym, żeby było państwo polskie. On w rozmowie jest znacznie

lepszy niż w tym, co pisze. Potrafi napisać rzeczy tak niepopularne... Ale jakoś

go lubię w końcu. Był kurierem rządu londyńskiego. Siedział w Budapeszcie w

Gestapo przez rok i nie załamał się. Ojca mu Niemcy rozstrzelali. Postać

skomplikowana. Rafał Krawczyk - osobiście tylko kilka razy z nim rozmawiałem,

znam go głównie z rozmaitych wypowiedzi i z pisania. Natomiast uderzyło mnie, że

w okresie D$i$p_u, w czasach jeszcze przed "Solidarnością" i przed tym wszystkim

co potem wybuchło - jako sekretarz Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego

wypowiadał się kilkakrotnie, i to w prasie, w sposób szalenie radykalny za

gospodarką kapitalistyczną i rynkową. Robił to wprost, zupełnie otwarcie. To

mnie bardzo zainteresowało, potem jeszcze czytałem parę jego rzeczy, no i w

kilkakrotnych rozmowach stwierdziliśmy duże podobieństwo myślenia ekonomicznego.

Wiem, że jest w Stanach Zjednoczonych i działa bardzo sensownie w Fundacji

"Heritage", co jakiś czas bywa w Polsce. Jest to wybitna postać, zawsze go

cytuję, ale osobiście znam mało. Marcin Król - znany nam młody, interesujący,

może nie tylko jako pisarz, ale jako redaktor. Redagował "Res Publikę" - to był

ciekawy pomysł. Czy ta legalna "Res Publica" jest lepsza od tamtej? No,

ciekawe... Ale zebrał dobry zespół młodych ludzi... Leon Kruczkowski - muszę

powiedzieć, że mimo wszystko nie lubiłem go. Mówili, że to uczciwy komunista, że

tego, że owego, ale było w nim coś... on nie lubił mówić o tych rzeczach, bo sam

sobie chyba do końca życia nie wyjaśnił swoich wątpliwości czy swoich skrupułów.

Na przykład sprawa wykończenia komunistów polskich w Moskwie w 37 roku: on w

ogóle nie znosił powrotu do tego tematu. Miał parę takich tematów. Nie był

niemiły raczej, ale... Nic złego nikomu nie zrobił. Jako pisarz? No cóż,

"Kordian i cham" to książka, która jako gatunek była rewelacją. O tym napisał

Irzykowski entuzjastyczny artykuł pod tytułem "Cierpki debiut", że ktoś historię

Polski cierpko ocenia. Ja go widywałem w Sejmie, był też w Radzie Państwa.

Załatwił mi w roku 1961 wyjazd z żoną do Moskwy, bo mi nie dawali paszportu, a

on interweniował. Ale nie lubiłem go. Kazimierz Krukowski - najpopularniejszy

aktor kabaretowy przed wojną. Twierdzę, że w dyskusji o íydach pomija się

strukturę kabaretową, jaka była w Warszawie. Przecież to było szalenie

popularne, a same íydy tam były: Warszawa kochała te szmoncesy, a o tym się

zapomniało. W czasie wojny był w Rosji u Andersa, potem w Argentynie. Opowiadał

mi, że jak postanowił wrócić do Polski polskim statkiem, w ambasadzie

powiedzieli mu, żeby sprzedał samochód, bo to jest Žle widziane, tam gdzie lud

rządzi. Kapitan statku powiedział: "Mistrzu, ja pana zapraszam na pożegnanie na

statku. Pan może zaprosić przyjaciół". Więc on zaprosił Polaków... to był 1956

rok. Jest bankiet, piją wódkę. Kapitan mówi: "Mistrzu Krukowski. Mamy dla pana

jeszcze dodatkową przyjemność, bo nie jedziemy prosto do Gdyni, tylko jedziemy

do Leningradu". Krukowski mówi, że podchodzą do niego faceci z emigracji i

mówią: "Coś ty zwariował, on ci daje do zrozumienia, że pojedziesz do Rosji i w

ogóle cię nie puszczą. Wysiadaj". A on mówi: "Ale wytrzymałem nerwowo". Wrócił,

był dyrektorem "Syreny". Inteligentny facet. To był kuzyn Tuwima zresztą. Brat

cioteczny. Henryk Krzeczkowski - przyjaciel. Bardzo go lubił Tomek Wołek.

Uważam, że to był niezwykle inteligentny człowiek, znający świetnie języki,

który przechodził różne metamorfozy, wymyślał sobie różne postawy, ale już przed

śmiercią był bardzo określony ideologicznie. Taki swojego rodzaju konserwatysta,

patriota. Ciekawe, bo miał zawsze argumenty na swoją postawę. Szkoda, że mało

pisał, a takie dobre pióro. Brakuje mi go bardzo. Adam Krzyżanowski - postać

krakowska. Wielki ekonomista, profesor, liberał. Przewodniczący komisji

budżetowej Sejmu przed wojną. Został jednym z ojców porozumienia z Rosjanami.

Był w Moskwie, ale miał to w nosie. Jest to jedyny poseł, który zrzekł się

mandatu, gdy przyszło do głosowania, żeby Gomułkę wydać sądom. Inny poseł -

Eugeniusz Kwiatkowski powstrzymał się od głosu i powiedział: "Wicepremier

sanacyjny nie może wydawać jednego komunisty innym komunistom". A Krzyżanowski

wyszedł i zrzekł się mandatu. Powiedział: "Ja nie będę nikogo mordował". íył w

Krakowie, powylewali go ze wszystkich posad, ale zabawny bardzo. Jeden z ojców

duchowych liberalizmu. Zresztą masę o nim krążyło w Krakowie anegdotek. Między

innymi kazał się tytułować "panem rektorem". Kiedyś student na egzaminie mówi:

"Panie profesorze...". A on: "Hm... Dzisiaj panie profesorze, jutro już będzie

Adasiu...". Kiedyś napisał do "Tygodnika", wielki artykuł, że nieszczęściem

krajów rozwiniętych są starzy ludzie, że nadmiar starców jest kosztowny, że to

nie ma sensu i trzeba wymyślić sposób na likwidację tych starców. Na co ksiądz

Piwowarczyk powiedział: "No nie, w katolickim piśmie czegoś takiego nie

umieścimy". Jedyny przypadek, że mu odesłał artykuł. Spotykam go na Plantach,

mówię "Jak pan rektor się czuje? A on: "Nie chcecie likwidować starców, to się

czuję dobrze, co mam robić". Biskup Teodor Kubina - znałem go krótko, gdy byłem

w Częstochowie. Bardzo światły biskup, miał galerię malarstwa z aktami

kobiecymi, którą mi pokazywał. Prosił, żebym nikomu nie mówił, bo nie wypada,

ale teraz już można powiedzieć. Kazimierz Kumaniecki - w czasie okupacji

istniała redakcja radiowa, której dyrektorem był profesor Tretiak, a dyrektorem

czynnym - Edmund Rudnicki, dawny dyrektor Radia. No i właśnie w tym radio

pracowali Skierski, ja, Kumaniecki, Trościanko, tacy różni ludzie... i stąd

pamiętam Kumanieckiego. Pamiętam dyskusję właściwie przed samym Powstaniem - z

nim i Trościanką, kiedy cała prasa ziała na Rosję, a o Niemcach nic nie było...

że Niemcy już przegrali... Leżały przed nami tajne pisma z całej Warszawy na ten

temat. Ja powiedziałem: "Jeżeli my to czytamy, to ten sowiecki dowódca za Bugiem

też to może czyta. To dlaczego on ma przyjść z pomocą..." Oni się oburzyli, i

Kumaniecki i Trościanko. Potem mi to Kumaniecki przypomniał po wojnie kiedyś.

Bardzo przyzwoity człowiek, ciekawy naukowiec, specjalista od starożytności. Ale

nie żyje. Też miał zresztą opinię masona. Jacek Kuroń - długi czas, szanując go,

absolutnie nie rozumiałem, co on mówi i czego chce, jakie ma poglądy. Teraz

nieco lepiej go rozumiem. Jest to chyba przede wszystkim wybitny taktyk. Opadły

z niego wszelkie socjalizmy i inne tego rodzaju rzeczy... no, może nie całkiem,

ale w zasadzie opadły. W każdym razie, jeżeli mu powiedzieć, że nie ma programu,

to się bardzo gniewa. Bo mówi, że nie chodzi o program. A więc o co chodzi? No,

ale to można zastosować i do Michnika, bo do Geremka chyba nie, Geremek ma

jakieś ogólniejsze koncepcje. W każdym razie Kuroń to postać sympatyczna i

nieprzeciętna. Ale trochę obca dla mnie. Nie rozumiem go. Generał Józef

Kuropieska - mój przyjaciel, bardzo zabawny. Przedwojenny oficer zawodowy -

komunista. To się rzadko zdarzało, takie coś. Przez całą wojnę był w oflagu. Po

wojnie wstąpił do partii. Attach~e wojskowy w Londynie, a jego pomocnikiem od

spraw wywiadu był niejaki porucznik Kiszczak. Po czym go wezwali do Warszawy,

zamknęli, no i proces generałów - Tatara, Kirchmayera, Spychalskiego. I

Kuropieska był jedynym, który się do niczego nie przyznał. Bo był to proces o

to, że chcą podminować wojsko ludowe, wprowadzić sanacyjne porządki. On się do

niczego nie przyznawał, upierał się, że jest niewinny, że to wszystko bujda.

Dostał karę śmierci. Opowiadał mi, że prokurator Zarakowski powiedział w

ostatniej rozmowie: "No, jak wy nic nie wiecie, do niczego się nie przyznajecie,

nie chcecie zeznawać to jest taki skutek. A gdyby...". I on sobie to zapamiętał

i siedział parę tygodni, nie wiadomo, kiedy wyrok śmierci będzie wykonany i

nagle napisał list do prokuratury, że sobie przypomniał. Więc go wezwali i on

zaczął zmyślać jakieś bzdury bez nazwisk, że jakiś agent amerykański do niego

przyszedł, że coś. I tak długo zeznawał, aż dotarł do PaŽdziernika. Został

zrehabilitowany. Mianowano go dowódcą okręgu warszawskiego, potem komendantem

szkoły wojskowej. Przyjaciel Gomułki. Więc niesamowity skok. Ja go dobrze znam.

Już ma 84 lata, a bardzo inteligentny człowiek. Masę prześmiesznych rzeczy

opowiada. Między innymi, że jak była w Moskwie defilada zwycięstwa w 1945 roku,

to on właśnie miał prowadzić polską kompanię przed Kremlem. Ale nagle dowiedział

się, że nie będzie polskiej kompanii, tylko że polskie oddziały będą podzielone

na plutony, czy coś. Jego szlag trafił, pojechał do polskiej ambasady, wiedział,

że tam jest Modzelewski, minister spraw zagranicznych. "Ale tam mnie nie chce

puszczać woŽny. Mówię mu "Ja muszę z ambasadorem, z ministrem porozmawiać". "Ale

kto pan jest?" "Ja jestem przedwojenny, sanacyjny oficer i masz obowiązek mnie

wpuścić". WoŽny się przeraził, sprowadził jakichś ubeków. Wreszcie zszedł

Modzelewski." A Kuropieska mówi: "Co ma nie być polskiej kompanii, to ja nie

będę prowadził defilady". No to ci wszyscy tam - Modzelewski, Zambrowski -

"Cholera, co robić". Bo tego poniżej Stalina się nie da załatwić. Parę godzin

się męczyli. Wreszcie zadzwonili na Kreml z okropnym strachem, a Stalin

powiedział: "No naturalnie... polska kompania, nu, kanieczno...". I Kuropieska

prowadził. On zna takich historyjek, różnych mnóstwo. Ksiądz Stefan Kurowski -

to był kanclerz Kurii w Krakowie, ksiądz wielki. Moje dzieci konfirmował. On był

szalonym antykomunistą, bardzo pewnym siebie. "A tam, ja mam ich w nosie" -

mówił. Po czym aresztowano go, ale na krótko, 48 godzin. Pytam go, jak było.

"Ależ... to idioci. Co oni mi zrobią... Gwiżdżę na to...". Po czym była taka

sławna sprawa, że na Wawelu znaleziono jakąś broń. I aresztowano go znowu. Po

trzech tygodniach był proces. Na tym procesie on śpiewał jak ptak, jak "Trybuna

Ludu", że wrogowie, że on też był wrogiem, żałuje, przeprasza, że tu są winni -

no, niebywałe zupełnie. Dostał jakąś karę z odroczeniem i zaraz go zwolniono. Ja

go nie szukałem, ale go spotkałem gdzieś i on mówi: "Proszę pana, tym procesem

to ja się chyba skompromitowałem". Nic nie mówię. A on: "Ale nie było wyjścia.

Kto tam nie był, ten nie wie. To jest Szatan". Podobno go szantażowali czymś,

coś mu wynaleŽli. Cholera wie. Stefan Kurowski - wielki ekonomista. Moim zdaniem

bardzo obiektywny i bardzo interesujący. Towarzystwo Gospodarcze założył. Ja

uważam, że to jest obok Krawczyka i może profesora Beksiaka najlepszy polski

ekonomista. Niestety, stale bity w dupę, że tak powiem. Bez katedry - teraz jest

chyba na K$u$l_u. Karol Kuryluk - był to rzeczywiście anielski człowiek,

niesłychanie miły, ujmujący, wszystko rozumiejący, wszystko wysłuchujący... przy

tym zresztą uparty jak wół. Ja w ogóle jemu zawdzięczam karierę w "Tygodniku

Powszechnym", ponieważ początkowo, w Krakowie, chciałem coś wydrukować w

"Odrodzeniu". Napisałem artykuł "Tematy wojenne", w którym dowodziłem, że nie

trzeba w kółko pisać o wojnie. I zaniosłem mu to. Po paru dniach on mówi: "Wie

pan, to znakomity artykuł, po prostu świetny... Ale wie pan, takie tezy

paradoksalne... Ale szalenie nam zależy, żeby pan do nas pisał, może coś

literackiego pan ma". Więc przyniosłem mu nowelę "Mieszkanie". On za parę dni

mówi: "No wie pan, to jest znakomita nowela, ale... wydŽwięk jest taki

pesymistyczny, wie pan... jednak... w tej chwili, po okupacji, to... Ale coby

pan takiego napisał neutralnego?". Więc ja na to: "Może o życiu muzycznym w

Warszawie w czasie okupacji?" "O, świetnie!" "No więc napisałem, dokładnie

bardzo, przynoszę po paru dniach, a on mówi: "Wie pan, to bardzo ciekawe, tylko

że akurat przysłał pan Witold Rudziński takie samo sprawozdanie, i tam wszystko

jest inaczej... i nawet daty inne, i fakty inne..." No i wtedy ja już przestałem

do niego przychodzić... Ale pamiętam, że w 1957 roku, jak zostałem posłem,

spotkałem go - był wtedy ministrem kultury - na Krakowskim Przedmieścu, i mówię:

"Panie ministrze, jadę do Francji, a nie mam ani grosza. Może byście mi co

przydzielili, jakieś dewizy?" A on mówi: "No nie, panie Stefanie, nie mogą

wszyscy wyjeżdżać, nie, nie..." Nie to nie... Wracam do domu, za trzy dni dzwoni

sekretarka z Ministerstwa Kultury: "Dlaczego pan się nie zgłosił?" Pytam: "Po co

się miałem zgłaszać?" "Po dewizy. Tu są dla pana dewizy do wykupienia". Ja

pytam: "A kto to zarządził?" "Pan minister". Więc powiedział, że nie, a wszystko

załatwił. W ogóle był anioł... Mieczysław Kurzyna - to był mój przyjaciel, z

"Paxu". Taki harcerz, przyzwoity bardzo facet, w swoim czasie redaktor naczelny

"Dziś i Jutro", który drukował w odcinkach moją powieść" Zbrodnia w dzielnicy

północnej". Pamiętam zabawny epizod - ja to pisałem z odcinka na odcinek, wtedy

było wolno - no i nagle on do mnie dzwoni, że cenzor wierzgnął i wstrzymał

odcinek, i żebym przyjeżdżał natychmiast. Więc przyjeżdżam, i cenzor, pan

Kowalczyk - z dawnej "Zadrugi" poznańskiej, co ciekawe, inteligentny facet -

mówi: "Proszę pana, ja się muszę dowiedzieć, co tam będzie dalej w tej

powieści". Więc ja mówię: "Wie pan, tam są dwie organizacje - "Naród Wyzwolony"

i "świat Przebudzony"...". On mówi: "Ja rozumiem, komuniści i faszyści, pan ich

stawia na jednej płaszczyŽnie, ja to rozumiem, ale... co będzie dalej?" No więc

ja mu opowiedziałem, co będzie dalej, i to przeszło do końca. To były czasy!

Janusz Kusociński - Kusocińskiego znałem z różnych okoliczności. Przede

wszystkim z takich, że chodziłem do Agrykoli pobiegać sobie "dziko" na

stadionie. No i Kusociński tam trenował. Miał dziwny trening, bo biegał szereg

razy jakieś dwieście metrów bardzo szybko sprintem, sapiąc okropnie, a potem

zwalniał: taki trening w stylu Zatopka. I zaczęło się od tego, że on mnie zrugał

okropnie, bo mu przeszkadzam na bieżni, i w ogóle co ja tu robię, i że to bez

sensu. Ja na to, że trenuję, a on mówi: "Jak pan tak będzie trenował, to pan w

ogóle wysiądzie, bo pan pojęcia nie ma". Generalnie mnie zrugał. Ale potem go

spotkałem, o dziwo w barze na Marszałkowskiej, gdzie jadł bigos i popijał piwem.

Trochę wtedy rozmawialiśmy. A trzeci raz go spotkałem w Nowowilejce, gdzie

służyłem w wojsku. Tam był też 13 pułk ułanów, gdzie on miał jakiegoś krewnego.

Leczył wtedy kontuzję nogi, dzisiaj to z łatwością się operuje, a wówczas z

powodu zwykłej łękotki miał półtoraroczną przerwę i w ogóle nie startował.

Dopiero lekarz wojskowy, doktor Levittoux zrobił mu pierwszą tego rodzaju

operację, tak że tuż przed wojną on był znowu gotów do startów. No i spotkałem

go właśnie na mszy w Nowowilejce, gdzie prócz piechoty byli ci ułani, i to mi

się cudem niemal wydało: nagle Kusociński stoi... Tak że parę razy w życiu z nim

pogadałem. Był szorstki, niezbyt grzeczny, formułował ostre sądy o wszystkim...

i ostro biegał. Pamiętam trójmecz Polska_$łotwa_$estonia, gdzie wygrał cztery

biegi w ciągu dwóch dni: 800, 1500, 5000 i 10000 metrów. Był to wielki biegacz.

Józef Kuśmierek - bardzo lubię. Wariat jest to niewątpliwy, ale z iskrą

geniuszu. Przeszłość ciekawa, bo był w A$l_u. On był jeszcze w obstawie czy w

osłonie tego sławnego zebrania na Twardej - na Nowy Rok 1944 - Bierut i inni,

Krajowa Rada Narodowa. I jako obstawa stał z rozpylaczem w bramie na mrozie. No

i stoi, i stoi, i wreszcie słyszy, że śpiewają "Sto lat"... Więc mówi: "Krew

mnie zalała, cholera, ani kropli wódki... Wchodzę na górę, zastukałem,

otworzyli, ja wchodzę, mówię: "Towarzysze, a może by tak..." Ale widzę, że

grobowa cisza, i wszyscy patrzą na ten rozpylacz... "No i ta jego ewolucja:

dziennikarz partyjny, potem go wylali z partii, potem on udawał, że dalej jest

reporterem, jeŽdził po całej Polsce. Ale ma masę wiadomości gospodarczych,

rewelacyjnych nieraz, no... trochę zmyślonych, ale znakomitych. I świetne pióro.

Do tego rolnik z Miedzeszyna, farmer. Lucjan Kydryński - Jest to przyjaciel

moich dzieci, doskonały popularyzator muzyki, elegancki chłopak, umiejący

utrafić tak, "przekrojowo" w zainteresowania publiczne. Bardzo się przyjaŽnił z

moim synem nieżyjącym... Jest to ujmująca postać - takiego medium masowego,

które we wszystkich etapach umie utrafić... Tak utrafić, że jest i cenzuralny, i

zarazem niezależny - w swoim zakresie. Pretensję mam do niego, że lubi

amerykańskie musicale i nadaje je, a to są nudy okropne. No, ale de gustibus...

L Oskar Lange - mieszkał pod nami. Wybitny ekonomista, potworny tchórz. I

naiwniak straszny, który był w P$p$s_ie. Potem, nie wiadomo dlaczego w Ameryce,

miał obywatelstwo amerykańskie. Nagle się przyłączył do komunistów. Pisał do

Stalina z takim księdzem Orlemańskim. To była operetka. On się zrzekł

amerykańskiego obywatelstwa, tego Amerykanie nie znoszą. Został polskim

delegatem do O$n$z_u, a tu mu zaczęli dawać po dupie, bo był naiwny i

intelektualny. Właściwie okazał się bez znaczenia. Pamiętam, że jak ja byłem

posłem, on był przewodniczącym komisji budżetowej Sejmu i nie mógł nic. Gomułka

go nie przyjmował, w ogóle nie chciał o nim słyszeć. Na Cejlonie za to poprosili

go na doradcę gospodarczego. On rok był na Cejlonie i załatwił im masę spraw, a

w Polsce nikt nie chciał z nim gadać. Ja się z nim dogadałem w komisji sejmowej,

on po cichu mnie popierał, mówił: "Niech pan zadaje takie pytanie i takie". Ale

on nic, to był tchórz. Ale sympatyczny człowiek. Pochodził z Tomaszowa - piękne

miasto. Stanisław Jerzy Lec - znałem go. Chwalił się, że jest baronem

austriackim, chociaż żydowskim. Człowiek bardzo sympatyczny, partyzant, który

się tym odznaczył, że uciekł z placówki w Wiedniu do Izraela, a potem wrócił. To

się zdarzyło w okresie stalinowskim, chyba w 1953_#54. Wystarał się o pozwolenie

w konsulacie czy gdzieś indziej i wrócił. Było bardzo śmiesznie, bo nie miał

gdzie pójść, i poszedł do kawiarni literatów, z walizką, prosto z dworca, a tam

akurat Minkiewicz siedział. Wszyscy zobaczywszy Leca, zaczęli zwiewać, myśleli,

że coś "okropnego"się dzieje, bo przecież wiadomo było, że on uciekł...

Natomiast Minkiewicz podszedł do niego, przywitał się, i powiedział: "No a kiedy

Cześ wraca..." Chodziło o Miłosza oczywiście. Jan Lechoń - znałem go mało, ale

on z moim ojcem starł się kiedyś w jakiejś prasowej polemice na temat Leona

Schillera. Ojciec był recenzentem teatralnym w "Robotniku" i napisał, że

robienie z Szekspira rewii to jest bzdura, że Schiller wcale nie jest wielkim

reżyserem. I Lechoń potwornie ojca opluł, od gramofonów, od idiotów. Po czym

minęły lata i ojciec był chyba wiceprezesem P$e$n_$clubu. Mieli jakieś zebranie,

a Lechoń był sekretarzem. Ojciec siedział w prezydium, Lechoń koło niego, ale

nie podali sobie ręki. Nagle Lechoń się nachylił i mówi: "Panie Zygmuncie, niech

pan mi wybaczy, byłem młody i głupi. Czy pan nie ma pretensji?". "Nie,

oczywiście". Jak przyjechałem do Paryża przed samą wojną na stypendium, Lechoń

był attach~e kulturalnym polskiej ambasady. W Paryżu były trudności, trzeba było

mieć specjalną kartę, taki paszport, trudno było to dostać. I Lechoń się mną

opiekował jak matka, przez wspomnienie ojca, załatwił mi wszystko. Potem już go

nie widziałem. Jan Józef Lipski - mój przyjaciel, który mnie potwornie denerwuje

swoim humanizmem, demokratyzmem i nie wiem czym, frazesami. Zawsze się kłócimy,

ale jest to człowiek święty. Ja mu powiedziałem kiedyś: "Ty jesteś święty

osioł". Ale się nie obraził. Bardzo go lubię, ale te jego "Dwie ojczyzny..." to

moim zdaniem bez sensu. Ale jest to bohaterski chłopak. Starszy chłopak zresztą.

Zofia Lissa - niepoważna osoba, komunistka, która była za najnowocześniejszą

muzyką we Lwowie, za dodekafonią Sch~onberga itd. Potem stała się w Polsce

właśnie wyrazicielką socrealizmu i zwalczała te najnowocześniejsze kierunki. W

ogóle zaparła się siebie. Zresztą nie ona jedna, paru muzykologów takich było.

Cała szkoła lwowska - Chomiński, ťobaczewska, Lissa. Przed wojną byli

największymi modernistami, a po wojnie stali się konserwatywnymi socrealistami.

Dużo z nią polemizowałem, wymyślałem. Po czym ją pobili, był taki napad i ona

twierdziła, iż to przeze mnie, że oni na procesie się na mnie powołali, iż ona

niszczy polską kulturę. To ciekawe, myśmy z żoną byli jedyny zresztą raz w

Moskwie i w teatrze spotkaliśmy Lissę. I o tym była mowa. Wychodzimy przed

Kreml, był wielki mróz, czerwona gwiazda na wieży. Ona opowiada, że ją pobili i

mówi: "Panie Stefanie i na pana się powołali". Ja mówię: "Wie pani, ja się z

panią nie zgadzam, ale z takimi metodami nie mam nic wspólnego". A ona: "Ja wiem

nawet co pan powiedział Zygmuntowi Mycielskiemu". Ja mówię: "A co". - "Metody

nie pochwalam, ale wybór dobry". íona się przeraziła. Ja mówię: "No nie, nie

pochwalam", "No, panie Stefanie, może się zmienią role, może panu ząbki kiedyś

wybiją". I rzeczywiście, potem się trochę sprawdziło. Po czym kiedyś po 1968

roku spotkałem Lissę i ona mówi: "No chyba pan już teraz nie ma do mnie

pretensji, jesteśmy teraz po jednej stronie". A ja na to: "To ja już nie jestem

po tej stronie". Ale nie była to zła kobieta, tylko moim zdaniem, głupia. Ignacy

Loga_$sowiński - jak byłem w Sejmie, to się mówiło, że jednostka nudy to jest

jedna loga. Myślę, że to typowy człowiek, niezdolny, konformista absolutny,

oddany Gomułce całkowicie. Tam był taki Strzelecki, właśnie Loga_$sowiński,

Kliszko... Chociaż Kliszko był wybitniejszy trochę, drapieżniejszy. A ten Loga

bez wyrazu. Miernota. ť Leopold ťabędŽ - obcięto mu już obie nogi. Miał

amputację jednej, jak byłem u niego w Londynie, a teraz drugą. Poznałem go już

na emigracji. To był wielki patriota. Wyjątkowy wypadek: ojciec - pułkownik,

íyd, który zginął w kampanii wrześniowej. Jego syn to świetny facet, bardzo

inteligentny, najlepszy znawca żydowskich kawałów, jakiego znałem. Godzinami

potrafił opowiadać. Bystry, ma dobrą opinię w Ameryce, profesor. No, ale

niestety, teraz - kaleka. Lecz mózg pracuje świetnie. Andrzej ťapicki - mało go

znam. Grał w filmie, do którego robiłem muzykę - "Dziś w nocy umrze miasto" -

scenariusz był Kruczkowskiego, co śmieszne. To jest oparte na bombardowaniu

Drezna, i robił to Rybkowski, który był w DreŽnie jako wywieziony na przymusowe

roboty. O tym napisano książkę, którą mi Rybkowski pożyczył. Bo właściwie nikt

nie wie, czym był nalot na Drezno. To był nalot angielski. Ale dlaczego?

Dlatego, że Amerykanie z Rosjanami się umówili, że tam będzie główna kwatera

wojsk sowieckich. I nie powiadomili o tym Churchilla, między sobą to załatwili.

A Churchill powiedział: "Tak? To gówno tam będzie, nie kwatera..." Więc ťapicki

grał w tym filmie. Teraz mu wypominają, że czytał te stalinowskie kroniki

filmowe. Ja byłem wtedy w Krakowie, nie słuchałem takich głupstw. Kroniki

oglądałem, ale w Krakowie w ogóle był inny stosunek do tego wszystkiego.

Profesor Krzyżanowski mówił: "Panie, tu jest stolica duchowa Polski, a w

Warszawie?... To banda ze Wschodu, zawsze tam była jakaś zbieranina..." A te

kroniki to dziś historia - i ciekawa. Alfred ťaszowski - kiedyś postać głośna,

dziś zapomniana. Bardzo osobliwe koleje losu, bo kiedyś był komunistą i nawet

członkiem K$p$p - pochodzi z Cieszyna zresztą - potem był falangistą,

oenerowcem, strasznie bojowym, awanturnikiem, antysemitą itd. Po wojnie się tak

plątał, nie wiadomo co z nim, w rezultacie skończył w "Paxie" i od lat z nimi

luŽno jest związany, ale pracuje, wydaje książki. Moim zdaniem niezwykle zdolny

człowiek, bardzo inteligentny. Mógł być wielkim krytykiem, co zresztą Nałkowska

mu przepowiadała, wybitnym pisarzem. Niestety, właśnie przez te polityczne

historie trochę się zmarnował. Niemniej napisał szereg ciekawych rzeczy, choćby

taką powieść "Psy gończe" o Hitlerze i Gestapo, zupełnie wyjątkowa rzecz. Nikt

tego prawie nie zauważył, ja o tym pisałem zresztą. Napisał też parę książek

krytycznych. Niestety jest on prawie w moim wieku, o dwa lata młodszy, boję się,

że trochę rozminął się ze swoim czasem, zmarnowała go wojna i różne przeżycia.

Ale jest to bardzo inteligentny człowiek. Marek ťatyński - to wieloletni

pracownik "Wolnej Europy", gdzie pracował jako Suszycki. Potem się pokłócił z

Najderem, wyjechał do Ameryki. PóŽniej został naczelnym dyrektorem R$w$e na

miejsce Najdera. Bardzo kulturalny i inteligentny facet, który napisał książkę

"Nie paść na kolana" o opozycji mikołajczykowskiej, bardzo dobrą książkę,

Žródłową, bez błędów zupełnie. Postać sympatyczna, trochę nerwowa. Konstanty

ťubieński - nasz kolega ze "Znaku", przyjaciel, prezes K$i$k_u. Człowiek, który

przed wojną debiutował również u Giedroycia w "Polityce", w "Buncie Młodych". W

czasie wojny był komendantem A$k, zdaje się w okręgu tarnowskim. Po wojnie

dziwne losy, wreszcie stał się powiernikiem Piaseckiego, wszedł do "Paxu", był

posłem z ramienia "Paxu", a potem, po PaŽdzierniku wystąpił z "Paxu". Był pewien

czas w organizacji katolickiej Frankowskiego i wreszcie przystąpił do nas, do

"Znaku". Szereg lat żeśmy współpracowali. Różniliśmy się nierzadko, bo on był

dosyć ugodowy. Uważał, że żadnej polityki robić nie należy tylko należy

załatwiać sprawy, interwencje gospodarcze - specjalista od gospodarki. Potem był

po Zawieyskim prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej. Jerzy ťukaszewicz -

sekretarz K$c. Była to najszkodliwsza postać z punktu widzenia samej partii, bo

to on tak zdenerwował literatów. Robił listy literatów - których wydać, których

nie wydawać. Demagog, dyktator i w rezultacie doprowadził do wszystkich buntów.

Więc dla nas może odegrał pozytywną rolę, ale dla partii jak najgłupszą. Przejął

się tym wszystkim i po okresie "Solidarności" umarł na serce. Może przed

śmiercią zrozumiał swoje błędy. M Ksiądz Ferdynand Machay - sławna postać

krakowska, proboszcz Kościoła Mariackiego. Kanclerz Kurii, Węgier ze Słowacji z

pochodzenia. Miał przed wojną opinię "czerwonego księdza". O reformę rolną się

upominał. Bardzo sympatyczny, wielki chłop, siwy ale jary. Przyjaciel ks.

Piwowarczyka. Władysław Machejek - chciałem nawet napisać książkę "Władysław

Machejek powiedział". O nim najrozmaitsze znakomite anegdoty krążą. Zresztą

lubił popić. Postać dwuznaczna. Potrafił się stawiać partii. Pamiętam, jak go

kiedyś oskarżono, że taki reportaż z czegoś napisał, i że tam pornograficzne

elementy były. Mnie nawet powiedział: "Ja im wsadzę jeszcze jedną babę", i

napisał taki reportaż z Rumunii i w tym reportażu jakaś taka pani się przewijała

bez przerwy, która go niby oprowadza, ale właściwie to śpi z nim w hotelu. Ale

to było tak przemycone... Najkapitalniejszy z jego kawałów to był ten, jak on z

delegacją literatów pojechał do Moskwy, i tam się dowiedzieli, że ambasada

polska składa kwiaty w Katyniu. Jak co roku, jako na miejscu zbrodni

niemieckiej. Wobec czego on kupił kwiaty, pojechał z delegacją i te kwiaty

złożył. Jak wrócił do Warszawy, wezwał go Kliszko i potwornie zwymyślał: że

prowokacja reakcyjna i tak dalej. A Machejek wysłuchał, wysłuchał i powiedział -

a on się jąka - "Ale to... towarzyszu, jja na... naprawdę myśla... ałem, że

to... Nie... emcy". Antoni Macierewicz - jest to człowiek głęboko przekonany o

swojej słuszności, który jest pożyteczny jako odtrutka na przesadny socjalizm w

niektórych grupach opozycyjnych, jako taki patriotyczny element. Ale jest chyba

za bardzo zadufany w sobie... Przy tym bardzo odważny i bezkompromisowy. Taki

Polak, fizycznie trochę podobny do swojskiego Diabła Boruty. Prywatnie

przyjaŽnił się bardzo z panem ťojkiem, mieli wspólne zainteresowania

historyczne. íałuję tego ťojka, bo był żarliwy ogromnie. I miał coś do

powiedzenia. Józef Mackiewicz - świetny pisarz, straszny antykomunista, z

absolutną manią. Dla niego agentem sowieckim był nawet Papież i nie wiadomo kto.

A ja mu się naraziłem. Mianowicie Jasienica mi naopowiadał, nieboszczyk, że

Mackiewicz kolaborował, że wydawał "Gońca" - takie pismo w Wilnie, proniemieckie

i ja w pierwszym wywiadzie w 1957 roku z Giedroyciem coś takiego powiedziałem,

że dziwię się, iż drukujecie Józefa Mackiewicza - to kolaborant. On mi to

popamiętał i jeŽdził po mnie przez wiele lat jak po łysym koniu. Zrobił z nas

agentów, zwłaszcza w książce "Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy", ale był to

naprawdę bardzo dobry pisarz. Z pewną manią, ale ciekawy. Ja nawet miałem się z

nim poznać w Monachium, bo taki kolega Tomek Mianowicz z nim się przyjaŽnił,

chciał mnie do niego zaprowadzić, ale akurat zachorował, poszedł do szpitala,

tak, że go nigdy nie poznałem. Stanisław Mackiewicz_$cat - rodzony brat Józefa,

redaktor "Słowa" wileńskiego i były premier emigracyjny, wrócił do Polski w 1956

roku, szalenie się z nami zaprzyjaŽnił: ze mną, z moją żoną. Bywał, często

telefonował. świetny eseista, bardzo ciekawy człowiek, znał masę różnych

dowcipów. Zresztą zacytowałem w powieści, jak rozgniewany zadzwonił tu: "Co ten

wasz szef wyrabia?". ...Jaki szef?". "No ten Jan XXIII". "No cóż ci takiego

złego zrobił Papież". "Jak to, skasował św. Jerzego, czy on zwariował? święty

Jerzy - patron Litwy, patron Anglii". Ja mówię:"Tak, ale podobno św. Jerzy nie

istniał". A Mackiewicz: "To co z tego. A pan Bóg istnieje?". No i takie różne

kawały urządzał. Bardzo kolorowa postać, tylko był już chory, częściowo

sparaliżowany - o kulach chodził i niestety umarł za wcześnie. Ale mi imponował

ten człowiek, bo on stworzył sobie własne życie w Warszawie - tak jak by nie

było komunizmu. Miał taką pielęgniarkę, której rodzina - prości ludzie -

przyjeżdżali z radomskiego gdzieś, a on im opowiadał o Radziwiłłach, o hrabiach,

o królach. Uważał, że największym polskim królem był Kazimierz Jagiellończyk.

Natomiast Kazimierz Wielki to był babiarz i w ogóle zero. Straszne kłótnie były

na ten temat, pamiętam kiedyś awanturę z Jasienicą. Cat w ogóle Piastów nie

cenił, uważał, że Jagiellonowie to jest ważne, bo federacja. Masę miał różnych

paradoksów. Kiedyś mówi "Polska właściwa to jest Witebsk, Mińsk, Wilno, Ryga,

Kijów". Ja mówię: "A Warszawa?" "Warszawa? Małe, żydowskie miasteczko, gdzieś na

granicy niemieckiej. Kogo by to obchodziło". Kiedyś potem pytam go: "Czy byłeś

już w Szczecinie?". On mówi: "Ja do Niemiec nie jeżdżę". Zabawny człowiek, wydał

szereg ciekawych książek eseistycznych. "Pax" mu wydawał. Bardzo go lubiłem.

Karol Małcużyński - no cóż, ja znałem całą rodzinę. Było czterech braci i

siostra. Ojciec był dyrektorem giełdy warszawskiej, sędzia Małcużyński. Dyrektor

giełdy to nie był właściciel, tylko taki rozjemca, bardzo uczciwy, szanowany.

Miał czterech synów - Jerzy, Jan, który żyje, Witold i Karol, najmłodszy. I

córka Terenia, która też żyje, Minkiewiczowa. Znałem ich doskonale, od

dzieciństwa, Karola pamiętam jak jeszcze pełzał po podłodze jako maleńki

chłopczyk. Potem się okazał dziennikarzem partyjnym, nie bardzo przyjemnym

początkowo, nawet długi czas. W mojej powieści "Ludzie z akwarium" jest masę

cytat z jego artykułów tego rodzaju. Potem podobał się w telewizji, kiedy robił

międzynarodowy przegląd. Z tym, że ja mu kiedyś powiedziałem: "Ty to samo

robisz, co Męclewski, tylko ładnie wyglądasz, a Męclewski okropnie i dlatego cię

bardziej lubią". Ale potem zaczął opozycyjnieć coraz bardziej, i miał parę

szlachetnych występów. Poza tym został prezesem Z$ai$k$s_u, ja głosowałem

przeciwko niemu wtedy; on powiedział: "Ja rozumiem, musiałeś głosować

przeciwko..." A potem zaprzyjaŽniliśmy się, popiliśmy nawet parę razy... Syna

też znam, dzieci kolegowały się, właściwie całą rodzinę znałem dobrze.

Najbardziej zabawny był Jerzy, najstarszy, nie żyje. To był prawnik i okropny

tchórz, a przy tym kawalarz. Po wojnie zapisał się do partii i pracował w

M$s$z_cie, był jakimś radcą. Jak mnie spotykał - ja przyjeżdżałem z Krakowa - to

wchodził ze mną do bramy ze strachu i mówił szeptem: "Słuchaj, nie szarp się,

siedŽ spokojnie, nie rozrabiaj, bierz przykład ze mnie, widzisz, to nie są czasy

na rozrabianie..." Po czym wykryli, że on ukrył pochodzenie społeczne, ponieważ

tego ojca dyrektora giełdy pominął, i jeszcze coś tam ukrył, i wylali go z

partii i z posady. Ja go spotkałem, wyglądał fatalnie, i mówię: "Słuchaj, Jurek,

już wiesz, dlaczego ja rozrabiałem? íeby mnie wylali za coś...!" Witold

Małcużyński - wielki pianista, mój kolega z najdawniejszych czasów, który mnie

do "Buntu Młodych" wprowadził, bo się znał dobrze z Giedroyciem. Jego przyjaciel

Paweł Zdziechowski pisywał w "Buncie Młodych". Oni mnie zaprowadzili do

Giedroycia, że będę pisał o muzyce. Giedroyć - pamiętam - powiedział: "Ja to

jestem głuchy jak pień, ale na pewno pan będzie świetnie pisał." Szczeniaka

takiego jak ja ujął tym powiedzeniem. Zresztą o muzyce wiele nie pisałem,

zacząłem o polityce, o literaturze. Przez lata byłem takim niby impresario

Małcużyńskiego w konserwatorium, ponieważ koleżanki sprzeciwiały się, mówiły, że

to nie będzie pianista, tylko bokser. Ale okazało się, że zrobił wielką karierę.

Po wojnie przyjeżdżał szereg razy. Powiedzieć trzeba, że trochę mnie unikał, bo

politycznie nie chciał się narażać, chciał przyjeżdżać itd... No, taki jest

los... Antoni Marianowicz - jest to mój przyjaciel. Pisaliśmy nieraz coś... Na

przykład wspólnie napisaliśmy "Madame Sans Gene" z Minkiewiczem i z nim, (moja

muzyka). Uważam, że zdolny i sympatyczny, doskonały satyryk. Umiem na pamięć

jego wiersz z roku 1956. Mogę go powiedzieć. Wiersz się nazywał "W kwestii

buldoga": Rzekł polityk: Rzecz to jasna chyba@ proszę państwa, że buldog to

ryba.@ A uczony, specjalista od ryb@ wnet określił gatunek i typ.@ Na

szkoleniach kuli w nas mądrości@ jakie buldog ma w swym ciele ości.@ I tylko

reakcjonista i wróg@ o buldog_rybach wątpić mógł.@ Ja w tej sprawie nawet mam

alibi,@ bo milczałem w sposób całkiem rybi,@ ale gdy mnie proszono o gest,@

żyrowałem tę sprawę. Tak jest.@ Czy mną wtedy kierowała trwoga?@ Nie, obawa, że

w kwestii buldoga,@ gdy wychylę się chociaż ciut_ciut,@ to zaprzedam Ojczyznę i

Lud.@ Dzisiaj wstydzę się bardzo, i czule@ jak najdroższą rzecz do serca tulę@

tę najprostszą ze wszystkich prostych tez:@ proszę państwa, buldog to jest

pies.@ Tadeusz Mazowiecki - mój przyjaciel, ale nigdyśmy się w niczym nie

zgadzali. Zawsze wierzgał, jak przeciwko socjalizmowi się coś mówiło. Był posłem

"Znaku" zresztą. Byliśmy cztery lata razem, ale jedności poglądów nie było.

Natomiast jest to niezwykle porządny i uczciwy człowiek. Skompleksowany, uparty.

Dla mnie było niespodzianką, że został doradcą Wałęsy. Ja myślałem, że on będzie

działaczem duchowym, katolickim - redaktor "Więzi", a tu wdał się w politykę,

nie wiem jak się z niej wyplącze, bo chciałby, zdaje się. Ale pierwszym

niekomunistycznym premierem w P$r$l jednak został! Franciszek Mazur - to

zagadkowa bardzo postać, ponieważ on kierował sprawami Kościoła i ciężkiego

przemysłu. To ciekawe, prawda? Ale ciągle chorował, był ciągle w szpitalu.

Podobno dlatego, że go strasznie pobili bolszewicy. Bo on bardzo póŽno wrócił z

Rosji, gdzie siedział w N$k$w$d i był bity i torturowany, i cholera wie co... I

nikt o nim dobrze nie wiedział, dlaczego on tak wysoko zajechał. A myśmy go

znali, ponieważ sprawy "Tygodnika" on właśnie załatwiał. Była raz taka

podbramkowa sytuacja, kazali nam napisać, że Amerykanie zrzucili trujące robaki

nad Koreą, myśmy odmówili, i numer pisma nie wyszedł. No i wreszcie

wykombinowaliśmy, żeby Gołubiew pojechał do Mazura. Sam. Gołubiew przyjeżdża,

ale jakiś zmieszany, nic nie mówi. Więc pytamy: "No i co on ci powiedział". A on

tego Mazura przedtem nie znał. W końcu mówi: "On chyba jest z N$k$w$d. Ale tak

dziwnie mi powiedział: "Panie Gołubiew, wy jesteście porządni ludzie, to po co

wy się mieszacie... To jest rewolucja, to nie dla porządnych ludzi. Nawet nasi

niektórzy towarzysze nie mogą wytrzymać, to my ich dajemy na jakieś drugorzędne

stanowiska... Dajcie sobie spokój..."". Andrzej Micewski - skomplikowana postać,

mój przyjaciel od wielu, wielu lat. Był w "Paxie", i to bardzo ważną postacią,

potem był w grupie Frankowskiego. Wreszcie przystał jakoś do "Tygodnika

Powszechnego", ale z wielkimi bólami. Jest niesłychanie skompleksowany,

obraŽliwy. Uważam, że doskonałe pióro polityczne, to znaczy o dawnej polityce

pisze doskonale, jego książki - o Dmowskim, o Piłsudskim - bardzo ciekawe.

Natomiast, jak się sam weŽmie do polityki, to zawsze coś zawali. Ale nie można

mu tego mówić, bo się wścieknie. I wreszcie jest pod skrzydłami Episkopatu, był

redaktorem pisma w Wiedniu "Znaki Czasu", organu Glempa. Chyba się już trochę

uspokoił. Ale z nim się przyjemnie rozmawia, bo rzeczywiście bardzo inteligentny

i błyskotliwy. Adam Michnik - znany wszystkim, zabawny człowiek, ciekawy, bardzo

odważny, z charakterem. Czy jest to wielka głowa polityczna - to mam wątpliwość.

Natomiast jest błyskotliwy niezwykle, no i odważny, w więzieniach się

wysiedział. Nieustępliwy. Tylko że on się teraz bawi polityką. Bolesław Miciński

- to był mój kolega z Uniwersytetu - chodziliśmy na Tatarkiewicza, na seminarium

estetyczne i seminarium filozoficzne. Fizycznie był zdumiewający, bo gruby, niby

kwitnący, a gruŽlik potworny, miał płuca przeżarte... Bardzo dobry filozof,

dobre pióro, ale Michnik, który go wychwalił gdzieś, to zrobił to trochę na

zapas - bo on, jeżeli chodzi o politykę i o totalizm, to właściwie nie miał

wielkiego pojęcia. Zwłaszcza, że był w "Prosto z mostu" u Stanisława

Piaseckiego. Mój ojciec go polecił na swoje miejsce w radio. Ponieważ on się

żenił, nie miał z czego żyć, ojciec go zaproponował. Z tym, że wyjednał, iż on

będzie tylko trzy godziny siedział w radio, żeby mógł pisać... I wtedy nagle Jan

Parandowski, który był wicekierownikiem literackim, zrobił awanturę, że co to

jest, młody człowiek, a tylko trzy godziny... dość tego... Pamiętam, że ojciec

strasznie spluł Parandowskiego przez telefon, byłem przy tym. Ojciec go nie

lubił zresztą. A z Micińskim pożegnaliśmy się w Lublinie. Ja jechałem do wojska,

a oni jechali właśnie z radiem gdzieś tam. Wylądował we Francji i tam umarł na

gruŽlicę. Doskonale pamiętam to pożegnanie w 39 roku: ja do Zamościa do wojska,

a on z radiem... w niewiadome... Juliusz Mieroszewski - raz w życiu z nim

rozmawiałem. W Londynie, parę godzin. Pokłóciliśmy się, bo on zawsze twierdził,

że jest socjalistą. Ja mu mówię: "Jaki tam z pana socjalista, pan nie ma pojęcia

co to jest właściwie, zresztą słowo jest wieloznaczne". Ale bardzo błyskotliwy

publicysta, bardzo dobry. Tylko, że zmieniał poglądy i punkty widzenia, czego

Giedroyć nie zauważał. On potrafił w dwóch sąsiednich numerach napisać - w

jednym, że "Pax" to hańba i kolaboracja, a w drugim, że to jedyna koncepcja

przeciwstawienia komunistom dwuwładzy. I nie pamiętał, co napisał przedtem. Jak

się Giedroyciowi mówiło, że on zmienia poglądy, to bardzo się gniewał. Ale był

to świetny publicysta. Nie ma już w "Kulturze" takiego politycznego publicysty.

Tak zdolnego. Stanisław Mikołajczyk - postać historyczna, osobiście go nie

znałem. Znałem dobrze Korbońskiego, jego nie. Natomiast słyszałem jego sławne

przemówienie na Placu Teatralnym, kiedy przyjechał. To był chyba maj 1945. Wśród

ruin - tłum się zebrał i on przemówił. Miał strasznie niepolski akcent, bo to

był Polak z Westfalii, a jeszcze siedział długo na Zachodzie - no, ale zaczął

przemówienie: "Bracia i siostry!..." i wtedy był płacz ogólny na placu, bo

uważali, że przyjechał zbawca, że będzie ratował. Nie bardzo udał mu się ten

ratunek, jak wiemy. Był pewien, że wygra wybory, odwiódł nawet Hlonda od

popierania grupy katolickiej. Zrobiono oszustwo wyborcze stuprocentowe i dostał

24 mandaty, co było kpiną już kompletną. Złożył protest w Sejmie na pierwszym

posiedzeniu. Powiedział, że to oszustwo. Zrobili przeciwko niemu demonstrację,

wytupali go pepeerowcy. Skończyło się tak, że nawiał na czas. Ale nawiał trochę

nielojalnie wobec swoich przyjaciół, bo w ostatniej chwili powiedział

Korbońskiemu, swojej sekretarce... w ogóle nie pomógł, i dopiero oni nawiewali

jak kto mógł. Pani Hulewiczowa, jego sekretarka została złapana gdzieś w

Tatrach. Tutaj Różański się nią "zaopiekował". A Mikołajczyk był najpierw w

Paryżu, potem w Londynie, wreszcie w Waszyngtonie. Napisał zresztą pamiętniki.

Chciał dobrze, chciał pokazać, że on próbuje współpracować, że on chce w nowej

sytuacji dogadać się z Rosją i zademonstrował, że nie można w tej sytuacji. Jest

taka książka ambasadora Ciechanowskiego, tam jest opisane, jak Mikołajczyk

przyjeżdża do Moskwy, i Stalin żąda, żeby on rozmawiał z Bierutem, z Osóbką,

którzy też przyjechali. Ale on nie chciał rozmawiać. No i przyjeżdża Churchill i

robi mu awanturę: "Pan musi z nimi się dogadać, co pan myśli, że my o was

będziemy drugą wojnę toczyli, co pan sobie wyobraża, że Polska jest pępkiem

świata, niech pan będzie realistą, bo jak nie, to my się pana wyrzekniemy".

Krzyczy strasznie, ale Mikołajczyk czerwony mówi, że nie, że on z Bierutem nie

pójdzie. Wreszcie Churchill się uspokoił, zapalił cygaro i innym tonem nagle

mówi: "Ale mordy to oni mają okropne, pan ma rację". Cały Churchill. Czesław

Miłosz - postać sławna, znam go od lat wielu, od roku 1937. Muszę powiedzieć, że

był takim moim ojcem literackim, ponieważ namawiał mnie do pisania. Był

pierwszym czytelnikiem powieści "Sprzysiężenie" w czasie okupacji i sprzedał ją,

ponieważ był sekretarzem takiego milionera okupacyjnego, pana Ryńcy, też z

Wilna. Pan ten robił jakieś niesamowite interesy na przemycie, na licho wie

czym, no i kupił to "Sprzysiężenie", wydał je po wojnie w firmie prywatnej,

którą założył: "Panteon". Ale firma ta długo nie istniała. W każdym razie Miłosz

był takim moim ojcem duchowym literackim. Bardzo bystry człowiek, świetny poeta.

Niestety, wyjechał, wyemigrował. Trochę był w tym udział mojej żony, bo gdy

przyjechał do Krakowa (gdy był na dyplomacji w Ameryce) mnie akurat nie było.

íona zapytała, czy on się nie boi, że go tu zatrzymają. "Jak to, więc

potwierdzasz, że to się zdarza?". "Oczywiście, to jest zupełnie możliwe". On się

tak przeraził, że biegiem pojechał do Warszawy, tam spotkał Putramenta, który

powiedział: "A wiesz, mamy wobec ciebie inne zamysły. Ty już chyba nie

wyjedziesz". No to wtedy krew go zalała. Jego żona była w ciąży w Nowym Jorku.

Wiedział, że to skończy się fatalnie. Pojechał do Modzelewskiego - ministra

spraw zagranicznych, zresztą ojca Karola - przybranego ojca. Modzelewski za

niego gwarantował, że wróci. On pojechał i nie wrócił. Widywaliśmy się za

granicą szereg razy, w Paryżu. Nawet teraz dwa lata temu, ale nie bardzo się

zgadzamy, bo on zawsze miał snobizm, że jest lewicowy i postępowy i nie

nacjonalista, że w ogóle jest Bałt, a nie Polak, i takie tam różne. Jeszcze jak

był w Warszawie, jako laureat Nagrody Nobla, też żeśmy się trochę poprztykali,

ale nie było czasu. A za granicą to już na serio i nawet o Dmowskiego się

pokłóciliśmy. On nie czytał Dmowskiego. Ale jest to wybitny człowiek, sławny

człowiek. Może do spraw polskich stracił nieco smykałkę, no ale jeśli się siedzi

w tym Berkeley... On zresztą nie lubi Ameryki i napisał książkę "Widzenia nad

zatoką San Francisco", szalenie antyamerykańską; tutaj mało znaną. Ciekawy

człowiek. Jego żonę znałem jeszcze, gdy nie była jego żoną, długie lata przed

wojną. Janusz Minkiewicz - nawet książka teraz o nim wyszła... Przez wiele lat

zwalczaliśmy się i to ostro, nawet w tej książce jest zacytowane, jak go

zwymyślałem kiedyś, a osobiście żeśmy zawsze na wódkę chodzili. Był to dziwny

"filozof": pesymista, który patrzył na wszystko co się dzieje zawsze z

przymrużeniem oka - i w czasie okupacji, już wtedy go znałem, i po wojnie, i w

różnych etapach. Doskonale rozumiał różne punkty widzenia, potrafił sobie pokpić

z Bieruta, potrafił sobie pokpić z Wyszyńskiego... Był to duch nocnych lokali,

codziennie wypijał te swoje pół litra... Nieprzeciętna postać, ale zmarnował

talent, bo niewątpliwie duży talent to on miał. Pod koniec życia, pamiętam,

kiedy cenzura go już całkowicie zniszczyła - bo tak od lewicy do prawicy się

przesuwał stopniowo - to właściwie robił tylko taki kabarecik reklamowy, który

szedł w radio, to były reklamy, wierszyki do starych melodii. I kiedy go

spytałem o to, powiedział: "Ponieważ władza nie pozwala mi wykonywać mojego

zawodu satyryka, więc ograniczyłem się do działalności zarobkowej: pół godziny w

tygodniu". To właśnie był ten kabarecik. Wykończył się chyba jednak tym stałym

piciem. Ja też lubię popić, ale trzeba robić przerwy, a on alkohol traktował już

jako środek nasenny. Ostatnio pił dopiero po dziesiątej wieczór, w domu, przy

telewizji, przy czym wyłączał fonię, bo mówił, że nie lubi hałasu... Alfred

Miodowicz - wydawało się, że jest to tylko marionetka, a w tej chwili on zdaje

się uwierzył w swoją autentyczność, i ma często większą popularność u robotników

niż "Solidarność". Bo stawia żądania, jemu wszystko jedno: żąda większej płacy,

większej indeksacji i tak dalej... I co mu kto zrobi? Nie był politykiem

samodzielnym, ale tak teraz wygląda, że ma ambicję. Chciałby się przekształcić.

Tak samo jak Stronnictwo Ludowe, czy SD. Oni nagle autentycznieją, mówią ostrzej

od innych, nie chcą być marionetkami... Leszek Moczulski - z Moczulskim dwa razy

w życiu rozmawiałem. No oczywiście, że jest wariat, ale taki bardzo przekonany,

idealistyczny, umiejący argumentować, nawet w sprawach niesłusznych. I przy tym

on jest umysłowo szerszy niż jego zwolennicy, bo jednak potrafi spojrzeć na

sprawy ogólniej. Ja mu powiedziałem w ostatniej rozmowie... on mówił, że trzeba

się oprzeć na Ukrainie, co mnie zirytowało i odpaliłem: "A ja uważam, że na

Rosji. Pański Piłsudski to w ogóle nie miał racji, Dmowski miał rację". I mówię:

"Jak pojadę do Moskwy i będę rozmawiał z Gorbaczowem, to powiem - "Panie

Gorbaczow, musi pan uważać z nami, bo tu jest taki wariat w Warszawie,

Moczulski, i on wam zrobi powstanie, więc uważajcie". A Moczulski powiedział na

to: "Dobrze, ja się na to zgadzam. Daję panu moje upoważnienie".

M (c.d.) Dominik

Morawski - wieloletni korespondent "Kultury" w Rzymie. Dawny sekretarz Popiela,

działacz Stronnictwa Pracy. Wywiał z Polski, zagnieŽdził się w tym Rzymie,

pracuje też dla agencji angielskich, dla Reutera, dla pism włoskich. Zabawne, bo

w jednej z "Kultur" Giedroyć się od niego odciął, że ma inne poglądy itd. Tu

muszę się pochwalić, że ja kiedyś powiedziałem Giedroyciowi, iż nie ma działu

katolickiego w "Kulturze" i on wtedy tego Dominika wynalazł w Rzymie i przez

lata Dominik tam pisywał. Kazimierz Morawski - Adzio tak zwany, szef Ch$s$s,

były członek Rady Państwa. Moim zdaniem absolutny karierowicz, który wszystko

zrobi, żeby piąć się do góry po tym katolicyzmie. No i osiągnął to... Ale nikomu

nie wadzi... I właściwie całkiem inteligentny. Stanisław Morawski - pułkownik,

to były szef w M$s$w od spraw katolickich. Nie pamiętam, jakie miał stanowisko.

Rozmawiałem z nim tylko raz. Dziewięć lat nie dostawałem paszportu (1962_#1971),

Kliszko mnie zablokował. Złożyłem podanie, zachęcił mnie do tego Kraśko - to był

wicepremier, nawet przyzwoity bardzo człowiek - i dostałem ten paszport. Ale

wezwali mnie na Koszykową. Przyszedł jakiś facet - nie wiedziałem, kto to jest -

to był właśnie płk. Morawski. Mówi: "Proszę pana, widzi pan, nie dostawał pan

paszportu, a teraz pan dostał, czyli coś się w Polsce zmieniło, prawda?". Ja

mówię: "No właśnie". On mówi: "Pan tam będzie na Zachodzie, pan będzie się

widział z tymi tam z Wolnej Europy". Ja mówię: "Tak, to są moi znajomi,

przyjaciele". "My nie mamy nic przeciwko temu, pan jest politycznie wyrobiony".

No, taki komplement. I potem na pożegnanie mówi: "Moje nazwisko Morawski", ja

mówię: "Ach, to pan pułkownik od katolicyzmu". On z kolei: "Tak, ale nie

pułkownik, już jestem cywilem". I tyle go widziałem. Zresztą póŽniej wyleciał.

Był chyba w ambasadzie w Pradze, czy gdzieś. Po nim była taka pani

Siemaszkiewicz, ubeczka absolutna. Zygmunt Mycielski - towarzysz mojego życia,

tak jak Miłosz od bardzo wczesnych lat. Kompozytor, krytyk, pisarz, hrabia,

podróżnik. Bez przerwy mieliśmy ze sobą do czynienia. Ja byłem pierwszym

redaktorem "Ruchu Muzycznego" po wojnie i jego założycielem. Jak wrócił

Mycielski ze stalagu, to zostaliśmy we dwóch. Redagowaliśmy razem to pismo.

Potem mnie wyrzucono, on został. Potem jego wyrzucono, i takie różne

przeplatanki cały czas się odbywały. Potem on był redaktorem naczelnym nowego

już "R$m". Potem go wylano po 1968 roku. Dyskutowaliśmy dużo, bo mieliśmy

poglądy muzyczne zupełnie odmienne. Ja uważałem, że muzyka nie wyraża treści

uczuciowych, czy obrazowych, tylko jest pewną abstrakcją. On bardzo się gniewał

na ten pogląd. Uważał inaczej. Dużośmy dyskutowali, dużośmy o sobie pisali. Jest

to postać, która jakoś przejdzie do historii kultury polskiej. Zwłaszcza, że na

starość skomponował najlepsze swoje rzeczy, m.in. "Musica Sacra", właściwie to

jest msza, która była wykonywana podczas "Warszawskiej Jesieni". Najlepszy jego

utwór. Postać z samego miąższu kultury polskiej. Mieczysław Moczar - postać...

posiedzieć raczej niż postać. Był ministrem spraw wewnętrznych, gdy ja byłem

posłem. Między innymi Władysława Bartoszewskiego wybroniłem, bo interweniowałem,

gdy on nie dostawał paszportu. Chodziłem - był taki płk. Janic, szef gabinetu

Moczara - i tłumaczyłem mu, że Bartoszewski, zasłużony, był w Radzie Pomocy

íydom, zapraszają go do Izraela, a on nie dostaje paszportu. Bo ciągle nie

dostawał. I wreszcie dostał. Spotkałem gdzieś Moczara w Sejmie, mówię: "Bardzo

panu dziękuję, widzę, że w Polsce można coś załatwić". Moczar się okropnie

skrzywił, patrzył na mnie wrogo i powiedział: "Słuszną sprawę można zawsze

załatwić". I wtedy Władek Bartoszewski powiedział: "Ja jestem "słuszna sprawa"

ministra Moczara". Jaki to był człowiek? Ciekawy w jakiś sposób. On był

inicjatorem tego, żeby akowców ułaskawić, Radosława przyjął, szalenie się

spopularyzował wśród akowców. Natomiast przypisano mu antysemicką czystkę,

zwłaszcza w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zrobili mu złą opinię. Czegoś on

chciał, był to jakiś polityk. 1968 rok to była chyba jego intryga przeciwko

Gomułce. Gomułka wyjechał do Bułgarii, a oni tu zrobili taką drakę, żeby go

oskarżyć, że on sobie nie daje rady z ulicą, ze studentami itd. Te "Dziady" to

też była inscenizacja, bo Kliszce pokazano takie przedstawienie "Dziadów", gdzie

co chwila jakaś klaka klaskała, gdy na przykład było powiedziane, że z Rosji

przysyłają samych łajdaków. Tak szereg razy klaskano i Kliszko się okropnie

zdenerwował, że to jest antysowieckie. Zrobili intrygę przeciwko Dejmkowi. To

wszystko było "inscenizacją" moim zdaniem, ale młodzież nie rozumiała tego,

wzięła rzecz na serio w wielu wypadkach. Ja wtedy też podpadłem z tymi

"ciemniakami". Za kulisami stał Moczar, ale nie doszedł do rządów. I jeszcze,

kiedy Gierek był I sekretarzem, Moczar zrobił próbę w Olsztynie. Na własną rękę

zwołał wojewódzkich sekretarzy, własne plenum zrobił, ale Gierek się

zorientował, przyjechał na czas. Wywalił Moczara, mianował Szlachcica. I

skończyła się kariera. Ale on chciał dojść do samej góry chyba. N Zdzisław

Najder - jeden z moich wychowanków właściwie. Bo w tym tzw. Klubie Wariatów

Liberałów był Tyrmand, Najder, Chrzanowski, Gawlik i inni. Literat, znawca

Conrada, ale miał utajoną żyłkę polityczną. Dużo jeŽdził za granicę, świetnie

mówił po angielsku, miał jakieś stypendia amerykańskie. No i został jak wiadomo,

zresztą niespodziewanie, szefem Wolnej Europy. Jeszcze w "Trybunie Ludu" ukazała

się pochwalna recenzja jego książki o Conradzie, a on już był dyrektorem. To oni

się potem wściekli, że ich tak nabrał, dostał karę śmierci. Dyrektorem już nie

jest, do Polski chyba nie wróci - po takiej karze... Bardzo porządny człowiek,

ale straszny uparciuch. Kłócił się z różnymi ludŽmi. To chyba przyczyna jego

dymisji. Zofia Nałkowska - znałem. Była to erotomanka, dobra pisarka. Ona nie

ukrywała erotomanii, ale raz się nacięła... Bo się zakochała w pewnym człowieku,

i nie mogła zrozumieć, dlaczego on nie... reaguje. A był to Karol Szymanowski,

po prostu "pedał". Ona się długo nie mogła zorientować o co chodzi. Norbert

Nieświski (Filip Ben) - poznałem go w Paryżu. Skierował mnie do niego Jerzy

Giedroyć, to znaczy on zadzwonił do Giedroycia, że słyszał, iż ja przyjechałem,

chciałby się zobaczyć. Więc Giedroyć nas umówił w Caf~e de la Paix, a ja mówię:

"No dobrze, ale jak ja go poznam?" A Giedroyć mówi: "Od razu pan go pozna:

pogrom w Kiszyniowie". Więc on się tu wsławił jako korespondent "Le Monde" w

czasie PaŽdziernika 56. Niuchał wszystko. Przychodziłem do niego do redakcji "Le

Monde", gdzie była ciekawa rzecz, bo prosił mnie, żeby nie rozmawiać z nim po

polsku przy innych ludziach, tylko po francusku. Więc raczej był ostrożniak, ale

świetny dziennikarz. Adolf Nowaczyński - sławna postać, niebywała, o olbrzymim

temperamencie, paszkwilant, pisał znakomite napaści na różnych ludzi, kiedyś

zaczął jako anarchista w Krakowie. Kiedy zamordowano cesarzową austriacką w

Genewie, on zaczął w kawiarniach wznosić okrzyki "Niech żyje anarchia!".

Aresztowano go. Ale ponieważ ojciec był znanym radcą izby skarbowej w Krakowie i

z Austriakami żył dobrze, więc skończyło się tylko na wyjeŽdzie. Wyjechał do

Niemiec, no i robił różne kawały. Na przykład, przysłał do "Czasu"

korespondencję z Monachium, z wystawy obrazów, z nazwiskami malarzy, a wszystko

było wymyślone. Ani takiej wystawy, ani takich malarzy, nie było, więc robił

sobie kawały. Po czym stał się endekiem, sławna kariera endecka. Pobili go

piłsudczycy, wybili mu oko. Pisał o Piłsudskim, że jest to "komendiant",

"brygandier" Piłsudski. Bardzo antyniemiecki, był bojowym endekiem, antysemitą.

Pisał pamflety, znakomite zresztą. "Małpie zwierciadło" - taka znana jego rzecz.

I sztuki teatralne. Specjalnie z rodziną naszą, czyli ojca, miał na pieńku, z

moim stryjem, Janem Augustem Kisielewskim, o którym napisał, że to jest bardziej

August niż Jan, a August to taki błazen w cyrku. Pobili się laskami w teatrze. Z

moim ojcem też wymienili listy z okropnymi wymyślaniami. Ojciec napisał o nim

felieton, że żeby nie pójść do Legionów, to poszedł do Wermachtu. Nagle

przychodzi okupacja. Ja go poznałem w "Kuchni Literatów", gdzie moja żona

pracowała. Był szalenie miły, zabawny, do głowy by mi nie przyszło, że to jest

ten Nowaczyński. ťagodny, nieśmiały nawet. Trzeba powiedzieć, że wódkę pił cały

dzień, miał przy sobie zawsze piersiówkę, jak się dziś mówi. Zbierał materiały,

miał całą teczkę "Schickelgruber". Bo to mówili, że Hitler nazywał się

Schickelgruber naprawdę, i on zbierał takie różne hece. W Karolinie, gdzie dziś

jest "Mazowsze", Haberbusch i Schiele ufundowali dom wypoczynkowy dla pisarzy,

literatów, profesorów. Tam pojechał mój ojciec na dwa tygodnie. Ja przyjechałem

po ojca, żeby go przywieŽć do Warszawy. Siedzimy przy kolacji, gdy nagle wchodzi

Nowaczyński i idzie w stronę ojca. Pomyślałem, że będzie jakaś awantura okropna,

już chciałem bronić. A on nagle podchodzi i mówi: "Dzień dobry panie Zygmuncie,

cieszę się, że pana widzę" - wyciąga rękę, no więc się uściskali. Chciał

zademonstrować, że już nie ma różnic w czasie okupacji. Bardzo sympatyczna

postać, a w biurze okropnie był zadziorny. Autor sztuk, zresztą "Fryderyk

Wielki" do dzisiaj chodzi. Niedawno grali w Krakowie jego sztukę "Wiosna Ludów w

cichym zakątku". Satyra na Kraków, bardzo ośmieszająca. Umarł tuż przed

powstaniem, jego trumnę nieśli przyjaciele m. in. stary Solski, który wtedy miał

Bóg wie ile lat. Jan Nowak czyli Jeziorański - poprzednik Najdera. Moja żona zna

go jeszcze z czasów okupacji, z "Kuchni Literatów". Ja go też tam widywałem.

Człowiek wielkiej odwagi, uważam, że był świetnym dyrektorem. Przy tym łączył

dwie rzeczy, był tym bohaterem - "Kurierem z Warszawy", a jednocześnie wielkim

realistą, do powstań nie zachęcał i umiał z Amerykanami rozmawiać, co nie jest

łatwe, bo tam nie najmądrzejsi ludzie byli w tym Monachium. Ale on potrafił tą

opinią bohatera okupacji zażyć ich tak, jak chciał. Wielka szkoda, że wytoczył

proces o oszczerstwo, nie wygrał. Chodziło o to, że jakiś Gerlich, który podał

się za Niemca wyjechał z Polski i za granicą zaczął pisać różne herezje, m.in.

napisał, że Nowak był treuhaenderem z ramienia niemieckiego w paru kamienicach

Warszawy. Nikt nie wiedział o tym, że bardzo wielu ludzi było treuhaenderami, bo

gdy właścicielami domów byli íydzi, to oni prosili kogoś, żeby ich

reprezentowali, bo z nimi NIemcy nie chcieli gadać. (Można by zresztą paru

znajomych treuhaenderów wymienić). Dla Nowaka, który konspirował, to w ogóle

miało inne znaczenie. W sądzie Gerlich powołał się na książkę kpt. Czechowicza,

a nie tego, który go cytuje. Trudno było skarżyć Czechowicza. I Nowak podał się

do dymisji. Teraz, niedawno, dwa lata temu zapytałem go: "Powiedz mi, właściwie

dlaczegoś wytoczył ten proces?". A on mówi: "Chcesz znać całą prawdę:". "Tak".

"Wytoczyłem ten proces, bo mi Pan Bóg rozum odebrał". Bardzo ładna samokrytyka.

Jest to świetny facet, bardzo wpływowy w Waszyngtonie w tej chwili. Przyjaciel

Zbigniewa Brzezińskiego. Tadeusz Nowakowski - bardzo dobry pisarz, ma ogromne

kompleksy, że go nie czytają w Polsce, a jest tłumaczony w Niemczech, nawet dość

znany. "Obóz wszystkich świętych", póŽniej była taka jego znakomita nowela o

postępowych Niemcach, w "Kulturze" drukowana, świetna, ironiczna. Bardzo dobry

pisarz. Mógłby być jeszcze lepszy, gdyby tutaj przyjechał, bo tu jest ciekawy

materiał, ciekawe tworzywo. W tej chwili pokłócił się i z "Wolną Europą", i tu

nie przyjeżdża, no a Niemcy go traktują średnio... jest w ogóle z Bydgoszczy,

gdzie chodził do gimnazjum i przed wojną dostał jakąś nagrodę młodych,

literacką. Ostatnio był reporterem Papieża, jeŽdził, popularyzował: ale to

gorsze książki. Szkoda go... Przydałby się tutaj. O Włodzimierz Odojewski - mało

go znałem, właściwie w Polsce go prawie nie widywałem, aż wyjechał. Bardzo dobry

pisarz, ciekawy człowiek. Znalazł się w "Wolnej Europie". Nie ma co wiele mówić,

bo mało go czytałem, teraz zacznę. Stefan Olszowski - ja go nie znam osobiście,

ale mam o nim pogląd, że jest to nie żaden "beton", tylko człowiek, który

idealnie nie ma żadnego poglądu na nic. Natomiast ma taktykę i chęć dojścia do

władzy. No więc to lepsze jest niż ideowcy, Kociołek, albo nawet Gomułka. I na

plus mu muszę zapisać, że on pod koniec kadencji Gierka zaprotestował. Napisał

taki memoriał do Biura Politycznego o długach zagranicznych, o złej sytuacji

gospodarczej, i wylali go wtedy do Berlina Wschodniego na ambasadora. Za karę,

to było zesłanie. No i potem już jedni go uważali za strasznego betoniarza, inni

go uważali za intryganta. Był ministrem spraw zagranicznych, ale skończył

dziwnie - to znaczy może jeszcze nie skończył - bo zdaje się, że się ożenił, w

Nowym Jorku się go widuje. Dziwne zakończenie kariery. Ale to zdolny polityk

niewątpliwie, a to u nas rzadkość. Zwłaszcza w partii. Edmund Osmańczyk - miał

piękną kartę po wojnie, to nawet mój kolega z konspiracji, poniekąd byliśmy z

tej samej grupy radiowej. On się ukrywał w Warszawie, bo był Polakiem z Niemiec

i został zmobilizowany. Po wojnie bardzo dobre "Sprawy Polaków". Bardzo dobry

publicysta, ale stopniowo zaczął się skłaniać w stronę wazeliny. Podobno wpłynął

na to fakt, że mu książkę o Moskwie skonfiskowali. Najpierw napisał książkę o

Ameryce, która poszła, a potem pojechał do Moskwy, napisał książkę i mu zdjęli.

Wtedy się jakoś zniechęcił i lawirował jako poseł, jako publicysta,

korespondent, lawirował nie zawsze sympatycznie dla mnie. Oddalił się bardzo od

nas, bo on właściwie w "Tygodniku" debiutował. Ale potem zaczął wracać pod

wpływem błędnej polityki narodowościowej na OpolszczyŽnie, na śląsku. Zobaczył

tu cały bałagan na Warmii i Mazurach, gdzie także najlepsi Polacy wyjechali do

Niemiec. Zaczęło go to wściekać. I już potem zajmował stanowisko opozycyjne,

uczciwe, nie bał się. P Andrzej Panufnik - kompozytzor. Jeden z najdawniejszych

moich kolegów, razem z Lutosławskim, znam go chyba już 60 lat. Bardzo zdolny,

tylko miałem do niego pretensję, że uciekł jako niby straszny antykomunista. A

tutaj pisał "Symfonię pokoju" i "Pieśń połączonych partii" i różne takie, no a

potem się zmienił. Gdy spotkaliśmy się w Londynie na jego koncercie,

powiedziałem: "ále zrobiłeś, żeś wyjechał przed PaŽdziernikiem". A on mówi: "Co,

kazali ci to powiedzieć?". Ja mówię: "Słuchaj, mój kochany, mnie nie kazali

napisać "Pieśni połączonych partii" i "Symfonii pokoju". To tobie kazali

najwyżej". No i rozstaliśmy się nie bardzo... a potem go już nie widziałem.

Teodor Parnicki, to specjalny rodzaj pisarza - fanatyka pisarstwa, który ma

swoich równie fanatycznych czytelników, a ma też takich, którzy nic nie

rozumieją... No, ale to nieprzeciętna osobowość, że wrócił do Polski po tych

Meksykach wszystkich... Przywiązany do pisania, niesamowicie pracowity. On parę

razy do mnie zadzwonił i mówił trzy kwadranse przez telefon, nie dając sobie

przerwać. Więc na tym polega znajomość. I to raz mówił o miłości, co znaczy

miłość w życiu... Wtedy chyba całą godzinę... Daniel Passent - niewątpliwie

dobre pióro, czasem bywa odważny, kiedy wie, że można. Czasem drażni okropnie

uległością i wazeliną, ale ja pamiętam jego jeden cykl artykułów, który na mnie

zrobił wielkie wrażenie, to było bardzo dawno, w czasie wojny wietnamskiej. On

pojechał podobno na własny koszt. To się nazywało "Sto dni w Sajgonie". I to

było zupełnie co innego, niż pisała cała nasza prasa, ja pomyślałem sobie -

facet jednak ma kręgosłup od czasu do czasu. Pisanie w "Polityce" to jest w

ogóle tańczenie na linie. Raz taki stosunek rządu, raz inny. Ja pamiętam rzeczy

bardzo śMiałe, ale i pamiętam tak samo okropne, że aż wstyd. W mojej książce

"Bez cenzury" jest słowo wstępne na temat "Polityki". Była w K$i$k_u dyskusja,

zresztą z udziałem pracowników "Polityki" i ja zagajałem. Tam wszystko

powiedziałem: i o tym piśmie, i o Passencie, nawet dość pochlebnie. Aleksander

Paszyński - jest to mój typ na ministra albo premiera. Myślę, że to jest bardzo

mądry człowiek, znający się na gospodarce. Dwadzieścia lat był współpracownikiem

Rakowskiego w "Polityce". Teraz rozmawiałem z Rakowskim w ambasadzie

francuskiej, okropnie rozgoryczony... A ja mu powiedziałem: "Wie pan, nie można

się obrażać na naród, a pan temu narodowi ciągle coś zasunie, i potem pan się

gniewa. Jeden PIłsudski potrafił wymyślać Polakom, a był lubiany. To się nie

powtarza..." Co do Paszyńskiego: bardzo mądre trzy artykuły, przeciwnik

marksizmu chyba najbardziej zdecydowany w tym co pisze. No, i zna się na

rzeczach różnych. Tak, że bardzo go polecam. Przy tym człowiek kulturalny, można

go pokazać Zachodowi... Tadeusz Peiper - niektórzy mówią, że geniusz. Wariatem

był na pewno pod koniec życia, podejrzewał, że go chcą otruć, i ciągle zmieniał

restauracje gdzie jadał. To w ogóle był taki Cygan przedziwny. Mieszkaliśmy

nawet w jednym domu w Krakowie. Był znany z tego, że ponieważ nie miał klozetu,

to wyrzucał... gówno, że tak powiem owinięte papierem... oknem wyrzucał. Był

szalenie inteligentny, ale ten obłęd wzrastał w nim. Niektórzy uważają, że to

był w ogóle geniusz i twórca całej teorii nowoczesnej poezji. A ja pamiętam jego

powieść bardzo śmieszną, która się nazywa "Szósta, szósta". Taka powieść

obyczajowa, zabawna. Poza tym pamiętam, że pisywał po trochu w "Dziś i Jutro".

Bardzo ciekawy artykuł napisał w obronie pani Dulskiej, omawiając komedię

Zapolskiej, gdzie dowodził, że pani Dulska to istota nieszczęśliwa i w swoim

rodzaju bohaterka. Józef Piłsudski - nie będę mówił, bo cóż tu mówić. Widziałem

go szereg razy, a najbardziej wstrząsający widok to był po klęsce pod Kijowem,

to znaczy po odwrocie kijowskim. Na placu Trzech Krzyży przypadkiem szedłem z

ojcem i nagle patrzymy, że idzie masę wojska, takie wojsko pobite, już bez

dyscypliny, po czym jedzie dorożka, i w dorożce siedzi Piłsudski, mocno

przygarbiony, wąsy mu wiszą. Niesłychane w ogóle widowisko. Poza tym widywałem

go w Alejach, bo on chodził tutaj pieszo. Sam, albo z Wieniawą_Długoszowskim.

Mówić nie będę, bo wszyscy wiemy. Ksiądz Jan Piwowarczyk - bardzo wybitna

postać. Bardzo przyzwoity człowiek. W jakimś sensie mój protektor, to znaczy,

stale mnie rugał, że ja jestem zgniły liberał i popieram kapitalizm, że to nie

ma nic wspólnego z Kościołem ani z katolicyzmem. Ale wszystko drukował co

napisałem i pamiętam, że kiedy "Sprzysiężenie" wydałem i podniósł się krzyk, że

to pornografia, to ks. Piwowarczyk powiedział: "No panie Kisiel, że pan pisze

pornografię, to rozumiem, ale że taką nudną, to już niewybaczalne". Stale robił

takie różne dowcipy. PóŽniej go odsunęli, bo milicja kazała mu wyjechać z

Krakowa. Wrócił do Kalwarii Zebrzydowskiej, skąd pochodził. Tam pod opieką

milicji mieszkał. Do "Tygodnika" przyszedł ks. Bardecki jako delegat Kurii.

Kiedy przyszedł "Znak", zostałem posłem i dostałem od "Piwowara" depeszę.

Depesza była taka: "Wielebnemu panu posłowi winszuję zaufania wyborców, ludu,

który pana wybrał". A potem: "Kisielu, cóżeś za małpę z siebie wystrugał. Ks.

Piwowarczyk". Bardzo miłe. Bardzo wybitny publicysta, taki właśnie chadecki:

chrześcijańska teoria społeczna. Teraz "Znak" wydał jego książkę - ciekawą,

która nie postarzała się zupełnie. Wyjątkowy ksiądz, który miał zamiłowanie do

dziennikarstwa, do publicystyki. Przed wojną był redaktorem naczelnym "Głosu

Narodu" - to takie chadeckie pismo w Krakowie. Turowicz był jego zastępcą.

Opiekował się nami w "Tygodniku" z ramienia Kurii, ale naprawdę był bardzo

liberalny i wszystko puszczał. Adam Polewka - specjalna postać krakowska.

Krakauer absolutny, syn murarza, komunista "od sprzed wojny", ateista, znana

postać krakowska - bluŽnił, herezje urządzał. Po wojnie został posłem. Gadał

masę. Mieszkaliśmy w tym samym domu, piętro niżej, więc okazji do spotkań i

awantur było mnóstwo, z tym, że dzieci się przyjaŽniły (coś w rodzaju Romeo i

Julii). Pamiętam, że gdy kiedyś przyszedłem, akurat było Koło Młodych, którym

opiekował się Polewka, on tam opowiadał różne komunistyczne trele_morele. Ja

mówię: "Dobrze, ale czy pan opowiedział o tym, że pan uciekł ze Lwowa do Krakowa

- pod okupację niemiecką, żeby nie zostać posłem sowieckim". Bo go chcieli

Rosjanie zrobić posłem. A on mówi: "Wy zawsze jakieś takie rzeczy mówicie nie ~a

propos". Trzeba powiedzieć, żeśmy się znosili. Nawet gdy mnie chcieli wywalić ze

Związku Literatów - Turowicza i mnie. Mnie za to, że powiedziałem, iż Stalin coś

głupiego napisał. Ja się broniłem i powiedziałem, że Stalin głupi nie jest.

Wojnę wygrał, więc widać. A poza tym coś takiego powiedziałem, że: "Wolno psu na

Pana Boga szczekać. Na Napoleona też wymyślali, na Piłsudskiego też wymyślali".

Mnie bronili koledzy. Cały sąd był. Wtedy Polewka, przewodniczący, powiedział:

"Zwracam kolegom uwagę na powiedzenie kolegi Kisielewskiego: "Wolno psu na Pana

Boga szczekać". Uważam, że kol. Kisielewski w swojej samokrytyce poszedł dalej

niż można było oczekiwać. Ustawił siebie, ustawił Stalina według swoich pojęć, i

proponuję tylko karę w zawieszeniu". Ja go dosyć lubiłem, był rozwichrzony,

zdolny, a mało pisał. Popić lubił. Znam dobrze jego synów i lubię. Postać czysto

krakowska. Tu nie znana. Jedną, jedyną powieść w życiu napisał pt. "Cud" -

antyreligijną. Napisał jeszcze sztukę "Igrce w gród walą" według francuskiej

starej komedyjki, z moją muzyką. Karol Popiel - stary polityk galicyjski,

chrześcijańsko_demokratyczny, następca Korfantego, tylko, że mniej zdolny, taki

trochę plotkarz, nerwus, ale sympatyczny człowiek. Sprawił to, że ja się nie

zapisałem do Stronnictwa Pracy. Mianowicie z Jasienicą złożyliśmy wnioski do S$p

po wojnie, kiedy je zalegalizowano. Nagle przyjechał do Krakowa Popiel, miał

wielkie spotkanie w sali filharmonii i bez przerwy wymyślał na sanację i

Piłsudskiego, bo on był więŽniem brzeskim i nigdy Piłsudskiemu nie wybaczył. Ale

po wojnie, po wszystkim, jak facet przyjeżdża z emigracji, z Londynu, i tylko

tyle ma do powiedzenia, że sanacja zgubiła Polskę - to już było irytujące. I

pamiętam, że z tego wiecu prosto poszedłem do lokalu S$p wycofać papiery, a tam

mi powiedzieli: "Wie pan, dobrze, że pan wycofuje, bo i tak będzie rozłam i

robią Popielowi koło pióra...". W rezultacie Popiel wyjechał jeszcze przed

wyborami. Wyjechał legalnie, ale pozostał na emigracji. Spotykałem go

parokrotnie i stale musiałem się tłumaczyć, bo dowiedział się, że ja te papiery

wycofałem. Więc dlaczego? Ja mu tłumaczyłem, że jednak się wygłupiał z tym

Piłsudskim. Najgorsze rzeczy stale mówił o Piłsudskim, na to nie było rady. No,

ale żeśmy się jakoś przyjaŽnili. Ksawery Pruszyński - znałem mało. Był to

hrabia, który się kajał, że był wrogiem ludu, że on chce z ludem, z Rosją i ze

wszystkim. Ja mu perswadowałem, żeby się za bardzo nie wygłupiał. Ale został

ambasadorem - jak wiadomo - w Hadze. Najpierw w ogóle chciał pośredniczyć między

Rzymem a Polską. Między Kościołem a komunistami. JeŽdził do Rzymu, do Papieża.

Potem został ambasadorem w Hadze, no i zginął przedwcześnie w katastrofie

samochodowej. Doskonały pisarz. Znałem go jeszcze z "Buntu Młodych" przed wojną,

bo to był przyjaciel Giedroycia. To specjalna formacja - tacy ukraińscy

ziemianie - Polacy. Józef Prutkowski - to śmieszna postać. Straszny pijak,

rozrabiacz. Przyjaciel generałów i w ogóle całej elity partyjnej, która mu na

wszystko pozwalała. Urządzał najrozmaitsze kpiny. Pamiętam, jak przyjechał

Rawicz z Paryża, zresztą potem odebrał sobie życie. Ten Rawicz bardzo chciał

przyjechać do Polski, w końcu przyjechał jako reprezentant jakiejś firmy, bo nie

miał innego pretekstu, jako obywatel francuski. No i poszedł do S$p$a$ti$f_u,

gdzie spotkał Prutkowskiego, którego oczywiście znał ze Lwowa. Prutkowski mu się

rzucił na szyję, i mówi: "ChodŽ, ja tu jestem w ciekawym towarzystwie". On

przychodzi, siedzi jakichś czterech, i Prutkowski mówi: "Widzisz, to jest

pułkownik taki a taki, on wyrywa paznokcie. A ten to jest taki, co ściska jaja

drzwiami. A ten znowu..." Rawicz podrywa się przerażony, a to rzeczywiście byli

ubecy. Takie miał przyjaŽnie. Pamiętam, kiedyś przyszedłem, on zaprasza na wódkę

i mówi: "Proszę pół litra żytniej". Kelnerka na to: "Ale żytniej nie ma

dzisiaj". A on mówi: "Matko Bosko Katyńsko, to już żytniej nawet nie ma!" No, to

jednak było w okresie Gomułki... pozwalał sobie niesamowicie. Zabawny bardzo.

Niestety przepił się i wcześnie umarł. Gen. Tadeusz Pełczyński - ps. Grzegorz -

właściwy dowódca i inicjator powstania, bo Bór tam wiele nie dowodził. Poznałem

go dopiero w Londynie w 1957. Zadzwonił do mnie, że chce się spotkać.

Spotkaliśmy się, a on był w ogóle oficerem z "dwójki", z wywiadu. I zaczął mnie

tak wywiadowczo traktować, bo mówi: "Czy pan służył w wojsku?". Ja mówię:

"Służyłem". "A w którym pułku?" "W takim i takim". "Hm, a kto to jest

Turowicz?". Ja mówię: "No, redaktor". "A czy on służył w wojsku?" Ja mówię: " O

ile wiem, to nie", "A dlaczego nie?". "Nie wiem, dlaczego", "A Stomma służył w

wojsku?" W końcu mnie to zdenerwowało i mówię: "Panie generale, a teraz ja panu

chcę zadać pytanie". A on: "Proszę bardzo". Więc ja: "Wie pan: fortepian,

smoking, biblioteka po ojcu..." On mówi: "Co?". Ja: "Przepadła mi w Powstaniu i

chcę wiedzieć dlaczego". On się wściekł wtedy: "Bo pan jest demagog", i tak

dalej. Rozstaliśmy się niedobrze. Był to porządny człowiek, ale Warszawę zburzył

jednak, co tu mówić. Feliks Perl - wspaniała postać íyda_$polaka, patrioty

największego, który umiał na pamięć "Pana Tadeusza". Przyjaciel Piłsudskiego,

który potem zerwał z Piłsudskim. I to był wielki przyjaciel mojego ojca.

Mieszkał przy pl. Zbawiciela, na Nowowiejskiej, na parterze. Co niedziela z

ojcem do niego chodziliśmy. Ja miałem wtedy - to był 1927 rok, szesnaście lat. A

Perl prowadził taki tryb życia, że chodził do Sejmu, był przewodniczącym jakiejś

komisji, potem szedł do redakcji "Robotnika", był naczelnym redaktorem -

siedział tam całą noc. O czwartej rano wracał do domu, kładł się do łóżka i

leżał do jakiejś pierwszej_drugiej. Myśmy tak koło pierwszej z ojcem

przychodzili. I rozmowa zwykle była taka, że Perl zaspany, taki czarny, z

wielkimi wąsami pytał: "No i jak się czuje ten wasz błazen?". A ojciec mówi:

"Kogo macie na myśli?" On mówi: "No, ten, co się nazwał marszałkiem". Na to

ojciec mówił: "To ja was strzelą w mordę!" Wtedy przybiegała pani Perlowa, która

była rosyjską íydówką, żydłaczyła potwornie i mówiła: Pane Zygmuncze, Felek,

uspokójcze sze, pogódżcze sze". Ale on mówił wtedy o Piłsudskim: "Błazen,

przecież kompletny!". No i umarł, chyba niedługo potem, w 1928 jakimś, a pani

Perlowa sobie odebrała życie po samobójstwie Sławka. Bo Sławek przyjaŽnił się z

Perlem i chociaż był premierem i marszałkiem Sejmu, to jednak przychodził do

niego, bo się znali z rewolucji z 1905 roku. To była piękna postać. Był zresztą

delegatem Polski na rokowania ryskie. Bardzo ciekawy i przyzwoity człowiek.

Bolesław Piasecki - postać niezwykła. Przed wojną wódz "Falangi", niby taki

szalenie agresywny, faszystowski, czort wie jaki. W czasie wojny stworzył

Konfederację Narodu, która się biła, ale biła się także chyba z Rosjanami, bo

oni poszli na Wschód. W rezultacie został aresztowany. Siedział w Lublinie na

Zamku. Tam w jakiś sposób przekonał podobno gen. Sierowa, przekonał go do

siebie. No i go nie rozstrzelali, jakby można było sądzić, tylko oddali polskim

władzom. U$b przywiozła go do Warszawy. Siedział na Rakowieckiej, ale go wozili

na rozmowy do Gomułki, bo zastanowiło wszystkich, że Rosjanie go jednak nie

wykończyli. Przekonał Gomułkę, że potrzebna jest nowa grupa katolicka,

prorządowa. Zdumiewająca ewolucja, bo jeszcze dwa lata przedtem oni wydawali

mapę z granicą od Morza Bałtyckiego do Czarnego. Polska narodowa,

antykomunistyczna bardzo, a tu nagle stał się katolickim komunistą. Zaczął

wydawać "Dziś i Jutro". Ciągle mieliśmy stosunki, ponieważ on i jego ludzie

przyjeżdżali do Krakowa i nas namawiali. Z ramienia partii byli takimi jakimiś

pośrednikami, ciągle żądali różnych rzeczy. Ale on był świetnym mówcą, miał dużo

uroku osobistego. Zwłaszcza ja miałem z nim dobre stosunki, bo żadnych tam jego

bzdur nie słuchałem, że socjalizm to jest dzieło Ducha świętego, czy coś - oni

takie wypisywali. On do mnie mówił: "Słuchaj, bolszewicy stąd nie wyjdą, więc

wiesz... resztę sobie dośpiewajcie". No i tak latami trwała nasza dyskusja.

Potem, po zamknięciu "Tygodnika" oni przejęli wydawanie, więc uważaliśmy to za

duże świństwo. Ale ja ciągle miałem z nim stosunki. Przyjeżdżałem do Warszawy,

nawet do domu zaprosił mnie parę razy. Potem nastąpiło już całkowite rozejście

po PaŽdzierniku, potem była ta tragedia z jego synem - nie wyjaśniona dla mnie

dotąd. A głupstwa pisali w 1968 roku. Ale ja ciągle miałem i mam pogląd, że był

to wielki talent polityczny, tylko trafił na złe rozdanie kart. Przed wojną

chciał być faszystą, wtedy byli lepsi faszyści. Potem w A$k; no, przyjęli go do

A$k, ale też to było takie wątpliwe. PO wojnie chciał być komunistą, ale też

byli lepsi komuniści. Jego marzeniem było, żeby zostać katolickim wicepremierem.

Spełniło się dopiero po jego śmierci. Niestety, został nim mało znany człowiek,

Komender. On by może ciekawiej się popisał. Ale był posłem, był członkiem Rady

Państwa. Bardzo malownicza postać w swoim rodzaju. Stanisław Piasecki - ciekawa

postać. Człowiek szalenie ideowy, szalenie żarliwy, okropny nacjonalista,

antysemita, przy czym zarzucano mu, że ma jakieś pokrewieństwa żydowskie, była o

to sprawa sądowa o obrazę z "Wiadomościami Literackimi"... Bardzo zdolny

redaktor, który na rynku literackim właściwie niewielkim, gdzie właśnie

"Wiadomości" królowały - zdołał wejść z nowym pismem "Prosto z mostu", które

wylansowało takich ludzi, jak Gałczyński, Andrzejewski, Miciński, Waldorff,

ťaszowski, Dobraczyński, Wasiutyński, Zbyszewski Karol, Regamey... Po prostu

potrafił: do niego ciągnęli jak muchy do miodu. Wielki talent redaktorski. Nawet

ludzie, którzy nie zgadzali się z tą jego linią, pisali dla niego. A ja pamiętam

dwa wydarzenia. Pierwsze, że w 1934 roku, na Boże Narodzenie, dostałem urlop z

wojska, przyjechałem do Warszawy i poszedłem na koncert do Filharmonii. W

przerwie koncertu wyszedł na estradę czarno ubrany pan i powiedział, iż ma do

przekazania ważną wiadomość, że został zawarty wieloletni pakt o nieagresji

między Polską a III Rzeszą Niemiecką. I wtedy nagle w pierwszych rzędach rozległ

się straszny gwizd i tupanie, patrzę, że woŽNi wynoszą jakiegoś człowieka, który

gwiżdże i szarpie się. To był Stanisław Piasecki, który mimo poglądów

faszystowskich, był antyniemiecki, ze szkoły Dmowskiego. Tak, że to było

znakomite. A drugie spotkanie to było na jesieni, w paŽdzierniku 39 roku.

Piasecki wrócił właśnie z wędrówki po Polsce, świetnie wyglądał, opalił się -

zawsze był blady szczur - a tu prezentował się doskonale. I pamiętam, że

spotkaliśmy się w kawiarni, o ile się nie mylę, to był tam Regamey, może

Waldorff... Proszę pamiętać: PaŽdziernik 39. I Piasecki powiedział tak: "Teraz

Niemcy pokażą taki terror, jakiego jeszcze nikt nie widział. Ale oni nie

wygrają. Oni przegrają wojnę, wygra Rosja. A Rosja stąd tak łatwo nie wyjdzie".

No, powiedzieć to w 39 roku, to było duże proroctwo. Zginął po bohatersku.

Podczas okupacji założył kawiarnię "Arkadia", gdzie polityka odchodziła na

całego: szatniarzem był Włodzimierz Pietrzak, na fortepianie grał Regamey, całe

"Prosto z mostu" tam siedziało. Wydawał pismo "Walka"... Pamiętam, że namówiono

mnie, żeby zaangażować go do pisma "Warta" Konrada Sieniewicza, takiej chadecji,

ale on bardzo gwałtownie się sprzeciwił i powiedział: "Konflikty polityczne nie

ustały w czasie okupacji, a to jest pismo bliskie sanacji, i ja nie chcę z nim

mieć nic wspólnego". Do końca zachowywał się bardzo bohatersko, jeszcze z

Pawiaka redagował swoje pismo. Rozstrzelano go. Zygmunt Przetakiewicz - wódz

pałkarzy, przed wojną goryl Piaseckiego. Potworny terrorysta, a zarazem

niesłychany wątlak fizyczny, bo właściwie ledwo jak cień chodzący, ale

rewolwerowiec groŽny. Bardzo śmieszna postać. No, śmieszna, jak śmieszna. Co

najśmieszniejsze, że on był w Londynie w czasie wojny i brał udział w

niesłychanej akcji. Endecy, Grocholski i on włamali się do gabinetu generała

Sikorskiego i skradli dokumenty porozumienia z Rosją. Aresztowano ich.

Przetakiewicz - to chyba jedyny wypadek - przesiedział na wyspie w więzieniu

angielskim długi czas. A potem przyłączył się do armii Maczka, ukradł jakiś

wojskowy samochód, przyjechał do Polski w roku 1946 i stał się poplecznikiem

Bolesława Piaseckiego w jego polityce prokomunistycznej. Ja mu zawsze mówiłem:

"Słuchaj, ty jesteś bezczelny. Tam niszczyłeś Sikorskiego, że jest prorosyjski,

a teraz tu robisz takie rzeczy". A on mówił: "No, bo wiesz, była inna sytuacja,

a poza tym, gdyby Sikorski przyjechał do Polski, to by go tu wykończyli tak jak

Benesza w Czechach. A tak dobrze się stało...". Zabawna postać, taki trochę

bandyta, ale jest to jeden z niewielu ludzi, który wszystko pamięta - i

przedwojenne czasy i wojenne - właśnie ten Londyn, i powojenne. Miałem z nim

najróżniejsze zatargi, ale zawsze się to kończyło śmiesznie. Między innymi była

taka historia, że jak uciekł Mikołajczyk, Przetakiewicz w "Słowie Powszechnym"

napisał... (zresztą myśmy ułatwili to, że "Słowo Powszechne" powstało, bo Bierut

zażądał, żeby ktoś z "Tygodnika" to zaaprobował, ja się zgodziłem i Malewska,

dzięKi temu istnieje "Słowo Powszechne" - oni bezczelnie udają, że tego nie

pamiętają, a może już nie pamiętają, bo to inne pokolenie). Otóż jak uciekł

Mikołajczyk, Przetakiewicz napisał taki artykuł, w którym strasznie go zmieszał

z błotem, że zdrajca na służbie amerykańskiej. Mnie to tak wściekło, że

napisałem do Piaseckiego list: "Słuchaj no, to są szczyty bezczelności, jednak

nie można, itd..." Piasecki mi nie odpisał. Po czym za dwa lata w Krakowie

spotkałem Przetakiewicza. Piliśmy jakąś wódkę, ja mówię: "No to może do nas

przyjdziesz". Przyszedł do nas, żona zrobiła dobrą kolację i po kolacji

Przetakiewicz nagle mówi: "Proszę pani, Stefan napisał kiedyś taki list, który

dzisiaj mógłby go doprowadzić do więzienia. Ale ja panią bardzo lubię i ja pani

oddam ten list". I wyjął go z kieszeni, rzeczywiście jej dał. Jest bardzo

śmieszny. Ale już stary człowiek. Ja go zawsze lubiłem. De gustibus... Jerzy

Putrament - osobliwa postać, literat, oficer, ambasador, członek K$c, redaktor

wielu pism, wieloletni zastępca prezesa Z$l$p. Ja go lubiłem, bo był szczery.

Pamiętam, że nas chcieli wyrzucić z Z$l$p w Krakowie - Turowicza i mnie, bośmy

nie wydali książki, a był w statucie taki punkt, że jeśli ktoś nie wydał książki

przez ileś lat to... Dla mnie byłaby to katastrofa, bo mieszkałem w Domu

Literatów z dużą rodziną. Komisja miała to rozstrzygnąć i przyjechał Putrament z

Warszawy jako decydujący czynnik. Wszyscy mnie okropnie żałowali, w Krakowie

mówiono: słuchaj, co to będzie, on taki jest ostry. Nadchodzi ten dzień, ja

przychodzę, siedzi komisja takich krakauerów drżących ze strachu. I Putrament,

prawda, wspaniały. Putrament nagle wstaje, podaje mi rękę i mówi: "Aha, to wy

jesteście te Okopy świętej Trójcy w Krakowie, co trzymacie się?" Ja mówię: "No

tak" - "A książki nie wydaliście?" "No nie, bo kto mi wyda". On mówi: "To nic,

to jeszcze poczekamy z dziesięć lat, może wydacie". Zdumienie. Więc miał takie

gesty. Wielokrotnie żeśmy rozmawiali. On był szczerym cynikiem. Mówił: "Na

porządnych ludziach polityki się nie buduje. Buduje się na łobuzach, to wiecie.

W historii tak jest". I dopiero z nim zerwałem, kiedy on napisał artykuł, że

Kisielewski w "Spieglu" twierdził, iż trzeba było iść z Niemcami, z Hitlerem na

Rosję, a nie porywać się... A ja nic takiego nie napisałem, zupełnie przeciwnie.

Chciałem go podać do sądu. íaden sąd nie chciał tego przyjąć, ale sąd koleżeński

w Z$ai$k$s_ie przyjął, mimo interwencji - ťukaszewicz telefonował - przyjęli tę

sprawę. Okazało się, że jemu to ťukaszewicz powiedział, że ja tak napisałem, bo

Putrament w ogóle tego nie czytał. On przyszedł na sprawę. Przewodniczącym sądu

był Stanisław Ehrlich, był Rynkiewicz - poeta, jeszcze tam ktoś. Putrament

wszedł, powiedział: "Chciałem oświadczyć, że ja nie miałem racji, nie czytałem

tego artykułu, nie znam niemieckiego. Opierałem się na informacji kogoś, kto

sądziłem, że jest autorytatywny. Więc przepraszam, mogę podpisać każde

przeproszenie". Oni powiedzieli, że muszą to zredagować, on wyszedł, ja też

wyszedłem. Za dwie godziny przyszedł, podpisał. Ale już więcej z nim stosunków

nie utrzymywałem. Zresztą miał przedwczesny jakiś wylew, już był ciężko chory.

Ale to była jednak niebanalna postać jak na partię. Jeszcze taka historia:

póŽnym wieczorem przyszła do nas pani Wańkowiczowa, żona Melchiora Wańkowicza, z

wiadomością, że była u nich rewizja, że męża zabrano i żebym ja zawiadomił

Z$l$p. Mówi: "Może Iwaszkiewicza". Ja mówię: "Nie, nie będę". "No to może

Putramenta". Mówię: "Dobrze". Szukam jego telefonu, dzwonię: "Chciałem panu

powiedzieć, że Wańkowicza zamknęli". Jest taka długa cisza w słuchawce i on

mówi: "Słuchajcie, miałem taki dobry dzień, słońce, łowiłem ryby, byłem

zadowolony, a wy mi wszystko psujecie taką wiadomością. Co będzie jeżeli już za

takie żubry się biorą". Zabawna reakcja. R Edward Raczyński - prezydent

emigracyjny, po dziewięćdziesiątce, szalenie świeży umysł. Robi wrażenie starca

fizycznie, a rozmawia jak młodzieniec. Był jeszcze ambasadorem sanacyjnym w

Londynie - więc ile on tam lat siedzi. Bardzo sympatyczny, wszystko wie. Jego

druga żona, z domu Lilpopówna, pani Aniela Mieczysławska, bardzo sympatyczna,

pomagająca Polakom. Byłem szereg razy u nich w domu. I on wszystko rozumie

właściwie, bardzo świetny, realista. Przestał już być prezydentem. Mieczysław

Rakowski - znany nam wszystkim. Ja może z nim więcej miałem kontaktu dlatego, że

on się ożenił z Wandą Wiłkomirską, skrzypaczką. Znałem go wtedy. Muszę

powiedzieć, że to byli niesłychani bojownicy Z$m$p po wojnie. JeŽdzili na wieś,

namawiali chłopów do kolektywizacji i zostali ukamienowani kiedyś gdzieś pod

Kielcami. Więc to był ideowy człowiek. Potem bardzo dobre pismo redagował.

"Polityka" miała swoje wielkie momenty. Tylko, że on się wieszał ciągle w tym

K$c, chciał robić partyjną karierę, a ciągle mu nie szło. Był kierownikiem

wydziału, zaledwie. Kiedy został wicepremierem, ja miałem nadzieję, że się

zajmie sprawami ekonomicznymi, na których się trochę zna. A on się wziął do

propagandy, do pertraktacji z robotnikami. No i zdepopularyzował się potwornie,

czego do dziś nie rozumie, zdaje się. Jak na komunistę jeszcze jest możliwy -

dość inteligentny. Adam Rapacki - ma dobrą opinię, nie wiem dlaczego. Może

dlatego, że wyglądał bardziej na człowieka niż inni ludzie z Biura Politycznego.

Taki niby inteligentny, ale bardzo bojaŽliwy. W gruncie rzeczy niesamodzielny.

Sławny plan Rapackiego to był właściwie plan sowiecki, oni taki sam zawsze

wysuwają. Neutralizacja środkowej Europy, wycofanie się. Nic nadzwyczajnego to

nie było. W 1968 roku postawił się, kiedy mu powyrzucano różnych urzędników

pochodzenia żydowskiego - przyjaciół. Nawet się podał do dymisji, ale nie miało

to rozgłosu. Ja go dość dobrze znałem, bo był posłem z Wrocławia, gdzie i ja

byłem, więc czasem żeśmy się spotykali. Ale był nieszczery i bojaŽliwy, nie

miałem do niego sentymentu. Ryszard Reiff - też asystent Piaseckiego, jeszcze

przed wojną - był młodym chłopakiem, ale właściwie w tej Konfederacji Narodu w

czasie wojny wybił się jako jeden z dowódców. Oni dostali od Bora, od A$k rozkaz

obrony Wilna, i Konfederacja Narodu razem z A$k broniła Wilna, po czym zgłosili

się do dowództwa sowieckiego, że chcą być współkombatantami. Przyjęto ich,

urządzono bankiet, zresztą na powietrzu, w lesie. Było wspaniale, wódka i

wszystko, po czym wsadzili wszystkich do pociągu i wywieŽli do Rosji. Przy czym

Bolesław był taki mądry, że wcale na ten bankiet nie poszedł, tylko uciekł do

Warszawy. Tu go aresztowano w Otwocku. Natomiast Reiffa wywieziono i on uciekł z

tego zesłania z dwoma kolegami. Przeszli kilkaset kilometrów pieszo. Wrócił do

Wilna i tam go minister Wolski, który był starym komunistą (dziwna postać, był

wtedy dyrektorem P$u$r_u, Państwowego Urzędu Repatriacyjnego), zalegalizował, bo

Reiff siedział w Rosji pod fałszywym nazwiskiem. Wrócił do Warszawy, stał się

tutaj jednym z organizatorów Pax_u. Potem go Bolesław wysłał do Paryża - był

reprezentantem Pax_u w Paryżu. No i jak wiemy, po śmierci Bolesława został

prezesem. Uwierzył w "Solidarność" i w przełom. Postanowił odnowić Pax

całkowicie, przyznać się do wszystkich grzechów, ale krótko to trwało. Głosował

przeciwko stanowi wojennemu - jeden, jedyny, jako członek Rady Państwa. Potem go

zewsząd wylano. Do Pax_u nie miał wstępu. Był człowiekiem prywatnym. Postać

sympatyczna. Ja mam z nim jedno wspomnienie: sprzedałem mu rower, gdy on był

jeszcze przez pewien czas w Katowicach. Sprzedałem mu rower, który miał defekt.

Mianowicie, jak puściła guma, trzeba było wszystko zdejmować, bo było przyszyte,

o czym on nie wiedział i potem mnie oklął. Ale jest to mój przyjaciel. Hieronim

Rettinger - postać dziwna, krakowianin, którego kariera zaczęła się w ten

sposób, że popierał go hrabia Zamoyski i dał mu w czasie wojny listy polecające

za granicę. Przyjechał do Paryża i zaczął wmawiać wszystkim, że jest delegatem

austriackim do osobnego zawarcia pokoju. Zmyślił sobie, że Austria chce odłączyć

się od Niemców, zawrzeć osobny pokój. Długi czas rozmawiali z nim w Paryżu, po

czym nagle zrobił się skandal i wysiedlili go do Hiszpanii. W Hiszpanii głodował

i biedował, postanowił wyemigrować do Południowej Ameryki. A ponieważ nie miał

pieniędzy, więc płynął jakimś statkiem na samym dnie w kajucie zbiorowej.

ZaprzyjaŽnił się z nim jakiś tam facet, Meksykanin. No i okazało się, że ten

facet to Calles, póŽniejszy prezydent Meksyku - taki, co zrobił rewolucję.

Rettinger został jego doradcą, wielka kariera. Ale znów awantura, bo Amerykanie

zlikwidowali tego Callesa i Rettinger nawiał z powrotem do Europy. Przyjechał do

Warszawy i stał się taką szarą eminencją, miał olbrzymie wpływy, wszyscy go

znali, świetnie mówił językami i nikt dobrze nie wiedział, na czym się opiera ta

kariera. Pieniędzy nie miał nigdy, wódki pił masę. I wreszcie sławna historia

Sikorskiego. Stał się jego doradcą, został pierwszym delegatem do Rosji, zamiast

ambasadora. No a potem nagle na spadochronie go zrzucono do okupowanej Warszawy

- to zupełnie szaleństwo. I był tu parę miesięcy, opowiadał, jakie miał straszne

przeżycia, że przyszedł gdzieś do restauracji i kelner go poznał, mówi: "A dla

pana doktora angielkę czystej i wodę sodową?". No więc on zwiał stamtąd. PóŽniej

znów jedzie ktoś rykszą, to Janusz Minkiewicz - i woła: "Rettinger, co ty tu

robisz?" Więc on też uciekł. Wrócił do Anglii - to niesłychany wyczyn. Postać

tajemnicza. Po wojnie też był w Warszawie i na wyrywki biegali do niego

Cyrankiewicz, Bierut, wszyscy. Więc kimś on był. Był propagatorem zjednoczonej

Europy, był przyjacielem Churchilla. Na jego pogrzeb w Londynie podobno

przyszedł cały rząd. Zagadkowy agent, nie wiadomo czyj, a bardzo sympatyczny

człowiek. Ja opowiadałem historię, jak się z nim w Paryżu trochę pochapałem,

potem upiliśmy się. Gdybyśmy mieli takich 10 Rettingerów, to by Polskę ocalili.

Ale jeden nie wystarczył. Adolf Rudnicki - bardzo ciekawy i inteligentny facet.

Pisarz nierówny, ale miał znakomite rzeczy. Właściwie jego małe rzeczy są dla

mnie najlepsze, niektóre. Zresztą ja o nim dużo pisałem, pod pseudonimem Julia

Hołyńska pisałem duże studium w "Tygodniku Powszechnym". Kiedyś był szalenie

ceniony, uważany za największy talent, a póŽniej jakoś o nim zapomniano,

wyjechał do Paryża. Teraz jest w Warszawie. Niektóre książki znakomite. Na

przykład jest taka książka "Kupiec łódzki", o tym królu ghetta w ťodzi. świetna.

W ogóle te jego okupacyjne nowele świetne. Może tylko nierówne trochę. Szybko

pisze, lubi meandry stylistyczne, ale to jeden z najciekawszych autorów. Może

trochę za bardzo tkwi w tym warszawskim środowisku, w tej "Warszawce"

powojennej. Ale tak czy owak - na bezrybiu... to jest dobry pisarz. Kazimierz

Rudzki - znałem go doskonale. świetny aktor, doskonały. Specjalnego rodzaju

aktor, to rzadkość u nas. W tym "Madame Sans Gene" grał Fouche'ego zupełnie

genialnie. On potrafił nic nie mówić, stał tylko i patrzył: to było coś

prześmiesznego. W filmie "Eroica" też bardzo dobry. A mnie jego nazwisko kojarzy

się zawsze z firmą Rudzki. Był przed wojną taki sklepik na Marszałkowskiej,

muzyczny, gdzie sprzedawano nuty, troszkę instrumentów. To był nieduży sklep,

gdzie królował jego ojciec, i u tego Rudzkiego można było załatwić sobie nuty

czy płyty z całego świata. W ciągu tygodnia, zamawiało się - nie wiem - coś z

Południowej Ameryki, i przychodziło! To, czego dziś stu urzędników i pięć

ministerstw nie umie załatwić, to załatwiała firma Rudzki. Jak oni to robili,

nie wiem. Ale genialnie. Jerzy Rutkowski - przed wojną falangista, który był

orędownikiem przystąpienia "Falangi" do obozu rządowego, do sanacji. Organizował

Związek Młodej Polski i takie różne historie. W czasie wojny bardzo zasłużony

organizator drukarstwa podziemnego, a po wojnie dyrektor I$n$c$o, to znaczy

firmy "Pax_u". Teraz na emeryturze, ciekawy człowiek. Generał Marian Ryba -

poznałem go jako prokuratora wojskowego, kiedy zostałem posłem. Otóż cała grupa

"Tygodnika Warszawskiego" i Stronnictwa Pracy siedziała w więzieniu: Braun,

Kwasiborski, Studentowicz, Kudliński, itd. Po PaŽdzierniku ich wypuszczono, ale

nie dano im żadnego papieru, że są - amnestionowani, czy zwolnieni. Braun prosił

mnie jako posła, o interwencję. Poszedłem do prokuratury wojskowej i tam był

sędzia, szalenie "odwilżowy", paŽdziernikowy, który mówił: "świetnie, panie

pośle, że pan przyszedł, bo tu straszne rzeczy się działy - tortury, fałszywe

oskarżenia itd.". Mówię: "Ja właśnie w tej sprawie przychodzę, w sprawie

Stronnictwa Pracy". Na co on mówi: "No niestety, ja na to nie mam wpływu, ale tu

jest prokurator pułkownik Ryba, to może pan do niego pójdzie". Ja mówię: "Gdzie

on jest?". "Tu, w sąsiednim pokoju, tylko pana ostrzegam, że to jest ciężki

człowiek". Przychodzę. Siedzi młody facet, sztywny jak kij, nie wstaje w ogóle,

nie podaje ręki. "Proszę siadać, w jakiej sprawie?". Więc ja mu to wszystko

mówię. A on na to: "A kto panu powiedział, że ci panowie są amnestionowani? A

co, jeśli ci panowie są oskarżeni, że do Gestapo zanosili listy komunistów z

adresami, kogo trzeba aresztować?" Więc ja mówię: "Panie pułkowniku, jak tak, to

przepraszam. Nie wiedziałem o tym". Chcę zabrać tę listę, bo ja miałem listę

nazwisk, a on bierze tę listę, mówi: "Niech pan zostawi". "Nie, no po co, jak

pan..." "Niech pan zostawi". Wyszedłem bez podania ręki. Za trzy dni dostali

papiery o amnestii. Czyli on mnie tak nabierał, prawda. Złe mam wspomnienia. A

był potem prezesem P$z$p$n chyba. Pułkownik Jan Rzepecki - rzadki przykład:

zawodowy oficer, intelektualista, publicysta, literat. Syn sławnej publicystki

endeckiej Izy Moszczyńskiej. Legionista, ale taki z własnym poglądem. Przy czym

odznaczył się tym, że był dowódcą kompanii podchorążych, co eskortowała

Wojciechowskiego na most, na spotkanie z Piłsudskim. W czasie wojny szef B$i$p_u

czyli Biura Informacji i Propagandy, próbujący prowadzić własną politykę. Miał

różnych intelektualistów u siebie. Nawet go oskarżono o zapędy komunizujące.

(Było sławne zamordowanie Makowieckiego, Widerszala, póŽniej Handelsmana wydano

Niemcom). Był przeciwny wybuchowi Powstania, ale potem podporządkował się. Po

powrocie z oflagu założył Wi$n, czyli Wolność i Niezawisłość. Ale tak go jakoś

założył nie bardzo się ukrywając. Ja to opisałem w powieści "Ludzie w akwarium".

Został aresztowany, lecz proces miał dość dziwny - do wielu rzeczy się przyznał

i wytargował amnestię dla wszystkich. Sam dostał niewielki wyrok z zawieszeniem.

Ale za dwa lata, kiedy wszystkich zamknięto, zamknięto i jego. Wyszedł przed

PaŽdziernikiem. Potem już zajmował się historią, pisaniem w Wojskowym Instytucie

Historycznym. Inteligentny człowiek, zupełnie nie przypominał zawodowego

oficera. Wincenty Rzymowski - antypatyczna postać, lewicowiec, mason trochę, był

niby opiekunem Legionu Młodych z ramienia rządu i wtedy Legion Młodych szalenie

poszedł na lewo; Zapasiewicz był komendantem. W końcu Sławek postanowił z tym

skończyć. Wylali Zapasiewicza. A Rzymowski został wtedy czerwonym pepeesowcem.

Odznaczył się tym, że napisał broszurę "Roman Dmowski - czciciel diabła", w

której okropnie ochlapał Dmowskiego. A potem był korespondentem "Robotnika" w

Rzymie faszystowskim i pod pseudonimem Rawicz pisał korespondencje. Nagle go

rozszyfrowano i aresztowano. Była nawet interwencja polskiego rządu, wypuścili

go. W czasie wojny znalazł się w Rosji i nagle wrócił, początkowo jako minister

kultury, potem minister spraw zagranicznych. Krótko był tym ministrem, potem

umarł. Niesympatyczna to była postać, ale ciekawa. S Artur Sandauer - krytyk

znany, zarozumialec okropny, ale muszę powiedzieć, że w okresie stalinowskim

ładnie się zachowywał, nie dał się na żaden socrealizm wziąć. Bezpartyjny.

Wykłócał się z "KuŽnicą", z komunistami, ja go zawsze popierałem. PóŽniej chyba

stracił nerwy. Robił dziwne posunięcia w ostatnich latach. Pił "żołnierską

zupę", kiedyś zachwalał to sobie. Ale nie był to człowiek najgorszy. Kardynał

Adam Stefan Sapieha - wielki autorytet. W Krakowie ulubiony arcybiskup. Przed

wojną wsławił się tym, że kazał przenieść trumnę Piłsudskiego do innej krypty.

Awantura była wielka z piłsudczykami. W czasie wojny - Hlonda nie było - stał

się najwyższym dostojnikiem Kościoła i podobno miał przez jakiegoś kapelana

niemieckiego kontakt z Rzymem, dostawał listy itd. Stawiał się gubernatorowi

Frankowi, no więc bardzo ceniony. A po wojnie założył "Tygodnik Powszechny" i to

wcześnie, bo już w marcu 1945 roku wystąpił z podaniem. Podniósł się krzyk w

Krakowie, z kół prawicowych, że książę - Metropolita - bo tak go tytułowano -

chce współpracować z komunistami, ale "Tygodnik Powszechny" od razu chwycił,

Sapieha mianował księdza Piwowarczyka swoim delegatem. Zebrali się wtedy

profesorowie jak: Kutrzeba, Konopczyński, Czekanowski, Krzyżanowski, Bujak i

"Tygodnik" szybko nabrał autorytetu. Sapieha się nigdy nie wtrącał. Raz się

wtrącił, kiedy były jakieś futurystyczne rysunki. Wezwał Turowicza, że to

przecież jest bolszewizm, poza tym się nie mieszał. Był to naprawdę wielki pan,

który sobie lekceważył wszelkie niebezpieczeństwa. Ciekawe, że jeszcze za czasów

austriackich zadarł z Rzymem i bardzo póŽno dostał kardynała - dopiero gdzieś

chyba w końcu lat czterdziestych. I podobno przed śmiercią proponował

Wyszyńskiego na Prymasa. Właściwie Wyszyński - biskup lubelski był stosunkowo

mało znany. I głos Sapiehy przeważył. "Caritas" w Krakowie założył. W ogóle

odgrywał dużą rolę. No i "Tygodnik Powszechny" dzięki niemu był osłaniany i

przetrzymał do 1953 roku. Adam Schaff - wściekł mnie niedawno. On zakłada jakąś

instytucję międzynarodową, "Socjalizm przyszłości" czy też "Przyszłość

socjalizmu". I chwali się, że tam przystąpił... - premier francuski, król

hiszpański czy ktoś jeszcze... i tak o tym zasuwał tu w telewizji, ale ani słowa

nie powiedział, na czym to ma polegać, ten socjalizm przyszłości... On spraw

gospodarczych w ogóle nie bierze pod uwagę, bo na tym się nie zna. To jest

dziwne, bo chce być dalej marksistą, a nie chce widzieć, że to doprowadziło do

plajty, że to umiera. I on tego broni zajadle, że to tylko błędy, że to trzeba

było nie w tym kraju... Taką książkę wydał w Austrii, że kraje Wschodu się nie

nadawały do rewolucji, że Marks chciał czegoś innego... No, ale to nie ma takich

tłumaczeń, że ktoś chciał dobrze, a wyszło Žle, bo jednak odium spada na

winowajcę... Ja go parę razy przywoływałem do porządku - Schaffa - ale on przy

swoim stoi twardo. Z partii go wyrzucili, on złożył o ponowne przyjęcie, ale go

nie chcieli przywrócić... To jest przykład, że słowo "socjalizm" obłąkało

człowieka, że poza tym słowem nie może myśleć i tego słowa się nie wyrzeknie. A

słowo jest wieloznaczne i mylące. Kiedyś był u nas klasykiem marksizmu. Cała

młodzież uczyła się z jego "Wstępu do teorii marksizmu". To bardzo dobra

książka, tylko to nieprawda wszystko, bo sama teoria marksizmu nie wystarcza. On

tam chwali dialektykę i tak dalej... No, każdy by pochwalił, tylko że skutki

były inne, też okropnie dialektyczne... Ludwik Sempoliński - no cóż... to jest

postać mojej młodości... Wiech, Sempoliński, Krukowski, Znicz, Jarossy - z tych

wielkich kabaretowych aktorów Sempoliński był super znakomity, bo do perfekcji

doprowadził pewien typ takiego findesieclowego pana z wąsikiem, podstarzałego.

Sławna piosenka "Tomasz, skąd ty to masz..." Przy czym był to inteligentny

człowiek. Napisał bardzo dobre wspomnienia. Konrad Sieniewicz - sekretarz

Popiela, stał się moim szefem w konspiracji, bo był przywódcą Stowarzyszenia

Bojowego "Grunwald" - tak to się nazywało. Nie wiem dlaczego mnie do tego

"Grunwaldu" namówił, i ja Sieniewiczowi przysięgałem. On do dzisiaj żyje, wywiał

za granicę razem z Popielem. Mieszka w Rzymie. Jest jakimś takim działaczem

chrześcijańskim. Do Polski przyjeżdżał parokrotnie. Jan Emil Skiwski - rzadkość,

kolaborant ideowy z Niemcami. Poznańczyk, konserwatysta, bardzo

antykomunistyczny, który już od początku okupacji rozpoczął propagandę

prohitlerowską. Z tym, że przychodził do "Kuchni Literatów", którą dobrze znałem

- tam przychodzili najrozmaitsi ludzie, akowcy, íydzi i on nigdy na nikogo nie

doniósł. Natomiast nikt się nie spodziewał, że on rzeczywiście chciał

kolaborować. Ale wziął się do tego dość póŽno, już tak na serio po bitwie pod

Stalingradem, kiedy wiadomo było, że jest po Niemcach. A on wtedy zaczął wydawać

ten "Przełom" razem z Burdeckim, niby naukowcem, potem w Krakowie działali i

razem z Niemcami wyjechał. Umarł w Wenezueli jako kierownik czytelni, coś

takiego. Czapski go spotkał w Caracas, czy gdzieś, nie wiedział nawet kto to

jest, rozgadał się z nim, a potem Skiwski nawet do Czapskiego pisywał. Ja miałem

te listy, dałem je Adamowi Michnikowi jako materiał historyczny, tylko boję się,

że mu je zabrali kiedyś, a to były ciekawe listy. Antoni Słonimski - postać

głośna. Ja go ceniłem przede wszystkim jako satyryka, jako poetę. No i miał swój

wielki okres przed wojną, kiedy bardzo zwalczał hitleryzm i faszyzm w

"Wiadomościach Literackich". Natomiast uważam, że był to człowiek umysłowości

dosyć przeciętnej, średnio wykształcony. Czytał tylko pewne książki - miał taką

manię na punkcie światopoglądu naukowego, na punkcie Wellsa. To nie było

nadzwyczajne. Natomiast był utalentowany, dowcipny, zabawny. Stał się przywódcą

pewnej grupy inteligencji warszawskiej. Ja nie miałem do niego specjalnego

przekonania, aleśmy się polubili pod koniec życia. Oczywiście różnica wieku była

duża. Aleksander Smolar - to ten z Paryża, bo jego brat Eugeniusz jest z

Londynu. Bardzo inteligentny, miły chłopak, pracowity, doskonały organizator. Ma

bardzo inteligentną żonę, która się zna na ekonomii. Napisała kiedyś doskonały

esej o polskiej gospodarce, a podpisał go jakiś lord angielski, profesor. Ja

przeczytałem to i myślę, skąd Anglik może się tak znać na polskiej gospodarce...

A to ona napisała. Pamiętam taką historię w Paryżu, że była rocznica zajęcia

Czechosłowacji przez bolszewików. Występował Goldst~ucker, London, ci wszyscy

komuniści czescy, i Smolar. Oni wszyscy mówili po kolei - na żywo szło - że to

prawdziwi marksiści chcieli zrobić prawdziwy socjalizm w Pradze, a tu staliniści

ich załatwili... I że przykład brali z Polski, gdzie Gomułka... I Smolar

próbował się wtrącić. Zabrał głos i powiedział, że w Polsce to jest zupełnie

inaczej, bo Polska jest krajem katolickim i nigdy marksizm tu się nie przyjął...

Ale mu przerwali w połowie i dalej mówili swoje... On jeszcze raz próbował, i

tak parę razy. Ja zadzwoniłem do niego potem i powiedziałem: "Bronił pan tu ludu

polskiego, ale nie dali... Czerwoni panu nie dali!" Włodzimierz Sokorski -

rzeczywiście przedwojenny komunista. Jego ojciec był nauczycielem polskiego i

kolegował się w gimnazjum z moją matką. Uczyli się w samej szkole pani

Malczewskiej. A jego brat jest kompozytorem, moim kolegą. Mąż Bogny Sokorskiej.

Natomiast Włodzio - wuj chłodek tak zwany, to był facet inteligentny, ale miał

jakąś wadę w tej inteligencji. Był za giętki, za bystry, coś w nim było takiego,

że w końcu się wszystkim naraził. W Rosji się naraził, nie bardzo mu tam długi

czas szło. Był w Charkowie dozorcą stacji kolejowej - zawiadowcą, nie brali go

do rządów. Wrócił do Polski póŽno, był chyba wiceprzewodniczącym C$r$z$z,

najpierw. Ale okazało się, że jest pisarzem, że ma skłonności do kultury, że ma

znajomości, został ministrem kultury i próbował w inteligentny sposób zrobić

nieinteligentną rzecz, tzn. socrealizm w sztuce. Starał się tak robić, żeby

ludziom nie szkodzić. Miał kilka ofiar - Kantora wykończył, wyrzucił z uczelni

Cybisa, następnie szykanował Malawskiego, a taką prawdziwą jego ofiarą to ja się

stałem. Otóż na ZjeŽdzie Młodzieży Artystycznej w 1949 r. wygłosiłem referat

niespodziewany, że nie ma żadnego realizmu w muzyce, a tym bardziej socrealizmu,

że to wszystko są nonsensy polityczne i że trzeba sobie dać z tym spokój.

Straszna z tego wynikła awantura, on mnie sklął od agentów amerykańskich. A

sklął mnie dlatego, że tam był obecny delegat z K$c, który był wyższy od niego

stopniem, więc się Žle poczuł. Wyrzucił mnie natychmiast ze szkolnictwa

muzycznego. 15 minut po zebraniu rektor Drzewiecki przyniósł mi dymisję i

pieniądze nawet za trzy miesiące, abym się tylko nie pokazywał. Potem Sokorski

próbował udawać odwilżowca. Pamiętam, jak przyszła odwilż i Kuryluk - zresztą

najsympatyczniejszy komunista, jakiego znałem, został ministrem kultury, to

Sokorski powiedział: "No, co oni robią, Kuryluk nie potrafi zrobić odwilży. Ja

bym potrafił, bo wiem, jak się robi... socrealizm. To ja bym wiedział, jak się

robi odwilż". Lubił takie różne powiedzonka, potem pracował w telewizji na

różnych stanowiskach. Pisał książki. Cieszył się z tego Bieńkowski, bo

twierdził, że wypełniają lukę, jaka jest w polskiej literaturze, mianowicie

pornografię, że nie mamy pornografii, więc Sokorski ładnie to robi. Postać to

nie najpoważniejsza w świecie. Właściwie już bez stanowisk, prezesostwo

Z$b$o$w$i$d_u mu zostało. Ja go ceniłem za książkę "Polacy pod Lenino", gdzie

chociaż stwierdzono, że tam sporo rzeczy jest zmyślonych, ale była to szalenie

śmiała książka jak na owe czasy, i jego rozmowy z Berlingiem na temat Lampego

czy Wandy Wasilewskiej pod gradem kul są bardzo ciekawe. To była naprawdę

ciekawa książka, nie miała w ogóle recenzji, co już dobrze świadczy. Dobra

książka nie ma recenzji. Trzymał się długo Sokorski, aż się i skończył. Nie mam

do niego żalu, chociaż powinienem. Kiedyś go spotkałem i powiedziałem: "Pan mi

złamał życie, bo pan mnie wyrzucił z Konserwatorium". A on odrzekł: "Nie, ja

dałem panu życie, bo by się pan zajmował tą głupią muzyką, a tak stał się pan

politykiem". Artur Starewicz - bardzo przystojny - rzadkość, członek K$c,

sekretarz K$c w swoim czasie, zajmował się prasą i literaturą. Taki giętki,

kręty, inteligentny, udający sympatycznego. Ale umiał po intrygancku rozstrzygać

sprawy. W końcu został ambasadorem w Londynie, a teraz nie wiem, co robi w

Warszawie. Stefan Staszewski - sąsiad. No, wiadomo, stary komunista. Jest u

Torańskiej jego wypowiedŽ, dosyć ciekawa. Długo siedział w Jakucji, był gdzieś

tam internowany. Po powrocie został w Katowicach chyba sekretarzem, potem był

redaktorem "Trybuny Robotniczej", następnie kierownikiem Biura Prasy w

Warszawie. I zrobił się wielkim odwilżowcem przed 1956. Tutaj odegrał rolę w

czasie PaŽdziernika, zdaje się broń rozdawał robotnikom. Najrozmaitsze takie

rzeczy wyczyniał. Wprowadził Gomułkę na ten sławny wiec pod Pałacem Kultury, ale

potem Gomułka mu się tak odwdzięczył, że go stopniowo coraz bardziej odsuwał, i

w końcu go wyrzucili. No i emeryt - tak, niestety, kończą często komuniści. Ale

przynajmniej w tej wypowiedzi dla Torańskiej wyrzekł się komunizmu. Powiedział,

że się pomylił. Tak jasno nikt tam chyba tego nie powiedział. Andrzej Stawar -

więc Andrzej Stawar to nasza negatywna legenda rodzinna, ponieważ mój ojciec był

działaczem Związku Literatów, był prezesem oddziału warszawskiego dłuższy czas,

i uważał, że jest trzech strasznych komunistów: Wat, Stawar i Stande. I kiedyś,

w związku ze sprawą Brześcia, oni postawili wniosek na zebraniu literatów, żeby

potępić sprawę brzeską. A ojciec przewodniczył i wystąpił przeciwko temu..., że

tu jest związek pisarzy, który nie zajmuje się polityką... I wtedy Stawar zaczął

krzyczeć: "Faszyści mu zapłacili!" No i minęły lata. Po wojnie siedzę w

Zakopanem, gram w szachy z kimś, i przychodzi jakiś starszy pan, przysiada się i

kibicuje przy tych szachach. Potem się przedstawia: "Stawar jestem". A on się

ukrywał w Zakopanem, bo go chcieli w ogóle aresztować za herezje marksistowskie.

Więc ja mu opowiedziałem tę historię z ojcem - on to pamiętał doskonale - i

mówię: "No to co teraz...?" A on mówi: "No właśnie. A teraz ja jestem w

podziemiu". Bardzo przyzwoity człowiek, w końcu nie mógł się z tym pogodzić, że

mu książki konfiskowali, i pojechał do Paryża, wydał u Giedroycia... Ale umarł

tam, umarł w Maison Lafitte po prostu, no, prawie... bo z redakcji do szpitala

go przewieŽli. Bardzo przyzwoity, uczciwy człowiek, przyjaciel Irzykowskiego,

ale rzeczywisty marksista, wierzący marksista, z takim zajobem swojego rodzaju,

wierzący w... materialistyczną interpretację życia. Powoływał się na

íeromskiego, na Prusa, zresztą świetny znawca, bardzo dobry krytyk. Stanisław

Stomma - nasz wódz polityczny "Tygodnika Powszechnego" i "Znaku". Litwin,

ímudzin, absolwent prawa w Wilnie. Bardzo inteligentny, bardzo uczciwy, czasem

nie udaje mu się politycznie, ale trzeba powiedzieć, że jako prezes "Znaku", do

końca trzymał fason, chociaż popełnił błędy, bo niepotrzebnie dopuścił

nieodpowiednich ludzi do klubu, zresztą, jak mnie w nim już nie było. Tym

wstrzymaniem się od głosowania nad Konstytucją tak pięknie wyszedł z Sejmu.

Potem już właściwie politycznej roli nie odegrał. Był docentem, profesorem

prawa. No i w tej chwili jest na emeryturze, ale działa, teraz już w Senacie.

Właściwie jeden z moich najbliższych przyjaciół politycznych. Stanisław Stroński

- wielki publicysta endecki, szalenie bojowy. Pisywał po parę artykułów dziennie

na raz. Sławna była jego kampania przeciwko Piłsudskiemu. On wymyślił nazwę "Cud

nad Wisłą", że to nie Piłsudski wygrał, lecz to był cud. Szalony antysemita,

wytykali mu, że sam jest pochodzenia żydowskiego, bo matka, że coś tam...

Reprezentował opozycję w Sejmie, antysanacyjną. Bardzo zajadły, świetny mówca.

Umarł w Londynie. Był wicepremierem w pierwszym gabinecie Sikorskiego w Paryżu.

A miał być premierem. Kazimierz Studentowicz - postać ciekawa, choć

kontrowersyjna. Podobno bardzo wielki ekonomista. Przed wojną wymyślił go

Giedroyć, znalazł go gdzieś, wymusił na nim książkę o polskiej gospodarce. On

był przeciwnikiem polityki Kwiatkowskiego, to była rzadkość wtedy, ta książka

drukowana w "Buncie Młodych". W czasie wojny był jednym z twórców Unii

Katolickiej. Uważał się za chrześcijańskiego socjalistę, że chrześcijanie

powinni "po linii" miłości bliŽniego, uporządkowania życia, mieć swój program.

Program społeczny Kościoła. On ten program opracował nie sam, współpracowali z

nim m.in. Kwasiborski, Antczak, Braun. Po wojnie rzucili się do polityki,

sądząc, że to ich moment. Rzucili się wyposzczeni, działali przecież w czasie

wojny i działali ciężko. Braun był ostatnim przewodniczącym Rady Narodowej i

chyba ostatnim delegatem Rządu po Korbońskim. Wiele działali i S$p dawało im

firmę w londyńskiej czwórce stronnictw. Po wojnie doszli do wniosku, że

przyszedł ich czas - zrealizować ten chrześcijański socjalizm, że marksizm tego

nie zrobi, bo jest niepopularny, bo kraj jest katolicki, bo Rosja, bo to i owo,

wobec czego zaczęLi wydawać "Tygodnik Warszawski". Współpracował z pismem ksiądz

Kaczyński, który wtedy przyjechał z Londynu. Ja tam dużo pisałem na początku,

ale za czasów księdza Wądołowskiego, pierwszego redaktora. A potem zaczęli

Brauny, Kwasiborskie, szalenie społecznie, więc mnie się to specjalnie nie

podobało. Ale oni zrobili błąd myśląc, że włączą się w życie polityczne

oficjalnie. Poszli do Bieruta. Wyłożyli swój program, twierdzili, że to jest

wspaniały program, że cała Polska go przyjmie, że delegat rządu był z S$p i

bodajże Grot_$rowecki także myślał podobnie, że wszyscy są za nimi. Bierut

zrozumiał szybko, co trzeba zrobić. Kazał ich zamknąć, zamknąć pismo - stało się

to w 1948 r. Oni zresztą brali udział w rozmowach przedwyborczych, w których

wszystkie grupy katolickie brały udział, ale nic im to nie pomogło. No i

siedział ciężko, długo w więzieniu, z siedem lat. Dzielnie się tam zachowywał,

podobno nawet odprawiał mszę. I kiedy wyszedł, ponownie miał opinię wybitnego

ekonomisty, szybko wszedł na Uniwersytet, został chyba profesorem. Potem

wyjechał na rok do Ameryki, pozwolono mu, dostał jakieś stypendium. W rozmowach

prywatnych - bo ja nie miałem z nim dużo kontaktu - stale mówił o tym, że on

właściwie jest chrześcijańskim socjalistą. Zresztą ja mu mówiłem, że każdy

socjalizm jest głupi, ale bez gniewu żeśmy się rozstawali. Dopiero mnie

zdenerwował, kiedy wstąpił do tego "Grunwaldu" bezsensownego i to tak

demonstracyjnie w 1980. Po czym wyszedł na tym Žle, bo w tym "Grunwaldzie" się

pokłócił z jakimś panem Ciesiołkiewiczem, sekretarzem i był proces. Na procesie

zeznawał Studentowicz, że wszystko jest w porządku finansowo itp., a nagle

sędzia mówi: "A cóż to jest za świadek, czy to jest wiarygodny świadek? A ile

lat siedział pan w więzieniu? i za co?" Oto skutki zadawania się z łobuzami. No

i w rezultacie społecznie to on chyba już nie działa, dużo chorował. Jest to

człowiek inteligentny, ale ma tę manię społeczno_socjalistyczną i chrześcijańską

zarazem, i bardzo z siebie jest zadowolony, co może nie świadczy o nim

najlepiej. Ja go nawet dosyć lubię, tylko trzeba mieć 5_#6 godzin na rozmowę z

nim, mniej to nie. Władysław Studnicki - wyjątkowa postać. Germanofil polski. Od

urodzenia do śmierci głosił, że trzeba się porozumieć z Niemcami przeciwko

Rosji. Nienawidził caratu, nienawidził komunizmu. Zaczynał od socjalizmu w

Wilnie, był na zesłaniu. Potem do konserwatystów krakowskich przystąpił, a potem

do endeków. I bez przerwy głosił konieczność porozumienia się z Niemcami. Miał

zdolności prorocze, dosłownie. Pamiętam jedyny raz, kiedy się z nim osobiście

zetknąłem w 1939 roku, po wejściu Niemców. Miał spotkanie z młodzieżą i

powiedział rzeczy niebywałe, że Francja przegra wojnę bardzo szybko, że musi

nastąpić wojna sowiecko_niemiecka. Ale dalej już błędne przypuszczenia, że

Niemcy będą potrzebowali polskiego żołnierza, że trzeba się z nimi dogadać. I

nie przewidział, że gdy będzie się próbował dogadać, to go żandarmi zrzucą ze

schodów. Potem pojechał do Berlina, do Goeringa, z jakimś memoriałem, więc znowu

go aresztowano. Siedział tam w jakimś obozie, czy więzieniu pod Berlinem i nic z

tego germanofilstwa nie wyszło, ponieważ to byli inni Niemcy. Tego on nie

wkalkulował, że hitlerowcy to już inny gatunek Niemców. Ale to był przenikliwy

człowiek i bardzo uczciwy, bardzo odważny. Tylko trochę fantasta. Zresztą małego

wzrostu, z wielkimi wąsami, ogromnie honorowy, pojedynkował się. Ciekawa postać,

wyjątkowo dobry pisarz polityczny. Bogdan Suchodolski - aa, to jest facet

antypatyczny, muszę to powiedzieć. Za sanacji był senatorem, po drodze endekiem,

potem chciał być katolikiem... szybko się wyrzekł, bo do "Znaku" raz napisał.

Jak go zaatakowali, to on przeprosił, że nie wiedział, co to jest za pismo.

Napisał list do "Trybuny Ludu" czy do czegoś takiego. No, i właściwie jedzie na

mówieniu o niczym. Bo te jego wszystkie książki, to... Natomiast ja miałem z nim

śmieszne spotkanie w roku 1957 nad morzem. On był redaktorem encyklopedii. I w

tej encyklopedii było napisane: "Ponomarienko, sekretarz P$z$p$r" - zamiast

K$p$z$r. A pod hasłem "Katyń" było napisane "Zbrodnia niemiecka..." i tak dalej.

Spotykam Suchodolskiego, i on mówi: "Wie pan, ten błąd z tym Ponomarienko,

ludzie mi wypominają... no tak, przykrość, rzeczywiście..." Ja mówię: "Panie

profesorze, to jest kara za Katyń". Franciszek Szlachcic - Szlachcica znam od

niedawna, bo po mojej powieści "Wszystko inaczej" zadzwonił do nas i powiedział:

"Mówi generał S. z pańskiej powieści". No więc poznał siebie. Spotkaliśmy się, i

bardzo się ciekawił, skąd ja wiedziałem pewne szczegóły o nim, na przykład to,

że on był przeciwko budowie Huty Katowice. A ja wiedziałem stąd, że mój znajomy

był dyrektorem inwestycyjnym tej huty, przedtem był dyrektorem naczelnym Huty

Lenina, i pokazywał mi korespondencję, wtedy Szlachcic był wicepremierem i jemu

to podlegało. No i właśnie przeciwko tej hucie bardzo ostro rzeczywiście

występował. Natomiast był taki twórca mózgów elektronowych, inżynier Karpiński -

podobno genialny - którego wykończyli, bo on zawarł umowę z Anglikami na taki

swój mózg i oskarżono go, że to bezprawne, że wyprzedaje socjalizm... odebrali

mu paszport, odebrali mu profesurę. A jego protektorem był właśNie Szlachcic.

Więc on poszedł do niego się skarżyć, a Szlachcic mu powiedział: "Drogi panie,

ja panu przyznaję zupełną rację, ale układy się zmieniły i ja nie mogę nic". Ten

Karpiński "skończył" w Szwajcarii jako dyrektor wielkiej firmy komputerowej. A

Szlachcic jest... Ale w stanie nieczynnym. T Władysław Tatarkiewicz - mój

profesor historii filozofii, bardzo inteligentny człowiek, który miał - co w nim

ceniłem - niewysokie ambicje. Mówił: "Ja nie jestem filozofem, ja jestem

kompilatorem, popularyzatorem, estetykiem". Bardzo skromnie o sobie mówił, a

zrobił masę. Ja chodziłem na jego wykłady, kiedy powstała "Historia filozofii",

bo on to najpierw mówił. To pionierska rzecz, takiej drugiej nie było. Kiedyś

Leszek Kołakowski na jubileuszu Tatarkiewicza powiedział, że o każdym filozofie

pisze on tak, jakby to był jego najulubieńszy. W okresie stalinowskim dostawał w

kość, zdjęli go w ogóle, tylko na K$u$l_u wykładał trochę. Ale umarł jako bardzo

zasłużony, sławny. Mnie bardzo lubił. Tu niedaleko mieszkał, tak że, dość często

się z nim spotykałem. I zrobiłem z nim wielki wywiad w "Tygodniku Powszechnym",

to było w 1969 roku - coś takiego. Taki duży wyczerpujący wywiad o poglądzie na

filozofię, na filozofię polską. Józef Tejchma - Józefa Tejchmę zawsze uważałem -

obok Kuryluka - za najporządniejszego komunistę jakiego znałem. Człowiek

naprawdę prostolinijny, dosyć uczciwy. Pamiętam taką historię: było posiedzenie

dwóch połączonych komisji sejmowych w jakiejś sprawie. Był tam Tejchma, jako

wicepremier. Ja zgłosiłem jakąś poprawkę. Wszyscy tak popatrzyli na siebie -

przewodniczył Wende - i zaczęli jeden po drugim przeciwko tej poprawce

występować, że to sprawa potwornie reakcyjna i podstępna... a to była taka jakaś

poprawka stylistyczna. Ja widzę, że Tejchma pali papierosa za papierosem,

denerwuje go to, bo widzi, że to wymyślanie jest bez sensu. I nagle poprosił o

głos, i mówi: "Ja bardzo przepraszam, nie rozumiem tej dyskusji. Mnie się

wydaje, że poprawka posła Kisielewskiego uściśla sprawę, nic w niej złego nie

widzę". I wtedy wszyscy zaczęLi przemawiać za tą poprawką. Po posiedzeniu chcę

podejść do Tejchmy i podziękować, ale widzę, że on ucieka, bo nie chce żeby go

widzeili, że ze mną rozmawia. Goniłem go po korytarzu, wreszcie go dopadłem i

mówię: "Dziękuję panu bardzo za poparcie". A on zamachał rękami: "Eee,... żadne

poparcie..." Teraz go spotkałem w ambasadzie greckiej. Spytał, czy go poznaję,

ja powiedziałem, że oczywiście. W 1970 roku był wysłany do Gomułki, żeby go

poprosić o złożenie dymisji, bo się wszyscy bali Gomułki, a on go lubił

bardzo... A Gomułka uważał w ogóle, że to jest spisek partyjny, nie żadne

rozruchy... No, i przyszedł Tejchma, i zaczął tak delikatnie mówić, że "jednak

jest taka sytuacja, prawda, i towarzysze uważają..." A Gomułka na to: "Aha, więc

i ciebie przekabacili...". Krzysztof Teodor Toeplitz - o właśnie... Z K$t$t

wymieniamy listy raz na parę lat - obelżywe albo takie na pół obelżywe. Bo jest

to człowiek zdolny, ale... no, bywa czasami nieznośny. Cyniczny bywa, niekiedy

to widać wyraŽnie, a czasami odważny i odkrywczy. Niewątpliwy talent

dziennikarski. Szkoda go na te czasy. We Francji byłby świetnym dziennikarzem.

Witold Trąmpczyński - minister handlu zagranicznego. Bratanek wielkiego endeka

poznańskiego, marszałka Sejmu i Senatu. Człowiek o otwartej głowie, bardzo

zdolny ekonomista. No, tylko, że bojowy - to znaczy bał się wszystkiego. I ja go

wykończyłem parę razy, bo on mnie słuchał jako posła. Zrobił mnie

przewodniczącym Rady Muzycznej przy "Ars Polonie", wysłał mnie za granicę na

służbowy paszport. Z tego powodu miał potem okropne przykrości. Kliszko mu robił

awantury, ale jakoś to przetrzymał. Potem był ambasadorem w Ameryce. Bardzo

dobrze wychowany, łagodny - rzadkość w ogóle w partii, ale też dostawał po uchu.

Najwyżej zaszedł na przewodniczącego Komisji Planowania, przez pewien czas.

Bardzo otwarta głowa, pamiętam, że kiedyś walczyłem o turystykę zagraniczną na

komisjach w Sejmie, Trąmpczyński zaprosił mnie na herbatę i mówi: "Proszę pana,

niech pan zaniecha tej sprawy, bo my turystyki zagranicznej nie będziemy

uprawiać, tylko polonijną". "A dalczego?". Mówi: "Bo tak zdecydował tow.

Kliszko". "Ale dlaczego?". "Bo tow. Kliszko uważa, że jest nielegalność dolara,

że będą nadużycia, że to i owo". Ja mówię "Ale to jest bez sensu". A

Trąmpczyński: "Ja nie oceniam, tylko pana informuję". No więc to był właściwie

cały on. Nie żyje już, niestety. Edward Trojanowski - jego bodaj brat

stryjeczny, Wojciech, znakomity reporter radiowy "Wolnej Europy", biegał kiedyś

110 metrów przez płotki, natomiast Edzio był tu dziennikarzem, a kiedyś

rekordzistą Polski na 200 metrów. Edward był uroczy człowiek, blagier okropny,

lubiący pożyczać pieniądze i nie oddawać... Ale wszyscy go lubili, bo taki

cynik... a poza tym biegacz świetny. Zresztą był drugi taki biegacz_dziennikarz,

sekretarz redakcji "íycia Warszawy", ewangelik, Stanisław Rothert, startował w

sztafecie 4 razy 100 metrów. świetny biegacz i gruŽlik do tego. A człowiek

uroczy. Jerzy Turowicz - to trzeba tak powiedzieć... Za najwięKszego niegdyś

profesora kompozycji uchodził mój profesor Kazimierz Sikorski. I ja kiedyś

spytałem Fitelberga na ten temat. A Fitelberg powiedział: "Wie pan jaka jest

tajemnica wielkiego profesora kompozycji? íe ma zdolnych uczniów". Więc... Ja

myślę, że Turowicz jest to ciekawa osobowość, połączenie ogromnej religijności z

upodobaniem do nowoczesnej sztuki i do różnych takich postępowych historyjek.

Bardzo ciekawa indywidualność, trochę zmieniająca się. Nie chcę się narażać...,

ale uważam, że jest to człowiek o upodobaniach świeckich... w oczach. To znaczy,

lubi patrzeć na ładne kobiety... oczy mu się palą wtedy. Nie zapiera się tego,

ale nie rozwija tej sprawy. íona jest córką generała Gąsiorowskiego, to był szef

sztabu długi czas. No a Jerzy jest przyjaciel Papieża z zawodu. To mu zarzucam,

bo można by powiedzieć, że kiedyś bardzo lubił tych nieprawomyślnych teologów -

tego Schillebeeckxa i tego K~unga z T~ubingen - a jak Papież z nimi zadarł, to

jednak się ich wyrzekł, schował rogi po sobie. No, ale Papież ważniejszy... Ale

jest to duży redaktor, bo nie przeszkadza i garną się do niego ludzie. On ma

urok, garną się ludzie utalentowani. Jego liberalizm połączony z wrodzoną

religijnością: przecież on ma dwóch braci księży i cała rodzina bardzo religijna

- to jest rzadkie połączenie. Poza tym zna języki, zna świat, a siedzi w

Krakowie i na wakacje jeŽdzi do Pcimia, czy gdzieś tam. No więc szereg

przeciwieństw, synteza przeciwieństw, to zawsze jest ciekawe. Ja go poznałem

wtedy, kiedy był także ksiądz Piwowarczyk, i oni się doskonale uzupełniali, bo

ksiądz sztuką się mniej interesował, bardziej sprawami społecznymi, był chadek

właściwie, i znał marksizm doskonale. No a Turowicz był od Maritaina, od sztuki

i od kultury. To pismo miało szczęście, trzeba powiedzieć. Bo był i Sapieha, i

nie było drugiego takiego pisma, i to jest novum. To zasługa Turowicza: takiego

pisma poświęconego kulturze, gdzie różni ludzie pisują, to właściwie nie było...

Była "Kultura" w Poznaniu, ale... węższa. Tak, że to się okazał wielki pomysł. I

wielkie szczęście. Julian Tuwim - o Tuwimie bym powiedział to, co on sam

powiedział o sobie w Pławowicach u Morstina. Było tam sympozjum poetyckie i

Tuwim powiedział do Morstina: "Panie hrabio, ja to mam taki talent, że mógłbym

pisać wiersze jak Mickiewicz, jak Słowacki... Tylko bieda jest jedna: ja nie mam

nic do powiedzenia"... Więc coś w tym jest. To był wirtuoz formy, a treść była

właściwie dosyć minimalna. Ale czasem wiersze wspaniałe. Leopold Tyrmand - cała

epopeja, mój wielki przyjaciel. Zabawny chłopak, interesujący, który w ten

sposób ukrywał się w czasie wojny, że pojechał na roboty do Niemiec dobrowolnie.

Tam był kelnerem, potem kucharzem na statku, potem jeszcze kimś. Po wojnie

wrócił, ale jakoś nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Zaczynał w "Słowie

Powszechnym", to najśMieszniejsze. No i wreszcie przyszlusował do nas, do

"Tygodnika". Pamiętam początki jego kariery, jak na przykład był mecz jakiś

wielki, ze Związkiem Radzieckim chyba. Na meczu był Bierut, cały rząd miał

przyjść. Otóż Mikołajczyk, wicepremier, wykombinował sobie, że się spóŽni, żeby

mieć osobne wejście, osobną owację. I rzeczywiście, jak przez głośNik podano, że

wszedł do loży wicepremier Mikołajczyk, to stadion się zerwał z miejsc, zaczął

klaskać, a w loży prasowej tylko jeden człowiek wstał i klaskał - to Tyrmand. I

wylali go ze Stowarzyszenia Dziennikarzy zaraz, za parę dni. I w ogóle go

wylali. Mieszkał w dawnym domu Y$m$c$a, tu, na Konopnickiej, w maleńkim pokoiku

i demonstrował swój sprzeciw. Jak było Z$m$p, to on właśnie się ubierał po

dżolersku, w jakieś czerwone skarpetki. Długi czas go nigdzie nie drukowali,

właściwie cierpiał biedę, ale świetnie to znosił i opisał w "Dzienniku", gdzie

jest cała epopeja. Mnie tam zresztą znieważył, napisał, że dłubię w nosie, co

jest nieprawdą i różne takie - ale zabawne. Jak przyszła odwilż, napisał szybko

tego "Złego" i nagle olbrzymi sukces - trzy wydania. Kupił sobie samochód,

dostał mieszkanie, ożenił się i w ogóle szał ciał, wszystko wspaniale. Ale dalej

mu już nie szło. Zaczęli go bowiem niszczyć wydawcy, pani Zatorska, taka

kierowniczka od wydawnictw. Ciągle mu książki odwalali, ale walczył. Wyjechał za

granicę, "Zły" miał bardzo dużo przekładów. Napisał świetną moim zdaniem powieść

"Filip" właśNie o pobycie w Niemczech. Ale coraz bardziej się rozgoryczał, że go

nie wydają, tylko w "Tygodniku" pisywał. I wreszcie mu odwalili powieść "íycie

towarzyskie i uczuciowe" - i to odwaliła nie cenzura, bo cenzura to przyjęła,

lecz redaktorki z wydawnictwa, bo uważały, że on obraża środowisko literackie i

Słonimskiego itd. Pewna nasza znajoma była wśród tych redaktorek. Wtedy on tak

się rozgoryczył, że zabrał dupę w troki, jak to się mówi. I wyjechał. Po Europie

się plątał, wreszcie w Ameryce osiadł, ciężkie tam miał początki, mieszkał w

Harlemie, gdzieś wśród Murzynów, w najtańszej jakiejś dziurze. Miał pewien

sukces, bo pisywał w "New Yorker" - to jest pismo o wielkim rozgłosie. Dyrektor

"New Yorkera" go bardzo lubił, ale ten dyrektor umarł, a przyszedł syn, który

był postępowy, czerwony, uznał Tyrmanda za reakcjonistę i wyrzucił go. No więc

ciągle miał takie przeżycia. Wreszcie został wicedyrektorem instytutu do badania

spraw imigracji. Mówił świetnie po angielsku, pisał już po angielsku. No,

niestety, przestał pisać po polsku. I nagle umarł na serce na jakimś seminarium

na Florydzie. Zostawił szereg książek, zupełnie niedocenionych moim zdaniem,

znakomitych. Ten "Filip" jest znakomity, to "íycie towarzyskie" to jest opis

Warszawy gomułkowskiej jakiego nie ma drugiego, bo i socjologiczny i

psychologiczny - znakomity. świetne nowele. Był też pionierem ruchu jazzowego,

podziemnego. Postać bardzo ciekawa, miła. Mocno zadziorny, ja się też z nim

czasem kłóciłem. Aleśmy się w końcu lubili. Zdemoralizował mi dzieci, bo ich

nauczył jazzu, ciuchów kolorowych, różnych takich rzeczy. Szkoda, że umarł i to

daleko od Polski. Ale ma teraz swój renesans, tu jest czytany, wydają go, było

nawet sympozjum na jego temat. U Leopold Unger - Brukselczyk. Dawny członek

redakcji "íycia Warszawy", jeden z redaktorów. Korespondent "íycia" na Kubie.

Tutaj się niczym specjalnym nie zaznaczył, mało pisał. To był taki agencyjny

dziennikarz. W 1968 roku pokłócił się strasznie z Korotyńskim - były te

antyżydowskie nastroje - wyjechał z rodziną. Ucichło o nim. Ja przyjeżdżam w

1972 roku do Brukseli i tam akurat przyjechał Gromyko. Kupiłem sobie "Le Soir" i

czytam znakomity artykuł o Gromyce, dowcipy sowieckie, wszystko. Myślę - skąd w

Belgii mógł się znaleŽć taki znawca Wschodu? Okazało się, że to właśnie Unger.

Pisuje w paru pismach. Pisuje po angielsku i po francusku. I w "Kulturze"

paryskiej jako Brukselczyk. Teraz wydał książkę "Orzeł i reszka", gdzie jest

zbiór tych międzynarodowych, światowych reportaży. Ja o tym napisałem recenzję w

trzecim numerze "Kultury" paryskiej - radzę przeczytać: wszystko o Ungerze.

Bardzo zdolny dziennikarz. I mój przyjaciel. Jerzy Urban - nie lubię, ale jest

to zręczny na swój sposób socjotechnik. Tylko, że bujacz i cynik. Ale

dziennikarzom zagranicznym się podoba. Więc widocznie dlatego jest, że się

podoba. Ja nie gustuję specjalnie. W Andrzej Wajda - Wielki talent filmowy,

którego bardzo długi czas nie lubiłem. Te wszystkie jego filmy narodowe od

"Lotnej" poczynając poprzez "Popioły"i tak dalej - poza tym "Pokolenie" według

Czeszki - wszystko to, także "Popiół i diament", wydawało mi się jakąś

nieprawdziwą wizją Polski, wizją sztuczną. Ale umiał to napełnić autentycznym

temperamentem narodowym, tak że ten "Popiół i diament" był mniej kłamliwy niż

sama książka. No a potem zrobił kilka świetnych filmów. Moim zdaniem "Wesele"

jest nadzwyczajnym filmem, "Ziemia obiecana" jest też bardzo dobra, ja lubię

osobiście "Smugę cienia". Poza tym miał taki satyryczny film, którego nikt nie

zauważył - "Polowanie na muchy" według Głowackiego - to było bardzo dobre i

śmieszne. Znowuż "Bez znieczulenia", film bardzo krytyczny, również dobra rzecz.

Dla odmiany dwa jego głośne filmy - "Człowiek z marmuru" i ten solidarnościowy

"Człowiek z żelaza" - nie podobają mi się. Uważam, że "Człowiek z marmuru" jest

nieprawdziwy faktograficznie. Ja mieszkałem w Krakowie i wiem jak wyglądało

współzawodnictwo pracy w Nowej Hucie. To nie była taka improwizacja, jak ktoś

sobie wymyślił. To była cała wielka akcja, zorganizowana na wzór sowiecki, forsę

w to wkładano, słowem ogromna machina... A u niego to wygląda tak, że ktoś to

sobie wymyślił, to po prostu nieprawdziwie... chociaż film bardzo ciekawy, Janda

była dobra. "Człowiek z żelaza" mnie podrażnił, bo strasznie banalne rzeczy

mówią tam ci robotnicy: takie schematyczne, patriotyczne... Chyba tak robotnicy

nie rozmawiają, czy wówczas nie rozmawiali. No, ale to jest plakat. Ja widziałem

w Paryżu ludzi, którzy płakali na tym filmie. Ciekawym, jak on dalej pójdzie -

no bo na tej polityce za długo nie ujedzie... Paru jego rzeczy nie widziałem, na

przykład filmu "Miłość w Niemczech". Widziałem za to "Dantona", który choć

schematyczny, jest filmem dobrym. Krótko mówiąc, Wajda ma jakiś wrodzony talent.

On mało mówi, mało dyryguje na planie, a jednak wszyscy grają tak jak on chce,

no i film nosi jego piętno. Jak powiadam: ten jego ekspresjonizm duchowy,

patriotyczny mnie nie odpowiada, to nie jest mojego typu reżyser, ale to jest

niewątpliwie wielki reżyser. A spryciarz też ogromny. Ale tak być musi, Fellini

też jest spryciarz. Jerzy Waldorff - postać malownicza, znam go potwornie dawno,

chyba najdawniej. Poznańczyk, muzyk, a zarazem prawnik. Był aplikantem

adwokackim już przed wojną. świetne pióro. Na muzyce to on się mniej zna, moim

zdaniem, ale pisze świetnie. I powieści dobre, i eseje doskonałe. No i

niesłychanie żywotny. Teraz pracuje nad zabytkami, nad cmentarzami itd. Energia

go nie opuszcza. Postać malownicza. I zawsze się umiał utrzymać na takim

niezależnym stanowisku, bez prowokowania, ale zawsze osobny. Ja go nawet do

"Przekroju" zaprotegowałem, pamiętam, że redaktor Eile mówił - kiedy ja

odchodziłem z "Przekroju" - że przydałby się taki ktoś, kto by się znał na

muzyce. Ja mówię: "Mam takiego kandydata". "A kto to jest?". Ja się długo

wahałem, bo on pisywał w "Prosto z mostu" przed wojną i był taki okrzyczany, bo

zabawną książkę "Sztuka pod dyktaturą" wydał. I wreszcie mówię: "To jest Jerzy

Waldorff". A Eile odpowiada: "Mam dosyć tych pańskich faszystowskich

znajomości". Po czym jednak się zgodził na tego Waldorffa. I Waldorff się

rozwinął. Zresztą wielki przyjaciel Gałczyńskiego. Postać barwna. I ma tę

zaletę, że nawet starszy ode mnie o rok. Nie jestem najstarszy. Lech Wałęsa -

postać jedyna w swoim rodzaju, ciekawa. Dwa razy w życiu rozmawiałem z nim.

Drugi raz niedawno, długo zresztą. Myślę, że jest to błyskotliwy człowiek, jak

na takiego samouka inteligentny. Tylko może zbyt przejęty sprawami personalnymi.

Wyobrażam sobie, że tam, w Gdańsku, gdy mówi do swoich ludzi, to gra

psychologicznie - trzeba powiedzieć tak, trzeba powiedzieć siak. Jest to postać

z pewną charyzmą, ale czy ma program polityczny i gospodarczy, to powątpiewam.

Raczej ma program swój, indywidualny. No, ale może się mylę... Melchior

Wańkowicz - żubr wileński. Wielki dziennikarz, ale straszny spryciarz, który

lubił pieniądze i taki krętacz trochę, ale z wielkim talentem. "Monte Cassino" -

sławny jego reportaż. I "Tworzywo"o losach polskiej emigracji w Kanadzie, w

Ameryce - to jest duża rzecz. Niesłychanie dbał o swoją karierę, o to, żeby mieć

uczniów. Kąkolewski to jest taki jego wychowanek w POlsce Ludowej. I potem się

nagle naciął. Zamknęli go na trochę, grozili mu procesem, ale jakoś się

wybronił. Był to rzadki okaz, bo się zrzekł obywatelstwa amerykańskiego.

Amerykanie bardzo tego nie lubią. Co więcej, minister Moczar odradzał mu to.

Mówił: "Po co to panu? Ma pan tutaj spokój w Warszawie". Ale nie, on się zrzekł.

Wolałem Mackiewicza od niego, ale był to bardzo utalentowany człowiek. Wanda

Wasilewska - córka przyjaciela Piłsudskiego, jej ojcem chrzestnym był właśnie

Piłsudski. No i zdumiewająca kariera... Władysław Wolski opowiadał, że jak go

zwolnili z obozu, to jechał tam ileś tygodni do Moskwy i wreszcie w Moskwie

spotkał "towarzyszkę Wasilewską", jak się wyrażał... No i poczęstował ją

papierosem. Ale ona powiedziała: "Nie, towarzyszu, ja takich nie palę". Wolski

powiada: "Myślę sobie, to w takim razie jakie ona pali: amerykańskie ma, czy

jakieś inne... A ona wyjmuje machorkę, skręca kawał gazety, i podaje. To ja jej

mówię: "Towarzyszko, ja jestem stary komunista pochodzenia robotniczego, to ja

nie muszę... to ja zapalę swojego"". Taka typowa jego anegdotka. Wojciech

Wasiutyński - też metamorfoza. Przed wojną bojowy oenerowiec i falangista.

Pisywał takie felietony w "Prosto z mostu" - "Z duchem czasu". Były one

absolutnie faszystowskie i niby pałkarskie. Potem wyemigrował. Po wojnie

zacząłem go czytać - widzę, że to światły człowiek, światowy. I był jakiś czas

temu, pierwszy raz w Polsce. Został endekiem, czy narodowcem, ale już ma szersze

spojrzenie. NIe ma tego jakiegoś szowinizmu. Bardzo się rozwinął. No i świetne

pióro, bardzo dobry publicysta. Adam Ważyk - no, też dziwne. świetny znawca

poezji francuskiej, nowoczesnego malarstwa, nagle zrobił się politrukiem od

sztuki i heroldem socrealizmu. Niszczył nas wszystkich okropnie. Mnie przestał

się kłaniać przez długi czas, po czym nagle przyszła odwilż. Było otwarte

zebranie organizacji partyjnej Związku Literatów, tu, w Pałacu Prymasowskim.

Tłumy przyszły, bo to było tuż przed PaŽdziernikiem. I ja patrzę, Ważyk kłania

się nisko. Więc ja się rozglądam, że komuś za mną, bo do głowy mi nie przyszło,

że mnie. On drugi raz się kłania. Ja się odkłaniam, on podchodzi. Więc ja mówię:

"No, jakoś mnie pan nie poznawał przez te wszystkie lata". A on mówi: "Tak, wie

pan bo ja byłem w domu wariatów, ale już się wyleczyłem". Ja mówię: "Jak to,

naprawdę pan był?" - "No, w tym domu wariatów, co pan zna". A więc pokajał się w

ten sposób. Napisał ten sławny "Poemat dla dorosłych", który narobił ogromnego

hałasu. Nie wiem czy nie jest zapomniany ten utwór, ale wtedy to był wybuch

jakiejś bomby. W ogóle sądziłem, że to jakiś manewr partii, bo żeby największy

partyjny działacz nagle napisał o Nowej Hucie takie herezje. Myślę sobie "Nie,

to pewnie jakaś taktyka, ktoś to wymyślił". A tymczasem on na własną rękę to

zrobił. Odegrał wielką rolę, bo jak powiedział Sandauer "Naprawić zegarek mogą

tylko ci, co go zepsuli, bo znają mechanizm". Może... czy ja wiem? Jan Karol

Wende - też mieszkał w tym domu co i ja. Wicemarszałek Sejmu ze Stronnictwa

Demokratycznego. Człowiek o niewielkim charakterze, ale dość inteligentny.

Wspiął się szybko, bo w Lublinie podobno awansował co tydzień o jedną gwiazdkę.

Najpierw był pułkownik Wende z niczego, potem był ambasadorem, no i potem

wicemarszałkiem Sejmu, ale bał się jak ognia Kliszki. Tak, że wiele z nim

zdziałać nie można było. Andrzej Werblan - ważna figura, kierownik wydziału

nauki w partii, o zabarwieniu stalinowskim, taki "mocny człowiek", chociaż się

wywodził z P$p$s, po czym nagle w okresie "Solidarności" zaczął mówić o

demokracji, o strukturach poziomych, o przekształcaniu partii - i wylali go

zewsząd; obecnie bez znaczenia. I spotkałem go w stanie wojennym w szwedzkiej

ambasadzie. Napiliśmy się. I ja mówię: "Proszę pana, jak to jest możliwe, że

pan, stary gracz partyjny, stary lis, pan uwierzył, że możliwe są w partii te

struktury poziome, ta demokratyzacja". On mówi: "Nie, proszę pana, ja nie

uwierzyłem, że to jest możliwe, ale ja mam wnuczkę, pomyślałem, że ona kiedyś

będzie czytać historię Polski i spyta: "Co dziadek robił w partii? Co dziadek

zrobił dla demokratyzacji partii?" "No, musiałem coś zrobić". Piękne

tłumaczenie. Władysław Wicha - minister spraw wewnętrznych po PaŽdzierniku.

POwiem tylko jedno - Jerzy Zawieyski był w Edynburgu i poznał generała Maczka,

który został wtedy barmanem w hotelowej restauracji, ponieważ całą emeryturę

zaangażował w jakieś akcje giełdowe i stracił. Maczek powiedział Zawieyskiemu,

że chciałby wrócić do Polski. Zawieyski przyjechał i myśmy ze Stommą poszli do

Wichy w sprawach różnych interwencji a na końcu ja mówię: "Panie ministrze, tu

jest taka sprawa, generał Maczek chciałby wrócić do Polski". A Wicha mówi:

"Maczek? Do Polski? Niech on najpierw popracuje politycznie, żebyśmy wiedzieli,

po co on chce wracać i kto on jest". I nie wrócił, dzisiaj depesze gratulacyjne

dostaje od rządu polskiego - skończył 96 lat. NO więc taki to był mędrzec ten

Wicha. Feliks Widy_$wirski - mój sąsiad z tego domu. Bardzo malownicza postać.

Doktor medycyny, przedwojenny członek "Zadrugi". "Zadruga" to była neopogańska

grupa, Jan Stachniuk tym kierował. No i ten Widy_$wirski nigdy nie miał nic

wspólnego ani z komunizmem, ani z katolicyzmem. Po wojnie nagle został członkiem

Stronnictwa Pracy, bo mu tak nakazano z partyjnego klucza. Najpierw był wojewodą

poznańskim, potem wiceministrem Ziem Odzyskanych. Potem był w tym Stronnictwie

Pracy. Wreszcie go zamknęli, gdy zamknęli Gomułkę jako świadka przeciwko

Gomułce. On się tam bronił, opowiadał mi zresztą zabawne historie z różnych

przesłuchań. No i wyszedł. Siedział chyba jakieś trzy lata w śledztwie. Jak

Gomułka doszedł do władzy, on został wiceministrem zdrowia, prezesem różnych

ogranizacji, wreszcie kierownikiem polskiego ośrodka naukowego w Paryżu. Z tym,

że potem była intryga, bo kapitan Czechowicz go wrąbał. Trzech ludzi wrąbał, że

są na żołdzie "Wolnej Europy". Kubackiego, Podkowińskiego i Widy_$wirskiego -

Bogu ducha winnych ludzi, ale była z tego duża heca. Wrócił do Polski. Był to

bardzo inteligentny człowiek, który ze wszystkiego się śmiał, wszystko rozumiał,

ale bał się własnego cienia, no i służył... Był przyjacielem Gomułki. Dużo się

od niego dowiedziałem, między innymi powiedział mi kiedyś: "Wie pan, przyszli do

mnie z tego Urzędu i mówią: "Wy jesteście oczytani doktorze, a tu taki Staliński

napisał książkę. Kto to może być? No - mówią - Putrament, ktoś tam, raczej nie -

ale chyba Kisielewski". A Widy_$wirski mówi: "Wiecie co im powiedziałem: "Nie,

wykluczone. Kisielewski by napisał z furią, z jadem, z wściekłością. A to jest

takie łagodne - taka fotografia". Przekonałem ich." Nie pytał się mnie, czy to

ja, tylko tak opowiadał. Niestety nie żyje. Stefan Wiechecki (Wiech) - Wiech był

zdumiewający, bo w rozmowie w ogóle do głowy by nikomu nie przyszło, że on pisze

takie właśnie "wiechy". Bo to był intelektualista, inteligent, znający języki,

lubiący teatr. No a tu wymyślił sobie i ten żargon warszawski, podmiejski... i

ten stylik cały, ogromnie zabawny. Oczywiście, przepadła cała jego szmoncesowa,

żydowska część twórczości. Tam były znakomite rzeczy, bo on też podpatrzył ten

dialekt. Ale w gruncie rzeczy on sam to wymyślił, te dialekty. I to zanikło. Ja

się zastanawiałem w czasie Powstania, kiedy patrzyłem jak burzą Warszawę, co

zrobi Wiech po wojnie, gdzie jego humor się podzieje. No i oto jest pierwszy

powojenny felieton Wiecha w "Ekspressie", że handlują, na Poznańskiej jest

bazar, tam ktoś chce kupić marynarkę, nie może dostać, ale nic się nie mówi o

żadnym Powstaniu. I w pewnym momencie facet mówi: "No dobrze, ale gdzie ja taką

marynarkę dostanę?" A ktoś odpowiada: "Pójdziesz pan tam, trzecia ruina na lewo,

tam sprzedają..." To była jedyna aluzja... "Trzecia ruina na lewo..." Bardzo

miły i zabawny człowiek był Wiech. Ale i poważny w rozmowie. Andrzej

Wielowieyski - jest to mimoza trochę. I nerwus. Czasem świetne rzeczy potrafi

powiedzieć czy napisać, a czasem zupełnie dziwaczy i nerwy go ponoszą. Trudno

pojąć tego człowieka, ale bardzo go lubię... jak się kogoś długo zna, to się go

lubi. On miał różne koncepcje. Taka była kiedyś jego książka "Przed trzecim

przyspieszeniem": wielkie dziwactwo. Kiedy indziej system meksykański nam

zachwalał. A czasem potrafi świetnie napisać. To jest bardzo ideowy facet i

katolik prawdziwy, ma dużo dzieci. Piotr Wierzbicki - wnuk wielkiego

przemysłowca, prezesa "Lewiatana" - to było zjednoczenie ciężkiego przemysłu.

Dziadek, Andrzej Wierzbicki - inżynier w Rosji działający, znałem go. A Piotr -

zaczynał tak właściwie w biedzie. Był nauczycielem, zaczął pisywać, nie miał

gdzie. Muszę powiedzieć, moja zasługa, że go do "Tygodnika" wpakowałem. No i

rozkwitł jako ciekawy felietonista, także książką "Myśli staroświeckiego

POlaka", co prawda on do tego czasu nic nie czytał Dmowskiego i ja mu

poradziłem, żeby przeczytał "Politykę Polską" - to jest najlepsza książka

Dmowskiego. W tej chwili bardzo popularny. Ciekawy człowiek, tylko że

melancholik i żółciowiec. Raczej smutny człowiek, martwi się. Nie drukują go,

nie wydali mu powieści "Cyrk", wyszła tylko w drugim obiegu, co gorsza Giedroyć

tego nawet nie chciał wydać, bo mu się nie podobało tam coś. Bardzo ciekawy

człowiek. Józef Winiewicz - Poznańczyk, chorągiewka na wietrze. Najpierw endek,

potem senator, wysoki urzędnik Rządu Londyńskiego. Po czym wraca do Polski i

zostaje wiceministrem spraw zagranicznych, bardzo ortodoksyjnym. Bojowy, czyli

bojący się własnego cienia. Nic nigdy nikomu nie załatwił. No, ale otrzaskany,

znający języki. Towarzysze mu się wywdzięczyli nie bardzo, mianowicie, kiedy

miał przejść na emeryturę przyszła kolej na Polaka, żeby był przewodniczącym

sesji O$n$z. To jest bardzo opłacalne, bo tam jest wysoka pensja w dolarach. I

miał nim być Winiewicz. Po czym przyjechali do Warszawy amerykańscy astronauci,

ci co byli na Księżycu. I przyszło z K$c, że nie należy ich przyjmować, tak, że

tylko ambasador amerykański urządził koktajl. Byłem na nim zresztą: poznałem

ich. Po czym nagle podniósł się wrzask, że obrażono Amerykę, że dlaczego - i

zwalono wszystko na Winiewicza. Tak, że nie został przewodniczącym, tylko został

Trepczyński, czyli wykiwali go na całego. Tak kończą ludzie bojowi. Ryszard

Wojna - niezbyt to sympatyczna postać. Budząca sprzeciw przez to, że czasem

mówił horrendalne rzeczy i czuło się, że on w to wierzy. Tak on to sobie

patriotycznie jakoś ustawiał, że największą brechtę potrafił z przekonaniem

podać i drażnić ludzi. No, jednak to jest pewna odwaga w tym środowisku. Ale nie

jest to bohater moich marzeń. Kardynał Karol Wojtyła - znałem go jeszcze jako

młodego księdza, zawsze przychodził do "Tygodnika". Przysyłał artykuły,

przysyłał wiersze, które Turowicz nie zawsze drukował. I był bardzo miły, bardzo

zdolny, przy tym miał umiejętność słuchania. To jest rzadka rzecz. Potrafił

słuchać, mało mówił, robił notatki. I tak działał zapładniająco, że wszyscy

mówili. No i awansował... Ja mam teorię, że on został Papieżem mianowany przez

Kliszkę. Mianowicie zdarzyła się taka historia, jak on jeszcze był biskupem

pomocniczym w Krakowie, partia chciała zabrać gmach seminarium na Wolskiej. I

Wojtyła w cywilu, tylko w koloratce, poszedł do sekretarza partii Motyki prosić,

żeby tego nie robić, że to jest zabytkowy gmach, że tam zawsze było seminarium.

Był to pierwszy wypadek, że biskup poszedł do sekretarza partii. Motyka

zadzwonił do Warszawy, Kliszko się zachwycił, powiedział: "Oczywiście oddać to

seminarium". I potem, kiedy były kandydatury na metropolię krakowską - to było

zdaje się siedem kandydatur. I Wojtyła nie był na pierwszym miejscu, a Kliszko

go wyszukał i powiedział: "Partia popiera tego". Więc właściwie zawdzięcza mu

nominację... Był szalenie skromny, już jak był arcybiskupem i kardynałem,

urządzał sympozja w pałacu. Prosił, żeby go informować, żeby mu opowiedzieć o

literaturze, o tym, o owym. A w ogóle uroczy człowiek. Nie wiem, jak on sobie

daje radę w Rzymie, bo w Krakowie nigdy sam nie jadał, tylko chodził na proszone

obiady do znajomych, na kolacje. Towarzyski... No a w Rzymie - gorzej. Bardzo

wybitna postać. íałuję go czasem, że tam się męczy okropnie pracą. Bo to jest

poważny człowiek i poważnie traktuje to papiestwo. Antoni Wojtysiak - sejmowy

Rejtan w latach 1957_#61, poseł z Legnicy, profesor rolnictwa we Wrocławiu.

Starszy pan, wysoki, sztywny, nieco sklerotyczny, przed wojną sekretarz

rolnictwa Juliusza Poniatowskiego, "czerwonego piłsudczyka". Głosował z zasady

przeciw wszelkim wnioskom, ustawom, budżetom, nominacjom (przeciw mianowaniu

Cyrankiewicza na premiera!). Wygłaszał przy każdej okazji ostre, ironiczne

przemówienia, choć w komunistycznym budżetowaniu orientował się słabo. Po

pierwszej kadencji oczywiście go wylano, utracił też profesurę we wrocławskiej

Wyższej Szkole Rolniczej. Bardzo odważny, przyzwoity facet! Krzysztof Wolicki -

znam doskonale z rozmów, tak... Bardzo inteligentny, za inteligentny już, taki

przesubtelniony umysł. Jadał z niejednego pieca, więc bardzo doświadczony, ale

ma koncepcje czasem znakomite, a czasem zupełnie księżycowe. Tak, że jak on

informuje Francuzów, to co oni z tego rozumieją - sam nie wiem. Sławna była jego

historia ze strzelaniem w czasie Bożego Ciała, kiedy był jeszcze stalinowcem. On

mieszkał na Foksal, i na balkonie rozwiesił jakieś gacie, jakieś coś, bo słońce

świeciło. I szła procesja... zaczęli krzyczeć, że tu wiszą gacie, że

profanacja... Wtedy on wyskoczył z rewolwerem i zaczął im grozić. Ale to bardzo

inteligentny facet, niewątpliwie. I odważny. Władysław Wolski_$piwowarczyk -

była to postać zupełnie niezwykła jak na komunistę, ponieważ człowiek

uwielbiający chodzenie do kawiarni, do knajp, i szczere rozmowy, przy czym nie

oszczędzał swoich towarzyszy, których wszystkich uważał przeważnie za idiotów.

Moje pierwsze spotkanie z nim: zapoznał mnie Władysław Jan Grabski w Krakowie.

Wolski był wtedy ministrem Administracji Publicznej i przewodniczącym Rady Ziem

Zachodnich. A do tej rady samych endeków poangażował. No i on mnie pyta: "Proszę

pana, Polska oparta o Odrę i Bałtyk, jednolita narodowo, sprzymierzona z ruskim

carem - co to panu przypomina?" Ja mówię: "Program Dmowskiego". On: "No właśnie!

Widzi pan". Masę rzeczy opowiadał o Rosji, o Wandzie Wasilewskiej, można by całą

księgę napisać... Po czym rozpoczął intrygę przeciwko Bierutowi, którego uważał

za idiotę, tak jak wszystkich zdaje się, i sprzymierzywszy się z ambasadorem

sowieckim Lebiediewem, postanowił go wyrzucić a samemu wejść na jego miejsce.

Zresztą mówią, że to Stalin go inspirował, że to w ogóle był agent. Ale nie

udało mu się to, bo Bierut się połapał, pojechał do Stalina, Stalin się wyparł,

że o niczym nie wie, Wolskiego wyrzucili. I mieszkał w Krakowie, nie wolno mu

było przyjeżdżać do Warszawy. Był dyrektorem Biblioteki Wojewódzkiej, ale...

chodził z rewolwerem. No i opowiadał przeróżne rzeczy. MIędzy innymi prowadziłem

polemikę między nim a profesorem Stanisławem KOtem. Bo profesor Kot opisał, jak

to w Kujbyszewie do ambasady dostał się jakiś agent, który przyniósł plany

obozów koncentracyjnych, a w nocy przyszło N$k$w$d, te plany znalazło, i

wyrzucili attach~e wojskowego, pułkownika Arleta. Ja to opowiedziałem Wolskiemu,

który tego nie czytał, a on powiedział: "To wcale nie tak było. Ja byłem

wykończony w kraju Jakutów, sparaliżowany, ledwo łażący, chciałem wiać z Rosji

za wszelką cenę, ale wiedziałem, że nie będą mieli do mnie zaufania jako do

komunisty, więc przyniosłem plany, żeby to zaufanie uzyskać, a oni w ten sposób

to potraktowali..." Ja to znów opowiedziałem Kotowi, Kot jednak prostował, i

taka dyskusja się toczyła... Najważniejsze, że Wolski nazywał się Piwowarczyk, i

że przed wojną był wymieniony do Rosji - były wymiany komunistów na więŽniów

politycznych - tam go aresztowali od razu oczywiście, ale przeżył. Opowiadał jak

po wojnie, w Polsce, było posiedzenie Komitetu Ekomomicznego Rady Ministrów,

wbiega Jędrychowski "(wiadomo, idiota!)" i mówi: "Towarzysze, mam radosną

wiadomość, przeciętna spożycia stali na głowę wzrosła o ileś tam." A Wolski na

to: "Towarzyszu Jędrychowski, jeżeli ja zdradzam żonę cztery razy na tydzień, a

wy wcale, to przeciętnie zdradzamy po dwa razy, ale co wy z tego macie za

przyjemność, to ja nie wiem." I mówi: "To Bierut uderzył pięścią w stół i

powiada: "Towarzyszu Wolski, ja sobie wypraszam te dowcipy"... No widzi pan, bez

poczucia humoru... I oni chcą rządzić..." Postać ciesząca się bardzo złą opinią,

a według mnie człowiek nieprzeciętny, inteligentny, no... trochę drań na pewno,

ale opowiadający o tym... nie ukrywał tego, nawet się chwalił... Wiktor

Woroszylski - przemiana absolutna. Kiedyś straszny zetempowiec i stalinista.

Wypisywał niesłychane historie. Był trzy lata na stypendium w Moskwie, potem był

w Budapeszcie w czasie krwawej łaŽni, całkowicie przemienił się w innego

człowieka i partia mu tego nie może darować, że był kiedyś ich człowiekiem, a

dziś jest takim bojowcem przeciw. Znawca literatury sowieckiej, zresztą dobry.

Poeta, ale to ja się na tym nie znam. Ale już nawet jesteśmy na "ty", więc

wybaczone wszystkie dawne urazy. Po okresie wypaczeń - okres wybaczeń. Jacek

WoŽniakowski - o Jacku WoŽniakowskim napisałem szkic do książki pamiątkowej,

którą o nim wydają, gdzie wszystko powiedziałem co o nim myślę, więc można to

przeczytać. Uważam, że jest to człowiek szalenie zdolny, ale za dużo - jak i ja

zresztą - za dużo srok trzyma za ogon. Znakomity poliglota, świetnie zna

francuski, angielski, ale dużo różnych rzeczy robi, i boję się, że żadnej do

końca nie dorobił. Wydaje mi się, że najwybitniejszy jest jako estetyk. Wydał

kilka książek estetycznych z historii sztuki. Jest ogromnym erudytą, ale ma

takie krakowskie snobizmy najrozmaitsze, które sprawiają, że działa w sposób

specyficzny, w pewnym stylu tylko. Może nie wyzyskał wszystkich swoich

zdolności... Czesław Wycech - aaa, Wycech był wspaniały! On był w ogóle

mikołajczykowiec, w czasie okupacji w Delegaturze Rządu, od spraw oświaty. No i

zdradził Mikołajczyka. Za to został tym marszałkiem. A jego jąkania w Sejmie

były wspaniałe. Na przykład kiedyś film pokazywali - sowiecki jakiś - dla

posłów, a on wygłaszał słowo wstępne. I mówi: "To jest film dos...sskonały i

pokazuje naszą głęboką, mh, mh... nie... nieprzymuszoną miłość do Związku

Radzieckiego"... Nawet partyjni nie mogli wytrzymać ze śmiechu. Pamiętam jak był

z delegacją w Rumunii, i tam się Rumuni zachwycali, że mówił bez kartki. I było

sprawozdanie z pobytu tam polskiej grupy parlamentarnej - tu muszę wtrącić, że

wyraz "po" rumuńsku to "dupa". Więc było napisane "Dupa Czesław Wycech" czyli że

"po Czesławie Wycechu..." przemówił ktoś inny. Ja miałem ten wycinek i go

rozpowszechniłem po sali, dopisując: "Co myślą Rumuni o naszym Marszałku"...

Moje pierwsze spotkanie z nim było takie, że on mówi: "Szszalenie się

cie...eszę, że was pozzz...znaję, bo wiecie, ta wasza książka na...aas krzepiła

w czasie ookupacji..." Ja mówię: "Jaka książka? "Nno wiecie, tee... pprochy...

Ziemia gromadzi pprochy..." Więc ja mówię: "Ale niestety, to nie ja napisałem,

tylko Józef Kisielewski". A on mówi: "Tak...? No, ale tt...eż się bardzo

cieeszę..." Marszałek Sejmu miał prawo wycofać z protokołu jakiś fragment

przemówienia, za zgodą posła oczywiście, na jego interwencję. I ja opowiedziałem

taką anegdotkę: "Dwa psy się spotykają na granicy: polski i czeski. Czeski

tłusty, dobrze wyglądający, i polski - chudy. Więc ten polski mówi: "Co,

świetnie się wam powodzi?" A tamten: "Tak, ale szczekać nie możemy, a wam

wolno"". Przyszedł do mnie Wycech i mówi: "Nno wiecie, to jedd...nak jjest

obb...raza czeskiego nnarodu, tto nniee.. może być...", i usunął to... Kazimierz

Wyka - Znałem go dobrze. Człowiek, którego marksizm zmarnował. Był to szalenie

inteligentny, bardzo wybitny krytyk, uczeń Kołaczkowskiego, u niego w

"Marchołcie" pisywał przed wojną, w czasie okupacji pięknie się sprawiał. No i

po wojnie uwierzył w marksizm. Szalenie pracowity: wstawał o piątej rano i

pisał. Napisał m.in. książkę o marksistowskiej interpretacji komedii Fredry. To

nie wyszło, był to jedynie skrypt uniwersytecki. Po czym nagle się okazało, że

tam jest jakaś herezja, że to nie jest prawdziwy marksizm. Oskarżyli go, i nagle

wypadł z łask, chyba miesięcznik "Twórczość" mu wtedy odebrali i dali Ważykowi.

Nie mógł tego zrozumieć i rozpił się na tym tle. Był potem pewien czas

dyrektorem I$b$l_u. To był wielki krytyk... właściwie mógł być wielki krytyk. Ja

mam do niego pretensję, że w książce "Pogranicze powieści" zakwalifikował mnie

razem z Dygatem i Brandysem jako "porachunki inteligenckie, porachunki z

ostatnią wojną". Był to taki schemat - krytyk potrzebuje schematu. Ale, moim

zdaniem, ja nie pasowałem do tamtych dwóch. Tak czy owak był to świetny krytyk i

świetne pióro. Wychował wybitnych ludzi - Kijowskiego, Flaszena, Błońskiego i

Puzynę - to byli jego czterej najzdolniejsi uczniowie. Kardynał Stefan Wyszyński

- Prymas, wielka postać. Bardzo ciekawe było moje pierwsze z nim zetknięcie.

Mianowicie przyjechałem do Lublina i miałem być przez niego przyjęty,

przygotowano to. Jednak okazało się, że on musiał wyjechać, ale zostawił do mnie

list. I w tym liście napisał: "Czytam pańskie felietony, ale nie jestem ich

zwolennikiem. Naród polski cierpiał, ma bolesne rany, a pan soli dosypuje do

tych ran. A to trzeba przecież leczyć". Potem, jak go poznałem, tośmy właśnie na

ten temat dyskutowali. Niespodziewanie został Prymasem. Pamiętam, jak Turowicz

powiedział, że najzdolniejszym, biskupem jest Wyszyński, ale skąd w Rzymie mają

o tym wiedzieć. Tymczasem wiedzieli. No, duży charakter. Niezbyt lubił

rzeczywiście środowisko literackie. Kiedyś był u niego Alfred ťaszowski i

spytał: "Czy to prawda, że Eminencja nie lubi intelektualistów?". A on

powiedział: "Proszę pana, za czasów Chrystusa też byli intelektualiści -

faryzeusze. Ale on wolał z rybakami, z celnikami, z prostymi ludŽmi. Czy panu to

nic nie mówi?" Ha, rzecz ciekawa. Prowadził Kościół dobrze. Miał twardy

charakter. Jednocześnie umiał manewrować, umiał komunistów wyprowadzać w pole.

Ja pamiętam historię, jak było 50_lecie "Cudu nad Wisłą". I nagle zapowiedzieli,

że Wyszyński w Częstochowie wygłosi ogromne kazanie z racji rocznicy zwycięstwa

nad bolszewikami. No więc U$b i Urząd do Spraw Wyznań okropnie się przeraziły.

Zaczęli jeŽdzić po diecezjach, straszyć, że jak on spróbuje coś takiego zrobić,

to straszne represje spadną na Kościół. On wytrzymał i na trzy dni przed

terminem ogłosił, że nie wygłosi tego kazania, bo się rozmyślił. Ale ich

zdenerwował, miał szereg takich posunięć. I w końCu został doceniony przez

komunistów, zaczęło się porozumienie. Kiedyś mówiono, że Wojtyła postępowy w

Krakowie, a Wyszyński reakcyjny. A potem okazało się przeciwnie: Wojtyła -

kosmopolita i wróg, a Wyszyński - narodowy, demokratyczny, ludowy. No, jak

Wojtyła został papieżem sytuacja się wyjaśniła. Niedługo już pożył Wyszyński.

Mnie się podobało, że on miał poczucie humoru. Nie robił z tego dużego użytku,

ale pamiętam kiedyś, jak zaprosił posłów koła "Znak" do Lasek, urządził takie

rekolekcje swojego rodzaju. Potem przemawiał i mówi, że Polska jest od kilkuset

lat pod specjalną opieką Matki Bożej, a ja się nachylam do Stommy i szepczę, że

coś nie bardzo Polska wyszła na tej opiece. A on patrzy na mnie, już wiedział co

ja mówię. Mówi: "Pan chce, żebym pana wyklął, a ja nie. Ja wiem, co pan

powiedział". Jednak miał swój humor. Była to wybitna postać. Janusz Zabłocki -

działacz katolicki, bardzo ambitny. Zaczynał w "Paxie" tak jak wielu innych,

potem przyłączył się do nas, ale potem zrobił woltę. Stworzył P$z$k$s - własną

organizację. Zaczął z tą "Libellą" urządzać różne manewry. Muszę powiedzieć, że

ja nie bardzo lubię tę postać. Jest za ambitny, za bardzo nastawiony na

politykę, za bardzo... przebiegły po prostu facet. No, ale ma swoją kartę. I

bardzo spoważniał. Zygmunt Załęski - jeden z niewielu przyjaciół Mikołajczyka,

który się nie pokajał jak Mikołajczyk uciekł, postawił się, poszedł do

więzienia. Siedział długo, do PaŽdziernika. Został potem posłem. To był mój, że

tak powiem towarzysz bojów. On lubił głosować przeciw, a był członkiem Z$s$l,

więc ja uważałem, że trzeba wesprzeć takiego. Pamiętam, że była ustawa o

melioracjach. On był specjalistą od tego, ja o tym nie miałem zielonego pojęcia,

ale widzę, że on się szykuje, ma wielkie przemówienie. Idzie do marszałka, a

marszałkiem był Wycech z Z$s$l_u i wcale nie chciał, żeby jego partia popisywała

się mówcą opozycyjnym, więc nie udziela mu głosu. Ja widzę, że on raz idzie,

drugi raz idzie, trzeci raz, wraca czerwony i siada za nami. Już nie w partii

tylko za nami. No, to ja sobie myślę, on będzie głosował przeciw ustawie, to ja

też, chociaż się nie znam. No i rzeczywiście. "Kto jest przeciw?" Dwa głosy,

Wycech o mało nie spadł z tej katedry. Dwa głosy przeciw! A w "Trybunie Ludu"się

ukazało, że ustawa uchwalona jednomyślnie. Z Zbigniew Załuski - Znałem, niezbyt

lubiłem. Dlatego, że łączył prawdę z kłamstwem. Pamiętam tę jego książkę -

"Siedem polskich grzechów głównych" - gdzie opisał jak to armia Berlinga

dochodzi do Bugu. I nagle podnoszą się głosy: "O, Polska...! Ojczyzna...!" i

przez lornetki patrzą. Przecież to wszystko byli ludzie ze Wschodu, z

Wileńszczyzny, z Wołynia... i dla nich Bug niczym nie był... Takich rzeczy on

dużo robił. Pamiętam spotkanie w Domu Akademickim na Grochowie, z KoŽniewskim,

Załuskim, ze mną i profesorem Szackim. Na tym spotkaniu Załuski wystąpił jako

wielki patriota typu moczarowskiego: że trzeba wybaczyć... akowcy nasi bracia...

przelano krew... niesprawiedliwie... No i nagle wychodzi jakiś facet jąkający

się i mówi: "Jjja... tu maam taką bro...oszurę "Bbb...ohaterowie czy

zdra...ajcy" podpisaną ZZz...bigniew Zzałuski, przeciwko Sspychalskiemu, żże to

zddrajca... Zz tego wynika, że to pan też przelewał tę kkk...rew bratnią..."

Można się domyślić: to był Michnik. Trwa więc długa dyskusja, i wreszcie

odpowiedzi na pytania. Załuski odpowiada, też, a to pytanie zostawia na koniec.

"Co do tej broszury - mówi - to muszą powiedzieć, iż rzeczywiście była ona

podpisana moim imieniem i nazwiskiem". Na co Michnik się zrywa i mówi: "Czy to

zz...naczy, żże..." A przewodniczący przerywa i mówi: "Więc zamykamy zebranie,

dziękuję". Roman Zambrowski - Trzy razy się z nim przywitałem. Pamiętam tylko,

że w okresie, kiedy myśmy byli posłami, był taki moment, że Gomułka wyjechał i

Zambrowski go zastępował, jeszcze był w łaskach... I my przychodzimy ze Stommą,

i Stomma - żeby się podlizać - mówi, że Wolna Europa tam coś haniebnie

powiedziała... A Zambrowski powiada: "Wie pan... Wolna Europa... to kto wie,

jakie ona ma intencje... Na to trzeba patrzeć głębiej... To nie jest pewne..." I

kto to mówi...! Natomiast ciekawe są jego pamiętniki, które nie są wydane, tylko

fragmenty drukowała "Krytyka". Wynika z nich, że to był całkiem normalny

inteligent polski, który się uwikłał i właściwie nie miał wyjścia. Bo to nie był

taki marksista jak powiedzmy Warski, czy ktoś, to był raczej taki... taki

warszawski wyciruch trochę... Oczywiście miał momenty straszne, właściwie ta

trójka - Zambrowski, Berman, Minc, robiła wszystko. Ale te pamiętniki

zdumiewające, bo dowodzą, że on wszystko to rozumiał, i widział, jak było z tymi

wyrokami śmierci i prześladowaniami akowców... Jak się czytało Różańskiego w

"Tygodniku Kulturalnym", to było potworne, bo facet z jakąś nienawiścią

autentyczną to robił... a u Zambrowskiego to jednak chyba inaczej... Mnie w

ogóle u nich najbardziej zdumiewa to, co tak dobrze wyszło w książce Torańskiej.

Tam jest taka scena, jak Berman ucieka z Mińska. Ucieka przed Niemcami, a nie

wie co go czeka w Moskwie, czy go nie zarżną... a o czym on myśli? On myśli już,

jak będzie rządził w Polsce... Czyli to poczucie, że ich moment przyszedł. Oni

to wszyscy mieli: że my, nie ma innej grupy, która by się dogadała ze

Stalinem... Tylko my... To Cat_$mackiewicz mi powiedział kiedyś właśnie ~a

propos tej grupy - Zambrowski i inni: "Całe nieszczęście, że nie znalazła się

druga grupa, prawicowa, prorosyjska, która by się dogadała. Mikołajczyk był za

głupi na to, Grabski chciał, ale też nie bardzo, bo on był... słaby endek

właściwie, taki niepewny, całe życie zmienny". Zygmunt Zaremba - jeden z tej

pięknej kadry pepeesowskiej - pepeesowców - socjalistów, patriotów. Zesłaniec

syberyjski, potem działacz. Działacz podziemia w czasie okupacji. Napisał

zresztą świetną książkę o okupacji. Po wojnie jakoś tak manewrował, no i

wyjechał nielegalnie podobno z cichą pomocą Cyrankiewicza (stary towarzysz -

chciał go oszczędzić). Osiadł w Paryżu, hodował pszczoły pod Paryżem. Taki

bardzo przystojny Polonus z wąsami. Z tej wielkiej kadry: Pużak, Barlicki,

Zaremba, Arciszewski, Perl - to była wielka P$p$s. Jerzy Zaruba - Nie lubiłem.

Zakłamany był pod koniec życia. Niezły karykaturzysta, ale robił takie głupie

karykatury antyamerykańskie, na zamówienie. Nie podobał mi się. Znałem go

zresztą mało. Aleksander Zawadzki - Ja go maleńko znałem, parę razy się z nim

przywitałem w Sejmie. ślązacy dobrze o nim mówili, ponieważ początkowo wszystkim

przyznano narodowość niemiecką, czy jakąś tam tego rodzaju kategorię, i dopiero

Zawadzki, kiedy został wojewodą śląskim, odkręcił to wszystko i nadał temu sens.

Chociaż pochodził z Dąbrowy Górniczej, a to na śląsku się liczy inaczej - to są

tak zwani "gołębiarze" - nie ślązacy. Siostrę miał zakonnicę, więc... dobre

chody... Nie był to orzeł. I tu mogę jeszcze jedną rzecz przypomnieć. Otóż jest

w Paryżu były przedwojenny prokurator, pan Władysław íeleński, krewny Boya,

który pisuje ciekawie o sprawie profesorów lwowskich i o innych rzeczach. On

przed wojną był ważnym prokuratorem i oskarżał Zawadzkiego o szpiegostwo w

wojsku na rzecz komunistów. I dlatego długie lata bał się przyjechać do Polski,

szczególnie od tego czasu, jak Zawadzki został przewodniczącym Rady Państwa.

Właściwie wybierał się do Polski, ale mówi: "No, w tej sytuacji nie mogę..."

Jerzy Zawieyski - nasz wielki przyjaciel, twórca "Znaku", przed wojną człowiek

częściowo lewicowy, związany z ludowcami, ateista, dramatopisarz. W czasie wojny

miał nagle takie nawrócenie, jak grom. Ksiądz Zieja go przyjął do Kościoła, no i

po wojnie stał się działaczem katolickim, wybitny, z autorytetem, ponieważ miał

przyjaciół z lewicy itd. W okresie stalinowskim przeżył ciężką biedę jak go

przestali grać i powyrzucali zewsząd. No, ale kiedy przyszedł PaŽdziernik,

partia go sobie obmyśliła na członka Rady Państwa i razem żeśmy pracowali.

Często miałem z nim zabawne starcia taktyczne. On bardzo nie lubił jak głosowało

się przeciw przy jakichś ustawach nieważnych, bo uważał, że my jesteśmy tylko do

spraw katolickich, do tych ogólnych. Więc kiedyś była ustawa o rybołówstwie

morskim. Stomma przegląda porządek dzienny, mówi: "No, ustawa o rybołówstwie,

chyba nikt nie będzie przeciw". Ja mówię: "Ja będę głosował przeciw". Zawieyski

na to: "Dlaczego?". Odpowiadam:"Dlatego, że przeczytałem tą ustawę". Wygłosił

piękną mowę w 1968 roku, między innymi w mojej obronie w Sejmie, w obronie

studentów i podał się do dymisji z Rady Państwa. Przeżył to ciężko, nie wiem

dlaczego. Ja mu tłumaczyłem: "Masz wspaniałe zejście ze sceny, z ciosem". Ale on

przejmował się i umarł tragicznie na zator mózgu. Wyskoczył oknem, czy spadł z

okna i zmarł w szpitalu - to nie wyjaśnione. Wacław Zbyszewski - znakomity

publicysta, erudyta, poliglota, taki szlachcic kresowy, brat Karola. Przed wojną

pracownik M$s$z. W czasie wojny w Londynie w radio, a po wojnie w "Wolnej

Europie", ale w Paryżu. Pamiętam śmieszną historię z nim. Mianowicie był proces

Rousseta (taki dziennikarz - napisał, że w Rosji były obozy koncentracyjne a

"L'$humanit~e" napisała - to było w latach 50_tych - że to kłamstwo i wymysł).

On ich podał do sądu i powołał masę świadków różnych narodowości. Hiszpańskich

oficerów z czerwonej Hiszpanii, których zamknięto tam, najrozmaitszych facetów.

No i potrzeba było tłumaczy. Ogłoszenie było, że poszukuje się tłumaczy na ten

proces i zgłosił się Zbyszewski, który nigdy nie miał pieniędzy, chociaż był

bardzo wykształcony. Patrzy, siedzi garbaty íydek, sekretarz trybunału po polsku

mówiący i mówi do niego: "A pan szanowny, jakimi językami włada?". On mówi:

"Polski, niemiecki, rosyjski, francuski, angielski, hiszpański perfekt,

portugalski trochę gorzej, holenderski..." A tamten pyta: No a jidysz?" -

"Jidysz nie". To tamten: "Ja rozumiem, pan zapomniał". Bardzo zabawne. I smutne.

Umarł niedawno. Moja żona go bardzo lubiła. To był gawędziarz. W "Wolnej

Europie" miał takie różne gawędy krajoznawcze o Francji. Mieszkał w maleńkim

hoteliku, w strasznych warunkach, z ustępem na korytarzu, bez pieniędzy. A był

to facet o olbrzymich kwalifikacjach i naukowych i językowych. Taki los.

Wojciech Ziembiński - To jest niesłychanie pożyteczny szaleniec, który w dawnym

okresie, kiedy nikomu się to nie śniło - wywalczył różne tablice pamiątkowe,

rocznice patriotyczne i tak dalej. Pamiętam, jak w roku 1979 przyniósł 11

listopada wraz z delegacją wieńce pod pomnik Nieznanego íołnierza, wygłosił

mowę, że to jest rocznica niepodległości, no i milicja go zaczęła ścigać. Pobili

go, aresztowali. Ale za dwa lata już Jabłoński składał wieniec 11 listopada.

Czyli jego zwycięstwo! I on dużo takich zwycięstw odniósł, powinien dzisiaj być

dekorowany jakimiś orderami, a nikt tego nie robi. To niesprawiedliwość polska

wobec prawdziwych a cichych bohaterów. Roman Zimand - mój przyjaciel, kiedyś

wielki ortodoksa marksistowski, dzisiaj w opozycji, ale ciekawy, bo niezależny.

Internowany zresztą, siedział z Kurowskim w jednym pokoju i raczej się nie

lubili... Jest to człowiek, który zajmuje własne stanowisko. Krytyczny i wobec

komunizmu, i wobec "Solidarności", i właściwie wobec Kościoła - trzyma się tak

na dystans. Ale uważam, że bardzo interesujący. Michnik mi wymyśla zawsze jak go

chwalę, no ale ja mam taki gust. Lubię odważnych i niezależnych. Marian

Zygmanowski - to był jeden z dyrektorów Urzędu do Spraw Wyznań, a dlatego tylko

tu się znalazł, bo raz w życiu z nim rozmawiałem i powiedział mi coś, czego nikt

nigdy mi nie powiedział. Powiedział: "Wie pan, ja byłem dawniej w przemyśle - to

był poznańczyk zresztą - byłem szczęśliwy, a teraz jestem na takim stanowisku,

że muszę bez przerwy kłamać i okłamywać tych księży, obiecywać co z góry wiem,

że nie dotrzymam. Jest to bardzo niemiłe". To rzadkość, żeby człowiek partii tak

się zwierzył komuś. í Tadeusz íeleński_Boy - parę razy może podałem mu rękę

przed wojną. Był to zabawny, świetny pisarz. Nie zgadzałem się z jego

sceptycyzmem i racjonalizmem. Natomiast jego "Słówka" były świetne. Niestety,

rozstrzelali go Niemcy we Lwowie. NIe jest to "moja" postać, ale bardzo

utalentowany, ciekawy człowiek. Stefan íółkiewski - mój kolega z Uniwersytetu,

znam go ze 60 lat. Był jednym z nielicznych zdeklarowanych komunistów na

Uniwersytecie i przy tym prezesem koła polonistów, co było rzadkością wtedy, bo

przeważnie endecja, oenerowcy trzymali te wszystkie koła. On został wybrany

prezesem. Pamiętam, że przychodzę na zebranie, i widzę, że stoi íółkiewski i

jeszcze dwóch i coś manewrują przy drzwiach i słyszę jak mówi: "Tu zamkniemy na

klucz, ogłosimy, zanim przejdą naokoło to przegłosujemy". A to był taki wniosek,

że głosują tylko ci, co mają stemplowane legitymacje, coś takiego i taki manewr,

żeby opozycja nie zdążyła wejść. Tak w Polsce konstytucje uchwalano, zdaje się.

Potem byłem z nim w Legionie Młodych, już wtedy komunizował i ja z nim toczyłem

ciężkie boje. On już był socrealistą, całe wykłady o tym robił i chciał

przeforsować program kulturalny Legionu Młodych - zupełnie materialistyczny i

komunistyczny, że sztuka służy społecznym sprawom rewolucji i tak dalej. Ja się

sprzeciwiałem. To nie przeszło w końcu. Pamiętam długie dyskusje. A potem Legion

Młodych został uspokojony, Sławek wyrzucił Zapasiewicza - "czerwonego

komendanta" i íółkiewski ustąpił, i Jędrychowski. Człowiek wierny sobie,

przyzwoity, ale maniak materializmu. Udający erudytę. Zygmunt íuławski - z

wielkiej pepeesowskiej ekipy, tych dawnych, jeszcze sprzed pierwszej wojny

światowej. Pochodził ze znanej rodziny pisarskiej, inteligenckiej. A

jednocześnie był sekretarzem związków zawodowych. Właściwie był przywódcą

robotników przez całe Dwudziestolecie. Taki typowy inteligent, były poseł do

parlamentu wiedeńskiego. Pamiętam w Sejmie - on przeszedł z listy Mikołajczyka,

bo nie było dla niego listy - i w Sejmie wygłaszał wspaniałe przemówienia.

Pamiętam takie starcie z Drobnerem, który zaczął wymyślać na Mikołajczyka i

powiedział: "íeby ratować swoją opinię sięgnął do starej, austriackiej

ekscelencji, która powinna już dawno leżeć w grobie". A íuławski na to: "Panu

Drobnerowi odpowiem, że wolę leżeć w grobie, niż żyć w niesławie". Pięknie.

Byłem na jego pogrzebie w Krakowie. To był bardzo dziwny pogrzeb, bo partia go

bojkotowała i zmienili godzinę pogrzebu, tak, że nikt nie wiedział kiedy. Ale

zebrało się trochę ludzi na cmentarzu, między innymi profesor Adam Krzyżanowski,

który był wielki kpiarz. Przemawiał jakiś pepeesowiec bez nazwiska, ukrywający

się, który prawie płakał. Mówił "Towarzysz íuławski, który całe życie walczył o

wolność, wychowany w kulcie wolności..." A Krzyżanowski zwraca się do wszystkich

i mówi: "No tak proszę państwa, to były te austriackie czasy". Potem zaczynają

śpiewać "Czerwony sztandar"i przychodzi "Sędziami wówczas będziem my". A

Krzyżanowski: "Jacy my? My będziemy sędziami? Nie uda się!" Bardzo to był

zabawny pogrzeb, ale wzruszający. Kazimierz íygulski - Poznałem go kiedyś przed

wielu laty w ťodzi, miałem odczyt o kulturze masowej, i on zabrał głos w

dyskusji, mówił bardzo długo i uczenie. Już nie pamiętam właściwie, na czym

polegała dyskusja. To był jedyny raz, kiedy się z nim zetknąłem. Ale wiem, że

potrafił na przykład po angielsku mówić dwie godziny bez kartki... To był w

ogóle ciekawy przypadek. We wspomnieniach Mariana Brandysa można wyczytać, że we

Lwowie był taki akowiec, nerwus okropny, który się pojedynkował, bohaterski...

Potem wszyscy akowcy podporządkowali się nowej władzy, a on się postawił, został

aresztowany, wywieziony do Moskwy, po dwunastu latach wrócił, i jeszcze potem

został ministrem kultury. Habent sua fata... Wojciech íukrowski - No cóż, bardzo

dobry - kiedyś - pisarz. Wystartował świetnie, "Z kraju milczenia" - takie

nowele okupacyjno_wojenne, potem "Porwanie w Tiutiurlistanie" dla dzieci - też

bardzo dobre. A potem nie wiem, co się z nim stało. Uwierzył w niezniszczalność

komunizmu i Polski Ludowej w dawnej postaci, no i zaczął się podlizywać... "To

tędy, to owędy", jeŽdził na placówki, na wyprawy różne, do Wietnamu nie do

Wietnamu, i myślę, że zatracił właściwie poczucie kim jest i co robi. Może teraz

żałuje, ale już trochę póŽno... Dobry pisarz, ale czasem coś obrzydliwego

potrafi napisać, i to publicystycznego. Może "Pax" go też zatruł trochę,

niepotrzebnie się do nich przyłączył. Aneks: Kisiel o sobie Uważam, że książki

powinny za mnie mówić i artykuły, co ja mam tu mówić. Ja mogę tylko powiedzieć,

że - odpukać - miałem dużo szczęścia. Ja w ogóle uważałem, że u nas będzie

siedemnasta republika sowiecka. Byłem o tym przekonany. Jak w styczniu 1945

przyszedłem do Warszawy ze Skierniewic, zobaczyłem na Krakowskim Przedmieściu

wyrwany bruk, siedzą sowieccy żołnierze, ogień się pali, śpiewają, coś tam

gotują, żołnierki kierują ruchem. Myślę - to już koniec. Tymczasem okazuje się,

że jakiś Mikołajczyk przyjeżdża, że jakie rozmowy się toczą. Przyjeżdżam do

Krakowa, wezwał mnie rektor Drzewiecki do Szkoły Muzycznej. Ze Skierniewic do

Krakowa 24 godziny się wtedy jechało, i ponieważ tunel był zawalony, to przed

tunelem nas wysadzili. Bolszewicy kazali popracować, kopaliśmy ziemię parę

godzin, potem dali wszystkim zupę i przewieŽli ciężarówkami na drugą stronę.

Przyjechałem do Krakowa, nocowałem u Miłosza, no i nagle widzę, że to właściwie

jest Europa. "Przekrój" wychodzi, znajomi. A potem "Tygodnik Powszechny" - to

już w ogóle niebywała rzecz, szał, no i miałem szczęście, że tam trafiłem, to

było wtedy jedyne co można było robić, coś niezależnego. Sapieha to swoimi

skrzydłami pokrywał. Zaczął się ruch opozycji oficjalnej, walki leśnej,

Mikołajczyk, ale w to ja nie wierzyłem, żeby dało rezultat. Natomiast Kościół

jednak ochronił część inteligencji twórczej. Więc miałem szczęście. Dzięki temu,

że długo pisałem, że przeżyłem, że trafiłem w dobre grono, że potem umarł

Stalin, no bo gdyby nie umarł, to diabeł wie, co by było, no i potem

PaŽdziernik. Jakoś się to wszystko układało, że człowiek płynął i zrobił sobie

renomę, ale to jest przypadek, mogło się inaczej skończyć. Ja miałem pojechać do

Katowic, tam bym w muzyce jakiejś pracował i byłbym nieznanym człowiekiem.

Miałem szczęście. Można nazwać to też przypadkiem. Ja pamiętam, jeszcze w

Skierniewicach - powiedziałem to kiedyś w odczycie - wpadła mi w ręce książka

"Drugie cesarstwo", nie pamiętam autora, angielska książka i tam było o

Rocheforcie, to był sławny dziennikarz za Napoleona III, za którego panowała

tępa dyktatura, ale ludzi nie zabijali, tylko była cenzura i tak dalej. Ten

Rochefort zwalczał Napoleona III, a że nie mógł wprost, więc pisał różne

recenzje teatralne, gdzie zjeżdżał na przykład aktorów, których cesarzowa

lubiła, opluwał sztuki, które cesarz protegował - co wszyscy wiedzieli, więc

cały Paryż się śmiał, że to właściwie nie jest recenzja, tylko bije w cesarza.

No i zrobił karierę. Ja sobie pomyślałem, że dobrze byłoby być takim Rochefortem

jak przyjdzie Polska komunistyczna. Prawie się udało... - Czy trudno być

Kisielem? Bo ja wiem. Teraz już łatwo. Można nic nie robić i to samo niesie,

pamiętam taką historię, to było w 1955 roku kiedy "Po prostu" zaczęło szaleć, a

my w Krakowie nic. "Tygodnika" nie było, nic się nie działo. Przyjeżdżam do

Warszawy, poszedłem do S$p$a$ti$f_u. Jest taki Henryk Tomaszewski - plastyk,

dekorator. Myśmy się napili wódki, jeszcze wtedy byliśmy na "pan". Ja mówię:

"Wie pan co, ja już nie mogę siedzieć w tym Krakowie i w tej opozycji, i w tej

"reakcji", to nudne piekielnie, ja się chcę włączyć". A on przede mną ukląkł i

mówi: "Ja pana błagam, niech się pan w nic nie włącza, samo pana wyniesie, tylko

niech pan rok poczeka". I po roku rzeczywiście, spotykam go, mówię: "Pan jest

geniuszem", wypiliśmy bruderszaft. Po czym spotyka mnie znów za dwa lata chyba:

"No i co żeście zrobili w tym Sejmie? Nic, wykiwali was i zrobili w konia. A

masz chociaż mieszkanie w Warszawie?". Ja mówię: "Nie mam, mieszkam w Krakowie".

To on: "Coś ty zwariował, to idŽ do Cyrankiewicza, za rok ci już nie da, to jest

ostatnia chwila". No to poszedłem i dał. Czyli, że same proroctwa. Atakowano

mnie nieraz. Właściwie z wściekłością to tylko Górnicki mnie objechał, zresztą

kiedyś taki mój niby zwolennik. Dużo razy mnie opieprzali, ale to raczej

reklama. Dopiero kampania w 1968 roku, ten Gontarz - to już strasznie. To były

łgarstwa okropne, no ale Jasienica ucierpiał wtedy gorzej niż ja, więc się

pocieszałem. Ale na dobre wychodziły te wymyślania, bo była reklama. Najgorszą

broń zastosował ťukaszewicz - bojkot absolutny. Lista nazwisk - tych ludzi się

nie drukuje. Nie wykonuje się muzyki - nie wolno, nie istnieje... I to parę lat

tak trwało. Czy miałem wpływ na bieg wydarzeń? Nie wiem, ale na psychikę wielu

ludzi wpłynąłem. A co do biegu wydarzeń - myślę, że teraz coś z moich myśli się

potwierdza. Ja wysuwałem taki program, że sytuacja geopolityczna się nie zmieni,

przy Rosji musimy zostać, natomiast ustrój jest dla Polski nieodpowiedni,

przynosi szkody, trzeba go zmienić. Nawet nie zmieniając nazwy. Chyba w tym

kierunku powolutku idzie...

37 / 1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Abecadło Kisiela, Testament Kisiela Stefan Kisielewski ebook
Kisielewski Stefan Kisiel Ludzie w Akwarium
Kisielewski Stefan Kisiel Podróże w czasie
Kisielewski Stefan Kisiel Z literackiego lamusa
Sztuka felietonu Stefana Kisielewskiego
Stefan Kisielewski
Kisielewski Stefan Abecadło Kisiela
Kisielewski Stefan Abecadlo Kisiela
Kisielewski, Stefan Abecadlo Kisiela
Kisielewski [Abecadło Kisiela]
Kisielewski Stefan Zanim nadejdzie śmierć
Kisielewski Abecadlo Kisiela
Bezwartosciowy kisiel Vitalia id 84201
Tort komunijny z kisielem p Ewy, 13. Kulinarne, 1. PDF, Ciasta Ewy Wachowicz
fiz bud opracowane pytania, PK, Budownictwo ogółne i fizyka budowli, zaliczenie, BOF (Fizyka Budowli
Finansowe systemy informacyjne prof Kisielnicki
poz4, Jerzy Kisielnicki
kisiel

więcej podobnych podstron