Wilbur Smith Głodny jak morze


WILBUR SMITH

GŁODNY JAK MORZE

Przekład ANDRZEJ MILCARZ

Tytuł oryginału HUNGRY AS THE SEA

Ilustracja na okładce KEYIN TWEDDELL

Redakcja merytoryczna KRYSTYNA PETRYK

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSK

Korekta JOANNA DZIK

Copyright © 1978 Wilbur Smith

Pierwsze wydanie 1978 rok

pod tytułem HUNGRY AS THE SEA

William Hememami Limited, part ofReed Consumer Books

Limited, Michelm House, 81 Fulham Road, London SW3 6RB

For tlie fohsh edition Copyright © 1996 by Wydawnictwo Amber Sp z o o

ISBN 83-7169-098-3

Wydawnictwo Amber Sp z o o Warszawa 1996 Wydanie I

Druk Zakłady Graficzne ATEXT S A Gdańsk ul Trzy Lipy 3 tel (O 58) 32 67 69 (O 58) 32 64 41

Książkę tę poświęcam mojej żonie Daniel

Nicholas Berg wysiadł z taksówki obok rzęsiście oświetlonego basenu portowego i zatrzymał się, aby popatrzeć na „Warlocka". Przypływ uniósł statek wysoko ponad kamienne nabrzeże i chociaż portowe dźwigi górowały teraz nad nim, wyglądał potężnie.

Nicholas czuł ze zmęczenia ból w mięśniach i otępienie, ale ten widok podziałał na niego orzeźwiająco. Wróciła dawna duma, poczucie wartości.

Lśniący i groźny „Warlock" przypominał okręt wojenny, strzelający w górę dziób i rasowa linia stalowego kadłuba obiecywały bezpieczeństwo w każdych warunkach. Sznury świateł jarzyły się karnawałowo w pancernym szkle nadbudówek. Mostek nawigacyjny, ze skrzydłami elegancko wygiętymi do tyłu, dawał pełną osłonę oficerom, którzy muszą tam pracować przy najokrutniejszej pogodzie i na najzdradliwszych wodach.

Ponad szerokim pokładem rufowym był drugi mostek, z którego wykwalifikowany marynarz mógł operować potężną windą holowniczą i kabestanami, za pomocą hydraulicznego ramienia zaczepiać i kontrolować hol, mógł w sztormie lub po jedwabiście gładkim morzu pewnie prowadzić powaloną wieżę wiertniczą albo śmiertelnie ranny liniowiec.

Zamiast typowego dla staromodnych holowników ratowniczych przysadzistego komina ku nocnemu niebu sterczały dwie bliźniacze wieże, a złudzenie, że „Warlock" to okręt wojenny, potęgowały działka wodne na górnym pokładzie, zdolne do wyplucia na gaszony obiekt tysiąca pięciuset ton wody morskiej w ciągu godziny. Z wież mogły być również wyrzucane drabinki dla ratowników przechodzących na zagrożoną jednostkę. Koncentryczne kręgi między wieżami znaczyły lądowisko dla helikoptera. Pokład „Warlocka", podobnie jak cały kadłub, wykonano z materiałów ogniotrwałych, aby przetrwał piekło płonącej wokół dziurawego zbiornikowca ropy lub chemikaliów.

Choć Nicholas Berg nogi miał obolałe i sztywne jak sterany życiem starzec, kiedy zbliżył się do trapu, poczuł, że opuszcza go powoli zniechęcenie i psychiczne wyczerpanie.

„Do diabła z nimi wszystkimi — pomyślał. — Zbudowałem ten statek. Jest silny i dobry".

Mimo że była już jedenasta w nocy, załoga „Warlocka" patrzyła na Nicholasa ze wszystkich możliwych punktów obserwacyjnych. Nawet motorzyści wynurzyli się z maszynowni na wieść o jego nadejściu i dyskretnie kręcili się po roboczym pokładzie rufowym.

David Allen, pierwszy oficer, przy głównej bramie portu postawił marynarza z fotografią Nicholasa Berga i pięciocentówką do automatu telefonicznego, aby cały statek był w porę uprzedzony.

Pierwszy oficer i starszy mechanik stali w przeszklonym skrzydle mostka nawigacyjnego i spoglądali w dół na samotną postać z neseserem, przemierzającą nabrzeże.

— Więc to jest on — w głosie Davida, który ze spłowiałą na słońcu czupryną wyglądał jak uczniak, brzmiał respekt i nutka lęku.

— To cholerny gwiazdor — prychnął starszy mechanik Yinny Baker, skutkiem czego okulary zsunęły mu się po długim i cienkim nosie, a opadające spodnie musiał przytrzymać łokciami. — Cholerny gwiazdor — powtórzył z najwyższą pogardą.

— Był lepszy nawet od Julesa Levoisina — zwrócił uwagę David, a odrobina strachu znów dała się słyszeć w intonacji — i jest starym ratownikiem.

— To było piętnaście lat temu — Yinny Baker poprawił okulary na nosie i zwolnił ucisk łokci na spodnie, które natychmiast rozpoczęły powolne, acz nieubłagane zsuwanie się ku pokładowi. — Potem — dodał — stał się cholernym przystojniakiem i armatorem.

— Tak — zgodził się David Allen i czoło zmarszczył na myśl o tych dwóch legendarnych bestiach: kapitanie i armatorze połączonych w jedno monstrum. A monstrum wchodziło właśnie po trapie na pokład „Warlocka".

— Lepiej byś zszedł i dał mu buzi — mruknął od niechcenia Yinny i odpłynął dwa pokłady niżej do sterowni maszynowej, swojego sanktuarium, w którym nie mogli go tknąć ani kapitanowie, ani armatorzy.

Gdy zdyszany i zaczerwieniony David Allen dotarł do trapu, nowy kapitan był już w połowie kładki. Uniósł głowę i zbliżając się' do burty patrzył uważnie na oficera. Chociaż Nicholas Berg był mężczyzną wzrostu nieco tylko więcej niż średniego, robił wrażenie niemal olbrzyma, a pod granatowym kaszmirem marynarki zaznaczały się barki szerokie i mocne. Nie miał czapki, a bardzo ciemne, gęste włosy były zaczesane do tyłu nad szerokim, gładkim czołem. W kościstej twarzy dominował duży nos i wydatna szczęka, teraz niebieskawa od świeżego zarostu. Plamy śliwkowego koloru dawały złudzenie, że Nicholas ma podbite oczy.

Najbardziej zdumiała Davida bladość kapitana. Mogła to być twarz człowieka, który przed chwilą miał krwotok z tętnicy szyjnej. Bladość śmiertelnej choroby lub śmiertelnego wyczerpania podkreślona przez ciemne oczodoły. Nie tak wyobrażał sobie legendarnego Golden Prince of Christy Marinę. To nie była twarz, którą tak często widywał w gazetach i kolorowych tygodnikach z całego świata. Ze zdumienia wręcz zaniemówił.

— Allen? — spytał cicho Nicholas Berg monotonnym głosem, o zaskakującej barwie.

— Tak, panie kapitanie. Witamy na pokładzie, panie kapitanie.

Kiedy Nicholas Berg uśmiechnął się, ślady choroby i zmęczenia widoczne w kącikach ust i na skroniach zniknęły. Jego dłoń była gładka i zimna, ale uścisk tak mocny, że David aż przymrużył oczy.

— Pokażę pańską kabinę, panie kapitanie. — David wziął neseser z ręki Nicholasa.

— Znam drogę — powiedział Nick Berg. — Projektowałem ten statek.

Stał pośrodku kapitańskiego saloniku, czuł drżenie ud i wydawało mu się, że pokład kiwa się pod nogami, chociaż „Warlock" był unieruchomiony przy kamiennym nabrzeżu.

— Jak przebiegł pogrzeb? — spytał Nick.

— On został poddany kremacji, panie kapitanie — odpowiedział David. — Takie było jego życzenie. Załatwiłem przesłanie prochów do domu, do Mary. Mary to jego żona, panie kapitanie.

— Tak — powiedział Nick. — Wiem. Widziałem ją przed wyjazdem z Londynu. Mac i ja byliśmy kiedyś na wspólnym rejsie.

— Opowiadał mi. Szczycił się tym.

— Zabraliście wszystkie jego rzeczy? — Nick rozglądnął się po kabinie.

— Tak, panie kapitanie. Spakowaliśmy wszystko. Tu nic nie zostało.

— To był porządny człowiek.

Nick zachwiał się znowu i z wahaniem popatrzył na kanapę. Nie usiadł jednak, lecz podszedł do bulaja i popatrzył na basen portowy.

— Jak to się stało?

— Mój raport...

— Mów! — głos Nicka był jak smagnięcie biczem.

— Zerwał się hol, panie kapitanie. Mac był na pokładzie rufowym. Lina obcięła mu głowę jak gilotyna.

Nick milczał przez chwilę myśląc o tym lakonicznym opisie tragedii. Kiedyś widział, jak zerwał się naprężony hol. Zginęło wtedy trzech marynarzy.

— Rozumiem — Nick zawahał się. Wyczerpanie sprawiło, że działał wolniej i nie był tak twardy jak zwykle, toteż omal nie zaczął wyjaśniać, dlaczego sam objął dowództwo na „Warlocku" zamiast przysłać kogoś na miejsce Maca.

Rozmowa teraz, kiedy był powalony na kolana, zbity, złamany i śmiertelnie zmęczony, mogłaby przynieść ulgę. Jeszcze moment wahania, po czym przełamał się i przezwyciężył pokusę. Do tej pory nigdy nikogo nie prosił o współczucie.

— Rozumiem — powtórzył. — Przeproś kolegów. Mało spałem przez ostatnie dwa tygodnie, a lot z Heathrow był morderczy jak zawsze. Zobaczę się z nimi jutro rano. Poproś kucharza, żeby przyniósł mi kolację do kabiny.

Kucharz, wielki mężczyzna, ubrany w śnieżnobiały fartuch i operetkową czapę szefa kuchni, poruszał się jak tancerz. Berg przypatrywał się, jak stawiał tacę na stole. Włosy kucharza były starannie zebrane w ogon, który spadał na prawe ramię, w lewym uchu tkwił kolczyk z diamentem, a ciemne rzęsy! wywijały się miękko ku policzkom. Ręką włochatą jak u goryla zdjął serwetęj z tacy i niespodziewanie lirycznym dziewczęcym głosem, powiedział:

— Proszę. Pot-au-feu, czyli miseczka pysznego rosołku. To jeden z moich małych specjałów. Będziesz za nim przepadał.

Cofnął się i oparłszy wielkie dłonie na biodrach obserwował Nicka Berga.

— Rzuciłem okiem, kiedy wchodziłeś na pokład, i od razu zorientowałem się, czego naprawdę potrzebujesz — wykonał gest sztukmistrza i z przepaścistej kieszeni fartucha wydobył piersiówkę pinch haig. — Strzel sobie, biedaku, jednego do kolacji, a potem, kochanie, prościutko do łóżeczka.

Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie zwrócił się do niego per kochanie ale miał zbyt skołowaciały język, żeby zdobyć się na jakąkolwiek ripostę. Patrzył więc bez słowa na kucharza, który oddalał się szeleszcząc białyr fartuchem i błyskając diamentem w uchu. Nick uśmiechnął się i lekko podrzucił butelkę.

— Niech mnie diabli, jeśli tego nie potrzebuję — mruknął i rozejrzał: za szklanką. Usadowił się na kanapie i popijał małymi łykami. Zdjął pokrywkę garnka z rosołem. Aromat, który rozszedł się po saloniku, zaktywizowa ślinianki Nicka.

Po gorącym rosole i mocnej whisky miał ochotę już tylko na jedno; zrzucił buty i chwiejnym krokiem przeszedł do sypialni.

Obudził się zły. Nie był zły przez dwa ostatnie tygodnie, co najlepiej świadczyło, jak bardzo upadł na duchu. Po ogoleniu zdawało mu się wciąż, że w lustrze widzi cudzą twarz: za bardzo była blada, wymizerowana i martwa, zmarszczki wokół ust zbyt głębokie. Poranne słońce zaglądające przez bulaj padło na jego ciemną skroń, na której srebrzyście błysnął szron. Pochylił się do lustra. Po raz pierwszy spostrzegł u siebie siwe włosy — może do tej pory nie dość dokładnie przyglądał się sobie albo siwizna była rzeczą nową.

„Czterdziestka — pomyślał. — W czerwcu skończę czterdzieści lat".

Zawsze uważał, że jeśli mężczyzna nie schwyta wielkiej fali przed czterdziestką, nie dokona tego już nigdy. A co z mężczyzną, który dosiadł wielkiej fali, zanim skończył lat trzydzieści, pędził na niej bez strachu, aż został zmyty i runął w kotłującą się, białą kipiel? Czy nie ma już szansy na sukces? Nick wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze i czuł, jak gniew staje się ukierunkowany i mobilizujący.

Wszedł pod prysznic i podstawił pierś pod kłujące uderzenia gorącej wody. Po raz pierwszy od wielu tygodni wiedział, że pod zmęczeniem i rozczarowaniem tkwi w nim siła. A już w nią wątpił. Teraz wzbierała na nowo i znowu pomyślał, że jest stworzony do życia na morzu, że pod stopami musi czuć pokład, a w nozdrzach zapach słonej wody.

Wyszedł spod prysznica i szybko się wytarł. Był na właściwym miejscu. Tu mógł odżyć — dobrze zrobił decydując się osobiście zastąpić Maca. Tego właśnie potrzebował.

Wiedział dobrze, że aby pędzić na wielkiej fali, trzeba najpierw pojawić się w miejscu, gdzie ona wzbiera. Sprawa instynktu — po prostu się wie, że to właśnie tam. Nick Berg był absolutnie pewien, że teraz nie gdzie indziej, lecz dokładnie tu jest takie miejsce, i w miarę jak potężniała w nim siła, rosło też znajome podniecenie, wracało coraz pewniejsze siebie: „zobaczymy, kto komu dołoży". Ubrał się szybko i kapitańską zejściówką wyszedł na pokład.

Wiatr natychmiast zrzucił mu czarne, mokre włosy na twarz. Wiała piątka z południowego wschodu i kotłowało się ponad ogromnymi górami o płaskich wierzchołkach, które przykucnęły ponad miastem i portem. Nick popatrzył w stronę gór. Gruba, biała chmura, nazywana „obrusem", zsuwała się z nich, kłębiąc się na szarych, skalistych urwiskach.

— Przylądek sztormów — mruknął. Nawet w osłoniętym basenie portowym woda tłukła się i wzbierała w białe grzędy, które rozłaziły się jak smugi dymu.

Południowy koniuszek Afryki wcina się w jedno z najzdradliwszych mórz na całym globie. Wody dwóch oceanów z impetem wskakują na kamienne klify Przylądka Igielnego i dalej wściekłe suną przez płycizny Agulhas Bank. Tutaj rozgywa się wiecznotrwały konflikt pomiędzy wiatrem i prądem morskim. Tutaj powstaje monstrualna fala, zwana przez żeglarzy „falą stulecia", bo statystycznie taka jest częstotliwość jej występowania.

Tutaj, w pobliżu Agulhas Bank, czaiła się zawsze, czekając jedynie na; odpowiedni układ wiatru i prądu morskiego, na właściwą częstotliwość ruchu mas wodnych, aby wreszcie spiętrzyć się w grzbiet wysoki na trzydzieści metrów i stromy niczym sama Góra Stołowa.

Nick czytał relacje marynarzy, którzy przeżyli spotkanie z taką falą nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, pisali jedynie o ogromnej dziurze! w morzu. Statek, bez najmniejszej szansy, wpadał w tę otchłań, a monstrualna góra wody kręciła nim jak zabawką i pochłaniała bez reszty. Być może „Waratah Castle" dostał się w coś takiego. Nikt się już tego nie dowie — wielka jednostka o nośmości dziewięciu tysięcy ton z dwustu jedenastomaj członkami załogi przepadła bez śladu na tych właśnie wodach.

A biegnie przecież tędy jeden z najruchliwszych szlaków żeglugowych.! Procesja gigantycznych zbiornikowców przesuwa się ociężale wokół Przyląd-ka Dobrej Nadziei. Nie ma chwili przerwy w komunikacji wahadłowej między krajami Zachodu a polami naftowymi Zatoki Perskiej. Kto wie czy supertankowce, mimo swojego ogromu, nie są najbardziej kruchymi środkam transportu, jakie zbudował człowiek.

Nick odwrócił się i spojrzał na jeden z nich, zacumowany po drugiej stronie smaganego wiatrem basenu Duncana. Mógł przeczytać nazwę na rufie, sterczącej w górę niczym pięciopiętrowy blok mieszkalny. Tankowiec o nośności 250 000 DWT, własność Shell Oil, nie obciążony ładunkiem, pokazywał czerwone od rdzy dolne partie kadłuba. Przechodził tu remont, podczas gdy dwa inne monstra czekały cierpliwie w kolejce na redzie Table Bay.

Taki wielki, ociężały, potężny, ale słaby — i jaka to pływająca góra pieniędzy. Nick bezwiednie oblizał wargi. Statek z ładunkiem — to będzie trzydzieści milionów dolarów. Dlatego właśnie ustawił „Warlocka" tutaj, w Kapsztadzie, na najdalej na południe wysuniętym koniuszku Afryki. Czuł wzbierającą siłę i podniecenie.

W porządku, stracił swoją falę. Już nie dosiadał jej rozpędzonego grzbietu. Spadł na dół i miotała nim biała kipiel. Utrzymywał się jednak na powierzchni i na linii, gdzie tworzą się fale. Wiedział, że zaraz nadejdzie następna wielka. Właśnie zaczęła się spiętrzać. Był pewien, że nie zabraknie mu sił; schwyta ją, stanie na grzbiecie i popędzi ponownie.

— Zrobiłem to kiedyś i na pewno zrobię jeszcze raz — powiedział głośno i zszedł na śniadanie.

Przez dłuższą chwilę nikt nie zauważył jego wejścia do mesy. Wszyscy z ekscytacją słuchali czytanego tekstu. Padały uwagi i pytania.

Starszy mechanik nad talerzem jajecznicy trzymał egzemplarz List". To, co czytał, było wydrukowane na pierwszej stronie.

„Gdzie on znalazł ten stary numer?" — zastanawiał się Nicholas.

Okulary zjechały mechanikowi na czubek nosa, tak że musiał odchylać głowę, aby widzieć litery. Jego australijski akcent brzmiał jak dźwięki gitary:

We wspólnym oświadczeniu nowy prezes i członkowie Zarządu składają wyrazy szacunku Panu Nicholasowi Bergowi, który lojalnie służył firmie Christy Marinę przez piętnaście lat.

Pięciu oficerów słuchało chciwie, zapominając o śniadaniu, aż wreszcie David Allen dostrzegł postać w drzwiach.

— Panie kapitanie — krzyknął, zrywając się z miejsca. Równocześnie wyrwał gazetę z rąk Vinny Bakera i cisnął zmiętą na swoje krzesło. — Panie kapitanie, pozwoli pan przedstawić sobie oficerów „Warlocka".

Niepewni, zmieszani uścisnęli mu kolejno dłoń i czym prędzej w milczeniu siedli do stygnącego śniadania, skupiając się na jedzeniu w sposób wykluczający wszelką konwersację. Nick zajął fotel kapitański u szczytu długiego stołu. David Allen usiadł na zgniecionej gazecie.

Steward podał nowemu kapitanowi jadłospis i zaraz potem przyniósł półmisek duszonych owoców.

— Zamawiałem jajko na miękko — powiedział łagodnie Nick, a z kambuza wyłoniła się zjawa w śnieżnej bieli, z przekrzywioną na bakier czapą szefa kuchni.

— Przekleństwem żeglarzy jest zatwardzenie, wielki szyprze. Dbam o moich oficerów; te owoce są pyszne i dobrze ci zrobią. Zaraz podam ci jajeczka, kochanie, ale zjedz najpierw troszkę owoców — błysnął diamentem i zniknął.

Nick patrzył za nim i nie przerywał dojmującej ciszy.

— To jest fantastyczny kucharz — zagadał David Allen. Na jego jasnej skórze pojawił się blady rumieniec, a na krześle pod nim zaszeleścił „Lloyd's List". — Dostałby pracę na każdym liniowcu pasażerskim, Angel by dostał.

— Gdyby kiedyś zszedł z „Warlocka", połowa załogi poszłaby za nim — zaburczał ponurym tonem starszy mechanik, odruchowo już przytrzymując łokciami spodnie. — Ja na pewno.

Nick Berg uprzejmie zwrócił twarz w stronę rozmawiających.

— On jest niemal jak lekarz — dodał David Allen, zwracając się do starszego mechanika.

— Uczył się pięć lat w szkole medycznej w Edynburgu — przytaknął z uszanowaniem starszy mechanik. — Pamiętacie, jak złożył nogę drugiemu? Doktor na pokładzie to jest cenna rzecz.

Nick niespiesznie sięgnął łyżką do półmiska z owocami. Wszyscy oficerowie patrzyli na niego uważnie.

— Powinien pan spróbować jego dżemów, panie kapitanie. — David Allen zwrócił się wreszcie bezpośrednio do Nicka. — Nic nie gorsze niż cordon bleu.

— Dziękuję wam, panowie, za te informacje. — Zmarszczki wokół oczu Nicka zdradzały rozbawienie, choć na ustach nie było uśmiechu. — Czy ktoś zechciałby jednak przekazać Angelowi moje szczere zapewnienie, że wbiję mu tę idiotyczną czapę między uszy, jeśli jeszcze raz powie do mnie „kochanie"?

Zebrani roześmiali się z wyraźną ulgą, a Nick przyprawiając Davida Allena o następny rumieniec, zapytał:

— Wygląda na to, że skończył pan studiowanie tego starego numeru „Lloyd's List", panie pierwszy oficerze. Pozwoli mi pan również zerknąć?

David uniósł się z ociąganiem i podał pismo, na którym siedział. Znowu nastała ciężka cisza, gdy Nick, rozprostowawszy pogniecione kartki, przystąpił do lektury z absolutną, wydawało się, obojętnością.

THE GOLDEN PRINCE ZDETRONIZOWANY W CHRISTY MARINE

Stary Arthur Christy miał kaprys wstawiania przymiotnika „Golden" do nazwy każdego ze swoich statków. Dwanaście lat temu jakiś żartowniś ukuł więc przydomek „Golden Prince" dla Nicka w związku z jego błyskawicznym awansem w Christy Marine. Nicholas nie cierpiał tego określenia.

ALEXANDER NA CZELE RADY DYREKTORÓW CHRISTY

Nicholas sam się dziwił, że tak strasznie nienawidził tego człowieka. Byli jak dwa byki walczące o przywództwo stada, a taktyka, którą zastosował Duncan Alexander, okazała się lepsza. Arthur Christy powiedział kiedyś, iż „w tych cholernych czasach nikt nie wie, co jest moralne i uczciwe, a jedyne, co się liczy, to skuteczność". Duncan tym się kierował i wygrał w najwspanialszym stylu.

Jako dyrektor odpowiedzialny za usługi morskie Mr Nicholas Berg zdołał z małego przedsiębiorstwa kabotażu i ratownictwa przekształcić Christy Marine w jedną z pięciu największych firm armatorskich, operującą na całym świecie.

Po śmierci Arthura Christy w roku 1968 Mr Nicholas Berg objął stanowisko prezesa i prowadził kompanię drogą spektakularnego rozwoju.

Obecnie flota Christy Marine liczy jedenaście zbiornikowców o tonażu przekraczającym 250 000 DWT, a niebawem wzbogaci się o najpotężniejszą jednostkę, jaką kiedykolwiek zbudowano: gigantyczny tankowiec „Golden Dawn" — l 000000 DWT!

Tak brzmi zwięzły zapis życiowych dokonań. Statki o wartości miliarda dolarów, których projekty, finansowanie i budowa opierały się na energii, entuzjazmie i wierze Nicholasa Berga.

Mr Nicholas Berg ożenił się z panną Chantelle Christy, jedyną córką Mr Arthura Christy. Małżeństwo to zakończyło się jednak rozwodem we wrześniu ubiegłego roku i dawną panią Berg poślubił Mr Duncan Alexander, nowy prezes Christy Marinę.

Z bolesną wyrazistością zobaczył jej postać oczyma wyobraźni. Nie chciał teraz o niej myśleć, ale nie mógł tego wizerunku oddalić. Była jak płomień jasna i piękna i jak płomień nieuchwytna. Kiedy odeszła, zabrała ze sobą wszystko, wszystko. Powinien nienawidzić jej również, naprawdę powinien. Wszystko, powtórzył w myśli, firmę, całą pracę jego życia. I dziecko. Dziecko — w tym momencie udało mu się niemal ją znienawidzić. Zaszeleścił gazetą.

Przypomniał sobie o pięciu obserwujących go mężczyznach i bez zdziwienia stwierdził, że jego twarz najmniejszym drgnieniem nie zdradziła uczuć. Żeby przez piętnaście lat nie wypaść z rozgrywki o jedną z najwyższych stawek na świecie, na wstępie należało do perfekcji opanować umiejętność zachowania kamiennej twarzy.

We wspólnym oświadczeniu nowy prezes i członkowie Zarządu składają wyrazy szacunku...

„Duncan Alexander składał wyrazy szacunku z jednego tylko powodu — pomyślał ze złością Nick — strasznie mu zależało na przejęciu 100 tysięcy akcji Christy Marinę, które należały do Berga".

Te sto tysięcy — to jeszcze bardzo daleko do kontrolnego pakietu akcji. Na nazwisko Chantelle był zapisany milion akcji, następny milion stanowił własność Christy Trust. Akcje posiadane przez Nicka, mimo że nie tak liczne, dawały mu jednak prawo głosu i wgląd w sprawy firmy. Nick zapłacił za każdą z nich. Nigdy w życiu nie dostał niczego za darmo. Zawierając swój kontrakt, wynegocjował zamianę części pensji na akcje, chciał ich mieć jak najwięcej, a teraz sto tysięcy akcji miało wartość trzech milionów dolarów. Licha nagroda za pracę, która przyniosła Arthurowi Christy i jego córce sześćdziesiąt milionów.

Niemal roku potrzebował Duncan Alexander, aby zdobyć wreszcie te udziały. Targowali się z Nicholasem w zapiekłej nienawiści. Nienawidzili się od dnia, kiedy Duncan po raz pierwszy przekroczył próg budynku Christy przy Leadenhall Street. Pojawił się jako ostatnie Wunderkind starego Arthura Christy; geniusz finansowy, który błysnął, badając aktywa International Electronics. Była to nienawiść od pierwszego wejrzenia, głęboka i wzajemna, podobna do gwałtownej reakcji chemicznej.

Duncan Alexander wygrał, zdobył wszystko oprócz tych akcji, po czym natychmiast z wielkim zapałem zaczął o nie wojować. Nie brakowało mu ani cierpliwości, ani sprytu i nękał Nicka przez długie miesiące. Osaczał go krok po kroku, używając całej potęgi Christy Marinę, wywierając taką presję, że w końcu Nicholas ugiął się i przystał na ryzykowną cenę. Za swoje udziały dostał filialną firmę Christy Marinę — Christy Towage and Salvage, z wszystkimi jej aktywami i zobowiązaniami. Czuł się jak bokser, który zbierał ciosy przez piętnaście rund i zawisł na linach ringu, nie mogąc już ustać na nogach, nie widząc na oczy zalane potem i krwią, nie umiejąc zgadnąć, skąd padnie następny cios. Wytrzymał jednak wystarczająco długo. Dostał Christy Towage and Salvage; odchodził z czymś, co należało całkowicie i wyłącznie do niego.

Nicholas Berg opuścił gazetę, a jego oficerowie natychmiast rzucili się z zapałem na swoje talerze i słychać było jedynie podzwanianie sztućcami.

— Brakuje jednego oficera.

— Tylko Troga, panie kapitanie — wyjaśnił Dave Allen.

— Troga?

— Radiooficera Speirsa, panie kapitanie. Nazywamy go Troglodytą.

— Życzyłbym sobie, aby wszyscy oficerowie byli obecni.

— On nigdy nie wychodzi ze swojej jaskini — pospieszył z wyjaśnieniem Yinny Baker.

— W porządku — skinął Nick. — Porozmawiam z nim później.

Pięciu mężczyzn zastygło teraz w wyraźnym oczekiwaniu, nawet Vin Baker nie mógł ukryć zainteresowania za usmarowanymi soczewkami okularów ani pod swoją, daleką od subtelności, australijską fizjonomią.

— Chciałbym poinformować o zmianach w strukturze firmy. Chief był łaskaw przeczytać artykuł, którego, być może, niektórzy z was nie widzieli rok temu.

Nikt nic nie powiedział. Vin Baker bawił się łyżką do owsianki.

— A więc wiecie, że nie mam już nic wspólnego z Christy Marine. Przejąłem właśnie Christy Towage and Salvage. Jest to obecnie całkowicie niezależne przedsiębiorstwo. Zmienia się również nazwa na Ocean Towage and Salvage. — Nicholas nie miał zamiaru zaspokajać swojej próżności szyldem w rodzaju Berg Towage and Salvage.

Drogo za to zapłacił, może za drogo. Oddał swoje udziały w Christy warte trzy miliony dolarów, oddał za Bóg jeden wie co. Ale był już śmiertelnie zmęczony.

— Mamy dwie jednostki: „Golden Warlock" i siostrzany statek „Golden Witch", który jest już niemal gotowy do rejsów morskich.

Wiedział najdokładniej, co te dwa holowniki znaczą dla firmy. Przemęczył się nad obliczeniami przez długie, bezsenne noce. Na papierze firma była warta około czterech milionów dolarów; targując się z Duncanem zyskał więc milion dolarów. Był to jednak tylko zysk na papierze, bo na firmie ciążył równocześnie czteromilionowy dług. Jeżeli spóźni się ze spłatą oprocentowania choćby w jednym miesiącu... Odsunął tę myśl czym prędzej, bo wtedy nie pozostałoby mu nic. Byłby zrujnowany doszczętnie.

— Nazwy obu statków również zostały zmienione. Będą to po prostu „Warlock" i „Sea Witch". Od tej chwili „Golden" jest słowem zakazanym w firmie Ocean Salvage.

Wybuchnęli śmiechem, atmosfera rozluźniła się. Nick śmiał się razem z nimi. Otworzył papierośnicę z krokodylowej skóry, wyjął cygaro i zapalił.

— Będę dowódcą tego statku do zakończenia prac na „Sea Witch". To nie potrwa długo. Wtedy otworzą się awanse.

Aby zadośćuczynić przesądowi, Nick odpukał w nie malowany spód mahoniowego stołu. W stoczni od dawna zanosiło się na strajk. „Sea Witch" była już na ukończeniu, ale jakiś poślizg, a wraz z nim dodatkowe odsetki mogłyby spowodować katastrofę finansową.

— Dostałem zlecenie na holowanie platformy wiertniczej. Długi dystans: z Australii do Ameryki Południowej. Wszyscy będziemy mieli czas oswoić się z tym statkiem. Są tu sami doświadczeni ratownicy. Nie muszę więc nikomu mówić, że kiedy nadejdzie ta wielka, nie będzie żadnego ostrzeżenia.

Ożywili się, wyraźna była gotowość do ruszenia. Chyba również podniecała ich perspektywa godziwego zarobku pośrednio wynikająca ze słów kapitana.

— Chief? — Nick zwrócił się do starszego mechanika, który prychnął, jakby pytanie go obrażało.

— Maszyna pod każdym względem gotowa do wyjścia w morze — odpowiedział, próbując równocześnie poprawić spodnie i okulary.

— Pierwszy oficer? — Nick spojrzał na Davida Allena. Nie przyzwyczaił się jeszcze do chłopięcego wyglądu pierwszego. Wiedział, że od dziesięciu lat pływa jako dyplomowany oficer, że jest po trzydziestce, że wyłowił go MacDonald, co znaczy, iż naprawdę musi być dobry. A jednak ta delikatna twarz bez jednej zmarszczki, tak łatwo pokrywająca się rumieńcem, i niesforna blond grzywka sprawiały, że wyglądał jak maturzysta.

— Oczekuję jeszcze paru dostaw, panie kapitanie — powiedział szybko David. — Obiecano je na dzisiaj, ale to nie są rzeczy niezbędne. Jeśli trzebaj możemy być gotowi do wyjścia w ciągu godziny.

— W porządku — Nick podniósł się. — O dziewiątej zero zero przeprowadzę inspekcję statku. Lepiej byłoby, gdyby do tego momentu damy j zeszły na ląd. — Podczas posiłku od strony kabin załogi dawały się słyszeć j kobiece głosy i śmiechy.

Nick wyszedł, a z mesy biegł za nim głos Vina Bakera. To skrzekliwej przedrzeźnianie miało być, zdaje się, imitacją wymowy charakterystycznej j dla absolwentów Royal Naval College.

— O dziewiątej zero zero, chłopy. Niezły teatr, co?

Nick nie zwolnił kroku, tylko uśmiechnął się do siebie. To taka zabawa tych australijskich twardzieli: zaczepiać, drażnić, aż w końcu coś się zdarzy. Nie ma w tym złych zamiarów, raczej szczególny sposób na rozpoznawanie nowych osób. Kiedy prowokacja się uda, a nieco potem ustanie wymiana prostych, sierpowych i kopniaków, stosunki są już na dobre ustalone jako wrogie lub przyjacielskie. Wiele lat minęło od czasu, kiedy miał bliskiej kontakty z tym typem ludzi: twardych, prostych i szorstkich mężczyzn, nie znających konwenansów ani póz. Powrót do takiego środowiska wydał mul się ożywczy. Pewnie tego teraz najbardziej potrzebował. Morza i towarzystwa prawdziwych mężczyzn. Przyspieszył kroku, a perspektywa fizycznej konfrontacji podniosła go na duchu.

Schodami wbiegł na pokład nawigacyjny, przeskakując po trzy stopnie naraz. Drzwi naprzeciw kapitańskiego apartamentu otworzyły się i buchnęła z nich gęsta, szara chmura śmierdzącego dymu. Musiały to być tanie, holenderskie cygara. Po chwili ukazała się również głowa, która mogłaby należeć do jakiegoś prehistorycznego gada. Była bladoszara i pomarszczona, podobna do głowy żółwia morskiego lub iguany, z takimi samymi małymi, ciemnymi i błyszczącymi oczkami.

Drzwi prowadziły do kabiny radiowej. Miała ona bezpośrednie połączenie z głównym mostkiem nawigacyjnym.

Na przekór podobieństwu do gadów, to, co się ukazało, było jednak głową ludzką i Nickowi natychmiast przypomniało się, jak Mac charakteryzował swojego radiooficera: „To największy mruk i odludek, z jakim kiedykolwiek zdarzyło mi się pływać, ale ten sukinsyn potrafi śledzić osiem częstotliwości l równocześnie; przekazy zwykłe, jak i morsem, nawet przez sen. Ta ponura, nieużyta kutwa jest prawdopodobnie najlepszym radiooficerem na świecie".

— Kapitanie — Trog wydał z siebie drażniący, piskliwy głos. Nick niej zdziwił się, że Trog rozpoznał go natychmiast jako nowego kapitana. Poi niektórych ludziach na pierwszy rzut oka widać, iż są stworzeni do dowodzenia.

— Kapitanie, odebrałem sygnał „do wszystkich statków".

Nick poczuł nagłe ciepło u nasady krzyża i coś jak kopnięcie prądem. fjie wystarczy być tam, gdzie spiętrza się wielka fala, trzeba jeszcze rozpoznać swoją falę wśród setek innych.

— Współrzędne? — rzucił, wchodząc do kabiny radiowej.

— Siedemdziesiąt dwa stopnie szesnaście minut szerokości południowej, trzydzieści dwa stopnie dwanaście minut długości zachodniej.

Nick poczuł, jak serce skacze mu do góry i ciepło sunie wzdłuż grzbietu. Martwe, bezmierne pustkowia daleko na południu. Było coś groźnego i złowieszczego w samych liczbach. Co za statek może tam być?

W głowie Nicka, jak na sztabowym stole, natychmiast rozwinęła się szczegółowa mapa. Wołanie o pomoc płynęło z miejsca położonego daleko na południe i zachód od Przylądka Dobrej Nadziei, poza Gough i wyspą Bouveta, na Morzu Weddella.

Wszedł za Trogiem do kabiny radiowej. W ten jasny, słoneczny i wietrzny poranek w pomieszczeniu panował mrok niczym w jaskini. Grube, zielone zasłony zakrywały iluminatory. Nikłe światło sączyło się tylko ze wskaźników aparatury radiowej, wymyślnego sprzętu elektronicznego, na którego zakup czerpano z grubej kiesy Christy Marinę bez ograniczeń. Dużo łatwiej niż sto tysięcy dolarów włożone w najdroższe urządzenia łączności wyczuwało się jednak w tym pokoju ciężką woń taniego tytoniu.

W przyległej kajucie radiooficera rzucała się w oczy koja z nie sprzątniętą pościelą i brudne talerze na podłodze.

Trog skoczył na swój obrotowy fotel i łokciem odsunął mosiężny kołpak, który służył jako popielniczka. Parę niedopałków wysypało się na stół.

Podobny do pomarszczonego gnoma Trog musnął parę przycisków i pokręteł. Rozległa się kakofonia elektronicznych szmerów zmieszana z ostrym' stukotem aparatu Morse'a.

CTMZ. 0603 GMT. 72° 16' S. 32° 12' W. Prosimy o sygnał wszystkie statki zdolne do udzielenia pomocy. CTMZ.

Nick nie musiał sięgać do spisu statków, aby rozpoznać jednostkę kryjącą się pod kryptonimem „CTMZ". Ogromnym wysiłkiem woli opanował ogarniające go podniecenie. Wydawało mu się, że przeżył to już moment wcześniej. Zbyt słodko wszystko się układało. Zmusił się do odsunięcia podszeptów instynktu. Koniecznie zachować chłodny rozsądek.

Od strony mostka kapitańskiego słyszał głosy swoich oficerów: ciche, ale naładowane napięciem. Wyszli już z mesy.

„Chryste! — pomyślał zdumiony. — Skąd oni wiedzą? Tak szybko?"

Miał wrażenie, że również i statek pod jego nogami drży poruszony wiadomością, w oczekiwaniu na to, co nastąpi.

Drzwi wiodące na mostek przesunęły się i stanął w nich David Allen z egzemplarzem „Loyd's Register" w ręce.

— Panie kapitanie, CTMZ to symbol wywoławczy „Golden Adventure'ra". Dwadzieścia dwa tysiące ton, zarejestrowany na Bermudach w 1975 roku. Armator Christy Marine.

— Dziękuję panu — Nick skinął głową. Znał dobrze ten statek. Osobiście zlecał jego budowę. Było to jeszcze przed załamaniem się wielkiej żeglugi pasażerskiej. Chciał posłać „Adventurera" na linię australijską.

Całkowity koszt wyniósł sześćdziesiąt dwa miliony dolarów; był to piękny statek o zgrabnej linii kadłuba pod wysoką, lekką nadbudówką ze stopu aluminiowego. Kajuty urządzono luksusowo, nie gorzej niż na „France" czy „United States". W sumie pomysł okazał się jednak jednym z niewielu źlet skalkulowanych projektów Nicka.

Kiedy wobec rosnących kosztów i zanikania ruchu stało się oczywiste, że realizacja połączenia australijskiego jest nonsensem ekonomicznym, Nick znalazł dla statku nowe przeznaczenie. Taka właśnie elastyczność planowania, szybkie reagowanie na intuicyjnie niemal wyczuwane zmiany na rynku spra wiły, że Christy Marinę wyrósł na goliata wśród armatorów.

Nick wymyślił rejsy dla łowców przygód i zmienił nazwę statku ni „Golden Adventurer". Komfortowy liniowiec woził teraz bogatych pasażerów do dzikich i egzotycznych zakątków globu: od Galapagos po Amazonkę i od tropikalnych wysp Pacyfiku po Antarktydę. Zawsze w poszukiwaniu miejsc niezwykłych. Grupom wycieczkowym towarzyszyli wykładowcy, ekolodzy; specjalizujący się w badaniach rejonów, które były na szlaku. Statek tal wyekwipowano, że pasażerowie mogli wychodzić na ląd w miejscach pozbawionych urządzeń portowych, dotknąć zdumiewających skał na Wyspie Wiej kanocnej i podglądać wędrowne albatrosy, kojarzące się masowo w pary n Falklandach.

„Adventurer" należał prawdopodobnie do niewielu oceanicznych statków wycieczkowych, które wciąż przynosiły dochód. Teraz potrzebował pomocy.

— Nadawali coś wcześniej, przed wezwaniem o pomoc? — spytał Nick.

— Od północy przesyłali wiadomości do armatora kodem firmy. Wiele razy, zacząłem więc to obserwować.

Zielona poświata sącząca się z aparatury upiornie zabarwiała i bez tęgi niesamowitą twarz małego mężczyzny; wyglądał jak postać z horroru.

— Masz to zarejestrowane?

Zamiast odpowiedzi Trog włączył jeszcze jeden ze swoich aparatów, z którego, przy akompaniamencie pospiesznego stukotania, zaczęła wysuwać się długa, poskręcana wstęga papierowa.

Czy Duncan Alexander zmienił kod Christy Marinę? Byłoby to logicznym, oczywistym pociągnięciem dla każdego, kto się zna na tych sprawach. Gdy z firmy odchodzi ktoś zaznajomiony z kodem, kod zmienia się natychmiast. To jasne. Nick Berg odszedł, Duncan powinien wprowadzić nowy kod. Ale on nie zna się na tych sprawach. To facet żyjący liczbami i papierzyskami. Ma w głowie tylko cyfry; stal i słona woda nie należą do jego świata.

Gdyby Duncan zmienił kod, nigdy by go nie złamali. Nawet Decca byłaby bezużyteczna. Kod Christy Marinę opracował Nick. Funkcja matematyczna oparta na przypadkowym zestawieniu sześciu cyfr pozwalała zaszyfrować tekst w sposób nie do rozgryzienia.

Nick pospiesznie wyszedł ze smrodliwego mroku kabiny radiowej, trzymając wydruk w ręce.

Mostek nawigacyjny „Warlocka" lśnił od szkła i chromu niczym jakaś futurystyczna kuchnia. Główny pulpit sterowniczy biegł przez całą szerokość mostku, pod wielkim oknem z pancernego szkła. Koło sterowe zastępowała pojedyncza stalowa dźwignia. Sternik mógł jednak manewrować statkiem, stojąc w jakimkolwiek miejscu na mostku, również na krańcach obu skrzydeł, i operując małym urządzeniem, podobnym nieco do pilota odbiornika telewizyjnego. Podświetlane wskaźniki informowały o wszystkich istotnych parametrach technicznych statku, stanie urządzeń i podzespołów, a także o warunkach pogodowych. Nick zbudował „Warlocka" za pieniądze Christy Marinę, na niczym nie szczędząc.

Całe to pomieszczenie stanowiło wielką sterownię, bo kabina nawigacyjna nie była wyodrębniona. Jej rolę pełniła tylna część mostka, w której znajdował się stół z. mnóstwem szuflad, szerokich i płytkich. Tkwiły w nich mapy Admiralicji pokazujące szczegółowo wszystkie morza świata.

Na półkach niebieściło się sto sześć opasłych ksiąg Global pilot i inne fachowe, wydawnictwa marynistyczne. Ustawiona pod tylną ścianą bateria pomocniczych, elektronicznych urządzeń nawigacyjnych przypominała nieco automaty do gry w kasynach Las Vegas.

Nick włączył komputerowy system Decca Satellite Navaid. Purpurowe wyświetlacze błysnęły, przygasły i zapaliły się ponownie. Wystukał sześcio-cyfrowy numer otwierający, który zawierał datę i fazę księżyca. Komputer Przełknął to natychmiast, a Nick dodał jeszcze jedną kombinację cyfr, którą znał na pamięć. Aparat Decca gotowy do dekodowania wessał wstęgę z za-szyfrowaną depeszą. Nick czekał niemal pewny, że urządzenie wypluje z powrotem ten nieprzenikniony zestaw znaków. Duncan musiał zmienić kod.

Do centrali Christy od kapitana m/s „Adventurer". 2216 GMT. 72° 16' S. 32°05' W. Prawa burta uszkodzona w śródokręciu po zderzeniu z podwodną bryła lodu. Maszyna główna zatrzymana na czas rozpoznania zniszczeń. Uruchomione generatory awaryjne. Bądźcie na nasłuchu.

Więc Duncan nie zmienił jednak kodu. Nick sięgnął po papierośnice z krokodylowej skóry. Niespiesznie zapalił cienkie, czarne cygaro. Chciało mu się głośno krzyczeć, ale milczał, w spokoju wciągając do płuc aromatyczny dym.

— Mamy to miejsce — David Allen pochylał się nad mapą Antarktydy. Nie było w nim już nic z płoniącego się studencika. Po prostu pierwszy oficer,' biegły w swoim fachu, zdradzający nawet pewną surowość.

Nick popatrzył na pozycję naniesioną na mapę. To było głęboko poniżej linii oznaczającej zasięg lodu morskiego. Ponury kontynent Antarktydy wyciągał ku „Adventurerowi" bezlitosne macki swoich zlodowaciałych skalistych cypli.

Decca wydrukowała rozszyfrowaną odpowiedź:

Centrala Christy do kapitana m/s „Adventurer". 2222 GMT. Jesteśmy na nasłuchu. I kolejna wiadomość do Londynu:

Kapitan m/s „Adventurer" do centrali Christy. 0005 GMT. 72° 18' S. 32° 05' W. Duża nieszczelność kadłuba. Woda powstrzymana. Główny napęd ponownie uruchomiony. Nowy kurs — bezpośrednio Kapsztad. Prędkość osiem węzłów. Bądźcie na nasłuchu.

— Kiedy był bez napędu, zdryfował trzydzieści cztery mile morskie w kierunku południe-południe-wschód. Musi tam być straszny wiatr albo bardzo silny prąd — David Allen uwijał się przy mapie, pomagając sobie trójkątem nawigacyjnym i liniałem. Inni oficerowie milczeli w napięciu. Choć żaden z nich nie śmiał stanąć obok kapitana przy aparacie Decca, to jednak w porządku starszeństwa zajęli na mostku punkty obserwacyjne, aby śledzić dramat wielkiego statku w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa.

Dekoder wyrzucił z siebie dwa następne teksty:

Kapitan m/s „Adventurer" do centrali Christy. 0546 GMT. 72° 16' S. 32° 12' W. Wybuch w zalanych pomieszczeniach. Awaryjne zastopowanie maszyn. Bierzemy wodę. Proszę o zezwolenie na wezwanie „do wszystkich statków". Jesteśmy na nasłuchu.

Centrala Christy do kapitana m/s „Adventurer". 0547 GMT. Zezwalamy na wezwanie pomocy. Przyjęcie oferty holowania lub akcji ratowniczej dopiero po uzyskaniu zgody centrali Christy. Potwierdzić.

Duncan nie zdobył się nawet na zwyczajową formułę: „z wyjątkiem sytuacji zagrożenia życia ludzkiego". Przyczyna była oczywista. Niemal całą flotę Christy Marinę ubezpieczono w filialnej firmie London and European Insurance and Finance Company. Ubezpieczanie samych siebie było własnym pomysłem Duncana, z którym wystąpił tuż po pojawieniu się w Christy Marinę. Nick Berg ostro się temu sprzeciwiał i być może w tym momencie miał się przekonać, że jego protest był słuszny.

— Zgłaszamy się? — spytał cicho David Allen.

— Cisza radiowa — rzucił z irytacją Nick i zaczął chodzić tam i z powrotem po mostku. Korkowa wykładzina tłumiła kroki.

„Czy to moja fala?" — zastanawiał się w duchu Nick, wierny zasadzie, którą przyjął wiele lat wcześniej, aby najpierw myśleć, a potem działać.

„Golden Adventurer" dryfuje wśród lodów ponad dwa tysiące mil na południe od Kapsztadu. Dla „Warlocka" to pięć dni i nocy żeglugi pełną parą. Jeżeli zdecyduje się iść, na miejscu może się okazać, że „Adventurer" jest naprawiony i wraca o własnych siłach. Jeśli z kolei nadal będzie w potrzebie, „Warlocka" może przecież uprzedzić inny ratownik. Natychmiast zebrać dane o tym, kto wchodzi w grę.

Nick podszedł do otwartych drzwi kabiny radiowej i cicho powiedział do Troga:

— Włącz nasz teleks i poproś Bach Wackie na Bermudach o komplet informacji: gdzie są inne oceaniczne holowniki.

Była to dalekowzroczna decyzja, by stworzyć satelitarne łącze teleksowe, które umożliwiało Nickowi dyskretny kontakt z agentem na Bermudach bądź z wieloma innymi miejscami na świecie. Połączenia te odbywały się poza ogólnie używanymi częstotliwościami. Sygnały przechodziły bowiem przez wysokie rejony stratosfery. Żaden z konkurentów nie mógł ich przechwycić.

Czekając na wieści z Bermudów, Nicholas bił się z myślami. Jeśli ruszy ku Antarktydzie, będzie musiał zrezygnować z holowania wieży wiertniczej dla Esso. A przecież pieniądze z Esso miały być zasadniczym elementem w jego planie finansowego uzdrowienia. Dwieście dwadzieścia tysięcy funtów szterlingów, bez których nie zapłaci kwartalnych odsetek w obowiązującym terminie sześćdziesięciodniowym, chyba że, chyba że... żonglował cyframi w głowie, ale ryzyko wydawało się ogromne, a liczby związane z nadziejami nie chciały mu sprostać. Potrzebne były pieniądze za holowanie dla Esso. Boże, jak strasznie potrzebne!

— Jest odpowiedź z Bach Wackie — odezwał się Trog, przekrzykując teleks, a Nick natychmiast skoczył do aparatu.

Na agenta Ocean Salvage wybrał Bach Wackie, ponieważ firma ta była znana z operatywności i oferowała naprawdę błyskawiczny serwis. Nick spojrzał na swój rolex oyster i wyliczył, że na Bermudach jest właśnie druga w nocy. I o tej porze skompletowanie informacji o aktualnym zlokalizowaniu i zatrudnieniu wszystkich konkurentów „Warlocka" zajęło agencji Bach Wackie parę minut.

Bach Wackie do kapitana m/s „Warlock". Rejony operowania wybranych jednostek. „John Ross" w suchym doku w Durbanie. „Woltema Wolteraad" wykonuje holowanie dla Esso z Cieśniny Torresa na szelf Alaski...

A więc dwa gigantyczne holowniki Safmarine nie mogły wejść do tej akcji. Połowa najpoważniejszych konkurentów z głowy.

„Wittezee" holuje dla Shella z Galveston na Morze Północne. „Grootezee" kurs na Brest...

Wobec tego Holendrów nie trzeba się obawiać. Nazwy i pozycje innych wielkich holowników ratowniczych, z których każdy był groźnym rywalem dla „Warlocka", miarowo wysuwały się z teleksu. Nicholas przygryzał cygaro, patrząc na to, a spirale niebieskiego dymu szczypały go w oczy. Uczucie ulgi narastało w nim wraz z każdą informacją o kolejnym statku zajętym pracą na dalekim morzu lub unieruchomionym w porcie po przeciwnej stronie globu.

— „La Mouette" — Nick zacisnął pięści, odczytując tę nazwę z białej, szerokiej wstęgi teleksu. — „La Mouette" zakończyła holowanie w zatoce San Jorge, czternastego. Ostatnio w drodze do Buenos Aires.

Nick jęknął jak bokser, który zainkasował cios poniżej pasa. Odwrócił się od aparatu i wyszedł na otwarte skrzydło mostku. Wiatr mierzwił mu włosy i targał ubranie.

„La Mouette", mewa, śmieszna nazwa dla tej czarnej, przysadzistej krypy ze staroświecką, pudłowatą nadbudówką i okazałym kominem. Nick widział ją dokładnie, kiedy zamknął oczy.

Nie miał cienia wątpliwości. Jules Levoisin już na pewno gna na południe co sił, jak pies myśliwski, który zwietrzył zająca.

Jules zakończył holowanie trzy dni temu u wybrzeży Argentyny. Z całą pewnością uzupełnił paliwo w Comodoro. Nick znał Mesa na wylot; wiedział, że nie może się on dobrze czuć bez napełnionych zbiorników.

Nick odrzucił końcówkę cygara, którą wiatr poniósł daleko na nabrzeże.

Wiedział, że półtora roku temu „La Mouette" przeszła remont i otrzymała j nowe silniki. Z lekkim kłuciem serca czytał o tym notatkę w „Lloyd's List". Jednak nawet dziewięć tysięcy koni mechanicznych nie mogło nadać takiej balii większej prędkości niż osiemnaście węzłów. Tego Nick był pewien. Chociaż "Warlock" miał przewagę szybkości, „La Mouette" znajdowała się w dużo lepszym miejscu. A jeśli z zatoki San Jorge nie popłynęła, wbrew doniesieniom, w kierunku Buenos Aires, lecz na południe, w stronę przylądka Horn? Jeżeli to się zdarzyło, a znając szczęście Julesa Levoisina należy się z tym liczyć, sytuacja „La Mouette" jest jeszcze korzystniejsza.

„Ktokolwiek, tylko nie Jules Levoisin — pomyślał. Czemu właśnie on? Boże, dlaczego właśnie teraz? Dlaczego teraz, kiedy jestem taki słaby? Osłabiony psychicznie, fizycznie i finansowo. Boże, dlaczego przychodzi to teraz?"

Złudne dobre samopoczucie o poranku opadło z niego teraz jak nie dopasowana szata, obnażając ponownie chorobę i zmęczenie.

„Nie jestem jeszcze gotowy — pomyślał i zdał sobie sprawę, że myśli tak po raz pierwszy od czasu, kiedy stał się dorosły. On zawsze był gotowy i pewny, gotowy na wszystko. — Ale nie teraz, nie tym razem".

Nagle Nicholas Berg zaczął się bać jak nigdy przedtem. Wydawało mu się, że jest w nim pustka, że nie ma siły, pewności, zdecydowania. Srogość klęski, jaką zadał mu Duncan Alexander, rozpacz po odepchnięciu przez ukochaną kobietę złamały go. Czuł, jak strach zamienia się w przerażenie, że jego fala, która nadchodzi, przetoczy się po nim, bo nie ma dość siły, aby jej dosiąść.

Głęboko tkwiący instynkt ostrzegał go, że będzie to fala ostatnia, następna już się nie pojawi. A więc albo teraz, albo nigdy. Ale przecież nie może ruszyć przeciw Julesowi Levoisinowi, nie może rzucić wyzwania staremu wydze. I ta robota dla Esso, gwarantująca wyjście z kłopotów, czy powinien machnąć na nią ręką i postawić wszystko na jedną kartę? Po pierwszej wielkiej przegranej ryzykować drugą? Ryzyko było zbyt wielkie, nie był na nie gotowy, nie miał siły.

Och, wrócić do kabiny, rzucić się na koję i spać, spać! Ogromny ciężar rozpaczy powalał go z nóg. Łaknął snu, który daje zapomnienie.

Zszedł ze skrzydła na mostek, gdzie wiatr już nie sięgał. Był złamany, pobity, skapitulował. Droga do zacisza kapitańskiej kabiny wiodła wzdłuż długiego pulpitu sterowniczego. Zatrzymał się przy nim bezwiednie.

Oficerowie obserwowali go w pełnym napięcia milczeniu.

Wyciągnął niespodzianie prawą rękę, która spoczęła na dźwigni telegrafu maszynowego. Przesunęła dźwignię z położenia neutralnego na pozycję „uwaga".

— Siłownia — usłyszał cichy i monotonny głos. Czy mógł on należeć do niego? — Uruchomić silniki główne — powiedział głos.

Jakby z wielkiej odległości zobaczył rozjaśniające się radością twarze oficerów pokładowych. Cieszyli się jak w dawnych czasach piraci, którym zapachniały łupy.

Ten dziwny głos mówił dalej. Brzmiał obco w jego uszach.

— Pierwszy, proszę poprosić kapitanat portu o zezwolenie na natychmiastowe wyjście. Sternik, kurs na m/s „Golden Adventurer", pozycja z ostatniego meldunku.

Kątem oka zauważył, jak David Allen poklepał radośnie po plecach trzeciego oficera, zanim pospieszył do radiotelefonu.

— Mostek. Tu starszy mechanik — rozległo się z głośnika nad głową Berga. — Silniki główne pracują.

I po krótkiej pauzie bardzo po australijsku:

— Pi-jen-knie.

„Warlock", z burtami szeroko rozchylającymi się od dziobu, rozcinał i łamał fale, sunąc przez te wody poniżej czterdziestego równoleżnika niczym silna i zwinna orka.

Nie napotykając żadnego lądu, układy wielkich niżów atmosferycznych przetaczają się bez końca przez otwarte, zimne morza. Fale, wypiętrzone jak górskie łańcuchy, nieprzerwanie nadciągają, przelatują i odchodzą.

„Warlock" brał je prawą burtą. Przy przebijaniu się przez każdy grzebień następowała biała eksplozja. Piana odskakiwała od dziobu jak wystrzelona torpeda, woda zielona i czysta frunęła wysoko ponad pokładem, a kiedy statek pochylał się ku nagle przed nim otwartej dolinie, woda zmywała go od dziobnicy po rufę. Bliźniacze śruby 'z żelazobrązu wynurzały się z wody, przez ułamek sekundy wyły jak szalone, po czym wymyślny reduktor błyskawicznie obniżał obroty do czasu ponownego zanurzenia, kiedy moc wzrastała równie momentalnie. Dwa diesle Mirrlees wciągały „Warlocka" na następny spieniony grzbiet.

Za każdym razem wydawało się, że nie zdąży unieść dziobu na czas, by nie przepaść pod sunącą, kolosalną ścianą wody. Morze pod szarym, pozbawionym słońca niebem było czarne. Nick przeżył tajfuny, widział huragany na Karaibach, ale nigdy jeszcze nie miał wokół siebie wód równie strasznych i groźnych. Pobłyskiwały jak wyrzucana z odlewni szlaka, która stygnąc mieni się czernią. Na dnie głębokich obniżeń pomiędzy potężnymi wałami wody wiatr zamierał i nastawał moment nienaturalnej ciszy, potęgującej groze żywiołu. I znowu dziób podrywał się ku górze, i „Warlock" wspinał się na następny grzbiet tak chyżo, że wachcie uginały się nogi w kolanach. Za przednim oknem mostka niknęło morze, a nad zadartym dziobem widać było tylko szarzyznę gnanych wiatrem chmur. Wiatr porywał też pianę, rozbryzgiwała się na pancernej szybie, tworząc smugi czegoś podobnego do bitej śmietany.

Nick usadowił się w kącie mostka na obciągniętym brezentem fotelu kapitańskim. Kołysał się w rytm ruchów statku jak Beduin na wielbłądzie i spokojnie palił czarne cygara. Co parę minut zwracał głowę ku zachodowi, jakby w każdym momencie spodziewał się zobaczyć na szczycie fali ciemny, brzydki kadłub „La Mouette". A przecież wiedział, że konkurent musi być co najmniej o tysiąc mil stąd, pędząc co sił wzdłuż drugiego boku trójkąta, którego południowy wierzchołek stanowi nieszczęsny „Adventurer".

— „Jeżeli »La Mouette« tam płynie — pomyślał, ale zaraz odpowiedział sobie, że co do tego nie może być wątpliwości — na pewno spieszy się nie mniej niż »Warlock« i robi to również cichaczem". To właśnie Jules Levoisin wpoił Nickowi zasadę działania niepostrzeżenie w tego typu sytuacjach. „Nie odezwie się przez radio, dopóki nie będzie miał »Adventurera« na ekranie swojego radaru. Powie wtedy: Za dwie godziny mogę wziąć was na hol. Zgadzacie się na »Lloyd's Open Form«"?

Kapitan zagrożonego statku — moment wcześniej pewien, że pozostawiono go bez pomocy — ze szczęścia traci rozsądek i kiedy „La Mouette" raźno wysuwa się zza horyzontu w pełnej gali świateł, a Jules umie zrobić taki teatr, godzi się ochoczo na „Lloyd's Open Form". Akceptacja ta z pewnością nie ucieszy właściciela, zwłaszcza gdy będzie musiał stanąć w surowych wnętrzach sądu arbitrażowego.

Nick, doglądając budowy „Warlocka", przypominał, że wygląd okrętu ratowniczego jest nie mniej ważny niż parametry techniczne i dzielność morska. Dowódca statku, który potrzebuje pomocy, znajduje się zwykle w stanie wielkiego napięcia nerwowego. Jeśli swoje usługi oferują mu dwa holowniki równocześnie, taki oficer wybierze ten, który lepiej się prezentuje. „Warlock" wyglądał wspaniale; szedł przez zimny i ponury ocean jak niepokonany okręt wojenny. Rzecz w tym, aby pojawił się przed oczami kapitana „Adventurera", zanim ten dobije targu z „La Mouette".

Nick nie mógł już dłużej wysiedzieć bezczynnie. Wykorzystał moment, gdy „Warlock" parł spokojniej w poprzek obniżenia pomiędzy falami, w paru susach doskoczył do aparatu Decca i przytrzymał się chromowanej poręczy Ponad nim.

Wystukał dyspozycję na klawiaturze i po chwili odczytał pozycję okrętu, Podaną z dokładnością do dwudziestu pięciu metrów, dzięki namiarom, które Decca ściągnęła z satelity. Nick uderzył jeszcze parę razy w klawisze i z a?aratu wyszedł wydruk podający dystans pokonany przez „Warlocka" w ciągu ostatnich czterech godzin oraz przeciętną prędkość. Prychnął gniewnie. Przesunął się, aby popatrzeć na sternika.

Przy pospiesznym przejściu przez to wzburzone morze żadne automatyczne urządzenie sterujące nie byłoby w stanie utrzymywać statku na kursie równie precyzyjnie jak wytrawny sternik. Mógł on wprowadzać uprzedające korekty kierunku tuż przed wierzchołkiem fali, przed wychodzeniem ze strefy względnej ciszy w dolinie pomiędzy falami, czasem i w innych momentach. Dzięki temu uderzenia i odskoki mas wodnych nie powodowały takich wykrzywień linii posuwania się statku, jakie z pewnością wystąpiłyby przy kursie trzymanym sztywno. A to miało bezpośredni wpływ na rzecz najważniejszą, czyli czas.

Nick przypatrywał się pracy sternika. Obserwował zachowanie się wielkiego kompasu po każdorazowym sforsowaniu fali. Po dziesięciu minutach był pewien, że sternik spisuje się bez zarzutu; „Warlock" trzyma kurs tak dokładnie, jak to tylko możliwe w tego typu warunkach.

Telegraf maszynowy ustawiony na bezpieczne maksimum mocy, kurs prawidłowy, a jednak „Warlock" nie wyciągał tych paru węzłów więcej, na które Nick liczył, decydując się na wyścig z „La Mouette".

Nick opierał wszystko na przewadze szybkości swojego holownika: dzieścia osiem węzłów wobec osiemnastu, którymi dysponował Francuz. A dwudziestu ośmiu węzłów nie mieli. Mimowolnie znowu zerknął na zachć Na bezkresnych przestrzeniach czarnych, złowrogich wód nie było ślą ludzkiej obecności.

Nick chwycił mikrofon radiotelefonu.

— Maszyna, proszę potwierdzić, czy idziemy pełną bezpieczną mocą.

— Idziemy pełną bezpieczną mocą, kapitanie — beznamiętny głos starsze mechanika rozległ się wraz z hukiem następnej fali, spadającej na statek.

Zalecana przez producenta tych gigantycznych silników dieslowskich pełna bezpieczna moc przewyższała znacznie ekonomiczną i rzeczywiście, spalali teraz ropę w potwornych ilościach. Pełna moc bezpieczna, na telegrafie maszynowym górna krawędź zielonego pola, nie był to jednak kres możliwości „Warlocka". Powyżej zielonego widniało bowiem jeszcze pole czerwone, oznaczające górne dwadzieścia procent mocy. Dłuższa praca sil-ników z taką maksymalną intensywnością mogła doprowadzić do ich trwałego uszkodzenia. Dlatego Nick wykorzystywał tylko osiemdziesiąt procent mocy, ale równocześnie chciał być pewien, że tak jak na mostku, tak i w maszynie jest to dokładnie ta wartość — górna krawędź zielonego pola.

Wbił się ponownie w swoje siedzenie. Machinalnie sięgnął po papiero: nicę i zapalniczkę, ale po krótkim namyśle schował je do kieszeni. Od wyjści z Kapsztadu palił jedno cygaro za drugim, z krótką tylko przerwą. W ustach czuł niesmak. Za dużo nikotyny. Patrzył przed siebie i zastana1 się, dlaczego płyną tak wolno. Nagle zerwał się, a oczy błysnęły mu zielenią i gniewem.

Skinął na trzeciego oficera, pełniącego wachtę pokładową, i przemknął przez mostek w stronę swojej kabiny. Był to wybieg; Nick w gruncie rzeczy wybierał się do maszyny, chciał jednak zejść tam niepostrzeżenie. Centrala maszynowni błyszczała nowoczesnością nie mniej niż mostek nawigacyjny. Od przedziału głównych silników napędowych oddzielała ją podwójna szklana ściana, wygłuszająca huk diesli. Na długim pulpicie jarzyły się czerwonym i zielonym światłem liczne wskaźniki cyfrowe. Widok za szybami robił wrażenie nawet na Nicku, który przecież projektował całą siłownię i nadzorował montaż wszystkich elementów.

Dwa diesle Mirrlees wypełniały niemal całe, podobne nieco do jaskini, pomieszczenie, zostawiając tylko wąskie przejście pośrodku. Każdy był tak długi jak cztery samochody cadillac eldorado ustawione jeden za drugim i wysoki jak cztery takie auta ustawione jedno na drugim. Na szczycie obu trzydziestosześciocylindrowych kolosów poruszał się rytmicznie cały las trzpieni zaworów i końcówek korbowodów. Łączna moc silników wynosiła dwadzieścia dwa tysiące koni mechanicznych.

Święta zasada obowiązująca wszystkich gości z kapitanem włącznie nakazywała uprzedzać starszego mechanika o wizytach w maszynowni. Nick świadomie złamał ten zwyczaj i po kryjomu wśliznął się do sterowni.

Vin Baker był pogrążony w rozmowie z jednym ze swoich elektryków. Obydwaj klęczeli w drzwiach otwartej stalowej szafy, wypełnionej plątaniną kolorowych kabli i mnóstwem tranzystorowych elementów. Nick dotarł do pulpitu sterowniczego, zanim starszy mechanik oderwał swoje kościste ciało od podłogi i odwrócił się.

Kiedy Nick był zły, usta ściągały mu się w pojedynczą białą linię, a gęste, ciemne brwi niemal dotykały jedna drugiej ponad przenikliwą zielenią oczu i dużym, lekko haczykowatym nosem.

— Oszukałeś mnie — powiedział najspokojniejszym głosem, nie zdradzając ani odrobinę swojej wściekłości. — Silniki dają tylko siedemdziesiąt procent mocy. Miało być osiemdziesiąt.

— Według mojej instrukcji górna krawędź zielonego pola to jest właśnie siedemdziesiąt procent — odpalił Vin Baker. — Przy tak wzburzonym morzu nie puszczam moich silników na osiemdziesiąt procent. Wyszłyby chyba z tego statku na zewnątrz — przerwał i w tym momencie rufa wzniosła się gwałtownie do góry, zapewne na grzbiecie kolejnej fali. Sterownia maszynowa zadrżała od wzmożonej wibracji wynurzonych śrub. — No, posłuchaj człowieku, chcesz, żebym w takich warunkach forsował silniki?

— Statek jest zbudowany na takie właśnie warunki.

— Nic nie jest dobre na takie obciążenie. Nic nie może przetrwać na morzu.

— Chcę, żebyś ustawił maszynę zgodnie z dyspozycją podaną z mostka — powiedział stanowczo Nick, wskazując na chromowaną dźwignię przy telegrafie maszynowym. — Nie obchodzi mnie, kiedy to zrobisz, byleby nie później niż za pięć sekund.

— Wynoś się z mojej siłowni i zajmij się swoimi zabawkami.

— W porządku — skinął Nick. — Zrobię to sam — i chwycił za dźwignię.

— Trzymaj łapy z dala od moich maszyn! — ryknął Vin Baker, schylając się po wielki, stalowy klucz. — Jeżeli nie zostawisz silników w spokoju, rozkwaszę ci dziób, ty pieprzony, lodowaty Anglosasie.

Nick, choć wściekły, o mało się nie roześmiał. „»Lodowaty« — pomyślał — to ciekawe..."

— Ty głupia papugo australijska, opita bundabergiem — odpowiedział spokojnie. — Choćbym cię musiał najpierw zatłuc, przerzucimy się na osiemdziesiąt procent.

Tym razem Vin Baker zerknął zaciekawiony przez swoje usmarowane okulary; w wymianie „grzeczności" kapitan radził sobie znakomicie. Vin rzucił ciężki klucz na podłogę, aż rozległ się brzęk.

— Nie potrzebuję żelastwa. Gołymi rękami zrobię z ciebie mokrą plamę. To będzie zabawniejsze — obwieścił i zdjąwszy okulary z nosa, schował je do tylnej kieszeni, po czym podciągnął łokciami spodnie.

Dopiero w tym momencie Nick spostrzegł, jak wysoki jest mechanik. Na ramionach prężyły mu się twarde mięśnie — świadectwo wielu lat ciężkiej pracy fizycznej. Zacisnął pięści, każdą o rozmiarach kowalskiego młota. Na knykciach pokazały się liczne szramy i blizny. Pochylił się nieco, przyjął postawę boksera i podskakiwał lekko na potężnych, długich nogach, chwytając rytm pląsów rozhuśtanego pokładu.

Gdy tylko Nicholas dotknął chromowanej dźwigni mocy, Baker gdzieś z poziomu kolan wyprowadził pierwszy cios. Zrobił to tak szybko, że Nick ledwie zdążył się odchylić. Pięść nie trafiła w szczękę i musnęła tylko skórę tuż przy kąciku oka. Nick instynktownie skontrował Bakera pod pachę tak mocno, że zgrzytnęły mu zęby. Chiefowi oddech zamienił się w świst, ale machnął lewą ręką i uderzył Nicka w ramię. Koścista pięść odbiła się i dotarła do skroni. Choć był to tylko rykoszet, Nick poczuł się, jakby wsadził głowę pomiędzy zatrzaskiwane drzwi. Hucząca ciemność przed oczami. Runął do klinczu i chude, kościste ciało przeciwnika zamknął w niedźwiedzich objęciach czekając niecierpliwie, aż rozjaśni się ten gęsty, dudniący mrok.

Chief usiłował się wyswobodzić; zdumiewająca siła tkwiła w tym chudzielcu. Nick z najwyższym trudem utrzymał go w uścisku i, odzyskują widzenie, odgadł nagle, co nastąpi za chwilę. Na czole mechanika spod zmierzwionych, płowych włosów wychodziły pasemka białawych blizn. Ślady po wcześniejszych pojedynkach, które najwyraźniej chief rozstrzygał uderzając „z byka".

Vin Baker zakołysał się do tyłu jak kobra, która spręża się przed atakiem, j rzucił się w przód, pochylając lekko głowę. Gdyby uderzył tak, jak chciał, Nick miałby złamany nos i wybite wszystkie zęby. Nick jednak również pochylił głowę i dwie czaszki spotkały się z trzaskiem, jak gdyby złamał się konar potężnego dębu. Zderzenie rozerwało chwyt Nicka i obydwaj potoczyli się w przeciwne strony po rozchwianym pokładzie. Vin Baker skowyczał jak pies do księżyca i trzymał się za głowę.

— Walcz uczciwie, ty pieprzony Angolu — wrzeszczał spod stalowych szafek przy tylnej ścianie pomieszczenia. Zdumiony elektryk ze strachu schował się pod pulpit sterowniczy, rzucając na podłogę narzędzia.

Vin Baker nie ruszał się przez dłuższą chwilę, dochodząc do siebie. Wreszcie, gdy „Warlock" przebił się przez grzbiet kolejnej fali, chief wystartował w dół przechylonego pokładu, ustawiając ponownie głowę do uderzenia niczym nacierający baran. Chciał połamać Nickowi żebra.

Nick zachował się jak wytrawny specjalista od poskramiania narowistych zwierząt. Gdy Baker był w połowie sterowni, Nick zarzucił mu ramię na szyję i przycisnął głowę jeszcze bardziej do dołu. W tym splocie, rozpędzając się coraz bardziej po pochyłym pokładzie, dotarli do ściany. Głowa Vin Bakera grzmotnęła w pancerne szkło z siłą nadaną jej przez dwa męskie ciała.

Starszy mechanik zwinął się z bólu, gdy Angel wbił mu igłę obok paskudnej rany na głowie. Kucharz unieruchomił go wielkim, owłosionym ramieniem.

— Spokojnie, kochasiu — Angel przepchnął igłę i połączył szwem czerwone, zakrwawione brzegi rany.

— Gdzie on jest, gdzie ten sukinsyn? — wymamrotał chief.

— To wszystko już skończone, chief — powiedział łagodnie Angel. — Masz szczęście, że trzasnął cię głową. Mogło być gorzej — i założył następny szew.

Mechanik wykrzywił się jeszcze bardziej, gdy Angel ściągnął szwy mocniej i zawiązał nić.

— Próbował się wtrącać do moich maszyn. Dałem sukinsynowi nauczkę.

— Napędziłeś mu strachu — przytaknął słodziutko Angel. — A teraz wypij to i leż grzecznie. Masz się nie ruszać z tej koi przez dwanaście godzin. Mogę tu wpaść i wepchnąć cię z powrotem, jeśli wstaniesz.

— Wracam do maszyny — oświadczył chief i świsnął, przełykając miksturę na palonym spirytusie.

Angel zostawił go i podszedł do telefonu. Mówił coś szybko do słuchawki. Chief zgramolił się z koi, a do kabiny wszedł Nick Berg i powiedział:

— Dziękuję ci, Angel.

Kucharz wyszedł z kabiny i zostawił ich obu stojących naprzeciw siebie. Chief otwarł usta, żeby warknąć na Nicka.

— Jules Levoisin na „La Mouette" zyskał nad nami pewnie pięćset mil przewagi dzięki temu, że ty odstawiasz primadonnę. — Nick mówił spokojnie, a Vin Baker stał z otwartymi ustami, z których nie wydobywał się jednak żaden dźwięk. — Zbudowałem ten statek, żeby płynął szybko i dzielnie w takim właśnie wyścigu, a teraz ty próbujesz zrobić wszystko, żeby pieniądze przeszły nam koło nosa.

Nick odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę schodów wiodących na pokład nawigacyjny. Usiadł w swoim fotelu na mostku i ostrożnie dotknął palcem wielkiego, czerwonego guza na czole. Czuł taki ból jakby miał główę obwiązaną liną i węzeł zaciśnięty z ogromną siłą. Myślał o zejściu do kabiny i zażyciu środka przeciwbólowego, ale nie chciał opuszczać mostka, zanim zadzwoni telefon.

Zapalił następne cygaro. Smakowało jak smołowana lina. Wrzucił je do popielniczki i w tym momencie rozległ się pojedynczy dzwonek.

— Mostek, tu maszyna.

— Słucham, chief.

— Mamy osiemdziesiąt procent.

Nick nie odpowiedział. Wyczuł pod nogami zmianę wibracji i zwiększoną siłę naporu kadłuba na wody oceanu.

— Nikt mi nie powiedział, że „La Mouette" idzie z drugiej strony. Nie ma mowy, żeby ten pieprzony żabojad dotarł na miejsce przed nami — oświadczył buńczucznie Vin Baker, po czym zapadła cisza. Ale coś jeszcze musiało być powiedziane, więc dodał: — Założę się — zaproponował — możesz postawić funta przeciw kangurzej kupie, że nie wiesz, jak się w Australii mówi na papugę i nigdy w życiu nie próbowałeś rumu bundaberg.

Nick stwierdził, że się uśmiecha, pomimo bólu rozsadzającego głowę.

— Pi-jen-knie — wyskandował, naśladując najstaranniej tę osobliwa, trójsylabową manierę australijską i starając się bardzo, aby chief po drugij stronie nie usłyszał śmiechu w jego głosie.

— Przepraszam, że pana budzę, ale są nowe wiadomości z „Goldfi Adventurera" — usprawiedliwiał się David Allen.

— Już idę — wymamrotał Nick i spuścił nogi z koi. Spał jak zabity potrzebował tylko paru sekund, by całkowicie otrząsnąć się ze snu. To umiejętność starego oficera wachtowego.

Wszedł do łazienki i ze czterdzieści sekund poświęcił na mycie twarzy i czesanie zmierzwionych włosów. Wyczuwał pod palcami ostry zarost na brodzie i policzkach, z ubolewaniem stwierdził, że nie ma czasu na golenie. Tym razem odstąpił więc od zasady, iż trzeba wyglądać przyzwoicie w świecie, w którym jak cię widzą, tak cię piszą.

Wchodząc na mostek nawigacyjny natychmiast zauważył, że wzrosła prędkość wiatru. Oceniał ją na sześć w skali Beauforta. Uderzenia spadające na „Warlocka" były teraz dużo silniejsze. Ciepły mostek o stonowanym oświetleniu wydawał się zaciszną kapsułą, wokół której szalały wściekłe żywioły.

Trog tkwił przyklejony do swojej aparatury; szary, pomarszczony, nie znający potrzeby snu. Tylko na ułamek sekundy zwrócił głowę ku Nictowi, podając mu depeszę, którą Decca zdołała już zdekodować.

Kapitan m/s „Golden Adventurer" do centrali Christy. Silniki główne nadal nie pracują. Prąd spycha nas w kierunku wschodnim z prędkością, ośmiu węzłów. Wiatr północno-za-chodni. Sita wiatru wzrosła do sześciu. Statek krytycznie zagrożony przez lód. Jakiej pomocy mogę oczekiwać?

A więc zaszła gwałtowna zmiana w położeniu liniowca. W końcowym pytaniu pobrzmiewała już panika. Nick zrozumiał jej przyczynę, gdy określił na mapie nowe położenie statku.

— Prąd i wiatr pchają „Adventurera" w tym samym kierunku — zamruczał David, studiując mapę. — Wyrzucą go niebawem na ląd. — Wskazał palcem poszarpaną krawędź Ziemi Coatsów. — W tej chwili jest osiemdziesiąt mil od brzegu. Dryfując w takim tempie, dotrze tam już po dziesięciu godzinach.

— Jeżeli wcześniej nie zderzy się z górą lodową — dodał Nick.

— Tak, to też jedna z miłych ewentualności — zgodził się David odchodząc od mapy.

— Kiedy my tam dopłyniemy?

— Potrzebujemy czterdziestu godzin, panie kapitanie — David zawahał Sl? i odrzucił z czoła białozłoty pukiel gęstych włosów. — Jeżeli utrzymamy prędkość również po wejściu w strefę lodu.

Nick powrócił do swego fotela. Chętnie pochodziłby tam i z powrotem po mostku, aby choć trochę dać upust nagromadzonej energii. Poruszanie się przy tym rozszalałym morzu było jednak nie tylko trudne, ale również ogromnie niebezpieczne. Usiadł więc i wpatrywał się w wyjącą, czarną noc.

Myślał o strasznym położeniu kapitana liniowca. Jego statek, załoga i pasażerowie — wszystko było w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Ile osób może stracić życie? Nick przypomniał sobie parę liczb. Załoga „Golden Adventurera" wraz z oficerami liczyła dwieście trzydzieści pięć osób. Do tego trzysta siedemdziesiąt pięć miejsc pasażerskich. W sumie jest więc zagrożonych może i więcej niż sześćset istnień ludzkich. W wypadku zatonięcia statku wycieczkowego „Warlock" mógłby mieć kłopoty z zabraniem na pokład takiej rzeszy rozbitków.

— Cóż, kapitanie — odezwał się David Allen, jakby czytając w myślach Nicka. — Oni wybrali się na poszukiwanie przygód. Nie wydali pieniędzy na darmo.

— Większość z nich jest pewnie w starszym wieku — zauważył Nick kiwając głową. — Koja na takiej wycieczce kosztuje fortunę. Najczęściej dopiero w późnym wieku ma się takie zasoby. Jeżeli statek się rozbije, będą ofiary.

— Proszę wybaczyć moją uwagę — David zawahał się i zarumienił po raz pierwszy od wyjścia z portu — ale gdyby kapitan wycieczkowca wiedział, że spieszymy mu na pomoc, mogłoby go to powstrzymać od podjęcia jakichś nierozważnych, desperackich decyzji.

Nick milczał. Pierwszy, oczywiście, miał rację. To było okrutne; pozostawiać ich w rozpaczy, w przekonaniu, że są zupełnie sami wśród tych strasznych lodów. Kapitan „Adventurera" mógł wpaść w panikę, co na pewno nie nastąpiłoby, gdyby wiedział, jak blisko jest pomoc.

— Temperatura powietrza wynosi tam minus pięć stopni, co przy wietrze dochodzącym do trzydziestu mil na godzinę oznacza niebezpieczeństwo śmierci na skutek wyziębienia organizmu. Jeżeli w takich warunkach zejdą do łodzi ratunkowych... — telefon Troga przerwał Davidowi.

— Jest odpowiedź właściciela do „Adventurera".

Była to długa depesza od Christy Marinę do kapitana. Pokrzepiali go mniej więcej tak, jak lekarz mówiący do chorego z zaawansowanym rakiem. Jedno zdanie miało jednak znaczenie dla Nicka: „Podejmuje się wszelkie wysiłki dla nawiązania kontaktu z jednostkami ratowniczymi, operującymi na południowym Atlantyku."

David Allen patrzył z oczekiwaniem. Ludzka przyzwoitość nakazuje zrobić. Powiedzieć im, że pomoc jest już tylko o osiemset mil i szybko sj zbliża.

Napięcie narastało. Nick zerwał się niespokojny i zły. Ostrożnie przeszed po tańczącym mostku do prawego skrzydła. Odsunął drzwi i wyszedł nj zewnątrz w szalejącą wichurę. Lodowate powietrze odebrało mu na momen zdolność oddychania. Ruszał ustami jak człowiek tonący. Poczuł, że z wypływają mu łzy, które wiatr natychmiast rozrywa na drobinki i zamienia w ostry jak stalowe igły lód.

Powoli wciągnął powietrze do płuc. Miał wrażenie, że nozdrza płoną mu od zapachu lodu. Był to ten ociekający wilgocią zapach, nie do pomylenia, który zapamiętał tak dobrze na północnych morzach arktycznych. Coś jak wyczuwane powonieniem cielsko gigantycznego, morskiego gada — martwiała od tego dusza marynarza.

Wytrzymał jeszcze tylko parę sekund na tym wściekłym wietrze, a gdy powrócił do zacisznej, rozjaśnionej zielonkawym światłem sterowni, miał klarowniejszy umysł i myślał z chłodną sprawnością.

— Panie Allen, mamy przed sobą lód.

— Obserwuję go na radarze, panie kapitanie.

— Bardzo dobrze — skinął Nick — zredukujemy jednak moc o pięćdziesiąt procent. — Po krótkim wahaniu dodał jeszcze: — Proszę zachować ciszę radiową.

To była trudna decyzja i Nick, zanim odwrócił się, by podać do maszyny polecenie zmniejszenia mocy, napotkał oskarżające oczy Davida Allena. Poczuł nagłą i niezwyczajną potrzebę wytłumaczenia się; chyba potrzebował zrozumienia i współczucia swojego oficera. Równie nagle uznał to jednak za oznakę słabości. Nigdy dotąd nie oczekiwał współczucia, nie chce go i teraz.

Decyzja o utrzymaniu ciszy radiowej była słuszna. Miał do czynienia z dwoma twardzielami. Wiedział, że nie może oddać Julesowi Levoisinowi ani cala. Niech ujawni się w eterze jako pierwszy. Nickowi da to przewagę.

Drugim człowiekiem, z którym miał do czynienia, był Duncan Alexander, pełen nienawiści, niebezpieczny i bezwzględny. Kiedyś już próbował zniszczyć Nicka i być może mu się to udało. Nick musi być teraz czujny. Trzeba starannie wybrać moment podjęcia negocjacji z Christy Marinę, z Duncanem siedzącym na jego dawnym miejscu. Nick musi być w takiej chwili w położeniu dającym mu nadzwyczajną siłę.

Jules Levoisin ujawni się pierwszy, koniecznie, zadecydował Nick. Ka-pitan „Golden Adventurera" musi jeszcze przez pewien czas pozostawać w męce zwątpienia. Nick pocieszał się, że jakakolwiek drastyczna zmiana w położeniu liniowca lub decyzja o opuszczeniu statku i zejściu do łodzi ratunkowych byłaby natychmiast wiadoma z komunikatów radiowych, co dawałoby mu szansę interwencji.

Nick już chciał nakazać Trogowi szczególnie uważną obserwację kanału szesnastego, na którym powinna się pojawić pierwsza transmisja z „La Mou-ette", ale powstrzymał się. To była jeszcze jedna rzecz, której nigdy nie robił -nie wydawał zbędnych poleceń. Siwą głowę Troga spowijały grube kręgi tyniu z cygar, a on sam pochylał się ku swojej aparaturze i muskał ją czułymi palcami kochanka, dostrajając do odpowiednich częstotliwości. Jego małe oczy jaśniały i niczym u prastarego żółwia morskiego nigdy nie było w nich senności.

Nick usadowił się w fotelu, by przeczekać parę pozostałych godzin krótkiej, antarktycznej nocy.

Na ekranie radaru, ponad zamętem sztormu, pojawiały się obce i dziwaczne cyple i przylądki, nie występujące na mapach Admiralicji. Pomiędzy tymi osobliwymi masywami mrugały miriady jasnych jak robaczki świętojańskie punkcików, z których każdy mógł być odbiciem nieszczęsnego statku, ale... nie był.

Kiedy „Warlock" wsuwał się ostrożnie w to zaklęte morze, świt, który nigdy nie był zbyt daleko za horyzontem, zarumienił się, bojaźliwy niczym panna młoda, wystrojony w złocistości i róże, rozmnożone w odbiciach na ścianach lodowych gór.

Przestrzeń przed nimi, aż po widnokrąg, obfitowała w bryły lodowe wszelkich rozmiarów. Niektóre nie były większe od stołu bilardowego; obijały się i skrobały o burty „Warlocka", a potem tańczyły w jego kilwaterze. Inne znów, jak fantastyczne budowle wyciosane w dziurawym, białym lodzie, miały wielkość kamienicy.

— Biały lód to miękki lód — zamruczał Nick do Davida Allena i zaraz zamilkł. Nie było potrzebne takie inicjowanie rozmów, bo zachęcały do poufałości. Toteż zanim pierwszy oficer zdążył odpowiedzieć, Nick odwrócił się do radaru i włożywszy głowę pod kapturzastą osłonę, przez minutę studiował sylwetki otaczających lodów, po czym wrócił na fotel i wpatrywał się niecierpliwie przed siebie.

„Warlock" szedł za szybko. Kapitan wiedział o tym i tu, wśród lodów, liczył na czujność swoich oficerów pokładowych, lecz wobec jego kipiącej niecierpliwości prędkość była zbyt mała.

Nad horyzontem wyłoniło się coś podobnego do wielkiego lądu: nieprzerwany klif wysokości sześćdziesięciu metrów, wystrojony przez niskie słońce w szmaragdy i ametysty. Dryfująca płyta lodowa o długości czterdziestu mil.

Gdy podchodzili do tej potężnej, świetlistej wyspy, kolory stawały się, coraz bardziej widmowo piękne. W urwiste ściany wcinały się niezliczone zatoki, w głębi szczelin biegnących od góry do dołu tkwił ciemny szafir, lamowany zielenią w tysiącach odcieni.

— Boże, jak pięknie! — powiedział David Allen z czcią człowieka padającego w katedrze na kolana.

Patrzył na lodowe zerwy, pałające gdzie nie gdzie najczystszym błękitem.

Od nawietrznej wielkie bałwany roztrzaskiwały się o lodową ścianę, strzelając białymi fontannami. Góra lodowa znosiła to wszystko niewzruszona.

— Ależ to fantastyczny parawan — wskazał David Allen. — Można by za nim wytrzymać nawet dwanaście w skali Beauforta.

Po zawietrznej stronie lodowego masywu zielone, potulne fale obmywały błękitne zakamarki klifów i „Warlock" szedł w to zacisze, pełne zdumiewającego spokoju górskiego jeziora.

Angel wykorzystał okazję i pojawił się z tacą wypieczonych na brązowo, kornwalijskich przysmaków i z dymiącymi kubkami kakao. Jedli więc śniadanie o trzeciej nad ranem, zauroczeni delikatnym światłem bladego słońca j niewiarygodnym pięknem lodowych turni. Młodsi oficerowie pokrzykiwali z radości na widok pięciu czarnych orek, które podpłynęły tak blisko, że można było podziwiać ich śnieżnobiałe płaty boczne i zęby.

Wielkie ssaki okrążały holownik, a następnie dawały nura pod kadłub, po czym wyłaniały się po przeciwnej stronie, tnąc fale wysokimi, trójkątnymi płetwami grzbietowymi, wydmuchując z nozdrzy powietrze o rybim odorze, który dał się wyczuć aż na mostku. Orki zniknęły, „Warlock" zaś sunął równo przez zakątek spokoju w cieniu lodów niczym niedzielny statek wycieczkowy.

Nicholas Berg nie przyłączył się do tej spontanicznej wesołości. Chrupał jeden z nafaszerowanych mięsem, ociekających od sosu specjałów Angela, ale skurcz żołądka nie pozwolił go skończyć. Złościł go dobry humor oficerów. Śmiech drażnił w sytuacji, gdy życie wisiało na włosku. Walczył z pokusą powiedzenia im paru ostrych słów; w jednej chwili mógł zwarzyć nastrój.

Słuchając beztroskiego przekomarzania się podkomendnych, wydawał się sobie dostatecznie stary, by być ich ojcem. Niecierpliwili go, irytowali, bo potrafili się śmiać, gdy stawka była tak wysoka — życie sześciuset ludzi, wielki statek, dziesiątki milionów dolarów, no i cała jego przyszłość. Skąd mogli znać to uczucie; rzut monetą decydujący o dorobku życia. I nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczął im zazdrościć.

Nie mógł zrozumieć tej zaskakującej potrzeby, pojąć pragnienia, by śmiać się razem z nimi, wspólnie przeżywać ten czas, na krótką chwilę zdjąć z siebie ciężar odpowiedzialności. Przez piętnaście lat nie znał potrzeby pauzy, nigdy Jej nie chciał.

Podniósł się gwałtownie i natychmiast na mostku zapanowała cisza. Każdy oficer skupił się na swoich powinnościach, żaden nie patrzył za nim, gdy wolno kroczył po obszernym pomieszczeniu. Nie potrzebował więc ani jed-nego słowa, by zmienić atmosferę na statku; poczuł się winny. To było zbyt łatwe, zbyt tanie.

Zebrał się w sobie, zdusił wszelką słabość, przywołał wolę i determinację, skoncentrował się na herkulesowej pracy, która go czekała. Przystanął w drzwiach kabiny radiowej. Z Trogiem, siedzącym nad aparaturą, wymienili tylko spojrzenia — ci dwaj mężczyźni, całkowicie oddani swoim obowiązkom, nie mieli czasu na błahostki.

Nick skinął i przesunął się dalej, jego regularna, surowa twarz pełna była stanowczości, a kroki odmierzane pewnie. Kiedy jednak stanął obok bocznych okien na mostku i popatrzył na majestatyczne lodowe ściany, poczuł przypływ zwątpienia.

Ileż spraw musiał poświęcić dla tego, co osiągnął... Ile radości i zabaw odtrącił, aby sprostać wielkim wyzwaniom. Ile piękna mijał, nie mając czasu, by je dostrzec, ile miłości, ciepła i przyjaźni? Z dojmującym bólem myślał o kobiecie, która była jego żoną i która odeszła z jego synkiem. Dlaczego odeszli, z czym go zostawili, i to po wszystkich jego staraniach?

Radio zatrzeszczało i mruknęło za nim na kanale szesnastym, następnie zabrzmiało wyższym tonem i dał się słyszeć wyraźny głos:

Mayday. Mayday. Mayday Tu „Golden Adventurer".

Nick zakręcił się i wbiegł do kabiny radiowej, gdzie rozlegał się spokojny, męski głos, odczytujący współrzędne i dalszą część komunikatu:

W każdej chwili statek może ulec rozbiciu. Rozpoczęto przygotowania do opuszczenia statku. Wzywamy pomocy. Powtarzam; kto może udzielić nam pomocy?

— Dobry Boże! — w głosie Davida Allena brzmiało przerażenie. — Prąd spycha ich na Cape Alarm z prędkością dziewięciu węzłów, do brzegu zostało im pięćdziesiąt mil, a nam do nich dwieście dwadzieścia.

— Gdzie jest „La Mouette"? — ryknął Nick Berg. — Gdzie ona jest, do diabła?

— Musimy się odezwać, panie kapitanie — powiedział David znad mapy.

— Nie można pozwolić, by zeszli do szalup, nie w taką pogodę, panie kapitanie. To byłoby morderstwo.

— Dziękuję panu, pierwszy — cicho odparł Nick. — Pańskie uwagi są zawsze mile widziane. — David zaczerwienił się, ale pod tym rumieńcem nie krył się gniew ani zmieszanie. Nawet w tak pełnej napięcia chwili Nick spostrzegł to. Pomyślał, że jego pierwszy oficer nie tylko ma głowę, ale i charakter.

Oczywiście, David miał rację; jedyne ważne w tym momencie pytanie to — jak uratować tych ludzi?

Nick popatrzył na lodowy masyw i ujrzał chmurę u jego górnej krawędzi. Opadała jak kipiące mleko.

Teraz musiał się odezwać. „La Mouette" wygrała konkurs milczenia. Nick spoglądał na chmurę i układał treść depeszy. Musi wesprzeć kapitana, wymóc na nim odłożenie decyzji o opuszczeniu statku, żeby „Warlock" miał czas na dojście. Może zdąży, zanim uderzą o skały Cape Alarm.

Ciszę panującą na mostku potęgował brak wiatru. Wszyscy patrzyli na Nicka, czekając na jego decyzję. Słychać było tylko trzaski, buczenie i szumy radia, ustawionego na kanał szesnasty — częstotliwość bezpieczeństwa.

Nagle mostek wypełnił głos o silnej, obcej wymowie. Nick, choć tyle lat minęło, natychmiast rozpoznał tę bardzo francuską angielszczyznę.

Kapitan holownika ratowniczego „La Mouette" do kapitana „Golden Adventurer". Idziemy na pomoc z maksymalną prędkością. Czy akceptuje pan otwarty kontrakt Lloyda „No cure no pay"?

Twarz Nicka nie zdradzała żadnych emocji, ale serce tłukło mu wściekle. Jules Levoisin przerwał milczenie. "

— Nanieść pozycję, którą podali — powiedział cicho.

— O rany! Oni są bliżej niż my — David był wyraźnie zaskoczony, oznaczając na mapie położenie .,La Mouette''. — O sto mil.

— Nie — potrząsnął głową Nick. — Levoisin kłamie.

— Pan kapitan...?

— On kłamie. Zawsze kłamie. — Nick zapalił cygaro i zwrócił się do Troga. — Masz miejsce, skąd nadawał?

— Mam tylko jedną współrzędną, nie można określić pozycji...

— Policzmy wobec tego — przerwał mu Nick — ile mógł przepłynąć do tej pory z Golfo San Jorge. Nanieś to — zwrócił się do Davida Allena.

— Jest różnica ponad trzystu mil morskich.

— Otóż to — kiwnął głową Nick. — Ten stary pirat na pewno nie ogłaszałby swojej prawdziwej pozycji. Jesteśmy przed nim i płyniemy o pięć węzłów szybciej. Podamy hol na „Golden Adventurer" zanim on zobaczy rozbitka na ekranie swojego radaru.

— Ma pan zamiar połączyć się teraz z Christy Main, panie kapitanie?

— Nie, panie Allen.

— Ale jeśli nie złożymy teraz oferty, Christy Main zawrze kontrakt z „La Mouette".

—— Nie sądzę — mruknął Nick.

Był pewien, że Duncan Alexander, od którego zależy decyzja o otwartym kontrakcie Lloyda, nie zgodzi się. Póki statek unosi się na powierzchni, będzie Próbował wcisnąć Levoisinowi umowę dniówkowo-premiową. Stary wyjadacz na to nie pójdzie i żaden kontrakt nie zostanie zawarty przed dotarciem Francuza do „Adventurera". Ale wtedy on, Nick, będzie już miał rozbitka na holu, a potem w sądzie wywalczy od drania wynagrodzenie równe dwudziestu pięciu procentom wartości uratowanego statku. Powstrzymał się jednak od powiedzenia tego wszystkiego.

— Tak trzymać, panie Allen. — Tylko tyle od niego usłyszeli, zanim opuścił mostek.

Zamknął drzwi swojej kabiny i oparł się o nie plecami. Zmrużył oczy i zebrał myśli. Więc to była kwestia sekund, że nie ujawnił się i nie pozwolił „La Mouette" na zdobycie przewagi.

— Co za facet! — dobiegł go zza drzwi głos Davida Allena. — W nim nie ma śladu uczuć. Pozwoliłby tym biedakom zejść do łodzi. On chyba musi szczać lodem. — W tym dosadnym komentarzu brzmiała mieszanina oburzenia i strachu.

Po chwili Nick wyprostował się i odepchnął od drzwi. Chciał, żeby to się wreszcie na dobre zaczęło. Oczekiwanie i niepewność w największym bowiem stopniu nadwerężały siły, którymi jeszcze dysponował.

— Boże, pozwól mi dotrzeć tam na czas. — Nie był pewien, czy modli się o ratunek dla ludzi, czy o to, by zdobyć pieniądze za akcję.

Kapitan Basil Reilly, dowodzący statkiem wycieczkowym „Golden Adventurer", był wysokim i szczupłym mężczyzną o posturze znamionującej siłę i wytrzymałość. Mocno opaloną twarz znaczyły ciemne plamy — ślady po łagodnym nowotworze skóry. Miał gęste wąsy w kolorze futra srebrzystego lisa, a oczy, choć w oprawie sieci zmarszczek i podkrążone, jaśniały spokojem i inteligencją.

Stał na nawietrznym skrzydle mostka nawigacyjnego i patrzył na olbrzymie, czarne fale, pędzące, by runąć na jego bezbronny statek. W tym momencie biły z boku, w burtę. Za każdym uderzeniem kadłub drżał i cofał się. Bezsilny, bezwładny, ustępował przed nawałą, a masa wody przewalała się przez relingi, sunęła przez całą szerokość pokładów i spadała kaskadami z przeciwnej strony, porywana w białe bryzgi przez wiatr. Kapitan poprawił na sobie kamizelkę ratunkową, ściągając paski na ramionach.

„Golden Adventurer" nadział się na lód między godziną ósmą a północą podczas wachty, tradycyjnie pełnionej przez najmłodszego z oficerów nawigacyjnych. Wstrząs był ledwie odczuwalny, wyrwał jednak kapitana z głębokiego snu — lekkie przystopowanie i wibracja poruszyły jedną z czułych strun marynarskiego instynktu.

Była to bryła lodu, pływająca tuż pod powierzchnią wody — jedno z najstraszniejszych niebezpieczeństw w tych rejonach. Wielkie, sterczące wysoko góry lodowe pojawiają się wcześnie na ekranach radarów i zauważy je nawet najbardziej gapowaty obserwator pokładowy. Ominąć je nie sztuka. Natomiast lód unoszący się tuż pod powierzchnią wody niemal całkowicie skrywa swoje ogromne cielsko w ciemnej, wzburzonej wodzie i jak potężny drapieżnik czai się do śmiertelnego uderzenia.

Lód ukazuje się na moment w dolinach pomiędzy falami i w lejach wirów niczym tajemnicze, morskie monstrum. Nocą nawet najbystrzejsze oko nie może go wypatrzyć. Woda wycina w blokach olbrzymie, lodowe klingi, o długości do kilkudziesięciu metrów, sterczące poziomo w spienionej toni.

Na jedno z takich monstrów nadział się „Golden Adventurer", sunąc ostrożniutko z prędkością zaledwie dwunastu węzłów, z trzecim oficerem na wachcie. Chociaż na pokładzie uderzenie niemal nie dało się odczuć, lód rozpruł statek jak nóż, którym rozcina się śledzie przed wędzeniem.

Była to klasyczna awaria „Titanica" — ponad trzymetrowa dziura, trzy metry poniżej znaku wolnej burty, najmniej pożądany wlot do dwóch przedziałów wodoszczelnych, w tym do maszynowni głównej.

Bez trudu powstrzymywali wodę aż do momentu, gdy nastąpiło zwarcie w instalacji elektrycznej i eksplozja. Potem kapitan musiał już walczyć o utrzymanie statku na powierzchni. Powoli, krok po kroku, w nieprzerwanej walce morze zdobywało przewagę. Wszystkie pompy zęzowe pracowały nieustannie, ale woda stale się podnosiła.

Przed trzema dniami przeniesiono pasażerów spod głównego pokładu do wyżej położonych pomieszczeń, a wszystkie grodzie wodoszczelne pozamykano. Załoga i pasażerowie byli teraz zakwaterowani w łozach i palarniach. Elegancja i komfort luksusowego statku zamieniły się w ścisk panujący w oblężonym mieście, gdzie warunki są niehigieniczne i szybko się pogarszają. Przypominało to kapitanowi katakumby korytarzy londyńskiego metra, zamienione na schrony przeciwlotnicze w czasie bitwy o Anglię. Jako porucznik na przepustce spędził w tych podziemiach jedną noc, której nie zapomni do końca życia.

Taka atmosfera panowała teraz na pokładzie. Brakowało toalet: czternaście oczek na sześćset osób, z których wiele cierpiało na chorobę morską i biegunkę. Nie było łazienek ani pryszniców, a niedostatek mocy nie pozwalał na podgrzewanie wody w umywalkach. Generatory awaryjne dawały prąd wystarczający jedynie na ruch pomp, minimalne oświetlenie oraz pracę urządzeń łącznościowych i nawigacyjnych. Nie działało ogrzewanie, a temperatura zewnętrzna spadła do minus dwudziestu dziewięciu stopni.

W wielkich pomieszczeniach panował dotkliwy chłód. Pasażerowie, pod stosami koców, kulili się w futrach i pękatych kamizelkach ratunkowych. Na Paru gazowych kuchenkach, przeznaczonych na turystyczne eskapady lądowe, grzano zupę, nad którą unosiły się słupy pary. Większość posiłków, w postaci stężałej zawartości puszek, spożywano jednak na zimno.

Aparatura do odsalania wody stała nieczynna od chwili zderzenia i zapas wody pitnej kurczył się nieubłaganie; racjonowano nawet gorące napoje.

Wśród trzystu sześćdziesięciu ośmiu pasażerów tylko czterdziestu ośmiu nie miało jeszcze pięćdziesiątki na karku, a jednak morale było nadzwyczajne. Te same osoby, które przed wypadkiem potrafiły przychodzić z pretensjami o nie całkiem doskonale odprasowany garnitur lub zbyt niską, ich zdaniem, temperaturę serwowanego wina, teraz przyjmowały kubek bulionu tak, jakby podawano najlepszy rocznik chateau margaux. Tym hartem zawstydzały nielicznych, którzy mieliby chęć się skarżyć. Było to zaiste nadzwyczajne zbiorowisko — ludzie sukcesu i wielkiej prężności, przybyli na koniec świata, by zaznać nowego doświadczenia. Żądni przygody, a nawet niebezpieczeństwa, dramatyczne wydarzenia przyjmowali niemal jak najatrakcyjniejszą część programu wycieczki.

Kapitan, stojąc na mostku, myślał o tym, jak rozpaczliwa jest sytuacja. Przez wirującą szybę żyroskopu widział marynarzy heroicznie zmagających się na dziobie pod komendą pierwszego oficera. Czterej zakapturzeni mężczyźni w lśniących żółtych sztormiakach, zalewani nieustannie falami, zesztywniali od zimna, ruszali się jak automaty, próbując wyrzucić dryfkotwe. Operacja ta miała na celu ustawienie statku dziobem do fali, aby lepiej znosił ataki morza i był mniej powolny sile pchającej go ku skalistemu wybrzeżu. W ostatnich dniach wściekłe bałwany i wiatr już dwukrotnie urywały kotwice pływające.

Przed trzema godzinami kapitan nakazał mechanikom, aby wyszli z dołu, gdzie ryzyko utraty życia było coraz większe, nadzieje zaś na uruchomienie silnika głównego z każdą chwilą niklejsze. Skapitulował w pojedynku z morzem i obecnie planował dalsze ruchy; statek trzeba opuścić i podjąć próbę przeniesienia sześciuset osób z bezwładnego kadłuba na nagie, smagane sztormami wybrzeże Cape Alarm — w warunki jeszcze straszniejsze.

Cape Alarm był jednym z tych paru czarnych jęzorów skalnych, które wysuwały się spod białej czapy Antarktydy. Lód się go nie trzymał. Przypominał kowadło, biorąc na siebie raz po raz uderzenia rozszalałych fal i wichrów. Długi, prosty półwysep wybiegał niemal osiemdziesiąt kilometrów we wschodnią część Morza Weddella i kończył się parą cypli uformowanych na podobieństwo rogów byka, z osłoniętą pośrodku zatoczką, nazwaną imienie^ badacza polarnego sir Ernesta Shackletona.

Zatoka Shackletona, ze stromymi brzegami, pełnymi wypolerowanyc okrągłych kamieni, była lęgowiskiem wielkiej kolonii pingwinów i z tego powodu stanowiła stały punkt programu wycieczkowej ”Golden Adventurera". Podczas każdego rejsu statek kotwiczył w głębokiej i cichej zatoce, a pasażerowie wychodzili na brzeg, aby obserwować i fotografować ptasie rodziny i niezwykłe formacje geologiczne, którym dziwaczne i groteskowe kształty nadał lód i wiatr.

Zaledwie dziesięć dni temu „Golden Adventurer" podniósł kotwicę w Shackleton Bay i wyszedł na Morze Weddella. Pogoda była łaskawa: niemal cisza i powolne, oleiste fale w jasnych promieniach słońca. A teraz, wystawiony na wiatr o sile siedem w skali Beauforta, w temperaturze niższej o dwadzieścia pięć stopni, pchany potężnym prądem, statek powracał na to samo czarne, skaliste wybrzeże.

Kapitan Reilly nie miał żadnych wątpliwości: zostaną wyrzuceni na Cape Alarm — przy tym stanie morza i przy tym wietrze to nieuniknione. Chyba że wcześniej dotrze do nich ten francuski holownik ratowniczy.

„La Mouette" powinna wejść już w zasięg radaru, jeśli podana pozycja była prawdziwa. Basil Reilly zmarszczył czoło, a cień zmartwienia przygasił jego oczy.

— Jeszcze jedna depesza z centrali, panie kapitanie — zakomunikował drugi oficer, młody człowiek o posturze pluszowego misia, cały w grubych, wełnianych dżersejach i w granatowej kurtce. Basil Reilly nie wymagał już od załogi regulaminowego umundurowania.

— W porządku — Railly popatrzył na kartkę. — Wyślij to do kapitana holownika. — W jego głosie wyraźnie brzmiała pogarda, niezgoda na targi pomiędzy właścicielem i ratownikami w chwili, gdy zimne morze śmiertelnie zagraża sześciuset osobom i wielkiemu statkowi.

Wiedział, co zrobi, gdy holownik ratowniczy nawiąże z nimi bezpośredni kontakt, zanim nadzieją się na skalne kły wybrzeża. Nie zważając na jednoznaczne polecenia armatora, użyje swoich kapitańskich uprawnień i natychmiast zaakceptuje pomoc na warunkach Lloyd's Open Form.

— Ale pozwól mu nadejść — zamruczał sam do siebie. — Boże, proszę Cię, pozwól mu przybyć! — Podniósł lornetkę do oczu, zlustrował postrzępiony horyzont i niezliczone grzbiety czarnych fal. Serce w nim zamarło na widok czegoś błyskającego białym kolorem, ale był to tylko refleks słońca na wierzchołku lodowej góry.

Przeszedł na zawietrzne skrzydło mostku. Tu nie potrzebował lornetki; czerń Cape Alarm odcinała się złowrogo od szarzyzny nieba. Wierzchołki pokrywał lód i śnieg, a morze rozbijało się o skały, wyrzucając w górę pióropusze najczystszej bieli.

— Szesnaście mil, panie kapitanie — powiedział podchodząc pierwszy oficer. — A prąd zdaje się skręcać lekko na północ. — Milczeli, balansując bezwiednie, by zrównoważyć gwałtowne kołysanie.

— Gdzie jest ten cholerny żabojad? — spytał oficer zbolałym głosem. Odpowiedzi nie było. Dalej patrzyli w milczeniu na antarktyczny zmierzch, ubierający ponure wybrzeże w pogrzebowy strój z purpury i krepy, zwieńczony gronostajowymi kołnierzami i mankietami lodu.

Była bardzo młoda, nie miała chyba jeszcze dwudziestu pięciu lat i nawet liczne warstwy ciepłej odzieży z męskim, o trzy numery za dużym skafandrem nie mogły ukryć szczupłości jej sylwetki, tej niemal źrebięcej elegancji długich, delikatnych nóg i mięśni, uformowanych przez młodość i gimnastykę.

Głowa, z lekkością osadzona na długiej, wdzięcznej szyi. przypominała złoty słonecznik, a bujna i jasna grzywa długich włosów mieniła się również srebrem, platyną i kolorem miedzianozłotym. Pasmo grubości męskiej ręki w nadgarstku zwinęła niedbale na czubku głowy. Pojedyncze kosmyki spadały na czoło i łaskotały ją w nos, toteż wydymała wargi i zdmuchiwała włosy.

Oburącz trzymała ciężką tacę i poruszała się jak zręczna amazonka, nie pozwalając, by narowiste skoki pokładu zbiły ją z nóg.

— Proszę, pani Goldberg — zachęcała dziewczyna. — To jest balsam dla pani serca.

— Nie, dziękuję, kochanie — zawahała się siwowłosa kobieta.

— No, proszę wziąć, proszę zrobić to dla mnie — namawiała dziewczyna.

— Chyba że tak. — Kobieta podniosła jeden z kubków i z ociąganiem wypiła łyczek. — To jest dobre. Samantha, czy holownik już nadszedł?

— Będzie tu lada minuta, a jego kapitanem jest Francuz. Taki z fantazją, wspaniałymi wąsami i w wieku w sam raz dla pani. Mam zamiar zaraz na wstępie przedstawić go pani.

Kobieta była wdową, pod sześćdziesiątkę, nieco otyłą i dużo bardziej niż nieco wystraszoną. Usiadła trochę prościej.

— Paskuda — uśmiechnęła się.

— Jak tylko skończę z tym — Samantha uniosła tacę — przyjdę do pani. Ułożymy pasjansa, dobrze? — Kiedy Samantha Silver uśmiechała się. jej zęby odcinały się śnieżną bielą od opalonych, brzoskwiniowych policzków i piegów, pokrywających nos złotym pyłem.

Wszyscy przepadali za nią, mężczyźni i kobiety starali się przyciągnąć jej uwagę, mieć dziewczynę na chwilę dla siebie, bo należała do rzadko spotykanych stworzeń, które promieniowały wyjątkowym ciepłem. Taka miła dla oka niewinność, jak kociątko lub śliczne dziecko. Śmiała się i droczyła z nimi w zamian za tę sympatię, dodawała im otuchy, ale pozostawali też z uczuciem zazdrości, gdy odchodziła do innych, wodzili za nią oczami.

Większość z nich uważała, że należy do nich osobiście, pragnęli jej obecności, zadawali pytania, zagadywali, żeby tylko dłużej zatrzymać ją koło siebie.

— Albatros leciał z nami przed chwilą, Sam.

— Tak, widziałam go przez okno...

— To był wędrowny albatros, prawda Sam?

— Pan się pyta? Przecież pan to wie najlepiej, panie Stewart. Diomedea melanophńs — czarny albatros, ale to też dobry znak. Wszystkie albatrosy zwiastują coś dobrego, to fakt dowiedziony naukowo.

Samantha miała doktorat z biologii i była na statku jednym z naukowych przewodników. Na uniwersytecie w Miami zajmowała się pracą badawczą w zakresie ekologii morza. Rejs odbywała w czasie urlopu.

Pasażerowie, o trzydzieści lat od niej starsi, traktowali ją zwykle jak najukochańszą córkę. W momentach trudniejszych role się jednak odwracały — instynktownie wyczuwali w niej siłę i stawali się jak dzieci, ufające w jej opiekę i osłonę. Była więc dla nich ulubioną maskotką, a równocześnie samicą — przewodniczką stada.

Gdy steward ustawiał jej na tacy napełnione ponownie kubki, patrzyła na tłum zgromadzony w holu. Odór nie mytych ciał ludzkich oraz dymu papierosowego tworzył niemal dotykalną, niebieskawą zawiesinę, ale bardzo lubiła tych pasażerów.

„Zachowują się tak dzielnie — pomyślała i była z nich dumna. — Jesteście świetni" — powiedziała w myślach i uśmiechnęła się. Nie zdarzało się jej często znajdować dobrego słowa dla tłumu. Zastanawiało ją niejednokrotnie, jak to się dzieje, że ludzie mili, szlachetni i wartościowi jako jednostki, stają się tak mało pociągającą masą po stłoczeniu w większą grupę.

Przed oczyma wyobraźni zobaczyła niezliczone rzesze na ulicach wielkich miast, ogrody zoologiczne, zwierzęta za kratami. Nienawidziła tego. Jako mała dziewczynka płakała przed klatką niedźwiedzia, który miotał się, oszalały z wściekłości po uwięzieniu. „Betonowe klatki, w których żyją mieszkańcy miast, też doprowadzają ich do nienormalnych zachowań. Wszystkie stworzenia — myślała — powinny mieć swobodę poruszania się, a człowiek, najpotężniejszy z drapieżników, który odebrał to prawo tylu zwierzętom, niszczy teraz sam siebie, trując się i więżąc w zapamiętaniu o ileż dalszym od rozumnego działania niż pęd lemingów donikąd". Tylko w takich warunkach, Jak na „Adventurerze", Samantha nabierała szacunku do ludzi, była z nich dumna i ogromnie lękała się o ich ocalenie.

Ta obawa tkwiła w niej teraz głęboko, na dnie świadomości, bo była niemal stworzeniem morskim, kochała i rozumiała ocean i zdawała sobie sprawę z jego niezmiernej potęgi. Wiedziała, co ich czeka na zewnątrz podczas sztormu i bała się. Wysiłkiem woli skrywała strach. Uśmiechnęła jasno i uniosła ciężką tacę.

W tym momencie z głośników rozległ się zwiastujący zapowiedź trząsł a po chwili w nagłą ciszę popłynął opanowany, wzbudzający zaufanie głos kapitana:

„Panie i Panowie, zwraca się do was kapitan. Z przykrością informuję, że holownik ratowniczy »La Mouette« nie wszedł jeszcze w zasięg naszego radaru i w tej chwili uważam za konieczne przeniesienie wszystkich osób ze statku do łodzi ratunkowych".

W zatłoczonych holach, mimo ryczącego sztormu, dało się słyszeć gremialne westchnienie. Samantha widziała, jak jeden z jej ulubionych pasażerów objął żonę i przycisnął jej siwą głowę do piersi.

„Wszyscy wielokrotnie brali udział w ćwiczebnym alarmie łodziowym i znają swoje stanowiska. Jestem pewien, że nie muszę przekonywać, jak ważne jest zachowanie porządku podczas przechodzenia do stanowisk oraz dokładne wykonywanie poleceń załogi".

Samantha odstawiła tacę i podbiegła w pośpiechu do pani Goldberg. Kobieta, wystraszona i zdezorientowana, płakała cichutko. Samantha otoczy: ją ramieniem.

— No już, już dobrze — wyszeptała. — Nikt nie może widzieć, że płacze.

— Będzie pani ze mną, Samantho?

— Pewnie że będę — postawiła kobietę na nogi. — Wszystko będzi w porządku, zobaczy pani. Proszę sobie pomyśleć, ile będzie pani miała opowiadania wnukom po powrocie.

Kapitan Reilly raz jeszcze dokonał w myślach przeglądu całego plan ewakuacji. Znał już na pamięć wszystkie szczegóły, których wagę docenia dzięki ogromnemu doświadczeniu morskiemu i polarnemu.

Najważniejsze, aby nikt nie wpadł do wody czy choćby nie przemoczył się. W takim morzu można przeżyć cztery minuty. Nawet osoba wyciągnięta ] z wody nie będzie żyć dłużej niż cztery minuty, jeśli nie zdejmie się z niej natychmiast mokrej odzieży i nie przeniesie w ciepłe miejsce. Przy wichurzej wyglądającej na osiem w skali Beauforta, prędkości wiatru ponad sześćdzk siat km/godz. i temperaturze minus dwadzieścia sześć stopni Celsjusza czyni nik wychłodzenia będzie miał najwyższą wartość, to jest siedem. Znaczy tof że po kilku minutach na otwartej przestrzeni człowiek sztywnieje i słabniejj a samo przeżycie jest możliwe tylko przy właściwym postępowaniu.

Drugie co do ważności zagrożenie to załamanie nerwowe, które może wystąpić na skutek zamiany względnego ciepła, komfortu i bezpieczeństwa statku na przeraźliwe zimno i skrajną niewygodę tratw ratunkowych, nad którymi pastwi się antarktyczny sztorm.

Pasażerom udzielono instruktażu i przygotowano psychicznie na taką sytuację, o ile to tylko możliwe. Załoga sprawdziła ubranie i wyposażenie ratunkowe każdej osoby, wydała wysokokaloryczne tabletki, by zwiększyć odporność na zimno. Przydział miejsc w poszczególnych łodziach i tratwach był gruntownie przemyślany, każdą miał dowodzić wysoko kwalifikowany marynarz. Tyle kapitan mógł zrobić. Kolejność ewakuacji opracował równie starannie.

Jako pierwsze powinny być spuszczone szalupy, po trzy z każdej burty, wszystkie pod komendą oficerów nawigacyjnych i z pięcioma marynarzami na pokładzie. Wielka dryfkotwa utrzymywała dziób statku pod wiatr ł fale, pompy dziobowe powinny wygładzić nieco wodę, wyrzucając ropę, i w tych warunkach hydrauliczne żurawie opuszczą łodzie.

Chociaż były to szalupy częściowo opokładowane, wyposażone w silnik i radio, w warunkach antarktycznych nie stanowiły odpowiedniego sprzętu ratunkowego. W ciągu kilku godzin człowiek musiał w takiej łodzi kompletnie przemarznąć. Dlatego nikt z pasażerów nie był kierowany do szalupy. Wszyscy mieli miejsca w wielkich, nadmuchiwanych tratwach ratunkowych o podwójnej powłoce izolującej, samoprostujących się nawet przy najbardziej wzburzonym morzu. Wyposażone były w racje żywnościowe i bateryjny nadajnik radiowy. Mogły bezpiecznie unosić się na najwyższych falach i stanowić schron dla dwudziestu osób, własnym ciepłem dostatecznie ogrzewających wnętrze.

Zadanie szalup polegało na wychwyceniu tratw i odholowaniu ich w zacisze Zatoki Shackletona. Nawet w tych ekstremalnych warunkach holowanie nie powinno trwać dłużej niż dwanaście godzin. Każda szalupa miała ciągnąć pięć tratw i chociaż marynarze planowali wymienne przesiadanie się do tratw, by w ich wnętrzu odpocząć, kapitan Rei Iły nie oczekiwał trudności nie do przezwyciężenia. Spodziewał się, że prędkość holowania będzie wynosić od trzech do czterech węzłów.

Szalupy załadowano sprzętem, paliwem i żywnością, umożliwiającą rozbitkom przeżycie miesiąca, a przy zmniejszonych racjach nawet sześćdziesięciu dni. Po dotarciu do osłoniętych brzegów zatoki tratwy miały być wyciągnięte na ląd i po obłożeniu śnieżnymi płytami przekształcone w chaty typu 'gloo. Dłuższe biwakowanie w Zatoce Sheakletona wydawało się prawdopodobne, bo francuski holownik nie pomieściłby sześciuset osób, część musiałaby czekać na następny statek ratowniczy.

Kapitan Reilly jeszcze raz spojrzał na półwysep. Był już bardzo blisko i nawet w półmroku zapadającej nocy okryte lodem i śniegiem wierzchołki błyskały złowrogo niczym kły jakiegoś strasznego, żarłocznego monstrum.

— W porządku — kapitan skinął w stronę pierwszego oficera. — Zaczynamy.

— Pokład dziobowy. Tu mostek. Możecie zaczynać wyrzut ropy — pierwszy oficer podał komendę przez radio.

Z obu stron dziobu wystrzeliły strugi ropy, rozpościerające się w powietrzu w srebrzyste skrzydła gigantycznej ważki. Ciężka i lepka nie dała się porwać wiatrowi i opadała na wodę grubym kożuchem, opalizując w świetle reflektorów.

Morze zareagowało natychmiast, smagana wiatrem powierzchnia wyrównała się pod ciężarem ropy, skarlałe fale spokojnie wpełzały pod statek.

Dwaj oficerowie na skrzydle mostku czuli nienormalne ruchy wypełnionego wodą kadłuba. Był ociężały i bez życia.

— Spuścić łodzie — rozkazał kapitan, a pierwszy oficer powtórzył komendę przez radio. Hydrauliczne wysięgniki uniosły sześć szalup z łóż i wywiesiły je za burty, grzbiet fali, spłaszczonej przez ropę, przeszedł o mniej niż pół metra pod stępkami łodzi. Oficer w każdej szalupie musiał wybrać właściwy moment i operować windą tak, by opuściła łódź delikatnie, tuż za grzbietem fali, po czym natychmiast odpiąć haki. W ten sposób zmniejszało się ryzyko rozbicia szalupy o stalową burtę statku.

W świetle reflektorów małe łodzie lśniły żółtą barwą i lodowymi girlandami, które upodobniały je do ozdób choinkowych. W okienkach z pancernego szkła jaśniały też białawo skupione twarze oficerów, wypatrujących właściwego momentu, by siąść na wodę.

Nagle gruba, nylonowa lina, trzymająca na uwięzi wypełnioną czaszę dryfkotwy, pękła z hukiem armatniego wystrzału i gwiżdżąc, skręcając się wężowato smagała powietrze — potworne biczysko, zdolne przeciąć człowieka na pół.

To było coś, jak nagłe puszczenie z uwięzi dzikiego ogiera. „Golden Adventurer" zadarł dziób, uradowany odzyskaną swobodą, obrócił się na grzbiecie fali, po czym ponownie na dobre został ustawiony bokiem do nawałnicy, z prawą burtą jako nawietrzną. A trzy żółte szalupy wciąż wisiały u góry.

Ogromna fala z rykiem wytoczyła się z ciemności. Gdy nacierała na statek, jedna z szalup zerwała się z lin i ciężko opadła na wodę. Malutka śruba wirowała zawzięcie, próbując podepchnąć łódź pod falę, ale potężny wał porwał łupinę i grzmotnął nią o stalową burtę statku.

Roztrzaskała się jak dojrzały melon, gubiąc wszystko, co było w środku. Widzieli z mostka bezradnych marynarzy, rzuconych w ciemność. Słabe lampki sygnalizacyjne na kamizelkach ratunkowych świeciły się jak robaczki świętojańskie, aż przepadły w sztormie.

Szalupa dziobowa tłukła w sterburtę jak kołatka o drzwi. Jedna z lin podtrzymujących splątała się i łódź wisiała z rufą zadartą do góry. Każda fala biła szalupą o burtę statku. Przez długie minuty wśród ryków wiatru dawały się słyszeć jęki rannych, które ucichły, gdy z łodzi pozostał tylko bezkształtny wrak.

Trzecia z łodzi również zawisła fatalnie, ale haki otworzyły się i spadła z wysokości sześciu metrów w spienioną kipiel, zanurzając się całkowicie, po czym wyskoczyła na powierzchnię jak spławik wędki, na którą coś brało. Wreszcie nie tyle odpłynęła, co pokuśtykała w ryczącą noc.

— O mój Boże — wyszeptał kapitan Reilly. Jego twarz w światłach mostku wydawała się bardzo stara i wymizerowana. Jedno uderzenie żywiołu pozbawiło kapitana połowy łodzi. W tym momencie nie myślał o marynarzach, którzy zginęli, to sprawa na później, ale o łodziach. Ich utrata burzyła cały plan uratowania pozostałych niemal sześciuset osób.

— Reszta szalup — zameldował łamiącym się głosem pierwszy oficer — bezpiecznie spuszczona na wodę, panie kapitanie.

Osłonięte od wiatru i fal wysokim kadłubem statku, trzy łodzie krążyły rozświetlając mrok szperaczami.

— Trzy łodzie — wyszeptał kapitan — na trzydzieści tratw. — Wiedział, że to grubo za mało, ale musiał natychmiast ewakuować ludzi ze statku, bo poprzez wycie wichru słyszał, przysiągłby, wściekłe uderzenia fal o skały wybrzeża. Zgłodniały Cape Alarm czekał na ofiarę.

— Spuszczać tratwy — polecił cicho kapitan i jeszcze ciszej zamruczał:

— Niech Bóg ulituje się nad nami wszystkimi.

— Numer szesnaście, tutaj — zawołała Samantha. — Wszyscy z szesnastki do mnie. Trzymamy się razem. Nikt nie odchodzi.

Skupiła osiemnaście osób przypisanych do jej tratwy obok mahoniowych drzwi wiodących na otwarty przedni pokład.

— Bądźcie gotowi. Kiedy dostaniemy znak, musimy ruszać się szybko.

Fale przelatywały w poprzek przez statek i spadały kaskadami z zawietrznej burty. Dlatego nie było możliwe ustawienie tratw na wodzie i sprowadzanie pasażerów za pomocą siatek zejściowych. Tratwy przygotowano więc, >,nadmuchano", na pokładzie, pasażerowie zaś przebiegali do ich wnętrza wykorzystując moment spokoju tuż po przejściu fali. Terkocząca winda unosiła pełną tratwę i opuszczała na wodę, we względne zacisze po zawietrznej stronie statku. Jedna z szalup natychmiast podawała hol i tak formowały się te liche konwoje.

— Teraz! — trzeci oficer wskoczył przez mahoniowe drzwi i przytrzymał-je szeroko otwarte. — Szybko! — krzyczał. — Wszyscy razem!

— Idziemy! — odkrzyknęła Samantha i wypadli bezładnie na mokry i śliski pokład. Nie było więcej niż trzydzieści kroków do tratwy, przypominającej monstrualną żółtą żabę z rozdziawionym szpetnym pyskiem, ale podmuch wichru był jak uderzenie topora i Samantha usłyszała krzyk przerażenia. Kilka osób obezwładnionych bezlitosnym smagnięciem zimna zawahało się.

— Naprzód — poganiała i popychała Samantha, podtrzymując równocześnie zażywną panią Goldberg, która nagle stała się ciężka i nieporęczna jak wór ziemniaków.

— Ja ją przeprowadzę — krzyknął trzeci oficer i chwycił starszą panią pod drugie ramię. Wtaszczyli ją do wnętrza tratwy.

— Znakomicie, kochanie — uśmiechnął się oficer do Samanthy. Miał na imię Ken, był o pięć lat starszy, przystojny, męski, sympatyczny i uśmiechał się promiennie. Chyba mogliby zostać kochankami lada chwila, tak myślała Samantha, bo on palił się do tego od chwili, gdy tylko weszła na pokład w Nowym Jorku. Nie kochała go jeszcze, ale coraz bardziej i z coraz większą przyjemnością, jak to ona, ulegała jego czarowi. Właściwie zdecydowała się już na tak i na razie cieszyła się tylko miłym oczekiwaniem dalszego ciągu. W paszczy tej żabowatej tratwy, z nagłym ukłuciem serca, zrozumiała, że oczekiwanie może się nigdy nie ziścić.

— Pomogę ci przy innych — próbowała przekrzyczeć histeryczne zawodzenie wiatru.

— Wchodź do środka — nie zgodził się i zdecydowanym ruchem wepchnął ją do tratwy. Wpełzła do zatłoczonego wnętrza i obejrzała się jeszcze raz na jasno oświetlony pokład.

Ken ruszył do kobiety, która pośliznęła się, upadła i leżała bezradna na mokrym pokładzie, podczas gdy mąż próbował jej pomóc. Młody oficer bez trudu uniósł kobietę i wszyscy troje, zataczając się, parli z wysiłkiem po mocno przechylonym statku ku zbawiennej tratwie.

— Ken, wracaj! Na litość Boską, uciekaj! — krzyknęła Samantha, widząc falę, wpadającą na statek. Ale on zdawał się nie słyszeć. Fala była już na pokładzie; z cichym impetem, jak ogromny, czarny potwór morski przeskoczyła reling po nawietrznej i sunęła dalej.

— Ken!— tym razem spojrzał przez ramię i zobaczył falę na moment przed uderzeniem. Była wyższa od niego. Na ucieczkę do tratwy czy nadbudówki brakowało już czasu. Samantha usłyszała terkot windy i tratwa gwałtownie poderwała się z pokładu. Operator nie mógł pozwolić, by fala rzuciła tratwę na reling lub rozbiła ją o inny obiekt.

Samantha przysunęła się do otworu wejściowego i zerknęła w dół. Ujrzała falę porywającą trzy postacie. Przez moment widziała Kena trzymającego się relingu. Spieniona woda kotłowała się wokół jego głowy. Po chwili zniknął i gdy statek wyprostował się ociężale po przejściu fali, na pokładzie nie było już nikogo.

Po przejściu następnej fali operator windy, umieszczony wysoko w szklanej kabinie, szybko i zręcznie opuścił tratwę na wodę obok szalupy, krążącej w gotowości do holowania.

Samantha starannie zamknęła właz do tratwy i przecisnęła się do pani Goldberg.

— Ty płaczesz, kochana? — spytała kobieta, drżąc i przywierając kurczowo do Samanthy.

— Nie, nie płaczę — Samantha jedną ręką objęła kobietę, a drugą otarła lodowate łzy, spływające jej po policzkach.

Trog zdjął słuchawki i popatrzył na Nicka poprzez gęste kłęby tytoniowego dymu.

— Ich radiooperator wyłączył się. Nadajnik wysyła tylko pojedynczy sygnał naprowadzający, bez przerwy.

Nick wiedział, co to znaczy — opuścili statek. Skinął głową, ale nie odezwał się. Podszedł znowu do drzwi wiodących na mostek. Niecierpliwość nie opuszczała go ani na chwilę, nie pozwalała spokojnie siedzieć i czekać. Powoli stawało się jasne, że stoi w obliczu klęski. W tej hazardowej rozgrywce nie dopisało mu szczęście, a gra szła o samo przetrwanie. Nie ulegało wątpliwości, że „Golden Adventurer" zostanie wyrzucony na brzeg i kompletnie zniszczony przez trwający sztorm. Może oczekiwać od Christy Main zlecenia na asystowanie w prowadzonej przez „La Mouette" ewakuacji rozbitków do Kapsztadu. Zarobione w ten sposób pieniądze będą jednak tylko małym ułamkiem sumy, którą stracił, rezygnując z lukratywnego holowania dla Esso, po to tylko, żeby po desperacku gnać na złamanie karku na południe.

Przegrał. Oczywiście, miną miesiące, zanim skutki błędu dadzą się w pełni odczuć, ale terminy spłaty kredytów i rachunki za następny, budowany obecnie holownik zaczną go powoli dusić i pogrążać.

— Wciąż mamy szansę dotrzeć na miejsce przed wyrzuceniem statku na skały — powiedział David Allen. Nikt inny się nie odezwał.

— Przy brzegu może występować odbity prąd powrotny, który zatrzyma ich tak długo, że będziemy jeszcze mieli możliwość... — David urwał, widząc sceptyczny grymas na twarzy Nicka.

— Jesteśmy jeszcze o dziesięć godzin od nich, a jeśli Reilly nakazał opuszczenie statku, brzeg musiał być bardzo blisko. To dobry marynarz — powiedział Nick, który osobiście zaangażował go jako kapitana „Golden Adventurera". — Był dowódcą niszczyciela na północnym Atlantyku, najmłodszym w marynarce wojennej, potem przez dziesięć lat w P & O, a tam biorą tylko najlepszych... — urwał nagle, niezadowolony z siebie; robił się gadułą.

Podszedł do radaru i ustawił go na największy obszar i jaskrawość. Na krańcach południowych widniał wyraźnie Cape Alarm. Przy dobrej pogodzie byłoby to nie więcej niż pięć godzin, ale dobrej pogody już nie mieli, bo opuścili strefę zacisza przy wielkim masywie lodowym. Mogli płynąć szybciej, „Warlock" był przecież zaprojektowany na wysoką falę, istniało jednak ryzyko zderzenia z lodem i Nick zdecydował się na utrzymanie umiarkowanej prędkości, co oznaczało jeszcze dziesięć godzin żeglugi do „Golden Adven-turera", jeśli ten statek jest jeszcze w ogóle na powierzchni morza.

Z tyłu rozległ się ochrypły i podniecony głos Troga:

— Złapałem coś; minimalna słyszalność i przerywa, ale jest to na pewno bateryjny nadajnik łodzi ratunkowej — przycisnął oburącz słuchawki do uszu.

— Łódź ciągnie grupę tratw ratunkowych z rozbitkami do Zatoki Shac-kletona. Zgubili jedną tratwę, urwała się z holu. Mają za mało łodzi, by szukać tej tratwy. Proszą „La Mouette", żeby ją odnalazła — Trog powtórzył, co udało mu się zrozumieć.

— Jest odpowiedź z „La Mouette"?

— Francuz jest chyba nadal poza zasięgiem tego nadajnika — pokręcił głową Trog.

— Dobrze. — Nick skierował się na mostek. Wciąż nie pozwalał na ujawnienie się w eterze i czuł dezaprobatę swoich oficerów, milczącą, ale wyraźną. Znowu odezwała się w nim potrzeba kontaktu, ciepła, zrozumienia i wsparcia w rozmowie. Nie miał jeszcze tyle siły, by samotnie znosić niepowodzenie. — Znalazłem w locji charakterystykę Cape Alarm, David.

Nick udawał, że nie widzi rumieńca na twarzy pierwszego oficera. Allen zaczerwienił się, słysząc, że kapitan mówi mu po imieniu.

— Wybrzeże jest bardzo strome i wystawione na zachodnie wiatry — kontynuował najspokojniej Nick — ale są również kamieniste plaże. Poza tym ciśnienie gwałtownie wzrasta.

— Tak jest, panie kapitanie — przytaknął entuzjastycznie David. — Zaobserwowałem to.

— Zamiast liczyć na to, że prąd powrotny powstrzyma statek przed uderzeniem o brzeg, pomódl się raczej, aby wyrzuciło go na jedną z tych plaż i żeby skończyła się wichura, bo rozwali wrak na kawałki.

— Zmówię dziesięć zdrowasiek, panie kapitanie — roześmiał się David,

ujęty nagłym przyjacielskim tonem w słowach milczącego zwykle i nieprzystępnego kapitana.

— A drugie dziesięć odmów, abyśmy utrzymali przewagę nad „La Mouette" .— powiedział uśmiechając się Nick.

David widział uśmiechniętego kapitana tylko parę razy i był zdumiony, jak ogromnie uśmiech zmienia tę surową twarz, nadając jej tyle wdzięku i ciepła. Nigdy wcześniej nie zauważył też, jak intensywnie zielone są oczy Nicka Berga ani jak białe i równe są jego zęby.

— Tak trzymać! — zakomenderował Nick i ruszył do swojej kajuty. — Wezwij mnie, jeśli coś się zmieni.

— Tak jest, panie kapitanie. Tak trzymać — powtórzył ochoczo David Allen.

Zdumiewające, wspaniałe blaski południowej zorzy polarnej migotały i mieniły się strumieniami purpury i zieleni, biegnącymi tuż nad horyzontem, tworząc niesamowite tło dla agonii wielkiego statku.

Kapitan Reilly patrzył do tyłu przez mały bulaj szalupy, by widzieć ostatnie chwile swojego statku. Nigdy nie wydawał mu się on tak wysoki i piękny jak w tych strasznych momentach. Kochał wiele statków, traktował je jak cudowne, żywe stworzenia, ale żadnego nie kochał mocniej niż „Golden Adventurera". Czuł, że coś w nim teraz umiera.

Widział zmianę. Fale już tu miały kontakt z lądem, stromym brzegiem Cape Alarm, a opuszczona jednostka, atakowana ze wzmożoną furią przez wodę i wiatr, jakby wpadła w popłoch, jakby wiedziała, jaki los ją czeka.

Przechyły sięgały trzydziestu stopni i w regularnych odstępach pokazywała się czerwień dolnych partii kadłuba. Grzebień wysokich, czarnych skał wybiegał w morze załamując na sobie wściekłe fale i wydawało się, że „Golden Adventurer" musi się na tym klifie rozbić. Jednak dokładnie w ostatnim momencie statek, pchnięty powrotnym prądem, ominął ząb cypla i wsunął się w płytką zatoczkę, niknąc z oczu kapitana Reilly'ego.

Stał jeszcze przez wiele minut, patrząc w tamtą stronę na skaczące grzbiety fal. W płynącym z nieba niesamowitym świetle jego twarz była zielonoszara i gęsto pomarszczona od smutku.

Po pewnym czasie westchnął bardzo głęboko, odwrócił się i całą uwagę poświęcił już prowadzeniu smutnego konwoju rozbitków do zacisza Zatoki Shackletona. Los najwyraźniej stawał się łaskawszy; sprzyjający prąd podpy-chał ich ku brzegowi. Łodzie ratunkowe były rozrzucone na dystansie trzech roił. W kilwaterze każdej szalupy ciągnął się sznur niezgrabnych, ociężałych tratw. Kapitan Reilly porozumiewał się z innymi łodziami drogą radiową.

Mimo okrutnego zimna wszyscy byli w niezłej formie. Posuwali się nadspodziewanie szybko. Zaczynał mieć nadzieję, że dotrą na miejsce nie później niż po trzech, czterech godzinach. Stracili już tylu ludzi, a nie mógł być pewien, czy nie będzie dalszych ofiar, dopóki wszyscy nie dotrą do brzegu.

„Może wreszcie skończyło się tragiczne pasmo nieszczęść — pomyślał i sięgnął po mikrofon nadajnika radiowego. Może wreszcie ten francuski holownik jest w naszym zasięgu".

„»La Mouette«, słyszysz mnie? Odezwij się, »La Mouette«"...

Nadajnik był słaby, a przestrzeń wód i lodów dookoła bezmierna, powtarzał jednak uparcie swoje wezwanie.

Przyzwyczaili się do ekstrawaganckiego funkcjonowania ich okaleczonego liniowca, majestatycznego kołysania, regularnego jak ruch wahadła w gigantycznym metronomie. Przystosowali się do chłodu nie ogrzewanych pomieszczeń wielkiego statku i niewygody związanej z tłokiem i niedostatkiem urządzeń sanitarnych.

Nastawili się psychicznie na zniesienie większych jeszcze uciążliwości i niebezpieczeństw, ale nikt z rozbitków zamkniętych w tratwie numer szesnaście nie wyobrażał sobie czegoś podobnego. Nawet Samantha, najmłodsza, prawdopodobnie najsilniejsza i z pewnością najlepiej przygotowana dzięki treningom, wiedzy i umiłowaniu morza — nawet ona nie miała pojęcia, co to znaczy być na tratwie.

Przy zamkniętym szczelnie włazie do wnętrza nie docierały wprawdzie wiatr ani woda, ale za to panowała kompletna, stuprocentowa ciemność.

Samantha niemal natychmiast zdała sobie sprawę z fatalnego oddziaływania ciemności na morale oraz z powodowanej brakiem światła dezorientacji i zawrotów głowy. Poprosiła więc dwie osoby o zapalanie co jakiś czas światełek lokalizujących, w które wyposażone były kamizelki ratunkowe. Nikła poświata pozwalała dostrzec twarze i mieć odrobinę pociechy z widocznej bliskości innych osób. Następnie pousadzała wszystkich w krąg, z nogami do środka, tak aby tratwa była równo obciążona, a każdy miał trochę własnej przestrzeni.

Ponieważ Ken zginął, musiała przejąć komendę. Nie była to nowa sytuacja, że oczekiwano od niej wskazówek i pociechy. Ona też musiała wysunąć się przez właz, podjąć linę holowniczą i umocować ją do tratwy. Wszystko i to trzeba było zrobić przy potwornym wichrze i mrozie, toteż wróciła do , wnętrza na pół przemarznięta, trzęsąca się, z zesztywniałą twarzą i rękami. Dopiero po półgodzinnym nacieraniu odzyskała czucie w rękach i mogła być pewna, że uniknęła trwałych odmrożeń.

Tratwa poruszała się spokojniej, z większą regularnością opadając i wznosząc się na falach. Nie było tych okropnych szarpnięć liny holowniczej.

Jak szalona rzuciła się do włazu i zgrabiałymi z zimna palcami z wielkim trudem rozsunęła plastik.

Na zewnątrz świt rysował się już na czystym, zimnym niebie o bladym, fiołkoworóżowym kolorze. Chociaż wycie wiatru przeszło już w słaby szept, fale były wciąż wysokie. Morze zmieniło barwę z czerni na ciemną, butelkową zieleń.

Lina holownicza urwała się w pobliżu szekli, do której była przywiązana. Został tylko plastikowy strzęp. Numer szesnasty był ostatnią tratwą w konwoju holowanym przez łódź ratunkową numer trzy. Samantha nie mogła jednak dostrzec żadnej innej tratwy, chociaż wypełzła na zewnątrz i trzymając się kurczowo śliskiej powłoki długo rozglądała się we wszystkie strony.

Ani śladu łodzi, ani śladu skalistego, ośnieżonego, pokrytego lodem na szczytach Cape Alarm. Zdryfowali w ciągu nocy gdzieś w bezkresne pustkowie Morza Weddella.

Z rozpaczy doznała skurczu żołądka i chciało jej się krzyczeć w proteście przeciw następnemu okrucieństwu losu, ale powstrzymała się. Pozostała jeszcze na zewnątrz w przejrzystym, mroźnym powietrzu, które wciągała do płuc ostrożnie, bo wiedziała, że może spowodować odmrożenia wewnętrzne. Wypatrywała i wypatrywała, aż obraz przed oczami rozmazał się od zimna, wiatru i zbyt długiego wysilania wzroku. W końcu chłód zmusił ją do powrotu w ciemność i nieznośny odór tratwy. Opadła wyczerpana pomiędzy nieruchome ciała i mocniej ściągnęła kaptur skafandra. Wiedziała, że już wkrótce zaczną umierać i jakoś dziwnie jej to nie obchodziło. Była w głębokiej rozpaczy. Zamknęła oczy i bez oporu odsuwała się w grzęzawisko upadku ducha, w którym tkwili wszyscy jej podopieczni. Po chwili jednak przełamała apatię.

— Nie mam zamiaru umierać — powiedziała sobie stanowczo. — Nie, chcę się kłaść i umierać. — Z wielkim wysiłkiem uniosła się do klęku. Miała wrażenie, że dźwiga plecak pełen ołowiu, taki był fizyczny ciężar jej rozpaczy.

Podczołgała się do schowka pośrodku tratwy, w którym znajdował się żelazny zapas żywności i sprzęt sygnalizacyjny. Zgrabiałymi palcami z ogromnym trudem odwinęła z poliuretanowej folii nadajnik wielkości pudełka papierosów. Nie musiała czytać naklejonej na obudowie instrukcji. Włączyła go natychmiast. Przez czterdzieści osiem godzin, bo taka jest żywotność baterii, na częstotliwości sto dwadzieścia jeden i pół megaherca będzie emitowany buczący sygnał. Czy uchwyci go radiogoniometr nadciągającej pomocy?

Była taka możliwość, po prostu szansa, że francuski holownik odbierze ten wątły sygnał i ruszy po tropie do nadajnika. Zmusiła się, by przestać o tym myśleć, i rozpoczęła pracę w tych warunkach iście herkulesową: podgrzewania kubka wody. Trzymała na kolanach malutką kuchenkę na paliwo stałe i, mimo szalonego tańca tratwy, starała się nie doznać poparzeń. Równocześnie szukała w sobie odwagi i słów, by powiedzieć innym o ich trudnym położeniu.

Opustoszały „Golden Adventurer", z martwymi silnikami, zablokowaną śrubą, ale oświetlonym pokładem i nadajnikiem ustawionym na emisję sygnału ciągłego, dryfował szybko ku czarnym skałom Cape Alarm.

Skały te były tak twarde, że mimo trwających wiecznie wściekłych ataków morza ściany nie ulegały kruszeniu. Trwały: pionowe i lśniące.

Uderzenia następowały jedno po drugim, bez chwili przerwy. Fale waliły z furią, po czym białymi fontannami piany strzelały wysoko w powietrze u stóp nieustępliwego klifu i wycofywały się już z mniejszą werwą.

Te powracające fale powstrzymywały „Adventurera" przed uderzeniem w skalistą ścianę. Urwisko opadało jeszcze czterdzieści sążni, czyli ponad siedemdziesiąt metrów, pod powierzchnię wody. Dno było cały czas głęboko pod kilem statku, w tym miejscu nie mógł więc osiąść na mieliźnie czy kamieniach.

U stóp wysokiego brzegu wiatr znacznie osłabł i liniowiec znalazł się nagle w pasie niesamowitej ciszy. Dryfował, zwrócony bokiem do potężnej ściany, i coraz bardziej się do niej zbliżał. Raz, w szczególnie głębokim przechyle, dotknął nawet skały krawędzią nadbudówki, natychmiast jednak powracająca fala odepchnęła go nieco dalej. Przysunął się znowu i był tak blisko, że ktoś stojący na skalistym gzymsie mógłby jednym skokiem znaleźć się na pokładzie. Tak wędrował — dziwnie spokojnie, równolegle do klifu.

Masyw kończył się nagle, rozcięty na krańcu na trzy wysokie filary serpentynitu, nie ustępujące kształtem kolumnom olimpijskiej świątyni Zeusa.

„Golden Adventurer" trącił jeden z tych filarów rufą, zeskrobując farbę z burty i łamiąc reling. Rufa odbiła się i cały statek wykonał lekki zwrot. Dziób skierowany był teraz dokładnie w szerokie wejście do płytkiej zatoki, ukrytej za końcówką masywu.

W tym miejscu bardziej kruche skały łatwo ulegały procesom wietrzenia i wyniosłe ściany zamieniły się w rumowisko otoczaków wielkości piłki futbolowej, wypolerowanych przez wodę i piach do gładkości kuli armatniej.

Za każdym razem, gdy fala wchodziła do zatoczki, rozlegał się łoskot tłukących o siebie kamieni i szum przewalanych zwałów skruszonego lodu.

Statek oddalił się już od klifu i pchany słabnącym, ale wciąż silnym wiatrem wsuwał się coraz głębiej w zatokę.

Brzeg wokół wznosił się łagodnie, a fala, obciążona masą lodu, traciła impet jeszcze przed dotarciem do kamienistej plaży. Statek sunął więc do linii brzegowej w równym tempie, pchany przez wiatr i wyciszone już fale.

Gdy zarył o dno, blachy kadłuba zajęczały potężnie. Otoczaki ustępowały powoli i ogromne cielsko statku bezwładnie wrzynało się w stały ląd. Krótka noc dobiegła końca, wiatr osłabł jeszcze bardziej, a wraz z nim zmniejszyły się fale. Nadeszła pora odpływu.

Koło południa „Golden Adventurer" był na dobre osadzony na gruncie, z pokładem wznoszącym się ku dziobowi pod kątem dziesięciu stopni. Tylko rufa wciąż jeszcze unosiła się na wodzie, podjeżdżając w górę i opadając jak huśtawka na falach. Temperatura obniżyła się jednak gwałtownie i wodę wokół rufy skuł lód.

Statek piętrzył się bardzo wysoko ponad błyszczącą, kamienistą plażę. Nadbudówki powlekały półprzeźroczyste, lodowe lamówki i girlandy, a podobne do rapierów stalaktyty wisiały u kluz kotwicznych i pokładowych otworów ściekowych.

Generator awaryjny wciąż pracował i choć na statku nie było żywego ducha, w opustoszałych salach paliły się światła i rozbrzmiewała pogodna muzyka.

Oprócz dziury w burcie, przez którą wciąż wchodziła kotłując się woda, nie było innych, zewnętrznych uszkodzeń, toteż na tle dzikich, przerażających szczytów i żlebów Cape Alarm statek wcale nie wyglądał na wrak. Przeciwnie, wydawał się wspaniałym kąskiem, soczystą, dojrzałą śliwką, gotową do j zerwania.

Pod pokładem, w kabinie radiowej, nadajnik nieustannie wysyłał sygnał, słyszalny w promieniu pięciuset mil.

Nick Berg dwie godziny spał jak zabity i obudził się z poczuciem, że nastąpi niebawem coś ważnego — przełom. Potrzebował jednak całych dziesięciu sekund, aby wreszcie uświadomić sobie, gdzie się znajduje.

Zgramolił się z koi. Dwie godziny snu to jednak za mało. Głowę miał zaczadzoną zmęczeniem. Chwiał się na nogach przy goleniu. Pod parzącym prysznicem próbował dobudzić się na dobre.

Idąc na mostek stwierdził, że Trog wciąż siedzi przy swojej aparaturze.

Kaprawymi, czerwonymi oczkami zerknął na Nicka. Było oczywiste, że nie spał ani chwili. Nick zawstydził się własnej słabości.

— Wciąż mamy przewagę nad „La Mouette" — powiedział Trog i obrócił się z powrotem do swoich przyrządów. — Przypuszczam, że prawie sto mil.

Na mostku pojawił się Angel z tacą pachnącą tak, że Nick poczuł cieknącą ślinkę.

— Mały specjał na śniadanko, kapitanie — zapowiedział Angel. — Nazywam to „jaja na anielskich skrzydłach".

— Kupuję — Nick z pełnymi ustami znowu był przy Trogu. — Co z „Adventurerem"?

— Bez przerwy nadaje sygnał ciągły, ale od prawie trzech godzin pozycja się nie zmienia.

— To znaczy, że morze wyrzuciło go na brzeg — zamruczał Nick, zapominając o jedzeniu. W tym momencie na mostek wszedł David Allen, dopinając marynarską kurtkę. Oczy miał podpuchnięte, a włosy zmoczone i w pośpiechu zaczesane. Z tyłu głowy sterczał mu kogut. Najwyraźniej nie potrzebował wiele czasu, by zorientować się, że kapitan jest ponownie na mostku.

— Wyrzucony na brzeg, ale chyba nie rozbity, skoro nadaje — od razu odniósł się do słów kapitana.

— Widać pomogły twoje zdrowaśki, David — Nick błysnął uśmiechem, czego nie robił za często, a pierwszy oficer sięgnął dłonią pod blat stołu.

— Odpukać w nie malowane drewno.

Nick poczuł, że spada z niego ciężar rozpaczy i zmęczenia. Nabrał jeszcze raz specjałów Angela i delektował się nimi, podchodząc do frontowego okna. Morze zdecydowanie się wygładziło, ale blade, maślanego koloru słońce, wiszące nisko nad horyzontem nie dawało ciepła. Termometr pokazywał minus trzydzieści cztery stopnie Celsjusza.

Na półkuli południowej, w szerokościach wyższych od sześćdziesięciu stopni, na skutek kręcącej się nieustannie karuzeli niżów atmosferycznych pogoda jest tak niestabilna, że wichura może pojawić się w parę minut i równie nagle ucichnąć. Ale regułą jest pogoda paskudna. Przez co najmniej sto dni w roku wiatr osiąga w skali Beauforta co najmniej siedem — „bardzo silny". Fotografie Antarktydy zwykle pokazują jej fałszywy obraz: skrzące się w słońcu śnieżne połacie kontynentu z efektownymi górami lodowymi u wybrzeży. Fałsz bierze się stąd, że trudno robić zdjęcia podczas zamieci.

Nick nie ufał tej ciszy, a równocześnie modlił się, by trwała. Właśnie myślał o zwiększeniu prędkości, gdy oficer wachtowy podał gwałtowną zmianę, kursu. Na wprost Nick zobaczył złowrogie zawirowania wody i gdy "Warlock" skręcał w bok, by je ominąć, potwór wynurzył się częściowo.

Była to zabójczo wielka bryła czarnego lodu, poliniowana smugami błota zebranego przez lodowiec. Nick nie kazał zwiększać prędkości.

— Powinniśmy zobaczyć Cape Alarm w ciągu godziny, jeśli utrzyma się taka widoczność — cieszył się David.

— Nie utrzyma się — oświadczył Nick. — Zaraz będziemy mieli mgłę. — Wskazał na białe kłaczki i tampony pary snujące się widmowo tuż nad falami. Były efektem powiększającej się różnicy temperatur powietrza i wody.

— Za cztery godziny dotrzemy do „Golden Adventurera" — ponownie podekscytowany David uderzył dłonią w stół. — Jeżeli pan pozwoli, kapitanie, zejdę sprawdzić jeszcze raz liny ratunkowe i sprzęt do holowania.

Mgła wokół zgęstniała, ograniczając widoczność do kilkuset metrów. Nick chodził po mostku tam i z powrotem jak lew w klatce. Ręce miał splecione z tyłu, a w zębach czarne, nie zapalone cygaro. Zatrzymywał się za każdym razem, gdy Trog przechwytywal transmisje Christy Main, Mesa Levoisina i kapitana Reilly'ego, nadającego na VHF.

Nieco później, ale jeszcze w godzinach porannych, Reilly podał, że konwój rozbitków dotarł do Zatoki Shackletona, nie ponosząc już żadnych strat. Lepsza pogoda umożliwiła sprawne założenie obozowiska. Reilly kończył, prosząc „La Mouette" o nasłuch na częstotliwości 121,5 MHz, czyli na zakresie nadawania tratwy, która urwała się nocą z holu. „La Mouette" nie potwierdziła odbioru tej wiadomości.

— Nie prowadzą nasłuchu na wysokich częstotliwościach — mruknął Trog.

Nick pomyślał o nieszczęśnikach, dryfujących na tym straszliwym mrozie. Skonstatował, że mogą przeżyć najwyżej do wieczora, jeśli temperatura nie podniesie się znacznie. Następnie skoncentrował się na negocjacjach Christy Main z „La Mouette".

Strony diametralnie zmieniły swoje pozycje przetargowe.

Kiedy „Golden Adventurer" dryfował po otwartym morzu, akcja ratownicza miała polegać na wystrzeleniu liny ratunkowej, podaniu liny gończej, a z nią stalowego holu. Wówczas Jules Levoisin zabiegał o kontrakt typu Lloyd's Open Form „No cure no pay".

Umowa taka stwierdza, że ratownik dostaje zapłatę tylko wtedy, gdy przeprowadzi skuteczną akcję. Ponieważ powodzenie akcji wydawało się pewne, również zapłata wyglądała na gwarantowaną. Jej wysokość określa komisja arbitrażowa Lloyda w Londynie, kierując się zasadami międzynarodowego prawa morskiego. Jest to zawsze procent od wartości uratowanego statku. Jak wysoki procent — to zależy od stopnia trudności akcji i niebezpieczeństw, które musiał przezwyciężyć ratownik. Jeśli umie on sugestywnie odmalować przed komisją arbitrażową obraz swojej odwagi i profesjonalnej biegłości, zapłata może wynieść miliony dolarów.

W Christy Main walczyli zażarcie, żeby się od „No cure no pay" wykręcić, podtykali Levoisinovi ofertę dniówkowo-premiową, bo to powinno obniżyć koszty, ale nie mogli przełamać jego galijskiej zachłanności do chwili, kiedy stało się pewne, że „Adventurer" tkwi już na skałach wybrzeża.

W tym momencie role odwróciły się diametralnie. Jules Levoisin natychmiast nadał depeszę, w której wyczuwało się nutę paniki. Warunki Lloyd's Open Form nie mogły go już interesować. Powodzenie akcji ratowniczej było już bowiem mocno niepewne. „Adventurer" na skałach Cape Alarm mógł się zamienić w kupę złomu i wówczas realna stawała się perspektywa „no pay" — bez zapłaty.

Levoisin zaczął desperacko walczyć o kontrakt dniówkowy, obejmujący dojście z wybrzeża Ameryki Południowej i transport rozbitków. Oferował swoje usługi za dziesięć tysięcy dolarów dziennie plus premia dwa i pół procenta wartości ewentualnie uratowanego statku. To były rozsądne warunki, bo Jules Levoisin porzucił mrzonki o ciężkich milionach i powrócił do świata realnego.

A jednak Christy Main, proponująca uprzednio szczodrą stawkę dzienną, teraz pospiesznie wycofała ofertę.

— Zaakceptujemy kontrakt Lloyd's Open Form, a w jego ramach transport rozbitków — ogłosili na kanale szesnastym.

— Warunki na miejscu akcji uległy zmianie — odpowiedział im Lavoisin, a Trog wykorzystał okazję, by określić aktualną pozycję „La Mouette".

— Zostawiamy ją w tyle — ogłosił z satysfakcją, błyskając czerwonymi oczkami, podczas gdy Nick nanosił pozycję na mapę.

Na mostku „Wariocka" znowu zrobiło się tłoczno. Pod byle pretekstem zjawiał się tam niemal każdy oficer. Wszyscy w umundurowaniu roboczym: grubych granatowych kurtkach, ciężkich butach, w dżersejach i kominiarkach. Patrzyli z wielką fascynacją na znaki nanoszone na mapę i półgłosem spierali się ze sobą.

Wszedł David z naręczem ubrań.

— Przyniosłem coś, w czym pan kapitan będzie mógł wyjść na pokład. Pożyczyłem. To są rzeczy starszego mechanika. Jest pan tego samego wzrostu.

— Czy starszy mechanik wie o tym?

— Nie. Wziąłem to po prostu z jego kabiny.

— Dobra robota, David — zaśmiał się Nick. — Zanieś to do mnie — czuł coraz więcej sympatii do młodego człowieka.

— Panie kapitanie — krzyknął nagle Trog. — Złapałem nowy sygnał. Minimalna słyszalność. Na paśmie 121,5 MHz.

— Do diabła! — David Allen zatrzymał się w drzwiach kabiny kapitańskiej. — Do diabła! — powtórzył wyraźnie strapiony. — To ta cholerna zbłąkana tratwa.

— Kąt kursowy! — rzucił gniewnie Nick.

— Kąt kursowy dwieście osiemdziesiąt stopni, magnetyczny zero czterdzieści pięć stopni — podał natychmiast Trog, a Nick poczuł wzbierającą w nim ponownie złość.

Tratwa była gdzieś' na lewym trawersie, osiemdziesiąt stopni od ich kursu na „Golden Adventurera".

Konsternacja na mostku objawiła się głośniejszymi sporami, które Nick uciszył jednym ponurym spojrzeniem. Wszyscy w milczeniu patrzyli na mapę. Pozycje obu holowników zaznaczone były kolorowymi szpilkami, a „Golden Adventurera" czerwoną chorągiewką. Do chorągiewki nie było już daleko, ale przewaga „Warlocka" nad „La Mouette" niewielka, toteż jeden z młodszych oficerów nie mógł się powstrzymać od komentarza:

— Jeżeli popłyniemy do tratwy, podamy temu cholernemu żabojadowi „Adventurera" na tacy.

Te słowa ponownie wznieciły dyskusję, prowadzoną jednak ściszonymi głosami. Nick Berg nie patrzył na oficerów. Pozostał pochylony nad stołem, z pięścią na mapie zaciśniętą tak mocno, że knykcie osiągnęły kolor kości słoniowej.

— Boże, oni tam pewnie padli co do jednego do tej pory, a my rzucamy wszystko, aby odłowić paru sztywnych.

— Nie da się dokładnie powiedzieć, gdzie oni są. Te nadajniki mają zasięg stu mil.

— A tymczasem „La Mouette" zgarnie wszystko.

— Moglibyśmy zająć się tratwą później, kiedy już weźmiemy na hol „Adventurera".

Nick wyprostował się powoli i wyjął cygaro z ust. Popatrzył na Davida Allena i odezwał się tonem pozbawionym jakiejkolwiek ekspresji:

— Pierwszy oficer zechce pouczyć młodszych kolegów o zasadach obowiązujących na morzu.

David Allen milczał przez chwilę, po czym powiedział cicho:

— Ratowanie życia ludzkiego na morzu ma absolutne pierwszeństwo.

— Tak jest, panie Allen — skinął Nick. — Proszę zmienić kurs o osiemdziesiąt stopni na lewą burtę i kierować się na nadajnik wzywający pomocy.

Wyszedł do kabiny kapitańskiej. Na mostku był całkowicie opanowany, ale u siebie z całej grzmotnął siły pięścią w stół.

Nikt z zebranych nie odezwał się przez długie pół minuty, wreszcie trzeci oficer zaprotestował nieśmiało:

— Przecież byliśmy już tak blisko!

David Allen wstał i zirytowany podał komendę sternikowi.

— Nowy kurs magnetyczny zero czterdzieści pięć stopni. Gdy „Warlock" przechylił się, robiąc zwrot, David z wściekłością rzucił na stół trzymane naręcze odzieży i podszedł do Troga.

— Skorygować kurs? — spytał.

— Zmień na zero pięćdziesiąt stopni — poinstruował Trog i zarechotał ze swoistą ciepłą drwiną. — Najpierw mówiłeś, że w nim nie ma śladu uczuć j że szczy lodem, a teraz kwiczysz jak dzieciak, bo ruszył na sygnał SOS.

David Allen nie powiedział nic, „Warlock" zaś przebijał się przez mgłę, z każdym obrotem wielkiej śruby oddalając się od pieniędzy, które były tak blisko. Z „La Mouette", gnającej przez ostatnie połacie otwartego morza ku Cape Alarm, płynęły niczym szyderstwa komunikaty radiowe, w których Francuz targował się z londyńskimi armatorami.

Mgła tak zgęstniała, że wydawało się, iż można ją kroić nożem. Z mostka nie było widać dziobu. Nick czuł się jak ślepiec w nieznanym pomieszczeniu.

Ponownie znaleźli się w rejonie obfitującym w ogromne, stołowe góry lodowe. Krawędzie lodowych wysp rozświetlały się zielono i złowrogo na ekranie radaru, a straszny zapach i smak lodu wyczuwali w każdym oddechu.

— Radiooficer? — zwrócił się Nick głosem pełnym napięcia, nie zdejmując wzroku z kłębiącej się przed nim mglistej kurtyny.

— Nadal brak kontaktu — odpowiedział Trog.

Nick wstał. Mgła hipnotyzowała go i czuł zawroty głowy. Przez moment wydawało mu się, że statek przechyla się bardzo mocno na jedną stronę, tak jakby był to pojazd kosmiczny. Z dużym trudem przepędził te halucynacje i zmusił się do bardzo uważnego wypatrywania zarysów lodu we mgle.

— Nie słychać ich już prawie godzinę — zamruczał koło niego David.

— Albo wyczerpała się bateria nadajnika, albo nadziali się na lód i utonęli... — trzeci oficer pospieszył z domysłami na tyle głośno, że Nick mógł je usłyszeć.

— ...albo są zasłonięci górą lodową — dokończył Nick.

Przez chwilę na mostku panowała cisza, przerywana tylko powtarzanymi półgłosem komendami zmiany kursu; „Warlock" musiał posuwać się zygzakiem, by ominąć niewidoczne, lecz wszechobecne góry lodowe.

— W porządku — Nick zdecydował się w końcu. — Musimy przyjąć, że tratwa przepadła i przerwać poszukiwania. Nastrój wyraźnie się poprawił.

— Proszę określić nowy kurs na „Golden Adventurera" i zwiększyć moc do pięćdziesięciu procent.

— Wciąż możemy dołożyć żabojadowi — spekulacje i nowe nadzieje jeszcze raz podekscytowały młodszych oficerów.

— Mógł wpakować się w lód, może musiał zwolnić — życzyli niepo-wodzenia „La Mouette" i jej kapitanowi. Nawet pokład pod nogami Nicka zdawał się drgać odzyskanym przez statek wigorem i lekkością, gdy kładli się na nowy kurs i ruszali ponownie do desperackiej gonitwy po nagrodę.

— David — zaczął cicho Nick — jedna rzecz jest teraz pewna: nie uda nam się wyprzedzić Levoisina. Dlatego musimy sięgnąć po nasz atut. — chciał przejść do szczegółów, ale przerwał mu Trog głosem piszczącym z podniecenia.

— Jest sygnał na częstotliwości sto dwadzieścia jeden i pół — krzyknął, powodując wyraźne niezadowolenie na mostku.

— O Boże! — powiedział trzeci oficer. — Położyliby się wreszcie i umarli.

— Ta wielka góra lodowa na północ od nas działała jak ekran — snuł przypuszczenia Trog. — Teraz są już blisko. To nie potrwa długo.

— Na tyle długo, że stracimy resztkę szans na pieniądze.

Góra lodowa była tak wielka, że wpływała wyraźnie na pogodę wokół. Tworzyły się przy niej wiry i prądy tak w powietrzu, jak i w wodzie. Mgła nagle rozsunęła się niczym kurtyna w teatrze, odsłaniając monstrualną ścianę lodu, zieloną i niebieską z ciemniejszymi smugami błota nazbieranego kiedyś przez lodowiec. Morze powycinało w lodzie majestatyczne łuki i groty.

— Tam są!

Nick chwycił lornetkę z płóciennego kosza i zaczął się wpatrywać w ciemny punkcik, widoczny wyraźnie na tle lśniącej ściany lodu.

— Nie — mruknął. Na kawałku kry zebrało się pół setki pingwinów cesarskich. Te wielkie czarne ptaki, sięgające mężczyźnie do ramienia, nawet przez lornetkę łudząco przypominały ludzi.

„Warlock" mijał je w niedużej odległości. Nagle się przestraszyły i padły na brzuchy, po czym pomagając sobie krótkimi skrzydłami, podczołgały się do krawędzi kry i dały nura do cichej, parującej wody. Kra zatańczyła na fali biegnącej od statku.

„Warlock" przechodził raz po raz z kłębów mgły w przestrzenie całkowicie przejrzyste. W strefach pośrednich doświadczali zjawiska szczególnej fatamorgany: gromady pingwinów zamieniały się w stada słoni lub grupy ludzi wymachujących rękami, przed dziobem wyrastały widmowe skały i góry, by zniknąć w ułamku sekundy.

Sygnał SOS osłabł i zanikł, po chwili brzmiał donośnie w ciszy mostk i znowu ucichł.

— A niech ich wszyscy diabli — zaklął cicho David, czerwony z podenerwowania. — Gdzie oni są, do licha? Dlaczego nie wystrzelą rakiety? — jsfikt nie odpowiedział i następne mgliste monstrum pochłonęło statek, tłumiąc równocześnie wszelkie dźwięki na pokładzie. — Może spróbuję obudzić ich syreną, panie kapitanie? — spytał David, gdy „Warlock" wynurzył się na wolne od mgły, pełne oślepiającego słońca poletko. Nick mruknął przyzwalająco, nie odejmując lornetki od oczu.

David sięgnął nad głowę do czerwonej dźwigni rogu mgłowego i potężny basowy ryk, charakterystyczny głos oceanicznych statków ratowniczych, runął w mgłę, która, zdawało się, zadrżała. Dźwięk syreny odbijał się rykoszetem echa od ścian gór lodowych jak spadający z nieba grzmot.

Samantha użyła przykrywki schowka, zrobionej z włókna szklanego, jako podstawki pod malutką kuchenkę, na której podgrzewała wodę w aluminiowym kubku, balansując czujnie, bo tratwa kołysała się na falach.

Niebieski płomień rozjaśniał tę mroczną, plastikową jaskinię i promieniował słabiutkim blaskiem ciepła, zbyt nikłego, by ocalić życie. Już umierali.

Gavin Stewart o srebrzystych włosach trzymał na piersi głowę żony. Nie żyła od prawie dwóch godzin. Ciało jej już ostygło, a twarz była spokojna, woskowa.

Samantha nie mogła na to patrzeć. Pochyliła się nad kuchenką, wrzuciła do wody kostkę bulionu wołowego i mieszała powoli. Mrugała, bo przenikliwe zimno wyciskało jej łzy z oczu. Czuła, jak kropelka spływa jej po nosie, i z wielkim wysiłkiem uniosła ramię, by strącić ją rękawem. Bulion był ledwie letni, ale nie chciała tracić więcej czasu ani paliwa.

Blaszany kubek wędrował wolno z jednych zgrabiałych dłoni do drugich. Siorbali ciepławą zupę i podawali z ociąganiem dalej, choć byli i tacy, którzy nie mieli ani siły, ani zainteresowania nawet odrobiną jedzenia.

— Proszę, pani Goldberg — wyszeptała z trudem Samantha. Miała wrażenie, że zimno dusi ją za gardło, a smród panujący w tratwie przyprawiał o pulsujący, dotkliwy ból głowy. — Musi pani wypić — Samantha dotknęła twarzy kobiety i cofnęła rękę. Twarz była jak zimny popiół.

Minęły długie minuty, zanim przezwyciężyła szok i naciągnęła zmarłej kaptur futerka na twarz. Chyba nikt tego nie zauważył. Wszyscy byli pogrążeni w letargu.

— Proszę — wyszeptała do mężczyzny obok i zacisnęła jego sztywne Palce na ciepłym kubku. — Proszę wypić, zanim wystygnie.

Nagle powietrze wokół niej zadrżało od potężnego dźwięku. Jakby ryk padającego byka lub huk kuł armatnich, dziurawiących sklepienie niebieskie.

Najpierw myślała, że to w jej obolałej głowie tak zagrzmiało, i dopiero gdy wszystko się powtórzyło, powstała.

— O Boże — wyszeptała. — Są wreszcie. Wszystko będzie dobrze. Uratują nas.

Zesztywniała, powoli, jak stara kobieta, dotarła do schowka.

— Przypłynęli. Wszystko jest dobrze, dzieci, wszystko będzie dobrze — mamrotała. Zapaliła lampkę na swojej kamizelce ratunkowej. W słabym świetle odnalazła wiązkę pochodni. — Chodźcie, kochani. Posłuchajmy. To dla szesnastki — próbowała poderwać ich, mocując się z zamknięciem włazu. Oni jednak byli nieruchomi i nie odpowiadali w ogóle. Kiedy więc wydostała się w końcu w zamarzającą mgłę, pociekły jej łzy — to nie było na skutek zimna.

Patrzyła w osłupieniu na gigantyczne kaskady lodu, spadające koło niej od samego nieba, pionowe, przerażające ściany półprzeźroczystego, zielonkawego lodu. Dopiero po dłuższej chwili pojęła, że tratwa zdryfowała pod krawędź płytowej góry lodowej. Czuła się malutka i licha u stóp tej ociężałej szklistej masy.

Przez czas, który wydawał się wiecznością, stała z zadartą głową, patrząc na to niesamowite otoczenie, aż powietrze zadrżało ponownie od basowego ryku syreny. Wypełnił wirujące zwoje mgły i uderzył w lodowe urwiska ponad jej głową, po czym przeszedł w dudniące echa, obecne we wszystkich szczelinach, niszach i załomach ogromnej góry.

Samantha podniosła jedną z pochodni i musiała użyć całej siły zmarzniętego ramienia, by wyszarpnąć sznur zapalnika. Płomyk wystrzelił wraz ze smugą białego, gryzącego dymu i rozrósł się w oślepiający, szkarłatny ogień — na morzu znak wołania o pomoc. Stała podobna do miniaturowej Statui Wolności, w jednej ręce trzymając wysoko płomień, i przez łzy wypatrywała ratunku w posępnych ławicach mgły.

I znowu zwierzęcy ryk syreny zahuczał w mlecznym, mroźnym powietrzu. Róg mgłowy był tak blisko, że Samantha czuła, była pewna, że czuje, jak fala powietrzna pochyla ją tak, jak wiatr pochyla łan zboża na stoku wzgórza. Potem ta fala poszła do góry, by zderzyć się z lodowym klifem.

Morze i wiatr oraz huśtawka temperatur nieustannie przekształcają lśniące cielsko góry. Te siły znalazły słabe miejsce, pionowe pęknięcie jak od uderzenia siekierą, biegnące od szczytowej płaszczyzny sto pięćdziesiąt metrów w dół da garbatego spodu, głęboko pod powierzchnią wody.

Grzmot syreny „Warlocka" znalazł w tej szczelinie doskonały apara|| rezonansowy. Lód po obu jej stronach wpadł w wibracje o niejednakową częstotliwości. I po chwili, z błyskiem i trzaskiem szkła pękającego pc uderzeniem, góra przełamała się. Sto milionów ton lodu oderwało się wielokrotnie potężniejszego masywu głównego. Ta mniejsza „górka lodowa" j tak była dwa razy większa od londyńskiej katedry św. Pawła. Gdy już uwolniona kołysała się i kręciła, zaczęły w niej grać nowe naprężenia, z hu-laem następowały kolejne eksplozyjne pęknięcia, jakby ktoś nafaszerował lód dynamitem.

W powietrzu latało pełno odłamków. Niektóre kawałki góry miały wielkość lokomotywy, inne były tak małe, tak ostre i tak groźne jak stalowe miecze.

Pod tą kotłującą się masą tańczyła na wodzie malutka, żółta tratwa z plastiku.

— Tam — zawołał Nick. — Na prawym trawersie.

Alarmowe światło wezwania na pomoc rozświetliło ławicę mgły od wewnątrz kolorem wiśniowej czerwieni i rzucało groteskowe refleksy na brzuszysko przyczajonej chmury. David Allen zagrzmiał syreną jeszcze raz, tym razem triumfująco.

— Nowy kurs sto pięćdziesiąt stopni — podał Nick sternikowi. „War-lock" posłusznie zakręcił i niemal natychmiast wydostał się na wolną od mgły przestrzeń.

O pół mili tratwa ratunkowa skakała na fali jak tłusta, żółta ropucha pod szklącą się, zieloną ścianą lodu. Szczyt góry lodowej tonął we mgle, a mała sylwetka człowieka stojącego na tratwie z uniesioną ręką i w niej płonącą szkarłatem pochodnią wydawała się nieważnym punkcikiem na tym wielkim, polarnym pustkowiu morskim.

— Przygotuj się do podjęcia rozbitków, David — zakomenderował Nick.

Sam przeszedł na skrzydło mostka, skąd mógł lepiej widzieć akcję ratunkową. Nagle zatrzymał się i, oszołomiony, uniósł głowę. W pierwszej chwili zdawało mu się, że to ogień karabinowy, ale zaraz odgłos strzałów przeszedł w rozrywający trzask miażdżonej żywej tkanki, coś jak oprawa dźwiękowa powalania pod ciosami toporów gigantycznej sekwoi. Natężenie dźwięku wzrosło jeszcze do poziomu grzmotu, któremu potrafi dorównać jedynie górska lawina.

— Dobry Boże — wyszeptał Nick, widząc jak czoło góry lodowej zaczyna zmieniać kształt. Pochylało się powoli, zdawało się składać. Sunęło w dół szybciej i szybciej. Gwiżdżące drzazgi i okruchy pękającego lodu utworzyły skłębioną chmurę, a góra lodowa wychyliła się poza środek ciężkości i runęła w zieloną wodę, wypychając pod ciśnieniem fale, które gnały Jedna za drugą i podskakiwały aż po wysoki dziób „Warlocka".

Na mostku wszyscy milczeli. Łapali się najbliższych uchwytów i z przerażeniem patrzyli na ten pokaz ślepej potęgi. Woda wciąż kotłowała się i pieniła, wyrzucając i pochłaniając poszarpane kawałki lodu, niekiedy wie. kości domku letniskowego.

— Bliżej — rzucił Nick. — Podejdź najbliżej, jak tylko dasz radę.

Po żółtej tratwie ratunkowej nie było ani śladu. Ostre łomy lodu musiały rozpruć jej słabą powłokę, obciążyć i ściągnąć wraz z nieszczęsnymi rozbitkami głęboko pod powierzchnię.

— Bliżej — ponaglał Nick. Jeżeli ktoś cudem przeżył tę lawinę, mógł w wodzie przetrwać tylko cztery minuty. Nick pchał więc „Warlocka" w oko zamętu. Otworzył gwałtownie drzwi mostka i wyszedł na otwarte skrzydło. Nie zważał na zimno. Rozpalała go nowa fala gniewu i frustracji. Zapłacił najwyższą cenę za podjęcie tej akcji, zrezygnował z wielkiej szansy „Golden Adventurera", by ratować garstkę obcych, a teraz, w ostatniej chwili, wyrwano mu ich. Całe poświęcenie na próżno, wszystko stracone. Ponieważ nie było innego ujścia dla emocji, nie powstrzymywał fal złości, które przewalały się przez niego. Krzyknął do brygady Davida Allena, stojącej w gotowości na pokładzie dziobowym:

— Patrzcie uważnie. Chcę tych ludzi...

Oko przyciągnęło coś czerwonego, błysk żywej czerwieni poprzez zieleń wody. Coraz wyraźniejszy.

— Oba silniki pół wstecz! — wrzasnął. „Warlock" zamarł, gdy bliźniacze śruby zmieniły kierunek obrotów i ustawienie skrzydeł; zatrzymał się na dystansie krótszym od połowy swojej długości.

Czerwony obiekt wyłonił się na skrawku zielonej, wolnej od lodu wody. Nick ujrzał człowieka w skafandrze, unoszącego się na powierzchni dzięki grubej, nadmuchiwanej kamizelce ratunkowej. Miał głowę w kapturze, zwróconą do góry, widać więc było białą twarz, lśniącą od wody i lodu. Twarz młodego chłopca, wprost niewiarygodnie piękną.

— Łapcie go — krzyknął Nick i na dźwięk jego głosu oczy w tej pięknej twarzy otworzyły się.

David Allen pędził z kołem ratunkowym i liną.

— Pospiesz się, do licha — chłopiec żył i Nick chciał go wyciągnąć. Czy pragnął czegoś w życiu mocniej? Chciał mieć przynajmniej to jedno młode życie w zamian za wszystko, co poświęcił. Widział, że chłopiec patrzy na niego.

— David, rzucaj! — krzyknął znowu.

— Łap! — zawołał David, oparł się o reling i rzucił. Był to rzut mistrza; koło sunęło nad wodą kilkanaście metrów i, siadając na fali, delikatnie trąciło zakapturzoną postać w ramię.

—— Chwyć koło — krzyczał Nick. — Chwyć koło! Twarz odwróciła się powoli, chłopiec uniósł dłoń w rękawiczce ponad wodę, ale na tym poprzestał.

— Łap. Jest obok ciebie — zachęcał David. — Chwyć koło, człowieku!

Chłopiec wpadł do wody prawie dwie minuty temu, nie był już w stanie panować nad ciałem, ruszać nogami i rękami. Podniósł rękę jeszcze dwukrotnie, dotknął nawet koła, lecz nie mógł zrobić nic więcej. Koło zaczęło się powoli odsuwać.

— Ty cholerny idioto! Łap koło! — wściekał się Nick, a oczy tonącego zwróciły się do niego z wyrazem całkowitej rezygnacji i klęski. Jedna ręka była wciąż uniesiona, jakby w pożegnalnym salucie.

Nick nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi, do momentu kiedy zrzucił kurtkę i buty. Wtedy uświadomił sobie tylko, że jeśli będzie się zastanawiać, na pewno nie zdecyduje się.

Skoczył na nogi, wybijając się do przodu, aby nie uderzyć o reling poniżej. Gdy woda zamknęła się nad głową, doświadczył przerażającego kontaktu z prawdziwym zimnem. Ścisnęło mu pierś koszmarnie mocnym imadłem, wyciskając powietrze z płuc, wbiło igły agonii głęboko w czoło, oślepiło bólem, gdy wznosił się ku powierzchni. Zimno natychmiast przedarło się przez lekkie ubranie, ugniotło jądra, żołądek wypełniło nudnościami. Szpik w kościach nóg i ramion bolał tak dotkliwie, że każdy ruch sprawiał trudności.

To było nie więcej niż trzynaście metrów, ale w połowie ogarnęła go panika, że nie da rady. Zacisnął zęby i tłukł lodowatą wodę, jakby to był śmiertelny wróg, ona jednak wysysała z niego siły wraz z resztkami ciepła.

Uderzył go wyciągniętą ręką, zanim zdał sobie sprawę, że jednak dopłynął. Sczepił się z nim desperacko i spojrzał w górę, ku pokładowi „Warlocka".

David Allen miał już koło w ręce i rzucił je ponownie. Zimno odebrało Nickowi całkowicie refleks i nie uchylił się przed kołem. Uderzyło go w czoło, ale nie czuł bólu; nie miał już czucia w twarzy ani w stopach, ani w rękach.

Uciekające sekundy oznaczały dla nich szybkie kroki w stronę śmierci. Walczył z bezwładem tamtego człowieka i sam powoli tracił władzę w rękach, próbując nasunąć na niego koło. Nie udało mu się. Wsadził tylko głowę i jedną rękę.

— Ciągnij — wrzasnął, czując wzrastający strach. Własny głos brzmiał w uszach obco.

Okręcił sobie linę wokół ramienia, bo nie potrafił już zacisnąć palców.

Bryły lodu skupiały się wokół i bardzo przeszkadzały, ale trzymał chłopca mocno wolnym ramieniem.

— Ciągnij — wyszeptał. — Na litość Boską, ciągnij!

Wreszcie uderzyli o stalową burtę „Warlocka". A teraz jazda do góry. Lina zdarła mu mokrą skórę z przedramienia, krew na rękawie natychmiast zbladła do różu pod działaniem morskiej wody. Nie czuł bólu.

Drugą ręką przytrzymywał chłopca, aby nie wypadł z koła. Nie czuł rąk, które go chwyciły. Leciał z nóg i byłby poleciał twarzą na pokład, gdyby David Allen nie złapał go. W pośpiechu zataszczyli ich do pełnej parującego ciepła kuchni Angela.

— Nic panu nie jest, kapitanie? — wypytywał David, a kiedy Nick próbował odpowiedzieć, szczęka zacięła mu się z zimna, pozostawiając półotwarte usta, a całym ciałem wstrząsnęły silne drgawki.

— Trzeba go rozebrać — zarządził Angel i bez wysiłku podniósł chłopca i położył na wznak na kuchennym stole. Jednym pociągnięciem stalowego rzeźnickiego noża rozciął purpurowy skafander od szyi po dolny kraj, zdarł i zrzucił na podłogę.

Nick odzyskał głos. Był chrapliwy i łamiący się z powodu skurczu zmarzniętych mięśni.

— David, co ty tu robisz do diabła? Bierz dupę w troki, goń na pokład i połóż statek na kurs do „Adventurera" — polecił i chciał dodać coś jeszcze dosadniejszego, ale znowu napadły go dreszcze, zresztą Davida Allena i tak już nie było.

— Tobie nic nie będzie — Angel nie spojrzał nawet na Nicka, uwijając się z nożem przy usuwaniu kolejnych warstw ubrania chłopca. — Ty jesteś nie do zdarcia, tutaj natomiast mamy najwyraźniej podręcznikowy przypadek hipotermii.

Dwóch marynarzy pomagało Nickowi ściągnąć mokre ubranie, które zdążyło już obrosnąć cieniutką warstwą lodu. Kapitan skrzywił się z bólu, gdy krew zaczęła znów krążyć normalnie w przemarzniętych nogach i rękach.

— Okay — powiedział, stanął nagi pośrodku kuchni i wycierał się szorstkim ręcznikiem. — Już sobie poradzę, wracajcie na swoje stanowiska — polecił marynarzom.

Przeszedł wzdłuż kuchnię, zataczając się jak pijak i delektował się ciepłem. Wciąż jeszcze drżał. Cały był w purpurowych i fioletowych cętkach, a skurczone od zimna genitalia schowały mu się w gęstym, czarnym uwło-sieniu podbrzusza.

— Kawa się parzy. Napij się gorącego, kapitanie — zaoferował Angel, nie przerywając swojej roboty. Rzucił tylko szybkie, aprobujące spojrzenie na ciało Nicka: szerokie barki, czarne, kręcone włosy na piersi, mocne mięśnie brzucha.

— Nasyp dużo cukru, prędzej się rozgrzejesz — poinstruował Angel i skupił się na młodej, szczupłej osobie leżącej na stole. Jego homoseksualna natura na ten czas poszła w odstawkę; działał fachowo i szybko. Nagle jednak zatrzymał się i wyprostował.

— Nie do wiary! Nie ma fujary! — westchnął.

Nick obrócił się akurat w momencie, gdy Angel okrywał blade, nagie ciało wełnianym kocem i przystępował do energicznego masażu.

— Lepiej zostaw nas, dziewczynki, same, kapitanie — zaproponował Angel ze słodkim uśmiechem i błyskiem diamentowego kolczyka. Nickowi utkwił w pamięci widok zdumiewająco pięknego ciała młodej kobiety o bujnych, miedzianozłotych włosach.

Nick Berg, ubrany w obszerny dres, siedział zawinięty w szary wełniany koc. Na nogach miał grube skarpety noszone na norweskich trawlerach i ciężkie, gumowe buty. Trzymał oburącz porcelanowy kubek niemal wrzącej kawy i wdychał aromatyczną parę. Był to już trzeci kubek w ciągu godziny, a mimo to co parę minut wstrząsały nim dreszcze.

David Allen przestawił Nickowi płócienny fotel na drugą stronę mostka, tak by jednocześnie mógł prowadzić statek i widzieć Troga. Pozwalało to też na obserwowanie sylwetek czarnych urwisk Cape Alarm niedaleko po lewej burcie.

Z piskiem włączył się radiotelegraf, zabrzmiała długa seria stuków, których wszyscy na mostku słuchali z wielką uwagą, choć bez pomocy Troga nie mogli zrozumieć.

— „La Mouette" jest u celu. — Trog zdawał się znajdować perwersyjną przyjemność w obserwowaniu ich reakcji na tę wiadomość. — Dołożyła nam, chłopaki, dwanaście i pół procent dla załogi...

— Chcę mieć pełny tekst — rzucił z irytacją Nick, a Trog uśmiechnął się złośliwie i sięgnął do aparatury.

„La Mouette" do Christy Main. „Golden Adventurer" utknął mocno na mieliźnie. Lód 1 obniżający się poziom wody wykluczają zejście. Stop. Dziura w poszyciu, wybita przez lód, jest prawdopodobnie pod powierzchnią. Stop. Kadłub wydaje się wypełniony w części Wodą i nadal zalewany. Stop. Lloyd's Open Form nie do zaakceptowania w żadnym wypadku. Akcja ratunkowa musi zostać podjęta natychmiast. Stop. Pogarsza się pogoda 1 stan morza. Moja ostateczna oferta brzmi: osiem tysięcy dolarów per diem plus dwa i pół Procenta wartości uratowanego mienia. Aktualne do 1435 GMT. Jesteśmy w pogotowiu.

Nick zapalił cygaro i nie wiadomo dlaczego właśnie w tym momencie pomyślał, że musi je oszczędzać. Tego ranka napoczął ostatnie pudełko. Wydmuchnął niebieski dym i naciągnął koc wyżej na ramiona.

Jules Levoisin szedł na całość. Dyktował warunki i stawiał ultimatum. Milczenie Nicka zaczynało przynosić rezultaty. Według wszelkiego prawdopodobieństwa w tym momencie Jules był całkowicie pewien, że w promieniu dwóch tysięcy mil nie ma żadnego innego statku ratowniczego, bezceremonialnie przyłożył więc pistolet do głowy Christy Main.

Jules dotarł do „Golden Adventurera". Gdyby widział szansę na ściągnięcie wraka, choćby połowicznie, na pewno przyjąłby warunki Lloyd's Open Form.

A więc Jules nie wierzył w uratowanie statku, a miał w tej dziedzinie największe rozeznanie. To znaczy, że sytuacja jest rzeczywiście ciężka. „Golden Adventurer" był prawdopodobnie mocno trzymany przez kurzawkowe podłoże z otoczaków i lodu, a „La Mouette" miała tylko dziewięć tysięcy koni mechanicznych. Pewnie trzeba by operować kotwicami, uruchomić pompy „Adventurera"; problemy i kwestie techniczne pojawiły się natychmiast w umyśle Nicka. To będzie twardy orzech, ale „Warlock" miał moc znamionową dwudziestu dwóch tysięcy koni mechanicznych i tuzin innych atutów.

Zerknął na swój złoty rolex oyster. Ultimatum Julesa wygasało za dwie godziny.

— Radiooficer — powiedział cicho, a wszyscy na mostku zesztywnieli i zamienili się w słuch, aby nie uronić ani słowa. — Połącz się bezpośrednio z Christy Main i wyślij notę:

Do rąk własnych Duncana Alexandra od Nicholasa Berga, kapitana „Warlocka". Stop. Podchodzę do „Golden Adventurera" za godzinę i czterdzieści minut. Stop. Zdecydowanie proponuję akcję ratunkową na warunkach Lloyd's Open Form. Stop. Oferta ważna do godziny 1300 GMT.

Trog patrzył zdumiony i mrugał szybko czerwonymi oczkami.

— Przeczytaj to jeszcze raz — rozkazał K'-;.

Radiooficer miał głos wysoki i przeszywający, a kiedy skończył, trwał w zaciekawieniu, jakby oczekując, że Nick każe wyrzucić to do kosza.

— Nadaj — powiedział kapitan i wstał. — Panie Allen, proszę przyjść ze starszym mechanikiem do mojej kabiny.

Szum podniecenia i domysłów podniósł się na mostku, zanim Nick zamknął za sobą drzwi.

David zapukał po kilku minutach. Nick popatrzył na niego znad notatek.

— Co mówią? Że jestem szalony?

— To młokosy — wzruszył ramionami David. — Co oni wiedzą?

— Wiedzą dużo i mają rację. Jestem szalony proponując Open Form przed obejrzeniem wraka. Ale to jest szaleństwo człowieka, który nie ma wyboru. Siadaj, David. Kiedy podjąłem decyzję o wyjściu z Cape Town, to był pomysł szalony.

Nick nie mógł już dłużej zachować milczenia. Musiał mówić. Musiał wyrzucić to z siebie.

— Postawiłem wszystko na jedną kartę. Rezygnując z holowania dla Esso, zaryzykowałem wszystko, bo cała firma, „Warlock", siostrzany statek, wszystko zależało od gotówki, która miała spłynąć od Esso...

— Rozumiem — zamruczał David i zarumienił się, wyraźnie zmieszany otwartością Nicka Berga.

— Teraz nie ryzykuję niczym. Jeżeli mi się nie uda, jeżeli nie zdołam ściągnąć „Golden Adventurera", mogę stracić tylko to, co już zostało stracone.

— Moglibyśmy dać lepszą ofertę dniówkową niż „La Mouette".

— Nie. Duncan Alexander jest moim wrogiem. Jedynym sposobem na zdobycie kontraktu jest propozycja tak atrakcyjna, żeby on też nie miał wyboru. Jeżeli nie zgodzi się na Open Form, doprowadzę go przed Lloyd's Committee i wydam na pastwę jego własnych akcjonariuszy. Uplotę sznur z jego flaków i zacisnę mu na szyi. Musi pójść ze mną, podczas gdy oferta dniówkowa, o parę tysięcy niższa od tego, co żąda „La Mouette"... — Nick przerwał, wyciągnął rękę w stronę pudełka z cygarami, ale cofnął ją, bo rozległo się mocne pukanie do drzwi.

— Wejść!

Kombinezon Vina Bakera był nieskazitelnie niebieski, ale bandaż na głowie poplamiony smarem. Odzyskał już prowokującą buńcżuczność, którą Nick usiłował nieco poskromić, tłukąc głową starszego mechanika o szklaną ścianę.

— Słyszałem, że ci odbiło. Postradałeś rozum i wyskoczyłeś za burtę, a kiedy cię odłowili, zgłosiłeś się do ściągania na wodę, pewnie za darmo, krypy, której znudziło się morze i osiadła na ponętnym lądzie Cape Alarm.

— Spróbuję ci wyjaśnić rzecz w prostych słowach, biorąc pod uwagę skromne możliwości twojego zabandażowanego umysłu. Słuchaj. Naprawdę gram cudzymi żetonami. Ryzykuję tylko tym, co i tak na dobre straciłem.

— No, widzę, że robisz interes — uśmiechnął się Australijczyk i sięgnął po cygaro Nicka.

— Kontraktu dniówkowego nie dostaniemy, ale jeśli wyrwiemy „Golden Adventurera", zatkamy mu dziurę, wypompujemy wodę i utrzymamy na powierzchni przez 3 tysiące mil, będziemy mogli się śmiać z tych dniówek.

— Wiesz co — chrząknął Vin Baker — kto by to pomyślał, zaczynam lubić twój głos — powiedział to z ociąganiem, chyba sam był zdumiony tym co mówi.

— Od ciebie oczekuję teraz planu uruchomienia pomp i windy kotwicznej na „Golden Adventurerze". Jeżeli wyrzuciło go na brzeg, musimy użyć kotwicy zawoźnej i nie mamy na to zbyt wiele czasu. Kotwicę „Adventurera" wywiozłoby się na pewną odległość od brzegu i tam rzuciło. Następnie winda kotwiczna wraka wspomagałaby holownik ściągający go z mielizny.

— Nie martw się o to, przecież ja tu jestem — Vin Baker machnął ręką bagatelizujące.

W tym momencie bez pukania wszedł Trog.

— Mam dla pana pilną depeszę do rąk własnych, kapitanie. — Trog podał Nickowi karteczkę z miną gracza demonstrującego królewski sekwens w pikach.

Nick przebiegł depeszę wzrokiem i przeczytał na głos:

Do kapitana „Warlocka" od Christy Main. Akcepujemy ofertę Lloyd's Open Form „No cure no pay". Stop. Uznaje się pana niniejszym za głównego zleceniobiorcę kontraktu na akcję ratowniczą „Golden Adventurera". Stop.

— A więc, panowie, wygląda na to, że nie wypadliśmy jeszcze z gry, ale diabli wiedzą, jak długo się utrzymamy — Nick pokazał w uśmiechu białe, zdrowe zęby.

„Warlock" okrążył cypel, na którym stały trzy potężne kolumny z ser-pentynitu, delikatnie obmywane u podstaw leniwymi fałami zielonego morza.

Nagle otworzył się widok na rozległą, pełną lodu zatokę. „Golden Adventurer", choć opuszczony, wyglądał majestatycznie. Wysoki, o szlachetnych liniach, dominował nawet tu, na tle dzikich gór. Przypominał ilustracje bajek dla dzieci — zaczarowany statek, wykuty z lodu, błyskający żółtymi refleksami słońca.

— Jaki piękny — wyszeptał starszy mechanik, a w jego głosie dał si? słyszeć żal, jaki czuli wszyscy, widząc wspaniały statek w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Dla każdego mężczyzny obecnego na mostku „Warlocka" statek był czymś żywym, co kochali i podziwiali. Nawet najbardziej odrapany, stary tramp, a cóż dopiero piękny jak kobieta „Golden Adventurer". Byt czymś wyjątkowym i specjalnym. Wiedzieli o tym wszyscy.

Nick Berg czuł do tego statku szczególne przywiązanie. Powstał z jego inspiracji. Widział, jak przy desce kreślarskiej wymyślano jego kształty-pamiętał moment położenia stępki, nagi szkielet ze szlachetnej stali. Patrzył z bliska na kobietę, wówczas jego żonę, która wypowiedziała chrzestną formułkę, a następnie rozbiła o burtę butelkę szampana. Wino pieniło się i ściekało szybko, a ona śmiała się, cała w słońcu.

To był jego statek, a teraz, co nie przyszłoby mu nigdy do głowy, los twórcy, los Nicka Berga, zależał całkowicie od tego wielkiej piękności wraka.

Oderwał w końcu wzrok od „Adventurera" i spojrzał w stronę ujścia zatoki, gdzie na skraju lodowej powierzchni stała „La Mouette". W przeciwieństwie do liniowca była mała, pękata i brzydka, podobna do zapaśnika, który całą niemal masę ciała ma w barkach. Z pojedynczego komina prosto ku blademu niebu unosił się tłusty, czarny dym i wydawało się, że kadłub jest pomalowany na taki sam tłustoczarny kolor.

Przez lornetkę obserwował nagłe ożywienie na mostku „La Mouette", związane z pojawieniem się „Warlocka". Cypel ograniczał pewnie obraz uzyskiwany radarem, Nick nakazał bezwzględną ciszę radiową, toteż być może dopiero w tym momencie Mes Levoisin dowiedział się o obecności „Warlocka". Nick skrzywił się drwiąco, widząc, że Levoisin nie spieszył się nawet z podaniem jakiejkolwiek liny na „Adventurera". Musiał się czuć absolutnie pewnie i nie brać pod uwagę żadnej konkurencji. W praktyce morskiej połączenie się liną z ratowanym statkiem ustanawia bowiem pewną zaszłość o charakterze na pół prawnym i Jules powinien to zrobić.

— Wywołaj „La Mouette" — polecił Nick i gdy Trog skinął, chwycił mikrofon.

— Salut Jules, qa va? Ty mały, brzuchaty piracie, jeszcze cię nie złapali i nie powiesili? — spytał Nick uprzejmie po francusku.

Na kanale szesnastym nastąpiła chwila ciszy wypełnionej niedowierzaniem i wreszcie z głośnika popłynęły galijskie tony.

— Admirał James Bond, jak przypuszczam? — zachichotał Jules, lecz czuło się, że wesołość jest udawana. — Czy to okręt wojenny, czy pływający burdel? Zawsze byłeś oryginałem, Nicholas, ale gdzieś ty zabawił tak długo? Spodziewałem się, że szybciej przylecisz po moje pieniądze.

— Nauczyłeś mnie trzech rzeczy, mon brave: po pierwsze, pamiętać, że nic nie jest pewne, po drugie, nie paplać na prawo i lewo o swoich zamiarach, i po trzecie — nie zapomnieć, że podchodząc do wraka, trzeba zacząć od liny. Złamałeś wszystkie trzy zasady, Jules.

— Lina to głupstwo. Liczy się to, że tu przybyłem.

— I ja, stary przyjacielu, przybyłem również. Ale różnica jest taka, że Ja mam kontrakt z Christy Main.

— Tu rigoles! Żartujesz! — Jules był zaszokowany. — Nic o tym nie słyszałem!

— Nie żartuję. Aparatura Jamesa Bonda pozwala mi prowadzić tajne rokowania. Ale zadzwoń do Christy Main i zapytaj, a zanim się z nimi pogadasz, zabierz tę starą, brudną balię, bo zawadza na drodze. Mam pilną robotę — rzucił mikrofon Trogowi. — Nagrywaj wszystko, co będzie nadawał. Teraz zwrócił się do Davida Allena:

— Musimy skruszyć lód, zanim skuje „Adventurera" na dobre. Postaw za kołem najlepszego sternika.

Nick był odmienionym człowiekiem. Nie przypominał już ponurego samotnika, dręczącego się przy podejmowaniu każdej decyzji, niepewnego siebie, reagującego na każde niepowodzenie frustracją i ślepym gniewem. Był człowiekiem czynu.

„Kiedy rusza, idzie jak burza" — pomyślał David Allen, słysząc Nicka wydającego polecenia maszynowni.

— Potrzebujemy pełnej mocy obu silników, chief. Będziemy łamać lód. Miej pod ręką ubranie nurkowe z hełmem, bo musimy zaglądnąć do maszynowni „Adventurera".

— Pierwszy, proszę być w gotowości do przejęcia komendy — Nick prawie tańczył, jak bokser na dźwięk gongu zwiastującego początek rundy.

— Powiedz też Angelowi, że chcę mieć gorący posiłek dla nas dwóch, zanim pójdziemy w to zimnisko. Żeby była w tym fura cukru.

— Poproszę stewarda — zaproponował David — bo z Angela nie ma teraz wiele pożytku. Bawi się lalkami z dziewczęciem, które pan wyjął z wody. Będzie ją ubierał i woził w wózeczku na spacer...

— Powiedz Angelowi, że potrzebuję żarcia, i to dobrego — warknął Nick i podszedł do okna, by zerknąć na blokujący zatokę lód. — Albo zejdę tam osobiście i dam mu kopa w tyłek.

— To by mu się pewnie spodobało — zamruczał David.

Nick dobrał się teraz do niego:

— Ile razy sprawdzałeś sprzęt ratowniczy od wyjścia z Kapsztadu?

— Cztery razy.

— To sprawdź po raz piąty. Chcę, aby wszystkie spalinowe urządzenia pomocnicze zostały uruchomione i przygotowane do pracy na zewnątrz. Muszę mieć zasilanie na „Adventurerze" nie dalej niż jutro w południe.

— Tak jest panie kapitanie — David chciał odejść, ale Nick miał jeszcze jedno pytanie.

— Jakie mamy ciśnienie?

— Nie wiem...

— Od j chwili aż do końca rejsu proszę w każdym momencie znać dokładnie wysokość ciśnienia atmosferycznego i informować mnie natychmiast o każdej zmianie wartości większej niż jeden milibar.

— Ciśnienie wynosi tysiąc osiemnaście — pospiesznie odczytał David.

—" Jest za wysokie — powiedział Nick. — I ta diabelna cisza. Obserwuj to. Zanosi się na nagły spadek ciśnienia. Obserwuj wszystko jak harcerz na podchodach.

— Tak jest, panie kapitanie.

— Wydawało mi się, że prosiłem cię o sprawdzenie sprzętu.

— „La Mouette" — wtrącił się Trog — dostała właśnie z Christy Main potwierdzenie naszego kontraktu. Levoisin zawarł natomiast umowę dniówkową na podjęcie rozbitków z Zatoki Shackletona i przetransportowanie ich do Kapsztadu. Właśnie chce rozmawiać z nami.

— Powiedz mu, że jestem zajęty. — Nick nie przestawał wpatrywać się w pokrytą lodem zatokę. Po sekundzie zmienił jednak odpowiedź. — Nie, powiedz, że będę rozmawiał:

— Mes?

— Nie grasz fair, Nicholas. Skradasz się za plecami starego przyjaciela, człowieka, który kocha cię jak brat.

— Mam dużo roboty. Czy to wszystko, co chciałeś mi powiedzieć?

— Myślę, że robisz błąd, Nicholas. Czyś ty zgłupiał, pakując się w Lloyd's Open Form? Ten statek porządnie wrył się w brzeg. I ta pogoda! Czytałeś komunikat meteo z Gough Island? Będziesz tu jeszcze kwiczał. Słuchaj, co ci mówi człowiek doświadczony.

— Jules, ja mam dwadzieścia dwa tysiące koni.

— Mimo to myślę, że robisz błąd, Nicholas. Myślę, że to się skończy gorzej niż odmrożeniem uszu.

— Au revoir, Jules. Wpadnij, jak będę odbierał pieniądze za tę robotę.

— I tak podejrzewam, że dowodzisz pływającym burdelem, a nie holownikiem. Mógłbyś podrzucić parę blondynek i butelkę wina...

— Do zobaczenia, Jules.

— Powodzenia, mon vieux.

Przez minutę Nick patrzył na oddalający się statek. Mały, przysadzisty, robił wrażenie zuchwałego i poruszał się w sposób przypominający jakoś kaczy chód. Wszystko to bardzo pasowało do wizerunku jego kapitana. Odejście było jednak odrobinę przygnębiające.

Poczuł przypływ sympatii do Francuzika, z którym przyjaźnili się prawdziwie i który był nauczycielem Nicka. Triumf przerodził się w żal.

Zdusił to uczucie bezwzględnie. Wygrał w rozgrywce twardej, ale prowadzonej uczciwie, a Jules zgrzeszył brakiem ostrożności. Dawno temu Nick wpoił sobie zasadę, że każdego konkurenta trzeba traktowi jak wroga: nienawidzić i zwalczać, a kiedy go się już pokona, zasługuje na lekceważenie. Współczując, traci się zdecydowanie.

Mimo to nie lekceważył Julesa Levoisina. Francuz mógł się odgryźć, sprzątając na przykład Nickowi sprzed nosa następną robotę. Poza tym miał całkiem lukratywny kontrakt na transport rozbitków z Zatoki Shackletona. Na pewno nie tylko zwrócą mu się koszty długiego dojścia od wybrzeży Ameryki Południowej do Antarktydy, ale zostanie mu również przyzwoity zysk.

Własne problemy Nicka nie wyglądały na łatwe do rozwiązania. Zapomniał o Julesie Levoisinie, zanim francuski holownik okrążył cypel, i z coraz większym niepokojem przyglądał się zapchanej lodem zatoce. Jules miał rację, to będzie potworna robota.

Wysokie fale, które wyrzuciły „Golden Adventurera" na brzeg, wzmacniał jeszcze dodatkowo rekordowy przypływ równonocy. Dlatego statek był tak mocno wypchnięty na ląd.

Liniowiec tkwił na kamieniach skośnie do brzegu, co oznaczało, że trzeba go będzie ściągać bokiem. Teraz, kiedy się zbliżyli, Nick widział to wyraźnie.

Gdy podeszli jeszcze bliżej, zobaczyli, jak głęboko obciążony wodą kadłub wrył się w warstwy luźnych kamieni. Pewnie przykleił się do brzegu jak toffi do dziecięcego kocyka.

Wody zatoki pokrywał nie tylko lodowy gruz i krążki śryżowe, ale również oderwane od gór lodowych bryły i bloki, które wiatr zagnał do zatoki, niczym owczarek swoją trzodę. Bardzo niska temperatura zamieniła to wszystko w jedną sztywną skorupę. Jak monstrualna ośmiornica oplatała ona grubymi, lśniącymi mackami rufę „Adventurera". Skorupa ta nie miała jeszcze czasu stwardnieć w stopniu uniemożliwiającym jej skruszenie, dziób „War-locka" opatrzono specjalnymi wzmocnieniami na takie właśnie akcje, a mimo to Nick nie lekceważył lodu. „Biały lód to miękki lód", tak mówili znawcy, ale tutaj rzucały się w oczy łomy i garby o zabarwieniu zielonym oraz prążkowane bloki pochodzenia lodowcowego. Zetknięcie niemal z każdym z nich zaowocowałoby pewnie dziurą w kadłubie „Warlocka".

Nick wykrzywił się na samą myśl o nadawaniu do Levoisina sygnału SOS.

— Ster pięć stopni na prawą burtę, ster zero — Nick podawał spokojnie komendy sternikowi, kierując „Warlocka" na spękany pak.

Holownik musiał nacierać na krawędź lodu pod kątem prostym, aby uderzać potężną dziobnicą. Nieutrzymanie kąta prostego mogło spowodować kolizję ostrych brył z burtą i jej rozprucie.

— Uwaga, maszynownia — rzucił Nick, a „Warlock" runął na lód z prędkością dziesięciu węzłów. — Obie pół wstecz.

„Warlock" zwolnił, ale wciąż był w ruchu, a w jego wnętrzu rozbijały się echa strasznych zgrzytów i huków. Dziób uniósł się wysoko i holownik połową długości wyjechał na lód. Rozległ się potężny trzask, płyta pękła pod ciężarem statku, a jej fragmenty wywracały się i biły o siebie w wielkim zamęcie.

— Obie cała wstecz.

Wielkie, bliźniacze śruby po zmianie kierunku obrotów przyspieszyły, aż zagotowało się wokół rufy, i „Warlock" cofnął się na wolną od lodu wodę. Isfick zatrzymał statek i ustawił do następnego uderzenia.

— Obie cała naprzód.

„Warlock" rzucił się przed siebie, zwalniając w ostatnim momencie, i znowu obłamał białe płyty lodu, które ze zgrzytem ocierały się o burty. Nick wycofywał się najpierw lekko na prawo, potem na lewo, by rozgonić śrubami jak najwięcej lodowych odłamków. I znów ustawiał się do kolejnego natarcia.

Uderzając, krusząc i rozsadzając, „Warlock" wciskał się coraz głębiej w zatokę i powiększał sieć kanałów, dzielących białą, lodową płytę.

David Allen wpadł zdyszany na mostek.

— Cały sprzęt jest sprawdzony i gotowy, panie kapitanie.

— Przejmij komendę, bo ja idę przebrać się do wyjścia. Lód jest już skruszony. Musisz tylko mieszać wodę w korytarzu. — Chciał jeszcze zwrócić uwagę Davida na śruby nastawne, one bowiem najłatwiej mogły ulec uszkodzeniu. Miał jednak tak wysokie zdanie o fachowości pierwszego oficera, że pouczanie go uznał za zbędne.

Vin Baker siedział już w rufowej ładowni ratowniczej. Zjadł połowę sutego posiłku, który podał Angel. Gdy Nick zszedł do pomieszczenia po stalowej drabinie, Angel podsunął mu tacę parującego gorącego jedzenia.

— Znakomite — pochwalił Nick, choć apetyt mu nie dopisywał. Wiedział jednak, że z pełnym żołądkiem łatwiej przetrwać dojmujące zimno.

— Samantha chce rozmawiać z tobą, kapitanie.

— Kto to jest Samantha, do cholery?

— Ta dziewczyna; chce ci podziękować.

— Angel, zastanów się, nie widzisz, że mam inne rzeczy na głowie?

Nick włożył okrywający niemal całe ciało komplet wełniany, a na to gumowy skafander do nurkowania. Była to jedna całość, ze spodniami, do której wchodziło się przez rozcięcie na piersi, toteż w ubieraniu musiał mu pomagać marynarz.

Zapomniał o dziewczynie, gdy go w to wszystko pakowali, nakładając na wierzch jeszcze jeden kompletny kombinezon poliuretanowy. Nick i Vin Baker wyglądali w rezultacie jak dwóch tłuściochów od Michelina. Na głowach mieli hełmy z wbudowanymi ustnikami do oddychania i mikrofonami.

— Okay, chief? — spytał Nick, a głos Vina Bakera zaskrzeczał w słuchawkach zbyt donośnie.

— Gotowy do wymarszu.

Nick zmniejszył natężenie dźwięku i sprawdził ustawienie aparatu tlenowego. Nie będą schodzić niżej niż dziesięć metrów, toteż uznał, że lepiej użyć tlenu niż znacznie masywniejszych butli ze sprężonym powietrzem.

— Idziemy — powiedział i ruszył ku drabinie.

Pięciometrowa pneumatyczna łódź zodiak kołysała się u burty. Oprócz Vina i Nicka było w niej jeszcze dwóch marynarzy, zbrojnych w bosaki. Vin odsunął jednego z nich i sam pochylił się nad silnikiem przyczepnym.

— Do roboty, ślicznoto — powiedział surowo i wielki johnson seahorse zapalił za pierwszym pociągnięciem. Szybko ruszyli kanałem wyrąbanym w lodowej skorupie. Dwaj marynarze odpychali bryły lodu, których ostre krawędzie groziły rozpruciem zodiaka.

— Kapitanie — rozległ się nagle głos w słuchawkach Nicka — tu pierwszy oficer. Ciśnienie atmosferyczne wynosi tysiąc dwadzieścia jeden. Szalony wzrost.

Ciśnienie skoczyło, jak przepowiadał. Co idzie do góry, musi opaść. Im bardziej wzrośnie, tym niżej opadnie.

Jules Levoisin ostrzegał go, że coś się szykuje.

— Masz nowy komunikat meteo z Gough Island?

— Mają tam tysiąc pięć i spada, wiatr trzysta dwadzieścia stopni o prędkości trzydziestu pięciu węzłów.

— Pięknie, nadchodzi uderzenie — przez wizjer hełmu popatrzył na piękne, blade słońce. Nie było wystarczająco jasne, by spowodować ból oczu. Otaczało je delikatne halo, podobne do aureoli wokół głów świętych na średniowiecznych malowidłach.

— Kapitanie, bliżej nie podejdziemy — powiedział Vin Baker i wyluzował silnik. Zodiak dobił powoli do krawędzi lodu pakowego, pięćdziesiąt metrów od burty „Golden Adventurera".

Nick oglądał uważnie lodową tarczę. Nie zdecydował się na złamanie jej „Warlockiem" bez rozpoznania dna. Chciał wiedzieć, jaka jest tam głębokość i czy nie czają się jakieś ukryte przeszkody, czy z dna sterczą ostre skały, które mogłyby przedziurawić kadłub holownika, czy też jest ono pokryte niegroźnymi, płaskimi kamieniami.

Następne ważne pytania to: pod jakim kątem podnosi się dno i czy kotwica wywieziona z „Adventurera" będzie trzymać. Przede wszystkim musiał jednak zbadać podwodne uszkodzenia statku.

— Okay, chief? — spytał, a Vin Baker roześmiał się w odpowiedzi.

— Właśnie sobie przypomniałem: mamusia zawsze przestrzegała mnie żebym nie przemoczył butów. Ja chcę do domu.

Nick wiedział, co czuje jego towarzysz. Pomiędzy nimi a „Adventurerem" była gruba płyta lodowa, pod którą musieli przepłynąć. Bóg jeden wie, jaka jest tam widoczność i jakie napotka się prądy. W wypadku zagrożenia nie można natychmiast się wynurzyć, lecz trzeba wrócić do punktu wyjścia. Nick stwierdził klaustrofobiczne skurcze żołądka i uwijał się, sprawdzając osobiste wyposażenie. Przełamał korek butli, by napełnić tlenem worek do oddychania, zerknął na kompas i rolex oyster na ręce, w burtę zodiaka wpiął końcówkę liny, która umożliwi mu powrót do łodzi, jak Tezeuszowi wyjście z labiryntu Minotaura.

— Idziemy — powiedział i przekoziołkował tyłem do wody. Niemal natychmiast poprzez liczne warstwy wełny, gumy i poliuretanu odczuł uderzenie zimna. Zaczekał na starszego mechanika, który po krótkiej chwili również był pod wodą, otoczony rojem ruchliwych, srebrzystych pęcherzyków powietrza.

— Boże — rozległ się zmieniony przez słuchawki głos Vina — Dziadek Mróz dostałby gęsiej skórki w tym zimnisku.

Ciągnąc za sobą linę, Nick zagłębił się w mroczną, zieloną toń. Wypatrywał dna. Wyłoniło się wkrótce: niewyraźne zarysy ciężkich głazów i zwały drobniejszych kamieni. Popatrzył na głębokościomierz — prawie sześć sążni, czyli jakieś dziesięć metrów — i ruszył w stronę brzegu.

Światło dzienne było przefiltrowane przez gruby lód i do dna docierały tylko jego zielonkawe, niesamowite resztki. Nick czuł narastającą wewnętrzną panikę, próbował zagłuszyć ją koncentrując się na penetracji dna, ale wciąż się odzywała, gotowa wyrosnąć w odbierające rozum monstrum.

Prąd był tu wyraźny, porywał osady z dna, co dodatkowo pogarszało widoczność. Musieli mocno pracować płetwami, by utrzymać właściwy kierunek. Nad głowami mieli wszędzie posępne, wrogie sklepienie zielonego lodu, odcinające ich od realnego świata.

Nagle zamajaczył przed nimi kadłub „Golden Adventurera" z bliźniaczą parą śrub, pobłyskujących w mroku jak gigantyczne skrzydła z brązu.

Zbliżyli się do statku na odległość ramienia i płynęli powoli wzdłuż potężnej ściany. Podobne wrażenie miałoby się pewnie frunąc obok wysokiego bloku mieszkalnego, z tym że kadłub się poruszał.

„Golden Adventurer" kołysał się, rufa podnosiła się i schodziła głębiej w rytm naporu fal, które resztką rozpędu wciskały się pod lód w zatoce. Stal uderzała o kamieniste dno jak olbrzymi młot, odmierzający czas oceanu.

Nick wiedział, że statek wrzyna się coraz głębiej w dno. Z każdą godziną zadanie, które chciał wykonać, stawało się trudniejsze. Mocniej odepchnął się płetwami, wyszedł nieco przed Vina. Wiedział dokładnie, gdzie trzeba szukać dziury w kadłubie, bo Reilly szczegółowo opisał uszkodzenie w informacji dla Christy Main, a jednak pojawienie się wyrwy zaskoczyło go.

Wyglądała jak efekt cięcia gigantyczną siekierą. Otwór, biegnący poziomo, miał kształt wydłużonej łzy. Rozpruta blacha była wgięta do wewnątrz i pozbawiona farby; błyszczała srebrzyście jak wypolerowana.

Dziura, dochodząca do pięciu metrów długości, w najszerszym miejscu nie miała metra i do złudzenia przypominała paszczę żywego potwora, bo na przemian wsysała i wypluwała wodę z ogromną energią.

— Dziura jest niezła — zaskrzeczał ostro głos Vina — za długa, żeby ją zabetonować.

Miał oczywiście rację. Nick widział to od razu. Płynny beton nie zatkałby tej strasznej wyrwy, poza tym nie było czasu, by bawić się z cementem, zwłaszcza w wichurę, która tu zaraz zacznie szaleć. Ale inna myśl zaświtała mu w głowie.

— Wybieram się do środka — głośno oznajmił swą decyzję Nick. Vin milczał, nie dowierzając przez długie sekundy, a gdy się odezwał, ukrywał strach w głosie.

— Słuchaj stary, za każdym razem, kiedy musiałem pchać się do dziury takiej jak ta, oznaczało to wielkie kłopoty. To przypomina mi moją pierwszą żonę...

— Asekuruj mnie — przerwał mu Nick. — Jeżeli nie wrócę za pięć minut...

— Idę z tobą — powiedział chief. — Muszę zajrzeć do maszynowni. Nie gorsza okazja niż inne. Nick nie protestował.

— Idę pierwszy — poklepał chiefa po plecach. — Rób to co ja.

Nick lewitował o metr od otworu, ruchami płetw przeciwdziałając prądowi. Obserwował wiry wody wsysanej w wyrwę i po chwili wyrzucanej wraz z warkoczami srebrzystych pęcherzyków. Zabrał się z kolejnym haustem połykanym przez żelazną paszczę.

Prąd porwał go i wciągnął w otwór. Nick miał czas pochylić jedynie głowę w hełmie i oburącz osłonić umieszczony na piersi worek z tlenem. Nogą zawadził o stalowy zadzior. Nie poczuł bólu, natychmiast za to poczuł wodę wpływającą do spodni skafandra. Ukłucie zimna było jak cięcie brzytwą. Znalazł się jednak w środku, w jakimś kompletnie ciemnym pomieszczeniu, rzucony w plątaninę stalowych rur. Jedną ręką przytrzymał się żelastwa, a drugą sięgnął do pasa po latarkę.

— No i jak? — w słuchawkach rozległ się głos chiefa.

— W porządku.

Latarka Vina jarzyła się w górze niesamowitym światłem.

— Musimy się spieszyć — powiedział Nick. — Mam rozdarty skafandeij

Każdy z nich wiedział dokładnie, co ma robić i gdzie się skierować. Vin Baker podpływał najpierw do grodzi wodoszczelnych i sprawdzał wszystkie uszczelnienia. Pracował niemal w ciemnościach, w zupełnie nieznanej maszynowni, ale bezbłędnie odnalazł pompy, skontrolował zawory, następnie wynurzył się na powierzchnię, posuwając się w górę masywnego bloku jednego z silników głównych.

Nick dotarł tam już wcześniej. Maszynownia była zalana niemal po pokład ponad nią. W grubym kożuchu, tłustym od ropy i olejów, unosiło się mnóstwo przedmiotów trudnych do zidentyfikowania. W świetle latarki Nick rozpoznał kalosz i pojemnik po smarze. Ta gęsta, cuchnąca zupa podnosiła się, opadała i kotłowała w rytmie uderzeń wody wciskającej się przez rozprutą burtę.

Szkła latarek pokryte smugami smarów rzucały nieregularne snopy światła, potęgując jeszcze panujący tu nastrój niesamowitości. Nick odnalazł wyjście na pokład powyżej maszynowni poprzez pionowy szyb wentylacyjny, ziejący ciemną pustką. Starł brud z wizjera i patrzył tam uważnie. Zimno ogarniało nogę coraz wyżej.

— Okay, chief? Musimy już stąd wyrywać.

Przerażenie wstrząsnęło nim konwulsyjnie, czy ostra blacha nie przecięła liny? Na szczęście splątała się tylko i owinęła na rurociągu parowym. Nick rozsupłał ją i popłynął w dół, w kierunku poświaty oznaczającej dziurę w burcie.

Starannie wybierał moment, bo wychodzenie było bardziej niebezpieczne niż wchodzenie; ostre strzępy blachy sterczały do środka, jak zębiska w paszczy rekina. Znowu zabrał się z prądem i opuścił statek, nie dotykając krawędzi otworu. Wykręcił, by zaczekać na Vina Bakera.

Australijczyk ruszył z następnym wyrzutem wody, ale prąd rzucał nim na boki i wepchnął na jeżącą się krawędź. Przedziurawiony mieszek z tlenem zwiotczał natychmiast i przez moment chief znajdował się w srebrzystej chmurze gazu, od którego zależało jego życie.

— O Boże, nadziałem się! — krzyknął, ściskając bezradnie pusty worek, i zaczął szybko opadać w zieloną głębię. Ołowiany pas, który był przeciwwagą dla zbiornika z tlenem, nie miał teraz czego równoważyć i Vin sunął w dół jak rybitwa pikująca do ławicy sardynek.

Nick zorientował się natychmiast, co może nastąpić. Prąd wciągnie Vina pod kadłub, pod ten gigantyczny, stalowy młot, który tak rytmicznie uderza w skaliste dno. Dwadzieścia dwa tysiące ton stali sprasuje chiefa na pergamin.

Nick rzucił się głową w dół i gorączkowo pracował płetwami, próbując schwycić ciało miotane prądem jak liść na wietrze. Przez moment widział twarz Bakera wykrzywioną przerażeniem. Po szkle hełmu spływały już od Wewnątrz strugi lodowatej wody, która wdarła się przez zawór tlenowy. Rozległ się pojedynczy pisk z mikrofonu chiefa i urządzenie zalane wodą ucichło.

— Zrzuć pas! — krzyknął Nick, ale Baker nie reagował. Nie słyszał, słuchawki też już nie działały. Bez powodzenia walczył z prądem, który nieubłaganie ciągnął go ku okrutnej śmierci.

Nick złapał go i ze wszystkich sił pracował płetwami, by przeciwdziałać sile ściągającej ich w dół. Nie dał rady. Prawa ręka, zdrętwiała od zimna, nie uporała się z zatrzaskiem pasa Vina.

Uderzył plecami o obłe dno ogromnego kadłuba i czuł, jak potężna siła wciąga ich tam, gdzie chmury piachu buchają niczym dym spod miażdżącego kila. Spleceni jak para tancerzy sunęli wprost pod kil, który wydał się Nickowi wiszącym ostrzem gilotyny. Nie mógł dosięgnąć do klamry chiefa.

Pozostały ułamki sekundy na ostatnią próbę ratunku. Jednym ruchem zrzucił własny pas, a z nim przeszło piętnaście kilogramów ołowiu i, niestety, linę, ich przewodnika do oczekującej łodzi. Lina była wpięta w tylną część pasa.

Nagłe zmniejszenie ciężaru zahamowało ich ruch w dół i Nick, pracując wściekle nogami, zdołał wyciągnąć ich spod potężnego kila, który wykonywał właśnie kolejne uderzenie.

O trzy metry od nich góra stali grzmotnęła o kamienie, ale Nick nie zwolnił chwytu wokół ciała rozpaczliwie walczącego chiefa i wreszcie odnalazł klamrę pasa. Następne piętnaście kilogramów ołowiu poszło na dno. Zaczęli się wznosić obok ściany kadłuba, coraz szybciej, ponieważ tlen w miarę zmniejszania się ciśnienia wody rozdymał worek Nicka. Ich położenie było teraz równie rozpaczliwe, bo pędzili ku twardej skorupie z prędkością, która mogła spowodować porozbijanie głów lub połamanie kości przy uderzeniu.

Nick otworzył zawór worka tlenowego, wypuszczając część życiodajnego gazu, ale i tak uderzenie mogłoby ich obu pozbawić przytomności, gdyby Nick nie amortyzował wstrząsu ramieniem i barkiem. Utknęli więc, przyciśnięci do lodowego stropu, wypychani na powierzchnię jak korek.

Nick stwierdził ze zdziwieniem, że lód pakowy nie jest wcale gładki od spodu, lecz pełen ostrych występów i narośli o dziwacznych kształtach, przypominających nieco nowoczesne rzeźby w bladozielonym szkle. Nie miał jednak czasu na kontemplowanie skorupy lodowej, bo obok topił się Baker.

Hełm Australijczyka wypełniła już lodowata woda, twarz miał czerwoną, a usta wykrzywione strasznym grymasem, ruchy stawały się spazmatyczne i nie skoordynowane.

Nick uświadomił sobie, że pośpiech w tej chwili zabije ich obydwu. Musiał działać szybko, ale rozważnie. Przytrzymał Bakera, wypełniając ponownie swój worek na piersi tlenem ze stalowej butli. Prawą ręką zaczął odkręcać wąż doprowadzający tlen do hełmu Bakera, wąż, który teraz doprowadzał wodę. Szło to za wolno. Nie czuł przez rękawiczkę, czy łącznik się obraca, czy nie.

„To może mnie kosztować prawą rękę" — pomyślał i jednym gniewnym ruchem zdarł z dłoni grubą rękawicę. Teraz czuł wszystko i odkręcał wąż sprawnie, przez te parę sekund, zanim zimno sparaliżowało mu palce. Końcówka była wolna. Robiąc to, Nick intensywnie inhalował się tlenem, napy-chał płuca tlenem na zapas, chciał nasycić nim krew maksymalnie, aż poczuł zawroty głowy.

Jeszcze jeden słodki wdech i odkręcił własny wąż. Lodowata woda wdarła się natychmiast przez otwór, ale trzymał głowę pod takim kątem, by w górnej części hełmu pozostał tlen. Nos i oczy miał ponad wodą. Dokręcił swój wąż do hełmu Bakera palcami, w których brakowało już czucia.

Trzymał ciało chiefa blisko przy piersi, jak kochankę w objęciach, i wypuścił mu resztkę tlenu z butli. Ciśnienie gazu było tak wysokie, że wyparło wodę z hełmu Bakera. Z sykiem przepchnęła się przez zawór.

Chief krztusił się i kaszlał, łykając łapczywie tlen. Oczy miał nie widzące, okulary przekrzywione, szkła zalane wodą morską, ale Nick czuł, jak klatka piersiowa Bakera wznosi się i opada coraz wyraźniej. Znowu oddychał. Nick pomyślał, że wobec tego jest teraz w lepszej sytuacji niż on sam. W tym momencie po raz pierwszy zauważył brak linki, którą stracił wraz z odrzuconym pasem.

Nie wiedział, gdzie jest brzeg ani w którą stronę trzeba płynąć do zodiaka. Był całkowicie zdezorientowany i ze swojego na pół zalanego hełmu rozpaczliwie wypatrywał konturu „Golden Adventurera". Jeszcze go nie widział, a już czuł pierwszy ból w płucach domagających się powietrza. Popadał w panikę.

Samobójcza myśl, by rzucić się na to zielone, lodowe sklepienie wodnego grobowca i próbować rozedrzeć je gołymi, zmarzniętymi rękami, niemal nim zawładnęła.

Zanim jednak panika zdołała całkowicie zamroczyć mu umysł, przypomniał sobie o kompasie. Brak tlenu był już odczuwalny i zrozumienie, co pokazuje kompas, zajęło mu kilka bezcennych sekund.

Kiedy pochylał się, by spojrzeć na kompas, który miał na nadgarstku, do hełmu wdarło się więcej wody i ostre ukłucia potwornego zimna wbijały się boleśnie w policzki, czoło, zęby. Bezwiednie wciągnął wodę do płuc i zaczai się krztusić.

Wciąż mocno trzymał Bakera, z którym był połączony grubą, czarną pępowiną węża tlenowego. Ruszył w kierunku odnalezionym za pomocą kompasu. Płuca natychmiast wzmogły swoją pracę pompującą, ale nie miały powietrza. Mimo to płynął.

85

Prąd momentami zatrzymywał ich całkowicie. Zmobilizował całą swoją samokontrolę, by zawzięcie pracować płetwami, ale posuwali się przerażająco wolno.

Mimo grozy sytuacji zwrócił uwagę, jak piękne jest lodowe sklepienie ponad nimi: przezroczyste i cudownie wyrzeźbione. Nagle z pamięci wyłoniła się odległa chwila, gdy stał z Chantelle pośrodku katedry w Chartres, obejmował ją i patrzyli urzeczeni na cudowne łuki tamtejszego sklepienia. Ból w klatce piersiowej osłabł, głód powietrza minął, ale on nie zdawał sobie sprawy, że są to symptomy śmiertelnego niebezpieczeństwa, zwidy rozsnuwane przez pozbawiony tlenu, wolno umierający mózg.

Twarz Chantelle była tuż przy nim, w nimbie świetlistych włosów, gęstych i delikatnych jak skrzydła motyla. Wielkie, ciemne oczy i te pełne usta z obietnicą rozkoszy, ciepła i miłości. „Kochałem cię — pomyślał. — Kochałem cię naprawdę".

Obraz zmienił się. Ujrzał podawanego mu na gumowej rękawicy syna, który różowy i bezwłosy przyszedł właśnie na świat. Zapłakał po raz pierwszy. Cud i bezmierna radość.

„Topielec" Nick zorientował się wreszcie, co się z nim dzieje. Wiedział, że umiera, ale minęła panika, nie czuł również zimna ani przerażenia. Płynął, jakby pogrążony we śnie, ku zielonkawej jasności. Wreszcie stwierdził, że jego nogi nie poruszają się w ogóle. Spoczywał po prostu, nie oddychając, nic nie czując. To Baker ciągnął ich obu.

Nick dostrzegł jego twarz, która przecież była nie dalej niż o centymetry od jego oczu, zobaczył w niej siłę i determinację. Tlen, który Vin obficie wdychał, przywrócił mu wysoką sprawność.

— Mój stary — wyszeptał Nick sennie i poczuł wodę wdzierającą się do gardła, ale nie było to bolesne.

Twarz Bakera znikła. Zamiast niej pojawił się brzuchaty od wiatru spinaker nad dziobem jachtu „Arrowhead", gdzieś na pełnym światła Morzu Śródziemnym. Syn trzymał rumpel. Owal opalonej twarzyczki i gęstwa sfalowanych włosów oraz te aksamitne, ciemne oczy, dokładnie skopiowane z matczynych.

„Nie odchodź ku zawietrznej, Peter" — chciał krzyknąć Nicholas, ale obraz przepadł w czerni. Chyba stracił przytomność, ale w tym momencie tuż przed oczami ujrzał grube, gumowe dno zodiaka. Czyjeś silne ręce wyciągnęły go z wody i zdarły hełm. To nie mogły już być kolejne majaki.

Wsparty o poduchowatą burtę zodiaka i podtrzymywany przez marynarzy wciągnął pierwszy haust mroźnego powietrza. Był to szok dla wygłodzonych płuc, toteż zakrztusił się i zwymiotował.

Nick wyszedł z kabiny prysznica. Była pełna gęstej pary, a ciało Nicka paliło się czerwienią od długiego kontaktu z niemal wrzącą wodą. Zawiązał ręcznik wokół bioder i ruszył w stronę swojej kajuty.

Baker rozłożył się niedbale w fotelu obok koi Nicka. Był w świeżym kombinezonie, a włosy sterczały mu wokół wygolonego miejsca na głowie, gdzie katgutowe szwy Angela wciąż ściągały brzegi zasklepionej rany. Okulary Vina pękły w jednym miejscu podczas desperackich zmagań pod rufą „Golden Adventurera". Starszy mechanik zreperował je za pomocą czarnej taśmy izolacyjnej.

W lewej ręce trzymał dwa kieliszki, w prawej brązową, płaską butlę. Nalał do pełna w oba kielichy i Nick, zamykając drzwi łazienki, musiał wciągnąć w nozdrza aromat łanów trzciny cukrowej australijskiego Queenslandu.

Baker podał kielich Nickowi i pokazał mu żółtą nalepkę na butelce.

— Rum bundaberg — ogłosił — cudownie zabójcza nalewka. No, jesteś równy gość.

Nick przypuszczał, że zarówno poczęstunek, jak i ten swoisty toast jest najwyższym hołdem złożonym istocie ludzkiej przez starszego mechanika.

Wąchał ciemny, miodowobrązowy alkohol, po czym wychylił zawartość kieliszka, potrzymał w ustach i połknął. Wstrząsnął całym sobą jak spaniel otrzepujący się z wody, zrobił donośny wydech i powiedział:

— To jest wciąż najlepszy rum na świecie.

— Starszy oficer prosił, żebym przekazał — powiedział Baker nalewając drugą kolejkę — że ciśnienie wzrosło aż do tysiąca trzydziestu pięciu, a teraz leci na mordę jak dingo do dziury. Spadło już na tysiąc dwadzieścia. Będzie strasznie dmuchać.

Spoglądali na siebie sponad kieliszków.

— Straciliśmy prawie dwie godziny, mój stary — powiedział Nick, a Baker zamrugał oczami, nieco zdziwiony sposobem, w jaki kapitan zwraca się do niego. Po chwili uśmiechnął się krzywo, co oznaczało aprobatę, i zapytał:

— Jak chcesz zapchać tę dziurę?

— Dziesięciu ludzi już się do tego szykuje. Zamkniemy otwór plastrem awaryjnym.

Baker zamrugał znowu i potrząsnął głową niedowierzająco.

— To od Hornblowera...

— „Witch of Endor" — przytaknął Nick. — To ty jednak umiesz czytać?

— Ale nie ma różnicy ciśnień, która pozwoliłaby wepchnąć ten szpunt — nie zgodził się Baker. — Powietrze uwięzione w maszynowni wyrzuci go.

— Mam zamiar spuścić stalową linę przez szyb wentylacyjny do maszynowni i dalej do tej dziury. Przygotujemy plaster uszczelniający na zewnątrz kadłuba i wciągniemy tą liną w wyrwę.

Baker w milczeniu gapił się na Nicka przez pięć sekund, zastanawiając się nad tym planem. Plaster robi się głównie z brytów grubego płótna przekładanych smołowanymi pakułami. Powstaje coś jak olbrzymia, włochata wycieraczka. Nałożona na otwór w burcie poniżej linii wodnej jest wpychana do środka przez ciśnienie wody. Woda wchodzi również do plastra, który pęcznieje i klinuje się w otworze, stając się niemal idealnie szczelnym korkiem.

W wypadku „Golden Adventurera" dziura miała jednak ogromne rozmiary i wewnątrz statku była woda, co eliminowało ciśnienie zewnętrzne jako czynnik wciskający plaster. Dlatego Nick wymyślił sposób z liną.

— Może to się da zrobić — Baker nie wyglądał na przekonanego. Nick wychylił następny kieliszek rumu, odrzucił ręcznik i sięgnął po mundur roboczy, leżący na koi.

— Zasilanie musi być na „Adventurerze", zanim zacznie dmuchać — powiedział Nick, a Baker podniósł się niespiesznie i wepchał butlę bundaberga do tylnej kieszeni.

— Słuchaj, szczęściarzu — wystękał. — Tego mojego gadania, że jesteś parszywy Anglik, nie bierz całkiem serio.

— W porządku — uspokajał go Nick. — Urodziłem się wprawdzie i uczyłem w Blighty, ale mój ojciec jest Amerykaninem. To chyba punkt dla mnie.

— O Boże — Vin spojrzał z obrzydzeniem i podciągnął spodnie łokciami — od cholernego Angola gorszy może być tylko pieprzony Jankes.

Teraz wiedząc, że na dnie nie jeżą się zdradliwe rafy, Nick poprowadził „Warlocka" w stronę wraka w sposób tak pewny i wirtuozerski, że David Allen patrzył jak urzeczony.

Niczym wojowniczy kogut „Warlock" atakował gruby lód przybrzeżny, odcinając wielkie bryły i bloki szarżami pancernego dziobu i odganiając je siłą śrub. Wokół rufy „Adventurera" utworzyła się rozległa, wolna od lodu przestrzeń.

Złowieszcza cisza, zarówno w wodzie, jak i w powietrzu, ogromnie ułatwiała pracę, choć prąd wyczuwalny przy wraku skomplikował operację przenoszenia wielkiego generatora.

Dwa odbijacze yokohama zwieszały się z burty „Warlocka" — nadęte plastikowe balony nie dopuszczały do kontaktu stali ze stalą, gdy Nick przysuwał holownik do liniowca, operując mocą, sterem i kątem skoku śruby.

Vin Baker z brygadą przyodzianą w grube antarktyczne kombinezony czekał w gotowości na kładce przedniej suwnicy „Warlocka", dwadzieścia metrów ponad mostkiem i powyżej mocno pochylonego pokładu „Adventu-rera".

Gdy Nick przysunął „Warlocka" maksymalnie, przerzucili stalową drabinkę na pokład wraka i przeszli rządkiem jak stado małp wędrujące w dżungli z drzewa na drzewo.

— Wszyscy przeszli — zameldował kapitanowi trzeci oficer i dodał: — Barometr spada nadal. W tej chwili jest 1005.

— W porządku — Nick ostrożnie odsunął „Warlocka" na piętnaście metrów od rufy liniowca i dopiero wtedy spojrzał do góry. Była północ, a niebo złośliwiło się jadowitą żółcią, nad szczytami Cape Alarm zaś wisiała kula słońca, jarzącą się piekielną czerwienią. Lodowce i śnieżne pola półwyspu wyglądały jak zalane krwią.

— Pięknie — za Nickiem pojawiła się nagle dziewczyna. Sięgała mu do ramienia, a w czerwonawym świetle jej gęste, splecione włosy świeciły się jak świeżo bite monety ze szczerego złota. Niski głos, troszkę ochrypły z niepewności, poruszył w Nicku czułą strunę. Gdy podniosła głowę, zobaczył, że jest bardzo młoda.

— Przyszłam panu podziękować — powiedziała cicho. — Dopiero teraz jest okazja.

Miała na sobie pożyczone męskie rzeczy, o wiele za duże, toteż wyglądała jak mała dziewczynka, która lubi się przebierać. Twarz, bez żadnego makijażu, jaśniała gładkością młodości, tym blaskiem wypolerowanej skórki dojrzałego jabłka. W tym momencie biła z niej powaga, a pod oczami i w kącikach ust dały się zauważyć ślady niedawnych ciężkich przejść. Nick wyczuł napięcie i nerwowość.

— Angel nie pozwalał mi do tej pory wychodzić — powiedziała i niespodziewanie się uśmiechnęła. Był to jasny, promienny i nie bardzo świadomy uśmiech pięknego dziecka, które nigdy jeszcze nie spotkało się z odrzuceniem. Całe napięcie prysło jak mydlana bańka. Tylko Nick był wstrząśnięty siłą nagłego fizycznego pożądania, jakiego doznał na jej widok. Poruszył się, naprężył mięśnie i poczuł gwałtowny łomot serca.

Wstrząs zamienił się w złość na samego siebie, bo przecież ona nie wyglądała na więcej niż czternaście, piętnaście lat, może była tak młodziutka jak jego syn? Zawstydził się. Ta dojmująca żądza wydawała się perwersyjna. Od dawnych, dobrych czasów z żoną nie zaznał tak silnego i natychmiastowego pragnienia kobiety. Na myśl o Chantelle emocje skłębiły się w nim w bezładną masę, w której dominowały wyraźnie tylko pożądanie i złość.

Osłonił tę złość, jak osłania się zapaloną zapałkę na silnym wietrze, bo pozwalała mu odzyskać siłę. Siłę niezbędną, aby odsunąć to na bok. Był przecież jeszcze bardzo słaby, a poddanie się nagłej fascynacji kobietą-dzieckiem mogło go wprowadzić na bardzo niebezpieczną drogę. Uświadomił sobie, że już przez długie sekundy pochyla się całym ciałem nad dziewczyną i patrzy jej głęboko w oczy. Ona wytrzymała to spojrzenie, a w jej oczach przemknął jakby cień obłoku po skrzącym się w słońcu zwierciadle zielonego górskiego jeziora. Zaczynało się dziać coś, na co nie mógł sobie pozwolić, nie mógł zaryzykować. Na szczęście zauważył, że obok jest dwóch młodych oficerów pokładowych, obserwujących swojego kapitana z nie ukrywaną ciekawością, i zwrócił złość ku niej.

— Młoda damo, ma pani niezwykły talent do pojawiania się w najmniej odpowiednim miejscu i o najmniej odpowiedniej porze — powiedział tonem dużo bardziej urzędowym i o wiele chłodniejszym niż zamierzał.

Zanim odwrócił się, zdążył spostrzec, jak niedowierzanie w jej oczach zamienia się w zamglony smutek. Stał sztywno, patrząc w dół na pokład dziobowy, gdzie ludzie Davida Allena otwierali przednią ładownię ratowniczą.

Złość przeszła mu niemal natychmiast, a zamiast niej pojawiła się konsternacja. Zrozumiał, że całkowicie zraził do siebie dziewczynę. Chciał wrócić do niej, powiedzieć coś miłego, co uratowałoby sytuację, ale nie mógł nic wymyślić, podniósł więc mikrofon i odezwał się do Bakera przez radio.

— Jak idzie, chief?

Odpowiedzi nie było przez dobrych dziesięć sekund, a Nick czuł obecność dziewczyny w pobliżu.

— Prądnica awaryjna jest spalona, trzeba by ze dwa dni naprawiać. Musimy przenieść generator — odpowiedział wreszcie Vin.

— Jesteśmy gotowi podać ci generator. — Nick porozumiał się jeszcze w tej sprawie z Davidem i podprowadził holownik ponownie do rufy „Adventurera". I wtedy wreszcie, z uśmiechem przeczącym niedawnej szorstkości, odwrócił się do dziewczyny. Ale jej już nie było, a wraz z nią zgasł jakiś szczególny blask.

Głos Nicka, gdy odezwał się do Davida Allena, był przygaszony.

— Pierwszy, musimy działać szybko i sprawnie.

„Warlock" przywarł do rufy „Adventurera", oddzielany tylko czarnymi odbijaczami. Na pokładzie dziobowym winda jęczała przeraźliwie, liny w blokach piszczały i z luku ratowniczego wynurzył się czterotonowy agregat. Dla łatwiejszego operowania miał pod spodem płozy. Zbiorniki były pełne ropy, a motor sprawdzony i gotowy do natychmiastowego uruchomienia.

Na linie opuszczonej z suwnicy generator wzniósł się wysoko, a dwanaście osób starało się zapobiec rozkołysaniu. Ich wysiłek poszedł na marne, bo nagle nasunęła się złośliwa fala i uniosła „Warlocka" w górę. Dyndający na linie generator byłby roztrzaskał się o ratowany statek, gdyby Nick nie podał w porę komendy „wstecz". Natychmiast po opadnięciu fali ponownie przyparł obłożony odbijaczaini dziób „Warlocka" do rufy „Adventurera".

— On jest znakomity! — David Allen obserwował poczynania Nicholasa.-— Jest lepszy niż stary Mac.

Mackintosh, poprzedni kapitan „Warlocka", był uważny i doświadczony, ale Nicholas Berg manewrował holownikiem z intuicyjnym wyczuciem i zręcznością, której nie przyniosła Macowi ogromna praktyka.

David Allen odsunął te myśli na bok i dał znak operatorowi windy. Masywna maszyna, z mewą, która przysiadła akurat na czubku, spoczęła na pochylonym pokładzie. Brygada Bakera przyskoczyła natychmiast, wypięła hak windy i zaczepiła swoje liny, za pomocą których odciągnęła generator na płozach.

„Warlock" odsunął się ponownie i powrócił, gdy zespół Bakera był gotowy do odebrania następnego ładunku: szybkobieżnej pompy odśrodkowej, która miała wzmocnić urządzenia własne „Adventurera", zakładając że Vin zdoła je uruchomić. Po kolejnych dziesięciu minutach z przedniej ładowni ratowniczej „Warlocka" podano bliźniaczą pompę.

— Obie pompy odebrane — w głosie Bakera wyraźnie brzmiało zadowolenie, ale w tym momencie przez pokład holownika przemknął cień jakby sępa o szeroko rozpostartych skrzydłach. Nick spojrzał ku górze i kątem oka zauważył, że ludzie na dziobie też podnieśli głowy.

Była to pojedyncza chmura, nie większa, wydawało się, od pięści, pędząca na wysokości trzystu, może pięciuset metrów. Zasłoniła na moment słońce zawieszone nad horyzontem i nagle przepadła za szczytami Cape Alarm.

„Jest jeszcze tyle do zrobienia" — pomyślał Nick i wyszedł na zewnętrzne skrzydło mostka. Powietrze było nieruchome i miał wrażenie, że cieplejsze, choć termometr nadal pokazywał ponad dwadzieścia stopni mrozu. Na poziomie morza panowała cisza, ale wyżej już nie było spokoju.

— Pierwszy — rzucił Nick do mikrofonu — co się tam u was dzieje? Czy ty myślisz, że jesteś na jachcie u tatusia?

Brygada Davida Allena zamknęła luk ładowni dziobowej i przeszła na rufę, gdzie znajdowały się podwójne ładownie ratownicze.

— Przenoszę stanowisko dowodzenia na mostek rufowy — Nick poinformował oficerów pokładowych i przebiegł przez część mieszkalną do tylnej sterowni, która była wyposażona w identyczne urządzenia nawigacyjne i taki sam pulpit manewrowy jak mostek główny. Dwa mostki są bardzo potrzebne na dużych holownikach ratowniczych, prowadzących wiele działań od strony rufy. Na pokładzie rufowym znajdują się ponadto ważne stanowiska robocze.

Z rufy podano żurawiem na pokład liniowca następne osiem ton materiałów i sprzętu ratowniczego. Wreszcie na mostku pojawił się David Allen. Miał czerwone od zimna policzki, rozgrzewał dłonie chuchaniem, klepał się po ramionach.

— Przejmij dowodzenie, David — powiedział mu natychmiast Nick. — Przechodzę na „Adventurera".

Nick nie był w stanie czekać z boku na zakończenie prac na wraku. Sprawy mechaniczne należały wprawdzie do Bakera, tak jak sztuka marynarska była domeną Nicka, ale przygotowywanie zasilania i pomp do akcji na „Adventurerze" mogło potrwać jeszcze godziny i kapitan po prostu nie chciał być tylko obserwatorem.

Z wysokości przedniego dźwigu Nick patrzył na złowieszczy atłas morza. Było już trochę po północy i słońce, ten dwuwymiarowy krążek metalu rozgrzany do wściekłej purpury, schowało się do połowy za górami. Morze było ciemnoczerwone, a góry lodowe w kolorze jasnej wiśni. Powierzchnia wody zaczynała już falować pod wpływem siły nadal ukrytej za horyzontem.

Nick wyczuł wyraźniejsze kołysanie „Warlocka". Nagle wiatr musnął go po twarzy jak skrzydło nietoperza, a morze zmarszczyło się na ogromnej połaci. Zawiązał mocniej pod brodą kaptur kurtki i po drabinie przeszedł na pokład „Adventurera". Dwadzieścia metrów pod szczeblami kołysał się lekko pokład dziobowy „Warlocka". Pomachał w tamtą stronę na pożegnanie.

— Próbowałem cię ostrzec, kochanie — powiedział Angel łagodnie, gdy Samantha weszła do wypełnionej parą kuchni. Od razu zauważył jej przygnębienie. — Nie był zbyt miły?

— O czym ty mówisz? — podniosła głowę i uśmiechnęła się nieco za szybko i zbyt promieniście. — Jest jakaś robota dla mnie?

— Możesz potłuc jaja — Angel podsunął jej miskę i wrócił do krojenia rzeźniczym nożem dziesięciu kilogramów czerwonej wołowiny. Rękawy miał zawinięte powyżej łokci. Tak muskularnych i obficie owłosionych ramion oraz potężnych dłoni nie powstydziłby się nawet Rocky Marciano.

Przez parę minut pracowali w milczeniu.

— Ja tylko chciałam mu podziękować — oczy Samanthy znowu były lekko przymglone.

— To zwykła świnia — powiedział wyjaśniająco Angel.

— Wcale nie — zaprotestowała gorąco. — On wcale nie jest świnią.

— No dobrze. Nie jest świnią, ale jest egoistą, zimnym draniem, co ma przewrócone w głowie.

— Jak możesz mówić coś takiego! — Teraz oczy Samanthy świeciły się jasno. — On nie jest egoistą! Skoczył do wody, żeby mnie wyciągnąć... — Zobaczyła kpiarski uśmiech i błysk w oku Angela i urwała zmieszana. W wielkim skupieniu tłukła jaja i wylewała zawartość skorupek do pojemnika miksera.

— On mógłby być twoim ojcem — ruszył Angel z następną zaczepką, a Samantha tym razem rozzłościła się nie na żarty. Czerwonawy rumieniec pod gładkością jej skóry sprawił, że piegi zaświeciły jak złoty pył.

— Opowiadasz pierdoły, Angel.

— Kochanie, gdzieś ty się nauczyła takich słówek?

— Wkurzasz mnie — stłukła jajo z taką siłą, że opryskała sobie obficie spodnie. — Cholera! — zaklęła i patrzyła na Angela wyzywająco.

Rzucił jej ścierkę. Czyściła spodnie z furią, a potem znowu pracowali jakiś czas w milczeniu.

— Ile on ma lat? — nie wytrzymała w końcu. — Sto pięćdziesiąt?

— Trzydzieści osiem — Angel zastanowił się chwilę — albo trzydzieści dziewięć.

— No widzisz durniu — powiedziała opryskliwie. — Idealnie: powinno się mieć pół tego co mężczyzna, plus siedem lat.

— Nie masz dwudziestu sześciu, kochanie — powiedział Angel łagodnie.

— Ale będę miała za dwa lata.

— Pragniesz go, tak? Drżysz z pożądania?

— Wiesz, że to bzdury, Angel. Po prostu tak się złożyło, że mam wobec niego ogromny dług wdzięczności, bo uratował mi życie. Ale co do pożądania, nonsens — prychnęła pogardliwie i potrząsnęła głową.

— No to cieszę się — skinął Angel. — To niezbyt ciekawy gość. Łatwo poznać po tych małych, chytrych oczkach...

— Ma piękne oczy... — zaprotestowała z żarem i urwała, widząc znowu figlarny uśmieszek Angela. Zawahała się i opadła na ławkę koło kuka, zapominając o nadtłuczonym jajku w ręce. — Och, Angel, jesteś obrzydliwy, nienawidzę cię. Jak możesz nabijać się ze mnie teraz?

Widział jak bliska jest płaczu, toteż zaprzestał na jakiś czas docinków i żwawo uwijał się przy mięsie. Niebawem jednak odezwał się ponownie.

— Przede wszystkim dobrze byłoby, żebyś coś o nim wiedziała. — Tak Angel rozpoczął zjadliwą biografię Nicholasa Berga, ubarwioną tworami żywej wyobraźni i złośliwego poczucia humoru. Samantha słuchała chciwie, wydając od czasu do czasu okrzyki zdziwienia.

— Jego żona odeszła z innym mężczyzną? Musiała chyba być niespełna rozumu, prawda?

— W życiu marynarza takie rzeczy nie trwają zwykle dłużej niż dwa tygodnie, kochanie.

— To jest jego statek? On jest właścicielem czy tylko kapitanem?

— To jest jego statek, podobnie jak jeszcze jeden, siostrzany, i cała firma. Nazywano go Golden Prince. On mierzy wysoko, kochanie, nie zauważyłaś tego?

— Nie.

— Oczywiście, że zauważyłaś. Jesteś prawdziwą kobietą i musiałaś zauważyć. Nie ma silniejszego afrodyzjaka niż sukces i władza. Nic tak nie pobudza hormonów żeńskich jak brzęk złota, czyż nie?

— To nie jest w porządku, Angel. Ja niczego takiego o nim nie myślałam. Nie wiedziałam, czy jest bogaty i sławny. Nie obchodzą mnie pieniądze...

— Ho! ho! — Angel potrząsnął głową, aż diamentowy kolczyk błysnął koło ucha. Widział, że ona złości się naprawdę. — W porządku, kochanie, trochę przesadziłem, ale zupełnie serio myślę, że tym, co cię przyciąga, jest jego siła i stanowczość, podporządkowanie i strach otaczających go ludzi. Jest najważniejszy, ma władzę i powodzenie.

— Ja nie...

— Och, nie okłamuj sama siebie, złotko. To nie dlatego, że uratował ci życie, nie dla jego pięknych oczu ani nie z powodu tego, co mu nagle zesztywniało w dżinsach...

— Jesteś prymitywnym chamidłem, Angel.

— A ty jesteś piękna i mądra, ale nie umiesz dać sobie rady ze sobą. Przypominasz młodą gazelę, która właśnie stała się dojrzałą samicą. Płochliwa i chętna weszła w drogę bykowi, przewodnikowi stada. Nic na to nie poradzisz, kochanie. Po prostu jesteś kobietą.

— I co ja mam robić?

— Obmyślimy plan, złociutka, ale jedna rzecz jest pewna: nie możesz chodzić za nim ubrana, jakbyś się urwała z poprawczaka, i adorować go jako bohatera. To on ma się starać. I nie powinien natykać się na ciebie za każdym razem, kiedy się tylko obróci. Nie daj się łatwo upolować.

— Angeł — powiedziała Samantha po namyśle — a jeśli będę się bardzo opierać, może się zdarzyć, że w ogóle nie zostanę upolowana! I co wtedy?

Vin Baker znakomicie wszystko zorganizował i posuwał się z pracami w tempie, które musiało zadowolić nawet niecierpliwego Nicka.

Generator wprowadzono przez podwójne drzwi do nadbudówki na pokładzie B i umocowano pod stalową grodzią.

— Jak tylko będę miał prąd — wyjaśnił Vin kapitanowi — wytnę otwór w pokładzie i spuszczę generator niżej.

— Masz już gotowe przewody?

— Zrobię obejście głównej skrzynki połączeniowej na pokładzie C i wyprowadzę przewody ze skrzynki prowizorycznej.

— Odnalazłeś, mam nadzieję, obwody windy dziobowej i pomp?

— O rany, nie mógłbyś, przystojniaczku, popływać sobie trochę swoją łódką i nie przeszkadzać mi w pracy?

Na górnym pokładzie spawacze wycinali wejście do szybu wentylacyjnego maszynowni głównej. Palnik gazowy syczał groźnie, a ze stalowej płyty podtrzymującej atrapę komina sypał się deszcz iskier. Z tego komina nigdy nie leciał dym. Pełnił on wyłącznie rolę dekoracyjną. Stanowił istotny element klasycznej sylwety oceanicznego pasażera. Spawacz dojechał do końca, stalowy cylinder osunął się w ciemną otchłań pod pokładem, pozostawiając mniej więcej kwadratowy otwór o boku stu osiemdziesięciu centymetrów. W ten sposób uzyskano bezpośredni dostęp do zalanej maszynowni, piętnaście metrów poniżej.

Nick nie poszedł za radą Bakera i pozostał na „Adventurerze", osobiście kierując otwieraniem drogi do maszynowni i dalej w kierunku rozprutej burty. Popatrzył na rolex oyster i stwierdził, że minęła następna godzina. Słońce zaszło, a świetliste, zielone niebo, całe w cudownych, pirotechnicznych efektach Aurorae Australis, uczyniło noc niesamowitą i tajemniczą.

— Bosman, w porządku. To wszystko, co możemy tu teraz zrobić. Zabierz ludzi na dziób.

Na otwartym pokładzie z wizgiem uderzył w nich wiatr, aż się zachwiali i musieli iść dalej krokiem prawdziwie marynarskim. Urywane podmuchy towarzyszyły im już stale, gdy pod kierownictwem Nicka przygotowywali do pracy dwie wielkie windy kotwiczne. Kapitana niepokoił głośniejszy szept, a potem złowrogi grzechot lodu pakowego, świadczący o coraz wyższej fali.

Dwaj marynarze, pracując od strony burt, do pięt obu kotwic przymocowali ciężkie łańcuchy. Każda miała więc teraz dwa łańcuchy. Nowy miał posłużyć „Warlockowi" do wyciągnięcia kotwic w zatokę. Ciągnięte od strony pięt, „z włosem", mogły sunąć, nie wbijając łap w dno.

Kotwice powinny być wyciągnięte na długość ich własnych łańcuchów. Tym sposobem „Golden Adventurer" zostanie zakotwiczony. Nawet huragan, nawet dwunastka w skali Beauforta nie wypchnie już statku dalej na ląd.

A kiedy Vin Baker uruchomi generator i liniowiec będzie miał własne zasilanie, potężne windy kotwiczne zaczną pracować i wesprą „Warlocka" w ściąganiu wraka na wodę. Nick bardzo liczył na skuteczność tego wspomagania kotwicznego, bo nawet teraz, komenderując na dziobie, czuł przez Podeszwy, jak głęboko liniowiec zarył się w grunt.

To była ciężka i niebezpieczna praca. Samo przęsło łańcucha mocowane do pięty kotwicy ważyło prawie sto pięćdziesiąt kilogramów. Kiedy kończyli robotę, siła wiatru dochodziła do sześciu. Ludzie byli zmarznięci, zmęczem i w coraz gorszych nastrojach.

Nick polecił im przejść do głównej nadbudówki. Wydawało mu się, że buty ma z ołowiu, płuca zaś spragnione były dymu z cygara. Nagle zdał sobie sprawę, że nie spał od pięćdziesięciu godzin, od chwili wyłowienia tej intrygującej dziewczyny. Natychmiast odsunął myśl o niej, bo rozpraszała go, i po wejściu do zacisznego, choć wystudzonego, holu liniowca wyciągnął rękę po pudełko z cygarami.

Ręka zatrzymała się w połowie drogi, zamrugał gwałtownie, gdyż niespodziewanie rozjarzyły się światła na pokładzie i wewnątrz, wszędzie. W jednym momencie zrobiło się świątecznie, zwłaszcza że włączone były również głośniki. Rozległ się czysty jak kryształ głos Donny Summer, w tych okolicznościach brzmiący co najmniej osobliwie.

— Mamy prąd!

Nick wydał okrzyk radości i pobiegł na pokład B. Vin Baker stał uszczęśliwiony obok ryczącego generatora.

— I co ty na to, szczęściarzu?

— Super, staruszku — Nick poklepał Vina po plecach. Stracił chwilę, wtykając Bakerowi między zęby czarne cygaro i wojując z nie wiedzieć czemu oporną zapalniczką. Palili przez wiele sekund milcząc, co oznaczało pełne zrozumienie.

— Okay — odezwał się Nick — teraz pompy i windy.

— Dwie przenośne pompy awaryjne są gotowe do uruchomienia. Niedługo wypróbuję pompy główne.

— A więc pozostaje już tylko nałożyć plaster uszczelniający.

— O, to sztuczka dla ciebie — odseparował się stanowczo Baker. — Nie wciągniesz mnie więcej do wody, nigdy. Ja już nawet nie wchodzę do wanny.

— Ktoś musi to zrobić.

— Może poślesz Angela? — wyszczerzył zęby Baker. — Przepraszam cię, serdeńko, ale mam robotę.

Odszedł już kilka kroków i dodał:

— Mam nadzieję, że kiedy ściągniemy tę krowę na wodę, będzie cię stać na jakieś przyzwoite fajki — powiedział, patrząc krytycznie na swoje cygaro, i zniknął w głębi statku.

Nick pozostał z zadaniem, o którym nie chciał nawet myśleć. Ktoś musiał zejść do maszynowni. Mógł zapytać o ochotników, jasne. To byłoby jednak sprzeczne z jego zasadą, aby nie prosić nikogo o zrobienie czegoś, czego bał się sam.

„David może rzucić obie kotwice zawoźne, ale nie mogę nikomu nakazać przeciągania liny do plastra" — pomyślał. Musiał sam. Musiał jeszcze raz zejść vv zimno, ciemności i śmiertelne niebezpieczeństwo zalanej maszynowni.

Kotwice zawoźne, rzucone przez Davida Allena, krzepko trzymały „Golden Ądventurera", choć wzmagający się wiatr wpędzał do zatoki coraz wyższe fale. Ten chłopak w pełni zasłużył na zaufanie Nicka, wykonując kotwiczny chwyt starannie i fachowo.

Vin Baker zainstalował i próbnie uruchomił dwie wielkie pompy odśrodkowe i nawet doprowadził do stanu używalności dwie baterie dziobowe własnych pomp liniowca, osłonięte nie uszkodzonymi grodziami wodoszczelnymi. Szybko przeprowadził kalkulację. Miał teraz arsenał sprawnych pomp o takiej wydajności, że po zatkaniu przez Nicka dziury w burcie mógłby usunąć całą wodę z kadłuba w ciągu niespełna czterech godzin.

Nick ponownie miał na sobie rynsztunek płetwonurka, ale tym razem wybrał jednobutlowy aparat powietrzny typu Drager. Oświadczył, że do końca życia nie będzie używał aparatów tlenowych.

Przed zejściem do wody wyszedł na chwilę na otwarty pokład, trzymając pod pachą hełm. Siła wiatru musiała już sięgać siedmiu, zaobserwował, bo podmuchy porywały pianę z grzbietów fal. Brudnoszare chmury, gnane nisko ponad morzem, zasłoniły wschodzące słońce i szczyty Cape Alarm. Był to zimny i ciemny brzask, zapowiadający ponurą aurę na cały dzień.

Nick rzucił okiem na „Warlocka". David Allen trzymał go we właściwym miejscu. Na „Adventurerze", koło brzydkiego wycięcia po kominie, stała w gotowości asysta Nicka. Nałożył hełm, a oni pospinali wszystko od zewnątrz i dokręcili wąż powietrzny. Sprawdził łączność radiową.

— „Warlock", czy mnie słyszysz?

Głos Allena rozległ się natychmiast. Meldował pełną gotowość.

— Ciśnienie leci w dół, kapitanie. W tej chwili jest dziewięćset sześćdziesiąt sześć i nadal spada. Wiatr skręcający w lewo o sile sześciu do siedmiu. Wygląda na to, że jesteśmy w niebezpiecznym sektorze i należy się spodziewać dalszego pogorszenia warunków.

— Dziękuję, David — skwitował meldunek Nick. — Podnosisz mnie na duchu.

Podszedł do krawędzi otworu. Pomogli mu usiąść w ławce bosmańskiej. Jeszcze raz, „na szczęście", sprawdził talię i skinął głową.

Wnętrze maszynowni nie było już ciemne, bo Baker umieścił reflektory Szerokostrumieniowe w wylocie szybu wentylacyjnego, ale czarna od ropy woda nie miała żadnej przejrzystości. Burzyła się i pieniła wściekle, jak jakiś rozszalały potwór próbujący wyrwać się ze stalowej klatki. Gnane wiatrem fale, które rozbijały się o „Golden Adventurera", wciskały wodę przez w burcie i wewnątrz kadłuba też powstawały grzbiety, prądy i wiry.

— Wolniej — powiedział Nick do mikrofonu. — Stop.

Zawisł trzy metry ponad prawym silnikiem głównym, ale nawet tak wysoko sięgały rozbryzgi wody, która rozbijała się na maszynie jak na rafie koralowej, na przemian zalewając ją zupełnie i odsłaniając. Woda uderzała tak potężnie, że mogła rzucić człowieka na ścianę czy maszynerię, łamiąc mu wszystkie kości. Nick wisiał nad tą kipielą i wypatrywał odpowiednich punktów zawieszenia do bloków, po których miała się przesuwać lina wciągająca plaster.

— Spuśćcie główny blok — zakomenderował.

Wielkie stalowe koło wychynęło z mroku i zjechało w rzęsiste światło reflektorów.

— Stop — naprowadzał na właściwe miejsce. — Pół metra niżej. Stop!

Musiał sam obniżyć się tak, że wzburzona, przemieszana z ropą woda sięgnęła mu do pasa. Zmagał się z przetyczką sworznia od bloku, który mocował do jednego z głównych dźwigarów. Co parę minut silniejszy wyrzut wody zalewał go całkowicie i musiał odczekiwać, aż woda znowu gwałtownie opadnie, przecierać wizjer hełmu i walczyć z tym blokiem dalej.

Trwało to czterdzieści minut, toteż kiedy skończył, musiał zrobić przerwę i odpocząć. Ulokował się, jak mógł, najbliżej wymiennika ciepła pracującego generatora z silnikiem diesla. Rozgrzewał się też wewnętrznie przesłodzoną kawą z Angelowego termosu. Czuł się jak bokser odzyskujący siły pomiędzy rundami. Całe ciało miał obolałe, poobijane o zalane wodą żelastwo i wymęczone zmaganiami w lodowatej oleistej kąpieli. Po dwudziestu minutach uznał się za zregenerowanego i ruszył do dalszej pracy. Musiał wykonać najważniejszą operację: wyciągnąć linę gończą na zewnątrz kadłuba, przepływając jeszcze raz przez tę straszną dziurę.

— Dajcie ją tutaj.

Spuścili mu drobno plecioną linę dakronową, cienką i lekką, ale ogromnie mocną i elastyczną. Jeden jej koniec był mocno uwiązany u góry na pokładzie. Nick starannie przeprowadził linę przez wszystkie bloki. Przesuwała się po nich swobodnie. Pozostałą część liny, na rolce, przytroczył sobie do pasa na biodrze w taki sposób, by nie mogła się zahaczyć o strzęp blachy podczas przechodzenia przez rozprutą burtę.

Poczuł, jak bliski jest krańcowego wyczerpania, i nawet przez chwilę zastanawiał się, czy nie zrobić jeszcze jednej przerwy na odpoczynek, ale coraz bardziej rozkołysane morze ostrzegało, że z każdą chwilą będzie trudniej. Za godzinę akcja może być całkowicie niemożliwa. Sięgnął więc po ostatnią rezerwę sił i zdziwił się, że jeszcze ją w sobie znalazł, bo zobojętnienie na zimno zdawało się docierać nie tylko do wszystkich zakamarków ciała, ale nawet do głębi duszy.

Na zewnątrz musi być już widno, pomyślał sobie, bo przez dziurę w kadłubie sączyło się światło, zduszone w dużej części ropą i innymi brudami.

Przywarł do wzdłużnika, w odległości około dwóch metrów od dziury, oddychał miarowo jak doświadczony płetwonurek i próbował zaobserwować jakiś rytm w ruchu wody wpływającej i „łyku" wypływającej przez wyrwę. Wydawało się to jednak zupełnie bezładne. Na przykład po jednym dużym, pełnym syku i bąbelków następowały jeszcze trzy lub cztery słabe i nieregularne, a po nich wyrzut w drugą stronę tak gwałtowny, że prawdopodobnie pociąłby człowieka na blaszanych zębiskach. Musiał się zabrać z falą średniej wielkości, aby przedostać się przez wyrwę bez towarzystwa tych dzikich turbulencji.

— Jestem gotowy do przejścia, David — powiedział przez radio. Czy łódź czeka po drugiej stronie?

— Wszyscy jesteśmy przygotowani — głos Davida Allena był napięty i ostry.

— Idę — zdecydował się na falę. Nie było sensu czekać dłużej.

Sprawdził, czy lina może się swobodnie odwijać z rolki na biodrze i obserwował dobiegający końca wrzut czystej zielonej wody, pełnej małych, jasnych bąbelków, drobniutkich diamencików, które ostrzegały o szybkości i sile tego strumienia.

Ruch wody ustał, bo wnętrze było już pełne i wytworzyło się w nim podwyższone ciśnienie, po czym rozpoczął się gwałtownie na nowo, ale w przeciwnym kierunku, gdy na zewnątrz fala powracała od brzegu.

Nick puścił wzdłużnik i ruszył natychmiast porwany przez wodę. Na tym kole młyńskim nie było mowy o pływaniu. Jedyne, co starał się zrobić, to trzymać ręce i nogi blisko przy ciele i sterować płetwami.

Rosnąca prędkość przeraziła go, gdy głową naprzód został rzucony w tę potworną stalową paszczę. Nylonowa lina szorowała po nodze, odwijając się z rolki w takim tempie, jakby na drugim końcu złapał się na hak gigantyczny marlin. Ruch był tak nagły, że żołądek, wydawało mu się, pozostał z tyłu. Wrażenie podobne do przejażdżki roller-coasterem. Następnie mocne szturchnięcie prądu obróciło go i walcząc o kontrolę nad swoim ruchem poczuł, że zahaczył.

Uderzenie spowodowało odrętwiający szok, przed oczami wybuch światła i kolorów. Uderzył plecami i lewym ramieniem. Pomyślał, że ostra blacha mogła mu nawet odciąć ramię. Kręcił się w koło i kompletnie stracił orienacji. Nie wiedział nawet, czy wydostał się z wnętrza „Golden Adventurera".

Lina owinęła mu się wokół gardła i piersi, ścisnęła również wąż powietrzny, uniemożliwiając oddychanie. Mógł skończyć jak dziecko, które urodziło się martwe, udusiwszy się własną pępowiną.

Znowu o coś uderzył, tym razem tyłem głowy. Tylko hełm uchronił ją przed rozbiciem. Wyciągnął ramiona i wymacał nierówną powierzchnię lodu ponad sobą.

Znowu ogarnęło go przerażenie i krzyknął bezgłośnie, ale nagle przebił się w strefę światła i powietrza, pomiędzy luźny śryż i większe bryły lodu. O jeden z takich właśnie, masywniejszych odłamków uderzył nieco wcześniej głową.

Ponad nim wznosiła się bezkresna, stalowa ściana burty liniowca, a za nią niskie niebo ciemnych chmur. Walcząc z duszącą go liną, stwierdził dwa fakty: obydwa ramiona miał wciąż połączone z tułowiem i sprawne, a łódź z „Warlocka" była zaledwie o sześć metrów od niego.

Plaster uszczelniający wyglądał jak pięciotonowy terier, który zwinął się w kłębek i drzemie na dziobie, włochaty, bezkształtny, brązowawy.

Nick ściągnął hełm i włożył grubą kurtkę z kapturem. Siedział na rufie łodzi tańczącej na falach. Ostre kawałki lodu zdzierały z burt płaty farby, ale kadłub był stalowy, a sternik wytrawny, utrzymywali się więc w miejscu najodpowiedniejszym do kontynuowania akcji.

Cienka, biała lina nylonowa stanowiła ich jedyne połączenie z ekipą pracującą na pokładzie „Adventurera". Jako lina gończa miała posłużyć do przeciągnięcia następnej liny — stalowej. Dakron messengera mógł zostać przecięty przez ostry lód lub strzępy blachy. Nick wypuszczał linę przez zgrabiałe ręce, starając się wyczuć każde szarpnięcie jako ewentualny sygnat splątania się lub zahaczenia. Wiatr wył tak okropnie, że Nick musiał przypaść niemal do podłogi, by zrozumieć płynące do niego przez słuchawki słowa Bakera.

— Lina wychodzi jak trzeba.

— W porządku, puszczamy stalówkę.

Druga lina, z najlepszej jakościowo szwedzkiej stali, miała grubość wskazującego palca dorosłego mężczyzny. Nick sprawdził jej połączenie z messengerem. Lina dakronowa była wystarczająco mocna, by utrzymać ciężar stali, ale połączenie stanowiło najsłabszy punkt.

Skinął przyzwalająco. Biały nylon zniknął w zielonej wodzie, a za nic1 sunęła czarna lina stalowa, odwijająca się powoli z bębna.

Nick wyczuł moment, kiedy stalówka dochodziła do głównego błoto1 w maszynowni, który z takim wysiłkiem tam niedawno zamocował. Serce podeszło mu do gardła. Jeżeli lina utknie, stracą wszystko: teraz nikt już nie wejdzie do zalanej części kadłuba, morze jest zbyt rozszalałe. Stracą linę i stracą „Adventurera", bo nadchodzący sztorm go rozbije.

—— Boże, proszę, niech przejdzie. — Wycie wiatru zagłuszyło kompletnie szept Nicka. Bęben zatrzymał się, zrobił pół obrotu w tył i znieruchomiał. Lina musiała gdzieś utknąć. Dał znać sternikowi, żeby przysunął łódź bliżej do burty wraka, aby zmienić kąt, pod którym lina wchodzi do wnętrza.

Nick oczyma wyobraźni widział napinające się i pękające włókna dakronowe.

— No przejdź! przejdź! — modlił się i wreszcie ujrzał bęben obracający się ponownie i linę schodzącą płynnie do wody.

Zapomniał o zmęczeniu, gdy z odbiornika VHF usłyszał głos Bakera:

— Lina stalowa po tej stronie.

— Puszczamy linę dwucalową — poinformował Nick. — Przygotuj się.

Pracochłonna i zżerająca nerwy operacja przeciągania liny została powtórzona i zajęła następne czterdzieści bezcennych minut, podczas których siła wiatru i wysokość fal nieustannie rosły.

— Główna lina w windzie — meldował wreszcie Baker. — Możemy zacząć wciąganie plastra!

— Na razie stop — powstrzymał go Nick. — Zamocuj porządnie dwu-calówkę i czekaj.

Nick obawiał się, że potwornie ciężki plaster utknie na nadburciu dziobowym. Silne szarpnięcie windy Bakera i pociągnięcie dwucalowej stalowej liny w dół mogłyby wówczas zatopić łódź. Dlatego lepiej byłoby najpierw wyrzucić plaster za burtę. Polecił więc pięciu marynarzom stanąć przy tej górze plastra, a sternikowi ruszyć wstecz.

Masa postrzępionych pakuł zadrżała, gdy dwucalową lina stalowa napięła się. Było to jednak niemal pięć ton. Pięciu mężczyzn wspomagało silnik łodzi i przepchnęło ciężar bliżej krawędzi. Spowodowało to niebezpieczny, dwudziestostopniowy przechył łodzi. Plaster przesunął się jeszcze ćwierć metra i utknął na nadburciu. Przez obniżony dziób wdzierała się woda, sięgając już mężczyznom do kostek, ale mieli gumowe buty.

Instynkt kazał Nickowi w tym momencie obejrzeć się w stronę otwartego morzą. O ćwierć mili, na skraju pokrywy lodowej, stał „Warlock", a na holownik wtaczała się właśnie wielka fala, rysując sobą nową linię horyzontu. To był zaledwie zwiastun kolosów, które podążały za nią, jak myśliwi Podążają za psiarnią. Zwiastun tak jednak duży, że przeskoczył przez dziób i pozostawił okręt ratowniczy cały w strugach, spływających liczne szpigaty.

Fala ta musiała za jakieś dwadzieścia pięć sekund runąć na łódź, obróconą bokiem i niemal stojącą na dziobie. Dla załogi była to prawie pewna śmierć w zielonej, lodowatej wodzie.

— Stary, ciągnij! — wrzasnął Nick przez mikrofon do Bakera. — Ciągnij, już!

Niemal natychmiast lina szarpnęła, pociągnięta potężną windą „Golden Adventurera". Dziób łodzi obniżył się jeszcze bardziej, woda kaskadą lała się przez nadburcie.

Nick schwycił dębowe wiosło i podkładając pióro pod plaster w miejscu, gdzie blokował się o nadburcie, usiłował go uwolnić.

— Pomóż! — ryknął do marynarza obok i napierał na dźwignię, aż pociemniało mu w oczach.

Łódź już prawie tonęła, woda sięgała im do kolan, a fala zbliżała się nieubłaganie. Potęga nie do zatrzymania nadciągała bezgłośnie, unosząc i odrzucając masę pokruszonego lodu.

Wreszcie oporny plaster przesunął się na nadburcie dziobowe i w jednym momencie spadł do wody. Łódź skoczyła w górę, uwolniona od nieznośnego ciężaru, a Nick rzucił się na sternika, aby wykręcić dziobem w kierunku fali, która była tuż, tuż.

Gwałtowny wjazd na falę rzucił ich wszystkich na dno łodzi, w obficie nagromadzoną tam wodę.

Za nimi góra wody rozbiła się o rufę „Golden Adventurera", strzelając białymi rozbryzgami, które natychmiast porywał wiatr.

Sternik kierował już łódź w stronę „Warlocka", przebijając się poprzez ławice skruszonego lodu pakowego.

— Stop — zatrzymał go Nick. — Zawracamy. Muszę jeszcze raz zejść do wody i wszystko sprawdzić — rzucił w twarz sternikowi, który patrzył zdumiony, niemal z błaganiem, żeby to wreszcie skończyć i wrócić w bezpieczne zacisze „Warlocka". Nick jednak nakładał już hełm i dołączał wąż powietrzny.

Plaster uszczelniający, podtrzymywany przez powietrze nagromadzone obficie w obrębie jego włochatej warstwy wierzchniej, wciąż unosił się na powierzchni obok burty „Golden Adventurera".

Nick zszedł pod plaster, w odległości sześciu metrów od wiru tworzącego się przy rozprutej burcie.

Tylko parę sekund zajęło mu sprawdzenie, czy lina przesuwa się swobodnie. Milcząco błogosławił Bakera za to, że zatrzymał windę natychmiast po ściągnięciu plastra z łodzi. Dzięki temu mógł teraz bezpośrednio pokierować finałem operacji.

— Wygląda fajnie — powiedział Bakerowi — ale ciągnij powoli, ustaw windę na piętnaście metrów na minutę.

— Jest piętnaście metrów na minutę — potwierdził Vin. Plaster wolniutko zanurzył się pod wodę.

— Dobrze, tak trzymać!

Przypominało to nieco nakładanie pierwszego opatrunku na otwartą krwawiąca ranę. Ciśnienie zewnętrzne wepchnęło plaster głęboko w wyrwę, a dwucalowa lina stalowa, która zniknęła w kadłubie, wciągnęła ten ogromny szpunt jeszcze głębiej. „Krwawienie" zostało niemal natychmiast zatamowane i Nick ostrożnie podpłynął do plastra.

Dało się wyczuć tylko minimalny ruch wody przy obrzeżach plastra, ale sploty pakuł zanurzone w wodzie pęcznieją i w ciągu paru godzin plaster musiał się stać wodoszczelny.

— Gotowe — powiedział Nick do mikrofonu. — Utrzymaj dwudziestotonowy naciąg liny i możesz włączyć pompy i wyciągać wodę z tej krowy.

O stresie i zmęczeniu, jakie odczuwał Nick, świadczyło to, że nazwał statek krową, czego zresztą natychmiast zaczął żałować

Nick potrzebował snu, każdy skrawek jego ciała domagał się natychmiastowego odpoczynku. W lustrze łazienki kapitan widział swoje oczy, czerwone od soli, wiatru i zimna, mocno podkrążone. Widział też otarcia, zadrapania i sińce na plecach, udach i pod żebrami.

Ręce drżały mu i drętwiały, a nogi ledwie go niosły, gdy zmusił się do wejścia na mostek „Warlocka".

— Gratuluję, panie kapitanie — przywitał go David Allen ze szczerym podziwem.

— Jak z ciśnieniem, David? — Nick próbował ukryć zmęczenie.

— Dziewięćset dziewięćdziesiąt cztery i spada, panie kapitanie.

Nick spojrzał w stronę „Golden Adventurera". Pod szarym, brudnym niebem stał jak wielkie molo, nie reagując na szarże wyniosłych fal, powtarzające się w stałym rytmie i bez końca. Tkwił wbity mocno w brzeg i obciążony wodą wewnątrz kadłuba. Woda ta jednak była już wyrzucana na zewnątrz w postaci zwartych, białych płatów.

Potężne odśrodkowe pompy Bakera pracowały pełną parą po obu stronach statku. Wyglądało to, jakby otwarto zastawy zapory wodnej, tak obfite wypluwały strumienie.

Ropa i olej napędowy tworzyły tłusty, połyskujący kożuch przy obu burtach. Wiatr porywał bryzgi wody z pomp i niósł je w dal, podobne do wielkich strusich piór.

— Chief — Nick wywołał „Adventurera" —jaką masz wydajność pomp?

—— Dochodzimy do dwóch tysięcy ton na godzinę.

— Poinformuj mnie, kiedy zmieni się przegłębienie.

Zerknął na wskaźnik anemometru ponad tablicą sterowniczą. Siła wiatru sięgała ośmiu, co mógł odczytać mrużąc swoje opuchnięte oczy.

— David — słyszał chrypienie własnego głosu — dopiero za cztery godziny statek będzie na tyle odciążony, żeby można próbować go ściągnąć, ale chcę, abyś już teraz podał hol. Musimy być gotowi.

— Tak jest, panie kapitanie.

— Zacznij od linki ratunkowej — próbował sobie przypomnieć, jakie polecenia należałoby jeszcze wydać, ale w głowie miał pustkę.

— Nic panu nie jest, panie kapitanie? — spytał nagle zaniepokojony David, a Nick natychmiast poczuł ukłucie złości. Nigdy w życiu nie oczekiwał współczucia. Powstrzymał jednak ostre słowa, które cisnęły mu się na wargi.

— Wiesz, co robić, David. Nie muszę ci dawać żadnych rad więcej — ruszył, zataczając się jak pijany w stronę swojej kajuty. — Powiadom mnie, jak go ściągniesz lub jeśli zdarzy się coś ważnego. Cokolwiek, rozumiesz.

Dotarł do kabiny, zanim nogi się pod nim załamały, zrzucił wszystko, co miał na sobie, i padł na wznak na koję.

Równoleżnik sześćdziesiąty południowy z przyległościami jest jedynym na globie zamkniętym pierścieniem mórz. Bezkresu oceanu nie przerywa tam żaden ląd. Ten szeroki pas wód biegnie na południe od Hornu, Przylądka Dobrej Nadziei oraz kontynentu australijskiego i ma opinię strefy najgorszej pogody. Tu spotykają się dwie masy powietrza: zimne i ciężkie znad Antarktydy z ciepłym i lekkim z rejonów subtropikalnych. Siły odśrodkowe, powstające w wyniku ruchu obrotowego Ziemi, a także dodatkowa siła bezwładności Coriolisa powodują, że spotkanie to ma charakter burzliwy. Przy zderzeniu ciepłe i zimne masy są rozrywane na mniejsze fragmenty, tworzące gigantyczne wiry skotłowanego powietrza o potężnej sile i wielkiej prędkości.

Wyż, który przyniósł tę złowieszczą ciszę i jedwabiste powietrze nad Cape Alarm, sięgnął tysiąca trzydziestu pięciu milibarów, natomiast w centrum wypierającego go błyskawicznie niżu ciśnienie wynosiło zaledwie dziewięćset osiemdziesiąt pięć milibarów. Tak wielka różnica musiała powodować występowanie szalonych wiatrów na pograniczu dwu układów.

Niż miał średnicę prawie trzech tysięcy kilometrów i sięgał do górnych warstw troposfery, około dziewięciu kilometrów nad poziom morza. Potężne wiatry w jego obrębie osiągały maksimum w skali Beauforta, czyli dwunastkę, ich prędkość przekraczała sto dziewięćdziesiąt km/godz. Ryczały nieskrępowane nad strasznymi morzami, nie napotykając bariery żadnego lądu, nic nie stało im na drodze oprócz tej postrzępionej ostrogi Cape Alarm.

Kiedy krańcowo wyczerpany Nicholas Berg spał jak zabity, a Vin Baker godził wokół swoich pomp, wyduszając z nich całą moc, na wyzbywającego się wody „Golden Adventurera" i na okręt ratowniczy runął sztorm.

Na pukanie nikt nie odpowiadał i Samantha stała niepewna, balansując i ciężką tacą. „Warlock" tańczył zamaszyście na wielkich falach u wejścia do zatoki. Nie czekała jednak dłużej niż parę sekund, bo należała do osób szybko podejmujących decyzje. Nacisnęła klamkę i powoli pchała drzwi. Weszła do salonu kajuty kapitańskiej.

— Zamawiał przecież jedzenie — usprawiedliwiała wtargnięcie sama przed sobą, zamknęła drzwi i rozglądała się. Apartament miał wytworny wystrój w stylu starych liniowców White Star. Ściany okrywała palisandrowa boazeria, a fotele i kanapa były obciągnięte ciemnobrązową, lśniącą skórą cielęcą. Podłogę wyściełał gruby, wełniany włochacz w kolorze liści lasu tropikalnego.

Samantha postawiła tacę na stole pod iluminatorami prawej burty i zawołała niegłośno. Nie było odpowiedzi. Podeszła do otwartych drzwi sypialni.

Biały, welurowy szlafrok leżał rzucony bezładnie na podłogę. Spłoszyła się zrazu, że mężczyzna na łóżku jest nagi, ale po króciutkiej chwili zauważyła, że ma na sobie białe jedwabne szorty bokserskie.

— Kapitanie Berg — odezwała się znowu cicho i tknięta prawdziwie kobiecym odruchem podniosła z podłogi szlafrok, poskładała i położyła na fotelu, przysuwając się przy tym do łóżka.

Zatroskała się nieco widząc głębokie zadrapania i siniaki na gładkiej, jasnej skórze i poczuła się nieswojo uświadomiwszy sobie, że kapitan wygląda trochę jak trup, z tymi nogami zwisającymi z koi, skręconym bezładnie ciałem, jedną ręką rzuconą za głowę, która obracała się tam i z powrotem w rytm kiwania „Warlocka".

Wyciągnęła rękę i odetchnęła, czując pod palcami ciepło jego policzka oraz widząc ruch powiek. Delikatnie uniosła mu nogi, a on z ulgą przewrócił się na bok i odsłonił paskudne rozcięcie na plecach. Obmacała je badawczo opuszkami palców i stwierdziła, że wymaga opatrzenia, ale zdawała sobie sprawę, że odpoczynku potrzebował kapitan w tej chwili najbardziej.

Cofnęła się i przez długie sekundy przypatrywała mu się z przyjemnością. Był szczupły, bez śladu tłuszczu na brzuchu i bokach, z widocznym pod skórą zarysem żeber. Smukłe, dobrze wykształcone mięśnie ramion i nóg, ciało nawykłe do dużego wysiłku fizycznego i ćwiczeń. Pewne zgrubienie karku i ramion było charakterystyczne dla mężczyzn w pełni dojrzałych.

Może nie miał wdzięku i delikatności chłopców, których znała, ale było w nim zdecydowanie więcej siły niż w najpotężniejszym spośród młodych mężczyzn, obecnych do tej pory w jej świecie. Pomyślała o jednym z nich którego, wydawało jej się, kochała. Byli razem z wyprawą badawczą na Tahiti. Pływała z nim, tańczyła, piła wino, pracowała i spała przez sześćdziesiąt kolejnych dni i nocy. W tym czasie zdążyli się zaręczyć, pokłócić i rozstać. Zaskakująco łatwo zniosła ten finał, ale chłopak miał najpiękniej wyrzeźbione, smagłe ciało, jakie kiedykolwiek widziała. Teraz, przyglądając się temu śpiącemu mężczyźnie pomyślała, że i ów młodzieniec nie dorównałby mu nawet fizycznie.

Angel miał rację. To siła pociągała ją tak bardzo. Potężne, smukłe, lecz atletyczne ciało z ciemną, włochatą piersią — to właśnie widoczna w nim siła.

Nigdy nie znała podobnego mężczyzny; napełniał ją lękiem. To nie tylko sprawa legendy, która go otaczała, czy długiej listy jego wyczynów, przedstawionej jej przez Angela. I nie jedynie siła fizyczna, zademonstrowana na oczach całej załogi „Warlocka". Samantha również podziwiała ten pokaz, słuchała rozmów radiowych. To nie tylko w tym rzecz. Pochyliła się nad nim znowu i widziała, że nawet kiedy odpoczywał, jego twarz miała wyraz siły i determinacji, a zmarszczki, wyrzeźbione przez lata wokół oczu i w kącikach ust, jeszcze to potęgowały. To była twarz człowieka, który dyktuje życiu własne warunki.

Pożądała go, Angel miał rację, Boże, jak strasznie go pożądała! Mówią, że nie ma miłości od pierwszego wejrzenia — co za bzdury!

Sięgnęła po kołdrę leżącą w nogach łóżka i przykryła to wspaniałe ciało. Odsunęła Nickowi gęste, ciemne włosy z czoła i pogładziła go po głowie.

Spał jak kamień, kiedy podnosiła mu nogi i przykrywała kołdrą, a ten najdelikatniejszy gest niemal matczynej czułości, muśnięcie prawie, doprowadził go na skraj świadomości. Westchnął i przekręcił się, a potem wyszeptał chrapliwie:

— Chantelle, to ty?

Samantha cofnęła się, czując piekący ból zazdrości. Szeptał o innej kobiecie. Odwróciła się i wyszła z sypialni, ale przystanęła w salonie.

Na biurku leżało trochę osobistych drobiazgów: złoty spinacz do banknotów, a w nim pięć funtów szterlingów, pięćdziesiąt dolarów, marki, franki. obok złoty zegarek rolex oyster, złota zapalniczka dunhill z oprawionym w niej białym diamentem i portfel z delikatnej skóry cielęcej. Te przedmioty dobrze prezentowały ich właściciela. Czując się jak złodziejka, sięgnęła po portfel i otworzyła go.

Był w nim chyba tuzin kart kredytowych: American Express, Diners, gank American, Carte Blanche, Hertz No. l, Pan Am VIP i inne. Było też kolorowe zdjęcie opalonego Nicholasa z włosami targanymi przez wiatr, małego, uśmiechniętego chłopca o kręconych lokach i poważnych oczach oraz kobiety. Z pewnością należała do najpiękniejszych kobiet, jakie Samantha kiedykolwiek widziała. Zamknęła portfel, położyła dokładnie na miejsce i cicho wyszła z kajuty.

David Allen przez trzy minuty bezskutecznie próbował połączyć się z kabiną kapitana. Niecierpliwie bił dłonią w mahoniowy stół nawigacyjny i patrzył za okno na świat, który wpadł w szał.

Od niemal dwóch godzin wiatr wiał stale z północnego zachodu z prędkością nieco ponad trzydzieści węzłów i chociaż wpędzał do zatoki olbrzymie fale, „Warlock" trzymał się dzielnie również po podaniu głównego holu na pokład „Golden Adventurera".

David zaczął od wystrzelenia na rufę liniowca nylonowej linki, którą schwytali ludzie Bakera, wciągnęli windą, przechwytując z kolei linę gończą, a za messengerem końcówkę holu.

Hol wyciągnęły własne windy „Adventurera". Odwijał się powoli z ogromnego bębna, umieszczonego w przedziale pod pokładem rufowym „Warlocka". Wysuwał się miarowo z furty poniżej mostka rufowego, skąd David wszystkim kierował, lekko popychając od czasu do czasu którąś z dźwigni na pulpicie.

Wykwalifikowany marynarz mógł operować tym grubym holem niemal tak łatwo jak wędkarz żyłką, luzując swobodnie, likwidując zwis, wybierając szybko, ciągnąc z siłą pięciuset ton. W wypadku zagrożenia dla holownika mógł przycisnąć guzik gilotyny i w mgnieniu oka odciąć hol.

Była to pełna godzina precyzyjnych manewrów, ale w rezultacie hol był idealnie założony. Jego końcówka miała kształt litery „Y". Dwa ramiona obłożono na pachołkach przy obu burtach, na rufie, na głównym pokładzie "Adventurera". Przy połączeniu ramion użyto białego, nylonowego szpringu, trzy razy grubszego od uda mężczyzny, o wielkiej elastyczności, aby hol mógł absorbować nagłe szarpnięcia, grożące pęknięciem sztywnej liny stalowej. Od miejsca łączenia biegł pojedynczy hol, aż po bęben na „Warlocku".

David Allen trzymał się około kilometra od brzegu, pilnując, by hol był napięty i nie opadał na dno, gdzie mógłby się o coś zahaczyć. Nieustannie korygował więc kąt skoku obu śrub i podawaną moc.

Wszystko było pod kontrolą, a ile razy spojrzał na „Adventurera", tyle razy widział wyrzucaną przez pompy wodę.

Już raz nie wystarczyło mu cierpliwości, bo instynkt marynarski uprzedzał go, co niesie pogoda. Połączył się więc z Bakerem i spytał, jak posuwają się prace na statku. To był błąd.

— Nie masz nic lepszego do roboty, niż wyciągać mnie z maszynowni po to, żeby spytać o wrzody na tyłku albo finał Pucharu Ameryki? Kiedy będę gotowy, powiem ci, syneczku, naprawdę. Jeżeli ci się nudzi, zejdź do kuchni i daj buzi Angelowi, ale, do licha, zostaw mnie w spokoju.

Vin Baker z dwoma ludźmi pracował w tej obskurnej, przemrożonej stalowej klatce, w dolnej części rufy, gdzie znajdowało się awaryjne urządzenie sterowe. Ster był zablokowany w maksymalnym wychyleniu na lewą burtę. Jeżeli napęd mechanizmu sterowego nie zostanie naprawiony, statek będzie niemal nie do opanowania, zwłaszcza przy holowaniu rufą do przodu. Już przy pierwszej próbie ściągnięcia z brzegu „Adventurer" powinien słuchać steru. To jeden z najważniejszych problemów.

Baker przeklął zatłuszczoną maszynerię, gdy omsknął mu się klucz i boleśnie uderzył po knykciach. Odrzucił strzęp skóry ścięty przez ostrą krawędź i pożałował czasu na odessanie krwi. Nie zważał na to, że ścieka na klucz i gęstnieje w galaretowatą masę. Klął cicho, lecz zapamiętale, i wysilał całą swoją biegłość, by pokonać zatwardziały opór żelastwa. Wiedział tak samo dobrze jak pierwszy oficer, na co się zanosi.

Wiatr osłabł do niewinnej czwórki. Taka umiarkowana bryza wiała przez dwadzieścia minut; wystarczająco długo, by grzbiety fal przestały się załamywać. Potem powoli kierunek zmienił się na północny i spadło to na nich bez uprzedzenia.

Huragan natarł z rykiem wygłodzonej bestii. Porywał całe połacie wody i zamieniał je w białą mgłę, jakby ktoś studził rozgrzaną do czerwoności stal. Runął na „Warlocka" z taką furią, że reling na lewej burcie poszedł pod wodę. Następnie chyba uwiesił się na holu, bo rufę holownika ściągnął głęboko w dół, przepełniając tylne szpigaty.

David dał się zaskoczyć i „Warlocka" zniosło niebezpiecznie. Dopiero po chwili, dzięki zróżnicowanemu ustawieniu obu śrub i zdecydowanie podanej mocy, odzyskał właściwą pozycję. Zaczął wówczas wzywać kapitana, bo za oknami trwało prawdziwe szaleństwo.

Nick słyszał coś, ale to było takie odległe, i nawet chciał wykonać jakiś ruch, lecz ciało miał najwyraźniej przygniecione olbrzymim ciężarem i nie" mrawy mózg hibernowanego gada. Brzęczyk nie milkł jednak; blaszane skamlanie świdrowało boleśnie. Próbował bezskutecznie zmusić oczy, żeby się otwarły. I nagle zrozumiał, że zgiełk, na którego tle drze się ten obrzydliby brzęczyk, nie tworzy się w jego umęczonej głowie, lecz jest odgłosem sztorm11 tłukącego w nadbudówkę. Wtedy też poczuł nienormalne ruchy statku.

Z wielkim wysiłkiem uniósł się na jednym łokciu. Bolały go wszystkie stawy. Nadal nie mógł otworzyć oczu, ale sięgnął po słuchawkę.

— Kapitan jest wzywany na mostek rufowy! — W głosie Davida Allena było coś, co poderwało go na nogi.

Kiedy się tam dowlókł, pierwszy oficer popatrzył z wdzięcznością.

— Bogu dzięki przyszedł pan, panie kapitanie.

Wiatr podnosił całą powierzchnię morza, rwał ją w strzępy, zamieniał w ryczącą mgłę, przemieszaną ze śniegiem miecionym nad zatoką.

Nick spojrzał na anemometr i natychmiast uznał, że przyrząd jest chyba uszkodzony. Wskazówka stała u szczytu skali. To nonsens, wiatr o prędkości powyżej dziewięćdziesięciu km/godz.? W to nie można uwierzyć. Wiatromierz uderzony pierwszymi wściekłymi podmuchami musiał się popsuć. Nick nie przyjmował do wiadomości jego wskazań. Gdyby przyjął, stwierdziłby katastrofę; nikt nie może ratować oceanicznego pasażera przy wietrze nie mieszczącym się w skali Beauforta.

„Warlock" stał na rufie jak delfin w oceanarium, który po popisie oczekuje na smaczny kąsek. Tak mocno ściągał go hol. Podłoga mostka stała się niemal pionową ścianą, pod którą zsunął się Nick. Rzucił się do pulpitu manewrowego.

— Musimy odciąć hol i wyjść w morze. — Głos Davida Allena był zbyt wysoki i zbyt głośny nawet w tym ryczącym sztormie.

„Na pokładzie »Golden Adventurera« są ludzie: Baker i szesnastu innych — pomyślał Nick szybko. — Mimo dwóch kotwic statek ma marne szansę na przetrwanie".

Nick chwycił się poręczy i patrzył w sztorm. Zamarzający pył wodny i śnieg uderzał w pancerne okna mostka jak śrut wystrzeliwany z paru kroków. Sklejał się w grudy i bryły obrastające nawet wirujące szyby.

O jakieś tysiąc metrów za nimi w rozwścieczonej, kotłującej się bieli majaczyła ciemniejsza plama. To był „Adventurer".

— Baker? — rzucił do mikrofonu. — Jaką masz sytuację?

— Wiatr go dostał, statek ginie. Kotwica z prawej burty nie trzyma.

— Nie będziesz w stanie zabrać nas stąd przy tym, co się dzieje — dodał jeszcze po chwili.

Było to beznamiętne stwierdzenie faktu, że los Vina Bakera i jego szesnastu ludzi jest nieubłaganie związany z tym skazanym na zatracenie statkiem.

— Nie — przyznał Nick. — Nie bylibyśmy zdolni zabrać was stamtąd. Podejście do „Adventurera" zakończyłoby się z pewnością katastrofą dla Wszystkich.

— Tnij hol i uciekaj — poradził Baker. — Będziemy próbowali wydostać się na ląd, gdy to się rozleci. I nie zapomnij wpaść i pozbierać nas, gdy pogoda się poprawi, jeżeli będzie co zbierać — dodał z odrobiną wisielczego humoru.

Nagle przez zmęczenie Nicka przebiła się złość. Tyle razy ryzykował, tak się natrudził — i to wszystko miałoby pójść na marne? Ma stracić „Adventurera", być może z szesnastoma ludźmi, z których jeden zdobył jego przyjaźń?

— Jesteś gotowy do uruchomienia wind kotwicznych? Będziemy ściągać tę krowę.

— Jezus! — wykrzyknął Baker. — Ta krowa jest jeszcze na pół zalana...

— Pogonimy ją batem, mój staruszku — powiedział cicho Nick.

— Ster zablokowany, nie opanujesz tego wraka. Stracisz jeszcze na dokładkę „Warlocka"...

— Słuchaj, ty głupi pastuchu queenslandzki — przerwał mu Nick. — Jazda do wind.

W tym momencie nieostry kontur „Adventurera" rozmył się doszczętnie w białych, szalonych wirach zawiei.

— Maszynownia — Nick zwrócił się do drugiego mechanika — przełączyć na bezpośrednie sterowanie mocą i śrubami z mostka.

— Jest, sterowanie z mostku, panie kapitanie — potwierdził mechanik, a Nick chwycił błyszczące dźwignie rękami czułymi jak palce pianisty. Reakcja „Warlocka" była natychmiastowa. Obrócił się, strząsając zielone strugi wody i zagrzmiał, aż zadrżała cała nadbudówka.

— Windy kotwiczne gotowe — zameldował Baker beznamiętnie.

— Uważaj — polecił Nick i rozglądał się, w którą stronę białego piekła ma ruszyć. Nie istniały żadne punkty odniesienia, istniała tylko wirująca biel. Przepadła w niej nawet powierzchnia morza. Siła ciążenia, która powinna określać dwa podstawowe kierunki, to jest górę i dół, również uległa zaburzeniu na skutek dzikiego tańca wykonywanego przez pokład.

Nick czuł, że jego wyczerpany mózg odmawia normalnej pracy wobec bliskości zawrotów głowy. Szybko przeniósł uwagę na wielki kompas i wskaźnik kursu.

— David, przejmij koło — potrzebował kogoś bystrego przy sterze. „Warlock" poleciał nagle w dół tak gwałtownie, że poobijane żebra Nicka weszły w bolesny kontakt z pulpitem sterowniczym. Zasyczał.

— Ster prawo dziesięć — Nick polecił Davidowi skierować „Warlocka" niemal dokładnie pod wiatr.

— Chief — teraz mówił do mikrofonu głosem zmienionym po uderzeniu piersią o konsolę. — Ciągnij windą z prawej burty, całą mocą.

— Cała moc na prawej burcie — potwierdził Baker.

Nick przepchnął dźwignie sterujące skrzydłami śrub nastawnych na maksimum siły nośnej, a potem manetki otwierające przepustnice silników, też do oporu, co oznaczało użycie mocy dwudziestu dwóch tysięcy koni mechanicznych.

Trzymany za ogon, smagany huraganowym wiatrem, bombardowany kolosalnymi falami, miksując wodę za pomocą potężnych śrub, „Warlock" miotał się wściekle. Każdy centymetr stalowego statku wibrował. Nick musiał zacisnąć szczęki, by nie kłapać zębami na skutek tego drżenia. Spoglądając na szybkościomierze ruchu wzdłużnego i poprzecznego, dostrzegł trupio bladą twarz Davida Allena.

„Warlock", uwiązany na smyczy holu, poruszał się tylko w bok, powoli, po łuku, ustępując wiatrowi.

— Ster prawo dwadzieścia — rzucił Nick, aby skontrować to znoszenie, a David Allen był jednak wciąż żywy, bo odpowiedział natychmiast.

— Jest, ster prawo dwadzieścia, panie kapitanie.

Szybkościomierz poprzeczny pokazywał, że znoszenie boczne ustało i w tym momencie zobaczył wskazówkę głównego szybkościomierza nasuwającą się na zielone pole. Wyświetlacz cyfrowy zamienił zero na pięćdziesiąt metrów na minutę. Nadzieja wezbrała dużo gwałtowniej.

— Ruszyliśmy go — krzyknął Nick i chwycił mikrofon.

— Obie windy pełną mocą.

— Obie pełną mocą i stoimy — odpowiedział natychmiast Baker.

Nick spojrzał na szybkościomierz. Pięćdziesiąt zamieniło się na trzydzieści pięć, potem na dwadzieścia metrów na minutę. Zrozumiał, że to tylko elastyczny, nylonowy szpring w końcówce holu wyciągnął się maksymalnie. Było to odkrycie bolesne.

Przez dwie lub trzy sekundy szybkościomerz pokazywał dokładnie zero, „Warlock" stał w miejscu przy holu rozciągniętym do ostatnich granic. Następnie wskazówka weszła na czerwone pole: cofali się. Elastyczny szpring odbierał metry, które dał przed chwilą. Jego sprężystość zwyciężyła w zapasach z dwoma silnikami diesla i parą wielkich, brązowych śrub. „Warlock" został podciągnięty w stronę tego strasznego brzegu.

Kolejne pięć minut minęło na wyduszaniu z silników całej znamionowej i ponadznamionowej mocy. Nick dociskał dźwignie do krańcowego położenia, a wskazówki liczników mocy cały czas były na końcu skali, zdecydowanie poza linią z ostrzeżeniem „nigdy nie przekraczać".

Łzy złości i frustracji parzyły mu powieki, a pod stopami i pod dłońmi czuł konwulsyjne drżenie i wstrząsy męczonego statku.

„Warlock", buchający całą swą siłą, a równocześnie uwiązany w miejscu, nie był w stanie wynosić się na fale. Spadały więc na niego z góry, jedna za drugą, a on pogrążał się niebezpiecznie coraz bardziej.

— Na litość Boską, panie kapitanie! — David Allen nie mógł już usiedzieć cicho. Jego oczy zdawały się ogromne w białej jak papier twarzy. Pan wciągnie statek pod wodę.

— Baker — Nick zignorował starszego oficera — ruszyłeś się?

— Nic a nic. Ani po jednej, ani po drugiej stronie.

Nick cofnął lśniące dźwignie, wskazówki na zegarach szybko powędrowały na drugi koniec skali, a „Warlock" skoczył w górę i strząsnął z siebie całe tony wody.

— Musisz przeciąć hol — głos Bakera, płynący jakby z zaświatów, ledwie dał się słyszeć w ryku sztormu. — Będziemy sobie radzić, szczęściarzu.

David Allen, stojący obok Nicka, sięgnął do pomalowanej na czerwono stalowej skrzynki, w której znajdował się guzik uruchamiający gilotynę holu. Skrzynka miała uniemożliwiać przypadkowe odcięcie holu. Pierwszy oficer otworzył ją i patrzył z oczekiwaniem, niemal błagająco na Nicka.

— Zostaw to w spokoju — warknął Nick i złapał mikrofon.

— Skracam hol — powiedział do Bakera. — Bądź gotowy do następnej próby, kiedy podejdę.

David Allen patrzył zbaraniały, z ręką wciąż na pokrywie czerwonej, skrzynki.

— Zamknij to cholerne pudło — powiedział Nick i podszedł do sterownika holu. Przepchnął zieloną dźwignię na obroty wstecz i pokład zaczął drgać, gdy na ogromną rolkę w komorze holu nawijała się grubaśna, inkrustowana lodem stalowa lina.

Walcząc na każdym metrze jak dziki koń, któremu siłą nałożono uzdę, „Warlock" dał się jednak prowadzić własnej windzie. Oficerowie patrzyli z narastającym przerażeniem na coraz bliższe, choć rozmazane wściekłymi wirami śnieżycy, ogromne cielsko „Adventurera"

Było tak blisko, że krótki hol nie dotykał już wody, lecz biegł bezpośrednio do przewłoki holowniczej na rufie „Warlocka".

— No, będziemy przynajmniej coś widzieć — powiedział Nick. Teraz było jasne, że olbrzymia część mocy holownika marnowała się, ponieważ próbował ściągnąć wrak stojąc pod kątem do jego osi wzdłużnej. Utrzymanie właściwego kierunku przy braku widoczności było niemożliwe. Ten błąd nie zostanie powtórzony.

— Chief, ciągnij i ciągnij, aż wyprujemy z niego flaki! — Nick znowu przepchnął manetki do oporu.

„Warlock" rzucił się do przodu i szarpnął elastycznym szpringiem, aż spomiędzy splotów trysnęła woda i gdy ją porywał wiatr, zdążyła zamienić się w kryształki lodu.

— Nie rusza się, panie kapitanie — krzyknął David.

— Windy stoją w miejscu. Ani drgnie! — potwierdził niemal jednocześnie Baker.

— Jest jeszcze za dużo wody w środku — powiedział David, a Nick odwrócił się, jakby chciał go przygwoździć do pokładu.

— Daj mi ster — krzyknął z wściekłością.

Dwie śruby robiły z wody białą pianę, silniki ryczały jak zdychające buhaje i przy tym wszystkim Nick przerzucił ster lewo na burtę do oporu.

„Warlock" zwrócił się gwałtownie w miejscu, zarzucając wodę na pokład, a Nick błyskawicznie przekręcił koło w przeciwne położenie. Statek szarpnął holem z siłą pewnie o tonę większą od maksymalnej.

Mimo ryku sztormu usłyszeli jednak jęk „Golden Adventurera". Stalowy kadłub protestował przeciwko męczącym go jednocześnie tysiącom ton wody od środka i windom kotwicznym oraz holowi „Warlocka"od zewnątrz. Jęk zamienił się w zgrzyt stali przesuwającej się po kamieniach.

— Chryste, on zjeżdża! — wrzasnął Baker, a Nick rzucił ster znowu na lewo, wpuszczając „Warlocka" w głęboką dolinę pomiędzy falami. Po chwili spadła na holownik taka góra wody, że nawet kapitan stracił pewność, czy się spod niej wydostaną. Ciemna zieleń zamknęła się nad nadbudówką, a „Warlock" zdawał się dygotać i słabnąć. Potem jednak wyciągnął dziób, otrząsnął się jak psiak i odzyskał lekkość i szybkość.

— Ciągnij, kochanie moje, ciągnij — prosił Nick. Powoli, niechętnie, dudniąc, „Golden Adventurer" zaczął sunąć po opornym, czepliwym dnie.

— Obie windy wciągają — krzyknął uszczęśliwiony Baker, a wskazówka szybkościomierza na „Warlocku" wskoczyła na zielone pole, zaś kanciaste cyferki elektronicznego wyświetlacza zmieniały się w mgnieniu oka.

Wszyscy patrzyli, jak rufa „Golden Adventurera" przysiada, podnosi się, bierze na siebie uderzenie następnej fali.

Statek znowu pływał!

Nick przez parę chwil stał oniemiały wobec cudu przywrócenia do życia tego wielkiego i pięknego statku, odzyskania wspaniałego morskiego stworzenia.

— Udało się nam, Boże, udało się! — huczał Baker, ale było jeszcze za wcześnie na gratulacje. Gdy „Golden Adventurer" zszedł z mielizny rufą do przodu, zadziałał jego zablokowany ster, wymuszając obrót statku bokiem, prawą burtą do wiatru. To było jak postawienie głównego żagla. Sztorm natychmiast zaczął gnać statek w kierunku skalistego cypla z trzema kolumnami strzegącymi wejścia do zatoki.

Pierwszą reakcją Nicka była próba zatrzymania „Adventurera" siłą potężnych diesli „Warlocka" i kotwic własnych liniowca. Dla wiatru była to jednak igraszka: kotwice puściły i w rezultacie to holownik był ciągniony rufą do przodu, wprost na najeżone skały cypla.

— Chief, podnieś te kotwice — rzucił Nick do mikrofonu. — One już nie będą trzymać.

Dwadzieścia lat wcześniej, kąpiąc się u bezludnych plaż Seszeli, Nick został zagarnięty przez jeden z tych morderczych prądów, które opływają cyple wysp oceanicznych. W ciągu paru minut ląd stał się niespecjalnie wysokim i niezbyt wyraźnym konturem na horyzoncie. Walczył, płynąc pod prąd, i przez to niemal nie stracił życia. Kiedy był bliski wyczerpania, a wciąż oddalony od wyspy, pomyślał, że zamiast walczyć z prądem, powinien go wykorzystać. Dał się nieść wodzie i tylko lekko wykręcał we właściwą stronę.

To była pamiętna lekcja i kiedy teraz widział, jak Baker podnosi ociekające kotwice „Adventurera", przegonił „Warlocka" wielkim łukiem, tak że w rezultacie nie miał już wiatru przeciw sobie, lecz za rufą.

Wiatr i śruby holownika działały z siłą niemal tak samo skierowaną, kurs „Warlocka" różnił się od kierunku wiatru jedynie o dwa rumby. Nick szedł tak, by minąć najdalej wysuniętą w morze kolumnę u wyjścia z zatoki. Zablokowany ster „Adventurera" zwracał go stale pod wiatr, przeciwdziałając równocześnie próbom odciągnięcia holowanego statku od lądu.

Było to zadanie z wektorami sił. Nick usiłował je rozwiązać, porównując kąt, pod którym holowany statek dał się prowadzić, kierunek wiatru, silę wiatru, moc własnych silników i potężną siłę spychającą zablokowanego steru „Adventurera". Ster ten samobójczo kierował liniowiec w stronę lądu.

Patrzył z niepokojem przed siebie, gdzie czarne urwiska skalne kryły się w białej nicości. Wciąż niewidoczne, pojawiały się jednak wyraźnie na ekranie radaru. Przy wietrze i silnikach działających zgodnie prędkość była za duża i „Golden Adventurer" nie miał chyba szans na wyjście z zatoki. Posuwając się tym kursem, musiał rozbić się na skałach jak arbuz rzucony o ścianę.

Pięć minut później Nick był już absolutnie pewien, że nie przejdą. Pozostały tylko dwie mile do skał, jak pokazywał radar, musieliby ściągnąć „Adventurera" co najmniej pół mili pod wiatr, żeby nie wpaść na te kolumny. To niewykonalne.

Stał bezradny naprzeciw s tormu, wypatrując w smugach śniegu i zmrożonej mgiełki wodnej pierwszych zarysów czarnych skał. Nigdy w życiu nie czuł się bardziej zmęczony i zrezygnowany niż w tym momencie, kiedy ruszył do czerwonej skrzynki, by przycisnąć guzik, odciąć „Golden Adventurera" i wydać go na pastwę losu.

Oficerowie wokół niego milczeli w napięciu, a pod stopami czuł morderczy wysiłek „Warlocka", pełną mocą silników przeciwstawiającego się mor/u. Na darmo, morze odrzucało ich na ląd, na zatratę.

— Patrzcie! — krzyknął nagle David Allen, a Nick odwrócił się, zelektryzowany tonem jego głosu.

Przez moment nie mógł się zorientować, o co chodzi. Coś tylko zmieniło się trochę pod rufą „Golden Adventurera".

— Ster — krzyknął znowu David Allen. Gdy rufa odsłoniła się bardziej po przejściu kolejnej wysokiej fali, Nick spostrzegł wreszcie, że ster obraca się powoli wokół osi.

Niemal w tym samym momencie poczuł, że „Warlock" podchodzi lekko do wiatru. Wyostrzył o jeden rumb.

— Mam zasilanie awaryjnego urządzenia sterowego — poinformował Baker.

— Ster zero — polecił Nick.

— Jest ster zero — powtórzył Baker, a „Adventurer" nie był już dłużej na łasce, a zwłaszcza niełasce wiatru.

Nagle poprzez białe piekło pokazały się rozmazane zarysy skalnych kolumn — otwarło się pełne morze.

— Boże, ale blisko — wyszeptał David Allen.

Rzeczywiście, odległość była tak mała, że odczuli nawet osłonę potężnych skał; wiatr zelżał na moment. A przed nimi, na trzy tysiące mil rozciągały się dzikie, wzburzone wody.

— Wygraliśmy. Tym razem naprawdę wygraliśmy — powiedział Baker, jakby wciąż jeszcze nie dowierzał, że to prawda, Nick zaś cofnął manetki mocy, redukując obciążenie silników, które mogłyby nie wytrzymać już długo takiego forsowania.

— I to nawet z kotwicami — odpowiedział Bakerowi. To był punkt honoru ratownika: odzyskać również kotwice. Mieli statek z powrotem w całości, kompletny, z kotwicami włącznie.

— Chief — Nick odezwał się ponownie — zamiast tam siedzieć i byczyć się, może byś przemył tę swoją zdobycz tanneraxem? Kąpiel w odrdzewiaczu podniosłaby cenę uratowanego mienia.

— Taki jesteś nienasycony?

— Zapewniam cię, że nie — zmęczenie odbierało mu już ochotę na rozmowę, w głowie miał pustkę. — Idę do swojej koi i będę spał dwanaście godzin. Zabiję każdego, kto spróbuje mnie obudzić.

Położył rękę na ramieniu Davida Allena, po czym mocno zacisnął.

— Dobrze się spisałeś, wszyscy byliście w porządku. Teraz komendę Przejmuje pierwszy oficer.

Zataczając się zszedł z mostka.

Minęło osiem dni, zanim znów zobaczyli ląd. Płynęli w sztormie na otwartym morzu, osiem dni stałego napięcia i wytężonej pracy.

Pierwszym zadaniem było przełożenie holu z rufy na dziób „Golden Adventurera". Przy tak wysokich falach zajęło to prawie całą dobę. Trzy próby się nie powiodły. Teraz, kiedy liniowiec szedł dziobem do wiatru, „Warlock" używał pełnej mocy tylko w wypadku pojawienia się w pobliżu wielkich gór lodowych, od których należało „Adventurera" szybko odholować.

Warunki były ciężkie i większość tych dni Nick spędził na mostku, uważny i niespokojny, męczony obawą, że plaster, zamykający dziurę w burcie „Adventurera", puści. Baker użył drewna z magazynu statku na wykonanie ściany wzmacniającej. Przy szalejącym sztormie nie mógł zrobić osłony stalowej, a Nick nie mógł przejść na „Adventurera" dla nadzorowania prac.

Powoli wiatr zmienił kierunek na wschodni — ogromne koło niżu obracało się wokół nich — cały układ przesuwał się w stronę Australii, aż w końcu znaleźli się poza nim.

„Warlock" szedł teraz z prędkością typową dla operacji holowania. Mimo wysokich czarnych fal, pozostawionych w spadku przez sztorm, rozwijał cztery węzły.

Wreszcie któregoś jasnego i wietrznego ranka holownik wprowadził „Golden Adventurera" na zaciszne wody Zatoki Shackletona. Wyglądało to, jakby malutki pies przewodnik wiódł ślepego olbrzyma.

Na widok statków rozbitkowie wyroili się ze swojego obozowiska i zeszli na czarne skały tuż nad wodę. Okrzyki radości i pozdrowienia wraz z gwizdem wiatru docierały do uszu oficerów na mostku „Warlocka".

Łódź kapitana Reilly'ego ruszyła w ich stronę, jeszcze zanim w przejrzystą, zieloną toń zatoki rzucono bliźniacze kotwice liniowca. Gdy wchodził na pokład „Warlocka", zwracały uwagę jego zmęczone oczy, świadectwo tragedii tych dni wypełnionych trudem, klęską, śmiercią. Uścisk ręki, który wymienił z Nickiem, był jednak mocny.

— Moje podziękowania i gratulacje, sir!

Znał Nicholasa Berga jako prezesa Christy Marine i jak nikt inny zdawał sobie sprawę z niezwykłości jego ostatnich dokonań. Szacunek dla Berga był doskonale widoczny.

— Cieszę się, że znowu pana widzę — powiedział mu Nick. — Naturalnie urządzenia łącznościowe na moim statku są do pana dyspozycji, jeśli chce pan rozmawiać z armatorem, kapitanie.

Nick zaprowadził gościa do przeznaczonej dla niego kajuty i zaczął ustalać szczegóły dalszego postępowania. Była to delikatna sprawa, ponieważ Reilly nie był już dłużej kapitanem własnego statku. Komenda przeszła na Nicholasa jako kapitana okrętu ratowniczego.

— Pomieszczenia mieszkalne na „Golden Adventurerze" są wciąż w stanie używalności i, przypuszczam, są o wiele cieplejsze i znacznie wygodniejsze od tych, które zajmują obecnie pańscy pasażerowie.

W ciągu pół godziny przygotowano wszystko do przeniesienia rozbitków na pokład statku, którym niedawno wyruszyli po przygodę. Levoisin z trudem zmieścił na swojej małej „La Mouette" sto dwadzieścia osób. Zabrał najstarszych i najsłabszych, a Christy Marine negocjowała już wynajęcie kogoś w Kapsztadzie do popłynięcia do Zatoki Shackletona po resztę pasażerów. Teraz czarter ten nie był już potrzebny, ale jego koszt powiększy wynagrodzenie Nicka za akcję ratowniczą.

— Nie mogę zabierać panu więcej czasu — Reilly opróżnił kieliszek i podniósł się. — Ma pan dużo roboty.

Następne cztery dni i noce były wypełnione ciężką pracą. Nick przeszedł na pokład „Golden Adventurera" i zobaczył maszynownię w refleksach kłującego w oczy, niebieskiego światła aparatów spawalniczych. Dziura w kadłubie została od wewnątrz zasłonięta przyspawaną płytą stalową. Baker i Berg uznali tę łatę za dostatecznie solidną dopiero po podstemplowaniu potężnymi belkami. Czekało ich ciężkie przejście przez sławetne ryczące czterdziestki i do momentu zacumowania „Golden Adventurera" w doku stoczni w Kapsztadzie akcji ratunkowej nie można było uważać za zakończoną.

Siedli koło siebie przy tłustych od oleju maszynach. Blachy śmierdziały środkiem antykorozyjnym, a oni pili z termosu gorącą kawę, przyprawioną rumem bundaberg.

— Zaciągniemy to cudo do doków Duncana, a ty będziesz bogatym człowiekiem — powiedział Nick.

— Bywałem już bogaty. U mnie to nigdy nie trwa długo i zawsze czuję ulgę, gdy pozbędę się mamony — wyznał Vin i z lubością przełknął spory haust kawy z rumem, po czym dodał:

— Nie musisz więc bać się, że stracisz najlepszego, do diabła, mechanika w całej flocie.

Nick roześmiał się ze szczerą radością. Baker czytał w jego myślach. Rzeczywiście, nie chciał stracić tego człowieka.

Nick zostawił Bakera i poszedł sprawdzić przegłębienie statku. Oglądał bardzo uważnie, korzystając z doświadczeń ostatnich dni, w końcu polecił Davidawi Allenowi lekkie uniesienie dziobu.

Następnie należało przepompować olej napędowy ze zbiorników liniowca na „Warlocka", który potrzebował dużo paliwa na długie holowanie. Teleks stukotał, odbierając informacje Bach Wackie z Bermudów o kontaktach ubez-pieczycieli z Lloydem, o pierwszych, rozpoznawczych manewrach Christy Marinę. Duncan Alaxander już próbował coś wskórać, zabiegając o „liberalne" rozliczenie żądań Nicka, bez, jak to ujął, wydawania pieniędzy na sąd arbitrażowy.

— Powiedz mu, że zamierzam usmażyć go na wolnym ogniu — odpowiedział Nick ze złośliwą satysfakcją. — Przypomnij mu, że jako prezes Christy Marinę sprzeciwiałem się, abyśmy sami ubezpieczali własne tyłki. Teraz ma za swoje.

Dni i noce zlały się w jedno. W strefie podbiegunowej złudzenie to bywa całkowite. Nick czasami nie wierzył ani swoim zmysłom, ani zegarkowi. Pracował bez przerwy osiemnaście godzin, słońce wciąż świeciło, a zegarek pokazywał, że jest trzecia nad ranem.

Trudno było uwierzyć, że to prawda, gdy starsi oficerowie, stojąc wokół mahoniowego stołu w jego salonie, meldowali o zakończeniu prac: napraw, przepompowywania paliwa, rozlokowaniu pasażerów i o setce innych spraw, którymi się zajmowali. „Warlock" był gotowy do wyjścia w morze — nie wiadomo: życzliwe czy wrogie — z potężnym statkiem na holu, by przebyć tysiące mil dzielących ich od południowego krańca Afryki.

Nick posłał kręgiem pudełko cygar i kiedy niebieski dym wypełnił apartament, przez parę minut delektowali się myślą, że praca jest wykonana, i to wykonana dobrze.

— Mamy dwadzieścia cztery godziny odpoczynku — obwieścił ze szczodrością. — Rozpoczynamy holowanie w poniedziałek punkt ósma. Mam nadzieję utrzymywać prędkość holowania sześć węzłów, co oznacza dwadzieścia jeden dni do Kapsztadu, panowie.

Kiedy podnosili się do wyjścia, odezwał się David Allen.

— Urządzamy dziś wieczorem spotkanie wigilijne w mesie, chcielibyśmy, aby był pan naszym gościem, panie kapitanie.

Mesa, małe, wyłożone boazerią pomieszczenie, była klubem młodszych oficerów, do którego kapitan tradycyjnie nie miał prawa wstępu. Ale teraz, jako specjalnie zaproszony gość, nie mógł mieć najmniejszych wątpliwości: przyjmowano go niezwykle serdecznie. Gdy wchodził, powstali i pozdrawiali go głośno. Większość z nich najwyraźniej wypiła już trochę dżinu. Nawet Trog był obecny. David Allen wygłosił mowę, zacinając się raz po raź. Właściwie odczytał ją z kartki, którą usiłował ukryć w dłoni. Przemówienie było wzniosłe, pełne superlatywów i złotych myśli, czy raczej frazesów. Wyraźnie mu ulżyło, gdy skończył.

Angel wniósł mrożony tort, przygotowany specjalnie na tę okazję. Było to niewątpliwe dzieło sztuki cukierniczej w postaci jadalnego „Golden Adventurera" ze złotą liczbą dwanaście i pół procenta na kadłubie. Aplauz był ogromny, szczególnie w związku ze złotymi procentami.

Następnie prosili Nicka, żeby też coś powiedział. To nie było żadne przemówienie, lecz przyjazne, proste słowa. Gwizdnęli z radosnym niedowierzaniem, gdy podał w przybliżeniu sumę, jaką każdy z nich dostanie po doprowadzeniu „Golden Adventurera" do Kapsztadu. Było to te dwanaście i pół procent w dolarach.

Dziewczyna siedziała w kącie, otoczona wianuszkiem oficerów, którzy starali się przysunąć do niej jak najbliżej i mimo to jej nie zadusić.

Śmiała się szczerze i bez afektacji, a jej dźwięczny głos wznosił się wysoko ponad barytonowe rewiry męskiej wesołości, tak że Nick nie mógł się powstrzymać od częstego spoglądania w jej stronę.

Miała na sobie obcisłą, zieloną suknię i Nick zastanawiał się, skąd ją wzięła, aż przypomniał sobie, że pomieszczenia mieszkalne na „Golden Adventurerze" nie ucierpiały w ogóle. Tego ranka widział dziewczynę, stojącą obok Davida Allena na rufie łodzi roboczej, która właśnie wracała z liniowca. Samantha miała koło siebie wielką walizę. Nick ucieszył się, że przeniosła rzeczy na „Warlocka" i najwyraźniej tutaj zostaje.

Zakończył krótkie wystąpienie, wymieniając wszystkich oficerów z imienia i nazwiska i dziękując każdemu z osobna. David Allen ze szklanką whisky w jednej ręce i kawałkiem tortu w drugiej, co z pewnością nie było szczytem elegancji, przepychał się pospiesznie do wianuszka mężczyzn otaczających dziewczynę. Zrobili mu miejsce niechętnie i chyba tylko ze względu na starszeństwo stopnia. Nick pozostał niemal sam.

Z pobłażaniem obserwował ten wyścig po jej względy. Nick widział tylko czubek jej wspaniałej, słonecznej grzywy włosów o kolorze drogocennego metalu. Gdy wstrząsała głową lub gdy ją pochylała, rzucały refleks od padającego z góry światła.

Vin Baker siedział koło niej po jednej stronie, ubrany w seryjny garnitur z lśniącej imitacji skóry rekina, który kontrastował zażarcie z kraciastą koszulą i jadowicie żółtym krawatem. Spodnie wymagały podciągania co parę minut, a oczy spoza okularów błyskały lubieżnie, gdy patrzył na dziewczynę.

Od przeciwnej strony przysuwał się David Allen i pąsowiał za każdym razem, gdy dziewczyna zwracała się do niego. Częstował ją nieco zbyt nachalnie tortem i alkoholem. Nick poczuł, że jego pobłażanie zamienia się w irytację.

Złościła go obecność czwartego oficera, oddelegowanego najwyraźniej do zabawiania kapitana, któremu powaga tej misji całkowicie odebrała mowę. Złościły go błazeństwa starszych oficerów. Zachowywali się jak stado tresowanych fok, próbujące zwrócić na siebie uwagę dziewczyny.

Na krótką chwilę ciasny krąg wokół niej otworzył się i Nick miał okazję do paru spostrzeżeń. Zieleń sukni była dokładnie taka sama, jak skrząca się brylantowo zieleń jej oczu. Gdy śmiała się, pomiędzy nieskazitelnie białymi zębami pokazywał się różowy jak u kotki język. Nie była dzieckiem, jak mógł sądzić po wcześniejszych, króciutkich spotkaniach. Usta umalowane, perły wokół szyi, musiała mieć dwadzieścia parę lat, niewiele więcej niż dwadzieścia, ale na pewno była dojrzałą kobietą.

Ich spojrzenia spotkały się. Patrzyła na niego poważnie i trochę tajemniczo i znowu zaczął żałować swojej wcześniejszej szorstkości. Opuścił wzrok i stwierdził, że zielona suknia kryje pod sobą smukłe, pięknie ukształtowane, gibkie ciało sportsmenki. Dobrze zachował w pamięci widzianą przez moment jej nagą postać.

Suknia sięgała wysoko pod szyję, ale piersi zaznaczały się wyraźnie przez materiał; były wydatne i jędrne, z pewnością nie miała na sobie stanika. Przyciągała wzrok nie mniej, niż gdyby była naga.

Złościło go również, że eksponuje swoje ciało w taki sposób. Każda młoda dziewczyna na ulicy Nowego Jorku czy Londynu jest też bez stanika, ale co z tego? Złościł się, że ona tutaj tak się nosi. Znowu spojrzał jej w oczy. Coś w nich było. Wyzwanie? Odbicie jego własnej złości? Nie był pewien. Lekko skłoniła głowę, to było zaproszenie — czy było naprawdę? Znał tyle kobiet i radził sobie doskonale z wieloma, bardzo wieloma kobietami. A jednak ta przyprawiała go o niepewność, może za sprawą swej młodości, a może miała w sobie coś naprawdę wyjątkowego? Nichołas Berg czuł się niepewnie, a bardzo nie lubił smaku tego uczucia.

David Allen znowu chciał ją czymś częstować i przesunął się tak, że Nick zamiast dziewczyny widział już tylko szczupłe, chłopięce plecy pierwszego oficera, ale słyszał jej śmiech, dźwięczny, miły i, wydawało mu się, jakoś szyderczo do niego skierowany.

— Proszę poprosić do mnie na chwilę pana Allena — Nick zwrócił się do swojego oniemiałego zabawiacza, któremu wykonanie tego prostego polecenia sprawiło widoczną ulgę.

— Dziękuję ci za gościnność, David.

— Pan jeszcze nie wychodzi, panie kapitanie? — Niepewna mina starszego oficera sprawiła Nickowi odrobinę sadystycznej przyjemności.

Usiadł przy biurku w swojej kabinie i próbował się skoncentrować. Była to pierwsza okazja do ruszenia czekającej go gigantycznej pracy papierkowej, przytłumione odgłosy zabawy, dochodzące z pokładu niżej, rozpraszały go. Złapał się na tym, że wsłuchuje się w śmiech dziewczyny, zamiast pisać wniosek o skierowanie do arbitrażu sprawy opłacenia akcji ratowniczej. Takie pismo powinien dostarczyć swoim londyńskim prawnikom, którzy przekażą je cło Lloyda. To dokument o zasadniczym znaczeniu, podstawa jego roszczeń wobec ubezpieczycieli „Golden Adventurera". A on nie mógł się skoncentrować.

Odsunął fotel, wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po miękkim, wygłuszającym kroki dywanie, zatrzymując się co chwila, by lepiej słyszeć głos dziewczyny wołającej coś wesoło. Słów nie dało się zrozumieć, ale ton nie budził wątpliwości. Tańczyli albo bawili się w coś polegającego na częstym tupaniu czy klaskaniu. Raz po raz rozlegały się wybuchy śmiechu.

Nagle zdał sobie sprawę, że jest samotny. Zatrzymał się z wrażenia. Samotny, kompletnie sam. Było to wstrząsające odkrycie, zwłaszcza dla człowieka, który większą część życia przeszedł jako samotnik. Do tej pory nigdy go to nie martwiło, a teraz nagle poczuł dojmującą potrzebę bycia z kimś, aby podzielić się swoim triumfem. Był to triumf. Na przekór aż nieprawdopodobnym trudnościom odniósł spektakularne zwycięstwo. Przysunął się do bulaja i poprzez ciemną zatokę popatrzył na miejsce, gdzie stał na kotwicy rzęsiście oświetlony „Golden Adventurer". Wyglądał wręcz odświętnie.

Został wysadzony z siodła, gdy był na szczycie, stracił dorobek życia, żonę i syna i w ciągu zaledwie paru krótkich miesięcy wspiął się na szczyt ponownie.

Z mocno niepewnego interesu, pożeracza gotówki o nikłych widokach na jej odzyskanie, przekształcił Ocean Salvage w firmę wielkiej wartości. Szło doskonale. Dlaczego więc nagle wydało mu się to tak niewiele warte? Przez chwilę chciał wrócić do mesy, ale myśl o oficerach wpadających w popłoch na widok kapitana, odebrała mu na to ochotę.

Odwrócił się od iluminatora, nalał whisky do szklanki, zapalił cygaro i zanurzył się w fotelu. Trunek smakował jak pasta do zębów, a cygaro było gorzkie. Odstawił szklankę na biurko, zgasił cygaro i poszedhna mostek.

Nocne światła były tak słabe w porównaniu z jasnością panującą w jego kabinie, że trzeciego oficera, Grahama, spostrzegł dopiero po pewnym czasie, gdy oczy przystosowały się do słabej, rubinowej poświaty.

— Dobry wieczór, panie Graham — podszedł do stołu nawigacyjnego i sprawdził dziennik okrętowy. Graham wyglądał na przestraszonego, a Nick szukał jakiegoś tematu do pogawędki.

— Wolałbyś być w mesie? — zapytał w końcu.

— Tak jest, panie kapitanie.

Nie był to obiecujący początek rozmowy i nagle, na przekór doskwierającej jeszcze przed chwilą samotności, Nick zapragnął znowu być sam.

— Zostanę na mostku do końca twojej wachty. Idź się bawić. Trzeci oficer patrzył, nie dowierzając.

— Pospiesz się, bo za sekundę mogę zmienić zamiar.

— To bardzo szlachetnie z pana strony, panie kapitanie — zawołał Graham, wybiegając.

Spotkanie w mesie zamieniło się tymczasem w otwarte wpółzawodnictwo o uwagę i aprobatę Samanthy. David Allen, z abażurem na głowie i, nie wiedzieć czemu, ręką po napoleońsku wsuniętą za połę marynarki, stał na bufecie i jako Henryk V Lancaster deklamował mowę przed bitwą pod Agincourt. Fragmenty, których nie pamiętał, zastępował wypełniaczem „ne-ni-noni-neni-noni". Gdy jednak wszedł Graham, król Anglii zamienił się natychmiast w pierwszego oficera. Zdjął abażur i zapytał lodowato:

— Panie Graham, czyżbym się mylił sądząc, iż jest pan oficerem wachtowym? Pana miejsce jest w tej chwili na...

— Przyszedł stary i powiedział, że zastąpi mnie na mostku — wyjaśnił Tom Graham.

— Dobry Boże! — David nałożył sobie z powrotem abażur na głowę, szczodrze napełnił dżinem szklankę i podał ją trzecimu oficerowi. — Ten stary drań musiał się nagle rozkleić.

Vin Baker, który zwisał ze ściany niczym gibon, skoczył na nogi, przyjął postawę pełną godności, choć trochę się chwiał, i podciągnął spodnie.

— Jeśli ktoś nazwie starego drania draniem, osobiście wybiję mu wszystkie zęby — ogłosił wojowniczo i powiódł po mesie groźnym, zaczepnym wzrokiem, który jednak natychmiast złagodniał i rozjaśnił się, gdy napotkał Samanthę.

— Ten raz się nie liczy, Sammy.

— Oczywiście, że nie — zgodziła się Samantha. — Możesz zaczynać od nowa.

Vin Baker wrócił na start biegu z przeszkodami, pokrzepił się szklanicą rumu, kciukiem podepchnął okulary i splunął w dłonie.

— Do startu, gotowy, hop! — odśpiewała Samantha i nacisnęła stoper. Starszy mechanik przerzucał się jak małpa od jednego chwytu pod sufitem do następnego i w ten sposób, ani razu nie dotykając pokładu, obszedł całą mesę. Reszta dopingowała hałaśliwie.

— Osiem i sześć dziesiątych sekundy! — Samantha odczytała ze stopera, gdy Baker osiągnął metę wytyczoną na bufecie. — Nowy rekord świata.

— Zdrowie nowego mistrza świata.

— Teraz ja, zmierz mi czas, Sammy!

— Patrz, na mnie, Sammy!

Byli jak uczniacy. Po dziesięciu minutach wręczyła stoper Tomowi Grahamowi, który, ponieważ przyszedł najpóźniej, był wciąż trzeźwy.

— Niedługo wrócę — skłamała, nałożyła na talerz wielki kawałek Angelowego tortu i niepostrzeżenie się wymknęła.

Nick Berg, pochylony nad stołem nawigacyjnym, tak dalece był czymś pochłonięty, że nie zauważył jej przez wiele sekund. W świetle pojedynczej górnej lampy siła widoczna zawsze w rysach jego twarzy uwydatniła się jeszcze bardziej. Świadczyły o niej twarde linie podbródka i brwi oraz wyrazista, szeroka oprawa oczu. Nos miał duży, lekko haczykowaty jak Indianin lub Beduin, nieco zmarszczek przy kącikach ust i na skroniach. Zajęty szukaniem czegoś na mapie i w locji, rozluźnił nieco wargi, zwykle zdecydowanie ściśnięte. Widziała więc, że są pełne, choć nie mięsiste, zdradzały też pewną wrażliwość i zmysłowość, czego wcześniej nie zauważyła.

Stała cicho, oczarowana jego widokiem, aż podniósł oczy i dostrzegł wyraz admiracji na jej twarzy.

Próbowała ukryć zmieszanie, ale sama słyszała, że mówi głosem człowieka ledwie zdolnego do złapania tchu.

— Przepraszam, że przeszkadzam. Przyniosłam kawałek tortu dla Timmy'ego Grahama.

— Posłałem go na dół, żeby mógł wziąć udział w zabawie.

— Och, nie zauważyłam. Myślałam, że jest tutaj. Nie zbierała się do wyjścia, trzymała wciąż talerz w jednej ręce. Milczeli chwilę.

— Nie sądzę, abym mogła zainteresować pana kawałkiem tortu? Jest wciąż do wzięcia.

— Proszę go podzielić — zaproponował, a ona podeszła do stołu nawigacyjnego.

— Winien jestem przeprosiny — powiedział i natychmiast usłyszał szorstkość w swoim głosie. Nienawidził przepraszać i ona to czuła.

— Wybrałam wtedy zły moment. — Odkroiła kawałek tortu. — Ale teraz jest chyba lepsza chwila. Jeszcze raz dziękuję i przepraszam za wszystkie kłopoty, które sprawiłam. Teraz wiem, że przeze mnie o mały włos nie stracił Pan „Golden Adventurera".

Oboje odwrócili się do wielkiego okna, by spojrzeć w stronę zakotwiczonego statku.

— Jest piękny, prawda? — spytał Nick głosem, w którym nie było juL szorstkości.

— Tak, jest piękny — zgodziła się Samantha i nagle zbliżyli się jakoś w intymnych, czerwonawych światłach sterowni.

Zaczął mówić, najpierw prawie służbowym tonem kontrolując się starannie, potem coraz swobodniej. Z tajoną radością wyczuła, że robi się cieplejszy i mówi do niej z przyjemnością. Dopiero wtedy zaczęła sama odzywać się więcej.

Nick był zaskoczony, a nawet odrobinę zmieszany głębią jej myśli, łatwością precyzyjnego ich formułowania, nie oczekiwał tego od osoby tak młodej. Spodziewał się raczej trzpiotowatości i chichotek, płytkiego egotyzmu osoby niedojrzałej i pozbawionej szerszej wiedzy. Niczego takiego nie zauważył. Nagle różnica wieku stała się nieważna. Bardzo zbliżyli się tej nocy do siebie i choć był to niemal wyłącznie kontakt słów i myśli, znajdowali ogromną przyjemność w tym spotkaniu. Zupełnie zapomnieli o upływającym czasie.

Mówili o morzu. Szybko stwierdzili, że oboje są stworzeniami należącymi do tego żywiołu, i to odkrycie zbliżyło ich jeszcze bardziej.

Z dołu dochodziły mało melodyjne zawodzenia chóru oficerów, w którym wybijał się głos Vina Bakera:

Klaso robotnicza, pocałuj mnie w dupę, Was chromolę też, o inteligenty. W Kapsztadzie dostanę ci ja forsy kupę, W Kapsztadzie na mnie czekają procenty!

Nieco później na mostek wbiegł szczerze zmartwiony Tim Graham i zdradził Nickowi tajemnicę.

— Panie kapitanie, doktor Silver zaginęła. Nie ma jej w kabinie i przeszukaliśmy... — w tym momencie ją zauważył, siedzącą w fotelu kapitana i nie był już zmartwiony, lecz przerażony.

— Och, rozumiem. Nie wiedzieliśmy... To jest, nie spodziewaliśmy się-Przepraszam, panie kapitanie. Proszę mi wybaczyć, panie kapitanie. Do widzenia, panie kapitanie — i wybiegł ze sterowni.

— Doktor? — spytał Nick.

— Obawiam się, że tak — uśmiechnęła się i zaczęła mu opowiadać o uniwersytecie i prowadzonych pracach badawczych. Nick słuchał uważnie, bo jak wszyscy ludzie sukcesu, przywykli do współzawodnictwa, miał szacunek dla osiągnięć i ambicji.

Dystans, który, jak mu się początkowo wydawało, dzielił ich, zmalał gwałtownie. Toteż kiedy wachta między ósmą a dwunastą dobiegła końca na mostku pojawił się ktoś trzeci, a mianowicie zmiennik, Nick odczuł to jak wtargnięcie intruza, niweczące wyjątkowy nastrój tej rozmowy. Zniknął też oczywisty powód do jej kontynuowania.

— Dobranoc, kapitanie Berg.

— Dobranoc, doktor Silver — odpowiedział z ociąganiem. Do tego wieczora nie znał nawet jej nazwiska. Było tyle rzeczy, o których chciałby teraz wiedzieć, ale zniknęła z mostka. Kiedy wszedł do swojego apartamentu, powróciło, z większą siłą, poczucie osamotnienia.

Podczas długich godzin i dni, które minęły na ściąganiu „Golden Adventurera" i przygotowywaniu do holowania, zanim statek dał się potulnie prowadzić na grubym postronku, Nick myślał o dziewczynie w najdziwniejszych momentach. Teraz jednak, kiedy rozkład jego zajęć zmienił się i posiłki jadał raczej w salonie niż we własnej kabinie, widywał Samanthę otoczoną falangą nadskakujących, młodych mężczyzn. Musiał sobie uczciwie powiedzieć, że wzbudzało to w nim zazdrość. Parę razy musiał powstrzymywać się od wypowiedzenia cisnących mu się na usta kąśliwych uwag pod adresem tych adoratorów.

Któregoś dnia Nick podziękował za deser, a kawę zamówił do swojej kajuty. Cieszyłoby go towarzystwo Vina Bakera, ale Australijczyk pracował przy głównych silnikach na pokładzie „Golden Adventurera". Później, mimo napięć i trudów dnia, odpoczynek w apartamencie nie pociągał go. Spojrzał na zegar wiszący na obłożonej boazerią grodzi ponad biurkiem i zobaczył, że jest parę minut po ósmej.

Przeszedł na mostek, gdzie Tim Graham zerwał się na nogi z mocno niepewną miną. Siedział w fotelu kapitana, co zasługiwało co najmniej na ostrą reprymendę, ale Nick udał, że nie zauważył. Powoli przeszedł się dookoła sterowni. Sprawdził naprężenie holu, aktualną moc silników „Warlocka", światła pozycyjne obu statków i ostatni wpis do dziennika pokładowego.

— Panie Graham — młody oficer zesztywniał w oczekiwaniu, jak skazaniec przed plutonem egzekucyjnym — wezmę za pana tę wachtę. Może pan pójść na kolację.

Trzeci oficer był tak oszołomiony, że musiał wychylić w mesie solidną szklankę dżinu, by dojść do siebie i opowiedzieć, jakie miał szczęście.

Samantha nie podniosła oczu znad szachownicy, lecz zuchwale przesunęła gońca przed królówkę Davida Allena. Starszy oficer pobił gońca rechocząc z zadowolenia, Samantha zaś wyprowadziła wieżę z ostatniej linii.

— Mat w trzech ruchach, David.

— Jeszcze raz, Sam, pozwól mi się odegrać — prosił David, ale ona potrząsnęła przecząco głową i ulotniła się z mesy.

Nicholas wyczuł jej perfumy — babe — niedrogie, ale sławne, bo reklamowane przez wnuczkę Hemingwaya. Pasowały do Samanthy. Odwrócił się do niej i w tym momencie przyznałby z pewnością, że odsyłając trzeciego oficera liczył na zwabienie dziewczyny na mostek.

— Tam przed nami są wieloryby — rozjaśnił się tym nieodpartym uśmiechem, który postanowiła utrwalić dokładnie w pamięci. — Miałem nadzieję, że może tu zajrzysz.

— Gdzie? Gdzie wieloryby? — jej podniecenie było autentyczne. Po chwili, dwie mile przed dziobem, ujrzeli fontannę wody, złotą w blasku niskiego, nocnego słońca.

— Balaenoptera musculus! — wykrzyknęła.

— Wierzę pani na słowo, doktor Silver, ale dla mnie będzie to zawsze płetwal błękitny — Nick wciąż się uśmiechał, a ona była trochę zmieszana.

— Przepraszam, nie miałam zamiaru się wymądrzać — patrzyła na pojedynczą złocistą fontannę, wydmuchniętą ponownie ponad groźne, wzburzone morze. — Jeden, tylko jeden — radosne podniecenie nie było już słyszalne w jej głosie. — Tak niewiele ich już pozostało. To może być ostatni, jakiego udało nam się zobaczyć.

— Jest ich tak mało, że nie mogą się odnaleźć w ogromnym oceanie i nie mają młodych — Nick również już się nie uśmiechał i zaczęli znowu rozmawiać o morzu, o zniszczeniach spowodowanych przez człowieka, o ginących skarbach morza.

— Gdy rząd marksistowski przejął władzę w Mozambiku, wypierając Portugalczyków, pozwolił Rosjanom na użycie pogłębiarek, nie trałowców, lecz pogłębiarek, do „odłowu" krewetek. Wybagrowali oni pokryte wodorostami dno zatoki Delagoa, likwidując tym samym tereny lęgowe mozambickiej krewetki. Wyciągnęli tysiące ton krewetek i na zawsze zniszczyli ich łowiska. W ciągu zaledwie sześciu miesięcy doprowadzili do wyginięcia całych gatunków — opowiadał z troską Nick.

— Dwa miesiące temu Australijczycy zatrzymali na swoich wodach terytorialnych japoński trawler. W chłodniach miał mięso stu dwadziestu tysięcy przydaczni, ogromnych małży, które jego załoga odrywała od rafy koralowej używając stalowych łomów. Na jednej rafie żyje nie więcej niż dwadzieścia tysięcy przydaczni, co oznacza, że Japończycy podczas pojedynczej wyprawy ogołocili sześć raf. Kapitan zapłacił karę w wysokości tysiąca funtów.

— Japończycy — podjął Nick — udoskonalili longlinę, która może mieć nawet i sto kilometrów i mnóstwo specjalnie skonstruowanych haczyków.

Rozciągają ją na szlaku migracyjnym wielkich ryb pełnomorskich żerujących przy powierzchni, takich jak tuńczyki i marliny. Wyłapują całe ławice, do ostatniej sztuki.

— Nie wolno zmniejszać liczby zwierząt żadnego gatunku poniżej pewnej granicy — Samantha wydawała się znacznie starsza mówiąc te słowa. — Świadczy o tym to, co zrobiono z wielorybami.

Oboje zwrócili się ponownie w stronę okna z nadzieją, że zobaczą jeszcze raz tego łagodnego olbrzyma, stojącego obecnie w obliczu zagłady. Jeszcze jeden stwór wodny, który może bezpowrotnie zniknąć z oceanów.

— Japończycy i Rosjanie — wrócił do problemu Nick — nie podpiszą traktatu o ochronie tych wielorybów, dopóki w morzach pozostanie tyle waleni, że ich zabijanie będzie ekonomicznie opłacalne. Kiedy połowy nie będą już przynosić zysków, wtedy podpiszą. Wówczas w oceanach przetrwa może dwa, trzy tysiące płetwali błękitnych. Wtedy podpiszą.

— I zajmą się polowaniem, aż do wytrzebienia, na finwale, sejwale i płetwale karłowate.

Stali obok siebie i patrzyli w dziwaczną, słoneczną noc, na próżno oczekując widoku żywego stworzenia w pustym bezmiarze wód. Nick bezwiednie uniósł ramię, by objąć Samanthę w tym odwiecznym geście osłony i akceptacji, ale w ostatniej chwili, kiedy niemal dotykał jej pleców, wycofał się. Wyczuła ten zamiar i nawet odchyliła się lekko ku Nickowi, ale on opuścił ramię, odsunął się i podszedł do radaru. Uświadomiła sobie, jak przyjemny byłby dla niej taki uścisk, jak bardzo go pragnęła, lecz tego wieczoru Nick trzymał się już na pewną odległość, co kosztowało go chyba sporo wysiłku.

Nazajutrz, mimo natarczywych zaproszeń, nie poszła do mesy, lecz czekała po obiedzie za lekko uchylonymi drzwiami swojej kabiny. Czekała, by ujrzeć szczęśliwego Tima Grahama, który frunął zejściówką, bo kapitan znowu zaproponował mu zastępstwo. Gdy tylko wszedł do mesy, Samantha pofrunęła na mostek.

Była przy nim już w pierwszych minutach po przejęciu wachty i zdumiał się, że tak ogromną sprawia mu to przyjemność. Uśmiechnęli się do siebie jak para uczniaków, którym udał się jakiś figiel.

Płynęli właśnie wzdłuż krawędzi płytowej góry lodowej i Samantha wskazała na wyraźną linię brudu biegnącą po białym lodzie niczym opaska na wannie po kąpieli kominiarza.

— Ropa i nie rozpuszczone węglowodory.

— Nie — zaprzeczył — to tylko warstwy lodowca.

— To jest ropa naftowa — nie ustępowała. — Brałam próbki. To jeden z powodów, dla których zatrudniłam się jako przewodnik na „Golden Ad-venturera". Zdobywam wiedzę o morzu z pierwszej ręki.

— Przecież jesteśmy dwa tysiące mil na południe od szlaków, którymi pływają tankowce.

— Na brzegu Zatoki Shackletona pełno jest grudek i drobin ropy. Znaleźliśmy obklejone ropą pingwiny na Cape Alarm, martwe i zdychające. Wpadły w plamę ropy nie dalej niż pięćdziesiąt mil od tego zakątka na końcu świata.

— Nie mogę w to uwierzyć... — zaczął Nick, lecz Samantha mu przerwała.

— Ale tak jest! Nikt nie chce w to wierzyć. Tak jak mało kto zatrzymuje się, gdy na chodniku leży ofiara kolejnego napadu.

— Masz rację — przyznał ze smutkiem Nick. — Bardzo mało ludzi się tym przejmuje.

— Parę zdechłych pingwinów, parę grudek smoły przylepiających się do nóg na plaży. Wydaje się, że nie ma o co robić hałasu, ale z pewnością wystraszyłoby nas to, czego nie możemy zobaczyć. Te miliony ton trujących węglowodorów trafiające do mórz, zabijające powoli, podstępnie i skutecznie. Oto, co powinno nas naprawdę przerażać, Nicholas!

Po raz pierwszy zwróciła się do niego po imieniu. Oboje odczuli to wyraziście. Milczeli, wpatrując się w mijaną z wolna wielką górę lodową. Słońce muskało ją zwiewnymi różami i ze snu wziętym ametystem, ale ciemna smużka trującego brudu nie urywała się.

— Świat musi używać paliw kopalnych, a my, marynarze, musimy je transportować — powiedział w końcu.

— Ałe nie w tak strasznie niebezpieczny sposób, mając na uwadze tylko zyski. Nie z taką bezmyślną chciwością, z jaką człowiek niósł zagładę wielorybom, nie za cenę obrócenia mórz w śmierdzącą kloakę.

— Są armatorzy pozbawieni skrupułów... — zgodził się, ale znowu przerwała mu gniewnie.

— Pływanie pod tanią banderą, bez kontroli, statki nie spełniające wymogów bezpieczeństwa, z pojedynczym kotłem... — wyliczała oskarżenia, a on milczał.

Po chwili kontynuowała:

— A potem zignorowali zimowe ograniczenia tonażowe, zimową linię ładunkową i tankowce płynące wokół Przylądka Dobrej Nadziei w czasie zimy na półkuli południowej były wypakowane jak latem. Po to tylko, by zabrać dodatkowe pięćdziesiąt tysięcy ton ropy. Przeładowane zbiornikowce wysłano więc na najniebezpieczniejsze zimowe morze świata — Basen Agulhas.

— Tak, to była sprawa kryminalna — zgodził się.

— No, a ty byłeś wówczas prezesem Christy Marinę, miałeś przedstawiciela w Radzie Kontroli.

Zorientowała się, że popełniła błąd. Miał niemal dziki wyraz twarzy. W czerwonawym oświetleniu jego gniew nabrał szczególnej grozy. Bała się jak diabli. Zapomniała, z kim ma do czynienia.

On odwrócił się i powoli zrobił rundę wokół sterowni, starannie sprawdzając wszystkie wskaźniki i przyrządy. Następnie zatrzymał się w skrzydle po przeciwległej stronie i zapalił cygaro. Samantha bardzo chciała powiedzieć coś pojednawczego, ale instynkt powstrzymał ją. Wiedziała, że on nie jest typem człowieka ceniącego kompromis i ustępstwa.

W końcu podszedł do niej i wtedy stwierdziła, że jego gniew minął.

— Christy Marinę jest dla mnie w tej chwili jak inne życie — powiedział cicho, a ona była pewna, że Nick odczuwa ból nie wygojonych ran. — Wybacz mi, ale ta wzmianka wytrąciła mnie z równowagi. Nie wiedziałem, że znasz moją przeszłość.

— Wszyscy na tym statku ją znają.

— Oczywiście — kiwnął głową i zaciągnął się mocno cygarem. — Kiedy kierowałem Christy Marinę, kładłem wielki nacisk na to, by statki odpowiadały najwyższym standardom bezpieczeństwa, a ich załogi miały najwyższe kwalifikacje. Sprzeciwiliśmy się decyzji o odejściu od zimowej linii ładunkowej i żaden z moich zbiornikowców pływających wokół Przylądka Dobrej Nadziei nie był napełniany według norm letnich. Żaden z moich tankowców nie miał też pojedynczego silnika. Konstrukcja każdego statku Christy Marinę była na poziomie „Golden Adventurera" lub „Warlocka" — wymieniając nazwę holownika tupnął w pokład.

— Nawet „Golden Dawn"?

— „Golden Dawn" — powtórzył cicho. — Strasznie pretensjonalna nazwa, prawda? Planując jednak budowę tego statku naprawdę myślałem, że może on oznaczać świt, początek nowego okresu w żegludze. Po raz pierwszy milion ton, pierwszy taki kolos, wyposażony w najlepsze, sprawdzone systemy bezpieczeństwa. Od płuczek na gazy szlachetne po niezależnie osadzone zbiorniki główne. Nie jeden, ale cztery silniki, dokładnie jak na którymś ze starych liniowców klasy White Star. Rzeczywiście statek zdawał się zapowiadać przełom w morskim transporcie ropy.

Chwilę trwało milczenie, które znów przerwał Nick.

— Nie jestem już jednak prezesem Christy Marinę i nie mam żadnego wpływu ani na projekt, ani na budowę „Golden Dawn" — jego głos brzmiał głucho, a oczy wydawały się głęboko zapadnięte. — Ani, oczywiście, na eksploatację.

Tak to głupio wyszło; przecież nie chciała się z nim kłócić ani psuć mu humoru. Przywołała jednak wspomnienia i zadawnione żale, a teraz pragnęła na próżno, by się nimi nie gryzł. Instynkt podpowiedział jej, że najlepiej zrobi, jak sobie teraz pójdzie.

— Dobranoc, doktor Silver — powiedział z odrobiną rezerwy, gdy nagle przeprosiła, tłumacząc się zmęczeniem.

— Mam na imię Sam — chciała udobruchać go trochę jakimś sposobem — lub Samantha, jeżeli wolisz.

— Wolę — odpowiedział bez uśmiechu. — Dobranoc, Samantho.

Była zła tak na siebie, jak i na niego, że zniszczyli tę aurę bliskości i wzajemnego zrozumienia. Nie mogła tego ukryć.

— Jesteś naprawdę staroświecki, czyż nie? — wybiegła ze sterowni.

Mało brakowało, a następnego wieczoru w ogóle by się z nim nie zobaczyła. Wstydziła się słów wypowiedzianych na pożegnanie. Żałowała, że wyjechała bez sensu z tą różnicą wieku. Wiedziała, że on o tym pamięta bez jej przypomnień. Właściwie to zrobiła krzywdę sama sobie i nie chciała pokazywać mu się na oczy.

Kiedy brała prysznic, usłyszała Tima Grahama zbiegającego schodami po drugiej stronie cienkiej grodzi. Wiedziała, że Nicholas dał mu wolne.

— Nie pójdę na mostek — powiedziała sobie stanowczo i zajęła się suszeniem i układaniem włosów, po czym, naga i wciąż zaróżowiona od gorącej wody, wskoczyła do koi.

Przez pół godziny czytała western pożyczony od Vina Bakera. Całą siłą woli zmuszała się do koncentracji, ale myśli ciągle odbiegały od lektury. W końcu wykrzyknęła coś z politowaniem pod własnym adresem, odrzuciła koc i zaczęła się ubierać.

Ulga i radość biły z twarzy Nicka, gdy pojawiła się w sterowni, a jego uśmiech był dla niej królewskim powitaniem. Natychmiast poczuła wielkie zadowolenie, że przyszła, i tego wieczoru starannie omijała wszelkie pułapki.

Poprosiła go, aby wyjaśnił, na czym polega kontrakt typu Lloyd's Open Form, i słuchała go bardzo uważnie.

— Jeżeli wezmą pod uwagę niebezpieczeństwa i trudności tej akcji, powinni zgodzić się na ogromne wynagrodzenie ratownicze. — Będę się domagał dwudziestu procent wartości statku...

— A ile jest wart „Golden Adventurer"?

Powiedział jej. Milczała chwilę, licząc w pamięci.

— To jest sześć milionów dolarów — wyszeptała z przestrachem.

— Plus minus parę centów — zgodził się.

— Takich pieniędzy nie ma nigdzie na świecie!

Odwróciła się i popatrzyła na holowany statek.

— Duncan Alexander na pewno przyzna ci rację. — Nick uśmiechnął się trochę smutno.

— Ale co można zrobić — potrząsnęła głową — z taką kupą pieniędzy?

— Żądam sześciu, ale nie dostanę tyle. Skończy się na trzech albo czterech milionach.

— To i tak strasznie dużo. Nikt nie potrafi tyle wydać, nawet gdyby się starał przez całe życie.

— Te pieniądze już są wydane. To jest w sam raz tyle, by spłacić długi, wodować drugi holownik i prowadzić firmę Ocean Salvage przez parę następnych miesięcy.

— Jesteś winien trzy lub cztery miliony dolarów? — patrzyła na niego z ogromnym zdumieniem. — Ja bym nie mogła spać, nie usnęłabym nawet na minutę...

— Nie zdobywa się pieniędzy po to, by robić sprawunki — wyjaśnił. — Nie można wyjść poza pewne sumy, wydając pieniądze na jedzenie czy ubranie. Zdobywanie pieniędzy to gra, nikt nie zna bardziej ekscytującej.

Słuchała go uważnie, szczęśliwa, że tym razem Nick jest wesoły i dzieli się z nią fantastycznymi planami.

— Pojawimy się tu z dwoma holownikami i zabierzemy jedną górę lodową.

— Oo, mów dalej! — śmiała się.

— Ja nie żartuję — zapewnił, choć sam śmiał się również. — Weźmiemy ją na hol. Potrwa to pewnie z tydzień, zanim osiągniemy tempo holowania, ale z chwilą gdy będzie w ruchu, nic jej nie zatrzyma. Podprowadzimy ją pod ryczące czterdziestki, a potem, jak te stare klipery idące po wełnę do Australii, będziemy się wieźli za darmo na wschód. — Podszedł do stołu nawigacyjnego, wyszukał wielką mapę Oceanu Indyjskiego i skinął na Samanthę, aby się zbliżyła.

— Mówisz serio? — przestała się śmiać i patrzyła na niego. — Ty naprawdę mówisz serio?

Kiwnął głową i wciąż się uśmiechał.

— Następnie wykręcimy i wejdziemy w nurt Prądu Zachodnioaustralij-skiego, który poniesie nas wielkim łukiem na północ do pasatowego Prądu Południoworównikowego — pokazywał cały szlak na mapie, ale Samantha Patrzyła na jego twarz.

Stali bardzo blisko siebie, lecz nie dotykali się. Barwa jego głosu działała jednak tak jak dotyk palców.

— Ten prąd przepchnie nas przez cały Ocean Indyjski aż do wschodnich Wybrzeży Afryki, gdzie powinniśmy być na czas, by przesiąść się na zimowy Prąd monsunowy. I w ten sposób dotrzemy w okolice Zatoki Perskiej. — Sto Miliardów ton wody słodkiej, dostarczonej w najsuchszy i najbogatszy zakątek globu — wyprostował się i uśmiechnął.

— Ale... ale... — potrząsnęła głową — ta góra się roztopi!

— Z helikoptera rozpylimy poliuretan, który utworzy powłokę chroniącą przed działaniem promieni słonecznych, a na końcu zacumujemy górę lodową w specjalnie przygotowanym doku. Będzie w nim chłodzić tylko wodę z najbliższego otoczenia. Oczywiście, że się roztopi, ale nie w ciągu roku ani dwóch lat, a my tymczasem ruszymy z powrotem, schwytamy następną górę, jak dzikiego konia na lasso, i przyprowadzimy ją tutaj.

— Jak sobie z nią poradzisz? Jest za wielka.

— Moje dwa holowniki mają czterdzieści cztery tysiące koni. Moglibyśmy ruszyć Everest, gdybyśmy chcieli.

— No dobrze. Zaciągnąłeś górę do Zatoki Perskiej. I co dalej?

— Potniemy ją laserową lancą na poręczniejsze kawałki, które suwnica przełoży do basenów topnienia.

— To może się udać — przyznała po namyśle.

— To się uda. Sprzedałem ten projekt w Arabii Saudyjskiej. Budują już dok i baseny. Dostarczymy im wodę za jedną setną kosztów nuklearnego odsalania wody morskiej i bez ryzyka skażenia radioaktywnego.

Wciągnęły ją te wizje, Nick również interesował się żywo problemami, o których mówiła Samantha. Długie nocne rozmowy powiększały obszar spraw wspólnych.

Choć lubili ten czas ogromnie, żadne z nich nie mogło się zdobyć na przekroczenie granicy, która oddzielała ich jeszcze od całkowitego zbliżenia. Instynktownie odgadywała jego opory, opory człowieka, który postawił życiu warunki i trzyma się ich w swoim postępowaniu. Była pewna, że nie robi nic, do czego nie jest w pełni przekonany, że nie interesuje go zwykły związek fizyczny. Wiedziała o jego niedawnych przejściach i obserwowała, jak wydobywa się z opresji dzięki swojej wielkiej sile. Ale wiedziała też, że obecnie dmucha na zimne. Jest tyle czasu, mówiła sobie, jest mnóstwo czasu. „War-lock" parł jednak stale na północny wschód, ciągnąc za sobą okaleczonego olbrzyma poprzez ryczące czterdziestki. Wiatry w tych osławionych szerokościach traktowały ich jednak wyjątkowo łaskawie i posuwali się z prędkością dobrych sześciu węzłów, zgodnie z nadziejami Nicka.

Stosunek oficerów do Samanthy Silver zmienił się. Miejsce zalotnego nadskakiwania zajął pełen rezygnacji szacunek. Wszyscy wiedzieli o rytuale wachty ósma—dwunasta.

— Cholerny amator kwaśnych jabłek — burczał Tim Graham.

— Panie Graham, na szczęście nie słyszałem pańskiej uwagi — ostrzegł go z lodowatym chłodem David Allen. W gruncie rzeczy jednak wszyscy byli źli na Nicholasa Berga. To nie była uczciwa konkurencja. Zachowywali teraz z respektem dystans wobec dziewczyny. Nikt nie śmiał wejść w drogę przewodnikowi stada.

Czas, który wydawał się Samancie nieograniczony, dobiegał kresu, ale Ona nie przyjmowała tego do wiadomości. Nawet gdy David Allen pokazał jej na skraju radarowego ekranu rozmazany, świetlisty kontur wybrzeża Afryki, wmawiała sobie, że wszystko będzie tak jak do tej pory, jeśli nie na zawsze, to przynajmniej do momentu, gdy zdarzy się coś nadzwyczajnego.

Podczas długiego rejsu z Zatoki Shackletona Samantha wyrzucała z rufy „Warlocka" sieć o bardzo małych oczkach, którą odławiała niewiarygodnie rozmaite gatunki planktonu, kryla i innych drobniutkich organizmów morskich. Angel, acz niezbyt chętnie, oddał jej kąt w zmywalni, gdzie codziennie przez parę godzin klasyfikowała i konserwowała te swoje okazy. W zamian nieodpłatnie wykonywała pracę asystentki szefa kuchni i kelnerki.

Siedziała właśnie w swojej pracowni oceanograficznej w rogu zmywalni, gdy nad „Warlockiem" pojawił się helikopter i hałasując rotorami siadł na lądowisku holownika. Kusiło ją, jak wszystkich ciekawskich na pokładzie, by wyjść na górę, ale akurat nakładała coś na szkiełko mikroskopu i jakoś żal jej było porzucać to swoje małe królestwo. Pracowała dalej i podniosła głowę, gdy ponownie zaryczały silniki, a helikopter oderwał się od lądowiska. Zaniepokoiło ją niejasne przeczucie.

Angel zbiegł z pokładu, wytarł ręce w fartuch i zatrzymał się w drzwiach.

— Nie powiedziałaś mi, że on wyjeżdża, złociutka.

— O czym ty mówisz? — patrzyła zdumiona.

— Twój chłopak, kochanie. Zabrał szczoteczkę do zębów, bieliznę na zmianę i fru. — Angel patrzył na nią badawczo. — No, nie powiesz mi przecież, że nie dał ci buzi na do widzenia.

Upuściła szkiełko do stalowego zlewu. Rozbiło się na dwa kawałki. Zdyszana wypadła na pokład i, chwytając się relingu, zadarła głowę w kierunku pękatej, żółtej maszyny.

Helikopter leciał nisko ponad zielonym, smaganym przez wiatr morzem, garbaty, z nosem do dołu. Można jeszcze było odczytać na kadłubie nazwę firmy lotniczej COURT. Oddalał się szybko w stronę niebieskiego łańcucha gór na horyzoncie.

Nick Berg siedział na rozkładanym fotelu pomiędzy dwoma pilotami wielkiego helikoptera S. 58T „Sikorsky" i patrzył przed siebie, w kierunku

Góry Stołowej. Na płaszczyźnie szczytowej leżał gruby materac śnieżnych chmur, szarpanych południowo-wschodnim wiatrem.

Byli na wysokości zaledwie trzystu metrów, a mimo to mieli w poiu widzenia pięć wielkich zbiornikowców. Przebijały się przez zielone wody, robiąc wrażenie czegoś całkowicie obcego morskiemu środowisku. Nie skonstruowano ich tak, by mogły harmonijnie współżyć z oceanem, przeciwnie, musiały mu się przeciwstawiać w każdym momencie. Nawet przy tak niskiej fali u serdelkowato zaokrąglonych dziobów jaśniały białe skiby piany. Jeden ze statków zanurzył się nagle tak głęboko, że pióropusze piany sięgały topu przedniego masztu. Przy silniejszym uderzeniu wiatru fale będą szły górą. Nie tak statek powinien się zachowywać na wodzie. Obejrzał się do tyłu, gdzie w dali był jeszcze widoczny „Warlock". Nawet z tej odległości i mimo sąsiedztwa wielkiego „Adventurera" sylwetka holownika sprawiała radość oku marynarza. Widok ten spowodował jednak również ukłucie żalu, który Nick próbował uparcie zignorować. Zielone oczy i złotoplatynowe włosy przesłoniły znowu wszystko.

Żal był przyprawiony pretensją o tchórzostwo. Opuścił „Warlocka" nie zdobywszy się na słowo pożegnania. Wiedział, dlaczego tak się stało. Nie chciał ryzykować, by po raz drugi usłyszeć, że „jest naprawdę staroświecki". Skrzywił się na samo wspomnienie.

Czyż nie bywa to nawet i śmieszne, gdy mężczyzna w średnim wieku ugania się za młodym ciałem, a uważał, że był już w średnim wieku. Za pół roku miał dobiec czterdziestki, a tak naprawdę, nie oczekiwał dożycia osiemdziesięciu lat. Był więc już poza połową drogi.

Zawsze pogardzał tymi pomarszczonymi, łysawymi, nieatrakcyjnymi mężczyznami, którzy, kurduplowaci, kurzyli wielkie cygara w drogich restauracjach, a naprzeciw nich siedziały piękne młode dziewczyny. Siedziały i udawały, że wsłuchują się w każde ich mądre lub dowcipne słowo, a tak naprawdę zerkały gdzieś poza plecy wyliniałych emablerów na jakiegoś młodego chłopaka.

Mimo wszystko zachował się okropnie. Zaprzyjaźnili się przez te parę tygodni, a ona nie musiała sobie wcale zdawać sprawy z uczuć, jakie w nim wzbudziła podczas pogaduszek na mostku. I nie może zwalać na nią winy za swój zamęt emocjonalny. W żaden sposób nie dawała mu do zrozumienia, jakoby był kimś więcej niż po prostu mężczyzną, starszym, z którym zdarzyło jej się zabijać czas długiego rejsu. Była tak samo bezpośrednia i pogodna w towarzystwie wszystkich innych marynarzy z załogi „Warlocka": od starszego oficera zaczynając, a na kucharzu kończąc.

Naprawdę winien jej był ten zwykły gest uściśnięcia ręki i podziękowanie za przyjemność przebywania z nią, ale nie był pewien, czy zdołałby się do tego ograniczyć.

Skrzywił się jeszcze raz, wyobrażając sobie jej przerażenie, gdyby wystąpił i jakąś deklaracją, propozycją zacieśnienia znajomości. Na pewno byłaby strasznie rozczarowana, że pod maską dojrzałego, kulturalnego mężczyzny kryje się stary lubieżnik, wcale nie lepszy niż spoceni erotomani krążący po pornoszopach w okolicy Times Sąuare.

„Niech będzie, jak jest — pomyślał. — To nie ma znaczenia, że jest teraz może w lepszej formie fizycznej niż w wieku lat dwudziestu pięciu. Dla doktor Samanthy Silver musi być staruchem".

Przypomniał sobie, jak przyjaciółka matki ściągnęła go podstępnie do domu na plaży koło Martha's Yineyard w pewien deszczowy dzień. Miał wówczas dziewiętnaście lat. Pamiętał doskonale białe, obwisłe sadło, zmarszczki, bruzdy na brzuchu i piersiach, pamiętał jej starość. A ona mogła mieć wtedy czterdziestkę, tyle co on teraz. Zrobił, co chciała, bo czuł się jakoś zobowiązany, a trochę było mu jej żal. Potem jednak szorował zęby tak wściekle, że pokrwawił sobie dziąsła, i z godzinę stał pod prysznicem.

Pomyślał, że to jedno z okrutniej szych oszustw ze strony życia, iż najpierw starzejemy się zewnętrznie. Był w pełni sił fizycznych i umysłowych, zwłaszcza teraz, po wyciągnięciu „Golden Adventurera". Był gotów zmierzyć się ze smokiem i udusić bestię gołymi rękami — a ona mówi mu nagle, że jest staroświecki. Tak się tym przejmuje, może to objaw męskiej menopauzy, smutny symptom starzenia się, czego do tej pory sobie nie uświadamiał. Uśmiechnął się sarkastycznie w duchu.

Dziewczyna pewnie ledwie zauważyła, że nie ma go na statku, w najgorszym wypadku mogła być troszkę urażona brakiem manier kapitana, ale po tygodniu zapomni pewnie jego imię. Jeżeli chodzi o niego, to było wystarczająco dużo, a może nawet jeszcze więcej rzeczy, które wypełnią mu nadchodzące dni. Obraz smukłego młodego dziewczęcia i jej wspaniałej srebr-nozłotej grzywy musi więc przyblaknąć w pamięci i stać się postacią z baśni.

Zdecydowanie zwrócił się do przodu. Zawsze patrz do przodu, w tym kierunku nie ma jeszcze niczego do żałowania.

Klekocząc przelecieli nad False Bay, a następnie nad wąskim Półwyspem Przylądkowym z górą w chmurze i w ten sposób, w ciągu niespełna dziesięciu minut, znad Oceanu Indyjskiego przenieśli się ponad Atlantyk.

W głównym obszarze portowym Zatoki Stołowej wypatrzył gromadę osób. Zebrały się tuż przy lądowisku dla helikopterów, jak sępy nad zabitym lwem.

Gdy tylko „Sikorsky" siadł na betonie, Nick wyskoczył, a tłumek ruszył ku , ignorując protesty dyspozytora Courtline. Na czele biegł wielki mężczyzna o czerwonej twarzy, spieczonej łysinie i ramionach włochatych jak u niedźwiedzia.

— Larry Fry, panie Berg — zahuczał. — Pamięta mnie pan?

— Cześć Larry! — Łysy był szefem kapsztadzkiego oddziału Bach Wackie & Co, firmy pracującej dla Nicka.

— Może powie pan parę słów dla prasy — dziennikarze przepychali się jeden przez drugiego, błyskały flesze.

Nicka złościła ta natarczywość, ale zniecierpliwienie pokrył uśmiechem i powiedział:.

— Wszystko w porządku, panie i panowie.

Mieli ciężką robotę. To nie jest tak słodko gonić codziennie za bogaczami i ludźmi sukcesu, polować na sensacje, dostawać za to marne grosze i niemal gwarancję wrzodów żołądka oraz marskości wątroby. Pomyślał też, jak by to było, gdyby nie chcieli z nim rozmawiać, gdyby nie wiedzieli, kim jest i gdyby ich to wcale nie obchodziło.

— Gdzie będę nocował? — spytał Larry'ego Fry'a i zwrócił się z powrotem do dziennikarzy. — Za dwie godziny czekam w moim apartamencie w Mount Nelson Hotel. Jesteście zaproszeni. Serwowana będzie whisky. — Roześmiali się i padło jeszcze parę pytań zadanych raczej bez przekonania, ale przyjęli kompromis; mieli przynajmniej zdjęcia.

Kiedy jechali palmową aleją ku pięknemu, staremu hotelowi, w pamięci Nicka znowu odżyły wspomnienia, ale przepędził je i słuchał uważnie wykazu spotkań i listy spraw do załatwienia, które przedstawiał Larry Fry. Jego stosunek do Nicka zmienił się diametralnie. Za pierwszym razem, gdy obejmował „Warlocka", Larry Fry poświęcił mu dziesięć minut, po czym przysłał swojego zastępcę. Nick nosił wówczas piętno przegranego, dla wielu był jak trędowaty. Larry Fry okazał mu minimum uprzejmości, jakie należy się kapitanowi małego statku. Teraz zaś witał go jak królewskiego gościa, woził limuzyną i wręcz nadskakiwał.

— Wyczarterowaliśmy Boeinga 707 z South African Airways, który przewiezie pasażerów „Golden Adventurera" do Londynu. Są też rezerwacje w samolotach rejsowych z Londynu do miejsc przeznaczenia dla poszczególnych osób.

— Czy port jest już przygotowany na wejście „Golden Adventurera"?

— Kapitan portu wysyła inspektora na przegląd statku przed wydaniem zezwolenia na wejście do portu.

— Zorganizowałeś tę inspekcję? — zapytał ostrym tonem Nick. — Akcja ratownicza nie może być uznana za zakończoną przed oficjalnym przekazaniem liniowca do stoczni remontowej.

— Inspektor w tej chwili leci na statek helikopterem Courta — zapewnił go Larry Fry. — Zgoda na wejście powinna być jeszcze przed zmierzchem.

— Czy ubezpieczyciele wyznaczyli firmę do remontu statku?

— Ogłosili przetarg.

Dyrektor hotelu osobiście powitał Nicka u wejścia.

— Jak miło widzieć pana znowu, panie Berg.

Zwolnił Nicka od formalności meldunkowych, aż się już rozgości.

— Daliśmy panu ten sam apartament — zapewnił dyrektor.

Nick chciał właściwie zaprotestować, ale już go tam wprowadzono. Gdyby to był jakiś pokój pozbawiony kompletnie charakteru i urządzony bez smaku, wspomnienia nie byłyby takie wyraziste i bolesne. Ale w odróżnieniu od wypełnionych winylem i innymi plastikami nijakich noclegowni, budowanych przez wielkie firmy hotelowe i podtykanych podróżnym pod mylącą nazwą nmn", sugerującą dawną oberżę, ten apartament był umeblowany antykami i ozdobiony starymi obrazami oraz kwiatami. Wspomnienia były tak świeże jak te kwiaty, ale nie tak miłe.

Zadzwonił telefon i Larry Fry natychmiast podniósł słuchawkę, podczas gdy Nick zatrzymał się na środku pokoju. Ostatni raz stał tu dwa lata temu, ale pamięć była tak świeża, ze wydawało mu się, iż minęły tylko dwa dni.

— Kapitan portu dał zgodę na wejście „Golden Adventurera" — Larry Fry uśmiechnął się triumfująco i potrząsnął wzniesionym ku górze kciukiem.

Nick skinął głową; ta informacja była przypieczętowaniem pomyślnego finału trudnego i ryzykownego przedsięwzięcia.

Przeszedł z salonu do sypialni. Tapety dyskretnym, wysmakowanym deseniem kwiatowym współgrały z firankami. Z łóżka, pod baldachimem na czterech słupkach, widać było trawniki, pamiętał to. Pamiętał też Chantelle siedzącą tutaj w koszuli nocnej, delikatnej jak babie lato, rozsnutej na kremowych ramionach. Jadła tosta z konfiturami, a potem starannie wylizywała wszystkie smukłe palce różowym, spiczastym językiem.

Nicholas przybył tu wówczas negocjować transport południowoafrykańskiego węgla z Richard's Bay i rudy żelaza z Saldanha Bay do Japonii. Bardzo nalegał, aby Chantelle pojechała z nim. Może przeczuwał rychłą utratę żony. Musiał przełamywać jej opory.

„Ale Afryka jest taka prymitywna, Nicky, jeszcze mnie coś ugryzie" — "arzekała.

W końcu jednak pojechała z nim. I Nickowi dostała się nagroda w postaci czterech dni wyjątkowego szczęścia. Czterech ostatnich dni szczęścia, bo choć tego wówczas nawet nie podejrzewał, dzielił już jej łoże i ciało z Duncanem Alexandrem. W ciągu trzynastu lat nigdy nie spowszedniało mu piękno tego alabastrowego ciała — przeciwnie, rozkoszował się jego powolnym dosładzaniem, dochodzeniem do w pełni dojrzałej kobiecości. I nigdy nie wątpjj że należy ono tylko do niego.

Chantelle była jedną z tych niezwykłych kobiet, które pięknieją z wie. kiem. Do szczególnych przyjemności Nicka należało zawsze obserwowanie jak jego żona dołącza do grona dam uznawanych za wyjątkowo urodziwe Przy niej gasły nawet piękności o sławie międzynarodowej. I nagle wyobraził sobie Samanthę Silver stojącą obok Chantelle. Źrebięcy wdzięk dziewczyny wobec świetności dojrzałej kobiety stałby się tylko świeżą nieporadności^ a spontaniczne gesty i słowa — czyż nie raziłyby niedostatkiem poloni przy niewymuszenie wytwornych manierach Chantelle? Śliczny kwiatek polny obok przepysznej róży z rodowodem...

— Panie Berg, Londyn — zawołał Larry Fry z salonu, a Nick, wyrwany z tych rozmyślań, z ulgą podniósł słuchawkę.

„Ostro do przodu" — poinstruował sam siebie w myśli, ale zanim się odezwał, wyobraźnia podsunęła mu jeszcze raz postacie dwu kobiet i zastanawiał się, jak bardzo gęsta, złota grzywa Samanthy przygasłaby przy połyskującej czerni włosów Chantelle, a perłowy blask — czy zmatowiałby przy tej gładkości młodej skóry...

— Berg — rzucił krótko do telefonu.

— Dzień dobry, panie Berg. Czy zechce pan rozmawiać z panem Duncanem Alexandrem z Christy Marine?

Nick milczał parę sekund. Aż tyle czasu potrzebował, by dostroić się do tej sytuacji, choć zaanonsowana osoba była cały czas w tle jego ostatnich rozmyślań. W trwającej ciszy usłyszał głosy dziennikarzy zbierających się obok, w saloniku barowym.

— Panie Berg, czy pan mnie słyszy?

— Tak — jego głos był spokojny i chłodny. — Proszę łączyć.

— Nicholas, drogi przyjacielu — popłynął głos gładki jak atłas, niespiesznie jak ściekający miód, głos zawierający w sobie Eton i King's College, dźwięczny jak sto tysięcy funtów, głos nie do naśladowania, ani wymuskany, ani niedbały — stalowa klinga w aksamitnym futerale ze złotym filigranem i szlachetnymi kamieniami.

Nicholas widział jednak tylko nagą stal.

— Jak się okazuje, faceta z klasą nie da się zgnieść.

— Ale próbowałeś, Duncan — odpowiedział pogodnie Nick. — Nie możesz sobie nic zarzucić, robiłeś, co mogłeś.

— Daj spokój, Nicholas. Szkoda życia na wzajemne obwinianie się. To jest nowe rozdanie kart. Mamy znowu równy start — zaśmiał się cicho. — Przynajmniej bądź łaskaw przyjąć moje gratulacje.

— Przyjmuję — zgodził się Nicholas. — A teraz do rzeczy.

— Czy „Golden Adventurer" jest już w doku? — spytał Alexander.

— Ma zgodę na wejście do portu. Zacumuje w ciągu dwudziestu czterech godzin. Lepiej miej w pogotowiu książeczkę czekową.

— Miałem nadzieję, że unikniemy arbitrażu. Za dużo już było konfliktów. Spróbujmy załatwić to w rodzinie, Nicholas. .— W rodzinie?

— Christy Marine to rodzina: ty, Chantelle, stary Arthur Christy i Peter.

To był szczególnie wredny chwyt i Nick poczuł nagle, że drży jak w gorączce, a jego dłoń robi się biała, kurczowo ściskając słuchawkę. Wzmianka o synu podziałała na niego piorunująco.

— Nie należę już do tej rodziny.

— W pewien sposób zawsze będziesz należał. Jest to w takiej samej mierze twoje dzieło jak kogokolwiek innego, a twój syn...

— Ty i Chantelle zrobiliście ze mnie obcego — przerwał mu szorstko Nick. — Teraz mów do mnie jak do osoby obcej.

— Nicholas...

— Ocean Salvage jako główny wykonawca akcji ratunkowej „Golden Adventurera" oczekuje propozycji wynagrodzenia.

— Nicholas...

— Jaka jest twoja propozycja?

— Tak od razu?

— Czekam.

— No więc rozważaliśmy dogłębnie całą operację z moim zarządem i jestem upoważniony do zaoferowania ci trzech czwartych miliona dolarów.

— Nasze przesłuchanie u Lloyda — ton Nicka nic się nie zmienił — jest wyznaczone na przyszły miesiąc, dwudziestego siódmego.

— Nicholas, to jest oferta do negocjacji w rozsądnych granicach...

— Mówisz obcym językiem — przerwał mu Nick. — Jesteśmy tak daleko od siebie, że tylko tracimy czas.

— Nicholas, ja wiem, jaki jest twój stosunek do Christy Marine, wiesz, ze firma sama ubezpiecza swoje...

— Naprawdę marnujesz mój czas.

— Nicholas, tu nie ma trzeciej strony, nie ma jakiegoś wielkiego konsorcjum ubezpieczeniowego, to jest Christy Marine...

Znowu wypowiedział jego imię, choć parzyło mu język.

— Duncan, łamiesz mi serce. Zobaczę się z tobą dwudziestego siódmego, w przyszłym miesiącu, w sądzie arbitrażowym — odłożył słuchawkę na widełki, podszedł do lustra i pospiesznie zaczesał włosy. Zdumiał się, jak twardy i nieustępliwy miał wyraz twarzy, ile zaciętości w oczach.

Kiedy jednak wchodził do saloniku, był swobodny, uprzejmy i uśmiechnięty.

— Panie i panowie, jestem cały dla was — powitał zachęcająco, na co jedna z dziennikarek, ładna blondynka poniżej trzydziestki, ale z oczanu starymi jak życie, pociągnęła whisky, otaksowała go i zamruczała:

— Nie miałabym nic przeciw temu, złotko.

„Golden Adventurer", strzelisty i piękny, czekał w kolejce do suchego doku, zacumowany u nabrzeża portu w Kapsztadzie.

Globe Engineering, firma wybrana do wykonania remontu, podpisała formalne przejęcie statku od pierwszego oficera „Warlocka" Davida Allena, który wciąż czuł coś w rodzaju dumy właściciela.

Z mostka „Warlocka" widział główny basen portowy i wznoszącą się nad nim wysoko śnieżnobiałą nadbudówkę „Adventurera", lśniącą w promieniach letniego słońca. Nie była niższa niż stalowe dźwigi portowe o żyrafich szyjach. David porównywał ten obrazek z dobrze utrwalonym w pamięci widokiem tegoż statku oklejonego lodem, na pół rozmazanego za ścianą śnieżnej zamieci, słaniającego się wśród czarnych, wielkich jak góry fal mórz antarktycznych. Czuł wyraźnie, że czegoś dokonał. Wcisnął mocno ręce do kieszeni, pogwizdywał i uśmiechał się spoglądając na „Adventurera".

Trog wytknął pomarszczoną głowę z radiokabiny.

— Jest do ciebie telefon z lądu.

— David?

— Taest, panie kapitanie — wyprężył się, gdy rozpoznał głos Nicholasa Berga.

— Jesteś gotowy do wyjścia w morze? Przełknął ślinę i spojrzał na zegar ścienny.

— Godzinę dziesięć minut temu zakończyliśmy holowanie.

— Tak, wiem. Więc kiedy będziesz gotowy?

Davida kusiło, żeby skłamać, podać krótki czas, a potem coś wykombinować, bo przecież było parę rzeczy do zrobienia. Instynkt ostrzegł go jednak przed rozmyślnym okłamywaniem Nicholasa Berga.

— Za dwanaście godzin.

— To jest platforma wiertnicza, półzanurzalna. Z Rio na Morze Północne.

— Taest, panie kapitanie.

„Dzięki Bogu nie puściłem jeszcze załogi na ląd" — pomyślał Davii Bunkrowanie miał wyznaczone na godzinę trzynastą. Powinien zdążyć.

— Kiedy pan wraca na pokład, panie kapitanie?

— Nie wracam. Ty jesteś nowym kapitanem. O piątej odlatuję do Londynu. Nie mam nawet czasu, by wpaść i klepnąć cię w plecy. Statek jest twój, David.

— Dziękuję panu, panie kapitanie — wyjąkał David i poczuł, że robi się czerwony jak burak.

— Bach Wackie przeteleksuje ci wszystkie szczegóły, kiedy będziesz na morzu. Warunki twojego kontraktu ustalimy później. Chciałbym, żebyś przed świtem płynął już pełną ekonomiczną prędkością do Rio.

— Tak jest, panie kapitanie.

— Obserwowałem cię uważnie, David — głos Nicka zmienił się, stał się niemal serdeczny. — Doskonale sobie radzisz z holownikiem. Musisz to sobie powtarzać.

— Dziękuję panu, panie Berg.

Samantha spędziła połowę popołudnia pomagając przy lokowaniu pasażerów „Golden Adventurera" w autokarach, które rozwoziły ich do hoteli miejskich, gdzie mieli oczekiwać na samolot czarterowy do Londynu.

To był smutny moment; pożegnanie z ludźmi, z którymi się zaprzyjaźniła, i wspominanie tych, którzy nie wrócą z Cape Alarm, jak jej grupa z tratwy numer szesnaście i Ken. Gdyby nie zginął, może byliby kochankami.

— Uważaj na siebie, kochana! Przyjedź do nas jak najprędzej, słyszysz? — z tymi okrzykami odjechał ostatni autokar. Teraz stała przed bezludnym statkiem, tak jak on samotna i opuszczona. Długo zadzierała głowę ku wysokiej burcie i oglądała ślady uderzeń potężnych fal, zbrojnych w bryły lodu. Potem odwróciła się i przygnębiona poszła wzdłuż nabrzeża, nie zwracając uwagi na sporadyczne gwizdy i niewybredne zaczepki rybaków i marynarzy z zacumowanych frachtowców.

„Warlock" czekał na nią jak dom. Był piękny i dziarski, z ostentacją nosił swoje nowe szramy i najwyraźniej chciałby się czym prędzej urwać z cum. Przypomniała sobie, że na pokładzie nie ma już Nicholasa Berga i zmarkot-niała jeszcze bardziej.

— Dobrze, że jesteś z powrotem — powitał ją przy trapie Tim Graham. Nie wiedziałem, co zrobić z twoimi rzeczami.

— Jak to? Wyrzucacie mnie ze statku?

— Możesz zostać, jeśli popłyniesz z nami do Rio. — Pomyślał chwilę i Wykrzyknął olśniony: — To jest pomysł, co o tym myślisz, stara? Karnawał w Rio, ty i ja...

— No, no, nie obiecuj sobie za wiele, Timothy — ostudziła go. — Dlaczego Rio?

— Kapitan...

— Kapitan Berg?

— Nie, David Allen, on jest nowym kapitanem.

Samanthę przestało to interesować.

— Kiedy odpływacie?

— O północy.

— Lepiej się spakuję — zadecydowała i zostawiła Tima na pokładzie rufowym.

Angel przyskoczył do niej natychmiast, gdy tylko pojawiła się w pobliżu kuchni.

— Gdzieś ty była? — dopytywał się w podnieceniu. — Ja tu wychodzę z siebie.

— Co się dzieje, Angel?

— Teraz jest już pewnie za późno.

— Za późno na co? No, mów.

— On jest wciąż w mieście.

— Kto? — pytała, choć przecież dobrze wiedziała, że w takim podnieceniu mogli rozmawiać o jednej tylko osobie.

— No, nie udawaj głupiej, kochanie. Twój Romeo — nie lubiła uwag Angela na ten temat, ale tym razem pozwoliła mu kontynuować.

— Ale on już nie będzie tu długo. O piątej leci lokalną linią do Johan-nesburga, a stamtąd do Londynu. Patrzyła na niego wciąż zdumiona.

— I na co ty czekasz? — ponaglał Angel. — Jest prawie czwarta, a potrzebujesz co najmniej pół godziny, żeby się dostać na lotnisko. Nie poruszyła się.

— Ale Angel — wykręcała sobie boleśnie ręce — przyjadę na lotnisko i co?

— Święte nieba, duszko — Angel potrząsał głową w irytacji, aż błysnął jego diament, i westchnął głośno. — Kiedy byłem małym chłopcem, miałem dwie świnki morskie i one również nie mogły się zdobyć na zrobienie tego kroku. Myślałem, że są niedorozwinięte czy coś w tym rodzaju. Próbowałem wszystkiego, nawet hormonów. Żadna z nich nie przeżyła jednak zastrzyków. I, niestety, ich miłość nigdy nie została skonsumowana...

— Bądź poważny, Angel.

— Mogłabyś go potrzymać, gdy będę mu robił zastrzyk hormonalny.

— Nienawidzę cię, Angel — mimo wszystko musiała się roześmiać.

— Kochanie, co wieczór przez ostatni miesiąc próbowałaś wzniecić w nim żar swoim melodyjnym, srebrzystym głosikiem i nie udało nam się dojść zbyt daleko...

— Wiem, Angel, wiem.

— Więc wydaje mi się, słodziutka, że najwyższy czas skończyć paplaninę j podłożyć pod niego ogień za pomocą twojej magicznej, małej hubki.

— Uważasz, że tam, w hali odlotów?

Klasnęła w ręce z uciechy i wyprężyła się lubieżnie.

— Jestem Sam, lataj ze mną!

— Ej, kruszyno, tam jest taksówka na nabrzeżu, od godziny czeka ze złamaną chorągiewką.

Na kapsztadzkim lotnisku DF Malan nie ma odrębnej poczekalni dla pasażerów pierwszej klasy, Nick siedział więc w rozgardiaszu, wśród zmęczonych matek i marudnych, płaczących dzieci, niespokojnych turystów, obładowanych suwenirami jak wielbłądy, i facetów o czerwonych twarzach w podróży służbowej.

Myślał o tym, jak gruntownie zmieniła się jego sytuacja w ciągu ostatnich czterdziestu dni, od momentu kiedy się zorientował, że nadciąga ta fala, fala dla niego, ale nie był pewien, czy znajdzie dość siły.

Cień pojawił się w oczach Nicka i zmarszczki na czole, gdy przypomniał sobie emocjonalne i fizyczne napięcie przy podejmowaniu decyzji, żeby pójść po „Golden Adventurera". Zadrżał lekko na myśl o tym, co byłoby, gdyby nie poszedł. Straciłby swoją falę i już nigdy nie byłoby następnej.

Potrząsnął zdecydowanie głową i przepędził te wspomnienia o strachu. Dosiadł swojej fali i pędził chyżo i wysoko. Teraz los rozpieszczał Nicka niebywałą hojnością. A więc zlecenie dla „Warlocka" na holowanie platformy wiertniczej z Rio na pole naftowe Bravo Sierra u wybrzeży Norwegii i od razu następny kontrakt na jeszcze dłuższą trasę z Morza Północnego przez Suez na wchodzące do eksploatacji obszary roponośne w rejonie południowej Australii. Czyli zajęcie dla „Warlocka" na dobre pół roku. To nie wszystko: groźba strajku w stoczni Construction Navale Atlantiąue została zażegnana i wodowanie drugiego holownika powinno nastąpić już za dwa miesiące. Minionej nocy obudził go telefon z Bach Wackie z informacją, że Kuwejt i Katar są bardzo zainteresowane projektem sprowadzania gór lodowych do Zatoki Perskiej i rozważają zlecenie tej operacji firmie Ocean Salvage. Jeśli się zdecydują, Nick będzie musiał zbudować dwa nowe statki.

.Jedyna rzecz, której mi jeszcze do tego kompletu brakuje, to wiadomość o wygranej w totalizatora piłkarskiego" — pomyślał, obrócił głowę i zatkało go, jakby zainkasował potężny cios pod żebro.

Koło drzwi stała ona. Przeciąg wyrwał kosmyki włosów z grubego splotu i złote loki tańczyły koło jej policzków, zaczerwienionych, jakby po szybkim biegu. Jedną rękę położyła na unoszącej się rytmicznie piersi. Trwała w postawie leśnego zwierzęcia, które zwietrzyło lamparta, przerażone i drżące, ale nie wie jeszcze, gdzie uciekać. Jej niepokój był tak widoczny, że Niclj poderwał się na równe nogi.

Zobaczyła go natychmiast i na jej twarzy pojawiła się niezmierna radość. Nick znieruchomiał patrząc na to, ona zaś zaczęła biec ku niemu. Wpadła na tęgiego, spoconego turystę, niemal go powaliła. Grubasowi wypadło z rąk mnóstwo drobnych pamiątek i paczuszek o nieokreślonej zawartości. Sypały się na posadzkę wokół niego jak dojrzałe owoce z drzewa.

Puknął gniewnie, ale twarz nieco mu się wypogodziła, gdy spojrzał na Samanthę.

— Przepraszam! — wykrzyknęła, podniosła jakiś pakiecik, podała mu, uśmiechnęła się i zostawiła go raczej ogłupiałego.

Straciła jednak rozpęd i już tylko szła ku Nickowi, długonoga, kołysząc biodrami, a w jej uśmiechu mniej było pewności, gdy odsuwała złote, niesforne kosmyki włosów.

— Stęskniłam się za tobą — zatrzymała się tuż przed nim.

— Czy coś jest nie w porządku? — spytał, wciąż zaniepokojony jej zachowaniem.

— Nie — zapewniała go pospiesznie. — Już nie. — Nagle stała się spłoszona i niepewna, głos zaczął się jej łamać, a oczy powędrowały w dół. — Myślałam... Po prostu pomyślałam sobie, że będę za tobą tęsknić. Nie pożegnałeś się ze mną...

— Myślałem, że tak będzie lepiej.

W tym momencie podniosła oczy, w których skrzył się zielony ogień.

— Dlaczego? — żądała odpowiedzi, ale on nie mógł jej znaleźć.

— Nie chciałem... —jak należało jej to powiedzieć nie składając oświadczenia, które wprawiłoby w zakłopotanie ich oboje?

Z głośników rozległ się komunikat.

„Pasażerowie airbusa linii African Airways do Johannesburga, lot numer dwieście trzydzieści pięć, są proszeni o podchodzenie do wejścia numer dwa."

Miała coraz mniej czasu.

,Jestem Sam, lataj ze mną, proszę!" — pomyślała i chciała zachichotać, ale powstrzymała się.

— Nicholas, jutro będziesz w Londynie, w środku zimy.

— To jest otrzeźwiająca myśl — uśmiechnął się po raz pierwszy. Ten uśmiech ścisnął jej serce i poczuła, że nogi pod nią słabną.

— Jutro, a najdalej pojutrze będę ujeżdżać długą falę koło Cape St. Francis — oświadczyła. Rozmawiali o tym w te cudowne wieczory. Opowiadał jej, jak po raz pierwszy ślizgał się na fali w Waikiki Beach, na wiele lat zanim stało się to modnym szaleństwem. To była jedna z ich wspólnych spraw, tak też wyrażała się miłość do morza, zbliżająca Samanthę i Nicka do siebie.

— Mam nadzieję, że fala już czeka na ciebie — powiedział. Cape St. Francis znajdował się trzysta pięćdziesiąt mil na północ od Kapsztadu. Po prostu plaża i przylądek, mały fragment wybrzeża, które ciągnie się nieprzerwaną linią przez sześć tysięcy mil. A jednak było to miejsce wyjątkowe w skali świata. Młodzi i młodzi duchem ciągnęli niemal w religijnych pielgrzymkach, by dosiąść długiej fali na Cape St. Francis. Przybywali z Hawajów i z Kalifornii, z Tahiti i z Queenslandu, bo nigdzie nie było takiej fali jak ta.

Kolejka pasażerów przy wyjściu topniała w oczach, Nick podniósł wali-zeczkę, ale Samantha chwyciła go za ramiona. Zmartwiał.

Po raz pierwszy dotykała go rozmyślnie i przez jego ciało przeszedł dreszcz, jak wiatr przechodzi po cichym jeziorze marszcząc wodę. Długo i usilnie tłumione uczucie wydobyło się, ogarnęło go całego i miał wrażenie, że jest po tym okresie stłamszenia stokroć silniejsze. Pragnął jej głęboko, niezmiernie, aż do bólu.

— Chodź ze mną, Nicholas — wyszeptała, a jego tak ścisnęło w gardle, że nie mógł odpowiedzieć. Tylko się w nią wpatrywał. Hostessy przy wyjściu zaczynały się już irytować.

Musiała go przekonać. Potrząsnęła mocno jego ramionami, zdumiona wyczuwaną przez palce twardością mięśni.

— Nicholas, ja naprawdę pragnę — zaczęła i chciała powiedzieć, że pragnie, aby on z nią został, ale język spłatał jej freudowskiego figla. — Nicholas, ja naprawdę pragnę cię — powtórzyła jedynie.

Słysząc, co sama mówi, wpadła w przerażenie, że odezwała się jak dziwka, i w panice się poprawiła:

— Naprawdę pragnę, żebyś ze mną został — stanęła w pąsach, a piegi na jej opalonej skórze zajaśniały jak złoty pył.

— Ejże...

— Nie ma czasu się kłócić — przerwała mu, udając zniecierpliwienie. Miała nadzieję, że nie widać, jak jest zmieszana, i bez większego związku z tym wszystkim wykrzyknęła: — A niech cię diabli!

— A kto się kłóci? — spytał cicho i nagle, jakby za sprawą magii, znalazła się w ramionach Nicka, próbując wcisnąć się głębiej i głębiej, wciągnąć w płuca cały jego męski aromat, zdumiona miękkością i ciepłem jego ust w oprawie twardego, nowego zarostu na brodzie i policzkach. Pomrukiwała cicho z zadowolenia.

„Pan Berg jest proszony o zgłoszenie się przy wyjściu numer dwa do kontroli przed odlotem" — rozległo się z głośników.

— Wzywają mnie — szepnął Nick.

— Niech idą na koniec kolejki — zamruczała mu w usta.

Słońce zostało stworzone specjalnie dla Samanthy. Nosiła je jak suknię uszytą na miarę. Nosiła je we włosach, które pobłyskiwały jak klejnoty. Malowało jej twarz i ciało w lśniące, miodowe odcienie i w barwę szlifowanego bursztynu. Słońce rozświetlało złote piegi na nosie i policzkach.

Poruszała się z cudowną gracją, bosa na białym piasku, biodra i pośladki grały zuchwale pod cienkim, zielonym materiałem jej bikini.

Wyciągała się na słońcu jak drzemiący kot, wystawiając ku promieniom twarz i nagi brzuch. Nick, kładąc rękę na jej szyi, wyczuwał pełne zadowolenia kocie mruczenie. .

Biegała w słonecznym świetle, lekka jak mewa w locie. Biegała po mokrym, twardym piasku, wzdłuż linii, po którą sięgała woda. Biegała z Nic-kiem' bez zmęczenia, mila za milą, i w świecie zielonego morza, słońca i bladego gorącego nieba było tylko ich dwoje. Plaża wyginała się na prawo i lewo aż po horyzont, gładka i biała jak śniegi Antarktydy, bez śladów ludzkiego życia i blizn po nędznych działaniach człowieka. Śmiała się biegnąc obok niego w słońcu i mocno trzymała jego dłoń.

Znaleźli głęboką, przejrzystą zatoczkę wśród skał, w miejscu odległym i sekretnym. Słońce odbijające się w wodzie rzucało na Samanthę świetliste iskierki, jak refleksy gigantycznego diamentu. Zdjęła dwa zielone listki bikini, gęstwinie złotych włosów pozwoliła opaść swobodnie i weszła do wody po kolana. Odwróciła głowę, by popatrzeć na Nicka. Włosy sięgały jej niemal do talii, jeszcze bardziej kędzierzawe pod wpływem wiatru i soli. Okrywały plecy i tylko piersi wysuwały się pomiędzy pasmami. Piersi, nie tknięte jeszcze przez słońce, jaśniejące śmietanową bielą, z różowymi koniuszkami, były pełne i bujne. Nick dziwił się teraz, że kiedykolwiek mógł myśleć o niej jak o dziecku. Samantha spostrzegła, na co kieruje się jego wzrok i roześmiała się bez zawstydzenia.

Zwróciła się ku wodzie. Pośladki miała białe z różowawym odcieniem pereł morskich, krągłe i jędrne. Gdy pochyliła się do skoku, mały, kręcony, miedzianozłoty kosmyk pokazał się na moment pomiędzy opalonymi, gładkimi udami.

W chłodnej wodzie jej ciało było świeże jak chleb wyjęty właśnie z pieca, równocześnie zimne i gorące. Kiedy jej to powiedział, zarzuciła mu ramiona na szyję.

— Jestem Sam, pieczona Alaska, zjedz mnie! — śmiała się, a krople wody drżące na jej rzęsach, pobłyskiwały w słońcu jak diamenty.

Nawet w obecności innych pozostawali sami, bo nikt inny dla nich naprawdę nie istniał. Wśród entuzjastów fal Cape St. Francis było wielu znajomych Samanthy: z Florydy, Kalifornii, Australii i Hawajów, gdzie prowadziła badania terenowe i uczestniczyła w różnych przedsięwzięciach związanych z morzem.

— Cześć Samantha! — rzucali deski na piasek i podbiegali do niej, muskularni, wysocy młodzieńcy, opaleni niemal na kasztanowo. Uśmiechała się tylko i mocniej ściskała ramię Nicholasa. Odpowiadała im, jakby nie całkiem świadoma ich obecności, i przy pierwszej okazji odchodziła.

— Kto to był?

— To straszne, ale zupełnie nie mogę sobie przypomnieć. Nie wiem nawet, gdzie ich spotkałam i kiedy. — To była prawda, nie mogła się skoncentrować na niczym innym oprócz Nicholasa. Wszyscy szybko to wyczuwali i zostawiali ich samych.

Nicholas nie był na słońcu ponad rok, toteż jego skóra koloru kości słoniowej żywo kontrastowała z ciemnymi, gęstymi włosami na piersiach i brzuchu. Pod koniec tego pierwszego dnia na plaży kość słoniowa zamieniła się we wściekłą czerwień.

— Będzie cię bolało — zatroskała się, ale następnego ranka nie było już wściekłej czerwieni, lecz mahoń. Samantha odrzuciła kołdrę i dziwowała się, dotykając go badawczo koniuszkami palców to tu, to tam.

— Mam skórę bawołu.

Ciemniał z każdym dniem, aż upodobnił się do Indianina. Podobieństwo wzmacniały wydatne kości policzkowe.

— W tobie musi być indiańska krew — stwierdziła Samantha, prowadząc palec po jego nosie.

— Moja orientacja obejmuje tylko dwa pokolenia wstecz — uśmiechnął się. — Nigdy nie odważyłem się sięgnąć dalej.

Siedziała koło niego ze skrzyżowanymi nogami i dotykała jego warg, płatków uszu, gładziła po gęstych, ciemnych łukach brwi, po czarnym pie-przyku na policzku. Każde odkrycie kwitowała okrzykiem.

Dotykała go, gdy spacerowali, sięgała po jego rękę, ocierała się biodrem, gdy stali, na plaży siadała między nogami Nicka, opierała się o jego pierś i układała głowę na ramieniu. Potrzebowała stałego fizycznego kontaktu, nieustannego potwierdzenia jego bliskości.

Kiedy siedzieli okrakiem na deskach, czekając na fale, daleko, poza taymilową rafą, wyciągała ramię, by go objąć. Balansowała na desce jak wytrawna amazonka na koniu. Odsuwali się od innych deskarzy i zapominali o ich istnieniu.

Z tej odległości brzeg był ciemnozielonym wałem, niewiele wyrastającym ponad przejrzyste, szmaragdowe wody. Za nim, w błękitnej dali błękitniały zarysy gór na tle błękitnego nieba, ale nad tym wszystkim piętrzyły się srebrzyste, gigantyczne chmury burzowe, ogromem swym przytłaczające ziemię.

— To musi być najpiękniejszy zakątek świata — podsunęła deskę bliziutko, by kolano dotykało uda Nicka.

— Bo ty tu jesteś — odpowiedział.

Pod nimi szmaragdowa woda zdawała się oddychać jak żywe stworzenie, unosząc się i opadając. Długie, szkliste fale sunęły w stronę lądu. Jeden z niedoświadczonych deskarzy, zniecierpliwiony przeciągającym się oczekiwaniem, próbował ruszyć na źle wybranej fali, klęcząc na desce i wiosłując rękami. Podniósł się niepewnie na nogi, ale fala umknęła spod niego i niemal natychmiast wpadł pod wodę. Gdy się wynurzył, witały go gwizdy i dobrotliwe docinki. Speszony gonił kraulem swoją deskę.

— Idzie potrójna! — Szmerowi podniecenia towarzyszyło pospieszne ustawianie desek w pozycjach najdogodniejszych do startu, żarty i przekomarzania. Wszyscy trwali w gotowości i patrzyli za siebie ku fali, choć była dopiero na horyzoncie, o dobre cztery mile od nich. Imponowała wielkością i nawet z takiego dystansu dawały się dostrzec trzy grzbiety.

Pędząc z prędkością pięćdziesięciu mil na godzinę, fala potrzebowała niemal pięciu minut, by do nich dotrzeć. Samantha w tym czasie odprawiała cały rytuał przygotowań. Najpierw podciągnęła dół swojego bikini, zazwyczaj nieco zsunięty dla ukazania dołeczków w pośladkach. Potem zajęła się górą: spuściła stanik i umościła w nim na nowo po kolei obie piersi.

— Miałeś nie patrzeć.

— Tak, wiem, to mi może zaszkodzić na serce.

Następnie wyjęła spinki z włosów i trzymając je w ustach, uplotła szybko prosty, gruby warkocz, który spuściła pomiędzy łopatki. Spinki wsunęła z powrotem w kosmyki ponad uszami.

— Gotowa?

Kiwnęła głową w odpowiedzi i zapytała:

— Łapiemy trzecią?

Trzecia fala w serii była zwykle największa, pierwszej pozwolili więc przejść. Podrzuciła ich, a potem opuściła w dolinę. Zabrała ze sobą połów? deskarzy, którym widać było już tylko głowy ponad ścianą wody, zasłaniającej również ląd.

Przeszła druga, potężniejsza od pierwszej, i ruszyli na niej niemal wszyscy pozostali. Dwóch albo trzech natychmiast straciło równowagę i rozstało się ze swoimi deskami.

— Mamy ją! — krzyknęła radośnie Samantha, gdy z szumem nasuwała się trzecia, zielona i stroma.

W przezroczystej ścianie wody baraszkowały cztery delfiny butlonose, lekkimi ruchami płaskich, deltowatych ogonów nadając sobie znaczną prędkość. Na pyskach miały wypisane zamiłowanie do tych wodnych harców.

— Patrz! — zawołała Samantha. — Patrz na nie, Nicholas!

Potem fala była już pod nimi i walczyli zażarcie, by nie odeszła, zostawiając ich za sobą, aż wreszcie poczuli, że deski nabierają życia, przechylają się stromo, ruszają, woda z sykiem rozstępuje się przed woskowanym włóknem szklanym.

Wyprostowali się oboje, śmiali się w słońcu i odprawiali radosny taniec, w którym prowadzili deski, gdzie chcieli, na sam grzbiet fali. Z tej wysokości widzieli szmat plaży na trzy mile i rzędy innych deskarzy na falach, które przeszły wcześniej.

Jeden z delfinów najwyraźniej ich zaczepiał. Dał nura pod deski i ukazał się tuż obok Samanthy, płynąc na boku i, trudno to inaczej określić, uśmiechając się. Wyciągnęła rękę, by go dotknąć i straciła równowagę, omal się nie wywróciła. Delfin zaś uśmiechnął się po łobuzersku, dał nura i pokazał płetwy po przeciwnej stronie.

Na prawo od nich fala nasuwała się na rafę i potykała na tej podwodnej przeszkodzie. Grzbiet zawijał się wielkim łukiem do przodu i trwał w tym efektownym wyrzucie dłuższą chwilę, aż w końcu opadał.

— Na lewo — ponaglił Nick i ich pląs na deskach uległ przyspieszeniu. Na nogach mocno ugiętych w kolanach, podsunięci bliżej obłych dziobów, nabierali zawrotnej prędkości. Przecinali zielone czoło fali, ale nawis wody podążał za nimi jeszcze szybciej.

Po lewej stronie utworzyła się przy nich pionowa ściana wody i Samantha zobaczyła w niej znowu, na wysokości swojej głowy, towarzyskiego delfina, który sunął lekko, rytmicznie uderzając wielkim ogonem. Majestat i potęga fali przytłaczały Samanthę.

— Nicholas! — krzyknęła, fala zaś wystrzeliła jej nad głową, zasłoniła niebo i słońce. Pędzili teraz w okrągłym tunelu, otoczeni ryczącą wodą. Jego ściany były gładkie jak dmuchane szkło, przesycone zielonym światłem. Z tej osobliwej, podwodnej, turlającej się komnaty istniało tylko jedno wyjście — idealnie kolisty otwór przed nimi, bo z tyłu, i to tuż za plecami Samanthy, tunel walił się, a woda kotłowała się i pieniła z furią. Czuła jednocześnie przerażenie i szczęście, jak nigdy w życiu.

— Stań na czubku deski — krzyknął Nick, a jego głos wśród ryku wody wydawał się bardzo słaby i odległy. Posłusznie jednak przesunęła się do przodu, aż wymacała palcami nóg krawędź deski.

Przez chwilę ich położenie nie ulegało zmianie, po czym zaczęli zbliżać się do wyjścia i wreszcie wyskoczyli na słońce. Samantha śmiała się głośno.

Minęli pas rafy, fala ustatkowała się, zostawiając za sobą koronkowe smugi piany.

— Teraz na prawo! — zawołała Samantha i skręcili w tył, stromo pod falę. Bryzgi wody spadały jej na brzuch i uda, a warkocz sunął z tyłu głowy poziomo jak ogon gniewnej lwicy. Rozpostarła ramiona, otwarła dłonie i bezwiednie poruszała palcami w sposób przypominający gesty rytualnych tancerek z Bali. Delfin znowu był przy nodze, jak pies.

Wreszcie fala sięgnęła plaży i oszalała. Rzucając się i rycząc wściekle, porywała piasek i kotłowała się. Samantha i Nick dali się wyrzucić na brzeg, z deskami koziołkującymi obok, śmiejąc się i dysząc z wysiłku, szczęścia i emocji.

Samantha to był stwór morski o wielkim apetycie na owoce morza. Przełamywała palcami langusty i wysysała to, co najlepsze, z hałaśliwą zmysłowością, nie spuszczając nigdy oczu z twarzy Nicka. Kiedy jedli przy świecach, łykała te wielkie ostrygi knysna, a potem wysączała sok z muszli.

— Mówisz z pełnymi ustami.

— To dlatego, że wciąż mam ci tyle do powiedzenia — wyjaśniła.

Samantha to był śmiech w pięćdziesięciu różnych tonach i natężeniach, od cichego, zaspanego, gdy budząc się rano znajdowała koło siebie Nicka, po dziki i donośny na grzbiecie pędzącej fali.

Samantha to była kochanka. Z twarzą o uderzającej niewinności i zielenią czystych, szczerych oczu dziecka, łączyła ręce i usta, których fortele i wyuzdana pomysłowość wprawiały Nicka w zdumienie.

— Odleciałem bez słowa, abyś nie mogła dokonać gwałtu na mojej świadomości — był pełen niedowierzania.

— Napisałam doktorat na ten temat — wyjaśniła mu wesoło, nawijając sobie na palec mokre od potu włosy na jego piersi. — I co więcej, kowboju, to była tylko próbka, teraz przepiszemy ci pełną terapię.

Zachwycała się bez końca jego ciałem, musiała dotknąć, obejrzeć każdy centymetr. Studiowała jego rękę ułożoną na kolanie, wodząc paznokciem po liniach dłoni.

— Spotkasz piękną rozpustnicę o jasnych włosach, będziesz z nią miał piętnaścioro dzieci i dożyjesz wieku lat stu pięćdziesięciu.

Koniuszkiem języka dotykała drobnych zmarszczek koło jego oczu i w kącikach ust, pozostawiając na skórze drobne, chłodne smużki.

— Zawsze chciałam zdobyć na własność mężczyznę nie do zdobycia.

Przystąpiła do dokładnej penetracji najintymniejszych partii mężczyzny nie do zdobycia, a kiedy protestował, słabo, oświadczyła surowo:

— Cicho bądź, to prywatna sprawa między mną i nim. I chwilę później:

— Ojej! On jest naprawdę straszny!

— Straszny? — czyż to nie obraza jego męskości.

— Straszny — westchnęła. — Bo on po prostu mnie zabija. Sama też chciała być dotykana i oglądana, wiodła więc jego rękę po swoim ciele.

— Patrz i dotykaj, to twoje, wszystko twoje — czekała na jego aprobatę, niezdolna do zaspokojenia własnej potrzeby dawania. — Podoba ci się, Nicholas? Lubisz to? Czy jest coś jeszcze, Nicholas, coś, co mogłabym ci dać?

A kiedy mówił, jak jest piękna, jak ogromnie jej pragnie i jak zachwyca się wszystkim, co mu przyniosła, wówczas promieniała, prężyła się i mruczała jak dorodna, złota kocica, toteż nie zdziwił się, że Lew jest jej znakiem zodiaku.

Samantha lubiła się kochać wczesnym rankiem, w szaroperłowym brzasku, na pół przez sen, z akompaniamentem cichych westchnień i pomruków zadowolenia.

Samantha lubiła się kochać w słońcu, wyciągnięta jak piękna rozgwiazda na nagrzanych, rzeźbionych wydmach. Ziarenka piasku tkwiły na skórze jak kryształki cukru. Ich miłosne wykrzykniki wznosiły się razem wysoko, jak piski zaciekawionych mew, które krążyły nad nimi z rozpostartymi nieruchomo białymi skrzydłami.

Samantha lubiła się kochać w zielonej wodzie, za pierwszą linią załamujących się fal. On ledwie dotykał palcami nóg piaszczystego dna, a ona oplatała go jak morszczyn podwodną skałę, trzymając ich kostiumy kąpielowe w jednej ręce i śmiejąc się radośnie.

— To co smakuje samicy wieloryba, smakuje również Samancie Silver! Kocham cię, Moby Dick!

Samantha lubiła się kochać nocą. Włosy, wyszczotkowane starannie, pachnące i połyskliwe zarzucała z góry na Nicka, klęcząc nad nim okrakiem. Te włosy, prześwietlone blaskiem lampy, były jak złote sklepienie świątyni miłości, w której Samantha gorliwie pełniła rolę kapłanki.

Nade wszystko jednak Samantha była wibrującym, szalonym życiem — i wieczną młodością.

Przez nią Nicholas odzyskał uczucia, które przepadły, jak sądził, na zawsze, stłamszone cynizmem i pragmatyzmem życia. Dzielił z nią na nowo dziecięcy zachwyt dla drobnych cudów natury: lotu mewy, pojawienia się delfina, delikatności muszli wyrzuconej na plażę.

Dzielił z nią również oburzenie i niezgodę na to, że nawet tutaj, na tak odległe i odludne plaże docierają plamy ropy z wielkich zbiornikowców, płynących gdzieś za Przylądkiem Igielnym. Bryłki ropy przyklejały im się do stóp, brudziły skały, sklejały pióra padłych pingwinów wyrzuconych przez morze.

Samantha była samym życiem i wystarczyło zetknąć się z jej ciepłem i usłyszeć jej srebrzysty śmiech, by się odmłodzić. Iść obok niej, znaczyło przechadzać się pod rękę z siłą i witalnością.

Nie brakowało Nickowi siły, by spędzać z nią cały dzień w morzu, na słońcu, potem tańczyć przez pół nocy przy głośnej muzyce, a gdy wreszcie Samantha padała z nóg, wziąć ją na ręce i odnieść do bungalowu ponad plażą. Leżała w jego ramionach jak śpiące dziecko, skóra piekła ją nieco po tylu godzinach w słońcu, a mięśnie kurczyły się rozkosznie ze zmęczenia.

— Och, Nicholas, Nicholas, chce mi się płakać ze szczęścia.

Potem, z worem pretensji, przybył Larry Fry, czerwonogęby, rzucający oskarżenia, jak mąż, któremu żona właśnie przyprawiła rogi.

— Dwa tygodnie — pienił się — przez te dwa tygodnie Londyn, Bermudy i St. Nazaire doprowadziły mnie prawie do obłędu!

Wyciągnął wstęgi teleksów, które wyglądały jak Encyclopaedia Britannica w odbitkach szczotkowych.

— Nikt nie wie, co się z panem stało. Nagle zapadł się pan pod ziemię — wyrzekał.

Barmana w białej kurtce poprosił o duży dżin z tonikiem i opadł ciężko na stołek obok Nicka.

— Prawda jest taka, że przez pana, panie Berg, omal nie straciłem pracy. Można by pomyśleć, że osobiście pana zakatrupiłem i wrzuciłem ciało do zatoki. Musiałem wynająć prywatnego detektywa, żeby sprawdził wszystkie hotele w kraju — dla uspokojenia pociągnął solidny łyk dżinu.

W tym momencie do holu koktajlowego zeszła Samantha. Miała na sobie luźną suknię dokładnie w tym odcieniu zieleni, co jej oczy. Wśród porannych gości barowych zapadła pełna uznania cisza. Larry Fry zapomniał o swoich pretensjach i gapił się na Samanthę, aż pot zaczął mu się obficiej perlić na łysinie.

— U la, la — wymamrotał, ale jego zachwyt zamienił się w konsternację, gdy Samantha skierowała się prosto do Nicholasa, położyła mu rękę na ramieniu i na oczach wszystkich pocałowała go namiętnie w usta.

Dało się słyszeć ciche, chóralne westchnienie obserwatorów, Larry Fry zaś z wrażenia rozlał dżin.

— Musimy jechać natychmiast — zadecydowała Samantha. — Nie możemy zwlekać nawet przez godzinę, Nicholas, bo zepsujemy wszystko. Było cudownie, ale teraz musimy jechać.

Nick zgadzał się z tym. W ciągu godziny ściągnął dwusilnikowy samolot geechcraft Baron. Wystartował z małego trawiastego pasa w pobliżu hotelu i dotarł na lotnisko Jana Smutsa w Johannesburgu na godzinę przed odlotem rejsowej maszyny linii UTA do Paryża.

— Nigdy nie leciałam w tej części samolotu — powiedziała Samantha, patrząc z aprobatą na wystrój kabiny pierwszej klasy. — Czy to prawda, że tu można jeść i pić, ile się tylko chce, za darmo?

— Tak. Ale nie czuj się osobiście zobligowana do bicia rekordu obżarstwa.

Zostali na noc w paryskim hotelu Georg V, a nazajutrz zabrali się przedpołudniowym samolotem TAT do Nantes, gdzie było lotnisko najbliższe stoczni St. Nazaire. Jules Levoisin czekał na nich na Chateau Bougon.

— Nicholas! — krzyknął radośnie i wspiął się na czubki palców, by cmoknąć go w oba policzki i owionąć przy tej okazji aromatem silnej wody kolońskiej. — Nicholas, ty piracie, sprzątnąłeś mi ten statek sprzed nosa. Kawał z ciebie drania. Ostrzegałem cię — odsunął Nicka na odległość ramienia — żebyś się za to nie brał, prawda?

— Prawda, Jules, ostrzegałeś.

— Na darmo. — Jules pokręcił wąsa. Był w drogim garniturze z kaszmiru i miał krawat firmy Yves St. Laurant. Na lądzie był zawsze dandysem.

— Jules, postawię ci lunch w La Rótisserie — obiecał Nicholas.

— Wybaczam ci — powiedział Jules, bo był to jeden z jego ulubionych lokali. W tym momencie zauważył, że Nicholas nie podróżuje sam.

Cofnął się, popatrzył uważnie na Samanthę i można było odnieść wrażenie, że trójkolorowa flaga rozwija się przy nim, orkiestra dęta zaś grzmi pierwszymi taktami Marsylianki. Bo jeżeli zaloty są ulubionym sportem Francuzów, to Jules Levoisin uważał się za weterana reprezentacji narodowej.

Skłonił się głęboko i połaskotał dłoń Samanthy sztywnymi, czarnymi wąsami.

— Ona jest za dobra dla ciebie, mon petit, więc ci ją zabiorę — oświadczył Nickowi.

— Tak jak zabrałeś „Golden Adventurera"?

Jules miał na parkingu swojego antycznego citroena. Był wspaniale na-woskowany i wprost świecił się od ozdóbek i kiwających się maskotek. Szarmancko doprowadził Samanthę do przedniego siedzenia, jakby sadowił ją w rolls camargue.

— Jest piękny — wyszeptała, gdy obiegł samochód dookoła do drzwi kierowcy.

Jules nie umiał dzielić uwagi pomiędzy drogę przed nimi i Samanthe toteż skoncentrował się wyłącznie na pasażerce, ale mimo to jechał z maksymalną prędkością i tylko od czasu do czasu krzyczał do innych kierowców;

— Cochon!

— Praprapradziadek Julesa szarżował z kawalerią Napoleona pod Quatre Bras. Jules jest więc człowiekiem, który nie zna strachu — wyjaśnił Nick.

— Spodoba ci się La Rótisserie — odezwał się Jules do Samanthy. — Normalnie nie stać mnie na to miejsce. Bywam tam tylko wtedy, gdy zaprasza mnie ktoś bogaty, bo chce, abym mu wyświadczył przysługę.

— Skąd wiesz, że chcę, abyś mi wyświadczył przysługę?

— Trzy telegramy, telefon z Bermudów, następny telefon z Johannesburga — Jules zachichotał i puścił oko do Samanthy. — Sądzisz, że on chce powspominać stare czasy? Albo mam uwierzyć, że po prostu strasznie się za mną stęsknił, za przyjacielem, który nauczył go wszystkiego, co umie? Za człowiekiem, który traktował go jak syna, a którego on bez skrupułów oskubał... — Jules przeleciał przez most na Loarze i wbił się w tę plątaninę wąskich, jednokierunkowych uliczek i rojowisko samochodów, jakim jest Nantes. Droga otwierała się jednak przed nim w niezwykły sposób.

Na Place Briand z galanterią asystował Samancie przy wysiadaniu z citroena, w restauracji zaś nadął policzki, cmokał i krzywił się raz po raz, gdy Nick przeglądał z kelnerem listę win. W końcu jednak, ociągając się, zaaprobował Chablis Moutonne i Chambertin-Clos-de-Beze, po czym z jednakowym entuzjazmem zwrócił się do jedzenia, alkoholu i Samanthy.

— Kobietę, która jest stworzona do życia i miłości, można poznać po tym, jak je. — Gdy Samantha, słysząc ten aforyzm Julesa, popatrzyła w sposób teatralnie pożądliwy na swoją porcję pstrąga, Nick był pewien, że Francuz zapieje jak kogut.

Dopiero kiedy na stole pojawił się koniak i obydwaj mężczyźni zapalili cygara, Jules oświadczył:

— No, Nicholas, teraz jestem w łaskawym nastroju. Słucham.

— Potrzebuję kapitana na mój nowy holownik — powiedział Nick, a Jules skrył twarz za niebieską zasłoną dymu z cygara.

Pojedynkowali się na słowa jak mistrzowie fechtunku przez całą dróg? z Nantes do St. Nazaire.

— Te statki, które budujesz, Nicholas, to nie są holowniki. To zabawki dla dużych dzieci, burdele na wodzie, z tymi wszystkimi świecidełkami i gadżetami...

— Te świecidełka i gadżety umożliwiły mi zawarcie kontraktu z Christy podczas gdy ty nie miałeś pojęcia o mojej obecności w promieniu tysiąca mil.

Jules wydął wargi i mruczał do siebie:

— Dwadzieścia dwa tysiące koni mechanicznych, c'est ridicule! To za duża moc dla takiego statku...

— Wszystkie te konie mechaniczne, co do jednego, okazały się niezbędne, gdy ściągałem „Golden Adventurera" z Cape Alarm.

— Nicholas, nie przypominaj mi ciągle tego paskudnego epizodu — po czym zwrócił się do Samanthy: — Jestem głodny, ma petite, a w najbliższej wiosce znam świetną pdtisserie — westchnął i cmoknął czubki palców — zobaczysz, jakie mają pyszne paszteciki.

— Jasne, stajemy — Jules odnalazł w Samancie bratnią duszę.

— Te wymyślne śruby nastawne, eee! — Jules mówił z pełnymi ustami, a na wąsach miał śmietanę.

— Dzięki tym wymyślnym śrubom „Warlock" może iść z prędkością dwudziestu pięciu węzłów i po przerzuceniu na całą wstecz zatrzymać się na dystansie krótszym niż długość jego kadłuba.

Jules zaatakował od innej strony:

— Nigdy nie będziesz miał pod dostatkiem kontraktów dla dwu takich drogich okrętów.

— Będę potrzebował czterech, a nie dwóch. Zabierzemy się do holowania gór lodowych.

Jules zapomniał o jedzeniu, słuchając z wielką uwagą przez następnych dziesięć minut. Nick zaś kontynuował:

— Holowanie gór lodowych przyniesie jeszcze taką korzyść, że wszystkie moje statki będą operować na szlakach uczęszczanych przez wielkie zbiornikowce, w najruchliwszych rejonach oceanów...

— Nicholas — Jules potrząsnął głową w podziwie — ty za bardzo pędzisz. Jestem starym człowiekiem, staroświeckim...

— Nie jesteś stary — zaprotestowała stanowczo Samantha. — Jesteś w kwiecie wieku.

— A teraz — Jules uniósł obie ręce w teatralnym geście — nasyłasz na mnie piękną dziewczynę, która pochlebstwami otumania moją siwą, pochyloną głowę. Nicholas, chwytasz się najperfidniejszych metod.

Następnego ranka z szarego, wełnianego nieba prószył śnieg. Jechali do St. Nazaire z odległego o dwadzieścia pięć kilometrów La Baule, małego kurortu nad Atlantykiem.

Jules miał tam niewielkie mieszkanie w bloku, co było bardzo wygodne, bo dowodzony przez niego holownik „La Mouette" należał do firmy bretońskiej, a jego port macierzysty to właśnie St. Nazaire.

Już po dwudziestu minutach znaleźli się koło wiszącego mostu, który efektownym łukiem spinał brzegi szerokiego lejka Loary. Jules wjechał na tereny stoczni Construction Navale Atlantiąue, jednej z trzech największych w Europie firm budujących statki.

Pochylnie dla dużych statków, zbiornikowców i okrętów wojennych schodziły wprost do wielkiego estuarium Loary, natomiast niniejsze jednostki budowano na pochylniach portu wewnętrznego. Tam właśnie skierował się Jules.

— Nicholas, cieszę się widząc cię znowu — witał Berga inżynier Charles Gras z kierownictwa stoczni, wysoki, przygarbiony mężczyzna o bladej twarzy i prostych, czarnych włosach, spadających aż na brwi. Miał ostre, lisie rysy paryżanina i jasne, żywe oczy, nie pasujące do smętnawej miny. Znali się z Nickiem od lat.

Przedstawiony Samancie, inżynier Gras przeszedł na angielski z bardzo silnym akcentem francuskim. Grzeczności nie zajęły jednak wiele czasu.

— Jak cię znam, chcesz pójść od razu na pochylnię.

Chociaż „Sea Witch" była siostrzanym statkiem „Warlocka", wydawała się niemal dwa razy większa, stojąc na pochylni z odsłoniętą podwodną częścią kadłuba. Nadbudówka nie była jeszcze kompletna, a kadłub pomalowano dopiero czerwoną farbą gruntową, mimo to jednak widać było na pierwszy rzut oka, że statek ma rasową sylwetkę.

Jules fukał, mruczał bordello, burczał coś o admirale Bergu i jego flocie wojennej, ale kiedy wkroczył na nie ukończony jeszcze mostek, miał błysk w oczach i słuchał w wielkim skupieniu wyjaśnień Charlesa Grasa na temat wyposażenia elektronicznego i innych systemów gwarantujących jednostce znakomitą szybkość, manewrowość, wytrzymałość.

Nick stwierdził, że trzeba zostawić Julesa samego z inżynierem Grasem, bo choć widzieli się po raz pierwszy, natychmiast znaleźli wspólny język.

— Chodź — Nick ujął Samanthę pod ramię i wśród rusztowań, narzędzi i zajętych pracą robotników poprowadził na pokład.

Śnieg przestał padać, ale smagał ich przeszywający wiatr znad Atlantyku. Znaleźli osłonięty kąt i Samantha przytuliła się mocno do Nicka.

Z tej wysokości otwierał się rozległy widok na najeżone dźwigami baseny portowe, dachy magazynów i pochylnie nad ujściem rzeki, gdzie kładziono stępki pod naprawdę wielkie statki.

— Mówiłaś o „Golden Dawn". Tam jest.

Samantha potrzebowała dłuższej chwili, aby zdać sobie sprawę z tego, że to, na co patrzy, to jest statek.

— O Boże — sapnęła. — Ale wielki.

— Nie ma większych.

Stalowa konstrukcja miała prawie dwa i pół kilometra długości i wysokość pięciopiętrowej kamienicy, a na niej wznosiła się jeszcze trzydziestometrowa wieża nawigacyjna.

—— Nie do wiary — kręciła Samantha głową. — To wygląda jak... jak całe miasto!

— To tylko główna konstrukcja kadłuba. Zbiorniki na ropę robi się w Japonii. Z tego co ostatnio słyszałem, już się je holuje, bezpośrednio do Zatoki Perskiej.

Nick patrzył z powagą na gigantyczny statek, mrugając gwałtownie, bo wiatr siekł ostro po twarzy.

— Musiałem postradać zmysły, wymyślając takie monstrum — wyszeptał, nie bez odrobiny dumy.

— Jest taki wielki, przekracza wyobraźnię — zachęcała go, aby mówił dalej.

— To właściwie nie jest jeden statek — wyjaśnił. — Nie ma na świecie portu, który mógłby przyjąć statek o takich rozmiarach, nie zdołałby wejść nawet do żadnego portu kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych.

— Naprawdę? — Uwielbiała go słuchać, kiedy roztaczał swoje wizje, była zafascynowana, bo mówił wówczas z niezwykłym przekonaniem.

— To co widzisz, to jest platforma nośna z obiektami nawigacyjnymi i mieszkalnymi oraz główne źródło napędu. Na tym osadzimy cztery zbiorniki, każdy o pojemności dwustu pięćdziesięciu tysięcy ton ropy. Każdy z tych zbiorników jest niemal tak wielki jak największy z pływających obecnie statków.

Podczas lunchu Nick powrócił do tematu „Golden Dawn". Charles Gras i Jules Levoisin słuchali z nie mniejszym zainteresowaniem niż Samantha.

— Sztywny kadłub o tych rozmiarach przełamałby się i rozpadł na wzburzonym morzu. — Nick sięgnął po zestaw pojemników z przyprawami, który, w ogromnym uproszczeniu, był miniaturą gigantycznego tankowca. — Cztery zbiorniki zostały tak zaprojektowane, że będą się przesuwać względem siebie. To da statkowi zdolność układania się na fali. Taka jest podstawowa zasada konstrukcyjna, kadłub musi sunąć na wodzie, a nie opierać się jej.

Charles Gras, siedzący po drugiej stronie stołu, kiwał głową potakująco.

— Zbiorniki wprowadza się w obręb głównego kadłuba, pod którym są niesione jak podnawka pod korpusem rekina. W czasie drogi przez ocean nie utywają własnego napędu, lecz korzystają z silników i czterech śrub statku — Nick puścił wkoło stołu zestaw z przyprawami.

Słuchacze oglądali pokaz z zainteresowaniem, a Nick kontynuował.

— Kiedy zbiornikowiec dochodzi do szelfu kontynentalnego, rzuca kotwicę na wysokości portu przeznaczenia, w odległości czterdziestu, pięćdziesięciu lub nawet stu mil od brzegu. Jeden, dwa lub wszystkie cztery zbiorni]q są wyczepiane i ostatni odcinek drogi do portu pokonują na własnym napędzie. Na osłoniętych wodach i przy odpowiedniej pogodzie ten napęd będzie dla nich wystarczający. Opróżniony zbiornik po wybalastowaniu powróci, by wczepić się do głównego kadłuba.

Objaśniając to, Nick wyjął solniczkę z zestawu przypraw i przysunął ją do talerza Samanthy. Dwaj Francuzi w milczeniu wodzili wzrokiem za solniczką, Samantha natomiast patrzyła na twarz Nicka. Był opalony, przystojny i tryskał życiową energią. Przypominał konia czystej krwi, który właśnie osiągnął pełną formę. Była z niego dumna, z siły jego osobowości, sprawiającej, że inni słuchali uważnie, gdy on mówił. Była dumna z jego wyobraźni i odwagi — źródła tak wspaniałego projektu. Wizja należała do niego, chociaż kto inny ją realizował.

— Cywilizacja — ciągnął Nick — jest uzależniona od paliw płynnych. Bez nich nastąpiłby regres, o którym lepiej nawet nie myśleć. Jeżeli jesteśmy więc skazani na ropę, musimy wydobywać ją spod ziemi i transportować z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, aby zminimalizować skutki uboczne...

— Nicholas — przerwał mu Charles Gras — kiedy ostatni raz oglądałeś rysunki projektowe „Golden Dawn"?

Nick milczał przez chwilę, zaskoczony pytaniem, po czym zmarszczył brwi i odpowiedział:

— Odszedłem z Christy Marinę ponad rok temu — a wspomnienie tamtych ponurych dni zgasiło blask w jego oczach.

— Rok temu nie mieliśmy jeszcze nawet kontraktu na budowę „Golden Dawn". — Charles Gras obracał w palcach kieliszek. — Statek, który nam właśnie opisałeś, różni się bardzo od tego, który tu budujemy.

— Czym się różni? — Nick zatroskał się natychmiast, jak ojciec na wieść o poważnej operacji pierworodnego syna.

— Założenie jest to samo: statek macierzysty i cztery zbiorniki, ale... — Charles wzruszył ramionami na sposób specyficznie francuski. — Byłoby łatwiej pokazać to na pochylni. Zaraz po lunchu.

— D'accord — skinął głową Jules Levoisin — ale pod warunkiem, że nie będziemy myśleć o tym teraz, ciesząc się tymi smakołykami. Jeżeli jesz z ponurą miną, mon vieux — szturchnął łokciem Nicka — wyhodujesz sobie wrzody na żołądku wielkie jak tutejsze winogrona.

Oglądany z dołu, kadłub „Golden Dawn" zdawał się dotykać sunących nisko brudnoszarych chmur, wyglądał jak potężna stalowa turnia. Ludzie pracujący na szczycie rusztowań nie byli więksi od owadów; takie odnosiło je wrażenie. W pewnym momencie wiatr, wiejący od oceanu w górę lejka loary, urwał strzęp ciemnopopielatej chmury i nadział go na mostek „Golden pawn". Samantha nie wierzyła własnym oczom.

— Widzisz, to jest prawdziwy drapacz chmur — w głosie Nicka pobrzmiewała duma. Zwrócił się z kolei do Charlesa Grasa: — Czy wygląda dobrze? Wygląda jak statek, który planowałem...

— Chodź, Nicholas.

Piski potężnych dźwigów, warkot ciężkich transporterów stali, syk i elektryczne trzaski wielkich automatów spawalniczych, istny ogień zaporowy nitownic — to wszystko składało się na paraliżującą zmysły kakofonię. Rusztowania oraz plątanina kabli i wężów tworzyły trudny do przebycia gąszcz wokół kadłuba. Stal lśniła wilgocią, a w wielu miejscach również szklił się lód.

Dojście do rufy zajęło im niemal dwadzieścia minut i nagle Nicholas stanął jak wryty, tak że Samantha wpadła na niego i gdyby jej nie podtrzymał, upadłaby na beton. Nick zrobił to niemal bezwiednie, bo cały czas wpatrywał się w cebulastą rufę.

Rufa tworzyła nad nimi coś na kształt sklepienia średniowiecznej katedry. Nick patrzył na nią, odchylając głowę, i tak mocno ściskał ramię Samanthy, ze aż zaprotestowała. On tego jednak nie słyszał.

— Tak — skinął głową Charles Gras, a włosy opadły mu na czoło — to jedno z miejsc, gdzie postąpiono wbrew twoim założeniom.

Śruba z błyszczącego żelazobrązu miała sześć skrzydeł, każde o kształcie dorównującym wdziękiem skrzydłom motyla, ale tak ogromnych, że to porównanie każdemu musiało się wydać absurdalne. Nawet przy gigantycznym kadłubie „Golden Dawn", śruba szokowała rozmiarami: miała promień większy od rozpiętości skrzydeł jumbo jęta. Monstrualna rzeźba w lśniącym metalu.

— Jedna? — wyszeptał Nick. — Tylko jedna!

— Tak — przytaknął Charles Gras. — Zamiast czterech tylko jedna śruba. I to, Nicholas, bez regulacji skoku.

Milczeli w klatce windy towarowej, która wynosiła ich na pokład główny, smagał bezlitośnie, ale to nie zimno odbierało im ochotę do rozmowy.

Maszynownia, skąpana w ostrym świetle lamp stropowych, była ogromnym pomieszczeniem, po którym niosło się echo. Ze stalowej kładki patrzyli w dół na montowany piętnaście metrów niżej silnik główny oraz jego kocioł 1 skraplacze.

Nick wpatrywał się niemal przez pięć minut. O nic nie pytał, niczego nie komentował, a w końcu odwrócił się do Charlesa Grasa i lekko kiwnął głową.

— W porządku. Napatrzyłem się.

Gras poprowadził ich do windy osobowej. Znowu jechali do góry. Mogr pomyśleć, że znajdują się w nowoczesnym biurowcu; w wyłożonej boazeria windzie lśniły chromowane listwy i uchwyty, korytarze wieży nawigacyjnej pokrywała elegancka wykładzina dywanowa. Inżynier odnalazł w pęku właściwy klucz i otworzył rzeźbione, mahoniowe drzwi apartamentów kapitan, skich.

Jules Levoisin rozglądał się i kręcił głową w podziwie.

— Tu można mieszkać — westchnął. — Nicholas, stanowczo nalegam aby apartament kapitana na „Sea Witch" był urządzony w taki właśnie sposób.

Nick nie uśmiechnął się, lecz podszedł do wielkiego okna, za którym na dwa kilometry rozciągał się pokład główny, aż po tępo ścięty dziób. Stal w rozkroku ze splecionymi z tyłu rękami. Szczękę wysunął gniewnie do przodu. Nikt się nie odzywał, gdy Charles Gras otworzył bogato zdobiony barek i napełnił koniakiem kryształowe kieliszki. Podał jeden Nickowi.

— Dziękuję, Charles. Potrzebuję czegoś takiego, bo czuję zimno po kościach — wypił trochę i rozejrzał się po wytwornej kabinie. Ciągnęła się prawie na pół szerokości mostka nawigacyjnego i nadawałaby się na przyjęcie dla korpusu dyplomatycznego. Duncan Alexander wynajął dobrego dekoratora wnętrz i, gdyby nie stocznia za oknem, można by pomyśleć, że się jest w eleganckim apartamencie przy Fifth Avenue w Nowym Jorku lub w jednej z tych szykownych rezydencji wysoko na wzgórzach ponad Monte Carlo.

Nick przeszedł powoli po grubym, zielonym dywanie z godłem firmy w postaci splecionych liter C i M, inicjałów nazwy Christy Marine, i zatrzymał się przed Degasem wiszącym na honorowym miejscu nad marmurowym kominkiem.

Pamiętał Chantelle tryskającą radością po kupieniu tego obrazu. Było to jedno z baletowych malowideł Degasa: delikatne tancerki miały świetlistą lekkość w nogach. Chantelle zachwycała się nim przez lata, toteż zdumiał się, że pozwoliła przenieść obraz do dekoracji zbiornikowca, gdzie był praktycznie nie chroniony. To dzieło miało wartość ćwierć miliona funtów.

Przysunął się bliżej i stwierdził, że to tylko niezwykle wierna kopia.

— Właścicieli ostrzeżono, iż morskie powietrze mogłoby zniszczyć oryginał — wyjaśnił Charles Gras i dodał z dystansującym się wzruszeniem ramion: — Powiedziano im poza tym, że i tak nikt nie zauważy różnicy.

Typowe dla Duncana Alexandra, stwierdził w duchu Nicholas, to mógf być tylko jego pomysł, sztuczka zrodzona przez bystry mózg rachmistrza. Przekonanie, że można oszukiwać wszędzie i bez końca.

Wszyscy wiedzieli, że Chantelle jest właścicielką tego obrazu, toteż nikt nie powinien wątpić w autentyczność płótna nad kominkiem. To sposób rozumowania Duncana Alexandra. Chantelle tego by nie wymyśliła; nigdy nie uznawała udawania ani namiastek. Jej przyzwolenie na to malutkie oszustwo świadczyło o sile dominacji Duncana Alexandra.

— To jest oszustwo, ale nieszkodliwe — powiedział Nick, wyciągając rejcę z kieliszkiem w stronę obrazu. — Natomiast to oszustwo — odwrócił się od obrazu i szerokim gestem wskazał na cały statek — to ogromny kant. — Zrobił pauzę dla opanowania głosu, za mocno brzmiał w nim gniew. — To jest akt cynizmu, który może spowodować ogromne nieszczęścia i klęski. To jest złowieszcza karykatura pierwotnego pomysłu. Jedna śruba zamiast czterech na statku tej wielkości oznacza niezdolność do bezpiecznych manewrów w trudniejszych warunkach, oznacza brak dostatecznej mocy przy wychodzeniu i sytuacji kolizyjnych, przy bardzo silnym wietrze i wysokiej fali.

Przerwał ponownie i uśmiechnął się sarkastycznie.

— Napęd takiego statku — Nick mówił teraz ciszej, ale z jeszcze większym żarem — nie może wisieć na jednym kotle. To jest sprzeczne z logiką i z moralnością. Mój projekt zakładał osiem oddzielnych kotłów i skraplaczy, zgodnie ze standardami ustalonymi dla White Star i Cunard Lines. Nie ma systemu rezerwowego, napędu awaryjnego, po przedostaniu się do układu kilkudziesięciu litrów wody morskiej całe monstrum jest bezwładne.

Nicholas nagle urwał, bo uderzyła go nowa myśl.

— Charles — głos miał coraz ostrzejszy — a zbiorniki, urządzenia własne zbiorników ropy... Tego nie zmienił? Nie poszedł na skróty i oszczędności? Powiedz mi, stary przyjacielu, czy zbiorniki mają własny napęd?

Charles Gras podszedł z butelką courvoisiera do Nicholasa, a gdy ten odsunął kieliszek, inżynier powiedział ze smutkiem:

— Lepiej się napij, Nicholas, bo mam niedobre wiadomości — wziął głęboki oddech i czym prędzej wyrzucił z siebie kolejne niepomyślne fakty. — Zbiorniki również zostały przeprojektowane. Nie mają własnego napędu. Nie są niczym więcej niż zwykłymi barkami, które nie mogą wykonać żadnego manewru bez pomocy holowników.

Nick patrzył znieruchomiały, ściśnięte wargi tworzyły cienką, białą linię.

— Nie. Nie wierzę w to. Nawet Duncan...

— Duncan Alexander zaoszczędził na przeprojektowaniu „Golden Dawn" i wyposażeniu go w pojedynczy kocioł oraz pojedynczą śrubę czterdzieści dwa miliony dolarów — wzruszył ramionami Charles Gras — a czterdzieści miliony dolarów to kupa forsy.

Blade promienie zimowego słońca przeciskały się przez niskie, szare chmury i nadawały polom w pobliżu Tamizy ten niewiarygodnie żywy odcień aflgielskiej zieleni.

Samantha i Nick stali wśród grupki przemarzniętych rodziców i wowali żywą górę chłopców po drugiej stronie boiska. Połowa z nich, Cl z Eton, miała stroje niebiesko- -czarne, a druga połowa, ci od St. Paula czarno-białe. Kolorów nie można było jednak łatwo odróżnić, bo wszyscy porządnie się już zabłocili.

— Co oni robią? — spytała Samantha podnosząc kołnierz płaszcza, by osłonić uszy przed zimnem.

— To się nazywa serum — wyjaśnił Nick. — Rozgrywka o piłkę.

— Ojej, nie można tego prościej załatwić?

Zakotłowało się i śliska, jajowata piłka wyleciała łagodnym łukiem ponad murawę. Złapał ją chłopak w barwach Etonu. Zerwał się do biegu.

— Czy to nie Peter? — krzyknęła Samantha.

— Ciągnij, Peter! — ryczał Nick, a chłopiec gnał wielkimi susami, przyciskając piłkę do piersi. Zręcznie uskakiwał przed pędzącymi ku niemu przeciwnikami, którzy, tracąc równowagę, walili się w rozbełtane błoto. Gonił co tchu ku białej linii i chciał dotrzeć do narożnika przed wyższym i potężniejszym graczem, który galopował w tym samym kierunku w poprzek boiska.

Samantha zaczęła skakać w miejscu i dziko krzyczeć, choć nie miała pojęcia, o co tu chodzi. Po prostu udzieliło jej się podniecenie Nicholasa.

Dwaj chłopcy biegli teraz ramię w ramię i mijali właśnie Nicka i Samanthę. Nick widział wysiłek na twarzy syna i czuł wręcz fizycznie, że daje on z siebie wszystko.

Od dzieciństwa Peter Berg przystępował do każdego działania, mobilizując wszystkie swoje możliwości. Podobnie jak dziadek, stary Arthur Christy, i ojciec, ten chłopak musiał wygrywać w życiu. Odziedziczył inteligencję, a także urodę i wspierał to przemożnym pragnieniem sukcesu we wszystkim, co robił. Nick patrzył na syna z dumą.

To właśnie siła woli pozwoliła Peterowi Bergowi wysunąć się przed większego, długonogiego rywala i już pochylał się do przodu, wyciągając ramiona z piłką, by na białej linii wykonać punktowane „przyciśnięcie". I wtedy, o krok od wygranej, chłopak z St. Paula rzucił się ku niemu i pchnął go z boku w klatkę piersiową. Peter został odrzucony od białej linii, piłka wypadła mu z rąk i poturlała się w trawę. Młody Berg zarył kolanami, przekoziołkował i legł z twarzą w grząskiej murawie.

— Było przyciśnięcie! — Samantha wciąż podskakiwała.

— Nie — zaprzeczył Nick. — Nie było.

Peter Berg podniósł się. Twarz miał umazaną czekoladowym błotem, a obydwa kolana krwawiły, porozcinane ostrą trawą.

Nie zważając na te zadrapania, odtrącił wyciągniętą z pomocą rękę zawodnika od St. Paula. Na przekór bólowi wyprostował się i ruszył z powrotem w głąb boiska. Nie spojrzał na ojca. Łzy, które spływały mu do oczu, nie były łzami bólu, lecz upokorzenia i przegranej. Nick nie miał co do tego wątpliwości i czuł wielką solidarność z synem.

Po zakończonym meczu pokrwawiony i ubłocony Peter podszedł do Nicholasa i z powagą uścisnął mu dłoń.

— Jestem bardzo zadowolony, że pan przyjechał — powiedział. — Pragnąłbym, aby zobaczył nas pan, kiedy wygrywamy.

Nick chciał zapewnić, że to nie ma znaczenia, bo to tylko gra, ale powstrzymał się. Dla Petera Berga miało to bowiem ogromne znaczenie. Kiwnął więc głową i przedstawił mu Samanthę. Peter z taką samą powagą uścisnął jej rękę.

— Peter — powiedziała — to był wielki mecz i zasłużyłeś na to, żeby im dołożyć.

Chłopiec uśmiechnął się promiennie w sposób tak podobny do Nicka, że Samantha poczuła ścisk w sercu. Kiedy pobiegł wziąć prysznic i przebrać się, ujęła Nicka pod ramię.

— Wspaniały chłopak, ale dlaczego mówi do ciebie „pan"?

— Nie widziałem go trzy miesiące. Potrzebujemy obydwaj trochę czasu, aby się na nowo spoufalić.

— Trzy miesiące to kawał czasu...

— Wszystko jest sądownie ustalone: jak często mam prawo go widywać również. Dzisiaj Chantelle zrobiła wyjątek. Ale i tak muszę go do niej odwieźć o piątej. Nie pięć po piątej, ale równo o piątej.

Usiedli w kawiarence pod nazwą „Cockpit". Peter zaskoczył Samanthę, odsuwając krzesło i sadzając ją z kurtuazją przy stoliku. Kiedy czekali na najlepsze w Anglii bułeczki, Nicholas i Peter prowadzili bardzo poprawną konwersację.

— Twoja matka przysłała mi wykaz ocen. Peter, trudno mi opisać, jak bardzo się ucieszyłem widząc tak doskonałe stopnie.

— Miałem nadzieję, że będą jeszcze lepsze, proszę pana. Wciąż jest trzech uczniów lepszych ode mnie.

Samancie było ich żal. Peter Berg miał tylko dwanaście lat. Chciałaby, żeby po prostu zarzucił Nicholasowi ręce na szyję i powiedział: „tatusiu, kocham cię". Bo to, że kocha ojca ogromnie, było wyraźnie widoczne nawet Przez tę skorupę najlepszych manier wpojonych w najlepszej szkole. O tym rnówiły jego złotobrązowe oczy za gęstą zasłoną ciemnych rzęs, o tym świadczyła jego dziewczęca niemal twarzyczka.

Strasznie chciała pomóc im obu i dlatego zaczęła opowiadać o ratowaniu "Golden Adventurera", a w tej historii musiały się wybijać na czoło bohaterskie czyny kapitana „Warlocka", z wyławianiem Samanthy Silver z lodowatych wód Antarktydy włącznie.

Peter słuchał z rozszerzonymi od fascynacji oczami i spuszczał je z twa, rzy Samanthy tylko wtedy, gdy pytał:

— Czy to prawda, tato?

Kiedy opowieść dobiegła końca, siedział dłuższą chwilę w milczeniu, po czym oświadczył:

— Gdy dorosnę, zostanę kapitanem holownika.

W rewanżu pokazał Samancie, jak najlepiej rozprowadza się na bułce dżem truskawkowy. Jedli z zapałem i oboje niebawem poczuli się przyjaciółmi, a Nick włączał się do pogawędki odprężony i uśmiechnięty. Z wdzięcznością spoglądał na Samanthę i pod stolikiem uścisnął jej rękę.

— Słuchaj, Peter — musiał to jednak w końcu powiedzieć — jeśli mamy zdążyć do Lynwood na piątą...

— Tato, nie mógłbyś zadzwonić do mamy? Może pozwoliłaby mi spędzić weekend z tobą w Londynie.

— Już próbowałem. Nic z tego.

Peter wstał, a to, co czuł, ukrył pod maską stoickiej rezygnacji.

Z tylnego siedzenia mercedesa czterysta pięćdziesiąt coupe chłopiec pochylał się do przodu, by być między nimi, a wnętrze pędzącego samochodu wypełniło się śmiechem starych przyjaciół.

Było już prawie ciemno, gdy wjeżdżali w kamienną bramę rezydencji Lynwood. Nick spojrzał na fosforyzującą tarczę swojego rolexa.

— Przyjeżdżamy dokładnie na czas.

Wewnętrzna droga wiła się regularnymi łukami wśród starannie utrzymanej, parkowej zieleni, aż wspięła się na szczyt wzgórza pod gregoriański dom z rzęsiście oświetlonymi oknami.

Ile razy Nick tu wracał, odczuwał dotkliwy skurcz żołądka. To był kiedyś jego dom. Z każdym pokojem, z każdym skrawkiem ogrodu wiązały się przeżycia. I teraz, gdy zaparkował samochód przed kolumnami portyku, te wspomnienia wyroiły się z pamięci jak pszczoły.

— Skończyłem ten model spitfire'a, który mi przysłałeś na Boże Narodzenie, tato. — Peter usiłował desperacko przedłużyć wspólne chwile. — Nie chciałbyś wpaść i zobaczyć?

— Myślę, że nie... — zaczął Nicholas, ale Peter nie rezygnował.

— Tato, dlaczego nie? Wujka Duncana tu nie będzie. W piątki przyjeżdża z Londynu późno, nie ma jeszcze jego rollsa w garażu — i po chwili dodał tonem, który ranił serce Nicholasa: — Proszę... Zobaczę cię przecież dopiero na Wielkanoc.

— Idź — powiedziała Samantha. — Ja tu zaczekam.

— Ty też chodź, Sam, proszę.

Samantha nie mogła przemóc ciekawości, żądzy poznania bliżej przeszłego życia Nicka. Wiedziała, że on będzie się jeszcze opierał, dlatego wyskoczyła szybko z mercedesa.

— Okay, Pete, chodźmy.

Nick musiał pójść za nimi ku podwójnym, dębowym drzwiom. Czuł się niesiony na fali wydarzeń, na które nie miał wpływu. Smak tego doświadczenia był mu do tej pory nie znany.

Samantha rozejrzała się szybko po holu. Czuła, że ogarnia ją onieśmielenie. To był dom wielki, to słowo najlepiej chyba oddawało jego charakter. Szerokie schody z białego marmuru, z marmurową balustradą, biegły do drugiego piętra. Po obu stronach holu szklane drzwi wiodły do długich sal recepcyjnych. Samantha nie miała jednak czasu na dłuższe obserwacje, bo Peter chwycił ją za rękę i biegiem poprowadził schodami do swojego pokoju. Nick szedł za nimi nieco wolniej.

Spitfire zajmował honorowe miejsce na półce ponad łóżkiem Petera. Chłopiec z dumą zdjął model, a oni oboje oglądali go ze stosowną uwagą i zachwytem. Peter chłonął pochwały uszczęśliwiony.

Kiedy w końcu zeszli na dół, znowu ogarnął ich smutek rozstania.

— Peter, kochanie — w otwartych drzwiach salonu po lewej stronie stała kobieta. Była jeszcze piękniejsza niż na fotografii, którą widziała Samantha.

— Dobry wieczór, mamo. — Peter podszedł do niej posłusznie. Ujęła twarz chłopca w obie ręce i ucałowała go czule. Następnie wyprostowała się i wymownym gestem przygarnęła syna do swojego boku.

— Nicholas — uniosła głowę — wyglądasz wspaniale, taki opalony i sprężysty.

Chantelle Alexander tylko trochę górowała wzrostem nad synem, ale zdawała się wypełniać i rozświetlać swoim blaskiem ten wielki dom, tak jak czasem jeden piękny ptak rozjaśnia mroczny las.

Jej ciemne i miękkie włosy lśniły wyraziście, skóra zaś i wielkie oczy koloru tarniny były dziedzictwem po pięknej arystokratce perskiej, którą Arthur Christy poślubił dla pieniędzy, a potem pokochał do szaleństwa.

Była filigranowa. Malutka, wąska stopa wystawała spod długiej, ciemnozielonej jedwabnej spódnicy, a drobną, wypielęgnowaną dłoń zdobił szmaragd wielkości żołędzia.

Odwróciła głowę osadzoną na długiej, wdzięcznej szyi i wydawała się kimś w rodzaju współczesnej Nefretete, gdy lekko skośnymi oczami patrzyła na Samanthę.

Dwie kobiety przyglądały się sobie zaledwie ułamek sekundy. Samancie Wydawało się, że z tych ciemnych oczu gazeli wyziera całe bogactwo tajemnic i intryg Wschodu. Zrozumiały się w jednym momencie. To był błysk intuicją coś w rodzaju wyładowania elektrycznego, po czym Chantelle uśmiechnęła się i nastąpiła rzecz niemożliwa: stała się jeszcze piękniejsza.

— Czy mogę przedstawić doktor Silver? — zaczął Nick, ale Peter dokończył prezentację po swojemu.

— Poprosiłem Sam, żeby obejrzała mój model. Jest biologiem, zajmuje się oceanografią. Jest profesorem uniwersytetu w Miami...

— Jeszcze nie jestem, Pete — poprawiła go Samantha — ale jeśli dasz mi trochę czasu...

— Dobry wieczór, doktor Silver. Wygląda na to, że pani go zawojowała. — Zabrzmiało to trochę dwuznacznie, bo Chantelle zwróciła się w stronę Nicka i dodała:

— Czekałam na was. Cieszę się, że mam okazję do rozmowy z tobą, Nicholas. Doktor Silver, czy moglibyśmy zostawić panią na parę minut? To dość pilna sprawa. Peter na pewno z wielką chęcią dotrzyma pani towarzystwa. Jako biolog odpowie mu pani, przypuszczam, na pytania, których tyle zadaje.

Wszystko to zakomenderowała z taką gracją i bez cienia wątpliwości co do tego, kto tu panuje nad sytuacją, że Peter natychmiast chwycił Samanthę za rękę i wyprowadził.

Jednym ze zwyczajów Lynwood było przeprowadzanie wszystkich ważnych rozmów w bibliotece. Gdy weszli do tego gabinetu, Chantelle sięgnęła do regału, który okazał się zamaskowanym barkiem, i oddała się rytuałowi przygotowywania drinka. Zrazu chciał podziękować, bo ta scena odświeżyła zapiekły ból jakiegoś wspomnienia sprzed lat, ale nie powiedział nic i tylko obserwował precyzyjne ruchy Chantelle. Wlała do kryształowej lampki chivas royal salute, dokładnie tyle, ile trzeba, dodała wody sodowej i wrzuciła jedną kostkę lodu.

— Jaka piękna młoda dziewczyna, Nicholas...

Nie powiedział nic. Na biurku w stylu Ludwika XIV stała w srebrnej ramce fotografia Duncana Alexandra i Chantelle. Nick przeszedł koło kominka i stanął plecami do płomieni, jak zwykł to robić w tysiące innych wieczorów.

Chantelle przyniosła mu kieliszek i pozostała obok. Owionął go zapach jej perfum i poruszył czułą strunę. Pierwszy raz Nick kupił caleche dla Chantelle w Paryżu wiosennego ranka. Z wysiłkiem oddalił wspomnienia.

— O czym chcesz rozmawiać, chodzi o Petera?

— Nie. Peter radzi sobie tak dobrze, jak można sobie tylko życzyć w tych okolicznościach. Wciąż boczy się na Duncana, ale... — wzruszyła ramionami i odeszła parę kroków. Już niemal zapomniał, jak wąska jest w talii; nadal mógłby objąć ją dłońmi.

— Może będziesz zaskoczony, ale chodzi o Christy Marinę. Strasznie jest mi potrzebna rada kogoś, komu mogę zaufać.

— A możesz mi zaufać?

— Czyż to nie dziwne? Wciąż oddałabym moje życie w twoje ręce. — Podeszła i stanęła blisko, odurzając go swoją wonią i niezwykłą urodą, co nie ułatwiało mu koncentracji.

Nick ratując się pociągnął łyk whisky.

— Choć nie mam prawa cię prosić, Nicholas, wiem, że mi nie odmówisz, nie mylę się, prawda?

Rzucała czary, a on czuł oplatającą go sieć, sieć delikatną jak babie lato.

— Zawsze byłem naiwny, prawda?

— Nie, Nicholas, proszę, nie mów takich rzeczy — chwyciła go za ramię i patrzyła prosto w oczy.

— Jak mogę ci pomóc? — Jej dotknięcie wyraźnie go rozmiękczało. Czuła to i ścisnęła mocniej, a po chwili zdjęła rękę i spojrzała na nadgarstek opięty cienkim piagetem z białego złota.

— Duncan zaraz będzie w domu, a to, co chcę ci powiedzieć, jest długie i skomplikowane. Moglibyśmy spotkać się w J^ondynie na początku przyszłego tygodnia?

— Chantelle...

— Nicky, proszę — tylko ona mówiła do niego Nicky, to było najczulsze zdrobnienie.

— Kiedy?

— Spotykasz się z Duncanem we wtorek rano, żeby omówić sprawę „Golden Adventurera".

— Tak.

— Mógłbyś zadzwonić do mnie na Eaton Sąuare, kiedy skończycie? Będę czekać przy telefonie.

— Chantelle...

— Nicky, do nikogo innego oprócz ciebie nie mogę się zwrócić.

Nigdy nie umiał jej odmówić i pewnie dlatego ją stracił, pomyślał kwaśno. Nie było słychać silnika, tylko szum powietrza opływającego karoserię mercedesa.

— Do licha, te siedzenia nie były zaprojektowane dla kochanków — powiedziała Samantha.

— Za godzinę będziemy w domu.

— Nie wiem, czy wytrzymam tak długo — zamruczała. — Muszę się do ciebie przysunąć.

Milczeli do Hammersmith, gdzie trzeba było zwolnić z powodu weekendowego tłoku na szosie.

— Peter jest kapitalny. Gdybym tak miała dziesięć lat, oddałabym mu wszystkie lalki.

— Podejrzewam, że on oddałby ci spitfire'a.

— Ile jeszcze?

— Pół godziny.

— Nicholas, czuję się zagrożona — w jej głosie była nuta strachu — mam paskudne przeczucia...

— To nonsens.

— Było tak dobrze. Jak długo może być tak dobrze?

James Teacher był szefem kancelarii adwokackiej Salmon Peters and Teacher, której Nick powierzył obsługę prawną Ocean Salvage. Miał znakomitą opinię w City, uważano go za najwybitniejszego specjalistę od prawa morskiego i bardzo twardego negocjatora. Rumiany i łysy, odznaczał się tak niskim wzrostem, że gdy zajął miejsce na tylnym siedzeniu bentleya, nogi wisiały mu w powietrzu.

Dyskutowali z Nickiem, gdzie powinno się odbyć wstępne spotkanie z Christy Marinę, i w końcu ustalili, że pojadą do armatora.

Christy House jest jednym z tych starawych budynków z przydymionego kamienia przy Leadenhall Street, w tej części Londynu, z której zarządza się brytyjskim transportem morskim. Prawie naprzeciw stoi Trafalgar House, a sto metrów dalej Lloyd's of London.

Portier otworzył drzwi.

— Miło widzieć pana znowu, panie Berg.

— Witaj Alfredzie. Dobrze pilnujesz firmy?

— Najlepiej jak umiem, proszę pana.

Podjechała taksówka wioząca dwóch asystentów Jamesa Teachera i ich pękate nesesery. Wysiedli i ustawili się na chodniku jak łupiescy wikingowie pod bramą średniowiecznego miasta. Wszyscy trzej prawnicy nasadzili meloniki, uformowali się w szpic i raźno ruszyli do wnętrza.

W holu portier przekazał ich oczekującemu urzędnikowi.

— Dzień dobry, panie Berg. Wygląda pan doskonale.

Staroświecka winda z harmonijkowymi drzwiami stalowymi wznosiła się z godnością w umiarkowanym tempie. Nicholas nigdy nie chciał jej wymienić na nowoczesne, szybkobieżne pudło.

— Panowie zechcą pójść za mną — urzędnik poprowadził ich do przedpokoju i dalej do sali rady. Było to duże pomieszczenie. Na ścianie wejściowej, obłożonej, jak i inne, boazerią, wisiał jeden portret. Spod krzaczastych brwi czarnymi, przenikliwymi oczami spoglądał z niego Arthur Christy, bojowo wysuwając wydatną szczękę. W kominku paliły się kłody, a na głównym stole w kryształowych karafkach czekała sherry i madera, co było tradycją z czasów starego Christy'ego. Zarówno Nick, jak i James Teacher podziękowali jednak za drinka.

Czekali w milczeniu, stojąc pod drzwiami gabinetu prezesa. Trwało to dokładnie cztery minuty i wreszcie wyszedł Duncan Alexander.

Omiótł salę wzrokiem i przeniósł wzrok na Nicka. Ich spojrzenia spotkały się i zwarły jak rogi dwóch wielkich byków. Trwała cisza.

Prawnicy wokół Nicka jakby się skurczyli, a mężczyźni za plecami Duncana Alexandra czekali, nie posuwając się za nim, lecz bacznie obserwując. To spotkanie musiało się stać jednym z głównych tematów w City na całe tygodnie. Rozpoczynała się klasyczna konfrontacja, sekundanci nie chcieli więc nic z tego spektaklu uronić.

Duncan Alexander był wybitnie przystojnym mężczyzną. Bardzo wysoki, kilka centymetrów wyższy od Nicka, smukły niczym tancerz, poruszał się jak artysta baletu. Twarz miał pociągłą, z lekko zapadłymi policzkami młodego Lincolna. Wokół oczu i w kącikach ust życie wyżłobiło już sieć zmarszczek. Jasne, gęste włosy układały się w połyskujące fale, z których każda robiła wrażenie wyrzeźbionej.

Opalenizna sprawiała, że jego gładka skóra była ciemniejsza od włosów. Może bywał w solarium lub raczej na nartach w Gstaad, gdzie Chantelle miała alpejski domek. Uśmiechając się pokazał bieluteńkie zęby, wspaniałe, duże zęby, wyszczerzone w szerokim, przyjacielskim uśmiechu. Oczy jednak nie uśmiechały się wcale, choć zmarszczki wokół nich się uwydatniły. Duncan Alexander czaił się za zasłoną swojej pięknej twarzy jak snajper w zasadzce.

— Nicholas — powiedział, ale nie ruszył się dalej ani nie wyciągnął ręki.

— Duncan — powitał go cicho Nick, nie odwzajemniając uśmiechu.

Duncan Alexander poprawił klapę marynarki. Miał pięknie skrojone ubranie, z najlepszej wełny, z kilkoma bardzo umiarkowanymi ekstrawagancjami, jak dodatkowe rozcięcia z tyłu, i aksamitną kamizelkę w kolorze śliwkowym. Muskał guziki czubkami palców, co było jedynym objawem pewnego zdenerwowania.

Nick wpatrywał się w niego spokojnie, bez emocji, starając się przejrzeć na wylot tego człowieka, i po raz pierwszy zaczynał rozumieć, jak to się mogło zdarzyć. Otoczka ekscytacji wokół tego mężczyzny, złowrogi magnetyzm niebezpieczeństwa, fascynacja lampartem, zauroczenie potężnym drapieżcą — tak, to nieodparcie pociągało kobiety, zwłaszcza takie jak rozpieszczona i znudzona dama, zamężna od trzynastu lat, lekko sfrustrowana myślą, że gdzieś, komuś zdarzają są wielkie przeżycia i przygody, a ją to omija. Duncan odstawił taniec kobry, a Chantelle patrzyła jak zahipnotyzowany rajski ptak, aż spadła z gałęzi. Tak to Nick sobie odtworzył. Był teraz mądrzejszy, dużo mądrzejszy i bardziej cyniczny.

— Zanim zaczniemy — Nick czuł narastającą w nim złość i starał się nad nią zapanować — chciałbym mieć pięć minut na osobności.

— Oczywiście, proszę. — Świta Duncana rozstąpiła się i obaj przeszli do gabinetu prezesa. Nick mrugał z niedowierzaniem; wszystko się tu zmieniło. Pojawiły się białe dywany, meble z mnogością chromu i pleksiglasu, czysta, geometryczna abstrakcja zamiast tradycyjnych obrazów. Sufit był obniżony przez podwieszenie chromowanej konstrukcji stalowej. Punktowe lampy oświetlały tylko fragmenty sali. To nie były zmiany na lepsze.

— W ubiegłym tygodniu zajrzałem do St. Nazaire — powiedział Nicholas i obrócił się pośrodku śnieżnej podłogi.

— Tak wiem.

— Oglądałem „Golden Dawn".

Duncan Alexander z cichym trzaskiem otworzył złote pudełko z cygarami i podsunął Nickowi, a gdy ten potrząsnął głową odmawiając, wyjął jedno dla siebie. Był to specjalny komplet wyborowych cygar, pakowany na zamówienie klienta przez firmę Benson and Hedges.

— Charles Gras przekroczył swoje uprawnienia — oświadczył Duncan. — Goście nie są wpuszczani na „Golden Dawn".

— Nie jestem zaskoczony, że wstydzisz się tej śmiertelnej pułapki, którą budujesz.

— A ja jestem zaskoczony, Nicholas — Duncan znowu pokazał zęby w uśmiechu. — To przecież twój projekt.

— Wiesz, że nie. Przejąłeś pomysł i zniweczyłeś go całkowicie. Duncan, nie wolno ci wysłać tego — Nick szukał słowa — monstrum w morze. Z jednym zespołem napędowym i pojedynczą śrubą. Ryzyko jest zbyt przerażające.

— Powiem ci to dlatego, że kiedyś byłeś na tym miejscu, a także dlatego, iż bawi mnie wskazywanie ci błędów w twoim własnym projekcie. Sam pomysł był dobry, ale pozbawiłeś go wszelkich walorów, dokładając te niedorzeczne rozwiązania, bardzo w stylu Berga. Pięć oddzielnych zespołów napędowych i całe zastępy kotłów. Po co tego tyle, Nicholas?

— Wszystko opierało się na dokładnych obliczeniach.

— Rynek zbiornikowców zmienił się od czasu, gdy opuściłeś Christy Marinę. Musiałem przerobić projekt.

— Trzeba było zrezygnować całkowicie z tego pomysłu, jeśli zmieniła się struktura kosztów.

— O nie, Nicholas, należało tylko dokonać korekt. Mam sposoby, nawet w tych ciężkich czasach, na odzyskanie kapitału w ciągu roku, a zakładając, że statek wytrzyma z pięć lat, przyniesie zyski rzędu dwustu milionów dolarów.

— Chciałem zbudować statek, który będzie pływał trzydzieści lat — powiedział Nick — z którego moglibyśmy być dumni...

— Duma to droga rzecz. Gramy o co innego, o pieniądze z transportu ropy. Zakładam pięcioletnią eksploatację zbiornikowca, zysk dwieście milionów, a potem sprzeda się statek Grekom lub Japońcom. To jest coś w rodzaju przedmiotu jednorazowego użytku.

— Zawsze miałeś naturę rabusia i spekulanta. Ale to nie jest całkiem tak, jak ze zwykłymi towarami. Statki to nie pszenica ani bekon, a oceany to nie hale targowe.

— Obawiam się, że jestem odmiennego zdania. Zasady są takie same: jeden kupuje, drugi sprzedaje.

— Statki to żywe stworzenia, a ocean jest polem bitwy żywiołów.

— Eee, Nicholas, sam nie wierzysz w te romantyczne brednie. — Dun-can wyjął z kieszonki złoty zegarek, hunter, i z trzaskiem podniósł wieczko, aby sprawdzić czas. Nick uważał to za rodzaj szpanerstwa. — Tam obok czekają panowie, których czas jest bardzo drogi.

— Narazisz na śmierć ludzi na tym statku.

— Marynarze dobrze zarabiają.

— Stworzysz potworne zagrożenie dla środowiska. Gdziekolwiek popłynie „Golden Dawn", będzie potencjalnym...

— Na litość Boską, Nicholas, dwieście milionów dolarów jest warte ryzyka.

— W porządku — rzekł Nick. — Zapomnijmy o środowisku, o ludziach narażających życie i porozmawiajmy o innym ważnym aspekcie: o pieniądzach.

Duncan westchnął, pokręcił tą piękną głową i uśmiechnął się tak, jak mobilizując resztki cierpliwości uśmiechamy się do krnąbrnego dziecka.

— Aspekt finansowy przemyślałem przede wszystkim, w najdrobniejszych szczegółach.

— Nie dostaniesz klasy Alu Lloyda. Nie ubezpieczysz tego statku, chyba że sam będziesz sobie ubezpieczycielem, jak w wypadku „Golden Adventurera", a jeśli uważasz ten pomysł za dobry, to poczekaj na rozstrzygnięcie moich roszczeń co do zapłaty za akcję ratunkową.

Uśmiech na twarzy Duncana Alexandra zamienił się w grymas i krew napłynęła mu pod opalenizną, rumieniąc policzki.

— Nie potrzebuję klasy Lloyda, choć jestem pewien, że gdybym chciał, tobym ją dostał. Mam ubezpieczycieli z Europy i z Azji. Statek będzie miał pełne ubezpieczenie.

— Na wypadek skażenia środowiska również? Ci orientalni ubezpłeczyciele dadzą ci pieniądze na odszkodowania, które będziesz musiał zapłacić? Jeżeli rozlejesz taką masę ropy na szelf kontynentalny Ameryki lub Europy, zażądają od ciebie pół miliarda dolarów. Nikt cię na tę sytuację nie ubezpieczy.

— „Golden Dawn" jest zarejestrowany w Wenezueli i nie ma siostrzanego statku, który władze mogłyby zająć, jak to było w wypadku „Torrey Canyon". Od kogo będą żądać odszkodowania za szkody? Od jakiejś zlikwidowanej firmy południowoamerykańskiej? Nie, Nicholas, Christy Marinę nie zapłaci żadnego rachunku za szkody ekologiczne.

— Nie mogę w to uwierzyć, nawet gdy chodzi o ciebie — Nick patrzył z niedowierzaniem na Duncana. — Bez mrugnięcia okiem mówisz o możliwości, nie, o prawdopodobieństwie wyrzucenia do morza miliona ton ropy.

— Twoje oburzenie, podyktowane względami moralnymi, jest wzruszające. Muszę ci jednak przypomnieć, Nicholas, że to są sprawy rodziny i firmy, a ty nie należysz już ani do firmy, ani do rodziny.

— Walczyłem z tobą za każdym razem, kiedy lekceważyłeś podstawowe reguły — przypomniał mu Nick. — Próbowałem cię nauczyć prawdy, że to, co tanie, na dłuższą metę jest zawsze bardzo kosztowne.

— Ty mnie uczyłeś? — po raz pierwszy Duncan otwarcie naigrawał się z Nicka. — Czego ty mógłbyś mnie nauczyć? Prowadzenia interesu? Zdobywania pieniędzy? A może — zrobił pauzę dla rozsmakowania się w tym pytaniu — zdobywania kobiet?

Nick zrobił pierwszy ruch, by rzucić się na niego, ale się powstrzymał i zmusił nawet do otwarcia dłoni zaciśniętych w pięści. W uszach zaszumiała mu krew.

— Będę walczył z tobą — powiedział spokojnie. — Będę cię zwalczał tu, na Maritime Conference i wszędzie — takie postanowienie powziął w tym momencie, do tej pory nie uświadamiał sobie, że zamierza to robić.

— Konferencji morskiej nie udało się jeszcze nałożyć restrykcji na któregokolwiek z jej członków w czasie krótszym niż pięć lat. A za pięć lat „Golden Dawn" będzie własnością jakiegoś armatora z Japonii lub Hongkongu, Christy Marine zaś zdeponuje w banku dwieście milionów dolarów.

— Zamknę przed tobą porty naftowe...

— Kto ci je zamknie? Rządy potrzebujące coraz więcej ropy, często na pasku lobby naftowego? — Duncan śmiał się pogodnie. — Naprawdę nie orientujesz się w sprawie. Już parę razy tryknęliśmy się głowami, ale, jak widzisz Nicholas, wciąż stoję na nogach. I tym razem nie wystraszę się twoich pogróżek.

Po takiej uwerturze nie było nadziei, by rozmowy w pokoju rady mogły doprowadzić do ugody. Atmosfera stała się bardzo napięta z powodu otwartego antagonizmu dwu głównych postaci. Siedzieli naprzeciw siebie, rozdzieleni błyszczącym blatem palisandrowego stołu, i rzadko spuszczali się z oka. Kiedy uśmiechali się, pochyleni ku sobie, przypominało to raczej bezgłośne warczenie dwu starych wilków z najeżonymi grzbietami.

Nick musiał wytężyć całą swoją umiejętność samokontroli i opanować gniew, by móc jasno myśleć i słyszeć intuicyjne sygnały o zagraniach i sztuczkach planowanych po przeciwnej stronie stołu, za maską przystojnej twarzy Duncana Alexandra.

Gdy minęło pół godziny, Nick nabrał pewności, że motorem postępowania człowieka siedzącego naprzeciwko jest coś innego niż tylko osobista wrogość i rywalizacja. Kontroferta, którą uparcie przedstawiał, była zbyt niska, by dawać jakiekolwiek nadzieje na akceptację drugiej strony, tak niska, że było oczywiste, iż Duncan Alexander dąży do tego, aby porozumienie nie zostało osiągnięte. A więc chciał, aby sprawa poszła do arbitrażu, ale przecież nic nie mógł przez to zyskać. Było oczywiste dla wszystkich przy stole, bez jakichkolwiek wątpliwości, że zapłata dla Nicholasa musiała wynosić co najmniej cztery miliony. I on przystałby na cztery, mimo nienawiści. Więc czemu Duncan nie chce wykorzystać tej okazji? Bo to była okazja. Przecież sąd arbitrażowy może orzec nie cztery, lecz sześć milionów, do tego z procentów i kosztów sądowych może się uzbierać następny milion. Powinien więc czym prędzej zaakceptować te cztery.

A tymczasem Duncan Alexander proponował dwa i pół. Nad wyraz marna propozycja. On tylko udawał, że się targuje. Było oczywiste, że wcale nie dąży do osiągnięcia porozumienia. „Ale dlaczego? Przecież uniemożliwiając ugodę niczego nie zyskuje, naraża się natomiast na wielkie ryzyko — myślał Nicholas. Był, do licha, na tyle doświadczony, by wiedzieć, że nigdy, ale to nigdy nie warto pchać się do sądu. Jeśli jest jakakolwiek droga uniknięcia procesu, trzeba nią podążać". To była zasada, którą Nicholas miał wypaloną w pamięci żywym ogniem. Na procesach tuczą się tylko prawnicy.

Więc dlaczego Duncan to robił? Nicholas zdusił w sobie pokusę demonstracyjnego wyjścia z sali i zatrzaśnięcia z pogardą drzwi. Zamiast tego zapalił następne cygaro, pochylił się jeszcze bardziej i wpił wzrok w stalowo-szare oczy Duncana Alexandra, próbując go przejrzeć, znaleźć najsłabszy punkt, odkryć odpowiedź na to pytanie: dlaczego nie chce porozumienia.

I nagle, całkiem nagle odgadł. Przypomniał sobie zagadkową prośbę Chantelle o pomoc i radę. Tak, Duncan Alexander chciał zyskać na czasie. Po prostu tyle. Duncan Alexander potrzebował czasu.

— W porządku! — wreszcie usatysfakcjonowany Nicholas cofnął się do oparcia obitego skórą fotela i przymknął oczy. — Nie widać żadnego zbliżenia stanowisk. Jest tylko jedno miejsce, w którym możemy się ponownie spotkać: na piętrze u Lloyda. Termin jest wyznaczony na dwudziestego siódmego. Mam nadzieję, że przynajmniej w sprawie daty jest między nami zgoda.

— Oczywiście. — Duncan również odchylił się w fotelu, a Nick zauważył lekki cień niepokoju w jego oczach i zwrócił uwagę, że długie palce pianisty, spoczywające dotąd spokojnie na stole, zacisnęły się. — Oczywiście — powiedział jeszcze raz Duncan i podniósł się. Łgał jak z nut, gdyby Nicholas nie wiedział, że będzie kłamał, nie zauważyłby tych wymownych szczegółów.

— Damy mu łupnia! — stwierdził w windzie retro promieniejący zadowoleniem James Teacher, zacierając małe, tłuste dłonie.

Nicholas popatrzył na niego kwaśno. Wygra, przegra czy odroczy, James Teacher swoje pieniądze dostanie, a torpedowanie porozumienia przez Dun-cana Alexandra potroi jego zarobek. Było coś nieprzyzwoitego w radości małego adwokata.

— Będą grać na zwłokę — powiedział ponuro Nick, a James Teacher nieco powściągnął swój entuzjazm. — Jutro przed południem Christy Marine złoży wniosek o odłożenie przesłuchania — prorokował Nick. — Potrzebny będzie „Warlock" z całą mocą obu silników, by zaciągnąć ich do sądu arbitrażowego.

— Tak, to prawda — pokiwał głową James Teacher. — Jestem trochę zdezorientowany, coś wyczuwam...

— Nie płacę ci za to, żebyś był zdezorientowany — powiedział twardo Nick. — Płacę ci za trafne przewidywanie ich pociągnięć. To oni mają być zaskoczeni. Chcę, żeby byli na przesłuchaniu dwudziestego siódmego, masz ich tam ściągnąć, Teacher.

Salon przy Eaton Sąuare, utrzymany w kolorze kremowym i bladozłotym, stanowił w całości zmyślnie zaprojektowaną oprawę dla pojedynczego dzieła sztuki, sceny baletowej Degasa, którego kopia wisiała w apartamencie kapitana na „Golden Dawn". Obraz lśnił jak cenny klejnot w świetle niewidocznego reflektora punktowego. Nawet róże na fortepianie koloru kości słoniowej miały płatki białokremowe, kontrastujące wyraziście z malowidłem.

Chantelle miała orientalną umiejętność noszenia żywych kolorów bez narażania się na uwagi, że kreacje wyglądają nazbyt krzykliwie. Kiedy uniosła się z puszystej sofy, aby go powitać, Nick poczuł falę ciepła rozchodzącą si? szybko po całym ciele, jak afrodyzjak o piorunującym działaniu.

— Drogi Nicky, wiedziałam, że mogę na tobie polegać — ujęła jego dłoń, popatrzyła w oczy i wciąż trzymając za rękę poprowadziła do sofy. Usadowiła się obok jak piękny, kolorowy ptak, który sfrunął z nieba. Podciągnęła nogi pod siebie i podniosła porcelanowy czajnik. — Orange pekoe — uśmiechnęła się do niego — bez cytryny i bez cukru.

— Nigdy nie zapominasz — musiał odwzajemnić uśmiech. Podstawił filiżankę.

— Mówiłam ci już, że świetnie wyglądasz. Muszę to powiedzieć raz jeszcze. Kiedy przyjechałeś do Lynwood na urodziny Petera, w czerwcu, tak bardzo się o ciebie martwiłam. Wydawałeś się chory i zmęczony. Ale teraz — przekrzywiła głowę patrząc badawczo — wyglądasz absolutnie cudownie. Powinien odpowiedzieć na to, że ona wygląda pięknie jak zawsze, pomyślał z przekąsem, a potem gaworzyliby o Peterze i wspólnych starych znajomych.

— O czym chcesz ze mną rozmawiać? — zapytał spokojnie i wydawało mu się, że w jej ciemnych oczach pojawiło się rozczarowanie.

— Nicholas, czasem jesteś taki obcy, taki... — zawahała się szukając właściwego słowa — taki obojętny.

— Niedawno ktoś nazwał mnie parszywym, lodowatym Angolem — potwierdził, ale ona pokręciła głową.

— Nie. Ja wiem, że ty nie jesteś taki, ale gdybyś tylko...

— Trzy najniebezpieczniejsze zwroty w języku, działające jak iglica na spłonkę, to: „ty zawsze", „ty nigdy" i „gdybyś tylko". Chantelle, przyjechałem tu, żeby pomóc ci w jakiejś sprawie. Zajmijmy się wyłącznie tą sprawą.

Podniosła się szybko. Znał ją dość dobrze, by widzieć wściekłość w ciemnych oczach i szybkich, tanecznych krokach. Podeszła do kominka i patrzyła na wiszące opodal dzieło Degasa, a małe piąstki zacisnęły się na wysokości bioder.

— Sypiasz z tym dzieckiem? — teraz wściekłość brzmiała donośnie w jej głosie.

Nicholas wstał z sofy.

— Do widzenia, Chantelle.

Odwróciła się, podbiegła i chwyciła go za ramię.

— Och, Nicholas, to było niewybaczalne. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Proszę, nie odchodź. Błagam cię po raz pierwszy, błagam cię, Nicholas. Proszę, nie odchodź.

Był wciąż rozzłoszczony, gdy opadł z powrotem na sofę. Milczeli chyba z minutę, a ona dokładała starań, by się dobrze komponować na siedząco.

— Strasznie głupio wyszło. Nie chciałam, żeby tak było.

— W porządku. Może przejdziemy na bezpieczniejszy grunt.

— Nicholas — zaczęła — ty i tato stworzyliście Christy Marine. W gruncię rzeczy firma była bardziej twoja niż jego. Najlepsze lata to ta dekada kiedy byłeś prezesem, wszystkie wspaniałe osiągnięcia tamtego czasu...

Uczynił gest zaprzeczenia i zniecierpliwienia, ale ona kontynuowała cicho.

— Za wiele twojego życia jest zawarte w Christy Marinę, wciąż jesteś w to głęboko zaangażowany, Nicholas.

— Są tylko dwie rzeczy, w które jestem obecnie zaangażowany — powiedział szorstko — Ocean Salvage i Nicholas Berg.

— Oboje wiemy, że to nieprawda — wyszeptała. — Jesteś wyjątkowym typem człowieka — westchnęła. — Potrzebowałam wiele czasu, aby to zrozumieć. Myślałam, że wszyscy mężczyźni są tacy jak ty. Byłam przekonana, że siła i szlachetność ducha to rzeczy powszechne... — wzruszyła ramionami. — Niektórych ludzi nauka dużo kosztuje — uśmiechnęła się, ale był to uśmiech niepewny, skrzywiony.

Przez chwilę nic nie mówił, myśląc o wszystkim, co ujawniały te słowa.

— Jeżeli tak sądzisz, powiedz mi, co cię martwi.

— Nicholas, coś jest bardzo nie w porządku w Christy Marinę. Dzieje się coś, czego nie rozumiem.

— Co?

Odwróciła na chwilę głowę, a potem popatrzyła znowu na niego. Wydawało się, że jej oczy zmieniły kształt i kolor, stały się ciemniejsze i smutniejsze.

— To takie trudne, żeby nie okazać się nielojalną. I jak określić niejasne wątpliwości i obawy? — przerwała i przygryzła lekko dolną wargę. — Nicholas, ja przepisałam wszystkie moje udziały w Christy Marinę na Duncana. Razem z prawem głosu.

Nickiem wstrząsnęło. Opadł bezwładnie na sofę i patrzył na Chantelle oszołomiony.

— Wiem, że to była głupota. Głupota tych szalonych dni rok temu. Dałabym mu wtedy wszystko, o co by poprosił.

Przeczuwał, że nie powiedziała mu jeszcze wszystkiego, i czekał, ona zaś wstała i podeszła do okna.

— Zrobić ci drinka?

— Słońce zachodzi, co z Duncanem? — spytał patrząc na swój zegarek.

— Ostatnio nie wraca do domu wcześniej niż o ósmej lub dziewiątej — podniosła karafkę ze srebrnej tacy i nalewała whisky, odwrócona do niego plecami. Mówiła tak cicho, że ledwie ją słyszał. — Rok temu zrezygnowałam z funkcji członka egzekutora rady.

Nic nie powiedział. To było to, czego się spodziewał. Rada, którą ustanowił Arthur Christy, była kośćcem i mechanizmem sterującym Christy Marine. Milionem akcji z głosem uprzywilejowanym zarządzało trzech egzekutorów: bankier, prawnik i członek rodziny Christy. Chantelle odwróciła się i przyniosła mu whisky.

— Słyszałeś, co powiedziałam? — spytała, a on skinął głową i pociągnął tyk, zanim odpowiedział.

— A inni egzekutorzy? Nadal Pickstone z Lloyd'sa i Roilo?

Pokręciła głową i znowu przygryzła dolną wargę.

— Nie, nie ma już nikogo od Lloyda, jest Cyril Forbes.

— Kto to jest?

— Szef London and European.

— Przecież ten bank jest własnością Duncana — zdumiał się Nłck.

— Ale jest zarejestrowany jako samodzielny bank.

— A Roilo?

— Roilo miał atak serca pół roku temu. Wycofał się, a Duncan wsadził na jego miejsce młodszego człowieka, którego nie znasz.

— Mój Boże, trzy osoby, a każda z nich to Duncan Alexander. Już ponad rok robi z Christy Marine, co chce. Chantelle, nie ma sposobu na powstrzymanie go.

— Wiem — wyszeptała. — To było szaleństwo. Nie umiem tego wytłumaczyć.

— To najstarszy rodzaj obłędu, jaki występuje na świecie. — Nickowi było jej żal; po raz pierwszy zrozumiał i przyznał, że postępowała bezwolnie, była pod działaniem sił, którym nie potrafiła się oprzeć. Współczuł jej.

— Tak się boję, Nicholas. Boję się samej myśli o tym, co zrobiłam. W głębi serca czuję, że jest coś strasznie niedobrego, ale boję się prawdy.

— Dobrze, powiedz mi jeszcze o wszystkich innych rzeczach.

— Nie ma żadnych innych rzeczy.

— Jeżeli'będziesz mnie okłamywać, nie będę w stanie ci pomóc — przekonywał łagodnie.

— Próbowałam zrozumieć, na czym polega nowa organizacja firmy, ale to wszystko jest takie skomplikowane, Nicholas. London and European to nowy holding i... i... — głos jej się załamał. — To się tak wszystko kręci w koło, a ja nie mogę za bardzo wścibiać w to nosa ani zadawać za wiele pytań.

— Dlaczego nie?

— Nie znasz Duncana.

— Zaczynam poznawać. Ale, Chantelle, masz wszelkie prawo pytać i żądać odpowiedzi.

— Dam ci whisky — podskoczyła lekko.

— Ale ja jeszcze nie wypiłem.

— Lód ci się rozpuścił, wiem, że tego nie lubisz — wzięła szklankę i przyniosła mu nowego drinka.

— Dziękuję. Co jeszcze?

Nagle zaczęła płakać. Uśmiechała się do niego smutno przez łzy. Nie łkała ani nie szlochała; łzy wypływały z wielkich oczu, sunęły po gęstych, łukowatych rzęsach, spadały i wolno toczyły się po policzkach. Wciąż miała uśmiech na twarzy.

— Szaleństwo minęło, Nicholas. Nie trwało bardzo długo, ale zrobiło straszne spustoszenie.

— On wraca o dziewiątej.

— Tak, wraca o dziewiątej.

Nick podał jej chusteczkę. Otarła łzy wciąż się uśmiechając.

— Co ja mam robić, Nicholas?

— Ściągnij zespół rewidentów księgowych — zaczął, lecz przerwała mu kręcąc głową.

— Nie znasz Duncana — powtórzyła to raz jeszcze.

— On nie może nic zrobić.

— On może zrobić wszystko. Jest do wszystkiego zdolny. Boję się, Nicholas, strasznie się boję, nie tylko o siebie, ale również o Petera. Nicholas zesztywniał.

— Peter. Chcesz powiedzieć, że Peterowi coś grozi?

— Nie wiem, Nicholas. Jestem tak zagubiona i samotna. Jesteś jedyną osobą na świecie, której mogę zaufać.

Nie mógł dłużej usiedzieć. Wstał i zaczął chodzić po pokoju, marszcząc brwi i poruszając szklanką, w której kostka lodu podzwaniała o szkło.

— Dobrze — powiedział w końcu. — Zrobię, co będę mógł. Najpierw trzeba zorientować się, czy twoje obawy są uzasadnione.

— Jak to zrobisz?

— Lepiej, żebyś tego na razie nie wiedziała.

Opróżnił szklankę. Chantelle podniosła się, pełna niepokoju.

— Chyba nie musisz jeszcze iść?

— W tej chwili nie mamy już nic więcej do omówienia. Skontaktuję się z tobą, kiedy się czegoś dowiem.

— Odprowadzę cię na dół.

W holu ruchem ręki odprawiła kreolską pokojówkę i sama podała Nicho-lasowi płaszcz.

— Czy nie powinnam wezwać samochodu? O piątej trudno złapać taksówkę.

— Przejdę się pieszo.

— Nicholas, nie umiem powiedzieć, jak bardzo jestem ci wdzięczna.

Zapomniałam już o pewności i bezpieczeństwie, które miałam przy tobie — mówiąc to stała koło niego bardzo blisko. Głowę miała uniesioną, wargi miękkie i lśniące, w oczach wciąż błyszczały łzy. Wiedział, że powinien natychmiast wyjść.

— Jestem przekonany, że wszystko już będzie w porządku.

Położyła mu tę swoją rączkę z kości słoniowej na piersi i wygładziła klapę marynarki, choć nie było na niej jednej zmarszczki. Taki bardzo kobiecy gest, sygnalizujący więź z posiadaczem marynarki.

— Wszyscy jesteśmy głupcami, Nicholas, każdy z nas. Komplikujemy sobie życie, a przecież tak łatwo jest być szczęśliwym.

— Przypuszczam, iż rzecz w tym, aby w porę rozpoznać szczęście, które napotykamy.

— Przepraszam cię, Nicholas. Po raz pierwszy proszę cię o wybaczenie. Dużo pierwszych razów jak na jeden dzień, prawda? Ale szczerze żałuję wszystkiego, co kiedykolwiek zrobiłam raniąc ciebie. Gdyby tak można to wymazać i zacząć wszystko od nowa, z całego serca bym tego pragnęła.

— Niestety, to nie jest możliwe — z wielkim trudem przezwyciężył siłę oczarowania i odsunął się od niej. Gdyby odczekał jeszcze chwilę, na pewno musiałby pochylić się do tych miękkich, czerwonych warg.

— Zadzwonię do ciebie, jak się czegoś dowiem — powiedział zapinając pod szyją płaszcz i wyszedł.

Szedł wściekle szybkim krokiem, ale czuł jej obecność; wcale nie zostawała w tyle. Krew pulsowała żywo — nie tylko z powodu wysiłku fizycznego.

Nie miał cienia wątpliwości, że nie należy do mężczyzn, którzy umieją panować nad miłością, zaczynać i kończyć według życzenia.

„Jesteś staroświecki" — te słowa Samanthy powracały znowu. Miała rację, oczywiście. Jego przekleństwem była niezłomna lojalność i stałość uczuć, ograniczająca swobodę działania. Sprzeniewierzał się teraz jednej z narzuconych sobie zasad: zamiast przeć do przodu, robił nawrót do przeszłości.

Kochał Chantelle Christy całym sercem i poświęcił niemal pół życia dla Christy Marine. Uświadomił sobie, że te rzeczy nie mogły się nigdy zmienić, przynajmniej nie dla niego, nie dla Nicholasa Berga, więźnia własnej świadomości.

Nagle znalazł się na Cromwell Road pod Natura! History Museum i prędko przemknął przez bramę. Dochodziła już jednak za kwadrans szósta i muzeum było zamknięte. Samanthy i tak zresztą nie znalazłby w salach dla publiczności, lecz w labiryntach podziemi wielkiego budynku. W ciągu paru krótkich dni zaprzyjaźniła się z tuzinem pracowników muzeum. Poczuł ukłucie złości, zazdrości, że ona jest z innymi, że cieszy się ich towarzystwem, znajduje Przyjemność w pracy umysłowej i pewnie zapomniała o jego istnieniu.

Nagle zdał sobie sprawę, że myśląc tak nie jest w porządku wobec niej bo przecież minutę wcześniej intensywnie przeżywał emocje związane z inną kobietą. W tym momencie zrozumiał, iż jest rzeczą możliwą kochać dwie różne osoby, w całkowicie odmienny sposób, ale dokładnie w tym samym czasie.

Zagubiony, rozdarty pomiędzy dwa uczucia i podwójnie odczuwany wymóg lojalności, wycofał się z muzeum.

Apartament Nicholasa mieścił się na piątym piętrze jednego z tych odnowionych budynków Queen's Gate.

Było to mieszkanie nomada. Nie powiesił jeszcze obrazów na ścianach ani nie położył książek na półkach. Obrazy czekały w przedpokoju, oparte o ściany, a książki leżały w piramidach na podłodze. Dywan był zrolowany, dwa krzesła stały przed telewizorem, dwa inne przy stole w salonie.

Miejsce służyło zaspokojeniu najbardziej elementarnych potrzeb, w ciągu dwóch lat nocował tu nie więcej niż sześćdziesiąt razy i rzadko było to kilka nocy z rzędu. Żadne wspomnienia, nic godnego pamięci nie wiązało się z tym pozbawionym charakteru lokalem.

Nalał sobie whisky i zaniósł do sypialni, rozluźniając po drodze krawat i zrzucając marynarkę. Sypialnia była inna niż pozostałe pokoje, bo wszędzie widziało się w niej ślady bytności Samanthy. Chociaż sprzątnęła pościel rano przed wyjściem, na środku podłogi zostawiła jednak parę butów, na których ktoś nieuważny mógłby sobie skręcić nogę. Bezpretensjonalna biżuteria Samanthy leżała na nocnej szafce, obok otwartej książki Noeła Mosterta Super-ship. Szafa ubraniowa stała otworem z rzeczami Nicka zsuniętymi na jedną stronę, by zrobić miejsce na jej ciuszki. Dwie pary bardzo seksownych i przezroczystych majteczek wisiały w łazience susząc się nad wanną, na kafelkach posadzki rozsypany był puder, a wszędzie w powietrzu unosił się zapach jej specjalnych perfum.

Tęsknił za nią tak bardzo, że odczuwał niemal fizyczny ból w piersi. Toteż kiedy rozległ się dzwonek do drzwi i wpadła jak wichura, krzycząc „Nicholas, to ja", tak jakby to mógł być ktoś inny, z rozwianym włosem i rumieńcem malującym się na złotej opaleniźnie policzków, pobiegł jej naprzeciw i porwał ją w objęcia.

— Ouu — szepnęła ze zmysłową chrypką — któż to taki spragniony. — Rzucili się na łóżko i zwarli ze sobą w dzikim pożądaniu.

Potem nie zapalali lamp w pokoju, rozjaśnionym jedynie przez nikłe światło latarni ulicznych, stonowane filtrem okiennych zasłon.

— Jak leci? — spytała, tuląc się do jego piersi.

— To był piekielny dzień. Strasznie cię potrzebowałem.

— Widziałeś się z Duncanem Alexandrem?

— Tak.

— Zawarliście porozumienie?

— Nie. W gruncie rzeczy to nie było nigdy możliwe.

— Jestem głodna. Kiedy się z tobą kocham, zawsze robię się głodna. Wciągnął więc spodnie i poszedł do włoskiej restauracji na rogu po pizzę. Zjedli ją w łóżku, popijając chianti.

— Nicholas, ja muszę wracać do domu.

— Nie możesz wyjechać — zaprotestował energicznie.

— Mam również pracę do wykonania.

— Ale — był niemal chory na samą myśl o rozstaniu — nie możesz wyjechać przed przesłuchaniem.

— Dlaczego nie?

— Nic gorszego nie może mnie spotkać, przynosisz mi szczęście.

— Aha, taki słoń maskotka, żeby dobrze poszło. Czy tylko taki ze mnie pożytek? — udała lekko urażoną.

— Z ciebie jest mnóstwo pożytków. Mogę pokazać, jaki jest z ciebie inny pożytek.

— Och możesz, proszę.

Godzinę później Nick znowu wyszedł po pizzę.

— Musisz zostać do dwudziestego siódmego — powiedział z pełnymi ustami.

— Mój złoty Nicholasku, ja po prostu nie wiem...

— Zadzwoń do nich, powiedz, ze umarła ci ciotka, że wychodzisz za maż...

— Nawet gdybym wychodziła za mąż, to wszystko, co mam do zrobienia, nie stałoby się mniej pilne i ważne. Myślę, że wiesz, iż są rzeczy, z których nigdy nie zrezygnuję.

— Tak, wiem o tym, ale chodzi tylko o parę dni.

— Dobrze, zadzwonię jutro do Toma Parkera — roześmiała się. — No, nie miej takiej miny. To jest zaraz po drugiej stronie Atlantyku. Będziemy w gruncie rzeczy sąsiadami przez wodę.

— Zadzwoń teraz. Na Florydzie jest właśnie przerwa na lunch.

Rozmawiała przez dwadzieścia minut czarując i przymilając się, aż gromkie piorunowanie, płynące po łączach zza oceanu, przeszło w uciszone i zre-zygnowane burczenie.

— Wpędzisz mnie kiedyś w kłopoty, Nicholasie Berg — powiedziała z groźną miną odkładając słuchawkę i grzmotnęła go poduszką.

Telefon zadzwonił następnego ranka, dwie minuty po dziewiątej. Właśnie kąpali się razem. Nicholas zaklął, wyskoczył z wanny i ruszył do aparatu nagi, parujący, gubiąc obfitą pianę.

— Pan Berg — głos Jamesa Teachera był ostry i poważny. — Miał pail rację, Christy Marinę prosi o przełożenie terminu przesłuchania. Złożyli wniosek już wczoraj późnym popołudniem.

— O ile?

— O dziewięćdziesiąt dni.

— Drań — burknął Nick. — Uzasadnienie?

— Chcą przygotować swoją ekspertyzę.

— Nie możesz do tego dopuścić.

— Mam spotkanie z sekretarzem o jedenastej. Będę prosił o natychmiastowe przesłuchanie wstępne.

— Ściągnij go do sądu arbitrażowego.

— Będziemy go mieli.

Samantha zrobiła mu miejsce w wannie. Była różowa i świeżutka jak mała dziewczynka.

— Proszę pana, niech pan ostrożnie wkłada nogi — ostrzegła go i natychmiast poczuł, jak opada z niego napięcie. Jej bliskość odprężała go.

— Zaproszę cię na lunch w „Les A", jeżeli oderwiesz się na godzinę lub dwie od mikroskopu i tych zalatujących rybą okazów.

— „Les Ambassadeurs"? Słyszałam! Na lunch do takiego lokalu gotowa jestem przebiec Londyn w bikini i boso w paskudną pluchę.

— To nie będzie konieczne, natomiast dobrze byłoby, gdybyś oczarowała hordę dzikich szejków pustyni. Jestem przekonany, że z entuzjazmem odnoszą się do blondynek.

— Chcesz mnie sprzedać do haremu? To mogłoby być zabawne, często myślałam o wystrojeniu się w workowate, przezroczyste spodniska.

— Ciebie nie sprzedaję, chcę sprzedawać góry lodowe. Będę równo o pierwszej przed głównym wejściem do muzeum. Bądź gotowa. Odfrunęła, robiąc dużo miłego zgiełku, a on siadł przy telefonie.

— Mówi Nicholas Berg. Chcę rozmawiać osobiście z sir Richardem. — Sir Richard, stary przyjaciel, zajmował ważne stanowisko u Lloyda.

Później Nick zadzwonił do Charlesa Grasa. Termin wodowania „Sea Witch" nie był zagrożony.

— Przepraszam cię za kłopoty, jakie możesz mieć ze strony Alexandra.

Powodzenia na przesłuchaniu. Będę śledzi' „Lloyd's List". — Nicholas odetchnął. Charles Gras ryzykował swoją karierę-pokazując mu „Golden Dawn".

Następnie Nick rozmawiał prawie pół godziny z Bernardem Wackie i Bach Wackie na Bermudach. Dwie godziny wcześniej odebrano tam teleks Od Davida Allena. „Warlock", z platformą wiertniczą na holu szedł bardzo dobrze, powinien dotrzeć na pole Bravo II zgodnie z planem i natychmiast rozpocząć kolejne holowanie.

— David Allen to świetny chłopak — pochwalił Bernard. — Udało ci slę namówić Levoisina na „Sea Witch"?

— Udaje primadonnę, nie powiedział jeszcze „tak", ale on to weźmie.

— To będziesz miał znakomity zespół. Kiedy dostaniesz „Sea Witch"?

— W końcu marca.

— Im wcześniej tym lepiej. Mam kupę roboty dla obu holowników na cały czas, zanim wystartujesz z górami lodowymi.

— Właśnie idę na lunch z szejkami.

— Wiem. Widać ogromne zainteresowanie, jestem dobrej myśli, ale to przebiegłe towarzystwo; nieodgadniony uśmiech sfinksa. Kiedy cię zobaczymy?

— Przyjadę, gdy tylko uda mi się ściągnąć Duncana Alexandra do sądu arbitrażowego; mam nadzieję, że w końcu miesiąca.

— Jest mnóstwo spraw do omówienia, Nicholas.

Nick zapalił pierwsze cygaro tego ranka i wahał się, czy zadzwonić do Monte Carlo. Ta rozmowa oznaczała wydatek co najmniej pięćdziesięciu tysięcy dolarów, a prawdopodobnie raczej kwoty bliższej siedemdziesięciu pięciu tysięcy. W końcu wykręcił numer, podał swoje nazwisko i czekając na połączenie myślał, jak jego życie znowu się komplikuje. Niedługo zapewne Bach Wackie przestanie wystarczać, potrzebny będzie londyński oddział Ocean Salvage, biura, sekretarki, kartoteki, księgowość, potem oddział w Nowym Jorku, oddział w Arabii Saudyjskiej i znowu wszystko od początku. Wspomniał nagle Samanthę, proste szczęście, życie wolne od czujnego wypatrywania pułapek i... W tym momencie dostał połączenie, a ze słuchawki popłynął cienki, wysoki, prawie kobiecy głos.

— Pan Berg? Claud Lazarus — i tyle; żadnych powitań, pozdrowień i radosnych eksklamacji. Nick wyobraził sobie, jak Lazarus siedzi przy biurku w apartamencie wysoko ponad portem, trochę podobny do ludzkiego embriona w naczyniu ze spirytusem na półce w jakimś medycznym instytucie. Wielka kopuła łysiny, nalana twarz o ziemistej cerze i nijakich rysach oraz nos rozwinięty tylko tyle, ile potrzeba, by podtrzymywać grube okulary. Oczy za soczewkami zniekształcone i wyłupiaste jak u ryb w akwarium przy Siennym oświetleniu. Ciało niedorozwinięte, wąziutkie barki, spadające ostro ku korpusowi uformowanemu w znak zapytania.

— Panie Lazarus, czy może pan wykonać dla mnie pogłębione studium? — To był eufemizm oznaczający wywiad finansowy i przemysłowy. Dla sieci Clauda Lazarusa nie istniały granice państw ani kontynentów, oplatała go czułymi, delikatnymi mackami.

— Oczywiście — potwierdził niemęskim głosikiem.

— Potrzebuję dokładnego opisu struktury organizacyjnej, finansów, personelu i wzajemych powiązań Christy Marine Group oraz London European Insurance and Banking Co Group, ze szczególnym uwzględnieniem zmian które nastąpiły w ciągu ostatnich czternastu miesięcy. Rozumie pan?

— Tak, to się nagrywa, panie Berg.

— Oczywiście. Dalej, chcę mieć najdokładniejsze dane o ubezpieczeniach i banderze wszystkich statków, w jakikolwiek sposób powiązanych z tym holdingiem.

— Co jeszcze?

— Dokładną wielkość rezerw London and European Insurance i dokładną wielkość zobowiązań.

— Co jeszcze?

— Szczególnie interesuje mnie statek „Golden Dawn", budowany obecnie w stoczni Construction Navale Atlantiąue w St. Nazaire. Muszę wiedzieć, czy statek ma już kontrakty z którymś z koncernów naftowych na transport ropy, a jeśli tak, to na jakich szlakach i warunkach.

— Tak? — pisnął cicho Lazarus.

— Zależy mi na czasie i, jak zawsze, na dyskrecji.

— Nie musi pan o tym wspominać, panie Berg.

— Informacje proszę przesyłać do Bach Wackie na Bermudy.

— Będę pana informował na bieżąco.

— Dziękuję, panie Lazarus.

— Do widzenia, panie Berg.

„Jak to dobrze — pomyślał Nick — że nie trzeba udawać serdecznego kumpla wobec faceta, który sprzedaje wprawdzie arcyważne informacje i w swojej dziedzinie nie ma sobie równych na świecie, ale ogólnie jest zdecydowanie odpychający".

Popatrzył na zegarek. Zbliżała się pora lunchu, czyli spotkania z Samanthą. Poczuł, jak myśl o niej dodaje mu wigoru.

Limę Street to wąska uliczka z wysokimi budynkami po obu stronach, wychodząca na Leadenhall Street. Tam właśnie znajduje się Lloyd's of London.

Nicholas wysiadł z bentleya Jamesa Teachera i wziął Samanthę pod ręką. Zatrzymał się na chwilę przed wejściem. Dla ludzi morza było to miejsce szczególne. Sam budynek nie imponował ani wiekiem, ani walorami architektonicznymi. Nic nie pozostało z tutejszej słynnej kawiarni. Nic, oprócz zwyczajów: woźny ntonował nazwiska agentów jak kapłan egzotycznej Wschodu, ubezpieczyciele wykonywali swoje czynności w lożach, niższy personel firmy, ubrany w uniformy z miedzianymi guzikami i czerwonymi wyłogami, nosił nazwę kelnerów. Tym, co określało ducha tego miejsca, była troska o statki i wszystkich ludzi, którzy wychodzą w morze.

Nicholas chciał oprowadzić kiedyś Samanthę po salach poświęconych Nelsonowi i pokazać pamiątki związane z największymi brytyjskimi żeglarzami. Z pewnością zaprosi ją kiedyś także na lunch do wielkiej jadalni ; posadzi za stołem dla kapitanów odwiedzających firmę.

Teraz jednak inne sprawy zaprzątały jego uwagę. Przybył tu, by usłyszeć werdykt określający jego przyszłość, najdalej za parę godzin miał się dowiedzieć, jak wysoko i jak szybko niesie go fala powodzenia.

— Dzisiejsze posiedzenie odbędzie się w Committee Room, sir — poinformował ich w holu kelner.

Wcześniejsze wyjaśnienia obu stron były wysłuchiwane w mniejszych salach, do których wchodziło się z galerii biegnącej wysoko nad halą giełdy i rzędami lóż ubezpieczy cieli. Jednak w związku z wyjątkową naturą tej sprawy Committee of Lloyd's podjął niezwykłą decyzję o odbyciu posiedzenia w Committee Room, aby ustalenia arbitrów i ich orzeczenie mogło zostać ogłoszone w oprawie stosownej do wagi zagadnienia.

Szli w milczeniu, wszyscy zbyt spięci, by zabawiać się jakąś błahą konwersacją. Kelner wiódł ich szerokimi korytarzami obok apartamentów prezesa i przez podwójne drzwi wprowadził do wspaniałej sali, niegdyś części Bowood House, wiejskiej rezydencji markiza Lansdowne, zaprojektowanej przez jednego z braci Adam. Salę rozebrano na najdrobniejsze elementy, listwę po listwie, podłogę, sufit, kominek i gipsowe sztukaterie, przewieziono do Londynu i tu zmontowano. Pomieszczenie zostało tak starannie odtworzone, że kiedy lord Lansdowne odbierał robotę, stwierdził, że deski w podłodze skrzypią dokładnie w tych samych miejscach co na wsi.

Przy długim stole, pod masywnymi, rozjarzonymi żyrandolami, siedziało dwóch sędziów. Obydwaj byli kapitanami marynarki o wyjątkowej wiedzy i ogromnym doświadczeniu morskim. Zgrubiała, ciemna skóra twarzy świadczyła o dziesiątkach lat zmagań z wiatrami i słoną wodą. Rozmawiali cicho między sobą, nie zwracając uwagi na skupione twarze obserwatorów wypełniających rzędy krzeseł, aż do momentu, gdy minutowa wskazówka starego zegara na kominku dotarła do godziny dwunastej. Przewodniczący zespołu sędziowskiego popatrzył wówczas na kelnera, który natychmiast zamknął oba skrzydła drzwi.

„Sąd Arbitrażowy z upoważnienia Committee of Lloyd's zapoznał się z dowodami i materią sprawy pomiędzy Christy Marinę Steamship Co Ltd a Ocean Salvage and Towage Co Ltd. Sąd ustalił, co następuje:

— Po pierwsze, strony zawarły pomiędzy sobą umowę ratowniczą na zasadzie Lloyd's Open Form »No cure no pay« na przeprowadzenie akcji ratowniczej statku pasażerskiego »Golden Adventurer«, o ciężarze całkowitym dwudziestu dwóch tysięcy ton, zarejestrowanego w Southampton.

— Po drugie, kapitan statku »Golden Adventurer«, płynącego kursem południcwo-zachodnim nocą szesnastego grudnia w punkcie o współrzędnych geograficznych siedemdziesiąt dwa stopnie szesnaście minut szerokości południowej i trzydzieści dwa stopnie dwanaście minut długości zachodniej..."

Sędzia przewodniczący nie dopuścił do tego, by jakikolwiek element dramatyzmu wdarł się do prezentowanego zestawienia faktów. Starał się przedstawić je w maksymalnie suchej formie. Powiodło mu się tak dalece, że relacja o tragedii „Golden Adventurera" i desperackich próbach przyjścia mu na ratunek okazała się po prostu nudna. Drugi sędzia najwyraźniej zapadł podczas jej prezentacji w stan śpiączki. Oczy powoli mu się zamknęły, głowa kiwała się na boki, wargi drżały z lekka przy każdym oddechu, aczkolwiek nie tak mocno, by dało się słyszeć chrapanie.

Było to niemal godzinne sprawozdanie z częstym sięganiem po dziennik okrętowy i luźny plik dokumentów, aż wreszcie sędzia przewodniczący uznał, że istotne fakty zostały przytoczone. Odchylił się wraz z fotelem i założywszy kciuki za kamizelkę patrzył po zatłoczonej sali. Tymczasem jego kolega wstrząsnął się, otworzył oczy, wyjął białą chusteczkę i przedmuchał sobie nos w sposób tak donośny, jakby był aniołem odtrąbiającym koniec świata.

Na sali dało się odczuć dyskretne ożywienie i po raz pierwszy oczy Duncana Alexandra i Nicholasa Berga spotkały się ponad głowami prawników i biznesmenów. Obydwaj zachowali kamienne twarze, a jeśli można było coś z nich wyczytać — to tylko nieprzejednanie.

„Na podstawie przedstawionych faktów sąd uznał, że akcja ratownicza została przeprowadzona w sposób właściwy i skuteczny i w związku z tym firma ratownicza winna otrzymać zapłatę proporcjonalną do wartości usług wyświadczonych armatorowi i ubezpieczycielom".

Nicholas na swojej ręce poczuł zaciskającą się dłoń Samanthy. Była smukła, zimna i sucha.

„Sąd, szacując wartość usługi wykonanej przez okręt ratowniczy, wziął pod uwagę warunki panujące w rejonie operacji. Większość działań była realizowana w ekstremalnych warunkach pogodowych, w temperaturze spadającej poniżej minus dwudziestu pięciu stopni, przy wietrze przekraczającym dwanaście w skali Beauforta i skrajnie wysokim zalodzeniu.

Uwzględniliśmy również tę okoliczność, że »Golden Adventurer« był już statkiem porzuconym. Opuścili go pasażerowie, załoga i kapitan. Został wypchnięty na odległe, dzikie wybrzeże.

Za fakt istotny uznaliśmy i to, iż dowódca okrętu ratowniczego zdecydował się na przebycie wielu tysięcy mil bez żadnej gwarancji otrzymania zapłaty, po to, by nieść pomoc".

Nicholas zerknął w stronę Duncana Alexandra, który siedział swobodnie, jakby znajdował się w swojej loży w Ascot. Ciemnoszary garnitur wydawał się na nim niemal kwiecisty, a krawat I Zingari ekstrawagancki jak fantazje Cardina.

Duncan odwrócił swą lwią głowę i spojrzał na Nicholasa. Tym razem Nick spostrzegł zły błysk w jego oczach.

„Ważnym elementem akcji ratowniczej był ponadto transport rozbitków z miejsca katastrofy do najbliższego portu schronienia, to jest do Kapsztadu w Republice Południowej Afryki".

Przewodniczący we wnioskach końcowych zawarł bardzo wiele jeśli nie Wręcz pochwał, to na pewno pozytywnych stwierdzeń o Ocean Salvage. Kto wie, czy nie był to niepokojący znak; często sędzia, który ogłaszał niekorzystne orzeczenie, najpierw wyliczał pozytywy przegranego, by zaraz potem je zakwestionować.

Nicholas przygotowywał się do mężnego wysłuchania werdyktu, będąc aż nadto świadomy, że nic poniżej trzech milionów dolarów nie pozwoli na utrzymanie Ocean Salvage przy życiu. To było absolutne minimum, by »Warlock" mógł pływać, a „Sea Witch" zejść na wodę. Poczuł skurcz żołądka, gdy zaczął wyliczać w myśli swoje zobowiązania — nawet z trzema milionami byłby na łasce szejków, niezdolny do żadnego manewru, zmuszony niewolniczo przyjmować dyktowane przez nich warunki. Nie podniósłby się nawet z kolan.

Nicholas uścisnął rękę Samanthy na szczęście, a ona przycisnęła się d0 niego ramieniem.

Cztery miliony dolarów dawały mu szansę walki, wąski margines swobody, ale wciąż musiałby ciężko się zmagać, naciskany ze wszystkich stron. A jednak przystałby na cztery miliony, gdyby Duncan Alexander je zaoferował. Prawdopodobnie Duncan miał jednak rację mimo wszystko i pewnie będzie mógł oglądać Nicholasa powalonego jednym uderzeniem.

„Trzy, niech będzie trzy, niech to będzie przynajmniej trzy" — zaklinał Nicholas.

„Sąd zapoznał się z pisemną opinią firmy Globe Engineering Co, prowadzącej remont powypadkowy »Golden Adventurera« oraz z ekspertyzami dwu niezależnych zespołów specjalistów, badających kondycję statku na zlecenie armatora i ratownika. Mamy również taką ocenę sporządzoną przez starszego inspektora Lloyd's of London. Ze wszystkich tych dokumentów wynika, że statek został uszkodzony w niewielkim stopniu. Nie ma strat w wyposażeniu, ratownicy odzyskali nawet kotwice główne i łańcuchy..."

„Takie wrażenie zrobiło to na sądzie arbitrażowym! — Wyciągnęliśmy go całego, z kotwicami włącznie" — pomyślał z dumą Nick.

„Bezzwłoczne zastosowanie zabezpieczeń antykorozyjnych sprawiło, że zniszczenia silników głównych i osprzętu są minimalne..."

Wyliczanka trwała. „Kiedy dojedzie wreszcie do końca? Nie mogę już dłużej wytrzymać" — pomyślał Nicholas.

„Sąd otrzymał szacunki najlepszych ekspertów, określające wartość »Golden Adventurera« w momencie doholowania do stoczni remontowej w Kapsztadzie, na dwadzieścia sześć milionów dolarów amerykańskich lub trzynaście milionów trzysta tysięcy funtów szterlingów. Sąd stanowczo uważa, że firmie ratowniczej należy się zapłata w wysokości dwudziestu pięciu procent wartości statku w momencie zakończenia holowania..."

Przez długie sekundy Nicholas nie wierzył własnym uszom, a potem poczuł falę radości palącej mu policzki.

„Ponadto konieczne jest doliczenie odrębnego wynagrodzenia za transport rozbitków..."

To było sześć, sześć milionów dolarów! Czuł się wolny i lekki jak dziki albatros szybujący ponad oceanami na szeroko rozpostartych skrzydłach.

Spojrzał na Duncana Alexandra i uśmiechnął się. Nigdy w życiu nie był równie silny i pełen energii. Czuł się jak nieśmiertelny tytan, a u boku miał rozedrgane entuzjazmem ciało, emanujące wieczną młodością.

Po drugiej stronie Duncan Alexander potrząsnął głową w geście odrzucenia i zwrócił się do siedzącego obok doradcy. Wypielęgnowana twarz stała się woskowa, bo krew odpłynęła spod opalenizny, zrosił ją drobny pot.

— I tak za jakiś czas znudziłabym ci się pewnie albo jedno z nas miałoby atak serca. — Samantha uśmiechnęła się do niego, ale nie był to jej zwykły, świetliście rozbłyskujący uśmiech, lecz jakiś wpółzatrzymany, niepewny i smutnawy. — Chcę to skończyć wcześniej.

Siedzieli blisko siebie w poczekalni PanAm Clipper na lotnisku Heathrow.

Nicholas był wstrząśnięty ogromem własnego strapienia. Kiedy patrzył na Samanthę i uświadamiał sobie, że za parę minut jej nie będzie, czuł, jakby pozbawiano go sił witalnych, jakby ulatywały z niego młodość i wigor.

— Samantha, zostań tu ze mną.

— Nicholas — wyszeptała ochryple — muszę lecieć, kochany. To nie na długo, ale muszę.

— Dlaczego?

— Bo to jest moje życie.

— Uczyń mnie swoim życiem.

— Mam lepszy pomysł: porzuć „Warlocka" i „Sea Witch", zapomnij o górach lodowych i jedź ze mną.

— Wiesz, że nie mogę tego zrobić.

— Wiem, nie możesz, i wcale tego nie chcę. Ale Nicholas, kochanie, tak samo ja nie mogę zrezygnować ze swojego życia.

— Dobrze, wobec tego wyjdź za mnie.

— Dlaczego, Nicholas?

— Bo wtedy będę miał koło siebie to, co przynosi mi szczęście, i będziesz musiała robić to, co ci powiem. Śmiała się i przytulała do niego.

— To już wcale nie tak wygląda, mój wiktoriański jegomościu. Jest tylko jeden sensowny powód do zawierania małżeństwa: mieć dzieci. Chcesz, żebym urodziła ci dziecko?

— Jaki wspaniały pomysł.

— Tak, ty hen, na oceanie, zaś ja przy pieluchach i smoczkach, a raz na Miesiąc jemy razem lunch — pokręciła głową. — Możemy mieć kiedyś dziecko, ale nie teraz, kiedy jest jeszcze tyle do zrobienia, kiedy jest za dużo do przeżycia.

— Do licha, nie podoba mi się, że jedziesz w świat sama. Zadasz się pewnie z jakimś dwudziestopięcioletnim osiłkiem i...

— Przy tobie stałam się amatorką dojrzałego wina — zaprzeczyła śmiejąc się. — Przyjedź, jak tylko będziesz mógł. Załatwisz sprawy tutaj, łap samolot na Florydę, a ja pokażę ci moje życie.

Podeszła hostessa, ładna, uśmiechnięta dziewczyna w zgrabnym, niebie-skim kostiumie PanAm.

— Doktor Silver? Lot numer czterysta trzydzieści dwa? Bardzo proszę o przejście do samolotu.

Samantha i Nicholas patrzyli na siebie trochę jak nieznajomi.

— Przyjedź niedługo — wspięła się na palce i zarzuciła mu ręce na szyję. — Przyjedź najszybciej, jak tylko będziesz mógł.

Nicholas energicznie sprzeciwił się propozycji Jamesa Teachera.

— Nie chcę z nim rozmawiać, panie Teacher. Jedyna rzecz, jakiej oczekuję od Duncana Alexandra, to czek na sześć milionów dolarów, najlepiej gwarantowany przez solidny bank, i chciałbym mieć ten czek nie później niż dziesiątego, w przyszłym miesiącu.

Prawnik jednak nadal nalegał, zachęcał i kusił.

— Proszę pomyśleć o okazji do zobaczenia jego miny, czemu odmawiać sobie tej przyjemności, panie Berg?

— Nie mam przyjemności w oglądaniu jego oblicza, mogę natychmiast wyliczyć tysiąc osób, które wolałbym zobaczyć zamiast niego. — W końcu Nicholas uległ jednak namowom, stawiając warunek, aby tym razem spotkanie odbyło się tam, gdzie on zechce. Nie zawadzi i w ten sposób przypomnieć, kto jest górą.

Biuro Jamesa Teachera mieściło się w malowniczym kompleksie Inns of Court, w jednym z porośniętych bluszczem kamiennych budynków, między którymi ścieliły się aksamitne trawniki pocięte ścieżkami. Skromne wyposażenie pomieszczeń biurowych było w gruncie rzeczy elementem przemyślanej taktyki zdobywania ufności klienta.

Pokoje Teachera znajdowały się na drugim piętrze. Nie było windy, wiodły tam wąskie, strome i niebezpieczne schody. Duncan Alexander wspiął się na górę lekko zdyszany i zarumieniony. Odźwierny Teachera patrzył na niego ze swojego boksu raczej niechętnie.

— Pan jaki? — spytał przykładając dłoń do ucha. Portier był równie stary, szary i malowniczy jak cały budynek. Miał nawet na sobie czarne alpakowe ubranie, wyświechtane i zielonkawe ze starości, i czarny krawat, podobny wiązał Neville Chamberlain w czasach, kiedy wydawało mu się, że ratuje pokój w Europie.

— Pan jaki? — Duncan AIexander zaczerwienił się jeszcze mocniej. Nie był przyzwyczajony do powtarzania swojego nazwiska.

— Czy pan jest umówiony, panie Arbuthnot? — wypytywał lodowato odźwierny i długo przeglądał swój notes, aż w końcu wpuścił go do poczekalni, urządzonej jak klasztorna rozmównica.

Nicholas przetrzymał go tam dokładnie osiem minut, czyli dwa razy tyle, ile sam musiał niedawno czekać w sali rady Christy Marine.

Nicholas, stojący obok kominka z elektrycznym płomieniem, nie odpowiedział na uśmiech Duncana. James Teacher siedział przy biurku pod oknem, poza linią bezpośredniej konfrontacji, jak sędzia tenisowy na Wimbledonie.

— Gratuluję, Nicholas — Duncan potrząsnął tą wspaniałą głową i uśmiech zamienił na smętny grymas. — To był wyczyn.

— Dziękuję, Duncan. Muszę cię jednak uprzedzić, że mam dziś bardzo napięty dzień i mogę ci poświęcić tylko dziesięć minut — popatrzył na zegarek. — Na szczęście, wydaje mi się, mamy tylko jedną rzecz do omówienia: przelew na konto Ocean Salvage na Bermudach albo weksel gwarantowany, wysłany lotniczym listem poleconym do Bach Wackie nie później niż do dziesiątego przyszłego miesiąca.

— O co chodzi, Nicholas? Zapłata za akcję ratowniczą będzie przekazana w terminie zgodnym z orzeczeniem sądu.

— To dobrze, bo nie mam ochoty na następną kłótnię w sądzie dla dłużników.

— Chciałem przypomnieć ci coś, co powiedział kiedyś świętej pamięci Arthur Christy...

— A, nasz wspólny teść — uściślił cicho Nicholas, a Duncan udawał, że nie słyszy, i ciągnął dalej niewzruszony.

— Powiedział, że z Bergiem i Alexandrem może stworzyć najwspanialszą firmę morską.

— Staruszek bardzo się posunął pod koniec życia.

— On, oczywiście, miał rację. Myśmy po prostu nigdy nie działali Wspólnie. Mój Boże, Nicholas, możesz sobie wyobrazić, gdybyśmy pracowali razem zamiast walczyć ze sobą. Ty, najwytrawniejszy wilk morski, a ja...

— Jestem wzruszony, Duncan, głęboko wzruszony tą nowiną, że masz o mnie tak wysokie mniemanie.

— Utarłeś mi nosa, Nichołas. A ja jestem człowiekiem, który uczy się na swoich błędach. Obracanie klęski w triumf to moja specjalność.

— Zrób to teraz — zaproponował Nicholas. — Zobaczmy, jak sześć milionów dolarów wylatuje ci z kieszeni, a potem do niej wraca.

— Za sześć milionów dolarów i Ocean Salvage mógłbyś powrócić do Christy Marinę. Bylibyśmy na równych prawach.

Na twarzy Nicholasa zdziwienie nie ujawniło się w żaden sposób: nie mrugnął okiem, nie drgnęła mu twarz, tylko umysł pracował intensywnie żeby odgadnąć zamysły Duncana.

— Nicholas, jeśli będziemy działać razem, nic nas nie powstrzyma. Rozwiniemy Christy Marine w giganta, który będzie panować na oceanach, włączymy się również w eksploatację podmorskich złóż ropy, kontenery chemiczne...

Ten człowiek miał siłę i urok, ale nie całkiem nieodparty. Kipiał entuzjazmem i jasne wizje, które roztaczał, zdawały się rozświetlać brzydkie wnętrze Teacherowego biura.

— Wielki Boże, Nicholas, jesteś człowiekiem zdolnym do opracowania tak rewelacyjnej koncepcji jak „Golden Dawn", w szalejącym huraganie ściągasz ze skał Antarktydy ogromny statek. Ja zaś potrafię zebrać miliard dolarów w mgnieniu oka. Nie ma przeszkody, której byśmy nie pokonali. — Przerwał i patrzył uważnie, jaki efekt wywierają jego słowa.

Nicholas tymczasem zapalił cygaro i otoczył się zasłoną niebieskiego dymu.

— Wiem, o czym myślisz — Duncan przemawiał znowu tonem pełnym optymizmu i zachęty — wiem o napiętych finansach, wiem, że potrzebujesz tych sześciu wielkich milionów, by utrzymać Ocean Salvage. Christy Marine zagwarantuje gładkie funkcjonowanie Ocean Salvage, to nie jest żadna wielka sprawa. Wielka sprawa to my razem, tak jak widział to stary Arthur Christy: Berg i Alexander.

Nicholas wyjął cygaro z ust i oglądał tlący się koniec.

— Powiedz mi Duncan — zaczął prawie obojętnie — czy w tej wizji dzielenia wielkiej fortuny nasze kobiety mają również dostęp do puli?

Duncan zacisnął usta i skóra pomarszczyła mu się wyraźnie przy kącikach oczu.

— Nicholas... — zaczął, ale Berg uciszył go gestem ręki.

— Powiedziałeś, że bardzo potrzebuję tych sześciu milionów, i masz rację. Potrzebuję trzech milionów na Ocean Salvage i pozostałych trzech milionów, by cię powstrzymać przed uruchomieniem monstrum, które zbudowałeś. Nawet gdybym ich nie dostał, pieniądze te zostaną wykorzystane na to, by cię zastopować. Dziesięć po dziewiątej rano jedenastego wypisz zlecenie płatne przez ciebie jako mojego dłużnika. Powiedziałem ci, że będę zwalczał ciebie i „Golden Dawn". To ostrzeżenie jest wciąż aktualne.

— Straciłeś rozum — powiedział Duncan. — Nigdy nie spodziewałem że przystaniesz do tych lunatyków.

— Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz, Duncan. Ale, na Boga, się, i to w kosztowny sposób.

Chantelle wybrała San Lorenzo przy Beauchamp Place, gdy Nicholas nie zgodził się na ponowne spotkanie przy Eaton Sąuare. Stwierdził, że przebywanie i nią sam na sam jest niebezpieczne, ale San Lorenzo też nie było odpowiednim miejscem.

Za wiele wspomnień z dawnych, dobrych dni. Rodzinny rytuał: gdy byli w mieście, w niedzielę szli na lunch do San Lorenzo. Chantelle, Peter i Nicholas roześmiani przy stoliku w kącie sali. Mara posadziła ich znowu w tym samym miejscu.

— Bierzesz osso buccol — spytała Chantelle spozierając na niego znad karty.

Nicholas zamawiał zawsze osso bucco, a Peter lasagne, to była część rytuału.

— Poproszę solę — Nicholas zwrócił się do oczekującego kelnera. — I jeszcze karafkę białego wina.

Zawsze pili sancerre. Nicholas bronił się przed siłą przeszłości, odstępując od rytuału.

— Dobre — Chantelle wypiła parę kropel i odstawiła lampkę.

— Rozmawiałam z Peterem wczoraj wieczorem. Ma grypę, ale dzisiaj powinien już być na nogach, przesyła ci całusy.

— Dziękuję.

Od sąsiednich stolików kierowały się ku nim ciekawskie spojrzenia, widać zostali rozpoznani. Poniesie się plotka po Londynie.

— Chcę zabrać Petera na Bermudy w czasie wielkanocnych wakacji.

— Będę za nim tęskniła, jest cudowny.

Nicholas odczekał do drugiego dania i zapytał wprost:

— O czym chcesz ze mną rozmawiać?

Chantelle pochyliła się ku niemu, ogarnął go subtelny zapach szlachetnych Perfum, czarowny aromat starych, dobrych lat.

— Dowiedziałeś się czegoś, Nicholas?

„Nie — pomyślał — nie o to jej chodzi. Perska krew w jej żyłach, Upodobanie do sekretów i intryg, coś innego ma na uwadze".

— Nie, nic nie wiem. Gdybym się dowiedział, zadzwoniłbym. — Wpatrywał się w nią zielonymi, nieustępliwymi, badawczymi oczami i powiedział taż ogródek: — To nie dlatego mnie tu ściągnęłaś.

— Nie — Chantelle uśmiechnęła się i spuściła oczy — nie dlatego.

Miała zdumiewające piersi, wydawały się małe, a w gruncie rzeczy były nawet za duże jak na jej filigranowe ciało. To ich idealny kształt i cudowna elastyczność sprawiały wrażenie, że są tak niewielkie. Na tę okazję włożyła cienką, jedwabną bluzkę z dużym, koronkowym dekoltem, ukazującym głębokie wcięcie pomiędzy piersiami. Nicholas znał je na pamięć, a teraz zauważył, że właśnie tam dąży jego wzrok.

Przyłapała go na tym spojrzeniu i jej wielkie, skośne oczy zalśniły pożądaniem. Wydęła lekko wargi i zwilżyła je koniuszkiem języka.

Nick aż kiwnął się na krześle; tak, to były jej znaki. Te wargi i ruch języka zdradzały jej podniecenie, a on natychmiast poczuł odzew w swoim ciele, bardzo wyraźny, choć desperacko próbował go stłumić.

— No więc, o co chodzi? — Nie słyszał lekkiej chrypki we własnym głosie, ale ona słyszała i rozpoznała ją natychmiast, tak jak on natychmiast odczytał jej sygnał. Przesunęła rękę po stole i chwyciła go za nadgarstek. Pod palcami czuła jego przyspieszony puls.

— Duncan chce, abyś powrócił do Christy Marinę. I ja też chcę.

— Duncan przysłał cię do mnie — domyślił się, a ona kiwnęła głową potwierdzająco. — Dlaczego chce mojego powrotu? Przecież oboje włożyliście tyle wysiłku w to, żeby się mnie pozbyć — delikatnie wysunął rękę spod jej palców i położył obie dłonie na kolanach.

— Nie wiem, czemu Duncan tego chce. Mówi, że potrzebne jest mu twoje doświadczenie — wzruszyła ramionami, a jej piersi zafalowały pod jedwabiem.

Poczuł dotkliwy ból w pachwinach. To przeszkadzało mu myśleć.

— To nie jest prawdziwy powód, jestem tego pewna. Ale chce, żebyś wrócił.

— Czy prosił cię, abyś mi to powiedziała?

— Oczywiście, że nie — bawiła się nóżką kieliszka. Palce miała długie i wypielęgnowane, z pomalowanymi paznokciami. — To już był mój pomysł.

— Jak myślisz, dlaczego on mnie potrzebuje?

— Są dwie możliwości, jak mi się wydaje — zaskakiwała go czasami bardzo męskim sposobem formułowania sądów. Dlatego było dziwne, że dała się wykiwać w taki sposób.

Nicholas, słuchając jej teraz, nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że pozwoliła odebrać sobie całkowicie wpływ na Christy Marine. Z drugiej jednak strony pamiętał przecież, jak uczucie potrafiło niekiedy zdominować jej osobowość, ogarniając w niej absolutnie wszystko.

— Pierwsza to taka, że firma Christy Marinę jest ci winna sześć milionów dolarów i on próbuje umknąć zapłacenia tej kwoty.

—— Tak, a druga możliwość?

— Po City krążą dziwne i fantastyczne opowieści o tobie i o Ocean Salvage, mówią, że jesteś o krok od czegoś wielkiego. Jakieś ogromne zlecenia z Arabii Saudyjskiej. Prawdopodobnie Duncan chciałby mieć w tym udziały.

Nicholas był zdumiony. Projekt holowania gór lodowych to była rzecz pomiędzy nim a szejkami. Przypomniał sobie, że wiedziało o nim jednak jeszcze parę osób: Bernard Wackie na Bermudach, Samantha Silver, James Teacher. Gdzieś musiał być przeciek.

— A ty? Dlaczego ty tego chcesz?

— Ja mam dwa powody, Nicholas. Chciałabym odzyskać to, co straciłam na rzecz Duncana. Chcę mieć udziały z prawem głosu i należne mi miejsce członka egzekutora w radzie. Nie wiedziałam, co robię, to było opętanie, gdy scedowałam moje prawa na Duncana. Chcę to mieć z powrotem i chcę, żebyś ty to wszystko dla mnie zdobył.

— Wynajmujesz rewolwerowca — uśmiechnął się chłodno — tak jak robi się to w westernach. Duncan i ja, sami w opustoszałej uliczce, pobrzękują ostrogi...

Uśmiech zamienił się w chichot, ale Nick cały czas myślał intensywnie i obserwował ją. Czy kłamie? To było prawie niemożliwe do odgadnięcia, była zbyt tajemnicza i nieprzenikniona. Zobaczył łzy w kącikach tych wielkich oczu i przestał się śmiać. Czy te łzy są prawdziwe, czy to tylko aktorstwo?

— Powiedziałaś, że masz dwa powody — jego głos był teraz łagodniejszy. Nie od razu odpowiedziała. Mógł zauważyć jej niepewność, gwałtowne wznoszenie się i opadanie ślicznego biustu pod jedwabiem, przyspieszony oddech i wreszcie zaczęła, mówić, tak cicho, że ledwie rozumiał słowa.

— Chcę cię odzyskać. To drugi powód, Nicholas. Na tym również polegał mój obłęd. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, co robię. Ale opętanie już minęło. Słodki, miłosierny Boże, nigdy się nie dowiesz, jak strasznie za tobą tęskniłam. Nigdy się nie dowiesz, jak cierpiałam. Przysięgam ci. Peter i ja potrzebujemy ciebie, potrzebujemy cię strasznie.

Przez chwilę nie był zdolny do odpowiedzi. Zaskoczyła go całkowicie. Czuł, że jego życie rozsypało się w kawałki, turlające się jak kości do gry wysypane z kubeczka.

— Nie ma drogi do tyłu, Chantelle. Możemy iść tylko naprzód.

— Zawsze dostaję to, co chcę, Nicholas, wiesz o tym — ostrzegła go.

— Nie tym razem, Chantelle — potrząsnął głową, ale wiedział, że jej zapadną w nim głęboko.

Duncan Alexander opadł na siedzenie rollsa, wykonane z najlepszej cięlęcej skóry. Połączył się telefonicznie ze swoim biurem przy Leadenhall Street

— Czy udało się pani dotrzeć do Kurta Streichera?

— Przykro mi, panie Alexander. Jego sekretariat nie był w stanie skontaktować mnie z nim. Pan Kurt Streicher wyjechał na polowanie do Afryki. Nie wiadomo, kiedy powróci do Genewy.

— Dziękuję, Myrtle — w uśmiechu Duncana nie było ani odrobiny pogody. Streicher stał się nagle jednym z najaktywniejszych sportsmenów na świecie. W ubiegłym tygodniu był nieuchwytny, bo jeździł na nartach, w tym tygodniu morduje słonie w Afryce, w następnym tygodniu wypuści się pewnie do Arktyki na niedźwiedzie polarne. A tymczasem, oczywiście, będzie za późno.

Streicher nie był jedyny. Od momentu gdy sąd arbitrażowy podał orzeczenie o zapłacie za akcję ratowniczą „Golden Adventurera", kontakty Alexandra stały się w ogromnej części zawodne, partnerzy finansowi zamienili się w istne błędne ogniki, znikające nagle w sinej dali z książeczką czekową w starannie zapiętej kieszeni.

— Nie będzie mnie już dzisiaj w biurze — powiedział sekretarce. — Proszę przesłać pilne rzeczy do załatwienia na Eaton Square, zajmę się nimi dziś wieczorem. Czy mogłaby pani być jutro rano o godzinę wcześniej?

— Oczywiście, panie Alexander.

Odłożył telefon i patrzył przez okno. Rolls mijał Regent's Park i sunął w kierunku St. John's Wood, po raz trzeci tędy w ciągu ostatniego półrocza. Nagle poczuł palący ból głęboko pod żebrami. Wyprężył się, ale ból nie ustąpił, westchnął więc i sięgnął do palisandrowego barku. Wsypał łyżeczkę proszku do szklanki i nalał wody sodowej. Patrzył z obrzydzeniem na mętny płyn, a po chwili wypił wszystko jednym haustem. Pozostał posmak peper-mentu na języku, ale ulga była niemal natychmiastowa. Lekko mu się odbiło.

Nie potrzebował doktora, by rozpoznać wrzód dwunastnicy, a pewnie całe ich zgromadzenie. Czy to dobre słowo — zgromadzenie, może jednak lepiej gromada lub skupisko wrzodów? Uśmiechnął się i starannie zaczesał włosy patrząc w lusterko.

Jego twarz nie zdradzała napięcia, był pewien. Fasada pozostawała nietknięta, żadnych pęknięć. Zawsze miał siłę i odwagę w podejmowaniu decyzji. Ta jednak była szczególnie ciężka, może najcięższa w życiu.

Zamknął oczy i zobaczył „Golden Dawn". Stał na pochylni. Jak góra-Ten obraz dał mu siłę, poczuł wypełniającą go moc.

Myśleli o nim tylko jako o człowieku od pieniędzy, od papierów. W City uważali, że nie wie, co to jest słona woda i nie ma nic wspólnego z szanowanymi tam ludźmi z żelaza. Kiedy usunął Berga z Chriaty Marinę, odrzucił go i stojąc z boku obserwowali czujnie i nieżyczliwie, jak sobie radzi. Zmusili go, żeby żył z zasobów Christy Marinę, osłabiając kondycję formy.

— Świnie — wyzwał ich w myśli, bez specjalnego jednak rozgoryczenia. W gruncie rzeczy to, co spotkało Duncana, było całkowicie zgodne z regularni, które on sam akceptował. Przechodził teraz okres próby. Gdyby mimo odrzucenia okazało się, że jest jednak z żelaza, City przyjęłoby go ponownie i wręcz pchałoby się z propozycjami. I było już blisko do końca, trzeba przetrwać jeszcze tylko dwa miesiące, a jednak sześćdziesiąt dni wydawało się nie mniej straszne niż cały ciężki rok, który miał za sobą.

Kolizja „Golden Adventurera" z lodem i wyrzucenie na skały Antarktydy było również katastrofą finansową. Statek stanowił rzeczowe zabezpieczenie pożyczek, które Alexander zaciągał. Gotówkę zarabianą na luksusowych rejsach „Adventurera" odkładał na przetrwanie trudnego okresu przed wodowaniem „Golden Dawn". Nagle wszystko się zmieniło, strumień spływających pieniędzy wysechł, a Alexander do dziesiątego marca musiał znaleźć sześć milionów. Był już szósty, a czas przeciekał przez palce jak żywe srebro.

Gdyby tylko zdołał wymanewrować Berga. Znowu poczuł żrący przypływ nienawiści, gdyby tylko był w stanie go wymanewrować. Fałszywa oferta partnerstwa mogła powstrzymać go na wystarczająco długi czas, ale Berg odrzucił ją pogardliwie. Duncan był zmuszony do poniżającego krążenia w poszukiwaniu pieniędzy. Kurt Streicher nie był jedynym nagle nieosiągalnym partnerem finansowym. To zdumiewające, jak szybko wywąchiwali, że jest w tarapatach. A może wcale nie jest to zdumiewające; on też miał ten zmysł wyczuwania słabości innych i posługiwał się nim stale. Ale teraz to on był prawie jak ten nieszczęśnik ze srebrnymi plamami na twarzy i rękach, wykrzykujący po ulicach miasta lament trędowatych: „Nieczysty, strzeżcie się, nieczysty".

Przy tak wielkiej stawce te sześć milionów na dwa miesiące było kwotą błahą i jej względna nikłość stanowiła dla Alexandra zniewagę. Poczuł ponowny skurcz w żołądku i pewnie narastające stężenie kwasów w sokach trawiennych. Zmusił się do zrelaksowania i wyglądnął przez okno rollsa, który wjeżdżał właśnie w ślepą uliczkę pomiędzy rzędami domów z żółtej cegły, ustawionymi jeden przy drugim jak kojce, kanciastymi, zupełnie nie fantazyjnymi sadybami niższej klasy średniej.

Wyprostował plecy i ustawił się naprzeciw lustra ćwicząc uśmiech. To tyło tylko sześć milionów i tylko na dwa miesiące, powtórzył sobie, a rolls zatrzymał się przed jednym z odindywidualizowanych budynków.

— Dziękuję ci, Edwardzie. Nie będę długo — powiedział do kierowcy, Wory przytrzymał mu drzwi samochodu i wręczył neseser ze świńskiej skóry.

Duncan kroczył po chodniku pewnym, sprężystym krokiem, z płaszczem narzuconym tylko na ramiona, jak bohater filmu z epoki płaszcza i szpady i nawet w tym mdłym świetle marcowego popołudnia jego głowa jaśniała jak latarnia.

Człowiek, który otworzył drzwi, zdawał się sięgać Duncanowi nie wyże; niż do pasa, choć był w wysokim kapeluszu nasadzonym na uszy.

— Pan Alexander, szolem alejchem — jego broda była tak gęsta i czarna że całkowicie przesłaniała wykrochmalony biały kołnierzyk i biały krawatj obowiązkowe elementy stroju ortodoksyjnych, chasydzkich Żydów. — Chociaż przychodzisz do mnie na końcu, zawsze to zaszczyt — spod gęstych brwi błysnął złośliwymi, czarnymi oczami.

— To dlatego, że masz serce z kamienia i lodowatą krew — odpowiedział Duncan, a mężczyzna zaśmiał się z zadowoleniem, jakby usłyszał największy komplement.

— Wejdź, wypijemy razem herbatę i porozmawiamy. — Poprowadził Duncana wąskim korytarzem, w którego połowie wpadli na nich dwaj chłopcy w jarmułkach na kręconych czuprynach.

— Gałgany — krzyknął mężczyzna, przytulił ich i odesłał dalej, dając każdemu po klapsie.

Gospodarz wprowadził Duncana do małej, zatłoczonej sypialni zamienionej na biuro. Przy jednej ścianie stało wysokie, staromodne biurko z przegródkami, przy drugiej kanapa z końskiego włosia, zarzucona segregatorami i papierzyskami w pudłach. Mężczyzna odsunął nieco te szpargały, robiąc miejsce Duncanowi.

— Siadaj — zapraszał, sam zaś odebrał tacę z herbatą z rąk nie większej od niego, uśmiechniętej kobietki, po czym, gdy zostali sami, powiedział:

— Widziałem orzeczenie sądu arbitrażowego o „Golden Adventurerze" wydrukowane w „Lloyd's List". Nicholas Berg to zdumiewający gość, twarda sztuka.

Duncan z wielkim trudem poskromił gniew, bo za każdym razem, kiedy ktoś mówił w ten sposób o Nicholasie Bergu, musiał silić się na opanowanie. Zawsze bowiem były to porównania, aluzje, uwagi na granicy szyderstwa pod adresem Alexandra. Najchętniej by wstał i opuścił tę graciarnię, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Nie mógł nawet się odezwać przez dłuższą chwil?. tak zatykała go wściekłość.

— Ile? — Mały człowiek przerwał w końcu milczenie, a Alexander ociągał się z podaniem kwoty, bo stanowiła przecież sedno wspomnianego właśnie, przeklętego komunikatu „Lloyd's List".

— To nie jest wielka suma ł na krótki czas, tylko sześćdziesiąt dni.

— Ile?

— Sześć milionów. Dolarów.

— Sześć milionów to nie jest niemożliwie wielka suma pieniędzy... jeżeli ię je ma, ale to wielka fortuna, jeśli się ich nie ma — mężczyzna pogładził się po bujnej brodzie. — A sześćdziesiąt dni może być wiecznością.

— Mam czarter dla „Golden Dawn" — powiedział cicho Duncan. — Na dziesięć lat. — Otworzył zamki z dziewięciokaratowego złota na swoim neseserze i wyjął plik odbitek ksero. — Jak widzisz, są już podpisane przez obie strony.

— Dziesięć lat?

— Dziesięć lat, po dziesięć centów za sto ton na mili i gwarantowane rejsy na dystansie siedemdziesięciu pięciu tysięcy mil rocznie.

— „Golden Dawn" ma ładowność milion ton — ręka na gęstej brodzie znieruchomiała. To daje minimum siedemdziesiąt pięć milionów dolarów rocznie. Z trudem skrył pełne czci przerażenie na wzmiankę o takich pieniądzach i przystąpił do dalszego głaskania brody. — A kto czarteruje? — gęste brwi ułożyły się w dwa grube, czarne znaki zapytania.

— Orient Amex — Duncan wręczył rozmówcy kopię kontraktu.

— Pole El B arras — brwi mężczyzny pozostawały uniesione, gdy szybko czytał dokument. — Z ciebie jest odważny człowiek, panie Alexander. Ale ja w to nigdy nie wątpiłem. Pole El Barras — powtórzył. Czytał w milczeniu przez kilka minut kiwając głową powoli, tak że pejsy kołysały mu się koło policzków. — Myślę, że Christy Marinę znalazło godnego następcę Nicholasa Berga, może nawet buty po nim są ciut za małe i niebawem mogą cię zacząć pić, panie Alexander — opuścił się w fotel i myślał intensywnie.

Duncan obserwował go, kryjąc niepokój pod półuśmiechem udającym lekkie rozbawienie.

— A co z ekologami, panie Alexander? Nowa administracja amerykańska, Carter, oni bardzo zwracają uwagę na zagrożenie środowiska.

— Banda lunatyków — powiedział Duncan. — Za duże pieniądze zostały już zainwestowane. Orient Amex włożył niemal miliard w nowy kraking w Galveston. Weszły w to jeszcze trzy inne giganty naftowe. Niech sobie dziewice ochroniarskie hałasują, i tak ruszą te nowe pola z ropą o dużej zawartości kadmu. Zbyt wysoka jest stawka, potencjalne zyski za duże, a przeciwnicy zbyt słabi. — Duncan mówił z pełnym przekonaniem. — Cały świat już rzyga tymi kraczącymi, sentymentalnymi czarnowidzami o mętnych głowach — machnął pogardliwie ręką. — Człowiek przyzwyczaił się do odrobiny ropy na plażach, lekkiego zadymienia, do tego, że trochę mniej ryb w morzu i ptaków w powietrzu, i będzie się przyzwyczajał coraz bardziej.

— Tak — mężczyzna słuchał chciwie — jesteś odważnym człowiekiem. Świat potrzebuje ludzi takich jak ty.

— Krakowanie ciężkich frakcji ropy naftowej w obecności kadmu jako katalizatora to dziewięćdziesięcioprocentowa wydajność procesu rozszczepjania wielkich cząsteczek węglowodorów wobec czterdziestoprocentowej wydajności przy metodach do tej pory stosowanych. A więc transformacja w dziewięćdziesięciu procentach, podwojona wydajność, podwójny zysk...

— ...i podwójne niebezpieczeństwo — mężczyzna uśmiechnął się za zasłoną swojej brody.

— Kąpiel w wannie też jest niebezpieczna. Można się poślizgnąć i rozbić głowę, a w kąpiel nie inwestuje się miliardów dolarów.

— Kadm w stężeniu stu cząstek na milion jest bardziej niebezpieczny niż cyjanek lub arszenik. Ropa ze złóż El Barras ma koncentrację dwóch tysięcy cząstek na milion.

— Dlatego jest tak wartościowa — polemizował Duncan. — Sztuczne wzbogacanie ropy w kadm uczyniłoby cały proces krakingu całkowicie nieopłacalnym. Z tego, co wydawało się beznadziejnie skażonym polem naftowym, uczyniliśmy pole wielkiego postępu w rafinacji ropy.

— Mam nadzieję, że nie lekceważycie siły protestów wobec transportu...

— Załadunek i rozładunek — przerwał mu Alexander — będzie tak prowadzony, by nikt niepowołany nie wiedział, co to za ropa. Po prostu kolejny supertankowiec przemierzający oceany. Nic nie będzie zdradzać, że ma w zbiornikach ropę bogatą w kadm.

— Wyobraźmy sobie jednak, że wiadomość przecieka.

— Świat zaakceptuje wszystko — Duncan wzruszył ramionami — od DDT po Concorda, nikogo to już nie obchodzi. Choćby się waliło i paliło, będziemy wozić ropę z El Barras. Nikt nie jest dostatecznie silny, by nas powstrzymać. Potrzebuję sześciu milionów dolarów na sześćdziesiąt dni i muszę je mieć najpóźniej jutro w południe.

— Jesteś odważnym człowiekiem — powtórzył mężczyzna cicho. — Ale robisz bokami. Moi bracia i ja sporo już zainwestowaliśmy w twoją odwag?. Mówiąc bez osłonek, panie Alexander, Christy Marinę nie ma już pokrycia na zaciąganie dalszych pożyczek. Nawet „Golden Dawn" jest zastawiony do ostatniego nitu i czarter Orient Amex nic tu nie zmienia.

Duncan wyjął jeszcze jeden zestaw dokumentów, w brązowej teczce.

— To moje osobiste aktywa — wyjaśnił.

— To za mało, panie Alexander. Rzeczywista wartość tego jest o piędziesiąt procent niższa od nominałów i gdzie jej tam do sześciu milionów. Potrzeba czegoś więcej.

— Czego?

— Akcji uprzywilejowanych w Christy Marinę. Jeżeli mamy dzielić ry zyko, musimy mieć udział również w zyskach.

— Chcesz w zastaw również moją duszę? — spytał ostro Duncan, a mężczyzna roześmiał się.

— Weźmiemy kawałek — zgodził się uprzejmie.

Dopiero w dwie godziny później Duncan opadł wyczerpany na siedzenie rollsa. Drżały mu mięśnie nóg, jakby przebiegł długi dystans, i miał wrażenie, ze w kąciku oka usadowił mu się świerszcz i gra. Już wszystko rzucił na stół: Christy Marinę, osobisty los, własną duszę. Wszystko to mógł stracić.

— Na Eaton Sąuare, proszę pana? — spytał szofer.

— Nie. — Duncan potrzebował teraz szybkiej terapii, żeby usunąć czad zmęczenia, wypełniający do bólu całe ciało po godzinach krańcowych napięć psychicznych. Musiał się czym prędzej zregenerować gdzieś z dala od zgiełku. To było konieczne jak ten proszek o smaku pepermentu, jak lekarstwo. — Do klubu „Senator" na Firth Street — polecił szoferowi.

Duncan leżał na brzuchu na stole do masażu, w małym pomieszczeniu z zielonymi firankami. Jego szczupłe ciało przykrywał, częściowo tylko, ręcznik.

— Czy życzy pan sobie również miękki? — spytała masażystka.

— Tak. — Zdjęła ręcznik i Duncan był już zupełnie nagi. — A czy coś ekstra, proszę pana?

Była ładną blondynką w krótkiej, zielonej tunice z liściem laurowym, godłem klubu, wyhaftowanym na kieszonce. Zaczęła już tę tunikę machinalnie rozpinać.

— Nie, nic ekstra — podziękował i zamknął oczy, oddając się całkowicie we władanie jej biegłych palców.

Pomyślał o Chantelle. Czuł się winny, bo ostatnio bardzo niewiele było takich dni, kiedy miał energię, by sprostać oczekiwaniom perskiej namiętności. Nie miał do tego siły, czuł się zużyty i wyczerpany. Jedyne, czego chciał, to ulżyć sobie: szybko i w najprostszy sposób. Za dwa miesiące będzie inaczej, odzyska moc, by złapać świat i gołymi rękami potrząsnąć nim jak zabawką.

Jego umysł stracił łączność z ciałem i dziwaczne, nie powiązane ze sobą obrazy przelatywały przez czerwoną ciemność pod zamkniętymi powiekami. Pomyślał, jak dawno nie kochali się już z Chantelle, i zastanawiał się, co byłoby, gdyby stało się to wiadome ich znajomym.

— Nicholas Berg zostawił po sobie pustkę także i w łóżku — powiedzieliby.

„Do diabła z nimi wszystkimi — pomyślał Duncan, nie miał jednak na tyle energii, by wyrazić to z prawdziwą wściekłością. — Do diabła z nimi wszystkimi".

Teraz obserwował eksplozję światła, a zaraz potem pędzącą ciemność, aż uspokoiło się wszystko.

Nicholas rozparł się w dość kiepskim fotelu skórzanym, który stanowił i tak najbardziej komfortowy sprzęt w kancelarii Jamesa Teachera, i poprzez dym z cygara patrzył na liche reprodukcje scen myśliwskich, wiszące na wyblakłej tapecie. Teacher mógł sobie pozwolić na przyzwoitego Gauguina lub Turnera, a jednak zdobił ściany Inns of Court taką taniochą. Może miało to zmniejszać obawy potencjalnych klientów o wysokość adwokackiego rachunku.

James Teacher przesunął aparat telefoniczny i stanął za biurkiem. Nie wystawał zza niego wiele więcej niż na siedząco.

— Tak, myślę, że mamy go porządnie obstawionego — oświadczył pogodnie i zaczął wyliczać na palcach: szeryf sądu najwyższego Afryki Południowej wyda komunikat o zajęciu „Golden Adventurera" jutro o dwunastej lokalnego czasu. To samo będzie we Francji z „Golden Dawn"...

Mówił jeszcze przez parę minut i słuchając go Nicholas musiał przyznać, że uczciwie zarabia na swoje ogromne honorarium.

— Tak to wygląda, panie Berg. Jeśli pańskie domysły są słuszne...

— To nie są domysły, panie Teacher. To pewność. Duncan Alexander jest ugotowany. Latał po City jak wariat w poszukiwaniu pieniędzy. Mój Boże, on nawet próbował mnie zastopować, składając tę nieprawdopodobną ofertę partnerstwa. Nie, panie Teacher, to nie są domysły. Christy Marine nie zapłaci.

— Nie mogę tego zrozumieć. Sześć milionów to grosze. To są grosze dla takiej firmy jak Christy Marinę, jednego z najlepiej prosperujących armatorów.

— To było rok temu — tłumaczył z uporem Nicholas. — Ale od tamtego czasu Alexander miał całkowitą swobodę, żadnej kontroli, robił, co chciałj Zamierzam, poczynając od tej sprawy, nalegać na pełne dochodzenie w związku z sytuacją, w jakiej jest firma Christy Marinę. Alexander znajdzie się mikroskopem, zobaczymy jego wszystkie pryszcze i kurzajki.

Teacher pospiesznie podniósł słuchawkę telefonu, który zaczął dzwonić.

— Teacher.

— Tak. Tak! — Odłożył słuchawkę, zachichotał, a potem zaczął się śmiać w głos. Tłusta, czerwona i okrągła jak zachodzące słońce twarz Teachera promieniała radością. — Muszę pana rozczarować, panie Berg — tym razern już nie chichotał, lecz rechotał. — Przed godziną Ocean Salvage na Bermudach otrzymał przelew od Christy Marinę.

— Ile?

— Co do centa, panie Berg. Pełna płatność. Sześć milionów z czymś. Sześć milionów dolarów USA.

Nicholas patrzył zaskoczony i mocowały się w nim dwa uczucia: ulga z powodu zdobycia pieniędzy i pewne rozczarowanie, bo nie rozerwie jeszcze Duncana Alexandra na strzępy.

— To szczwana sztuka i bardzo szybko staje na nogi — powiedział Teacher. — Błędem byłoby lekceważenie takiego człowieka jak Duncan Alexander.

— Prawda — zgodził się Nicholas pamiętając, że popełnił ten błąd kilkakrotnie i za każdym razem drogo go to kosztowało.

— Chciałbym wiedzieć, kiedy odlatuje najbliższy samolot British Airways na Bermudy.

— Już pan wyjeżdża? W takim razie wyślę mój raport bezpośrednio do Bach Wackie na Bermudach, dobrze?

Bernard Wackie osobiście czekał na Nicholasa tuż za kontrolą celną. Był wysoki, szczupły, spalony słońcem jak laska tytoniu do żucia, ubrany w koszulę bez krawata i bawełniane spodnie.

— Nicholas, miło znowu cię widzieć — uścisk ręki miał mocny, dłoń suchą i chłodną. Nie mógł mieć więcej niż sześćdziesiąt lat i mniej niż czterdzieści. Z wyglądu nie sposób było precyzyjniej określić jego wieku. — Zabieram cię prosto do biura, jest dużo rzeczy do omówienia. Nie możemy tracić czasu — ujął Nicholasa pod ramię i poprowadził przez słoneczną spiekotę do wręcz zimnego wnętrza klimatyzowanego rollsa.

Samochód był za wielki na wąskie i kręte drogi wyspy, ale rodzina nie mogła tu mieć więcej niż jeden wóz, więc Bernard stwierdził, że jeśli tylko jeden, to przynajmniej duży.

Należał do ludzi, którym energia w połączeniu z bystrością umysłu nie pozwalały na życie w Anglii, gdzie system podatkowy wygląda, jakby był wymyślony przez zawistnego nieudacznika.

„Ciężko być człowiekiem sukcesu w społeczeństwie, które gloryfikuje przegranych" — powiedział kiedyś Nicholasowi i przeniósł swoją działalność do tego bezpodatkowego zakątka.

Dla człowieka mniejszego kalibru to mógłby być krok samobójczy, ale Bernard zajął najwyższe piętro budynku Bank of Bermuda, ze wspaniałym widokiem na Hamilton Harbour, i urządził tam centrum łączności morskiej nie ustępujące ośrodkom dowodzenia NATO.

Tak efektywnie oferował świadczone usługi, wykonywane z osobistym zaangażowaniem, tak odpowiednio dostrajał się do indywidualnych potrzeb armatora i specyfiki każdej operacji, że na Bermudy ciągnęli nie tylko jego starzy klienci, ale również zastępy nowych.

— Nie ma podatków, Nicholas — uśmiechnął się — i jakie widoki.

Malownicze budynki Hamilton jaśniały cukierkowymi kolorami, po drugiej stronie zatoki wysokie cedry stały w słońcu, a z różowej przystani na zieloną wodę wysypywały się jachty o wielobarwnych żaglach.

— To lepsze niż zima w Londynie, co?

— Temperatura ta sama — Nicholas spojrzał na klimatyzator.

— Mam gorącą krew — wyjaśnił Bernard, a kiedy, wezwana dzwonkiem, weszła wysoka, młoda sekretarka, niosąc z uszanowaniem, jak kapłanka sakrament, akta Ocean Salvage, zapadł w niemal nabożne milczenie. Całą uwagę skupił na jej dorodnych piersiach, które kołysały się i, ignorując prawo grawitacji, podpływały ku górze, jakby wypełnione były helem.

Błysnęła w stronę Nicholasa oślepiającym uśmiechem, położyła dokumenty na biurku Bernarda i wyszła, kręcąc w takt odległej muzyki doskonale okrągłymi pośladkami pod obcisłą spódnicą.

— Umie również pisać na maszynie — wzdychając zapewnił Nicka i potrząsnął głową, jakby chciał w ten sposób odzyskać jasność umysłu. Sięgnął do dokumentów.

— W porządku — zaczął. — Przekaz z Christy Marine...

Pieniądze nadeszły w samą porę. Nicholas zalegał od czterdziestu ośmiu godzin z kolejną ratą za „Sea Witch" i w Atlantiąue zaczynali się już niecierpliwić.

— To chyba nie takie proste, wydać sześć milionów — powiedział Bernard.

— Eee, nic trudnego. Same się rozchodzą. A to co?

— Znowu sięgnęli do paragrafu o zmianie kosztów, następne trzy i pół procenta. Stocznia budująca „Sea Witch" miała w umowie zagwarantowaną indeksację kosztów postępującą za zmianami cen stali i podwyżkami płac wywalczonymi przez związki zawodowe. Przedsiębiorstwo uniknęło niedawno strajku kapitulując przed żądaniami związków i teraz płacił za to, słono, Nicholas.

Pracowali całe popołudnie, płacąc, płacąc i płacąc. Paliwo i inne koszty eksploatacyjne „Warlocka", spłaty długów Ocean Salvage, honoraria prawników, wynagrodzenia agentów; sześć milionów topniało w oczach. Jedną z niewielu płatności, które Nicholas podpisał z przyjemnością,- było dwanaście i pół procenta dla załogi „Warlocka". Dwanaście i pół procenta od sumy uzyskanej za akcję ratowniczą. David Allen dostał prawie trzydzieści tysięcy Jolarów, Vin Baker dwadzieścia pięć tysięcy i dopisek: „Wypij moje zdrowie bundabergiem!".

— Czy to wszystko, co było do zapłacenia? — spytał w końcu Nick.

— A co, nie wystarczy?

— Wystarczy. — Nicka zmęczyło już wielogodzinne operowanie kwotami i liczbami. — Co teraz?

— Teraz dobre wiadomości. — Bernard sięgnął po następny plik dokumentów. — Wydaje mi się, że załagodziłem sprawę z Esso. Są na ciebie wściekli, odgrażają się, że nigdy już nie zlecą ci żadnego holowania, ale nie zamierzają iść do sądu.

Nicholas nie dotrzymał umowy, kiedy zamiast wykonać robotę dla Esso, ruszył na południe do „Golden Adventurera". Groźba procesu sądowego wisiała mu cały czas nad głową. Była to więc rzeczywiście bardzo dobra wiadomość. Bernard Wackie zasługiwał na swoją gażę co do centa.

— Okay. Co dalej?

Siedzieli tak jeszcze w papierach przez następne sześć godzin bez przerwy, Nicholas już padał na nos, bo przecież miał za sobą również lot przez Atlantyk.

— Dobrze się czujesz? — spytał Bernard.

Nicholas kiwnął głową, że tak, ale zdawało mu się, iż zamiast oczu ma jaja gotowane na twardo, jego broda zaś sczerniała i stała się ostra od zarostu.

— Chcesz coś zjeść? — spytał Bernard.

Nick pokręcił przecząco głową i w tym momencie zdał sobie sprawę, że na zewnątrz jest już ciemno.

— Może pić? Do tego, o czym teraz, konieczny jest przyzwoity napój.

— Scotch — zgodził się Nicholas. Sekretarka wniosła tacę i rozlała alkohol.

— Czy to wszystko, panie Wackie?

— Na razie tak, kochanie — Bernard patrzył za nią, gdy wychodziła, po czym wzniósł kieliszek w stronę Nicholasa. — Piję do ciebie, Golden Prince! — Widząc zmarszczone brwi Nicholasa pospieszył go uspokoić. — Nicholas, nie, ja wcale z ciebie nie żartuję. To jest prawda. Osiągnąłeś to znowu. Szejkowie szykują się do złożenia ci oferty. Oni chcą cię wykupić, w całości, razem ze wszystkimi twoimi zobowiązaniami. Oczywiście chcą, żebyś prowadził dla nich firmę: przez dwa lata, i przygotowywał w tym czasie ich człowieka. Pensja po zbóju.

— Ile?

— Dwieście tysięcy plus dwa i pół procenta zysków.

— Nie chodzi mi o pensję. Ile oferują za firmę?

— To są Arabowie, pierwsza propozycja jest tylko wstępem do rozpoczęcia rozmowy.

— Ile? — spytał niecierpliwie Nicholas.

— Bąknęli coś o pięciu.

— Jak myślisz, do ilu można ich podciągnąć?

— Siedmiu, siedmiu i pół, może ośmiu.

Poprzez mgłę zmęczenia, daleko i niewyraźnie, jak światło latarni za oknem w zimową noc, Nicholas zobaczył nowe życie, takie, o którym mówiła Samantha. Życie wolne od bezładu i pośpiechu, proste, wyzbyte wszystkiego, co nie jest sensem i radością.

— Osiem milionów dolarów? — głos Nicholasa był zachrypnięty. Trąc rękami kłujące powieki próbował przepędzić zmęczenie.

— Może tylko siedem — zastrzegł się Bernard — ale będę walczył o osiem.

— Mam ochotę na jeszcze jednego drinka — powiedział Nicholas.

— Znakomity pomysł — zgodził się Bernard i zadzwonił po sekretarkę.

Samantha miała włosy splecione w dwa warkocze, dżinsy z odciętymi nogawkami, odsłaniające jej długie, brązowe nogi, a nawet kiedy szła, ukazywały się również blade skrawki jędrnych, okrągłych pośladków. Okulary słoneczne zepchnęła na czubek głowy.

— Myślałam, że już nigdy nie przyjedziesz — powitała go przy barierce na lotnisku Miami International. Puścił bagaże i chwycił ją w ramiona.

— Ej, co to jest? — Nicholas dopiero po chwili zorientował się, że Samantha płacze. Podniósł jej brodę, oczy miała pełne łez. — Co się stało, malutka?

— Jestem po prostu taka szczęśliwa.

Nicholas zazdrościł jej głęboko tego rodzaju ekspresji. Płakać z radości; wydało mu się to szczytem człowieczeństwa. Pocałował ją, pocałunek był słony od łez. Ze zdumieniem poczuł, że coś ściska go w gardle.

Przepychali się przez tłumy ludzi na lotnisku, ale nikogo nie widzieli.

Nawet gdy wyszli z budynku portu lotniczego na słońce Florydy, obejmowała go oburącz w pasie, przez co szło mu się nie najwygodniej.

— Dobry Boże! — wykrzyknął Nick na widok samochodu, do którego go prowadziła. Była to furgonetka chevrolet w bardzo osobliwy sposób pomalowana. — Co to jest?

— To jest arcydzieło — śmiała się — a co, może nie jest?

Pojazd okrywała tęcza oraz fantastyczne krajobrazy lądowe i morskie.

— Sama to malowałaś? — Wyjął ciemne okulary z kieszeni na piersi ! oglądał uważnie mewy, palmy i kwiaty.

— To nie jest takie złe — broniła się. — Nudziło mi się i byłam przygnębiona bez ciebie, potrzebowałam czegoś, żeby sobie rozjaśnić życie.

Jeden fragment malowidła ukazywał zieloną, zwijającą się falę, a na jej froncie dwoje deskarzy i wdzięczną sylwetkę delfina. Przysunął się bliżej i rozpoznał w męskiej postaci swoje rysy. Każdy detal był odtworzony z pełną uczucia starannością i w rezultacie mężczyzna wyglądał jak coś pomiędzy Clarkiem Gablem i Supermenem, ale był jeszcze bardziej olśniewający.

— Z pamięci — powiedziała dumnie.

— To nadzwyczajne. Ale ja mam większe bicepsy i jestem przystojniejszy. Stwierdził, że mimo jaskrawych kolorów i sentymentalnego klimatu dzieło świadczy o niewątpliwym talencie.

— Nie spodziewasz się chyba, że pojadę czymś takim? Co by było, gdyby zobaczył mnie któryś z wierzycieli!

— No, niechże pan zrzuci z siebie tę urzędową, smutną skorupę. Właśnie rozpoczynasz wycieczkę na wyspy Hula-Gula i do pełni księżyca.

Zanim zapaliła silnik, popatrzyła na niego poważnie tymi swoimi błyszczącymi, wielkimi, zielonymi oczami.

— Na jak długo, Nicholas? Ile czasu mamy dla siebie tym razem?

— Dziesięć dni. Przykro mi, ale muszę być z powrotem w Londynie dwudziestego piątego. Zbliża, się wielka fala, naprawdę wielka. Opowiem ci o tym.

— Nie — nakryła dłońmi uszy. — Nie chcę nic słyszeć, nie teraz.

Prowadziła malowanego chevroleta z niedbałą perfekcją, szybko i bezbłędnie. Uśmiechem i potrząsaniem warkoczami odpowiadała na pełne uznania pozdrowienia mężczyzn w innych samochodach.

Nicholas zdziwił się, gdy zjechała z autostrady numer 95 i zaparkowała przed supermarketem.

— Żarcie — wyjaśniła i przewróciła zmysłowo oczami — zawsze potem jestem strasznie głodna.

Oprócz wielkiej torby jedzenia kupiła również butlę kalifornijskiego ries-Imga i nie pozwoliła Nicholasowi płacić.

— W tym mieście jesteś moim gościem.

Zapłaciła myto i wjechała na groblę Rickenbackera prowadzącą do Virginia Key.

— To są wydziały morskie uniwersytetu w Miami, a tam na molo znajduje się moje laboratorium, za białym kutrem rybackim, widzisz?

Niskie budynki tłoczyły się w rogu wyspy, pomiędzy oceanarium a nabrzeżami niewielkiego portu uniwersyteckiego.

— Nie zatrzymujemy się? — zdziwił się Nicholas.

— Żartujesz? — roześmiała się. — Do eksperymentu, który zamierzam teraz przeprowadzić, nie potrzebuję warunków laboratoryjnych.

Na pełnym gazie chevy przeleciał przez długi most pomiędzy Yirginia Key a Key Biscayne i pięć kilometrów dalej skręcił ostro w lewo, w wąską drogę gruntową. Jechali przez bujny nadmorski las tropikalny, w którym przeważały figowce i palmy, aż w końcu stanęli przed drewnianym domkiem tuż nad wodą.

— Mieszkam blisko mojego warsztatu — wyjaśniła Samantha i wbiegła na ganek z torbami zakupów.

— To twoje? — spytał Nicholas. Po obu stronach, za palmami, ledwie dawały się zauważyć stłoczone kondominia mieszkalne.

— Tato mi to zostawił. Kupił, kiedy się urodziłam — poinformowała z dumą Samantha. — Moja posiadłość rozciąga się odtąd—dotąd.

Zaledwie kilkaset metrów kwadratowych, ale Nicholas natychmiast zorientował się, jaka jest wartość tego spłachetka ziemi. Wszyscy na świecie chcą mieszkać nad wodą.

— To musi być warte milion.

— Na to nie ma ceny — powiedziała z przekonaniem. — Tak odpowiadam tym okropnym, spoconym, małym facetom z wielkimi cygarami. Tato zostawił to miejsce dla mnie i nikomu go nie sprzedam.

Teraz dumna i niecierpliwa zarządziła:

— Nie stój, Nicholas, mamy tylko dziesięć dni. Poprowadziła go do kuchni i uwolniła się od zakupów.

— Witaj w moim domu, Nicholas. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że tu jesteś. Chodź, pokażę ci wszystko. To jest salon. — Objęła go, po czym wyciągnęła mu koszulę zza pasa i gładziła po gołych plecach.

Salon był umeblowany po spartańsku; leżały i wisiały w nim głównie indiańskie kilimy i ceramika. Na środku salonu dżinsy bez nogawek spadły z Samanthy, a z Nicholasa spadła koszula.

— A to jest niespodzianka: sypialnia — pociągnęła go jedną ręką. Krótka koszulka nie zakrywała już jej pośladków, które skojarzyły się Nicholasowi z wiewiórką ziemną, co to nazbierała orzeszków i żuje z zapałem.

Mała sypialnia otwierała się ku plaży. Morska bryza unosiła firanki, a szum niskiej fali brzmiał jak równy oddech śpiącego olbrzyma.

Łoże jak na ten pokoik było za wielkie. Pobłyskiwało staromodnymi, mosiężnymi ozdobami, miało na sobie grubaśny, miękki materac i narzut? w setki kolorowych figur.

— Chyba nie przeżyłabym już ani dnia więcej bez ciebie — powiedziała rozplatając warkocze. — Przybyłeś jak odsiecz, w samą porę.

Zatopił dłonie we włosach Samanthy i pociągnął ją. delikatnie ku sobie.

I nagle życie Nicka znowu stało się proste i pełne wspaniałego ładu. Gierki, wykręty, kłamstwa i oszustwa były gdzieś, hen, niezmiernie daleko od tej małej drewnianej chatki nad brzegiem oceanu i od wielkiego, pobły-skującego mosiądzem łoża, które trzeszczało, skrzypiało i stękało akompaniując szczęściu o imieniu Samantha Silver.

Laboratorium Samanthy zajmowało prostokątną salę w budynku stojącym w wodzie na palach. Ciche mruczenie pomp elektrycznych mieszało się z pluskiem fal.

— To jest moje królestwo, a to moi poddani.

W królestwie było może ze sto zbiorników obwieszonych cewkami, butlami, przewodami. Nick podszedł do najbliższego akwarium i zerknął do środka. Był tam jeden wielki, słonowodny małż z rozchyloną dwudzielną skorupą. Akurat się posilał: miękkie, różowe mięso i plisowane skrzela marszczyły się i falowały w rytm pompowania i filtrowania wody morskiej. Do obu części muszli dochodziły cieniutkie druty miedziane, przyklejone na końcach klejem poliuretanowym.

— Co tu się dzieje? — zapytał Nicholas.

Przycisnęła wyłącznik i natychmiast zaczęła się powoli obracać rolka papieru zawieszona nad pojemnikiem. Pisak wykreślał na niej linię o powtarzającym się przebiegu: obniżenie i dwie kulminacje, pierwsza odrobinę wyższa niż druga, i znowu obniżenie.

— Podsłuchujemy go — powiedziała.

— CIA.

— Podsłuchujemy jego serce — roześmiała się. — Przepuszczam przez nie impuls elektryczny, serce ma grubość nie więcej niż milimetr, ale każdy skurcz zmienia opór i przesuwa pisak. Ten maluszek w akwarium nazywa się Spisula solidissima, jeden z piętnastu tysięcy gatunków dwuskorupowych.

— Co takiego ciekawego jest w jego sercu?

— Jest to najczulszy i najtańszy miernik zanieczyszczenia wody, jaki wynaleźliśmy do tej pory, a raczej — poprawiła się bez fałszywej skromności — jaki ja wynalazłam.

Wzięła go za rękę i poprowadziła wzdłuż rzędów zbiorników.

— Są wrażliwe — kontynuowała — nieprawdopodobnie wrażliwe na każde skażenie ich środowiska. Serce reaguje niemal natychmiast na każdy obcy element organiczny czy nieorganiczny, pojawiający się nawet w tak małej ilości, że wykryć mógłby go jedynie wysoko wykwalifikowany specjalista, uzbrojony w spektroskop.

Nicholas był coraz bardziej zainteresowany, gdy Samantha zaczęła przygotowywać próbki pospolitych zanieczyszczeń.

— Tu — podniosła probówkę — są węglowodory aromatyczne, należące do bardziej trujących składników ropy naftowej, a tu — wskazała na inną probówkę — tu rtęć w stężeniu stu cząstek na milion. Widziałeś zdjęcia japońskich dzieci z Kiojo, którym ciało odchodziło od kości? To była rtęć. Miły pierwiastek.

Wzięła jeszcze jedną probówkę.

— To PCB, produkt uboczny w przemyśle elektrotechnicznym, pełno go w rzece Hudson. Tu zaś tetrahydrofuran, cykloheksan, metylobenzen, wszystko przemysłowe produkty uboczne. Nie daj się zwieść obco brzmiącym nazwom. Kiedyś zobaczymy je w nagłówkach gazet nad doniesieniami o dzieciach rodzących się bez rąk lub nóg. Arszenik — pokazała następną probówkę — staromodna, klasyczna trucizna od Agathy Christie. A tu prawdziwy, żywy, koszmarny tatuś tych wszystkich trutek: kadm, w łatwo rozpuszczalnym związku z siarką. Przy stu cząsteczkach na milion jest równie zabójczy jak bomba neutronowa.

Włączyła zestaw monitorów EKG. Każdy pokazywał normalną, dwuwierzchołkową pracę serca zdrowych małży.

— Patrz, co będzie teraz — powiedziała.

Zaczęła wprowadzać substancje z probówek do poszczególnych akwariów. ^

— Stężenia są tak małe, że zwierzęta nie przeżywają żadnego wstrząsu, kontynuują odżywianie się i procesy rozrodcze, pojawiają się wyłącznie długofalowe objawy zatrucia organizmu.

Samantha była inną osobą: chłodnym, skupionym, precyzyjnie myślącym uczonym. Nawet biały fartuch, który nałożyła na koszulkę, zdawał się dodawać jej i lat, i powagi.

— Proszę, proszę — wskazała z ponurą satysfakcją na pisak elektrokardiografu, który zamiast dwóch wierzchołków zaczął kreślić linię z jednym, obłym wybrzuszeniem — typowe oddziaływanie węglowodorów aromatycznych.

Zniekształcony rytm pracy serca rejestrował się na papierowym bębnie bez końca, a Samantha przeszła do następnego zbiornika.

— Widzisz obniżone partie krzywej elektrokardiogramu? Zauważasz przyspieszenie skurczów. To kadm w stężeniu dziesięć do miliona, przy stu cząstkach na milion zabija wszystkie morskie organizmy, przy pięciuset powoli zabije człowieka, a przy siedmiuset, w powietrzu lub wodzie, zabije go bardzo szybko.

Zainteresowanie Nicholasa przeszło w fascynację i ochoczo pomagał Samancie w zapisywaniu danych oraz kontrolowaniu dozowania i stężeń. Powoli je podwyższali, aparatura pokazywała coraz wyraźniejsze zaburzenia w pracy serca i wreszcie przedśmiertne konwulsje.

— Makabra — powiedział Nicholas obserwując proces niszczenia i zabijania.

— Tak — zgodziła się. — Śmierć zawsze jest makabrą. Te organizmy mają jednak tak prymitywny system nerwowy, że nie odczuwają bólu w taki sposób jak my. Wyobraź sobie jednak zatruty cały ocean, jak jedno z tych akwariów, wyobraź sobie nieprawdopodobne męki milionów ptaków, ssaków, fok, delfinów, wielorybów. I pomyśl, co stałoby się z samym człowiekiem.

— Ale teraz jestem głodna — oświadczyła zdejmując biały fartuch i zerkając w stronę okna. — Nic dziwnego, jest już ciemno!

Pospiesznie uporządkowali laboratorium, sprawdzili pompy i inny pracujący sprzęt.

— W ciągu pięciu godzin przetestowaliśmy ponad sto pięćdziesiąt próbek skażonej wody i uzyskaliśmy dokładne dane charakteryzujące prawie pięćdziesiąt niebezpiecznych substancji. Jedna próbka kosztowała około pięćdziesięciu centów — zgasiła światła. — Zebranie tych danych przy użyciu spektroskopu kosztowałoby prawie dziesięć tysięcy dolarów i zajęłoby dwa tygodnie zespołowi specjalistów.

— To imponujące. Sprytna z ciebie baba. Podziwiam cię.

— Nie pogniewasz się, jeśli się z tobą pokażę? — spytała, gdy wsiedli do psychodelicznego chevroleta.

— Co to znaczy?

— Zespół spotyka się dzisiaj przy krewetkach. Potem się śpi na łodzi, a nazajutrz rusza na znakowanie ryb. Ale my nie musimy koniecznie iść na te krewetki, możemy zrobić sobie w domu kotlety i napić się wina.

Nicholas widział jednak wyraźnie, że ona bardzo chce, aby poszli.

Był to stary, szesnastometrowy sejner z niezgrabną sterówką, podobną do budki wartownika lub do sławojki. Mimo niedawnego malowania wyglądał jak stara krypa. Przycumowano go do końcówki uniwersyteckiego mola.

„Tricky Dicky" — Nicholas odczytał nazwę na niezbyt foremnie zaokrąglonej, wysokiej rufie.

— Kochamy tę łajbę — powiedziała Samantha wchodząc na wąski, chwiejący się trap. — To jedna z czterech uniwersyteckich jednostek. Reszta to bardzo nowoczesne, sześćdziesięciometrowe statki, ostatni krzyk techniki, ale „Dicky" jest jedyny na krótkie wyprawy na zatokę i wzdłuż wysepek Keys. Poza tym służy jako nasz wydziałowy klub.

Główna kabina miała surowy, klasztorny wystrój: gołe deski, twarde ławy.

A jednak wokół pojedynczego, długiego stołu było tłoczno jak w modnej dyskotece. Młodzi ludzie, wszyscy w wyblakłych dżinsach i koszulkach z krótkimi rękawami. Po stroju więc ani po długości spłowiałych na słońcu i zmierzwionych przez wiatr włosów nie sposób było rozpoznać płci.

Powietrze gęste było od intensywnego zapachu pieczonych zatokowych krewetek i topionego masła, a na stole stały galonowe dzbany kalifornijskiego wina.

— Hej! — zawołała Samantha przekrzykując głosy namiętnych dyskutantów i salwy śmiechu kwitujące co zabawniejsze żarty. — To jest Nicholas.

Wrzawa nieco przycichła i wszyscy patrzyli na Nicka z zainteresowaniem, które było woalką przysłaniającą wrogość zwartej, zgranej grupy wobec intruza. On też spoglądał na nich uważnie, nie unikając żadnej pary oczu, i od razu zorientował się, że mimo nieformalnych strojów, paru ekstrawaganckich fryzur i mnogości brodaczy jest to krąg typu elitarnego. Nie było ani jednej twarzy nieinteligentnej, żadnego mętnego spojrzenia, natomiast wyczuwało się w nich wszystkich specyficzną dumę i świadomość własnej wartości.

U szczytu stołu siedziała okazała postać, najstarszy mężczyzna z całego zgromadzenia, prawdopodobnie co najmniej w wieku Nicka, bo srebrne kosmyki jaśniały w jego brodzie, a twarz miał pooraną i spaloną przez lata przebywania na silnym słońcu i wietrze.

— Cześć, Nick — zagrzmiał. — Nie będę udawał, że nigdy o tobie nie słyszałem. Dzięki Samancie jesteś jednym z lepiej nam znanych stworzeń morskich...

— Och przestań, Tom Parker — przerwała mu ostro Samantha, wszyscy się roześmiali, atmosfera się rozluźniła i pozdrawiano Nicka.

— Cześć, Nick, jestem Sally-Anne.

Pierwsza przedstawiła się ładna dziewczyna o niebieskich oczach za okularami w drucianej oprawie i wręczyła mu ciężki kubek wina.

— Nie mamy za wiele szklanek, myślę, że wystarczy wam na spółkę z Samantha. — Przesunęła się, robiąc im trochę miejsca na ławie, ale i tak Samantha musiała usiąść Nickowi na kolanach. Wino było czerwone, mocne i młode, ale pili je z takim samym smakiem jak chateau lafitte, rocznik pięćdziesiąty trzeci.

— Tom jest profesorem wydziału biologicznego, jest świetny. Po tobie to mój drugi ulubiony mężczyzna na świecie — szepnęła Samantha Nickowi do ucha.

Z kuchni wyszła kobieta z wielkim półmiskiem jasnoróżowych krewetek i czarą roztopionego masła. Rozległ się gromki aplauz i wszyscy bezwstydnie rzucili się na jedzenie.

Kobieta, wysoka, szczupła i sprężysta, o inteligentnej twarzy i ciemnych głosach splecionych w warkocze, była starsza niż reszta towarzystwa, nie licząc Toma Parkera. Zatrzymała się przy nim i objęła go ramieniem w geście wielkiej zażyłości.

— To Antoinette, jego żona.

Kobieta usłyszała tę informację i uśmiechnęła się przez stół. Ciemnymi, łagodnymi oczami patrzyła uważnie na Nicholasa, po czym zrobiła kółeczko z kciuka i palca wskazującego i tym znakiem aprobaty machnęła ku Samancie. Ponownie zniknęła w kuchni.

Krewetki nie zdominowały jednak dyskusji, której tor biegł zygzakiem: od leciutkich żartów i przekomarzań po najpoważniejsze zagadnienia. Szeroka wiedza i bystrość umysłów była ewidentna. Uderzała precyzja sformułowań, padały błyskawiczne, cięte riposty i tylko palce tkwiły w krewetkach, wyłuskując kawałki smakowitego mięsa, by potem odciskać tłuste linie papilarne na kubkach z winem.

— Hank Petersen robi doktorat na temat tuńczyka niebieskopłetwego, jego tarła i migracji. Jutro będzie prowadził znakowanie.

Samantha mówiła Nicholasowi parę słów o każdym, kto się odzywał.

— A to Michelle Rand, u nas tylko czasowo. Ona jest z University of California Los Angeles, zajmuje się delfinami i wielorybami.

Nagle wszyscy zaczęli mówić z irytacją o nieodpowiedzialnym kapitanie tankowca, który przed tygodniem wypłukał zbiorniki swojego statku na środku Cieśniny Florydzkiej, pozostawiając trzydziestomilową plamę na Golfsztro-mie. Zrobił to pod osłoną nocy i zmienił kurs natychmiast, gdy wypłynął na pełny ocean.

— Zdjęliśmy mu odciski palców — Tom Parker był jak rozwścieczony niedźwiedź — złapaliśmy go na gorącym uczynku.

Nick wiedział, że zdjęcie odcisków palców to w tutejszym żargonie spektroskopowy obraz pobranych próbek plamy. Coast Guard pobiera próbki ze zbiorników domniemanego sprawcy, następnie porównuje się i identyfikacja jest stuprocentowa.

— Ale problem w doprowadzeniu sukinsyna przed sąd — kontynuował Tom Parker. — Kiedy kuter patrolowy Coast Guard podszedł do niego, było to już w odległości pięćdziesięciu mil od naszych wód terytorialnych, a drań Jest zarejestrowany w Liberii. Sporządziliśmy wykaz takich wypadków i na ostatniej konferencji morskiej przedstawiłem propozycje zmiany stanu rzeczy.

Nick po raz pierwszy włączył się do ogólnej rozmowy przy stole. Mówił im o trudnościach przy stanowieniu prawa w skali międzynarodowej, wymienił problemy już rozwiązane, kwestie będące w toku i sprawy, którymi trzeba się pilnie zająć, aby chronić morza.

Mówił ze spokojem i zwięźle, a Samantha znowu zauważyła i pęczniała dumą, że Nicholasa Berga wszyscy słuchają z wyjątkową uwagą. Gdy skończył, zwracali się do niego zewsząd. Formułowali pytania ostro, tnąc materię jak skalpelem. Odpowiadał im w ten sam sposób — precyzyjnie i jednoznacznie. Jego absolutna znajomość przedmiotu spowodowała natychmiastową zmianę w nastawieniu grupy. Patrzyli na niego z respektem i dawali wręcz do zrozumienia, że należy do nich, należy do elity.

Tom Parker u szczytu stołu słuchając go marszczył brew i kiwał potakująco głową. Ramieniem otaczał smukłą talię Antoinette.

Tom Parker wypatrzył odpowiednie ryby czterdzieści mil od brzegu, w miejscu, gdzie wyraźnie zaznaczał się błękitny i ciepły, dążący ku północy Golfsztrom. Ptaki wykazywały tam wielką aktywność, pikując ze złożonymi skrzydłami spod burzowych cumulonimbusów, które sinymi kłębami przesłaniały horyzont. Ptaki były jak białe, świetliste, sterowane pociski, wbijając się w wodę powodowały drobne eksplozje mglistego dżdżu. Po paru sekundach ukazywały się znowu na powierzchni, rozciągając szyje dla przełknięcia zdobytego kęsa, i startowały do spiralnego lotu, by po uzyskaniu odpowiedniej wysokości runąć z góry po następny łup. Były ich setki, wirowały i opadały jak płatki śniegu.

— Sardele — mruknął Tom Parker. Powierzchnię wody pod stadem ptaków wzburzyła masa rozszalałych rybek. — Pewnie bonito dobierają się do ławicy — dodał.

— Nie — nie zgodził się Nick — to są tuńczyki.

— Pewien jesteś? — wyszczerzył się zaczepnie Tom.

— Sądząc po sposobie, w jaki trzymają sardele, to tuńczyki.

— Załóżmy się o pięć dolarów — zaproponował Tom i zakręcił kołem sterowym, a silnik dieslowski ryknął rozpędzając „Tricky Dicky" do maksimum.

— Zakład stoi — zgodził się Nick i w tym momencie obydwaj zobaczyli wyraźnie wyskakującą rybę. To była błyszcząca torpeda długości ramienia mężczyzny. Wyleciała na dwa metry w powietrze, przekręciła się w locie i uderzyła o wodę z hukiem doskonale słyszalnym mimo ryczącego

— Tuńczyki — stwierdził Nick. — Tuńczyki ławicowe, mają po kilo.

— Pięć dolarów twoje — zaburczał z umiarkowanym rozgoryczeniem Tom. — Muszę z tobą uważać, skurczybyku — klepnął Nicka tak serdeczni6 w plecy, że aż mu zęby zadzwoniły. — Okay, ludzie, to tuńczyki — ogłośił Tom na cały pokład.

Zrobił się ruch na pokładzie, zaczęli szykować linki. To miało być przedstawienie Hanka, najwybitniejszego eksperta. Nikt na świecie nie wiedział więcej od niego o szlakach wędrówek tuńczyków, ich rozmnażaniu, łańcuchach pokarmowych, ale Nick szybko stwierdził z przekąsem, że jeśli chodzi o łapanie, to tuńczyki nie miały powodu obawiać się Hanka.

Z Toma Parkera również marny był rybak. Szarżował na swoim „Tricky picky" przez sam środek ławicy, siejąc panikę wśród ptaków i ryb. Tylko przypadkowi należy zawdzięczać, że jeden naukowiec złapał coś z rufy. Długo trwała nerwowa szarpanina, reszta wyprawy kibicowała gromko i wreszcie nieszczęsny, młodziutki tuńczyk został przeciągnięty przez reling. Miotał się i skakał po pokładzie tłukąc ogonem o deski, ścigany przez cały zastęp uczonych, którzy zamiast ryby musieli jednak łapać równowagę, mocno zachwianą na pasmach śluzu pozostawianych przez tuńczyka. W końcu wszakże rybę osaczono i rozpoczęły się próby przyczepienia do jej ogona plastikowej metryczki. Trzy pierwsze podejścia okazały się zupełnie nieudane, a jedno o mały włos nie zakończyło się zamocowaniem metryczki na pupie Samanthy, która uklękła przy rybie.

— Często to robicie? — spytał Nick wyrozumiale.

— W tym składzie po raz pierwszy. — Tom Parker był wyraźnie zakłopotany.

Chcieli już wyrzucić rybę za burtę, choć nie byli pewni, czy jej nie zaszkodzili. Kolczastą spinkę metryczki zawieszono bowiem w miejscu niewłaściwym, zbyt blisko ważnych narządów, co mogło spowodować śmierć tuńczyka, a jeśli nawet nie, to niewykluczone, że nadwerężył się poważnie, stawiając rozpaczliwy opór na pokładzie, czego liczne krwawe ślady wciąż były widoczne. Unosił się na wodzie brzuchem do góry, nie reagując na błagania zasmuconej Samanthy.

— Płyń, rybko, ocknij się i płyń!

— Nie miałbyś za złe, gdybym tym pokierował? — spytał Nick, a Tom oddał mu komendę bez dyskusji.

Nicholas wybrał czterech najsilniejszych i najzręczniejszych młodych ludzi i zademonstrował im, jak operować ciężką liną z japońską przynętą piórową. Rozstawił ich przy relingu prawej burty i każdemu dodał osobę gotową do natychmiastowego znakowania. Hanka Petersena posadził na dachu sterówki, by notował wyciągnięte ryby i podawał numery metryczek.

W ciągu godziny znaleźli następną ławicę, Nicholas okrążył ją, pomagając trującym tuńczykom w skupieniu szalejących sardeli przy powierzchni, a potem zablokował ster „Tricky Dicky" w skrajnym, prawym położeniu. Sejner krążył dookoła ławicy ze stałą prędkością, Nick zaś wyszedł ze sterówki na pokład.

Sardele, zamknięte w pułapce, młóciły powierzchnię wody, a przez ten kocioł srebrzystej kipieli przelatywały raz po raz ciemne torpedy głodnych tuńczyków.

W ciągu paru minut czterej rybacy Nicka złapali rytm. Niemal natychmiast po wyrzuceniu przynęty mieli tuńczyki na haczykach, sprawnie wyciągali liny, pracując z ręką uniesioną nad głową. Następnie oburącz wyszarpywali ryby z wody i chwytali je pod lewe ramię. Nicholas nauczył ich sprawnego wyjmowania haka z gardzieli, tak by nie pokaleczyć delikatnych skrzeli. Podczas tej operacji asystent wpinał metryczkę w gruby mięsień płetwy grzbietowej. Oznaczone tuńczyki wrzucali ponownie do wody w tak dobrej kondycji, że natychmiast rzucały się na stłoczone sardele, by kontynuować ucztę.

Każda plastikowa metryczka miała numer i sformułowaną w pięciu językach prośbę o odesłanie jej, w wypadku złowienia ryby, na uniwersytet w Miami z podaniem daty i miejsca połowu. W ten sposób można poznać szlak i tempo dorocznej wędrówki ławic tuńczyków dookoła świata. Z tarlisk gdzieś na Karaibach posuwają się one z Golfsztromem na północ, a potem ku wschodnim wybrzeżom Atlantyku, dalej na południe aż do Przylądka Dobrej Nadziei. Po drodze niektóre ławice robią wypady na Morze Śródziemne, choć w ostatnich latach rzadziej, co ma pewnie związek z rosnącym zanieczyszczeniem tych wód. Od Przylądka Dobrej Nadziei kierują się na wschód, mijają od południa Australię, by potem zatoczyć olbrzymi krąg wokół Pacyfiku. Na tym etapie są szczególnie mocno trzebione przez Japończyków, operujących longliną, i tuńczykowce kalifornijskie. Ryby, które to wszystko przetrwają, ratują się ucieczką w straszne, lodowate wody wokół Hornu, a stamtąd z powrotem ku tarliskom na Karaibach.

Wracając siedzieli na pokładzie, pili piwo i rozmawiali. Nicholas patrzył z wielką przyjemnością na tych młodych; byli inteligentni i pełni zapału, całkowicie zaś obca była im pazerność, która szpeci tylu ludzi.

Tom Parker zmiażdżył w swojej wielkiej dłoni pustą puszkę po piwie, jakby była z papieru, i sięgnął po dwie pełne. Jedną rzucił Nicholasowi, co było drobnym gestem uznania. Nicholas przepił do niego w odpowiedzi.

Samantha opierała się o plecy Nicka i podziwiała efektowny zachód słońca w purpurach i amarantach. Nicholas pomyślał, jak przyjemnie byłoby d° końca życia robić takie rzeczy i w takim towarzystwie. I

W pokoju Toma Parkera półki sięgały do sufitu, wypełnione setkafl11 f przyrodniczych okazów w butelkach i książkami.

Gospodarz siedział w obrotowym fotelu przy zagraconym biurku.

— Sporo się przy tobie nauczyliśmy, Nicholas. Muszę cię przeprosić za ten falstart.

— Ale w sumie ciekawe doświadczenie, prawda?

— I nawet nie takie to trudne. Zostawiłeś ślad po sobie, jak... — szukał właściwego porównania — jak grizzly w pasiece, skurczybyku. Masz sporo dokonań na koncie.

— Starałem się — przyznał Nicholas.

— Piwo?

Tom podszedł do lodówki opatrzonej ostrzeżeniem „Eksponaty zoologiczne. NIE OTWIERAĆ".

— Dla mnie za wcześnie.

— Dla mnie nigdy nie jest zbyt wcześnie na piwo.

Tom wyjął zroszoną puszkę millersa i nawiązał do odpowiedzi Nicholasa.

— Tak, starałeś się. Czy to nie jest dziwne, że wokół pewnych ludzi zawsze się coś dzieje?

Ponieważ Nicholas nie odpowiadał, Tom pociągnął piwa, oblizał wąsy i mówił dalej:

— Potrzebujemy tu człowieka, który umie działać. Obmyślenie wszystkiego to jedna sprawa, a druga to wprowadzenie zamiaru w działanie. Wiem, jakie są twoje dokonania. Słyszałem, jak mówisz, widziałem, jak się ruszasz, a to się liczy. Ale najważniejsze jest to, że ciebie wszystko obchodzi, że tobie zależy. Obserwowałem cię uważnie, Nick, i wiem na pewno, że ciebie rzeczywiście diabełnie to wszystko obchodzi, w taki sposób jak i nas obchodzi.

— Mówisz, jakbyś proponował mi pracę, Tom.

— Nie zamierzam bawić się w żadne wstępy, Nick, proponuję ci pracę. Wiem — machnął swoją wielką łapą — jak bardzo jesteś zajęty, dlatego oferuję ci profesurę, która nie musiałaby kolidować z innymi twoimi obowiązkami. Potrzebowalibyśmy odrobiny twojego czasu, gdy przychodzi nam wykłócać się i negocjować w Waszyngtonie. Prosilibyśmy ciebie, gdyby trzeba tam wesprzeć naszą sprawę, abyś trafił do właściwych drzwi. Potrzebujemy kogoś, przed kim takie drzwi się otwierają ze względu na reputację, i zarazem kogoś, kto zna na wylot praktykę morską, zna ludzi morza, w tym i tych, którzy morze niszczą. Chcemy, aby był z nami biznesmen z tęgą głową, biegły w ekonomice handlu morskiego, który zbudował i eksploatuje tankowce. Taki ktoś, kto, rozumiejąc rangę potrzeb człowieka, stale walczy o to, by ich zaspokajanie, zdobywanie protein i paliw nie prowadziło do zamiany mórz w wodne pustynie.

Tom przepłukał gardło piwem, obserwując jak Nicholas reaguje na jego mowę, a kiedy nie doczekał się zachęty, kontynuował, przekonując jeszcze usilniej.

— Jesteśmy specjalistami i pewnie rzeczywiście mamy zawężone spojrzenie specjalistów. Patrzą na nas jak na sentymentalnych lunatyków, czarnowidzów, długowłosych uniwersyteckich hippisów. Chodzi o to, żeby był z nami ktoś, mówiąc brzydko, z wejściem do establishmentu. Cholera, Nicholas, jak ty wejdziesz do komisji Kongresu, to te pryki przebudzą się ze starczej drzemki i nasza sprawa zostanie wysłuchana.

Nicholas wciąż milczał.

— Co możemy ci zaoferować w zamian? — Tom był już nieco zdesperowany milczeniem Nicholasa. — Wiem, że nie brakuje ci grosza, a to byłoby marne dwanaście tysięcy na rok, ale profesor nadzwyczajny to przyzwoity tytuł. Może się zresztą na tym nie skończy, nieco później realny jest profesor zwyczajny, katedra oceanologii stosowanej albo inna, dobrze brzmiąca godność, nad którą pomyślimy. Nie wiem Nick, co jeszcze mógłbym ci obiecać oprócz tego wspaniałego uczucia, kiedy zrobi się dobrze coś trudnego i potrzebnego.

Skończył, już zabrakło mu słów i tylko zasmucony kiwał swoją wielką, kudłatą głową.

— Nie interesuje cię to? — spytał.

— Kiedy zaczynam? — odpowiedział mu pytaniem Nick, a kiedy twarz Toma pękła w wielkim, radosnym uśmiechu, dodał: — No, teraz mam ochotę na piwo.

Woda była tak chłodna, że dodawała wigoru. Nick i Samantha wypłynęli na odległość, z której brzeg, w gasnącym świetle dnia, ledwie rysował się na horyzoncie. Zawrócili i aż do plaży płynęli obok siebie. Nikt więcej już się nie kąpał, od domów niosły się słabo słyszalne dźwięki muzyki.

To był właściwy moment, żeby jej powiedzieć. Zaczął od oferty szejków na kupno Ocean Towage and Salvage.

— Sprzedasz? — spytała cicho. — Nie sprzedasz?

— Za siedem milionów dolarów na rękę? Czy ty wiesz, ile to pieniędzy?

— Do tylu nie umiem liczyć — przyznała. — Ale co będziesz robił, kiedy sprzedasz? Nie mogę wyobrazić sobie ciebie grającego w golfa i bridża przez resztę życia.

— Według umowy prowadziłbym dla nich Ocean Salvage jeszcze przez dwa lata. A oprócz tego dostałem propozycję, która wypełni mi cały wolny czas.

— Co takiego?

— Profesor nadzwyczajny na uniwersytecie w Miami. Przyciągnęła go, żeby spojrzeć w oczy.

— Kpisz sobie ze mnie?

— To tylko na początek — dodał. — Za jakieś dwa lata, kiedy skończę z Ocean Salvage, może być profesor zwyczajny i katedra oceanologii stosowanej.

— E, czy to prawda?

— Tom chce, abym walczył o sprawy środowiska w kręgach decydentów. Będę naciskał na legislatorów i ożywiał konferencje morskie, coś w rodzaju rewolwerowca na usługach Green Peace...

— Och, Nicholas, Nicholas!

— Dobry Boże, znowu płaczesz?

— Nie mogę się powstrzymać.

Wtuliła mu się w ramiona, wciąż mokra, oklejona piaskiem plaży i zimna. Ale drżała z radości.

— Czy wiesz, co to znaczy, Nicholas? Ty nie zdajesz sobie sprawy z tego, co to oznacza.

— Powiedz mi, co to oznacza.

— To znaczy, że w przyszłości będziemy mogli wszystko robić razem. Będziemy razem pracować i razem się bawić, będziemy razem żyć, tak jak to powinno być z kobietą i mężczyzną — wydawała się oszołomiona wspaniałością tej wizji.

Spłukali piasek i sól, tłocząc się razem w pełnej aromatycznej pary kabinie prysznica. Potem leżeli razem w ciemności, a szum morza stanowił muzyczne tło dla planów i marzeń, które snuli.

Gdy tylko jedno z nich docierało na granicę snu, drugie przypominało sobie o czymś niezmiernie ważnym i rozmowa trwała bez końca.

— Muszę być we wtorek w Londynie, a 7 kwietnia wodujemy „Sea Witch".

— Ja nie słucham — wyszeptała. — Zatkałam sobie uszy.

— Czy zwodowałabyś statek, to znaczy rozbiła szampana o burtę i nadała mu imię?

— Właśnie odzyskałam słuch.

— Jules byłby w siódmym niebie.

— Nicholas, nie mogę spędzić życia na kursowaniu tam i z powrotem przez Atlantyk. Mam przecież pracę.

— Peter tam będzie. To moja łapówka.

— To są niedozwolone metody — zaprotestowała.

— Przyjedziesz?

— Wiesz, że przyjadę, ty nadobny łapówkarzu. Nie mogę tego stracić, choćby nie wiem co — dotknęła wargami jego ucha. — Czuję się zaszczycona.

— Obydwie jesteście morskie czarownice.

— A ty jesteś czarodziej.

— Sea witch and warlock, morska czarownica i czarodziej — zachichotał — Razem będziemy robić cuda.

— Wiesz co, pewnie to bezczelność z mojej strony, ale ponieważ jesteśmy i tak oboje całkiem rozbudzeni i jest dopiero druga w nocy, nie mógłbyś więc zrobić ze mną jeszcze raz tych swoich czarów, bajecznie będę wdzięczna?

— Z nieziemską przyjemnością.

Wychodząc z konsulatu amerykańskiego Nicholas zorientował się, że ma jeszcze czas. Wolniejszym krokiem przeszedł więc przez Place de la Concorde, choć mżył deszczyk i malutkie krople osadzały się na jego płaszczu. Lazarus czekał już jednak w umówionym miejscu, pod statuą na narożniku koło dowództwa marynarki wojennej.

Był dokładnie osłonięty przed zimnem, cały w posępnych granatach, z kaszmirowym szalem zawiązanym pod szyją, w ciemnogranatowym kapeluszu naciśniętym tak mocno, że opierał się na brwiach, kryjąc całkowicie blade, wybrzuszone czoło.

— Chodźmy w jakieś cieplejsze miejsce — zaproponował Nick, nie bawiąc się w żadne powitalne grzeczności.

— Nie — odrzucił pomysł Lazarus patrząc przez grube, deformujące soczewki okularów. — Przejdźmy się — i poprowadził Nicholasa do bulwaru Sekwany i dalej w stronę Petit Palais.

W tak żałosną pogodę byli jedynymi spacerowiczmi, ale uszli ze czterysta metrów, zanim Lazarus całkowicie się co do tego upewnił i zanim dostosował swoje drobienie nogami do kroków Nicka. Coś, jakby przechadzać się z Toulouse-Lautrekiem, uśmiechnął się Nick do siebie. Kiedy Lazarus zaczął mówić, nadal oglądał się uważnie za siebie, a gdy mijało ich dwóch brodatych, algierskich studentów, zamilkł, dopóki nie zniknęli.

— Wiesz, że nie dostaniesz nic na piśmie? — zapiszczał.

— Mam magnetofon w kieszeni — powiedział Nick.

— Dobrze, masz prawo nagrywać.

— Dziękuję — mruknął ozięble Nick.

Lazarus zamilkł, a Nick miał wrażenie, że w małym wywiadowcy następuje wymiana rolki z nagraniem. Kiedy zaczął mówić, jego głos brzmiał inaczej, jeszcze bardziej monotonnie i elektronicznie, jakby płynął z automatu.

Najpierw szła recytacja o krążeniu udziałów trzydziestu trzech firm składających się na korporację Christy Marinę. Wszystko, co zdarzyło się w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy.

Człowieczek podawał to monotonnie, w jednostajnym tempie, wydawało się, że odczytuje kartoteki. Musiał w każdym razie mieć do nich dostęp, pomyślał Nick, bo wymieniał daty, liczbę akcji, firmę odstępującą i firmę nabywającą. Nawet transfer akcji do Ocean Salvage and Towage i przekazanie udziałów Christy Marinę w przeciwnym kierunku; wszystko cytował z detalami i bezbłędnie, można więc było ufać wszelkim innym informacjom. Imponująca demonstracja kompletnej wiedzy i fenomenalnej pamięci.

Lazarus zatrzymał się na rogu Pól Elizejskich i ulicy la Boetie. Nicholas spojrzał w dół i stwierdził, że niekształtny nos rozmówcy jest purpurowy z zimna, a jego właściciel oddycha chrapliwie i z ogromnym trudem, najwyraźniej sforsował się spacerem. Domyślił się, że ma do czynienia z astmatykiem. Jakby na potwierdzenie, Lazarus wyjął srebrnoturkusowe pudełeczko i połknął jedną różową kapsułkę. Następnie poprowadził Nicholasa do holu kina i kupił dwa bilety.

Grali film porno, francuską wersję Deep Throat, zatytułowaną George Profonde. Napisy nie dawały się odczytać, a francuski dubbing był fatalnie zsynchronizowany. Kino świeciło pustką, siedli więc z tyłu w kompletnej izolacji.

Lazarus patrzył bez mrugnięcia okiem na ekran i przystąpił do prezentowania drugiej części swojego raportu. Była to detaliczna analiza obiegu pieniądza wewnątrz Christy Marine Group i Nick ponownie zdumiał się głębią penetracji.

Wyłaniał się z tego precyzyjny układ cyrkulacji ogromnych sum przenoszonych we właściwym momencie na właściwe miejsce przez wielkiego taktyka. Geniusz Duncana Alexandra był w tym mechanizmie tak łatwy do zidentyfikowania jak jego podpis z zawijasami przy „A" i „X". Nagle jednak w raporcie pojawiły się fakty świadczące o zacinaniu się aparatu: przerwy w transferach, luki, nielogiczności, kuranty tego zegara brzmiały zdecydowanie fałszywie. Lazarus zamknął ten rozdział sprawozdania opisem stanu konta korporacji sprzed czterech dni. Wnioski były oczywiste; Duncan wprowadził Christy Marine w bardzo niebezpieczną strefę.

Nicholas siedział zagłębiony w pluszowym fotelu z rękami w kieszeniach płaszcza i patrzył niewidzącymi oczami na nieprawdopodobne wyczyny Miss Lovelace. Lazarus zaś wyjął pojemnik z aerozolowym rozpylaczem i wdmuchnął sobie do gardła drobną mgiełkę, co mu wyraźnie przynosiło ulgę.

Następna partia raportu Lazarusa była poświęcona ubezpieczeniom, ze szczególnym uwzględnieniem ubezpieczeń statków Christy Marinę. Duncan Wykorzystywał w tym zakresie firmę London and European Insurance and Banking, która przedstawiała się jako niezależny bank, ale w gruncie rzeczy była własnością Christy Marinę. Ubezpieczała ona wszystkie statki CM, a potem ubezpieczenia te sprzedawała na rynku, rozkładając w ten sposób ryzyko na większą liczbę kompanii. Ale mimo wszystko główny ciężar finansowy w wypadku roszczeń spadał na ubezpieczyciela wewnętrznego Nicholas w swoich czasach zażarcie zwalczał pomysł samoubezpieczania a ryzyko z nim związane odczuł dotkliwie Duncan po wypadku „Golden Adventurera".

Ostatnim statkiem omawianym przez Lazarusa był „Golden Dawn". Nicholas ruszył się nerwowo w fotelu na sam dźwięk tej nazwy i niemal natychmiast zorientował się, że w tej sprawie jest coś dziwnego.

— Armator Christy Marinę nie zwrócił się o klasyfikację tego statku do Lloyda — relacjonował Lazarus, a Nicholas wiedział już o tym. — Jednostka została jednak zaliczona do pierwszej klasy przez kontynentalne towarzystwo klasyfikacyjne.

Było o wiele łatwiej zdobyć pierwszą klasę u konkurentów Lloyda, ale, oczywiście, taki certyfikat miał nieporównanie mniejszą wartość niż prestiżowy Al słynnej londyńskiej instytucji.

— Ubezpieczenie jest również realizowane poza Lloydem, tak więc ryzyko ponosi znowu głównie London and European Insurance.

„Po raz kolejny Duncan ubezpiecza sam siebie" — pomyślał ponuro Nicholas.

Lazarus wymienił jeszcze paru pomniejszych ubezpieczycieli, ale to było niejasne, natomiast pewne, że odgrywają rolę marginalną. Jedynie dokładna analiza liczb mogła umożliwić Nicholasowi rozpoznanie rzeczywistych pociągnięć Duncana, oszacowanie, ile jest prawdziwego ubezpieczenia, a ile blefu, pozorów stwarzanych dla inwestorów, że ich ryzyko jest asekurowane i ich inwestycja ma finansową osłonę.

Parę nazw spośród dodatkowych ubezpieczycieli i reasekuratorów Lazarus wymieniał już wcześniej, jako nazwy firm przejmujących pakiety akcji Christy Marinę.

Czy Duncan kupuje ubezpieczenie za kapitał swojej firmy? Czy kupuje, zastanawiał się Nicholas, po wygórowanych cenach? Musi mieć ubezpieczenie, bez niego banki, które pożyczyły pieniądze na budowę monstrualnego tankowca, zaczęłyby natychmiast energicznie ryć pod Duncanem. Jego akcjonariusze zrobiliby mu piekło. Nie, Duncan Alexander musiał mieć jakieś ubezpieczenie, choćby całkiem papierowe, lipne, taki rodzaj kazirodczego kręgu, wąż zjadający własny ogon.

Ale to wszystko było tak zręcznie zagmatwane, splątane, że tylko osobista, doskonała orientacja Nicka w Christy Marine pozwalała mu dostrzec rzeczywisty stan za gęstwą pozorów. Zespół zawodowych kontrolerów być może potrzebowałby lat na rozpoznanie misternej tkanki oszustwa.

Nicholas w pierwszym odruchu chciał pędzić do głównych wierzycieli Duncana, do tych, którzy sfinansowali budowę „Golden Dawn". Już po chwili jednak zwątpił w sensowność tego pomysłu. W gruncie rzeczy nie dysponował faktami. Wszystko, co miał, to domniemania lub, z pozycji mniej życzliwych, insynuacje. Zanim fakty uda się zebrać ł ujawnić, „Golden Dawn" będzie na otwartym morzu, z milionem ton paliwa w zbiornikach. Duncan tnoże nawet zdobyć tyle czasu, że doczeka się zysku i sprzeda kolosa jakiemuś Grekowi lub Chińczykowi, operującemu poza jakąkolwiek kontrolą. Sam to zresztą zapowiadał. Niełatwo powstrzymać Duncana Alexandra, myśleć inaczej byłoby szaleństwem. Nawet gdyby wierzyciele dowiedzieli się o mizerii ubezpieczenia „Golden Dawn", czyż sprawy nie zaszły za daleko? Czyż nie przystaliby w końcu na ryzyko, nieco je rozpraszając i może tylko trochę mocniej zacisnęliby finansową pętlę na szyi Duncana? Nie, to nie był sposób na zatrzymanie go, Duncana trzeba zmusić do modyfikacji statku, do nadania mu standardu bezpieczeństwa przewidzianego w oryginalnym projekcie Nicholasa.

Lazarus zakończył rozdział o ubezpieczeniach i podniósł się nagle z fotela, akurat w momencie, gdy Miss Lovelace zabierała się do zrobienia czegoś całkiem niemożliwego.

Nick z ulgą wyszedł na chłód paryskiego wieczoru. Lazarus prowadził go przez Ósmą Dzielnicę i recytował szczegóły czarterów wszystkich statków Christy Marinę. Nicholas pamiętał znaczną część tych kontraktów, wiele osobiście negocjował. Zdał się na kieszonkowy magnetofon i słuchał już tylko powierzchownie, myśląc głównie o informacjach wcześniej podanych przez nadzwyczajnego człowieczka.

— W dniu dziesiątego stycznia — ciągnął Lazarus — pomiędzy Christy Marine a koncernem naftowym Orient Amex została zawarta dziesięcioletnia umowa transportowa. Dotyczy statku „Golden Dawn". Opiewa na dziesięć centów od stu ton na mili przy gwarantowanych zleceniach nie mniejszych niż siedemdziesiąt pięć tysięcy mil morskich rocznie.

Nicholas odzyskał pełną czujność na dźwięk nazwy „Golden Dawn". Cena, dziesięć centów od stu ton na mili, była zdumiewająco wysoka, o wiele za wysoka jak na ten kryzysowy rynek. I ta nazwa, Orient Amex, dlaczego brzmi ona tak drażniąco?

Stanął jak wryty, ktoś z tyłu wpadł na niego. Nicholas odsunął przechodnia bezwiednie i myślał, przetrząsał zakamarki pamięci w poszukiwaniu czegoś o Orient Amex.

— Muszę się napić — powiedział do oczekującego cierpliwie Lazarusa.

Weszli do knajpki wypełnionej aromatem kawy i dymem papierosów. Siedli przy małym stoliku koło okna. Lazarus poprosił o wodę mineralną, a Nicholas o whisky and soda.

— Orient Amex — odezwał się Nick, gdy tylko kelner odszedł do innych gości. — Powiedz mi, co wiesz na ten temat.

— Tego nie było w pierwotnym zleceniu — zaoponował bez przekonania Lazarus.

— Dolicz do honorarium.

— Orient Amex — zaczął Lazarus po krótkiej przerwie na przełożenie rolki w elektronicznym aparacie swojej mózgownicy — to firma zarejestrowana w Ameryce z kapitałem akcyjnym pokrytym przez subskrybentów. Jest to dwadzieścia pięć milionów akcji po dziesięć dolarów każda. Obecnie firma prowadzi poszukiwania naftowe na pustynnych obszarach zachodniej Australii i w Etiopii oraz na wodach terytorialnych Chile i Norwegii. Zbudowała rafinerię w Galveston, w Teksasie, gdzie będzie wdrożony nowy system krakowania ropy naftowej. Rozruch nastąpi w czerwcu tego roku, a pełną zdolność produkcyjną zakład ma osiągnąć w ciągu pięciu lat.

Wszystko to było ogólnie znane Nicholasowi: rozkład ciężkich i mało-wartościowych destylatów ropy naftowej, dochodzenie do produktów lżejszych, o większej wartości użytkowej.

— Koncern eksploatuje szyby naftowe w Teksasie, na kalifornijskich wodach Pacyfiku koło Santa Barbara i w południowej Nigerii. Przystąpi do wydobycia ropy na polu El Barras koło Kuwejtu. Ta ropa ma być przerabiana w nowej rafinerii w Galveston.

— Wielki Boże — Nicholas zrobił okrągłe oczy — pole El Barras, przecież ono jest skażone kadmem, to zostało potępione przez...

— Ropa z El Barras ma dużą zawartość kadmu, a wiec jest w sposób naturalny wyposażona w katalizator niezbędny przy nowej technologii.

— Jaka jest zawartość kadmu?

— W próbkach z zachodniej części pola El Barras stwierdzono dwa tysiące cząstek na milion, a w obrębie antykliny północnej i wschodniej nawet czterdzieści dwa tysiące na milion — recytował pedantycznie Lazarus. — W tej rewolucyjnie nowej techonologii krakowania ropa amerykańska i nigeryjska ma być mieszana z ropą z El Barras. Wydajność rozkładu ciężkich destylatów wzrośnie z czterdziestu do osiemdziesięciu pięciu procent. Dzięki temu zyski powiększą się pięciokrotnie lub nawet ośmiokrotnie. Oznacza to również wydłużenie o co najmniej dziesięć lat okresu, na który wystarczą udokumentowane światowe złoża ropy naftowej.

Słuchając tego Nicholas miał przed oczyma wyraźny obraz pisaka, wykre' ślającego krzywą agonii małża zatrutego kadmem w laboratorium Samanthy.

— W procesie krakowania — kontynuował beznamiętnie Lazarus — kadm z siarczków będzie przechodzić w czystą, nietoksyczną postać metaliczną. W ten sposób uzyska się wartościowy produkt uboczny, co dodatkowo obniży koszty rafinacji.

— Duncan zamierza to zrobić? — Nicholas kręcił z niedowierzaniem głową. — Przez dwa oceany, milion ton za jednym razem, na kolosie zbudowanym w sposób urągający elementarnym zasadom bezpieczeństwa, puncan będzie woził kadmową ropę El Barras! Na coś takiego nie poważył się do tej pory żaden armator.

Z okna apartamentu w hotelu Ritz Nicholas patrzył na kolumnę pośrodku placu Yendóme, oplecioną spiralną płaskorzeźbą brązową z przetopionych rosyjskich i austriackich armat, pomnik wielkich przewag małego Korsykanina. Przyglądając się kolumnie i czekając na połączenie, policzył w pamięci, że na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej dochodzi właśnie trzecia nad ranem. Przynajmniej zastanie ją w domu.

Telefon zadzwonił. Podniósł słuchawkę nie odwracając się od okna.

— Samantha Silver, która godzina? Kto to? Wielki Boże, jest trzecia w nocy. Co jest?

— Powiedz temu fagasowi, żeby wciągnął spodnie i zmył się.

— Nicholas! — rozległ się radosny okrzyk, a zaraz potem trzask i łomot. Nick odsunął słuchawkę od ucha.

— Och, do diabła, wywaliłam stół. Nicholas, jesteś tam? Odezwij się, na litość boską!

— Kocham cię.

— Powiedz to jeszcze raz, proszę. Gdzie jesteś?

— W Paryżu. Kocham cię.

— Och — jęknęła rozczarowana. — Tak cię dobrze słychać, myślałam, że jesteś o milę. Ale i tak cię kocham.

— Rozbudź się, muszę ci coś powiedzieć.

— Już się rozbudziłam. No, prawie.

— Samantho, co by się stało, gdyby ktoś wywalił do morza milion ton arabskiej ropy zawierającej siarczek kadmu w stężeniu czterdziestu tysięcy na milion? I gdyby to było na Golfsztromie, w odległości, powiedzmy, trzydziestu mil morskich od Key West?

— Dziwaczne pytanie, Nicholas. Jak na trzecią w nocy to mocne uderzenie.

— Co by się stało?

— Plama ropy o grubości około pół centymetra miałaby długość kilku tysięcy mil, szerokość kilkuset mil i nadal by rosła.

— Co by to spowodowało?

— Zginęłaby większość organizmów morskich na Bahamach i na wschodnim wybrzeżu Stanów, nie, gorzej, zagładzie uległoby całe życje morskie, w tym tarliska tuńczyka, węgorza słodkowodnego, kaszalota, skażenie objęłoby...

Zaczynała, się budzić na dobre i rozumieć, jak potwornej wizji Nicholas od niej oczekuje.

— Nicholas, co za makabra, budzisz mnie o trzeciej w nocy i chcesz żebym opisywała ci apokalipsę?

— Straty w ludziach?

— Musiałoby zginąć dużo ludzi; rybacy, urlopowicze, ktokolwiek znalazłby się na skażonej plaży — coraz bardziej uświadamiała sobie skalę takiej katastrofy. —Wielka część ludności miast wschodniego wybrzeża... Nicholas, to mogłyby być tysiące istnień ludzkich, a gdyby Golfsztrom zaniósł plamę dalej, zniszczyłaby Ławicę Nowofundlandzką, Islandię, Morze Północne, zatrułaby łowiska dorsza, zabiłaby wszystko: człowieka, ryby, ptaki i zwierzęta. Są jeszcze odnogi Golfsztromu koło Wysp Brytyjskich i Europy Północnej... ale dlaczego pytasz mnie o to, co to za dziwaczny test?

— Christy Marinę ma podpisany dziesięcioletni kontrakt na przewóz ładunków ropy, po milion ton każdy, z pola El Barras w Zatoce Perskiej do rafinerii Orient Amex w Galveston. Składnikiem ropy El Barras jest siarczek kadmu w ilości od dwóch tysięcy do czterdziestu tysięcy cząstek na milion.

— Milion ton! — powtórzyła drżącym szeptem. — To jest przypadek ludobójstwa, Nicholas, w historii żeglugi nie było chyba bardziej śmiercionośnego ładunku... .

— Za parę tygodni „Golden Dawn" zostanie zwodowany i od tego momentu katastrofa będzie wisieć nad oceanami.

— Jego trasa z Zatoki Perskiej prowadzi wokół Przylądka Dobrej Nadziei.

— Przez najniebezpieczniejsze morza świata — potwierdził Nicholas.

— Potem przez południowy Atlantyk...

— ...i tam gdzie tworzy się Golfsztrom, pomiędzy Key West i Kubą, przez diabelski trójkąt, wylęgarnię huraganów...

— Nie możesz im na to pozwolić, Nicholas — powiedziała cicho. —~ Musisz ich powstrzymać.

— To nie będzie łatwe, ale ze swej strony zrobię, co się da. Jest parę sposobów, wszystkiego spróbuję. Ale wy też musicie zaatakować z drugiego frontu. Samantha, pędź do Toma Parkera, wyciągnij go z łóżka, jeśli to konieczne. Musi tę wiadomość roztrąbić po Waszyngtonie, wsadzić do telewizji i gazet. Musi być konfrontacja z Orient Amex, trzeba wydusić od nich oświadczenie.

— Dobra, Green Peace będzie pikietował rafinerię Orient Amex w Galveston. Cała służba ochrony środowiska w Stanach przyłączy się do nas, narobimy smrodu wokół Amexu jak z całej góry padliny — obiecała.

— Doskonale. Rób to wszystko, ale nie zapomnij, że masz zabrać swój pucołowaty tyłeczek i pojawić się tutaj na wodowanie „Sea Witch".

— Pucołowaty, znaczy za tłusty?

— Och skądże znowu?! Jest idealny. Kochani cię bardzo z tyłu. I z przodu też, i z każdej innej strony.

Nicholas spędził resztę dnia ze słuchawką w ręce. Posuwał się w dół listy nazwisk i nazw, spisanych z taśmy z raportem Lazarusa.

Wykaz zaczynał się od tych, którzy wyłożyli kapitał na budowę „Golden Dawn", dalsze pozycje były związane z ubezpieczeniem statku, w tym również na wypadek spowodowania szkód ekologicznych.

Nicholas nie poruszał aspektu ludobójstwa w rozmowach z kontrahentami Christy Marinę. Gdyby poszedł od razu na całość, Duncanowi mogłoby to być nawet na rękę. Wniósłby sprawę o zniesławienie i rzecz ugrzęzłaby w prawniczych przepychankach, rozmazana w kłębach paru zręcznie postawionych zasłon dymnych. Za każdym razem Nicholas rozmawiał z najważniejszą osobą w firmie, na ogół znał ich wszystkich tak dobrze, że mówił im po imieniu. Mimochodem dawał do zrozumienia, że orientuje się najdokładniej co do wysokości ich zaangażowania finansowego w Christy Marinę i sugerował powtórne przemyślenie tych decyzji, zwłaszcza jeżeli wiązały się i ubezpieczeniem „Golden Dawn" i kontraktem Orient Amex.

W przerwach pomiędzy rozmowami Nicholas patrzył na Place Yendóme i zastanawiał się, dlaczego robi to wszystko.

Bardzo łatwo jest przypisać swojemu działaniu najszlachetniejsze motywy. Morze dało Nicholasowi cudowne życie, przyniosło mu bogactwo, uznanie, osiągnięcia. Teraz przyszedł czas na odpłacenie się, na użycie części tych szczodrych darów dla ratowania i ochrony oceanów, tak jak robi to dobry rolnik, dbający o ziemię rodzącą plony. To piękna motywacja, ale kiedy spojrzał uważniej pod tę lśniącą powierzchnię, ujrzał tam sylwetki mniej powabnych stworzeń, coś na kształt rekina i barrakudy w głębi wód.

Tam była duma. „Golden Dawn" to jego dzieło, miało być szczytowym Ciągnięciem pracy całego życia, wieńcem laurowym zdobiącym karierę. Ale ()debrano mu je i karykaturalnie zdeformowano. Ale nazwisko Nicholas Berg będzie zawsze łączone z tym potworem. Świat zapamięta, że to urodziło się v jego głowie.

Była więc duma i była nienawiść. Duncan Alexander odebrał mu jego i dziecko. Duncan Alexander wyrwał z niego życie. Duncan Alexander był wrogiem i Nicholas, zgodnie ze swoimi zasadami, powinien go zwalczać ze wszystkich sił i z całą bezwzględnością.

Nalał sobie jeszcze jedną filiżankę kawy i zapalił cygaro.

„Gdyby to inny człowiek przewoził ropę z El Barras i innym statkiem, czy stanąłbym mu na drodze z taką samą zawziętością?" — pytał sam siebie.

Pytanie retoryczne; Duncan Alexander to wróg.

Nicholas podszedł do aparatu i z pamięci wykręcił numer do rezydencji przy Eaton Square. Zwlekał z tym już od dłuższego czasu.

— Poproszę z panią Chantelle Alexander.

— Przykro mi, sir. Pani Alexander jest w Cap Ferrat.

— A, oczywiście — mruknął. — Dziękuję.

— Podać panu tamtejszy numer?

— Dziękuję, mam go.

Zadzwonił na wybrzeże śródziemnomorskie.

— Dom pani Alexander. Mówi jej syn, Peter Berg.

Nicholas poczuł uderzenie krwi, aż zapiekły go policzki i skronie.

— Serwus, mój chłopcze — nawet we własnych uszach głos brzmiał mu sztucznie i bombastycznie.

— Ojciec! — w tym słowie była nie skrywana radość. — Tato, jak się pan czuje? Dostałeś moje listy?

— Nie, a na jaki adres wysyłałeś?

— Na Queen's Gate.

— Nie byłem tam przez — Nick zastanowił się — prawie miesiąc.

— Ja dostałem kartki od ciebie z Bermudów i z Florydy. Właśnie napisałem, żeby cię powiadomić... — i tu popłynęła relacja o szkolnych triumfach i katastrofach.

— To nadzwyczajne, Peter. Jestem naprawdę dumny.

Słuchając Nicholas wyobrażał sobie twarz syna i poczuł ścisk serca. Przyznawał się do winy, robił tak mało, poświęcał mu tak niewiele czasu. Tęsknił ogromnie za tym, co tracił.

— To wspaniałe, Peter... — chłopiec próbował powiedzieć wszystko naraz, tak starannie poukładał te wszystkie ważne wieści, a teraz przeskakiwał od jednej do drugiej, ciągle przypominając sobie o czymś jeszcze ważniejszym. I wreszcie, oczywiście, padło nieuniknione pytanie:

— Tato, kiedy mogę do ciebie przyjechać?

— Muszę to uzgodnić z twoją mamą, Peter. Ale na pewno niedługo-Obiecuję ci to — trzeba zmienić temat, pomyślał rozpaczliwie Nick. — A „Apache"? Jak wypadł na regatach?

— Mama dała mi nowy komplet żagli z terylenu, czerwone i żółte. Pływałem wczoraj... — Z opowieści wynikało, że „Apache" nie dotarł pierwszy na metę nie z powodu błędów żeglarza, lecz na skutek kaprysów wiatru, niesportowego zachowania rywali, którzy uderzyli, kiedy mieli przewagę, i w związku z wadą wzroku sędziego. Ten ostatni utrzymywał, że „Apache" miał falstart, i chciał Petera zdyskwalifikować. — Ale startuję znowu w sobotę rano...

— Peter, gdzie jest twoja mama?

— Na przystani.

— Możesz mnie przełączyć? Muszę z nią porozmawiać.

— Oczywiście — rozczarowanie w głosie dziecka było doskonale zamaskowane. — Cześć, tato. Obiecałeś, to będzie niedługo?

— Obiecałem.

— Cześć.

Coś trzasnęło i zaszumiało, a potem rozległ się cudownie łagodny głos.

— C'est Chcmtelle Alexcmder, qui parle.

— C'est Nicholas id.

— Och, mój drogi, jak miło słyszeć twój głos. Jak się miewasz?

— Jesteś sama?

— Nie, jem lunch z przyjaciółmi. Jest tu „Contessa" ze swoim nowym chłopcem, to matador!

„Contessa" był nieprzyzwoicie bogatym pederastą, który należał do świty Chantelle i ostentacyjnie obnosił się ze swoim pedalstwem. Nicholas wyobrażał sobie ten lunch na tarasie odgrodzonym od skał szepcącymi sosnami, różowe, rokokowe wieżyczki, kolorowe parasole.

— Pierre i Mimi przypłynęli z Cannes na jeden dzień. — Pierre był synem największego w Europie producenta wojskowych i cywilnych odrzutowców.

Poniżej tarasu wbiegało w wodę prywatne molo, a przy nim znajdował się mały, znakomicie wyposażony basen jachtowy. Tam pewnie zacumowali goście, nagie maszty kołysały się leniwie na tle nieba, a łagodne fale pluskały przy kamiennym molo. Nicholas słyszał przez telefon śmiechy i pobrzękiwanie szkła.

— Czy jest Duncan?

— Nie, wciąż w Londynie. Przyjedzie dopiero w przyszłym tygodniu.

— Mam informacje. Możesz wpaść do Paryża?

— To niemożliwe, Nicky.

Dziwił się, że ta zdrobniała forma w jej ustach nie drażniła go.

— Jutro muszę być w Monte Carlo. Pomagam Grace w Spring Charity...

— To ważne, Chantelle.

— Poza tym Peter. Nie chcę go zostawiać. Nie mógłbyś ty przyjechać? Jest bezpośredni lot o dziewiątej rano. Pozbędę się gości i będziemy mogli swobodnie rozmawiać.

— Dobrze — powiedział po krótkim namyśle. — Zarezerwuj mi apartament w Negresco.

— Nie wygłupiaj się, Nicky. Mamy tu trzynaście najwspanialszych pokojów, oboje jesteśmy ludźmi cywilizowanymi, a Peter strasznie się ucieszy na twój widok, wiesz o tym.

Lazurowe Wybrzeże było opanowane przez wariactwo wczesnej wiosny. Nicholas, wychodząc z samolotu na lotnisku w Nicei, spostrzegł za barierką Petera. Chłopiec machał do niego rękami jak marynarz sygnalizujący semaforem. Gdy jednak znalazł się tuż obok, narzucił sobie powściągliwość i przywitał się w sposób niemal oficjalny.

— Bardzo miło widzieć cię, tato.

— Założę się, że urosłeś piętnaście centymetrów — Nicholas pod wpływem impulsu przygarnął i wyściskał chłopaka.

Peter wyzwolił się z objęć ojca i wyglądał na odrobinę zakłopotanego.

— Gdzie jest samochód? — Nicholas trzymał rękę na ramieniu Petera, gdy przechodzili przez halę przylotów. Chłopiec po krótkim czasie wyraźnie zaakceptował tę odrobinę serdeczności, przysunął się i napęczniał z dumy.

Nicholas zastanawiał się, dlaczego teraz mu łatwiej naturalnie okazywać miłość najbliższym. Odpowiedź była oczywista — to Samantha nauczyła go otwartości.

Nowy szofer odznaczał się cnotą milczenia i dyskrecji. Nick i Peter rozparli się na tylnym siedzeniu rollsa, który sunął przez Niceę i dalej wzdłuż wybrzeża.

— Mama jest w Pałacu. Wróci dopiero na kolację.

— Tak, mówiła mi. Mamy dzień dla siebie — uśmiechnął się Nicholas. Rolls wjechał w otwieraną elektrycznie bramę pomiędzy dwiema białymi kolumnami.

Do wieczora pływali, grali w tenisa i wybrali się jachtem Petera wzdłuż wybrzeża, aż w pobliże Menton. Żeglowało im się wspaniale, gnali na skrzydłach wiatru, halsowali perfekcyjnie, a gdy mieli wiatr za sobą, przed siebie wyrzucali potężny balon spinakera. Nicholas, przebierając się przed kolacja, czuł się wysycony szczęściem, które mąciła trochę myśl, że nieprędko zdarzy się drugi taki dzień.

Kiedy weszła Chantelle, Nicholas zastanawiał się, czy to możliwe, by stała się jeszcze piękniejsza niż ostatnio, czy tylko przygotowała się tak starannie na ten wieczór. Ubrana była w jedwabną suknię koloru kości słoniowej, zwiewną jak babie lato.

— Nicky, tak mi przykro, że zostawiłam cię samego.

— Peter i ja mieliśmy cudowny dzień, jak za dawnych, dobrych lat.

Podkreśliła kształt i wielkość oczu oraz rysunek ust w sposób tak subtelny, że wydawało się, iż w ogóle nie ma makijażu. Małą głowę otaczała bujna gęstwa lśniących, czarnych włosów. Za sprawą opalenizny skóra jej nagich barków i ramion, kremowa, przełamana miodem, nabyła barwę płatków róży, rzadko spotykanej odmiany.

Jej wdzięk i swoboda miały tu wspaniałą oprawę pięknego budynku wśród sosen porastających zbocze ponad ciemnym już morzem i baśniowymi światłami wybrzeża. Wypełniła wielki pokój szczególnym blaskiem i pogodą, zestroiła się z Peterem w nastroju figlarności i wszyscy śmiali się szczerze ze starych, doskonale pamiętanych dowcipów.

Nicholas w tej aurze musiał zapomnieć o zdradzie Chantelle, o doznanej krzywdzie i w jego wesołości nie było nic wymuszonego. Wydawało się, że wszyscy troje zostali przeniesieni w te szczęśliwe, dawne lata.

Parę razy coś bolesnego czy drażniącego już miało wedrzeć się w tę sielankę, ale niezawodny instynkt Chantelle pozwalał jej zawsze w porę temu zapobiec. Traktowała Nicholasa jak honorowego gościa, nie jak pana domu, gospodarzem uczyniła Petera.

— Peter, kochanie, czy mógłbyś nam pokrajać kurczaka? — chłopiec pękał z dumy i choć przeszedł przez półmisek z drobiem jak kombajn żniwny przez łan zboża, wszyscy byli zadowoleni. Nieco mniej z muzyki wyboru Petera; jak Nicholas dyskretnie szepnął Chantelle, to muzyka, przy której rosną wrzody.

Peter próbował różnych sztuczek, by tylko odwlec moment rozstania z rodzicami, w końcu jednak skapitulował, gdy Nick oświadczył:

— Pójdę zobaczyć, jak kładziesz się spać.

Strasznie długo mył zęby, a kiedy wreszcie wsunął się do pościeli, zarzucił ojcu ręce na szyję.

— Jestem taki szczęśliwy — wyszptał całując Nicholasa mocno w usta. — Gdyby zawsze było tak jak dziś, to byłoby cudownie. Gdybyś nie musiał znowu wyjeżdżać, tato?

Chantelle zamieniła dzikiego rocka na ciche melodie Liszta i, gdy Nicholas wrócił z sypialni chłopca, nalewała koniak w kryształowe lampki.

— No jak, zasypia już? — spytała i zaraz sama sobie odpowiedziała: — Jest wyczerpany, choć nie zdaje sobie z tego sprawy.

Podała mu koniak i wyszła na taras. Poszedł za nią i stanęli obok siebie przy balustradzie. Powietrze było czyściutkie i chłodne.

— Pięknie — odezwała się. Ku księżycowi biegła po wodzie szeroka srebrna wstęga światła. — Zawsze myślałam, że to ścieżka moich marzeń.

— Porozmawiajmy o Duncanie.

Nicholas nie podjął nastrojowego wątku księżycowego. Ona zadrżała lekko i załamała ramiona na piersiach.

— Co chcesz wiedzieć? — spytała.

— Na jakiej zasadzie przejął kontrolę nad twoimi udziałami?

— Jako mój osobisty agent.

— Czy jest klauzula o trybie cofnięcia tej decyzji?

— W wypadku rozwiązania małżeństwa. Myślę jednak, że żaden sąd nie broniłby tej umowy, gdybym chciała ją zmienić nawet bez rozwodu. To byłoby zbyt wiktoriańskie. W każdej chwili mogę wystąpić z wnioskiem o odebranie Duncanowi pełnomocnictw.

— Myślę, że masz rację, ale załatwienie wniosku może potrwać rok albo dłużej, chyba że udowodnisz złą wolę, rozmyślne działanie na twoją niekorzyść.

— A mogę to udowodnić? Czy on tak postępuje?

— Nie wiem jeszcze — odpowiedział ostrożnie Nicholas.

— Zrobiłam straszne głupstwo, prawda? — On milczał. Ciągnęła więc drżącym głosem. — Wiem, że nie mogę się w żaden sposób usprawiedliwić przed tobą, przeprosić za to wszystko, co zrobiłam, wiem, że to niemożliwe. Uwierz mi jednak, Nicholas, proszę, uwierz mi, niczego innego w życiu nie żałowałam tak mocno.

— To przeszłość Chantelle. Rozpamiętywanie tego, co minęło, nic nie daje.

— Wątpię, żeby na świecie był inny mężczyzna, który postąpiłby tak jak ty teraz, który za oszustwo i zdradę odpłaciłby pomocą i pociechą. Chciałam ci to powiedzieć.

Stała tuż obok niego i w chłodzie wieczoru wyczuwał ciepło jej ciała i subtelny zapach perfum. Zawsze doskonale dobierała perfumy, tak jak sukienki.

— Robi się zimno — powiedział szorstko, ujął ją za łokieć i przeprowadził z niebezpiecznie intymnej strefy półmroku do oświetlonego wnętrza. — Mamy jeszcze dużo do omówienia.

Chodził tam i z powrotem po grubym, zielonym dywanie, miarowym krokiem jak wartownik na posterunku, od szklanych drzwi koło pluszowej kanapy, na której siedziała ona, do marmurowej statui greckiego atlety bez głowy przy dębowych drzwiach do holu. W starannie dobranych zdaniach powtarzał jej relację Lazarusa.

Wodziła za nim wielkimi, ciemnymi oczami, które zdawały się jeszcze rosnąć od tego, co słyszała.

Nie było potrzeby wyjaśniać jej tych spraw jak laikowi. Miał do czynienia z córką Arthura Christy. Rozumiała doskonale, na czym polegało samoubezpieczenie „Golden Dawn", na które poszedł Duncan Alexander i jak wykorzystał kapitał zakładowy Christy Marine na nabycie reasekuracji. Kapitał użyty już prawdopodobnie wcześniej jako gwarancja kredytów na budowę tego samego statku.

Nicholas przedstawił jej w całości odwróconą piramidę machinacji Dun-cana Alexandra. Zorientowała się od razu, jak niestabilna to konstrukcja.

— Jesteś pewien tego wszystkiego?

— Zrekonstruowałem tego tyranozaurusa na podstawie kości szczęki. Kształt może być nie najtrafniej odtworzony, ale jednej rzeczy jestem pewien: to wielka i niebezpieczna bestia.

— Duncan może zniszczyć Christy Marine — wyszeptała. — Doszczętnie! — Wolno wodziła wzrokiem po pokoju i cennych rzeczach tu zgromadzonych, symbolach jej życia. — Zaryzykował wszystko, co moje i Petera.

Nicholas nie odpowiedział, tylko zatrzymał się przed nią i patrzył uważnie, jak reaguje na te informacje. Jej gniew przeszedł w strach i rósł aż do przerażenia. Nigdy nie widział jej równie wystraszonej. W obliczu utraty pancerza, który ją zawsze ochraniał, stała się jak zagubione zwierzątko. Czuł, jak tłucze się jej serce pod białymi, bujnymi piersiami. Znowu zadrżała.

— Czy on może stracić wszystko, Nicholas?

Chciała, żeby zaprzeczył, ale Nicholas nie mógł. Wszystko, co mógł jej dać, to litość. Litość była uczuciem, prawdopodobnie jedynym, którego do tej pory nie wzbudziła w nim jeszcze ani razu. Przez wszystkie lata, odkąd ją znał.

— Co ja mogę zrobić, Nicholas? — błagała. — Proszę, pomóż mi. O Boże, co ja mam robić?

— Możesz nie dopuścić do wodowania „Golden Dawn", zanim jego napęd i kadłub nie zostaną zmodyfikowane, a odbiór, klasyfikacja i ubezpieczenie przeprowadzone w sposób właściwy. Zastopować to do momentu, kiedy kontrola nad Christy Marine wróci w twoje ręce — mówił to wszystko głosem łagodnym, pełnym współczucia.

— Wystarczy na jeden dzień. Dzisiaj dowiedziałaś się, co się stało. Jutro zastanowimy się, jak zapobiec najgorszemu. Masz valium?

— Nigdy nie biorę środków uspokajających. — To była prawda, wiedział, że nigdy nie brakowało jej odwagi. — Jak długo możesz zostać?

— Mam rezerwację na samolot o jedenastej. Muszę być w Londynie jutro wieczorem, rano będziemy jeszcze mieli czas.

Pokoje gościnne na drugim piętrze wychodziły na balkon, który biegł przez całą szerokość budynku i oferował widok na morze i przystań. Ten układ architektoniczny pochodził sprzed lat pięćdziesięciu, kiedy porwania i terroryzm nie były jeszcze tak wielkim problemem.

Nicholas pomyślał, że musi jutro porozmawiać o tym z Chantelle. Peter mógł być potencjalnym obiektem zainteresowania szantażystów. Dostał gęsiej skórki na myśl o synu w łapskach tych degeneratów. W naszych czasach płaci się cenę za bogactwo i powodzenie. Blask sukcesu przyciąga hieny i sępy. Peter musi być chroniony, zdecydował.

W salonie, obok telewizora, leżały gazety francuskie, brytyskie, niemieckie: „France Soir", „The Times" i nawet „New York Times" w wersji odchudzonej dla poczty lotniczej.

Nicholas przerzucił „The Times" i zerknął na notowania giełdowe. Akcje Christy Marinę były po pięć i trzydzieści dwa funta, czyli podrożały o piętnaście pensów w ciągu doby. Rynek nic nie czuł, na razie.

Rozebrał się i wszedł do luksusowo urządzonej łazienki, stanął na onyksowych płytkach. Woda lała się z pyska delfina, złotego, osiemnastokarato-wego. Może gdzie indziej byłby to przesadny przepych, ale tu, dzięki Chantelle, była to po prostu perska obfitość.

Wziął tusz i wybrał jeden z tuzina płaszczy kąpielowych, wiszących w przeszklonej szafie, włożył go, przewiązał się paskiem. Z nesesera wyjął projekt umowy o sprzedaży szejkom Ocean Towage and Salvage. James Teacher i jego zespół młodych, bystrych prawników przygotował do tego cały plik uwag. Nicholas musiał je przestudiować przed jutrzejszym spotkaniem z Teacherem w Londynie.

Rzucił papiery niedbale na stół i sięgnął do barku po odrobinę whisky, mocno rozcieńczonej. Siadł w głębokim fotelu i zatopił się w papierach.

Najpierw wyczuł jej perfumy i od tej woni serce zagalopowało mu jak szalone, a papiery zaszeleściły w ręku.

Powoli podniósł głowę. Chantelle nadeszła zupełnie bezszelestnie, jej małe stopki były bose. Nie miała żadnej biżuterii, rozpuszczone włosy sięgały do ramion.

Tak wyglądała młodziej i bardziej bezbronnie. Jej suknia miała mankiety i kołnierzyk z miękkiej koronki. Podeszła do fotela, zalękniona i niepewna, wielkie, ciemne oczy były całkiem spłoszone.

— Nicholas — szepnęła — tak się boję, jestem taka samotna. Zrobiła jeszcze krok, ale widząc jego spojrzenie i zaciśnięte wargi, zatrzymała się natychmiast.

— Proszę — błagała cicho — nie każ mi odejść, Nicky. Nie dzisiaj wieczór, jeszcze nie teraz. Boję się zostać sama, proszę.

On wiedział, że coś takiego się zdarzy, i przez cały wieczór krył tę świadomość przed samym sobą, aż nagle teraz się spełniło i nie mógł zrobić już nic. Stracił wolę oporu, stał jak zaczarowany, jego stanowczość miękła i topniała jak wosk w płomieniu jej urody. Jego myśli, z których zniknęła logika, miotały się i rozbijały jak sztormowe fale na skalistym brzegu.

Wszystko to wyczuła natychmiast i podeszła do niego drobnymi kroczkami, nie powtórzyła już błędu i nie powiedziała nic. Przycisnęła tylko twarz do jego nagiej piersi w rozchylającym się płaszczu. Gęste, kręcone włosy sprężynowały leciutko na twardych, płaskich mięśniach. Wciągnęła w nozdrza czysty, męski, zwierzęcy zapach jego skóry.

Wciąż się bronił, stojąc sztywno z rękami zwisającymi po bokach. Och, znała go dobrze. Musiał teraz cierpieć, przeżywając straszny konflikt, zanim będzie mógł wreszcie postąpić wbrew tym swoim żelaznym zasadom. Och, znała go, wiedziała, że seksualnie i fizycznie był takim samym zwierzęciem, jak i ona, że był jedynym mężczyzną zdolnym zaspokoić jej apetyty. Znała te wszystkie linie obrony, które teraz wokół siebie mobilizował, tę ustawianą w popłochu zasłonę i orientowała się doskonale, jak to wszystko obejść, obalić, obrócić w perzynę. Nie miała żadnych wątpliwości, co należy zrobić, co powiedzieć, jak się poruszyć, jak dotykać. Forsowanie tych jego wałów obronnych podnieciło ją aż do bólu i z ogromnym wysiłkiem pilnowała się, by nie przyspieszyć za bardzo, z trudem panowała nad drżeniem nóg i przyspieszonym oddechem. Musiała jeszcze chwilę utrzymać się w roli zranionego, zagubionego dziecka, które wpadło w przerażenie. Jego dobroć i rycerskość nie pozwoli na odprawienie skrzywdzonego stworzenia.

O Boże, jak płonęło jej ciało, potężna żądza ściskała brzuch, piersi nabrzmiały i stały się tak wrażliwe, że drażnił je nawet delikatny jedwab i koronki.

— Och, Nicky, proszę, choć na chwileczkę, choć jeden raz obejmij mnie. Proszę, ja nie mogę zostać sama. Na moment, proszę.

Dostrzegła, że podnosi ręce, poczuła jego palce na plecach i straszny ból pożądania stał się nie do zniesienia. Nie mogła nad tym zapanować, krzyknęła, a może to raczej był spazm, ale wstrząsnął całym jej ciałem. Wybrała moment z idealną precyzją, prowadził ją wrodzony, kobiecy instynkt. Jego palce na jej plecach były delikatne i czułe, ale wbiły się teraz w jej ciało jak kleszcze.

Pochylił się nad nią bezwiednie, jego oddech szumiał gdzieś z samej głębi. Czuła, jak napręża się każdy mięsień jego ciała i znowu była świadoma swojej porażającej mocy.

Krzyknęła raz jeszcze, dziko, teraz już pewna, że może spuścić trzymane na uwięzi żywioły, może pozwolić im szaleć.

Wiedziała dokładnie, jak zapędzić go w rewiry nie kontrolowane już przez rozum. Jego dłonie gorączkowo próbowały przedrzeć się poprzez koronki ku jędrnym, nabrzmiałym piersiom. Krzyknęła po raz trzeci. Jednym ruchem rozpięła suknię w talii i zrzuciła ją, ukazując całe smukłe ciało. Jej ręce były nie mniej zapalczywe niż jego.

— Och, słodki Boże, jesteś taki twardy i silny, och, słodki Boże, tak strasznie za tobą tęskniłam.

Później był czas na subtelności i niuanse, ale w tym momencie jej żądza bezwzględnie domagała się natychmiastowej daniny. Musiało to nastąpić od razu, bo inaczej umarłaby z nienasycenia.

Nicholas powoli wydobywał się ze snu, świadomy rodzącego się poczucia żalu. Jej zapach perfum wciąż błąkał się wokół, zmieszany z wonią jego potu, ale łóżko obok było puste, choć jeszcze ciepłe, aromatyczne wspomnieniem jej ciała.

Po drugiej stronie pokoju poranne słońce wbijało się klinem światła w szczelinę pomiędzy okiennymi zasłonami. To światło było jak złote ostrze, które natychmiast przypomniało mu o Samancie. Zobaczył ją ubraną w promienie słoneczne jak w suknię, bosą na piasku plaży i wydawało mu się, że to złote ostrze powoli przesuwa się pod jego żebra.

Wstał z łóżka i poszedł do łazienki, tej w onyksie i złocie. Powieki miał ciężkie z niewyspania, a wyrzuty sumienia doskwierały jak fizyczny ból. Puścił gorącą wodę z pyska delfina i patrzył na swoje odbicie w lustrze, ale para szybko zaczęła je rozmywać.

— Ty draniu — wyszptał do rozmazanej sylwetki. — Ty cholerny draniu.

Czekali na niego ze śniadaniem na tarasie, pod parasolami w wesołych kolorach. Peter był w tak samo radosnym nastroju jak wczoraj, śmiejąc się wybiegł naprzeciw Nicholasowi.

— Tato, cześć tato — chwycił dłoń Nicholasa i podprowadził go do stołu.

Chantelle ubrała się w długą, luźną suknię domową, włosy rozpuszczone do ramion były delikatne jak jedwabna przędza, rozwiewała je nawet ledwie wyczuwalna tego poranka bryza. To było wykalkulowane. Chantelle nic nie robiła przypadkiem; strój elegancki, ale tylko dla swoich, i puszczone swobodnie piękne włosy — to wszystko tworzyło domową atmosferę. Nicholas odruchowo i gwałtownie chciał się temu sprzeciwić.

Peter instynktownie wyczuł w ojcu zmianę, a jego zawód był doskonale widoczny. Jakaś do tej pory niezmiernie pasjonująca opowieść zamarła mu na ustach, pochylił się nad talerzem i jadł w milczeniu.

Nicholas demonstracyjnie odmówił tknięcia ustawionych na stole pyszności. Zadowolił się filiżanką kawy i zapalił cygaro, nie pytając Chantelle o pozwolenie, choć doskonale wiedział, jak ona tego nie lubi. W milczeniu odczekał, aż Peter skończy jeść, i powiedział:

— Muszę porozmawiać z twoją mamą, Peter. Chłopiec podniósł się posłusznie.

— Czy zobaczę cię przed odjazdem, sir?

— Tak — Nicholasowi znowu serce się krajało. — Oczywiście.

— Pożeglujemy razem?

— Przykro mi, mój chłopcze. Nie będziemy mieli czasu. Nie dzisiaj.

— Dobrze, sir — zszedł z tarasu z godnością, wyprostowany, potem nagle zaczął biec w dół, przeskakując po dwa schodki i wpadł w sosnowy las obok przystani, jakby go ktoś gonił.

— On cię potrzebuje, Nicky — powiedziała cicho Chantelle.

— Trzeba było myśleć o tym dwa lata temu.

— Oboje byliśmy głupi — dolała mu kawy do filiżanki — zgoda, gorzej, nikczemni. Ja miałam mojego Duncana, a ty miałeś to amerykańskie dziecko.

— Nie denerwuj mnie — ostrzegł ją nie podnosząc głosu. — Jak na jeden dzień napsułaś dostatecznie dużo.

— Przecież to takie proste, Nicholas. Ja cię kocham, zawsze cię kochałam, Boże, od czasów, kiedy byłam niezgrabną dziewuszką w szkole. — Nigdy nie była czymś takim, ale Nicholas pozwolił jej mówić dalej. — Od pierwszego dnia, gdy ujrzałam cię na mostku starego „Golden Eagle", ty, dziarski kapitan...

— Chantelle, mamy do omówienia tylko „Golden Dawn" i Christy Marinę.

— Nie, Nicholas. Jesteśmy stworzeni dla siebie, tatuś dostrzegł to natychmiast, my oboje odkryliśmy w tym samym momencie. I tylko chwilowe obłąkanie, szalona fanaberia spowodowały, że na moment w to zwątpiłam.

— Skończ to, Chantelle.

— Duncan to był błąd. Ale to jest nieważne...

— Nie, to nie jest nieważne. To zmieniło wszystko. Nigdy już nie może być tak samo, poza tym...

— Poza tym, co? Nicky, co chcesz powiedzieć?

— Poza tym buduję teraz sobie nowe życie. Z zupełnie inną osobą.

— O Boże, Nicky, nie mówisz chyba poważnie? — śmiała się prawdziwie rozbawiona. — Mój kochany, ona mogłaby być twoją córką. To typowe dla panów koło czterdziestki, zachciewa się wtedy Lolity.

Spostrzegła, że jest wściekły, i natychmiast rozpoczęła ostrożny odwrót, świadoma, że posunęła się za daleko.

— Przepraszam cię, Nicky, nie powinnam tego powiedzieć. Ona jest, oczywiście, śliczna i jestem pewna, że bardzo miła, Peter ogromnie ją polubił.

Ja to rozumiem, Nicholas, naprawdę. Kiedy jednak będziesz gotowy, a wiem, że to już niedługo, Peter, ja i Christy Marinę wciąż na ciebie czekamy. To jest twój świat, Nicholas — zrobiła gest obejmujący to wszystko. — To jest twój świat, nigdy go naprawdę nie opuścisz.

— Mylisz się, Chantelle.

— Nie. Bardzo rzadko się mylę, a w tej sprawie nie mogę się mylić. Najlepszym dowodem była ta noc. Ale porozmawiajmy teraz o innych rzeczach: „Golden Dawn" i Christy Marinę.

Chantelle Alexander uniosła głowę i podziwiała lot wielkiego srebrnego ptaka. Piął się w górę błyszcząc w słońcu, a poza sobą zostawiał podwójną smugę spalin. Z głównego pasa startowego nicejskiego lotniska sunął w stronę Cap Ferrat.

Obok Chantelle, niższy najwyżej o pięć centymetrów, stał Peter. Chwyciła go drobną rączką za łokieć.

— Był tak krótko — powiedział Peter, a nad ich głowami wielki airbus wykręcał powoli na północny zachód.

— Będzie z nami znowu niedługo — obiecała Chantelle. — Gdzie byłeś, Peter? Szukaliśmy cię wszędzie przed odjazdem taty.

— Byłem w lesie — odpowiedział wymijająco, bo tak naprawdę słyszał ich wołanie, schowany wśród żółtych skał, w szczelinie przemytnika. Nicholas Berg nie mógł zobaczyć syna płaczącego, to było przecież takie niemęskie.

— Czyż nie byłoby cudownie urządzić wszystko tak jak kiedyś? — spytała cicho Chantelle, a chłopiec drgnął, ale nie oderwał oczu od samolotu. — Znowu tylko nas troje?

— Bez wujka Duncana? — spytał z niedowierzaniem.

Wysoko nad nimi samolot błysnął w słońcu po raz ostatni i zniknął w ścianie kumulusa, który piętrzył się na północnym niebie. Peter wreszcie zwrócił twarz ku matce.

— Bez wujka Duncana — powtórzył, jakby stawiał warunek — ale to niemożliwe.

— Możliwe, jeżeli mi pomożesz, kochanie — wzięła twarz chłopca w swoje dłonie. — Pomożesz mi? — skinął raz głową w geście bardzo zdecydowanego potwierdzenia, a ona z czułością pocałowała go w czoło. — To mój mężczyzna — szepnęła.

— Pan Alexander nie może rozmawiać. Czy coś przekazać?

— Tu pani Alexander. Proszę powiedzieć mężowi, że to pilne.

— Och, jest mi ogromnie przykro, pani Alexander — głos sekretarki zmienił się natychmiast, chłodną uwagę zastąpiła gorliwa służalczość. — Nie poznałam pani po głosie. Fatalnie słychać. Łączę panią bezpośrednio z panem Alexandrem.

Chantelle czekała niecierpliwie patrząc za okno. Pogoda zmieniła się. Zimny front zsunął się z gór, wiał lodowaty wiatr i deszcz dzwonił o szyby.

— Chantelle, kochanie — rozległ się dźwięczny głos, który tak ją kiedyś odurzał.

— Duncan, muszę pilnie z tobą porozmawiać.

— Dobrze. Ja też chciałem z tobą rozmawiać. Tu się dzieje tyle rzeczy. Konieczny jest twój przyjazd do St. Nazaire w następny wtorek, zamiast mojej wizyty w Cap Ferrat.

— Duncan...

On jednak mówił dalej, nie dopuszczając jej do słowa, z taką pewnością siebie i energią, jakiej nie słyszała w jego głosie od ponad roku.

— Udało mi się zyskać na „Golden Dawn" niemal cztery tygodnie.

— Duncan, posłuchaj mnie.

— Już we wtorek wodujemy. Obawiam się, że uroczystość będzie improwizowana, bo w tak krótkim czasie trudno wszystko przygotować — był niezmiernie zadowolony ze swego dokonania.

Słuchanie go irytowało Chantelle.

— Zorganizowałem transport zbiorników ze stoczni japońskiej bezpośrednio do Zatoki Perskiej. Ciągną je cztery amerykańskie holowniki. Tu natomiast zwodujemy kadłub, wciąż z robotnikami na pokładzie. Będą prowadzić prace wykończeniowe podczas przejścia wokół Przylądka Dobrej Nadziei i dalej po zbiorniki i ropę z El Barras. Zaoszczędzimy niemaLsiedem i pół miliona...

— Duncan! — Chantelle spróbowała ponownie i tym razem jej ton sprawił, że Duncan przerwał.

— Co jest?

— Z tym nie można czekać do wtorku. Chcę cię widzieć natychmiast.

— To niemożliwe — zaśmiał się rozluźniony i pewny siebie. — To tylko pięć dni.

— Pięć dni to za długo.

— Powiedz mi, o co chodzi?

— Dobrze! — Nuta perskiego okrucieństwa brzmiała w tym wyrażającym zgodę słowie. — Powiem ci. Żądam rozwodu, Duncan, i oddania pod moją kontrolę moich udziałów w Christy Marine.

Na linii zapanowała długa, sycząca cisza, a Chantelle czekała, jak czeka kot na pierwszy ruch osaczonej myszy.

— To zaskakujące — jego głos zmienił się całkowicie, stał się matowy i bezbarwny.

— Oboje wiemy, że to nie jest zaskakujące.

— Nie masz podstaw — teraz pobrzmiewała nutka strachu. — Nie tak łatwo dostać rozwód, Chantelle.

— Podstawy, Duncan? — spytała jadowicie. — Jeżeli nie pokażesz się tutaj jutro do południa, moi rewidenci księgowi pojawią się przy Leadenhall Street i niebawem będzie sprawa sądowa...

Nie musiała mówić dalej, w panice, potakująco wszedł jej w słowo.

— Masz rację. Musimy czym prędzej porozmawiać. — Znowu milczał, skupił się, a gdy ponownie się odezwał, w jego głosie dominowały opanowanie i czujność. — Mogę wynająć falcona i przylecieć do Nicei przed południem. Co ty na to?

— Wyślę samochód na lotnisko — odpowiedziała krótko i przerwała połączenie jednym palcem. Przyciskała klawisz przez sekundę, dopiero potem palec uniosła. — Chcę zamówić rozmowę z Florydą, ale nie znam numeru — powiedziała po połączeniu się z panienką z międzymiastowej. — Chcę rozmawiać z doktor Samanthą Silver z uniwersytetu w Miami.

— Trzeba będzie zaczekać ponad dwie godziny, madame.

— J'attendmi.

Bank of the East znajduje się przy Curzon Street, prawie dokładnie naprzeciw klubu White Elephant. Ma wąską fasadę z brązu, marmuru i szkła. Nicholas był tam, w gronie prawników, od dziesiątej rano. Z pierwszej ręki pobierał lekcję niespiesznego, rytualnego targowania się w tradycyjnym stylu orientalnym.

Sprzedawał Ocean Salvage oraz dwa lata swojej zawodowej przyszłości i nawet przy siedmiu milionach dolarów zastanawiał się, czy na pewno robi dobry interes, a przecież ta suma także nie było jeszcze pewna. Słowa krążyły jakoś lekko, liczby zdawały się nie mieć wielkiego znaczenia na tym spotkaniu. Jedynym pewnym elementem była postać samego księcia, usadowiona na niskiej kanapie. Książę wystąpił w garniturze savile rów, ale na głowie miał coś białego, bawełnianego ze złotą nicią, co stanowiło piękne obramowanie jego ciemnej, przystojnej twarzy.

Z tyłu, za nim, wciąż wymieniały się tłuste, szepczące postacie. Za każdym razem, gdy Nicholas sądził, że jakiś punkt porozumienia ostatecznie uzgodniono, przed główne wejście zajeżdżał kolejny różowy lub jadowicie żółty rolls royce z arabskim pismem na tablicach rejestracyjnych, dost?rczając trzech lub czterech ważnych wiernych. Ruszali całować księcia w czoło, w nasadę nosa i w rękę, a potem rozpoczynali szeptaną dyskusję o sprawie, która została zamknięta, jak naiwnie myślał Nick, godzinę wcześniej.

James Teacher nie okazywał zniecierpliwienia, uśmiechał się, kłaniał i spełniał te wszystkie rytuały, jak urodzony Arab opróżniając liczne naparstki melasowatej kawy, i z pogodną twarzą oczekiwał na angielskie tłumaczenia nie kończących się szeptów. Po wysłuchaniu istotniejszej porcji przekładu przedstawiał wyważoną kontrpropozycję.

— Idzie nam doskonale, panie Berg — zapewniał cicho. — Jeszcze tylko parę dni.

Nicholasa bolała głowa od mocnej kawy i dymu tureckiego tytoniu. Koncentrował się z trudem. Martwił się o Samanthę. Od czterech dni na próżno próbował się do niej dodzwonić. Przeprosił księcia i wyszedł do holu.

— Przykro mi, sir, żaden z tych numerów nie odpowiada. Próbowałam o każdej porze.

Były to numery do domku Samanthy i do laboratorium.

— Czy mogę nadać telegram?

— Oczywiście, sir — podała mu blankiet.

— Proszę, zadzwoń do mnie jak najszybciej — podał numer na Queen's Gate oraz do biura Jamesa Teachera i zastanawiał się, jakimi słowami wyrazić swój niepokój, ale nie mógł znaleźć żadnych. „Kocham cię — napisał w końcu. — Naprawdę cię kocham".

Od nocnego telefonu Nicholasa z wiadomością o transporcie ropy1 naftowej z kadmem Samantha Silver przeżyła cały kalejdoskop wydarzeń.

Po serii spotkań z przywódcami Green Peace i innych organizacji ekologicznych Samantha i Tom Parker polecieli do Waszyngtonu na rozmowy z zastępcą dyrektora Environmental Protection Agency i z dwoma młodymi senatorami, najaktywniejszymi w parlamentarnym lobby ochrony środowiska. Jednak ich próby przebicia się dalej z alarmem o nowym zagrożeniu oceanów napotkały granitowy mur wielkich naftowych interesów. Nawet osoby zazwyczaj chętne do współpracy uchylały się od potępienia nowego krakingu wprowadzanego przez Orient Amex. Jak powiedział pewien trzydziestoletni senator, demokrata, „trudno zwalczać coś, co prowadzi do wzrostu efektywności wykorzystania paliw o pięćdziesiąt procent".

— Nie z tym walczymy — protestowała zmęczona i sfrustrowana Samantha. — Próbujemy zapobiec transportowaniu wysokokadmowej ropy przez łatwe do zdewastowania morza w sposób nieodpowiedzialny i grożący potworną katastrofą.

Kiedy jednak opisywała tę katastrofę i północny Atlantyk zalany milionem ton toksycznej ropy, widziała niedowierzanie w oczach słuchaczy i uśmiech osoby normalnej, która zniża się litościwie do poziomu kogoś nie całkiem zdrowego na umyśle.

O Boże, dlaczego rozsądek jest rzeczą najtrudniejszą do sprzedania na tym świecie?

Samantha i Tom pojechali do przywódców Green Peace na północy i na zachodzie Stanów, uzyskali wiele rad wraz z obietnicami poparcia. Oddział kalifornijski proponował czynną, fizyczną interwencję jako środek ostateczny, który oni zastosowali z sukcesem, rozstawiając małe łodzie pomiędzy rosyjskimi statkami wielorybniczymi a odbywającymi gody w Zatoce Kalifornijskiej płetwalami karłowatymi.

W Galveston spotkali się z młodymi Teksańczykami, którzy byli gotowi podjąć pikietowanie rafinerii Orient Amex, gdyby tylko supertankowiec wszedł na wody Zatoki Meksykańskiej. Jednak ich wysiłki nie doprowadziły do konfrontacji z Orient Amex. Wielki koncern po prostu ignorował zaproszenia do dyskusji radiowych i telewizyjnych o kierowanych pod jego adresem oskarżeniach. Trudno wywołać zainteresowanie sporem, w którym występuje tylko jedna strona, stwierdziła Samantha.

Ukazał się jeden program w lokalnej telewizji w Teksasie, ale nie było w nim życia, bo zabrakło kontrowersji, a prezenter najpierw obciął Samancie czas antenowy do czterdziestu pięciu sekund, a potem próbował się z nią umówić na kolację.

Kryzys energetyczny, tankowce, zanieczyszczenie ropą — były to wszystko smętne tematy. Nikt nigdy nie słyszał o zagrożeniu ze strony kadmu, Przylądek Dobrej Nadziei był gdzieś na końcu świata, a milion to abstrakcyjna liczba, nie sposób tej ilości zobrazować; w sumie rzecz była raczej nudna.

Wylądowali z powrotem na Miami International zmęczeni i rozczarowani, ale nie zamierzali kapitulować.

— Starcie dopiero się zaczyna — mruczała Samantha wbijając się swoją pstrokatą furgonetką w ruch miejski.

Miała zaledwie parę godzin na odpoczynek, po czym, odświeżona i przebrana, ruszyła znowu na lotnisko. Australijczyk przeszedł już przez kontrolę celną i markotny błąkał się samotnie po holu.

— Cześć, jestem Samantha Silver — powitała go, strojąc się w najjaśniejszy uśmiech.

Nazywał się Dennis O'Connor, doktor, i był jednym z najwybitniejszych badaczy fauny raf koralowych u wschodnich wybrzeży Australii, Przebył szmat drogi, żeby porozmawiać z Samantha i zobaczyć jej eksperymenty.

— Nie sądziłem, że jesteś taka młoda — listy podpisywała „doktor Silver", stąd jego zaskoczenie. Samantha zaś zmęczona i zła, zareagowała lekko kąśliwie.

— I jestem babą, tego też nie oczekiwałeś. Paskudnie, prawda? Przypuszczam jednak, że wśród twoich przyjaciół jest parę młodych kobiet.

Roześmiał się na tę jej zadziorność i, gdy ściskali sobie ręce, powiedział:

— Może mi nie uwierzysz, ale ogromnie podoba mi się taki właśnie doktor Silver.

Był wysoki i szczupły, opalony, z lekko siwiejącymi skroniami. Już po chwili uważali się za przyjaciół, a Samancie sprawiał przyjemność szacunek, jaki okazywał dla jej pracy.

Doktor O'Connor przywiózł ze sobą, w pojemniku z tlenem, pięć tysięcy żywych okazów E. digitalis, pospolitego w Australii ślimaka morskiego. Miały być wykorzystane w eksperymentach Samanthy. Wybrał ten gatunek ze względu na masowość występowania i znaczenie dla ekosystemów australijskiego wybrzeża. Siedzieli z Samanthą zaabsorbowani obmyślaniem doświadczeń, gdy wsadziła głowę asystentka i powiedziała, że jest telefon.

— Zapisz, co chcą. Jeżeli będą mieli szczęście, to oddzwonię.

— To prywatna sprawa. Z zagranicy. — Samanthą zerwała się i natychmiast zapomniała o ślimakach i ich dostawcy.

— Nicholas! — krzyknęła szczęśliwa, wylała pół litra słonej wody Australijczykowi na spodnie i przefrunęła na drugi koniec laboratorium, do telefonu.

Chwytając słuchawkę straciła z podniecenia oddech. Jedną ręką uciskała pierś, próbując uciszyć oszalałe serce.

— Nicholas! Nicholas, kochany, to ty?

— Nie — ten głos był pogodny, wyraźny, jakby rozmówczyni stała obok, i niepokojąco znajomy. Nie wiedzieć czemu, spadł na Samanthę jakiś strach.

— Tu Chantelle Alexander, matka Petera. Spotkałyśmy się kiedyś.

— Tak — powiedziała cichutko Samanthą.

— Uznałam, że lepiej będzie, jeśli powiem ci o tym osobiście, zanim dowiesz się skądinąd. Nicholas i ja zdecydowaliśmy się ponownie żyć razem, w małżeństwie.

Samanthą siadła z wrażenia.

— Jesteś tam? — spytała Chantelle odczekawszy moment.

— Nie wierzę ci — wyszeptała Samanthą.

— Przykro mi — powiedziała łagodnie Chantelle. — Jest jednak Peter, a my odkryliśmy siebie na nowo, okazało się, że nigdy nie przestaliśmy kochać się wzajemnie.

— Nicholas nie byłby... — głos się jej załamał i nie była w stanie mówić dalej.

— Musisz zrozumieć i przebaczyć mu, kochanie. Po naszym rozwodzie był rozbity i samotny — wyjaśniła. — Jestem pewna, że miał wobec ciebie jak najlepsze intencje.

— Ale, ale myśmy, my zamierzaliśmy...

— Ja wiem. Proszę, uwierz mi, to nie było łatwe dla nikogo z nas. Dla dobra nas wszystkich...

— Myśmy planowali całe życie razem — Samantha potrząsnęła dziko głową, gęsta grzywa złotych włosów spadła jej na twarz, przerzuciła je do tyłu dłonią jak grzebieniem. — Nie wierzę w to, dlaczego Nicholas nie powiedział mi tego sam? Nie uwierzę, dopóki mi tego nie powie.

— Tak bardzo chciałam uniknąć robienia ci przykrości — głos Chantelle był łagodny i współczujący — ale w tej sytuacji cóż mogę powiedzieć innego niż poinformować cię, że tę noc Nicholas spędził w moim domu, w moim łóżku, w moich ramionach, w miejscu, do którego naprawdę należy.

Samantha Silver siedziała na twardym, okrągłym stołku i czuła fizycznie jak ulatuje z niej młodość.

— Wystąpiłam już o rozwód z moim obecnym mężem, a Nicholas odzyska swoją pozycję na czele Christy Marinę.

To była prawda, w tym momencie Samantha wiedziała, że to prawda. Nie było wątpliwości. Powoli odłożyła słuchawkę i tępo patrzyła w ścianę. Nie płakała, czuła, jakby już nigdy w życiu nie miała ani zapłakać, ani się roześmiać.

Chantelle Alexander patrzyła na męża uważnie, próbując stanąć obok siebie i widzieć go zupełnie bez emocji. Teraz, kiedy to odbierające rozum szaleństwo wypaliło się w niej, mogła wreszcie widzieć go obiektywniej.

Był przystojnym mężczyzną, wysokim i szczupłym, z falami wypielęgnowanych, metalicznych włosów koloru miedzi. Nawet nadgarstek wysuwający się ze śnieżnobiałego mankietu koszuli pobłyskiwał podobnie. Wiedziała doskonale, że pierś pokrywają mu również kędzierzawe włosy, poskręcane w pierścionki.

— Czy mogę zapalić? — spytał, a ona skinęła głową. Jego głos podobał jej się również od początku, głęboki i dźwięczny. Wymowa, delikatne ściszanie samogłosek i niedbałe przeciąganie spółgłosek, sygnalizowała nieomylnie przynależność do wyższych sfer. I ta wymowa i patrycjuszowskie maniery, nienaganne wprawdzie i ujmujące, były wystudiowane, obliczone na uznanie. Pod tą starannie utrzymaną powierzchownością kryła się wyraźna złośliwość w zimnym połysku wilczego uśmiechu i w stalowoszarym spojrzeniu.

Do papierosa przystawił złotą zapalniczkę, którą mu dała w pierwszym upominku, w tę noc, kiedy zostali kochankami. Nawet teraz to wspomnienie było pikantne i przez moment poczuła ciepłe tajanie w podbrzuszu. Ruszyła się niespokojnie w fotelu. Było dla kogo stracić głowę, naprawdę było dla kogo zwariować. Choć szał minął, niczego nie żałowała i nigdy nie będzie.

Był to taki czas w jej życiu, kiedy nie umiała powstrzymać siebie samej. Wielkie, zmiatające wszystko uczucie, ostatnie szaleństwo młodości, beztroska , upojenie przed wejściem w wiek średni. Niejedna kobieta zadowoliłaby się, pospiesznymi amorami w niepewnym i tandetnym ukryciu przeciętnego pokoju hotelowego, ale nie Chantelle Christy. Jej świat kształtowały własne kaprysy i życzenia i, jak to powiedziała Nicholasowi, czegokolwiek zapragnie, musi to dostać. Dawno temu ojciec wpoił Chantelle Christy przekonanie, że dla niej istnieją reguły specjalne. Ona sama je określiła.

Było cudownie, zadrżała lekko na wspomnienie tych pierwszych, wypełnionych zmysłowością dni. Teraz to już tylko przeszłość. Przez ostatnie miesiące uważnie porównywała obu mężczyzn. Jej decyzja nie była pochopna.

Obserwowała, jak Nicholas odbudowuje swoje życie po katastrofie. Zdany tylko na siebie, odarty ze wszystkiego prócz tej trudnej do nazwania mieszaniny siły i uporu zdołał wyrąbać sobie drogę wyjścia z przepaści. A przecież siła i władza zawsze ją pociągały. Przez lata przyzwyczaiła się do Nicholasa, ale też ten związek zaczął ją nieco nużyć. Teraz interludium z Duncanem przywróciło świeżość uczuciu do Nicholasa. Miał dla niej powab nowego kochanka, a jednocześnie inne jego walory i zalety były pewne i sprawdzone w wieloletnim pożyciu. Duncan Alexander był skończony, przyszłość to Nicholas Berg.

Ale nie, nigdy nie będzie żałować tego epizodu w swoim życiu. To była pora odmłodzenia. Nie powinna nawet ubolewać nad romansem Nicholasa z tym ślicznym amerykańskim dziewczątkiem. To może, pomyślała, perwersyjnie przyprawić ich seks w przyszłości. Na samą myśl poczuła dreszcz zbiegający jej po udach i ciepłą falę w całym ciele. Tak jakoś chyba musi być pąkowi róży, który nagle zaczyna rozchylać płatki. Duncan nauczył ją wielu rzeczy, osobliwych, drobnych sztuczek, które ogromnie podniecały, Zwłaszcza że miały ekstra smaczek jako zakazane i perwersyjne. Niestety, buncan opierał się niemal całkowicie na sztuczkach, a nie wszystkie jej odpowiadały. Kąciki ust powędrowały w dół z niesmakiem na samo wspomnienie. Może od tego właśnie zaczęło umierać ich małżeństwo.

Nie, Duncan Alexander nie był zdolny sprostać jej podstawowym potrzebom seksualnym, jej dotkliwemu nienasyceniu. Tylko jeden mężczyzna na Mecie potrafił zadowolić Chantelłe. To z Duncanem mogło potrwać jeszcze trochę dłużej, ale on sprowadził na Christy Marinę ogromne niebezpieczeństwo. O takiej ewentualności nigdy nawet nie myślała; Christy Marinę to był naturalny fundament jej życia, coś ogromnego i nienaruszalnego jak niebiosa Teraz ten fundament zaczynał drżeć. Duncan stracił dla niej atrakcyjność seksualną, rzecz mimo wszystko wybaczalna, ale ściąganie niebezpieczeństwa na Christy Marinę — nie ten grzech nie mógł być odpuszczony.

Widziała, że Duncan czuje się nieswojo. Kręcił się w fotelu, krzyżowa} i prostował swoje długie nogi, obracał w palcach papierosa i wpatrywał się w smugę niebieskiego dymu, by tylko uniknąć upartego spojrzenia jej ciemnych, nieprzeniknionych oczu. Patrzyła na niego, ale widziała innego mężczyznę. Wreszcie, z wysiłkiem, skupiła całą uwagę na Duncanie.

— Dziękuję ci za tak szybki przyjazd.

— Sprawa wydawała się raczej pilna — uśmiechnął się po raz pierwszy uprzejmie, ale w zimnych, szarych oczach czaił się strach, a napięcie zdradzały również zaciśnięte szczęki.

Patrząc na niego z bliska, czego nie robiła od kilku miesięcy, odkryła wiele nowych zmarszczek na jego twarzy i nerwową, nieustanną ruchliwość palców, wcześniej nigdy nie widzianą.

— Z tego, co powiedziałaś mi wczoraj...

— To może zaczekać. Chciałam tylko, żebyś zdał sobie sprawę z powagi tego, co się dzieje. Teraz najważniejsze jest to, co zrobiłeś z kontrolą moich akcji i z udziałami Rady.

— Co to znaczy? — palce mu jednak znieruchomiały.

— Domagam się, aby kontrolerzy księgowi, wskazani przeze mnie...

— To wymaga czasu, Chantelle, i nie mam pewności, czy jestem gotowy do zrezygnowania z kontroli — był chłodny i opanowany, opuścił go chyba cały strach.

Poczuła pewną ulgę; może ta straszna opowieść Nicholasa nie była prawdziwa, może zagrożenie było wyimaginowane. Czy naprawdę można zachwiać czymś tak wielkim jak Christy Marinę?

— Niekoniecznie w tej chwili. Ale musisz mi udowodnić, że to, co robisz, leży w najlepszym interesie firmy.

— Nie muszę niczego udowadniać. Nikomu — powiedział bezceremonialnie.

— Tym razem musisz.

— Wyznaczyłaś mnie na...

— Żaden sąd nie będzie bronił tej umowy wbrew mnie.

— Być może nie, Chantelle, ale czy naprawdę chcesz włóczyć się z tym wszystkim po sądach, w takim momencie?

— Nie boję się, Duncan.

Wstała szybko, lekka jak tancerka. Miała na sobie luźne, czarne jedwabne spodnie, a złoty łańcuch podkreślał smukłość jej talii.

— Wiesz, że nie boję się niczego — stała nad nim wyciągając oskarżyciełsko palec. Lakier na paznokciu żarzył się szkarłatem świeżej krwi. — Ty jesteś tym, kto powinien się bać.

— A o co dokładnie mnie oskarżasz?

W odpowiedzi wyliczyła wszystkie transfery udziałów, emisje nowych akcji i czeków gwarantowanych wewnątrz korporacji Christy Marinę, podała listę ubezpieczycieli „Golden Dawn".

— Kiedy rewidenci złożą swoje sprawozdanie, sąd nie tylko przywróci mi kontrolę nad Christy Marinę, ale pewnie skaże cię na pięć lat ciężkich robót. Takie rzeczy oni traktują raczej poważnie, wiesz o tym.

Uśmiechnął się. On się naprawdę uśmiechnął! Czuła, jak ogarnia ją furia.

— Śmiejesz mi się w nos — syknęła. — Załatwię cię.

— Nie — pokręcił głową. — Nie załatwisz.

— Zaprzeczasz...

— Niczemu nie zaprzeczam, kochanie. Przeciwnie, potwierdzam to wszystko i jeszcze więcej, dużo więcej.

Odrzucił papierosa gdzieś w wodę basenu jachtowego. Stanął przed oniemiałą Chantelle i, jak doświadczony aktor, pozwolił ciszy wypowiedzieć swoją kwestię. Ze złotej kasetki wyjął następnego papierosa.

— Od kilku tygodni dobrze wiedziałem, że ktoś grzebie w moich sprawach i w sprawach firmy. Szybko się zorientowałem, kto. Człowieczek i Monte Carlo, którego rzemiosłem jest szpiegostwo gospodarcze. Lazarus jest znakomity, najlepszy, sam korzystałem z jego usług. W gruncie rzeczy to ja przedstawiłem go Nicholasowi Bergowi — zachichotał z pobłażliwością.

- Ale nawet Lazarus nie był w stanie wytropić więcej istotnych faktów niż, powiedzmy, dwadzieścia pięć procent — pochylił się do przodu i nagle jego głos zabrzmiał buńczucznie: — Widzisz, droga Chantelle, jestem jednym i najlepszych na świecie. Nikt nie wyśledzi wszystkich moich spraw.

— A więc nie zaprzeczasz... — słyszała ton niepewności we własnym glosie i nienawidziła się za to.

Przerwał jej z pogardą.

— Siedź cicho, ty mała, głupia babo, i słuchaj mnie. Chcę ci powiedzieć, głęboko w tym tkwisz. Wyjaśnię ci w prostych słowach, takich, które nawet ty zrozumiesz, dlaczego nie naślesz na mnie żadnych księgowych kwidentów, dlaczego nie usuniesz mnie i dlaczego zrobisz dokładnie to, co ci powiem.

Przerwał i patrzył jej prosto w oczy. Teraz ona nie mogła wytrzymać tego spojrzenia. Była zmieszana i niepewna, czuła, że nie decyduje o własnym losie. Spuściła wzrok, a on skinął z satysfakcją.

— Teraz słuchaj. Postawiłem wszystko na jedną kartę, wszystko, z czego składa się Christy Marinę, zależy od „Golden Dawn".

Chantelle stwierdziła, że ziemia usuwa się jej spod nóg, a rycząca fala krwi uderza do uszu. Opadła ciężko na fotel.

— O czym ty mówisz? — wyszeptała. A on opowiedział jej wszystko od początku, ze szczegółami. Od momentu gdy położono stępkę pod „Golden Dawn" w okresie wielkiego zapotrzebowania na zbiornikowce o ogromnym tonażu.

— Moje rachuby — mówił — opierały się na popycie na przewozy ropy sprzed dwóch lat i na kosztach budowy z tamtego czasu.

Kryzys energetyczny i spadek zapotrzebowania na tankowce zbiegł się z gwałtownym wzrostem inflacji, który spowodował podwojenie kosztów budowy „Golden Dawn". Duncan ratował się zmieniając projekt gigantycznego tankowca. Zmniejszył liczbę zespołów napędowych z czterech do jednego, ograniczył stalowe wzmocnienia kadłuba o dwadzieścia pięć procent, zrezygnował całkowicie z wymyślnych systemów awaryjnych zaplanowanych przez Nicholasa Berga. Z cięciami posunął się za daleko. Na skutek tego utracił klasę A l w rejestrze Lloyda, znak aprobaty inspektorów tej szacownej instytucji. Zamknął się przed nim główny rynek ubezpieczeń. Musiał szukać gdzie indziej, aby zdobyć jakieś ubezpieczenia, bo tego żądali kredytodawcy. Stawki ubezpieczeniowe wywindowano, zastawił akcje Christy Marine. Potem spirala wzrostu kosztów produkcji wymagała kolejnych i następnych pieniędzy.

— Kiedy szczęście cię opuszcza... Musiałem zastawić wszystkie akcje Christy, każdy jeden papier, nawet udziały, które odebraliśmy twojemu Nicholasowi, a i to jeszcze nie wystarczyło. Musiałem wypuścić akcje fasadowych firm, fikcyjne, zupełnie bez wartości. Potem — Duncan uśmiechnął się ponownie, wcale nie strapiony, na luzie — potem przyszło to okropne fiasko, gdy „Golden Adventurer" wpadł na lód, i musiałem zapłacić sześć milionów za akcję ratowniczą. Wtedy wyzbyłem się już wszystkiego, Christy Marinę dokładnie w całości.

— Ja cię zniszczę — wyszeptała — zmiażdżę, przysięgam przed Bogiem...

— Ty wciąż nic nie rozumiesz — mówił jak do krnąbrnego dziecka. -" Nie możesz zniszczyć mnie, nie niszcząc Christy Marine i siebie samej. Ty w tym tkwisz po uszy, Chantelle, dużo, dużo głębiej niż ja. Wszystko, co jest twoje, co do centa, ten dom, szmaragd na palcu, przyszłość twojego dzieciaka, to wszystko płynie razem z „Golden Dawn".

— Nie — zamknęła oczy, jak mogła najmocniej, jej twarz była biała jak papier.

— Tak. Niestety, tak. W moich planach tego nie było. Spodziewałem się dwustu milionów zysku, ale okoliczności wywróciły wszystko do góry nogami.

Milczeli oboje, a Chantelle kiwała się lekko, oszołomiona ogromem katastrofy.

— Jeżeli teraz spuścisz te swoje psy, wezwiesz rewizorów, czeka ich mnóstwo roboty i — śmiał się znowu — odkryją wielką kupę gnoju, w którym będziemy się wszyscy mogli wytarzać. A moi wierzyciele ustawią się w kolejce do wycofania gotówki. „Golden Dawn" nigdy nie zostanie zwodowany, bo przecież nie ma pokrycia finansowego, jak ci mówiłem. To wszystko wisi na jednej nici, Chantelle. Jeżeli wodowanie „Golden Dawn" opóźni się o miesiąc, nie, choćby tylko o tydzień, zawali się wszystko.

— Ja się rozchoruję — wystękała.

— Nie, nie rozchorujesz się. — Wstał, podszedł do niej szybko i uderzył ją dwukrotnie w twarz, otwartą dłonią, z obu stron. Na bladych policzkach pozostały ślady palców.

Po raz pierwszy w życiu uderzył ją mężczyzna, ale nie znalazła w sobie tyle oburzenia, by zaprotestować. Patrzyła na niego zaskoczona.

— Weź się do kupy — burknął, chwycił ją za ramię i potrząsnął. — Posłuchaj, powiedziałem ci, co może się zdarzyć najgorszego. Teraz powiem ci, co będzie, gdy się nam powiedzie. Jeżeli będziemy razem, jeżeli będziesz ślepo wykonywać moje polecenia, o nic nie pytając, będzie to finansowy wyczyn stulecia, no, w każdym razie ten z lepszych. Potrzebujemy tylko jednego szczęśliwego rejsu „Golden Dawn" i jesteśmy w domu. Jeden rejs, kilka krótkich tygodni i podwoję twoją fortunę. Podpisałem umowę z Orient Amex i dzięki niej już po pierwszym rejsie wychodzimy ponad kreskę. Tego samego dnia, kiedy „Golden Dawn" rzuci kotwicę na Fedzie Galveston i wyśle zbiorniki do opróżnienia, będę miał tuzin nabywców na ten statek.

Przerwał na chwilę, po czym dalej malował swoje miraże.

— Ludzie zapamiętają moje nazwisko — cofnął się i wygładził klapy marynarki. — W przyszłości, podczas rozmów o tankowcach, będzie mowa o Duncanie Alexandrze.

— Nienawidzę cię — powiedziała cicho. — Naprawdę cię nienawidzę.

— To nie ma znaczenia. Kiedy to się skończy, będę mógł odejść i ty będziesz mogła pozwolić mi na odejście. Ale ani chwili wcześniej.

— Ile możesz na tym zyskać, jeżeli ci się uda? — dochodziła do siebie, pytała silniejszym głosem.

— Fortunę. Górę pieniędzy, ale prawdziwą nagrodą będzie dla mnie reputacja i wyczyn na koncie. Będę wtedy wypisywał czeki.

— Wreszcie będziesz się mógł równać z Nicholasem Bergiem. Zgadza. się? — czuła, że zyskuje przewagę, i nacierała mocniej, próbując ranić i niszczyć. — Ale oboje wiemy, że to nieprawda. „Golden Dawn" powstał z inspiracji Nicholasa, który na pewno nie zniżyłby się do oszustwa i...

— Moja droga Chantelle.

— Nigdy nie będziesz, nigdy nie potrafiłbyś być takim mężczyzną, jakim jest Nicholas.

— Idź do cholery! — zaczął się trząść ze złości, a ona na niego wrzeszczała.

— Jesteś oszustem i kłamcą. Mimo tych strojów i min pozostałeś pętakiem...

— Ile razy ścierałem się z Nicholasem Bergiem, tyle razy wygrałem.

— Nie, Duncan, nie wygrałeś. To ja wygrywałam z nim dla ciebie...

— A ja wystawiałem cię do walki.

— Przez krótki czas — wycedziła szyderczo. — Na jedną albo dwie rundy, Duncan. Ale kiedy chciał, wziął mnie z powrotem.

— Co to znaczy?

— Nicholas był tu zupełnie niedawno i kochał mnie tak, jak ty nie potrafiłbyś nigdy. Wracam do niego i wszystkim na świecie powiem czemu.

— Ty suko.

— On jest taki silny. Jest tytanem tam, gdzie ty jesteś karłem.

— A ty jesteś dziwką — odwrócił się i zatrzymał. — Bądź we wtorek w St. Nazaire.

Widziała, że trafiła, cios był celny, przebił skorupę i ugodził w czuły nerw.

— Kochał mnie cztery razy jednej nocy, Duncan. Z ułańską fantazją. Zrobiłeś kiedykolwiek coś takiego?

— Masz być w S t. Nazaire we wtorek i wdzięczyć się do moich wierzycieli.

— Nawet jeżeli ci się uda z „Golden Dawn", w ciągu sześciu miesięcy Nicholas będzie na twoim miejscu.

— Ale do tej chwili masz robić dokładnie to, co ci każę — Duncan zapanował nad sobą z widocznym wysiłkiem i ruszył ku wyjściu.

— Duncanie Alexander, będziesz przegrany — krzyknęła za nim z nienawiścią. — Dopilnuję tego, przysięgam ci.

Chciał już biec, by oddalić się czym prędzej, ale przemógł się i, starannie wyprostowany, przemaszerował przez taras.

— Wracaj na ulicę, tam gdzie twoje miejsce, do rynsztoka, w którym cię znalazłam — wrzeszczała na odchodnym, aż zniknął z pola widzenia.

Teraz już mógł biec, ale poczuł, że nogi mu się trzęsą, tchu brakuje, a w żołądku piecze wściekłość i zazdrość.

— Sukinsyn — powiedział głośno. — Ten sukinsyn Berg.

— Tom? Tom Parker?

— Tak, słucham? — jego głos był czysty i mocny, mimo że dzielił ich Atlantyk.

— Mówi Nicholas, Nicholas Berg.

— Nick, jak się masz? — Tom zagrzmiał prawdziwie radośnie. — Boże, jak się cieszę, że dzwonisz. Próbowałem cię złapać. Mam dobre wiadomości. Najlepsze.

Nicholas poczuł nagłą ulgę.

— Samantha?

— Ee tam — roześmiał się Tom. — Praca. Twoja praca. Wczoraj postawiłem wniosek na posiedzeniu Rady Gubernatorów uniwersytetu. Musiałem twardo walczyć, powiem ci w zaufaniu, ale zaakceptowali. Jesteś przyjęty, Nick, czyż to nie wspaniałe?

— Świetnie, Tom.

— Jesteś profesorem nadzwyczajnym na wydziale biologicznym, to maksimum do wywalczenia w tym momencie. Ale na koniec przyszłego roku będziesz miał katedrę, zobaczysz.

— Cieszę się bardzo.

— Boże, wcale nie słychać, żebyś się cieszył — ryknął Tom. — Co cię gryzie, chłopie?

— Tom, co, do diabła, stało się z Samantha?

Nicholas wyczuł, że nastrój rozmowy się zmienił, cisza trwała nieco za długo, wreszcie Tom odpowiedział.

— Pojechała na badania w morze, wzdłuż łańcucha wysepek Keys, nie powiedziała ci?

— Wzdłuż Keys? — głos Nicholasa nabrziriały był złością i frustracją. — Miała być tutaj, we Francji. Obiecała, że przyjedzie na wodowanie mojego nowego statku. Już od tygodnia próbuję się z nią skontaktować.

— Wyjechała w niedzielę — powiedział Tom.

— Co ona wyprawia?

— Ona mogłaby cię też o to czasami zapytać.

— Co to znaczy, Tom?

— Zanim wyjechała, przyszła tu i porządnie się wytyczała siedząc z Antoinette, wiesz, moją żoną. Antoinette jest taką matką pocieszycielką dla wszystkich histeryczek w promieniu pięćdziesięciu mil.

Teraz z kolei Nicholas zamilkł, czując narastający chłód w piersi.

— O co chodziło?

— Wielki Boże, Nick, nie spodziewasz się chyba po mnie, że śledzę historie miłosne...

— Mógłbym porozmawiać z Antoinette?

— Nie ma jej tu, Nick. Pojechała do Orlando. Wróci dopiero w weekend. Znowu chwila ciszy.

— Wszystkie te ciężkie westchnienia kosztują cię kupę pieniędzy, Nicholas. Płacisz za tę rozmowę.

— Nie wiem, co się stało Samancie — ale chyba wiedział. Nicholas wiedział i czuł się winny, cholernie winny.

— Posłuchaj, Nick. Dobra rada. Weź tyłek w troki i przyjedź tu, chłopie. Jak tylko możesz najprędzej. Ta dziewczyna potrzebuje, żeby z nią porozmawiać. Diabelnie tego potrzebuje. O ile ci, oczywiście, na tym zależy.

— Zależy mi — powiedział szybko. — Ale, do diabła, za dwa dni woduję holownik. Mam próby na morzu, spotkanie w Londynie. Tom, przyjadę najwcześniej, jak tylko będę mógł. Jeśli ją zobaczysz, powtórz to ode mnie.

— Dobrze, powiem jej.

— Dziękuję, Tom.

— Gubernatorzy będą chcieli się z tobą spotkać, Nicholas. Przyjeżdżaj.

— Przyrzekam.

Nicholas odłożył słuchawkę i patrzył zamyślony w okno, za którym piętrzył się wysoko kadłub jego holownika, ustawionego na pochylni. Błyszczał świeżo położoną białą farbą, a na rozchylającym się szeroko dziobie widniała nazwa „Sea Witch" i port macierzysty „Bermuda".

Był piękny, wspaniały, ale Nicholas w ogóle go nie widział. Owładnęło nim przeczucie rychłej utraty czegoś najcenniejszego, nadejścia katastrofy. Do chwili kiedy stanął w obliczu stracenia tej pięknej, złotej dziewczyny, nie zdawał sobie sprawy, jak wielką rolę grała w jego życiu i planach na przyszłość.

Nie było przecież możliwe, by Samantha dowiedziała się o tej jedynej nocy słabości i zdrady, której wspomnienie wciąż kłuło Nicholasa poczuciem winy. Musiało być coś innego, co weszło pomiędzy nich.

Zacisnął prawą pięść i grzmotnął w parapet okienny. Nie czuł bólu tylko złość, że jest uwiązany tu, w St. Nazaire, przygwożdżony obowiązkami, a powinien być wolny i polecieć za błędnym ogniem szczęścia.

Głośnik nad głową zaskrzeczał i przemówił: — Monsieur Berg, czy zechciałby pan przyjść na mostek?

Chętnie skorzystał z tej okazji do przerwania smutnych rozmyślań i wyszedł na wiosenne słońce. Spojrzał ku górze i zobaczył zażywną figurę Julesa Levoisina na skrzydle mostku. Jak wojowniczy kogut podskakiwał koło inżyniera kierującego montażem urządzeń łącznościowych na „Sea Witch". Okrzyki Julesa w typie sacre bleu, merde czy imbecile wybijały się wyraźnie ponad kakofonię stoczniowych hałasów.

Nicholas ruszył biegiem, gdy zobaczył, że elektronik zaczyna wykrzykiwać podobne rzeczy i wymachuje rękami wokół kapitana „Sea Witch". Wprawdzie dopiero po raz trzeci tego dnia Levoisin wpadł we wściekłość, ale też nie było jeszcze południa. Im bliżej do wodowania, tym częściej zawodziły nerwy małego Francuza, zachowywał się jak primabalerina oczekująca na podniesienie kurtyny. Gdyby Nicholas nie dotarł na mostek w ciągu paru minut, musiałby szukać albo nowego kapitana, albo nowego elektronika.

Urządzenia mostka były kompletne i Jules Levoisin przyjmował dodatkowe przyrządy, co negocjowano z nie mniejszą powagą niż traktat wersalski.

— Ja sam poleciłem modyfikację radiolokatora MK IV — wyjaśniał cierpliwie Nicholas. — Mieliśmy kłopoty z tym aparatem na „Warlocku". Powinienem powiedzieć ci o tym, Jules.

— A powinieneś — zgodził się z lekką irytacją mały kapitan.

— Ale byłeś na tyle spostrzegawczy, że zauważyłeś zmianę w wykazie — schlebił mu Nicholas, a Jules wypiął pierś i przetoczył cygaro w ustach.

— Jestem starym majtkiem, ale znam się na nowych trikach — zadowolony wydmuchnął nadzwyczaj regularne kółko dymu.

Kiedy Nicholas zostawił ich, konwersujących już przyjaźnie przy aparaturze sterowni, wezwano go do telefonu.

— Kobieta — majster wskazał odłożoną słuchawkę na zagraconym biurku pod oknem.

Samantha — pomyślał Nick.

— Nicky? — na dźwięk tego głosu sumienie natychmiast przypomniało mu przeniewierstwo.

— Chantelłe, gdzie jesteś?

— W La Baule. — Modny kurort na wybrzeżu Atlantyku był dla Chantelłe Alexander znacznie właściwszym miejscem niż ruchliwy port z ciągnącymi się bez końca stoczniami. — Zatrzymałam się u Castille. Boże, to straszne, już zapomniałam, jaka to okropna buda.

Nocowali tam kiedyś razem przed laty, w innym życiu, jak się teraz Wydawało.

— Ale restauracja jest nadal urocza, Nicholas. Przyjedź do mnie na lunch, muszę z tobą porozmawiać.

— Nie mogę zostawić tego wszystkiego. — Nie pozwoli, by złapała go po raz drugi w tę samą pułapkę.

— To ważne. Muszę cię zobaczyć. — Słyszał tę szczególną chrypkę w jej głosie i widział przed oczami wyobraźni mrużące się zmysłowo, zuchwałe, perskie oczy. — Na godzinę, tylko na godzinę. Tyle możesz poświęcić. — Wbrew sobie czuł pokusę zobaczenia jej, zarejestrował przyjemny ucisk w podbrzuszu i zły był na nią o tę siłę, która osłabiała jego rozsądek i wolę.

— Jeżeli to takie ważne, przyjedź tutaj — powiedział obcesowo. Westchnęła wobec jego nieprzejednania.

— W porządku, Nicholas. Jak cię znajdę?

Rolls zaparkował naprzeciw stoczniowej bramy. Szofer otworzył mu, zapraszając do wsiadania. Chantelle uniosła twarz. Jej oczy były ciemne i błyszczące jak jedwab, wargi czerwone, wilgotne i lekko rozwarte, gotowe do pocałunku. Nicholas dotknął tylko delikatnie jej policzka i umościł się na drugim końcu siedzenia. Zrobiła lekko kwaśną minę i popatrzyła na niego z ukosa.

— Och, jacy jesteśmy przyzwoici, Nicholas.

Nick przycisnął guzik i szklana, dźwiękoszczelna ścianka bezszelestnie wyrosła pomiędzy nimi a kierowcą.

— Posłałaś księgowych rewidentów?

— Kochany, wyglądasz na zmęczonego...

— Zrobiłaś coś w sprawie Duncana? Oni tam pracują bez przerwy na „Golden Dawn", nawet w nocy przy reflektorach. W stoczni mówią, że jutro w południe ma być wodowanie, niemal na miesiąc przed terminem. Co się dzieje, Chantelle?

— W Mindin jest malutkie bistro, zaraz za mostem...

— Do diabła, Chantelle, ja nie mam czasu.

Ale rolls mknął już wąskimi uliczkami portu, pomiędzy wysokimi budynkami magazynów.

— To zajmie pięć minut, a ich specjalnością jest homar armorykański, nie mylić z homarem amerykańskim. Podają go w sosie śmietanowym, jest pyszne! — szczebiotała.

Rolls wjechał na nabrzeże. Po przeciwnej stronie basenu portowego brzuszały się ponure garby schronów łodzi podwodnych Kriegsmarine. Żelb był tak gruby, że wytrzymał bombardowania RAF-u i oparł się wysiłko ekip rozbiórkowych po wojnie.

— Peter kazał mi cię ucałować. Przyjęli go do reprezentacji juniorów. Jest bardzo dumny.

Nicholas wepchnął ręce głęboko w kieszenie marynarki i siedział zrezygnowany.

— Cieszę się słysząc to — powiedział.

Szofer zatrzymał się przy bramie, by zapłacić zajprzejazd przez most na Loarze. Rzeka miała tu około czterech kilometrów szerokości. Most śmiałym łukiem wznosił się aż do dziewięćdziesięciu metrów ponad wodę. Rozciągał się z niego rozległy widok na okolicę, a zwłaszcza stocznie. Z pół tuzina statków było tam w budowie. Sterczały rusztowania, suwnice, na pół zmontowane kadłuby, ale wszystko to było niemal miniaturowe przy „Golden Dawn". Bez zbiorników na ropę statek wyglądał niekompletnie, jak wypatroszony, jak przewrócona wieża Eiffla z nowoczesnym blokiem mieszkalnym wybudowanym na jednym końcu. Wydawało się niemożliwe, by taka konstrukcja mogła pływać. „Boże, ależ on jest brzydki" — pomyślał Nick.

— Wciąż tam pracują — powiedział.

Jedna z suwnic wędrowała wzdłuż statku jak jakiś artretyczny dinozaur, niebieskie błyski aparatów spawalniczych widać było w pięćdziesięciu chyba miejscach naraz, wszędzie kręcili się ludzie, z tej odległości nie więksi od mrówek.

— Oni wciąż pracują — powtórzył tonem oskarżenia.

— Nicholas, nic w życiu nie jest proste...

— Powiedziałaś, co trzeba, Duncanowi?

— ...chyba że dla ludzi takich jak ty.

— Rozmawiałaś z Duncanem?

— Ty zawsze jesteś silny. Od razu mnie to pociągało. Nicholas o mało nie roześmiał się głośno. To było jak szyderstwo; o jego sile mówiła kobieta, która jak nikt inny wykorzystywała jego słabości.

— Czy rozmawiałaś z Duncanem? — nalegał, ale zbyła go uśmiechem.

— Zaczekajmy, aż siądziemy przy lampce wina...

— Teraz, powiedz mi natychmiast. Chantelle, ja nie mam czasu na zabawy.

— Tak, rozmawiałam z nim. Ściągnęłam go do Cap Ferrat i powtórzyłam mu wszystko, co mi powiedziałeś.

— Wypierał się? Jeżeli zaprzecza, mam nowe dowody...

— Nie, Nicholas, niczemu nie zaprzecza. Powiedział mi, że wiem tylko połowę — podniosła ostro głos i wyrzuciła z siebie wszystko w gwałtownych słowach. Straciła całe opanowanie opisując tragiczną sytuację, swoją i firmy. — To jest hazardzista, który może roztrwonić doszczętnie mój majątek, Nicholas. On ryzykuje absolutnie wszystkim, całą fortuną Christy Marine i dokładnie wszystkim, co ja posiadani. I on się tym chwalił, że ryzykuje tak wiele, był z siebie dumny.

— Dopadniemy go teraz. — Nicholas wyprostował się. W jego głosie brzmiała ponura satysfakcja. — Tak jest, zatrzymamy „Golden Dawn" — uderzył pięścią w otwartą dłoń — i ruszymy natychmiast do sądu.

Spojrzał na Chantelle i znieruchomiał. Kręciła przecząco głową, a z wielkich ciemnych oczu spływały łzy.

Rolls zatrzymał się przed małym bistro z widokiem na doki. Na zachód otwierało się ujście rzeki do oceanu, na wschodnim, bladym niebie rysował się pyszny łuk mostu. Chantelle wysiadła i przefrunęła do kafejki, wdzięczna jak ptak, a Nicholasowi nie pozostało nic innego, jak pójść za nią.

Właściciel wynurzył się z kuchni i nadskakiwał Chantelle, poprowadził do stolika przy oknie i recytował menu.

— Wypijmy muscadet, Nicholas — zawsze odznaczała się niezwykłą zdolnością krzepienia się. Tak i teraz; po łzach nie było śladu, a ona, piękna i jaśniejąca, uśmiechała się do niego znad kieliszka. Promień słońca wpadający przez okno tańczył w zimnym, złotym winie i na lśniącej czerni włosów Chantelle.

— Za nas, Nicholas, kochany. Jesteśmy ostatnimi ze wspaniałych. To był ich stary toast, z innego życia. Teraz irytował go, ale wypił w milczeniu i odstawił kieliszek.

— Chantelle, kiedy i jak zamierzasz zastopować Duncana?

— Nie mówmy o tym teraz, przy tym stoliku.

— Za jakieś trzydzieści sekund zacznę być bardzo zły.

Przypatrywała mu się przez chwilę i zobaczyła, że to nie są czcze pogróżki.

— No dobrze — zgodziła się niechętnie.

— Kiedy go zatrzymasz?

— Nie zatrzymam go, kochanie.

— Co powiedziałaś? — spytał spokojnie.

— Zrobię wszystko, co się da, aby pomóc mu zwodować „Golden Dawn' i wysłać go w pierwszy rejs.

— Nie rozumiesz, Chantelle. Mówisz o ryzykownym operowaniu milionem ton najbardziej zabójczej trucizny...

— Nie bądź głupi, Nicky. Takie mowy możesz wygłaszać, jak będziesz gadał do gazet. Duncan może zwalić milion ton kadmu prosto do wodociągów stołecznego miasta Londyn, nic mnie to nie obchodzi, jeśli tylko uratuje mój majątek i Christy Marinę.

— Jest jeszcze czas na przebudowę „Golden Dawn".

— Nie, nie ma czasu. Nie rozumiesz, kochanie. To jest wszystko tak napięte, że zwłoka nawet o kilka dni oznacza całkowitą klapę. Duncan wydał już wszystko, co do centa. Nie ma pieniędzy na żadne modyfikacje i nie ma czasu na nic. „Golden Dawn" trzeba wodować natychmiast.

— Zawsze jest jakieś wyjście.

— Tak i tym wyjściem jest napełnienie zbiorników „Golden Dawn" ropą.

— Nastraszył cię...

— Tak, boję się. Nigdy w życiu tak się nie bałam, Nicky. Mogę stracić wszystko, jestem przerażona — zadrżała. — Zabiję się, jeśli tak będzie.

— Jestem zdecydowany powstrzymać Duncana.

— Nie, Nicky. Proszę, zostaw to, dla mojego dobra, dla dobra Petera, przecież to będzie majątek Petera, to, o czym w tej chwili mówimy. Niech „Golden Dawn" zrobi jeden rejs, tylko jeden rejs i już będę bezpieczna.

— To jest zagrożenie dla oceanu, dla Bóg jeden wie ilu istnień ludzkich, to, o czym w tej chwili mówimy.

— Nie krzycz, Nicky. Ludzie patrzą.

— Niech patrzą. Mam zamiar unieruchomić to monstrum.

— Nie, Nicholas. Beze mnie nic nie zrobisz.

— Będę próbował.

— Kochanie, obiecuję ci: po pierwszym rejsie sprzedamy „Golden Dawn". Będziemy wtedy bezpieczni i będę mogła pozbyć się Duncana. Będziemy znowu razem, ty i ja, Nicky. Kilka krótkich tygodni, to wszystko.

Całą siłę woli wytężył, by nie okazać gniewu. Zacisnął pięści na wykro-chmalonym, białym obrusie, ale jego głos był spokojny.

— Jeszcze jedno pytanie, Chantelle. Kiedy dzwoniłaś do Samanthy Silver? Przez chwilę wyglądała na zdezorientowaną, jakby próbowała odszukać w pamięci twarz przynależną temu nazwisku.

— Samantha... a, twoja mała przyjacółka. Dlaczego miałabym do niej dzwonić? Och, Nicky, nie sądzisz chyba, że mogłabym to zrobić? Nie myślisz przecież, że mogłabym powiedzieć komukolwiek o tym, o tej cudownej... — Teraz miała twarz osoby dotkniętej brzydkim posądzeniem, te wielkie oczy znowu zwilgotniały, położyła rękę na potężnej, kwadratowej dłoni Nicholasa. — Nie możesz tak o mnie myśleć! Nie jestem aż tak nikczemna, nie muszę oszukiwać, aby zdobyć to, na czym mi zależy. Nie muszę ranić niepotrzebnie ludzi.

— Nie — zgodził się cicho. — Ty zatruwasz najwyżej pojedynczy ocean za jednym razem. — Odepchnął krzesło do tyłu.

— Siadaj, Nicky. Zjedz swojego homara.

— Nagle straciłem apetyt. — Wyciągnął dwa stufrankowe banknoty i położył koło swojego talerza.

— Zabraniam ci wychodzić — syknęła gniewnie. — Upokarzasz mnie,

— Przyślę ci samochód z powrotem — powiedział i wyszedł na słońce. Ze zdziwieniem stwierdził, że się trzęsie, a szczęki ma tak mocno zaciśnięte iż bolą go zęby.

W nocy wiatr się zmienił i ranek był zimny z szarymi chmurami, które sunąc szybko i nisko zapowiadały deszcz. Nicholas postawił kołnierz płaszcza, którego poły trzepotały mu miedzy nogami. Był jednym z tysięcy widzów, którzy ustawili się w tym dniu na północnym przęśle mostu na Loarze w St. Nazaire. Raz donośniej, raz ciszej docierały tam odgłosy muzyki. Orkiestra stała gdzieś pod rufą „Golden Dawn", której ciężką nadbudówkę wieńczyły kolorowe flagi.

Nicholas popatrzył na zegarek, było jeszcze parę minut do dwunastej. Helikopter wynurzył się z hałasem z szarego brzuszyska chmury i zawisł nad terenem Construction Navale Atlantiąue.

Nicholas podniósł lornetę do oczu. Przez soczewki mógł rozpoznać rysy wielu postaci zgromadzonych na podium pod rufą tankowca. Podwyższenie to dekorowały trójkolorowe flagi francuskie i brytyjski Union Jack. Orkiestra przestała grać, muzycy opuścili instrumenty.

— Pora na mowy — zamruczał Nicholas i spostrzegł Duncana Alexandra. Patrzył ku szczytowi wyniosłej rufy „Golden Dawn", promień słońca rozświetlił jego miedzianozłotą głowę. Obok stała Chantelle, cała w malachitowej zieleni, którą szczególnie lubiła. Wokół niej kręciło się z pół tuzina dżentelmenów, asystentów matki chrzestnej. Chantelle rozbijała butelkę szampana niemal o każdy nowy statek Christy Marinę, po raz pierwszy, kiedy była ukochaną, czternastoletnią córeczką Arthura Christy. Potem to już była tradycja.

Nicholas zamrugał, bo myślał, że zawodzą go oczy; miał wrażenie, że ruszyła się ziemia.

To „Golden Dawn" zaczął zsuwać się ku wodzie. Orkiestra grała Marsy-liankę, a gigantyczny statek sunął coraz szybciej.

Był to nieprawdopodobny, urzekający widok i Nicholas, na przekór sobie, poczuł wzruszenie. Był marynarzem, oglądał narodziny najpotężniejszego statku, jaki kiedykolwiek zbudowano.

Był groteskowy, monstrualny, ale stanowił część jego samego. Nieważne, że inni zdeformowali, zniszczyli jego wielką koncepcję. Pomysł wyszedł od niego, toteż teraz lornetka drżała mu w rękach.

Podpory z drewnianych bali rozstępowały się przed masą stali, zluzowane liny stalowe skręcały się wężowato jak włosy meduzy i wreszcie rufa „Golden Dawn" uderzyła o wodę.

Powierzchnia estuarium rozwarła się, ustępując przed siłą i ciężarem a fale o białych grzywach rozeszły się na dwie strony i z rykiem uderzyły w nabrzeża.

Tłum na moście wiwatował. Obok Nicholasa matka uniosła wysoko dziecko, żeby lepiej widziało. Oboje krzyczeli z radości.

Dziób „Golden Dawn" wciąż jeszcze był na pochylni, a rufa już o milę w głębi lejkowatego ujścia rzeki.

Boże, ależ on był ogromny! Nicholas kręcił głową w niedowierzaniu. Gdyby go zbudowano tak jak trzeba, byłby wspaniały.

Dziób zsunął się wreszcie z pochylni, a rufa w tym momencie skoczyła ku górze, jak ogromny wieloryb dla złapania oddechu. Woda spadała kaskadami z rufy, ze stalowych konstrukcji otwartych pokładów, kotłowała się wściekle w przepastnych, wolnych sektorach, czekających na pełne ropy zbiorniki.

Setki lin zaczęły wyhamowywać pęd statku. Bez tego już za chwilę uderzyłby w przeciwległy brzeg. Walczył z tymi postronkami, przechylał się i podnosił z całą ociężałością majestatu, co tłum na moście przyjmował owacjami. Wreszcie niemal znieruchomiał i spływał powoli wypełniając sobą ogromną część Loary.

Cztery holowniki portowe przyskoczyły, by obrócić kolosa i ustawić go w kierunku redy i otwartego morza.

Napierały dziobami i odsuwały się, działając cały czas jak doskonale zgrany zespół. Wreszcie nakłoniły giganta do przyjęcia właściwego kursu. Nagle pod rufą woda zaczęła się wściekle kotłować i Nicholas zobaczył brązowy błysk pojedynczej śruby. Liczba obrotów musiała wzrastać, olbrzymia inercja kolosa została przezwyciężona i z obu stron jego dziobu utworzyły się skośne fale. Statek płynął. Słuchał już własnego steru.

Holowniki portowe odsunęły się z respektem i wystrzeliły wysokie, srebrne pióropusze pary z syren. Po chwili ryk tego salutu uderzył o niebiosa.

Tłum się rozproszył, Nicholas pozostał sam na smaganym wiatrem moście i patrzył, jak wysokie nadbudówki „Golden Dawn" zaczynają zlewać się z szarym, zamglonym horyzontem. Widział jeszcze, jak statek wykonuje zwrot, ustawiając się na początku ogromnego łuku, którego drugi koniec, sześć tysięcy mil stąd na południe, sięga poza Przylądek Dobrej Nadziei. Wydawało mu się też, że spostrzegł drobną zmianę w posturze kolosa, gdy doszedł on, tam w okolicy horyzontu, do pełnej prędkości ekonomicznej.

Było po szóstej, gdy Nicholas dotarł z powrotem do „Sea Witch". Biuro na pochylni było puste. Rzucił się na fotel, zapalił cygaro i pospiesznie Wertował notes z adresami. Znalazł, co chciał, i wykręcił numer do Londynu.

— Dzień dobry. Tu „Sunday Times", czym mogę służyć?

— Czy zastałem pana Herbsteina?

— Proszę zaczekać.

Czekając Nicholas wertował notes dalej i wybierał następnego rozmówcę, gdyby okazało się, że Herbstein jest na wspinaczce w Himalajach lub w obozie szkoleniowym partyzantów w Afryce środkowej, co zarówno w jednym jak i drugim wypadku było bardzo prawdopodobne. Po paru sekundach usłyszał jednak jego głos.

— Denis — powiedział — mówi Nłcholas Berg, jak się masz? Mam dla ciebie cholerny materiał.

Nicholas próbował zachować się po stoicku, ale wydawało mu się, że makijaż jest gruby jak naleśnik, zakleja wszystkie pory w skórze i odbiera całą godność osobistą. Kręcił się więc na krześle.

— Proszę się nie ruszać, sir — napominała poirytowana kosmetyczka, na którą czekał jeszcze cały rząd nieszczęśników. Jednym z nich był Duncan Alexander, który uchwycił spojrzenie Nicka w lustrze i skrzywił się szyderczo.

Na krześle obok rozparł się niedbale prezenter programu „The Today and Tomorrow Show". Był wysoki i elegancki, z farbowanymi włosami, trwałą ondulacją i goździkiem w butonierce.

— Dostanie pan pierwsze wejście. Jeżeli będzie interesujące, pociągniemy przez cztery minuty i czterdzieści sekund, jeżeli nie, kończymy po dwóch.

Niedzielny artykuł Denisa Herbsteina był zrobiony w sposób wysoce profesjonalny, chociaż autor nie miał wiele czasu. Przytoczył opinie kompetentnych ludzi z Lloyd's of London, kompanii naftowych, ekspertów ochrony środowiska w Ameryce i Anglii, a nawet oficerów Coast Guard z USA.

— Niech pan stara się mówić zwięźle i bez ogródek — doradzał prezenter. — Nie ma co owijać w bawełnę, trzeba nazywać rzeczy po imieniu — chciał sensacji, nie za wiele nazw ani liczb, lecz porządny, ociekający krwią kawałek horroru albo interesującą kłótnię. Artykuł w „Sunday Times" przyprawił ich o lekką apopleksję, tam w Orient Amex i Christy Marinę. Nie mogli go zignorować. Wpłynęło też zapytanie posła labourzystowskiego w tej sprawie na czwartkowe posiedzenie Izby Gmin, dochodziły złowieszcze wieści o szykowaniu się do akcji American Coast Guard.

To było wystarczająco dużo, by wzbudzić zainteresowanie programu „The Today and Tomorrow Show". Zarówno Christy Marinę, jak i Orient Amex przyjęły zaproszenie telewizji i na konfrontację z oskarżycielem przed kamerami wystawiły swoje pierwsze reprezentacje. Duncan Alexander o opini osoby charyzmatycznej w imieniu Christy Marinę i jeden z dyrektorów Orient Amex, podobny do Gary Coopera. Ze szlachetną twarzą i srebrnymi włosami na skroniach wyglądał jak pilot pasażerskiego odrzutowca, z którym naprawdę chciałoby się lecieć, albo facet, któremu spokojnie można powierzyć wszystkie pieniądze.

Dziewczyna od makijażu nałożyła jeszcze pudru na twarz Nicholasa i uszminkowała mu usta.

Studio telewizyjne było wielkości hangaru lotniczego. Betonową posadzkę pokrywała plątanina kabli, sufit był gdzieś pod niebem, ale niewielka muszla sceny stwarzała iluzję kameralności. Wokół niej ruchome kamery skupiły się jak mechaniczne kraby wokół ścierwa śniętej ryby.

Bezlitosny żar lamp łukowych wysmażał grubą warstwę tłustego makijażu na skórze Nicholasa. Marną pociechą było to, że siedzący po drugiej stronie stołu Duncan wyglądał jak japoński tancerz Kabuki w tym cukrze pudrze nasypanym nazbyt obficie na miedziane loki.

Asystent reżysera w podkoszulku i dżinsach wpiął Nicholasowi w klapę malutki mikrofon i szepnął:

— Nakładź im po ryju, złociutki.

— Cztery, trzy, dwa, jeden, na wizji! — ktoś poza kręgiem światła intonował uroczyście i zapaliła się czerwona lampka na środkowej kamerze.

— Witamy w programie „The Today and Tomorrow Show" — głos prezentera był ciepły, przyjazny i słodki. — W ubiegłym tygodniu we francuskiej stoczni w St. Nazaire wodowano największy statek na świecie. — Teraz w kilkunastu zdaniach przedstawił fakty i komentarz do filmu pokazującego wodowanie „Golden Dawn".

Nicholas widząc te zdjęcia na ekranie monitora przypomniał sobie helikopter wiszący nad stocznią. Tak był zafascynowany widokiem z góry na pochylnię i momentem wodowania, że zaskoczyła go kamera skierowana nagle na niego i krótka prezentacja jego osoby.

— Pan Berg ma bardzo jednoznaczną opinię na temat tego statku.

— W obecnym kształcie i z posiadanym wyposażeniem statek nie gwarantuje bezpieczeństwa nawet przy transportowaniu typowej ropy naftowej — zaczął mówić Nicholas. — Skierowano go tymczasem do przewozu ropy skażonej siarczkami kadmu w takim stężeniu, że stanowi ona jedną z najbardziej toksycznych substancji w naturze.

— Panie Berg, czy ktoś jeszcze podziela pańskie wątpliwości co do standardów bezpieczeństwa tego zbiornikowca?

— Statek nie uzyskał świadectwa klasy Al Lloyd's of London.

— Co może pan powiedzieć o ładunku, który statek będzie przewozić, czyli ropie wysokokadmowej?

Nicholas wiedział, że ma jakieś piętnaście sekund na odmalowanie obrazu Oceanu Atlantyckiego jako odartej z życia pustyni. To było za mało, a na dodatek Duncan Alexander wtrącił się dwukrotnie, zręcznie łamiąc logikę jego wywodu. Prezenter przerwał mu przed końcem.

— Dziękuję panu, panie Berg. A teraz pan Kemp, dyrektor kompanii naftowej.

— Moja firma, Orient Amex, przeznaczyła w ubiegłym roku sumę dwóch milionów dolarów na granty dla ośrodków naukowych zajmujących się ochroną środowiska. Mogę zapewnić, że my w Orient Amex jesteśmy świadomi problemów, jakie niesie nowoczesna technologia — mówił o kompanii naftowej jako o dobrodzieju całej ludzkości.

— Zysk netto pańskiej firmy, po odliczeniu opodatkowania — przerwał mu Nicholas — wyniósł czterysta dwadzieścia pięć milionów dolarów. A więc na ochronę środowiska Orient Amex przeznaczył niecałe pół procenta, a i to odlicza się od podatku. Gratuluję, panie Kemp.

— Obecnie w Orient Amex — kontynuował nafciarz — pracujemy dla poprawy jakości życia wszystkich ludzi. Ale zdajemy sobie sprawę, że nie można cofnąć zegara o sto lat. Nie możemy ulec zaślepieniu sentymentalnych ekologów amatorów, niedzielnych naukowców, katastrofistów, którzy...

— ...którzy przypominają katastrofę „Torrey Canyon" — wtrącił Nicholas.

— ...którzy — podjął Kemp — chcieliby nas zmusić do przerwania tak nowatorskich prac, jak wdrażanie rewolucyjnej technologii krakowania kadmowego. Dzięki niej podniesiemy efektywność procesów rafinacji o nieprawdopodobne czterdzieści procent, a światowe zasoby ropy będą mogły służyć ludzkości przez dodatkowe co najmniej dwadzieścia lat.

Prezenter znowu spojrzał na zegarek, przerwał Kempowi w połowie i zwrócił się do Duncana Alexandra.

— Panie Alexander, pański tak zwany ultratankowiec będzie przewoził wysokokadmową ropę. Jak odpowie pan panu Bergowi?

— Kiedy pan Berg — uśmiechnął się tajemniczo Duncan — wykonywał moją pracę jako prezes Christy Marinę, „Golden Dawn" był najlepszym pomysłem na świecie. Kiedy został zwolniony, pomysł okazał się nagle najgorszy.

— Czy „Golden Dawn" ma świadectwo klasy A l Lloyd's of London?

— Nie ubiegaliśmy się o świadectwo Lloyda. Mamy świadectwo innego towarzystwa klasyfikacyjnego.

Mimo złości Nicholas musiał przyznać, że Duncan Alexander radzi sobie świetnie.

— W jakim stopniu bezpieczny jest pański statek, panie Alexander? Duncan odwrócił głowę i popatrzył wprost na Nicholasa.

— Jestem przekonany, że statek jest bezpieczny w takim stopniu, w jakim mogą zapewnić bezpieczeństwo czołowi specjaliści budownictwa okrętowego. -— Przerwał, a w jego oku pojawił się złośliwy błysk. — Jest to tak bezpieczny statek, że w dziewiczy rejs zamierzam popłynąć osobiście, w towarzystwie mojej żony i dwunastoletniego pasierba. Na „Golden Dawn", załadowany do pełna ropą z pola El Barras, wsiądziemy na wysokości Przylądka Dobrej Madziei i będziemy na pokładzie aż do redy Galveston, portu przeznaczenia w Zatoce Meksykańskiej, czyli przez sześć tysięcy mil żeglugi. Myślę, że moje oświadczenie o planowanej podróży z rodziną na pokładzie „Golden Dawn" zamknie śmieszny spór na temat bezpieczeństwa tego statku.

— Dziękuję panu, panie Alexander. Mnie pan przekonał i jestem pewien, że przekonał pan wielu naszych widzów. Teraz za pośrednictwem satelity przenosimy się do Waszyngtonu, gdzie...

W momencie, gdy czerwone światełko na kamerze zgasło, Nicholas zerwał się i podbiegł do Duncana Alexandra. Jego wściekłość brała się stąd, że wypadł gorzej jako showman, ale przede wszystkim z niezgody na uczestnictwo Petera w wielce ryzykownym, dziewiczym rejsie „Golden Dawn".

— Nie zabierzesz Petera do tej swojej pływającej trumny.

— To decyzja jego matki — powiedział obojętnie Duncan. — Jako córka Arthura Christy zdecydowała się udzielić pełnego poparcia firmie.

— Nie pozwolę żadnemu z was narażać życia mojego syna dla jakiejś reklamowej hecy.

— Jestem pewien, że będziesz próbował go zatrzymać — Duncan skinął głową i uśmiechnął się — i jestem pewien, że bez skutku, tak jak bezskutecznie próbowałeś zatrzymać „Golden Dawn".

Demonstracyjnie odwrócił się plecami do Nicholasa i zwrócił się do Kempa:

— Myślę, że poszło całkiem dobrze, prawda?

James Teacher przekazał do sądu wniosek Nicholasa o rozpatrzenie w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin petycji o wydanie zakazu podróży dwunastoletniego syna, Petera Nicholasa Berga, z Kapsztadu w Republice Południowej Afryki do Galveston w stanie Teksas na pokładzie zbiornikowca „Golden Dawn" pod opieką matki Chantelle Alexander.

Sąd wysłuchał petycji podczas przerwy w procesie młodego pracownika poczty, oskarżonego o wielokrotny gwałt. Sędzia, wciąż w peruce i todze z rozprawy kryminalnej, szybko przeczytał pisemne oświadczenia obu stron, Wysłuchał krótkich wystąpień Jamesa Teachera oraz prawnika strony przeciwnej i zwrócił się do Chantelle.

— Pani Alexander — spojrzenie sędziego straciło na surowości wobec uderzającej urody Chantelle — czy kocha pani swojego syna?

— Bardziej niż cokolwiek innego w życiu — patrzyła cały czas na sędziego swoimi wielkimi oczami.

— I jest pani spokojna zabierając go w taką podróż?

— Jestem córką marynarza, gdyby było jakieś niebezpieczeństwo, wiedziałabym o tym. Jestem spokojna, bo syn będzie przy mnie. Sędzia popatrzył w papiery.

— Mamy tu na uwadze wyłącznie dobro i bezpieczeństwo dziecka. Planowana podróż ma się odbyć w okresie wakacyjnym, nie spowoduje więc nieobecności dziecka w szkole. W ocenie sądu petycja nie uzasadnia przekonująco wątpliwości co do bezpieczeństwa statku. Jest on nowy i nowocześnie wyposażony. Uznanie petycji krzywdziłoby, w opinii sądu, matkę dziecka. Petycja zostaje oddalona.

Na tylnym siedzeniu swojego bentleya James Teacher wymrukiwał usprawiedliwienia.

— Sędzia miał rację, oczywiście. Na jego miejscu orzekłbym tak samo. Te spory rodzinne zawsze...

— Co by się stało, gdybym zabrał Petera na Bermudy albo do Stanów?

— To byłoby porwanie! — głos Jamesa Teachera podniósł się o oktawę. Chwycił Nicholasa za ramię. — Błagam, porzuć tę myśl. Zaraz byłaby po ciebie policja, Boże! Lepiej nie myśleć o następstwach. Twoja pierwsza żona wywalczyłaby pewnie zakaz twoich odwiedzin, może pozbawienie praw rodzicielskich. Jeżeli to zrobisz, stracisz dziecko, Nicholas. Nie rób tego. Proszę, nie rób tego!

James Teacher sięgnął do teczki, którą miał na kolanach.

— Możemy przejrzeć jeszcze raz projekt umowy o sprzedaży? Nie mamy za wiele czasu. — Wyjął preambułę stwierdzającą przekazanie wszystkich aktywów i pasywów Ocean Towage and Salvage dyrekcji Bank of the East.

Nicholas patrzył zamyślony przez szybę na Strand, Trafalgar Square z gromadami gołębi i turystów, na Mali.

— Chcę, żebyś wszystko zatrzymał — powiedział nagle, a Teacher, zaskoczony, podniósł głowę znad papierów.

— Słucham?

— Znajdź jakiś sposób, żeby z szejkami na razie się wstrzymać.

— Dobry Boże, człowieku, to zajęło mi prawie miesiąc, cztery ciężkie tygodnie urabiania tych Arabów — zająknął się na wspomnienie długich godzin negocjacji. — Każde słowo tego porozumienia jest zapisane moim potem, a nawet krwią.

— Muszę mieć do dyspozycji swoje holowniki, muszę mieć swobodę działania...

— Nicholas, my mówimy o siedmiu milionach dolarów.

— Mówimy o moim synu — powiedział cicho Nicholas. — Możesz zablokować to wszystko?

— Oczywiście, mogę. Jeżeli naprawdę tego chcesz? — James Teacher zamknął teczkę z dokumentami. — Na jak długo?

— Sześć tygodni. To wystarczająco długo, by „Golden Dawn" zakończył dziewiczy rejs, w taki lub inny sposób.

— Zdajesz sobie sprawę, że to może uniemożliwić transakcję na zawsze?

— Tak, wiem o tym.

— I wiesz, że nie ma innego kupca?

— Wiem.

Milczeli, aż bentley podjechał pod budynek banku przy Curzon Street.

— Jesteś całkowicie pewien? — spytał Teacher wysiadając.

— Zrób to — odpowiedział krótko Nick.

Ciepło, słońce i uroda Bermudów jak zawsze działały kojąco. Na lotnisku olśniewająca, opalona na miodowo, ubrana na ananasowe, sekretarka Bernarda Wackie witała Nicholasa promiennym uśmiechem.

— Pan Wackie czeka na pana w biurze, sir.

— Czyś ty stracił rozum, Nicholas? — rzucił się Bernard. — Jimmy Teacher powiedział mi, że pogoniłeś Arabów. Powiedz, że to nieprawda, proszę, powiedz, że to bujda.

— Nie masz się czym martwić Bernard — Nicholas uścisnął mu rękę i poklepał na pocieszenie po plecach — i tak nie dostałbyś od tego większej prowizji niż nędzne siedemset tysięcy dolarów.

— A więc zrobiłeś to! — jęknął Bernard. — Zagrałeś im na nosie.

— Szejkowie grali mi na nosie przez miesiąc, mój Bernie. Teraz sami próbują, jak to smakuje. I wiesz co? Podobało im się. Książę uniósł się i po raz pierwszy był naprawdę zainteresowany. Po raz pierwszy mówimy tym samym językiem. Grzecznie poczekają sześć tygodni.

— Ale dlaczego? Ja nie rozumiem. Musisz mi to wyjaśnić.

— Musimy przejść do mapy.

Nicholas długo w milczeniu przyglądał się ogromnej mapie oceanów.

— To ostatnia pozycja „Sea Witch". Ładnie idzie.

Zielony, plastikowy krążek z numerem holownika znajdował się na środku Atlantyku.

— Mieliśmy łączność przed dwiema godzinami. A jak wypadły próby morskie?

— Było parę zmarszczek do odprasowania, dlatego tak długo nie mogłem się wyrwać z St. Nazaire. Ale zrobiliśmy łajbie porządne kanty i Jules zakochał się w niej po uszy.

— Nadal nie ma lepszego kapitana.

Nick odwrócił spojrzenie ku innej części świata.

— „Warlock" wciąż na Mauritiusie — jego głos przypominał trzaśniecie z bicza.

— Musiałem posłać samolotem armaturę do głównego generatora. Taki pech, że awaria zdarzyła się akurat na tym zapomnianym przez Boga i ludzi końcu świata.

— Kiedy będzie gotowy do wyjścia w morze?

— Allen obiecywał, że jutro w południe. Chcesz zateleksować do niego po potwierdzenie?

— Później — Nicholas zwilżył ostrożnie koniuszek cygara ani na chwilę l nie przerywając studiowania mapy, zliczania odległości, prądów i prędkości.

— „Golden Dawn"? — spytał i zapalił cygaro czekając na odpowiedź Bernarda.

— Zbiorniki zostały przyholowane do nowego terminalu Orient Amex w rejonie pola El Barras trzy tygodnie temu — Bernard przyłożył koniec wskaźnika do północnego krańca Zatoki Perskiej. — Napełniono je ropą i czekały przy brzegu na nadejście „Golden Dawn".

Przez chwilę Nicholas myślał o takim zadaniu, jak holowanie czterech gigantycznych zbiorników z Japonii do Zatoki Perskiej.

— „Golden Dawn" przybył w czwartek i, według mojego agenta w El Barras, operacja wpinania zbiorników w statek została wykonana w trzy godziny. Nie mam dalszych doniesień, ale jeżeli statek idzie z prędkością dwudziestu węzłów, musi być gdzieś — przesunął wskaźnik na wschodnie wybrzeże Afryki — na wysokości Mozambiku i za parę dni znajdzie się znowu koło Przylądka Dobrej Nadziei. Dostanę wtedy wiadomość, bo statek, mijając Kapsztad, będzie brał pocztę.

— I pasażerów — dodał ponuro Nicholas. Wiedział, że Peter i Chantelle są już w Kapsztadzie. Dzwonił do chłopca poprzedniego wieczoru. Dzieciak był strasznie podekscytowany perspektywą podróży na pokładzie ogromnego tankowca.

— Będzie fajowo, tato — głos miał zmieniony zarówno podnieceniem, jak i rozpoczynającą się najwyraźniej mutacją. — Tato, przylecimy na statek helikopterem.

Bernard Wackie zmienił temat, biorąc do ręki długą wstęgę depesz z teleksu.

— W porządku, potwierdzam ten kontrakt dla „Sea Witch" — kiwnął głową Nicholas.

Nowy holownik pod komendą Julesa Levoisina miał asystować załogom trzech wież wiertniczych, ustawionych na łukowato biegnącym pasie wody pomiędzy archipelagiem Florida Keys a moczarami Everglades na Florydzie.

— To bez sensu, stawiać na warcie przy jakichś wieżach oceaniczny holownik o mocy dwudziestu dwóch tysięcy koni mechanicznych — Bernard nie mógł dłużej ukryć swojej irytacji. — Jules pójdzie chyba na podryw, emablować syreny morskie, a ty stracisz kupę forsy. Nie zarobisz nawet na utrzymanie tego holownika.

— Będzie stał dokładnie tam, gdzie chcę — oświadczył Nicholas i znowu pochylił się w stronę wielkiej niebieskiej plamy na mapie, przedstawiającej Ocean Indyjski. — Teraz „Warlock".

— Zgłosiłem „Warlocka" do przetargu na holowanie morskie — Bernard odnalazł odpowiednie pismo.

— Odwołaj to. Kiedy tylko Allen zreperuje generator, niech daje całą naprzód i gna do Kapsztadu.

— Cała naprzód do Kapsztadu? Chryste, Nicholas, po co?

— Nie uda mu się dogonić „Golden Dawn" przed Przylądkiem Dobrej Nadziei, ale chcę, żeby szedł cały czas za tankowcem.

— Nicholas, ty straciłeś rozum, czy wiesz, ile to będzie kosztować?

— Jeżeli „Golden Dawn" będzie mieć problemy, „Warlock" zdoła podejść w ciągu dnia, najwyżej dwóch. Powiedz Allenowi, że ma trzymać się w pobliżu przez całą drogę, aż po redę Galveston.

— Nicholas, ty całkowicie straciłeś poczucie proporcji. Masz obsesję, na litość boską!

— Dysponując większą prędkością „Warlock" podejdzie, zanim „Golden Dawn"...

— Posłuchaj, Nicholas. Rozważmy to spokojnie. Jakie jest prawdopodobieństwo poważnej, niebezpiecznej awarii podczas dziewiczego rejsu tankowca? Jeden do stu? Czy aż tak wysokie?

— Coś koło tego — zgodził się Nicholas. — Jeden do stu.

— Czy to naprawdę tak poważne zagrożenie, by na wszelki wypadek jeden oceaniczny holownik unieruchamiać za nędzne tysiąc pięćset dolarów dziennie, a drugi gonić przez pół świata na maksymalnej prędkości? To będzie cię kosztować ćwierć miliona dolarów, jeżeli weźmiesz pod uwagę forsę, którą mogłyby tymczasem zarobić holowniki, co najmniej ćwierć miliona. Nie zależy ci już w ogóle na pieniądzach?

— Teraz już wiesz, dlaczego wstrzymałem się z szejkami — uśmiechnął się Nicholas. — Nie mogłem stawiać ich pieniędzy przy szansie jeden do stu. Ale to jeszcze nie ich pieniądze. Są moje. „Sea Witch" i „Warlock" to nie są ich holowniki, tylko moje. Peter nie jest ich synem, lecz moim.

— Ty mówisz poważnie — stwierdził Bernard wciąż z niedowierzaniem. — Widzę, że mówisz poważnie.

— Jak najpoważniej. Wyślij teleks do Allena. Niech poda przybliżony czas wejścia do Kapsztadu.

Samantha Silver jeden ręcznik miała zawiązany na głowie jak turban, a drugi założony pod ramionami. Pachniała mydłem i talkiem.

Po długiej wyprawie badawczej tego typu dopiero przy drugiej lub trzeciej kąpieli z szorowaniem sól i zapach namorzyn znikały z porów skóry, a muł moczarów Everglades spod paznokci.

Nalała oleju na patelnię i zawołała:

— Ile zjesz naleśników?

Wyszedł z łazienki owinięty ręcznikiem wokół pasa i uśmiechał się do niej stojąc w drzwiach.

— A ile masz? — Wciąż nie mogła się przyzwyczaić do jego nosowej, australijskiej wymowy.

Dobrze im się razem pracowało i wiele się od niego nauczyła. Zbliżenie następowało stopniowo, ale było nieuniknione. Zbolała, zwróciła się ku niemu po pociechę, a także na złość Nicholasowi. Ale teraz, kiedy nie patrzyła na niego, nie mogła przypomnieć sobie jego rysów, rysów doktora Dennisa O'Connora.

Była oddzielona od wszystkiego, jakby szyba odgradzała ją od realnego świata. Pracowała i bawiła się, jadła i spała, śmiała się i kochała, ale wszystko było jakoś na niby.

Dennis patrzył na nią z tym zakłopotaniem i zawstydzeniem osoby bezsilnej, która widzi, jak ktoś inny tonie, i nie może w żaden sposób pomóc.

— Będą gotowe w dwie minuty — rzuciła Samantha znad patelni, a on-poszedł się ubrać. W kuchni zadzwonił telefon. Samantha oblizała tłuste palce i podniosła słuchawkę.

— Sam Silver — przedstawiła się.

— Bogu dzięki. Ja tu już tracę rozum. Co się z tobą stało, kochanie? Nogi się pod nią ugięły i musiała szybko usiąść na taborecie.

— Samantho, słyszysz mnie?

Otworzyła usta, ale nie wydała żadnego dźwięku.

— Powiedz mi, co się dzieje?

Widziała jego twarz przed sobą, wyraźnie, każdy szczegół dokładnie zapamiętany, jasne, zielone oczy pod gęstymi brwiami, policzki, brodę. Jego głos przyprawiał ją o drżenie.

— Samantho.

— Jak się miewa twoja żona? — spytała cicho, a on zamilkł.

Oburącz przyciskała słuchawkę do ucha i cisza trwała zaledwie parę uderzeń jej serca, ale to wystarczająco długo. Raz czy dwa, w chwilach słabości podczas tych dwu ostatnich tygodni, próbowała przekonać samą siebie, że to nieprawda, że to tylko kłamstwa złej kobiety. Teraz wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że instynkt jej nie mylił. Milcząc Nicholas przyznawał się i czekała na kłamstwo, które, wiedziała, przyjdzie jako następne.

— Czy to pomoże, jeżeli powiem, że cię kocham? — zapytał delikatnie.

Nie odpowiedziała. Mimo rozpaczy poczuła ulgę. Nie kłamał. W tej chwili była to najważniejsza rzecz w jej życiu. Nie kłamał. Czuła, jak coś się w niej rozdziera boleśnie, głęboko. Wstrząsnęła spazmatycznie plecami.

— Przyjeżdżam po ciebie — powiedział w tę ciszę.

— Nie będzie mnie tutaj — wyszeptała, resztę zalał potop łez, nie do opanowania. Nie płakała do tej pory, trzymała to w sobie, ale teraz, pierwszy szloch buchnął z niej i trzasnęła szłuchawką o widełki.

Stała w miejscu wstrząsana łkaniem, a łzy strumieniami spływały jej po policzkach.

— Kto dzwonił? — Dennis wszedł radosny do kuchni i stanął jak wryty. — Co jest, kochanie, powiedz?

— Nie dotykaj mnie — wyszeptała ochryple. — Zabrakło nam mleka — dodała nie odwracając się — mógłbyś wziąć furgonetkę i pojechać do sklepu?

Kiedy wrócił, Samantha była ubrana, twarz miała suchą, a na głowie chustkę zawiązaną po cygafisku. W milczeniu żuli zimne, nieapetyczne naleśniki.

— Dennis, musimy porozmawiać...

— Nie — uśmiechnął się do niej. — Wszystko w porządku, Sam. Nie musisz nic mówić. I tak powinienem wyjechać już parę dni temu.

— Dzięki.

— To był Nicholas?

Teraz żałowała, że wiedział od niej o wszystkim, ale wtedy to było konieczne, żeby się przed kimś wygadać.

— Dałbym temu sukinsynowi w mordę.

— Rachunki zostały wyrównane, prawda? — uśmiechnęła się, ale trochę na siłę.

— Sam, chcę, żebyś wiedziała, że dla mnie to nie była ot, kwestia rewanżu.

— Wiem — sięgnęła po jego rękę i mocno uścisnęła — ale nie mówmy już o tym więcej, dobrze?

Peter Berg przyciskał nos do okna wielkiego helikoptera „Sikorsky", noc była kompletnie czarna.

Inżynier pokładowy stał w otwartych drzwiach, wiatr szarpał jego jaskra-wopomarańczowy kombinezon. Odwrócił się do chłopca i wskazał palcem w dół. Ryk silnika i wycie wiatru uniemożliwiało rozmowę.

Helikopter przechylił się łagodnie, skręcił i Peter krzyknął z zachwytu.

Tuż obok ukazał się statek, w pełnej gali świateł. Rzęsiście iluminowane kondygnacje nadbudówki rufowej wznosiły się powyżej poziomu, na który zszedł helikopter, a pokład tankowca biegł gdzieś po czarny horyzont w szpalerze lamp i wyglądał jak opustoszała ulica.

Pilot zręcznie zmniejszył swoją prędkość poziomą do dwudziestu dwu węzłów, czyli rozwijanej przez zbiornikowiec pełnej prędkości ekonomicznej, i zawisł nad białym kręgiem lądowiska. Z wysokości kilkunastu metrów Peter mógł widzieć, że obciążony ładunkiem statek niewiele wystaje ponad powierzchnię wód i co parę sekund fala, sunąca gdzieś z wielkich przestrzeni Atlantyku, wskakuje na pokład, rozlewając się jak kipiące mleko.

Niesłychanie wielki i niesłychanie ciężki „Golden Dawn" traktował fale arogancko: kruszył je tępawym dziobem i brał pod siebie lub pogardliwie roztrącał na boki. Nie próbował nawet się dostosować, układać się na nich i z nimi, jak inne statki.

Peter przebywał wśród statków, zanim jeszcze nauczył się chodzić, on również należał do morskich stworzeń. Jego bystre oczy nie były jednak wyszkolone i nie mógł zauważyć, że ciągnący się po horyzont pokład tego statku pracuje.

Duncan Alexander, który siedział obok Petera, miał wrażenie, że widzi, jak tankowiec wygina się i wykrzywia, choć bardzo nieznacznie. Od dziobu do rufy było prawie dwa i pół kilometra. Statek składał się z czterech stalowych zbiorników tkwiących we względnie elastycznym uchwycie wymyślnej, stalowej konstrukcji. To wszystko było pchane do przodu przez potężny zespół napędowy, umieszczony w części rufowej. Odległość pomiędzy grzbietami fal wynosiła około czterystu metrów. A więc w każdym momencie pod kadłubem „Golden Dawn" przesuwały się cztery szczyty fal, wypychające go do góry, i cztery obniżenia, ku którym ciążyła przemożnie potworna masa ładunku. Elastyczna stal stękała i ustępowała odrobinę wszystkim tym przeciwstawnym siłom naraz.

Żaden kadłub nie jest całkowicie sztywny, a w wypadku tego ultratankowca elastyczność była istotnym atrybutem, zakładanym przez oryginalny projekt. Duncan Alexander odszedł jednak od tych pierwotnych założeń, by zaoszczędzić blisko dwa tysiące ton stali. Zredukował wzmocnienia centralnej części konstrukcji trzymającej razem cztery zbiorniki i zrezygnował z podwójnych ścian samych zbiorników. Odchudził „Golden Dawn" do tego stopnia, że projektanci odcięli się od jego decyzji. Zatrudnił więc Japończyków do przeprojektowania statku. Ten nowy zespół twierdził wprawdzie, że odchudzona konstrukcja jest bezpieczna, ale zastrzegał się równocześnie, iż nikt do tej pory nie transportował miliona ton ropy na jednym statku.

Helikopter siadł miękko na pokładzie okrytym grubym kożuchem farby zapobiegającej iskrzeniu. Tutaj nawet ziarnko piachu pomiędzy skórzaną podeszwą i nagą stalą mogłoby zapalić wybuchową mieszaninę powietrza i oparów ropy.

Silne ręce przeniosły Petera z helikoptera na pokład. Stał mrugając gwałtownie, oczy raził blask lamp pokładowych. W nosie wiercił charakterystyczny zapach tankowca. Przesyca on wszystko na statku: meble, żywność, odzież, nawet włosy i skórę.

Ta lekko piekąca woń to uboga mieszanka oparów, wydobywająca się ze zbiorników i powietrza. Tlen i gaz naftowy tylko przy odpowiednich proporcjach tworzą mieszaninę wybuchową. Za wiele tlenu powoduje, iż jest ona zbyt uboga, za dużo gazu naftowego daje mieszankę zbyt bogatą. Jedna i druga jest niewybuchowa.

Chantelle Alexander wysiadając z helikoptera wniosła błysk elegancji w jasno oświetloną surowość płyt stalowych, rur i szarej maszynerii. Ubrana w ciemnozielony kostium, z jaskrawą chustą od Jeana Patou na głowie, skupiła spojrzenia wszystkich oficerów, którzy otoczyli ją ścisłym kręgiem osłaniając od smagań wiatru i przeprowadzili szybko do komfortowego zacisza nadbudówki.

— Kapitan Randle prosił, by pana powitać, sir — pierwszy oficer uścisnął dłoń Duncana Alexandra. — Nie był w stanie zrobić tego osobiście, bo, dopóki statek jest w strefie przybrzeżnej, nie może opuścić mostka.

— Rozumiem — Duncan błysnął szerokim uśmiechem. Zanurzenie mamuciego tankowca przy pełnych zbiornikach wynosiło około trzydziestu pięciu metrów, a przechodził on koło górzystego wybrzeża okolic Przylądka Dobrej Nadziei maksymalnie blisko, bliżej byłoby już ryzykanctwem. Rejon znany jest z silnych prądów i szalonych wiatrów. Chantelle Christy nie mogła jednak cierpieć zbyt długo z powodu dziurawiącego uszy ryku w kabinie helikoptera, toteż, by lot z Kapsztadu trwał krócej, „Golden Dawn" podsunął się niebezpiecznie blisko pod skały wysepki Robben, strzegącej wejścia do Zatoki Stołowej.

Zanim jeszcze helikopter uniósł się i odleciał ku widocznej poświacie Kapsztadu, potężny, tępawy dziób tankowca zwrócił się lekko ku zachodowi. Duncan wyobraził sobie, z jaką ulgą kapitan Randle wydał komendę zwrotu ku otwartemu Atlantykowi i wyprowadzenia ociężałego kolosa na oceaniczne głębie.

Duncan znowu się uśmiechnął i wyciągnął rękę w stronę Petera Berga.

— No chodź, mój chłopcze.

— Poradzę sobie, sir — zręcznie ominął rękę Duncana i szedł starając się ukryć swoje podniecenie, spokojnie jak mężczyzna, a nie podskakujący z ekscytacji chłopczyk.

Duncan Alexander poczuł ukłucie złości. Nie po raz pierwszy zresztą, prawie się już przyzwyczaił do tych drobnych gestów odrzucenia ze strony małego Berga. Szli gęsiego po stalowej kładce, dzieciak na czele. Nigdy nie udało się Duncanowi zjednać sympatii chłopca, choć na początku bardzo się starał. Teraz poskromił swoją irytację, wspominając, jak sprytnie wykorzystał małego dla powstrzymania antykadmowej krucjaty Berga.

Nadbudówka rufowa przypominała wewnątrz raczej nowoczesny blok mieszkalny niż pomieszczenia okrętowe. Winda uniosła ich szybko i bezszelestnie pięć kondygnacji do góry, na poziom mostka nawigacyjnego.

Mostek był tak wysoko, że związek tego miejsca z morzem wydawał się nieco wątpliwy. Światła na pokładzie wygaszono, gdy odleciał helikopter. Ciemność i cisza, wiatr w ogóle nie był słyszalny przez grube, podwójne szyby, potęgowały wrażenie spokoju i izolacji. Światła dziobowe jarzyły się gdzieś niezmiernie daleko jak prawdziwe gwiazdy. Delikatne kołysanie kolosa wyczuwało się z trudem.

Kapitan był człowiekiem wybranym osobiście przez Duncana Alexandra. Flagowy statek Christy Marine powinien być pod komendą Basila Reilly'ego, najstarszego stażem kapitana w kompanii. Reilly był jednak człowiekiem Berga, toteż Duncan wykorzystał katastrofę „Golden Adventurera", by odesłać starego marynarza na wcześniejszą emeryturę.

Randle, jak na tak odpowiedzialne stanowisko, był młody, niewiele powyżej trzydziestki, ale przebieg dotychczasowej pracy i opinię miał bez skazy. Ukończył z wyróżnieniem francuską szkołę dla oficerów pracujących na zbiornikowcach. Trenowano tam na modelach. Tankowiec o długości dziewięciu metrów był miniaturą rzeczywistego statku i w odpowiednim pomniejszeniu posiadał wszystkie jego cechy i możliwości. Niezwykle przemyślnie zbudowane baseny pozwalały symulować typowe i wyjątkowe warunki morskie.

Gdy Duncan powierzył mu dowództwo, Randle stał się jego zażartym zwolennikiem. Przed dziennikarzami nasyłanymi przez Nicholasa Berga bronił do upadłego zmodyfikowanej wersji projektu statku. Był lojalny, co liczyło się ogromnie i dla Duncana stanowiło przeciwwagę nikłego doświadczenia młodego kapitana.

Wyszedł do drzwi windy witać swoich ważnych gości i zaprosił wszystkich na obszerny, lśniący nowoczesnością mostek. Niski, krępy, z byczą szyją i masywną szczęką, która zdradzała determinację i nieustępliwość, w tym momencie był serdeczny i usłużny. Duncan zauważył z aprobatą, ze z wielkim respektem traktował również chłopca. Widać przyszło mu do głowy, że któregoś dnia to dziecko może stanąć na szczycie Christy Marinę. Duncan cenił w ludziach zapobiegliwość i perspektywiczne myślenie. Ale Peter Berg wystawił Randle'a na próbę.

— Czy mógłbym zobaczyć maszynownię, panie kapitanie?

— W tej chwili?

— Tak, jeśli pan nie ma nic przeciw temu — dla Petera pytanie kapitana nie miało sensu. Jutro rozmazywało się gdzieś we mgle przyszłości. — Oczywiście, że w tej chwili.

— Widzisz — Randle zorientował się, że prośba jest diablo poważna i że tego młodego człowieka nie da się zbyć byle czym — w nocy wszystko idzie automatycznie, w maszynowni nie ma nikogo. Czy to byłoby w porządku, budzić teraz mechanika? Ma za sobą ciężki dzień.

— Nie, nie budźmy — Peter był rozczarowany, ale podatny na istotne argumenty.

— Natomiast jestem przekonany, że starszy mechanik będzie uszczęśliwiony mając ciebie jako gościa zaraz po śniadaniu.

Chief był Szkotem z Glasgow, ojcem trzech synów, z których najmłodszy miał dokładnie tyle lat co Peter. Naprawdę ucieszył się z wizyty chłopca. Już w ciągu pierwszej doby Peter stał się ulubieńcem załogi. Paradował w niebieskim firmowym kombinezonie, odpowiednio przykrojonym, z napisem na plecach „PETER BERG", który zrobił mu steward Hindus. Żółty kask zakładał tak samo na bakier, jak robił to chief, a z tylnej kieszeni wyglądała mu bawełniana szmata do wycierania rąk, które lubią się zaoleić podczas pomagania motorzyście w wymianie filtra paliwa. To najbrudniejsza robota na statku i największa frajda.

Maszynownia, z koleżeńską atmosferą, nie kończącymi się dostawami kanapek i kakao oraz dostatkiem smaru i oleju, dzięki którym człowiek zawsze wyglądał jak fachowiec, była ulubionym miejscem Petera. Wizytował jednak również inne części statku.

Co rano ruszał ze starszym oficerem na obchód. Poczynając od dziobu, sprawdzali wszystkie zbiorniki, każdy zawór, każdą z ciężkich, hydraulicznych łap zwierających zbiorniki z główną ramą kadłuba. Najważniejsze było odczytywanie wskaźników na wszystkich segmentach. Mówiły dokładnie, jaki jest skład mieszaniny gazów w wolnej przestrzeni ponad ropą w zbiornikach.

„Golden Dawn" wykorzystywał spaliny z własnego silnika do utrzymywania stale bezpiecznej, zbyt bogatej mieszanki w tych kłopotliwych komorach gazowych. Spaliny przechodziły przez filtry i płuczki zatrzymujące korozyjnogenne związki siarki i pozostawał z nich niemal czysty dwutlenek i tlenek węgla. Pompy wtłaczały dwutlenek i tlenek węgla do wolnych przestrzeni ponad lustrem ropy w zbiornikach. Lotne związki, parujące z ropy, mieszały się z pompowanymi, oczyszczonymi spalinami i tworzyły zbyt bogatą, niemal pozbawioną tlenu, niewybuchową kompozycję.

Wszakże nieszczelność jednego z setek zaworów i połączeń mogła spowodować przedostanie się powietrza do zbiornika. Prowadzony więc był nieprzerwany, elektroniczny monitoring wszystkich zbiorników i codzienne inspekcje, w których teraz uczestniczył Peter.

Chłopiec zwykle rozstawał się z inspekcyjną ekipą pierwszego oficera w okolicach rufy, by wpaść na dłuższy czas do centralnej pompowni. Tu właśnie były monitory kontrolujące zbiorniki, ciśnienie i skład mieszaniny gazowej ponad ropą. Stąd regulowano dopływ oczyszczonych spalin. Dwuosobowa załoga mogła włączyć w razie potrzeby potężne pompy odśrodkowe, by przelać część ropy z jednego zbiornika do drugiego, aby zmienić rozkład obciążenia statku.

W pompowni fascynowała również Petera kolekcja próbek ropy naftowej w zakręcanych, szklanych butelkach. Każda próbka pochodziła z innego zbiornika. Ponieważ jednak wszystkie cztery zbiorniki napełniono w jednym miejscu ropą z tego samego pola, cztery butelki miały identyczne metryczki.

ROPA NAFTOWA EL BARRAS

BUNKERS „C"

DUŻE STĘŻENIE ZWIĄZKÓW KADMU

Peter lubił trzymać którąś z butelek pod światło. Zawsze wyobrażał sobie, że ropa naftowa przypomina smołę, bo jest gęsta i czarna, a tu okazało się, że ropa jest rzadka i czerwona.

— Z niektórych pól rzeczywiście wydobywa się czarną ropę, z innych żółtą, nigeryjska jest zielona — mówił brygadzista pompowni — a to jest pierwsza czerwona ropa, jaką widziałem w życiu.

— Przypuszczam, że to jest kolor kadmu — powiedział Peter. Nadchodził czas drugiego śniadania i Peter stwierdzał, że pora zahaczyć o kuchnię, gdzie witano go jak królewskiego gościa. Chłopiec znał już doskonale puste zwykle labirynty wnętrza potężnego statku. To typowe dla tych wielkich zbiornikowców, że czasem można wędrować po nich nawet i godzinę i nie spotkać nikogo. Jedyne miejsce, w którym zawsze czuwa człowiek, to mostek nawigacyjny.

Mostek był dla Petera obowiązkowym przystankiem.

— Dzień dobry, Tug — w ten sposób oficer wachtowy witał zwykle chłopca. „Tug", angielskie słowo oznaczające holownik, stało się okrętowym imieniem Petera, kiedy w pierwszy ranek na „Golden Dawn" oświadczył:

— Tankowce są wielkie, ale ja chcę być kapitanem holownika, jak mój ojciec.

Na mostku oficer nawigacyjny wyłączał czasem autopilota, by Peter mógł być przez chwilę sternikiem, a młodsi oficerowie pokładowi pokazywali chłopcu, jak się bierze sekstantem wysokość słońca dla sprawdzenia danych z nawigacyjnego systemu satelitarnego Decca. Potem, po pogawędce z kapitanem Randlem, Peter meldował się w dziale „macierzystym", czyli w maszynowni.

— Czekamy na ciebie, Tug — huczał chief. — Wskakuj w kombinezon, człowieku, schodzimy do tunelu wału napędowego.

Paskudna pora nadchodziła wtedy, gdy matka kazała mu myć ręce z oleju i smarów, wkładać na siebie tak zwane najlepsze ubranie i występować nieodpłatnie w roli stewarda na koktajlu wydawanym w apartamencie armatora.

Tych sztywnych herbatek u właściciela, jedynych godzin spędzanych przez Chantelle Alexander w towarzystwie oficerów, Peter bardzo nie lubił. Ale poza tym udawało mu się unikać zakazów matki, a także unikać kontaktów z Duncanem Aleksandrem, ojczymem, którego skrycie, lecz gorąco nie cierpiał.

Instynktownie wyczuwał narastający konflikt pomiędzy matką i Duncanem Alexandrem. Nocami słyszał ich podniesione głosy. Kiedyś, gdy obudził go płacz matki, zszedł z koi i boso podbiegł do drzwi ich kabiny. Zapukał. Otworzył mu, w jedwabnym szlafroku, wściekły Duncan Alexander.

— Idź z powrotem do łóżka.

— Chcę się widzieć z mamą — powiedział cicho.

— Potrzebujesz porządnego lania. Jazda do łóżka, ale już!

— Chcę się widzieć z mamą. — Peter stał wyprostowany i nie zamierzał ustąpić. Chantelle wyszła z głębi kajuty w nocnej koszuli, przyklękła i objęła chłopca.

— Już dobrze, kochanie. Wszystko jest dobrze — ale przecież była zapłakana. Od tej pory nocami nie było już słychać podniesionych głosów.

Chantelle pływała po południu przez godzinę w basenie, który był wówczas niedostępny dla oficerów i załogi, również na godzinę pokazywała się wieczorem, grając rolę żony właściciela. Poza tym cały czas spędzała w apartamencie armatorskim, tam jadła i przesiadywała przy panoramicznym oknie swojej kabiny.

Duncan Alexander zachowywał się jak zwierz w klatce. Chodził po otwartym pokładzie, układając długie pisma wysyłane regularnie teleksem, po zakodowaniu, do Christy Main przy Leadenhall Street.

Wystawał potem na otwartym skrzydle mostku i patrzył na północny horyzont oczekując, aż teleks przyśle odpowiedź z londyńskiej centrali Christy Marinę. Nie próbował nawet ukryć irytacji w związku z koniecznością zdalnego sterowania biznesem. Demony niepewności, niecierpliwości i strachu wyprowadzały go z równowagi.

Często wydawało się, że samą siłą woli próbuje popchnąć potężny statek szybciej i dalej na północ.

Morze Karaibskie jest zamknięte od północy wyspami Wielkich Antyli: wałem Kuby i Haiti, od zachodu zaś półwyspem Jukatan i wąskim pasem lądu, który łączy obie Ameryki. Od południa przylega do niego bezpośrednio równikowa strefa kontynentu południowoamerykańskiego. Najkrótszy bok wschodni blokują Małe Antyle. Zamknięte zewsząd wody tego morza nagrzewają się więc bardzo intensywnie. Wisi nad nim parne, tropikalne powietrze. Cały obszar jest jednak ochładzany przez pasaty z północnego wschodu. Wiatry te tak rzadko zmieniają kierunek i siłę, że przez stulecia marynarze z ufnością powierzali swoje życie i ładunek statków tym stabilnym, kojącym podmuchom.

Bywa jednak, że wiatr zawodzi. Bez przyczyny i bez żadnego ostrzeżenia pasat zamiera, często zaledwie na godzinę lub dwie, ale niekiedy, bardzo rzadko, na całe dni i tygodnie.

Daleko na wschód i południe od Karaibów „Golden Dawn" przeorywał rozprażone powietrze i jedwabistą gładź Atlantyku w równikowym pasie ciszy.

Zdradliwe cieśniny i płycizny pomiędzy skąpanymi w słońcu Antylami nie nadawały się na tor wodny dla statku o gigantycznych rozmiarach, głębokim zanurzeniu i bardzo ograniczonej zdolności manewrowania. „Golden Dawn" musiał wielkim łukiem ominąć te archipelagi. Wytyczony dla niego szlak wiódł daleko na północ, poza zwrotnik Raka, i dopiero pod Bermudami wykręcał na zachód. Następnie od północy wchodził w stosunkowo szeroką i bezpieczną Cieśninę Florydzką. „Golden Dawn" miał więc mijać lewą burtą Bahamy, potem Kubę, by wreszcie wydostać się na rozległe wody Zatoki Meksykańskiej.

Posuwając się na północ, po wyjściu z równikowego pasa ciszy, tankowiec powinien znaleźć się w końcu w przyjemnej strefie pasatów, gdzie łagodne podmuchy wiatru przyniosłyby ochłodę po długotrwałej, martwej spiekocie. Nic się jednak nie zmieniało, duszące, nieruchome powietrze wisiało ciężko nad statkiem. Nie miało to żadnego wpływu na tempo żeglugi, ale wszystkich męczyło.

— Znowu kompletna duchota — powiedział kapitan do Duncana Alexandra, ale pogrążony w myślach prezes nie przejawiał ochoty do pogawędki.

Cisza ta nie była jednak zjawiskiem lokalnym. Jej obszar rozciągał się daleko na zachód, obejmując Antyle i całe Karaiby. Słońce piekło tysiące wysp i wielkie obszary mórz. Powietrze nieustannie podgrzewało wodę i wchłaniało masy pary wodnej. Wreszcie coś zaczęło się ruszać i formować. Kamery satelity wiszącego wysoko ponad atmosferą sfotografowały spiralną wstęgę chmur, podobną do kwiatka z lukru na weselnym torcie. Mógł mieć jakieś sto f pięćdziesiąt kilometrów średnicy.

Zdjęcia trafiły na biurko starszego synoptyka centrum obserwacji huraganów w Miami na Florydzie.

— Chyba mamy już coś dojrzałego — mruknął meteorolog do asystenta, widząc, że wystąpiły wszystkie warunki sprzyjające tworzeniu się cyklonu. — Poprosimy siły powietrzne o wykonanie lotu rozpoznawczego.

Kiedy US Airforce B52 wzniósł się na wysokość czternastu kilometrów, pilot dostrzegł rosnącą kopułę chmury burzowej z odległości trzystu kilometrów. Musiała ogromnie się powiększyć w ciągu sześciu godzin.

Gorące, przesycone wilgocią powietrze wzniosło się w lodowaty chłód górnych warstw troposfery. Para wodna skondensowała i utworzyła gęste, skłębione, srebrzyste chmury. Wznosiły się one coraz bardziej, kotłowały, ścierały jedna z drugą. Już w tym momencie sięgały powyżej poziomu, na który wzbił się samolot rozpoznawczy.

Pod chmurą utworzył się obszar bardzo znacznie obniżonego ciśnienia, do którego natychmiast zaczęły przeć masy otaczającego powietrza. Siły związane z ruchem wirowym Ziemi zmusiły te masy do posuwania się po luku w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Pokonując dłuższą drogę, gwałtownie zwiększały prędkość i cały układ stawał się coraz mniej stabilny, niebezpieczniejszy z godziny na godzinę, napędzał się sam przez rosnącą prędkość wiatru i coraz większe wewnętrzne różnice ciśnień.

Szczyt olbrzymiej kopuły chmur sięgnął wysokości, gdzie temperatura wynosi minus dwadzieścia pięć stopni. Kropelki deszczu zamieniły się w kryształki lodu, a prądy strumieniowe rozniosły je na wielkie odległości. Powstały z nich długie, piękne wstęgi chmur pierzastych, rozciągnięte wysoko na błękitnym niebie, wieszczące burzę w odległości setek kilometrów od jej czoła.

US Airforce B52 po raz pierwszy odczuł turbulencję w bezchmurnym jeszcze rejonie, w odległości ponad dwustu kilometrów od centrum huraganu Było to tak, jakby jakiś niewidzialny, gigantyczny drapieżnik chwycił kadłub i potrząsał nim, usiłując pozbawić go skrzydeł. Jednym ciosem samolot został podrzucony półtora kilometra do góry.

— Bardzo silna turbulencja — meldował pilot. — Prędkość wiatru pionowego sięga pięciuset kilometrów na godzinę.

Starszy synoptyk w Miami wykręcił numer centrum komputerowego, o jedno piętro wyżej.

— Niech Charlie poda nazwę nowego huraganu. Po chwili była odpowiedź.

— Charlie mówi, że ta menda będzie się nazywać „Lorna".

Tysiąc kilometrów na południowy zachód od Miami huragan rozpoczął swój pochód. Nabierał tempa z każdą godziną. Zwijał się wokół własnej osi z niewiarygodną prędkością. Wewnątrz otworzył się jak rozwinięty kwiat. Martwe oko cyklonu było kolumną słonecznej ciszy, sięgającą od powierzchni morza po sam szczyt szalejącej kopuły chmur, wypiętrzonych już na wysokość osiemnastu kilometrów. Całość przesuwała się na wschód, w kierunku prawie dokładnie antypasatowym. Niszcząc wszystko po drodze, diablica o imieniu Lorna ruszyła przez Morze Karaibskie.

Nicholas Berg odwrócił głowę, by popatrzeć w dół na imponującą sylwetę Miami Beach. Sznur eleganckich hoteli wyginał się tak jak plaża, ku północy, a za nim widniały nieciekawe tereny miejskie i mrowiące się na autostradach samochody.

Bezpośredni samolot Eastern Airlines z Bermudów podchodził do lądowania nad plażą Biscayne Bay.

Nicholas był nieswój, czuł się winny i niepewny. Winny czuł się również dlatego, że opuścił posterunek w momencie, kiedy coś się mogło stać.

Dwa holowniki Ocean Salvage były gdzieś na Atlantyku. „Warlock" gnał co sił, próbując nadążyć za „Golden Dawn", a Mes Levoisin na „Sea Witch" podchodził do wschodnich wybrzeży Ameryki. Miał zabunkrować paliwo i stawić się do asystowania wieżom wiertniczym w Zatoce Meksykańskiej. W każdym momencie kapitan któregoś z holowników mógł potrzebować instrukcji Nicholasa.

I wreszcie „Golden Dawn". Prawie trzy tygodnie temu minął Przylądek Dobrej Nadziei. Od tamtej chwili nawet Bernard Wackie nie potrafił określić jego pozycji. Nie było żadnych wiadomości od innych statków, a cała łączność z Christy Main była prowadzona teleksem via satelita, ponieważ radio milczało głucho. Tankowiec musiał jednak już niebawem rozpocząć najtrudniejszy etap rejsu, skręcając na zachód i podchodząc do szelfu kontynentalnego Ameryki Północnej, by potem przepłynąć cieśninę pomiędzy Florydą a wyspami. Na pokładzie tego monstrum był Peter Berg i Nicholas czuł się paskudnie winny. Powinien być teraz w środku, w centrali Bach Wackie na najwyższym piętrze budynku Bank of Bermuda w mieście Hamilton. To był jego posterunek, z którego mógł najlepiej widzieć całą sytuację i wydawać błyskawiczne komendy swoim holownikom.

Zszedł z posterunku i chociaż ustalił z Bernardem Wackie stałą łączność, powrót na Bermudy, w razie konieczności, musiałby mu zająć parę godzin, a może nawet dni.

Ale chodziło o Samanthę. Instynkt ostrzegał go, że każdy dzień, każda godzina zmniejsza szansę na odzyskanie dziewczyny. Trzeba dotrzeć do niej jak najprędzej.

I to poczucie winy z powodu zdrady. Nie pomagało tłumaczenie sobie, ze nie składał Samancie Silver przysięgi małżeńskiej, że tamtej nocy okoliczności nie dawały mu niemal żadnych szans i że w ostatecznym rachunku ten epizod był czymś w rodzaju katharsis, uwalniającego go na zawsze od Chantelle.

Dla Samanthy było to wiarołomstwo i Nick wiedział, jak bardzo wiele zniszczył przez tę jedną noc. Czuł się cholernie winny, nie z powodu samego aktu, stosunek płciowy bez miłości niewiele się liczy, ale on się sprzeniewierzył!

Był niepewny, nie mógł ocenić, ile zniszczył, a ile zostało jeszcze do ocalenia. Jedno, czego był pewien, to że potrzebuje jej, że potrzebuje jej tak bardzo, jak dotąd niczego w życiu.

Powiedziała mu, że jej tu nie zastanie, kiedy przyjedzie. Teraz miał nadzieję, że nie mówiła prawdy.

Na lotnisku zaczął już wykręcać jej numer, ale po czwartej cyfrze zrezygnował. Uprzedzi ją, to rzeczywiście ucieknie. Zamiast tego w wypożyczalni Hertza poprosił o najmniejszy samochód.

— Dla pana cougar — powiedziała ładna blondynka w żółtym kostiumie firmowym. W Ameryce „mały samochód" może być większy niż duży w Europie. Chyba miał szczęście, że nie zaoferowała mu czołgu sherman.

Jaskrawo pomalowana furgonetka chevrolet stała pod rozłożystym figowcem. Dojechał do niej cougarem na styk. Samantha, żeby uciec, musiałaby staranować ścianę. Znając ją, nie można tego wykluczyć, uśmiechnął się.

Zapukał do kuchni i wszedł. Kawa w dzbanku na stole była ciepła.

— Samantha!

Drzwi do sypialni stały otworem. Na łóżku leżały dżinsy i coś z bielizny.

W domu jej nie było. Zszedł po stopniach ku plaży. Na mokrym piasku ślady stóp. Przysłonił oczy przed promieniami niskiego czerwonawego słońca i dostrzegł jej głowę, z pięćset metrów od brzegu.

Siadł na piasku i zapalił cygaro. Słońce skryło się za horyzontem, fundując wcześniej Nickowi krwawą pożogę ledwie zarysowanych fal. Samantha była o jakieś pół mili. Ciemność zgęstniała, gdy wyszła potrząsając głową, by wytrzepać wodę z włosów.

Stanęła jak wryta na jego widok. Była taka młoda, smukła i piękna.

— Czego chcesz?

— Ciebie.

— Po co? Zakładasz harem?

Chwycił ją w ramiona, ale była sztywna i z całej mocy zaciskała wargi pod jego ustami.

— Sam, są rzeczy, których nigdy nie będę umiał wyjaśnić, nie rozumiem ich. Natomiast ponad wszelką wątpliwość jestem pewien, że cię kocham i że moje życie bez ciebie będzie żałosne i pozbawione sensu...

Trwała sztywna, trzymała ręce po bokach, zimna, mokra i nieustępliwa.

— Samantha, chciałbym być doskonały, ale nie jestem. Wiem tylko, że bez ciebie... nie poradzę sobie.

— Nie przeżyję czegoś takiego po raz drugi.

— Potrzebuję cię, naprawdę cię potrzebuję.

— Ty łotrze. Jeszcze raz mnie oszukasz i będzie koniec na zawsze. Wyrwę cię z mojego życia z korzeniami — przylgnęła do niego. — O Boże, Nicholas, jak ja ciebie nienawidziłam i jak za tobą tęskniłam. Tak długo to trwało, zanim wróciłeś. — Jej wargi były miękkie i miały smak morza.

Wziął ją na ręce i niósł po miękkim piasku. Nic nie mówił, bo nie ufał sobie. W tym momencie tak łatwo było powiedzieć coś niewłaściwego.

— Nicholas, siedzę tu i czekam na twój telefon — ostry głos Bernarda Wackie zdradzał napięcie. — Kiedy możesz być z powrotem?

— Co się dzieje?

— Robi się gorąco. Muszę ci przyznać, stary, że miałeś nosa. Wyczułeś, że coś będzie.

— Do rzeczy, Bernie.

— To właściwie nie jest rozmowa na telefon. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jaką tu mamy dookoła konkurencję. Serowary się czają, żeby nam coś sprzątnąć sprzed nosa — prawdopodobnie „Wittezee" lub któryś inny z tych wielkich holenderskich holowników, szybko domyślił się Nicholas — mogą podać hol w ciągu paru dni, Jankesów też bym nie lekceważył. McCormick wygląda czujnie z ujścia Hudson River...

— Dobra — przerwał Nick, bo Bernard mógłby jeszcze długo powtarzać listę rywali — jest bezpośredni lot o siódmej jutro rano, jak nie zdążę, to w południe z przesiadką w Nassau na British Airways. Wyjdź po mnie.

Samantha, naga, siedziała na łóżku z nogami pod brodą.

— Znowu wyjeżdżasz — powiedziała cicho. — Dopiero co się pojawiłeś i już znikasz. O Boże, Nicholas, kochać ciebie, to jest najtrudniejsza sprawa w moim życiu. Nie wiem, czy starczy mi sił.

Objął ją, a ona przytuliła się mocno do jego włochatej piersi.

— Muszę jechać. Przypuszczam, że to „Golden Dawn". — Wyjaśnił jej sytuację i rozmawiali w starym mosiężnym łóżku aż do północy.

Rano uparła się, że zrobi mu śniadanie, choć było jeszcze ciemno za oknem. Zaspana, włączyła radio, by się szybciej rozbudzić przy muzyce.

— Dzień dobry, ranne ptaszki, wita was rozgłośnia WWOK. Przed nami kolejny piękny ranek z temperaturą trzydziestu stopni w Fort Lauderdale i dwudziestu siedmiu stopni w głębi półwyspu. Dziesięć procent szans na deszcz. Mamy jeszcze dla was informację o huraganie „Lorna". Oddala się na południe, w kierunku Małych Antyli, a więc u nas spokój i możemy na luzie posłuchać Eltona Johna.

— Przepadam za Eltonem Johnem — powiedziała sennie Samantha. — A ty?

A kto to taki?

— Wiedziałam, że mamy wspólnych idoli — mrugnęła do Nicholasa. — A pocałowałeś mnie na dzień dobry, bo już zapomniałam?

— To podejdź tutaj. Teraz na pewno zapamiętasz.

— Nicholas, będziemy kiedyś razem, to znaczy cały czas, jak planowaliśmy? Ty i ja, zajęci naszymi sprawami, po naszemu? Będziemy?

— Obiecane.

W pokoju Toma Parkera stłoczyło się ich ośmioro, choć były tam tylko trzy krzesła.

— Samantha, skąd wiesz, że będzie przechodził przez Cieśninę Florydzką?

— Jest po prostu za duży i za mało zwrotny, żeby pchać się pomiędzy wysepki. Nicholas daje głowę, że pójdzie przez cieśninę.

— W takim razie nie ma wątpliwości — zabasował Tom.

— Cieśnina ma sto mil szerokości...

— Wiedziałam, że to powiecie — uśmiechnęła się Samantha i obróciła do jednej z dziewcząt. — Sally-Anne ma coś do powiedzenia na ten temat.

— Wszyscy wiecie, że mój brat jest w Coast Guard, cały ruch w cieśninie jest kontrolowany z Fort Lauderdale. Będziemy mieli wiadomość o zbliżaniu się tankowca z wyprzedzeniem.

— Dobra — Tom uderzył otwartą dłonią w blat biurka. — Musimy jasno sprecyzować cel naszej akcji. Tutejszy oddział Green Peace próbuje nie wpuścić na amerykańskie wody terytorialne tankowca z ładunkiem toksycznej ropy. Tak?

— Dokładnie — odpowiedzieli niemal zgodnym chórem.

— Jak możemy to osiągnąć? Czy naprawdę jesteśmy w stanie zatrzymać takiego kolosa?

— Bierność przyzwoitych ludzi wystarczy, by dranie mogli triumfować. Przynajmniej próbujemy coś zrobić.

— Dyrdymały, Sam — burknął Tom. — Dosyć tych deklamacji. To przynosi nam więcej szkód niż pożytku. Mówicie jak szurnięci.

— No dobra — zgodziła się Samantha — zwracamy uwagę na niebezpieczeństwo i manifestujemy nasz sprzeciw.

— To już lepiej. A teraz następna istotna sprawa: czym wypłyniemy do tego kolosa. Ubierzemy się w kapoki i wpław?

— Myśleliśmy — zaczęła Samantha i zawahała się...

— Myśleliście — dokończył Tom — o użyciu własności uniwersyteckiej. Ale w tym kraju zabranie statku, który należy do kogoś innego, jest ścigane jako piractwo. Nie spodziewaliście się chyba, że ja, starszy, szanowany pracownik naukowy, będę uczestniczył w dokonaniu przestępstwa?

— No, szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się — wypaliła Samantha.

— Ładne rzeczy! Jest tylko taka możliwość, że grono naukowców — Tom potoczył okiem po zebranych — złoży formalny wniosek o udostępnienie jednostki uniwersyteckiej „Tricky Dicky" do przeprowadzenia rejsu badawczego po wodach Cieśniny Florydzkiej, poczynając od okolic Wielkiej Bahamy. Ja ten wniosek z przyjemnością załatwię pozytywnie.

— Przylecieli wczoraj po południu z Heathrow samolotem British Airways. Trzech. Tu są nazwiska — Bernard Wackie podał Nicholasowi kartkę.

— Charles Gras, znam go, to naczelny inżynier Construction Navale Atlantiąue.

— Zgadza się — potwierdził Bernard — taką firmę podał przy kontroli na lotnisku.

— A to nie jest tajemnica tych z lotniska?

— Trzymam rękę na pulsie — uśmiechnął się Bernard. — Trzej panowie mieli ze sobą tylko małe nesesery, ale ich wspólny bagaż stanowi skrzynia o wadze trzystu pięćdziesięciu kilogramów, opatrzona napisem „aparatura techniczna".

— Mów dalej.

— Tu na lotnisku czekał na nich helikopter „Sikorsky", wynajęty bezpośrednio przez Christy Marine przy Leadenhall Street w Londynie. Przesiadka tych trzech, razem z przeładowaniem skrzyni, trwała mgnienie oka. Helikopter natychmiast odleciał na południe. Pilot podał kurs magnetyczny sto dziewięćdziesiąt sześć stopni.

— Jaki zasięg ma 6IN, pięćset mil morskich?

— Wersja standardowa pięćset trzydzieści trzy, ale ten ma powiększone zbiorniki, siedemset pięćdziesiąt mil. Musi jednak mieć na czym wrócić.

— Można zatankować na pokładzie, a jeśli nie mają paliwa lotniczego, może pozostać na statku do końca rejsu. Znasz rozmowy pomiędzy wieżą kontrolną lotniska, helikopterem i statkiem?

— Nick — Bernard potrząsnął głową — był tłok w eterze, nie udało nam się. Najlepszemu się zdarzy. Podeszli do wielkiej mapy.

— Co to znaczy twoim zdaniem, Nicholas?

— To znaczy, że statek należący do Christy Marinę zażądał od swojego armatora przysłania części zamiennych i specjalistów jak najszybciej, bez względu na koszty. Wyobrażasz sobie, jaka jest taryfa powietrzna na pakę o wadze trzystu pięćdziesięciu kilogramów?

Nicholas wyprostował się i z kasetki z krokodylowej skóry wyjął cygaro.

— To znaczy, że statek ma awarię gdzieś na południowy wschód od Bermudów. Nie może być od nas dalej niż czterysta mil, gdyby był dalej, ściągałby pomoc poprzez Bahamy.

— Jasne — zgodził się Bernard.

Nicholas zapalił cygaro i siedzieli chwilę w milczeniu.

— To musi być „Golden Dawn", prawda? — spytał Bernard.

— A czy Christy Marinę ma jakiś inny statek w tym rejonie?

— O ile wiem, nie.

— No, to pytanie było raczej głupie.

— Nie irytuj się, Nicholas.

— Przepraszam cię. Mój chłopak jest na tej balii z trucizną — zaciągnął się cygarem. — Jaka pogoda?

— Wiatr z kierunku sześćdziesięciu stopni o sile piętnastu węzłów. Chmury warstwowo-kłębiaste, pokrycie nieba trzy ósme, podstawa chmur tysiąc dwieście metrów. Prognoza długoterminowa bez zmian.

— Pasat — skinął głową Nicholas. — Dzięki Bogu za tę odrobinę litości.

— Jest ostrzeżenie o huraganie, jak wiesz, ale przy obecnym jego położeniu i przewidywanym kierunku posuwania się pójdzie gdzieś w ocean, o tysiąc mil na południe od Wielkiej Bahamy.

— Dobra. Poproś „Warlocka" i „Sea Witch" o pozycję, kurs, prędkość i stan paliwa.

Po dwudziestu minutach Bernard miał w rękach papierową wstęgę z teleksu.

— „Warlock" ładnie poszedł — powiedział Nicholas przesuwając po mapie plastikowy krążek z numerem.

— Trzy dni temu przekroczył równik.

— A „Sea Witch" jutro pod wieczór będzie w Charleston. Czy ktoś z konkurencji jest w pobliżu? — spytał Nick.

— McCormick ma jeden holownik w Nowym Jorku, a „Wittezee" jest w pół drogi do Rotterdamu.

— No to mamy ich z głowy. Czy jest jakiś inny helikopter na wyspie, którym mógłbym dostać się na „Warlocka"?

— Nie ma. Tylko ten, który odleciał, 6 IN, bazuje na Bermudach.

— Czy możesz zorganizować bunkrowanie dla „Warlocka", ekspresowe, tutaj w Hamilton?

— Możemy mu napełnić zbiorniki w godzinę po wejściu do portu.

— Wyślij taki teleks do Davida Allena:

BERG DO KAPITANA WARLOCKA. PILNE. PŁYŃ NA MAKSYMALNEJ! PRĘDKOŚCI DO HAMILTON HARBOUR NA BERMUDACH. PODAJ PRZEWIDYWANY CZAS WEJŚCIA.

— A więc ruszasz? — spytał Bernard. — Z obydwoma holownikami?

— Ruszam ze wszystkim, co mam.

„Golden Dawn" kolebał się bezwładnie obciążony milionem ton ropy naftowej. Ustawił się bokiem do niskich fal, które rozbijały się na relingu prawej burty, a od czasu do czasu ich grzbiety przeskakiwały na pokład i rozsnuwały się na zielonych płytach jak białe koronki.

Statek dryfował bezsilnie już czwarty dzień. Główne łożysko wału śrubowego zaczęło się grzać w dwie doby po przekroczeniu równika i starszy mechanik prosił o zatrzymanie statku dla sprawdzenia i naprawy tego waż nego zespołu. Duncan Alexander zlekceważył jednak opinię zarówno chiefa jak i kapitana i zgodził się, bardzo zresztą niechętnie, tylko na zmniejszeni1 prędkości.

Po czterech godzinach starszy mechanik znalazł miejsce przecieku oleju na dławiku pompy smarowniczej łożyska. Nawet praca na mniejszych obrotach powodowała niszczenie łożyska, odczuwało się już wibrację wstrząsającą potężnym kadłubem.

— Muszę rozebrać pompę albo się rozleci łożysko — chief powiedział w końcu Duncanowi Alexandrowi. — A wtedy już na pewno zatrzyma pan statek. I to nie na parę godzin. Montaż nowych panwi łożyska na morzu potrwa dwa dni.

Starszy mechanik był blady i trzęsły mu się wargi, bo wiedział, z kim rozmawia. O Duncanie mówiono, że wyrzuca tych, którzy mu się przeciwstawiają, jest mściwy i pamiętliwy. Chief miał więc stracha, ale nie mniej poważnie obawiał się o statek.

— Jaka jest przyczyna uszkodzenia pompy? — zaatakował Duncan. — Dlaczego nikt nie zauważył tego wcześniej? To wygląda na zaniedbanie obowiązków służbowych.

— Gdyby była druga pompa — odpalił dotknięty niezasłużoną reprymendą chief — można by przerzucać się na układ rezerwowy i właściwie prowadzić konserwację.

Duncan Alexander odwrócił się zaczerwieniony. Osobiście określał modyfikacje projektu „Golden Dawn" i przede wszystkim skreślał wszystkie systemy dublujące, oszczędzał, na czym się tylko dało.

— Ile czasu potrzebujesz?

— Cztery godziny.

— Masz dokładnie cztery godziny. Jeżeli nie skończysz w tym czasie, pożałujesz, obiecuję ci to.

Chief naprawiał pompę, a Duncan rozmawiał na mostku z kapitanem.

— Straciliśmy czas, za dużo czasu. Życzę sobie, żeby to było nadrobione.

— To by się wiązało z przekroczeniem najwyższej prędkości ekonomicznej — powiedział ostrożnie Randle.

— Kapitanie Randle, cena ropy, która jest w zbiornikach tego statku, wynosi osiemdziesiąt pięć dolarów za tonę. Przewozimy milion ton. Musimy odzyskać stracony czas. Mamy określony termin przybycia na redę Galveston. Ten statek, cały ten pomysł transportowania ropy są pilnie obserwowane. Nie muszę tego panu przypominać. Do diabła z kosztami. Chcę być na czas.

— Tak jest, panie Alexander — skłonił się Randle. — Odrobimy straty. Trzy i pół godziny później na mostek wszedł starszy mechanik.

— Jak? — zwrócił się do niego Duncan.

— Pompa jest naprawiona, ale...

— Co znowu, człowieku?

— Mam pewne obawy. Za długo płynęliśmy z tym uszkodzeniem. Nie podoba mi się łożysko wału śrubowego. Rozsądne byłoby ograniczenie mocy do pięćdziesięciu procent, do czasu wykonania przeglądu tego łożyska...

— Statek ma iść z prędkością dwudziestu pięciu węzłów. Maszynownia zapewni odpowiednie obroty — powiedział twardo Randle, ale minę miał niepewną.

— Nie robiłbym tego, chłopie — chief pokręcił ponuro głową.

— Twoje miejsce jest w maszynowni — odprawił go szorstko Alexander.

Chantelle czekała na Duncana w salonie apartamentu armatorskiego. Wstała z długiej kanapy pod panoramicznym oknem.

— Znowu płyniemy.

— Tak — odpowiedział. — Będzie dobrze.

O godzinie dziewiątej wieczorem wszystkie urządzenia w maszynowni zostały już przełączone na sterowanie automatyczne. Motorzyści poszli na kolację i do łóżek, został tylko starszy mechanik. Kręcił się jeszcze ze dwie godziny i mamrotał coś smętnego koło masywnej obudowy łożyska w długim, wąskim tunelu wału napędowego. Co parę minut kładł rękę na grubych odlewach, żeby zbadać, czy temperatura i wibracja nie zwiastuje kolejnej awarii.

O jedenastej splunął na obracający się równo wał. Był gruby jak pień dębu, srebrzyście wypolerowany błyszczał w białym oświetleniu tunelu.

Chief sprawdził wszystkie automaty w sterowni maszyny, przeleciał wzrokiem po licznych wskaźnikach i poszedł spać.

Trzydzieści pięć minut później mały tranzystor wyskoczył ze swojego gniazda na tablicy sterowniczej jak korek z butelki szampana, a za nim kłąb szarego dymu. W pomieszczeniu nie było nikogo. System był pojedynczy, nie mógł się więc przełączyć automatycznie na dublera. Rosnąca temperatura łożyska nie uruchamiała żadnej instalacji alarmowej, nie nastąpiło samoczynne odłączenie mocy.

Potężny wał obracał się niezmiennie, podczs gdy przegrzane łożysko zaciskało się na powierzchni metalu, uszkodzonej już przez wcześniejszą pracę w niewłaściwych warunkach. Cieniutki wiór oderwał się od wypolerowanej powierzchni wirującego wału i zwinął się jak srebrzysta sprężyna włosowa. Cały zespół rozgrzał się do czerwoności, farba pokrywająca obudowę łożyska popękała i sczerniała. Potężny silnik wciąż obracał wał napędowy.

Resztka oleju, która pozostała jeszcze pomiędzy rozjarzonymi powierzchniami penewek a wirującym wałem, stała się rzadka jak woda, osiągnęła temperaturę zapłonu, stanęła w płomieniach i drobnymi strumyczkami ognia wyciekła na obudowę, zapalając na niej farbę. Tunel wału wypełnił się gęstymi kłębami dymu i dopiero wtedy na mostku nawigacyjnym oraz w kabinach kapitana, pierwszego oficera i starszego mechanika odezwały się brzęczyki alarmowego systemu przeciwpożarowego.

Ogromny silnik nadal podawał siedemdziesiąt pięć procent mocy, a wał obracał się miarowo w rozpadającym się łożysku, rozgniatając zmiękczony temperaturą metal.

Starszy mechanik pierwszy dobiegł do środkowej konsoli w sterowni maszyny i, nie czekając na rozkazy z mostka, przystąpił do awaryjnego wyłączania napędu statku.

Upłynęła godzina, zanim brygada pod dowództwem pierszego oficera opanowała ogień w tunelu wału śrubowego. Jako środka do gaszenia płonących farb i olejów użyli dwutlenku węgla; zimna woda mogłaby przyczynić się do jeszcze większych uszkodzeń ogromnie rozgrzanych elementów metalowych.

Osłona łożyska była wciąż tak gorąca, że przypiekała skórzano-azbestowe rękawice.

Panewki łożyska uległy zniszczeniu, a na samym wale widniały liczne rysy i wżery. Ewentualne wypaczenie wału nie mogło być zauważalne gołym okiem. Chief wiedział jednak, że już skrzywienie rzędu trzech tysięcznych części milimetra mogłoby się okazać krytyczne.

Pracując starszy mechanik klął na wszystkich, ale w szczególności na prezesa Christy Marine, który był głównym sprawcą obrócenia fragmentu pięknej maszynerii w złom.

Przed południem chief odnalazł w magazynie zapasowe półpanewki, ale próba ich założenia nie powiodła się. Były o pięć milimetrów za małe, bo wykonano je według systemu niemetrycznego.

W tym momencie Duncan Alexander całkowicie stracił opanowanie i maniery. Wściekał się na mostku przez dwadzieścia minut i, zamiast szukać wyjścia z kłopotów, zajmował się wyłącznie obrzucaniem Randle'a i mechanika obelżywymi słowami.

Peter Berg zwęszył sensację i wśliznął się na mostek. Nigdy jeszcze nie widział takiej awantury i w pewnym momencie miał nawet nadzieję, że wytrzeszczone w furii oczy ojczyma pękną jak za późno zerwane winogrona. Nie pękły i Peter poczuł się oszukany.

— Więc co pan proponuje? — zapytał Randle'a Duncan ochłonąwszy odrobinę.

— Można zamówić nowe panewki na Bermudach — ponieważ kapitan milczał, odezwał się Peter. — To tylko trzysta mil stąd. Sprawdzaliśmy rano.

— A ty jak się tu dostałeś? Uciekaj do matki. — Duncan przegonił chłopaka, ale jego propozycja nie była głupia.

— Można by ściągnąć panewki z Londynu na Bermudy — powiedział chief.

— Zateleksujcie do Christy Main.

„Jak to dobrze mieć znowu pokład pod nogami — pomyślał Nicholas.

— Jestem morskim stworem" — uśmiechnął się do siebie. Popatrzył do tyłu, na niskie brzegi Bermudów, niknące w oddali główki portu Hamilton, kolorowe budynki wśród cedrów, po czym pochylił się nad mapą rozłożoną na stole nawigacyjnym.

„Warlock" posuwał się wciąż powoli. Choć tor wodny był szeroki i dobrze oznaczony, na jego skraju, pod powierzchnią wody, czaiły się ostre rafy koralowe. David Allen prowadził więc holownik czujnie i dopiero po dobrej mili podał komendę:

— Cała naprzód, kurs zero dziewięćset, przechodzimy na autopilota.

— Nie miałem jeszcze okazji powitać pana na pokładzie, sir.

— Dziękuję ci, David. Dobrze jest tu wrócić — uśmiechnął się do niego.

— Mógłbyś położyć statek na nowy kurs, dwieście czterdzieści magnetyczny i zwiększyć moc do osiemdziesięciu procent?

David błyskawicznie spełnił życzenie Nicholasa, potem przestępując z nogi na nogę i czerwieniąc się pod opalenizną zadał wreszcie pytanie:

— Panie Berg, koledzy nie dają mi spokoju od Kapsztadu, czy pędzimy do roboty, czy na jakąś wycieczkę?

Nicholas roześmiał się głośno. Czuł podniecenie jak przed polowaniem ożywiała go emocja zbliżającej się rozgrywki, może trafi się też nielicha wygrana. Teraz, kiedy miał pod sobą „Warlocka", mniej niepokoił się o Pe-tera. Cokolwiek się stanie, będzie przy nim bardzo szybko.

— Ruszamy na łowy, David. Nic wprawdzie nie jest jeszcze pewne... Poproś Angela, żeby przysłał mi do kabiny dzban kawy i górę kanapek, bo nie jadłe śniadania, i przyjdźcie do mnie z Bakerem, to powiem wam coś bliżej.

Vin Baker dał się poczęstować cygarem.

— Wciąż kopcisz tę lichą machorkę — obwąchiwał cygaro, cztery dolary za sztukę, przywołując na twarz wyraz obrzydzenia, ale za zasmarowanyrni okularami oczy mu się świeciły. W końcu jednak roześmiał się szeroko.

— Kapitan mówił mi, że ruszamy na łowy, to prawda?

— To jest sytuacja... — Nicholas wyjaśniał im wszystko w szczegółach i w pewnym momencie pomyślał, że chyba musi się starzeć, bo do tej pory nigdy tyle nie gadał.

— To mi wygląda na armaturę do generatora — Baker usiłował odgadnąć zawartość skrzyni ściąganej drogą lotniczą z Londynu. — Trudno uwierzyć, żeby „Golden Dawn" nie miał pełnego zestawu części zamiennych.

— Jaki zasięg ma ten helikopter? — pytał z kolei Allen. — Czy wrócił do bazy?

Za chwilę odezwał się raz jeszcze:

— Ze swoim zanurzeniem „Golden Dawn" musi iść przez Cieśninę Florydzką. My powinniśmy się kierować na rafę Matanilla, u wejścia do cieśniny — proponował David.

Rozległo się pukanie do drzwi i ukazała się żółwia głowa Troga. Spojrzał na Nicholasa, ale nie powiedział nic na powitanie.

— Kapitanie, Miami nadaje nowe ostrzeżenie przed huraganem. „Lorna" wykręciła na północ i posuwa się z prędkością dwudziestu węzłów. Zamknął drzwi, a oni przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

— Katastrofy nie powoduje nigdy pojedynczy błąd — odezwał się w końcu Nicholas. — Z reguły jest parę pomyłek lub zaniedbań, na ogół o nikłych bezpośrednich konsekwencjach, a kiedy do tego dochodzi jeszcze pech... Huragan „Lorna" może być takim pechem.

Podniósł się i zrobił parę kroków. Ciasno mu było w tej kabinie, gościnnej kajucie na „Warlocku", bo przecież obszerny apartament kapitański zajmował teraz David Allen. Nagle uświadomił sobie, że Allen i Baker mają nadzieję, liczą na to, że niebawem w pobliżu wydarzy się katastrofa, kogoś dotknie nieszczęście. Dwa wilki morskie, które wietrzą ofiarę. A kto ma być ofiarą?

— Nie powiedziałem wam o jeszcze jednej rzeczy. Mój syn jest na pokładzie „Golden Dawn".

Olbrzymi huragan o imieniu „Lorna" ukształtował się już niemal w pełni. Jego wierzchołek sięgał górnych warstw troposfery i miał postać bujnej grzywy białych drobinek lodu, którą prądy strumieniowe wyciągały na setki kilometrów przed czoło nawałnicy.

„Lorna" miała już średnicę dwustu czterdziestu kilometrów i niosła dziką, niemożliwą do zmierzenia, niszczycielską siłę.

Wiatry dmące wokół jej centrum zrywały powierzchnię morza i niosły tę wodę w powietrzu z prędkością sięgającą dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Furia natury narastała, przetaczał się ten ślepy i oszalały potwór przez Wysepki Morza Karaibskiego, kosząc drzewa i miażdżąc budynki.

Były jednak siły, które kontrolowały to, co wydawało się nie podlegać żadnej kontroli, określały to, co wyglądało na całkowicie przypadkowe; huraganem rządziły prawa żyroskopowej bezwładności.

Ten monstrualny bąk biegł wirując na wschód ze stałą prędkością, aż do chwili gdy północnym krajem zawadził o długi grzbiet lądowy Wielkich Antyli.

Natychmiast zadziałało inne prawo ruchu brył obrotowych: precesja. Kiedy do krawędzi wirującego żyroskopu przyłoży się siłę odchylającą, żyroskop nie cofnie się, lecz ruszy prosto w stronę tej siły.

Huragan „Lorna" wymacał ląd i ruszył w jego stronę jak rozjuszony byk rzucający się na muletę matadora. Przeszedł przez Haiti w orgii zniszczenia i spadł na Cieśninę Zawietrzną, oddzielającą Haiti od Kuby.

Na północny zachód otwarła się przed nim „równina huraganów", pół tysiąca kilometrów raf i wysepek koralowych, płycizn, ławic, głębsze wody Cieśniny Florydzkiej.

Z prędkością trzydziestu dwóch kilometrów na godzinę sięgająca po niebo masa oszalałych wiatrów i zbełtanych chmur przetaczała się w stronę kontynentu północnoamerykańskiego.

Duncan Alexander stał pod kopią Degasa w salonie armatorskim w pozie nonszalanckiej, ale na twarzy miał niepewność i wyraźne ślady zmęczenia.

Na długiej kanapie i krzesłach w stylu Ludwika XIV siedzieli starsi oficerowie „Golden Dawn": kapitan, pierwszy oficer i starszy mechanik. W fotelu po przeciwnej stronie obszernej kabiny, jakby dystansując się od reszty obecnych, zajął miejsce Charles Gras, inżynier z Atlantiąue.

— Moi ludzie zakończą montaż głównego łożyska dziś do południa. Najstaranniej zbadałem stan wału napędowego. Nie stwierdziłem uszkodzeń strukturalnych, ale muszę z całą mocą podkreślić, że to nie oznacza, iż wał uszkodzony nie jest. Dokonywana w tej chwili naprawa może być traktowana jedynie jako reperacja tymczasowa — Gras przerwał i zwrócił się do kapitana Randle'a: — Nalegam, aby szukał pan możliwości wykonania remontu w najbliższym porcie, do którego ten statek może wejść. Do czasu przeprowadzenia remontu „Golden Dawn" powinien płynąć z najniższą efektywną prędkością.

Randle poruszył się niespokojnie na krześle i spojrzał na Duncana. Francuz zauważył tę reakcję i jego głos stał się jeszcze bardziej stanowczy.

— Jeżeli wał jest strukturalnie uszkodzony, praca przy wyższych prędkościach spowoduje jego nieodwracalne zniszczenie i zatrzymanie statku na dobre. Jest to bardzo poważne ryzyko.

— Mamy pełne zbiorniki — powiedział na to Duncan — i zanurzenie trzydzieści sześć metrów. Zakładając nawet, że mimo problemów z napędem dostaniemy zgodę na wejście na wody terytorialne, nie widzę dla nas odpowiednich portów na wschodnim wybrzeżu Ameryki. Najbliższe nasze bezpieczne kotwicowisko to reda Galveston w Zatoce Meksykańskiej. Najpierw jednak, na wodzie nie płytszej niż dwieście metrów, holowniki muszą odebrać nasze zbiorniki z ropą.

Starszy oficer „Golden Dawn", który był młodym człowiekiem, może nawet jeszcze przed trzydziestką, do tej pory spisywał się znakomicie we wszystkich trudnych momentach tankowca. To on kierował gaszeniem pożaru w tunelu wału śrubowego.

— Z całym szacunkiem, sir — odezwał się teraz — chcę zwrócić uwagę na nowe, zmienione ostrzeżenie o huraganie, nadawane przez radio Miami. W obszarze zagrożenia jest południowa Floryda i cała Cieśnina Florydzka. My idziemy kursem wprost na spotkanie huraganu.

— Nawet przy piętnastu węzłach przejdziemy przez cieśninę i znajdziemy się w zatoce na całą dobę przed prognozowanym uderzeniem huraganu — Duncan mówiąc to patrzył na Randle'a i oczekiwał potwierdzenia.

— Przy obecnym tempie posuwania się huraganu, tak — kapitan przytakiwał bardzo ostrożnie — ale jeśli warunki się zmienią...

— Więc jeszcze raz, jeśli pan pozwoli, sir — znowu odezwał się starszy oficer — nasze najbliższe bezpieczne kotwicowisko byłoby pod osłoną Bermudów...

— Czy pan ma pojęcie o wartości tego ładunku? — głos Duncana był jak zgrzyt metalu po szkle. — Nie ma pan pojęcia. Więc powiem panu. To jest osiemdziesiąt pięć milionów dolarów. Procent od tej sumy wynosi dwadzieścia pięć tysięcy dolarów dziennie. Na Bermudach nie ma urządzeń do wykonywania większych napraw...

Drzwi otwarły się cicho i weszła Chantelle Alexander. Miała na sobie perłową bluzkę z jedwabiu i prostą, ciemną wełnianą spódnicę. Delikatny makijaż podkreślał kształt i wielkość oczu. Jej uroda sprawiła, że wszyscy zamilkli. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jakie wrażenie robi na mężczyznach. Stanęła obok Duncana.

— Ten statek z tym ładunkiem musi płynąć prosto do Galveston — powiedziała cicho.

— Chantelle... — zaczął Duncan, ale uciszyła go drobnym gestem ręki.

— Port przeznaczenia ani trasa rejsu nie podlega dyskusji.

Charles Gras patrzył na Randle'a, który jako kapitan miał tu przecież, według prawa, władzę. Pierwszy po Bogu siedział jednak cicho. Francuz uśmiechnął się sardonicznie.

— Wobec tego — powiedział — muszę prosić o zorganizowanie dla moich asystentów i dla mnie transportu z pokładu tego statku na ląd, gdy tylko zakończymy tę prowizoryczną naprawę.

— Jeżeli ruszymy — skinął głową Duncan — w południe, tak jak pan to przewiduje, jutro o świcie Floryda będzie w zasięgu helikoptera, nawet przy małej ilości paliwa.

— Jestem przygotowana na przyjęcie rezygnacji każdego spośród oficerów, który chciałby opuścić statek na pokładzie tego helikoptera — tym samym spokojnym głosem obwieściła Chantelle.

Duncan otworzył usta, chciał może nawet zaprotestować przeciw faktycznemu przejmowaniu komendy przez żonę, ta jednak popatrzyła na niego w sposób dokładnie taki, jak zwykł to robić stary Arthur Christy. W tym spojrzeniu była granitowa twardość, determinacja i siła. Zdziwił się, że do tej pory tego u niej nie widział. Pewnie nigdy się nie przyglądałem, pomyślał. Chantelle bezbłędnie rozpoznała moment kapitulacji Duncana i bez słowa zwróciła twarz ku oficerom „Golden Dawn".

Jeden po drugim spuszczali oczy, nie wytrzymując jej spojrzenia. Pierwszy podniósł się Randle.

— Zechce mi pani wybaczyć, pani Alexander, muszę się zająć przygotowaniami do ponownego uruchomienia statku.

Charles Gras patrzył na Chantelle i uśmiechał się tak, jak tylko Francuz uśmiecha się do ładnej kobiety.

— Magnifiąue! — zamruczał, uniósł rękę w geście pozdrowienia i zachwytu i wyszedł z salonu.

Gdy zostali sami, Chantelle podeszła do Duncana. Na twarzy miała wyraz pogardy.

— Następnym razem, jak cię znowu obleci strach, daj mi znać, dobrze?

— Chantelle...

— Wciągnąłeś nas w tę matnię, mnie i Christy Marine, teraz nas z niej wyciągniesz, nawet gdybyś miał przy tym zdechnąć — oczy zwęziły się jej mściwie. — I dobrze byłoby, gdybyś zdechł.

Pilot samolotu Beechcraft Baron cofnął manetki gazu obu silników i zwrócił maszynę w dół, ku dziwnie wyglądającemu statkowi. Przelatywali przez strzępy chmur.

— Co to takiego? — spytał drugiego pilota, który dostrajał lornetkę do odległości.

— Kawał łajby. Nie mogę odczytać nazwy.

Niski, ogromnie szeroki dziób pchał przed sobą wał kotłującej się wody, a zielony pokład sięgał niemal po granicę widzialności i tam dopiero strzelała w górę potężna nadbudówka.

— Ale byk! — pilot pokręcił głową. — Wygląda jak hala montażowa na Cape Kennedy.

— Zagadam do niego na szesnastce — drugi pilot odłożył lornetkę i sięgnął po mikrofon.

— Zbiornikowiec, idący na południe, nad wami samolot Coast Guard NC159. Czy mnie słyszycie?

— Coast Guard 159, tu „Golden Dawn". Słyszę cię piąte przez dziesiąte-Przechodzę na kanał dwudziesty drugi.

Dwieście mil stamtąd Trog wywalił popielniczkę -pełną śmierdzących niedopałków rzucając się na swój odbiornik. Przełączył na kanał dwudziesty drugi, uruchomił magnetofon i radionamiernik.

Wysoko na pożarniczej wieżyczce „Warlocka" metalowy pierścień anteny obrócił się wolno. Czytelny przekaz płynął przez eter, a cyfrowy wyświetlacz Troga podał współrzędne.

— Dzień dobry, „Golden Dawn" — śpiewnym, południowym akcentem nawigator Coast Guard odezwał się na nowej częstotliwości. — Będę bardzo zobowiązany, jeśli poda mi pan banderę statku i ładunek.

— Statek jest zarejestrowany w Wenezueli — Trog zręcznie dostroił swój odbiornik, zapisał współrzędne i popędził na mostek „Warlocka".

— Mam w tej chwili rozmowę „Golden Dawn" — zaskrzeczał ze złośliwym błyskiem w oku.

— Trzeba zawołać kapitana i pana Berga — ożywił się oficer wachtowy. Kiedy Nicholas zapinając szlafrok wpadł do kabiny radiowej, rozmowa lotnika straży morskiej z „Golden Dawn" jeszcze trwała.

— Dziękuję za pańską uprzejmość, sir — nawigator konwersował w oprawie południowej galanterii, dobrze wiedząc, że tankowiec znajduje się poza wodami terytorialnymi Stanów Zjednoczonych i nie podlega jurysdykcji tego państwa. — Prosiłbym jeszcze o informację o porcie docelowym.

— Płyniemy do Galveston, gdzie nastąpi pełny rozładunek.

— Dziękuję panu raz jeszcze, sir. A czy odebrał pan aktualne ostrzeżenie o huraganie?

— Tak, odebrałem.

Nadszedł David Allen.

— Musiał się pozbierać i ruszyć — powiedział z wyraźnym rozczarowaniem, co rozzłościło Nicholasa.

— Będę ci wdzięczny, jeśli natychmiast położysz ten statek na kurs do wejścia w cieśninę i dogonisz tankowiec najszybciej, jak się da — to nie było wypowiedziane tonem szczególnie grzecznym. David błyskawicznie zmienił kurs i zwiększył prędkość.

Z głośnika płynął natomiast bardzo grzeczny, choć i perswadujący, głos nawigatora samolotu patrolowego.

— Czy wiadomo panu, sir, że według najświeższej prognozy huragan nasunie się na główny szlak wodny jutro około godziny dwunastej czasu lokalnego?

— Tak, wiem — padła krótka odpowiedź.

— Czy mógłbym prosić pana, sir, o jeszcze jedną informację w związku ze specyfiką waszego ładunku i wyjątkowymi warunkami pogodowymi. Uprzejmie proszę o podanie przewidywanego czasu wejścia na trawers pławy ' Dry Tortugas Bank oraz przejścia przez cieśninę i opuszczenia obszaru zagrożonego huraganem.

— Chwileczkę — radiooperator musiał zwrócić się do wachtowego oficera pokładowego.

— Na trawers Dry Tortugas Bank wejdziemy jutro o godzinie pierwszej trzydzieści po północy.

Teraz z kolei załoga samolotu Coast Guard musiała się porozumieć ze swoją centralą, korzystając z zamkniętej częstotliwości, toteż nastąpiła druga przerwa w rozmowie.

— Moją powinnością jest, z całym szacunkiem, oficjalnie zwrócić panu uwagę, że sztorm poprzedzają wyjątkowo ciężkie warunki pogodowe, a prawdopodobny czas wejścia na trawers Dry Tortugas Bank daje waszemu statkowi bardzo wąski margines bezpieczeństwa, sir.

— Dziękuję, Coast Guard 159. Wszystko odnotujemy w dzienniku pokładowym. „Golden Dawn" wyłącza się.

Niezadowolenie po stronie strażników wybrzeża było dobrze słyszalne, z największą ochotą nakazaliby całkowitą zmianę kursu mamuciego tankowca.

— Będziemy śledzić wasz rejs z uwagą, „Golden Dawn". Bon voyage, Coast Guard 159 wyłącza się.

Charles Gras, przytrzymując na głowie granatowy beret, biegł ku helikopterowi. Zatrzymał się na białej linii opasującej lądowisko i przychylił się do ucha starszego mechanika. Przekrzykiwał ryk silników.

— Pamiętaj, mój przyjacielu, chuchaj na niego i dmuchaj, traktuj go jak rodową porcelanę, jak wiotką dziewicę. Jeżeli musisz przyspieszać, rób to delikatnie, bardzo delikatnie. Trzymaj się. Bonne chance!

Masywny helikopter „Sikorsky", z nosem pochylonym ku dołowi, odfrunął na zachód, w stronę kontynentu.

Dr Samantha Silver, w gumowych butach sięgających aż po uda, uginała się pod ciężarem plastikowych wiader pełnych morskich małży.

— Sam! — na schodach laboratorium dopadła ją Sally- -Annę. — Bo popłyniemy bez ciebie!

— Dokąd? — Samantha postawiła z ulgą wiadra.

— Dzwonił Johnny, wypatrzyli „Golden Dawn" przed godziną. Jest w cieśninie, zobaczyli go na wysokości rafy Matanilla i jeżeli nie ruszymy natychmiast, to nie dorwiemy go nawet na trawersie Biscayne Key.

— Już lecę. Zaraz będę na molo. Zadzwoniliście po telewizję?

— Tak, są w drodze. Pospiesz się.

Samantha wrzuciła wszystkie małże do jednego zbiornika i popędziła na przystań.

Oficer na mostku „Golden Dawn" zobaczył na ekranie radaru wyraźnie świecący, zielony punkt. Coś musiało być o parę mil przed dziobem. Wyszedł na skrzydło mostku i patrzył uważnie na wodę.

— Kuter rybacki — powiedział do sternika. — Płyną. Chyba chcą przejść na naszą prawą burtę. W porządku — opuścił lornetkę, wrócił do wnętrza, wziął filiżankę z ręki stewarda i popijając kawę przeszedł do stołu nawigacyjnego.

Jeden z młodszych oficerów wyskoczył z kabiny radiowej przylegającej od tyłu do mostku.

— Nadal bez bramki — powiedział i zaczęła się dyskusja o rozgrywanym właśnie przy świetle reflektorów meczu o mistrzostwo świata w piłce nożnej na Wembley, po drugiej stronie Atlantyku.

— Jest! — rozległo się chóralnie zza drzwi kabiny radiowej. Anglia wbiła jednak gola.

Oficer wachtowy przypomniał sobie o swoich obowiązkach, podszedł do radaru i jak sprężyna skoczył do okna.

— Co oni, do diabła, wyprawiają? — kuter rybacki celował teraz dziobem w dziób „Golden Dawn".

— Cholera jasna! Mrukniemy na nich — pociągnął za rączkę rogu mgłowego. Trzy razy ponury ryk niósł się nad zielonkawymi wodami cieśniny. Na mostku zrobiło się tłoczno, każdy chciał to zobaczyć.

— Musieli chyba pozasypiać — oficer wachtowy pomyślał natychmiast o zaalarmowaniu kapitana. Bał się wszelkich manewrów na tych ograniczonych wodach. Nawet przy zredukowanej prędkości „Golden Dawn" potrzebowałby pół godziny i siedem mil morskich na zatrzymanie się. Wiele, wiele mil byłoby niezbędnych na wykonanie szerokim łukiem zmiany kursu o dziewięćdziesiąt stopni, a jeszcze, Boże, wiatr dmący w olbrzymią powierzchnię nadbudówki, no i Golfsztrom w tej cieśninie szczególnie silny i dokładnie im przeciwny. Odległość do kutra szybko malała w wyniku sumującej się prędkości obu statków.

— Co to jest? Co to za ryki? — krzyknął kapitan Randle wbiegając na mostek.

— Mały statek na kursie kolizyjnym, sir — oficer wachtowy z ulgą przekazał sprawy w ręce kapitana, który też zaczął od rogu mgłowego.

— Boże, co im się stało?

— Na pokładzie pełno ludzi, na dachu nadbudówki kamera — informował ktoś z silną lornetką.

Randle ocenił odległość; za mała, by zatrzymać „Golden Dawn".

— Wywieszają jakiś transparent. Czy ktoś potrafi przeczytać?

— Zbliżają się — krzyknął nagle oficer wachtowy. — Idą prosto na nasz dziób.

Nie spodziewali się, że tankowiec będzie taki ogromny. Sam dziób zasłaniał kawał świata, a wieża nadbudówki rufowej wyglądała jak któryś z tych wielkich hoteli nad plażą w Miami.

— Sądzisz, że nas zobaczyli? — spytała Sally-Anne, a Samantha, słysząc echo własnych obaw, nagle wyzbyła się strachu.

— Oczywiście, że zobaczyli — ogłosiła donośnie, tak by wszyscy w małej sterówce ją słyszeli — dlatego właśnie włączyli syrenę. Odskoczymy w ostatniej chwili.

— Wcale nie zwalniają — alarmował ochrypłym głosem Hank Petersen stojący za sterem.

„Szkoda — pomyślała Samantha — że Tom Parker jest w Waszyngtonie". Wzięli „Tricky Dicky" bez pisemnej zgody Toma Parkera i z niekompletną załogą.

— Co robimy, Sam? — wszyscy czekali na jej decyzje.

— Wiem, że takie coś nie może się zatrzymać, ale przynajmniej będą musieli zwolnić.

— Czy chłopcy z telewizji już kręcą? Macie gotowy transparent? Musimy dać przeczytać tym nafciarzom.

— Słuchaj, Sam — inteligentna twarz Hanka Petersena była napięta. Ekspert od tuńczyków miał doświadczenie tylko w żeglowaniu po cichych i pustych wodach. — Nie podoba mi się to. Pchamy się za blisko. Ten potwór może nas wciągnąć pod siebie i nawet nie zauważyć.

— Nie bój się, odskoczymy w ostatnim momencie. Dobra, teraz, skręć o dziewięćdziesiąt na lewą burtę. Musimy pokazać im transparent. Pójdę pomóc na pokład.

Wiatr szarpał cienkim, białym płótnem, zwijał je na relingu i na jakichś linkach, producent telewizyjny wykrzykiwał niezrozumiałe instrukcje. Ech, przydałby się ktoś taki jak Nicholas B erg, żeby tym wszystkim pokierować, zamarzyła Samantha. Z wielkim trudem udało im się rozpostrzeć w końcu jeden fragment upartej szmaty, ten ze słowem TRUCICIEL oraz trupią główką i piszczelami.

Zamieszanie było coraz większe, nikt nad niczym nie panował, ktoś stracił równowagę i, padając, boleśnie uderzył Samanthę. W tym momencie poczuła, że coś się stało z silnikiem „Tricky Dicky"

Diesel ryczał z furią, gdy Hank przepchnął manetkę do oporu, próbując pełną parą rejterować z drogi potwornej góry stali, która miała się zaraz przez nich przewalić. Chmura dymu uniosła się z rury wydechowej i nagle ucichło wszystko oprócz wiatru. Oni też wszyscy przestali krzyczeć i zmartwiali patrzyli na „Golden Dawn", który zbliżał się majestatycznie.

Samantha skoczyła do sterówki. Hank, na kolanach, gmerał w jakimś mechanizmie.

— Linka przepustnicy, znowu się urwała.

— Nie możesz naprawić? — pytanie było nie zamierzoną drwiną. „Golden Dawn" nasuwał się, milczący, złowrogi, niepowstrzymany.

Przez długie sekundy Randle stał nieruchomo, zaciskając ręce na poręczy pod czołowym oknem mostka.

Wiedział, że nie może zatrzymać statku, aby uniknąć kolizji, ani też wykonać zwrotu.

„Do diabła z nimi — pomyślał — całkowita wina była po ich stronie. Miał za sobą prawo i wszelkie reguły obowiązujące na morzu. Zderzenie może wyrządzić najwyżej nieznaczne szkody »Golden Dawn«, prawdopodobnie zdrapie mu tylko trochę farby".

Nie miał żadnych wątpliwości co do powodów, dla jakich ten, jak myślano zrazu, kuter rybacki staje na drodze mamuciego tankowca. Czytał prasę, oglądał w telewizji wystąpienia nawiedzonych ekologów. Na pół rozwinięty transparent na tym starym sejnerze mówił wszystko. Ot, paczka fanatyków, świrów środowiskowych własną piersią osłania amerykańskie wody przed „Golden Dawn".

Czuł, jak narasta w nim złość. Ci ludzie zawsze go denerwowali. Gdyby się dopchali do władzy, nie byłoby w ogóle tankowców. A teraz zagrażają jemu osobiście, mogą zniszczyć jego karierę. Ma takie ciężkie zadanie: zdążyć przed huraganem, przemknąć się przez cieśninę, zanim na nią spadnie. Liczy się każda chwila, a tu coś takiego.

Z przyjemnością nie zmieniałby kursu ani prędkości i przejechał po nich. Popisywali się, prowokowali, wyzywali, na Boga, zasłużyli na taki los.

Był jednak marynarzem i miał we krwi głęboką troskę o życie człowieka na morzu. Nie podejmując żadnej próby uniknięcia kolizji, choćby i całkiem daremnej, postąpiłby wbrew temu pierwszemu marynarskiemu odruchowi: ratowania człowieka na morzu.

— Patrzcie! Tam są kobiety na pokładzie — krzyknął ktoś za nim. I to było dość. Nie czekał na potwierdzenie tej informacji.

— Ster w lewo. Maksymalne wychylenie!

W dwóch skokach dopadł telegrafu maszynowego. Rozległ się ostry dzwonek, gdy przepychał chromowaną rączkę do położenia „Cała wstecz".

Niemal natychmiast poczuł zmianę pod nogami, gdy siedem pokładów niżej ogromny silnik zagrzmiał nagle całą mocą, a kolosalny wał śrubowy znieruchomiał i zaraz ruszył znowu, ale w przeciwnym kierunku.

Przez niemal pięć minut dziób tankowca miał za tło wciąż ten sam fragment horyzontu. Żadnego odzewu na maksymalne wychylenie steru. Bezwładność miliona ton ropy, opór głęboko zanurzonego kadłuba, to wszystko sprawiało, że kolos sunął tak jak do tej pory, w tym samym kierunku, z tą samą prędkością.

— Skręcaj! — wyszeptał i patrzył na kuter, który kołysał się ciężko,

dokładnie na kursie „Golden Dawn". Transparent, z jednym końcem luźnym, łopotał na wietrze jak tybetańska flaga modlitewna.

— Skręcaj — szepnął Randle i zauważył pierwszą reakcje; dziób tankowca i kuter nie były już na jednej linii, odrobinę zmniejszyła się także prędkość kolosa.

— Skręcaj, do licha, skręcaj — Randle'owi wydało się również, że zaczyna odczuwać działanie Golfsztromu, do którego w wyniku manewru powinni ustawić się bokiem.

Daleko z przodu kuter niknął już z pola widzenia, zasłonięty przez dziób „Golden Dawn".

Silnik zbiornikowca już od prawie siedmiu minut był ustawiony na całą wstecz i, znienacka, Randle poczuł zmianę, nigdy wcześniej nie doświadczył czegoś takiego.

Potężna wibracja, niesamowicie silna. Cały monumentalny kadłub zaczął trząść się gwałtownie.

I nagle wszystko ustało, pokład nie drżał ani trochę, ale co więcej, nie czuło się też pracy silnika, ustawionego przecież na pełną moc. Ta nienormalna cisza była dużo bardziej niepokojącym sygnałem alarmowym niż poprzedzający ją hałas wibracji. Cisza nie trwała zresztą długo; odezwały się wszystkie brzęczyki i dzwonki obwieszczające totalną awarię, a pulpit sterowniczy zaczerwienił się pełną galą sygnalizatorów niesprawności.

Dopiero wtedy kapitan Randle przepchnął rączkę telegrafu maszynowego w położenie „stop".

Starszy mechanik „Golden Dawn" był bardzo niespokojny. „Główny wał trzyma się kupy tylko dzięki zredukowanej prędkości — myślał — a przecież tam, za południowym horyzontem, czai się huragan i Bóg jeden wie, z jakimi siłami ta maszyna będzie się musiała zmagać w ciągu najbliższych dni".

— Dickson! — zawołał nagle chief. — Idziesz ze mną do tunelu wału jeszcze raz.

Motorzysta westchnął i nałożył kask. Od wewnątrz zakręcił zasuwy drzwi wodoszczelnych, gdy weszli. Posuwali się jasno oświetlonym tunelem o szarych ścianach.

Obracający się wał wydawał z siebie wysokie łkania, które rezonowały w tunelu jak w pudle skrzypiec. Ciekawe, że przy niskich obrotach dźwięk wydawał się donioślejszy. Motorzysta czuł od tego ból w zębach, jak podczas borowania u dentysty.

Chief zatrzymał się przy głównym łożysku na prawie dziesięć minut. Położył rękę na obudowie, by sprawdzić, czy się grzeje i wibruje. Minę miał posępna,. Wreszcie poszli do końca tunelu, do dławicy rufowej. Chief przykucnął i oglądał ją uważnie.

Strużka wody morskiej przesączała się przez dławicę i ściekała do zęzy. Coś się rozregulowało, dławica nie jest już wodoszczelna. Drobna rzecz, parę litrów wody morskiej, może być pierwszym sygnałem poważnego uszkodzenia.

Starszy mechanik patrzył na obracający się wał z odległości kilku centymetrów, odsuwał i przysuwał się, mrużył jedno oko. Nie był pewien, czy potężna stalowa kłoda ma lekko rozmazany kontur, czy to tylko sprawa jego wyobraźni, pobudzonej strachem.

Nagle, zdumiewająca rzecz, w jednym momencie wał znieruchomiał z hukiem i zgrzytem metalu.

Chief odchylił się do tyłu i niemal natychmiast wał zaczął się obracać, ale w przeciwną stronę niż poprzednio. Gwizd narastał błyskawicznie do granic wytrzymałości. Musieli, tam na mostku, ustawić na maksymalne obroty. To szaleństwo, samobójcze szaleństwo.

— Leć na górę i zobacz, co oni tam, do cholery, wyrabiają! — wrzasnął chief motorzyście do ucha.

Zastanawiał się, czy sam też nie powinien wracać, ale chciał jeszcze poobserwować sytuację w tunelu. Teraz wyraźnie widział minimalne trzepotanie wału. To nie było złudzenie. Zatkał uszy, bo hałas był bardzo bolesny, ale usłyszał w nim nową nutę, zgrzyt metalu o metal. Bicie wału rosło w oczach, cała olbrzymia maszyneria wypadła z rytmu, pokład pod nogami dygotał.

— Boże! Rozsadzą to wszystko! — krzyknął i zerwał się do ucieczki, ale cały tunel trząsł się tak strasznie, że mężczyzna musiał przylgnąć do metalowej grodzi, by nie upaść. Czuł się jak mały owad zamknięty przez okrutne dziecko w pudełku.

Przed nim ciężkie, odlewane elementy osłony głównego łożyska wyginały się na wszystkie strony. Nie wierząc własnym oczom patrzył, jak potężny, srebrzysty wał podnosi się i wykrzywia.

— Zatrzymajcie to! — krzyczał błagalnie. — Na litość boską, zatrzymajcie!

Główne łożysko eksplodowało, wał trzasnął jego górną połówką w grodź; stalowa płyta rozdarła się jak papier.

Wał zaczął wić się i smagać wszystko dookoła. Chief skulił się, ale potworny bicz spadł i na niego. Zmasakrowane szczątki zakrwawiły rozszalałe żelastwo.

Wał napędowy, jak spróchniała gałąź, złamał się w miejscu największego przegrzania. Ciężka śruba napędowa, wciąż jeszcze w ruchu, wyrwała kikut wału z pochwy jak ząb z ropiejącego dziąsła.

Woda wdarła się przez otwór, zalewając tunel aż po wodoszczelne drzwi. Ogromna błyszcząca śruba z brązu, ważąca sto pięćdziesiąt ton, wraz z odłamanym kawałkiem wału opadła ponad pół kilometra w dół, na muliste dno morza.

Tankowiec nadciągał nie zwalniając ani trochę. Może lekko skręcił, bo nie byli już dokładnie na linii jego dziobu, ale prędkość miał wciąż tę samą.

Boleśnie uświadomiła sobie brak doświadczenia i swoją bezradność. Próbowała myśleć, zmusić się do niezgody na kapitulację.

„Kamizelki ratunkowe!" — pomyślała i krzyknęła do Sally-Anne:

— Kamizelki ratunkowe są w schowkach za sterówką.

Popatrzyli na nią trochę zaskoczeni. Do tej pory to była frajda, próba nauczenia rozumu tych ohydnych chciwców, psucie krwi establishmentowi, a nagle okazuje się, że można stracić życie.

— Rusz głową! — Samantha mobilizowała sama siebie.

Ta przeklęta linka urwała się już kiedyś, gdzieś koło Key West, rok temu. Tom Parker naprawiał to wówczas, a Samantha przyświecała mu latarką. Nie bardzo pamiętała, jak on to zrobił, ale chyba ustawiał obroty silnika jakąś dźwignią, do której ten parszywy drut dochodzi. Musiało to być na bloku silnika, pod wielkim garem filtra powietrza.

Samantha zeszła po drabinie do ciemnej maszynowni. Diesel pracował cicho, pykając miarowo, ale takie obroty nie wystarczały, by poruszyć śrubę.

Starała się nie myśleć o tym, że olbrzymi, stalowy kadłub wali prosto na nich i może ich zgnieść jak pudełko zapałek, ani o tym, że nie ma na sobie kamizelki ratunkowej.

Pośliznęła się na jakichś smarach, oparzyła o kolektor, uderzyła głową o coś twardego, w końcu odnalazła jednak garnek z filtrem powietrza i dźwignię koło niego. Pociągnęła i diesel ryknął ogłuszająco. Z wrażenia wypuściła dźwignię. Straciła parę sekund, zanim ją znowu odnalazła i pociągnęła mocno, do oporu. Teraz już trzymała, a silnik ryczał, czuła, że „Tricky Dicky" ruszył się.

Nie miała pojęcia, co się dzieje na pokładzie, czy „Golden Dawn" już na nich wpada? Trzymała krzepko dźwignię i modliła się.

Nagle rozległ się trzask łamanych desek i ogólny łomot. Potężna siła rzuciła ją na motor, czołem uderzyła o coś tak mocno, że przed oczami widziała tylko oślepiające, białe światło. Padła do tyłu.

Nie miała pojęcia, jak długo była nieprzytomna, ale może tylko parę sekund, bo strumień lodowatej wody, który spadł jej na twarz, ocucił ją szybko.

Głowa bolała ją tak, że była pewna, iż czaszkę ma rozłupaną na dwoje. Słyszała diesel pracujący znowu na wolnych obrotach. Z różnych miejsc lała się woda, a cały „Tricky" obracał się na jakimś solidnym wirze. Pomyślała, że tankowiec musiał już chyba po nich przejść, a teraz pewnie skaczą w jego kilwaterze. Ale jednak nie poszli na dno!

Ruszyła się w miarę energicznie. Wiedziała, gdzie jest pompa zęzowa, Tom Parker często im ją pokazywał. Pogramoliła się ku niej.

Hank Petersen wyszedł ze sterówki i nerwowo wbijał się w kamizelkę ratunkową. Nie wiedział, co zrobić: skakać do wody, by odpłynąć jak najdalej od kolosa, który uderzy już za parę sekund, czy zostać na pokładzie, bo dziób tankowca zaczął się jednak wreszcie odrobinę odsuwać.

Wszyscy dookoła niego byli tak samo niepewni i zdezorientowani. Trzymali się kurczowo relingu i patrzyli, oniemiali, na sunącą ku nim górę żelaza. Tylko kamerzysta telewizyjny, fanatyk zawodu, siedział na dachu sterówki i twardo robił swoje. Jego okrzyki zachwytu i szmer kamery mieszały się z narastającym szumem fali, którą pchał przed sobą „Golden Dawn". Fala miała z pięć metrów wysokości, a jej szum przypominał syk płonącej prerii.

Nagle rura wydechowa obok Hanka ryknęła ostro. Obrócił się zaskoczony, ucichła. Ryknęła znowu, raźno, pokład zadrżał pod nogami, zza rufy dobiegło bulgotanie wody mieszanej śrubą, a „Tricky Dicky" otrząsnął się z letargu i poderwał dziób do góry.

Przez chwilę Hank stał zbaraniały, potem wskoczył na ten bezpretensjonalny mostek sejnera i zakręcił mocno kołem sterowym. Za oknem widział tylko dziób „Golden Dawn", który niespiesznie, majestatycznie skręcał po ogromnym łuku. Starał się uciec od tego dziobu jak najdalej. Zabrakło paru sekund. Chwyciła ich ogromna fala piętrzona przez tankowiec. Hank rzucony na drugą stronę sterówki poczuł, jak coś łamie mu się w piersi, a potem usłyszał huk, jaki nastąpił przy zetknięciu się kolosa i łupinki. Wylądował na płask na podłodze. Próbował się podnieść, ale „Tricky Dicky" strasznie się miotał, najpierw obijając się wzdłuż burty „Golden Dawn", a potem podskakując jak korek w jego kilwaterze.

Wreszcie wstał i zgięty wpół, trzymając się za pokiereszowane żebra, patrzył oszołomiony przez okno sterówki. Rufa tankowca odsunęła się już o pół mili od nich, śruba kolosa chyba nie pracowała, woda była za mało wzburzona.

Hank stanął w drzwiach. „Tricky Dicky" stracił prawie cały reling, a i poszycie w wielu miejscach było uszkodzone. Białe drewno połamanych belek i desek wyglądało jak świeże rany.

Samantha wydostała się po drabinie z maszynowni. Na czole czerwienił jej się ogromny guz, wszystko na sobie miała nasiąknięte wodą, a ręce uwalane smarem.

— Nic ci nie jest, Sam? — spytał Hank.

— Woda leje się do środka. Nie wiem, jak długo pompa sobie z nią poradzi.

— Naprawiłaś motor?

— Tak, tam trzeba zablokować dźwignię, ale ja już nie mam siły. Niech ktoś inny tam złazi.

— Powiedz mi, jak to zrobić, i stań za sterem. Im wcześniej wrócimy do Key Biscayne, tym będę szczęśliwszy.

Samantha popatrzyła w stronę „Golden Dawn".

— Mój Boże! — pokręciła głową. — Mój Boże! Ale mieliśmy szczęście!

Niebo ma kolor oliwy, Refuj się chyżo, kto żywy.

Taka jakaś częstochowska szanta chodziła Nicholasowi po głowie, gdy patrzył na niebo. Chmury były piękne jak delikatne koronki. Białe na błękitnym niebie, rozprzestrzeniały się zdumiewająco szybko. Sunęły nie niżej niż dziewięć kilometrów nad ziemią. Tylko od strony lądu niewidocznej Florydy pokazały się chmury burzowe.

Od sześciu godzin byli w głównym nurcie Golfsztromu. Łatwo go poznać po charakterystycznych fałach, krótkich, stromych i sunących blisko jedna za drugą. Wody te najpierw nagrzewają się w tropikalnym basenie Morza Karaibskiego, powiększając objętość, i przepływają do Zatoki Meksykańskiej, gdzie są jeszcze dogrzewane, wskutek czego „puchną" coraz bardziej. Mówiąc bardzo po amatorsku, w Zatoce Meksykańskiej tworzy się wodna górka, która następnie spływa wąską rynną Cieśniny Florydzkiej.

Również w głównym nurcie Golfsztromu, gdzieś przed „Warlockiem", przebijał się na południe „Golden Dawn". Płynął dokładnie pod prąd, co pomniejszało jego dystans dzienny o osiemdziesiąt mil, i podążał prosto na spotkanie jednej z naj straszniej szych burz, jakie natura potrafi rozpętać.

Nicholas przeżył huragan w pełnym wymiarze raz, dwadzieścia lat temu, gdy jako młodszy oficer pływał na jednym z małych frachtowców Christy Marinę transportując zboże. Jeszcze teraz na to wspomnienie przechodziły go ciarki.

Duncan Alexander był zupełnie wyjątkowym desperatem, świadomie ryzykując spotkanie z huraganem. Był to człowiek, który uzależniał wszystko od jednego rzutu kostką. Nicholas nienawidził go, ponieważ „wszystko" obejmowało nie tylko majątek i własny los Duncana, ale również życie Petera Berga, życie oceanu i życie milionów ludzi związanych z morzem.

W tym momencie Nicholas chciał tylko jednego: zabrać syna z pokładu „Golden Dawn". Był zdecydowany to zrobić, gdyby trzeba, nawet metodą korsarską. W apartamencie kapitańskim „Warlocka" znajdował się zapieczętowany sejf z niezgorszym arsenałem. Holownik był przygotowany na wszelkie trudne sytuacje, różne rzeczy zdarzają się na dalekich, a nawet i bliskich morzach. Piracka napaść czy bunt na holowanym statku nie są wyłącznie wydarzeniami z historii żeglugi. Berg nie wahałby się wprowadzić uzbrojonej grupy na pokład „Golden Dawn", a potem stawić się przed sądem.

Nicholas wszedł do kabiny radiowej. Nie musiał pytać. Trog pokręcił przecząco głową. Od czasu rozmowy z patrolem Coast Guard „Golden Dawn" milczał.

Ekran radaru na mostku nawigacyjnym pokazywał pustkę w cieśninie, zaledwie parę drobnych jednostek, może jachtów. Ostrzeżenia o huraganie dzrobiły swoje. Nicholas pomyślał o paciorku wysepek u południowego krańca Florydy, zwanych Florida Keys. Od czasu wybudowania autostrady osiedliło się tam ponad trzysta tysięcy ludzi. Gdyby huragan przeszedł tamtędy, straty ludzkie i materialne byłyby ogromne. A jeśli wyobrazić sobie do tego rozlanie miliona ton toksycznej ropy na wybrzeże spustoszone już przez żywioł... Nagle na cichy mostek dotarły z kabiny radiowej wyraźne słowa:

Mayday! Mayday! Mayday! Tu zbiornikowiec „Golden Dawn". Nasza pozycja: siedemdziesiąt dziewięć stopni pięćdziesiąt minut długości zachodniej i dwadzieścia pięć stopni czterdzieści trzy minuty szerokości północnej.

Zanim jeszcze spojrzał na mapę, Nicholas policzył, że do tankowca mają wciąż około stu mil.

Straciliśmy śrubę napędową na skutek awarii wału napędowego. Dryfujemy w sposób nie kontrolowany.

Nicholas ugiął się, jakby spadło na niego coś bardzo ciężkiego. Nie potrafił wyobrazić sobie niebezpieczniejszej sytuacji dla statku tej wielkości. A na pokładzie był Peter.

„Golden Dawn" wzywa Coast Guard Stanów Zjednoczonych i wszystkie statki w pobliżu do udzielenia pomocy...

Nicholas tym razem zrezygnował ze swojej zwykłej taktyki nie ujawniania się przed czasem. Tam był Peter. Trog podał mikrofon.

„Golden Dawn", tu holownik ratowniczy „Warlock". Podejdziemy do was w ciągu około czterech godzin.

Odłożył mikrofon i polecił Trogowi:

— Połącz się z Alexandrem i oświadcz mu, że żądam natychmiastowej akceptacji warunków Lloyd's Open Form.

Nicholas powiedział Davidowi, że Baker musi wydusić z silników absolutnie wszystko. Najkrótszą drogą i najszybciej do „Golden Dawn". Jeszcze raz wbiegł do kabiny radiowej.

— Niech Levoisin poda możliwy czas podejścia „Sea Witch" do „Golden Dawn". I niech pędzi co koń wyskoczy.

Jules odpowiedział niemal natychmiast. Zabunkrował paliwo w Charleston i wyszedł z portu przed sześcioma godzinami. Powiedział, że przy tankowcu może być następnego dnia w południe, a więc wtedy, kiedy nad tym rejonem, według prognoz, będzie przechodzić huragan Lorna".

— David — odezwał się po namyśle Nicholas — nie wiem o żadnym precedensie, ale w tej sytuacji, kiedy mój syn jest na pokładzie „Golden Dawn", ja muszę przejąć dowództwo tego holownika. Tymczasowo, oczywiście.

— To będzie dla mnie zaszczyt, być znowu pańskim pierwszym oficerem, — powiedział cicho David i Nicholas nie wątpił w jego szczerość.

— Jezeij zarobimy przyzwoicie, pieniądze kapitana i tak dostaniesz ty — zapewnił Davida i uścisnął mu rękę w podzięce. — Mógłbyś sprawdzić, czy hol jest odpowiednio przygotowany? David, jeszcze słowo zanim wyjdziesz, musisz zdawać sobie sprawę z tego, że tam będziemy mieli do czynienia

T wiatrem, o jakim nie śni się diabłom w piekle.

— Teleks _ zaskrzeczał Trog. Nick przeczytał pierwsze dwie linijki:

OFERUJEMY KONTRAKT DNIÓWKOWY NA ODHOLOWANIE TEGO STATKU Z OBECNEJ POZYCJI NA REDĘ PORTU GALYESTON.

— Co za typ! — warknął Nicholas. — Takie rzeczy wyrabia, z moim synem na pokładzie, a huragan wisi mu nad głową. Z nim można tylko twardo rozmawiać Połącz mnie z kwaterą główną Coast Guard w Fort Lauderdale. Twarz Troga zajaśniała złośliwym zadowoleniem i Nicholas błyskawicznie dostał połączenie.

— Pułkowniku Ramsden. Tu kapitan „Warlocka" . Mój statek jest jedynym holownikiem ratowniczym, który może udzielić pomocy „Golden Dawn" przed nadejściem huraganu „Lorna". Jest to też prawdopodobnie jedyny holownik o mocy dwudziestu dwóch tysięcy koni mechanicznych na wschodnim wybrzeżu Ameryki. Jeżeli kapitan „Golden Dawn" nie przyjmie warunków Lloyd's Open Form w ciągu najbliższych sześćdziesięciu minut, będę zmuszony do poszukania schronienia dla mojego statku i załogi na najbliższym kotwicowisku. Pan zaś, pułkowniku, będzie miał milion ton wyjątkowo toksycznej ropy, dryfującej na wraku pozbawionym napędu ku amerykańskim wodom terytorialnym podczas huraganu.

— Pozostań w nasłuchu, „Warlock" — powiedział z absolutnym spokojem dyrektor Coast Guard. — Połączę się bezpośrednio z „Golden Dawn" na kanale szesnastym.

Trog błyskawicznie przerzucił kanały. Wszyscy wysłuchali, co pułkownik Ramsden oświadczył Duncanowi Alexandrowi.

w wypadku wejścia pańskiego dryfującego statku na amerykańskie wody terytorialne bez asysty odpowiedniego holownika będę zobowiązany, zgodnie z przepisami, zająć pański statek i dla ochrony środowiska przed skażeniem podjąć wszelkie kroki, jakie uznam za stosowne, ze zniszczeniem pańskiego ładunku włącznie.

Dziesięć minut później Trog odebrał teleks od Duncana Alexandra z akceptacją Lloyd's Open Form.

Przypuszczam, że będziemy dryfować przez obszar morski o głębokości około dwustu metrów i na amerykańskie wody terytorialne wejdziemy w ciągu dwóch godzin.

Tą informacją kończył się teleks.

Kiedy Nicholas to czytał, nadeszły pierwsze silniejsze podmuchy wiatru.

Noc była zupełnie czarna, żadnych gwiazd ani jakichkolwiek innych źródeł światła.

— Barometr szybko się podnosi — zauważył David Allen. — Przybyły następne trzy milibary, jest tysiąc pięć.

— To próg — powiedział Nicholas. Był to klasycznie uformowany huragan, z wąskim pasmem wysokiego ciśnienia na obrzeżu kręcącej się spirali umęczonego powietrza. — Wchodzimy w nawałnicę.

Ledwie to powiedział, niebo zaczęło płonąć, a morze rozświetliło się ponurym, czerwonawym blaskiem.

Chmura pędziła nad nimi nisko, odbijając niesamowicie te wszystkie blaski. Powoli światło blakło i zmieniało się, przechodząc w niezdrowy, zielonkawy odcień, taki mniej więcej, jaki ma stare, zepsute mięso.

— Diabelska latarnia — powiedział Nicholas i chciał to zaraz jakoś zracjonalizować, bo na mostku „Warlocka" zrobiło się zbyt ponuro. Ta latarnia to były po prostu promienie słońca skrytego za zachodnim horyzontem, sięgające szczytów sztormowych chmur i odbite w dół w pierścieniu mniejszego zachmurzenia nad progiem.

Niesamowite blaski gasły powoli i noc stawała się jeszcze ciemniejsza i bardziej złowieszcza niż poprzednio.

— David — Nicholas zdecydował, że trzeba czymś zająć oficerów — mamy go już na radarze?

David z wyraźnym wysiłkiem wstał i podszedł do ekranu.

— Obraz jest bardzo nieczytelny — zauważył. Nicholas stanął obok niego. Świetlisty promień omiatał niezmordowanie ekran. Kontury wybrzeża Florydy i wyspy Grand Bahama były wyraźne i łatwe do rozpoznania. Pomiędzy nimi szalało morze, którego radarowy obraz dodatkowo zakłócały liczne wyładowania atmosferyczne. Nicholas odnalazł jednak „Golden Dawn" na krawędzi pola widzenia aparatu.

— Są nie dalej niż o sześćdziesiąt pięć mil morskich. Poinformuj „Golden Dawn", że mamy kontakt radarowy i weźmiemy ich na hol przed północą.

Pod nosem dodał:

— Jeżeli Bóg pozwoli i pogoda.

Oświetlenie na mostku zostało stonowane do nikłego różowego blasku, by dało się widzieć coś za oknami. We czterech wypatrywali tankowca.

Obraz na ekranie radaru był jasny i wyraźny, statek nie mógł być dalej niż o dwie mile, a jednak z mostku nie było go widać.

W ciągu dwóch godzin ciśnienie najpierw wzrosło, podczas przechodzenia przez próg, a potem zaczęło gwałtownie spadać; z tysiąca pięciu na dziewięćset dziewięćdziesiąt i jeszcze niżej. Wiatr uderzający od wschodu przynosił raz po raz nawałnice deszczu. Nawet reflektory szperacze, ustawione wysoko na pożarniczych wieżach „Warlocka", nie pozwalały widzieć dalej niż na kilkaset metrów.

W końcu jednak Nicholas wypatrzył tankowiec, który dryfował tyłem, bo dla wiatru jego ogromna nadbudówka rufowa była żaglem głównym. Światła na obu burtach „Golden Dawn" miał zapalone, a na szczycie nadbudówki również dwa światła czerwone, co oznacza statek nie odpowiadający za swoje ruchy.

— Oba pół naprzód! — Nicholas podawał komendy sternikowi. — Steruj do prawej burty!

— Jaka głębokość?

— Dwieście dwanaście metrów i szybko się zmniejsza — powiedział David Allen. — Spycha ich mocno ku brzegom Florydy.

— Obawiam się, że trzeba go holować za rufę — stwierdził Nicholas.

David Allen też nie miał co do tego wątpliwości, bo założenie holu na dziobie przy spadających nań kilkumetrowych falach nie byłoby wykonalne. Już się wybierał na pokład tankowca.

— Nie, David, potrzebuję ciebie tutaj, ponieważ ja wchodzę na pokład „Golden Dawn" — zaoponował Nicholas.

— Sir... — David chciał zwrócić uwagę, że dalsza zwłoka w holowaniu tankowca może być niebezpieczna, bo mielizna coraz bliżej.

— To jest ostatnia chwila dla pasażerów na opuszczenie statku przed uderzeniem huraganu — stwierdził Nicholas, a David wiedział, że nie ma co dyskutować. Nicholas szedł po swojego syna.

Z wysoka, z mostka „Golden Dawn" patrzyli na podchodzący holownik. Peter Berg stał obok matki, ubrany w kamizelkę ratunkową.

— Wszystko będzie dobrze — pocieszał Chantelle. — Tam jest tato, wszystko będzie w porządku.

Na mostek wszedł Duncan Alexander.

— Berg wybiera się tu na pokład — wybuchnął. — Traci bezcenny czas. Ostrzegłem go, że musimy się wydostać na głębsze wody.

Ze szczytu strażackiej wieżyczki „Warlocka" wysunięto rodzaj trapu.

— Tam jest tato! — krzyknął Peter. — Tato jest pierwszy.

Kiedy „Warlock" był na szczycie fali, trap wysunięty z jego wieżyczki dotknął relingu na rufie tankowca. Postać w sztormiaku przebiegła po trapie wysoko ponad ryczącą wodą i przeskoczyła na rufowy pokład „Golden Dawn".

Holownik natychmiast odskoczył pięćdziesiąt metrów do tyłu, na pół rozmywając się w deszczu. Operację przesiadania się na tankowiec powtórzono jeszcze kilka razy, wyraźnie nabierając wprawy.

— Tato ciągnie linę — powiedział z dumą Peter, a Chantelle mogła zobaczyć delikatną, nylonową linkę i ławkę bosmańską. To chyba będzie użyte w operacji wysiadania z tankowca, domyśliła się.

Drzwi windy otwarły się, wysiadł z niej Nicholas Berg i przeszedł na mostek „Golden Dawn". Jego sztormiak ociekał wodą.

— Tato! — Peter wybiegł mu na spotkanie. Nicholas zatrzymał się i objął serdecznie syna. Po chwili wyprostował się i, wciąż trzymając jedną rękę na plecach Petera, podszedł do Chantelle i Duncana.

— Mam nadzieję, że jesteście oboje zadowoleni — powiedział — ale szansę na uratowanie „Golden Dawn" nie są zbyt wielkie, toteż zabieram wszystkich, których obecność nie jest konieczna do obsługi tego statku.

— Twój holownik — zaprotestował Duncan — masz 22 tysiące koni mechanicznych i możesz...

— Huragan nadciąga — wskazał w stronę okna — na razie to jest tylko uwertura.

Zwrócił się do kapitana Randle'a:

— Ilu ludzi chce pan zatrzymać na pokładzie?

— Ja, sternik, pięciu marynarzy do holu i obsługi statku. Jeszcze brygada pompowni, do pilnowania ładunku.

— Pan będzie sternikiem. Ja zajmę się pompownią i potrzebuję tylko trzech marynarzy. Proszę dać mi ochotników. Resztę trzeba odesłać.

— Sir — Randle chciał zaprotestować.

— Pan pozwoli, kapitanie, że przypomnę, jako kapitan statku ratowniczego mam tu komendę nad wszystkimi, również nad panem. Chantelle, weź Petera na dół, na rufę. Przesiadacie się pierwsi.

— Słuchaj, Berg — Duncan nie mógł dłużej wytrzymać — nalegam, żebyś przystąpił do holowania, ten statek jest w niebezpieczeństwie.

— Zabierzcie go. Ja tu ustalam kolejność działań.

— Rób, co ci każe — Chantelle uśmiechnęła się mściwie do męża. — Jesteś przegrany. Nicholas jest jedynym zwycięzcą.

— Zamknij się — syknął Duncan.

— Schodzić na pokład rufowy — zakomenderował szorstko Nicholas.

— Ja zostaję na pokładzie — oświadczył stanowczo Duncan. — Powiedziałem, że ten statek dopłynie i, na Boga, tak będzie. Muszę tu być i pilnować, żebyś robił, co trzeba, Berg.

Nicholas zatrzymał się, patrzył na niego przez moment i uśmiechnął się bez odrobiny wesołości.

— Nikt cię nigdy nie nazwał tchórzem. Wszystko inne, tak, ale nie tchórz. Zostań, jeśli chcesz. Może się przydać dodatkowa para rąk.

Na rufie przy relingu Nicholas ściskał i całował syna.

— Kocham cię, tato.

— I ja cię kocham, Peter, bardziej niż umiem ci to powiedzieć, ale teraz już czas na ciebie.

Wsadził chłopca w głębokie, płócienne siedzenie ławki bosmańskiej, odsunął się i podniósł ramię. Natychmiast obsługa windy na „Warlocku" ściągnęła go w lukę pomiędzy dwoma statkami. Nylonowa linka wydawała się cienka i delikatna jak nić pajęcza.

Obydwa statki kołysały się na falach, więc lina raz zwisała luźno i wydawało się, że chłopak umoczy się we wzburzonej wodzie, to znowu napinała się i można było się obawiać, że pęknie, a Peter wpadnie w ciemnozieloną toń. Dotarł jednak na holownik szczęśliwie, odebrały go tam dwie pary mocnych rąk. Pomachał jeszcze raz do ojca.

Chantelle, która była druga w kolejce, przylgnęła do ramienia Nicholasa. W obszernym sztormiaku i kamizelce ratunkowej wyglądała jak dziecko. Była piękna jak zawsze, ale w wielkich oczach miała smutek.

— Nicholas, zawsze cię potrzebowałam, ale nigdy tak, jak potrzebuję cię teraz. Jej życie uległo rozbiciu i bała się.

— Ty i ten statek to wszystko, co mi zostało.

— Nie, został ci tylko ten statek — powiedział szorstko i zdziwił się, że czar już nie działa. Słaba, wrażliwa na magię Chantelle część jego duszy opancerzyła się. Z nagłym uczuciem ulgi zdał sobie sprawę, że uwolnił się od niej na zawsze. Skończyło się tutaj, w tym sztormie, był wreszcie wolny.

Wyczuła to, strach w jej oczach zamienił się w przerażenie.

— Nicholas, nie możesz mnie teraz zostawić. Och, Nicholas, co stanie się ze mną bez ciebie i bez Christy Marine?

— Nie wiem — odpowiedział cicho, podniósł ją jak piórko i umieścił na ławce bosmańskiej. — I prawdę mówiąc, Chantelle, nie obchodzi mnie to.

Odwrócił się ku trzem ochotnikom z załogi tankowca. Byli rośli, silni i wyglądali na biegłych w swoim fachu.

— Dacie radę — powiedział. — Użyjemy tej linki od ławki bosmańskiej do podania liny gończej z holownika na „Golden Dawn".

Przy gwałtownie pogarszającej się pogodzie umocowanie holu na rufie d„Golden Dawn" zajęło im niemal godzinę. Przez cały ten czas potężniejący wiatr spychał ich ku przybrzeżnym płyciznom.

Na mostku kapitan Randle stał z ponurą miną przy sterze, a Duncan Alexander rzucił się z oskarżeniami na Nicholasa.

— Niewiele nam zostało pod kilem. Ślimacze tempo. — zrzędził.

Nicholas rzucił okiem na wyświetlacz głębokościomierza, pokazywał siedemdziesiąt metrów. Napęczniałe brzuszysko „Golden Dawn" zwisało trzydzieści sześć metrów pod powierzchnią wody. Rzeczywiście, niewiele pozostało pod kilem, Nicholas musiał przyznać, ale nie okazał zdenerwowania. Chwycił mikrofon.

— David — spytał spokojnie — jesteś gotowy, żeby nas pociągnąć?

— Gotowy, sir.

— Wychylimy ster maksymalnie na lewą burtę, żeby pomóc ci wykręcić pod wiatr.

Poczuli lekkie szarpnięcie, gdy hol naprężył się i poruszył kolosalną masę tankowca. Po chwili, rufą do przodu, sunęli wolno ku głębszej, bezpieczniejszej wodzie.

Było pewne, że „Golden Dawn" znajduje się dokładnie na drodze „Lorny". Huragan pokazywał już swoją prawdziwą naturę. Wokół był normalny, racjonalny świat, wschodziło słońce. Tu natomiast nie było brzasku, bo nie było horyzontu ani nieba. Tu było tylko szaleństwo, wiatr i woda. Wszystkie trzy elementy tak wymieszane, że tworzyły jedną substancję.

Przed godziną wichura zerwała anemometr i urządzenie rejestrujące znad mostku nawigacyjnego, Nicholas nie znał więc dokładnie siły ani kierunku wiatru. Nawałnica porywała całe płaty wody z powierzchni morza i bombardowała nimi okna mostka. Pokład tankowca całkowicie zniknął pod kotłowaniną bałwanów. Nie było widać nawet relingu otwartych skrzydeł mostka, a to przecież zaledwie dwa metry od okien. Cała nadbudówka trzeszczała, jęczała i stękała pod ciosami wiatru.

Co parę minut nieprzerwane wycie wiatru zagłuszała kanonada grzmotów, a oczy oślepiał blask błyskawic.

Nie mieli kontaktu wzrokowego z „Warlockiem". Niezmiernie częste wyładowania atmosferyczne i, być może, niezwykła gęstość chmur zredukowały zasięg radaru do paru mil, ale jakość obrazu na ekranie, bez względu na odległość, była żałosna. Z radia rozlegały się niemal wyłącznie szumy i trzaski.

Bezsilny Nicholas, można powiedzieć ślepy i głuchy, miotał się po klatce mostka nawigacyjnego. Wiarogodne informacje podawał, jak się wydawało, system elektronicznej kontroli zbiorników z ropą naftową. Wszystkie cztery były szczelne, a mieszanina gazów ponad ropą miała prawidłowy, bezpieczny skład. Męczyła jednak Nicholasa niemożność zobaczenia tych zbiorników, czy one tam w ogóle jeszcze są?

Nie było sposobu na określenie pozycji, bo nie funkcjonowała łączność radiowa ani satelitarna. Coś dało się wywnioskować ze wskazań logu elektronicznego, podającego szybkość przepływu względem wody i dna morskiego, oraz głębokościomierza.

Przez pierwsze dwie godziny „Warlock" ciągnął ich w stronę głównego toru wodnego z prędkością niemal czterech węzłów i mieli już pod sobą wodę o głębokości dwustu siedemdziesięciu pięciu metrów. Później siła wiatru wzrosła, nadbudówka „Golden Dawn" działała jak olbrzymi żagiel i huragan okazał się silniejszy od „Warlocka". Spychał tankowiec razem z holownikiem ku brzegom Florydy.

— Gdzie jest „Sea Witch"? — zastanawiał się Nicholas. Gdyby pojawił się teraz drugi holownik, byliby uratowani. Wielokrotnie próbował wywoływać Mesa przez radio. Bez rezultatu.

W pewnym momencie „Golden Dawn" został całkowicie pozbawiony radaru. Przez okno mostka widzieli, jak huragan porywa obłamaną antenę i ciska ją gdzieś w spienioną kipiel. Gdy Nicholas rozpamiętywał tę stratę, Duncan zaczął krzyczeć coś o logu. Rzeczywiście, coś się stało. Mieli teraz j prędkość prawie ośmiu węzłów względem dna, od którego dzieliło ich już j tylko sto sześćdziesiąt osiem metrów.

Nicholas poczuł lodowaty ucisk rozpaczy. Ruch statku pod nogami był odmieniony. Wiedział, co się stało, i myśl o tym przyprawiała go o mdłości. Chciał jednak mieć absolutną pewność. Trzymając się poręczy przesuwał się ku drzwiom windy. Reszta patrzyła na niego pytająco, ale nawet przez głupie' sześć metrów nie sposób było przerzucić pytania czy odpowiedzi. Jeden z marynarzy zdawał się odgadywać zamiary Nicka. Przesunął się za nim.

W windzie było może o pół decybela ciszej.

— Sprawdzimy hol! — krzyknął marynarzowi do ucha. — Hol sprawdzić!

Kiedy wychodzili z nadbudówki na pokład rufowy, wiatr wyrwał z zawiasów dwuskrzydłowe mahoniowe drzwi o grubości ponad siedmiu centymetrów i poniósł je jak dwie karty do gry w sobie tylko znanym kierunku.

Po wyrwaniu drzwi wiatr chwycił Nicholasa i marynarza i rzucił ich w lodowatą wodę na pokładzie, siekł ich tą wodą po twarzach, mieli wrażenie, że to szklana tłuczka.

Nicholas trzymał się jak najniżej, jak najbliżej pokładu i dziki poryw wiatru grzmotnął nim o reling. Miał wrażenie, że pękły mu od tego płuca. Wiatr nadal się nad nim pastwił, nakłuwał, oślepiał i dusił razami biczów ze słonej wody. Leżał bezradny jak noworodek, a gdzieś koło niego cieniutko pojękiwał marynarz. Coś w tym skowycie mocniej go zaniepokoiło i prze-czołgał się w jego stronę. Dwa metry dalej reling był wyrwany i trzymał się reszty jednym końcem. Prawdopodobnie wiatr rozbił reling miotając weń ciężkim marynarzem, który wisiał teraz za burtą trzymając się tego urwanego fragmentu. Kiedy jednak Nicholas był już w pobliżu, fragment urwał się całkiem i razem z marynarzem poleciał w otchłań.

Ciężko pracując, doczołgał się do stalowego, plecionego holu. Był wprawdzie porządnie obłożony na pachołach i knadze, ale zwisał luźno z rufy. Huragan rozerwał grubą, plecioną linę stalową jak konopny sznurek.

„Golden Dawn" stał się kompletnie bezbronną igraszką kataklizmu i bombą ekologiczną z zapalonym już lontem.

Obolały do szpiku kości, zdruzgotany Nicholas powrócił jakoś na mostek. Patrzyli w milczeniu na jego świeżo wychłostaną przez wichurę twarz.

— Straciłem człowieka. Wypadł za burtę. Wiatr go porwał. Hol jest urwany. Zgubili nas i „Warlock" nie ma szans, by jeszcze raz wziąć nas na hol. Nie w takich warunkach.

Nicholas wyjął kartonowe pudełko ze schowka nad stołem nawigacyjnym. Były w nim małe bomby oświetlające. Każda z nich po zapaleniu daje przez długi czas jaskrawe, czerwone światło. Nie gaśnie nawet zanurzona w wodzie. Nick wepchnął pół tuzina bomb do wewnętrznej kieszeni sztormiaka.

— Słuchajcie — musiał krzyczeć, choć byli tuż przy nim. — W ciągu dwóch godzin wpadniemy na mieliznę. Ten statek przełamie się zaraz potem.

Przerwał i patrzył uważnie na ich twarze. Duncan był jedynym, który zdawał się nie rozumieć. Wziął ze stołu parę ładunków i patrzył pytająco na Nicholasa.

— Dam wam znać, gdy tylko wejdziemy na trzydzieści sześć metrów i zahaczymy o dno. Spróbujemy spuścić tratwę ratunkową. Jest szansa, że dotrzecie do brzegu.

Znowu przerwał i widział, że Randle z dwoma marynarzami orientuje się doskonale, jak nikłe są szansę na ratunek.

— Dam wam trzydzieści minut na odpłynięcie jak najdalej. Do tej pory zbiorniki popękają — nie chciał, żeby to zabrzmiało melodramatycznie i szukał jakiegoś mniej teatralnego sposobu podania tej informacji, ale nie był pewien, czy znalazł. — Kiedy pęknie pierwszy zbiornik, podpalę ropę bombą oświetlającą.

— Chryste! — krzyknął Randle. — Milion ton ropy. Człowieku, to będzie kula ognista.

— Lepsze to niż milion ton ropy rozlanej na Golfsztromie.

— Nikt z nas nie ma żadnych szans. Milion ton. To będzie jak Wybuch bomby atomowej. — Randle był blady jak płótno i trząsł się. — Nie możesz tego zrobić!

— To wymyśl coś lepszego — powiedział Nicholas i zataczając się poszedł do kabiny radiowej. Patrzyli za nim. Duncan wepchnął parę bomb oświetlających do kieszeni marynarki.

W kabinie radiowej Nicholas wołał do mikrofonu:

— Zgłoś się, „Sea Witch", „Sea Witch" tu „Golden Dawn", zgłoś się, „Warlock", tu „Golden Dawn". Bez odzewu.

W wyciu huraganu było coś nowego. Statek. Jęki, trzeszczenie i stękanie nadbudówki brzmiało jakoś inaczej. Statek chyba zaczynał się rozpadać. Nie był zaprojektowany na wytrzymywanie takich wiatrów.

Nicholas znowu wywoływał swoje holowniki, wiatr z niepojętą zawziętością maltretował statek, Randle, trzymając się poręczy pod oknem, odczytywał wskaźniki kontroli zbiorników.

„On przynajmniej jeszcze czegoś pilnuje" — pomyślał z aprobatą Nicholas.

Randle wyprostował się, wiatr rzucił się na statek z jeszcze większą furią.

Nicholas poczuł to uderzenie wiatru w żołądku, to był cios jak lawina na stromym zboczu. Ogłuszający huk i nagle czołowe okno, ponad konsolami, wpadło do wnętrza mostka nawigacyjnego. Szyba, w deszczu błysków, popękała na płaty i mrowie drobnych kawałków. Z niemą zgrozą Nicholas patrzył jak lecąca postrzępiona tafla odcina do połowy głowę kapitana Randle'a. Pulsująca krew trysnęła z otwartej tętnicy. Nicholas rzucił się ku' niemu, ale nic już nie mógł pomóc. Krzyknął więc tylko do reszty: — Z dala od okien!

Wichura wdarła się teraz do sterowni, zrzuciła z półek mapy i książki, podarła je w strzępy, wymieszała wszystko z odłamkami szkła i zatopiła; woda sięgała już po kostki. Zmasakrowane ciało Randle'a przewalało się na prawo i lewo, aż wreszcie Nicholas przeciągnął je do kabiny radiowej, ułożył na koi radiooficera i zakrył kocem.

Wiatr chyba się jeszcze nasilał, Nicholas zdawał sobie sprawę, że nadbudówka zaczyna się rozpadać; wiatr, jak gigantyczny sęp, przystępował do rozszarpywania ścierwa statku na strzępy.

Nicholas wiedział, że powinien sprowadzić ich wszystkich na dół, bliżej wody, żeby szybko mogli spróbować szczęścia z tratwą, gdy nadejdzie właściwy moment. Jednak jego mózg był sparaliżowany przez nie ustający ani na sekundę atak żywiołu, a zwłaszcza przez ten potworny hałas. Potrzebował całej siły, jaka mu jeszcze pozostała, by nie skapitulować całkowicie przed morderczym rozpasaniem wiatru i torturującymi ruchami statku. W czasach pływania pod żaglami marynarze w takim stanie ducha przywiązywali się do masztów.

Z obojętnością odczytał, że morze ma w tym miejscu sto cztery metry głębokości, a ciśnienie w tym momencie wynosi dziewięćset pięćdziesiąt pięć milibarów. Nigdy w życiu nie słyszał o tak niskim ciśnieniu, niżej spaść nie może, muszą być w samym środku cyklonu.

Wysilił się i podniósł rękę; była zaledwie dziesiąta rano. Huragan znęcał się nad nimi dopiero dwie i pół godziny.

Jakaś wielka światłość idąca z góry oślepiła go nagle, aż przsłonił oczy dłońmi. Nie rozumiał, co się dzieje. Myślał, że ogłuchł, bo nie słyszał już tego potwornego ryku huraganu. I w tym momencie zrozumiał.

— Oko — wykrzyknął wychodząc na skrzydło mostku, — jesteśmy w oku cyklonu.

Chociaż „Golden Dawn" wciąż potężnie się kołysał, nie spadały już nań te wściekłe uderzenia wiatru. Padały natomiast promienie słońca. Wszędzie dookoła były chmury, sięgające do samej powierzchni morza, nieprzerwana, ciemna ściana chmur dookoła i tylko nad nimi była wolna przestrzeń, otwarta ku niebu o kolorze wściekłej purpury z oślepiającą, bezlitosną lampą słońca.

Morze było wciąż dzikie i wzburzone, ale całkowita cisza panująca w oku sprawiła, że „Golden Dawn" przewalał się już na falach dużo łagodniej.

Nicholas popatrzył na cofającą się ścianę skotłowanych chmur. Chciałby wiedzieć, jak długo będą w oku.

Na pewno niezbyt długo: pół godziny, najwyżej godzinę, a potem huragan uderzy na nich ponownie tak nagle, jak nagle zamarł. Ale tym razem wiatr dmuchnie dokładnie w przeciwną stronę.

Nicholas spojrzał na pokład. Od razu stwierdził, że „Golden Dawn" dostał już śmiertelne uderzenie. Przedni zbiornik lewy był na pół wyrwany z hydraulicznego sprzęgu, opierał się o dziób i przechylał około dwudziestu stopni w stosunku do pozostałych. Cały pokład wykrzywił się jak kończyna artre-tycznego giganta i przestał pasować do reszty kadłuba.

„Golden Dawn" miał przetrącony grzbiet. Przełamał się tam, gdzie Duncan osłabił kadłub dla zaoszczędzenia stali. Tylko dzięki wyporności zbiorników z ropą naftową trzymało się to wszystko jeszcze razem. Nicholas wypatrywał ciemnej pobłyskującej plamy ropy na powierzchni morza. Nie mógł uwierzyć, że żaden z czterech zbiorników nie pękł. Popatrzył na wskaźniki elektroniczne. Zawartość gazu we wszystkich zbiornikach była wciąż normalna. Do tej pory mieli zdumiewające szczęście, ale było rzeczą oczywistą, że następnego uderzenia huraganu, może już za pół godziny, konstrukcja kadłuba „Golden Dawn" nie wytrzyma. Wtedy cienkie ściany zbiorników z ropą ulegną rozpruciu. Nicholas podjął wobec tego decyzję.

— Duncan, razem z tymi dwoma marynarzami wsiądziesz do tratwy ratunkowej i odpływajcie. To jest wasza jedyna szansa. Ja zostanę na pokładzie, aby spalić ropę, gdy huragan uderzy ponownie.

— Sztorm minął! — Duncan wrzeszczał jak opętany. — Statek jest teraz bezpieczny. Chcesz zniszczyć mój statek. Chcesz mnie zniszczyć. Wiesz, że ja wygrałem. Chcesz zniszczyć ten statek. Wiesz, że tylko tak możesz mi zaszkodzić — Duncan zamierzył się, by uderzyć Nicholasa, ale ten uchylił się.

— Posłuchaj mnie, to tylko oko...

— Zrobisz wszystko, żeby mi zaszkodzić. Przysięgałeś, że mnie powstrzymasz...

— Pomóżcie mi — poprosił Nick marynarzy. Obezwładnili miotającego się i wrzeszczącego Duncana.

— Wsadźcie go do tratwy — polecił i spojrzał za burtę.

— Zaczekajcie!

Nicholas poczuł jak opada z niego straszny ciężar zmęczenia i rozpaczy Z ponurej ściany szarych chmur, o milę od tankowca, wynurzył się jego holownik „Sea Witch", energicznie tnąc fale dziobem, aż szły fontanny na wysokość mostka. Ten okręt ratowniczy nie zdradzał odrobiny lęku przed falą czy sztormem.

— Jules — wyszeptał Nicholas.

Nie tylko poczuł ściskanie w gardle, ale nawet gorące łzy ulgi i wdzięczności, gdy zaledwie kabel za rufą „Sea Witch" ukazał się „Warlock".

— David — powiedział głośno Nicholas. — Ty też, David.

Zrozumiał, że przez te wszystkie burzliwe godziny obydwaj musieli trzymać się blisko, zdecydowanie w zasięgu radaru i czekali na pierwszą okazję.

— „Golden Dawn", tu „Sea Witch". Odezwij się „Golden Dawn" — zagadał przez radio Jules.

— Jules — Nicholas nie tracił czasu na powitania. — Musimy wyciągnąć z niego zbiorniki, a kadłub porzucamy. Rozumiesz?

— Rozumiem, zabieramy zbiorniki.

Umysł Nicholasa pracował już normalnie: chłodno i efektywnie.

— Najpierw „Warlock" weźmie na hol zbiorniki z lewej burty, dwa, w tandemie, potem ty, też dwa, z prawej strony...

— Musisz ratować statek — Duncan wciąż siłował się z dwoma marynarzami, którzy go trzymali. — Berg, ty cholero, nie zniszczysz mnie.

Nicholas ignorował wrzaski Duncana do momentu, kiedy zakończył wydawanie instrukcji kapitanom obu holowników. Potem chwycił Duncana za ramiona i potrząsnął nim bardzo mocno.

— Ty idioto — krzyknął mu w twarz. — Nie rozumiesz, że huragan tu wróci lada minuta?

— Popatrz — zaciągnął Duncana do okna — to monstrum, które zbudowałeś, zdechło! Nie ma śruby, kadłub mu się rozlatuje, nadbudówkę zaraz zdmuchnie wiatr. Wszystko skończone, Duncan. Będziemy mieli szczęście ratując życie. Gdyby się udało uratować ładunek, szczęście byłoby podwójne.

— Ale, nie rozumiesz, musimy uratować statek, bez statku... — Duncan rzucił się do bicia, a był silnym mężczyzną. Udało mu się raz dosięgnąć Nicholasa ręką i raz, dotkliwiej, nogą. W sumie jednak wyraźnie oberwał. Kiedy nie miał już w ogóle ochoty na boks, Nicholas zo ,iawił go i odnalazł w schowku trzy aparaciki walkie-talkie. Dał po jednym marynarzom.

— Wiecie, jak się wyprowadza zbiorniki do holowania w systemie tandem?

— Ćwiczyliśmy to — odpowiedzieli

To była robota przewidziana dla dwunastu męzczyzn a ich było tylko trzech. Momentami pracowali po szyję w wodzie Zamocowali hol "Warlocka", otworzyli hydrauliczne sprzęgi które łączyły przedni zbiomik z kadłubem, a gdy David Allen wyprowadzał bak na zewnątrz przeszli do tylnego zbiornika lewej burty.

Tu trzeba było zrobić to samo, ale dochodziło jeszcze łancuchowe połączenie obu zbiorników.

Oparty o poręcz wysokiej kładki Nicholas przez całe dwie minuty patrzył; jak „Warlock" rusza w drogę ze swoim tandemem Był to nieprawdopodobny widok: dwa ogromne, lśniące, czarne wieloryby! których grzbiety pokazywały się tylko w dolinach fal, i prowadzący je mały elegancki okręcik. Zbiorniki miały niemal całkowite zanurzenie, dzięki czemu huraganowe wiatry niewieie mogły im zrobić.

— „Sea Witch", gotowi do podania holu?

Jules Levoisin osobiście wystrzelił linkę Nicholas rozpoznał jego korpulentną, lecz sprężystą sylwetkę na wiezyczce pożarniczej. Koniec cienkiej liny nylonowej wylądował na ,,Golden Dawn„.

Ściana chmur była obslizgła, gładka jak cielsko gigantycznego ślimaka. U podstawy miała cienką, białą linię pyłu wodnego zerwanego przez wiatr z powierzchni morza. Do ściany nie bykło. dalej niż dziesięć mil. Słońce nad mmi zasłonił spiralny Vir ołowianej chmury. Wciąż jednak słup czystego, nieruchomego powietrza sięgał pQ demne> złowieszcze niebo

Nie było dostatecznego ciśnienia w siłownikach hydraulicznych sprzęgu przedniego prawego zbiornika. Przewód musiał być gdzieś pęknięty.

— Ciągnij - polecił Julesowi zdesperowany Nicholas — Ciągnij pełną mocą.

Holownik Julesa pokonał zaciśnięty sprzęg prawy przedni zbiornik nie tknięty, opuścił „Golden Dawn . W tym momencie kadłub tankowca, pozbawiony elementu o tak dużej wyponości zaczął się walić

Kładka, na której stał Nicholas wyginała się i kiwała cały pokład tankowca, obecnie już nieco przypominający ogryziony szkieiet, szczególnie deformował się w swoim osłabionym centrum. Cała konstrukcja przekształcała się w gigantycznego dziadka do orzechów w którego szczękach tkwił tylny prawy zbiornik. Był to orzech wiełkości katedry w Chartres. Wypełniała go ciecz, a jego ścianki były grube zaiedwie na dłoń.

Nicholas rzucił się biegiem po criybotliwej kładce, krzycząc do walkie-talkie: — Tnij! Tnij łącznik!

Dwa prawe zbiorniki, jako tąndem były bowiem sprzęgnięte ciężkim łańcuchem. Wyłącznik gilotyny znajdował się w szafie sterowniczej, w połowie długości kadłuba tankowca Najbliższy marynarz był w odległości dwustu metrów od niej.

Nicholas widział, jak potykając się biegnie po chybotliwej kładce. Pośpiech okazał się fatalny. Mężczyzna, zeskakując z kładki, dostał się pomiędzy dwie metalowe płyty, które jak ogromne nożyce zsunęły się nagle i przecięły go na pół. Niemal natychmiast po tym wypadku Nicholas musiał skakać w tym samym miejscu. W szafie sterowniczej odnalazł oznaczony czerwonym kolorem guzik gilotyny. Przycisnął go nasadą dłoni.

Cztery ciężkie łańcuchy łącznika tandemu znajdowały się pomiędzy elektrodami gilotyny. Błysnął niebieski płomień i „Sea Witch", o pół mili stamtąd, mogła już swobodnie holować uwolniony przedni zbiornik.

Nicholas patrzył na pokrzywioną konstrukcję kadłuba „Golden Dawn". Wyglądała jak wieża Eiffla, którą jakiś niewidzialny olbrzym obalił i wygina na kolanie. Nick poczuł nagle ostry odór w powietrzu. Czwarty zbiornik, uwięziony w kadłubie, był rozpruty.

— Nicholas, zawracam, żeby cię zabrać — rozległo się z radia.

— Jak zawrócisz? Z tym zbiornikiem?

— Podejdę dziobem do rufy „Golden Dawn". Bądź gotowy do skoku.

— Jules, odczep najpierw zbiornik — manewrowanie z takim czymś na holu było prawie niemożliwe. — Odczep, potem złapiemy go znowu.

— Nie ucz ojca robić dzieci.

— Słuchaj, Jules, zbiornik numer cztery jest pęknięty. Odpływając musimy podpalić tę ropę.

— Rozumiem, Nicholas, ale wolałbym tego nie robić.

Nicholas ruszył w kierunku środkowej kładki na powyginanym pokładzie „Golden Dawn". Jedyny z trzech marynarzy, który pozostał przy życiu, był też w drodze na rufę. Słyszał rozmowę Nicka z Julesem.

Zbiornik numer cztery był podziurawiony jak sito przez ostre, stalowe elementy rozpadającej się konstrukcji „Golden Dawn". Ciemnoczerwona ropa wylewała się jak zatruta krew z cielska śmiertelnie ranionego smoka. Jej gryzący odór drapał w gardle.

Nicholas wszedł do pompowni na dolnej kondygnacji nadbudówki rufowej. Był tam Duncan Alexander.

— Zaraz opuszczamy statek. Zabierze nas „Sea Witch".

— Nienawidziłem cię od pierwszego dnia — powiedział Duncan. — Wiedziałeś o tym?

— Teraz nie ma na to czasu. — Nicholas chwycił go za ramię i wyprowadził na pokład rufowy.

— Gra toczy się o władzę, pieniądze i kobiety, Nicholas, w to graliśmy. Nicholas prawie nie słuchał. Patrzył, jak Jules luzuje hol, by mieć czas na podejście pod rufę „Golden Dawn".

— O to graliśmy, ty i ja — powtarzał cicho Duncan. — Władza, bogactwo, kobiety.

Pod nimi „Golden Dawn" wylewał do morza połyskliwą, cuchnącą ciecz.

Fale ubijały ropę, tworząc na niej gruby, brudny kożuch. Rósł coraz bardziej. Plama śmiercionośnej trucizny, którą Golfsztrom rozniesie po całym oceanie.

— Wygrywałem, wygrywałem za każdym razem. Do tej pory — mówił znowu Duncan.

Wyjął z kieszeni petardę oświetlającą i wsunął palec w pierścień zapalnika.

— I teraz też wygram, Nicholas. Rundę i cały mecz — wyszarpnął pierścień zapalnika. Petarda zasyczała i trysnęły z niej czerwone iskry. Nicholas przyskoczył, by mu to wyrwać z ręki, ale Duncan był szybszy. Pióropusz czerwonego ognia z ciągnącą się za nim smugą dymu szerokim łukiem poszybował nad pokład „Golden Dawn" i spadł na zalane ropą płyty stalowe.

Nicholas stał sparaliżowany czekając na wybuch. Ten jednak nie nastąpił. Petarda nadal tryskała pięknie czerwonymi iskrami.

— Nie zapaliło się — krzyknął Duncan. — Dlaczego się nie zapaliło?

Ropa zapaliła się po chwili, ale bez wybuchu. Niskie płomienie szybko rozbiegły się po całym pokładzie, a nad nimi natychmiast utworzyły się grube kłęby czarnego dymu.

Dziób „Sea Witch" był już przy rufie tankowca. Marynarz zręcznie przeskoczył na holownik.

— Nicholas — zagrzmiał głos Julesa. — Skacz, Nicholas. Nicholas podszedł do relingu. Duncan chwycił go z tyłu za gardło.

— Nie — krzyknął. — Ty zostajesz, mój przyjacielu. Nigdzie się nie ruszasz. Zostajesz tutaj ze mną.

Ogarnęła ich chmura czarnego, gryzącego dymu.

— Nicholas, ja tu nie mogę stać. Skacz, szybko, skacz! — dudnił Jules.

Duncan ciągnął go do tyłu, coraz dalej od relingu. Nicholas znalazł na niego sposób. Zamiast wyrywać się ku burcie, pchnął plecami Duncana i gruchnęli obydwaj o ścianę nadbudówki. Całe uderzenie odczuł jednak Duncan. Jego uścisk na szyi przeciwnika osłabł, Nicholas wbił mu łokieć pod żebro i wyrwał się. Z relingu tankowca z trudem przeskoczył na holownik, który się już nieco odsunął.

Z pokładu „Sea Witch" patrzył na wrak zbiornikowca. Przykrywała go czapa czarnego dymu. Pierwszy silniejszy podmuch powracającego huraganu na moment odrzucił dym z rufy „Golden Dawn".

Duncan Alexander stał przy relingu ponad ryczącym piekłem tankowca w ogniu. Stał z wyciągniętymi ramionami i palił się. Gwałtownie płonęło na nim ubranie, a włosy zamieniły się w jasną pochodnię. Po chwili runął w piekielne trzewia monstrualnego statku, który sam zbudował. Wszystko zasłonił dym, czarny jak żałobna krepa.

Ropa wydobywająca się coraz obficiej ze zbiornika podsycała płomienie.

Temperatura rosła bardzo szybko, na razie jednak paliły się wyłącznie lotne substancje aromatyczne.

Ciężkie węglowodory, nie ogrzane jeszcze na tyle, by się spalać, gotowały się w zwartej kolumnie dymu. Wiatry powracającego huraganu uderzyły na „Golden Dawn", poszarpały brudny całun dymów, zmieszały z powietrzem i wyniosły na sześć kilometrów ponad powierzchnię morza.

Temperatura mieszaniny gazów i ropy uwięzionej w kadłubie płonącego „Golden Dawn" wciąż gwałtownie rosła. Stal rozgrzała się do czerwoności, potem do bieli, następnie stała się miękka jak wosk, a wreszcie ciekła jak woda. I nagle temperatura zapłonu ciężkich węglowodorów w mieszaninie powietrza i pary wodnej została osiągnięta w środku tego potężnego paleniska.

Stal, szkło i wszystkie inne materiały tworzące statek zniknęły w momentalnym, wybuchowym spalaniu, które wytworzyło temperaturę porównywalną chyba do temperatury na powierzchni Słońca. Ładunek tankowca, ćwierć miliona ton, spalił się w jednej chwili, tworząc białą, rozwiniętą różę czystego ciepła, która strzeliła wysoko w stratosferę, konsumując po drodze chmury węglowodorów i dymu.

Paliło się powietrze, płonęła w tej białej ognistej kuli powierzchnia morza, w chmurach dymu eksplodował tlen i węglowodory.

— Nie możemy iść szybciej? — Nicholas przekrzykiwał ryk huraganu.

— Na pełnej mocy przy tych falach moglibyśmy zerwać hol — odkrzyknął Jules.

„Sea Witch" stawała na nosie, a zaraz potem na ogonie. Z mostka nie było widać nic oprócz gór zielonej wody i białej piany.

Huragan spadł już na nich z pełną mocą, a rzut oka na ekran radaru pozwalał stwierdzić, że wrak „Golden Dawn" jest zaledwie pół mili za rufą holownika.

Nagle za oknami stanęła nieprzenikniona czerń, a mostek „Sea Witch" pogrążył się w mroku słabo rozjaśnianym przez światełka na pulpicie sterowniczym.

Odór węglowodorów z chmury dymu, która ogarnęła holownik, nie był w jego wnętrzu w ogóle wyczuwalny. „Sea Witch", jako okręt ratunkowy, był równocześnie statkiem strażackim i w tym momencie obowiązywał na nim alarm pożarowy. Wszystkie wejścia, włazy i otwory wentylacyjne miał szczelnie zamknięte, włączoną klimatyzację wewnętrzną i aparaturę do czyszczenia i wzbogacania powietrza w tlen.

Potężne uderzenie huraganu powaliło „Sea Witch" na burtę, reling po zawietrznej skrył się głęboko pod wodą. Holownik jiie mógł się wyprostować przez wiele minut, śruby wyły bezradnie w .powietrzu, załoga trzymała się, czego mogła. Ciężar holowanego zbiornika był ogromnie odczuwalny.

„Sea Witch" została jednak zbudowana do pracy w każdych warunkach i, gdy tylko wiatr się na moment zawahał, wydobyła lewy reling spod fali i strząsnęła z siebie wodę.

— Gdzie jest „Warlock"? — spytał z niepokojem Jules. Dwa holowniki operujące blisko siebie w nieprzeniknionym zgiełku huraganu, gigantyczne zbiorniki za nimi; wyobraźnia podsuwała mu koszmarny obraz kolizji.

— Dziesięć mil na wschód od nas — Nicholas wskazał sylwetkę na ekranie radaru. — Ruszyli, zanim znowu runął ten huragan...

Dym za oknami zamienił się nagle w białe światło, tak jaskrawe, że wszyscy na mostku mieli wrażenie, iż ktoś błysnął im fleszem po oczach.

— Kula ognista! — krzyknął Nicholas i, nic nie widząc, wymacał dźwignie uruchamiające cztery armatki wodne na wieżyczce strażackiej, dwadzieścia metrów nad mostkiem nawigacyjnym. „Sea Witch" zalała się kaskadami wody morskiej. Mimo to potworny żar spalił natychmiast farbę na nadbudówkach i rozgrzał niektóre elementy metalowe do czerwoności, przedarł się przez izolowany termicznie kadłub i pięciocentymetrowej grubości pancerne, podwójne szyby w oknach mostka, osmalił Nicholasowi rzęsy i poparzył wargi.

Szyby w oknach mostka zaczęły migotać i topić się. I nagle wyczerpał się tlen. Kula ognista zniszczyła wszystko, pożarła wszystko w ciągu dwudziestu sekund swojego żywota, wszystko od poziomu morza do dziewięciu kilometrów w górę. Krótki orgazm unicestwiania.

Pozostawiła próżnię, słabe miejsce na cienkiej skórze atmosfery ziemskiej. Uformowała nowy niż. Mniejszy, ale intensywniejszy, dużo bardziej żądny natychmiastowego wypełnienia niż oko cyklonu „Lorny".

Nowo narodzony układ niżowy wypruł wnętrzności wielkiemu huraganowi, skontrował jego wiatry i wiry.

Trzydzieści parę kilometrów od wybrzeży Florydy huragan „Lorna" rozsypał się na pięćdziesiąt szkwałów i powietrznych wirów, które zderzały się i dzieliły na jeszcze mniejsze, aż powoli rozlazły się w nicość.

W kwietniowy ranek na redzie Galveston cztery holowniki portowe przejęły od statku ratowniczego „Sea Witch" zbiornik numer 3 „Golden Dawn" i przeprowadziły go do nabrzeża Orient Arflex poniżej Houston.

Siostrzany okręt „Warlock", dowodzony przez kapitana Davida Allena, doholował tam zbiorniki numer jeden i dwa dwie doby wcześniej.

Obydwa holowniki zarobiły ładne pieniądze na tej akcji dzięki kontraktowi Lloyd's Open Form. Wynagrodzenie było liczone od wartości uratowanej ropy. Trzy zbiorniki zawierały po ćwierć miliona ton ropy naftowej po osiemdziesiąt pięć i pół dolara za tonę.

Nicholas nie sprzedał jeszcze Ocean Towage and Salvage szejkom, choć przez wszystkie dni żeglugi z Cieśniny Florydzkiej do Teksasu James Teacher przesyłał w tej sprawie teleksy z Londynu. Szejkowie palili się do podpisania kontraktu, ale Nicholas powiedział, że jeszcze trochę poczekają.

Z mostka „Sea Witch" Nicholas patrzył na pracę holowników portowych na redzie Galveston. Ostrożnie włożył cygaro między wargi; wciąż czuł oparzenie od kuli ognistej.

Myślał o tym, co osiągnął.

Ograniczył wyciek wysokokadmowej ropy do oceanu z miliona ton do ćwierć miliona. Te ćwierć miliona spalił w kuli ognistej. Były pewne szkody: toksyny opadły na Florydę aż po Tampę i Tallahassee zatruwając pastwiska. Padły tysiące zwierząt. Władze amerykańskie zareagowały szybko i zapobiegły poważniejszym stratom. Nie było ofiar w ludziach. Tyle osiągnął.

Teraz dostarczył uratowane zbiorniki do Orient Amex. Nowa technologia krakowania powinna być dobrodziejstwem dla całej ludzkości i Nicholas nie będzie w stanie zapobiec transportowaniu ropy z El Barras przez oceany. Ale czy będzie to robione w tak nieodpowiedzialny sposób, jak próbował Duncan Alexander?

Wiedział na pewno, że jego powołaniem jest walka o to, by żegluga nie zagrażała naturze ani człowiekowi. Wiedział, jak o to walczyć. Miał pieniądze, które są niezbędne, w inne instrumenty wyposażył go Tom Parker.

Wiedział z taką samą pewnością, kto będzie mu towarzyszył w pracy życia. Stojąc na osmalonym pokładzie dzielnego holownika mrużył oczy i widział roześmianą, złotą dziewczynę. Obok niego na zawsze.

— Samantha — zawołał głośno.

722



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Wilbur Glodny jak morze
Wilbur Smith Cykl Saga rodu Courteneyów (11) Błękitny horyzont
Wilbur Smith Cykl Bóg Nilu (3) Siódmy papirus
Wilbur Smith Prawo Miecza tom 1
Wilbur Smith Cykl Bóg Nilu (2) Czarownik
Wilbur Smith Drapieżne ptaki
[dcpp][Bidemare][Romanzi][P] Wilbur Smith Sulla Rotta Degli Squali
Wilbur Smith Gdy umilkną bębny
Wilbur Smith Prawo Miecza tom 2
Wilbur Smith Cykl Saga rodu Courteneyów (09) Drapieżne ptaki
[dcpp][Bidemare][Romanzi][P] Wilbur Smith Sulla Rotta Degli Squali
Wilbur Smith Odglos Gromu doc
Wilbur Smith Katanga
błękitna jak morze!
Wilbur Smith Katanga
Smith Wilbur Ptak slonca
Smith Wilbur ?llantyneów 2 Twardzi ludzie
Smith Wilbur Saga Rodu?llantyne'ow 1 Lot Sokola

więcej podobnych podstron