Wilbur Smith
Gdy umilkną bębny
Baki tekstu; @
Przełożył JACEK BUKSIŃSKI
Tytuł oryginału CRYWOLF
Dla mojej żony Danielle
Dla Jake’a Bartona maszyny te były zawsze rodzaju żeńskiego. Kiedy zobaczył je po raz pierwszy, stojące rzędem pod ciemnozielonymi gałęziami drzew mango, nazwał je w myślach żelaznymi damami: były piękne, przebiegłe i podłe. Pięć maszyn górowało nad stertami zużytego i zbędnego sprzętu, który rząd Jego Królewskiej Mości wystawił na sprzedaż. Pomimo że rozpoczął się maj, najchłodniejszy okres pomiędzy monsunami, w ten bezchmurny poranek powietrze w Dar es-Salam było rozpalone jak w piecu hutniczym. Jake z ulgą schronił się w cieniu drzew i z bliska przyjrzał się żelaznym matronom.
Rozglądał się po placu. Odniósł wrażenie, że tylko on interesuje się pięcioma pojazdami. Wielobarwny tłum buszował wśród stosów połamanych łopat i kilofów, rzędów poobijanych taczek i stert innego, trudnego do zidentyfikowania śmiecia.
Poświęcił całą uwagę wehikułom. Zdjął lekką tropikalną kurtkę i powiesił ją na gałęzi drzewa.
Wyglądały jak zdeklasowane arystokratki. Ich ciężkie, wyzywające linie łagodziła wyblakła i porysowana farba oraz plamy rdzy. Z podłużnych owoców mango kapał dojrzały sok, pokrywając maszyny, oblepiał je także smar, który wyciekł ze starych przewodów i zmieszał się z kurzem, tworząc brzydkie smugi na karoseriach.
Jake znał historię tego sprzętu, i kiedy położył obok małą torbę podróżną z narzędziami, zaczął przypominać sobie poszczególne fakty. Pięć cudów techniki wojskowej rdzewiało na gorącym wybrzeżu Tanganiki. Kadłuby i podwozia zostały wyprodukowane w fabrykach Schreinera. Wysokie nadwozia z otwartymi wieżyczkami dla karabinów maszynowych maxim wyglądały teraz jak twarze z pustymi oczodołami. Prostokątna pokrywa silnika z nierdzewnej stali miała rząd stalowych otworów, które można było zamykać, by osłonić chłodnicę przed ogniem nieprzyjaciela. Maszyny stały dumnie na metalowych kołach z mocnymi gumowymi oponami. Jake żałował, że właśnie on wymontuje silniki i skaże na śmierć niepotrzebne już konstrukcje.
Owe waleczne, żelazne damy, które w młodości ścigały przebiegłego niemieckiego dowódcę, von Lettow-Vorbecka, przez rozległe równiny i dzikie góry wschodniej Afryki, nie zasługiwały na podobne traktowanie. Ciernie buszu głęboko porysowały farbę pięciu wozów pancernych. W niektórych miejscach ogień karabinów maszynowych pozostawił w stali wyraźne zagłębienia.
To były wielkie dni, kiedy maszyny wkraczały do walki, wzniecając tumany kurzu. Przebijały się przez zasieki i wilcze doły, a ogień karabinów rozpędzał oddziały przerażonych Niemców.
Później oryginalne silniki zostały zastąpione przez bentleye o pojemności sześciu i pół litra. Maszyny rozpoczęły długą służbę na posterunkach granicznych, ścigając złodziei bydła. Powoli marniały w rękach afrykańskich kierowców, aż trafiły na rządowy plac handlowy w upalny majowy dzień tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku. Jake wiedział jednak, że nawet najbardziej brutalne traktowanie nie mogło całkowicie zniszczyć silników.
Podwinął rękawy niczym chirurg przed rozpoczęciem operacji.
- Czy jesteście gotowe, czy nie, dziewczynki - mruknął - oto nadchodzi stary Jake.
Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną. Z trudem mieścił się w ciasnym wnętrzu wozu pancernego. Pracował w skupieniu, zapominając o niewygodach. Z uśmiechem pogwizdywał początkowe dźwięki Tiger Rag. Powtarzając je w kółko, mrużył oczy w półmroku kadłuba.
Sprawdzał przepustnice, ustawienie zapłonu, przewody paliwowe, wiodące od tylnego zbiornika. Ich kurki znajdowały się pod siedzeniem kierowcy. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wspiął się na wieżyczkę i zsunął się na ziemię. Otarł dłonią strużkę potu, która spłynęła na policzki z gęstych, kręconych, czarnych włosów. Po chwili otworzył maskę.
- Wspaniale - szepnął, dostrzegając pod grubą warstwą kurzu zarysy silnika bentleya.
Silne, kwadratowe dłonie Jake’a o grubych, mocnych palcach dotykały go niemal z czułością.
- Te gnojki wymęczyły cię, kochanie - wyszeptał - ale sprawimy, że znów będziesz śpiewała tak pięknie, jak kiedyś. Obiecuję ci to.
Wyciągnął miernik z miski olejowej i roztarł w palcach kroplę oleju.
- Cholera - mruknął rozczarowany, czując brudny osad. Wcisnął zatyczkę z powrotem do otworu. Podłączył przewody i oferując szylinga, skusił wałęsającego się w pobliżu Murzyna, by zakręcił korbą.
Szybko przeszedł wzdłuż linii wozów bojowych, sprawdzając je, a gdy dotarł do ostatniego, wiedział, że z pewnością będzie mógł uruchomić trzy, a być może nawet cztery z nich.
Jeden przypadek był beznadziejny. Przez pęknięcie w bloku silnika mógłby wjechać koń, a tłoki tkwiły w cylindrach tak mocno, że Jake z pomocnikiem nie mogli ruszyć ich z miejsca.
Dwa wozy miały niekompletne gaźniki. Brakujące części można było wymontować z wraku, ale i tak brakowało jednego gaźnika. Perspektywa szukania go w Dar es-Salam nie uśmiechała się Bartonowi.
Mógł liczyć na trzy wozy. Po sto dziesięć funtów za sztukę, w sumie trzysta trzydzieści. Na części wyda około stu funtów i na czysto zarobi dwieście trzydzieści. Jake był w doskonałym humorze, gdy wręczał swemu afrykańskiemu pomocnikowi obiecanego szylinga. Dwieście trzydzieści funtów to kupa forsy w tych chudych latach.
Spojrzenie na kieszonkowy zegarek upewniło Jake’a, że do rozpoczęcia licytacji pozostały jeszcze dwie godziny. Z niecierpliwością czekał na chwilę, kiedy będzie mógł zająć się bentleyami. Nie tylko dla pieniędzy. Po prostu lubił naprawiać samochody.
Najbardziej obiecująco wyglądał środkowy wehikuł. Barton położył torbę na opancerzonym błotniku i wybrał odpowiedni klucz. Po chwili był już całkowicie pochłonięty pracą.
Za pół godziny podniósł głowę, wytarł ręce w szmatę i zajął się przodem pojazdu.
Napiął potężne muskuły prawego ramienia i równym rytmem zakręcił korbą. Po minucie puścił ją i otarł pot skrawkiem szmaty, która pozostawiła na policzkach tłuste ślady.
- Poznałem się na twoim wrednym charakterze natychmiast, kiedy cię zobaczyłem - mruknął. - Teraz będziesz robić to, co ci każę, kochanie.
Jeszcze raz ramiona i głowa Bartona zniknęły pod osłoną silnika. Przez następne dziesięć minut słychać było metaliczny brzęk klucza i monotonnie powtarzaną melodię Tiger Rag. Następnie Jake powrócił do korby.
- Będziesz mi powolna, dziecinko, a nawet polubisz to. - Zakręcił jeszcze raz i silnik zakrztusił się, strzelając jak karabin. Korba szarpnęła się z taką siłą, że mogłaby wyrwać mu kciuk, gdyby trzymał ją niewłaściwie.
- Jezu! - szepnął. - Prawdziwy diabeł. - Wdrapał się na wieżyczkę i zsunął się w dół do deski rozdzielczej, by znów nacisnąć starter. Przy następnej próbie silnik zaskoczył na wysokich obrotach, a potem wyrównał rytm, drżąc lekko.
Jake wydostał się z wozu zlany potem, ale jego ciemnozielone oczy jaśniały z zadowolenia.
- Moja śliczna! - krzyknął. - Moja mała ślicznotko!
- Brawo! - rozległ się głos za jego plecami. Barton odwrócił się szybko. Zaabsorbowany pracą, zapomniał o całym świecie. Teraz poczuł się zakłopotany, jak gdyby ktoś podglądał go w ustronnym miejscu. Spojrzał na postać opartą swobodnie o pień drzewa.
- Doprawdy mistrzowski pokaz techniki - powiedział nieznajomy. Samo brzmienie jego głosu wystarczyło, by Jake najeżył się cały. Człowiek ten mówił w sposób dystyngowany, z brytyjskim akcentem.
Ubrany był w kremowy garnitur z tropiku i biało-brązowe buty. Na głowie miał biały słomkowy kapelusz z szerokim rondem, rzucającym cień na twarz. Jake zauważył przyjazny uśmiech, który świadczył, że nieznajomy łatwo zawiera znajomości. Był przystojny, miał szlachetne, regularne rysy. Jego twarz pasowała do głosu. Musiał podobać się kobietom. Mógł być wysokim urzędnikiem rządowym lub oficerem z garnizonu stacjonującego w Dar es-Salam. Pochodził z wyższych sfer, czego symbolem był wąski krawat w ukośne paski, którym Brytyjczycy informują o swoim wykształceniu i miejscu w hierarchii społecznej.
- Nie potrzebował pan wiele czasu, by uruchomić silnik. - Mężczyzna oparł się wygodniej o drzewo. Rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Znów się uśmiechnął i teraz Jake wyraźnie dostrzegł w jego oczach kpinę. Źle go ocenił. To nie był jeden z angielskich fircyków. Jego złe oczy szydziły, przypominając spojrzenie wilka lub błysk noża w ciemnościach.
- Pozostałe są również naprawione? - spytał.
- Mylisz się, przyjacielu. - Barton czuł się skonsternowany. To absurdalne, że ten elegant interesuje się samochodami pancernymi. Cóż, pokazał mu, co są warte. - Tylko ten jeden dało się uruchomić, chociaż jest strasznie zaniedbany. Posłuchaj, jak stuka silnik.
Sięgnął pod pokrywę i odłączył cewkę indukcyjną. Silnik ucichł.
- Szmelc! - Jake splunął na ziemię obok przedniego koła. Zebrał swoje narzędzia, przewiesił kurtkę przez ramię, podniósł torbę i, nie patrząc na Anglika, ruszył wolno w kierunku bramy.
- Nie bierzesz udziału w licytacji, bracie? - Obcy opuścił swoje miejsce przy mangowcu, podążając za Bartonem.
- Nie - Jake starał się, aby jego głos zabrzmiał lekceważąco. - A pan?
- Co miałbym robić z pięcioma zdezelowanymi wozami pancernymi? - Mężczyzna roześmiał się cicho. - Amerykanin? Z Teksasu?
- Widział pan moją korespondencję?
- Inżynier?
- Staram się dokształcać.
- Postawić ci jednego?
- Lepiej daj mi na drinka. Spieszę się na pociąg. Nieznajomy roześmiał się przyjaźnie.
- Pędź zatem, bracie - powiedział.
Jake wyszedł pospiesznie przez bramę wprost na zakurzone, duszne ulice Dar es-Salam. Nie oglądał się. Chciał dać do zrozumienia, że definitywnie odchodzi.
Zaraz za pierwszym rogiem, pięć minut drogi od złomowiska, znalazł bar. Piwo, które zamówił, było obrzydliwie ciepłe. Wypił je ze wstrętem. Przeczuwał, że zainteresowanie Anglika nie wynika z czystej ciekawości. Może trzeba będzie licytować powyżej dwudziestu funtów za maszynę. Jake wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki zniszczony portfel ze świńskiej skóry, w którym nosił swój cały majątek, i ostrożnie rozłożył na stole banknoty.
Pięćset siedemnaście funtów brytyjskich, trzysta dwadzieścia siedem dolarów amerykańskich i czterysta dziewięćdziesiąt południowoafrykańskich szylingów nie stanowiło fortuny, z którą liczyłby się elegancki Anglik. Jake wysuszył szklankę, otarł usta i spojrzał na zegarek. Do południa brakowało jeszcze pięciu minut.
Major Gareth Swales zaniepokoił się, ale tak naprawdę nie był zaskoczony tym, że ów wysoki Amerykanin ponownie wchodzi na teren składowiska. Ten człowiek chciał przemknąć się cichaczem. Przypominał Jacka Dempseya, który wybiera się właśnie na herbatkę do starszych pań.
Swales siedział w cieniu mangowców na odwróconej taczce. Rozłożył na niej jedwabną chustkę, aby nie pobrudzić garnituru. Zdjął słomkowy kapelusz. Starannie uczesane włosy lśniły lekko. Miały rzadko spotykaną barwę, coś pośredniego między złotem i czerwienią. Na skroniach było widać ślady siwizny. Wąsy miały ten sam kolor. Błękit oczu tworzył zaskakujący kontrast z karnacją opalonej na orzechowy brąz twarzy. Major obserwował Jake’a Bartona, idącego przez plac w kierunku ludzi stojących pod drzewami mango. Westchnął z rezygnacją i znów zaczął coś pisać na złożonej kopercie.
Był definitywnie spłukany. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy ponosił same straty. Przechwycenie ładunku przez japońską kanonierkę na rzece Liao, kiedy za kilka godzin miał dostarczyć go chińskiemu dowódcy w Mukdenie i otrzymać zapłatę, pochłonęło kapitał zgromadzony przez dziesięć poprzednich lat. Musiał starać się ze wszystkich sił, by uratować przesyłkę, która znajdowała się w magazynie przy głównym doku portu w Dar es-Salam. Klienci mieli odebrać towar w ciągu dwunastu dni, a pięć wozów pancernych uatrakcyjniłoby transakcję. Tylko samolot byłby cenniejszy od broni pancernej.
Kiedy Gareth zobaczył tego ranka zaniedbane, rozpadające się ze starości wozy, zlekceważył je całkowicie i już miał się odwrócić, gdy dostrzegł parę długich, muskularnych nóg sterczących spod maski jednego z pojazdów. Usłyszał melodię Tiger Rag.
Co najmniej jedna maszyna była na chodzie. Kilka litrów farby, nowe karabiny maszynowe vickersa w wieżyczkach i wozy wyglądałyby jak nowe. Ręczył za to całym swoim kupieckim doświadczeniem. Zapali silnik i wystrzeli z karabinu, a stary książę natychmiast sięgnie do sakiewki.
Był tylko jeden szkopuł. Ten przeklęty Jankes! Jednakże Gareth nie martwił się zbytnio. Facet wyglądał tak, jakby najbardziej interesowały go ceny piwa w barze.
Aukcję prowadził maleńki sikh z brodą, w wielkim białym turbanie i czarnym garniturze.
Siedział na wieżyczce najbliższego pojazdu jak jakiś czarny ptak. Jego głos rozbrzmiewał żałośnie, gdy zwracał się do słuchaczy, którzy patrzyli na niego obojętnym wzrokiem.
- Proszę, panowie, kto da dziesięć funtów za każdy z tych wspaniałych pojazdów?
Sikh podniósł głowę i wsłuchiwał się w szum gorącego wiatru. Nikt nie poruszył się, nikt nie rzekł ani słowa.
- Pięć funtów, dobrze? Dwa funty, panowie, to mniej niż pięćdziesiąt szylingów za te królewskie maszyny, wspaniałe, piękne... - Przerwał, spuścił wzrok, uniósł delikatne, brązowe dłonie do zafrasowanego czoła. - Panowie, podajcie mi cenę.
- Jeden funt! - rozległ się głos brzmiący echem teksaskich stepów. Przez moment sikh nie poruszył się, wreszcie wolno podniósł głowę i spojrzał na Jake’a, górującego nad tłumem.
- Funt? - wyszeptał ochryple. - Dwadzieścia szylingów za tak wspaniałą, piękną... - Potrząsnął posępnie głową. Nagle jego spojrzenie stało się bystre i uważne. - Zaproponowano jednego funta. Kto da więcej? Nikt nie przebije tej stawki? Jeden funt po raz pierwszy!
Gareth Swales przesunął się do przodu. Tłum rozstępował się przed nim z respektem.
- Dwa funty - powiedział Anglik spokojnie, ale jego głos zabrzmiał wyraźnie w panującej wokół ciszy. Jake zesztywniał. Odwrócił głowę i spojrzał na konkurenta, który pojawił się właśnie w pierwszym rzędzie.
Gareth uśmiechnął się promiennie i uniósł rondo panamy, by lepiej widzieć Bartona. Sikh natychmiast wyczuł ich rywalizację.
- Dwa po raz... - zaświergotał.
- Pięć - przerwał mu Jake.
- Dziesięć - mruknął Gareth. Poczuł nagły, nie kontrolowany gniew. Znał dobrze to uczucie. Zawsze bezskutecznie starał się je opanować. Nadchodziło szaloną falą i zaćmiewało rozsądek.
Tłum poruszył się z zadowoleniem, a wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę wysokiego Amerykanina.
- Piętnaście - powiedział Jake, a głowy odwróciły się w kierunku szczupłego Anglika.
Gareth skłonił się z wdziękiem.
- Dwadzieścia! - krzyknął zachwycony sikh. - Zaoferowano dwadzieścia funtów!
- I pięć! - W tym szaleństwie Barton pamiętał tylko o jednym. Ten Anglik nie może zabrać jego dziewczynek!
Sikh zamrugał oczami gazeli.
- Trzydzieści? - zapytał. Gareth wyszczerzył zęby w uśmiechu i skinął cygarem. Zaniepokoił się, bo jego zdaniem już dawno przekroczyli sumę osiągalną dla Jankesa.
- I jeszcze pięć - powiedział grobowym głosem Jake. One należały do niego! Nawet gdyby miał wydać ostatniego szylinga, musi je mieć.
- Czterdzieści! - Uśmiech Garetha nieco stężał. Swales zbliżał się do granic swoich możliwości. Należność za maszyny należało uregulować gotówką lub czekiem gwarantowanym. Major już dawno wyczerpał wszystkie dostępne źródła gotówki, a żaden z pracowników banku, który gwarantował czeki, nie zamierzał narażać na szwank swojej kariery.
- Czterdzieści pięć! - Głos Jake’a był twardy i nieustępliwy. Za szelką cenę musiał powstrzymać przeciwnika.
- Pięćdziesiąt.
- I pięć.
- Sześćdziesiąt.
- I jeszcze pięć.
Dla Jake’a był to moment przełomowy. Od tej chwili zaczynał wyrzucać śniące szylingi w błoto.
- Siedemdziesiąt! - ciągnął Gareth. To była granica jego możliwości, z żalem porzucił nadzieję łatwego zdobycia wozów. Trzysta pięćdziesiąt funtów stanowiło całą jego rezerwę. Dalej nie mógł już licytować. Zgoda, ta droga nie wiedzie do celu. Jest jednak jeszcze tuzin innych sposobów, by zdobyć maszyny. Książę dałby po tysiąc funtów za każdy wóz pancerny,
Gareth nie zamierzał rezygnować z powodu braku kilku nędznych setek.
- Siedemdziesiąt pięć - powiedział Jake. Tłum zamruczał i wszystkie oczy skierowały się na Swalesa.
- Szanowni panowie, kto da osiemdziesiąt? - zapytał sikh. Jego udział wynosił pięć procent.
Gareth z żalem potrząsnął głową.
- Nie, bracie. To była tylko gra. - Uśmiechnął się do Jake’a. - Może tobie te zabawki sprawią więcej radości - powiedział i odszedł w kierunku bramy. Nie należało teraz podchodzić do tego Amerykanina, który wściekał się ze złości. Najwyraźniej należał do ludzi, którzy dają upust emocjom, wymachując pięściami. Swales dawno już doszedł do wniosku, że tylko głupcy biją się, a mądrzy ludzie zaopatrują ich w środki do prowadzenia walki. Oczywiście z zyskiem.
Minęły trzy dni, zanim Jake Barton znów spotkał Anglika. Przez ten czas odholował pięć żelaznych dam na przedmieścia, gdzie wśród mahoniowych drzew, na brzegu małego strumienia, założył obóz.
Za pomocą bloku i lin, umocowanych do gałęzi mahoniowca, wymontował silniki i pracował nad nimi do późnej nocy przy zapalonej lampie sztormowej.
Czule przemawiał do maszyn, wymieniając i dopasowując brakującej i zużyte części: inne wykuwał nad koksownikiem. Pogwizdując bezustannie i przeklinając, pocił się, kombinował, aż nareszcie po południu trzeciego dnia uruchomił trzy bentleye. Ustawione na drewnianych klockach, odzyskały swoją młodość.
Gareth Swales przybył do obozu Jake’a w senne, leniwe popołudnie. Przyjechał rikszą półnagiego, spoconego Murzyna, półleżąc niczym ożywający leopard na wyścielanym siedzeniu. Wyglądał wytwornie w idealnie skrojonym ubraniu.
Jake podniósł głowę znad silnika, który regulował. Był rozebrany do pasa, a ręce miał wybrudzone aż po łokcie.
Spocone ramiona i piersi błyszczały jak naoliwione.
- Niech ci nie przyjdzie na myśl zatrzymać się u mnie - powiedział miękko. - Po prostu jedź sobie dalej tą drogą, przyjacielu.
Gareth uśmiechnął się ujmująco i pokazał blaszany kubełek, z którego wystawały butelki piwa tusker.
- Proponuję pokój, bracie - powiedział.
Jake miał tak wyschnięte gardło, że przez moment nie mógł wydobyć z siebie głosu.
- Prezent. I żadnych numerów?
W ostatnich trzech dniach niewiele pił, pracując ciężko w upalnym klimacie. I żaden z napojów nie był też jasnozłocisty, musujący i schłodzony. Oczy Jake’a niemal wylazły z orbit na widok butelek.
Intruz wysiadł z rikszy i zbliżył się z wiaderkiem pod pachą.
- Major Gareth Swales. - Wyciągnął rękę na powitanie.
- Jake Barton - odpowiedział Jake, wciąż wpatrując się w wiaderko. Dwadzieścia minut później siedział w żelaznej wannie, ustawionej pod mahoniowcami, z butelką tuskera w zasięgu ręki. Pogwizdywał z zadowoleniem, rozprowadzając spienione mydło po ramionach i mocno owłosionej klatce piersiowej.
- Problem w tym, że zaczęliśmy ten marsz niewłaściwą nogą - wyjaśnił Gareth, pociągając z butelki. Robił to tak wdzięcznie, jakby sączył Dom Perignon z kryształowego kieliszka. Siedział wygodnie na płóciennym krzesełku pod rozwieszoną plandeką.
- Przyjacielu, za chwilę poczujesz tę nogę na swoim tyłku. - W groźbie Jake’a nie było złości.
- Rozumiem, co czułeś - ciągnął Gareth - ale zapewniałeś mnie, że nie bierzesz udziału w licytacji. Gdybyś powiedział prawdę, moglibyśmy dojść do porozumienia.
Jake sięgnął namydloną ręką po butelkę. Po dwóch łykach westchnął i czknął cicho.
- Na zdrowie - powiedział uprzejmie Gareth i kontynuował: - Gdy tylko zrozumiałem, że licytujesz na serio, wycofałem się. Pomyślałem, że możemy później dobić korzystnego targu. I dlatego tu jestem, piję z tobą piwo i dogadujemy się.
- Ty się dogadujesz. Ja tylko słucham - uściślił Jake.
- Mniej więcej - Gareth wyjął pudełko z cygarami, wybrał jedno wetknął je miedzy wargi Jake’a.
- Masz kupca na te wozy, prawda?
- Cały zamieniam się w słuch. - Amerykanin wydmuchnął z zadowoleniem kłąb dymu.
- Z pewnością już uzgodniłeś cenę. Jestem przygotowany, żeby ją przebić. Jake wyjął z ust cygaro i po raz pierwszy spojrzał na Garetha z szacunkiem.
- Chcesz wszystkie pięć maszyn w ich obecnym stanie?
- Tak.
- A jeżeli ci powiem, że tylko trzy są na chodzie, a reszta to szmelc?
- To nie wpłynie na moją ofertę.
Barton wysuszył butelkę do dna. Gareth otworzył następną i włożył mu ją do ręki.
Jake intensywnie rozmyślał nad propozycją. Miał umowę z pewną angielsko-tanzańską kompanią cukrowniczą na dostawę wyciskaczy do trzciny cukrowej o napędzie benzynowym po sto dziesięć funtów za sztukę. Z pięciu wozów mógłby zmontować trzy maszyny, co dałoby mu w sumie trzysta trzydzieści funtów. Mniej niż zapłacił na licytacji...
Oferta Anglika obejmowała wszystkie pięć pojazdów po cenie do uzgodnienia.
- Miałem z nimi mnóstwo roboty. - Jake zaczął urabiać klienta.
- Widzę.
- Sto pięćdziesiąt za każdy wóz. Razem siedemset pięćdziesiąt.
- Mógłbyś wymienić silniki i doprowadzić je do porządku.
- Jasne.
- Załatwione - powiedział Gareth. - Wiedziałem, że się dogadamy. - Uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo. - Zaraz sporządzę akt sprzedaży - Swales wyciągnął książeczkę czekową - i dam ci czek na całą kwotę.
- Dasz mi... co? - Uśmiech zniknął z twarzy Jake’a.
- Czek imienny banku „Coutts of Piccadilly”.
Gareth rzeczywiście posiadał rachunek bieżący w tym banku. Zgodnie z ostatnim raportem przekroczył konto o osiemnaście funtów i dwadzieścia trzy pensy. Dyrektor przysłał kłopotliwemu klientowi ostry list napisany czerwonym atramentem.
- Bezpieczny jak „Bank of England”. - Gareth pomachał książeczką czekową. Miną cztery tygodnie, zanim czek trafi do Londynu. W tym czasie on sam będzie już w drodze do Madrytu. Zapowiadał się zyskowny interesik
- Zabawna rzecz z tymi czekami. - Jake wyjął cygaro z ust. - Boję się ich. Jeśli nie stanowi to dla ciebie różnicy, wolę gotówkę.
Gareth umilkł. A jednak nie będzie to taka prosta sprawa.
- Mój Boże! - powiedział. - Możemy wyjaśnić to w jednej chwili.
- Nie ma pośpiechu. Poczekam do jutra w południe. To termin dostawy uzgodniony z pierwszym klientem. Jeśli będziesz tu wcześniej z pieniędzmi wszystkie maszyny są twoje. - Jake gwałtownie wyszedł z wody, biorąc ręcznik od czarnego służącego.
- Gdzie zamierzasz jeść obiad? - spytał Gareth.
- Chyba Adou ugotował jakąś zupę.
- Może będziesz moim gościem w „Royalu”?
- Postawiłeś mi piwo, więc dlaczego nie miałbym również zjeść za twoje pieniądze? - zapytał rozsądnie Jake.
Sala restauracyjna hotelu „Royal” miała wysokie sklepienie i okna szczelnie zasłonięte przed insektami. Elektryczne wentylatory, umocowane pod sufitem, leniwie poruszały się w gorącym, wilgotnym powietrzu stwarzając pozory chłodu. Gareth Swales był znakomitym gospodarzem. Miał nieodparty urok, a bogaty wybór dań i win wprowadził Jake’a w tak znakomity nastrój, że zaśmiewali się razem jak starzy przyjaciele, z zachwytem odkrywając wspólnych znajomych - głównie barmanów i szefów burdeli w różnych częściach świata. Obaj mieli podobne doświadczenie żydowe.
Gareth robił interesy z przywódcą rewolucji w Wenezueli w tym samym czasie, gdy Jake pracował w tym kraju przy budowie kolei. Barton by głównym inżynierem chińskiego towarzystwa żeglugowego „Blake Line” kiedy Gareth nawiązywał kontakty z chińskimi komunistami na Żółtej Rzece.
Obaj przebywali w tym samym czasie we Francji. Pewnego dnia pod Amiens niemieckie karabiny maszynowe przyspieszyły awans Swalesa. Z najmłodszego oficera w ciągu zaledwie sześciu godzin awansował na majora. Jake znajdował się sześć kilometrów dalej. Oddelegowano go z amerykańskiej Trzeciej Armii do Królewskiego Pułku Czołgów.
Odkryli, że są prawie w tym samym wieku, tuż przed czterdziestką. Mieli wiele doświadczenia, nabytego podczas wieloletnich wędrówek. Odnaleźli w sobie ten sam niepokój, który wciąż popychał ich do nowych przygód, nie pozwalając pozostawać dłużej w jednym miejscu ani oddawać się przez całe życie temu samemu zajęciu. Nie posiadali rodziny ani majątku, więc chętnie podejmowali nowe wyzwania, by następnie porzucić wszystko bez żalu. Zawsze parli naprzód, nie oglądając się.
Gdy poznali swoje dzieje, poczuli do siebie wzajemny szacunek. W połowie obiadu całkiem się już zaprzyjaźnili, ale nie oznaczało to, że Jake był skłonny przyjąć czek, a Gareth zrezygnował ze zdobycia wozów. Wreszcie Anglik wysączył ostatnie krople koniaku i spojrzał na zegarek.
- Dziewiąta. Za wcześnie do łóżka. Co robimy?
- Madame Cedle ma dwie nowe dziewczyny. Przypłynęły statkiem pocztowym - zasugerował Jake.
Gareth szybko odrzucił ten pomysł.
- Może później, nie od razu po obiedzie. Miałbym zgagę. Nie chciałbyś przypadkiem pograć w karty? Jest tu przyzwoity klub.
- Nie wpuszczą mnie. Nie jestem członkiem.
- Mam rekomendację klubu londyńskiego. Wprowadzę cię.
Przez półtorej godziny Jake cieszył się grą. Zazwyczaj grywał w mniej ekskluzywnych miejscach - w pokoju za barem, na odwróconej skrzynce po owocach w kotłowni albo w portowych magazynach.
Teraz siedział w cichym pokoju z atłasowymi zasłonami i boazerią z ciemnego drzewa. Na ścianach wisiały obrazy i myśliwskie trofea - łby lwów z kosmatymi grzywami i głowy bawole, smętnie pochylające wielkie rogi. Zwierzęta zdawały się spoglądać na graczy szklanymi oczami.
Od stołów bilardowych dobiegał dyskretny stukot kul z kości słoniowej. Sześciu mężczyzn pochylało się kolejno nad zielonym suknem.
Przy trzech stolikach do brydża słychać było licytację, prowadzoną kulturalnym językiem brytyjskich sfer. Gracze przypominali Bartonowi pingwiny, gdyż nosili białe koszule i czarne muchy.
Pomiędzy stołami biegali cicho bosi kelnerzy, ubrani w fezy i sięgające kostek białe szaty, niczym kapłani jakiejś starożytnej religii. Roznosili tace z kryształowymi kieliszkami.
Był tu tylko jeden stół do pokera - wielka konstrukcja z drzewa tekowego. Miedziane popielniczki zostały wtopione w drewno. Stół miał miejsce na szklanki. Leżały na nim kolorowe żetony z kości słoniowej, z graczy tyko Jake nie miał na sobie stroju wieczorowego.
Obok Bartona siedział brytyjski par polujący w Afryce. Niedawno powrócił z interioru, gdzie zawodowy myśliwy, trzymając w pogotowiu karabin, czekał, aż gość położy pokotem stado bawołów, lwów lub nosorożców. Prawe oko arystokraty drgało nerwowo za każdym razem, gdy dostawał lepszą kartę. Pomimo to wygrywał. Bartonowi też wiodło się nieźle.
Następnym graczem był plantator kawy o mocno opalonej pokrytej zmarszczkami twarzy, który syczał mimowolnie, gdy otrzymywał dobrą kombinację.
Po prawej stronie Jake’a siedział stary urzędnik. Miał rzadkie włosy, a jego twarz pokrywały ślady po ospie. Pocił się mocno, kiedy spodziewał się zgarnąć pulę. Nadzieja ta rzadko się spełniała.
Przez godzinę ostrożnej gry Jake wzbogacił się o ponad sto funtów i zadowolony z siebie obserwował nowego przyjaciela.
Gareth Swales rozmawiał jak równy z równym z angielskim parem, był protekcjonalnie uprzejmy dla plantatora i współczuł urzędnikowi, że nie dopisywało mu szczęście. Ani nie wygrywał, ani nie przegrywał znaczących kwot. Operował kartami z imponującą zręcznością. Długimi, smukłym palcami tasował je błyskawicznie. Jake obserwował dyskretnie, jak major Swales rozdaje. Gdyby chciał oszukiwać, nawet mający niezwykle wyrobiony zmysł dotyku musiałby zerkać na karty. A Gareth nigdy nie patrzył na ręce. Bawił się kartami i gawędził. Jake zaczął się rozluźniać.
Plantator dał mu cztery damy i szóstkę kier. Urzędnik podwyższył stawkę lalusiowi, do dwudziestu funtów, westchnął i mruknął coś ponuro, przesuwając żetony do puli. Jake zgarnął je i ustawił starannie przed sobą.
- Weźmy nową talię. - Gareth uśmiechnął się, przywołując gestem obsługę. - Może to przełamie waszą złą passę.
Major obejrzał pieczęć na nowej paczce, rozerwał ją i rozłożył karty z rysunkami rowerów na odwrocie, wyciągnął dżokery i zaczął tasować opowiadając jednocześnie zabawną, obsceniczną dykteryjkę o biskupie który omyłkowo wszedł do ustronnego pomieszczenia dla pań na stacji Charing Cross. Zajęło to minutę czy dwie i wśród głośnego śmiechu Gareth przystąpił do rozdawania kart, rzucając je na zielone sukno tak, że ułożyły się zgrabnie przed każdym z graczy. Tylko Jake spostrzegł, iż podczas tasowania Gareth przytrzymywał karty i błyskawicznie w nie zaglądał.
Baron spojrzał na swój sekwens, śmiejąc się rubasznie. Śmiech zamarł mu na ustach, a powieki zaczęły mrugać nerwowo. Po drugiej stronie stołu rozległ się głośny świst. Plantator złożył szybko karty i nakrył je dłońmi. Twarz urzędnika błyszczała niczym wypolerowana kość słoniowa, a strużka potu spłynęła z jego włosów na nos, a potem na koszulę.
Jake rozłożył karty. Miał trzy damy. Westchnął i zaczął opowiadać swoją historyjkę.
- Kiedy byłem pierwszym mechanikiem na starej łajbie „Hervest Maid”, w Kowloon kapitan przyprowadził na pokład jednego dupka i siedliśmy do gry. Stawki wciąż rosły i zaraz po północy ten przyjemniaczek rozdał cholerną kartę.
Wydawało się, że nikt nie słucha. Wszyscy byli zbyt zaabsorbowani własnymi kartami.
- Kapitan miał karetę króli, ja waletów, a lekarz okrętowy dziewiątek. Jake ułożył damy w ręku i przerwał opowieść, kiedy Gareth dawał urzędnikowi dwie karty.
- Laluś dobrał jedną kartę i rozpoczęła się szaleńcza licytacja. Stawialiśmy wszystko, co mieliśmy. Dzięki, przyjacielu, dla mnie też dwie.
Gareth pchnął przez stół dwie karty.
- Jak mówiłem, stawialiśmy wszystko do ostatniego pensa. Wszedłem na tysiąc dolców...
Z trudem powstrzymał uśmiech. Wszystkie damy były razem. Z kart patrzyły na niego cztery księżniczki.
- Podpisaliśmy weksle, zastawiliśmy nasze pensje, a laluś wciąż dotrzymywał nam kroku.
Gareth wręczył arystokracie kartę i sam dobrał jedną. Słuchali opowiadania spoglądając to na Jake’a, to na własne karty.
- Kiedy doszło do sprawdzania, na stole leżała sięgająca sufitu góra. Dupek przebił nas prostym sekwensem. Miał trefle, od trójki do ósemki. Potrzebowaliśmy z kapitanem dwunastu godzin, żeby otrząsnąć się z szoku. Doszliśmy do wniosku, że szansa na zwycięstwo w tym rozdaniu była jak szesnaście milionów do jednego. Wszystko przemawiało przeciw więc zaczęliśmy go szukać. Znaleźliśmy go w hotelu, kiedy wydawał wygrane od nas pieniądze. Przygotowywaliśmy się do wyjścia w morze, ale nasze kotły były jeszcze zimne. Posadziliśmy dupka na jednym z nich i rozpaliliśmy ogień. Musieliśmy go, rzecz jasna, przywiązać. Po kilku godzinach jego tyłek przypiekł się jak kasztan.
- O Boże! - powiedział par. - To okropne.
- Rzeczywiście - zgodził się Jake. - Strasznie śmierdziało.
Przy stole zapanowała cisza. Wszyscy czuli, że zaraz coś się stanie. Rzucono oskarżenie, ale większość uczestników gry nie była pewna, o co chodzi. Trzymali karty niczym tarcze, spoglądając podejrzliwie. Atmosfera była tak napięta, że ogarnęła całą salę. Przy innych stołach także przerwano grę.
- Panowie - Gareth przemówił chrapliwym głosem, który rozniósł się całej po sali - pan Barton próbuje nam zasugerować, iż ktoś tu oszukuje. To słowo szokowało i groziło niebywałymi konsekwencjami. Oszukiwać w klubie! Boże, lepiej już być posądzonym o zwyczajne morderstwo!
- Jestem zmuszony zgodzić się z panem Bartonem. - Zimne jak lód oczy majora zapłonęły gniewem, gdy odwrócił się w stronę zdezorientowanego członka Izby Lordów.
- Byłby pan uprzejmy poinformować nas, ile pan wygrał? - Głos Garetha zabrzmiał niczym świst bata. Par spoglądał z niedowierzaniem, twarz mu purpurowiała, aż wreszcie zakrzyknął, krztusząc się z wściekłości:
- Jak pan śmie! - Podniósł się bez tchu, kipiąc gniewem.
- Uważałem na niego! - zawołał Gareth i przewrócił ciężki stół jednym pchnięciem. Blat przygniótł plantatora i urzędnika. Żetony i karty wymieszały się tak dokładnie, że już nikt nie mógłby sprawdzić, co rozdał Swales.
Major pochylił się nad graczami i boleśnie uszczypnął para w lewe ucho.
- Oszukiwałeś! Przyłapałem cię!
Arystokrata ryknął jak rozjuszony byk i zamachnął się ciężką wazą, Gareth zrobił unik i naczynie trafiło między oczy sekretarza klubu, który spieszył z interwencją. Zapanował chaos. Inni gracze rzucili się mu na pomoc.
Jake próbował dotrzeć do Swalesa przez tłum skłębionych ciał.
- To ty! - krzyknął, gniewnie zaciskając pięści.
W sali znajdowało się czterdzieści osób. Tylko jedna nie nosiła garnituru który dowodziłby jej przynależności społecznej. Gniew tłumu zwrócił się więc przeciw Bartonowi.
- Uważaj na plecy, stary! - Gareth ostrzegł Jake’a przyjacielsko, kiedy ten złapał go za klapy marynarki.
Barton stanął naprzeciw tłumu rozwścieczonych członków klubu. Dosięgły ich ciosy przeznaczone dla Swalesa. Dwóch mężczyzn upadło, ale reszta tłoczyła się nadal.
- Walcz! - Gareth wesoło zachęcił przyjaciela. - Niech będzie przeklęty, kto pierwszy krzyknie „dość!” - W jakiś magiczny sposób w rękach majora pojawił się kij bilardowy. Jake był już prawie niewidoczny pod falującą stertą czarnych garniturów. Trzech napastników siedziało mu na plecach, dwóch uczepiło się jego nóg, a jeden trzymał go za ramiona.
- To nie ja, głupcy! - Próbował wskazać Garetha, ale obie ręce miał unieruchomione.
- Racja - przyznał Swales - ty oszuście! - Trzymając kij w ręku z niezwykłą wprawą zaczął uderzać nim boleśnie eleganckich dżentelmenów. Przewrócili się, a uwolniony Jake odwrócił się znów do Garetha.
- Słuchaj! - wrzasnął, podchodząc bliżej.
- Właśnie! - Major skinął głową. Dźwięk policyjnych syren rozlegał się coraz wyraźniej, a za podwójnymi drzwiami zamajaczyły postacie w mundurach.
- Na Jowisza, gliny! - zawołał major. - Powinniśmy się zmyć. Za mną, stary! - Kilkoma wprawnymi ruchami kija wybił szybę w oknie i wyskoczył do ciemnego ogrodu.
Jake kroczył szybko ciemną ścieżką w kierunku swojego obozowiska nad strumieniem. Groźne okrzyki i wycie syren policyjnych dawno umilkły. Jego oburzenie też już minęło. Zachichotał na wspomnienie purpurowej twarzy para i jego wybałuszonych z zaskoczenia oczu. Gdzieś w ciemności rozległo się rytmiczne skrzypienie resorów rikszy i odgłos bosych stóp. Nie odwracając głowy, Barton odgadł, kto nadjeżdża.
- Myślałem, że cię zgubiłem - zauważył swobodnie Gareth, wyciągnięty na miękkich poduszkach. Jego szlachetne rysy były widoczne w blasku żarzącego się cygara. - Pędziłeś niczym chart za suką. Fantastyczna szybkość! Jake nie odpowiedział.
- Nie masz chyba zamiaru iść spać? - Riksza zrównała się z nim. - Mamy jeszcze całą noc przed sobą. Kto wie, jakie fascynujące przygody nas czekają. Jake z trudem zachował powagę, ale nie zwolnił kroku.
- Co sądzisz o madame Cecile? - spytał Gareth.
- Tak bardzo zależy ci na tych wozach?
- Sprawiasz mi przykrość, posądzając mnie o tak ohydny materializm. - Kto płaci?
- Jesteś moim gościem.
- Dobrze. Postawiłeś mi obiad, więc dlaczego mam teraz odmówić? - Podszedł do rikszy. - Przesuń się - powiedział.
Rikszarz zawrócił i ruszył w stronę miasta. Gareth wetknął w usta Jake’a nowe cygaro.
Jakie karty sobie dałeś - spytał Barton, wydmuchując aromatyczny dym. - Cztery asy? Sekwens?
- Jestem urażony tymi insynuacjami, sir. Zignoruję więc to pytanie. Jechali dalej w milczeniu, aż po jakimś czasie Gareth zapytał:
- Chyba jednak nie upiekliście wtedy tego biedaka, prawda?
- Nie - odparł Jake - ale to całkiem niezła historia.
Dojechali do lokalu madame Cecile, dyskretnie ukrytego w ogrodzonym parku. Gareth położył rękę na kołatce.
- Wiesz co? Niech mnie diabli, jeśli nie jestem ci winien przeprosin. Źle cię oceniłem.
- Chyba mogę być z tobą szczery. - Nie wiem, czy zniosę ten szok. - klepnął Jake’a w ramię.
- A więc to na mój koszt, zgoda, co?
Uśmiechnęli się do siebie.
Madame Cecile była wysoka i wiotka jak zapałka. Nosiła wielokrotnie łataną, długą suknię w nieokreślonym ciemnym kolorze, którą zamiatała podłogę. Włosy miała uczesane w wielki kok. Wyrażała się pedantycznie i surowo.
- Majorze Swales, to dla mnie wielka przyjemność - rzekła, wpuszczając gości. - Panie Barton, dawno pana nie widzieliśmy. Obawiałam się, wyjechał pan z miasta.
- Proszę nam podać butelkę champersa, moja droga. Czy ma pani jeszcze rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty trzeci?
- Oczywiście, majorze.
- Przed spotkaniem z panienkami chcielibyśmy porozmawiać na osobności. Czy pani gabinet jest wolny?
Gareth usadowił się wygodnie w dużym skórzanym fotelu, z kieliszkiem szampana w jednej ręce i cygarem w drugiej.
- Duce wyciąga tu swoje szpony. Bóg jeden wie, co chce w ten sposób zyskać. Jest to najbardziej jałowy skrawek pustyni, jaki można sobie wyobrazić. A jednak Mussolini chce go mieć. Może dla chwały swego imperium? Stara napoleońska śpiewka.
- Skąd o tym wiesz? - Jake leżał wygodnie na kanapie. Nie pił szampana. Nie lubił gazowanych win.
- To moje zajęcie, bracie. Muszę wszystko wiedzieć. Potrafię wyczuć pismo nosem, zanim chłopaki zorientują się, o co walczą. Duce łączy manifestacje pokojowe z przygotowaniami wojennymi. Mussolini nie musi kupować uzbrojenia, bo posiada karabiny, samoloty wszystko, czego trzeba, by wylądować w Erytrei. Jest już gotów, a stary Etiopczyk ma kilka zabytkowych strzelb i mnóstwo mieczy. To powinien być krótki pojedynek. Nie pijesz champers?
- Wezmę sobie tuskera. Wracam za moment - Jake wstał i skierował się w stronę drzwi. Gareth potrząsnął głową ze smutkiem.
- Masz podniebienie jak grzbiet krokodyla. Wolisz piwo od markowego szampana.
Jake poszedł do baru, żeby zastanowić się nad swoją sytuacją i zaplanować dalsze działanie. Pochylony nad piwem szybko przemyślał to, co powiedział mu Gareth. Próbował rozstrzygnąć, co jest prawdą, a co fantazją. I jakich interesów można się spodziewać.
Postanowił nie brać udziału w tym interesie. Zbyt wiele cierni rosło na tej drodze. Chciał już wracać, by mimo wszystko sprzedać silniki na wyciskacze trzciny, kiedy nagle o jego decyzji zadecydował zwykły zbieg okoliczności.
Obok Bartona stało przy barze dwóch młodych ludzi w garniturach, którzy wyglądali na urzędników bankowych. Każdy z wybraną dziewczyną, pieścili je z roztargnieniem, rozmawiając podniesionymi głosami. Jake był zbyt zajęty własnymi myślami, by śledzić tę konwersację, aż pewna nazwa przyciągnęła jego uwagę.
- Słyszałeś, że „Anglo-Sugar” splajtował?
- Nie wierzę.
- Wiem to od przewodniczącego rady. Podobno mają pół miliona długów.
- To już trzecia wielka kompania, która padła w tym miesiącu.
- Żyjemy w ciężkich czasach.
Jake zgodził się z tym w duchu. Wlał piwo do szklanki, rzucił monetę na ladę i skierował się z powrotem do gabinetu. „To rzeczywiście ciężkie czasy” - pomyślał. Po raz drugi w ciągu kilku miesięcy dopadł go pech.
Frachtowiec, którym przypłynął do Dar es-Salam jako pierwszy mechanik, stał zajęty przez komornika prowadzącego postępowanie upadłościowe, właściciele statku narobili długów w Londynie i nie byli w stanie ich spłacić. Jake zszedł na ląd z całym swoim ziemskim dobytkiem w przewieszonym przez ramie plecakiem i zmuszony zrezygnować z sześciomiesięcznych poborów.
- Dlaczego muszą kupować broń u ciebie? Przecież mogą nabyć ten sprzęt bezpośrednio u producentów. - powiedział, kontynuując przerwaną rozmowę.
- Liga Narodów ogłosiła embargo wobec Erytrei, Somalii i Etiopii - jeżeli mam być szczery, Etiopczycy są skłonni zapłacić około tysiąca funtów, trzeba tylko dać nowy lakier i zamontować karabiny maszynowe na wieżyczkach.
Gareth spoglądał przez okno na port. Światła zakotwiczonych statków migotały nisko nad ciemnymi wodami. Odwrócił się do Jake’a i mówił dalej;
- Zredukowanie napięcia, ale oczywiście działa tylko na niekorzyść Afryki.
- Słucham cię z wielką uwagą - Jake znów rozsiadł się na kanapie.
- Mam kupca i karabiny vickers, bez których wozy nie przedstawiają żadnej wartości. Ty zaś masz same pojazdy i wiesz, jak je uruchomić.
Jake dostrzegł w Swalesie innego człowieka. Gdzieś zniknęły wymuska maniery i arystokratyczny akcent. Teraz major mówił krótko i treściwie a w jego oczach pojawiły się zbójeckie błyski.
- Nigdy przedtem nie miałem partnera. Zawsze uważałem, że wszystko najlepiej zrobię sam. Miałem jednak okazję dobrze ci się przyjrzeć. Moglibyśmy spróbować. Co o tym sądzisz?
- Jeżeli mnie zwodzisz, przypiekę ci jaja.
Major roześmiał się ubawiony.
- Wierzę, że naprawdę byś to zrobił! - zawołał. Przeszedł przez pokój i wyciągnął rękę. - Proponuję, żebyśmy działali na równych prawach. Zadbasz o wozy i podzielimy się po połowie - powiedział.
Jake uścisnął jego dłoń.
- Po połowie - zgodził się.
- Starczy na dziś. Zobaczmy, co porabiają panie.
Jake zasugerował Swalesowi, że jako równorzędny partner powinien uczestniczyć w naprawie silników i malowaniu pojazdów. Major pobladł lekko i zapalił cygaro.
- Posłuchaj, bracie. Nie traktujmy tego żartu o równym partnerstwie i tej współpracy zbyt dosłownie. Praca fizyczna nie jest w moim stylu.
- Muszę więc wynająć robotników.
- Bardzo proszę, nie żałuj sobie. Wynajmuj, co i kogo zechcesz. Gareth machnął cygarem we wspaniałomyślnym geście. - Muszę iść do portu porozglądać się trochę. Kolację zjem w budynku rządowym. Chcę nawiązać jakieś pożyteczne znajomości, rozumiesz?
Następnego ranka Swales zjawił się w obozie pod drzewami mahoniów. Przyjechał rikszą, przytrzymując srebrne wiaderko wypełnione butelkami tuskera. W obozowisku sześciu Murzynów pracowało pod nadzorem Jake’a. Użyto farby szarej, charakterystycznej dla okrętów wojennych. Trzy wehikuły zostały już pomalowane. Efekt był zdumiewający. Pojazdy przeistoczyły się z niechlujnych wraków w groźnie wyglądające machiny wojenne.
- Na Jowisza! - krzyknął Gareth. - To nawet na mnie robi wrażenie. Etiopczycy oszaleją z radości. - Przeszedł wzdłuż szeregu pojazdów i zatrzymał się przy ostatnim. - Dlaczego nie wszystkie zostały pomalowane?
- Wyjaśniałem ci. Tylko te trzy są na chodzie.
- Posłuchaj, stary. Nie bądźmy tacy wymagający. Pochlap je trochę farbą i zapakujemy wszystko razem. Nie udzielamy przecież gwarancji, prawda? - Uśmiechnął się promiennie i mrugnął do Jake’a. - Zanim nadejdą reklamacje, nie będzie tu po nas śladu.
Nie zdawał sobie sprawy, co to ambicja doskonałego rzemieślnika. Jake wyprężył pierś i poczerwieniał ze złości.
Pół godziny później wciąż jeszcze dyskutowali.
- Zdobyłem moją reputację na trzech oceanach i siedmiu morzach, więc nie oczekuj, że zaryzykuję ją dla kilku wraków! - wrzasnął Barton i kopnął koło jednego z krytykowanych pojazdów. - Nikt nigdy nie powie, że sprzedaję złom.
Gareth nauczył się już postępować z nowym przyjacielem. Wiedział, że mogłoby dojść do rękoczynów i niemal natychmiast zmienił postawę.
- Słuchaj, bracie. Nie ma sensu tak krzyczeć.
- Ja nie krzyczę! - wrzasnął Jake.
- Oczywiście, że nie. Rozumiem twój punkt widzenia. W porządku, dokładnie tak samo myślałem.
Udobruchany trochę Jake otworzył usta, by znów zaprotestować, ale nim zdążył coś powiedzieć, Gareth wetknął mu między wargi długie, czarne cygaro.
- Teraz zróbmy użytek z mózgów, dobrze? Powiedz mi, dlaczego te dwa wozy nie pojadą, i co zrobić, żeby je do tego zmusić.
Piętnaście minut później siedzieli pod markizą przy starym namiocie Jake’a, pijąc zimnego tuskera. Swales zręcznie stworzył atmosferę przyjacielskiej pogawędki.
- Gaźnik do bentleya? - Pokiwał w zamyśleniu głową.
- Próbowałem u każdego możliwego dostawcy. Miejscowy agent telefonował nawet do Kapsztadu i Nairobi. Będziemy musieli zamówić go w Anglii. Potrwa to osiem tygodni, jeśli będziemy mieli szczęście.
- Posłuchaj, stary. Nie zamierzam narażać się na los gorszy niż śmierć, dla dobra wspólnej sprawy zrobimy tak...
Gubernator Tanganiki miał córkę, trzydziestodwuletnią starą pannę. Nie znalazła sobie męża mimo ogromnej fortuny ojca i tytułu rodowego.
Gareth zerkał na nią z ukosa, starając się zrozumieć przyczynę tego stanu rzeczy. Pierwszy epitet, jaki przyszedł majorowi na myśl, brzmiał „koniowata”, ale nie był on najtrafniejszym określeniem. Słowo „wielbłądowata” trafniej wyrażało typ jej urody. „Zamroczony dromader” - pomyśl chwytając pełne uwielbienia spojrzenie, którym go obdarzyła.
- To wspaniale, że pozwoliłaś mi wziąć samochód ojca - powiedział. Uśmiechnęła się, ukazując wielkie, pożółkłe zęby pod ogromnym nochalem.
- Kupię taki sam po powrocie do domu.
Gareth skręcił z utwardzonej drogi. Długa czarna limuzyna wjechała na zakurzony i wyboisty szlak, prowadzący na północ wzdłuż wybrzeża, wśród palmowych gajów.
Policjant rozpoznał chorągiewkę na przednim błotniku. Czerwono-niebiesko-złoty proporczyk z lwem i jednorożcem łopotał na wietrze. Policjant stanął na baczność i zasalutował zamaszyście. Gareth dotknął niedbale ronda kapelusza i odwrócił się do swej towarzyszki. Kobieta nie odrywała wzroku od opalonej twarzy majora. Wpatrywała się w niego od chwili, gdy opuścił teren zabudowań rządowych.
- Jest stąd wspaniały widok na kanał. Zatrzymajmy się na chwilę. Skinęła z zapałem głową. Zaniemówiła z wrażenia. Gareth był z tego bardzo zadowolony, bo miała wysoki, piskliwy głos. Podstarzałe dziewczę spłonęło rumieńcem.
„Ma ładne oczy” - wmawiał sobie Gareth. To znaczy, jeżeli komuś podobają się gały wielbłąda. Wielkie, smutne, z długimi, bezbarwnymi rzęsami. Wolał jednak patrzeć jej w oczy, starając się unikać widoku zębów. „Mam nadzieję, że nie gryzie w tych momentach. Swoimi siekaczami mogłaby zadać śmiertelne rany.” Przez chwilę chciał zrezygnować, wyobraził sobie tysiąc funtów i odwaga powróciła.
Zahamował i rozejrzał się, w którym miejscu zjechał z drogi. Cofnął samochód i ostrożnie wprowadził lśniącą limuzynę na małą polankę porośniętą paprociami i krzewami. Zewsząd otaczały ją majestatyczne palmy.
- Oto jesteśmy! - Zaciągnął ręczny hamulec i odwrócił się do swojej towarzyszki. - Stąd też możesz zobaczyć kanał.
Pochylił się lekko, by go wskazać, kiedy nagle gubernatorska córka z konwulsyjnym drżeniem rzuciła się na niego. Ostatnia świadoma myśl Garetha dotyczyła jej zębów.
Jake Barton zaczekał, aż wielki, połyskujący bentley zacznie kołysać się i podrygiwać na resorach, jak łódź ratunkowa na sztormowej fali, i dopiero tedy wyszedł ze swego ukrycia wśród paproci. Z torbą w ręku zbliżył się do wozu ozdobionego charakterystyczną chorągiewką.
Hałas, który powstał przy otwieraniu i podnoszeniu pokrywy silnika, został skutecznie zagłuszony radosnymi okrzykami dobiegającymi z samochodu. Jake zajrzał przez okno do środka i zobaczył białe kończyny córki gubernatora, długie, niekształtne i guzowate, zupełnie jak nogi wielbłąda, kopiące w ekstazie dach kabiny. Odwrócił głowę w stronę silnika.
Pracował szybko, pogwizdując bezgłośnie. Gaźnik drgnął właśnie w tym momencie, kiedy namiętne westchnienia i błagalne okrzyki osiągnęły apogeum.
Jake nie miał już do Garetha pretensji o to, że odmówił on pomocy przy malowaniu żelaznych dam. Major także pracował ze wszystkich sił, jego trud był nawet bardziej wyczerpujący, tylko że zręczność rąk nie miała, akurat większego znaczenia.
Kiedy Barton dźwignął wymontowany karburator i umieścił go w torbie, rozległ się ostatni przenikliwy okrzyk i bentley znieruchomiał, a w palmowym zagajniku zapanowała kojąca cisza.
Jake skradał się cicho przez zarośla, pozostawiając swego przyjaciela w objęciach chudych ramion, zaplątanego w kosztowną francuską bieliznę.
- Była to niezmiernie długa droga powrotna. Ciągle musiałem przekonywać tę panią, że nie jesteśmy jeszcze zaręczeni.
- Poświęcimy ci pochwalną wzmiankę w raporcie - obiecał Jake, gramoląc się z komory silnika. - Lekceważąc osobiste bezpieczeństwo, major Swales obronił nasze pozycje i przeszedł do natarcia, wyłamując wrota...
- Bardzo zabawne - burknął Gareth. - Podobnie jak ty, muszę dbać o swoją reputację. Taka historia może mnie skompromitować w pewnych kręgach, więc trzymaj to w tajemnicy, dobrze?
- Masz moje słowo - powiedział z powagą Jake i zgarbił się nad korbą, silnik zapalił od razu, łatwo wchodząc na obroty. Barton wsłuchiwał się weń z uśmiechem.
- Posłuchaj, jak chodzi ta ślicznotka! Czy nie warto było zaryzykować? Chociażby po to, żeby usłyszeć tę słodką pieśń?
Gareth zamknął oczy, udręczony wspomnieniem.
- Mamy już cztery miłe, przyzwoite panienki - ciągnął Jake. - Czego więcej możesz chcieć od życia?
- Piątej - odparł Swales.
Jake naburmuszył się.
- Podpiszę oświadczenie chroniące twoją reputację. - Wyraz twarzy Amerykanina był wystarczającą odpowiedzią. Gareth westchnął ciężko. - Twój sentymentalny, staroświecki stosunek do życia wpędzi nas kiedyś w kłopoty - rzekł.
- Możemy rozstać się od razu.
- Nawet o tym nie marz, chłopie. To byłby kiepski żart wobec Etiopczyków. Mają wielkie miecze i nie tylko twoja głowa mogłaby spaść. Dobrze, weźmiemy więc te cztery.
Dwudziestego drugiego maja „Dunnottar Castle” zakotwiczył na red Dar es-Salam i natychmiast został otoczony przez rój barek. Była to flagowa jednostka Union Castle Liné, łączącej Southampton z Kapsztadem, Dżibuti, Laurenco Marquezem, Dar es-Salam i Dżibuti.
Dwa apartamenty i dziesięć kabin pierwszej klasy zajmował Lij Mikhael Wasan Sagud wraz ze świtą. Był potomkiem rodu monarchów Etiopii, który wywodził się od króla Salomona i królowej Saby. Lij należał do zaufanych ludzi cesarza i został gubernatorem kawałka górzystej i pustynnej krainy wielkości Szkocji i Walii w północnej części kraju.
Powracał do ojczyzny po sześciu miesiącach rozmów z premierami Wielkiej Brytanii i Francji, wędrowania po korytarzach Ligi Narodów w Genewie, gdzie próbował uzyskać poparcie dla swego zagrożonego kraju. Wracał rozczarowany. Zszedł ze statku w otoczeniu czterech głównych doradców i podpłynął barką do nabrzeża, gdzie stały dwie otwarte limuzyny. Samochody zostały wynajęte przez majora Swalesa, on też udzielił kierowcom odpowiednich instrukcji.
- Przestań już gadać, stary - rzekł Gareth do Jake’a, kiedy oczekiwali z niepokojem w posępnej czeluści magazynu. - Teraz moja część przedstawienia. Ty masz tylko groźnie wyglądać i prezentować towar.
Major ubrany był w jasnoniebieski strój tropikalny. Miał zatknięty goździk w klapie. Włożył też jedwabną koszulę i stary szkolny krawat z atłasu w poprzeczne pasy. Jego wąsy były świeżo przystrzyżone, a starannie ułożone włosy skropione brylantyną. Surowym spojrzeniem ocenił wygląd swego partnera. Nie czuł się usatysfakcjonowany. Garnitur Jake’a nie pochodził od krawców z Savile Row, ale był czysty i starannie wyprasowany, wyczyścił nawet buty, a niesforne loki starannie przygładził.
Dwie odkryte limuzyny zatrzymały się w pełnym słońcu przed bramą, pasażerowie wysiedli. Czterech z nich miało na sobie długie do ziemi, falujące łammy, które przypominały rzymskie togi. Pod nimi murzyńscy dygnitarze nosili czarne spodnie do konnej jazdy i sandały. Byli starzy, pasma siwizny przecinały ich gęste włosy. Z szacunkiem skupili się wokół wyższego, młodszego mężczyzny w zwykłym garniturze i skierowali się do magazynu.
Lij Mikhael miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i garbił się lekko. Jego skóra była koloru ciemnego miodu, a włosy i broda tworzyły wąską, falującą aureolę wokół delikatnej twarzy o ciemnych, zamyślonych oczach i wąskim semickim nosie.
Choć przygarbiony, poruszał się z gracją szermierza, a gdy się uśmiechnął, jego zęby rozjaśniły czarną twarz.
- Na Jowisza! - powiedział po angielsku z zaskakująco poprawnym akcentem. - Czyż to nie Pierdzący Swales?
Major zaniepokoił się, słysząc po raz pierwszy od dwudziestu lat swoje dawne przezwisko. Został nim ochrzczony, kiedy głośno pozbył się nadmiaru gazów w podziemiach College Chapel. Miał nadzieję nigdy więcej nie słyszeć tego przezwiska. Przypomniał sobie moment, kiedy stał w zimnej kaplicy, a śmiech kolegów rozbrzmiewał wokół niczym uderzenia młota.
Książę roześmiał się i dotknął swego krawata. Dopiero teraz Jake zauważył ukośne paski, identyczne jak na krawacie Swalesa.
- Eton, rok tysiąc dziewięćset piętnasty. Byłem starszym grupy. Ukarałem cię za palenie w ubikacji, pamiętasz?
- Mój Boże! - szepnął Gareth. - Toffee Sagud! Po prostu nie wiem, co powiedzieć.
- Spróbuj dogadać się na migi - mruknął Jake.
- Zamknij się. - syknął Gareth i uśmiechną się z przymusem. - Jest znakomitym inżynierem i finansistą. Jake - oto Jego Ekscelencja.
Bart wytarł ślady smaru z wielkich, kościstych dłoni i wyczyścił paznokcie.
- Prawdopodobnie nie znają wcale angielskiego - zawyrokował Gareth. - Musimy więc porozmawiać na migi. Szkoda, że nie pozwoliłeś zabrać tego wraku. Moglibyśmy im go wcisnąć. Są bardzo łatwowierni i nie znają się na samochodach. - To oni. Pamiętaj, co ci powiedziałem.
- Wasza Ekscelencjo... Toffee... mój stary druhu! - Ruszył do przodu z otwartymi ramionami. - Cóż za spotkanie!
Witali się ze śmiechem, a starzy dworzanie spoglądali na nich z sympatią i radością.
- Pozwól mi przedstawić mojego partnera, pana Jake’a Bartona z Teksasu. Lij Mikhael Wasan Sagud, gubernator Shoa i mój stary przyjaciel.
Dłoń księcia była wąska, chłodna i mocna. Zmierzył wzrokiem Bartona, o czym zwrócił się znów do Swalesa.
- Kiedy cię wyrzucili? Latem tysiąc dziewięćset piętnastego roku, nieprawdaż? Przyłapany zostałeś na figlach z pokojówką, jeśli dobrze pamiętam.
- Dobry Boże, nie! - Gareth był wstrząśnięty. - Nic z tych rzeczy.
- Prawda, teraz sobie przypominam. Wyjechałeś w blasku chwały. Długo mówiono o twoim wyczynie. Podobno pojechałeś do Francji i nieźle się tam bawiłeś.
Gareth zrobił lekceważący gest, a książę zadał następne pytanie:
- Co robiłeś od tamtej pory, bracie?
Major pomachał cygarem, by rozpędzić dym i zastanowić się, pominąć pewne wstydliwe sprawy.
- To i owo. Wiesz, jak to jest, interesy.
- W ten sposób dochodzimy do obecnej transakcji, prawda? - spytał łagodnie Lij.
- To prawda - rzekł Gareth, biorąc księcia pod ramię. - Teraz, wiem, kim jest klient, tym większą mam przyjemność.
Drewniane skrzynie stały wzdłuż ścian magazynu.
- Czternaście karabinów maszynowych vickers, większość prosto z fabryki...
Ruszyli wzdłuż szeregu skrzyń w stronę broni rozpakowanej i ustawionej na trójnogach.
- Jak widzisz, pierwszorzędny towar.
Etiopczycy wywodzili się ze starych rodów wojowników. Charakteryzowała ich żołnierska miłość do wszelkiego uzbrojenia. Zgromadzili się wokół karabinów.
Gareth mrugnął do Jake’a i kontynuował wywód:
- Sto czterdzieści cztery karabiny lee enffeld, nigdy nie używane... Sześć wyczyszczonych ze smaru karabinów leżało obok skrzyń. Starzy dworzanie zapomnieli o etykiecie. Skupili się nad bronią jak stado wron, paplając po amharsku i pieszcząc naoliwioną stal. Unosili fałdy swoich szat, by przykucnąć nad wyeksponowanymi karabinami, obmacywali uszczęśliwieni, wydając dźwięki naśladujące strzelaninę, niczym mali chłopcy powstrzymujący wyimaginowane hordy nieprzyjaciół.
Nawet Lij Mikhael zapomniał o książęcych manierach. Odsunął siwego brodatego starca i zajął jego miejsce przy vickersie, uciszając jednocześnie gwałtowną sprzeczkę dworzan.
Gareth pospieszył z dyplomatyczną interwencją.
- Mówiłem ci, Toffee. To nie wszystko, co mam dla ciebie. Rodzynki zostawiłem na koniec.
Jake pomógł mu uspokoić grupę rozentuzjazmowanych starców i skierować ich z powrotem do samochodów.
Orszak księcia zajechał przez mahoniowy las pod kolorową markizę, która zastąpiła wysłużony namiot Jake’a.
Mimo protestów Bartona Hotel „Royal” dostarczył na tę okazje wiele kosztownych artykułów.
- Dasz każdemu Murzynowi po butelce piwa i otworzysz puszkę fasoli - przekonywał Jake.
Gareth pokręcił głową.
- Nie możemy zachowywać się jak barbarzyńcy, bracie. Trzeba mieć styl. To najbardziej liczy się w życiu. Styl i takt. Napoisz gości szampanem a potem zabierzesz na spacerek po lesie, dobrze?
Teraz krzątali się tam biało ubrani kelnerzy z czerwonymi szarfami i fezami na głowach. Długie stoły były zastawione rozmaitymi potrawami, pieczone prosięta, stosy homarów, wędzony łosoś, jabłka i brzoskwinie przywiezione z Przylądka Dobrej Nadziei, gdzieniegdzie wiaderka z butelkami szampana, aczkolwiek Gareth, namówiony przez Jake’a do oszczędności, zamówił zamiast markowego wina veuve clicquot.
Książę i jego świta wysiedli z samochodów przy akompaniamencie strzelających korków. Starzy dworzanie zatrzymali się oczarowani. Lubili świętować i potrafili docenić gościnność gospodarzy.
- To bardzo miłe z twojej strony, drogi Swales - powiedział książę.
Nie używał już szkolnego przezwiska. Gareth był mu za to głęboko wdzięczny, kiedy kieliszki zostały napełnione, wygłosił pierwszy toast:
- Za Jego Wysokość Negusa Nagast, Króla Królów, cesarza Hajle Sellasje, Lwa Judy!
Murzyni wypili do dna, a Gareth i Jake poszli w ich ślady. Goście rzucili się na jedzenie, co dało majorowi okazję zamienić kilka słów z Bartonem.
- Wymyśl jeszcze kilka toastów. Musimy ich spoić.
Jake nie musiał się martwić o to. Głos zabrał książę.
- Za Jego Wysokość, Jerzego V, króla Anglii i władcę Indii!
Zaledwie kieliszki zostały opróżnione, książę znów wzniósł toast.
- Za prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki pana Franklina Roosevelta.
Dworzanie na wyścigi wykrzykiwali niezrozumiałe zdania po amharsku. Przypuszczalnie wznosili toasty za księcia, jego ojca, matkę, ciotki i wujów, przyjaciół, a po każdym zdaniu na nowo napełniano kieliszki. Kelnerzy biegali tam i z powrotem w rytm strzelających korków.
- Za gubernatora Tanganiki! - powiedział Gareth nieco plączącym się językiem, wznosząc kielich.
- I za jego córkę - mruknął sarkastycznie Jake.
To spowodowało następny wybuch serdeczności ze strony wystrojonych murzynów. Okazało się, że w piciu trudno dotrzymać kroku ludziom rodzonym i wychowanym w gorących stepach Etiopii.
- Jak się czujesz? - mruknął Gareth, zezując ukradkiem na towarzysza.
- Wspaniale! - Jake uśmiechnął się rozmarzony.
- Na Boga, kto ich nauczył pić?
- Pilnuj klientów, bo ci zwieją, Pierdziusiu! - Barton pustym kieliszkiem wskazał roześmianą, ale wciąż trzeźwą grupę dworzan.
- Byłbym zobowiązany, gdybyś nie używał tego przezwiska, bracie. Jest w nie najlepszym guście. - Gareth poklepał Jake’a po ramieniu. Cień zaniepokojenia pojawił się na jego twarzy. - Jak się trzymam? - spytał.
- Tak jak ja. Lepiej coś wymyślmy, zanim spiją nas do nieprzytomności.
- O Boże, znowu! - mruknął przerażony Gareth, kiedy książę uniósł napełniony kieliszek i spojrzał wyczekująco.
- Twoje zdrowie, Swales! - zawołał, gdy napotkał jego wzrok.
- Jestem zaszczycony - Gareth nie miał wyboru. Odkłonił się i wypił zawartość kielicha. Powstrzymał kelnera, który spieszył nalać wino księciu.
- Toffee, przyjacielu! Chcę, żebyś zobaczył moją niespodziankę. Chwycił księcia za rękaw i wyjął mu z dłoni kieliszek. - Chodźcie wszyscy.
Siwobrodzi dworzanie z wyraźną niechęcią przerwali popijawę. Jack zmuszony był wspomóc majora. Pokrzykując jak pasterze na stado owiec skierowali wreszcie Etiopczyków na leśną drogę. Po stu metrach wyszli na otwartą polanę o wymiarach boiska do gry w polo.
Zapadła głucha cisza, kiedy Murzyni ujrzeli cztery żelazne matrony ustawione rzędem i lśniące świeżą farbą. Lufy karabinów maszynowy wyzierały z otworów w wieżyczkach, ozdobionych trzema poprzecznymi pasami etiopskich barw narodowych - zielonym, żółtym i czerwonym.
Etiopczycy jak zahipnotyzowani pozwolili doprowadzić się do stojących pod parasolami foteli i nie odrywając oczu od maszyn, usiedli. Gareth chwiał się lekko na nogach.
- Panowie, mamy tu najbardziej uniwersalne wozy bojowe, jakich używają potęgi wojskowe Europy. - Zaczekał, aż książę przetłumaczy swoim ludziom i triumfalnie uśmiechnął się do Jake’a.
- Ruszaj, stary - powiedział.
Gdy odezwał się pierwszy silnik, starzy dworzanie zerwali się bijąc brawo i wrzeszcząc jak na meczu bokserskim.
- Piętnaście setek za każdy - wyszeptał Gareth z błyszczącymi oczami.
Lij Mikhael zaprosił ich obu na obiad do swojego apartamentu na okładzie „Dunnottar Castle”. Pomimo sprzeciwów Jake’a naprędce sprowadzony krawiec uszył mu znośną marynarkę.
- Czuję się jak przebieraniec - protestował Barton.
- Wyglądasz jak książę - zaprzeczył Gareth. - Trzeba ci dodać trochę fasonu. Najważniejsze to styl, mój chłopcze. Zawsze o tym pamiętaj. Jeżeli wyglądasz jak włóczęga, ludzie właśnie tak cię potraktują.
Lij Mikhael Sagud miał na sobie wyszywany złoto-szkarłatno-czerwony płaszcz, spięty pod szyją ciemnoczerwonym rubinem wielkości dojrzałego żołędzia, obcisłe bryczesy i pantofle haftowane złotą nicią. Obiad był doskonały, a książę przez cały czas pozostawał w doskonałym nastroju.
- Mój drogi Swales! Ceny karabinów maszynowych i innego uzbrojenia zostały uzgodnione kilka miesięcy temu, ale nie było mowy o wozach pancernych. Czy mógłbyś zaproponować jakąś rozsądną cenę?
- Wasza Ekscelencjo, liczyłem na pewną sumę, zanim zdałem sobie sprawę, z kim zawieram umowę. - Gareth zaciągnął się głęboko hawańskim cygarem, szykując się do zadania decydującego ciosu. - Teraz pragnę jedynie zwrotu poniesionych kosztów i skromnego profitu dla mnie i mojego partnera.
Etiopczyk łaskawym gestem wyraził swoją aprobatę.
- Dwa tysiące funtów za każdy wóz - powiedział szybko Gareth, żeby nie zabrzmiało to zbyt szokująco, ale Jake i tak zakrztusił się whisky.
Książę skinął spokojnie głową.
- Rozumiem - powiedział. - To prawie pięć razy tyle, ile są warte.
Gareth wyglądał na zaskoczonego.
- Wasza Ekscelencjo...
Książę uciszył go uniesioną ręką.
- Przez ostatnie pół roku spędziłem mnóstwo czasu, testując różne rodzaje sprzętu wojskowego. Mój drogi Swales, proszę, nie obrażaj nas obu, protestując.
Zapadła długa cisza. Atmosfera stawała się napięta.
- Mogłem oglądać tę broń, lecz nie pozwolono mi jej kupić. Wielkie mocarstwa świata odmówiły mi prawa obrony mojej ojczyzny przed najeźdźcą. - W ciemnych oczach Lija pojawiło się znużenie, a gładkie czoło zmarszczyło się. - Jak panowie wiecie, mój kraj nie ma dostępu do mórz. Cały import musi przechodzić przez terytoria francuskiej i brytyjskiej Soma albo przez włoską Erytreę. Włoski agresor, popierany przez Francuzów i Anglików, nałożył na nas embargo. - Lij Mikhael łyknął ze szklaneczki. Marszcząc brwi zajrzał w nią, jakby była to kryształowa kula, z której da się wyczytać przyszłość. - Wielkie mocarstwa są gotowe wydać nas faszystowskiemu tyranowi, bezbronnych i osaczonych z wszystkich stron.
Książę ponownie westchnął ciężko i spojrzał na Garetha. Zmienił ton głosu.
- Majorze Swales, zaoferował mi pan broń i kilka zużytych, przestarzałych pojazdów za wielokrotność ich rzeczywistej wartości. Nie ma wyboru. Jestem zmuszony zaakceptować cenę, jakiej pan żąda.
Gareth odprężył się i spojrzał na Jake’a.
- Muszę również zapłacić w funtach brytyjskich. Gareth uśmiechnął się.
- Mój drogi przyjacielu... - zaczął, lecz książę ponownie uciszył go ruchem dłoni.
- W zamian stawiam jeden warunek. Jeżeli mam przyjąć propozycję, panowie będą odpowiedzialni za dostarczenie uzbrojenia na terytorium Etiopii. Należność zostanie wypłacona dopiero wtedy, kiedy przekażecie mi przesyłkę w granicach cesarstwa Jego Wysokości Hajle Sellasje.
- Dobry Boże, człowieku! - wybuchnął Gareth. - Mam szmuglować broń przez setki kilometrów wrogiego terytorium? To śmieszne!
- Śmieszne, majorze Swales? Nie wydaje mi się. Pański towar nie ma żadnej wartości w Dar es-Salam. Jestem pańskim jedynym klientem, bo nikt nie będzie na tyle głupi, żeby kupić to od pana. Z drugiej strony, każda próba sprowadzenia broni z zagranicy z pewnością byłaby skazana na niepowodzenie. Jestem obserwowany przez agentów wielkich mocarstw. Wiem, odnajdą mnie, gdy tylko wyląduję w Dżibuti. - Spojrzał na swoich rozmówców. Barton w zamyśleniu pocierał brodę.
- Rozumiem punkt widzenia Waszej Ekscelencji - powiedział.
- Jest pan rozsądnym człowiekiem - rzekł książę i zwrócił się do Swalesa.
- Tu wasza broń nie ma żadnej wartości. W Etiopii otrzymacie piętnaście tysięcy funtów. Wybór należy do was. Możecie porzucić te wozy albo dostarczyć je do mojego kraju.
- Jestem przerażony - powiedział Gareth, chodząc tam i z powrotem po pokoju. - Przecież on skończył Eton. Nie uwierzyłbym, że może nie dotrzymać umowy. Zaufałem mu.
Jake leżał na kanapie w prywatnym gabinecie madame Cecile. Zrzucił wizytową marynarkę i posadził sobie na kolanach pulchną blondynkę, która ubrana była w cienką, żółtą sukienkę, którą podciągnęła wysoko, by ukazać niebieskie podwiązki. Jake ważył w dłoni jedną z obfitych piersi, niczym gospodyni wybierająca pomidory w sklepie warzywnym. Dziewczyna chichotała i wierciła się prowokująco.
- A niech to! Jake, posłuchaj mnie.
- Słucham.
- Facet po prostu nas obraził! - Gareth denerwował się, a towarzyszka Jake’a rozpinała stanik przewiewnej sukienki.
- Na Jowisza! Są wyborne! - Major zainteresował się biustem dziewczyny.
- Masz swoją - mruknął Jake.
- Racja - Gareth odwrócił się do pięknej kobiety, która czekała skwapliwie na drugiej kanapie. Lśniące kręcone włosy miała wysoko upięte, duże jasne oczy i blada twarz ostro kontrastowały z jaskrawym makijażem, skrzywiła się i tęsknie objęła partnera.
- Jesteś pewien, że one nie mówią po angielsku? - spytał Gareth, przeciągając się w ramionach doświadczonej w miłości dziewczyny.
- To Portugalia - zawahał się Jake - ale lepiej sprawdź.
- Dobrze - rzekł Gareth i zamyślił się. - Panienki, muszę was ostrzec, nie zapłacimy ani pensa za wasze towarzystwo. Robicie to wyłącznie z miłości. - Wyraz twarzy kobiet nie zmienił się, a wężowe ruchy ramion nie ustawały.
- To załatwia sprawę - zawyrokował Gareth. - Możemy rozmawiać.
- Teraz?!
- Do rana musimy podjąć decyzję. Jake wybełkotał coś niewyraźnie.
- Nie zrozumiałem ani słowa - mruknął Gareth.
- Twój Etiopczyk wykiwał nas - powtórzył Barton szyderczo. Nim Swales zdążył odpowiedzieć, jaskrawe wargi, okrągłe i czerwone jak dojrzały owoc, zamknęły mu usta. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie Gareth wyrwał się partnerce. Miał rozczochrane włosy, nastroszone wąsy i był ubrudzony szminką.
- Co robić, do diabła?
Jake odpowiedział mu jak marynarz, używając zwrotu nie pozostawiającego wątpliwości, czym zamierzał się zająć w najbliższym czasie.
- Nie o to mi chodzi! Co powiemy jutro Toffee? Dostarczymy mu towar? Towarzyszka Swalesa wyciągnęła ramiona, by znów zacząć pieszczoty.
- Jake, skup się!
- Myślę, myślę! - zapewnił Barton, zezując na przyjaciela. Nie przestawał jednak zajmować się blondynką.
- Jak, do diabła, dostarczyć wozy bojowe na wrogie wybrzeże? Jak zawieźć je trzysta kilometrów do granicy Etiopii? - pytał płaczliwie Gareth, z trudem cedząc słowa wolnym kącikiem ust. Nagle uwolnił z objęć partnerki i oparł się na łokciu. - Twoja przyjaciółka nie wszędzie jest blondynką. Niezwykłe.
Jake odwrócił głowę i uśmiechnął się.
- A twoja jest chyba Szkotką. Ma Sporran*.
* [Sporran - torba skórzana, stanowiąca część tradycyjnego stroju szkockiego.]
- Jake, musimy podjąć decyzję. Robimy ten interes czy nie?
- Najpierw zabierz się do roboty.
- Dobrze - zgodził się Gareth, widząc daremność dyskusji. - Mechanik, cała naprzód!
- Kanonier! Cel z prawej! Ładuj!
- Ognia! - krzyknął Jake i przerwał rozmowę. Pół godziny później usiedli roznegliżowani nad dużą mapą wschodniej Afryki.
- Tam jest półtora tysiąca kilometrów nie strzeżonego wybrzeża. - Przy słabym świetle lampy Gareth wskazał wybrane miejsce i przesunął palec w głąb lądu. - Droga wiedzie przez pustynię. Nie będziemy podróżowali w dzień.
- Cholernie ciężka sprawa.
- Więc jedziemy? - Major spojrzał na przyjaciela.
- Przecież wiesz że tak.
- Oczywiście! - Swales roześmiał się. - Piętnaście tysięcy funtów podpowiada nam, że powinniśmy spróbować.
Lij Mikhael przyjął ich decyzję skinieniem głowy i zapytał:
- Czy wiecie już, jak tego dokonać? Może mógłbym pomóc, bo znam dobrze wybrzeże i większość dróg prowadzących do interioru. - Skinął na jednego z doradców, by rozłożył mapę na stole nawigacyjnym.
Jake, wodząc po niej palcem, wyjaśniał:
- Mamy zamiar wynająć w Dar es-Salam statek o małym zanurzeniu i wylądować gdzieś tutaj. Potem załadujemy skrzynie na nasze wozy. Musimy wziąć zapas paliwa. Pojedziemy w głąb kraju, gdzie spotkamy się z waszymi ludźmi.
- Tak - zgodził się książę. - Podstawowe założenie jest słuszne. Unikałbym jednak terytorium brytyjskiego. Anglicy patrolują ten cały obszar, walcząc z handlarzami niewolników. Trzymajcie się z dala od Somalii Brytyjskiej. Terytorium francuskie jest bardziej bezpieczne.
Zaczęli planować ekspedycję. Jake i Gareth szybko zrozumieli, że zbyt lekko potraktowali oczekujące ich trudności. Rady księcia były bezcenne.
- Lądowanie nie będzie łatwe. Ogromne fale przyboju i ukształtowanie dna nie sprzyjają żeglarzom. Jednak sześćdziesiąt kilometrów na pomoc Dżibuti jest stary port Mondi, jeden z ośrodków handlu żywym towarem przed zniesieniem niewolnictwa. Został zdobyty i splądrowany przez oddziały brytyjskie w tysiąc osiemset czterdziestym drugim roku. Od tego czasu nie korzystano z niego. W porcie nie ma słodkiej wody. Głęboki kanał wciąż nadaje się do użytku. To odpowiednie miejsce na wyładowanie pojazdów, ale jak tego dokonać bez nabrzeży i odpowiednich dźwigów?
Gareth notował na ozdobnych arkuszach papieru Union Castle, a Jake stał pochylony nad mapą.
- Czy są tam patrole? - zapytał.
Książę wzruszył ramionami.
- W Dżibuti stacjonuje batalion Legii Cudzoziemskiej. Sporadycznie wysyłają patrole na wielbłądach. Szansę spotkania się z nimi są znikome.
- Lubię taką zabawę - mruknął Gareth.
- Jesteśmy na brzegu. Co dalej? Książę dotknął mapy.
- Powinniście iść wzdłuż granicy włoskiej Erytrei w kierunku południowo-zachodnim, aż napotkacie bagnisty teren, gdzie rzeka Auasz ginie w piaskach pustyni. Tam skręcicie na zachód i przejdziecie przez granicę do krainy Danakil w Etiopii. Spotkanie zorganizujemy tutaj. - Odwrócił się do starszyzny i zapytał o coś. Natychmiast wybuchła ożywiona dyskusja, po której książę uśmiechnął się i rzekł: - Jesteśmy zgodni, że spotkanie powinno nastąpić w oazie Chaldi. - Pokazał znowu punkt na mapie. - Jak widzicie, to miejsce znajduje się głębi terytorium Etiopii. Wozy zostaną użyte do obrony wąwozu Sardi i drogi do Desje, gdyby Włosi zaatakowali w tym kierunku. Jeden z doradców przerwał księciu, który wysłuchał go, a potem skinął głową i zwrócił się znów do białych:
- Wasza wyprawa wiedzie przez bezdrożną pustynię. Niektóre tereny mogą być nieprzejezdne. Musimy dać wam przewodnika.
- To mi się podoba - mruknął z ulgą Jake.
- Wspaniały pomysł, Toffee - zgodził się Gareth.
- Młodzieniec, którego wybrałem, jest ze mną spokrewniony. To mój bratanek. Dobrze mówi po angielsku, ponieważ spędził trzy lata w szkole w Anglii. Zna tereny, przez które będziecie podróżować. Często polował tam na lwy jako gość zarządcy terytorium francuskiego. - Książę rzekł kilka słów po amharsku do jednego z doradców, który skinął głową i opuścił kabinę. - Posłałem po niego. Nazywa się Gregorius Maryam.
Chłopak miał około dwudziestu lat. Był prawie tak wysoki jak jego wuj. Ciemne oczy błyskały niespokojnie nad orlim nosem wojownika, za to skóra młodzieńca była gładka, jakby dziewczęca, w kolorze jasnego miodu. On również ubierał się po europejsku. Wyrażał się w sposób inteligentny i zdecydowany.
Książę powiedział coś cicho po amharsku. Chłopak gorliwie skinął głową i zwrócił się do białych mężczyzn:
- Mój wuj wyjaśnił mi, czego ode mnie oczekuje. Jestem zaszczycony, mogąc mu służyć.
- Potrafi pan prowadzić samochód? - spytał niespodziewanie Jake. Gregorius uśmiechnął się i skinął głową.
- Oczywiście, proszę pana. W Addis Abebie jeżdżę sportowym meganem.
- To wspaniale! - Jake również uśmiechnął się. - Jednak opancerzony wóz jest znacznie trudniej prowadzić.
- Gregorius spakuje swoje rzeczy i natychmiast dołączy do was. Mój statek odpływa w południe - rzekł książę.
Młody arystokrata skłonił się wujowi i opuścił kabinę.
- Jest mi pan winien przysługę, majorze. - Lij Mikhael spojrzał i jego twarz pojaśniała, jakby padł na nią promyk porannego słońca.
- Broń, do której chciałby odwołać się mój kraj, to sumienie cywilizowanego świata...
- Nie dałbym za nie wiele - stwierdził Jake.
- Oczywiście doceniam to... - Gareth chciał wyłożyć swoje argumenty, ale przeszkodziło mu wejście dziennikarza. Wyprostował się i dotknął węzła krawata.
Jake Barton opadł na jedno z krzeseł obok stołu nawigacyjnego. Zapałka, którą zamierzał zapalić cygaro, wypaliła się w dłoni.
- Panowie - powiedział książę - mam zaszczyt przedstawić wam pannę Victorię Camberwell, wybitnego przedstawiciela prasy amerykańskiej, wielką przyjaciółkę mojego kraju.
Vicky nie miała jeszcze trzydziestu lat. Była niezwykle atrakcyjną kobietą.
***
@
Swalesa, który zaniepokoił się nieco. Zdążył nabrać szacunku do je, v1CKy me miara jeszcze waaesmiat. pyta mez^yKieairaKcyjnąKODieią. umiejętności handlowych. P dawna wiedziała, ze młodość i uroda nie są zbyt przydatne w jej zawodzie
Posłuchaj, bracie... - zaczął, ale książę natychmiast mu przerwał.
Iróbowała ukryć je, aczkolwiek z mizernym skutkiem.
Nosiła niemal męski strój, wojskową koszulę z naramiennikami i zapina-mi kieszeniami na kształtnych piersiach. Spódnica, uszyta z tego samego emowego materiału, spięta była w talii skórzanym pasem z ciężką klamrą.
- iNie aaiDym za me wiele - stwierdził Jake. -~°.-7’ e:\-’ -,-
- Niestety ma pan rację - zgodził się smutno książę. - Niezbyt f zgrabnych nogach miała sznurowane buty. »...” skuteczny sposób obrony. Możemy jednak informować świat o agresji Jj**%”** d? ^ włosy <****& dia&> W&zią szyję. Były piękne nasze ziemie.
Możemy zachęcić demokratyczne państwa do przyjścia nam z pomocą. Potrzebujemy ich poparcia. Jeżeli zwykli ludzie dowiedzą się o naszym losie, zmuszą swoje rządy do działania.
- To dobry pomysł - zgodził się Jake.
- Podróżuje ze mną jeden z najpopularniejszych i najbardziej wpływowych dziennikarzy amerykańskich, mający setki tysięcy czytelników w Ameryce i w innych krajach anglojęzycznych. Liberał, obrońca uciemiężonych. Włosi zdali sobie sprawę, że zostaną zdemaskowani w oczach opinii publicznej, jeżeli dziennikarz tej klasy opisze prawdę. Słyszeliśmy da w radiu, że nasz przyjaciel nie otrzyma zgody na przejazd przez terytorium angielskie, francuskie i włoskie. Nałożono nie tylko embargo na broń. Nie dopuszcza się tu także przyjaciół idących nam z pomocą.
- Nie biorę tego faceta - powiedział Gareth. - Mam dość kłopotów i nie będę taksówkarzem dla dziennikarzy. Niech mnie diabli, jeżeli...
- Czy on potrafi prowadzić samochód? - spytał Jake. - Brakuje nam jeszcze jednego kierowcy.
@
jedwabiste, pojaśniałe od słońca, gdzieniegdzie prawie białe, a nad czołem koloru pszenicy i jesiennych liści. Gareth ocknął się pierwszy.
- Panna Camberwell! Czytałem pani artykuły w „Observerze”.
Spojrzała na Swalesa obojętnie, wyraźnie nieczuła na jego uwodzicielski uśmiech. Jej zielone oczy, poważne i spokojne, mieniły się plamkami złota. Jake zaklął, gdy zapałka przypaliła mu palce. Vicky odwróciła się ku niemu, więc poderwał się szybko.
- Nie spodziewałem się tu kobiety.
- Nie lubi pan kobiet?
Na brzmienie tego głosu Barton dostał gęsiej skórki.
- Większość moich przyjaciół to kobiety.
Była wysoka, sięgała mu prawie do ramienia. Trzymała się prosto, dumnie unosząc głowę tak, by uwydatnić wdzięczną linię ust i podbródek.
- Mimo to bardzo je lubię - dodał.
Nieoczekiwanie uśmiechnęła się ciepło. Jake zauważył, że jej przednie
- Dziennikarze znają się tylko na whisky - mruknął ponuro Gareth. Spoglądał na nią przez chwilę, urzeczony blaskiem
- Jeśli poprowadzi wóz, nie będziemy musieli wynajmować dodatkowego samochodu.
- Prowadzi pani samochód? - zapytał poważnie. Jej uśmiech wystarczył za odpowiedź.
- Na miejscu kierowcy - podkreślił Jake. Nastrój jego partnera poprawił się nieco.
- To prawda. Czy jednak da sobie radę?
- Przekonajmy się - zaproponował książę i powiedział coś cicho do jednego ze swoich ludzi, który zaraz wyszedł z kabiny. Gareth skorzystał z przerwy, by ująć rękę księcia i odprowadzić go na stronę.
- Obliczyłem w przybliżeniu wydatki, jakie poniesiemy na wynajęcie statku i inne rzeczy. Suma ta przekracza poprzednie kalkulacje. Czy nie sprawiłby problemu drobny gest zaufania, jakaś mała zaliczka. Kilkaset gwinei.
- Majorze Swales, uczyniłem już ten gest, oddając pod pańską opiekę mego bratanka.
- Owszem - powiedziała, śmiejąc się. - Jeżdżę również konno, na twerze, na nartach, pilotuję samolot, gram w bilard i brydża, tańczę i gram na pianinie.
- To zupełnie wystarczy - Jake również się zaśmiał. Vicky odwróciła się do księcia.
- Po co to wszystko? Co ci dwaj dżentelmeni mają wspólnego z naszymi planami?@
Kadłub „Dunnottar Castle” kołysał się leniwie za zasłoną drzew palmowych, pod wiszącymi wysoko cumulusami. Podniesiono kotwicę. Statek ruszył w kierunku wyjścia z portu.
Przy relingu na górnym pokładzie stał książę otoczony przez biało ubrane postacie. Kiedy statek zwiększył szybkość, burząc wodę, Lij podniósł rękę w pożegnalnym geście.
„Dunnottar Castle” szybko rozpłynął się w nieskończonej przestrzeni oceanu, skręcając z powrotem na północ.
Zniknął już, a cztery postacie stały jeszcze na nabrzeżu, wpatrując się w horyzont, na którym gdzieniegdzie pojawiały się białe trójkąty żagli łodzi rybackich, zmierzających do brzegu.
Jake odezwał się pierwszy.
- Najpierw musimy znaleźć pokój dla panny Camberwell. - Obaj mężczyźni równocześnie sięgnęli po jej sfatygowaną walizkę i skórzaną torbę z maszyną do pisania.
- Losujmy - zaproponował Gareth. W jego dłoni pojawił się południowo-afrykański szyling.
- Reszka - wybrał Jake.
- Pech, stary - powiedział Swales i włożył monetę z powrotem do kieszeni. - Ja zajmę się panną Camberwell, a potem rozejrzę się za statkiem, który nas stąd zabierze. Tymczasem ty jeszcze raz rzuć okiem na wozy. Major skinął na rikszę, czekającą przy końcu nabrzeża. - Pamiętaj, przewóz maszyn do portu to pestka. Przejechanie trzystu kilometrów przez pustynię to dopiero problem. Lepiej upewnij się, czy nie będziemy musieli wracać na piechotę - doradził, pomagając Vicky wsiąść do rikszy. - Naprzód! - zawołał i pomachał wesoło ręką, gdy pojazd potoczył się w kierunku miasta.
- A więc zostaliśmy sami, proszę pana - powiedział Gregorius. Jack chrząknął tylko, wciąż patrząc na oddalającą się rikszę. - Chyba powinienem znaleźć sobie jakieś lokum.
Jake podniósł się.
- Chodźmy, młodzieńcze. Możesz spać w moim namiocie. - Uśmiechnął się nagle. - Chyba nie będziesz miał mi za złe, jeśli powiem, że wolałbym raczej gościć pannę Camberwell.
Chłopiec roześmiał się ubawiony.
- Rozumiem pana, ale jeśli ona chrapie?
- Dziewczyna o takiej prezencji nie może chrapać - stwierdził Jake. - jeszcze jedno. Nie mów do mnie „proszę pana”. Mam na imię Jake. - podniósł jedną z toreb Grega. - Idziemy - powiedział.
Ruszyli skrajem zakurzonej drogi.
- Powiedziałeś, że masz morgana?
- Tak, Jake.
- A wiesz, co sprawia, że twój samochód jeździ?
- Silnik spalinowy.
- Bracie - powiedział z podziwem Jake - to początek twojej kariery, właśnie zostałeś mianowany drugim mechanikiem. Zawijaj rękawy!
Swales miał własną teorię uwodzenia, która nie zawiodła go przez dwadzieścia lat. Kobiety lubią arystokratów, wszystkie są bowiem snobkami. Jego męskie ramiona doprowadzały najzimniejsze damy do omdlenia. Ledwie siedli na wyścielanych siedzeniach rikszy, Gareth zaczął czarować Vicky swoim urokiem i wdziękiem.
Po dziennikarce, która zdobyła międzynarodową sławę w wieku dwudziestu dziewięciu lat, nie można spodziewać się naiwności. Vicky dokonała wstępnej oceny Garetha w ciągu pierwszych dziesięciu minut. Znała innych bawidamków, tak samo eleganckich, starannie wypielęgnowanych, skorych do żartów. Wiedziała, co znaczy stalowy błysk męskich oczu.
„Cwaniak” - stwierdziła bez wahania. Każda sekunda spędzona w jego towarzystwie potwierdzała początkowy osąd. „Diabelnie przystojny cwaniak, bardzo zabawny. Przesadny akcent świadczy o tym, jak jest zarozumiały.” - słuchała z rozbawieniem jego opowieści, gdy próbował podkreślić swoje pochodzenie.
- ... jak zwykł mówić pułkownik... zawsze nazywaliśmy mojego staruszka pułkownikiem. - Ojciec Garetha rzeczywiście dosłużył się tego stopnia, ale w żadnym sławnym regimencie. Awansował stopniowo z niskiego rangą konstabla w policji indyjskiej.
- ...posiadłości rodzinne odziedziczyłem po kądzieli... - Matka była córką piekarza, który miał tylko obciążony hipotecznie dom w Swansea.
- ...pułkownik zawsze był trochę nieokrzesany i obracał się wśród prostaków. Szybkie panie i wolne konie. Majątek rozszedł się na... - Matka i ojciec, ofiary okrutnej niesprawiedliwości społecznej, poświęcili całe życie na to, by ich jedyny syn przekroczył niewidzialną barierę, oddzielającą klasę średnią od wyższych sfer.
- ...oczywiście uczyłem się w Eton, gdy staruszek zabijał czas w służbie zagranicznej. Szkoda, że nie poznałem tego drania lepiej. Z pewnością miał cudowny charakter... wejście do szkoły strzeżone było przez komisarza policji, również wychowanka Eton. - Niewielki spadek matki i większa część pensji ojca szły na przekształcenie syna w dżentelmena.
- ...zabity w pojedynku, uwierzyłaby pani? O brzasku. Był romantykiem, miał zbyt wiele ognia w żyłach... - Matka zmarła na cholerę. Pensja ojca przestała starczać na pokrycie rachunków, które Gareth musiał płacić, obcując z synami książąt. W Indiach łapownictwo jest sposobem na życie, ale mimo to pułkownika oskarżono. O świcie ojciec pojechał do lasu z pistoletem, a godzinę później gniada klacz wróciła kłusem do stajni z pustym siodłem, ciągnąc za sobą wodze.
- ...oczywiście musiałem opuścić Eton... - Przez przypadek uwiódł córkę dyrektora w tym samym czasie, kiedy pułkownik udał się na swe ostatnią przejażdżkę. Pozwoliło to Swalesowi opuścić szkołę w blasku chwały, a nie dlatego, że nie uregulował swoich rachunków. Wyruszył w świat z akcentem, manierami i gustem dżentelmena, ale bez środków do życia.
- ...szczęśliwie mieliśmy wówczas wojnę... - Nawet w książęcym regimencie nie zwracano uwagi na stan majątkowy nowych oficerów. Eton było wystarczającą rekomendacją. Awans nastąpił szybko, przy wydatnej pomocy niemieckich karabinów maszynowych. Po zawieszeniu broni wszystko wróciło do normy i od oficera znów wymagano trzech tysięcy rocznie na utrzymanie, więc Gareth wyruszył w drogę. Od tamtej pory zawsze wędrował.
Vicky Camberwell słuchała go zafascynowana. Wiedziała, że ta opowieść ma działać niczym taniec kobry przed kurczakiem. Znała życie dość dobrze, by zdawać sobie sprawę, że przystojny cwaniak czaruje ją tylko.
Znała tylu podobnych! Wykonując swój zawód bywała w różnych niespokojnych rejonach świata, a mężczyźni tego typu wszędzie zachowywali się podobnie. Byli podniecający i niebezpieczni, sprawiali radość, a w końcu nieuchronny ból.
Nie odpowiadała, pragnąc, by ta jazda skończyła się wreszcie. Jednak słowa Swalesa tak ją bawiły, że kiedy riksza zatrzymała się przed hotelem, Vicky nie mogła powstrzymać wesołości. Odrzuciła głowę do tyłu, potrząsając jasnymi, błyszczącymi włosami, a jej śmiech zadźwięczał głośno.
Gareth nauczył się rozpoznawać odcienie kobiecego chichotu. Vicky śmiała się szczerze. Naturalna reakcja uspokoiła uwodziciela. Ujął rękę Vicky, pomagając jej wysiąść z rikszy.
Z władczą miną zaprezentował królewski apartament.
- Jedyny godny pani pokój w tym hotelu. Balkon wychodzi na ogród a wieczorem poczuje pani morską bryzę. Apartament, jako jedyny w budynku, posiada oddzielną ubikację i nawet francuskie cudo ze spłuczką. Łóżko jest nadzwyczaj wygodne. Śpi się w nim jak na chmurce.
- Więc mam się do niego wprowadzić? - zapytała z miną niewiniątka.
- Myślałem, że możemy coś razem wykombinować, moja droga.
Ton głosu nie pozostawiał żadnych wątpliwości, jaki rodzaj kombinacji ma na myśli.
- Jest pan bardzo uprzejmy, majorze - mruknęła i podeszła do stolika z telefonem.
- Tu panna Camberwell. Major Swales zwalnia dla mnie apartament, proszę przysłać służbę, żeby zabrała jego rzeczy do innego pokoju.
- Ja tylko... - sapnął Gareth. Zakryła na chwilę słuchawkę i uśmiechnęła się do niego.
- To takie miłe z pańskiej strony. Mój Boże! - powiedziała, gdy słyszała odpowiedź dyrektora hotelu. - Dobrze, jeśli jest to jedyny wolny pokój, musi wystarczyć. Major zna pewnie już mniej wygodne kwatery.
Kiedy Gareth zobaczył swój nowy pokój, doszedł do wniosku, że chyba nigdy w życiu nie mieszkał w takich warunkach. W chińskim więzieniu w Mukdenie było zimniej, ale jego cela nie znajdowała się nad gwarnym barem. Frontowa ziemianka, w której Swales przebywał zimą tysiąc dziewięćset siedemnastego roku w Arras, wydawała się teraz przestronniejsza i lepiej umeblowana.
Następne trzy dni major spędził w porcie. Pił herbatę i whisky w biurze kapitana portu, wypływał z pilotem na spotkanie każdego nowego statku mijającego falochron, jeździł rikszą wzdłuż nabrzeża, aby porozmawiać z szyprami arabskich jednomasztowych żaglowców, lugrów, przerdzewiałych statków parowych i nowszych, napędzanych ropą frachtowców. Niekiedy pływał wynajętą łodzią pomiędzy statkami zakotwiczonymi na redzie.
Wieczorami czarował Victorię Camberwell swoim wdziękiem, pochlebstwami i markowym szampanem. Dziennikarka miała niezły apetyt i wykazała całkowitą odporność na jego męski wdzięk. Słuchała dowcipów Swalesa, śmiała się z nim i piła szampana, a o północy sprytnie umykała przed wysiłkami uwodziciela, gdy tylko próbował przytulić ją do gorsu śnieżnobiałej koszuli czy zastawić nogą drzwi apartamentu.
Rankiem czwartego dnia zaczął się zniechęcać. Chciał już zabrać kubełek z piwem i tuskerem pojechać do obozu Jake’a, ale trudno było przyznać się przyjacielowi do porażki, więc zwalczył pokusę spędzenia czasu w jego miłym towarzystwie i pojechał rikszą do portu.
W nocy nowy statek zakotwiczył na redzie i Gareth przyjrzał mu się uważnie przez lornetkę. Stary odrapany kadłub był pokryty grubą warstwą soli i brudu. Po pokładzie kręciła się obdarta załoga. Szkuner miał maszty, na których można było postawić mnóstwo żagli, oraz wyposażony został w śrubę. Wyglądał bardzo obiecująco. Gareth zbiegł po schodach do łodzi i hojnie zapłacił wioślarzowi szylinga więcej niż wynosiła zwyczajowa taryfa. Z bliska statek wyglądał jeszcze gorzej. Pstrokata farba łuszczyła się obficie. Okazało się też, jakie warunki sanitarne panują na pokładzie. Burty nosiły ślady fekaliów.
Gareth zauważył, że pod ohydną farbą poszycie statku jest w doskonałym stanie. Jego dno, widoczne w przezroczystej wodzie, wykonano z miedzi. Nie czepiały się doń wodorosty. Jasnożółte, staranne olinowanie i żagle wzbudzały zaufanie. Na rufie widniała nazwa „Hirondelle” wypisana po francusku i arabsku. Macierzystym portem jachtu okazały się Seszele.
Gareth zastanawiał się nad celem tej maskarady. Dlaczego ktoś przebiera pełnokrwistego rumaka za zwierzę pociągowe? Ta wielka, miedziana śruba mogła nadać statkowi znaczną szybkość.
Kiedy Swales płynął wzdłuż statku, poczuł jego odór. Wiedział już, z kim ma do czynienia. Śmierdziało tu ludzkim cierpieniem. Mówiono, że tego zapachu nie da się zmyć z pokładu nawet owczym moczem ani wrzącą słoną wodą. W ciemną noc łodzie patrolowe wyczuwały smród „niewolnika” skoro tylko pojawił się na horyzoncie.
Handlarz żywym towarem z pewnością nie odmówi takiej błahostki jak przemyt broni, więc Gareth krzyknął:
- Ahoj, „Hirondelle”!
Ciemne twarze obdartej załogi spoglądały z góry ponuro. Kolorowa zbieranina Arabów, Hindusów, Chińczyków i Murzynów nie odpowiedziała na powitanie.
Stojąc na łodzi, Gareth zwinął dłonie w trąbkę i z arogancją Brytyjczyka przekonanego, że cały świat mówi po angielsku, zawołał ponownie:
- Chcę mówić z waszym kapitanem!
Przy rufie powstało jakieś zamieszanie i do relingu podszedł biały mężczyzna. Był smagły, mocno opalony i tak niski, że jego głowa ledwo wystawała ponad krawędź nadburcia.
- Czego? Policja?
Gareth domyślił się, że to Grek albo Ormianin. Z teatralną przesadą nosił na jednym oku ciemną przepaskę. Zdrowe oko błyszczało jasno i twardo jak czysty agat.
- Nie jestem z policji - zapewnił Gareth. - Nie będzie żadnych kłopotów. - Wyciągnął z kieszeni butelkę whisky i pomachał nią niedbale.
Kapitan wychylił się przez reling i przyjrzał się intruzowi uważnie. Być może zauważył wesołe błyski w jego oczach i beztroski, zbójecki uśmiech. Swój zawsze pozna swego. W każdym razie wydawało się, że nieznajomy spodobał mu się. Powiedział coś do Arabów. Sznurowa drabinka opadła wzdłuż burty.
- Chodź! - zaprosił kapitan. Nie miał nic do ukrycia. Podczas tego rejsu przewoził tylko ładunek bawełny z Bombaju. Chciał wyładować go w Dar es-Salam przed dalszą podróżą na północ, gdzie nocą miał zabrać przynoszący duży zysk, żywy towar.
Dopóki handlarze z Arabii i Dalekiego Wschodu oferują wielkie sumy za smukłe, czarne dziewczęta z plemion Danakil i Galia, zawsze znajdą się chętni, żeby ich zaopatrzyć. To ludzie, którzy nie boją się brytyjskich sądów polowych.
- Pomyślałem, że możemy napić się whisky i porozmawiać o interesach. - powiedział Gareth do kapitana. - Nazywam się Swales. Major Swales.
Kapitan zgodnie z tradycją piratów, miał zaplecione w warkocz czarne, naoliwione włosy.
- Nazywam się Papadopoulos - uśmiechnął się po raz pierwszy - rozmowa o pieniądzach jest słodka jak muzyka. - Wyciągnął rękę do Swalesa.
Gareth i Vicky przyjechali do obozu Jake’a z prezentami.
- Ale niespodzianka! - Barton przywitał gości ironicznie, trzymając w dłoni palnik spawalniczy. - Myślałem, że uciekliście razem.
- Najpierw interesy, potem przyjemności - Gareth podał rękę wysiadającej z rikszy Vicky. - Nie, mój drogi, ciężko pracowaliśmy.
- Widzę. Wyglądasz na wykończonego. - Jake zgasił palnik i wziął od majora wiaderko z tuskerem. Otworzył dwie butelki. Podał jedną Gregoriusowi, a drugą podniósł do własnych ust. Miał na sobie tylko zatłuszczone spodnie.
Pociągnął z butelki i uśmiechnął się.
- Do diabła, umierałem z pragnienia, więc wam wszystko wybaczam. Majorze Swales, panno Camberwell, uratowaliście nam życie. - Gregorius zasalutował oszronioną butelką.
- Cóż to jest, do licha? - Gareth odwrócił się, by obejrzeć masywną konstrukcję, nad którą pracowali. Jake poklepał ją z dumą.
- To tratwa. - Obszedł w koło skomplikowaną platformę z pustych beczek. - Wozy pancerne nie pływają, a musimy dostarczyć je na plażę. Nie podejdziemy do brzegu bliżej niż na sto metrów.
Vicky spoglądała na mocno umięśnione barki i ramiona Jake’a, podziwiała jego płaski brzuch i ciemną gęstwinę włosów porastających pierś. Gareth, zafascynowany konstrukcją tratwy, nie zwrócił na to uwagi.
- Miałem podobny pomysł - powiedział.
Jake nieufnie uniósł brwi.
- Musimy wiedzieć, czy statek, który nas zabierze, ma wystarczająco mocny dźwig, żeby wystawić wozy za burtę.
- Ile ważą?
- Pięć ton każdy.
- Dobrze. „Hirondelle” da sobie radę.
- „Hirondelle”?
- Statek, którym popłyniemy.
- Więc rzeczywiście pracowałeś! - Jake roześmiał się. - Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewał. Kiedy wypływamy?
- Pojutrze o świcie. Załadunek odbędzie się w nocy, nie chcemy przecież afiszować się z tym towarem. O brzasku podnosimy kotwicę.
- Nie zostawiłeś mi wiele czasu, by nauczyć pannę Camberwell, prowadzić wóz pancerny. - Jake odwrócił się do Vicky i jeszcze raz poczuł dreszcz, patrząc w zielone oczy. - Zamierzam zająć pani wolny czas.
- Mam go teraz w nadmiarze. - Vicky chciała wykorzystać pobyt w Dar es-Salam, by odpocząć i uspokoić nerwy, stargane pracą w Genewie. Przez kilka ostatnich dni zwiedzała zabytkowy port i pisała długi artykuł o jego historii. Bawiły ją zaloty Garetha i unikanie co śmielszych awansów. Teraz zdała sobie sprawę z tego, że podoba się także Bartonowi.
„Nic tak nie bawi dziewczyny, jak zaloty dwóch twardych silny mężczyzn” - pomyślała. Uśmiechnęła się do Jake’a, ale Gareth na to nie zareagował.
- Sam mogę udzielić Vicky kilka informacji o tych starych gratach. Nie chcę odrywać cię od pracy.
Dziewczyna nie odwróciła głowy, wciąż uśmiechając się do Jake’a.
- Myślę, że to raczej specjalność pana Bartona.
- Jake’a.
- Mów mi Vicky - powiedziała.
Przygoda zapowiadała się interesująco. Świetny temat na reportaż. Godna poparcia idea i śmiała eskapada mogły rozsławić jej imię. Żaden z kolegów Vicky nie przeciwstawiłby się postanowieniom Ligi Narodów i nie przekroczyłby nielegalnie granicy z bandą przemytników broni tylko po to, aby napisać reportaż. Co więcej, poznała dwóch atrakcyjnych mężczyzn. Musi tylko zachować kontrolę nad wydarzeniami i nie pozwolić sobie na zbyt silne emocje.
Szli przez mahoniowy las. Uśmiechnęła się ukradkiem, widząc manewry obu mężczyzn, którzy starali się zająć miejsce u jej boku. Kiedy dotarli na polanę, Gareth stanął jak wryty.
- Co to?
- To pomysł Grega - wyjaśnił Jake. - Nasi przeciwnicy będą musi zastanowić się dwa razy, zanim zaczną do nas strzelać.
Cztery wehikuły zostały pomalowane błyszczącą, śnieżnobiałą farbą, a wieżyczki udekorowano szkarłatnym krzyżem.
- Jeżeli Francuzi lub Włosi będą próbowali nas zatrzymać, udajemy uzbrojoną jednostkę Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Ty, Greg i ja jesteśmy lekarzami, a Vicky pielęgniarką.
- Nie traciliście czasu - stwierdziła zdumiona Vicky.
- Ponadto w białych pojazdach będzie chłodniej na pustyni - wyjaśnił poważnie Greg. - Słusznie nazywają ją „Wielkim Płomieniem”.
- Obmyśliłem już, jak rozmieścimy ładunek - powiedział Jake. - Każdy pojazd musi udźwignąć dwie dwustulitrowe beczki z benzyną i jedną z wodą z tyłu wieżyczki. Skrzynie z bronią i amunicją przywiążemy wzdłuż osłon burtowych. Przyspawałem tam kołki do umocowania lin.
- Skrzynie nas zdradzą - sprzeciwił się Gareth. - Wszystkie oznakowane.
- Zamalujemy znaki i ocechujemy towar jako sprzęt medyczny - powiedział Jake i ujął Vicky pod ramię. - Ten wóz wybrałem dla ciebie. Jest najbardziej posłuszny z całej czwórki.
- To one mają własną indywidualność? - zapytała żartobliwie Vicky.
- Są jak kobiety. Moje żelazne kobietki - odpowiedział poważnie Barton i poklepał najbliżej stojącą maszynę. - Ta jest najbardziej kochana, ma trochę krzywe podwozie, więc trzęsie się przy szybszej jeździe. To nic poważnego. Nazwałem ją „Kaczuszką”. Jest twoja. Spodoba ci się. - Jake uszedł dalej i kopnął koło następnego wozu. - Ta suka próbowała złamać mi rękę, kiedy pierwszy raz chciałem uruchomić ją korbą. Znana jest jako „Prisrilfa-świnka”. Tylko ja potrafię się z nią obchodzić. Nie kocha mnie, ale szanuje. - Ruszył dalej. - Greg wybrał tę i nazwał ją „Tenastelin”, co oznacza: „Bóg jest z nami”. Mam nadzieję, że to prawda. Greg mówi, że kiedyś zostanie kapłanem. - Jake mrugnął do młodzieńca. - Gareth, ten wóz należy do ciebie. Ma zupełnie nowy gaźnik, który zdobyłeś z narażeniem życia.
- Ooo! - Oczy Vicky zabłysły ciekawie. Odezwał się w niej łowca sensacji. - Jak to było?
- To długa historia. Nasz przyjaciel odbył niebezpieczną podróż na wielbłądzie, aby go zdobyć. - Gareth zakrztusił się cygarem i zakaszlał, ale Jake kontynuował powieść. - Nazwiemy ten pojazd „Garbata Henrietta”. „Garbuska”.
- Bardzo ładnie - powiedziała Vicky.
Po północy cztery pojazdy ruszyły kolumną przez ciemne, uśpione ulice starego miasta. Na reflektory opuszczono stalowe zasłony. Rzucały przed siebie tylko wąskie pasemka światła. Silniki pracowały na wolnych obrotach, kiedy jechali spacerowym tempem w cieniu drzew. Gałęzie rozpościerały się nad drogą, przesłaniając gwiazdy.
Sylwetki wozów zostały mocno zniekształcone przez ładunek, który każdy z nich dźwigał - beczki i skrzynie, zwoje lin i sieci, narzędzia i sprzęt obozowy.
Kolumnę prowadził Swales - świeżo ogolony, ubrany w szare flanelowe spodnie z Oxfordu i biały sweter, ozdobiony symbolem uczelnianej drużyny crykietowej. Gareth zdawał sobie sprawę, że właściciel hotelu może niepokoić się nagłym wyjazdem gościa, który nie uregulował rachunku za trzytygodniowe utrzymanie i pozostawił stos czeków bez pokrycia. Swales płacił nimi za dostawy szampana i teraz jak najszybciej chciał znaleźć się na morzu.
Gregorius Maryam trzymał się blisko majora. Dziedziczny tytuł młodzieńca, brzmiał Gerazmach - Dowódca Lewego Skrzydła. Płynąca w jego żyłach krew wojownika mieszała się ze starotestamentowymi naukami koptyjskiego kościoła chrześcijańskiego. Dlatego też oczy chłopca płonęły niemal mistycznym fanatyzmem, a jego serce przepojone było gorącym patriotyzmem. Młody i niedoświadczony Greg nie dostrzegał brudnego oblicza wojny. Uważał ją za rzecz wielce pociągającą, godną prawdziwego mężczyzny.
Za nim podążała panna Camberwell, fachowo prowadząc „Kaczuszkę”. Jake był zachwycony, że tak umiejętnie operuje sprzęgłem i przerzuca biegi. Ona też odczuwała podniecenie przygodą. Tego popołudnia wysłała pocztą lotniczą wstępną relację, złożoną z pięciu tysięcy słów, która zostanie dostarczona na biurko nowojorskiego wydawcy w ciągu dziesięciu dni. Wyjaśniła podłoże konfliktu, plan zaanektowania niezależnego terytorium Etiopii przez Mussoliniego, skrytykowała obojętność świata i embargo na zakup broni przez Afrykańczyków.
„Nie łudźcie się - napisała - że to tylko fałszywy alarm. Rzymska wilczyca wyruszyła na łowy. To, co ma się wydarzyć w górach północnej Afryki, zawstydzi cywilizowany świat.”
Następnie zaczęła wyjaśniać, jak wielkie mocarstwa przeszkadzały w dotarciu na terytorium szykującego się do wojny cesarstwa. Opowiedziała o jego położeniu. Zakończyła następująco: „Wasza korespondentka zrzuciła nałożone jej pęta. Porusza się swobodnie. Dziś wieczorem dołączyła do grupy nieustraszonych ludzi, którzy ryzykują życie, aby przeciwstawić się embargu i dostarczyć na otoczone terytorium pewną ilość broni i amunicji potrzebnej obleganemu narodowi. Czytajcie uważnie, może wasz korespondent leży już martwy na pustynnym wybrzeżu Afryki, które tubylcy z lękiem nazywają „Wielkim Płomieniem”. A jeśli zwyciężymy? Nocą zejdziemy ze statku i będziemy brnąć setki kilometrów przez dzikie i wrogie terytorium na spotkanie z etiopskim księciem. Mam nadzieję, że w następnej depeszy opiszę wam naszą podróż, ale jeśli nawet los zrządzi inaczej, możecie być pewni, że próbowaliśmy coś zrobić w tej sprawie.”
Vicky miała satysfakcję z pierwszego artykułu. W kwiecistym stylu podobało się jej zwłaszcza słowo „brnąć”. Zawierało wszystko: dramatyczną tajemnicę, obraz karła porywającego się na olbrzyma. Vicky czuła się podekscytowana i płonęła z niecierpliwości.
Za nią jechał Jake Barton. Wsłuchiwał się w rytm silnika „świnki”. Bez jakiegoś wyraźnego powodu, może tylko, by ostrzec, czego można się po niej spodziewać, nie chciała zapalić. Jake kręcił korbą, aż rozbolały go ramiona. Przeczyścił układ paliwowy, sprawdził styki, zapłon, każdą część ruchomą, która mogła zawieść. Nagle, po godzinie majstrowania, silnik zaskoczył i pracował aż miło, jakby zawsze był w porządku.
Barton wiedział, że to ostatnia szansa, by uzupełnić braki w wyekwipowaniu. Na piekielnie długim szlaku z Mondi do oazy Chaldi znajduje się niewiele stacji benzynowych. Tratwa z beczek została po południu załadowana na „Hirondelle”, a każdy wóz miał własne zapasy żywności. Ładunek świetnie maskował kształty kadłubów.
Uwaga Jake’a była całkowicie zaprzątnięta wyprawą, ale pamięć podsuwała mu niemiłe obrazy. Przeżył już taką noc, jadąc w kolumnie w ciemnościach. Silnik dudnił w uszach, a na niebie widać było taki sam blask. W oddali rozlegał się łoskot maxima, strzelającego przez wyrwę w zaroślach, a czuł zapach śmierci i błota. W przeciwieństwie do Gregoriusa Maryama, znał już wojnę i jej wspaniałości.
Papadopoulos czekał na nabrzeżu z lampą sztormową w dłoni, w długim płaszczu, który upodobniał go do nędznie ubranego gnoma. Grek wskazywał kolumnie kierunek, machając lampą, a jego łachmaniarska załoga szykowała się do pracy.
Ludzie ci byli przyzwyczajeni do ładowania niezwykłych towarów, z każdego podjeżdżającego kolejno pojazdu zdejmowano beczki i skrzynie, stawiano je osobno na sieciach ładunkowych. Marynarze wpychali pod podwozia wehikułów mocne drewniane palety i mocowali konopne liny. Na sygnał Papadopoulosa uruchomiono silniki wind pokładowych i liny zaczęły ruszać się w blokach. Masywne pojazdy unosiły się powoli i znikały za burtą.
Operacja została przeprowadzona szybko, bez niepotrzebnego hałasu. Słychać było tylko ciche komendy, ciężki oddech ludzi, stłumiony warkot silników i stukot wozów, ustawianych na pokładzie.
- Ci kolesie znają swój fach. - Gareth obserwował marynarzy z aprobatą. Po chwili odwrócił się do Jake’a. - Zejdę do kapitana portu podpiszę konosamenty. Będziemy gotowi w ciągu godziny. - Odszedł wolno i zniknął w cieniu.
- Sprawdźmy naszą kajutę - zaproponował Jake, biorąc Vicky pod rękę. Wspięli się po trapie i natychmiast poczuli smród niewolników. Zanim Gareth powrócił z tajemniczych negocjacji, trzymając w ręku dokumenty przewozowe czterech ambulansów i zaopatrzenia medycznego dla Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Aleksandrii, pozostali pasażerowie dokonali już pobieżnej inspekcji maleńkiej kabiny, którą Papadopoulos przekazał im do dyspozycji. Zdecydowali się pozostawić ją stałym mieszkańcom - karaluchom i pluskwom.
- To tylko kilkudniowy rejs. Myślę, że na pokładzie będzie nam wygodniej. Jeżeli zacznie padać, schronimy się w naszych samochodach pancernych - powiedział Jake, gdy stali przy relingu, patrząc na światła Dar - Salam. Silnik szkunera terkotał pod stopami, a chłodna bryza oczyściła powietrze z odoru niewolników.
Vicky przebudziła się pod wpływem blasku gwiazd. Otworzyła oczy i zapatrzyła się na niebo, lśniące wspaniałościami wszechświata. Niczym nieznane lądy i morza, perłowe światła migotały na niebie. Cicho zsunęła koc i podeszła do relingu. Morze lśniło połyskującą czernią. Fale wyglądały jak rzeźbione z metalu. Odbijało się od nich światło gwiazd, dzięki któremu ślad statku przypominał smugę zielonego ognia.
Morski wiatr pieścił skórę i włosy jak ręka kochanka, a wielki żagiel szeptał cicho nad głową morskie opowieści. Poczuła niemal fizyczny ból, spowodowany pięknem tej nocy.
Kiedy Gareth podszedł cicho do Vicky i objął ją w talii, nie odwracając głowy, oparła się o niego. Nie chciała sporów. Jak sama napisała, wkrótce mogli już nie żyć, a noc była zbyt piękna, by pozwolić jej przeminąć.
Żadne z nich nie odezwało się. Vicky westchnęła i zadrżała zmysłowo kiedy poczuła, jak jego ręce, gładkie i zręczne, wślizgują się pod jej bawełnianą bluzę. Oddech mężczyzny pieścił łagodnie jak wiatr. Przez cienkie ubranie czuła żar i sprężystość silnego ciała. Jego pierś unosiła się i opadała w przyspieszonym oddechu. Vicky obróciła się wolno i podniosła głowę dotykając biodrami stojącego obok mężczyzny. Smak jego ust i podniecający zapach otrzeźwiły ją.
Z całą determinacją, na jaką było ją stać, oderwała usta od warg Swalesa i wysunęła się z jego objęć. Szybko podeszła do swego posłania i drżącymi rękami poprawiła koce.
Przydzielono jej miejsce między Bartonem i Gregoriusem. Kiedy otuliła się i położyła na plecach, próbując opanować nierówny oddech, zdała sobie sprawę, że Jake nie śpi, choć ma zamknięte oczy.
Generał Emilio De Bono stał przy oknie swojego biura i spoglądał ponad nędznymi dachami Asmary w stronę wielkiego, ponurego masywu etiopskich wyżyn. „Wyglądają jak kręgosłup smoka” - pomyślał.
Generał miał siedemdziesiąt lat i żywo pamiętał ostatnią włoską wyprawę w te góry. Adua była plamą na honorze włoskiego oręża i po czterdziestu latach, ta klęska nowoczesnej europejskiej armii wciąż nie została pomszczona. Teraz los powierzył mu rolę mściciela. Nie miał pewności, czy ma się z tego cieszyć. Był zwolennikiem bezkrwawej wojny. Unikał zadawania bólu ludziom. Nie wydawał podwładnym rozkazów sprzecznych z ich zasadami. Młodzi oficerowie dawno nauczyli się nie sugerować mu żadnych ekstrawagancji.
Dowódca włoski czuł się dyplomatą i politykiem, a nie wojownikiem. Lubił oglądać pogodne twarze, więc sam chętnie rozdawał uśmiechy, przypominał żwawego, pomarszczonego koziołka. Nosił spiczastą, białą brodę, od której wzięło się jego przezwisko „Bródka”. Do swoich oficerów zwracał się caproaardi, a do żołnierzy bambino. Chciał, żeby go lubiano, więc wciąż się uśmiechał.
Teraz jednak miał ponurą minę. Właśnie otrzymał z Rzymu kolejną natarczywą, zakodowaną depeszę, podpisaną przez Mussoliniego.
„Król Italii życzy sobie, a ja, Benito Mussolini, rozkazuję...”
Generał uderzył się w pokrytą medalami pierś.
- Oni nie rozumieją sytuacji! - zawołał do swego adiutanta, kapitana Urespi. - To wszystko jest bardzo proste, kiedy siedzi się w Rzymie i ponagla do ataku. Nie widzą tego tłumu wrogów za rzeką Mareb.
Kapitan podszedł do generała i również wyjrzał przez okno. Budynek dowództwa korpusu ekspedycyjnego w Asmarze był dwupiętrowy. Z biura generała na górnej kondygnacji rozciągał się rozległy widok aż do podnóża gór. Kapitan nie dostrzegł żadnych tłumów. Rozległa pustynia zdawała się drzemać w blasku słońca. Rekonesans powietrzny w głąb lądu nie potwierdził koncentracji oddziałów etiopskich. Zaufany wywiadowca doniósł, że cesarz Hajle Sellasje zarządził, aby żadna z jednostek wojskowych nie podchodziła do granicy bliżej niż na pięćdziesiąt kilometrów, by nie dać Włochom pretekstu do ataku.
- W stolicy nie rozumieją, że muszę umocnić nasze pozycje w Erytrei. Mieć stałą bazę i dostawy - narzekał De Bono. Od ponad roku gromadził zapasy. Port w Massawie, który niegdyś służył przypadkowym trampom i małym japońskim statkom przewożącym sól, został całkowicie przebudowany. Wspaniałe kamienne mola sięgały teraz daleko w morze, wysokie nabrzeża roiły się od parowych dźwigów, a pracowite lokomotywy woziły tysiące ton sprzętu wojskowego. Strumień włoskich transportów płynął na południe przez Kanał Sueski. Rzym nie przestrzegał embarga na przywóz broni do Afryki Wschodniej, które ogłosiła Liga Narodów.
Do chwili obecnej wyładowano ponad trzy miliony ton ładunków, nie licząc pięciu tysięcy pojazdów wojskowych - transporterów, samochodów pancernych, czołgów i samolotów. Aby dostarczyć do Afryki taką masę sprzętu, zbudowano rozległy system dróg prowadzących do interioru, tak imponujący, że przywodził na myśl potęgę Rzymu cezarów.
Generał znów uderzył się w pierś.
- Chcą mnie zmusić do przedwczesnego działania. Nie zdają sobie sprawy, że moje siły są niewystarczające.
De Bono dowodził największą i najpotężniejszą armią, jaką kiedykolwiek zgromadzono na kontynencie afrykańskim. Miał trzysta sześćdziesiąt tysięcy ludzi, uzbrojonych w najbardziej wyrafinowane narzędzia do niszczenia i mordowania, jakie wymyślił świat: trzysilnikowe jednopłatowce caproj CA-133, mogące przenosić dwie tony materiałów wybuchowych i gazów trujących na odległość tysiąca czterystu kilometrów, najnowocześniejsze pojazdy opancerzone, ciężkie czołgi CV-3 z piećdziesięciomilimetrowymi działami, wspomagające artylerię.
To wielkie zbiorowisko ludzkie rozmieszczone zostało wokół Asmary i na stromych brzegach rzeki Mareb. Składało się z różnorodnych jednostek. Żołnierze regularnych wojsk w zielonych uniformach i hełmach tropikalnych z szerokimi rondami, nieraz mijali faszystowskich milicjantów w wysokich butach i czarnych koszulach, na których widniały trupie czaszki, błyskawice i błyszczące sztylety. Obok stacjonowały regularne oddziały czarnych Somalijczyków i Erytrejczyków w zdobionych pióropuszami czerwonych fezach i luźnych koszulach z kolorowymi szarfami pułkowymi. Mieli tylko onuce na bosych stopach.
Wreszcie byli i ochotnicy, rekrutujący się spośród pustynnych bandytów i złodziei bydła, skuszeni wojną jak rekiny, czujące zapach krwi.
De Bono pamiętał, że przed siedemdziesięciu laty, brytyjski generał Napier, wyruszył do Magdali zaledwie z pięćdziesięcioma tysiącami ludzi gromiąc po drodze armię etiopską. Zdobywał górskie fortece i uwalniał trzymanych tam brytyjskich jeńców. Takie czyny nie mieściły się w wyobraźni włoskiego dowódcy.
- Caro - generał położył rękę na złotych epoletach swojego adiutanta - musimy ułożyć jakąś odpowiedź dla Duce. Przekonać go, że mam trudności. - Poklepał kapitana czule po ramieniu.
Twarz dowódcy przybrała wreszcie zwykły wyraz, gdy zaczął dyktować:
- Drogi i szanowny Wodzu, proszę pamiętać o mojej lojalności wobec pana i ukochanej Ojczyzny. - Kapitan pospiesznie złapał notatnik i pilnie zapisywał. - Nigdy nie ustawałem w działaniach...
Zabrało to niemal dwie godziny twórczego wysiłku, nim generał poczuł się usatysfakcjonowany kwiecistą i zawiłą odmową wykonania rozkazów.
- A teraz - przestał chodzić i uśmiechnął się czule do kapitana - chociaż nie jesteśmy jeszcze gotowi do wymarszu, zjednamy sobie Duce. Rozpoczniemy wstępną fazę południowej ofensywy.
Generalski plan inwazji został opracowany z taką samą dbałością o szczegóły, jak jego wcześniejsze przygotowania. Historyczna misja nakazywała skierować główne uderzenie na Aduę. Przywieziony z Włoch marmurowy monument z wyrytym napisem: „Polegli w Adui pomszczeni...”, z miejscem na datę czekał już w magazynie.
Niemniej plan ten przewidywał również atak oskrzydlający od południa. Wojska miały przejść przez jedną z przełęczy, wiodących w głąb górzystej krainy. Wąwóz Sardi przecinał jak toporem strome pasma gór. Armia mogła przedostać się tam na płaskowyż, rozciągający się dwa tysiące metrów ponad pustynią. Pierwsza faza operacji zakładała zajęcie dróg prowadzących do wąwozu. Szczególnie ważne zadanie na suchej i rozpalonej pustyni polegało na zapewnieniu nacierającej armii wody do picia.
Generał podszedł do szczegółowej mapy wschodniej Afryki, zakrywającej ścianę. Podniósł wskaźnik z kości słoniowej i dotknął samotnego punktu na górzystym pustkowiu.
- Oaza Chaldi - odczytał głośno. - Kogo tam wyślemy?
Kapitan podniósł głowę znad notesu i zapatrzył się w punkcik, otoczony posępną żółcią pustyni. Crespi przebywał w Afryce wystarczająco długo, by wiedzieć, jak trudna będzie to misja. Tylko jednemu człowiekowi mógł życzyć, żeby się tam znalazł.
- Niech tam pojedzie Belli - powiedział.
- Och - westchnął generał - hrabia Aldo Belli to niespokojny duch.
- Pajac - odrzekł kapitan.
- Spokojnie, caro - generał łagodnie upomniał adiutanta. - Jesteś zbyt surowy w ocenach. Hrabia to dystyngowany dyplomata. Przez trzy lata był naszym ambasadorem w Londynie. Pochodzi ze starego szlacheckiego i bardzo, bardzo bogatego rodu.
- Nadęty fanfaron - stwierdził uparcie Crespi. Generał westchnął.
- Jest osobistym przyjacielem Benita Mussoliniego. Duce często gości na jego zamku.
- Będzie bezpieczny w tym odludnym miejscu - wtrącił kapitan wywołując kolejne westchnienie generała.
- Być może masz rację, caro. Racz posłać po hrabiego.
***
Kapitan Crespi stał na schodach budynku dowództwa pod portykiem z kolumnami. Na imitacji marmuru niezręcznie namalowano freski przedstawiające bohaterską grupę mocno umięśnionych Włochów, którzy gromią pogan, uprawiają ziemię, sieją kukurydzę; ogólnie mówiąc - imperium.
- Bellissimo! - krzyknął Gino, naciskając migawkę. Hrabia wysiadł z rollsa, wsłuchując się w skrzypienie wysokich butów. Włożył kciuk lewej dłoni za pas, a prawą zasalutował po faszystowsku.
- Generał oczekuje pana, pułkowniku - powiedział Crespi.
- Przybyłem natychmiast, gdy otrzymałem wezwanie.
@
, prz^ 1O> a teraz dochodziła ^dz po południu. Ubieranie hrabiego pochłonęło
Kapitan obserwował, jak wielki roUs-royce z otwartym dachem kołys)0święceń c j dorobił ń obecn^ szarż^ ^^ d ten człowiek się na wybojach zakurzonej ulicy Reflektory błyszczały jak monstrual, j ień pułkownika w zamian za to ^”J^j pieniędzmi i zapraszał przerażające oczy a jasny, błękitny lakier poszarzał od pyłu. Kupno takie ussolini m tygodniowe polowania i hulanki do swoich posiadłości
pojazdu pochłonęłoby pięcioletni żołd kapitana, co częściowo tłumaczy s......_..... *-
jego gorycz.
Hrabia Aldo Belli, jeden z największych włoskich obszarników, a zarazj jeden z pięciu najbogatszych ludzi w kraju, nie miał zaufania do pojazd*
y ^ ^ g ^
ajecy. Jeszcze sześć miesięcy temu dowodził zaledwie szwadronem księgo - rch> Odziałem ogrodników j piutOnem dziwek w łóżku. ^ajac” _ m ^ k {
j pę jgy j, p ^ajac _ m ^ k { ^^ z
wojskowych. Rolls został przebudowany przez producenta według je, aWerz swoje fo/ogra|e> będzi4 mógł opędzaćP4 osobistych wskazówek i Dki
osobistych wskazówek.
Skoro tylko wóz zwalniał łagodnie przed portykiem, kapitan dostrzegł herb hrabiego, błyszczący na przednich drzwiach - złoty wilk trzymający tarczę w szkarłatno-srebrną szachownicę. Umieszczona poniżej dewiza głosi „Odwaga moją zbroją”.
Kiedy samochód zatrzymał się, mały człowieczek w mundurze sierżanta wyskoczył przez drzwi obok kierowcy i przykląkł, unosząc ciężką kamerę, by uchwycić moment, gdy hrabia wysiądzie z wozu.
Obszedł samochód, by otworzyć drzwi. Hrabia uśmiechnął się. Miał ciemne, eteryczne oczy. Jego skóra była lekko opalona na złoty kolor a włosy wymykające się spod czarnego beretu, lśniły w słońcu. Chociaż miał trzydzieści pięć lat, żadne siwawe pasmo nie psuło wspaniałej fryzury.
Jego majestatyczna postawa i wysoki wzrost sprawiały że zdawał się górować niczym posąg nad kręcącymi się wokół ludźmi. Wypolerował Q. skrzyżowane pasy jaśniały na jego piersi, podobnie jak srebrzysta truj czaszka. Krótki kordzik wiszący na biodrze, ozdobiony małymi diamentami i perłami, został zaprojektowany osobiście przez hrabiego. Rewolwer z rękojeścią wysadzaną kością słoniową także wykonano ręcznie specjalnie niego. Futerał przylegał ściśle do pasa podkreślając talię. Hrabia zatrzymał się i spojrzał na małego sierżanta.
- Tak, Gino? - zapytał.
- Dobrze, panie hrabio. Tylko podbródek trochę wyżej.
@
Zajęli się uwiecznianiem profilu hrabiego. Pod pewnym kątem je] podbródek wykazywał niepokojącą tendencję do podwajania się, należs
K itaQ
się. Wiedział, że rozkaz został doręczony o dziesiątej
dnia. Aldo Belli lśnił po kąpieli, goleniu i masażu, a pachniał jak ogród
w pełnym „Pajac” - pomyślał kapitan. Przez dziesięć lat nienagannej służby
y Apeninów
Bel]i
me strzeIał do niczeg0
dzików
P
tym uśmiechem. xl much na
styni Danakil, gdy powąchasz wielbłądzie łajno wokół Chaldi.” Kapitan otworzył szerokie drzwi stosunkowo chłodnego budynku ad-
nistracyjnego.
- Bardzo proszę tędy, panie pułkowniku. Generał De Bono opuścił lornetkę, przez którą z niepokojem lustrował
^ ^
z ^
, by powitać nowo przybyłego.
- Caro - uśmiechnął się, idąc z otwartymi ramionami po ręcznie ibionych płytkach posadzki.-Mój drogi hrabio, jak miło, że pan przyszedł. Aldo Belli przystanął na progu i uniósł rękę w faszystowskim po-
_ Ni d dość
strapiony. w słuzbie
ojczyzny! - Hrabia był
ruszony własnymi słowami. Musi zapamiętać to zdanie. Może mu się
JCZ& Drzvda^
_ Tak
generał. - Jestem przeko-
więc inaczej ustawić się do zdjęcia. Aldo Belli uniósł dumnie głowę. irnistych krzewów i barbarzyńców.
się; y, ze wszyscy czujemy to samo.
- Generale, jestem na pańskie rozkazy.
- Dziękuję, caro mio. Może jednak najpierw kieliszeczek madery? Generał robił sobie wyrzuty, że posyła hrabiego na Danakil.
Było bardzo gorąco, a co musi się dziać na pustyni? Dlaczego wybrał człowieka z takimi wpływami politycznymi?
- Mam nadzieję, że zdążył pan obejrzeć nową inscenizację Traviaty?
- W rzeczy samej, generale. Miałem szczęście towarzyszyć Duce na premierze. - Hrabia odprężył się nieco, uśmiechając się promiennie.
Generał z westchnieniem nalał wina.
- Ha! Cywilizowane życie... Jakże za nim tęsknię.
Było już późne popołudnie, gdy De Bono odważył się poruszyć właściwy temat rozmowy.
- Oaza Chaldi! - powtórzył przerażony hrabia. Podniósł się, przewracając kieliszek z maderą i zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju.
- Raczej śmierć niż hańba! - zawołał.
- Mam nadzieję, że nie będzie tak źle - mruknął generał. - Oczekuję od pana tylko zajęcia pozycji przy ujęciu wody.
Hrabia zdawał się nie słyszeć słów dowódcy. Szlachetne oczy lśniły ciemnym blaskiem.
- Jestem wielce zobowiązany za danie mi okazji wykazania się odwagą. Może pan na mnie liczyć aż do śmierci. - Hrabia zastanowił się i zapytał: Czy wesprze pan mój wyjazd artylerią i lotnictwem?
- To nie będzie konieczne, caro - powiedział łagodnie generał. Przemowa o śmierci i honorze zaniepokoiła go. - Nie sądzę, żeby napotkał pan jakiś opór.
- A jeśli jednak? - naciskał hrabia. Generał klepnął go pojednawczo po ramieniu.
- Ma pan radio, caro. Proszę informować mnie, jeśli będzie pan potrzebował pomocy.
Hrabia zamyślił się, ale widocznie zaakceptował argumenty generała. Jeszcze raz patriotyczny zapał rozjaśnił jego oczy.
- Zwyciężymy! - zawołał.
- Mam taką nadzieję caro.
Niespodziewanie hrabia odwrócił się, podszedł do drzwi. Otworzył i zawołał:
- Gino!
Niski czarnowłosy sierżant wbiegł do pokoju, gorączkowo przygotowując wiszący na szyi aparat.
- Czy pan generał zechce pozować do zdjęcia? - zapytał Aldo Belli, prowadząc dowódcę do okna. - Tu jest lepsze światło. - Ukośne promienie zachodzącego słońca zalały wnętrze gabinetu. Hrabia złapał De Bona za rękę.
- Proszę trochę bliżej. Generale, zasłania pan hrabiego. Wspaniale… Wyżej głowa, panie hrabio Bello! - zawołał Gino, rzetelnie rejestrując obawy na twarzy generała.
***
Major dowodzący batalionem czarnych koszul „Afryka” był twardym zawodowym żołnierzem z trzydziestokilkuletnim doświadczeniem, weteranem spod Vittorio Veneto i Camoretto, gdzie dowodził na polu bitwy.
Jako człowiek waleczny z niesmakiem przyjął przeniesienie z zasłużonego regimentu w regularnej amii do bandy milicji. Protestował energicznie u swoich przełożonych, ale rozkaz przyszedł z góry, z dowództwa dywizji. Generał był przyjacielem hrabiego Aldo Belliego i jego dłużnikiem. Łączyła ich serdeczna przyjaźń, więc zdecydował, że pułkownikowi potrzeba rady i opieki prawdziwego żołnierza. Major Castelani był jednym z najbardziej niesubordynowanych żołnierzy w armii włoskiej. Gdy został przeniesiony, pogodził się z losem i zabrał się do spełniania nowych obowiązków. Chłostą i brutalnością zaprowadził w pułku porządek.
Był to potężny mężczyzna z krótko obciętymi, siwymi włosami i twarzą spaloną słońcem wielu pól bitewnych. Poruszał się, kołysząc biodrami niczym marynarz lub kawalerzysta, a jego głos niósł się na dwa kilometry.
Dzięki majorowi batalion był gotów do drogi godzinę przed świtem, sześciuset dziewięćdziesięciu żołnierzy uformowało kolumnę na głównej ulicy Asmary. Ciężarówki wypełnione były milczącymi ludźmi, którzy, otuleni płaszczami, drżeli w porannym chłodzie. Motocykliści otaczali świeżo wypucowany samochód z szarymi proporcami i szoferem siedzącym smętnie za kierownicą. Niepewność i obawa opanowały zgromadzonych żołnierzy.
W batalionie krążyła plotka, że został on wybrany do jakiejś desperackiej, ryzykownej misji. Poprzedniego wieczora sierżant z kasyna był świadkiem, jak pułkownik wznosił toasty z bojowym zawołaniem regimentu: „Raczej śmierć niż hańba”, co mogło brzmieć całkiem nieźle z żołądkiem pełnym cianti, ale nie o piątej rano, po śniadaniu złożonym z czarnego chleba i słabej kawy.
Batalion był w kiepskim nastroju, kiedy wzeszło słońce, zmuszając żołnierzy do zrzucenia płaszczy.
Słońce wspięło się na lśniący błękit nieba, a ludzie wciąż czekali cierpliwie jak woły w zaprzęgu. Ktoś zauważył, że wojna to dziewięćdziesiąt dziewięć procent nudy i jeden procent strachu. Trzeci batalion poznawał właśnie tę większą część.
Luigi Castelani krótko przed południem posłał następnego gońca do kwatery pułkownika i dowiedział się, że hrabia już wstał i kończy toaletę. Wkrótce dołączy do batalionu. Major zaklął szpetnie i rozkołysanym krokiem przeszedł wzdłuż kolumny, by uspokoić buntowniczy szmer, dobiegający z długiego na kilometr szeregu ciężarówek prażących się w południowym słońcu.
Aldo Belli pojawił się niczym wschodzące słońce, promienny i wspaniały, w towarzystwie dwóch kapitanów, poprzedzany przez żołnierza niosącego proporzec wojenny, który hrabia osobiście zaprojektował. Widniały na nim orły rzymskich legionów.
Dowódca pachniał wykwintną wodą kolońską. Gino wykonał kilka świetnych zdjęć hrabiego, który obejmował młodszych oficerów i poklepywał podoficerów. Dla zwykłych żołnierzy miał ojcowski uśmiech. Krocząc wzdłuż kolumny mówił o obowiązku i poświęceniu.
- Cóż za wspaniali żołnierze! - rzekł do majora. - Jestem głęboko wzruszony.
Luigi Castelani skrzywił się. Pułkownik często się wzruszał. Pobierał lekcje u najsławniejszych włoskich nauczycieli śpiewu, a jako młody chłopak poważnie myślał o karierze solisty operowego.
Aldo Belli zatrzymał się, rozłożył szeroko ramiona, podniósł głowę i zaśpiewał głębokim, dźwięcznym barytonem. Oficerowie posłusznie podchwycili żwawy refren La Giovinezzy, faszystowskiej pieśni marszowej.
Pułkownik szedł wzdłuż kolumny w blasku słońca, zatrzymując się gdy dobywał wyższych tonów. Unosił prawą rękę, koniuszkiem wskazującego palca lekko dotykając kciuka, podczas gdy druga ręka spoczywała na wysadzanym klejnotami sztylecie.
Pieśń umilkła i pułkownik krzyknął:
- Dość! Czas ruszać! Gdzie są mapy? - Jeden z młodszych oficerów podbiegł z mapnikiem.
- Panie pułkowniku - interweniował taktownie Castelani - droga jest oznakowana i mam dwóch krajowców za przewodników.
Hrabia zignorował go, czekając, aż mapy zostaną rozłożone na połyskującej masce rollsa.
- No tak. - Studiował je ze znawstwem, a potem spojrzał na dwóch kapitanów. - Stańcie tu - rozkazał. - Majorze Vito, pan tutaj. Surowy wyraz twarzy i nie patrzeć w aparat! - Dostojnym gestem wyciągnął rękę w kierunku Johannesburga, odległego o sześć tysięcy kilometrów na południe, i stał w tej pozie tak długo, aż Gino ją upamiętnił. Następnie wskoczył na tylne siedzenie rollsa i, stojąc wyprostowany, wskazał drogę prowadzącą na pustynię Danakil.
Luigi Castelani wziął ten gest za komendę do wymarszu. Ryknął i batalion ożywił się natychmiast. Żołnierze wdrapywali się do ciężarówek i zajmowali miejsca na długich ławach, każdy z setką nabojów w ładownicach i karabinem między kolanami.
Gdy sześciuset dziewięćdziesięciu ludzi tłoczyło się już w ciężarówkach, pułkownik jeszcze raz wysiadł z rollsa. Niefortunnym zbiegiem okoliczności samochód został zaparkowany tuż przed kasynem.
Była to instytucja utrzymywana przez rząd. Sprowadzano tu z Włoch młode damy na sześciomiesięczne kontrakty, by troszczyły się o cielesne potrzeby dziesiątków tysięcy lubieżnych młodzieńców. Tylko nieliczne z tych pań miały potem dość energii, by odnowić kontrakt, ale żadna nie uważała tego za konieczne. Wolały z pieniędzmi wrócić do Włoch, aby znaleźć tam mężów.
Kasyno zostało pokryte srebrzystym dachem z galwanizowanej blachy. Okapy i balkony budynku ozdobiono wymyślnymi ornamentami z kutego żelaza.
Dziewczęta, które zazwyczaj wstawały późnym popołudniem, zostały przedwcześnie obudzone krzykami i szczękiem broni. Pojawiły się na drugiej werandzie drugiego piętra, ubrane w jasne, delikatne koszulki. Zaraz też stanęły na wysokości zadania, chichocząc i posyłając całusy oficerom. Jedna z nich pomachała wesoło oszronioną butelką lacrima cristi, ulubionego napoju pułkownika.
Hrabia nagle zdał sobie sprawę, że śpiew pobudził jego pragnienie i głód.
- Strzemiennego - zaproponował żartobliwie, poklepując po ramieniu jednego ze swych kapitanów. Większa część sztabu chytrze udała się do budynku. Krótko po piątej jeden z młodszych oficerów, lekko pijany, wyjrzał z kasyna, by przekazać majorowi wiadomość od pułkownika.
- Wyruszamy jutro o świcie. Nieodwołalnie.
Batalion opuścił Asmarę następnego dnia o dziesiątej. Hrabia był w kiepskim nastroju. Poprzedniej nocy zabawa wymknęła się mu spod kontroli. Śpiewał aż do ochrypnięcia i wypił olbrzymie ilości lacrima cristi, zanim udał się na górę z dwiema dziewczynami.
Gino klęczał obok na siedzeniu rollsa, trzymając nad głową pułkownika parasol, a kierowca starał się unikać wybojów. Jednakże hrabia wciąż był blady, a na jego czole pojawiły się krople potu.
Sierżant chciał rozweselić swego pana. Nie lubił oglądać go w takim stanie i usiłował na nowo rozbudzić w nim bojowego ducha.
- Proszę pomyśleć, panie hrabio. Jako pierwsi z całej armii włoskiej zetrzemy się z wrogiem. Spotkamy spragnionych krwi barbarzyńców o rękach ociekających krwią.
Hrabia zastanowił się nad tym i poczuł, że robi mu się niedobrze. Nagle uświadomił sobie, że spośród trzystu sześćdziesięciu tysięcy ludzi, z których składają się włoskie siły ekspedycyjne, właśnie on, Aldo Belli, jest ostrzem włóczni wycelowanej w Etiopię. Przypomniał sobie przerażające opowieści, które słyszał od pobitych pod Aduą. Podobno Etiopczycy kastrowali swych jeńców. Poczuł, że zawartość cennego woreczka pomiędzy udami napiera z nagłą siłą, a czoło pokrywa się świeżym potem.
- Stop! - krzyknął do kierowcy. - Zatrzymaj się natychmiast. Trzy kilometry za miastem w kolumnie zapanował kompletny nieład.
Samochód dowódcy zajął teraz pozycję pomiędzy ciężarówkami, otoczony przez sześciu motocyklistów.
Minęło pół godziny, nim wojsko zostało ustawione w nowym szyku i jeszcze pół godziny, nim skierowało się na południowy zachód. Rozległe pustkowie sięgało zamglonego horyzontu rozpalonego nieba.
Hrabia Aldo Belli jechał wygodnie na skórzanym fotelu rollsa, zadowolony, że poprzedza go trzysta czterdzieści pięć par jąder, na których barbarzyńcy do woli mogą tępić swe noże.
Tego wieczora kolumna zatrzymała się na biwak pięćdziesiąt trzy kilometry od Asmary. Nawet hrabia nie mógł udawać, że to zbyt forsowny marsz dla zmotoryzowanej piechoty. Najistotniejsze było jednak, że korzystając z okazji pułkownik wysłał dwóch motocyklistów z depeszą do generała De Bona, w której zapewniał go o patriotyzmie, lojalności i bitewnej gotowości trzeciego batalionu. Motocykliści przywieźli z kasyna bloki lodu, posolone i opakowane w słomę.
Następnego ranka hrabia odzyskał dobre samopoczucie. Wstał o dziewiątej i zjadł na świeżym powietrzu obfite śniadanie w towarzystwie swych oficerów. Potem z tylnego siedzenia rollsa dał ręką znak do wymarszu. Wciąż jechał w środku kolumny. Nawet zgorzkniałemu majorowi wydawało się, że będzie to udany dzień.
Prawie niepostrzeżenie ustępowały trawy falujące pod kołami, a sina mgiełka znad gór zanikała stopniowo w gorejącym błękicie nieba. Zanurzali się powoli w krajobraz pustynny. Odstępy pomiędzy akacjami o płaskich koronach były coraz większe, a drzewa coraz bardziej karłowate, aż wreszcie zniknęły, a ich miejsce zajęły krzaki - szare, niskie i potwornie kolczaste. Wyschnięta i spękana ziemia usłana była kępami wielbłądziej trawy.
Monotonna kraina sprawiała wrażenie płaskiego talerza, a jej krańce jakby wznosiły się lekko na spotkanie nieba.
Na tym pustkowiu droga była jak ślad pazura jakiegoś drapieżcy w miękkiej, czerwonej glebie. Rolls grzązł w głębokich koleinach, a chmura czerwonego pyłu unosiła się w powietrzu długo po przejeździe kolumny.
Pułkownik nudził się. Nawet jemu wydawało się coraz bardziej oczywiste, że na pustyni nie czają się żadne wrogie hordy. Z tym większą siłą wracała mu odwaga.
- Jedź na czoło kolumny - poinstruował kierowcę.
Rolls popędził za prowadzącą konwój ciężarówką. Aldo Belli zasalutował radośnie, kiedy mijał nastroszonego i mruczącego coś pod nosem majora.
Kiedy Castelani dogonił hrabiego dwie godziny później, stał on na błyszczącej masce rollsa, patrząc przez lornetkę w stronę horyzontu. Z podniecenia przestępował z nogi na nogę i popędzał Gina, który wyciągał sportowego mannlichera. Kolba i łożysko karabinu zostały wykonane z drzewa orzechowego, a stal była inkrustowana dwudziestoczterokaratowym złotem. Wyryto tam sceny myśliwskie - polowanie na dzika i jelenia. Myśliwych na koniu i psy ścigające zwierzynę. Prawdziwe arcydzieło sztuki rusznikarskiej.
Nie opuszczając lornetki, Aldo Belli rozkazał Castelaniemu ustawić antenę i przesłać generałowi radosną i entuzjastyczną wiadomość o znacznych postępach w marszu. Batalion wkrótce opanuje wszystkie drogi prowadzące do wąwozu Sardi. Major ma tu rozłożyć obóz i zainstalować maszynę do lodu. W tym czasie pułkownik uda się na rekonesans w kierunku, gdzie właśnie czegoś intensywnie wypatrywał.
Grupa dużych, ciemnobrązowych zwierząt znajdowała się półtora kilometra od konwoju i posuwała się powoli. Ich kształty rozpływały się w rozpalonym powietrzu, ale zgrabne proste rogi widać było wyraźnie na tle nieba.
Gino ładował mannlichera, a hrabia zajął fotel obok kierowcy. Stanął, trzymając się przedniej szyby, oddał swoim oficerom faszystowski salut i rolls ruszył do przodu. Opuściwszy drogę, popędził pomiędzy ciernistymi zaroślami. Podskakiwał na wyboistym gruncie w pogoni za stadem.
Beisa ryx jest piękną pustynną antylopą. Stado liczyło osiem sztuk. Rzuciły się do ucieczki, zanim rolls zbliżył się na pięćset metrów.
Biegły lekko po nierównym terenie. Jasnobeżowa maść zlewała się z pastelowymi barwami pustyni. Długie czarne rogi sterczały dumnie jak sztandary wojskowe.
Samochód zbliżał się do stada. Hrabia histerycznymi okrzykami ponaglał kierowcę, nie zważając na to, że cierniste gałęzie rysują boki błękitnej maszyny. Polowanie było jedną z namiętności hrabiego. W jego posiadłościach specjalnie hodowano dziki i jelenie, a od czasu przyjazdu do Afryki Aldo Belli jeszcze nie polował. Antylopy biegły prowadzone przez dwa stare byki. Podskakiwały i opadały na ziemię niczym konie na biegunach. Samice i dwa młode samce podążały z tyłu.
Rycząca maszyna zrównała się z ostatnim zwierzęciem i pędziła równolegle w odległości dwudziestu metrów.
- Stój! - krzyknął hrabia i kierowca zahamował.
Samochód zarył się w ziemię, wznosząc tumany kurzu. Pułkownik wyskoczył przez otwarte drzwi i podrzucił mannlichera. Huknął strzał. Był nieco za wysoki. Drugi pocisk trafił zwierzę w grzbiet. Młoda antylopa przekoziołkowała i upadła.
- Naprzód! - wrzasnął hrabia, wskakując do rollsa. Silnik znowu zaryczał. Stado było już daleko z przodu, ale wóz nieubłaganie zmniejszał odległość, aż wreszcie zrównał się ze zwierzętami. Znów rozległ się wystrzał, a zaraz potem odgłos upadku ciężkiego ciała.
Jak w pogoni za lisem hrabia przemierzał pustynię, usłaną martwymi ciałami. Już tylko jeden samiec uciekał samotnie. Skręcał na zachód, w kierunku licznych rozpadlin.
Po kilku godzinach, gdy samochód przebył już wiele kilometrów, hrabia stracił cierpliwość. Zatrzymał rollsa i rozkazał ordynansowi stanąć na baczność, by jego ramię posłużyło jako oparcie dla mannlichera.
Wyczerpane zwierzę zwolniło. Biegło truchtem, ale nadal miało sześćset metrów przewagi. Dodatkowym utrudnieniem dla strzelca był wysoki busz i rozedrgane od żaru powietrze.
Huk wystrzału rozdarł ciszę, ale antylopa wciąż oddalała się truchtem. Hrabia zaklął głośno i wepchnął do magazynka nową łódkę z nabojami.
Zwierzę zdawało się być już poza zasięgiem strzału, ale następny pocisk, wycelowany w górę, spadł po długiej, łukowatej trajektorii. Antylopa przewróciła się i znikła w gąszczu.
Nim myśliwi znaleźli następny przejazd i sforsowali kolejny głęboki rów, uszkodzili tylny zderzak samochodu i wgnietli jedną z wielkich, srebrnych piast. Dotarli wreszcie do miejsca, gdzie leżała antylopa. Pozostawiając karabin na siedzeniu, podekscytowany hrabia wyskoczył w biegu.
- Zrób mi zdjęcie, jak zadaję coup de grace - zawołał Aldo Belli do Gina, wyjmując zdobioną berettę. Podbiegł do powalonego zwierzęcia.
Pocisk trafił antylopę w kręgosłup kilka centymetrów od miednicy, paraliżując zad. Krew wypływała z rany jasnym strumieniem.
W dramatycznej pozie hrabia wycelował między piękne rogi zwierzęcia, w pokrytą czekoladowymi pasami głowę. Gino klęczał w pobliżu, ustawiając aparat.
W tym momencie zwierzę dźwignęło się i wbiło udręczone spojrzenie w twarz hrabiego. Beisa jest jedną z najbardziej agresywnych afrykańskich antylop, potrafi nawet zabić dorosłego lwa swoimi długimi, ostrymi rogami. Ten stary samiec ważył ponad dwieście kilo.
Ranne zwierzę parsknęło. Hrabia, zapominając o pistolecie trzymanym w dłoni, odwrócił się i pomknął do rollsa. W ostatniej chwili wskoczył na tylne siedzenie i skulił się na podłodze, zakrywając głowę ramionami. Antylopa zaczęła demolować rogami boki samochodu.
Gino, który pozostał na zewnątrz, próbował zapaść się pod ziemię, lamentując żałośnie. Kierowca zgasił silnik i siedział nieruchomo. Za każdym razem, gdy antylopa uderzała w rollsa, rzucało go gwałtownie do przodu. Uderzając czołem o szybę, błagał:
- Niech go pan zastrzeli, panie pułkowniku. Niech pan zastrzeli tego potwora!
Jednakże hrabia wypiął zadek w niebo. Tylko ten jeden szczegół anatomiczny był widoczny ponad tylnym siedzeniem rollsa. Aldo Belli nie próbował nawet sięgnąć po broń.
Pocisk, który uszkodził kręgosłup zwierzęcia, wszedł głęboko, przebijając płuco. Gwałtowne wysiłki spowodowały rozerwanie głównej arterii. Strumień krwi trysnął z nozdrzy i antylopa upadła, jęcząc żałośnie. Kiedy nadeszła cisza, blady jak papier hrabia powoli uniósł głowę ponad poziom tylnych drzwi. Ujrzał martwą antylopę. Wtedy ostrożnie sięgnął po mannlichera, podniósł go powoli i posłał w nieruchome ciało serię kul. Ręce pułkownika trzęsły się tak mocno, że kilka kul chybiło i przeleciało niebezpiecznie blisko Gina, który jak kret wkopywał się pod ziemię.
Hrabia, zadowolony, że zwierzę nareszcie jest martwe, wysiadł i podszedł na uginających się nogach do pobliskiej kępy ciernistych krzewów, bo z lekka popuścił we wspaniałe jedwabne majtki z monogramem.
Chłodnym wieczorem lekko poobijany rolls powrócił do batalionu. Na masce i szerokich błotnikach wisiały myśliwskie trofea. Hrabia stał wyprostowany w pozie tryumfującego Nemroda, oddając honory witającym go żołnierzom.
Oczekiwała go radiowa wiadomość od De Bona. Nie była to reprymenda, generał nie posunąłby się tak daleko. Dowódca wyraził wdzięczność hrabiemu za jego wysiłki, pamięć i lojalne depesze, niemniej jednak byłby wielce zobowiązany, gdyby pułkownik znalazł jakiś sposób, żeby posuwać się szybciej.
Hrabia wysłał odpowiedź złożoną z pięciuset słów, kończąc: „Zwyciężymy!” i rozpoczął w towarzystwie swoich oficerów ucztę przy chłodzonym chianti. Pieczona wątróbka antylopy była wyborna.
Pozostawiając przy sterze swego pierwszego oficera, kapitan Papadopoulos spędził pięć ostatnich dni na grze w karty ze Swalesem. Gareth właśnie zasugerował, że warto zrobić przerwę, gdy kapitanowi przyszło do głowy, że w grze majora jest coś niecodziennego. Ciągle wygrywał, bo karta szła mu jak nikomu innemu.
Za przewóz pojazdów oraz czterech pasażerów Gareth i Jake mieli zapłacić dwieście pięćdziesiąt funtów. Kapitan właśnie przegrał taką kwotę. Swales uśmiechnął się do niego, gładząc złociste wąsy.
- Co byś powiedział, stary, gdybyśmy zrobili przerwę i wyszli na pokład rozprostować nogi?
Odzyskawszy pieniądze za przejazd, Anglik zrealizował zamierzony plan, a teraz z niepokojem myślał o sytuacji na pokładzie, gdzie Vicky i Jake zbyt mocno ugruntowywali swą przyjaźń. Za każdym razem, kiedy Gareth, zmuszony przez naturę, robił krótkie wycieczki na rufę, widział ich razem. Śmiali się serdecznie, a to już zły znak. Vicky stale miała nowe pomysły, pozostawiając ich wykonanie Jake’owi. Oferowała mu swoją pomoc, gdy regulował silniki i czynił ostatnie przygotowania do wyprawy przez pustynię. Czasem oboje siadali z Gregoriusem, który z wielkim poczuciem humoru udzielał im lekcji języka amharskiego dla początkujących. Gareth zastanawiał się, do czego jeszcze są zdolni.
Niemniej Swales był człowiekiem świadomym własnej wyższości i tego, co ma robić. Najpierw musiał odzyskać swoje pieniądze od Papadopoulosa. Uczyniwszy to, mógł znów zająć się Vicky.
- Bardzo przyjemnie nam się grało, Papa. - Podniósł się, upychając w kieszeniach zwitki brudnych banknotów. Drugą ręką zgarniał kupki monet.
Kapitan sięgnął między fałdy arabskiego stroju i wyciągnął nóż z ozdobnie rzeźbionym trzonkiem i groźnie zagiętym ostrzem. Zważył go lekko w dłoni i zimno spojrzał swym jedynym okiem na Swalesa.
- Rozdawaj - powiedział.
Gareth uśmiechnął się łagodnie i opadł z powrotem na krzesło. Podniósł karty i tasował je głośno. Nóż powrócił w zakamarki szaty Papadopoulosa, który przypatrywał się uważnie ruchom Anglika.
- Właściwie to bym jeszcze pograł - mruknął Swales. - Dopiero zacząłem się rozgrzewać.
Statek zmienił kurs, obchodząc Przylądek Guardafui. Przed nim znajdowała się wąska gardziel Zatoki Adeńskiej i ośmiusetkilometrowy szlak do Somalii Francuskiej.
Pierwszy oficer zszedł na dół i szepnął coś kapitanowi z widocznym lękiem.
- Co on mówi? - zainteresował się Gareth.
- Martwi się angielską blokadą.
- To tak jak ja - odparł Swales. - Nie powinniśmy wyjść na pokład? Poczuli wibrację wału korbowego. Pierwszy oficer prowadził statek pod żaglami i z włączonym silnikiem. Szybkość szkunera natychmiast wzrosła. Pędzili w stronę różowego nieba. Za wypiętrzonymi cumulusami zachodziło słońce.
Oficer wytyczył kurs, który miał doprowadzić statek na wody zatoki, pozostawiając Afrykę poza zasięgiem wzroku po lewej burcie, a Półwysep Arabski po prawej. „Hirondelle” osiągała przy korzystnym wietrze prędkość dwudziestu pięciu węzłów, więc następnej nocy powinni dotrzeć do celu. Kapitan posłał jednego z ludzi z lunetą na maszt, zastanawiając się, czego Anglicy bardziej szukają - młodych czarnych dziewcząt w łańcuchach czy karabinów maszynowych vickers w drewnianych skrzyniach. Doszedł do wniosku, że każdy z tych ładunków był trefny, i krzyknął do człowieka na maszcie, by wytężał wzrok.
Słońce zachodziło powoli, gasnąc przed dziobem, a wiatr wzmagał się, wprowadzając „Hirondelle” na wody zatoki.
Jake wydostał się z luku „Kaczuszki” i uśmiechnął się do Vicky, która siedziała na masce wozu, machając długimi nogami. Wiatr rozwiewał włosy dziewczyny, a słońce różowiło ramiona i policzki. Ciemne kręgi pod oczami i bladość zniknęły. Vicky wyglądała jak młoda, beztroska uczennica.
- To najlepsze dzieło mojego życia - powiedział Barton, ścierając z ramion czarny smar. - Chodzi tak wspaniale, że mógłbym na niej startować w Le Mans.
Kolana dziewczyny znajdowały się na wysokości oczu Jake’a. Spódnica podwinęła się wysoko. Serce zamarło Jake’owi, gdy spojrzał na zgrabne uda.
Vicky poczuła jego wzrok i zacisnęła kolana, ale na jej wargach pojawił się lekki uśmieszek. Swobodnie zeskoczyła na rozedrgany pokład. Jake podtrzymał ją muskularnym ramieniem, by nie upadła. Vicky zadowolona była z towarzystwa tak atrakcyjnego mężczyzny, jak również z tego, że Gareth spędził ostatnie pięć dni w kabinie kapitana.
Z uśmiechem spojrzała w górę. Jake był wysoki. Gęstwina ciemnych włosów, zachodzących na uszy, nadawała mu chłopięcy wygląd. Złudzenie to pryskało gdy bystry obserwator zauważył mocny zarys szczęki i delikatną siatkę zmarszczek rozchodzącą się od zewnętrznych kącików oczu.
Nagle Vicky zdała sobie sprawę, że Jake chce pochylić się i pocałować ją. Nie wiedziała, jak zareagować. Najmniejsza zachęta z jej strony doprowadzi do konfliktu między mężczyznami, co mogło poważnie zagrozić ekspedycji. Nie napisze wówczas reportażu, na którym tak bardzo jej zależało. W tym momencie po raz pierwszy spostrzegła, że usta Jake’a są duże i pełne, a wargi delikatnie ukształtowane. Jego policzki i podbródek pokryte były ciemnym, kilkudniowym zarostem. Ich dotyk byłby bardzo szorstki. Nagle zapragnęła to sprawdzić i lekko uniosła głowę, wiedząc, że Jake odczyta pożądanie w jej oczach.
Człowiek na maszcie zaskrzeczał jak przestraszona mewa i załoga „Hirondelle” wyległa na pokład. Pierwszy oficer odpowiedział wysokim okrzykiem, a jego brudna szata zatrzepotała na wietrze. Otworzył tak szeroko bezzębne usta, że Jake mógł dostrzec różową krtań.
- Co się dzieje? - spytała Vicky, ciągle opierając rękę na ramieniu Jake’a.
- Kłopoty - odpowiedział ponuro.
Odwrócili się, gdy drzwi kabiny kapitana otworzyły się z hukiem. Papadopoulos wyszedł pośpiesznie. Warkocz miał nastroszony jak ogon lwicy, a jedyne oko mrugało gwałtownie. Wciąż ściskał w dłoni karty.
- Jeszcze jedno rozdanie i wygrałbym! - krzyknął ze złością. Rzucił karty i chwycił oficera za szatę na piersi, wrzeszcząc prosto w jego otwarte usta.
Zaraz jednak puścił go i krzyknął coś po arabsku do człowieka na maszcie. Jake przetłumaczył jego słowa.
- Brytyjski niszczyciel „Dauntless”.
- Znasz arabski? - zdziwiła się Vicky. Barton uciszył ją ruchem ręki i tłumaczył dalej.
- Zobaczyli nas. Zmieniają kurs, żeby zagrodzić nam drogę. - Jake spojrzał szybko na słońce. Zmarszczki wokół jego oczu pogłębiły się, gdy słuchał gorączkowej dyskusji po arabsku, odbywającej się na rufie.
- Dobrze się bawicie? - zapytał Gareth. Uśmiechnął się złośliwie, widząc rękę Vicky na ramieniu Jake’a. Wyszedł na pokład cicho jak pantera.
Vicky cofnęła dłoń i natychmiast tego pożałowała. Nie była nic winna Swalesowi. Odpowiedziała wyzywająco na jego spojrzenie i odwróciła się w stronę Jake’a. Jednakże on gdzieś już znikł.
- Co się dzieje, Papa? - zawołał Gareth w stronę rufy.
- Twoja parszywa Royal Navy! - Kapitan pogroził pięścią w stronę północnego horyzontu. - To „Dauntless”. Ma bazę w Adenie, tropi handlarzy niewolników.
- Gdzie on jest? - zapytał major, a jego twarz natychmiast spoważniała.
- Zbliża się cholernie szybko, człowiek na maszcie obserwuje go. - Papadopoulos wykrzyczał do załogi serię rozkazów. Wszyscy momentalnie zjawili się na głównym pokładzie. Stanęli wokół „Priscilli-świnki”, kołyszącej się lekko na resorach, kiedy szkuner zanurzał się w fale.
- Co zamierzacie zrobić?! - krzyknął Gareth.
- Jeśli złapią mnie z bronią na pokładzie, będzie wielki kłopot - wyjaśnił Papadopoulos. - Nie ma broni, nie ma kłopotów.
Obserwował swoich ludzi, zwalniających liny zabezpieczające wielki, pomalowany na biało pojazd. - To samo robimy z niewolnikami. Skuci łańcuchami, idą natychmiast na dno.
- Dosyć tego! Zapłaciłem fortunę za przewóz tego ładunku.
- I gdzie ta forsa, majorze?! - krzyknął szyderczo Papadopoulos. - Ja mam puste kieszenie, a pan? - Kapitan odwrócił się, by ponaglić swoich ludzi.
Właz na wieżyczce „Priscilli-świnki” otworzył się nagle i wyłonił się z niego Jake Barton. Stał na wieżyczce, trzymając w rękach karabin maszynowy. Na piersi krzyżowały mu się taśmy z amunicją.
Wystrzelił serię pocisków smugowych tuż ponad głową kapitana. Grek rzucił się na pokład, wyjąc ze strachu, a jego załoga rozpierzchła się niczym stado przerażonych kur. Jake spoglądał na nich z uśmiechem ze swego stanowiska.
- Myślę, że powinniśmy się porozumieć, kapitanie. Nikt nie ma prawa dotknąć tych maszyn. Może pan ocalić swój statek, jeśli uciekniemy Anglikowi.
- Oni robią trzydzieści węzłów! - zaprotestował kapitan, wciąż leżąc twarzą w dół na deskach pokładu.
- Im dłużej gadasz, tym mniej zostaje ci czasu. Za dwadzieścia minut ściemni się. Zawróć i zmykaj.
Papadopoulos podniósł się niepewnie, mrugając szybko jedynym okiem i załamując ręce.
- Bądź łaskaw ruszyć tyłek - zaproponował uprzejmie Jake i wystrzelił kolejną serię, która zaskowyczała nad głową Greka.
Kapitan znów rozciągnął się na pokładzie i nakazał skierować „Hirondelle” na kurs umożliwiający ucieczkę brytyjskim okrętom.
Kiedy szkuner wziął nowy kurs, Jake zawołał do siebie Swalesa i podał mu karabin.
- Uważaj na tę bandę, kiedy będę pomagał Grekowi. Możecie też uszczelnić luki wozów.
- Skąd masz broń? Myślałem, że wszystkie karabiny są w skrzyniach.
- Lubię się zabezpieczyć - odpowiedział Jake. Gareth wyciągnął dwa cygara i podał jedno Bartonowi.
- Moje pełne uznanie - powiedział. - Zaczynam rozumieć, dlaczego wybrałem cię na partnera.
Jake wetknął cygaro do ust, wydmuchnął kłąb dymu i uśmiechnął się beztrosko.
- Jeżeli masz jakieś znajomości w Royal Navy, przygotuj się, żeby ich użyć.
Zajął miejsce w bocianim gnieździe na salingu głównego masztu. Kołysząc się niebezpiecznie, próbował dojrzeć przez lornetkę zbliżającą się szarą sylwetkę niszczyciela.
Chociaż okręt znajdował się zaledwie dziesięć mil od nich, jego kształt zaczął już ginąć w zapadającym zmierzchu. Morska bryza pokryła bezmiar wód drobnymi falami. Słońce za plecami Jake’a dotykało horyzontu, rzucając tajemniczy, niebieski cień.
Na okręcie zamigotała latarnia sygnalizacyjna. - Pytają, co to za statek - uśmiechnął się Barton, próbując odgadnąć, dlaczego ich szkuner wydał się podejrzany załodze niszczyciela.
Niszczyciel zasygnalizował:
- Zbliżcie się, albo będziemy strzelać!
- Przeklęci piraci! - mruknął z oburzeniem Jake. Podniósł dłonie do ust. - Spuścić żagle! - krzyknął.
Widział pobladłą twarz Greka, który powtórzył rozkaz. Pstrokata załoga wspinała się szybko po wantach.
Jake spojrzał na wrogi okręt. Ot taka drobina na bezbrzeżnym, ciemnym morzu. Dostrzegł złowrogi, czerwony błysk wystrzału z działa dziobowego. Dobrze to znał. Skóra ścierpła mu ze strachu, gdy pocisk wzbił się wysoko w mroczne niebo.
Barton słyszał, jak zbliża się i przelatuje nad ich głowami z narastającym furkotem. Wybuch nastąpił półtorej mili przed „Hirondelle”. Powierzchnia morza pokryła się pianą, lśniąc w ostatnich promieniach słońca jak różowy marmur.
Marynarze zastygli na rejach, sparaliżowani rykiem przelatującego pocisku. Po chwili znów zerwali się do szaleńczej pracy i żagle zniknęły tak szybko, jak dzika gęś składa skrzydła, siadając na powierzchni jeziora.
Jake szukał wzrokiem niszczyciela. Zastanawiał się, jak wróg zareaguje na zniknięcie żagli. Może uwierzy, że „Hirondelle” usłuchała polecenia? Może nie domyśli się, że statek posiada jeszcze dodatkowy napęd? Z pewnością zniknęli Anglikom z oczu, bo niskiego, ciemnego kadłuba nie rozjaśniała już piramida białych żagli.
Barton odczekał kilka minut, aż okręt wojenny przestał być widoczny, i rozkazał Grekowi skierować „Hirondelle” na dawny kurs tak, by uniknąć dziobowej baterii dział nieprzyjaciela.
Tropikalna noc spowijała zatokę mrokiem jak gruby, ciepły koc, upstrzony zimnymi, białymi gwiazdami. Barton wytężał wzrok, wpatrując się w nieprzeniknioną ciemność. Drżał z obawy, że kapitan niszczyciela może ich przechytrzyć. W każdej chwili spodziewał się ujrzeć stalowy kadłub wynurzający z ciemności, by zalać szkuner jasnymi promieniami reflektorów. Może za moment usłyszy stanowcze wezwanie do poddania się?
Z ulgą dostrzegł zimne snopy świateł daleko za nimi, tam gdzie opuścili żagle. A więc Anglicy nabrali się na tę sztuczkę. Uwierzyli, że „Hirondelle” stanęła czekając, aż się zbliżą.
Jake podniósł głowę i roześmiał się z ulgą. Po chwili zaczął wykrzykiwać na pokład nowe rozkazy. Zrobił jeszcze jeden zwrot, zmieniając kurs statku. „Hirondelle” płynęła teraz swoją drogą, podczas gdy okręt wojenny kręcił się tam i z powrotem po ciemnej zatoce, desperacko poszukując obcego statku długimi na milę wiązkami światła. Niekiedy wyłączał je i pędził przed siebie całą mocą maszyn, by zaskoczyć „Hirondelle”.
Kapitan niszczyciela był bliski sukcesu, ale Jake w porę spostrzegł falę odbitą od dziobu okrętu. Rozpaczliwie krzyknął do Greka, by maszynista zatrzymał silnik. Przyczaili się, cisi i niewidoczni, kiedy szary niszczyciel przemknął przed ich dziobem. Silnik angielskiego statku dudnił jak gigantyczny puls, aż wreszcie noc znowu pochłonęła wszystkie odgłosy. Jake spocił się z nerwów, ale osuszył go lodowaty, nocny wiatr, kiedy „Hirondelle” wróciła na kurs.
Dwie godziny później zobaczył światła niszczyciela daleko za rufą. Pulsowały jak letnia błyskawica. Potem świeciły już tylko gwiazdy.
O świcie przemarznięty do szpiku kości Jake przebiegł wzrokiem horyzont i kiedy upewnił się, że brak na nim śladów wrogiego okrętu, złożył lunetę, wydostał się z bocianiego gniazda i rozpoczął długą, powolną wędrówkę w dół.
Na pokładzie Papadopoulos powitał go jak brata. Ściskał Jake’a, dmuchając mu w twarz oddechem cuchnącym czosnkiem. Vicky otworzyła skrzynię z zapasami i wyciągnęła prymus. Po chwili przyniosła emaliowany kubek pełen parującej czarnej kawy, spoglądając na Bartona z uznaniem i uwielbieniem.
Gareth otworzył luk wieżyczki, z której przez całą noc komenderował załogą, mając pod ręką naładowanego vickersa, i upomniał się o swój przydział kawy. Wręczył Jake’owi cygaro i razem podeszli do relingu.
- Nie doceniałem cię - stwierdził. Osłaniając dłonią zapałkę, podał Jake’owi ogień. - Myślałem, że każdy taki drągal musi być głupi.
- Przeżyję to - odparł Jake.
Obaj mimo woli spojrzeli na pokład, gdzie Vicky wbijała jajka na patelnię, i zrozumieli się bez słów.
Obudziła ich krótko przed południem. Leżeli na kocach w cieniu jednego z wozów, próbując odespać ostatnią noc. Bez protestów podążyli za Vicky na dziób i przyjrzeli się wąskiej, jasnej linii wybrzeża. Fale przyboju pieniły się lekko, a rozpalona, niebieska tarcza nieba boleśnie raziła oczy.
Nie było wyraźnej granicy między ziemią a niebem. Mgiełka pyłu i żaru tworzyła rozmazaną linię, falując i drżąc jak lwia grzywa. Vicky stwierdziła, że chyba nigdy nie widziała równie niegościnnego krajobrazu. Zaczęła szukać słów, którymi opisze go dziesiątkom tysięcy swoich czytelników.
Podszedł do nich Gregorius. Zdjął już zachodni ubiór i włożył tradycyjną shammę oraz lekkie spodnie. Znów stał się Afrykaninem, a jego gładką, czekoladową twarz, okoloną ciemnymi, gęstymi lokami, rozjaśniał zapał powracającego wygnańca.
- Nie możecie dostrzec gór, bo mgła dziś zbyt gęsta - wyjaśnił - ale czasem o brzasku, kiedy powietrze jest zimne... - Spojrzał ku zachodowi z wyraźną tęsknotą.
Szkuner zbliżał się do brzegu, prześlizgując się ponad mieliznami, gdzie woda była przezroczysta jak w górskim strumieniu. Mogli zobaczyć każdy szczegół rafy znajdującej się dziesięć metrów niżej i oglądać ławice ryb, które poruszały się w kryształowej wodzie.
Papadopoulos ustawił „Hirondelle” tak, żeby podpłynąć do brzegu pod ostrym kątem. Stopniowo ukazywały się szczegóły wybrzeża, aż nareszcie wszyscy zobaczyli ciemnozłotą plażę, poprzecinaną cyplami i postrzępionymi skałami. Ponad nimi rozciągała się pustynia, pokryta karłowatymi krzewami i wielbłądzią trawą.
Przez godzinę płynęli równolegle do brzegu, oddaleni od niego o pół mili morskiej. Stali przy relingu zafascynowani. Tylko Jake opuścił ich na moment, by przygotować wyładunek, ale i on powrócił, kiedy nagle otworzyła się przed nimi wielka zatoka.
- Zatoka Łańcuchów - powiedział Gregorius. Nie mieli wątpliwości, skąd wzięła się ta nazwa. Pod skałami jednego z przylądków, osłonięte przed wiatrem i falami długim cyplem, widniały ruiny dawnego Mondi - portu niewolników. Znajdowały się wystarczająco blisko, by przybysze mogli wyobrazić sobie geometryczny porządek wąskich ulic i pozbawionych dachów budynków.
„Hirondelle” zarzuciła kotwicę i kołysała się lekko na fali. Jake zakończył przygotowania do wyładunku i podszedł do Swalesa, który wciąż stał przy burcie.
- Jeden z nas musi popłynąć na brzeg z liną.
- Losujmy - zaproponował Gareth i zanim Jake zdążył zaprotestować, trzymał już w dłoni srebrną monetę.
- Reszka! - powiedział zrezygnowany Barton.
- Masz pecha, stary. Kłaniaj się ode mnie rekinom. - Gareth uśmiechnął się, gładząc wąsy.
Jake balansował na niezgrabnej tratwie, opuszczanej na mocnych linach dźwigu pokładowego. Osiadła wreszcie na powierzchni morza, kręcąc się z wdziękiem hipopotama. Barton uśmiechnął się do Vicky, która z zainteresowaniem przypatrywała się jego poczynaniom.
- Jeżeli nie chcesz oślepnąć, olśniona moim bogactwem, lepiej zamknij oczy. - W pierwszej chwili nie zrozumiała, o co mu chodzi, ale gdy zaczął zdejmować koszulę i rozpinać spodnie, odwróciła się skromnie.
Z liną owiniętą wokół pasa Jake zanurzył się nago w morzu i popłynął w stronę brzegu. Ciekawość przeważyła i Vicky zaczęła zerkać ukradkiem za burtę.
„Jest coś dziecięcego i bezbronnego w nagim człowieku” - pomyślała, widząc pod wodą białe pośladki Jake’a. - Mogłabym napisać o tym cały artykuł. - Nagle zdała sobie sprawę, że Gareth obserwuje ją z drwiąco uniesionymi brwiami. Trzymał w ręku koniec liny ubezpieczającej Jake’a. Vicky zarumieniła się pod opalenizną i pobiegła sprawdzić, czy torba podróżna i maszyna do pisania zostały zapakowane do „Kaczuszki”.
Barton dotarł na płyciznę i brnął mozolnie do brzegu, by przymocować linę do jednego z kamiennych bloków. Pierwszy wehikuł stał już na drewnianych belkach i unosił się nad burtę.
Załoga z wprawą wykonywała swoje czynności. Pojazdy opuszczano kolejno na rozkołysaną tratwę. Ich koła pospiesznie zabezpieczano, a następnie ostrożnie holowano tratwę w kierunku brzegu. Gdy tylko osiadała na grząskim piasku, Jake zapalał silnik i po ułożonym przez Garetha pomoście zjeżdżał na plażę, parkując jak najdalej za linią przypływu. Wówczas tratwę odholowywano pod burtę szkunera po następny ładunek.
Chociaż pracowali tak szybko, jak tylko pozwalały na to względy bezpieczeństwa, dopiero późnym popołudniem ostatni ładunek beczek z paliwem i drewnianych skrzyń powędrował na plażę. Na szczycie sterty siedziała Vicky.
Gdy tratwa po raz ostatni oderwała się od burty statku, jego silniki zaczęły pracować. Papadopoulos wydał rozkaz podniesienia kotwicy.
Zanim Vicky zeskoczyła na piasek, „Hirondelle” manewrowała już w zatoce, stawiając żagle. Czwórka podróżnych stała na brzegu i obserwowała szkuner. Nikt nie pomachał na pożegnanie, ale wszyscy żałowali, że skończył się ten etap podróży. Śmierdzące więzienie z załogą piratów było ostatnią więzią z cywilizowanym światem.
„Hirondelle” minęła skały przylądków, złapała wiatr w żagle, pochyliła się lekko i odpłynęła, pozostawiając za sobą długi ślad na powierzchni morza.
Jake pierwszy przerwał ciszę.
- W porządku, moje dzieci. Rozbijemy obóz.
Wylądowali na otwartej plaży, pomiędzy zrujnowanym miastem i przylądkiem. Wieczorny wiatr niósł tumany pyłu.
Jake wybrał płytką kotlinkę zasłoniętą ruinami. Doprowadzili tam pojazdy, ustawiając je w czworobok wokół obozowiska.
Wiekowe budynki były przysypane piaskiem i porośnięte ciernistymi krzewami. Gdy Jake i Gregorius sprawdzali poziom paliwa i oleju w wehikułach, a Gareth szykował ognisko pod osłoną kamiennej ściany, Vicky powędrowała w stronę mrocznych ruin.
Nie zaszła daleko. Z rumowisk pozostałych po pożarze emanowała groza i ludzkie cierpienie. Od tamtego dnia minął prawie wiek. Skóra cierpła jej na plecach, gdy ostrożnie kroczyła wąską alejką prowadzącą na duży skwer.
Pewnie tu znajdował się targ niewolników. Wyobraziła sobie długie szeregi skutych łańcuchami istot ludzkich. Przejmująca atmosfera ich niedoli wciąż była tu wyczuwalna. Vicky zastanawiała się, czy potrafi przelać ją na papier i sprawić, żeby czytelnicy zrozumieli, jak niewiele się zmieniło. Ludzka zachłanność znów miała zakuć Afrykańczyków w łańcuchy. Jeszcze raz setki tysięcy istnień ludzkich pozna tę samą niedolę, która zrodziła to miasto. „Muszę o tym napisać - postanowiła - muszę uchwycić gniew i rozpacz, które teraz czuję, i przekazać je cywilizowanym narodom świata.”
Zwrócił jej uwagę cichy szelest. Spojrzała w dół i odskoczyła jak najdalej od długiego skorpiona, który miał szczypce jak homar i wysoko wygiętym ogonem celował w czubek jej buta. Zawróciła do obozowiska.
Zrobiło jej się zimno ze strachu, więc z ulgą usiadła przy ognisku z cierniowych gałęzi, płonącym pod zburzoną ścianą. Gareth podniósł wzrok, gdy klękała obok niego, wyciągając ręce do ognia.
- Właśnie zamierzałem cię szukać. Lepiej nie wałęsaj się sama.
- Potrafię zadbać o siebie - powiedziała szybko.
- Oczywiście - uśmiechnął się pojednawczo. - Czasem jesteś aż za bardzo samodzielna. - Wsunął rękę do kieszeni. - Znalazłem to w piasku, kiedy przygotowywałem miejsce pod ognisko.
W świetle ogniska błysnęła bransoletka w kształcie węża.
- Och, Gary! - Zważyła bransoletkę w dłoni. - Jest taka piękna. Czy to złoto?
- Myślę, że tak.
Założyła ją na przegub i podziwiała, obracając, by uchwycić blask światła.
„Żadna z nich nie oprze się podarkowi” - pomyślał leniwie Gareth, obserwując twarz Vicky w roztańczonym blasku płomieni.
- Należała do księżniczki znanej z urody i współczucia dla odrzuconych konkurentów - powiedział swobodnie - więc pomyślałem, że właśnie ty powinnaś ją mieć.
- Och! - westchnęła. - To dla mnie! - Pochyliła się do przodu, by wargami musnąć go w policzek, ale Gareth szybko się odwrócił i pocałował ją w usta. Przez moment próbowała go odepchnąć, ale po chwili zrezygnowała. Mimo wszystko była to cudowna bransoletka.
Jake i Gregorius studiowali w świetle lampy sztormowej dużą mapę rozłożoną na masce „Priscilli-świnki”. Gregorius szkicował marszrutę do źródeł rzeki Auasz, załamując ręce nad licznymi niedokładnościami i przeoczeniami topografów.
- Jeżeli spróbowałbyś kierować się tą mapą, mógłbyś mieć duże kłopoty. Jake podniósł głowę i zobaczył, że dwie sylwetki przy ognisku nachyliły się ku sobie. Poczuł, jak puls zaczyna bić mu szybciej, a krew uderza do głowy gorącym strumieniem.
- Napijmy się kawy - mruknął.
- Za chwileczkę - zaprotestował Gregorius. - Najpierw chciałbym pokazać ci, gdzie musimy przekroczyć piaski pustyni... - Pokazał na mapie trasę, nie zdając sobie sprawy z tego, że mówi sam do siebie. Jake odszedł, by przerwać scenę rozgrywającą się przy ognisku.
Vicky obudziła się o świcie, uświadamiając sobie, że wiatr ucichł. Gwizdał posępnie przez całą noc, pokrywając koc grubym, złotym pyłem, którego miała pełno we włosach i w ustach. Jeden z mężczyzn chrapał głośno, ale nie wiedziała który, bo wszyscy wyglądali jak długie, owinięte kocami tobołki. Zabrała torbę z kosmetykami, ręcznik oraz bieliznę na zmianę i wymknęła się z obozu. Wspięła się po wydmie i zbiegła w dół, na plażę.
Ranek był ciepły, a powierzchnia zatoki gładka jak płachta różowej satyny. Ciszy pustyni nie zakłócały ptaki ani zwierzęta, wiatr ani fale. Vicky poczuła, jak znikają lęki poprzedniego wieczoru.
Rozebrała się i po wilgotnym piasku, wygładzonym przez fale, poszła w stronę różowej wody. Wciągnęła brzuch, zaskoczona chłodem. Z rozkoszą zanurzyła się po szyję i zaczęła się myć.
Kiedy wyszła na brzeg, słońce wznosiło się już nad horyzontem. Pastelowe barwy brzasku ustąpiły miejsca surowemu blaskowi Afryki, do którego Vicky zaczynała się już przyzwyczajać.
Ubrała się szybko, zawinęła brudną bieliznę w ręcznik i rozczesując mokre włosy, wspięła się na wydmę. Na szczycie zatrzymała się gwałtownie, nie wyjmując grzebienia z gęstwiny włosów. Z westchnieniem spojrzała na zachód. Tak jak mówił Gregorius, chłodne powietrze i światło wschodzącego słońca tworzyły niezwykły efekt, skracając o setki kilometrów płaską pustynię. Góry rysowały się na niebie blisko jak ręką sięgnąć.
Ciemny, sinoniebieski masyw zmienił nagle barwy jak gigantyczny kameleon, złocąc się w słońcu i jednocześnie cofając się szybko. Rozpłynął się w świetle pustynnego dnia. Wtedy Vicky poczuła na twarzy duszny podmuch budzącego się wiatru.
Otrząsnęła się i pospieszyła do obozowiska. Jake uśmiechnął się do niej znad patelni pełnej fasoli i skwierczącego boczku.
- Śniadanie! - Nałożył porcję na talerz i podał go dziewczynie. - Chciałem jechać nocą, żeby uniknąć upału, ale ryzyko uszkodzenia pojazdów jest zbyt duże.
Vicky wzięła talerz i jadła śniadanie z wielkim apetytem, przerywając tylko na moment, żeby spojrzeć na Swalesa, który zbliżał się do ogniska świeżo ogolony, w czystej, rozpiętej pod szyją koszuli i tweedowych spodniach. Buty majora lśniły. Przygładził jasne wąsy i uniósł brwi, kiedy Jake wybuchnął śmiechem.
- O Jezu! Czyżbyśmy szli grać w golfa?
- Mój drogi - upomniał go uprzejmie Gareth, patrząc na spłowiałe ubranie Bartona, zniszczone buty i kraciastą koszulę z rozerwanym rękawem - twoje zachowanie jest nietaktowne. Nie musimy przebierać się za krajowców tylko dlatego, że jesteśmy w Afryce. - Przypomniał sobie o obecności Grega i uśmiechnął się do niego. - Bez urazy, muszę powiedzieć, że wyglądasz naprawdę wspaniale w tym stroju.
Gregorius, otulony w fałdy shammy, podniósł wzrok i odwzajemnił uśmiech.
- Wschód to wschód, zachód to zachód - powiedział.
- Stary Wordsworth z pewnością wiedział, co mówi - stwierdził Gareth i sięgnął łyżką do patelni.
Cztery groteskowo obładowane pojazdy w dwustumetrowych odstępach spełzły z wydm na szeroką równinę, gdzie wiatr szumiał nieustannie, ale nie przynosił żadnej ulgi we wciąż rosnącym upale.
Jake prowadził kolumnę na południe według kompasu. Próbowali ominąć rozległe, zdradzieckie solniska, przed którymi ostrzegał Gregorius.
Przez pierwsze dwie godziny miałka, żółta ziemia nie stwarzała podróżnym poważniejszych przeszkód, choć koła wielkich pojazdów zapadały się, co ograniczało ich prędkość poniżej piętnastu kilometrów na godzinę. Stare silniki pracowały ciężko na wolnych obrotach.
Potem grunt stwardniał, ale pojawiły się czarne kamienie leżące w naniesionym przez wiatr piasku. Najmniejsze były wielkości żołędzi, największe - strusich jaj. Tempo podróży spadło jeszcze bardziej, gdy wehikuły zaczęły podskakiwać na tej morderczej nawierzchni. Z czarnych skał emanował żar, więc jechali z szeroko otwartymi lukami. Wszyscy, nawet Vicky, rozebrali się do bielizny, ale ciągle spływali potem, który wysychał prawie natychmiast. Pancerz pojazdów, choć pokryty białą farbą, poparzyłby rękę, gdyby spróbować go dotknąć. Żar silników oraz smród rozgrzanego oleju i benzyny stał się nie do zniesienia, kiedy słońce doszło do zenitu.
Godzinę przed południem w „Priscilli-śwince” nie wytrzymał zawór bezpieczeństwa chłodnicy. Strumień pary strzelił wysoko w powietrze. Jake natychmiast wyłączył silnik. Rozebrany do pasa, błyszczący od potu, wspiął się na wieżyczkę. Osłaniając oczy dłonią, rozejrzał się po równinie. Nie widać było zamglonego horyzontu. Pozostałe pojazdy, pełznące daleko w tyle, wydawały się monstrualne i nierzeczywiste.
Zaczekał, aż zbliżą się, i zawołał:
- Stójcie! Nie możemy jechać dalej. Olej jest już rzadki jak woda i zatrzemy silniki. Musimy poczekać, aż trochę ostygną.
Z ulgą wydostali się z wieżyczek i wpełzli w cień maszyn. Leżeli dysząc jak psy. Jake przeszedł wzdłuż kolumny z pojemnikiem pełnym gorącej wody, pozwalając ludziom pić tyle, ile zdołali. Następnie opadł na koc obok Vicky.
- Za gorąco, żebym wracał do mojego wozu - wyjaśnił. Skinęła głową i zapięła jeden guzik rozchełstanej bluzy.
Jake zmoczył chustkę w puszce z wodą i podał dziewczynie. Otarła twarz i szyję, wzdychając z zadowolenia.
- Za gorąco, żeby spać - mruknęła. - Zabaw mnie, Jake.
- Teraz?! - spytał. Vicky roześmiała się.
- Powiedziałam, że za gorąco, by robić coś konkretnego. Porozmawiajmy.
- O czym?
- O tobie. Powiedz mi, z jakiej części Teksasu pochodzisz?
- Ze wszystkich. Mieszkaliśmy tam, gdzie ojciec znalazł pracę.
- Kim był?
- Pędził bydło i występował w rodeo.
- Zabawne zajęcia. Jake wzruszył ramionami.
- Wolałem maszyny od koni.
- A potem?
- Zaczęła się wojna i armia potrzebowała mechaników do prowadzenia czołgów.
- Dlaczego nie wróciłeś do domu po wojnie?
- Ojciec umarł. Przygniótł go wół. Nie warto było wracać po stare siodło i koc.
Przez chwilę milczeli. Ziemia dyszała gorącem.
- Opowiedz mi o swoich marzeniach, Jake.
- Marzeniach?
- Każdy czegoś pragnie.
Uśmiechnął się smutno.
- Miałem marzenie... pewną ideę. Silnik Bartona. Wszystko jest tutaj. - Klepnął się w czoło. - Potrzeba mi tylko pieniędzy, żeby go zbudować. Przez dziesięć lat próbowałem je uskładać. Kilka razy prawie mi się udało. Byłem już blisko celu.
- Za tę podróż dostaniesz mnóstwo forsy.
- Może. Zbyt wiele razy się zawiodłem, żeby teraz być czegokolwiek pewnym.
- Opowiedz mi o tym silniku.
- To model lekki i ekonomiczny. Mógłby napędzać wszystko: pompę wodną, tartak, motocykl i inne rzeczy. Potrzebny mi tylko mały warsztat, gdzieś na zachodzie, na przykład w Fort Worth. - Spojrzał na Vicky. - Czy cię nie zanudzam?
- Nie - zaprzeczyła szybko. - Słucham z przyjemnością. Mam nadzieję, że uda ci się.
- Dzięki. - Skinął głową.
Znów leżeli w ciszy, skąpani w falach żaru.
- A ty o czym marzysz? - zapytał w końcu. Roześmiała się lekko. - Powiedz mi - nalegał.
- Marzę o napisaniu książki. Powieści. Myślałam o niej całymi latami. Mam ją od dawna opracowaną w głowie. Muszę tylko znaleźć czas i miejsce, żeby przelać wszystko na papier... - Przerwała i roześmiała się znowu. - A poza tym, może zabrzmi to banalnie, myślę o dzieciach i domu. Podróżuję już zbyt długo.
- Rozumiem. To dobre marzenia - powiedział zamyślony. - Lepsze od moich.
Gareth usłyszał echo rozmowy i uniósł się na łokciu. Przez chwilę zastanawiał się, czy warto pokonać kilkanaście metrów rozpalonych słońcem kamieni, by dotrzeć do miejsca, w którym leżeli Vicky i Jake. Wymagało to jednak zbyt wielkiego wysiłku, więc major znów się położył.
Około piątej Jake pozwolił zapalić silniki. Napełniono zbiorniki z przytwierdzonych do maszyn beczek i wozy ponownie sformowały kolumnę. Trzęsąc się na wyboistej ziemi, posuwały się bardzo powoli.
Dwie godziny później równina usiana głazami skończyła się nagle. Za nią widniały rozległe, niskie wzgórza czerwonego piasku. Jake zwiększył szybkość i kolumna popędziła w stronę zachodzącego słońca, które wypełniło niebo refleksami purpury, różu i płonącego szkarłatu. Pustynny wiatr ucichł, a powietrze znieruchomiało, jakby zmęczone spiekotą. Każdy z pojazdów rzucał długi cień, wzbijając w powietrze tumany czerwonego kurzu.
Noc zapadła gwałtownie, niepokojąc tych, którzy znali tylko łagodne zmierzchy północnych krain. Jake oszacował, że pokonali w ciągu dnia niecałe trzydzieści kilometrów. Nie chciał zatrzymywać się teraz, kiedy osiągnęli niezłe tempo jazdy, a nocny chłód obniżał temperaturę silników i poprawiał nastroje kierowcom. Barton kierował się według konstelacji Oriona. Włączył światła i sprawdził, czy inni poszli za jego przykładem. Dawały dobrą widoczność na odległość stu metrów, wiec Jake miał dość czasu na wyminięcie ciernistych krzaków. Raz oślepił dużego, szarego zająca pustynnego. Jego oczy zapłonęły diamentowym blaskiem, zanim odwrócił się, uciekając długimi susami przed wozem. Długo nie mógł zejść ze ścieżki światła. Kluczył, kuląc uszy, aż wreszcie uskoczył nagle spod kół i zniknął w ciemnościach.
Barton chciał już zatrzymać się na kolację, gdy nagle piaszczyste wydmy zaczęły stopniowo znikać, a w świetle reflektorów ukazała się jasna przestrzeń idealnie gładkiego piachu, zachęcającego do jazdy jak tor wyścigowy.
Po raz pierwszy tego dnia Jake wrzucił wyższy bieg i pojazd skoczył z ochotą do przodu, lecz po stu metrach gruba i twarda skorupa solniska załamała się. Ciężki pojazd zapadł się po podwozie. Jake poleciał do przodu i boleśnie uderzył się w ramię o stalowy wizjer.
Silnik zawył na wysokich obrotach, nim Barton zdołał pozbierać się i wyłączyć zapłon. Wdrapał się na wieżyczkę i zasygnalizował podążającym za nim wozom, żeby się zatrzymały. W ponurym nastroju zeskoczył na ziemię, chcąc się przekonać, co się stało. Gareth przeszedł przez śnieżnobiałą powierzchnię i stanął obok, badając uszkodzenia.
„Niech tylko pozwoli sobie na jakiś dowcip” - pomyślał Jake ogarnięty złością, zaciskając pięści.
- Cygaro? - Gareth wyciągnął pudełko i gniew Jake’a natychmiast minął.
- Dobre miejsce na obóz - kontynuował Swales. - Rano pomyślimy, jak wyciągnąć wóz. - Klepnął Bartona po ramieniu. - Chodź, postawię ci ciepłe piwo.
- Myślałem, że powiesz coś innego... i będę musiał ci przyłożyć - odparł zaskoczony Jake.
- Sądzisz, że nie wiedziałem, na co masz ochotę?
Vicky obudziła się krótko po północy. Któryś z mężczyzn cicho pochrapywał. „Czy coś takiego może wpłynąć na wybór męża?” - pomyślała, wyobrażając sobie, jak spędzi wszystkie następne noce swego życia w zaciszu domowym.
Jednak to nie chrapanie ją obudziło. Może chłód? Temperatura na pustyni zmieniała się bardzo szybko. Vicky otuliła się kocem i znów ułożyła się do snu, kiedy rozległ się nieznany dźwięk. Poderwała się i usiadła napięta.
Był to przeciągły, wibrujący głos, zupełnie niepodobny do czegokolwiek, co dotychczas słyszała. Osiągnął już swe apogeum i nagle urwał się, przechodząc w serię odrażających pomruków. Był tak dziki i groźny, że zmroził ją dreszcz przerażenia. Chciała obudzić mężczyzn, ale bała się zwrócić na siebie uwagę. Siedziała więc nieruchomo z oczami rozszerzonymi ze strachu, czekając, aż głos rozlegnie się znowu.
- Wszystko w porządku, panno Camberwell. Jest wiele kilometrów stąd. Nie ma się czym przejmować.
Rozejrzała się i zobaczyła Gregoriusa otulonego w koc.
- Mój Boże, Greg, co to jest?
- Lew, panno Camberwell - wyjaśnił, wyraźnie zaskoczony, że nie rozpoznała tak pospolitego dźwięku.
- Lew? Tak ryczy lew? - Nie myślała, że głos wielkiego kota może brzmieć w ten sposób.
- Mój lud powiada, że nawet dzielny człowiek boi się lwa trzy razy. Pierwszy raz wtedy, gdy usłyszy jego ryk.
- Wierzę - wyszeptała. - Naprawdę wierzę. - Podniosła koc i podeszła do miejsca, gdzie spokojnie spali Jake i Gareth. Położyła się ostrożnie między nimi i poczuła się troszkę pewniej. Lew będzie miał teraz większy wybór. Wciąż jednak nie mogła zasnąć.
Hrabia Aldo Belli wrócił do namiotu z najszczerszym postanowieniem, że następnego ranka ruszy wprost do Chaldi. Wymówki generała dotknęły go. „Nic nie powstrzyma pochodu” - zdecydował, układając się do snu.
Obudził się w kompletnej ciemności. Wypite przy obiedzie chianti domagało się ujścia. Prości ludzie po prostu wstają z łóżka i załatwiają tę potrzebę. Inaczej było w wypadku hrabiego.
Leżąc na poduszkach, beknął głośno, wzbudzając gorączkową krzątaninę. Po chwili Gino przybiegł z latarką, owinięty w płaszcz z wielbłądziej sierści. Miał zmierzwione włosy i zaspane oczy. Za sierżantem biegł osobisty lokaj hrabiego oraz jego stajenny, wszyscy oszołomieni nagłym przebudzeniem pułkownika.
Hrabia określił swoje potrzeby fizjologiczne i cała grupa zebrała się troskliwie wokół łoża. Gino pomagał pułkownikowi wstać niczym inwalidzie. Lokaj trzymał szlafrok z pikowanego chińskiego jedwabiu w ogniste, szkarłatne smoki, potem ukląkł, by włożyć na stopy pana pantofle z cielęcej skóry. Adiutant natomiast pospieszył zbudzić osobistą straż hrabiego i ustawić ją na zewnątrz namiotu.
Aldo Belli wyszedł nareszcie i cała procesja, dobrze uzbrojona i oświetlona, pomaszerowała do latryny, wykopanej na osobisty użytek hrabiego. Gino wszedł pierwszy i sprawdził, czy w pokrytej strzechą chatce nie ma węży, skorpionów albo rozbójników. Gdy tylko zapewnił, że droga wolna, hrabia wkroczył do środka. Eskorta czekała w pogotowiu, z szacunkiem nasłuchując bogactwa dobiegających z latryny odgłosów. Nagle nieboskłonem wstrząsnął mrożący krew w żyłach ryk lwa.
Przerażony hrabia wyskoczył z latryny.
- Matko Boska! Cóż to jest?! - krzyknął.
Nikt nie potrafił mu odpowiedzieć. Wszyscy wzięli nogi za pas, więc hrabia także pomknął do obozu.
Tam, w jasno oświetlonym namiocie, otoczony przez pospiesznie zebranych ludzi, szybko doszedł do siebie. Jeden z oficerów zaproponował, by posłać po erytrejskiego przewodnika i zapytać o nocne hałasy, które postawiły na nogi cały batalion.
- Lew? - zapytał hrabia i powtórzył: - Lew? - Bezkształtny nocny lęk rozwiał się. Gdy pierwsze światło brzasku zajaśniało na wschodzie, w pułkowniku odezwał się instynkt myśliwego.
- Prawdopodobnie jakieś bestie żerują przy ciałach tych dwóch antylop, które zostawił pan na pustyni, panie hrabio - wyjaśnił tłumacz. - Przyciągnął je zapach krwi.
- Gino - warknął Aldo Belli - wyciągnij mannlichera i powiedz szoferowi, żeby natychmiast przyprowadził wóz pod namiot.
- Panie pułkowniku - zaprotestował major Castelani - batalion, zgodnie z pańskimi rozkazami, ma wyruszyć o świcie.
- Odwołane - burknął dowódca. Już wyobrażał sobie wspaniałą skórę rozesłaną przed jego biurkiem w stylu Ludwika XIV w zamkowej bibliotece. Łeb będzie spreparowany z szeroko otwartą paszczą, błyszczącymi białymi kłami i wściekle żółtymi szklanymi oczami. Obraz paszczy i kłów natychmiast skojarzył mu się z wstrząsającą potyczką z antylopą.
- Majorze - rozkazał hrabia - chcę, żeby towarzyszyło mi dwudziestu ludzi w ciężarówce, w pełnym rynsztunku bojowym, każdy ze stu nabojami w ładownicy. - Nie zamierzał ryzykować po raz drugi.
Dorosły, sześcioletni samiec pustynny był większy od lwów z puszczy. Miał dziewięćdziesiąt centymetrów w kłębie i ważył ponad dwieście kilo. Wieczorne słońce podkreślało czerwonawy połysk jego skóry i zamieniało grzywę w błyszczącą, złotą aureolę. Była długa i gęsta. Otaczała płaską, szeroką głowę zwierzęcia, sięgając daleko za łopatki. Zwisała tak nisko, że niemal dotykała ziemi.
Szedł sztywno z nisko opuszczoną głową, kołysząc nią ciężko przy każdym kroku. Sapaniu towarzyszył niski, groźny pomruk. Czasem lew zatrzymywał się i podnosił łeb, by warknąć z irytacją na brzęczącą chmarę much, wirującą wokół rany w jego boku. Potem lizał mały otwór, z którego ciekła nieustannie jasna, wodnista krew. Długi, szorstki język przesuwał się po miękkiej skórze. Ciągłe lizanie sprawiło, że skóra wokół rany wyglądała jak ogolona.
Pocisk z mannlichera trafił lwa, kiedy zwierzę zrywało się do ucieczki. Kula utkwiła pięć centymetrów za ostatnim żebrem. Uderzyła z siłą dziewięciu ton, powalając lwa. Pokryty miedzią pocisk, zakończony miękkim, rozpryskującym się ołowiem, przebił jelita i naruszył cztery duże żyły brzuszne. Kula przeszła blisko nerek, więc teraz, gdy lew zatrzymał się, by oddać zmieszany z krwią mocz, rozległ się ryk, który zabrzmiał jak werble w czasie egzekucji. Na koniec pocisk uderzył w kości miednicy i tam utkwił.
Po pierwszym szoku lew dźwignął ciało i zerwał się do chwiejnego biegu, próbując unikać ostrych gałęzi. Jeszcze tuzin pocisków wzniecił niedaleko obłoczki kurzu, jeden tak blisko, że chmara pyłu zasypała zwierzęciu oczy. Żadna kula go nie drasnęła.
W stadzie było siedem lwów. Stary, ciemno-grzywy samiec, dwie młode samice oraz trzy młode, niesforne kociaki.
Młodszy samiec jako jedyny przeżył długą kanonadę, ale przy każdym kroku czuł ściekającą po jego brzuchu krew. Ból paraliżował ruchy lwa, jednak pragnienie gnało go wciąż do przodu. Od rzeki Auasz dzieliło go jeszcze dwadzieścia kilometrów.
O brzasku „Priscilla-świnka” wciąż tkwiła zaryta aż po ramę w bagnie jasnej soli. Barton rozebrał się do pasa i niestrudzenie machał długą, obosieczną siekierą, podczas kiedy inni zbierali gałęzie i przenosili je przez śnieżną powierzchnię solniska, przeklinając zadrapania.
Jake pracował z furią, zły, że pojazd ugrzązł z jego winy. Zamierzał kopać choćby i cały dzień. Nie mógł się tłumaczyć, że to z powodu wyziewu spalin i skwaru nie dostrzegł zdradliwej, białej powierzchni, przed którą ostrzegał Gregorius. Barton zaczął godzinę przed świtem, dopóki żar nie był tak morderczy. Przy pojeździe leżał już wysoki stos pociętych gałęzi.
Gareth pomógł przyjacielowi zbudować mocny fundament z płaskich kamieni i grubych konarów pod komorą silnika wozu. Musieli czołgać się w pyle, żeby umocować wielki lewar pod przednimi kołami.
Gdy tylko koła uniosły się o parę centymetrów, Vicky i Gregorius zaczęli układać pod nimi twarde gałęzie. To samo należało zrobić z tyłu wozu.
Po południu „Priscilla-świnka” stanęła niepewnie na czterech stertach gałęzi, ale jej kadłub znajdował się już nad powierzchnią solniska.
- Co teraz? - zapytał Gareth. - Cofamy?
- Jeden obrót kół rozwali ten śmietnik i ugrzęźniemy znowu. - Jake chrząknął i wytarł pot zwiniętą koszulą. Spojrzał na Swalesa i poczuł złość, że po pięciogodzinnej harówce w pełnym słońcu ten człowiek ledwie trochę się spocił. Na jego ubraniu nie było śladów brudu, a fryzura wciąż prezentowała się nienagannie.
Pracując pod kierunkiem Jake’a, ułożyli pomost z gałęzi na skraju solniska. Miało to zamortyzować ciężar pojazdu i zapobiec ponownemu załamaniu się skorupy.
Wtedy Vicky, ostrożnie manewrując, podjechała „Kaczuszką”. Oba samochody pancerne połączono grubymi konopnymi linami.
Gareth zasiadł za kierownicą „Priscilli”, podczas gdy Jake i Gregorius uzbrojeni w grube żerdzie, starali się podważyć koła.
- Umiesz się modlić, Gary? - zapytał Jake.
- To nie jest moja mocna strona, stary.
- Dobrze, więc nie poddawaj się.
Jake dał znak Vicky, która skinęła głową i zniknęła w luku pojazdu. Stukot silnika narastał, a lina naprężyła się, kiedy „Kaczuszka” toczyła się wolno naprzód.
- Trzymaj koła prosto! - krzyknął Jake. Barton i Gregorius naparli całym ciężarem ciała na żerdzie, by przesunąć wehikuł na przygotowany pomost.
Wolno, ociężale, niezgrabny pojazd przetoczył się przez solnisko, aż wreszcie osiągnął twardy grunt. Rozległy się tryumfalne okrzyki.
Jake wyciągnął dwie butelki piwa ze schowka, ale ciepły płyn wystrzelił do góry syczącym strumieniem. Zaledwie zostało po łyku dla każdego.
- Czy możemy dotrzeć przed zmrokiem do dolnego biegu rzeki Auasz? - zapytał Jake.
Gregorius spojrzał na słońce.
- Jeśli nie będziemy tracić więcej czasu.
Według wskazań kompasu, omijając z daleka solnisko, kolumna ruszyła na zachód.
Wczesnym południem dotarli do piaszczystej pustyni z wydmami jak wieloryby, rzucającymi łagodne cienie w tajemnicze zagłębienia. Kolor piasku mienił się od ciemnej purpury do najdelikatniejszego różu i bieli. Był tak czysty i miękki, że wiatr wzbijał ze szczytów wydm długie jak dym pióropusze.
Zgodnie ze wskazówkami Gregoriusa skręcili na północ i w pół godziny znaleźli pasmo syderytu, tworzącego wąski trakt przez ruchome piaski pustyni. Tym skalnym mostem jechali wolno prawie dwadzieścia kilometrów.
Vicky pomyślała, że ich wędrówka przypomina ucieczkę Izraelitów przez Morze Czerwone. Wydmy wyglądały jak zastygłe fale, mogące w każdej chwili przysypać ludzi. Traciła nadzieję, czy kiedykolwiek zdoła opisać dzikie piękno tego wielobarwnego morza piasku.
Opuścili je w końcu i wjechali na suchą, rozległą sawannę etiopskich nizin. Prawdziwą pustynię mieli już za sobą i chociaż jechali przez jałową równinę, to jednak tu i ówdzie pojawiały się drzewa, a dywan wyschniętej trawy ścielił się w ciernistym gąszczu. Spłowiała na słońcu trawa błyszczała srebrem, jakby pokryta siwizną.
Najbardziej podnosił na duchu kontur dalekich gór. Szczyty widoczne na horyzoncie wabiły ich do siebie.
Cztery samochody pędziły po kruchej trawie, radośnie podskakując na nielicznych wybojach i rozjeżdżając kępy niskich krzaków.
W ostatnim przebłysku dnia, gdy Jake postanowił zatrzymać się na nocleg, ujrzeli stromy, usiany głazami wąwóz rzeki Auasz, płynącej kilkanaście metrów niżej. Wysiedli z pojazdów i stanęli na krawędzi jaru.
- Dwieście metrów stąd jest już Etiopia. Minęły dwa lata, odkąd ostatni raz stałem na ojczystej ziemi - powiedział Gregorius, a w jego oczach zalśniły ostatnie promienie światła. Opanował wzruszenie i wyjaśnił: - Rzeka ma źródła na wyżynie w pobliżu Addis Abeby i płynie wąwozem w kierunku nizin. Niedaleko stąd uchodzi do płytkiego mokradła. Następnie jej wody znikają w piaskach pustyni. Stoimy na terytorium francuskim, przed nami jest Etiopia, a tam, daleko na północy, włoska Erytrea.
- Jak daleko stąd do oazy Chaldi? - zapytał Gareth, myśląc o wyśnionym dzbanie złota.
- Może z sześćdziesiąt kilometrów.
- Jak przejedziemy przez rzekę? - mruknął Jake, patrząc w głębię wąwozu.
- W górze rzeki jest stary szlak wielbłądzi do Dżibuti - powiedział Gregorius. - Może będziemy musieli trochę zniwelować brzegi, ale chyba przejedziemy.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - odrzekł Gareth. - To byłaby długa droga do domu, gdybyśmy musieli teraz zawrócić.
Obraz wody, którą Vicky widziała w głębi wąwozu, prześladował ją przez całą noc. Śniły jej się spienione górskie potoki i wodospady, pokryte mchem głazy, zielone paprocie, rosnące wokół głębokich, zimnych sadzawek. Obudziła się zmęczona, z włosami zlepionymi potem. Na niebie pojawiały się już pierwsze zwiastuny brzasku.
Nie tylko ona nie spała. Cichutko weszła do swojego wozu po ręcznik i kosmetyczkę, ale gdy zeskoczyła na ziemię, usłyszała brzęk klucza i zobaczyła Jake’a zgarbionego nad silnikiem swego pojazdu.
Spróbowała wymknąć się, zanim Jake ją zauważy, ale on wyprostował się nagle.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał. - Słuchaj, Vicky, nie powinnaś wychodzić sama z obozu.
- Panie Barton, jestem tak brudna, że sama sobie śmierdzę. Nic i nikt nie powstrzyma mnie przed pójściem nad rzekę.
Jake zawahał się.
- Lepiej pójdę z tobą.
- To nie „Folies Bergere”, mój drogi - zaśmiała się Vicky.
Znał ją już wystarczająco dobrze, żeby nie dyskutować. Patrzył, jak schodzi stromym zboczem. Czuł niepokój, którego nie potrafił sobie racjonalnie wytłumaczyć.
Ziemia i luźne kamienie obsuwały się pod stopami Vicky. Ostrożnie szła w kierunku wody. Stanęła na wąskim skrawku lądu, obserwując świeże ślady zwierząt. Schodziła w dół ukośnie do zbocza po okrągłych, pięciopalczastych śladach, odciśniętych głęboko przez łapy jakiegoś zwierzęcia. Vicky nie patrzyła pod nogi, ale i tak nie potrafiłaby rozpoznać tropu. Nieśmiały odblask wody wabił ją jak latarnia.
Gdy doszła do dna wąwozu, spostrzegła, że rzeka prawie wyschła. Gorące sadzawki były bardzo płytkie i nieruchome.
Vicky zdjęła przepocone ubranie i weszła do wody, wzdychając z rozkoszą. Usiadła w głębokiej po pas wodzie. Czerpiąc ją rękami, zmywała z twarzy i piersi kurz pustyni.
Na brzegu wyciągnęła z torebki butelkę szamponu. Woda była tak miękka, że na jej głowie natychmiast utworzyła się gruba warstwa piany, spływając na szyję i nagie ramiona. Vicky spłukała mydło i owinęła ręcznik wokół głowy niczym turban. Następnie uklękła i zaczęła mydlić całe ciało, rozkoszując się zapachem piany. Robiło się coraz jaśniej. Niebawem wstaną również inni i zaczną przygotowywać się do drogi.
Weszła na czarną płaską skałę, wznoszącą się obok sadzawki, i stała przez moment nieruchomo, rozkoszując się podmuchem porannego wiatru. Nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. Odwróciła się szybko, zakrywając rękami piersi i łono.
Obserwowały ją dzikie, złote oczy z błyszczącymi czarnymi źrenicami.
Wielka bestia spoczywała na skalnym występie w połowie drogi do drugiego brzegu wąwozu. Przednie łapy podwinęła pod siebie. Od groźnego zwierzęcia bił śmiertelny chłód. Vicky nie wierzyła własnym oczom.
Nagle ciemna grzywa uniosła się powoli, ukazując imponujące kształty zwierzęcia. Ogon zaczął drgać z dokładnością metronomu.
Vicky zrozumiała, co widzi. Usłyszała w wyobraźni echo przerażającego dźwięku, który rozległ się pośród nocy. Krzyknęła.
Jake właśnie skończył regulację zapłonu swego wozu i zamknął pokrywę silnika. Wziął butelkę rozpuszczalnika, żeby usunąć z rąk ślady smaru. Gdy usłyszał krzyk, bez namysłu pobiegł po pomoc.
Wysoki i przenikliwy głos wyrażał śmiertelny strach. Serce Jake’a zabiło mocniej, a kiedy krzyk rozległ się znowu, jeszcze bardziej przeraźliwy, przeskoczył krawędź wąwozu i na złamanie karku zbiegł po stromym stoku.
W ciągu kilku sekund dotarł na miejsce.
Zobaczył nagą Vicky skuloną na skale. Przyciskała dłonie do ust. Jej szczupłe ciało fascynowało małymi, krągłymi pośladkami i długimi, zgrabnymi nogami.
- Vicky - krzyknął - co się stało?
Odwróciła się ku niemu. Piersi zakołysały się ciężko, krągłe i białe. Duże różowe sutki sterczały na chłodzie. Nawet w tym krytycznym momencie Jake nie mógł nie spojrzeć w dół, na gładki jak atłas brzuch i puszysty, ciemny trójkąt u jego podstawy. Dziewczyna rzuciła się w stronę wybawiciela ze śmiertelnie pobladłą twarzą i szeroko otwartymi oczami.
- Jake! - krzyczała. - O Boże, Jake! - Dopiero wówczas dostrzegł jakiś ruch za jej plecami.
Rana w ciągu nocy niemal sparaliżowała zad lwa. Nastąpił też wylew wewnętrzny do jamy brzusznej. Zwierzę poruszało się wolno. Nie miało siły we właściwy sobie sposób okazać gniewu na widok człowieka.
Dźwięk ludzkiego głosu przywołał jednak wspomnienie łowców, którzy zadali zwierzęciu ból. Gniew rozpalił się na nowo.
Wtedy pojawiła się kolejna dwunożna postać. Tyle hałasu i ruchu wystarczyło, żeby lew przezwyciężył odrętwienie. Podniósł się i zaryczał.
Jake podbiegł cztery kroki, by złapać Vicky. Próbowała zarzucić mu ramiona na szyję, ale uchylił się i chwycił dziewczynę za rękę, zaciskając mocno palce. Ból otrzeźwił Vicky całkowicie. Barton pchnął ją w stronę ścieżki na stoku.
- Uciekaj! - krzyknął. - Uciekaj! - Odwrócił się ku rannemu zwierzęciu, które wchodziło właśnie do koryta rzeki.
Jake zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma butelkę z rozpuszczalnikiem. Lew zbliżał się szybko, przepływając przez płytką stojącą wodę. Był tak blisko, że Jake mógł dostrzec wyraźnie sztywne, białe wąsy nad górną wargą zwierzęcia i usłyszeć jego oddech. Pozwolił mu się zbliżyć, gdyż ucieczka byłaby samobójstwem. W ostatnim momencie zamachnął się jak rzucający piłkę baseballista i rąbnął lwa butelką. Instynktownie posłużył się jedyną bronią, jaką miał pod ręką.
Trafił lwa w środek szerokiego czoła, kiedy zwierzę szykowało się właśnie do skoku.
Butelka eksplodowała błyszczącymi okruchami szkła. Strumień gryzącego płynu zalał lwu oczy, oślepiając go natychmiast. Zapach stężonego rozpuszczalnika osłabił węch, paraliżując cały system nerwowy lwa, który przewrócił się, rycząc z bólu. Leżał w płytkiej wodzie, przewracając się bezradnie na grzbiet.
Jake odskoczył, wykorzystując uzyskane sekundy przewagi. Podniósł oburącz kamień wielkości piłki futbolowej. Gdy balansował na skalnym występie, oślepiony lew wstał i zaczął zbliżać się powoli. Jake rzucił kamieniem niczym kulą armatnią. Uderzył lwa w kark, tam gdzie mokra grzywa kryła połączenie czaszki i kręgosłupa. Śmiertelnie ranna bestia przewróciła się na bok. Wpadła do wody, opierając łapy na skalnym występie.
Jake stał nad lwem, dysząc ciężko z wysiłku, potem pochylił się i dotknął palcem jasnych rzęs, które okalały otwarte złote oczy. Dotknięcie nie wywołało żadnej reakcji. Wiedział już, że zwierz jest martwy. Odwrócił się i spostrzegł, że Vicky nie posłuchała polecenia. Stała nieruchomo tam, gdzie Jake ją zostawił, naga i bezbronna. Podszedł do niej z szybko bijącym sercem. Szlochając rzuciła mu się w ramiona. Miał świadomość, że zrobiła to ze strachu, potem jednak pomyślał, że jeżeli mężczyzna ratuje dziewczynie życie, musi zostać potraktowany poważnie. Uśmiechnął się w duchu. W sytuacji zagrożenia jego zmysły wyostrzyły się. Smakował aromat perfumowanego mydła, zachwycony niepokojącą czystością szczupłego, silnego ciała. Skóra, której dotykał, była ciepła i gładka.
- Och, Jake - wyszeptała Vicky. Mogła należeć do niego teraz, na skalistym brzegu, obok stygnącego ciała lwa.
To przekonanie było tak mocne, że ręce Jake’a zaczęły poruszać się po jej ciele, które zareagowało natychmiast. Twarz Vicky zwróciła się ku Bartonowi. Usta zadrżały i Jake poczuł na wargach gorący oddech.
- Co się tam dzieje, do diabła? - usłyszeli głos Garetha, który stał wysoko nad nimi z karabinem lee enfield pod pachą.
Jake zasłonił Vicky swym ciałem i, by ją okryć, zdjął kurtkę. Bluza okazała się za duża, sięgała aż do ud i wisiała na ramionach jak na wieszaku. Vicky wciąż drżała niczym kociak w czasie śnieżycy.
- Nie martw się! - krzyknął Jake. - Nie zdążyłeś z pomocą, a teraz już nikogo nie potrzebujemy. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął dużą, lekko przybrudzoną chustkę. Vicky przyjęła ją z uśmiechem.
- Ubierz się, zanim wszyscy zlecą się, żeby ci pomagać - powiedział.
- Jake, nawet jeśli lew był ranny, to i tak dokonałeś największego czynu, o jakim kiedykolwiek słyszałem. Często polowałem, ale jeszcze nigdy nie zabiłem króla pustyni.
Barton roześmiał się i poklepał go po ramieniu.
- Następnego zostawię tobie - obiecał.
Gregorius był tak wstrząśnięty, że zaniemówił. W Etiopii za najwyższy akt męstwa uważano zabicie dorosłego lwa w pojedynkę. Wojownik, który tego dokonał, miał prawo nosić lwią grzywę, symbol powszechnego uznania. Człowiek, który zastrzeli lwa, jest poważany. Jeśli zabije go włócznią, będzie czczony. Gregorius nigdy jednak nie słyszał, by ktoś pokonał króla pustyni kamieniem i butelką z rozpuszczalnikiem.
Gregorius własnoręcznie ściągnął skórę, a gdy skończył, czarne sępy szybowały już w górze. Porzucił padlinę w łożysku rzeki i przeniósł wilgotną skórę do obozowiska, gdzie Jake szykował się do dalszej wędrówki. Barton lekceważąco odniósł się do swojego trofeum.
- Zyskasz wielki szacunek u mojego ludu, Jake. Gdziekolwiek się pojawisz, wszyscy będą cię podziwiać.
- To dobrze, Greg, ale teraz bądź uprzejmy ruszyć tyłek.
- Zrobię ci maskę wojenną z grzywy - nalegał młodzieniec, przywiązując zrolowaną skórę do wozu Jake’a. - Z rozczesanymi włosami będzie wyglądała bardzo okazale.
- To był piękny miesiąc miodowy - zauważył sucho Gareth - ale trzeba się stąd zbierać.
Gdy ruszyli w stronę pojazdów, Gregorius podszedł do Bartona i dyskretnie pokazał mu mosiężny pocisk, który wydobył z miednicy lwa. Jake zatrzymał się i obejrzał kulę dokładnie, obracając ją w dłoni.
- Dziewięć milimetrów albo dziewięć i trzy dziesiąte - powiedział. - To broń sportowa, a nie karabin używany przez wojsko.
- Wątpię, żeby Etiopczyk mógł mieć taką broń - powiedział z zadumą Gregorius. - To strzelba obcokrajowca.
- Nie ma potrzeby podnosić alarmu - powiedział Jake, oddając kulę. - Miejmy to jednak na uwadze.
Gregorius odezwał się nieśmiało:
@
Jechali przez trawiastą sawannę, wzdłuż krętego koryta rzeki Auasz, kierując się ku górom. Szczyty z każdą godziną rysowały się wyraźniej na tle nieba. Skaliste grzbiety i głębokie, porośnięte lasem wąwozy wyglądały jak tajemnicze ściany wznoszące się ku niebu.
Wkrótce natrafili na stary szlak karawan. Tu brzegi rzeki Auasz nie były już tak strome. Koryto zostało głęboko poorane przez ciężko objuczone zwierzęta. Liczne ścieżki po obu brzegach tworzyły w czerwonej ziemi głębokie bruzdy. Szlak omijał wielkie skalne rumowiska.
Trzej mężczyźni pracowali w promieniach słońca, machając łopatami. Czerwony pył osiadał na włosach i ciałach. Równali niepewny grunt, podważając głazy i pozwalając im toczyć się aż do łożyska rzeki. W nocy spali jak zabici, nie zwracając uwagi na ból mięśni.
Następnego ranka Jake obudził wszystkich, zanim dobrze się rozwidniło, i zapędził ich do roboty. Kopali i ubijali piasek, aż w końcu wyrównali jakoś brzegi.
Gareth miał prowadzić pierwszy pojazd. Stał w wieżyczce jak zawsze elegancki. Wyszczerzył zęby do Jake’a i zniknął w stalowym wnętrzu. Silnik ryknął i wóz ruszył, podskakując po świeżo naniesionej ziemi. Szarpał i trząsł się na skalistym dnie, a potem rozpoczął wspinaczkę na drugi brzeg.
Gdy koła zabuksowały zdradliwie, Jake i Gregorius podparli pojazd własnymi ciałami. Wehikuł ruszył wreszcie. Mozolnie piął się w górę po prawie pionowej skarpie. Tylna część zarzucała, lecz w końcu dotarł na szczyt. Gareth zmniejszył obroty i wyskoczył roześmiany.
- W porządku, teraz możemy wciągnąć pozostałe - rzekł i sięgnął po cygaro.
Kolejno sprowadzali wozy na dno wąwozu i przymocowywali je do wehikułu stojącego na drugim brzegu. Vicky siedziała przy kierownicy, Gareth ciągnął, a Jake i Gregorius równali grunt, by wywindować je na spaloną przez słońce ziemię Etiopii. Późnym popołudniem legli nareszcie, z trudem chwytając powietrze, w cieniu „Kaczuszki”. Odpoczywali przy naprędce zaparzonej herbacie.
- Na naszej drodze nie ma już żadnych przeszkód. Bez trudu dojedziemy do oazy - powiedział Gregorius. Uśmiechnął się, ukazując białe zęby. - Witajcie w Etiopii.
- Mówiąc między nami, drogi przyjacielu wolałbym siedzieć w barze Harry’ego na ulicy Daunou - odparł Gareth. - To właśnie zamierzam robić, gdy Toffee Sagud wręczy mi sakiewkę ze złotem.
Jake poderwał się nagle. Zobaczył coś poprzez drgające z gorąca powietrze. Pobiegł szybko do swojego wozu i po kilku sekundach wynurzył się z niego, trzymając lornetkę.
Inni powstali niepewnie, patrząc jak Barton podnosi lornetkę do oczu.
- Jeździec - powiedział.
- Ilu? - spytał Gareth.
- Tylko jeden. Pędzi prosto na nas. - Gareth złapał lee enfielda i wpakował do kieszeni garść nabojów.
Zobaczyli człowieka galopującego przez pustynię. W rozpalonym powietrzu jeździec zdawał się unosić nad ziemią, a potem znów opadał, osiągając niemal rozmiary słonia. Spoza tumanu kurzu zobaczyli jeźdźca wyraźnie dopiero wtedy, gdy pojawił się zupełnie blisko.
Gregorius pognał mu na spotkanie. Przybysz w imponującym stylu zatrzymał wielkiego, białego rumaka. Koń przysiadł, bijąc powietrze przednimi kopytami. Jeździec w rozwianej białej szacie zsunął się z konia w objęcia Gregoriusa. W ramionach młodzieńca wydawał się mały i delikatny. Okrzykom i śmiechom nie było końca.
A potem, spoglądając sobie w oczy, oboje podeszli do czekającej przy pojazdach grupy.
- Mój Boże, to dziewczyna! - powiedział Gareth, odkładając karabin. Patrzył zdumiony na szczupłą, ciemnooką nastolatkę. Jej skóra przypominała zakurzony jedwab. Dziewczyna uważnie przyglądała im się oczami o długich rzęsach.
- Niech wolno mi będzie przedstawić Sarę Sagud - rzekł Gregorius. - Jest moją kuzynką, najmłodszą córką wujka i niewątpliwie najpiękniejszą kobietą w Etiopii.
- Z całą pewnością - odezwał się Gareth. - Przepiękna.
Gregorius przedstawiał każdego uczestnika wyprawy z osobna, a dziewczyna uśmiechała się wdzięcznie. Pociągła, arystokratyczna twarz egipskiej księżniczki o delikatnych rysach Nefretete.
- Wiedziałam, że tylko w tym miejscu możecie przekroczyć Auasz, więc wyjechałam wam na spotkanie.
- Mówi po angielsku - podkreślił z dumą Gregorius. - Mój dziadek nalegał, żeby wszystkie dzieci i wnuki uczyły się tego języka. Jest wielkim miłośnikiem kultury angielskiej.
- Mówisz bardzo dobrze. - Vicky pogratulowała Sarze, chociaż w rzeczywistości jej angielski był zbyt przesadnie akcentowany. Dziewczyna odwróciła się do dziennikarki z uśmiechem.
- Uczyły mnie siostry z Zakonu Świętego Serca w Berbera - wyjaśniła. Przyjrzała się Vicky ze szczerym podziwem. - Pani jest bardzo piękna, panno Camberwell. Pani włosy mają kolor zimowej trawy na wyżynach. - Zwykle opanowana Vicky zarumieniła się. Teraz Sara zwróciła uwagę na opancerzone pojazdy. - One też są śliczne. Nikt nie mówi o niczym innym, odkąd dowiedzieliśmy się, że nadjeżdżają. - Założyła poły szaty za pasek obcisłych bryczesów i wskoczyła zwinnie na maskę „Kaczuszki”. - Zepchniemy Włochów z powrotem do morza! Nic nie powstrzyma naszych dzielnych wojowników i tych pięknych maszyn. - W teatralnym geście wymachując rękami, zwróciła się do Bartona i Swalesa. - Mam zaszczyt jako pierwsza w moim kraju złożyć wam podziękowania.
- Nie ma za co, moja droga - mruknął Gareth. - Cała przyjemność po naszej stronie, zapewniam panią. - Powstrzymał się od zapytania, czy przypadkiem jej ojciec nie zapomniał zabrać pieniędzy. Spytał bardziej dyplomatycznie: - Czy wasi ludzie oczekują nas w oazie?
- Dziadek przybył tam z moim ojcem i wujami. Jest z nim także straż przyboczna i wielu innych Harari wraz z kobietami i zwierzętami.
- To dopiero komitet powitalny! - westchnął Jake.
Podróżni rozłożyli obóz na brzegu Auasz pod szerokimi konarami drzew. Siedzieli do późna, rozmawiając przy ognisku, bezpieczni wewnątrz czworoboku uformowanego przez ciężkie stalowe pojazdy. W końcu rozmowy ucichły.
Vicky podniosła się.
- Krótki spacerek i do łóżka.
- Pójdę z panią. - Sara poderwała się. Jej fascynacja i podziw dla dziennikarki były coraz bardziej widoczne. Pobiegła za nią jak wierny psiak.
Daleko od obozu przykucnęły obok siebie pod niebem jaśniejącym spadającymi gwiazdami. Sara powiedziała z powagą:
- Jake i Gareth tak bardzo pożądają pani...
Vicky roześmiała się, zażenowana bezpośredniością dziewczyny.
- Och, daj spokój.
- Ależ tak, kiedy przechodzi pani obok nich, zachowują się jak dwa psy. Sztywnieją, jak gdyby obwąchiwali konkurenta. - Sara zachichotała, więc Vicky również musiała się uśmiechnąć. - Którego pani wybierze, panno Camberwell?
- Czy muszę wybierać?
- Nie może się pani kochać z oboma? Ja bym tak zrobiła.
- Ty?
- Oczywiście. Jak inaczej można stwierdzić, którego bardziej się lubi?
- To prawda - Vicky rozbawiona była logiką tej dziewczyny. „Całkiem niezły pomysł” - przyznała w duchu.
- Będę kochać się z dwudziestoma mężczyznami, zanim poślubię Gregoriusa. W ten sposób niczego nie przeoczę i nie będę żałować, kiedy się zestarzeję - oświadczyła Sara.
- Dlaczego właśnie dwudziestu, Saro? - Vicky starała się, żeby jej głos zabrzmiał poważnie. - Czemu nie dwudziestu trzech albo dwudziestu sześciu?
- To zbyt wielu - odparła skromnie dziewczyna. - Nie chciałabym, żeby ludzie uważali mnie za zepsutą kobietę. - Vicky nie mogła już powstrzymać śmiechu. - A pani z którym spróbuje najpierw?
- Wybierz za mnie.
- To trudne. Jeden jest bardzo silny i ma gorące serce, a drugi jest piękny i doświadczony. - Potrząsnęła głową i westchnęła. - To bardzo trudne. Nie, nie odważę się wybrać za panią. Mogę tylko życzyć wiele radości.
Mimo zmęczenia całodzienną jazdą, poruszona tą rozmową Vicky nie mogła zasnąć. Leżała niespokojnie pod kocem na twardej, spalonej ziemi, rozważając pomysł murzyńskiej dziewczyny. Nie spała jeszcze, kiedy Sara podniosła się z posłania i cicho jak duch podeszła do miejsca, gdzie leżał Gregorius. Dziewczyna zrzuciła już wierzchnią szatę i miała na sobie tylko obcisłe atłasowe spodnie, ozdobione srebrnym haftem. W świetle gwiazd szczupłe ciało błyszczało jak heban. Miała małe, sterczące piersi i wąską, kształtną kibić. Stanęła nad Gregoriusem, który poderwał się natychmiast. Wzięli koce i wymknęli się z obozowiska. Vicky, coraz bardziej zakłopotana, leżała, słuchając odgłosów pustyni. W pewnej chwili usłyszała w ciemności jakby cichy jęk. Mogło to być jednak tylko żałosne skomlenie szakala. Zanim para młodych Etiopczyków wróciła, Vicky już spała.
Wiadomość radiowa, którą Aldo Belli otrzymał od generała De Bona siódmego dnia po opuszczeniu Asmary, spowodowała, że hrabia wpadł we wściekłość.
- Ten człowiek zwraca się do mnie jak do podwładnego - powiedział swoim oficerom. Potrząsnął ze złością żółtym arkuszem i przeczytał zduszonym głosem: „Niniejszym rozkazuję panu...” - potrząsnął głową z szyderczym niedowierzaniem. - Żadnego „proszę, jeśli byłby pan uprzejmy”. - Zmiął depeszę i rzucił ją pod ścianę namiotu.
Zaczął chodzić tam i z powrotem, jedną rękę opierając na kolbie pistoletu, a drugą na sztylecie.
- Wydaje się nie rozumieć moich informacji. Będę musiał omówić moją taktykę osobiście.
Myślał o tym z entuzjazmem. Trudy powrotu do Asmary byłoby łatwo znieść dzięki cudownej tapicerce i zawieszeniu samochodu skonstruowanego przez panów Rollsa i Royce’a. Hrabia tęsknił za urokami miasta. Marmurowa łazienka, chłodne pokoje z wysokimi sufitami i wentylatorami, najświeższe gazety z Rzymu, towarzystwo drogich i miłych dziewcząt z kasyna - wszystko to stało się nagle nadzwyczaj atrakcyjne. Co więcej, miałby sposobność nadzorować preparowanie i pakowanie trofeów myśliwskich, które zdobył podczas tej wyprawy. Niepokoił się, czy należycie obchodzono się ze skórami lwów i czy liczne dziury po kulach zostały właściwie załatane. Chętnie też przypomni generałowi o swoim pochodzeniu, wychowaniu i koneksjach.
- Gino! - krzyknął nagle.
Sierżant wpadł do namiotu, odruchowo ustawiając aparat fotograficzny.
- Nie teraz! Wracamy do Asmary na naradę z generałem. Uprzedź mojego kierowcę.
Dwadzieścia cztery godziny później Aldo Belli powrócił z Asmary w podłym nastroju. Rozmowa z generałem była najbardziej upokarzającym epizodem w życiu hrabiego. Nie wierzył w pogróżki generała, który chciał odebrać mu dowództwo i odesłać w niesławie do Rzymu, dopóki nie zaczął on dyktować rozkazu swemu głupkowatemu adiutantowi, kapitanowi Crespiemu.
Dymisja wciąż groziła hrabiemu. Miał tylko dwanaście godzin, żeby zająć oazę Chaldi. W przeciwnym razie wsiądzie na pokład wojskowego transportowca „Garibaldi”, który wypływa za pięć dni z Massau do Neapolu. Zarezerwowano tam z polecenia generała kabinę drugiej klasy.
Aldo Belli wysłał długą depeszę do Mussoliniego, opisując w kwiecisty sposób okropne zachowanie De Bona. Urażony powrócił do swojego batalionu, nieświadom tego, że generał, oczekując tej depeszy, przechwycił ją i zniszczył.
Major Castelani nie potraktował rozkazu o wymarszu zbyt poważnie, oczekując w każdej chwili jego odwołania. Z niedowierzaniem wsiadł do prowadzącej konwój ciężarówki, by pokonać ostatnie kilometry drogi do oazy Chaldi.
Ulewne deszcze spływały z wyżyn kaskadami strumieni na rozległy etiopski masyw, rozlewając się po równinach. Ta masa wody znalazła w końcu ujście w wielkich sudańskich bagnach, a stamtąd dostała się do rzeki Nil, płynącej na północ, przez Egipt, do Morza Śródziemnego.
Część wód popłynęła ślepymi rzekami, takimi jak Auasz, albo wsiąkała bez śladu w piaski pustyni.
Nieprzepuszczalny pokład łupków, ciągnący się od podnóża gór płytką warstwą pod czerwoną ziemią równin, sprawiał jednak, że woda gromadziła się tam jakby w wąskim podziemnym zbiorniku. Bliżej gór płynęła głęboko, setki metrów pod powierzchnią ziemi. Pokład łupku wypychał wodę w górę, na głębokość dziesięciu metrów.
Przed tysiącami lat obszar ten był wielkim pastwiskiem dzikich zwierząt. Ci niestrudzeni poszukiwacze wody odkryli podziemne jezioro. Myśliwi już dawno wytępili stada słoni, ale ich studnie wciąż były czynne dzięki trudowi innych stworzeń - dzikich osłów, bawołów, wielbłądów i oczywiście, samych ludzi.
Obecnie na obszarze kilku kilometrów kwadratowych znajdowało się kilkanaście takich zbiorników. Po ich zboczach biegły wąskie, poorane ścieżki, stromo schodzące w dół. Światło słoneczne rzadko docierało do tafli wody.
Sama woda miała mlecznozielony kolor i przykry, metaliczny posmak. Pomimo to przez stulecia zapewniała egzystencję wszystkim stworzeniom. Również roślinność na tym obszarze, rozwijając system korzeni, czerpała życiodajną moc z głębokich wód i rosła tu bujniej niż gdziekolwiek na suchych, posępnych sawannach.
Za oazą znajdowała się wadi - kręta dolina o stromych zboczach, będąca w istocie hałdami zwartego, czerwonego laterytu. Przez wieki pasterze i myśliwi, odwiedzający oazę, szukali schronienia w grotach wydrążonych w ścianach pagórków, które wyglądały jak pszczele plastry.
Wokół zbiorników wody ludzie i zwierzęta zachowywali się tak, jakby zawarli rozejm. Rzadko bywał on naruszany. Pomiędzy szarozielonymi, ciernistymi drzewami kozły i wielbłądy pasły się razem z gazdami i antylopami, bawołami i wielkimi kudu.
Koło południa kolumna czterech pojazdów opancerzonych nadjechała od wschodu, a odgłos ich silników niósł się z daleka, sygnalizując oczekującemu tłumowi przybycie niezwykłych gości.
Jake jak zwykle prowadził, za nim podążała Vicky, następnie Gregorius z Sarą siedzącą na wieżyczce jego wozu. Biały rumak biegł za nimi na długiej wodzy. Na końcu jechał Gareth. Nagle Sara wrzasnęła głośno, przekrzykując warkot silników. Wskazała przed siebie na małą kotlinę, pełną zielonych krzewów i wyższych niż gdzie indziej drzew. Jake zatrzymał kolumnę i wspiął się na wieżyczkę.
Przyjrzał się okolicy przez lornetkę. Drgnął nagle, widząc mrowie pędzących na oślep postaci.
- Mój Boże - mruknął - muszą ich być całe setki. - Zaniepokoił się. Ci ludzie nie wyglądają na przyjaciół.
W tym momencie jego uwagę odwrócił tętent kopyt. To Sara przemknęła obok „Priscilli”. Jechała na oklep na białym rumaku. Jej szatę rozwiewał wiatr. Krzyczała głośno pędząc na spotkanie nadciągających jeźdźców. Jej zachowanie uspokoiło Jake’a. Dał sygnał, żeby jechać dalej.
Pierwsze szeregi pojawiły się szybko w obłokach kurzu. Jeźdźcy dosiadali wielbłądów i kudłatych koników. Dzicy mężczyźni o ciemnych twarzach, w luźnych, białych szatach, ponaglali swe wierzchowce niesamowitymi okrzykami, wywijając małymi tarczami z brązu i żelaza. Otoczyli zaniepokojonych kierowców zwartym kręgiem.
Większość wojowników miała brody. Niektórzy nosili dumnie wielkie pióropusze z lwich grzyw, oznajmiając światu swoje męstwo. Powiewały one groźnie, kiedy jeźdźcy przejeżdżali obok.
Ich broń zdumiała Garetha. Jako zawodowy handlarz rozpoznał dwadzieścia różnych typów i konstrukcji, z których każdy byłby kolekcjonerskim rarytasem. Zauważył długie, ładowane od lufy muszkiety tower z zabawnymi kurkami, pełny zestaw karabinów typu henry, które wyrzucają ciężkie, ołowiane pociski w obłokach czarnego dymu, oraz szeroki wybór mauzerów i schneiderów, lee-metfordów i innych przestarzałych modeli z fabryk połowy świata.
Mijając wozy, Etiopczycy strzelali w powietrze. Na wieczornym niebie pojawiły się długie smugi czarnego dymu, a huk muszkietów zlewał się z powitalnym pomrukiem.
Za pierwszą falą jeźdźców napłynęła następna, tym razem na mułach i osłach. Poruszała się znacznie wolniej, ale robiła tyle samo hałasu. Za nimi nadciągnął niezliczony tłum pieszych żołnierzy, kobiety i wrzeszczące dzieci, wreszcie tuziny żółtych kundli z nastroszonymi grzbietami.
Pierwszy szereg jeźdźców zawrócił, ciągle strzelając w powietrze, i popędził na oślep w stronę nadciągającego motłochu. Zakotłowało się od ludzi i zwierząt.
Jake zobaczył matkę z dzieckiem, padającą pod kopyta biegnącego wielbłąda. Niemowlę potoczyło się po piasku.
Sara pilnowała, by pojazdy miały wolny przejazd. Prowadziła kolumnę, jadąc tuż przed wozem Jake’a. Wymachiwała batem ze skóry hipopotama, by powstrzymać tłum. Wokół niej kręcili się dzicy jeźdźcy, wciąż strzelając w powietrze. Tuziny pieszych usiłowały wspiąć się na wozy.
Tłok zwiększał się coraz bardziej, aż podążając za Sarą, samochody wjechały powoli przez otaczający oazę las do płytkiego wadi.
Dalsza jazda wydawała się już niemożliwa. Łożysko rzeki zapchane było ludźmi, nawet na stromych brzegach panował taki tłok, że Etiopczycy, popychani przez napierających z tyłu rodaków, nie potrafiąc utrzymać równowagi, spadali na głowy stłoczonych na dole. Ich krzyki ginęły w ogólnym harmiderze.
Kierowcy wychylali bojaźliwie głowy z wieżyczek jak świstaki z norek. Machali do siebie rękami, nie mogąc porozumieć się w tym zgiełku.
Sara zeskoczyła z grzbietu rumaka na burtę „Priscilli” i zaczęła częstować kopniakami tych, którzy próbowali wdrapać się na pojazd. Bawiła się znakomicie. Jake zauważył w jej oczach żądzę walki, gdy, machając batem, wydawała zwycięskie okrzyki.
Chciał ją powstrzymać, ale zaraz zrezygnował z tego pomysłu - było to zbyt niebezpieczne. Gorączkowo zastanawiał się, jak zakończyć to gorące powitanie. Dopiero wówczas zwrócił uwagę na liczne wejścia do jaskiń, wydrążonych w ścianach wadi.
Z ciemnych otworów wyłaniali się ludzie ubrani w coś na kształt mundurów - bryczesy i workowate tuniki. Mężczyźni byli uzbrojeni. Na nogach mieli owijacze, a na głowach wąskie turbany. Kolb mauzerów używali zamiast kijów. Byli tak samo rozentuzjazmowani jak Sara, ale bardziej skutecznie uspokajali tłum.
- Gwardziści mojego dziadka - wyjaśniła Jake’owi zdyszana, ale szczęśliwa Sara. - Przepraszam, ale czasem moi ludzie zbytnio się podniecają.
- Tak - powiedział Jake - zauważyłem.
Kolbami karabinów strażnicy rozgonili zbiegowisko wokół czterech obładowanych pojazdów, a natężenie hałasu osiągnęło poziom niewielkiej lawiny. Czterej kierowcy zsunęli się ostrożnie na ziemię. Skupili w małej grupce na kawałku wolnego miejsca przed jaskiniami. Vicky Camberwell stanęła przezornie między Bartonem a Swalesem, za plecami Gregoriusa. Poczuła się jeszcze pewniej, kiedy Sara zjawiła się obok, chwytając ją za rękę.
- Proszę się nie obawiać - szepnęła. - Wszyscy jesteśmy waszymi przyjaciółmi.
- Wierzę ci, kochanie. - Vicky uśmiechnęła się, ściskając szczupłą, brązową dłoń. W tym momencie z jaskiń wyłoniła się niezwykła procesja, prowadzona przez czterech czarnych jak węgiel kapłanów koptyjskiego kościoła chrześcijańskiego, ubranych w jaskrawe szaty. Monotonnie śpiewali po amharsku, kołysząc kadzielnicami. Inni nieśli wykute z brązu krzyże.
Wtem pojawiła się postać tak wysoka i chuda, że wydawała się karykaturą ludzkich kształtów. Długa, rozwiana shamma w żółte i czerwone pasy luźno zwisała na wychudzonym ciele. Mężczyzna przypominał strusia o długich cienkich nogach, kiedy wolno kroczył przed siebie. Czarna głowa była zupełnie pozbawiona włosów, nawet brody i brwi.
Jego oczy były otoczone siecią głębokich zmarszczek. Usta miał kompletnie bezzębne, szerokie od ucha do ucha. Prawdziwy Matuzalem, gdyby nie młodzieńcza sprężystość kroku i blask czarnych, ptasich oczu. Gareth pomyślał, że ten mężczyzna nie może mieć więcej niż osiemdziesiąt lat.
Gregorius wyszedł naprzód i przyklęknął, by otrzymać od starca błogosławieństwo, podczas gdy Sara szeptem wyjaśniała pozostałym:
- To mój dziadek, Ras Golam. Nie mówi po angielsku, ale pochodzi z wielkiego rodu i jest potężnym wojownikiem, najdzielniejszym w całej Etiopii.
Ras ogarnął gości przyjaznym spojrzeniem. Zauważył Swalesa, który wyróżniał się czystym, schludnym ubiorem. Nim Gareth zdążył się uchylić, Murzyn uwięził go w uścisku. Cuchnął mocnym, krajowym tytoniem i dymem ogniska.
- How do you do?! - zawołał. Były to jedyne znane mu angielskie słowa.
- Mój dziadek jest wielkim miłośnikiem kultury angielskiej - wyjaśnił Gregorius, kiedy Gareth szamotał się w uścisku starca. - Wszystkich jego synów i wnuków posyłano do szkół angielskich.
- Te dystynkcje czynią go angielskim lordem - powiedziała z dumą Sara, wskazując pierś dziadka, na której widniały błyszczące paciorki i emaliowana gwiazda.
Zauważywszy ten gest, Ras uwolnił Swalesa i pozwolił gościom podziwiać pozostałe ozdoby na swojej piersi, między innymi rozetkę z trójbarwnego jedwabiu, pośrodku której widniała oprawiona miniaturka królowej Wiktorii.
- Imponujący gość, niezwykle imponujący - powiedział Gareth, poprawiając klapy marynarki.
- Kiedy mój dziadek był młody, oddał wielkie zasługi królowej i dlatego mianowano go angielskim lordem - wyjaśniała Sara. Przerwała, by wysłuchać słów dziadka i przełożyła je. - Wita was w Etiopii i mówi, że z dumą podejmuje tak dystyngowanego angielskiego dżentelmena. Słyszał od mojego ojca, że jesteście sławnymi wojownikami i nosicie medale za odwagę, przyznane przez królową...
- Właściwie to medal Jerzego V - wtrącił skromnie Gareth.
W tym momencie u wejścia do pieczar pojawił się Lij Mikhael Sagud.
- Mój ojciec uznaje tylko jednego angielskiego monarchę, drogi Swales - wyjaśnił cicho. - Nie ma sensu przypominać, że królowa już odeszła.
Uścisnął wszystkim dłonie, krótko przywitał Jake’a i Vicky, a następnie odwrócił się znów, by wysłuchać Rasa.
- Mój ojciec pyta, czy macie medale. Chciałby, żebyście je nosili podczas bitwy.
- Chwileczkę, przyjacielu! - sprzeciwił się Gareth, który nie miał zamiaru brać udziału w żadnej bitwie, ale Ras wydawał już rozkazy swojej straży.
Etiopczycy wspięli się na maski samochodów i zaczęli wyładowywać skrzynie z bronią i amunicją. Składali je na ścieżkach przed jaskinią, odpychając natrętną ciżbę.
Następnie podeszli kapłani, aby pobłogosławić pojazdy i broń, a Sara skorzystała z okazji, by odciągnąć Vicky i odprowadzić ją dyskretnie do jednej z jaskiń.
- Moje służące zaraz przyniosą wodę do kąpieli - szepnęła. - Musi być pani piękna w czasie uczty. Może wybierze pani któregoś z mężczyzn dzisiejszego wieczora?
Gdy zapadła noc, ludzie Rasa Golama zebrali się w korycie rzeki. Najwyżsi stopniem i umiejący się dobrze rozpychać zajmowali miejsca w centralnej pieczarze, podczas gdy inni siadali rzędem w dolinie. Oświetlały ją wysokie płomienie ognisk.
Ognie odbijały się w nocnym niebie słabą, pomarańczową poświatą, którą major Castelani dostrzegł dwadzieścia kilometrów od oazy.
Zatrzymał kolumnę i wspiął się na dach prowadzącej ją ciężarówki, aby przyjrzeć się temu zjawisku. Z początku nie był pewny, czy nie jest to odblask zachodzącego słońca, ale wkrótce zdał sobie sprawę, że nie ogląda zjawiska naturalnego.
Zeskoczył z dachu.
- Zaczekaj na mnie - warknął do kierowcy i szybkim krokiem ruszył na tyły kolumny wozów pokrytych plandekami, aż dotarł do samochodu hrabiego.
- Panie pułkowniku! - Castelani zasalutował nadętemu dowódcy, który spoczywał na tylnym siedzeniu rollsa z jedną ręką wsuniętą za połę munduru, niczym pobity Napoleon wracający spod Moskwy. Aldo Belli nie otrząsnął się jeszcze po ciosie, jaki generał zadał jego samouwielbieniu. Chwilowo nieobecny dla prostaków, nawet nie spojrzał na Castelaniego, który składał meldunek.
- Proszę robić to, co uważa pan za stosowne - mruknął bez zainteresowania. - Ważne jest tylko, abyśmy przejęli kontrolę nad oazą przed świtem. - Hrabia odwrócił głowę, zastanawiając się, czy Mussolini otrzymał już depeszę.
Castelani uważał, że w tych okolicznościach trzeba natychmiast zaciemnić kolumnę i postawić batalion w stan gotowości. Żadne światło nie mogło być widoczne. Oficer nakazał też bezwzględną ciszę. Kolumna posuwała się w niemal spacerowym tempie, a każdy kierowca został osobiście ostrzeżony, że silniki mają pracować na niskich obrotach. Zdenerwowani żołnierze trzymali w pogotowiu załadowaną broń.
Wreszcie erytrejscy przewodnicy wskazali Castelaniemu płytką, zalesioną kotlinę. Srebrny księżyc dawał dość światła, by Castelani mógł ogarnąć teren spojrzeniem doświadczonego żołnierza. W ciągu dziesięciu minut zaplanował, gdzie ustawić samochody i założyć główny obóz, jak rozmieścić karabiny maszynowe i moździerze, gdzie wykopać rowy strzeleckie. Pułkownik chrząknął przyzwalająco, nie okazując żadnego zainteresowania, więc major zaczął spokojnie wydawać rozkazy, realizując własne plany. Zmusił batalion do całonocnej pracy.
- A pierwszego, który upuści łopatę albo kichnie, uduszę jego własnymi flakami - ostrzegł, patrząc z niepokojem na niewyraźną poświatę wokół oazy.
W głównej jaskini powietrze było tak gorące i wilgotne, że otulało zebranych jak mokry, wełniany koc. W niepewnym świetle ognisk nie sposób było ogarnąć wzrokiem całego pomieszczenia o surowych, glinianych ścianach. Niespokojne sylwetki gości i służby przemykały w półmroku jak duchy. Co chwila w pobliżu rozlegały się ryki wołów, które cichły gwałtownie, kiedy rzeźnik opuszczał obosieczny miecz na kark ofiary. Głuchy odgłos spadającego ciała odbijał się echem od sklepienia groty. Okrzyki aprobaty witały upadek zwierzęcia, a tuzin pomocników obdzierał woły ze skóry, rąbał je na krwawe ochłapy i rzucał na wielkie misy z wypalonej gliny.
Służący chwiejnym krokiem wchodzili do jaskini, dźwigając naczynia wypełnione drgającym jeszcze mięsem. Goście, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, porywali krwawiące ochłapy. Chwytali je w zęby i odcinali kęsy nożami trzymanymi w ręce. Błyszczące ostrza migały tuż koło nosów, gorąca krew ściekała po brodach.
Każdy kęs popijano łykiem ognistego etiopskiego tej, robionego z dzikiego miodu, o kolorze złotego bursztynu i sile szarżującego buhaja.
Gareth Swales siedział pomiędzy starym Rasem i Lij Mikhaelem, na honorowym miejscu, podczas kiedy Jake i Vicky ucztowali o kilka miejsc dalej, wśród mniej znacznych osobistości. Obcokrajowcom zaproponowano, uwzględniając ich odmienny gust, zamiast surowego mięsa rozmaite potrawy z wołowiny, baraniny, kurczaków i dziczyzny, znane pod wspólną nazwą wat. Te pikantne, wyborne dania nakładane były na cienkie kroniki przaśnego chleba i zwijane na kształt cygar.
Lij Mikhael przestrzegł swych gości przed tej, proponując w zamian szampana bollinger, owiniętego w mokrą serwetkę, aby obniżyć jego temperaturę. Była tu również butelka haiga, london dry gin i duży wybór likierów - grand marnier, żółty i zielony chartreuse, dom benedictine i inne. Te trunki nie pasowały do pustyni. Przypominały jednak gościom, że gospodarz jest zamożniejszy od swych rodaków. W imieniu cesarza włada ogromnymi posiadłościami i decyduje o tysiącach istnień ludzkich.
Ras siedział na honorowym miejscu w masce wojennej z lwiej grzywy, zasłaniającej łysinę. Była to przerażająca, nadjedzona przez mole peruka. Minęło czterdzieści lat od dnia, w którym Ras uśmiercił lwa, więc skutki upływającego czasu musiały być widoczne.
Nagle starzec zaśmiał się głośno, zwijając na kształt hawańskiego cygara kromkę chleba obłożonego parującym mięsem, a potem wepchnął ociekający tłuszczem kąsek w usta zaskoczonego Swalesa.
- Musisz to przełknąć bez użycia rąk - wyjaśnił pospiesznie Lij Mikhael. - To ulubiona zabawa mojego ojca.
Anglikowi oczy wyszły na wierzch, a twarz nabrała karmazynowej barwy z braku powietrza i pod wpływem solidnej dawki sosu chili.
Ras, śliniąc się, pokrzykiwał radośnie i zachęcał gościa okrzykami: „How do you do?”
W końcu, z trudem chwytając powietrze, Gareth przełknął podane mu w osobliwy sposób danie. Ras ponownie objął gościa serdecznie, a Lij Mikhael napełnił jego kielich szampanem.
Gareth, który nie cierpiał być obiektem czyichkolwiek żartów, uwolnił się z objęć Rasa, odstawił kieliszek i skinieniem przywołał służącego. Z zakrwawionej tacy wybrał kawał surowej wołowiny, prawie tak gruby jak przegub i długi jak przedramię. Bez ostrzeżenia wepchnął jeden koniec w szeroko rozwarte bezzębne usta.
- Udław się, stary draniu! - krzyknął.
Ras patrzył na gościa przerażonymi, nabiegłymi krwią oczami. Nie mógł wydać z siebie głosu, bo długi czerwony ochłap zwisał mu z ust jak wielki, nabrzmiały jęzor. Wtem oczy starca rozbłysły. Z szeroko rozwartymi szczękami wyglądał niczym pyton połykający kozła. Dwa centymetry zniknęło już w jego ustach, więc uczynił wysiłek, by przełknąć następny kawałek. Gareth przyglądał się, jak wraz z kolejnymi ruchami szczęk ochłap wciąż maleje. W ciągu kilku sekund usta Rasa były puste. Złapał czarkę tej i wychylił ją. Połą shammy wytarł krew z brody, beknął jak eksplodujący gejzer, a potem piszcząc z radości, trzepnął Swalesa między łopatki, aż zadudniło. Zgodnie z tradycją etiopską byli teraz braćmi. Angielski arystokrata i sławny wojownik przyjęli nawzajem pokarm ze swoich rąk.
Gregorius Maryam przewidział, jakie powitanie zgotuje dziadek białym gościom. Wiedział, że narodowość i arystokratyczne pochodzenie Anglika przyćmią wszystkie inne fakty. Ponieważ jednak darzył Jake’a Bartona uczuciem bliskim uwielbienia, nie zamierzał pozwolić, aby jego bohater pozostał w cieniu. Cicho wyśliznął się z zatłoczonej groty, a kiedy powrócił, dźwigał sztywną skórę lwa, wysuszoną przez gorący wiatr pustyni.
Chociaż trzymał ją nad głową, ogon ciągnął się po ziemi z jednej strony, a nos z drugiej. Ras, wciąż obejmując Garetha, zasypał wnuka gradem pytań. Zerwał się na równe nogi, domagając się szczegółów. Gregorius odpowiadał z równym ożywieniem. Oczy mu błyszczały, kiedy gestami naśladował szarżę lwa, rzut butelką i zmiażdżenie czaszki zwierzęcia.
W zadymionej, mrocznej jaskini zaległa względna cisza, a biesiadnicy nadstawili uszu, by poznać szczegóły łowów. Ras skierował się tam, gdzie siedział Jake. Nie patrząc pod nogi, deptał po misach różnorakiego jadła i kopał dzbanki z tej. Doszedł do wysokiego Amerykanina i pomógł mu wstać.
- How do you do? - zapytał rozentuzjazmowany. Ze łzami w oczach podziwiał człowieka, który zabił lwa gołymi rękami. Czterdzieści lat temu Ras złamał cztery włócznie o szerokich grotach, zanim przebił serce lwa.
- Nigdy nie miałem się lepiej, przyjacielu - odparł zakłopotany Jake. Ras objął go gwałtownie i poprowadził do szczytu stołu.
Kopnął gniewnie w żebra jednego z młodszych synów, zmuszając go do zwolnienia miejsca po prawej stronie, gdzie usadowił Jake’a.
Barton spojrzał bezradnie w stronę Vicky, a Ras zaczął nakładać parujące mięso na pajdę białego chleba. Zrobił z tego cygaro wielkie niczym torpeda, którym mógłby odstraszyć wielki krążownik. Jake wziął głęboki wdech szeroko otworzył usta, kiedy Ras unosił smakowity kęs niczym kat topór.
- How do you do? - powiedział i z okrzykiem radości wepchnął Jake’owi jedzenie do gardła.
Pułkownik i wszyscy oficerowie trzeciego batalionu byli wyczerpani forsownym marszem. Kiedy dotarli do oazy Chaldi, zaniepokoili się, widząc jedynie namioty i prymitywne chaty. Dobrze, że majorowi pozwolono wykazać się własną inicjatywą.
Castelani ustawił wokół doliny dwanaście karabinów maszynowych, które obejmowały swoim zasięgiem całą oazę. Pod nimi wykopano rowy strzeleckie. Gniazda karabinów maszynowych umocniono workami z piaskiem.
Kompanie moździerzy major umieścił z tyłu, skąd mogły bezkarnie miotać pociski po całej dolinie.
Gdy ludzie pracowali, Castelani wytrwale krążył wokół umocnień, kontrolując rozmieszczanie metalowych znaków, dozorów, które pozwolą strzelać z odpowiednią precyzją. Poganiał roznoszących amunicję. W ciemnościach ludzie ślizgali się na piasku i klęli cicho, dźwigając wielkie drewniane skrzynie.
Przez całą noc major pracował niestrudzenie, a każdy żołnierz, który odłożył łopatę, by chwilę odpocząć, ryzykował, że zostanie wściekle zbesztany.
W końcu karabiny maszynowe o grubych lufach zostały spuszczone do wykopów i ustawione na trójnogach. Castelani poczuł się usatysfakcjonowany dopiero wtedy, gdy osobiście sprawdził ustawienie każdego z nich i spojrzał przez celownik na oświetloną blaskiem księżyca dolinę. Żołnierze usiedli na ziemi, by odpocząć, a major pozwolił obsłudze kuchni przynieść menażki z gorącą zupą i worki suchego, czarnego chleba.
Gareth czuł się przejedzony i był trochę pijany.
Lij Mikhael wmuszał w niego wielkie ilości ciepłego szampana. Po drugiej stronie Ras i Jake umacniali swą przyjaźń, pokonując dzielące ich bariery językowe.
Starzec nabrał przekonania, że skoro Amerykanie mówią po angielsku, z całą pewnością także są Anglikami, a zabójca lwów na pewno pochodzi z arystokracji. Za każdym razem, kiedy Ras wychylał kolejną czarkę miodu, Jake stawał mu się bardziej bliski. Atmosfera była tak serdeczna, że Gareth ośmielił się zadać pytanie, które miał na końcu języka od kilku godzin.
- Toffee, chłopie, czy przygotowałeś dla nas pieniądze?
Książę zdawał się nie słyszeć. Ponownie napełnił kielich Swalesa i odwrócił się, by przełożyć ojcu słowa Jake’a. Gareth ponowił pytanie:
- Jeżeli nie sprawia ci to różnicy, weźmiemy naszą zapłatę i nie będziemy dłużej zawracać wam głowy. Przy dźwiękach skrzypiec odjedziemy w kierunku zachodzącego słońca.
- Cieszę się, że poruszyłeś ten temat. - Toffee pokiwał głową. Nie wyglądał na ucieszonego. - Musimy przedyskutować kilka spraw.
- Posłuchaj, stary. Nie ma o czym dyskutować. Wszystko już dawno ustaliliśmy.
- Nie denerwuj się, przyjacielu.
Niestety Gareth już taką miał naturę. Denerwował się, kiedy ktoś, kto był mu winien pieniądze, pragnął o tym dyskutować. Zazwyczaj tematem rozmów było uniknięcie płacenia. Gareth już chciał głośno zaprotestować, gdy wstał Ras i wygłosił przemówienie.
Wywołało to pewną konsternację. Wypił tak dużo, że nogi miał jak z gumy i trzeba było dwóch gwardzistów, aby utrzymać go w pozycji stojącej.
Gdy jednak powstał, mówił jasno i przekonywająco, a Lij Mikhael tłumaczył jego słowa białym gościom.
Początkowo Ras zdawał się odbiegać od tematu. Mówił o pierwszych promieniach słońca dotykających szczytów gór, muśnięciach pustynnego wiatru na twarzy. Przypomniał o pierwszym krzyku noworodka i o zapachu oranej ziemi. Stopniowo wśród niesfornego audytorium zaległa cisza, gdyż ten starzec miał ogromny autorytet.
Kontynuował przemówienie w aurze rosnącego dostojeństwa. Odepchnął pomocne dłonie strażników. Zdawało się, że postać mówcy rośnie. Głos nie brzmiał już jak zrzędzenie starca, nabrał dźwięczności. Jake nie potrzebował tłumaczenia, żeby zrozumieć wywód o ludzkiej dumie i prawach wolnego człowieka. O obowiązku obrony wolności za cenę własnego życia, by zachować niezależność dla synów i wnuków.
- Nadciąga potężny wróg, aby zakwestionować nasze prawa. Potężny, uzbrojony w tak nowoczesną broń, że nawet serca wojowników Tigre i Shoa zamierają w piersiach jak chory owoc.
Stary Ras oddychał z trudem, a strużka potu spływała spod lwiej grzywy po pomarszczonych, czarnych policzkach.
- Jednak teraz, moje dzieci, przybyli potężni przyjaciele, by stanąć u naszego boku. Przynieśli nam niezwykłą broń, którą dysponują nasi wrogowie. Nie musimy się już bać.
Jake zdał sobie sprawę, że tymi patetycznymi słowami Ras opisywał zniszczony i przestarzały sprzęt, który mu dostarczyli. Starzec wyobrażał sobie, że stoczą równą walkę z armią włoską. Barton poczuł wyrzuty stumienia. Za tydzień cztery wozy pancerne będą tylko kupą złomu. Nikt z tych ludzi nie potrafi utrzymać na chodzie starych, kapryśnych silników. Nawet gdyby Etiopczycy zdążyli wprowadzić maszyny do akcji, zanim silniki ucichną na zawsze, i tak zagrożą najwyżej piechocie. Kiedy zmierzą się z włoską armią, wozy zostaną natychmiast zniszczone. Nawet lekkie włoskie czołgi CV-3 mogą drwić z ognia vickersów, zamontowanych w samochodach pancernych, a cienka stal kadłubów nie zapewni ochrony przed pięćdziesięciomilimetrowymi pociskami przeciwpancernymi. Nie było nikogo, kto wytłumaczyłby to wszystko etiopskiemu przywódcy i nauczyłby go, jak najlepiej wykorzystać posiadaną broń.
Jake wyobraził sobie pierwszą i prawdopodobnie ostatnią bitwę, do której stanie Ras Golam. Lekceważąc strategię, z pewnością rzuci całą swoją siłę - pojazdy opancerzone, vickersy, przestarzałe karabiny i miecze - do jednego frontalnego ataku. W taki sposób prowadził wszystkie dotychczasowe bitwy. I tak przegra ostatnią.
Poczuł sympatię do walecznego starca, który rzucił wyzwanie nowoczesnej potędze militarnej, gotów do śmierci bronić tego, co posiada. Jake był dziwnie podniecony. Tę swoją reakcję znał aż nadto dobrze. Prowadziła go zazwyczaj do trudów i niebezpieczeństw.
„Zapomnij o tym - powiedział sobie stanowczo. - To ich wojna. Bierz pieniądze i zmykaj.” Wtedy spojrzał tam, gdzie siedziała Vicky. Słuchała starego Rasa z zamglonym wzrokiem, oczarowana, pochylając złotą czuprynę ku kędzierzawej głowie Sary, by nie uronić słowa z jej tłumaczenia.
Nagle uniosła wzrok i popatrzyła na Jake’a. Kiwnęła zdecydowanie głową, jak gdyby rozumiejąc jego wątpliwości.
„Zostawić ją? - zapytał sam siebie. - Zostawić ich wszystkich i zwiewać ze złotem?” Wiedział, że nic nie skłoni Vicky do odejścia stąd. Całkowicie uwikłała się w tę historię.
Mądry człowiek powinien stąd odejść. Głupio zostać i walczyć w wojnie obcych ludzi, którą już przegrali, zanim padły pierwsze strzały. Głupio zaryzykować dwadzieścia tysięcy dolarów, które były jego udziałem w zysku, zrezygnować z planów na przyszłość, z silnika Bartona i wymarzonej fabryki. Miał przecież zaledwie nikłą szansę zdobycia tej kobiety, która zresztą zgotuje swemu mężowi życie pełne trosk.
„Nigdy nie byłem zbyt przezorny” - pomyślał smutno Jake, uśmiechając się do Vicky.
Ras umilkł nagle, z trudem chwytając powietrze, wyczerpany żarliwą przemową. Jego słuchacze jak zahipnotyzowani wpatrywali się w szczupłą postać w peruce z lwiej grzywy.
Na rozkazujący gest wodza jeden z dworzan podał mu szeroki, obosieczny miecz o długim ostrzu. Ras pochylił się i wydał kolejne polecenie. Wniesiono bębny wojenne, przekazane wojownikowi przez ojca, który także otrzymał je od swojego ojca. Bito w nie pod Magdalą, gdy stawali przeciw Napierowi, pod Aduą, gdy walczyli z Włochami, i w stu innych bitwach.
Sięgały wysokiemu wodzowi do ramion. Były kunsztownie wyrzeźbione w twardym drewnie i pokryte surową skórą. Dobosze trzymali je między kolanami. Bęben o najniższym tonie podawał rytm, a pozostałe tworzyły melodię, która podniecała i wprowadzała Etiopczyków w trans.
Ras słuchał, pochylając głowę nad mieczem. Nagle jego ramiona zaczęły drgać. Uniósł się i skoczył na plac przed doboszy jak ptak zrywający się do lotu. Rozpoczął taniec, a wielki miecz wirował nad głową w lwiej peruce.
Gareth pociągnął Mikhaela Saguda za rękaw, i próbując przekrzyczeć bębny, podjął przerwany wątek.
- Toffee, mówiłeś o pieniądzach.
Jake nachylił się, by usłyszeć odpowiedź księcia, ale Sagud milczał, obserwując akrobatyczny taniec ojca.
- Przywieźliśmy wszystko, stary. Umowa to umowa.
- Piętnaście tysięcy funtów - powiedział zamyślony książę.
- Dokładnie tyle - zgodził się Gareth.
- Niebezpiecznie wysoka suma - mruknął Lij Mikhael. - Ludzie zabijali dla znacznie mniejszych pieniędzy. - Zapadła cisza. - Myślę naturalnie o waszym bezpieczeństwie - ciągnął książę - i o szansach przetrwania mojego ludu. Bez inżyniera, który zadba o te pojazdy i żołnierza, który nauczy moich ludzi, jak obchodzić się z nową bronią, zmarnujemy te piętnaście tysięcy.
- Bardzo mnie to martwi - zapewnił Gareth. - Będzie mi przykro z tego powodu, gdy będę jadł obiad w „Cafe Royal”, ale mogłeś pomyśleć o tym znacznie wcześniej.
- A jakże, pomyślałem, mój drogi Swales, zapewniam cię. - Książę uśmiechnął się do niego. - Doszedłem do wniosku, że nikt nie będzie na tyle głupi, żeby wziąć od nas piętnaście tysięcy funtów w samym sercu Etiopii i próbować opuścić kraj bez osobistej zgody i ochrony Rasa.
Gareth i Jake spojrzeli na niego niespokojnie.
- Czy możecie sobie wyobrazić zachwyt górskich bandytów, kiedy dowiedzą się, że takie bogactwo wędruje sobie bez żadnej ochrony przez ich terytorium?
- A oczywiście dowiedzą się - mruknął Jake.
- Boję się, że ktoś mógłby ich powiadomić.
- Jeśli jednak spróbujemy wrócić tą samą drogą, którą tu przybyliśmy?
- Pieszo przez pustynię?
- Moglibyśmy kupić wielbłądy - podsunął Jake.
- Trudno byłoby wam znaleźć odpowiednio silne zwierzęta. Poza tym ktoś mógłby donieść o was Włochom i Francuzom, nie wspominając ludzi z Danakil, którzy za funta poderżnęliby gardło własnej matce.
Wszyscy obserwowali Rasa, który machał ze świstem wielkim mieczem nad głowami doboszy, kręcąc groteskowe piruety.
- Boże - westchnął Gareth - uwierzyłem ci na słowo, Toffee. Szkolne słowo honoru...
- Mój drogi Swales, nie jesteśmy na boisku w Eton.
- Nigdy nie myślałem, że odmówisz zapłaty.
- Ależ skąd, nie odmawiam. Możecie dostać swoje pieniądze już teraz.
- Dobrze, książę - wtrącił Jake - proszę powiedzieć, czego jeszcze od nas oczekujecie? Jak możemy wydostać się stąd z pieniędzmi?
Książę uśmiechnął się serdecznie do Bartona i pochylił się, by poklepać go po ramieniu.
- Prawdziwy pragmatyk. Nie traci czasu na lamenty.
- Wal - mruknął Jake.
- Mój ojciec i ja bylibyśmy bardzo wdzięczni, gdybyście popracowali dla nas jeszcze przez sześć miesięcy.
- Dlaczego akurat tyle? - zapytał Gareth.
- Do tego czasu zwyciężymy albo polegniemy.
- Proszę dalej - zachęcił go Jake.
- Przez pół roku będziecie przekazywać nam swoje doświadczenie i nauczycie nas, jak obronić się przed nowoczesną armią, jak obsługiwać samochody pancerne.
- A co dostaniemy w zamian? - zapytał Jake.
- Książęcą pensję przez sześć miesięcy, eskortę, gdy będziecie opuszczali Etiopię, i oczywiście wasze pieniądze w czekach gwarantowanych przez bank londyński.
- Ile płacisz za położenie głowy na katowskim pieńku? - spytał gorzko Gareth.
- Następne siedem tysięcy funtów dla każdego - odpowiedział bez wahania książę.
Siedzący obok mężczyźni wymienili spojrzenia.
- Dla każdego? - upewnił się Gareth.
- Tak - potwierdził Lij.
- Szkoda, że nie ma tu mojego adwokata, żeby sporządził umowę.
- To nie będzie konieczne - roześmiał się Lij Mikhael. Pokręcił głową i wyjął z kieszeni dwie koperty.
- Czeki gwarantowane przez Lloyda w Londynie. Prawdziwe, zapewniam was, ale datowane sześć miesięcy naprzód. Ważne od pierwszego lutego przyszłego roku.
Barton i Swales z ciekawością obejrzeli dokumenty. Jake uważnie sprawdził datę na czeku, odczytał kwotę - czternaście tysięcy funtów - i uśmiechnął się.
- Właściwa suma, dokładna data. - Potrząsnął z podziwem głową. - Wszystko pan sobie wykalkulował. Człowieku, zaplanowanie tego numeru musiało zająć całe tygodnie.
- Dobry Boże, Toffee - mruknął ponuro Gareth.
- Czy pan odmawia, majorze Swales?
Gareth spojrzał porozumiewawczo na Jake’a i westchnął dramatycznie.
- Cóż, jestem umówiony w Madrycie. Mają tam małą wojenkę, ale... - znów przyjrzał się czekowi - wszystkie wojny są do siebie bardzo podobne. Co więcej, podałeś mi kilka rzeczowych argumentów, żebym tu pozostał. - Gareth wyciągnął portfel i umieścił w nim złożony czek. - Mimo to jestem w najwyższym stopniu zdegustowany sposobem, w jaki ta sprawa została przeprowadzona.
- A pan, panie Barton? - zapytał Lij Mikhael.
- Jak już zauważył mój partner, czternaście tysięcy funtów nie chodzi piechotą. Zgadzam się.
Książę skinął głową, a na jego twarzy pojawił się okrutny grymas.
- A więc nie próbujcie opuścić Etiopii przed wygaśnięciem naszej umowy. Prawa mojego ojca są może zbyt surowe, ale skuteczne.
W tym momencie Ras podniósł wysoko miecz i wbił w ziemię między stopami. Zostawił go tam, by lśnił w blasku ognia, i chwiejnym krokiem, sapiąc i chichocząc, wrócił na swoje miejsce pomiędzy białymi mężczyznami. Objął ich ramionami i pozdrowił czułym „How do you do?”
Gareth spojrzał na niego badawczo.
- Może zagralibyśmy w karty, stary? - spytał uprzejmie. „Sześć miesięcy to mnóstwo czasu. Można by go jakoś wykorzystać” - pomyślał.
Dźwięk bębnów wyrwał hrabiego z głębokiego, spokojnego snu. Aldo Belli leżał i słuchał przez chwilę ich monotonnego rytmu, przypominającego puls ziemi. Odgłos ten koił nerwy i hipnotyzował. Pułkownik wreszcie rozbudził się całkowicie. Miesiąc przed wyjazdem z Rzymu oglądał ostatni przebój Hollywoodu, Trader Horn - afrykańską epicką sagę o dzikich zwierzętach i żądnych krwi krajowcach. Dźwięk bębnów został zręcznie wykorzystany na ścieżce dźwiękowej, by zwiększyć napięcie widza, zilustrować groźną niepewność losu. Hrabia nagle zorientował się, że pośród nocy rozbrzmiewają te same bębny.
Wyjąc wniebogłosy, jednym susem wyskoczył z łóżka. Obudził cały obóz. Kiedy Gino wpadł do namiotu, zobaczył swego pana stojącego nago na środku namiotu. Hrabia trzymał wykładaną kością słoniową berettę w jednej dłoni, a ozdobny sztylet w drugiej.
Gdy zabrzmiały bębny, Luigi Castelani pospieszył do obozu, dobrze wiedząc, jakiej reakcji może oczekiwać po swoim pułkowniku. Kiedy przybył na miejsce, zastał hrabiego w pełnym umundurowaniu, wybierającego pięćdziesięciu ludzi do straży przybocznej. Aldo Belli zamierzał wsiąść do swego rollsa. Silnik już pracował, a kierowca był tak samo chętny do drogi jak jego dostojny pasażer.
Hrabia nie był zbyt uradowany, widząc zwalistą postać majora, wyłaniającą się z ciemności. Aldo Belli miał nadzieję wyruszyć, nim Castelani zdąży zainterweniować.
- Majorze, wracam do Asmary, aby osobiście złożyć raport generałowi! - krzyknął, kierując się do rollsa, ale Castelani był szybszy i zagrodził mu drogę.
- Panie pułkowniku, umocnienia wokół oazy gotowe. Nikomu nic nie grozi.
- Zamelduję, że zostaliśmy zaatakowani przez przeważające siły! - krzyknął hrabia, starając się ominąć Castelaniego.
- Żołnierze okopali się i są gotowi do bitwy.
- Zezwalam wycofać się z powodu napaści wroga. - Hrabia skoczył w bok chcąc dopaść rollsa, ale major okazał się szybszy i znów stanęli twarzą w twarz. Cały korpus oficerski trzeciego batalionu, zaalarmowany przez nocne bębny, zebrał się, by obserwować ten pokaz zręczności. Hrabia i Castelani skakali w przód i tył jak para walczących kogutów. Sympatia oficerów była po stronie pułkownika. Nic nie ucieszyłoby ich bardziej niż widok odjeżdżającego rollsa. To oznaczałoby przerwę w mozolnej wędrówce.
- Nie wierzę, aby wróg zgromadził tu swoje siły. - Castelani podniósł głos, przekrzykując protesty hrabiego. - Teraz pan pułkownik powinien przejąć dowództwo osobiście. Jeżeli mamy potykać się z nieprzyjacielem, będziemy potrzebowali pańskiej rady. - Major nacierał krok po kroku, aż jego tors znalazł się o kilka centymetrów od piersi pułkownika. Niemal dotykali się nosami. - Formalnie nie jesteśmy w stanie wojny. Pańska obecność jest niezbędna, by wzmocnić naszą pozycję.
Pułkownik znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Musiał cofnąć się o krok. Zgromadzeni oficerowie westchnęli smutno. To był akt kapitulacji. Walka została rozstrzygnięta i chociaż hrabia nadal słabo protestował, major odpędził go od rollsa, tak jak dobry pies pasterski zagania do stada zbłąkaną owcę.
- Za godzinę zacznie świtać - powiedział Castelani. - Jak tylko się rozwidni, będziemy mogli ocenić sytuację.
W tym momencie bębny ucichły. W jaskini Ras zakończył taniec wojenny i ta cisza podniosła hrabiego na duchu. Rzucił tęskne spojrzenie na rollsa. Następnie wzrok dowódcy spoczął na pięćdziesięciu żołnierzach straży przybocznej. Aldo Belli zaczynał odzyskiwać pewność siebie. Wyprostował się, podnosząc głowę.
- Majorze - warknął - batalion się nie cofnie. - Odwrócił się do oficerów, którzy unikali spojrzenia pułkownika. - Majorze Vito, wyruszy pan naprzód ze swoim oddziałem, by zbadać teren. Reszta proszę za mną.
Pułkownik dał majorowi i jego pięćdziesięciu wspaniałym kilka godnych uwagi wskazówek, w jaki sposób ściągnąć na siebie nieprzyjacielski ogień. Następnie, otoczony przez swą straż, hrabia ruszył ostrożnie pokrytą kurzem ścieżką, wijącą się po stoku doliny aż do miejsca, gdzie żołnierze batalionu zajęli starannie wybrane stanowiska.
Najmłodszy z licznych stajennych Rasa miał piętnaście lat. Poprzedniego dnia jedna z ulubionych klaczy starego wodza zerwała postronek, gdy chłopiec prowadził ją do wodopoju. Pogalopowała na pustynię, a on gonił ją aż do północy, gdy wreszcie udało mu się złapać kapryśne zwierzę. Wyczerpany długim pościgiem, zmarznięty chłopiec wskoczył na grzbiet klaczy i pozwolił jej wybrać własną drogę do oazy. Drzemiąc, instynktownie trzymał się grzywy zwierzęcia. Krótko przed świtem zawędrowali w okolice włoskiej bazy. Zdenerwowany wartownik krzyknął głośno i wystraszona klacz pogalopowała wokół obozu. Całkowicie już rozbudzony chłopiec zobaczył szeregi ciężarówek i namiotów wojskowych, ustawione w kozły karabiny i jeszcze jednego wartownika.
Oglądając się przez ramię, dostrzegł błysk wystrzału i usłyszał świst pocisku nad głową. Uderzył konia piętami, przynaglając go do szybszego biegu.
Zanim stajenny dotarł do wadi, ludzie Rasa zakończyli nareszcie całonocną ucztę. Wielu z nich odeszło od stołów chwiejnym krokiem, szukając miejsca na spoczynek. Inni zwalili się na ziemię i spali jak zabici. Tylko najbardziej wytrwali wciąż jedli i pili, dyskutowali i śpiewali. Siedzieli w ciszy wokół ognisk otumanieni miodem, obserwując kobiety przygotowujące poranny posiłek.
Chłopiec zsunął się z grzbietu klaczy u wejścia do jaskini, prześliznął się obok próbujących go zatrzymać wartowników i wbiegł do zadymionego, słabo oświetlonego wnętrza. Mamrotał coś z przejęciem. Jego słowa brzmiały tak niedorzecznie, że Lij Mikhael złapał dzieciaka za ramiona i potrząsnął nim.
Teraz opowieść nabrała sensu. Ci, którzy znajdowali się w zasięgu głosu chłopca, przekazywali jego słowa dalej. W ciągu paru minut wiadomość obiegła cały obóz. Śpiący przebudzili się. Mężczyźni chwytali za broń, kobiety i dzieci paplały z zaciekawieniem. Etiopczycy wysypywali się z jaskiń i namiotów. Uśmiechali się sceptycznie i wyrażali własne domysły, potrząsając tarczami i starymi strzelbami. Kobiety tuliły niemowlęta, starsze dzieci tańczyły lub pędziły gdzieś przed siebie. Bezładny tłum miotał się po rozległej dolinie.
W jaskini Lij Mikhael tłumaczył obcym opowiadanie chłopca, próbując zapanować nad sytuacją. Jake pierwszy zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.
- Jeżeli Włosi przysłali wojsko, by zająć oazę, oznacza to początek wojny. Szukają tylko pretekstu, książę. Lepiej niech pańscy ludzie nie schodzą do doliny, póki nie zbadamy sytuacji.
Niestety, było na to już za późno. Przy pierwszym nieśmiałym blasku słońca wartownicy włoscy ujrzeli na ciemnym zboczu ludzkie mrowie i usłyszeli setki podnieconych głosów.
Gdy rozległy się bębny, żołnierze w czarnych koszulach leżeli w okopach. Owinięci w płaszcze, spali wyczerpani całodzienną podróżą i kopaniem umocnień. Teraz podoficerowie kopniakami stawiali ich na nogi, obsadzając pozycje wzdłuż wałów. Zaspani żołnierze spoglądali na dolinę, przecierając oczy.
Z wyjątkiem Castelaniego, ani jeden z żołnierzy trzeciego batalionu nie widział dotąd uzbrojonego wroga. Zetknęli się z nim przed świtem po nieskończenie długim, nerwowym wyczekiwaniu, kiedy człowiek ma najmniej sił żywotnych. Mieli walczyć przemarznięci i zaspani. W niepewnym świetle poranka tłum przypominał niezliczone ziarnka piasku, a każda postać wydawała się wielka i dzika jak rozjuszony lew.
Aldo Belli, drżąc niczym osika, wyszedł z okopu na przedpiersie. Sierżant dowodzący tym odcinkiem rozpoznał natychmiast dowódcę i zawołał z ulgą:
- Panie pułkowniku, dzięki Bogu, że pan przyszedł! - Zapominając o szarży i swojej pozycji, chwycił hrabiego za ramię. Aldo Belli próbował wyrwać się z natrętnego uścisku. Minęło kilka sekund nim spojrzał na zaciemnioną dolinę. Wówczas serce mu zamarło, a nogi ugięły się ze strachu.
- Matko Boska - jęknął - wszystko stracone! Ilu ich jest? - Niezręcznie odpiął kaburę i, opadając na kolana, wyciągnął pistolet. - Ognia! - wrzasnął. - Otworzyć ogień! - Kuląc się na dnie wykopu, opróżnił magazynek beretty prosto w poranne niebo.
Umocnienia obsadzone były czterema setkami żołnierzy. Trzystu pięćdziesięciu z nich to strzelcy uzbrojeni w zwykłe karabiny, sześćdziesięciu pozostałych tworzyło pięcioosobowe drużyny, obsługujące starannie rozmieszczone karabiny maszynowe.
Żołnierze całą noc spędzili w napięciu, słuchając bębnów wojennych. Teraz, gdy stanęli naprzeciw wrzeszczącego tłumu wrogów, kryli się za swoją bronią z palcami na spustach, spoglądając przez szczerbinki karabinów.
Komenda hrabiego i strzały z pistoletu pomogły im przełamać strach. Kanonadę rozpoczęli ludzie, którzy znajdowali się najbliżej dowódcy i usłyszeli jego rozkaz. Długa linia błyskających ogniem luf rozjarzyła się wzdłuż stoku. Po chwili do akcji weszły karabiny maszynowe. Ich terkot zagłuszył pojedyncze wystrzały, a smugi ognia zamigotały nad doliną.
Zaatakowany tłum rozbiegł się, by uniknąć karabinowego ognia. Pozostawiając za sobą zabitych i rannych, masa ludzka rozlewała się po kotlinie jak wrzący olej. Castelani dobrze rozmieścił swoje stanowiska. Strzały padały ze wszystkich stron.
Tłum, schwytany na otwartej przestrzeni w dwa ognie, przestał wreszcie uciekać. Ludzie dreptali wokół bez celu. Kobiety z płaczem tuliły swe dzieci. Kilku wojowników przyklękło, by odpowiedzieć ogniem. Ich strzały nie mogły jednak dosięgnąć okopanych żołnierzy. Sprowokowały tylko jeszcze gwałtowniejszy atak Włochów.
Bezbronne kobiety własnym ciałem zakrywały dzieci, pochylając się nad nimi jak kwoki nad kurczętami. Mężczyźni, również skuleni, strzelali na oślep w kierunku rozbłyskujących luf.
Dwanaście karabinów maszynowych, z których każdy mógł wystrzelić prawie siedemset pocisków na minutę, oraz trzysta pięćdziesiąt karabinów zalało dolinę powodzią ognia. Kanonada trwała nieustannie, a wznoszące się słońce bezlitośnie oświetlało ocalałych Etiopczyków.
Nastrój Włochów zmienił się. Nerwowe napięcie ustąpiło pijanemu uniesieniu zwycięskich najeźdźców. Ich oczy jarzyły się drapieżną żądzą mordu.
Mizerne trzaski starych muszkietów były tak słabe, że nikt się ich nie obawiał. Nawet hrabia Aldo Belli zerwał się na nogi i, wymachując pistoletem, wykrzykiwał histerycznie:
- Śmierć wrogom! Ognia! - Ostrożnie wysunął głowę ponad krawędź okopu.- Zabijemy ich! Zwyciężymy!
Pierwsze promienie słońca wydobyły z mroku ciała zabitych i rannych. Leżeli na piaszczystej ziemi pojedynczo lub w grupach.
Tu i ówdzie ludzie podrywali się i uciekali z rozwianymi szatami. Natychmiast podążały za nimi karabiny maszynowe, wzniecając obłoczki kurzu, które zbliżały się szybko, aż napotkały i zatrzymały biegnącą postać. Ofiara padała, tocząc się po piasku.
Wojownicy etiopscy ze starymi muszkietami stanowili dla Włochów idealne tarcze strzeleckie. Oficerowie wysokimi, podekscytowanymi głosami naprowadzali karabiny na cel, obrońcy doliny padali, wijąc się konwulsyjnie.
Kanonada trwała już od dwudziestu minut. Karabiny maszynowe strzelały krótkimi seriami. Pociski rozszarpywały okaleczone zwłoki lub wzbijały chmury pyłu wokół studni, zza których odzywały się jeszcze pojedyncze wystrzały.
- Panie pułkowniku! - Castelani dotknął ramienia hrabiego, by zwrócić na siebie jego uwagę. Aldo Belli odwrócił się dumnie z szaleństwem w oczach.
- Castelani, odnieśliśmy zwycięstwo, wielkie zwycięstwo! Nikt już nie śmie wątpić w naszą odwagę.
- Panie pułkowniku, czy mogę wstrzymać ogień? Hrabia zdawał się nie słyszeć jego słów.
- Dowiedzą się, jakim jestem żołnierzem. To wspaniałe zwycięstwo zapewni mi miejsce w...
- Panie pułkowniku! Musimy przerwać ogień. To rzeź! Proszę wydać rozkaz.
Aldo Belli spojrzał na niego z gniewem.
- Ty głupcze! - zawołał. - Zwycięstwo musi być druzgocące! Nie przerwiemy ognia, dopóki nie pokonamy wroga. - Jąkał się oszalały i trzęsącymi się rękami wskazywał jatki w dolinie. - Wróg skrył się za studniami. Ma być stamtąd wykurzony i zniszczony. Moździerze, Castelani. Atakuj przeciwnika!
Aldo Belli pragnął, żeby ta bitwa nigdy się nie skończyła. Była najbardziej fascynującym doświadczeniem w jego życiu. Teraz już wiedział, dlaczego poeci tak sławili wojnę. To zajęcie dla prawdziwych mężczyzn i hrabia wierzył, że jest do tego stworzony.
- Kwestionuje pan moje rozkazy?! - krzyknął do Castelaniego. - Proszę natychmiast wykonać to, co powiedziałem.
- Tak jest - odrzekł z goryczą major. Popatrzył w oczy hrabiemu, odwrócił się i odszedł.
Pierwszy pocisk z moździerza wzleciał wysoko, zawisł na chwilę w powietrzu i spadł pionowo w dolinę. Wybuchnął na skraju najbliższego zbiornika wodnego, wzniecając chmurę kurzu i dymu. Drugi spadł do głębokiego dołu, wybuchając poza zasięgiem wzroku. Błoto i dym trysnęły w górę. Wyczołgały się stamtąd trzy sylwetki. Postrzępione shammy powiewały jak białe flagi.
Natychmiast rozszalały się karabiny maszynowe. Ziemia smagana pociskami jakby się gotowała. Postacie upadły i znieruchomiały.
Aldo Belli zawył z podniecenia. To było takie łatwe i satysfakcjonujące.
- Inne zbiorniki, Castelani! - wrzeszczał. - Oczyść je!
Rozpoczęła się rzeź. Nieliczni Etiopczycy, którzy przeżyli wybuchy granatów moździerzowych, wybiegali na otwartą przestrzeń, gdzie dopadały ich karabiny maszynowe.
Hrabia śmiało wspiął się na przedpiersie, aby lepiej widzieć pole walki. Kolejnym celem był zbiornik wodny znajdujący się najbliżej wadi. Pierwszy pocisk przeleciał za wysoko i wybuchł w wysokim tumanie kurzu. Nim wystrzelono następny, zza studni wyskoczyła kobieta, próbując dotrzeć do wąwozu. Miała ze sobą trzyletnie dziecko, nagiego szkraba z grubymi, pałąkowatymi nogami i brzuszkiem jak brązowa piłka. Nie mógł dotrzymać kroku matce. Z trudem dreptał po piasku, więc ciągnęła go kwilącego za rękę. Obejmując nogami biodra matki, kurczowo trzymało się jej piersi drugie dziecko, również nagie, płacząc i kopiąc jak oszalałe.
Przez kilka sekund kobieta uszła uwagi strzelców, ale po chwili dosięgła ją seria z karabinu maszynowego. Pociski trafiły Murzynkę w rękę, odrywając ją poniżej łokcia. Zataczając się, zawodziła rozpaczliwie, machając kikutem jak końcem węża ogrodniczego. Następna seria trafiła kobietę w piersi i rozerwała w strzępy ciało niemowlęcia. Murzynka potoczyła się po ziemi jak trafiony kulą zając. Karabiny znów umilkły i nie odezwały się, kiedy goły berbeć podniósł się niepewnie.
Znów zaczął kwilić. Miał sznurek niebieskich paciorków zawiązany na wydętym brzuszku z małym, brązowym ptaszkiem, sterczącym jak palec.
Z gardzieli wadi wyłonił się biały rumak. Galopował ciężko po piaszczystym gruncie. Przywarta do szyi konia jechała na nim mała postać w łopoczącej shammie. Jeździec kierował się tam, gdzie stało łkające dziecko.
Karabiny maszynowe natychmiast zwróciły się w kierunku galopującego konia. Pierwsza salwa była niecelna i pociski wryły się w ziemię daleko z tyłu. Biały rumak przysiadł gwałtownie na zadzie, gdy jeździec ściągnął ostro wodze i zsunął się na ziemię koło dziecka.
W tym momencie dwa inne karabiny zaatakowały znieruchomiały cel.
Jake Barton zdawał sobie sprawę, że jest tylko jeden sposób, by zapobiec konfrontacji między oddziałami włoskimi, które tak niepostrzeżenie pojawiły się w oazie, a niezdyscyplinowanym tłumem wojowników Rasa.
W powszechnym zamieszaniu nikt nie słuchał starca, próbującego przekrzyczeć swoich pięćdziesięciu wodzów.
Jake potrzebował tłumacza. Przepychał się w stronę Gregoriusa Maryama, złapał go za ramię i wyciągnął z jaskini.
Zaskoczony Jake stwierdził, że na dworze już świta. Noc minęła niespodziewanie szybko. Wschód słońca trwał zaledwie kilka minut. Suche powietrze pustyni wydawało się pachnące i rześkie, gdy Barton wyszedł z zatłoczonej jaskini.
W blasku obozowych ognisk i bladego nieba dostrzegł tłum schodzący w dół ku studniom, podekscytowany jak na jarmarku.
- Zatrzymaj ich, Greg! - zawołał. - Pospiesz się! - Obaj ruszyli biegiem.
- Dlaczego, Jake?
- Idą w stronę obozu Włochów. Jeśli padnie choćby jeden strzał, dojdzie do masakry.
- Przecież Włosi nie wypowiedzieli wojny. Nie mogą strzelać.
- Nie byłbym tego pewien. Próbowali przebić się przez tłum ludzi.
- Do tyłu, durnie! - ryczał Jake. - Cofnijcie się! - Podkreślał sens słów, wymachując pięściami i nogami.
Wadi dochodziło do rozległej kotliny oazy. Tu Jake i Greg spletli ramiona i niczym grobla, próbowali choćby na chwilę zatrzymać ludzką powódź. Groziło im to stratowaniem, gdyż ciekawość Etiopczyków zmieniła się w gniew przeciw ludziom, próbującym ich powstrzymać przed przyłączeniem się do setek towarzyszy, którzy rozbiegli się po całej dolinie.
Wtedy rozpoczęła się kanonada. Tłum ucichł, zamarł i przestał napierać. Jake wspiął się na stromą ścianę wąwozu, by lepiej śledzić przebieg wypadków.
Widział rzeź, sterty trupów. Wściekły i przerażony wpatrywał się w pole, na którym karabiny maszynowe zbierały śmiertelne żniwo. Ledwie zareagował na lekki dotyk chłodnej dłoni. Zerknął w dół i dostrzegł złote loki Vicky. Vicky szlochała obok niego, a on, ogarnięty gniewem, wypatrywał pozycji wroga. Gregorius Maryam modlił się cicho. Jego gładka, młodzieńcza twarz poszarzała. Zdławione słowa modlitwy wydobywały się przez zaciśnięte usta jak ostatni oddech konającego.
- O Boże! - szepnęła przerażona Vicky, kiedy odezwały się moździerze. Włosi wciąż atakowali zagłębienia, w których schronili się bezbronni ludzie. - O Boże, Jake, co możemy zrobić?
Nie odpowiedział jej. Patrzyli bezsilnie, jak moździerze kontynuują swe dzieło. W pewnej chwili, w odległości niespełna trzystu metrów, pojawiła się kobieta z dwójką dzieci.
- Jezu - szepnęła Vicky - nie pozwól, by się to stało.
Karabiny maszynowe wytropiły kobietę. Ludzie patrzyli na jej śmierć, widzieli, jak dziecko podnosi się na nogi i stoi oszołomione obok trupa matki. Wtedy rozległ się tętent konia. Gregorius odwrócił się gwałtownie i ujrzał dziewczynę skuloną na końskim grzbiecie.
- Saro, nie! - krzyknął chcąc wybiec za nią na równinę.
Jake złapał go za ramię i trzymał mocno, mimo że chłopak szarpał się, krzycząc coś po amharsku.
Dziewczyna jechała przez morze ognia. Vicky z zapartym tchem obserwowała tę scenę. To niemożliwe, żeby Sara zdołała uratować dziecko. Było coś wzruszającego w tym pędzie dziewczyny ku śmierci. Vicky miała świadomość, że nie zdobyłaby się na takie poświęcenie.
Koń przysiadł, a Sara ześliznęła się na ziemię, by złapać dziecko. Karabiny maszynowe odnalazły cel. Wierzchowiec padł, rżąc i wierzgając kopytami. Przygniótł dziewczynę i dziecko, a pociski wciąż wzbijały tumany kurzu i uderzały w drgające ciało rumaka.
Gregorius ciągle szamotał się, krzycząc z przerażenia. Jake odwrócił się i uderzył go otwartą dłonią w twarz.
- Przestań! - warknął, kipiąc gniewem. - Każdy, kto tam się pcha, niepotrzebnie wystawia tylko tyłek pod lufy.
Uderzenie otrzeźwiło Gregoriusa.
- Musimy ją uratować. Proszę, pozwól mi iść po nią.
- Zrobimy inaczej - odparł Jake. Jego twarz zdawała się wykuta w kamieniu, oczy błyszczały okrutnie, a szczęki miał mocno zaciśnięte z gniewu. Pchnął Gregoriusa w dół wadi i pociągnął za sobą Vicky. Próbowała się opierać, odwracając głowę w stronę doliny i ślizgając się po piasku.
- Jake, co robisz? - protestowała.
- Zamontujemy karabiny. To nie potrwa długo. - Ogarnięty furią, ciągnął ich ku jaskiniom, przed którymi zaparkowano samochody pancerne. Vicky i Gregorius nie stawiali już oporu, zafascynowani pomysłem Bartona.
- Vicky, będziesz moim kierowcą. Ja siądę w wieżyczce. Greg, ty pojedziesz z Garethem. - Jake dyszał szybko. - Możemy obsadzić tylko dwa wozy. Ty i Gareth pojedziecie na południe, z drugiej strony grzbietu, i odwrócicie ich uwagę, a wtedy Vicky i ja zabierzemy Sarę i kogo się da spośród rannych.
Popędzili wąwozem. Rozległo się jeszcze kilka eksplozji pocisków moździerzowych i nastała głęboka, drażniąca nerwy cisza.
Gdy wyszli zza zakrętu łożyska rzeki, stanęli jak wryci. Wąwóz wypełniony był ciasno ludźmi, którzy uszli przed pogromem. Szamotali się, ładując dobytek, namioty i materace, kurczaki i dzieci na przeraźliwie ryczące wielbłądy, kwiczące osły i muły.
Setka jeźdźców już oddalała się galopem, wspinając się po zboczach wadi. Wdowy zanosiły się płaczem, a ich rozpacz udzieliła się dzieciom, które również zaczęły krzyczeć i kwilić. Wokół unosiły się sine kłęby dymu z ognisk i pył spod końskich kopyt.
Cztery wozy stały w szeregu z dala od kłębiących się tłumów. Błyszczały białą farbą. Czerwone krzyże jaskrawo rysowały się na burtach.
Kiedy przepchnęli się do najbliższego wozu, Jake schwycił Vicky w pasie i posadził ją na burtę. Na moment twarz mu złagodniała.
- Nie musisz jechać. Weźmiemy z Garethem jeden wóz.
Vicky była śmiertelnie blada. Ciemne plamy pod oczami świadczyły o nie przespanej nocy i przeżytym dopiero co horrorze. Łzy wyschły, pozostawiając na policzkach brudne ślady. Gwałtownie potrząsnęła głową.
- Jadę. Będę twoim kierowcą.
- Dzielna dziewczyna - pochwalił ją Jake. - Pomóż Gregoriusowi. Musimy mieć pełne zbiorniki. Przyniosę vickersy. - Odwrócił się, wołając do Maryama: - Weźmiemy „Kaczuszkę” i „Tenastelin”. Vicky pomoże ci je zatankować.
Gwardziści Rasa wynosili właśnie z jaskiń skrzynie z bronią i amunicją, kiedy pojawił się Jake. Każdą z nich dźwigało czterech ludzi. Nieśli je tam, gdzie siedziały wielbłądy, ładowali broń do koszy wiszących po obu stronach garbów zwierząt i szybko przywiązywali.
- Hej, wy! - Barton podbiegł do grupy niosącej zapakowane vickersy. - Dajcie to tutaj. - Zatrzymali się nie rozumiejąc, o co chodzi. Jake na migi wyjaśnił im swoje zamiary. W tej samej chwili zbliżył się do nich kapitan gwardii. Po krótkiej wymianie zdań Jake zorientował się, że bariera językowa jest nie do pokonania. Facet był uparty, a czas uciekał.
- Wybacz, przyjacielu, ale troszkę mi się spieszy. - Mocny cios definitywnie zakończył spór. Etiopski kapitan upadł w ramiona swoich ludzi.
- Chodźcie! - Jake pchnął gwardzistów niosących skrzynie w kierunku pojazdów. Myśl, że Sara leży gdzieś w dolinie, doprowadzała Bartona do szaleństwa. Wyobraził sobie, jak jej krew wsiąka w piasek i ponaglił mężczyzn przeciskających się przez tłum.
Kiedy zbliżył się do maszyn, Gregorius pochylił się nad korbą „Kaczuszki”. Silnik zaskoczył i pracował równo.
- Gdzie jest Gareth? - krzyknął Jake.
- Nie mogę go znaleźć - odparł Gregorius. - Musimy pojechać jednym wozem.
Nagle obaj odwrócili się, słysząc dobrze znajomy, kpiący śmiech. Gareth stał oparty nonszalancko o maskę wozu, jak zawsze spokojny i gładko uczesany. Jego tweedowe ubranie wyglądało tak nieskazitelnie, jak gdyby wyszedł właśnie od krawca.
- Cóż my tu widzimy? - Uśmiechnął się, mrużąc oczy przed sinym dymem unoszącym się z cygara. - Wielki Jake Barton i jego gorliwe kaczątka wyruszają pobić armię włoską!
Z luku kierowcy wyłoniła się głowa Vicky.
- Szukaliśmy cię wszędzie - krzyknęła rozzłoszczona.
- Oto głos Ligi Kobiet - stwierdził obojętnie Gareth.
- Tam jest Sara! - zawołał Gregorius. - Przywieziemy ją tutaj. Pan i ja weźmiemy jeden wóz, a Vicky i Jake drugi.
- Nikt nigdzie nie pojedzie - Swales potrząsnął z dezaprobatą głową. Gregorius chwycił go za klapy marynarki.
- Tam jest Sara! Rozumiesz? Musimy po nią jechać!
- Doprawdy, chłopcze, mógłbyś zabrać te ręce - mruknął Gareth. Odepchnął Gregoriusa. - Tak. Wiem o Sarze, ale...
- Zostaw go, Greg! - wrzasnęła z luku Vicky. - Nie potrzeba nam nikogo, kto się boi...
Gareth wyprostował się gwałtownie. Twarz mu spochmurniała, a oczy rozbłysły.
- Różnie mnie w życiu nazywano, młoda damo, ale nikt nie śmiał ubliżać mi od tchórzy.
- Zawsze kiedyś jest pierwszy raz, draniu! - krzyknęła Vicky. Zaczerwieniła się z gniewu. Jej umorusaną twarz zasłaniały zmierzwione, jasne włosy. Wycelowała w Garetha drżący palec. - I ciebie to właśnie dziś spotkało.
Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w siebie. Wtem pojawił się Lij Mikhael. Zmarszczył brwi, ale zachował spokój.
- Major Swales wypełnia moje rozkazy, panno Camberwell. Poleciłem, żeby samochody pancerne i wszystkie oddziały mojego ojca wycofały się natychmiast.
- Dobry Boże, człowieku - gniew Vicky obrócił się przeciw księciu. - Tam leży pańska córka!
- Tak - potwierdził cichym głosem książę. - Na jednej szali moja córka, na drugiej kraj. Nie mam wątpliwości, co wybrać.
- To nie ma sensu - wtrącił ostro Jake.
- Nie zgadzam się z panem. - Książę odwrócił się i Jake dostrzegł ból w jego oczach. - Mam skrępowane ręce, bo Włosi tylko czekają na pretekst do ataku wszystkimi siłami. Musimy nadstawić drugi policzek i wykorzystać tę zbrodnię, by poruszyć świat.
- A co z Sarą? - przerwała Vicky. - Dotrzemy do niej w minutę.
- Nie. - Książę uniósł głowę. - Nie możemy pokazać wrogowi naszej nowej broni. Wozy pozostaną w ukryciu, aż nadejdzie czas, by je użyć.
- Sara! - zawołał z rozpaczą Gregorius.
- Kiedy już będziecie w drodze do Sardi, sam udam się po zwłoki córki - powiedział z godnością książę. - Najpierw muszę spełnić swój obowiązek.
- Jeden wóz - błagał Gregorius. - Przez wzgląd na Sarę.
- Nie mogę użyć nawet jednego.
- Ale ja mogę - burknęła Vicky i jej potargana głowa zniknęła w luku. Silnik zadudnił i „Kaczuszka” ruszyła ostro, rozpędzając ludzi i zwierzęta. Skręciła gwałtownie w prawo, w stronę łożyska rzeki.
Bezbronna i samotna Vicky jechała na spotkanie karabinów maszynowych i moździerzy.
Jake odepchnął księcia i popędził za „Kaczuszką”, doganiając ją przed wejściem do wąwozu. Złapał jeden z uchwytów przyspawanych do pokrywy silnika i ryzykując, że złamie rękę, wspiął się na górę. Położył się na pancerzu.
Przywierając mocno do rozkołysanego pojazdu, przeczołgał się do przodu, aż znalazł się nad łukiem kierowcy.
- Oszalałaś?! - wrzasnął. Vicky podniosła wzrok i uśmiechnęła się rozbrajająco.
- Tak. A ty?
Wóz tak uderzył podwoziem o jakąś przeszkodę, że Jake’owi zaparło dech. Trzymając się kurczowo czego się tylko dało ruszył w kierunku wieżyczki. Omal nie stracił czterech palców, kiedy niedokładnie zamknięty właz zatrzasnął się przy kolejnym podskoku wozu.
Wreszcie Jake wgramolił się do środka. Zdążył w ostatniej chwili, bo Vicky wyprowadziła rozpędzony wóz z wąwozu.
Słońce stało wysoko nad horyzontem, odsuwając długie, ciemne cienie w głąb pustyni. Kurz i dym tworzyły nad nią majestatyczną brązową chmurę. Ciała zabitych leżały na całej równinie. Suknie kobiet wyglądały jak kolorowe plamy.
Jake ogarnął szybkim spojrzeniem całą okolicę. Wielu żołnierzy włoskich opuściło okopy. Spacerowali małymi grupkami, przyglądając się swemu dziełu. Ich ruchy były lękliwe i nieśmiałe. Nie przyzwyczaili się jeszcze do widoku ran i zwłok.
Żołnierze zastygli zaskoczeni, kiedy dziwny wehikuł wypadł z wąwozu i popędził w stronę najbliższej studni. Po kilku sekundach, Włosi pomknęli do okopów, w szaleńczym pośpiechu poruszając rękami i nogami.
- Obróć bokiem! - wrzasnął Jake. - Pokaż im krzyże! - Vicky zareagowała natychmiast, skręcając ostro. Pojazd stanął na dwóch kołach, szorując burtą po piasku. Włosi zobaczyli wielkie, szkarłatne krzyże.
- Daj mi swoją koszulę! - zawołał znowu Barton. Był to jedyny skrawek białej tkaniny, jakim dysponowali. - Muszę mieć białą flagę.
- Nie noszę nic pod spodem! - odpowiedziała Vicky.
- Wolisz być ubrana i martwa? - wrzasnął Jake. - Zaraz zaczną strzelać. - Prowadząc wóz jedną ręką, drugą zaczęła rozpinać guziki. Pochyliła się wyszarpując poły zza paska spódnicy. Zdjęła koszulę i zwiniętą podała Jake’owi. Kiedy trafiali na jakąś przeszkodę, jej piersi podskakiwały jak gumowe piłki. Widok ten przykuł na setną część sekundy uwagę Jake’a, ale rycerskość i obowiązek przywołały go do porządku. Stanął wysoko w wieżyczce z rozpostartymi ramionami, powiewając białą koszulą niczym flagą, balansując na ugiętych nogach przy dzikich harcach wozu.
Ludziom w okopach Jake ukazał dwa znane symbole - czerwony krzyż i białą flagę, znaki tak potężne, że nawet żądni krwi żołnierze zawahali się, wciąż jednak trzymając palce na spustach karabinów.
- To działa - wykrzyknęła Vicky, wracając na pierwotny kurs. Jake omal nie spadł z wieżyczki. Puścił koszulę, chwytając się kurczowo wsporników. Biała flaga poszybowała niczym wielka czapla.
- Jest tam - krzyknęła znów Vicky. Biały rumak leżał martwy. Zahamowała ostro tuż obok niego, ustawiając wóz pomiędzy stertą ciał a Włochami.
Jake zszedł do kabiny i przeczołgał się do tylnych drzwi wozu. Gdy je odblokowywał, zawołał przez ramię:
- Trzymaj luk przymknięty i nie wystawiaj głowy!
- Pomogę ci. - Vicky wyprostowała się gotowa pójść za nim.
- Do diabła, jak możesz mi pomóc? - Jake z trudem oderwał wzrok od jej zgrabnego ciała. - Zostań na miejscu i trzymaj silnik na chodzie.
Drzwi ustąpiły i Jake rzucił się na ziemię. Wypluwając piasek podczołgał się szybko do białego rumaka. Na jasnym tle dziury po kulach wyglądały jak ciemnoczerwone cętki. Roiły się w nich błękitne muchy. Sara leżała twarzą ku ziemi, przygnieciona przez konia.
Nagi chłopczyk został uderzony w głowę końskim kopytem. Nad skronią widniało głębokie wgniecenie. Z całą pewnością był już martwy. Jake poświęcił całą uwagę dziewczynie.
- Saro! - zawołał.
Uniosła się na łokciu, spoglądając wielkimi, przerażonymi oczami. Jej twarz pokrywał kurz. Skóra na policzku była starta. Po bladoróżowym ciele ściekała krew.
- Jesteś ranna? - Jake doczołgał się do dziewczyny.
- Nie wiem - szepnęła ochryple. Jej spodnie przesiąknięte były krwią. Barton próbował stopami zepchnąć martwego konia, ale zwierzę było zbyt ciężkie. Musiałby wstać, ryzykując że go zastrzelą.
Czując wzdłuż kręgosłupa zimny dreszcz strachu, podniósł się i pochylił się nad koniem.
Mocno zapierając się o ziemię, chwycił za ogon i tylną nogę zwierzęcia. Dziewczyna krzyknęła z bólu ostrym, wysokim głosem.
Modliła się po amharsku, płacząc wielkimi łzami, które żłobiły bruzdy w jasnym pyle pokrywającym jej policzki.
- Jeszcze raz. Bądź dzielna - szepnął i naprężył mięśnie. W tym momencie usłyszał krzyk Vicky.
- Oni tu jadą! Szybciej!
Zerwał się, podbiegł do wozu i wyjrzał ponad burtą. Ze zbocza w tumanie kurzu zjeżdżał odkryty samochód.
- Mój Boże-westchnął Jake, mrużąc oczy w oślepiających promieniach słońca - chyba mi się śni. - Nawet z tej odległości rozpoznawał wdzięczne linie rolls-royce’a. Nie mógł uwierzyć, że coś tak pięknego pojawiło się na pustyni.
- Pospiesz się! - Głos Vicky otrzeźwił go. Podbiegł do martwego konia i chwycił go za zadnie nogi. Mocował się z nimi przy akompaniamencie bolesnych okrzyków Sary.
Charcząc i wytężając wszystkie siły, dźwignął zwierzę. Słyszał już dudnienie silnika zbliżającego się rollsa i podniecone głosy jego pasażerów. Powstrzymywał się, by nie spojrzeć za siebie, gdy przesuwał końskiego trupa, który wreszcie runął ciężko na drugi bok, uwalniając dziewczynę.
Jake wciąż dysząc z wysiłku opadł na kolana. Od razu spostrzegł, że Sara została trafiona w udo. Rana wlotowa znajdowała się piętnaście centymetrów nad kolanem, a kiedy szukał złamania, ciemna krew trysnęła mu na palce. Jake znalazł wylot pocisku po wewnętrznej stronie uda. Kość była cała, ale rana wciąż mocno krwawiła. Barton rozerwał spodnie aż do kostki, odsłaniając smukłą, długą nogę. Oderwał nogawkę i przewiązał udo powyżej rany.
Zacisnął opaskę tak mocno, że krew momentalnie przestała płynąć. Dwoma szybkimi ruchami związał końce prowizorycznego bandaża. Dopiero wówczas podniósł głowę i ujrzał rolls-royce’a hamującego z piskiem opon przed maską wozu pancernego.
Wśród pasażerów rollsa panowała całkowita konsternacja. Jake znów odniósł wrażenie, że znalazł się w jakiejś nierealnej sytuacji. Kierowca jedną ręką trzymał kierownicę, a w drugiej dzierżył karabin. Trząsł się jak w febrze. Poszarzała twarz lśniła potem. Musiał być bardzo chory albo straszliwie przerażony. Obok kulił się żylasty mężczyzna z karabinem zawieszonym na ramieniu. Opaloną, małpią twarz na wpół zasłaniał aparat fotograficzny z niezwykle dużym obiektywem. Na tylnym siedzeniu spoczywał potężnie zbudowany mężczyzna, wyglądający na człowieka czynu.
„Niebezpieczny facet” - pomyślał Jake, rozpoznając dystynkcje majora. Major jedną ręką trzymał karabin, a drugą pomagał wstać pułkownikowi, przystojnemu mężczyźnie w elegancko skrojonym mundurze z czarnej gabardyny, ozdobionym srebrnymi naszywkami.
Człowiek ten miał na głowie przekrzywiony zawadiacko czarny hełm ze srebrną czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, upodabniający go do pirata z bożonarodzeniowej pantomimy. Jego twarz była tak samo blada z emocji jak twarz szofera. Jake zrozumiał, że ten elegancik bynajmniej nie pragnął powstać na nogi. Skulił się tak, aby jak najmniejszą część ciała wystawić na ostrzał nieprzyjaciela. Z rozdrażnieniem odtrącał pomocną dłoń majora. Protestował ostro, wymachując bogato zdobionym kordzikiem. Było jasne, że nie wsiadł do rollsa dobrowolnie.
Jake pochylił się nad dziewczyną. Wsunął jedno ramię pod jej bark, a drugie pod kolana, ostrożnie, by nie sprawić jej bólu. Wstał, trzymając Sarę na rękach. Przytuliła się do niego jak dziecko.
Major o srogiej twarzy skierował w stronę Jake’a karabin i zawołał coś stanowczo po włosku. Z pewnością kazał mu pozostać na miejscu. Patrząc w wylot lufy i w pozbawione wyrazu, blade oczy, Jake zrozumiał, że człowiek ten strzeliłby do niego bez wahania. To bezwzględne spojrzenie zmroziło Jake’a. Stał, trzymając w ramionach wiotkie, ciepłe ciało.
- Jestem Amerykaninem - powiedział dobitnie. - Amerykańskim lekarzem.
Wyraz twarzy majora nie uległ zmianie. Włoch odwrócił głowę i spojrzał na pułkownika, który drgnął i uniósł się z siedzenia. Wtem, jak gdyby coś sobie przypominając, opadł znów na fotel i odezwał się, przezornie schowany za zwalistym majorem.
- Jest pan moim więźniem! - krzyknął niepewnym głosem. Jego angielski był całkiem poprawny, pozbawiony obcego akcentu.
- Narusza pan konwencję genewską! - Jake udawał oburzenie, zbliżając się do otwartych zapraszająco drzwi samochodu pancernego.
- Muszę sprawdzić pańskie listy uwierzytelniające. - Pułkownik wreszcie jakoś zapanował nad sobą. Jego twarz nabrała kolorów, w ciemnych oczach gazeli pojawiły się błyski, a miękki baryton odzyskał właściwą barwę.
- Ja, pułkownik hrabia Aldo Belli, rozkazuję panu wytłumaczyć się natychmiast. - Zmierzył wzrokiem stalowy kadłub wehikułu. - To opancerzony pojazd wojskowy. Nosi fałszywe barwy, sir.
Mówiąc to, hrabia zdał sobie sprawę, że ani kędzierzawy Amerykanin, ani staroświecki wehikuł nie są uzbrojeni. Dostrzegł w wieżyczce puste otwory na karabiny maszynowe. Poczuł nowy przypływ odwagi. Zerwał się na nogi, wypinając pierś. Jedną rękę oparł na biodrze, a drugą sięgnął po pistolet i wycelował go w Jake’a.
- Jest pan moim więźniem - oświadczył dumnie i półgębkiem mruknął w kierunku przedniego siedzenia: - Gino, prędko rób zdjęcie. Chwytam amerykańskiego jeńca!
- W tej chwili, ekscelencjo. - Gino już ustawiał aparat.
- Protestuję! - krzyknął Jake, robiąc jeszcze kilka kroków w kierunku otwartych drzwi pojazdu.
- Proszę zostać tam, gdzie pan stoi - warknął hrabia i spojrzał na Gina. - Dobrze? - zapytał.
- Proszę powiedzieć Amerykaninowi, żeby przesunął się odrobinkę w prawo - odparł Gino, spoglądając w obiektyw.
- Trochę w prawo! - zakomenderował hrabia po angielsku, wskazując kierunek pistoletem. Jake usłuchał, gdyż zbliżało go to do celu, ale wciąż głośno protestował.
- W imieniu ludzkości i Międzynarodowego Czerwonego Krzyża...
- Jeszcze dziś zatelegrafuję do Genewy i sprawdzę pańskie referencje! - odkrzyknął hrabia.
- Proszę o uśmiech, ekscelencjo - powiedział Gino. Hrabia uśmiechnął się szeroko, na wpół odwrócony do kamery.
- A potem pana rozstrzelam - obiecał, wciąż się uśmiechając.
- Jeżeli pozwoli pan, żeby ta dziewczyna umarła, będzie to akt barbarzyństwa.
Hrabia naburmuszył się.
- Pan jest szpiegiem, sir. Dość gadania, proszę się poddać. - Podniósł pistolet i wycelował go w piersi Jake’a, którego bardziej jednak zaniepokoił widok odbezpieczającego karabin majora.
W tym krytycznym momencie pokrywa luku wozu pancernego odskoczyła ze szczękiem i wyłoniła się z niego Vicky Camberwell z rozwianymi włosami i policzkami płonącymi z gniewu.
- Jestem akredytowanym przedstawicielem Stowarzyszenia Prasy Amerykańskiej - krzyknęła głośno - i zapewniam pana, że ta zniewaga zostanie opisana ze wszystkimi szczegółami. Ostrzegam, że... - Mówiła dalej w tym samym, podniosłym stylu, wymachując ramionami, całkowicie nieświadoma tego, że jest rozebrana do pasa.
Audytorium w rollsie zamarło. Każdy Włoch lubi zdobywać piękne kobiety i uważa się za mistrza w tej dziedzinie.
Piersi Vicky kołysały się i podskakiwały. Czwórka Włochów wpatrywała się w nie z niedowierzaniem i zachwytem. Opuścili broń. Major próbował zerwać się na nogi z rycerskim gestem, ale został odepchnięty przez hrabiego. Noga kierowcy ześlizgnęła się ze sprzęgła. Rolls podskoczył gwałtownie i silnik zgasł. Gino dosadnie wyraził swoją aprobatę. Podniósł aparat, a kiedy zorientował się, że skończył się film, zaklął szpetnie, nie odrywając wzroku od Vicky. Aparat wysunął mu się z rąk. Porzucił go, patrząc jak urzeczony na jasnowłosą zjawę.
Hrabia zdjął hełm, kiedy przypomniał sobie, że jest żołnierzem, wyrzucił rękę w faszystowskim pozdrowieniu. W drugiej dłoni wciąż trzymał pistolet. Zabrakło mu rąk, toteż jedną dłonią przycisnął do piersi hełm i pistolet.
- Madame - powiedział. Jego oczy lśniły, a w głosie pojawiły się romantyczne nuty. - Moja droga...
W tym krytycznym momencie major znów spróbował się podnieść, ale hrabia jeszcze raz pchnął go z powrotem na siedzenie. Vicky kontynuowała swoją tyradę z niesłabnącym zapałem.
Zapomniany przez wszystkich Jake przebiegł cztery kroki i przez tylne drzwi dostał się do stalowego wnętrza wozu. Upuścił Sarę na skrzynki z amunicją za siedzeniem kierowcy i kopnięciem zamknął drzwi.
- Jedź! - krzyknął do Vicky, chociaż widział tylko jej nogi, bo wciąż stała na swoim fotelu. - Rusz się! - ściągnął ją na dół. Klapnęła głucho na twardy, skórzany fotel, wciąż złorzecząc wrogowi. - Jedź! - wrzasnął jeszcze głośniej Jake. - Uciekajmy stąd!
Włosi zdębieli, kiedy Vicky zniknęła im z oczu. Przez kilka chwil siedzieli jak sparaliżowani.
Silnik wozu pancernego ryknął głośno. Pojazd ruszył prosto na wroga i, skręcając w ostatnim momencie, uderzył w rollsa. Zgniótł błotnik i rozbił szkło reflektora.
Castelani zaczął działać pierwszy. Zeskoczył na ziemię i zaczął kręcić korbą, wrzeszcząc do kierowcy, żeby włączył zapłon. Silnik zaskoczył przy pierwszej próbie i major wskoczył do ruszającego samochodu.
- Goń ich! - krzyknął prosto w ucho szofera, wymachując karabinem. Kierowca mocniej nacisnął gaz i rolls ruszył do przodu tak gwałtownie, że Aldo Belli runął do tyłu na miękkie skórzane siedzenie. Hełm zsunął mu się na oczy, a palec na spuście drgnął mimowolnie i beretta wypaliła. Pocisk minął o włos ucho Gina, który rzucił się na ziemię obok leżącej tam kamery, piszcząc z przerażenia.
- Szybciej! - ryczał major. - Wyprzedź ich, zmuś do zawrócenia! - Jego głos był mocny i stanowczy. Castelani wypatrywał słabych punktów w pancerzu wehikułu - wizjera kierowcy czy otworu strzelniczego.
- Stać! - zaskrzeczał hrabia. - Odpowiesz mi za to! Pojazdy pędziły jakby w jednym zaprzęgu, trzy metry od siebie.
Pole widzenia w wozie pancernym jest ograniczone do wąskiego pasa przed maską. Koncentrując na nim uwagę, Vicky zawołała do Jake’a:
- Gdzie oni są?
Jake przeczołgał się do przodu. W pędzącym równolegle rollsie Castelani wstał, opierając się mocno, i podniósł karabin. Pięć pocisków wystrzelonych z tak bliskiej odległości uderzyło w grubą stal kadłuba jak młotem i z jękiem odleciało w przestrzeń pustyni. Tylko jeden pocisk trafił w wąski otwór strzelniczy. Uwięziony w kadłubie rykoszetował jak rozzłoszczone, żywe stworzenie, parząc okruchami ołowiu, zanim zarył się w oparciu siedzenia kierowcy.
Jake wychylił głowę z wieżyczki i ujrzał, że rolls pędzi tuż obok. Tęgi major gorączkowo ładował karabin, podczas gdy inni pasażerowie podskakiwali bezradnie na siedzeniach.
- Vicky! - krzyknął Jake. - Mocno w prawo!
Skręciła tak raptownie, że kierowca hrabiego nie zdążył zareagować. Pojazdy zderzyły się z ogłuszającym łoskotem.
- Ocal nas, Matko Boska! - wrzasnął hrabia. - Zabiją nas.
Rolls zatoczył się, wpadając w poślizg. Miał już mocno porysowany lakier i wgnieciony, poszarpany bok. Castelani w ostatniej chwili wskoczył zwinnie na tylne siedzenie, unikając zmiażdżenia nóg, i znów załadował karabin.
- Bliżej! - krzyknął do kierowcy. - Ustaw mnie na jeszcze jeden strzał.
Hrabia odzyskał wreszcie równowagę i zsunął hełm na tył głowy.
- Stój, głupcze! - zawołał głośno. - Pozabijasz nas.
Kierowca przyhamował z wyraźną ulgą, uśmiechając się po raz pierwszy tego dnia.
- Jedź dalej, idioto! - rozkazał surowo Castelani, przykładając lufę do ucha szofera, który przestał się uśmiechać i nacisnął na pedał gazu.
- Stój! - powiedział hrabia. Zerwał się i podtrzymując hełm ręką, wetknął lufę beretty w drugie ucho kierowcy. - Ja, twój pułkownik, rozkazuję ci!
- Jedź! - warknął Castelani. Kierowca zacisnął mocno powieki i nie śmiąc poruszyć głową popędził wprost ku zwałom czerwonej ziemi u wejścia do wąwozu.
Dylemat hrabiowskiego kierowcy został rozwiązany bez jego udziału. Gregorius, z braku innego sprzymierzeńca, odwołał się do wojowniczych instynktów dziadka. Starzec, choć wypił ogromną ilość miodu, zebrał swą straż przyboczną i prowadził ją do wadi. Tylko Gregorius zdołał dotrzymać mu kroku, gdy zbiegał na równinę.
Biegli obaj ramię w ramię, gdy nagle ujrzeli w niewielkiej odległości rollsa i biały wóz pancerny, które w tumanach kurzu jechały wprost na nich. Ten widok mógł zmrozić najmężniejsze serca. Gregorius skoczył desperacko za zwały czerwonej ziemi, ale Ras, który zabił niegdyś lwa, nie cofnął się.
Podrzucił do ramienia starą, zacną rusznicę. Strzał zabrzmiał jak salut artyleryjski. W chmurze sinego dymu lufa plunęła długim, czerwonym płomieniem.
Przednia szyba rollsa eksplodowała. Srebrne odłamki szkła rozsypały się dookoła, a jeden rozorał policzek hrabiego.
- Matko Boska, zabili mnie! - jęknął Aldo Belli. Szofer nie potrzebował niczego więcej, by okazać mu swe oddanie. Ostro zawrócił i żadne groźby Castelaniego nie mogły zmienić tej decyzji. Miał dość. Wracał do domu.
- Mój Boże! - jęknął Jake, obserwując zawracającego ostro rollsa. Włosi gestykulowali gorączkowo i dyskutowali zażarcie, aż wreszcie wszystko umilkło.
Strzelba Rasa huknęła znowu, jeszcze bardziej przyspieszając pęd rollsa. Vicky zahamowała, a Jake wyciągnął rękę i pomógł sędziwemu wodzowi wdrapać się na maskę pojazdu. Z wysiłku oczy Rasa nabiegły krwią. Zalatywało od niego jak z browaru, a na zasuszonej, starczej twarzy igrał złośliwy uśmieszek. Ras był zadowolony z siebie.
- How do you do? - zapytał z wyraźną ulgą.
- Nieźle, sir - zapewnił go Jake. - Zupełnie nieźle.
Krótko przed południem pojazdy opancerzone zatrzymały się na otwartej sawannie trzydzieści kilometrów od oazy. Postój wyznaczono w tym miejscu, aby pozwolić rozproszonej masie uciekinierów, którzy ocaleli z rzezi pod Chaldi, dołączyć do konwoju. Była to również pierwsza okazja, by Vicky mogła zająć się Sarą. Przez ostatnią godzinę noga jej zdrętwiała, a krew zakrzepła. Ale twarz jej poszarzała, a na czole i górnej wardze zalśniły kropelki potu, kiedy Vicky przemywała ranę, a następnie wylała na nią pół butelki wody utlenionej. Starała się odwrócić uwagę dziewczyny, mówiąc o ludziach zabitych wokół studni.
Sara westchnęła filozoficznie.
- Setki Etiopczyków umierają każdego dnia na różne choroby, z głodu, podczas walk w górach. Ci w oazie nie zginęli bez celu. Umarli, by powiedzieć światu o nas... - z trudem oddychała. Środek dezynfekujący palił jak ogień.
- Przepraszam - powiedziała Vicky.
- To nic. - Przez moment panowała cisza, wreszcie Sara zapytała: - Napisze pani o tym, prawda, panno Camberwell?
- Oczywiście. - Skinęła energicznie głową. - Opiszę wszystko dokładnie. Gdzie jest najbliższy telegraf?
- W Sardi - odpowiedziała Sara. - W biurze kolejowym.
- To, co napiszę, na długo zablokuje linię - obiecała Vicky. Zaczęła obwiązywać nogę dziewczyny lnianym bandażem, wyciągniętym z apteczki. - Będziemy musiały zdjąć z ciebie te spodnie. - Ostrożnie dotykała poplamionego krwią, postrzępionego atłasu. - Są bardzo obcisłe.
- Muszą być wąskie - wyjaśniła Sara. - Tak zarządził mój pradziadek, Ras Abdullahi.
- Dlaczego? - spytała zaintrygowana Vicky.
- Kobiety w tamtych czasach prowadziły się bardzo nieprzyzwoicie - wyjaśniła skromnie Sara - a mój pradziadek był porządnym, dobrym człowiekiem. Chciał sprawić, żeby spodnie ciężko się zdejmowało.
Vicky roześmiała się ubawiona.
- Myślisz, że to pomaga?
- Nie. - Sara z powagą pokręciła głową. - Utrudnia to jednak sprawę - powiedziała z miną eksperta i zamyśliła się. - Zdejmuje się je bardzo łatwo, ale kiedy trzeba szybko się ubrać, zaczynają się kłopoty.
- Jednak w tej sytuacji trzeba będzie je rozciąć.
Wciąż śmiejąc się Vicky wyjęła z apteczki duże nożyczki. Sara wzruszyła ramionami z rezygnacją.
- Były bardzo ładne, zanim Jake rozdarł mi nogawkę. Teraz to już bez znaczenia.
- Musisz odpocząć. - Vicky owinęła nogi dziewczyny połą jej wełnianej szaty i pomogła rannej usadowić się wygodnie na cienkiej macie z kokosowego włókna, rozciągniętej na podłodze wozu.
- Niech pani zostanie ze mną - poprosiła nieśmiało Sara, kiedy Vicky wzięła przenośną maszynę do pisania i skierowała się w stronę wyjścia.
- Muszę zacząć pisać reportaż.
- Może pani pracować tutaj. Będę siedziała cichutko.
- Obiecujesz?
- Tak.
Vicky otworzyła walizkę i ustawiła maszynę na skrzyżowanych nogach. Wkręciła arkusz papieru i zamyśliła się. Niemal natychmiast powróciły gniew i wściekłość. Zmieniała je w słowa, wystukiwane na białym arkuszu. Policzki Vicky płonęły. Co chwila potrząsała głową, odrzucając z twarzy jasne loki.
Sara przyglądała się jej w milczeniu do czasu, gdy Vicky przerwała, by wkręcić do maszyny kolejną kartkę.
- Zastanawiałam się, panno Camberwell - powiedziała dziewczyna.
- Nad czym?
- Myślę, że to powinien być Jake. Vicky spojrzała na nią zbita z tropu.
- Tak! - Sara kiwnęła zdecydowanie głową. - Weźmiemy Jake’e na pani pierwszego kochanka. - Zabrzmiało to jak wspólna decyzja.
- Weźmiemy? My? - Ten pomysł zrodził się w głowie Vicky już dawno, ale stanowcze oświadczenie Sary wywołało nowe wątpliwości.
- On jest taki silny. Tak! Zdecydowanie powinnyśmy wziąć Jake’a. - Tym stwierdzeniem Sara pogrzebała i tak nikłe szansę Bartona.
Vicky prychnęła drwiąco i znów pochyliła się nad maszyną. Była przyzwyczajona sama decydować o sobie.
Rzeka ludzi i zwierząt płynęła przez sawannę u podnóża gór. Jasny pył unosił się nad nimi niczym nad wzburzonym morzem. Słońce odbijało się od wypolerowanych tarcz i wzniesionych włóczni. Oddział jeźdźców zbliżał się do wozu Jake’a. Z tumanów kurzu wyłoniły się jasne plamy jedwabnych szat dowódców i tutejszych dostojników.
Stojąc w wieżyczce „Priscilli-świnki”, Jake osłonił lornetkę hełmem, usiłując przebić wzrokiem obłoki pyłu. Niespokojnie szukał oznak pościgu. Poczuł na plecach gęsią skórkę, kiedy wyobraził sobie tę masę ludzi schwytaną w krzyżowy ogień nowoczesnych karabinów maszynowych. Niepokoił się o broń, zagubioną gdzieś w wędrującym tłumie.
Poczuł dotknięcie dłoni i odwrócił się szybko. Obok niego stał Lij Mikhael.
- Dziękuję panu, panie Barton - powiedział cicho. Jake wzruszył ramionami i dalej badał rozległe równiny.
- To nie było rozsądne, ale dziękuję.
- Jak ona się czuje?
- Zostawiłem ją z panną Camberwell. Odpoczywa. Myślę, że wyzdrowieje.
Przez chwilę trwała cisza, zanim Jake odezwał się znowu:
- Niepokoję się, książę. Znajdujemy się na równinie. Jeżeli Włosi dopadną nas teraz, będzie masakra. Gdzie karabiny? Musimy mieć broń.
Lij Mikhael wskazał na zbliżającą się ciżbę.
- Tam.
Dopiero teraz Jake zauważył objuczone wielbłądy. Trudno było je rozpoznać w obłokach kurzu. Stąpały daleko, górując nad małymi, kudłatymi konikami. Flegmatycznie kroczyły ku oczekującym pojazdom. - Będą tu za pół godziny.
Jake z ulgą skinął głową. Zaczął się zastanawiać, jak najszybciej uzbroić wozy, aby użyć ich do odparcia włoskiego ataku, ale książę przerwał te myśli.
- Jak długo zna pan majora Swalesa? Jake opuścił lornetkę i uśmiechnął się.
- Czasem wydaje mi się, że zbyt długo. - Pożałował swoich słów, kiedy poczuł na sobie niespokojne spojrzenie Lija Mikhaela. - Proszę mi wybaczyć ten kiepski żart. Poznaliśmy się dopiero w Afryce.
- Sprawdzaliśmy jego akta bardzo dokładnie, zanim... - Książę zawahał się.
- Zanim wrobiliście go w to zamówienie - podsunął Jake. Książę uśmiechnął niewyraźnie i skinął głową.
- Właśnie - zgodził się. - Wszystko świadczy o tym, że to człowiek całkowicie pozbawiony skrupułów. Ma znaczne osiągnięcia w szkoleniu rekrutów. Jest doświadczonym instruktorem i dobrze się zna na nowoczesnym uzbrojeniu.
- Proszę tylko nie grać z nim w karty.
- Dziękuję za radę, panie Barton. - Książę uśmiechnął się przelotnie i znów spoważniał. - Panna Camberwell nazwała go tchórzem. To nieprawda. Postępował zgodnie z moimi rozkazami, tak jak przystało na żołnierza.
- Rozumiem - uśmiechnął się Jake - ale w takim razie ja jestem zielonym rekrutem. - Książę zbył tę uwagę machnięciem ręki. - Major Swales jest prawdopodobnie lepszym człowiekiem, niż na to wygląda - powiedział Jake, a książę mu przytaknął.
- Ma imponujące zasługi na polu walki. We Francji otrzymał Military Cross. Trzykrotnie wymieniono jego nazwisko w rozkazie.
- Tak, przekonał mnie pan - mruknął Jake. - O to chodziło?
- Nie - przyznał niechętnie książę. - Miałem nadzieję, że to pan mnie przekona.
Roześmieli się obaj.
- Czy moje dane też pan sprawdził?
- Nie - przyznał książę. - Pierwszy raz usłyszałem o panu w Dar es-Salam. Te machiny stały się nieoczekiwanym dodatkiem. - Książę znów zamilkł, a po chwili dodał tak cicho, że Jake ledwie go słyszał: - I uwieńczeniem transakcji. - Lij Mikhael podniósł głowę i spojrzał Jake’owi prosto w oczy. - Widzę, że ciągle się pan złości.
Książę miał rację. Nie był to już jednak ten płomienny gniew, który rozgorzał po pierwszym wstrząsie. Wypalił się, pozostawiając żar. Pamięć o mężczyznach i kobietach zabijanych przez moździerze i karabiny maszynowe jeszcze bardzo długo nie pozwoli mu zgasnąć.
- Myślę, że teraz stał się pan jednym z nas - kontynuował cicho Lij. Jake’a zaskoczyła spostrzegawczość księcia. Jeszcze nie przyznał się przed samym sobą, że po raz pierwszy, odkąd wylądował w Afryce, uległ emocjom. Wiedział, że zgodzi się walczyć u boku Lija tak długo, jak długo będzie potrzebny. Zrozumiał, iż jeśli ci prości ludzie staną się niewolnikami, cały rodzaj ludzki, nie wyłączając Jake’a Bartona, zostanie w jakimś stopniu pozbawiony wolności. Przypomniał sobie słowa, które usłyszał dawno temu, niezbyt je rozumiejąc.
- Żaden człowiek nie jest wyspą... - powiedział. Lij skinął głową i dokończył cytat:
- ...całkowicie samotną. Śmierć każdego człowieka pomniejsza mnie, ponieważ jestem częścią ludzkiego rodu. - Oczy księcia rozbłysły. - Tak, panie Barton, to John Donne. Myślę, że przynosi mi pan szczęście. Pan jest ogniem, Gareth Swales to lód. Wykorzystam to. I więź, która powstała między wami.
- Więź? - Jake roześmiał się szorstko. Nagle zamilkł i zamyślił się nad słowami księcia. Ten człowiek był bardziej spostrzegawczy, niż się początkowo wydawało. Miał dar odczytywania ukrytych prawd.
- Tak - potwierdził książę. - Ogień i lód. Zobaczy pan.
Przez chwilę milczeli, stojąc wyprostowani w stalowej wieżyczce pojazdu. Każdy rozważał własne myśli. Wtem Lij ocknął się i spojrzał na zachód.
- Tam znajduje się serce Etiopii. Góry. - Zwrócili głowy ku szczytom i wielkiemu płaskowyżowi.
Strome skały, błękitnawe z tej odległości, wyglądały jak obłoki, do których zdawały się sięgać. Ciemne wąwozy jakby wykute były toporem giganta. Na ich dnie, tysiące metrów niżej, mknęły wzburzone potoki.
- Góry nas chronią. Włosi nie przejdą stu kilometrów takiego terenu. - Książę rozłożył szeroko ramiona, jakby chciał objąć sine skały niknące na północy i południu w zamglonej oddali, gdzie góry łączyły się z jaśniejszym błękitem nieba.
- Ale tu jest wąwóz Sardi. - Jake dostrzegł głęboki komin wrzynający się w skały. - Ma dwadzieścia pięć kilometrów w najszerszym miejscu, a potem zwęża się i wznosi się stromo ku szczytom.
- Wąwóz Sardi - powtórzył książę - to lanca wymierzona w odsłonięte skrzydło Lwa Judei. - Potrząsnął głową i jeszcze raz w jego oczach pojawił się okrutny błysk. - Cesarz Hajle Sellasje zebrał swoją armię na północy. Sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi, którzy mają powstrzymać główne natarcie Włochów idących z północy, z Erytrei i przez Audę. Skrzydła armii cesarskiej są chronione przez góry. Wąwóz Sardi to jedyne miejsce, którędy nowoczesna zmechanizowana armia może przebić się na wyżyny. Droga ta wydaje się trudna i stroma, ale Włosi są mistrzami inżynierii wojskowej już od czasów cezarów. Jeżeli zajmą wejście do wąwozu, w ciągu tygodnia przerzucą w góry pięćdziesiąt tysięcy ludzi. - Wyciągnął zaciśniętą pięść w stronę odległych, błękitnych szczytów. - Znaleźliby się na tyłach armii cesarskiej, pomiędzy nią a stolicą, mając otwartą drogę do miasta. To byłby nasz koniec. Włosi dobrze o tym wiedzą. Dowodzi tego ich obecność tutaj, w oazie Chaldi. Dziś natknęliśmy się na przednią straż.
- Tak - zgodził się Jake. - Chyba tak.
- Cesarz powierzył mi obronę wąwozu Sardi - powiedział cicho książę - ale jednocześnie polecił, żeby większa część moich wojowników dołączyła do jego armii, która zbiera się na brzegach jeziora Tana, trzydzieści kilometrów na zachód stąd. Będzie brakować ich nam tak bardzo, że bez waszych pojazdów i karabinów maszynowych nie zdołalibyśmy wykonać zadania.
- Nawet z tymi przechodzonymi paniusiami nie będzie to łatwe.
- Wiem, panie Barton. Robię wszystko, co w mojej mocy, żeby przechylić szalę na naszą korzyść. Negocjuję nawet z tradycyjnym wrogiem Harari, by sformować wspólny front przeciw najeźdźcom. Zamierzam zapomnieć o dawnych waśniach i przekonać Rasa Galia, żeby wziął udział w obronie wąwozu. To złodziej i degenerat, a wszyscy jego ludzie są górskimi bandytami. Walczy jednak dobrze, a każda dzida liczy się na polu bitwy.
Jake uświadomił sobie, jak wielką nadzieję pokłada w nim książę. Barton został potraktowany jak zaufany dowódca. Poczucie jedności z Etiopczykami umocniło się.
- Przyjaciel niegodny zaufania jest najgorszym rodzajem wroga.
- Nie rozpoznaję tego cytatu - powiedział książę.
- Jake Barton, mechanik. Wygląda na to, że czeka nas mnóstwo roboty. Chcę, by pan wybrał kilku bystrych chłopaków. Takich, którzy mogliby nauczyć się prowadzić te wozy i posługiwać się bronią.
- Rozmawiałem już z majorem Swalesem. Zaproponował to samo. Wybiorę najlepszych.
- Młodych - powiedział Jake - i takich, którzy się szybko uczą.
Ras siedział nastroszony jak stary sęp w cieniu pojazdu Garetha, mrużąc oczy niczym snajper. Mamrotał coś do siebie w podnieceniu. Kiedy Gregorius próbował zerknąć w wachlarz kart, który Ras przyciskał do piersi, wybuchał amharskimi przekleństwami. Gregorius poczuł się urażony. Był przecież tłumaczem dziadka. Poskarżył się Garethowi, który siedział w kucki naprzeciw Rasa, trzymając swe karty ostrożnie przy klapach marynarki.
- On już nie chce, żebym mu pomagał. Mówi, że rozumie zasady gry.
- Powiedz mu, że ma wrodzony talent. - Gareth zerknął zza dymu z cygara, które tkwiło w kąciku jego ust. - Mógłby jechać prosto do Monte Carlo.
Ras wyszczerzył zęby i skinął głową, zadowolony z komplementu. Zaraz jednak spojrzał spode łba, czekając w skupieniu, aż pokaże karty.
- Ktoś ma ochotę na panienkę? - zapytał niewinnie Gareth, kładąc damę kierową na odwróconą skrzynię, stojącą pomiędzy nimi.
Ras zaskrzeczał radośnie i porwał ją szybko. Uderzył pięścią w skrzynię i zaczął wykładać swoje karty.
- Ależ niegodziwiec! - Twarz Garetha zmarszczyła się w najwyższej trwodze.
Ras kiwał głową, mrugał oczyma i mamrotał.
- How do you do? - zapytał tryumfalnie.
Major osądził, że indyk jest już wystarczająco tłusty i gotowy do oskubania.
- Zapytaj swego szanownego dziadka, czy nie zgodziłby się na niewielkie stawki w następnej grze. Proponuję szylinga za punkt. - Gareth włożył dużą, srebrną monetę pomiędzy kciuk a palec wskazujący, by zilustrować swoją sugestię.
Odpowiedź Rasa była pozytywna. Wezwał jednego ze swoich gwardzistów, który wydobył z przepastnej shammy wielką sakwę z lwiej skóry i otworzył ją.
- Alleluja! - westchnął Gareth, widząc blask złotych monet. - Ty dajesz, brachu.
Hrabia w wielkopański sposób naśladował samego Duce. Miał powierzchowność człowieka urodzonego po to, by dowodzić. Ciemne oczy pułkownika błyszczały pogardą, a głęboki głos dźwięczał tak, że jego samego przeszywał dreszcz.
- Kmiot urodzony w rynsztoku. Jestem zdumiony, że takie coś doszło do stopnia majora. Ktoś taki jak pan - uniósł ramię oskarżycielsko niczym lufę pistoletu - taki nikt, parweniusz. Winię sam siebie za to, że panu zaufałem. Tak! Właśnie dlatego przymykałem oczy na oczywistą bezczelność. Tym razem jednak przeszedł pan samego siebie, Castelani. Odmówić wykonania rozkazu pułkownika w obliczu wroga! Tego nie daruję! - Hrabia zamilkł i cień żalu pojawił się w jego oczach. - Jestem człowiekiem pobłażliwym, Castelani, ale przez szacunek dla munduru, który noszę, nie mogę darować tego występku. Wie pan, jaka kara grozi za niesubordynację wobec starszego oficera w obliczu wroga? - Wysoko zadarł głowę, a w jego oczach zapłonął groźny ogień. - śmierć! I tak się stanie. Będzie to przykład dla moich ludzi. Dziś o zachodzie słońca, zdegradowany, stanie pan przed plutonem egzekucyjnym.
To długie przemówienie hrabia ćwiczył niczym arię operową. Zakończył teatralnym gestem, szeroko rozpościerając ramiona i przyjrzał się sobie z satysfakcją w wysokim lustrze. Był w namiocie sam, ale czuł się tak, jakby stał naprzeciw wielkiego, klaszczącego głośno audytorium. Gwałtownie odwrócił się i otworzył namiot.
Wartownicy stanęli na baczność.
- Natychmiast wezwać majora Castelaniego! - ryknął.
- Tak jest, panie pułkowniku - odpowiedział wartownik. Hrabia opuścił zasłonę.
Major pojawił się po dziesięciu minutach i zasalutował przy wejściu.
- Pan mnie wzywał, panie pułkowniku?
- Mój drogi Castelani! - Hrabia wstał zza biurka. Jego zdrowe, białe zęby kontrastowały z ciemną, oliwkową opalenizną, kiedy uśmiechał się szeroko, ujmując majora pod ramię. - Kieliszeczek wina, przyjacielu?
Aldo Belli był realistą. Dobrze zdawał sobie sprawę, że bez doświadczenia majora batalion załamałby się jak nieudany suflet albo, co bardziej prawdopodobne, rozsypałby się jak skała rozsadzona nad głową dowódcy. Hrabia ulżył sobie, wydając zaocznie wyrok śmierci na majora i teraz był już do niego przychylnie nastawiony.
- Proszę usiąść - powiedział, wskazując krzesło naprzeciw swojego biurka. - Cygaro? - Uśmiechnął się promiennie jak ojciec do najstarszego syna. - Chciałbym, aby przejrzał pan ten raport i podpisał go w zaznaczonym miejscu.
Castelani wziął plik arkuszy i zaczął czytać, marszcząc się jak buldog. Jego usta poruszały się bezgłośnie. Po kilku minutach spojrzał z przestrachem na dowódcę.
- Panie pułkowniku, mam wątpliwości, czy rzeczywiście zaatakowało nas aż czterdzieści tysięcy dzikusów.
- Kwestia właściwego spojrzenia, mój drogi. Było ciemno. Nikt nie może wiedzieć, ilu ich było naprawdę. - Hrabia skwitował obiekcje majora machnięciem ręki i uprzejmym uśmiechem, to dane szacunkowe. Proszę czytać, a znajdzie pan kilka ciepłych uwag o swojej postawie.
Major przeczytał kilka słów i pobladł.
- Pułkowniku, nieprzyjaciel stracił stu dwudziestu sześciu ludzi, a nie dwanaście tysięcy sześciuset.
- Pomyliłem się, majorze. Poprawię to przed wysłaniem do kwatery głównej.
- Sir, nie podał pan żadnej wzmianki, że wróg posiada wóz pancerny. Hrabia nachmurzył się po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy.
- Wóz pancerny? Z pewnością ma pan na myśli ambulans? - Belli zdecydował, że o spotkaniu z tą dziwną maszyną najlepiej zapomnieć. Nikomu nie przynosiło chwały, a szczególnie jemu. Zakłócało tylko wymowę olśniewającego raportu.
- To normalna rzecz, że wróg ma służbę medyczną. Proszę czytać! Caro mio, zarekomendowałem pana do odznaczenia.
Generał De Bono zaprosił oficerów na obiad, by ocenić gotowość sił ekspedycyjnych do inwazji na wyżyny Etiopii. Podobne narady odbywały się co tydzień. Sztab nie potrzebował wiele czasu, by zrozumieć, że w zamian za doskonały obiad, który mógłby przynieść kucharzowi międzynarodowe uznanie, generał oczekiwał dostarczenia kilku wymówek, którymi mógłby usprawiedliwić przed Duce zwłokę w rozpoczęciu ofensywy. Oficerowie wczuli się w nastrój tej gry, składając wiele użytecznych propozycji, chociaż ostatnio praca płodnych umysłów zaczęła przypominać orkę na ugorze.
Generał-inspektor korpusu medycznego opisał prosty przypadek rzeżączki, którą zaraził się żołnierz piechoty, jako „nietypową ospę” i ostrzegał przed możliwością wybuchu epidemii, ale nie był pewny, czy będzie mógł wykorzystać ten pomysł. Potrzebował czegoś lepszego. Oficerowie dyskutowali przy cygarach i likierze, kiedy drzwi jadalni otworzyły się z trzaskiem i do środka wpadł kapitan Crespi. Miał czerwoną twarz i szaleństwo w oczach. Zachowanie adiutanta świadczyło, że stało się coś strasznego. Wśród poważnych i lekko wstawionych oficerów zaległa cisza.
Crespi był tak wstrząśnięty, że to, co chciał powiedzieć szeptem, zabrzmiało jak zduszony krzyk wściekłości.
- Pajac! - wydyszał. - Ten pajac to zrobił!
De Bono wyrwał kapitanowi depeszę. Przeczytał otrzymaną wiadomość, podał kartkę siedzącemu obok oficerowi i ukrył twarz w dłoniach.
- Idiota! - krzyknął, kiedy kartka przechodziła szybko z rąk do rąk.
- To wielkie zwycięstwo, ekscelencjo! - zawołał generał piechoty. Nastrój zgromadzenia zmienił się w jednej chwili.
- Moje samoloty są gotowe, generale. Czekamy na rozkaz, by wprowadzić w czyn pańską mistrzowską strategię! - krzyknął dowódca formacji „Regia Aeronautica”, wstając z miejsca.
De Bono podniósł głowę i spojrzał zakłopotany.
- Gratulacje, generale! - Dowódca artylerii zerwał się na równe nogi, wylewając portwajn na mundur. - Ogromne zwycięstwo!
- Mój Boże! - mruknął De Bono. - Mój Boże!
- „Nieoczekiwany atak dzikich hord - Crespi odzyskał depeszę i czytał głośno tekst hrabiego - zdecydowanie odparty dzięki odwadze włoskich żołnierzy.”
- Mój Boże - powiedział De Bono trochę głośniej i znów zakrył oczy.
- Prawie piętnaście tysięcy wrogów zabitych! - krzyknął ktoś.
- Sześćdziesięciotysięczna armia rozbita przez garstkę synów faszyzmu!
- Naprzód do ostatecznego zwycięstwa!
- Naprzód! Naprzód! Generał znów podniósł wzrok.
- Tak - zgodził się przygnębiony. - Przypuszczam, że teraz już będziemy musieli zaatakować.
Trzeci batalion czarnych koszul „Afryka” maszerował przez piaszczystą równinę powyżej oazy Chaldi. Cały teren był zastawiony rzędami namiotów. W ciągu dwudziestu czterech godzin za sprawą Castelaniego powstało stałe obozowisko. Gdyby tylko dano majorowi dzień więcej, zbudowałby tu drogi i domy.
Hrabia Aldo Belli stał w rollsie, na którym, pomimo zabiegów Gina, wciąż było widać ślady kolizji. Kierowca podjechał tak, by zasłonić uszkodzony bok przed wzrokiem defilujących oddziałów, a drugi błotnik nasmarował pszczelim woskiem i denaturatem. Samochód aż lśnił w słońcu. Wymieniono również stłuczoną szybę i obudowę lampy.
- Przed godziną otrzymałem wiadomość, którą wam teraz odczytam! - zawołał hrabia. Żołnierze byli zaintrygowani. - To depesza zaadresowana bezpośrednio do mnie przez Mussoliniego.
- Il Duce! Il Duce! Il Duce! - ryknął batalion niczym dobrze wyćwiczony chór.
Hrabia podniósł dłoń, by uciszyć żołnierzy i zaczął czytać.
- „Moje serce rośnie z dumy, kiedy przyglądam się rycerskim czynom synów Włoch, dzieci faszystowskiej rewolucji, którymi pan dowodzi...”
Kiedy hrabia skończył czytać, żołnierze urządzili mu szaloną owację, rzucając hełmy w powietrze. Wysiadł z rollsa i ruszył miedzy nich płacząc, obejmując jednych i całując drugich, ściskając wyciągnięte ręce i klaszcząc nad głową jak zwycięski sportowiec. Wołał: „Zwyciężymy!” i „Raczej śmierć niż hańba!”, aż ochrypł i dwaj oficerowie odprowadzili go do namiotu.
Kieliszek grappy pozwolił dowódcy dojść do siebie. Teraz hrabia mógł zignorować depeszę radiową De Bona, która towarzyszyła pochwalnemu peanowi od Duce.
Generał był zaniepokojony i głęboko zasmucony. Człowiek, którego miał tylko za nieudacznika i zarozumialca, okazał się podżegaczem wojennym. Przez wzgląd na osobistą wiadomość od Duce dowódca nie mógł, nie narażając się na kłopoty, nakazać wojsku powrotu do kwatery głównej, by powstrzymać nieodpowiedzialnego oficera przed kolejnymi równie efektownymi działaniami.
Ten człowiek stał się nagle zupełnie niezależnym dowódcą. Mussolini zbeształ De Bona za odwlekanie ofensywy i potraktował olśniewającą akcję swego kompana jako przykład obowiązkowości i poświęcenia. Rozkazał też generałowi wspomóc marsz hrabiego na Sardi.
W odpowiedzi De Bono wysłał radiogram, w którym zalecał ostrożność i prosił, żeby Aid o Belli posuwał się naprzód mając zabezpieczone flanki i tyły.
Gdyby to polecenie nadeszło czterdzieści osiem godzin wcześniej, spotkałoby się z entuzjastyczną reakcją. Teraz jednak, po zwycięstwie w oazie Chaldi i gratulacjach Duce, hrabia stał się innym człowiekiem. Zakosztował zaszczytów i przekonał się, jak łatwo je zdobyć. Teraz już wiedział, że walczy ze szczepem prymitywnych wojowników w długich nocnych koszulach. Ludzie ci, uzbrojeni w muzealne rusznice, padali natychmiast, kiedy tylko Włosi otworzyli ogień.
- Panowie - hrabia zwrócił się do oficerów - otrzymałem od generała wiadomość oznaczoną zielonym kodem. Armia włoska wyrusza dziś w południe. - Spojrzał na zegarek. - Za dwanaście minut pierwsze oddziały przekroczą rzekę Mareb i rozpoczną marsz na barbarzyńską stolicę Addis Abebę. Patrzy na nas historia. Pola chwały dojrzewają w górach przed nami, a ja domagam się, aby trzeci batalion był tam, gdy rozpoczną się żniwa.
Oficerowie potakiwali bez przekonania. Przemiana zachodząca w pułkowniku zaczynała ich niepokoić. Mieli nadzieję, że to tylko retoryka.
- Nasz dowódca każe mi zachować ostrożność podczas marszu do Sardi. - Słuchacze z zapałem potakiwali głowami, ale hrabia teatralnie zmarszczył brwi i rzekł głośno: - Nie będę siedział cicho, gdy chwała jest tak blisko.
Zgromadzonych oficerów przeszedł zimny dreszcz. Przyłączyli się bez zapału do chóru, kiedy hrabia zaintonował La Giovinezzę.
Lij Mikhael zgodził się, żeby jednym z pojazdów przewieźć Sarę do Sardi, gdzie znajdowała się misja katolicka, prowadzona przez sędziwego niemieckiego lekarza. Rana nie goiła się. Dziewczyna miała gorączkę. Opuchlizna oraz wodnista, żółta wydzielina niepokoiły Vicky.
Paliwo dowieziono z Addis Abeby wąskotorową koleją, a dalej dostarczono je na mułach i wielbłądach. Oczekiwało teraz tam, gdzie rzeka Sardi wypływa z akacjowego lasu do trójkątnej doliny, która tworzy rozległą, dwudziestopięciokilometrową gardziel u progu wielkiej pustyni. Rzeka ginie tu w suchej ziemi i rozpoczyna podziemną podróż, wyłaniając się w postaci oczek wodnych w oazie Chaldi.
Lij Mikhael wybierał się do Sardi razem z Vicky. Miał się tam spotkać z Rasem, by nakłonić go do wspólnej walki przeciw włoskim agresorom. Potem odlatywał przysłanym z Addis Abeby samolotem na pilną naradę wojenną z cesarzem nad jezioro Tana.
Zanim dojechał, spotkał się z Bartonem i Swalesem. Spacerowali wyboistą ścieżką, pnącą się stromo zboczem nad skalistym łożyskiem rzeki Sardi.
Stali razem, patrząc na pierwszą kataraktę. Rzeka spadała tam z hukiem białym pióropuszem wodospadu, tworząc mgiełkę i zwilżając ciemnozielony mech na skałach.
- Ta droga podobna jest do grzbietu krokodyla - powiedział Jake. - Czy Vicky nią przejedzie?
- Kiedy dowiedziałem się, że macie do nas przyjechać, sprowadziłem tu do pracy tysiąc ludzi - odparł Lij. - Myślę, że da się tędy przedostać.
- Bardzo by mnie to ucieszyło - mruknął Gareth. - To jedyne wyjście z pułapki, w którą wpadliśmy. Gdy makaroniarze zablokują wejście do doliny... - Odwrócił się, by spojrzeć na równinę i rozciągające się nad nią góry. Uśmiechnął się do księcia. - Jesteśmy tu tylko we trzech, Toffee. Posłuchajmy, co masz do powiedzenia. Czego od nas oczekujesz? Jakie niespodzianki nas jeszcze czekają? Czy mamy pokonać całą armię włoską, zanim nam zapłacisz?
- Nie, majorze Swales. - Książę pokręcił głową. - Wyraziłem się jasno. Mamy strzec tyłów i skrzydeł armii cesarza. Musimy brać pod uwagę ewentualność, że Włosi sforsują wąwóz, dotrą na płaskowyż, zdobędą Desje i Addis Abebę. Nie jesteśmy w stanie powstrzymać natarcia, ale musimy opóźnić marsz wrogów. W najgorszym razie do czasu głównej bitwy na północy. Jeżeli cesarz zwycięży, Włosi wycofają się. Jeśli przegra, nasze zadanie będzie skończone.
- Ile czasu nam pozostało?
- Któż to może wiedzieć?
Jake pokręcił głową. Gareth wyciągnął z ust niedopałek cygara i posępnie obejrzał jego koniec.
- Chyba nie zapłacono nam zbyt wiele - rzekł.
Książę zdawał się tego nie słyszeć. Kontynuował swój wywód cicho, ale przykuwał uwagę słuchaczy racjonalnymi argumentami.
- Użyjemy wozów pancernych na otwartej przestrzeni, u wejścia do wąwozu. Tu, wsparte oddziałami mojego ojca, osiągną najlepszy efekt.
Gdy książę zamilkł, wszyscy spojrzeli w dół na rozpościerające się pomiędzy drzewami akacji obozowisko armii Rasa. Od strony oazy ciągnęły sznury wielbłądów i grupy konnych, otoczone przez piechurów. - Jeżeli plemię Galia przyłączy się do nas, dostarczy pięć tysięcy wojowników, którzy powiększą nasze siły do dwustu tysięcy ludzi. Zwiadowcy obserwujący obóz włoski donoszą, że nie ma tam więcej niż tysiąc żołnierzy. Nawet przy nowoczesnym uzbrojeniu nie wystarczy to, by nas pokonać.
- Dopóki Włosi nie uzupełnią swych sił - powiedział Gareth.
- Wtedy wycofamy się do wąwozu, niszcząc za sobą drogę, broniąc się w każdym nadającym się do tego miejscu. Nie będziemy w stanie użyć pojazdów, dopóki nie dotrzemy do Sardi. W kotlinie górskiej jest dość miejsca do manewrowania. To ostatni punkt, gdzie możemy skutecznie powstrzymać włoską ofensywę.
Znów zapadła cisza, którą przerwał warkot silnika. Pojazd pancerny, dotarłszy do podnóża wąwozu, rozpoczął mozolną wędrówkę. Warcząc wspinał się z szybkością piechura. Cofał się i kluczył po stromych zakrętach. Lij drgnął i westchnął ciężko.
- O jednym muszę wam przypomnieć, panowie. Mój ojciec jest wojownikiem starej daty. Nie zna pojęcia strachu i nie potrafi wyobrazić sobie, jak skutecznie działa współczesna broń, szczególnie karabiny maszynowe. Wierzę, że powstrzymacie jego zapał.
Jake widział we Francji ciała wiszące jak brudne szmaty na drutach kolczastych. Na samo wspomnienie przeszły go ciarki. Nikt nie odezwał się, dopóki pojazd pancerny, wciąż oznaczony czerwonym krzyżem, nie dotarł do miejsca, w którym stali.
W luku pojawiła się głowa Vicky. Dziewczyna musiała gdzieś się wykąpać, ponieważ jej włosy lśniły, przewiązane jedwabną wstążką. Słońce nadawało twarzy Vicky kolor ciemnego miodu. Jake i Gareth ruszyli ku niej jednocześnie. Nie ufali sobie na tyle, by pozostawić rywala samego w jej towarzystwie.
Jednakże Vicky potraktowała ich oschle, interesując się tylko ranną dziewczyną, która leżała na podłodze kabiny na zaimprowizowanym posłaniu z koców i skór. Pożegnała się z nimi pospiesznie i kiedy Lij wsiadł przez tylne drzwi, natychmiast ruszyła w górę stromym szlakiem. Za wozem podążał szwadron straży przybocznej księcia. Przypominał bandę rozbójników. Wojownicy jechali na kudłatych konikach górskich, dźwigając pasy z amunicją, karabiny i miecze. Jake obserwował ich tak długo, aż zniknęli. Niepokoił się, że Vicky jedzie w góry sama i nie będzie mógł przyjść jej z pomocą.
- Teraz zacznij myśleć o swoim tyłku - doradził cynicznie Gareth. - Jeśli tego nie zrobisz, makaroniarze dobiorą się do niego.
Od kotliny, w której leżało miasto Sardi, dzieliło ich ponad dwadzieścia kilometrów. Droga prowadziła na wysokości tysiąca siedmiuset metrów. Dopiero po sześciu godzinach dotarli na miejsce.
Brygady robotników księcia wciąż pracowały na szlaku. Grupy czarnych mężczyzn w zabłoconych shammach rozbijały zwały kamieni, blokujące wąskie przejścia. Dwukrotnie trzeba było przeciągać pojazd na linach ponad zdradliwymi szczelinami, w których burzyły się potoki.
Po południu słońce przesunęło się za skały rzucając cień w głąb wąwozu. Wilgotny chłód przyprawiał Vicky o dreszcz, chociaż zmagała się z ciężkim pojazdem. Silnik pracował bardzo nierówno, a gaźnik strzelał gwałtownie, kiedy wspinali się pod górę.
Stan Sary pogarszał się. Vicky zatrzymała się na chwilę, by dać odpocząć obolałym ramionom i plecom. Sara rzucała się w gorączce. Jej ciało było suche i rozpalone, a oczy płonęły dziwnym blaskiem.
Wąwóz zwężał się. Widać już było tylko wąską wstęgę nieba, a urwiska zwierały granitowe szczęki nad ciężko pracującym pojazdem. Choć wydawało się to niemożliwe, ścieżka stała się jeszcze bardziej stroma. Wielkie koła buksowały, wyrzucając w górę kamienie wielkości pięści, które płoszyły konie eskorty.
Nagle przez szerokie skalne wrota przedostali się do rozległej, łagodnie nachylonej kotliny, która usiana była kratownicą pól i okrągłymi tukul - krytymi słomą, glinianymi chatami wieśniaków. Wzdłuż koryta rzeki Sardi, gdzie rosła zielona i bujna trawa, pasły się kozy i kilka mlecznych krów. Na skalistych brzegach znajdowały niepewne oparcie gęste lasy cedrowe.
Samo miasto stanowiło skupisko biało otynkowanych domków. Blaszane dachy odbijały ostatnie promienie słońca, zapadającego nad zachodnią przełęczą.
Na zachodzie góry rozstępowały się, a szeroki stok wznosił się łagodnie przez ostatnie siedemset metrów, dzielące go od poziomu płaskowyżu. Po zboczu wiła się serpentyna kolei wąskotorowej, która kończyła się w mieście, przy szopach i kamiennych zagrodach.
Misja katolicka usytuowana była za miastem, na zachodnim stoku. Parę zrujnowanych glinianych domków o blaszanych dachach skupiało się wokół kościoła, zbudowanego z tych samych materiałów. Był to jedyny świeżo otynkowany budynek. Kiedy podjechali pod otwarte drzwi, Vicky spostrzegła rzędy chybotliwych pustych ławek, ale przed ołtarzem płonęły świece, a do wazonów wstawiono świeże kwiaty.
Pustka kościoła i żałosny stan zabudowań świadczyły, iż ludzie z miasta i okolic pozostali przy tradycyjnej wierze koptyjskiej. Mimo że misjonarzom innych wyznań udzielano większego poparcia, okoliczni mieszkańcy korzystali z opieki medycznej sprawowanej przez katolików.
Około pięćdziesięciu pacjentów siedziało na długiej werandzie, biegnącej wzdłuż muru kliniki. Nie zwrócili uwagi na Vicky, gdy zatrzymywała obok nich samochód pancerny.
Lekarz był mocno zbudowanym mężczyzną o krótkich, pałąkowatych nogach i grubej szyi. Miał krótko przystrzyżone siwe włosy i bladoniebieskie oczy. Nie mówił po angielsku. Pozdrowił Vicky chrząknięciem i natychmiast zajął się Sarą. Kiedy dwaj pielęgniarze delikatnie ułożyli dziewczynę na noszach i nieśli ją na werandę, Vicky chciała pójść za nimi, ale Lij powstrzymał ją.
- Znajduje się w dobrych rękach, a my mamy mnóstwo pracy.
Urząd telegraficzny był zamknięty, ale usłyszawszy okrzyki księcia, przybiegł skądś zaniepokojony zawiadowca stacji. Natychmiast rozpoznał Lija Mikhaela.
Mozolne wystukiwanie długiej depeszy przekraczało możliwości telegrafisty, który rzadko nadawał za jednym razem więcej niż tuzin słów. Marszczył brwi i mruczał coś pod nosem, a Vicky zastanawiała się, jak zostanie zniekształcone to arcydzieło sztuki dziennikarskiej, nim dotrze na biurko wydawcy w Nowym Jorku. Książę zostawił ją na stacji i wraz z eskortą poszedł do rezydencji rządowej, położonej na obrzeżach wioski. Po dziewiętnastej zawiadowca skończył pracę. Nadał prawie pięć tysięcy słów depeszy. Zapadła ciemna górska noc. Na niebie nie było żadnych gwiazd. Nad kotliną unosiła się mgła. Kłębiła się w świetle reflektorów, kiedy pojazd ruszył przez wieś w kierunku rezydencji rządowej.
Był to wielki kompleks zabudowań z szerokimi werandami, bielony i kryty blachą, położony w gaju ciemnozielonych drzew. Nietoperze, piszcząc i trzepocząc skrzydłami, nurkowały w świetle padającym z okien głównego budynku.
Vicky zatrzymała pojazd. Natychmiast otoczył ją milczący, czujny tłum. Wszyscy mężczyźni byli uzbrojeni jak Harari, których znała, ale wyglądali jakoś inaczej.
Wielu Etiopczyków obozowało w gaju. Widziała ogniska, słyszała tupot i parskanie spętanych koni, głosy kobiet i śmiech mężczyzn.
Tłum rozstąpił się przed nią. Przeszła przez werandę i zaraz znalazła się w dużym pokoju, gdzie siedziała gromada mężczyzn. Dymiące lampy parafinowe, zawieszone pod sufitem, oświetlały wnętrze. Śmierdziało potem, tytoniem, ostrymi przyprawami i alkoholem.
W pomieszczeniu zaległa wroga cisza. Vicky stanęła niepewnie na progu, mierzona podejrzliwymi spojrzeniami. Podszedł do niej Lij Mikhael.
- Miss Camberwell - ujął jej dłoń - zaczynałem martwić się o panią. Wysłała pani telegram? - Przeprowadził ją przez pokój i posadził koło siebie. Wskazał człowieka siedzącego naprzeciw.
- To Ras Kullah z ludu Galia - powiedział.
Pomimo znużenia Vicky przyjrzała się z zainteresowaniem temu człowiekowi.
Pierwsze wrażenie było identyczne jak to, które odniosła na widok ludzi zgromadzonych na dworze. Wrogość i chłód. W ciemnych, nieruchomych oczach Rasa czaiło się zło.
Był to młody, dwudziestokilkuletni mężczyzna. Twarz i ciało miał jakby nabrzmiałe. Przypominał przelewającą się galaretę. Jego skóra przybrała jasnokremowy odcień, zimny i niezdrowy, jak gdyby ów człowiek nigdy nie przebywał na świeżym powietrzu. Pełne, ciemnowiśniowe usta nie pasowały do jasnej cery.
Kiedy książę przedstawił Vicky, Ras nic nie odrzekł, chociaż wąskie jak u węża oczy uważnie, wolno obmacały jej ciało, zwłaszcza piersi i nogi.
Tłuste ręce uniosły do ust fajkę z koziego rogu. Kullah zaciągnął się głęboko i przytrzymał dym w płucach, zanim wydmuchnął go powoli. Kiedy Vicky poczuła zapach dymu, odgadła, dlaczego Ras ma takie martwe spojrzenie.
- Nie jadła pani przez cały dzień - powiedział Lij Mikhael i zamówił posiłek. - Proszę o wybaczenie, panno Camberwell. Ras nie mówi po angielsku, a nasze negocjacje są wciąż w początkowej fazie. Kazałem przygotować pokój, w którym pani odpocznie. Będę tu siedział przez całą noc. Krótko mówiąc, temat rozmowy jest wciąż ten sam: stuletni, krwawy spór pomiędzy naszymi plemionami.
Gorące, ostre potrawy rozgrzały zmarzniętą Vicky, a gdy łyknęła ognistego trunku, zakrztusiła się, z trudem łapiąc oddech. Z zawodowym zainteresowaniem rozejrzała się po pokoju.
Tuż obok trwała nieustanna dyskusja. Negocjacje między nieprzejednanymi wrogami postępowały opornie. Niechętnie zbliżali się do siebie nawet zagrożeni przez potężniejszego przeciwnika.
Po obu stronach Rasa siedziały dwie młode kobiety o łagodnych, skośnych oczach i regularnych, szlachetnych rysach. Ich gęste, kędzierzawe włosy lśniły w świetle lamp jak aureole. Dziewczyny nie okazywały żadnych emocji, nawet gdy Ras pieścił z roztargnieniem jedną lub drugą. Tylko raz, kiedy tłustą łapą ścisnął pulchną pierś, dziewczyna drgnęła z bólu. Szkarłatna tkanina jej bluzy zrobiła się wilgotna w okolicy sutków. Piersi musiały być pełne mleka.
Dobre samopoczucie Vicky szybko się ulotniło. Źle czuła się w dusznej atmosferze obrad, na dodatek nie rozumiejąc amharskiej mowy. Chciała usprawiedliwić się przed Lijem i opuścić pokój, gdy nagle na zewnątrz rozległy się okrzyki oburzenia. Słychać było starczy, skrzeczący głos. Sala zamarła w oczekiwaniu. Ras Kullah podniósł głowę i zawołał coś zrzędliwie.
Do pokoju wciągnięto młodego, najwyżej dziewiętnastoletniego chłopca. Dwaj uzbrojeni strażnicy postawili go przed Rasem. Ręce chłopca związane były paskami z surowej skóry, wrzynającymi się głęboko w ciało. Jego spocona twarz błyszczała, a powieki drgały nieprzytomnie.
Za nim wdarła się z wrzaskiem starucha pomarszczona jak pawian i owinięta w czarną shammę, sztywną z brudu. Kilkakrotnie usiłowała dosięgnąć twarzy pojmanego młodzieńca zakrzywionymi palcami. Bezzębne, starcze usta otwierały się szeroko, kiedy podskakiwała przed przerażonym chłopakiem, wciąż próbując go zaatakować. Dwaj strażnicy odpychali ją żartobliwymi kuksańcami.
Ras pochylił się, by obserwować tę zabawę. Jego ciemne, matowe oczy zabłysły ciekawie, gdy zadał pytanie. Starucha rzuciła się w jego stronę, gwałtownie gestykulując.
Zaczęła zawodzić, próbując jednocześnie chwycić i ucałować stopy Rasa, który rechotał z zadowoleniem. Odtrącał nogą ręce kobiety i zadawał pytania. Odpowiadała mu na przemian ze strażnikami.
- Panno Camberwell - szepnął książę - proszę wyjść. To nie będzie przyjemny widok.
- Co to takiego? - zapytała Vicky. Zawodowy instynkt ożywił ją nagle. - Co oni robią?
- Kobieta oskarża tego młodzieńca o to, że zamordował jej syna. Strażnicy są jej świadkami, a Ras rozsądza sprawę. Zaraz wyda wyrok, który zostanie natychmiast wykonany.
- Tutaj? - Vicky przeraziła się.
- Tak, panno Camberwell. Proszę stąd wyjść. To będzie biblijna kara. Oko za oko, ząb za ząb.
Vicky wahała się, czy posłuchać rady księcia. Interesowała się wszelkimi ludzkimi doznaniami. I nagle było już za późno.
Śmiejąc się, Ras kopnął mocno starą kobietę, która przewróciła się na klepisko. Stanowczym głosem wydał rozkaz strażnikom trzymającym oskarżonego. Pełznąca po podłodze jak okaleczony czarny kruk wiedźma zaczęła coś tryumfalnie wykrzykiwać. Strażnicy, śmiejąc się rubasznie, zdarli ze skazańca odzież, aż stanął przed nimi zupełnie nagi.
W zatłoczonym pokoju rosło napięcie przed zbliżającym się widowiskiem. Przez drzwi i okna zaglądał tłum ludzi, którzy nadbiegli z obozowiska między drzewami. Nawet dwie nieruchome dziewczyny Rasa ożywiły się, szczebiocząc cicho i uśmiechając się lekko. Ich oczy pojaśniały, a nabrzmiałe piersi kołysały się ciężko pod cienkim materiałem.
Skazaniec łkał bez słów i rozglądał się, jakby szukając drogi ucieczki. Jego ciało, szczupłe i umięśnione, lśniło w świetle lamp. Miał długie, muskularne, pięknie rzeźbione nogi. Z ciemnego gąszczu podbrzusza gruby, obrzezany członek zwisał sflaczały, jak gdyby wyrażając rozpacz chłopaka. Vicky próbowała oderwać od niego wzrok, zawstydzona widokiem poniżonej istoty ludzkiej, ale nie mogła się ruszyć. Siedziała jak zahipnotyzowana.
Stara kobieta wiła się przed skazańcem. Jej pomarszczoną twarz wykrzywiała bezgraniczna złość. Wiedźma otworzyła bezzębne usta i napluła chłopcu w twarz. Ślina spłynęła mu po policzku na pierś.
- Proszę odejść! - Lij Mikhael ponaglał Vicky, która próbowała się podnieść, ale nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Jeden z wojowników wyciągnął z wiszącej na biodrze skórzanej pochwy sztylet o wąskim ostrzu. Rękojeść noża wyrzeźbiona była z rogu kudu i owinięta miedzianym drutem. Długie ostrze było lekko wygięte i ostro zakończone. Galia krzyknął, by przyciągnąć uwagę wciąż tarzającej się po podłodze kobiety, i pchnął sztylet w jej stronę. Rzuciła się nań błyskawicznie, wydając kolejny okrzyk radości. Stanęła przed kulącym się z przerażenia młodzieńcem, wywijając nożem przy zachęcających okrzykach widowni.
Więzień zaczął się wić i szamotać, patrząc z rozpaczą na sztylet. Dwaj wysocy strażnicy utrzymywali jednak chłopca bez wysiłku, chichocząc i obserwując nóż.
Stara kobieta krzyknęła jeszcze głośniej i dopadła skazańca. Długie, czarne ramię skierowało ostrze prosto w serce. Siła uderzenia była jednak zbyt mała, by zabić. Sztylet ześliznął się z żeber, otwierając długą, płytką ranę. Na moment ukazały się białe kości, nim krew buchnęła z całą siłą. Radosnym wyciem Galia podburzali mścicielkę niczym sfora szakali.
Starucha wciąż uderzała, chłopak wierzgał i szarpał się, strażnicy zanosili się śmiechem, a krew lała się z płytkich ran, migocząc w świetle lamp, spływała na uzbrojone ramię kobiety i plamiła jej twarz.
Nie mogąc przebić klatki piersiowej, wiedźma zaatakowała twarz skazańca. Pierwszy cios rozpłatał nos i górną wargę, następny zamienił oczodół w ciemną, krwawą dziurę. Strażnicy pozwolili ofierze osunąć się na podłogę.
Starucha wskoczyła na klatkę piersiową skazańca, pochylając się nad nim jak wielki, groteskowy nietoperz. Zaczęła z determinacją podrzynać chłopcu gardło, aż wreszcie przecięta aorta zrosiła krwią ubranie mścicielki i podłogę przy pełnych aprobaty wrzaskach przyglądających się widowisku Murzynów.
Dopiero wtedy Vicky zdołała się poruszyć. Skoczyła na równe nogi, i przepychając się przez blokującą drzwi ciżbę, wybiegła w chłód nocy. Była spocona i miała mdłości. Oparła się o pień drzewa, próbując je zwalczyć, ale na próżno. Zgięta wpół, wymiotowała gwałtownie, dławiąc się ze zgrozy.
Przez wiele godzin nie mogła zasnąć. Leżała samotnie w małym pokoiku, który Lij Mikhael kazał dla niej przygotować. Nasłuchiwała dudnienia bębnów, wybuchów śmiechu i śpiewów dobiegających z obozowiska.
Wreszcie udało jej się zasnąć, ale nie na długo. Obudziła się, czując na skórze lekkie łaskotanie, a później swędzenie. Z obrzydzeniem odrzuciła koc i zapaliła świecę. Na gładkiej powierzchni brzucha ślady ukąszeń wyglądały jak czerwone korale. Wzdrygnęła się na myśl o robactwie, które tutaj łaziło.
Resztę nocy spędziła skulona na podłodze swego pojazdu. Górski ziąb przedostał się przez stalowy pancerz „Kaczuszki” i Vicky trzęsła się drapiąc gorące guzy na brzuchu. Oszukała głód puszką zimnej, peklowanej wołowiny z zapasów ukrytych pod fotelem kierowcy. Kiedy zjechała ze stoku ku niemieckiej misji, wreszcie doszła do siebie.
Sara ciągle była jeszcze słaba, ale gorączka jej spadła i mogła się podzielić z przyjaciółką swą mądrością i światowym doświadczeniem.
Vicky usiadła przy wąskim żelaznym łóżku, ustawionym na zatłoczonym podwórzu, gdzie inni kasłali i pojękiwali.
- Ras Kullah - Sara wydęła wargi z odrazą - to degenerat. Były z nim te mleczne krowy? - Vicky przypomniała sobie nieruchome dziewczyny. - Wojownicy Galia grasują w górach, szukając młodych, karmiących matek. Fe! - Wstrząsnęła się teatralnie, a Vicky znów poczuła dreszcze. - Ta obrzydliwa fajka i prymitywna żądza krwi! To zwierzę. Jego ludzie też. Są naszymi wrogami od czasów Salomona. Wstydzę się, że musimy walczyć z nimi po jednej stronie. - Nagle zmieniła temat. - Schodzicie dziś z przełęczy?
- Tak - odpowiedziała Vicky. Sara westchnęła.
- Doktor mówi, że nie mogę wracać z wami. Muszę tu zostać jeszcze kilka dni.
- Zabiorę cię, jak tylko wyzdrowiejesz.
- Nie, nie - sprzeciwiła się. - Konno łatwiej jechać. Wrócę sama, ale na razie niech pani powie Gregoriusowi, że go kocham. Moje serce bije dla niego.
- Powiem mu - zgodziła się Vicky, ucieszona tymi słowami.
Zbliżył się do nich wysoki, młody człowiek w białym fartuchu. Miał twarz faraona i wielkie, ciemne oczy. Pochylił się nad Sarą z termometrem i mrucząc coś cicho po amharsku, troskliwie szukał pulsu długimi, zręcznymi palcami.
Dziewczyna przybrała natychmiast omdlewającą pozę, rozchylając lekko usta, a gdy sanitariusz odszedł, chichocząc rozradowana przyciągnęła do siebie głowę Vicky i szepnęła jej do ucha:
- Czyż nie jest piękny jak poranek? Uczy się, bo chce zostać lekarzem. Wkrótce jedzie na uniwersytet do Berlina. Zakochał się we mnie ostatniej nocy i kiedy noga będzie mnie mniej bolała, zostaniemy kochankami. - Widząc przerażone spojrzenie Vicky, kontynuowała pospiesznie: - Tylko na krótko. Do czasu, gdy wyzdrowieję i wrócę do Gregoriusa.
Wkrótce pojawił się Lij Mikhael ze swoimi posępnymi jeźdźcami. Wojownicy czekali w słońcu na zewnątrz, kiedy książę wszedł na podwórze, by pożegnać się z córką. Ponury nastrój minął mu momentalnie, gdy objął Sarę i zobaczył, jak dobrze wygląda.
- Wczoraj w południe armia włoska pod dowództwem generała De Bona przekroczyła rzekę Mareb, rozpoczynając marsz na Aduę i Amba Aradam - powiedział. - Wilk wdarł się do owczarni. Samoloty wroga bombardują nasze miasta. Zaczęła się wojna.
- To nic zaskakującego - powiedziała Sara. - Dziwię się raczej, dlaczego Włosi czekali tak długo.
- Panno Camberwell, musi pani natychmiast powrócić do obozu mojego ojca i uprzedzić go, żeby przygotował się na atak nieprzyjaciela. - Książę wyjął złoty zegarek i spojrzał na jego tarczę. - Za kilka minut samolot zabierze mnie do cesarza. Byłbym wdzięczny, gdyby towarzyszyła mi pani na pole startowe.
Kiwnęła głową, a książę mówił dalej:
- Ras Kullah zgodził się wysłać piętnaście tysięcy jeźdźców na pomoc mojemu ojcu. Pojadę z panią... - Nie dokończył, gdyż córka przerwała mu zapalczywie.
- Nie wolno zostawić panny Camberwell samej z tymi hienami! Galia pożarliby własne matki.
Lij uśmiechnął się i objął córkę.
- Moja straż przyboczna pojedzie z nią i będzie strzec jej przez cały czas - powiedział.
- Nie podoba mi się to - oświadczyła Sara, szukając dłoni Vicky.
- Nic mi się nie stanie. - Vicky pochyliła się i pocałowała dziewczynę, która przytuliła się do niej mocno.
- Przyjadę wkrótce - szepnęła. - Niech pani nic nie robi, dopóki znów nie będziemy razem. Może to jednak powinien być Gareth?
- Peszysz mnie - zaśmiała się Vicky.
- Wiem - przytaknęła Sara - i właśnie dlatego powinnam pani doradzać.
Lij Mikhael i panna Camberwell stali obok siebie przy kadłubie „Kaczuszki”. Osłaniając oczy przed słońcem, obserwowali samolot szybujący nad szczytami gór.
Jako pilot, Vicky była w stanie ocenić trudności lądowania w dolinie, gdzie zdradzieckie prądy powietrza tworzą groźne zawirowania. Słońce rozproszyło już nocny chłód, rozrzedzając wysokogórskie powietrze.
Natychmiast rozpoznała typ samolotu. Na podobnym modelu zdobyła licencję pilota. To był puss moth, mały, niebieski górnopłatowiec z mocnym, czterocylindrowym silnikiem de havilland. Mógł unieść pilota i dwóch pasażerów na umieszczonych szeregowo siedzeniach. Widok znanego samolotu przypomniał jej beztroskie dni poprzedzające październik tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku i ów czarny piątek, kiedy stało się najgorsze. Była jedyną córką bogatego ojca, zepsutą i rozpieszczoną. Bawiła się samochodami, łodziami wyścigowymi i samolotami.
Wszystko skończyło się jednego dnia. Minęło jak sen. Uwielbiany jak bóstwo ojciec umarł na jej rękach. Ciągle odczuwała tę przerażającą stratę.
Odpędziła wspomnienia, koncentrując uwagę na zbliżającym się samolocie.
Pilot prowadził maszynę wzdłuż wschodniej przełęczy, ponad stromymi zboczami gór. Skręcił ostro i lotem ślizgowym skierował się w stronę jedynego kawałka ziemi wolnego od skał i dziur. Plac ten był używany jako targowisko bydła, stadion lub boisko do gry w polo. W wysokiej do kostek trawie pasło się kilkadziesiąt kóz.
Galopujący jeźdźcy Kullaha odegnali zwierzęta, a kiedy puss moth wylądował, popędzili w jego stronę, strzelając w powietrze i pokrzykując.
Pilot podkołował do miejsca, gdzie stali książę i Vicky. Otworzył boczne okienko. Był to młody, opalony mężczyzna z kędzierzawą brodą. Przekrzykując warkot silnika, spytał z dziwnym akcentem, może australijskim, nowozelandzkim albo południowoafrykańskim:
- Pan jest Lij Mikhael?
Książę uścisnął dłoń Vicky i w łopoczącej na wietrze szacie wspiął się do ciasnej kabiny.
Pilot z żywym zainteresowaniem spoglądał na Vicky, a kiedy ich spojrzenia spotkały się, uśmiechnął się. Uśmiech chłopca był tak szczery i otwarty, że Vicky odpowiedziała mu w ten sam sposób.
- Jest jeszcze jedno miejsce! - krzyknął pilot.
- Może innym razem.
Zwiększył obroty silnika i odkołował, kierując się na nierówny pas startowy. Vicky patrzyła, jak puss moth wznosi się mozolnie w stronę szczytów. Kiedy warkot silnika umilkł w oddali, poczuła się przerażająco samotna. Rozejrzała się bojaźliwie, spoglądając nieufnie na hordę ciemnoskórych jeźdźców, którzy otaczali jej pojazd. Nagle zdała sobie sprawę, że żaden z nich nie mówi po angielsku. Od tej chwili osamotnieniu towarzyszyć będzie zimny dreszcz strachu.
Desperacko zapragnęła jakiegokolwiek kontaktu ze światem, który znała, zamiast towarzystwa barbarzyńskich jeźdźców z górzystej krainy. Przez mgnienie oka pomyślała, by sprawdzić, czy nie nadeszła odpowiedź na jej depeszę, ale zaraz porzuciła tę myśl. Wydawca nie mógł jeszcze otrzymać telegramu. Ujrzała niedaleko grupkę ludzi i koni, tworzącą straż przyboczną Lija Mikhaela. Tak bardzo różnili się od tłumu ludzi Galia! „Mała to pociecha” - pomyślała. Wskoczyła do wnętrza pojazdu i wrzuciła bieg.
Wóz kołysał się na nierównej nawierzchni, kiedy skierowała się na ścieżkę wiodącą wzdłuż koryta rzeki ku wysokim, kamiennym ścianom wąwozu. Pamiętała o długiej kolumnie jeźdźców, którzy podążali jej śladem, ale myślała przede wszystkim o ponownym spotkaniu z Jake’em i Garethem. Nagle ci dwaj mężczyźni stali się dla niej najważniejszymi osobami. Tęskniła za każdym z nich tak mocno, jak mocno zaciskała białe dłonie na kierownicy.
Droga w dół wąwozu dostarczyła jeszcze mocniejszych wrażeń niż mozolne wspinanie się do góry. Na bardziej stromych odcinkach ścieżka umykała spod kół. Raz ciężki pojazd utknął, ale jego masa przeważyła i ruszył w dół, boksując i ślizgając się, choć z całej siły naciskała hamulce.
Do południa przejechała więcej niż połowę drogi. Ostatni odcinek był naprawdę przerażający. Szlak wiódł skrajem przepaści ponad ryczącą w skalnym łożysku rzeką. Ramiona i plecy Vicky boleśnie zdrętwiały od mocowania się z drgającą kierownicą. Pot zrosił skronie i czoło i zalewał jej oczy. Otarła twarz ramieniem i ruszyła w dół, hamując gwałtownie w chwili, gdy pojazd zaczął staczać się ze zbocza pod kątem trzydziestu stopni. Grudy ziemi i odłamki skał tryskały spod kół. W połowie zbocza Vicky zorientowała się, że nie panuje już nad wozem, który pochyla się coraz bardziej na bok na krawędzi urwiska.
Tylne koło ześliznęło się, wirując nad przepaścią. Vicky zrozumiała, że pędzący na oślep samochód zawisł niebezpiecznie nad przepaścią i zaraz przekroczy punkt krytyczny. Instynktownie wykonała ostatni manewr, by się ocalić. Zwolniła hamulec wprawiający koła w poślizg i z całej siły nacisnęła na pedał gazu. Jedno koło zawisło nad przepaścią, ale drugie znalazło przyczepność, kiedy silnik ryknął z całej mocy. Stalowy kadłub skoczył jak spłoszona gazela. Odsuwając się od przepaści, uderzył w usypisko ziemi po drugiej stronie drogi, odbił się od niego i powrócił na pierwotny szlak.
Dalej droga nie była już tak stroma. Vicky, walcząc zawzięcie z ciężkim pojazdem, zatrzymała go wreszcie i wypełzła z luku. Trzęsła się ze strachu i miała mdłości.
Kolumna jeźdźców pozostała daleko z tyłu. Zaledwie słychać było niewyraźne głosy i stukot kopyt końskich na skalnej ścieżce, kiedy „Kaczuszka” z trudem ruszyła dalej w stronę skupiska karłowatych cedrów.
Między drzewami płynął strumień czystej, słodkiej wody. Vicky uklękła nad potokiem, by obmyć twarz i szyję, Przeglądając się w lśniącej powierzchni wody jak w lustrze, uczesała włosy i poprawiła ubranie.
Odczuwała wciąż lekki ból głowy i miała wrażenie, że ta szaleńcza jazda tylko jej się przyśniła. Trzeba było wracać do pozostawionego na drodze pojazdu. Galia nadciągnęli już, a ich wierzchowce stały stłoczone na przestrzeni pół kilometra wokół wozu. Znajdujący się najbliżej zsiedli z koni i Vicky musiała przeciskać się przez tłum.
Nagle zamarła ze strachu, spostrzegając nieobecność gwardzistów Harari. Zatrzymała się niepewnie, szukając ich wzrokiem.
Nad tłumem zapadła cisza. Napięcie malowało się na twarzach wojowników. Ich oblicza o wystających kościach policzkowych i haczykowatych nosach przypominały czekające na łup jastrzębie. Oczy płonęły tym samym dzikim blaskiem, jaki Vicky widziała poprzedniej nocy na twarzy starej wiedźmy.
„Harari, gdzie są Harari?” Gorączkowo rozglądała się, lecz nie mogła dostrzec żadnej znajomej twarzy. I wtedy w głębokiej ciszy usłyszała odległy stukot kopyt w dole wąwozu. Pojęła, że straż Saguda odjechała, lękając się znacznie liczniejszych odwiecznych wrogów.
Dziewczyna odwróciła się, ale Galia zagradzali jej drogę i otaczali coraz ciaśniej. Na wszystkich twarzach widziała te same rozognione spojrzenia.
Vicky zmuszała się, by wolno iść w kierunku wozu. Przy każdym kroku ktoś zastępował jej drogę, W takich sytuacjach nie wolno okazywać strachu, bo każda oznaka słabości jest dla wrogów zachętą. Vicky wyobraziła sobie swe jasne ciało rozciągnięte na skalistej ziemi ku uciesze tysiąca mężczyzn. Szybko odpędziła te myśli i kontynuowała marsz. W ostatniej chwili wysokie postacie odsuwały się na bok, ale zawsze inne zajmowały ich miejsce. Tłum napierał coraz silniej w oczekiwaniu czegoś niezwykłego. Czuła gorącą woń stłoczonych ciał. Zmieniał się również wyraz twarzy wojowników. Obserwowali białą kobietę z narastającym podnieceniem, szczerząc zęby. Oddychali szybko, a dzikie oczy jak szpony wbijały się w jej ciało.
Vicky nie mogła już posuwać się dalej. Zagroziła jej drogę wyższa i bardziej nieustępliwa postać. To był Gerazmach, wyższy rangą oficer Galia. Nosił shammę z ciemnoniebieskiego jedwabiu, udrapowaną wokół szyi i opadającą do kolan. Puszyste włosy otaczały szeroką aureolą szczupłą, okrutną twarz z szeroką blizną, biegnącą od oka do kącika ust.
Odezwał się głosem nabrzmiałym żądzą i chociaż nie rozumiała słów, ich znaczenie było oczywiste. Tłum zafalował. Dziewczyna słyszała przyspieszone oddechy i poczuła, że wojownicy jeszcze bardziej zacieśniają krąg wokół niej.
Chciała krzyczeć, odwrócić się i spróbować przebić się do wozu, ale wiedziała, że oni tylko na to czekają. Potrzebowali pretekstu, by rzucić się na nią. Zebrała resztę sił, by jej głos zabrzmiał stanowczo.
- Zejdź mi z drogi - powiedziała dobitnie.
Człowiek stojący przed nią uśmiechnął się. I wtedy zobaczyła jedną z najbardziej przerażających scen w życiu.
Wciąż uśmiechając się, opuścił rękę ku kroczu, rozchylił fałdy shammy i zrobił gest tak obsceniczny, że Vicky odskoczyła do tyłu. Zaschło jej w gardle. Policzki płonęły. Nie mogąc już nad sobą zapanować, krzyknęła:
- Ty świnio, brudna świnio!
Mężczyzna wyciągnął rękę, wciąż rozchylając szatę. Kiedy Vicky chciała się cofnąć, poczuła, że tłum popycha ją znów do przodu.
Nagle odezwał się inny głos. Ostry jak dźwięk przeszywającego powietrze miecza.
- Dobra, wystarczy tych wygłupów.
Motłoch rozstąpił się powoli. Vicky odwróciła się zaskoczona.
Gareth Swales zbliżał się do niej wąskim przejściem, jak zwykle elegancki, w nieskazitelnie białej koszuli. Major wyglądał na całkowicie spokojnego, ale Vicky nigdy nie widziała takiego napięcia na jego twarzy. Wargi mu pobladły, a oczy płonęły hamowaną furią.
Chciała rzucić mu się na szyję i rozpłakać się z ulgą, ale Gareth odezwał się ponownie:
- Spokojnie, to jeszcze nie koniec. Opanowała się i uniosła głowę, tłumiąc szloch.
- Dzielna dziewczyna - powiedział, nie odrywając wzroku od twarzy wysokiego Galia w niebieskiej szacie. Ujął Vicky za ramię. Poczuła siłę męskich palców przez cienki materiał rękawa.
Murzyński przywódca nie cofnął się, kiedy Gareth zbliżył się do niego. Przez chwilę, która wydała się wiecznością, mierzyli się spojrzeniem. Płonące niebieskie oczy patrzyły w czarne jak węgiel źrenice. Nagle Galia zerknął w bok, wzruszył ramionami, zaśmiał się cicho i odwrócił się, by przemówić do swoich ludzi.
- Możesz prowadzić? - zapytał cicho Gareth, unosząc Vicky na maskę „Kaczuszki”.
Skinęła głową.
Nie mogli ryzykować kręcenia korbą.
- Wóz stoi na stoku. Spróbujemy uruchomić silnik z rozbiegu - powiedział Gareth, odwracając głowę w stronę tłumu, by go powstrzymać spojrzeniem.
Kiedy Vicky wciskała się do luku, Swales włożył do ust cygaro i potarł zapałkę o paznokieć kciuka. Ten mały pokaz na moment odwrócił uwagę wrogów. Obserwowali ręce białego człowieka, kiedy zapalał cygaro i wydmuchiwał kłęby dymu.
Wóz zaczął toczyć się po stoku. Gareth wskoczył lekko na maskę i, trzymając w zębach cygaro, zasalutował jeźdźcom szyderczo. Pędzili w dół w zupełnej ciszy.
W pewnym momencie, nie odrywając wzroku od drogi, Vicky powiedziała do Garetha, który stał nad nią w wieżyczce:
- Wcale się nie bałeś...
- Umierałem ze strachu.
- Nazwałam cię kiedyś tchórzem.
- Też racja.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Byłem w pobliżu, szukając pozycji obronnych, które zajęlibyśmy w razie ataku poczciwych makaroniarzy. Zobaczyłem, że twoja wierna straż zmyka w popłochu i przyszedłem rzucić okiem, co się dzieje.
Vicky przestała widzieć drogę przez łzy i musiała mocno nacisnąć hamulce. Nagle znalazła się w ramionach Garetha, tuląc się do niego z całej siły, zapłakana i drżąca.
- Czy zdołam ci się kiedykolwiek odwdzięczyć?
- Na pewno coś wymyślimy - mruknął, obejmując ją kojąco ramieniem. Czuła się cudownie bezpieczna. Już nigdy nie chciałaby opuszczać tych ramion. Uniosła usta ku jego wargom, ze zdumieniem widząc w zazwyczaj błyszczących ironią oczach czułość, jakiej nigdy nie spodziewała się od niego doznać.
Jego usta były kolejnym zaskoczeniem. Bardzo gorące i miękkie, a zarazem takie męskie, pachnące gorzkim, aromatycznym dymem cygara. Nigdy nie zdawała sobie sprawy, że Gareth jest tak mocno zbudowany. Przestała płakać i westchnęła z rozkoszą, bardziej podniecona, niż zdarzyło się jej to kiedykolwiek w życiu.
Przez chwilę z dziennikarską ciekawością usiłowała zgłębić źródło tej nagłej namiętności. Wiedziała, że nie bez znaczenia była bezsenna noc, wyczerpanie i paniczny strach przed następnym dniem. Potem jednak przestała się zastanawiać, pozwalając, by to nowe uczucie ogarnęło całe ciało.
Obozowisko armii Rasa u stóp wąwozu Sardi sięgało sześć kilometrów w głąb gaju akacjowego. Było tu głośno jak w ulu. Vicky poczuła woń błękitnego dymu oraz mnóstwo różnych ludzkich i zwierzęcych zapachów.
Miejsce, gdzie Gareth i Jake rozłożyli obóz, znajdowało się z dala od głównego obozowiska, poniżej wodospadu. Rzeka Sardi pokonywała tam ostatni stromy stopień przed równiną, tworząc ciemne jeziorko, w którym Vicky mogła się wykąpać.
Było już prawie ciemno, kiedy wróciła do obozu, dźwigając worek z praniem. Mokre włosy owinęła ręcznikiem. Gareth siedział na pniu obok ogniska, czuwając nad stekami ze świeżo zaszlachtowanego wołu, piekącymi się na węglach. Zrobił jej miejsce obok siebie i podał blaszany kubek, napełniony rozcieńczoną whisky. Przyjęła go z wdzięcznością. Alkohol smakował Vicky jak nigdy dotąd.
Siedzieli razem w ciszy, niemal się dotykając. Obserwowali szybkie nadejście afrykańskiej nocy. Byli sami, a niewyraźne głosy dobiegające z głównego obozowiska podkreślały to odosobnienie.
Jake, stary Ras i Gregorius zabrali dwa samochody pancerne i kilka wielbłądów na rekonesans. Udali się w kierunku oazy Chaldi. Barton chciał przy okazji przećwiczyć z nowymi rekrutami strzelanie z karabinów maszynowych. Gareth, jako ekspert wojskowy, pozostał, aby ocenić szansę obrony w przypadku przymusowego odwrotu w górę wąwozu. Właśnie wówczas natknął się na Vicky osaczoną przez jeźdźców Galia.
Siedząc teraz przy ognisku pod szybko ciemniejącym niebem, uświadomiła sobie, że godzi się z losem zgodnie z arabskim kismet, jakby to przeznaczenie zaaranżowało bieg wypadków i zbyt trudno było go teraz zmienić.
Pragnęli zostać sami. Vicky ciągle odczuwała fizyczne podniecenie, którego doznała podczas ucieczki przed przerażającą hordą rozbójników.
Zjadła trochę pieczonego mięsa, zaledwie czując jego smak. Spoglądała rozmarzona na mrugające ponad szczytami gwiazdy, lśniące jak diamenty. Wciąż jednak odczuwała bliską obecność Garetha. Chociaż nie dotykali się, czuła żar emanujący z jego ciała, jak pieszczotę pustynnego wiatru. Gareth przyglądał się jej w milczeniu. Nie mogła już dłużej udawać, że nie jest tego świadoma. Odwróciła się i spokojnie spojrzała mu w oczy.
Czerwonawy blask wyostrzył regularne rysy jego twarzy, rozświetlając złote włosy. W tym momencie wydawał się jej najpiękniejszą istotą ludzką na świecie. Z trudem oderwała od niego wzrok.
Kiedy wstała, serce waliło jej w piersiach jak dzikie zwierzę próbujące wyrwać się z klatki.
Blask ogniska prześwitywał przez brezentową ścianę namiotu. Vicky nie zapalała światła. Rozebrała się powoli w półmroku, rzucając odzież na składane krzesełko przy wejściu. Potem położyła się na wąskiej pryczy, czując szorstkość koca na nagich pośladkach i plecach. Oddychała ciężko, leżąc sztywno z rękami przyciśniętymi do boków. Z głową opartą na poduszce spoglądała na swoje ciało, świadoma jego potrzeb jak nigdy dotąd. Każdy oddech zmieniał kształt ciężkich krągłych piersi, sutki twardniały wolno, ciemniejąc, aż stały się tak napięte, że odczuwała przeszywający ból.
Usłyszała kroki zbliżające się do namiotu. Wstrzymała oddech. Pomyślała z lękiem, że zaraz się udusi i umrze. Klapa namiotu podniosła się i Gareth wszedł pochylony.
Vicky odruchowo zasłoniła piersi jedną ręką, a drugą z rozpostartymi w obronnym geście palcami położyła na sklepieniu brzucha.
Gareth stał cicho, a jego cień padał na oświetloną ścianę namiotu. Vicky znów zaczęła oddychać, krótko i płytko. Zdawało jej się, że Gareth stoi tak przez całą wieczność, milczący i uważny, aż poczuła gęsią skórkę pod jego badawczym spojrzeniem. Wtedy rozpiął koszulę, pozwalając jej opaść na ziemię. Kiedy się poruszał, blask ognia igrał na muskularnych ramionach, które połyskiwały złotawo niczym wilgotny marmur.
Podszedł do łóżka. Zdziwiła się, że ciało mężczyzny może być tak szczupłe i prężne, harmonijnie zbudowane. Niczym Dawid Michała Anioła.
Uniosła ręce w błagalnym geście i przyciągnęła go do siebie.
Przebudziła się, kiedy ognisko już zgasło. Biały księżyc żeglował ponad górami, przesączając srebrne światło przez brezentowy dach i kąpiąc kochanków w swym blasku.
Tajemnicze białe światło pozbawiło twarz Garetha kolorów. Była teraz blada jak oblicze posągu albo zmarłego. Vicky zaczęła odczuwać coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Była zła na siebie. Nie potrafiła już cieszyć się obecnością tego mężczyzny. A wszystko przez to niepokojące uczucie, że nie należało wiązać się z nim.
Uniosła się na łokciu i ostrożnie, by nie zbudzić śpiącego, przyglądała się jego twarzy. Zrozumiała, że poczucie winy i inne doznania łączą się nierozerwalnie.
W tym, co czuła do Swalesa, brakowało głębi. Pojęła to w nagłym przypływie lęku. Była winna, bo nie kochała naprawdę.
Znów pochyliła się nad nim, odsuwając się trochę. Ich ciała nie dotykały się już. Po akcie miłosnym wszystkie zwierzęta są smutne. Dlaczego ona miałaby przeżywać to inaczej?
Nieoczekiwanie, nie wiadomo dlaczego, pomyślała o Jake’u Bartonie. Jeszcze bardziej posmutniała. Wiele czasu minęło, nim zasnęła. Obudziła się dopiero wtedy, kiedy poranne słońce przebiło się przez brezent namiotu. Na zewnątrz rozbrzmiewały liczne głosy i warczały silniki. Usiadła szybko, przyciskając do piersi szorstki koc. Zakłopotana i osowiała spostrzegła, że jest w namiocie sama, a po upojnej nocy pozostało tylko ciepłe wgniecenie na kocu.
Ubrała się pospiesznie i usiłując doprowadzić włosy do ładu, wyszła na zewnątrz. Właśnie witano ponurą procesję.
Prowadził ją pojazd Jake’a, „Priscilla-świnka”. Nie był już olśniewająco biały, udekorowany znakami Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Teraz karoserię pomalowano na piaskowy kolor i pokryto tu i ówdzie ciemniejszymi plamami o barwie brunatnej ziemi. Ten kamuflaż maskował kanciaste zarysy kadłuba i wieżyczki. Gruba lufa sterczała wojowniczo z otworu strzeleckiego.
Ponad wieżyczką powiewał trójkolorowy zielono-żółto-czerwony proporzec, a poniżej złoty lew na granatowym polu - sztandar plemienny Rasa. Cały pojazd pokrywała gruba warstwa czerwonego pyłu.
Za „Świnką”, uwiązany do niej mocną liną holowniczą, jechał pojazd Gregoriusa - „Tenastelin”. Był także powleczony ciemną farbą maskującą, miał dwie flagi oraz podobne jak „Świnka” uzbrojenie. „Tenastelin” toczył się z przeraźliwym zgrzytem, który wywabił z namiotu na wpół ubranego Swalesa.
- Co się, do diabła, stało? - wrzasnął Gareth, kiedy czerwona, gniewna twarz Jake’a ukazała się w luku.
- Ten stary... - Z braku odpowiedniego określenia Barton wskazał palcem Rasa, który siedział dumnie w wieżyczce uszkodzonego pojazdu. Uśmiechał się do Swalesa bezzębnymi dziąsłami. - Nie zadowolił się wystrzeleniem tysiąca pocisków z vickersa, musiał jeszcze wyrzucić Gregoriusa z miejsca kierowcy i dać nam pokaz, który nadawałby się dla widowni toru wyścigowego w Indianapolis.
- O mój Boże! - jęknął Gareth.
- How do you do? - spytał Ras.
- Dlaczego go nie zatrzymałeś?
- Zatrzymać go! O Jezu, czy kiedykolwiek próbowałeś stanąć na drodze szarżującemu nosorożcowi? Przejechał pół drogi do wybrzeża, zanim go wreszcie dopadłem.
- Jakie uszkodzenia?
- Rozsypana skrzynia biegów, spalone sprzęgło i prawdopodobnie uszkodzony wał korbowy. Nie miałem odwagi, żeby to sprawdzić.
Znużony Jake wydostał się z luku, zdejmując gogle. Czerwony pył osiadł w gęstwinie włosów i na słabym zaroście na brodzie. Skóra wokół oczu była całkiem biała. Barton zaczął strzepywać kurz ze spodni i koszuli, wciąż złorzecząc radośnie uśmiechniętemu Rasowi.
- Ten stary dureń jest szczęśliwy jak świnia tarzająca się w błocie. Zbrojny rekonesans! To bardziej przypominało cyrk.
W tym momencie Jake spostrzegł Vicky. Jego gniew ulotnił się w jednej chwili. Barton patrzył na nią z taką miłością, że znów powróciło poczucie winy, sprawiające ból.
- Vicky! - zawołał. - Boże, jak martwiłem się o ciebie. Próbowała zrehabilitować się choćby częściowo, krzątając się jak dobra gospodyni wokół ogniska. Podała mężczyznom placki i smażone steki, ostatnie ziemniaki, jakie przywieźli ze sobą, i patelnię jajecznicy. Usiedli w cieniu akacji przy obozowym stole, pocętkowanym plamami wczesnego słońca. Kiedy Vicky krzątała się przy ognisku, Jake opowiadał o wynikach rekonesansu.
- Ras wypróbowywał vickersy, strzelając do każdego drzewa i skały, które mijaliśmy. Kiedy amunicja była już na wyczerpaniu, skręciliśmy na północ. Jechaliśmy wolno, żeby nie wzniecać kurzu, i wreszcie znaleźliśmy miejsce, skąd można obserwować drogę z Massany do oazy. Było trochę ruchu, widziałem głównie piechotę zmotoryzowaną. Nie mogliśmy zostać tam zbyt długo, ponieważ Ras, niech Bóg ma go w swojej opiece, zapragnął kontynuować ćwiczenia strzeleckie. Z trudem go powstrzymaliśmy. Wycofaliśmy się i pojechaliśmy w kierunku oazy. - Jake przerwał, by wypić łyk kawy. Gareth odwrócił się do Vicky, która przykucnęła zarumieniona przy ognisku.
- Jak tam śniadanie, moja droga? - zapytał władczym tonem.
Jake zerknął na nią badawczo. Gareth zwracał się do niej jak do swojej kobiety! Vicky odwzajemniła spojrzenie i powróciła do swego zajęcia. Barton zamyślił się, patrząc na parujący kubek, który trzymał w dłoniach.
- Jak bardzo zbliżyłeś się do oazy? - zapytał swobodnie Gareth, który zauważył milczącą wymianę spojrzeń Jake’a i Vicky. Był spokojny i zadowolony z siebie. Rozparł się na krześle i obracał w palcach cygaro.
- Zostawiłem wozy w rozpadlinie i poszedłem pieszo. Nie chciałem zabierać Rasa zbyt blisko. Obserwowałem pozycje włoskie przez kilka godzin. Nasi wrogowie dobrze się okopali; widziałem stanowiska ogniowe rozmieszczone wzdłuż grzbietu. Zajmują diabelnie dobrą pozycję, szaleństwem byłoby ich tam zaatakować. Musimy poczekać, aż podejdą do nas.
Vicky przyniosła jedzenie. Kiedy pochyliła się, Gareth dotknął pieszczotliwie jej ramienia. Cofnęła się pospiesznie i poszła po patelnię. Jake zauważył ten gest, ale kontynuował opowieść spokojnym i opanowanym głosem.
- Chciałem zbadać szansę zaatakowania Włochów od tyłu, jednak Ras znudził się czekaniem i dał nam pokaz prawdziwie piekielnej jazdy. Mój Boże, ależ jestem głodny! - Jake zaczął jeść i żując zapytał: - A tobie jak poszło, Gary?
- Wąwóz dobrze nadaje się do obrony. Ludzie Rasa przygotowują pozycje na zboczach. Powinniśmy dać makaroniarzom niezłą nauczkę, jeśli spróbują się przebić. Mamy mało czasu.
- Nasi zwiadowcy obserwują ich. Gregorius wybrał do tego najlepszych ludzi. Dowiemy się, gdy tylko Włosi ruszą z oazy. Każdy dzień należy teraz wykorzystać na przygotowanie się, wybór taktyki i ćwiczenia z Harari. Trzeba nauczyć ich, jak walczyć przeciw nowoczesnej broni.
- Nie macie ani chwili do stracenia - powiedziała Vicky.
- Co to znaczy? - Jake podniósł wzrok.
- Wczoraj w południe cała armia włoska przekroczyła rzekę Mareb. Rozpoczęli bombardowanie miast i dróg. To już wojna - rzekł Gareth.
Jake westchnął cicho.
- I dopiero teraz mi o tym mówisz! Powiedziałeś Rasowi?
- Wzrusza mnie twoje zaufanie - mruknął Gareth.
- Mogę sobie wyobrazić, jak stary zareaguje. Będzie chciał natychmiast zaatakować. Gotów posłać na śmierć cały szczep. Musisz go uspokoić.
- Jak mam to zrobić? Dać mu zastrzyk morfiny czy walnąć w głowę?
- Zagraj z nim w karty - zasugerował złośliwie Jake. Wpakował do ust resztę jajecznicy i wstał od stołu, wciąż przeżuwając. - A teraz rzucę okiem na szkody, jakie wyrządził Ras. Zobaczymy, czy da się uruchomić „Tenatelin”, żeby makaroniarze mieli do czego strzelać.
Przez dwie godziny Jake pracował sam, mocując blok i linę na grubym konarze akacji. Obluzował śruby, by unieść skrzynię biegów. Dwadzieścia metrów dalej Vicky siedziała przed swoim namiotem, wystukując kolejny artykuł na przenośnej maszynie do pisania. Oboje byli świadomi swojej obecności, ale celowo zachowywali się obojętnie. Każde z nich udawało, że jest całkowicie pochłonięte pracą.
Wreszcie Jake pociągnął za linę i wymontowana skrzynia biegów zawisła kołysząc się i ociekając olejem. Cofnął się i wytarł ręce w nasączone benzyną pakuły.
- Przerwa na kawę - powiedział. Przy ognisku nalał dwa kubki i podszedł do miejsca, gdzie siedziała Vicky.
- Jak leci? - zapytał, patrząc na kartkę wkręconą do maszyny. - Materiał do nagrody Pulitzera, co?
Vicky roześmiała się, biorąc kubek.
- Najlepsi nigdy nie zdobywają nagród.
- Ani ci, którym naprawdę na tym zależy - zgodził się Jake, siadając naprzeciw niej.
Rozzłościła się, że tak łatwo zmienił temat rozmowy.
- Niech cię licho, panie Barton. Nie muszę się nikomu tłumaczyć - powiedziała cicho.
- Masz rację. Jesteś już dużą dziewczynką, ale pamiętaj, że bawisz się z dużymi chłopcami. A niektórzy z nich grają bardzo ostro.
- Czy to ostrzeżenie? - Spojrzała na niego zaczepnie.
- Nigdy w życiu nie chciałbym z tobą walczyć. - Łyknął jeszcze kawy. - Czas do roboty.
- Łatwo się poddajesz, prawda? - Zaatakowała wbrew swojej woli i natychmiast tego pożałowała. Jednakże Jake mrugnął do niej, uśmiechając się szeroko.
- Poddać się? - Roześmiał się głośno. - Źle mnie oceniasz. - Zbliżył się do miejsca, gdzie siedziała i stanął obok niej. Przestał się uśmiechać i rzekł ochryple: - Jesteś naprawdę bardzo miła.
- Jake - wytrzymała jego spojrzenie - szkoda, że nie potrafię ci tego wytłumaczyć, ale po prostu nie rozumiem samej siebie. - Dotknął jej policzka i pochylił się nad nią. - Nie, Jake, nie... - powiedziała, nie czyniąc żadnego wysiłku, by uniknąć jego ust, ale nim ją pocałował, od strony lasu rozległ się tętent kopyt.
Powoli odsunęli się od siebie, wciąż patrząc sobie w oczy. Do obozu wjechał Gregorius na kudłatym koniku górskim.
- Jake! - zawołał, zsuwając się z siodła. - Wojna! Zaczęło się. Włosi przekroczyli Mareb. Gareth właśnie powiedział to mojemu dziadkowi.
- Punktualny posłaniec - mruknęła Vicky. Jej głos drżał jeszcze, a uśmiech wolno powracał na twarz.
- Przyjechałem, żeby pomóc ci naprawić mój wóz. Musimy być gotowi do walki! - krzyknął Greg, rzucając wodze biegnącemu za nim słudze. - Zabierajmy się do roboty. Mamy mało czasu. Dziadek zwołał wszystkich dowódców na naradę wojenną w południe. Chce, żebyś tam był.
Maryam odwrócił się i poszedł do „Tenastelina”. Jake przez moment stał jeszcze obok Vicky, wreszcie z rezygnacją wzruszył ramionami.
- Pamiętaj - zagroził łagodnie - że ja się nie poddaję. - I poszedł za Gregoriusem.
Godzinę później rozebrali skrzynię biegów i rozłożyli wszystkie części na płachcie brezentu.
- Tak, staruszek nawarzył niezłego piwa - powiedział Jake, kiwając głową.
- Jest bardzo porywczy - usiłował usprawiedliwiać go Gregorius.
- Zbliża się południe - Jake podniósł się - więc chodźmy, i posłuchajmy, co dziadziuś ma nam do powiedzenia.
Obozowisko Rasa znajdowało się niedaleko miejsca postoju jego armii. Przebywali tu tylko najbliżsi towarzysze starca z rodzinami. Na dwóch akrach ziemi pospiesznie wzniesiono chaty zwane tukul. Zbudowano je z żerdek pokrytych różnorodnym materiałem - od trzciny do spłaszczonych puszek po nafcie. Po tym obozowisku wałęsały się nagie, zasmarkane dzieci, niezliczone kobiety ze świty Rasa oraz kozy, kundle, osły i wielbłądy.
Jego połatany namiot stał w samym centrum. Straż przyboczna pilnowała wejścia.
Przed namiotem, na rozległym placu, cierpliwie czekały rzędy wojowników.
- Mój Boże! - zawołał Jake. - Wszyscy przyszli na radę wojenną.
- Taki tu zwyczaj - wyjaśnił Gareth. - Wszyscy mogą uczestniczyć w naradzie, ale tylko dowódcy zabierają głos.
Oddzieleni od Harari wąskim skrawkiem ubitej ziemi, zasiadali tu także ludzie z plemienia Galia. Vicky pokazała ich Jake’owi.
- Miła gromadka - mruknęła. - Po cóż wrogowie, jeśli ma się takich sprzymierzeńców?
Prowadzeni przez Gregoriusa udali się prosto do namiotu Rasa, a strażnicy rozstąpili się, by ich przepuścić. Wewnątrz było ciemno i gorąco, pachniało tytoniem i ostro przyprawionymi potrawami. W kącie namiotu grupka mężczyzn siedziała ciasnym kręgiem wokół Rasa owiniętego w ciemną wełnianą szatę i Swalesa w jasnej jedwabnej koszuli i białych spodniach.
Przez chwilę Jake pomyślał, że dyskutują o obronie wąwozu Sardi, ale niebawem dostrzegł stosiki kolorowych kartoników, leżące na złocistym afgańskim kobiercu.
- Wziął moje słowa poważnie - mruknął Jake. Gareth podniósł wzrok znad kart, które trzymał w dłoni.
- Bogu dzięki! - Na twarzy Swalesa pojawił się wyraz ulgi. - Szkoda, że nie przyszedłeś godzinę wcześniej.
- Jakieś kłopoty?
- Ten stary drań oszukuje. - Dziś rano orżnął mnie na dwieście funtów. Jestem przerażony. Ci ludzie nie mają żadnych zasad. - W tym momencie Gareth spojrzał na Gregoriusa. - Nie chciałem nikogo urazić, ale muszę przyznać, że jestem wstrząśnięty.
Ras pokiwał głową z uśmiechem. Oczy starca błyszczały z zadowolenia, gdy gestem zapraszał Jake’a i Vicky, aby usiedli na poduszkach obok niego.
- Jeżeli oszukuje, nie graj z nim - poradziła Vicky.
- Nic nie rozumiesz, dziewczyno - odrzekł Gareth z miną męczennika. - Nie mogę się zorientować, jak on to robi. Wymyślił sposób całkowicie nieznany nauce i szulerom całego świata. Może to pozbawiony skrupułów stary łajdak, ale z pewnością również geniusz. Muszę grać z nim dalej, aż rozpracuję jego system. - Oblicze Garetha rozpromieniło się. - Kiedy tego dokonam, pojadę do Monte Carlo. Wychodzę!
Wyłożył szóstkę pików. Ras podskoczył z chichotem i zaczął wykładać swój sekwens.
- O mój Boże - westchnął Gareth - znów to zrobił!
Grupa doradców i starszyzny otaczająca graczy podniosła radosną wrzawę, a Ras przyjmował powinszowania jak zdobywca najcenniejszej nagrody. Uśmiechając się i sapiąc, pochylił się nad kobiercem i z głośnym okrzykiem „How do you do?” żartobliwie trzepnął Swalesa w ramię. Gareth skrzywił się z bólu i ostrożnie pomasował rękę.
- On robi tak zawsze, kiedy wygrywa, a ma krzepę kowala. Jestem cały posiniaczony.
- How do you do! - wrzasnął Ras jeszcze głośniej niż poprzednio i pochylił się, by klepnąć go znowu, ale Swales groźnie zmarszczył brwi i starzec opanował się.
- Bije, dopóki nie zapłacę. - Gareth odliczał monety, podczas gdy Ras i jego doradcy przyglądali się, ciężko dysząc. Skupienie przerodziło się w śmiech, kiedy słupek osiągnął ustaloną wysokość. - Nie ma kredytu w tej grze - wyjaśnił Anglik. - Pieniądze na stół albo złamią ci rękę. Ten stary drań - Gareth znów spojrzał na Gregoriusa - nie zaufałby własnej matce i chyba słusznie. Spotykałem już różnych łotrów, ale ten jest najgorszy ze wszystkich. - W głosie Garetha dało się słyszeć głęboki szacunek, a potem trwogę, gdy Ras zaczął tasować karty do następnego rozdania. Major odwrócił się do Gregoriusa. - Wyjaśnij swojemu drogiemu dziadkowi, że będę zachwycony, mogąc służyć mu w przyszłości, ale teraz powinniśmy skoncentrować się na tym, jak pokrzyżować szyki wspólnemu wrogowi. Armia włoska czeka.
Ras niechętnie odłożył karty i otworzył posiedzenie rady. Następnie Greg zwrócił się do Jake’a:
- Mój dziadek życzy sobie wiedzieć, w jakim stanie znajduje się jego szwadron pancerny. Wozy zrobiły na wszystkich wielkie wrażenie. Wódz jest przekonany, że przyniosą nam wiele korzyści.
- Powiedz mu, że zdewastował jedną czwartą swojego szwadronu pancernego. Tylko trzy maszyny są na chodzie.
Ras nie okazał skruchy po tej naganie, lecz odwrócił się do dowódców, relacjonując swoje wyczyny. Szeroko gestykulując opisał szybkość i efekty poszczególnych ewolucji. Opowieść przerywana była okrzykami zachwytu wiernych oficerów, więc minęło dobrych kilka minut, zanim wódz znowu odezwał się do Jake’a.
- Dziadek mówi, że trzy cudowne maszyny wystarczą, żeby odesłać Włochów z powrotem za morze.
- Szkoda, że nie mogę podzielić tego przekonania - zauważył Gareth.
- Jest jeszcze jeden mały problem - dodał Jake. - Brakuje nam kierowców i strzelców. Będziemy potrzebowali przynajmniej tygodnia, żeby nauczyć waszych ludzi.
Ras przerwał zapalczywie, jak gdyby zrozumiał słowa Jake’a, a wśród jego oficerów rozległ się pomruk aprobaty.
- Wódz zamierza natychmiast zaatakować pozycje włoskie w oazie Chaldi.
Jake spojrzał na Swalesa, który podniósł wzrok ku niebu.
- Powiedz mu coś - powiedział, ale Jake potrząsnął głową.
- Tobie to lepiej pójdzie.
Gareth wziął głęboki oddech i rozpoczął długą przemowę o daremności frontalnego ataku, nawet ze wsparciem pancernym, na karabiny maszynowe i moździerze okopane przez wroga.
- Kiedy wrogowie ruszą naprzód, nadejdzie nasza pora.
Musiał użyć całej swojej elokwencji, by Ras wreszcie zgodził się, aczkolwiek niechętnie, zaczekać do chwili, gdy Włosi opuszczą umocnienia wokół oazy i wyjdą na otwartą sawannę, gdzie łatwiej będzie ich zaskoczyć.
Teraz Jake mógł przejąć inicjatywę i zaproponować dalszą taktykę.
- Powiedz swemu dziadkowi, że nie mamy załóg do wszystkich pojazdów.
- Ja mogę kierować - przerwała Vicky, uświadamiając sobie, że nie brano jej pod uwagę.
Mężczyźni wymienili spojrzenia i Gareth odezwał się pierwszy.
- Prowadzić samochód pancerny podczas bitwy to zupełnie inna sprawa, moja droga. Jesteś tu po to, żeby pisać o wojnie, a nie wplątywać się w nią.
Vicky spojrzała na niego z pogardą i odwróciła się do Bartona.
- Jake... - zaczęła.
- Gareth ma rację - odparł krótko. - Zgadzam się z nim całkowicie.
Umilkła, tłumiąc złość. Wiedziała, że nie ma sensu teraz ich przekonywać, nie mogła jednak zaakceptować tak autorytatywnych orzeczeń. Czekała na sposobny moment. Przysłuchiwała się bacznie dyskusji. Jake wyjaśniał, jak pojazdy powinny być użyte, aby zaskoczyć nieprzyjaciela, i jak rozerwać szyki Włochów, żeby kawaleria etiopska mogła przedrzeć się przez nie i pokonać zdezorientowaną piechotę.
Ras rozchmurzył się, a na jego twarzy pojawił się złośliwy grymas. Otoczone ciemną, pomarszczoną skórą oczy rozżarzyły się jak węgle. Kiedy wreszcie wydał rozkazy, w jego głosie dźwięczał stanowczy ton wodza, który nie znosi sprzeciwu.
- Mój dziadek zarządza, że pierwszy atak zostanie przeprowadzony wówczas, gdy wróg wyruszy z jaskiń Chaldi. Wezmą w nim udział jeźdźcy Harari i Galia oraz dwa wozy pancerne. Piechota, karabiny maszynowe i jeden pojazd pozostaną w rezerwie tutaj, w wąwozie Sardi.
- A co z załogą wozów? - zapytał Jake.
- Ty i ja pojedziemy w jednym, a w drugim major Swales jako kierowca i mój dziadek jako strzelec.
- Dlaczego właśnie mnie to spotyka? - jęknął Gareth. - Ten stary drań jest niebezpieczny dla siebie i otoczenia w promieniu stu kilometrów.
- A więc i dla Włochów - zgodził się uprzejmie Jake.
- Łatwo ci się śmiać, bo nie będziesz zamknięty w blaszanej puszce z tym maniakiem. Greg, powiedz mu...
- Nie, majorze Swales! - Maryam potrząsnął głową, a jego spojrzenie było lodowate. - Mój dziadek wydał już rozkazy. Nie przetłumaczę mu tych absurdalnych zarzutów, chociaż, jeśli pan nalega, mogę dokładnie przekazać, co pan przed chwilą o nim powiedział.
- Mój drogi - Gareth uniósł ręce w geście kapitulacji - poczytuję sobie za honor być wybranym przez twego dziadka. Zapewniam cię, że tylko żartowałem. Bez urazy, kolego, bez urazy. - Bezradnie patrzył, jak Ras podnosi karty i zaczyna je rozdawać.
- Mam tylko nadzieję, że makaroniarze szybko wyruszą. Nie stać mnie na dalszą grę.
Major Luigi Castelani zasalutował u wejścia do namiotu.
- Rozkazy wykonane, panie pułkowniku.
Hrabia kiwnął mu głową patrząc w wysokie lustro, i natychmiast znów skupił uwagę na swoim wizerunku.
- Gino - warknął; - cóż to za plama na moim lewym bucie?!
Mały sierżant opadł na kolana przy stopach hrabiego i dysząc ciężko, zaczął pastować lśniącą powierzchnię buta, a następnie polerować ją z czułością własnym rękawem. Hrabia podniósł wzrok i spojrzał na stojącego przy wejściu majora. Wyraz jego twarzy był tak ponury, że Aldo Belli poczuł powracający gniew.
- Pańska mina wystarczyłaby, żeby skwasić wino, Castelani.
- Pan hrabia zna moje obawy.
- Rzeczywiście! - zagrzmiał. - Od kiedy wydałem rozkaz wymarszu, nie słyszę nic oprócz pańskich jęków.
- Czy wolno mi zauważyć jeszcze raz, że te rozkazy są...
- Nie wolno panu! Benito Mussolini osobiście obdarzył mnie zaufaniem. Nie zawiodę go.
- Pułkowniku, wróg...
- Basta! - W ciemnych oczach hrabiego zabłysła pogarda. - Basta, powiadam. Pan mówi - wróg, a ja mówię - dzicy. Pan mówi - żołnierze, ja mówię - motłoch.
- Jak pan pułkownik sobie życzy, ale pojazd opancerzony...
- Nie, Castelani, nie! To był ambulans. - Hrabia wydawał się rzeczywiście przekonany o tym. - Nie pozostanę bezczynny w decydującej chwili historii. Nie będę skradał się jak przestraszona baba. To nie leży w mojej naturze, Castelani. Jestem człowiekiem czynu. Lubię rzucać się jak gepard do gardeł moim wrogom. Czas ględzenia przeminął. Nadszedł czas czynu.
- Jak pan pułkownik sobie życzy.
- Ja sobie niczego nie życzę, Castelani. Tak rozporządzili bogowie wojny i jako żołnierz muszę być im posłuszny.
Na takie argumenty major nie znalazł już odpowiedzi. Odsunął się na bok w milczeniu, a hrabia, dumnie unosząc głowę, wymaszerował z namiotu zdecydowanym krokiem.
Siły uderzeniowe Castelaniego czekały gotowe od świtu. Pięćdziesiąt ciężarówek utworzyło pojedynczą kolumnę, którą przez całą noc ustawiał w porządku marszowym.
Pozostawił pełną kompanię na ufortyfikowanych pozycjach pod oazą Chaldi. Formacją tą miał dowodzić jeden z młodych kapitanów hrabiego. Wszystkie pozostałe oddziały zostały ustawione w rozciągniętej kolumnie, której zadaniem było wedrzeć się do wąwozu, zająć przyczółki i utorować drogę ku wyżynom.
Na czele Castelani umieścił pięć ciężarówek wypełnionych strzelcami, a tuż za nimi pięć drużyn karabinów maszynowych, które mógł wprowadzić do akcji w ciągu kilku minut. Dalej podążało kolejnych dwadzieścia ciężarówek z piechotą, a dziesięć następnych na samym końcu. W pobliżu siebie umieścił artylerię polową.
Akcja piechoty da artylerzystom czas, by odczepić i rozstawić haubice. Ufał, że pod ochroną ich luf zdoła wybawić kolumnę z tarapatów, w które wciągała ją fanfaronada żądnego chwały hrabiego.
Kierowcy i załogi ciężarówek, paląc papierosy, leżeli na ziemi z gołymi głowami i w porozpinanych mundurach. Castelani nabrał powietrza do płuc i wydał okrzyk, który odbił się echem od czystego nieba:
- Zbiórka!
Leżący zerwali się z szaleńczym zapałem, chwytając broń, poprawiając mundury i formując nierówne szeregi przy ciężarówkach.
- Moje dzieci! - powiedział Aldo Belli, spacerując wzdłuż szeregu. - Moi dzielni chłopcy! - Spojrzał na nich, nie zauważając rozchełstanych mundurów, zarośniętych policzków ani papierosów, pospiesznie utykanych za uszami. Wyobraźnia hrabiego ubierała żołnierzy w błyszczące pancerze i pióropusze. - Jesteście złaknieni krwi? - zapytał pułkownik i odrzucił głowę do tyłu, wybuchając beztroskim śmiechem. - Dam wam całe wiadra krwi. Napijecie się dzisiaj do syta.
Stojący w zasięgu głosu hrabiego żołnierze przestępowali z nogi na nogę, spoglądając na siebie niespokojnie. Zdecydowanie woleli chianti.
Aldo Belli zatrzymał się przed szczupłym strzelcem, młodym chłopcem z ciemnymi, gęstymi włosami spływającymi spod hełmu.
- Bambino - powiedział hrabia, a chłopak zwiesił głowę i uśmiechnął się zakłopotany - jeszcze dziś zrobimy z ciebie żołnierza. - Objął go, a potem, trzymając w ramionach, przyjrzał się jego twarzy. - Italia daje to, co ma najlepszego. Nikt nie jest zbyt młody ani zbyt wysoko urodzony, by odmówić poświęcenia na ołtarzu wojny. - Strach zajął miejsce przymilnego uśmiechu na twarzy chłopca. - Śpiewaj, bambino, śpiewaj! - krzyknął hrabia, intonując La Giovinezzę czystym barytonem. Młodzieniec zawtórował mu drżącym, niepewnym głosem i pułkownik ruszył naprzód, wciąż śpiewając. Gdy dotarł do czoła kolumny, pieśń umilkła. Skinął głową Castelaniemu, zbyt zdyszany, by mówić, a major wydał grzmiący okrzyk:
- Do samochodów!
Oddziały czarnych koszul bezładnie pospieszyły do oczekujących ciężarówek.
Rolls-royce stał dumnie na czele kolumny. Giuseppe siedział za kierownicą, a obok niego Gino z aparatem.
Silnik pomrukiwał dostojnie. Na tylnym siedzeniu rozłożono podręczne wyposażenie hrabiego - karabiny sportowe, dubeltówki, torby podróżne, koszyki piknikowe, wiklinowe pojemniki na wino, lornetki i płaszcz galowy.
Hrabia usadowił się na wyściełanym skórą siedzeniu. Spojrzał na Castelaniego.
- Proszę pamiętać, majorze, że podstawą mojej strategii jest zaskoczenie. Błyskawiczne uderzenie, szybkie i bezlitosne, wymierzone stalową ręką prosto w serce wroga.
Siedząc w gorącej jak piec kabinie ostatniej ciężarówki, zlany potem, łykając kurz wzbijany przez czterdzieści dziewięć jadących z przodu wozów, major spojrzał na zegarek.
- Matko Boska - jęknął - już po jedenastej! Musimy jechać szybciej, jeśli chcemy...
W tej chwili kierowca zaklął i mocno nacisnął hamulec. Zanim samochód zatrzymał się, Castelani wyskoczył na stopień.
- Co się stało? - krzyknął w kierunku jadącego z przodu wozu.
- Nie wiem, panie majorze - odpowiedział żołnierz.
Cała kolumna znieruchomiała. Castelani zamarł, słysząc odgłos strzelaniny. Może wpadli w zasadzkę? Słyszał niespokojne pytania i komentarze żołnierzy wysypujących się z ciężarówek.
Major podniósł lornetkę. Odgłos ognia karabinowego nasilał się. Castelani obserwował stadko brązowych kuropatw, które poderwały się z traw przed pędzącym rollsem. Długie, sine kłęby dymu wyleciały z luf sztucera i dwa ptaki spadły na ziemię, a reszta stada rozproszyła się po pustyni. Rolls ostro zahamował, wzbijając obłok kurzu. Gino wyskoczył z samochodu, aby podnieść martwe ptaki i oddać je hrabiemu.
- Boże drogi! - ryknął major.
Hrabia wciąż stał w rollsie, dzierżąc w ręku pierzaste trofea i uśmiechając się dumnie do obiektywu.
Zniechęcenie i niepokój opanowały armię Rasa. Wojownicy czekali od rana w piekielnym skwarze.
O dziewiątej zwiadowcy donieśli o pierwszych ruchach włoskich wojsk. Oddziały etiopskie natychmiast zajęły starannie przygotowane pozycje.
Gareth Swales przez kilka dni szukał najlepszego miejsca do odparcia pierwszego uderzenia Włochów. Każdy oddział kawalerii został starannie wymusztrowany i poinstruowany o konieczności zachowania ścisłej dyscypliny w zastawionej na wroga zasadzce.
Wybrane miejsce znajdowało się pomiędzy szczytami gór, w gardzieli wąwozu Sardi. Było oczywiste, że tylko tędy, w odległości dwudziestu kilometrów od pozycji Etiopczyków, Włosi mogą wedrzeć się do wąwozu.
Nacierający mieli zostać zwabieni do podnóża południowego szczytu, gdzie na skalistych zboczach rozmieszczono karabiny maszynowe. Na przestrzeni ośmiu kilometrów wiło się tu wyschnięte koryto rzeki. W głębokim i szerokim jarze łatwo było ukryć liczne oddziały Harari i Galia.
Jeźdźcy czekali przez cały dzień, siedząc w kucki przy swoich wierzchowcach na oślepiająco jasnym piachu łożyska rzeki. Obie grupy zostały dyplomatycznie odseparowane. Harari ulokowano u szczytu pułapki, najbliżej skalistych stoków, kryjących strzelców z vickersami. Galia pod dowództwem Gerazmacha, człowieka z blizną na twarzy, ubranego w niebieską shammę, zgrupowani zostali dalej, na otwartej równinie, gdzie koryto rzeki skręca ostro w kierunku jałowej sawanny. Ukryto tutaj półtora tysiąca kawalerzystów, którzy wraz z trzema tysiącami jeźdźców Rasa mogli stworzyć straszliwą siłę, gdyby zostali rzuceni na zaskoczonego przeciwnika. Optymistyczny nastrój Etiopczyków pogarszał się z powodu bezczynności. Siedzieli skupieni, pozbawieni jakiejkolwiek osłony przed oślepiającym słońcem. Promienie odbijały się od białego piasku jak w lustrze. Konie cierpiały z braku wody, a ludzie łaknęli krwi.
Gareth zastawił pułapkę, wykorzystując naturalny, szeroki zakręt rzeki. Miał nadzieję zwabić tam włoską kolumnę. Trzy kilometry dalej, na równinie, ponad miejscem, gdzie major stał teraz w wieżyczce „Garbuski”, nierówność terenu skrywała niewielką grupę jeźdźców, którzy mieli posłużyć za przynętę. Czekali od wczesnego ranka, gdy zwiadowcy donieśli o pierwszych ruchach Włochów. Tak jak inni, byli już zmęczeni. Gareth dziwił się, że ta wielka, zróżnicowana masa niezdyscyplinowanych ludzi tak długo zachowała spokój. Nie byłby zaskoczony, gdyby w pewnym momencie połowa z nich straciła zainteresowanie wojną i odjechała do domu.
Jedynie Jake Barton zdawał się być zadowolony z takiego rozwoju wypadków. Gareth opuścił lornetkę i przyglądał się z irytacją poczynaniom mechanika. Górna część ciała Jake’a ukryta była w komorze silnika „Priscilli-świnki”. Dobiegające stamtąd dźwięki Tiger Rag dodatkowo złościły Garetha.
- Jak ci idzie? - zawołał głównie po to, by przerwać ten koncert. Nad maską wozu ukazała się rozczochrana głowa Jake’a z policzkiem umazanym smarem.
- Chyba już znalazłem - powiedział zadowolony. - W gaźniku było mnóstwo osadu. - Wytarł ręce w bawełnianą szmatę, którą podał mu Gregorius. - Co słychać u makaroniarzy?
- Sprawa nieco się komplikuje, stary - mruknął cicho Gareth, odwracając się, by podjąć obserwację. Miał poważny i skupiony wyraz twarzy. - Zakładałem, iż Włosi rzucą się na nas bezmyślnie, nie pamiętając o historii.
Jake podszedł i wskoczył na wóz Garetha. Oba samochody pancerne były ustawione na samym końcu krętego łożyska rzeki, gdzie jego zarysy rozmywały się, znikając w bezkresnym morzu traw i ruchomych piasków. Parów z trudem skrywał kadłuby dwóch wehikułów, pozostawiając wieżyczki częściowo odsłonięte. Cierniowe gałęzie dobrze je jednak maskowały, umożliwiając załogom obserwację terenu.
Gareth podał lornetkę Jake’owi.
- Zdaje się, że mamy tu niezłego spryciarza. Ten włoski dowódca wcale się nie spieszy. Posuwa się wolno i spokojnie. - Gareth pokręcił głową z zakłopotaniem. - Nie podoba mi się to.
- Znów się zatrzymał - powiedział Jake, obserwując odległą chmurę pyłu, ukazującą pozycje włoskiej kolumny.
- O Boże! - jęknął Gareth, chwytając lornetkę - Ten drań coś szykuje. Już po raz siódmy zatrzymali się jak gdyby bez żadnego powodu. Zwiadowcy nie mogą się w tym połapać. Ani ja. Mam paskudne uczucie, że trafiliśmy na geniusza wojskowego. Jakiegoś współczesnego Napoleona.
Jake uśmiechnął się.
- Dobrze ci teraz zrobi uspokajająca partyjka. Ras czeka na ciebie.
Jakby na zawołanie starzec spojrzał wyczekująco znad skrzynki z amunicją, ustawionej w wąskim cieniu wozu. Studiował właśnie figury rozłożonych kart. Straż przyboczna wodza również popatrzyła na nie z nadzieją.
- Zmówili się przeciw mnie! - jęknął Gareth. - Nie wiem, kto jest bardziej niebezpieczny - ten stary drań czy tamten Włoch.
Znów podniósł lornetkę, lustrując horyzont u podnóża gór. Tumany kurzu zniknęły.
- Co on, do diabła, zamierza?
W rzeczywistości siódmy postój ogłoszony przez pułkownika tego dnia był najkrótszy i jak najbardziej uzasadniony.
W tych okolicznościach należało działać z maksymalną szybkością. Kiedy przenośny wychodek hrabiego pospiesznie wyładowywano z ciężarówki wiozącej jego osobisty ekwipunek, on sam wiercił się i kurczył na tylnym siedzeniu rollsa. Ordynans próbował pocieszyć swego pana.
- To ta woda z oazy, Ekscelencjo.
Latryna została złożona i ustawiona frontem do odległych gór. Otoczono ją parawanem, aby uchronić arystokratę przed ciekawym spojrzeniem pięciuset piechurów.
Gdy prace zostały ukończone, nad całą kolumną zawisła pełna szacunku i oczekiwania cisza. Hrabia wysiadł ostrożnie z rollsa i niczym olimpijczyk rzucił się biegiem w kierunku samotnej konstrukcji z brezentu. Cisza trwała piętnaście minut. Przerwały ją w końcu dramatyczne okrzyki hrabiego.
- Sprowadźcie lekarza!
Pięciuset mężczyzn czekało na dalszy rozwój wypadków, a spekulacje i plotki obiegły całą kolumnę, nim dotarły do majora Castelaniego. Nawet on, przekonany, że widział już wszystko w życiu, nie mógł uwierzyć w przyczynę nagłej zwłoki i ruszył szybko w kierunku namiotu.
Gdy dotarł na miejsce, ujrzał hrabiego i jego doradców medycznych stłoczonych wokół wychodka i gorliwie komentujących jego zawartość. Hrabia był blady, ale dumny jak matka, gdy jej niemowlę znajduje się w centrum zainteresowania. Podniósł wzrok na Castelaniego. Majorowi przez moment wydawało się, że hrabia zaprosi go na oględziny.
Zasalutował pospiesznie, cofając się o krok.
- Czy Wasza Ekscelencja ma dla mnie jakieś rozkazy?
- Jestem chorym człowiekiem, Castelani. - Hrabia przybrał odpowiednią pozę, zwieszając smętnie głowę. Po chwili powoli wyprostował ramiona, wysuwając podbródek. Słaby, ale dziarski uśmiech pojawił się na jego ustach. - To nie ma żadnego znaczenia. Ruszamy, majorze. Naprzód!
Powiedzcie ludziom, że czuję się dobrze. Ukryjcie przed nimi prawdę. Wiadomość o mojej chorobie wywołałaby panikę.
- Jak pan sobie życzy, pułkowniku. - Castelani zasalutował jeszcze raz.
- Proszę mi pomóc wsiąść do samochodu - polecił hrabia.
Major niechętnie ujął pod ramię hrabiego, który oparł się o niego ciężko, gdy szli do rollsa, ale uśmiechał się dzielnie do żołnierzy, machając im ręką.
- Moi biedni, dzielni chłopcy - mruczał - nie mogą się dowiedzieć. Nie zawiodę ich teraz.
- Co się tam dzieje, do diabła? - denerwował się Gareth, spoglądając z niepokojem na Jake’a, siedzącego nad nim w wieżyczce wozu.
- Nic! Żadnego ruchu.
- Nie podoba mi się to - powtarzał ponuro Swales, a jego nastrój pogorszył się jeszcze, kiedy Ras wydał tryumfalny okrzyk i zaczął wykładać karty. - To też mi się nie podoba - powtórzył, sięgając po portfel, zanim starzec przypomniał mu o tym.
Ras tasował karty, a Gareth kontynuował rozmowę z przyjacielem.
- Co z Vicky? Żadnych wieści?
- Ani słówka - odparł Jake, podnosząc lornetkę i lustrując pusty horyzont.
- To kolejna rzecz, która mi się nie podoba. Przyjmuje naszą decyzję zbyt potulnie. Spodziewałem się, że już dawno pojawi się wbrew moim poleceniom.
- Ona tu nie przyjedzie - uspokoił go Barton.
- Nie jestem tego taki pewny - mruknął Gareth, podnosząc karty. - Spodziewam się jej w każdej chwili. Miałaby siedzieć potulnie w obozie, gdy wszystko rozgrywa się tutaj? To niezgodne z jej naturą.
- Wiem - zgodził się Jake. - Miała także dziwne spojrzenie, kiedy zgodziła się zostać w wąwozie. Musiałem się upewnić, że nie będzie mogła uruchomić „Kaczuszki”. Wyciągnąłem rdzeń węglowy z rozdzielacza zapłonu.
Gareth uśmiechnął się.
- To pierwsza dobra wiadomość, jaką dziś usłyszałem. Wyobrażałem już sobie Vicky Camberwell na polu bitwy w środku strzelaniny.
- Biedni Włosi! - dodał Jake i obaj zaśmieli się.
- Czasem mnie zaskakujesz - rzekł Gareth. Wyciągnął cygaro z kieszeni na piersi i rzucił je Jake’owi. - Dzięki za pilnowanie tego, co do mnie należy - powiedział. - Doceniam to.
Jake odgryzł koniuszek cygara i spojrzał kpiąco na rywala. Potarł zapałkę o szorstką stal wieżyczki.
- One wszystkie brykają jak dzikie klacze, dopóki ktoś nie wypali im swego znaku. Takie są reguły gry, stary - odparł i zapalił cygaro.
Vicky Camberwell wybrała pięciu najsilniejszych mężczyzn ze świty Rasa, obdzieliła każdego srebrnym dolarem, by doprowadzić ich następnie do całkowitego wyczerpania. Jeden po drugim podchodzili do korby rozrusznika „Kaczuszki” i kręcili nią jak oszalali kataryniarze, podczas gdy Vicky zachęcała ich i groziła na przemian, siedząc w luku kierowcy z rozognionymi policzkami.
Po godzinie doszła do wniosku, że dokonano sabotażu. Chciano zatrzymać ją w bezpiecznym miejscu. Zaczęła sprawdzać instalację. Była jedną z nielicznych kobiet, które lubią wiedzieć, co jak pracuje, i przez całe życie zadręczała pytaniami mechaników, przyjaciół i instruktorów. Nie wystarczyło jej uruchomić maszynę i prowadzić ją. Była doskonałym kierowcą i pilotem, a jednocześnie znała zasady działania silników spalinowych.
- W porządku, panie Barton, zobaczmy, co pan tu zmajstrował - mruknęła pod nosem. - Zacznijmy od systemu paliwowego.
Podwinęła rękawy, a włosy związała szalem. Pięciu osiłków obserwowało z lękiem, jak zbliża się do komory silnika i podnosi pokrywę. Podeszli do niej, chcąc lepiej widzieć i służyć radą. Odpędziła ich, a potem praca pochłonęła ją całkowicie. Przez pół godziny sprawdzała system paliwowy. Upewniła się, że benzyna dopływa do gaźnika i cylindrów. Pompa także funkcjonowała poprawnie.
- Dobrze, teraz sprawdzimy układ elektryczny - powiedziała. Nagle odwróciła się zirytowana, bo ktoś niecierpliwie szarpnął ją za pasek. - O co chodzi? - Jej twarz rozjaśniła się, gdy ujrzała intruza.
- Sara! - Objęła dziewczynę. - Skąd się tu wzięłaś?
- Uciekłam, panno Camberwell. W szpitalu było tak nudno. Ludzie mojego ojca przyprowadzili mi konia. Wymknęłam się przez okno i zjechałam do wąwozu.
- A twój przyjaciel, ten młody doktor? - spytała Vicky, wciąż obejmując dziewczynę.
- Ach, ten! - Głos Sary wyrażał najwyższą pogardę. - To najnudniejszy facet w całym szpitalu. Doktor, a nie ma pojęcia, do czego służy ciało. Musiałam go wszystkiego uczyć, co jest mało zabawne.
- Jak twoja noga?
- Dobrze.
Sara starała się zbagatelizować ranę, ale była zmęczona i wymizerowana. Długa jazda przez wąwóz musiała ją zmęczyć. Kiedy Vicky prowadziła dziewczynę w cień akacji, zauważyła, że Sara lekko utyka.
- Słyszałam, że szykuje się bitwa. Dlatego wróciłam. Podobno Włosi są już blisko... - Rozejrzała się dookoła. - Gdzie są Jake i Gareth? Gdzie Gregorius? Nie możemy przegapić bitwy, panno Camberwell.
- Właśnie nad tym pracuję. - Uśmiech znikł z twarzy Vicky. - Zostawili nas.
- Co?! - Sara odzyskała cały swój wojowniczy temperament, gdy Vicky wyjaśniła jej, jak została potraktowana.
- Mężczyźni! Nie można im ufać! Jeżeli nie próbują cię gdzieś dopaść, to znaczy, że szykują coś gorszego. Nie pozwolimy im na to, prawda?
- Nie - zgodziła się Vicky.
Trudno było kontynuować pracę przy wozie, bo Sara całkowitą niewiedzę na temat mechaniki zastępowała nieograniczoną ciekawością. Kiedy Vicky próbowała sprawdzić iskrownik, jej nos utkwił we włosach pochylonej dziewczyny. Po raz kolejny odsunęła ją łokciem i zapytała zirytowana:
- Umiesz posługiwać się karabinem maszynowym?
- Pochodzę z gór - odparła Sara chełpliwie. - Urodziłam się z karabinem w dłoni i z koniem między kolanami.
- Albo z czymś innym - mruknęła Vicky. Dziewczyna uśmiechnęła się figlarnie. - Czy kiedykolwiek strzelałaś z vickersa?
- Nie - przyznała niechętnie - ale nauczyłabym się bardzo szybko.
- Dobrze! - Vicky wskazała lufę sterczącą z wieżyczki. - Idź tam! Kiedy Sara gramoliła się niezręcznie po masce, wciąż uważając, by nie urazić chorej nogi, Vicky wróciła do oględzin wozu. Pół godziny później zawołała głośno:
- Wyciągnął rdzeń węglowy z rozdzielacza. Co za podstępna świnia! Głowa dziewczyny wyłoniła się z wieżyczki.
- Gareth? - zapytała.
- Jake! - odparła Vicky.
- Nie spodziewałam się tego po nim. - Sara ześliznęła się na dół, by na własne oczy zobaczyć uszkodzenie.
- Wszyscy są tacy sami.
- Gdzie on to schował?
- Pewnie do kieszeni.
- Co zamierza pani zrobić? - Sara niespokojnie chwyciła ją za ręce. - Przegapimy bitwę!
Vicky zamyśliła się.
- W mojej torbie jest latarka. I skórzana kosmetyczka. Przynieś mi je z namiotu.
Z suchej baterii, rozciętej zakrzywionym ostrzem sztyletu Sary, Vicky wyciągnęła węglowy rdzeń. Rzeźbiła go ostrożnie pilnikiem do paznokci, aż wślizgnął się gładko w główny wałek rozdzielacza. Teraz silnik zapalił przy pierwszym obrocie korby.
- Pani jest bardzo sprytna, panno Camberwell - powiedziała Sara tak uroczyście, że poruszyło to Vicky do głębi. Uśmiechnęła się do dziewczyny, stojącej na fotelu kierowcy.
- Naprawdę dasz sobie radę z karabinem maszynowym? - spytała. Sara skinęła niepewnie głową i położyła wąskie, ciemne dłonie na niezgrabnej kolbie, stając na palcach, by zerknąć przez wizjer.
- Niech mnie pani tylko do nich zawiezie!
Vicky puściła sprzęgło i ostrym skrętem wyprowadziła wóz spod drzew na stromy, skalisty szlak, prowadzący na otwartą sawannę.
- Jestem zła na Jake’a - powiedziała Sara, chwytając się kurczowo oparcia, kiedy pojazd podskakiwał na wyboistej nawierzchni. - Nie spodziewałam się, że postąpi w ten sposób. Rozczarował mnie. To bardziej pasuje do majora Swalesa. Myślę, że powinnyśmy go ukarać.
- Jake’a?
- Tak.
- Naprawdę?
- Najlepiej, gdyby Gareth pierwszy został pani kochankiem - oświadczyła stanowczo Sara. - Myślę, że to będzie dobra nauczka dla Jake’a.
Zmagając się z kierownicą i hamulcem, Vicky zastanawiała się nad słowami młodziutkiej przyjaciółki. Myślała również o szerokich ramionach i muskularnych rękach Jake’a. O kędzierzawych włosach i szerokim chłopięcym uśmiechu, który mógł szybko zmienić się w ponury grymas. Nagle zdała sobie sprawę, jak bardzo chciałaby znaleźć się obok tego mężczyzny i jak strasznie tęskniłaby, gdyby odszedł.
- Muszę ci podziękować za troskę o moje romanse - zawołała.
- Nie ma za co, panno Camberwell! - odkrzyknęła Sara. - Po prostu znam się na tych rzeczach.
Na zachodzie, ponad górami, zaczęły gromadzić się ciemne chmury. Wznosząc się w nieskończony błękit, pęczniały i ciemniały aż do barwy dojrzałych winogron.
Niebo nad równiną było wciąż czyste. Słońce płonęło, nagrzewając ziemię, aż powietrze zaczęło drgać i falować, zniekształcając obrazy i odległość. Czasem zdawało się, że góry są tak blisko, jakby miały zaraz runąć na grupkę ludzi, którzy przykucnęli w cieniu ukrytych wozów pancernych. Za chwilę jednak szczyty znów malały i oddalały się.
Słońce rozgrzewało kadłuby pojazdów do tego stopnia, że stal parzyła przy dotknięciu. Poza Bartonem i Swalesem wszyscy wczołgali się pod maszyny, szukając odrobiny cienia.
Skwar był tak wielki, że już dawno zaniechano gry w karty. Obaj biali mężczyźni dyszeli ciężko. Pot na ich skórze wysychał natychmiast, pozostawiając warstwę białych kryształków soli.
Gregorius spojrzał w stronę gór i gromadzących się nad nimi chmur.
- Będzie padać - powiedział cicho.
Jake tkwił niczym posąg w wieżyczce „Priscilli-świnki”. Chroniąc się przed słońcem, owinął głowę białą płócienną shammą. W jej fałdach trzymał lornetkę. Co kilka minut podnosił ją do oczu, bacznie lustrował teren i znów zastygał nieruchomo.
Słońce minęło zenit, stopniowo tracąc oślepiający blask.
Promienie na przemian żółkły i czerwieniały. Ludzie wypełzli spod kadłubów pojazdów. Barton ponownie podniósł lornetkę, ale tym razem zatrzymał wzrok w połowie linii horyzontu. W miejscu, gdzie zbielała ziemia stykała się z jeszcze bledszym niebem, pojawił się ciemny tuman kurzu. Zamglone powietrze przesłaniało widok. Jake opuścił lornetkę. Pot zalewał mu oczy. Zaklął cicho, czując ukłucia kryształków soli i wytarł twarz połą shammy. Zamrugał gwałtownie powiekami i znów uniósł lornetkę. Poczuł, że serce zaczyna mu bić jak szalone, a włosy jeżą się na głowie.
Kapryśne prądy i zawirowania powietrza ustąpiły nieoczekiwanie. Tuman kurzu, przed kilkoma minutami odległy jak brzeg oceanu, teraz znajdował się bardzo blisko, rysując się wyraźnie na bladobłękitnym niebie. Wtem serce Jake’a znowu podskoczyło. Pod toczącą się leniwie chmurą pojawiły się ciemne kształty licznych, szybko poruszających się pojazdów. Nagle widoczność zmieniła się ponownie i nadciągająca kolumna wyolbrzymiała. Wyłaniała się z mgły, z każdą sekundą bliższa i coraz groźniejsza.
Usłyszawszy głośny krzyk Bartona, Gareth natychmiast pojawił się u jego boku.
- Zwariowałeś? - wysapał. - Dopadną nas w ciągu minuty.
- Ruszaj! - warknął Jake. - Zapalaj silnik! - Wśliznął się do luku. Wokół wozów powstało gorączkowe zamieszanie. Silniki krztusiły się i strzelały przy każdym łyku gorącego paliwa.
Wódz Harari został podsadzony na wieżyczkę wozu Swalesa przez tuzin swoich ludzi i ustawiony obok vickersa. Etiopczycy rozbiegli się, by dosiąść koni. Wtem rozległ się krzyk Rasa. Starzec rozdziawił bezzębne usta tak szeroko, że mógłby połknąć niedźwiedzia.
Przez moment zapanowała konsternacja. Wreszcie najstarszy szarżą i wiekiem wojownik wyciągnął z worka przy siodle obitą skrzynkę i podał ją otwartą wodzowi, przyklękając pokornie. Ras wyciągnął z niej imponujący zestaw sztucznych zębów - wielkich, białych i ostrych jak u konia. Wepchnął sztuczne szczęki do ust i kłapnął nimi niczym pstrąg chwytający muchę, ściągając usta w trupim uśmiechu. Wojownicy pokrzykiwali z zachwytu, a Gregorius zwrócił się z dumą do Jake’a:
- Mój dziadek wkłada zęby tylko wtedy, gdy walczy albo zabawia damę. Barton na chwilę oderwał wzrok od nadciągających Włochów, by spojrzeć z podziwem na olśniewające dzieło sztuki dentystycznej.
- Wygląda znacznie młodziej. Nie dałbym mu więcej niż dziewięćdziesiątkę - zawyrokował. Zwiększył obroty silnika i ostrożnie manewrując, zjechał niżej, skąd w dalszym ciągu mógł obserwować Włochów. Gareth ustawił obok drugi wehikuł i uśmiechnął się z otwartego luku. Był to raczej złośliwy grymas i Jake zdał sobie sprawę, że Anglik z niecierpliwością oczekuje starcia.
Nie było już potrzeby używać lornetki. Włoska kolumna znajdowała się w odległości niespełna trzech kilometrów. Posuwała się szybko, równolegle do wyschniętego koryta rzeki, w stronę zwężenia pomiędzy wzniesieniami. Za piętnaście minut najeźdźcy miną etiopskie pozycje, mając otwartą drogę do gardzieli wąwozu. Jake wiedział, że nie można będzie ponownie sformować szyków raz rozproszonej kawalerii. Jeźdźcy potrafią walczyć jak lwy, ale każdy odwrót przemieniłby się w klęskę. Uciekaliby w stronę gór jak robotnicy po fajrancie. Byli przyzwyczajeni do walki indywidualnej. Unikali regularnych bitew, wykorzystując nadarzające się okazje. Szybcy jak jastrzębie, ustępowali przed zdecydowanym naporem wroga.
- Dalej! - mrugnął do siebie, niecierpliwie uderzając się dłonią w udo. Jeżeli przynęta nie chwyci w ciągu kilku najbliższych minut...
Etiopczycy mają we krwi sztukę podstępu, podobnie jak umiejętność władania bronią. A ponieważ zawsze walczą w pojedynkę, każdy sam sobie jest generałem. Jake nie musiał się więc niepokoić o dyscyplinę.
Jak gdyby wynurzając się spod spalonej ziemi przed kołami pojazdów włoskich, przemknęła galopem mała grupka jeźdźców. Niemalże szybowała w powietrzu jak stado czarnych ptaków. Falujące i niewyraźne kształty, otoczone tumanami kurzu, przecierały ukośnie linię marszu Włochów, pędząc w kierunku ukrytych stanowisk etiopskich.
Niemal natychmiast jeden z samochodów oderwał się od czoła kolumny i ruszył równolegle do pędzących jeźdźców. Jego szybkość była przerażająca. Zbliżał się tak prędko, że kawalerzyści skręcili w bok, oddalając się od ukrytych wozów pancernych.
Włoska kolumna zmieniła szyk. Jej czoło utworzyło długą, nierówną linię, by ścigać jeźdźców. Wielkie ciężarówki poruszały się jednak zbyt powoli, by móc się zrównać z galopującymi końmi. Tylko mniejszy pojazd doganiał je błyskawicznie.
Jake wspiął się wyżej, pospiesznie nastawiając lornetkę. Natychmiast rozpoznał rolls-royce’a, którego spotkał pod oazą Chaldi. Samochód błyszczał w słońcu. Jego imponujące linie zwiększały wrażenie szybkości, gdy kurz buchał spod kół wielkimi tumanami.
Wtem rolls zahamował, zarzucając w bok, i zatrzymał się. Z tylnego siedzenia zeskoczyła jakaś postać.
Jeźdźcy umykali szybko, ale powiększająca się odległość, kurz i drgające z gorąca powietrze nie przeszkodziły snajperowi. Po każdym strzale jeden z koni padał koziołkując.
Strzelec znów wskoczył do rollsa. Zbliżył się szybko do ocalałych jeźdźców, zostawiając za sobą kolumnę ciężarówek i transporterów, masa koni, ludzi i maszyn zbliżała się nieuchronnie ku pułapce tak misternie zastawionej przez Garetha.
- Drań! - szepnął Jake, kiedy rolls z poślizgiem zahamował jeszcze raz. Włoch nie ryzykował bliższego podejścia do jeźdźców. Ustawiał się poza zasięgiem ich zabytkowych rusznic, zabijając jak myśliwy polujący na głuszce. Cały ten krwawy epizod przypominał polowanie. Nawet z odległości kilometra Jake czuł żądzę krwi włoskiego snajpera, jego pociąg do zabijania.
Gdyby wkroczyli teraz, wbijając się w skrzydło szeroko rozciągniętej kolumny, mogliby ocalić życie wielu szaleńczo pędzącym jeźdźcom. Jednak wojsko włoskie nie weszło jeszcze całkowicie w zastawioną pułapkę. Jake pospiesznie ogarnął spojrzeniem równinę i zauważył, że kilkanaście ciężarówek straży tylnej Włochów nie przyłączyło się do szalonego, bezładnego pościgu. Ta niewielka grupa zatrzymała się i znajdowała się teraz trzy kilometry za ryczącą lawiną ciężkich pojazdów. Jake nie mógł poświęcić im więcej uwagi, bo bezlitosna rzeź trwała nadal. Dziko pędzący jeźdźcy padali po kolejnych strzałach snajpera.
Barton postanowił natychmiast wkroczyć do akcji, choć wiedział, że nie jest to odpowiedni moment.
„Do diabła z tym, nie jestem żadnych generałem, a ci biedacy potrzebują pomocy” - pomyślał.
Nacisnął sprzęgło, ale zanim ruszył, pojawił się Swales. Obserwował Jake’a. Gra uczuć na jego twarzy była łatwą do odczytania. Gdy Barton zwiększył obroty silnika, Gareth przestawił „Garbuskę” skutecznie blokując ruchy świnki.
- Nie bądź idiotą! - zawołał. - Zepsujesz całe przedstawienie!
- Ci biedacy...
- Musieli zaryzykować - przerwał mu Gareth. - Powiedziałem ci kiedyś, że twoje staromodne sentymenty wpędzą nas w tarapaty.
Ras przerwał tę dyskusję. Stał wyprostowany w wieżyczce, uzbrojony w szeroki, obosieczny miecz. Był zbyt podekscytowany, by dłużej milczeć. Wydał serię przenikliwych okrzyków wojennych i ze świstem zatoczył mieczem koło nad głową. Srebrne ostrze odbijało promienie słońca.
Wydając okrzyki wojenne, starzec po amharsku ponaglał kierowcę, by ruszył na wroga.
- Banda maniaków! - krzyknął Gareth.
- Majorze Swales - Gregorius nie wytrzymał - mój dziadek rozkazuje panu ruszać!
- Powiedz mu, żeby... - Umilkł, gdyż Ras mocno kopnął go w żebra.
- Naprzód! - wrzasnął Greg.
- Ruszaj! - zawył Jake.
- Yaahoo! - huknął Ras, obracając się w wieżyczce i machając do swoich żołnierzy. Nie potrzebowali zaproszenia do boju. Rozproszony tłum spiął konie za blokującymi sobie drogę pojazdami. Potrząsając karabinami, z szatami powiewającymi na wietrze jak sztandary bojowe, jeźdźcy rzucili się na stromy brzeg i pogalopowali rozjuszeni w stronę rozsypanej kolumny.
- O mój Boże! Nikogo nie słuchają... - westchnął Gareth.
- Patrz! - krzyknął Jake, wskazując koryto rzeki. Obaj zamilkli nagle, urzeczeni widokiem.
Wyglądało to tak, jakby ziemia rozwarła się, wyrzucając z siebie szeregi dziko pędzących jeźdźców. Pusta i cicha jeszcze przed chwilą przestrzeń mrowiła się teraz setkami ludzi i koni, pędzących na oślep w kierunku ciężko posuwającej się kolumny.
Kurz wisiał nad nimi, kłębiąc się jak mgła nad zimowym morzem. Przesłaniał słońce, nadając ludziom i maszynom ciemne, piekielne kształty. Czerwonawy blask migotał na mieczach i lufach karabinów.
- To jest to - powiedział gorzko Gareth. Cofnął maszynę, robiąc miejsce Jake’owi i z rykiem silnika ruszył ciężko po stromym, miękkim zboczu.
Barton skręcił szerokim łukiem w stronę zakola, gdzie brzeg nie był tak stromy. Dwie pokraczne maszyny wjechały na równinę koło przy kole.
Barton i Swales mieli przed sobą skłębioną masę włoskich pojazdów, cel tak wspaniały jak nigdy dotąd w ciągu długich lat ich wojskowej kariery. Stalowe damy pędziły naprzód. Jake’owi wydawało się, że w silniku „Świnki” rozbrzmiewają nowe tony, jakby jeszcze raz poczuła głęboki sens istnienia. Barton rzucił okiem na mknącą obok „Garbuskę”. Kanciasty kadłub tej maszyny miał nieładną, staromodną sylwetkę, ale teraz poruszał się z jakimś nowym majestatem. Etiopskie flagi furkotały wesoło jak kawaleryjskie proporce, a wysokie koła o grubych oponach rozrzucały ziemię niczym kopyta rumaków czystej krwi. „Priscilla” pędziła naprzód równie dzielnie, aż Jake poczuł przypływ ciepłych uczuć do swych dwóch podopiecznych.
- Bierzcie ich, dziewczynki! - krzyknął głośno. Gareth wychylił się z luku, spoglądając w jego stronę. W kąciku ust miał świeżo zapalone cygaro.
Jake poświęcił całą uwagę rwącej maszynie. Prowadził ją jak najszybciej w stronę wyłomu we włoskich liniach.
Porządek pędzącej kolumny załamał się. Beztroscy łowcy wiedzieli już, że role się odwróciły.
Hrabia wymierzył mannlichera w oddalonego o niespełna sto metrów jeźdźca i delikatnie pociągnął spust.
Trafił! Człowiek pochylił się nagle w siodle, opadając na końską szyję. Karabin wypadł mu z rąk i potoczył się po ziemi. Jeździec chwycił się desperacko grzywy wierzchowca, gdy szkarłatna plama rozlewała się szeroko po jego brudnej, białej szacie.
Pułkownik wypalił znowu, celując w kark konia. Wierzchowiec padł, przygniatając rannego.
Aldo Belli roześmiał się podniecony.
- Ilu, Gino, ilu?
- Ośmiu, panie pułkowniku.
- Licz dalej! Licz dalej! - ponaglił, podnosząc broń i szukając następnego celu. Nagle zamarł. Lufa karabinu zadrżała i opadła aż na błyszczące cholewy. Szczęka pułkownika drgnęła i również zmieniła położenie, jakby solidaryzując się z lufą karabinu. Zapomniana podczas polowania dolegliwość powróciła gwałtownie, zmieniając zawartość jelit w wodę.
- Święta Maryjo! - wyszeptał.
Horyzont poruszał się na całej długości. Minęło kilka sekund, zanim Aldo Belli uwierzył własnym oczom i zdał sobie sprawę, że zamiast piętnastu jeźdźców pojawiły się tysiące wrogów. Nie uciekali już, ale pędzili ku niemu z niewiarygodną szybkością. Widział szeregi Etiopczyków wyłaniające się jak spod ziemi w kłębach jasnego pyłu. Słońce lśniło krwawą czerwienią na nagich ostrzach mieczy. Odgłos kopyt brzmiał jak grzmot gigantycznego wodospadu. Wśród tego ryku hrabia usłyszał mrożące krew w żyłach okrzyki wojenne.
- Giuseppe - wyszeptał z trudem - uciekajmy stąd!
Kierowcy nie trzeba było tego powtarzać. Zawrócił samochód tak żwawo, że pod hrabią ugięły się nogi i runął na skórzane siedzenie.
W promieniu kilkuset metrów od rollsa pędziło trzydzieści ciemnych transporterów. Wciąż traciły one dystans do wozu dowódcy. Pozostały już kilometr z tyłu. Żołnierze, podekscytowani łowami, wspięli się na dachy kabin oraz plandeki wozów. Kibicowali głośno, niczym uczestnicy polowania na lisa.
Potężne pojazdy, pędzące z prędkością, która zatrwożyłaby konstruktorów, musiały nagle zawrócić bez zmniejszania szybkości.
Szoferzy dwóch prowadzących konwój ciężarówek jednocześnie skręcili do oporu kierownice - jeden w lewo, drugi w prawo i zderzyli się z prędkością stu kilometrów na godzinę. W chmurze pary, rozpryskującego się szkła i rozrywanego metalu cenny ładunek piechurów w czarnych koszulach został rozrzucony wokół jak ziarna pszenicy. Podobny los spotkał metalowe części kadłubów. Ciężarówki osiadły powoli na zgruchotanych podwoziach. Nim opadł kurz, rozległ się wstrząsający grzmot. Zawartość uszkodzonych baków eksplodowała wulkanicznym słupem ognia i czarnego dymu.
Pozostałe ciężarówki zdołały zawrócić bez kolizji i umykały we wzniecone przez siebie tumany kurzu, ścigane przez hordę wyjących kawalerzystów.
Hrabia Aldo Belli nie spoglądał do tyłu, przekonany, że za chwilę usłyszy świst ostrego jak brzytwa miecza. Oparł się o kierowcę, zmuszając go do zwiększenia szybkości uderzeniami zaciśniętej pięści.
- Szybciej! - krzyczał nie swoim głosem. - Szybciej, idioto, albo cię zastrzelę! - Ponownie uderzył kierowcę za lewym uchem. Poczuł ulgę dopiero wtedy, gdy rolls wyprzedził bezładne stado uciekających ciężarówek. Odważył się spojrzeć za siebie. Uczucie ulgi zwiększyło się, kiedy zdał sobie sprawę, z jaką łatwością rolls umknął jeźdźcom.
- Mój karabin, Gino! - krzyknął do sierżanta, który próbował właśnie sfotografować goniącą ich hordę. Hrabia zdzielił go potężnym ciosem w czubek głowy.
- Idioto, to wojna - ryknął - a ja jestem żołnierzem! Podaj mi mój karabin!
Giuseppe pomyślał z trwogą, że należy teraz zwolnić, by dać pułkownikowi okazję do pofolgowania wojennym instynktom. Gdy jednak wóz trochę zmniejszył szybkość, kierowca znowu oberwał po głowie i hrabia krzyknął:
- Idioto! Chcesz, żeby nas pozabijali? Szybciej, człowieku, szybciej! Kierowca z ulgą wcisnął pedał gazu do dechy i rolls znów skoczył do przodu.
Gino klęczał u stóp hrabiego, wreszcie podniósł się z mannlicherem w dłoniach i podał go hrabiemu.
- Załadowany, panie pułkowniku.
- Dzielny chłopak! - Aldo Belli oparł mocno kolbę o ramię i rozejrzał się w poszukiwaniu celu. Etiopska jazda pozostała daleko w tyle, a ciężarówki, które wyprzedził rolls, zasłaniały wrogów. Hrabia rozważał, czy kazać szoferowi skierować się na flankę, by w ten sposób zapewnić sobie otwarte pole ostrzału. Mógłby strzelać do czarnych jeźdźców z niewielkiej odległości, nie narażając się na niebezpieczeństwo. Odwrócił się, by spojrzeć w ich kierunku.
Nie wierząc własnym oczom, ujrzał dwa wielkie, garbate kształty, żeglujące przez rozległe morze traw. Wyglądały jak zdeformowane wielbłądy, zbliżając się szybko w dziwacznych podskokach, komiczne, a zarazem śmiertelnie groźne.
Hrabia patrzył na nie, nic nie pojmując, aż nagle zdał sobie sprawę, że dziwne wehikuły poruszają się wystarczająco szybko, by odciąć mu odwrót.
- Giuseppe! - wrzasnął, uderzając kierowcę kolbą mannlichera. Nie był to mocny cios. Został zadany jedynie po to, by zwrócić jego uwagę, ale szofer odebrał wiele tego rodzaju napomnień i był już nieco oszołomiony. Przywarł do kierownicy i popędził w stronę nowego wroga.
- Giuseppe! - krzyknął znów hrabia, rozpoznając nagle chorągiewkę wesoło furkoczącą na wieżyczce najbliższego wehikułu. W tej samej chwili dostrzegł wystający z niej gruby, pękaty, cylindryczny kształt.
- Matko Boska! - zawył, kiedy maszyna zmieniła nieco kurs, a lufa karabinu maszynowego została wycelowana prosto w rollsa. - Ty głupcze! - wrzasnął do kierowcy, uderzając go znowu. - Skręcaj idioto, skręcaj!
Giuseppe ujrzał nagle poprzez łzy wyłaniający się przed nim wielbłądzi kształt i skręcił gwałtownie kierownicę. W tej samej chwili lufa vickersa eksplodowała jasnym płomieniem, a powietrze wypełnił przenikliwy świst.
Major Castelani stał w kabinie swojej ciężarówki i z dezaprobatą spoglądał przez lornetkę na odległą chmurę skłębionego pyłu. Ciemne, trudne do odróżnienia sylwetki poruszały się bez wyraźnego celu i porządku.
Musiał z całą stanowczością powstrzymać pozostałe dziesięć ciężarówek wiozących artylerzystów i ciągnących działa przed włączeniem się do szaleńczego pościgu za grupką etiopskich jeźdźców.
Castelani chciał już wydać rozkaz powrotu do ciężarówek, żeby podążyć na miejsce chwalebnych wyczynów hrabiego, kiedy ujrzał nagle przez lornetkę znajomą sylwetkę transportera wyłaniającą się z tumanu kurzu. Jakiś człowiek kurczowo trzymał się brezentowego dachu.
Potem major dostrzegł gnającą ku niemu kolejną ciężarówkę. Jeden z żołnierzy, siedząc na jej dachu, celował i strzelał w stronę mrocznych chmur.
W tej samej chwili Castelani usłyszał coś, co rozpoznał natychmiast. Był to terkot brytyjskich karabinów maszynowych vickers. Major wpatrywał się w prawe skrzydło kolumny, która spieszyła ku niemu w bezładnym odwrocie.
Natychmiast zauważył na otwartej równinie wysoką, przysadzistą sylwetkę. Poruszała się szybko dziwnym, rozkołysanym rytmem konia na biegunach, wdzierając się śmiało pomiędzy włoskie ciężarówki.
- Odczepić działa! - krzyknął. - Przygotować się do odparcia wroga.
Lufy karabinów maszynowych w wieżyczkach pojazdów pancernych mogły być unoszone albo opuszczane, ale przesuwały się zaledwie o dziesięć stopni w lewo lub w prawo. Kierowca musiał odpowiednio ustawić cały pojazd, żeby wycelować.
Dla Rasa było to nie do zniesienia. Wybierał cel i krzyczał po amharsku do swojego kierowcy. Kiedy Gareth, nic nie rozumiejąc, obierał inny cel, Ras wściekle kopał go w nerki, aby podkreślić swoje królewskie prawo wyboru kierunku ataku.
„Garbuska” kluczyła jak zwariowana wewnątrz włoskiej kolumny, co chwila z kimś się zderzając, a dwuosobowa załoga obwiniała się wzajemnie, ignorując nawet ogień karabinowy, bębniący po stalowym kadłubie niczym grad na blaszanym dachu.
Po drugiej stronie „Priscilla-świnka” zbierała śmiertelne żniwo. Pierwsza salwa minęła rozpędzonego rollsa. Teraz jednakże Jake i Gregorius pracowali z precyzją i wzajemnym zrozumieniem.
- Kierowca, w lewo! - zawołał Greg, spoglądając przez celownik vickersa na ciężarówkę pędzącą sto metrów przed nimi.
- W porządku, mam ich! - krzyknął Jake, gdy pojazd pojawił się w wąskim polu wizjera. Perforowana stalowa płyta pozwalała patrzeć tylko przed siebie, ale kiedy Jake dopadł już wroga, pewnie podążał za nim, zbliżając się błyskawicznie na odległość dwudziestu metrów.
Ciężarówka wyładowana była piechurami w czarnych koszulach. Niektórzy z nich otworzyli chaotyczny ogień w stronę wozu, większość jednak tuliła się z pobladłymi twarzami do burt ciężarówki, patrząc z przerażeniem, jak zwiastun śmierci zbliża się nieubłaganie.
- Strzelaj, Greg! - zawołał Jake.
Chłopak usłuchał rozkazu, natychmiast otwierając ogień. Z tej odległości nie mogło być mowy o pudle. Każda seria trafiała w ciężarówkę, rozrywając brezent, ciała i stal siedmioma setkami pocisków na minutę.
Samochód skręcił raptownie i przewrócił się z hukiem, wyrzucając ludzi wysoko w powietrze, jak pies otrząsający się z wody po wyjściu z rzeki.
- Kierowca, na prawo! - zawołał natychmiast Gregorius. - Jeszcze trochę! Wystarczy, mamy ją! - Ruszyli w pościg za kolejnym wozem pełnym przerażonych Włochów.
Sto metrów od nich „Garbuska” zanotowała pierwszy sukces. Swales nie mógł już znieść znieważających kopnięć Rasa i jego oszalałych, całkowicie niezrozumiałych komend.
Puścił kierownicę i ze złością trzepnął wodza w kark.
- Dość tego stary! - warknął. - Jesteśmy, psiakrew, po tej samej stronie.
Pozbawiony kontroli wehikuł zatoczył się nagle. Obok niego pędziła ciężarówka wypełniona Włochami, a jej kierowca nie wiedział jeszcze, że poza ścigającymi go hordami etiopskich jeźdźców istnieje jeszcze inny wróg.
Wozy zderzyły się. Stal zazgrzytała o stal w burzy iskier. Przez moment wydawało się, że „Garbuska” przewróci się. Zakołysała się niebezpiecznie i wreszcie opadła na cztery koła. Wstrząs bezlitośnie rzucił załogę na stalowe ściany i wóz znów popędził naprzód. Gareth z trudem opanował kierownicę.
Ciężarówka była lżejsza i wyższa. Kiedy samochód pancerny uderzył ją w kabinę, przekoziołkowała na dach, czterema wirującymi kołami wskazując niebo. Kabina i brezentowa buda zostały natychmiast zmiażdżone, a ludzie przygniecieni do ziemi.
Tego było już dla Rasa za wiele. Nie mógł dłużej tkwić w gorącym żelaznym pudle, z którego prawie nic nie widział, gdy setki wrogów umykały bezkarnie. Otworzył właz wieżyczki, wystawił głowę i ramiona, wyjąc przenikliwie, żądny krwi.
W tej samej chwili przed maską „Garbuski” pojawiła się błyszcząca, czarna limuzyna. Z tyłu wozu siedział wystrojony włoski oficer. Wtedy Swales i Ras osiągnęli całkowitą zgodność poglądów. Cel odpowiadał im obu wybornie.
Gareth wydał okrzyk myśliwego, który wytropił lisa, a Ras zawtórował mu mrożącym krew w żyłach „How do you do?”. Głos starca zabrzmiał niczym pianie rozwścieczonego koguta.
Aldo Belli wpadł w histerię, gdyż wydawało mu się, że kierowca stracił poczucie kierunku. Oszołomiony, skręcił w prawo, przecinając drogę ucieczki kolumny włoskiej. Był to manewr tak ryzykowny, jak prowadzenie oceanicznego liniowca na pełnej szybkości przez wody pełne gór lodowych. Kłębiący się kurz ograniczał widoczność do piętnastu metrów, a ciężkie transportery wyłaniały się z brunatnej mgły bez ostrzeżenia.
W pewnej chwili ukazały się dwa pojazdy. Jeden był włoską ciężarówką, a drugi niezgrabnym wehikułem z etiopskim emblematem na błotniku.
Nagle pojazd pancerny zatoczył się i grzmotnął w bok ciężarówkę, wywracając ją momentalnie. Zbliżył się tak bardzo do rollsa, że całkowicie zasłonił jego kierowcy pole widzenia.
Giuseppe poderwał się na siedzeniu i skręcił gwałtownie, stawiając wóz na dwóch kołach i prześlizgując się przed opancerzoną maską, w momencie, gdy właz wieżyczki odskoczył i ukazała się zasuszona, brązowa twarz oraz największe i najbardziej błyszczące zęby, jakie hrabia kiedykolwiek widział. Usłyszał także okrzyk wojenny tak przeraźliwy, że zachłysnął się niczym wyciągnięta z wody ryba.
Lufa vickersa podążała za rollsem, a hrabia wpatrywał się głupkowato w jej okrągły, ciemny otwór. Na szczęście Giuseppe spojrzał w lusterko wsteczne i zakręcił szybko kierownicą. Rolls odskoczył w bok jak makrela ścigana przez barakudę. Pociski vickersa trafiły w ziemię po jego lewej stronie, wzbijając pył i kamienie tryskającymi wysoko fontannami.
Wóz pancerny obrócił się ciężko i zbliżał się nieubłaganie do rollsa. Giuseppe, stojąc w obliczu śmierci, nacisnął hamulce tak mocno, że hrabia wyleciał z siedzenia i zawisł na przednim fotelu z zadkiem wycelowanym w niebo, rozpaczliwie wymachując nogami.
Seria pocisków z vickersa przemknęła kilka centymetrów przed rollsem. Giuseppe skręcił kierownicą, zwolnił hamulce i nacisnął mocno pedał gazu. Koła samochodu zabuksowały, szukając oparcia, a potem rolls wyrwał do przodu z takim impetem, że hrabia opadł na siedzenie z hełmem na oczach.
- Ja cię zabiję - wydyszał, mocując się z hełmem.
Giuseppe był zbyt zajęty, by się tym przejąć. Jego manewry zbiły z tropu etiopskiego strzelca i rolls unosił teraz Włochów w bezpieczne miejsce.
Jeszcze tylko kilka sekund! W tym momencie wspaniale uzębione szczęki strzelca rozbłysły znowu w wieżyczce i lufa vickersa plunęła ogniem. Kule wzniecały na ziemi huragan pyłu, zbliżając się coraz bardziej do rollsa.
Niedaleko pojawił się następny transporter wyładowany przerażonymi żołnierzami. Mocno obciążony, nie mógł rozwinąć maksymalnej szybkości.
Giuseppe ścisnął mocno kierownicę, uciekając przed strumieniem pocisków, a następnie skręcił w przeciwnym kierunku, chroniąc się za wysoką ciężarówkę.
Kiedy długa seria trafiła w brezentową budę ciężarówki, rozdzierając na strzępy stłoczonych w niej ludzi, samochód hrabiego oddalał się już szybko. Nagle wypadł z obłoków kurzu na otwartą pustynię. Oczom pasażerów rollsa ukazała się wolna aż po horyzont przestrzeń. Ciężkie transportery pozostały w tyle i mogli bez przeszkód podążać do celu. Hrabia marzył o jak najszybszym dotarciu do oazy Chaldi.
Wówczas zupełnie nieoczekiwanie uświadomił sobie obecność armat. Ustawione na równinie w jednakowych odstępach, po trzy w każdej baterii, grubymi, długimi lufami zwrócone były w stronę umykających pojazdów. Ten widok napełnił oczy hrabiego łzami ulgi.
- Giuseppe, uratowałeś nas! Dostaniesz medal. - Groźba kary najwyższej poszła w zapomnienie. - Jedź, mój dzielny chłopcze! Masz za sobą kawał dobrej roboty! Przekonasz się o mojej wdzięczności.
W tym momencie ośmielony Gino podniósł się z podłogi, na której leżał przez kilka ostatnich minut. Ostrożnie wyjrzał znad tylnego siedzenia rollsa i ze zduszonym okrzykiem zajął uprzednią pozycję.
Z tumanów kurzu wypadł etiopski pojazd pancerny i zdecydowanie zbliżał się do rollsa.
Hrabia natychmiast ponaglił kierowcę, bijąc go po głowie pięścią.
- Szybciej, Giuseppe! - wrzasnął. - Jeżeli nas zabiją, każę cię rozstrzelać.
Rolls popędził pod osłonę armat.
- Przygotować się! - zawołał uroczyście major Castelani, próbując uspokoić nerwy. - Przygotować się, chłopcy. Spokojnie! Przypomnijcie sobie ćwiczenia.
Przystanął na moment przy najbliższym artylerzyście, unosząc lornetkę. Obłok pyłu toczył się ku nim gwałtownie.
- Załadowaliście odłamkowymi? - spytał cicho major. Artylerzysta przełknął nerwowo ślinę i kiwnął głową.
- Pamiętaj, że tylko za pierwszym razem będziesz mógł starannie wycelować.
- Tak jest! - Głos żołnierza brzmiał niepewnie, wywołując w Castelanim gniew i wzgardę. Wszyscy podkomendni byli żółtodziobami. Musiał uczyć ich, jak przygotowywać stanowiska, ustawiać działa.
Odwrócił się gwałtownie i podszedł do następnej baterii.
- Przygotujcie się, chłopcy.
Zwrócili ku niemu napięte, blade twarze. Jeden z ładowniczych wyglądał tak, jakby zaraz miał zalać się łzami.
- Pamiętajcie, jeżeli któryś otworzy ogień, zanim wydam rozkaz... Przerwał, bo jeden z artylerzystów stał do niego tyłem, wskazując ręką coś na równinie.
- Zapiszcie nazwisko tego człowieka - warknął Castelani. Odwrócił się z godnością i długo przecierał rękawem soczewki lornetki, zanim podniósł ją do oczu.
Pułkownik Aldo Belli kierował odwrotem swoich ludzi z takim entuzjazmem, że wyprzedził ich o pół kilometra, powiększając tę odległość z każdą chwilą. Jechał wprost na baterię, stojąc na tylnym siedzeniu rollsa. Machał i gestykulował rękami, jakby został zaatakowany przez rój pszczół.
Wtem z chmury kurzu wypadła maszyna, którą, pomimo jej nowego kamuflażu i broni na wieżyczce, major rozpoznał natychmiast. Nie trzeba było trzepoczącego się proporca, by zidentyfikować nieprzyjaciela.
- Bardzo dobrze, chłopcy - powiedział łagodnie. - Oto nadchodzą. Załadować i czekać. Nie strzelać bez rozkazu.
Rozpędzony wóz pancerny wystrzelił długą serię. „O wiele za długą - pomyślał Castelani z grymasem zadowolenia. - Karabin rozgrzeje się i zatnie. Doświadczony żołnierz strzelałby krótkimi seriami. Oni też są zieloni.”
- Przygotujcie się, chłopcy! - warknął widząc, jak jego ludzie kręcą się niespokojnie.
Vickers znowu zaczął strzelać. Kule wzbijały fontanny kurzu i piachu. Po kolejnym gradzie pocisków burza ognia urwała się gwałtownie.
- Ha! - parsknął Castelani z satysfakcją. - Zaciął się. Roztrzęsieni artylerzyści nie musieli się już obawiać.
- Przygotować się! Nie będziemy dłużej czekać. - Jego ton stał się kojący i śpiewny jak głos matki nad kołyską.
Ras nie mógł zrozumieć, dlaczego broń milczy, chociaż tak silnie zaciska palce na spuście. Długa brezentowa taśma z amunicją niknęła w komorze karabinu, nie przesuwając się dalej.
Wódz przeklął karabin słowami, które, skierowane do człowieka, doprowadziłyby do pojedynku na śmierć i życie, ale broń nie zareagowała.
Uzbrojony w miecz Ras wspiął się na wieżyczkę i zaczął machać nim nad głową.
Wątpliwe czy wiedział, jak wyglądają od strony luf trzy baterie nowoczesnych stumilimetrowych dział polowych. Czyż mogłyby go jednak zniechęcić, skoro postanowił dopaść rollsa? Rozsądek i wyobraźnia ustąpiły miejsca bitewnej furii. Nie dostrzegł wyczekujących armat.
Gareth Swales pochylił się do przodu na swym fotelu, spoglądając przez wizjer, który zawężał pole widzenia i częściowo przyciemniał je. Patrzyło się przezeń jak przez kuchenny cedzak. Oczy łzawiły od dymu, spalin i kurzu, więc major mrugał gwałtownie, podążając za samochodem hrabiego.
- Strzelaj, niech cię diabli! - krzyknął. - Zgubimy go.
Jednakże vickers milczał. Ze swego stanowiska na dole pojazdu Gareth nie widział ukrytych za wzgórkiem armat majora Castelaniego. Pędził w ich stronę, zbliżając się równocześnie do uciekającego rollsa.
- Dobrze! - Castelani pozwolił sobie na blady uśmiech, obserwując wrogi pojazd. Był on w zasięgu strzału, ale major chciał, by podjechał jeszcze bliżej.
Rolls znajdował się już tylko dwieście metrów od luf dział i zbliżał się z prędkością stu kilometrów na godzinę. Trzy przerażone, kredowobiałe twarze zwróciły się ku Castelaniemu. Trzy głosy wołały o pomoc. Doświadczony oficer zignorował to i chłodnym okiem śledził nieprzyjaciela. Dwa kilometry dzieliły go od luf włoskich dział. Major otworzył usta, by uspokoić zdenerwowanych artylerzystów, kiedy rolls wpadł z rykiem w wąską lukę pomiędzy bateriami.
Hrabia stanął pewniej na nogach, poprawił hełm na głowie i zawołał przerażonym głosem:
- Otworzyć ogień! Natychmiast otworzyć ogień, albo każę was rozstrzelać! - Nagle zdając sobie sprawę, że powinien dodać żołnierzom otuchy, by pozostali na swoich stanowiskach, osłaniając jego odwrót, hrabia podniósł wysoko ramiona i natchnionym głosem zawołał: - Raczej śmierć niż hańba!
Rolls zniknął w oddali, wciąż pędząc z tą samą prędkością w kierunku horyzontu.
Major otworzył usta, by odwołać rozkaz, ale nie potrafił przekrzyczeć dziewięciu armat, które wypaliły niemal jednocześnie, co nigdy nie przytrafiło się im w czasie manewrów. Każdy z artylerzystów odebrał rozkaz hrabiego dosłownie, słysząc owo „natychmiast”. Wszystkie subtelności związane z celowaniem poszły w zapomnienie.
W tych okolicznościach z cudem graniczył fakt, że jeden z pocisków trafił w cokolwiek. Ofiarą paniki padł transporter, który wyłonił się z chmur pyłu trzysta metrów za etiopskim wozem pancernym. Pocisk przebił chłodnicę, zgruchotał silnik, zmiażdżył kierowcę i rozerwał się na oczach przerażonych żołnierzy, skulonych pod brezentową budą. Silnik i przednie koła ciężarówki pędziły jeszcze przez kilka sekund, podskakując na wybojach. Reszta ciężarówki i dwudziestu ludzi poszybowało wysoko w górę jak akrobaci w cyrku.
Tylko jeden pocisk omal nie trafił nieprzyjaciela. Eksplodował dziesięć metrów przed maską „Garbuski”, tworząc głęboki, okrągły krater półtorametrowej średnicy.
Głowa Rasa wciąż sterczała z wieżyczki. Jego szeroko otwarte usta i oczy zostały zasypane piachem wyrzuconym w powietrze siłą eksplozji. Wojenne okrzyki zamarły nagle.
Wybuchy pocisków jeszcze bardziej ograniczyły pole widzenia Garetha. Prowadząc wóz na oślep, wpadł do leja. Uderzenie wyrzuciło go z fotela, a kierownica uderzyła w piersi, pozbawiając tchu.
„Garbuska” z podskokiem wydostała się z dołu. Przechylona na jeden bok, z resorami popękanymi od wstrząsów, zaczęła kręcić się w kółko jak cyrkowe zwierzę. Silnik wciąż pracował na pełnych obrotach.
Gareth wdrapał się ponownie na siedzenie kierowcy i stwierdził, że przepustnica została zablokowana w maksymalnie otwartej pozycji. Siedział przez kilka sekund, potrząsając głową i usiłując odzyskać oddech w wypełnionym dymem pojeździe.
Kolejny pocisk wybuchł w pobliżu, co wyrwało Swalesa z odrętwienia. Podniósł się i odemknął właz, wystawiając głowę na świeże powietrze. Trzy baterie włoskich dział polowych ostrzeliwały zaciekle „Garbuskę”.
- O mój Boże! - rzekł i westchnął boleśnie, kiedy następne pociski eksplodowały koło dziko wirującego pojazdu. - Lepiej wracajmy do domu.
Dźwignął się, zmierzając do wąskiego włazu. Stopy Garetha oderwały się od stalowej podłogi, w ostatniej chwili unikając zgruchotania.
Dwa kilometry dalej major Castelani próbował opanować panikę zasianą przez hrabiego. Kanonierzy ładowali i strzelali tak zawzięcie, jakby kompletnie zapomnieli o zasadach sztuki artyleryjskiej. Celowniczowie nie udawali już, że szukają celu. Każdy z nich szarpał za dźwignię, gdy tylko zatrzaśnięto zamek.
Wrzaski Castelaniego nie robiły żadnego wrażenia na całkowicie oszołomionych żołnierzach. Rozkaz hrabiego pozbawił ich zdrowego rozsądku.
Major odepchnął najbliższego kanoniera, stojącego za tarczą działa, rozwierając jego dłoń kurczowo zaciśniętą na dźwigni. Przeklinając umiejętności ludzi, których oddano mu pod komendę, zręcznie operował korbami działa. Gruba lufa opadła i tak długo przesuwała się w bok, dopóki pojazd pancerny nie pojawił się na celowniku. Zataczał wciąż szaleńcze kręgi, najwyraźniej pozbawiony kontroli. Castelani zapamiętał rytm obrotów i krótkim, mocnym szarpnięciem pociągnął dźwignię. Lufa, odrzucona do tyłu, zatrzymała się na tłokach hydraulicznego amortyzatora, a stożkowaty, stalowy pocisk pomknął po płaskiej trajektorii nad równiną.
Chybił o włos. Przeszedł kilka centymetrów poniżej strzaskanej maski wozu, pomiędzy dwoma przednimi kołami, i zarył się w ziemię tuż pod stanowiskiem kierowcy.
Energia wybuchu skierowana została na nie opancerzoną podłogę pojazdu. Wyrwała silnik z komory, odrzuciła na boki przednie koła i rozdarła stalową podłogę.
Gdyby stopy Garetha dotykały jeszcze podłogi, doznałby okropnych ran, na jakie często narażeni są czołgiści.
Gareth wisiał na rękach w luku, z głową na zewnątrz, wymachując szaleńczo nogami. Eksplozja podziałała jak dwutlenek węgla w butelce otwieranego szampana na korek. Major został wystrzelony z luku jak z katapulty.
Na Rasa wybuch podziałał podobnie. Starzec wyleciał z wieżyczki w górę, spotykając Garetha na szczycie swojej trajektorii. A potem spadł majorowi na plecy. Cudem, żaden z nich nie nadział się na wielki miecz, który odbył tę samą drogę, wbijając się w ziemię tuż koło ucha Garetha. Swales leżał twarzą do ziemi i usiłował zepchnąć z siebie Rasa.
- Ostrzegam cię, stary - wydyszał ciężko - któregoś dnia przeciągniesz strunę.
Zbliżający się warkot silników zachęcił go do zwiększenia wysiłków. Usiadł, wypluwając piach i krew. Rozejrzał się wokół. Włoskie transportery pędziły na niego z szybkością godną Grand Prix Le Mans.
- O mój Boże!
Gareth gorączkowo rozejrzał się za schronieniem. Podpełzł szybko do zgruchotanego, wciąż dymiącego wraku „Garbuski” i zaczął wczołgiwać się pod kadłub, gdy zauważył nieobecność Rasa.
- Ty głupi, stary draniu! Wracaj! - krzyknął z rozpaczą.
Ras znów uzbrojony w miecz, chwiał się niepewnie na szczudłowatych nogach, oszołomiony wybuchem, ale wciąż ogarnięty bitewnym szałem. Nie mogło być wątpliwości co do intencji wodza. Zamierzał własnoręcznie pobić całą zmotoryzowaną kolumnę. Ruszył jej na spotkanie, wykrzykując wyzwanie, zakończone kilkoma świszczącymi cięciami miecza.
Gareth zanurkował pod ostrzem, jak rugbista chwycił starego wodza i powalił go na ziemię.
Zaciągnął go pod osłonę stalowego kadłuba, kiedy pierwsza włoska ciężarówka przemknęła obok nich. Bladzi żołnierze nie poświęcili im najmniejszej uwagi. Przyświecał im tylko jeden cel - podążyć jak najprędzej za swoim pułkownikiem.
- Zamknij się! - burknął Gareth, kiedy Ras próbował sprowokować ich kilkoma najokrutniejszymi klątwami, jakie zna język amharski. W końcu musiał przygnieść starego i owinąć mu głowę jego własną shammą, wreszcie usiąść na nim, gdy włoskie fiaty mijały ich z rykiem.
W pewnej chwili Swalesowi wydało się, że dostrzega przygarbioną sylwetkę „Priscilli-świnki”. Uwolnił Rasa z uścisku, zaczął machać rękoma i krzyczeć, ale pojazd już zniknął, goniąc ciężkiego fiata. Po chwili Gareth wyraźnie usłyszał strzały z vickersa.
Nagle wszystko ustało. Odgłos silników zamarł, kurz opadł i pojawił się inny dźwięk, potężniejący z każdą sekundą. Chociaż większość jeźdźców Harari i Galia dawno zrezygnowała z pogoni na rzecz bardziej opłacalnego plądrowania przewróconych ciężarówek, kilka setek śmiałych dusz wciąż poganiało swe wierzchowce.
Cienka linia jeźdźców pędziła do przodu, z wyciem ścinając po drodze ocalałych żołnierzy włoskich, którzy uciekali przed nimi pieszo.
- W porządku, Ras! - Gareth odwinął staremu głowę. - Teraz możesz iść. Zawołaj swoich chłopców i każ im, żeby nas stąd zabrali.
Po kilku chwilach wytchnienia, kiedy główna grupa piechoty zmotoryzowanej minęła baterie, Castelani zaczął biegać od działa do działa, chłoszcząc kanonierów słowami i trzcinką, zanim opanował zaraźliwą panikę. Wówczas z chmur pyłu wyłonił się drugi etiopski wehikuł.
To wystarczyło, by zniweczyć wysiłki Castelaniego. Kiedy wóz pancerny przesuwał się przed bateriami, ostrzeliwując je z karabinu maszynowego, ładowniczowie porzucili przygotowane pociski i schronili się za tarczami armat. Siedzieli skuleni, chowając głowy między kolanami. Kierowca opancerzonego pojazdu przemknął szybko i zawrócił gwałtownie za zasłoną kurzu. Jake był tak samo wystraszony tym spotkaniem jak artylerzyści. Pędził radośnie za wlokącą się ciężarówką, gdy nagle spoza chmury pyłu ujrzał skierowane w siebie lufy wielkich armat.
- Mój Boże, Greg! - krzyknął do chłopca stojącego w wieżyczce. - Omal w nich nie wjechaliśmy.
- Co teraz?
- Do domu! Im szybciej tym lepiej. Mają zbyt potężne argumenty.
- Jake... - Gregorius zaczął protestować, kiedy jasny płomień błysnął krótko i stumilimetrowy pocisk przemknął nad wieżyczką. Wzdrygnęli się obaj, słysząc jego przenikliwy jęk. Eksplozja nastąpiła pół kilometra dalej.
- Teraz rozumiesz, o co mi chodzi? - zapytał Jake.
- Tak, tak!
Chmury kurzu, okrywające ich bezpiecznym całunem, opadły, ukazując „Świnkę” włoskim kanonierom, ale równocześnie pojawił się inny cel. Jazda etiopska ciągle zbliżała się i po kilku chybionych salwach Castelani pogodził się z nieudolnością swych artylerzystów, wskazując im nowy cel.
- Szrapnelami ładuj! - zawył. Przebiegł wzdłuż baterii, powtarzając rozkaz każdemu z ładowniczych. Polecenia te podkreślał uderzeniami trzcinki. - Nowy cel - zmasowana jazda. Odległość dwa tysiące pięćset metrów. Strzelać, jak będziecie gotowi!
Etiopskie małe, kudłate koniki były przyzwyczajone do pokonywania trudnych górskich ścieżek, ale nie najlepiej galopowały po rozległych równinach. Od tygodni żywiły się suchą, cierpką trawą i ich siły były na wyczerpaniu.
Pierwszy szrapnel wybuchł piętnaście metrów nad głowami jeźdźców. Rozerwał się jak gigantyczny kokon, wykwitając przerażająco na mleczno-białym niebie. Rozległ się huk, jakby rozpękły się niebiosa, a następnie syk lecących odłamków.
Od pierwszego szrapnela padło tuzin koni, koziołkując gwałtownie i wyrzucając jeźdźców w powietrze. Każdy następny wybuch powalał kolejne konie. Tu i ówdzie jakiś dzielny wojownik wysuwał stopy ze strzemion, aby przyjąć zrzuconych z koni towarzyszy, ale małe koniki uginały się pod dodatkowym ciężarem. W kilka sekund cała armia etiopska - jedyny pozostały wóz pancerny i kawaleria - została zmuszona do ucieczki, tak samo bezładnej jak odwrót zmotoryzowanej kolumny włoskiej do oazy Chaldi. Na polu bitwy pozostała tylko załoga „Garbuski”.
Zza pokiereszowanego kadłuba wehikułu Gareth widział, jak jego nadzieje na ratunek rozwiewają się wraz z pogromem kawalerii.
- Nie winię ich - rzekł do Rasa i spojrzał w kierunku „Priscilli-świnki”, która wyprzedzała jeźdźców. - Ale on... Przecież nas widział. Wiem o tym.
W tym momencie „Priscilla-świnka”, która jechała trzysta metrów dalej, rzeczywiście na moment odwróciła się w ich stronę.
- Wiesz co, stary przyjacielu, nie mogę uwierzyć, że związaliśmy się z bandą tchórzy. - Spojrzał na Rasa, który leżał obok niego jak zmęczony, stary pies myśliwski. Jego pierś falowała niczym miechy kowalskie, a oddech świszczał przeraźliwie. - Lepiej schowaj te kły, bo będziesz musiał je połknąć. Na dziś walka skończona. Odpręż się. Wieczorem czeka nas długi spacer do domu.
Gareth znów popatrzył na znikający wehikuł.
- Jake Barton, człowiek wielkiego serca, zostawia nas tutaj i wraca do swojej ukochanej. Jak nazywał się facet, któremu Dawid wywinął ten sam numer? No, Ras, jesteś przecież ekspertem od Starego Testamentu! Czyż nie był to Uriasz Hetejczyk? - Potrząsnął ze smutkiem głową. - Kiepska sprawa, Ras. Prawdopodobnie postąpiłbym tak samo, ale to nie pasuje do tak prawego człowieka jak Jake Barton.
Wódz nie zrozumiał ani słowa. Był jedynym człowiekiem w obu armiach, dla którego bitwa jeszcze się nie skończyła. Kiedy już trochę odsapnął, zerwał się na nogi, złapał miecz i popędził ku włoskiej baterii. Przebiegł pięćdziesiąt metrów zanim Gareth zdołał go dopaść.
To był zwykły pech, że właśnie w tej chwili woski ładowniczy skierował lornetkę ku wrakowi „Garbuski”. Waleczność artylerzystów była odwrotnie proporcjonalna do ilości nieprzyjaciela. Nie mogli przepuścić okazji odniesienia tak łatwego zwycięstwa.
Pierwszy pocisk upadł obok „Garbuski”, gdy Gareth dopadł Rasa. Schylił się i podniósł kamień wielkości piłki krykietowej.
- Strasznie mi przykro, stary - mruknął, ściskając kamień w dłoni - ale naprawdę nie możesz tak postępować.
Uwzględniając kruchość starych kości, stuknął wodza ostrożnie, niemal czule, ponad uchem w błyszczącą, czarną łysinę.
Kiedy starzec osuwał się na ziemię, wziął go na ręce jak śpiące dziecko. Wśród gradu pocisków Gareth wracał biegiem do kryjówki, niosąc nieprzytomnego Rasa.
Słysząc eksplozje pocisków, Barton zawołał do Gregoriusa:
- Do czego oni jeszcze strzelają?
Gregorius wspiął się wyżej i spojrzał do tyłu. Zgruchotanego kadłuba „Garbuski” nie było widać z tej odległości. Wyglądał jak jeszcze jedna kępka krzaków lub bezkształtny odłamek skalny. Dopiero wybuchy, które zaczęły wykwitać wokół wraku wdzięcznymi pióropuszami kurzu i dymu, zwróciły uwagę Gregoriusa.
- Mój dziadek! - krzyknął z niepokojem. - Trafili ich, Jake! Barton zawrócił i zatrzymał wóz. Wypełzł z luku, zdmuchując pył ze szkieł lornetki i podniósł ją do oczu. Obraz zniszczonego wehikułu przybliżył się natychmiast. Jake mógł teraz rozpoznać dwie przytulone do siebie postacie, jedną w dobrze skrojonym garniturze, drugą w rozwianej szacie. Przez moment z niedowierzaniem pomyślał, że tańczą walca w samym środku artyleryjskiego ognia, ale natychmiast zorientował się, że Gareth dźwiga Rasa, chwiejnym krokiem zmierzając w stronę przewróconego wozu.
- Musimy ich uratować! - wykrzyknął z pasją Gregorius. - Zabiją ich, jeżeli im nie pomożemy.
Może była to telepatyczna sugestia Swalesa, ale Jake poczuł pokusę. Zrozumiał, że kocha Vicky Camberwell i właśnie pojawia się prosty sposób pozbycia się rywala.
- Jake - zawołał znów Greg.
Od tych wstrętnych myśli mdło się zrobiło Bartonowi.
- Ruszajmy! - powiedział, opadając na fotel kierowcy. Skręcił ostro w stronę pola walki.
Włosi nie zauważyli ich, koncentrując się na nieruchomym celu. Coraz bardziej się wstrzeliwali. Za chwilę powinni byli trafić „Garbuskę”. Jake wcisnął gaz do dechy, ale „Priscilla-świnka” wybrała właśnie ten moment, by pokazać swą prawdziwą naturę. Silnik się zakrztusił i dopiero po pewnej chwili wóz skoczył do przodu z pełną siłą.
- Dobra dziewczynka! - Jake spojrzał przez wizjer i skręcił w lewo, szukając osłony za leżącym nieruchomo kadłubem „Garbuski”.
Kolejny pocisk eksplodował przed nimi. Jake zręcznie wyminął dymiący krater i zahamował ostro, obracając się z poślizgiem w stronę, z której przyjechali, gotów do szybkiego odwrotu. Zatrzymał się za zniszczonym wozem, częściowo ukryty przed wzrokiem Włochów, dziesięć kroków od miejsca, gdzie siedział Gareth, trzymając Rasa.
- Gary! - wrzasnął Jake, wysuwając głowę z luku.
Swales spojrzał na niego z niedowierzaniem. Był ogłuszony wybuchem i nie od razu zrozumiał, że Jake wrócił po niego. Barton musiał zawołać jeszcze raz.
- Rusz się, niech cię diabli!
Tym razem Swales zareagował jak należy. Podniósł Rasa niczym snop słomy i pobiegł w stronę wozu. Pocisk gruchnął tuż obok, niemal zbijając majora z nóg, a kamienie uderzyły w pancerną stal.
Mimo to Gareth utrzymał równowagę i chwilę potem oddał Rasa w wyciągnięte ręce wnuka.
- Co z nim? - zaniepokoił się Greg.
- Trafił go kamień, wszystko będzie w porządku.
Swales oparł się o wóz. Coś dławiło go w gardle. Na jego wąsach i włosach osiadła gruba warstwa białego pyłu, a na oblepionych brudem policzkach pot żłobił głębokie bruzdy. Spojrzał na Jake’a.
- Myślałem, że nie wrócisz - wychrypiał.
- Przyszło mi to na myśl. - Barton wychylił się, podał mu rękę i wciągnął go do wozu. Gareth przytrzymał jego dłoń dłużej niż było to konieczne, lekko ją ściskając.
- Jestem twoim dłużnikiem, stary.
- Dam ci znać, kiedy będę oczekiwał rewanżu! - Jake wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Kiedy tylko zechcesz.
W tejże chwili „Priscilla-świnka” ryknęła głośno, a jej gaźnik strzelił ogłuszająco. Silnik zakrztusił się, zakaszlał i zgasł.
- Ty dziwko! - warknął Jake. - Tylko nie teraz!
- Przypomina mi pewną dziewczynę, którą znałem w Australii...
- Później! Bierz się do korby.
- Z przyjemnością, stary.
Szybko wyskoczyli z wozu. Podmuch bliskiej eksplozji rzucił ich na ziemię. Gareth wstał natychmiast, starannie otrzepał się z kurzu i chwycił za korbę.
Po minucie wściekłego kręcenia osunął się na ziemię, ciężko dysząc.
- Jestem wykończony. Szybko zamienili się miejscami.
Jake kręcił korbą, ignorując wybuchy i skłębione tumany kurzu.
- To trup! - krzyknął Gareth po następnej minucie.
Barton nie ustawał w wysiłkach, jego twarz poczerwieniała, a żyły na szyi nabrzmiały. W końcu puścił korbę rozgoryczony i cofnął się.
- Torba z narzędziami jest pod siedzeniem - powiedział.
- Nie będziesz chyba teraz majsterkował? - Swales z niedowierzaniem zatoczył ręką szeroki krąg, wskazując pole bitwy, włoskie armaty i wybuchające pociski.
- Masz lepszy pomysł? - spytał szorstko Jake.
Gareth rozejrzał się bezradnie. Nagle wyprostował się, a na jego twarz powrócił zwykły, beztroski uśmiech.
- To zabawne pytanie, stary. Tak się właśnie składa... - Teatralnym gestem wskazał zjawę wyłaniającą się zza kurtyny skłębionego kurzu.
„Kaczuszka” zakołysała się, przystając przed nimi. W otwartych lukach ukazała się ciemna głowa Sary i złote włosy Vicky, która pochyliła się w stronę Jake’a i przykładając dłonie do ust krzyknęła:
- Co się stało z „Priscillą”?
- Napad złego humoru - westchnął Jake, wciąż czerwony na twarzy i spocony.
- Weź linę holowniczą - poleciła Vicky. - Pociągniemy was.
Obóz etiopski zaroił się buńczucznymi, zwycięskimi wojownikami. Śmiali się głośno, chełpliwie opowiadając o walce. Pełne podziwu kobiety, obserwując ich znad płonących ognisk, przygotowywały wieczorną ucztę. Wielkie żelazne gary bulgotały tuzinem odmian wati, a zapach przypraw i mięsa unosił się w wieczornym chłodzie.
Vicky Camberwell siedziała w namiocie, pochylona nad maszyną do pisania. Jej długie, giętkie palce śmigały po klawiaturze, opisując odwagę i umiejętności ludzi, którzy, uzbrojeni jedynie w miecze, zadali klęskę nowoczesnej armii wyposażonej w najstraszniejszą broń. Pod wpływem natchnienia literackiego Vicky skłonna była czasem przeoczyć szczegóły, mogące umniejszyć dramatyczny wydźwięk opowieści, na przykład fakt, że biblijni wojownicy etiopscy wspomagani byli przez pojazdy opancerzone i karabiny maszynowe.
Jak długo jednak ci dumni, prości i rycerscy ludzie mogą kontynuować walkę z zachłannymi hordami współczesnego cezara? Cud wydarzył się dziś na równinach Danakil, ale czas cudów przemija i nawet dla tych, którzy związali swój los z tą ziemią, jest oczywiste, że została ona skazana na zagładę, dopóki uśpiona świadomość cywilizowanego świata nie przebudzi się, a głos sprawiedliwości nie zadźwięczy ostro, nakazując tyranowi: «Precz z rękami od Etiopii, Benito Mussolini!»”
- To cudowne, panno Camberwell! - powiedziała Sara, pochylając się, by przeczytać ostatnie słowa artykułu. - Aż chce mi się płakać, bo to takie smutne i piękne.
- Cieszę się, że ci się podoba, Saro. Szkoda, że nie jesteś moim wydawcą. - Vicky wyciągnęła kartkę z maszyny i szybko przebiegła wzrokiem tekst, skreślając jedne słowa, dopisując inne, aż wreszcie, usatysfakcjonowana, włożyła depeszę do grubej, brązowej koperty.
- Jesteś pewna, że można mu zaufać? - zapytała.
- O tak, panno Camberwell! To jeden z najlepszych ludzi mego ojca. - Sara wzięła kopertę i podała ją wojownikowi, który z osiodłanym koniem czekał od godziny przed namiotem.
Sara powiedziała coś do niego, a on kiwał z zapałem głową. Potem wskoczył na siodło i popędził w kierunku gardzieli wąwozu, gdzie sino-niebieskie cienie wieczoru opadały na zbocza i postrzępione szczyty gór.
- Będzie w Sardi przed północą. Zabroniłam mu zatrzymywać się po drodze. Pani depesza zostanie nadana jutro o świcie.
- Dziękuję ci, moja droga.
Vicky podniosła się zza stołu. Kiedy chowała maszynę, Sara przyglądała się jej bacznie. Vicky wykąpała się i włożyła jasnoniebieską, jedyną, jaką tu miała, sukienkę z lekkiego irlandzkiego płótna. Zakrywała ona kolana, ale widać było krągłe łydki i delikatnie rzeźbione kostki, okryte jedwabnymi pończochami.
- Piękna sukienka - powiedziała cicho Sara. - Pani włosy są takie miękkie i złociste - westchnęła. - Szkoda, że nie jestem tak piękna jak pani. I nie mam takiej białej skóry.
- A ja żałuję, że nie mam tak pięknej, złotej cery jak twoja - odparowała szybko Vicky i obie roześmiały się.
- Ubrała się pani tak dla majora? Zakocha się w pani bez reszty. Poszukajmy go.
- Mam lepszy pomysł. Dlaczego nie pójdziesz poszukać Gregoriusa? Sara zastanowiła się przez chwilę.
- Na pewno da sobie pani radę sama, panno Camberwell?
- Myślę, że tak. Dziękuję ci. Zawołam cię w razie potrzeby.
- Przybiegnę natychmiast - zapewniła Sara.
Vicky doskonale wiedziała, gdzie znaleźć Bartona. Podeszła cichutko do stalowego kadłuba i przez chwilę przyglądała się, jak Jake pracuje, nieświadomy jej obecności. Dziwiła się, jak mogła być tak ślepa, że poza chłopięcym urokiem nie dostrzegła w nim dojrzałego mężczyzny. Na tej twarzy wiek nie zostawił piętna. Nawet gdy Jake zestarzeje się, będzie młody i świeży. Miał silne spojrzenie, a w twardych zarysach szczęki widać było stanowczość, której nie spostrzegła wcześniej. Pamiętała, jak opowiadał jej o swoim marzeniu, o fabryce budującej silniki Bartona. Niewątpliwie ten mężczyzna ma wystarczająco dużo sił, by tego dokonać. Nagle zapragnęła być z nim. Wiedziała, że ich marzenia mogłyby się połączyć. Pomyślała, że warto dzielić marzenia z mężczyzną takim jak Jake Barton.
„Być może miłość pozwala spojrzeć na wszystko jaśniej - pomyślała, obserwując go dyskretnie. - A może pozwala dać się łatwiej oszukać?”
Nie, on nie udaje. Jest silny, dobry i taki pozostanie. Natychmiast przyszło jej do głowy, że zbytnio próbuje przekonać samą siebie. Znów powróciło dręczące wspomnienie nocy spędzonej z innym mężczyzną. Próbowała zapomnieć o tym, ale nie potrafiła. Przyłapała się na porównywaniu obu mężczyzn. Wróciła pamięcią do swawolnych uciech, wątpiąc, czy mogłyby jej jeszcze sprawić przyjemność.
Spojrzała uważniej na człowieka, o którym myślała tak czule. Dostrzegając muskularne ramiona, pokryte ciemnymi włosami, mocne dłonie, grube, silne palce, które pracowały z taką wprawą, próbowała wyobrazić sobie, jak wędrują po jej ciele. Obraz ten był tak zmysłowy, że aż zadrżała, głośno wciągając powietrze.
Jake natychmiast podniósł głowę. Jego zaskoczenie zamieniło się w radość, a ciepły uśmiech ukazał się na twarzy, gdy ogarnął wzrokiem postać Vicky od jasnej głowy do zgrabnych kostek.
- Dzień dobry! Czy my się przypadkiem nie znamy? - zapytał. Roześmiała się i bez słowa okręciła na pięcie. - Idziemy gdzieś z wizytą?
- Na ucztę do Rasa, nie pamiętasz?
- Nie jestem pewny, czy przeżyłbym jeszcze jedno jego przyjęcie. Nie wiem, co jest bardziej niebezpieczne - włoskie armaty czy płynny dynamit, który tam podają.
- Musisz pójść! Jesteś jednym z bohaterów wielkiej wiktorii. Jake chrząknął i znów poświęcił całą uwagę silnikowi „Świnki”.
- Znalazłeś uszkodzenie?
- Nie - westchnął z rezygnacją. - Rozebrałem silnik na części i złożyłem z powrotem, ale nic nie znalazłem. - Cofnął się, kręcąc głową. Wytarł pokryte smarem dłonie w bawełnianą szmatę. - Nie wiem. Po prostu nie wiem, co się stało.
- Próbowałeś ją uruchomić?
- To bezcelowe, dopóki nie naprawię uszkodzenia.
- Spróbuj! - nalegała Vicky.
- To nie ma sensu. Jeśli jednak chcesz...
Pochylił się i zakręcił korbą. Silnik „Priscilli” zaskoczył od pierwszego obrotu. Pracował równo, pomrukując jak kot przy piecu.
- Mój Boże! - Jake cofnął się o krok, patrząc z niedowierzaniem. - To nielogiczne.
- Kobieta! - wyjaśniła Vicky. - Przecież wiesz, że w postępowaniu kobiet nie ma żadnej logiki.
Stanął tuż przed nią z wyrazem zrozumienia w oczach. Poczuła, że się rumieni.
- Zaczynam to doceniać - powiedział, podchodząc jeszcze bliżej, ale uniosła ręce w obronnym geście.
- Pobrudzisz mi sukienkę...
- A jeśli się najpierw wykąpię?
- Najpierw kąpiel - poleciła. - Potem sobie porozmawiamy, proszę pana.
O zachodzie słońca do wąwozu zjechał jakiś jeździec. Końskie kopyta ślizgały się po piachu, nim trafiły wreszcie na twardą ziemię.
Sara Sagud odebrała wiadomość i popędziła do skupiska namiotów pod rozłożystymi drzewami. Bez uprzedzenia wpadła do namiotu Vicky z telegramem w ręku.
Vicky leżała w szerokich męskich ramionach. Jake Barton pochylał się nad nią, świeżo wyszorowany i pachnący mydłem, z mokrymi jeszcze, gładko uczesanymi włosami. Vicky wyrwała się z jego ramion, widząc wchodzącą dziewczynę.
- Och! - krzyknęła Sara, wielce zainteresowana tym, co się tutaj działo. - Pani jest zajęta.
- Tak, jestem zajęta - burknęła Vicky. Jej policzki płonęły ze wstydu.
- Proszę wybaczyć, panno Camberwell. Pomyślałam, że ta wiadomość może być ważna...
Irytacja Vicky minęła, gdy ujrzała telegram. Porwała go i złamała pieczęć. W miarę czytania uspokoiła się całkiem i wreszcie podniosła na Sarę rozpromieniony wzrok.
- Miałaś rację! Dziękuję ci, moja droga. - Odwróciła się do Jake’a i, roześmiana, zarzuciła mu ręce na szyję.
- Hej! - zaśmiał się obejmując ją, trochę skrępowany obecnością dziewczyny. - O co tu chodzi?
- To od mojego wydawcy - odpowiedziała. - Opowieść o ataku na oazę stała się międzynarodową sensacją. Nagłówki we wszystkich gazetach świata! Ma się też zebrać Rada Ligi Narodów.
Sara złapała depeszę i przebiegła ją szybko wzrokiem.
- Mój ojciec wierzył, że pani może to dla nas zrobić, panno Camberwell, dla naszej ziemi i narodu. - Sara szlochała ze wzruszenia. Duże łzy spływały z jej oczu, zbierając się na długich rzęsach. - Teraz świat już wie. Ocali nas przed tyranem. - Ta wiara w tryumf dobra nad złem miała w sobie coś dziecinnego. Dziewczyna objęła Vicky. - Dała nam pani nadzieję. Jesteśmy pani tacy wdzięczni. - Jej łzy zrosiły policzek Vicky. Sara odsunęła się, pociągając nosem.
- Nigdy pani tego nie zapomnimy - powiedziała, uśmiechając się. - Musimy iść i powiedzieć o tym dziadkowi.
Trudno było jednak dogadać się z Rasem. Jego wiedza o roli Ligi Narodów oraz o sile oddziaływania międzynarodowej prasy była bardzo mglista. Po kilku kwartach miodu nabrał przekonania, że w jakiś cudowny sposób królowa Anglii stała się sojuszniczką Etiopczyków i armia brytyjska stanie u ich boku. Sara i Gregorius długo próbowali wyjaśnić to nieporozumienie. Starzec kiwał głową, uśmiechając się dobrodusznie, ale upierał się przy swoim, na koniec zaś objął Garetha, racząc go długą, zawiłą przemową po amharsku, wychwalając jako Anglika i towarzysza broni. W trakcie oracji osunął się nagle, zasypiając z twarzą w wielkiej misce baraniego wati. Całodzienna bitwa, ekscytujące poznanie nowych, potężnych sprzymierzeńców i ogromne ilości trunków zmorzyły starego wodza. Czterej strażnicy dźwignęli go z misy i zanieśli głośno chrapiącego do namiotu.
- Nie martwcie się - zwróciła się do gości Sara. - Mój dziadek po krótkim wypoczynku powróci do nas.
- Powiedz mu, żeby nie robił sobie kłopotu - mruknął Gareth. - Już dość napatrzyłem się dziś na niego.
Blask ognisk zaróżowił niebo. Księżyc jaśniał ponad szczytami gór. Zalśnił na stali zdobycznej broni, zgromadzonej tryumfalnie na placu.
Iskry strzelały wysoko w uśpione niebo, a śmiech i głosy gości stawały się coraz głośniejsze.
Nieco dalej w dolinie, również w akacjowym zagajniku, Ras Kullah świętował zwycięstwo. Słychać tam było pijackie wrzaski i strzały ze zdobycznych karabinów.
Vicky siedziała między Garethem i Jake’em. Gdyby miała prawo wyboru, trzymałaby się teraz Jake’a, ale Swales nie dał się łatwo zniechęcić.
Sara podniosła się ze swojego miejsca obok Gregoriusa. Przeszła przez krąg biesiadników i uklękła na stosie skórzanych poduszek koło Vicky. Pochyliła się do jej ucha, obejmując ją.
- Powinna była mi pani powiedzieć - rzekła ze smutkiem. - Nie wiedziałam, że zdecydowała się pani najpierw na Jake’a. Doradziłabym...
Od strony obozu Galia rozległ się przeraźliwy krzyk. Mimo że stłumiony przez odległość i zagłuszany przez świętujących Harari, był tak przerażający, że Vicky uchwyciła kurczowo rękę Sary.
Jake i Gareth znieruchomieli, również nasłuchując. Krzyk nagle zmienił się w przeciągły, rozdzierający szloch.
- Nie postąpiła pani właściwie, panno Camberwell - ciągnęła Sara jak gdyby nigdy nic.
- Co to... co to było? - Vicky potrząsnęła ją za ramię.
- Ten tłusty zboczeniec Kullah wylazł z nory - odparła Sara, pogardliwie wzruszając ramionami. - Teraz, kiedy odnieśliśmy zwycięstwo, przyszedł cieszyć się z łupów. Przyjechał przed godziną ze swoimi mlecznymi krowami, świętuje i bawi się.
Krzyk rozległ się znowu. Nieludzki, wysoki skowyt wibrował w powietrzu. Vicky musiała zakryć uszy dłońmi. Przez moment zdawało się jej, że nie wytrzyma, ale dźwięk umilkł raptownie.
Pełna napięcia cisza zaległa wokół ognisk. Po kilku sekundach rozległy się ciche komentarze, a tu i ówdzie również śmiechy.
- Do cholery, co oni wyprawiają?
- Ras Kullah zabawia się z Włochami - powiedziała cicho Sara. Vicky dopiero teraz przypomniała sobie o jeńcach z rozgromionej kolumny.
- Zabawia się? Co masz na myśli?
Sara prychnęła z najwyższą pogardą jak zły kot.
- Ludzie Kullaha to bestie. Będą igrać z Włochami całą noc, a rano obetną im męskie narządy. Zanim się ożenią muszą zdobyć te... jak nazywacie te dwie rzeczy w małym woreczku?
- Jądra - powiedziała Vicky ochryple, niemal dławiąc się tym słowem.
- Tak - zgodziła się Sara - muszą zabić jakiegoś mężczyznę i zanieść jego jądra narzeczonej. Taki jest zwyczaj. Najpierw jednak poigrają z Włochami.
- Nie możemy ich powstrzymać? - spytała Vicky.
- Powstrzymać? - Sara wyglądała na zdziwioną. - Przecież to jeńcy, a Galia postępują zgodnie z tradycją.
Znów rozległ się krzyk i wśród biesiadników nastała głucha cisza. Wznosił się wysoko ponad pustynią. Wydawało się niemożliwe, żeby wydostał się z ludzkich płuc. Harari zamarli, przejęci cierpieniem, które znalazło ujście w tym nieprawdopodobnie bolesnym wrzasku.
- O Boże, Boże - szeptała Vicky. Oderwała wzrok od twarzy Sary i spojrzała na siedzącego obok Swalesa.
Był milczący i spokojny. Siedział zwrócony do niej profilem - piękny i zimny jak posąg. Gdy krzyk zamarł, Gareth pochylił się, podniósł płonącą gałązkę i zapalił długie, czarne cygaro.
Zaciągnął się głęboko i wypuścił dym przez nos. Odwrócił się z namysłem do Vicky.
- Słyszałaś, co powiedziała ta młoda dama? Taki mają zwyczaj. - Niby mówił do niej, ale tak naprawdę uwaga ta przeznaczona była dla Jake’a. Spoglądał na niego z szyderczym uśmiechem. Wymienili długie spojrzenia.
Krzyk rozległ się ponownie, tym razem słabszy. Szloch odbijał się echem w ciemnościach nocy.
Jake Barton podniósł się i podszedł do stosu zdobytej broni. Pochylił się i podniósł oficerski pistolet automatyczny, siedmiomilimetrową berettę w lśniącej kaburze. Wyciągnął broń. Sprawdził magazynek, wprowadził nabój do komory, zabezpieczył pistolet i wsunął go do kieszeni spodni.
Nie patrząc na nikogo, poszedł w kierunku obozowiska Galia.
- Nieraz mówiłem mu, że sentymentalizm to staromodny wymysł, bardzo niebezpieczny w tych czasach, a szczególnie tutaj - mruknął Gareth, spoglądając na popiół spadający z cygara.
- Zabiją go, jeśli pójdzie tam sam - powiedziała Sara. - Są żądni krwi.
- Myślę, że nie będzie tak źle - sprzeciwił się Gareth.
- O tak, zabiją go - powiedziała ponownie Sara i odwróciła się do Vicky. - Pozwoli pani, żeby tam poszedł? Przecież to tylko Włosi.
Przez moment kobiety patrzyły na siebie, potem Vicky zerwała się i pobiegła za Bartonem. Wdzięcznie wyglądała w tej niebieskiej sukience, a blask ogniska złocił jej włosy.
Na skraju obozowiska Galia dogoniła Jake’a i uwiesiła się jego ramienia.
- Wracaj - powiedział łagodnie.
Nie odpowiedziała, niemal biegnąc, by dotrzymać mu kroku.
- Rób, co mówię!
- Nie, idę z tobą.
Zatrzymał się i odwrócił ku niej. Wyzywająco uniosła głowę, sięgając Bartonowi do ramienia.
- Posłuchaj... - Przerwał, gdy torturowany Włoch znów krzyknął. Był to jęk, a zarazem szloch, po którym natychmiast rozległ się gardłowy ryk wieluset ludzi. Dziki ryk krwawych łowców.
- Chcesz to zobaczyć? - Jake odwrócił głowę nasłuchując.
- Idę - rzekła uparcie.
Nie odpowiedział i pośpiesznie ruszył w stronę ognisk Galia. Oświetlone na różowo korony drzew wyglądały jak sklepienie wielkiej sali. Nie było żadnych wartowników. Jake i Vicky przeszli obok uwiązanych koni i skórzanych namiotów i nagle znaleźli się w środku obozu, gdzie płonęły ogniska. Galia siedzieli w wielkim, ciemnym kręgu. Pomrukiwali w napięciu, które zawsze ogarnia świadków krwawego spektaklu. Jake znał ten nastrój z pojedynków bokserskich w Madison Square Garden i walk kogutów w Hawanie. Żądza krwi ogarnia wówczas wszystkich widzów, którzy warczą jak zwierzęta.
- Tam jest Ras Kullah - wyszeptała Vicky i pociągnęła Jake’a za rękaw. Kullah siedział na stosie dywanów i poduszek po drugiej stronie kręgu.
Na głowie i ramionach miał jedwabny, wielobarwny szal. Jego gładka twarz kryła się w cieniu, ale blask ognia ukazał oczy błyszczące furią.
Jedna dłoń Kullaha zaciśnięta była kurczowo na fałdzie szaty, a drugą pieścił pracowicie uległe ciało siedzącej obok kobiety. Ręka zdawała się żyć własnym życiem, poruszając się powoli i bezwstydnie, niczym wielki ślimak, drżąc lekko, gdy obejmowała nabrzmiałe piersi kobiety.
Z dala od ognisk stali związani trzej żołnierze. W migoczącym świetle ognia widać było spocone ze strachu twarze Włochów. Rozebrano ich do pasa. Naga skóra pleców i ramion pokryta była sinymi pręgami. Mieli obrzmiałe i zakrwawione stopy. Z pewnością zmuszano ich do długiego marszu na bosaka po kamienistej ziemi. Rozszerzonymi ze strachu oczyma przyglądali się widowisku rozgrywającemu się naprzeciwko na ubitej ziemi.
Vicky rozpoznała faworytę Kullaha, którą widziała w Sardi. Kobieta ta klęczała z ciężko zwisającymi piersiami, pochłonięta wykonywaną pracą. Okrągła twarz promieniała ekstazą, pełne wargi rozchylały się, a ciemne oczy błyszczały jak u kapłanki jakiegoś mistycznego rytuału. Rękawy shammy podwinęła do łokci jak rzeźnik. Dłonie miała zakrwawione aż do przegubów. Trzymała cienki, zakrzywiony sztylet, ociekający krwią.
To, czym się zajmowała, wiło się i drgało konwulsyjnie, spętane więzami, jęczące i łkające. Trudno było poznać, że to człowiek. Nóż zatarł już wszelkie podobieństwo do istoty ludzkiej. Teraz, przy wtórze pomruków wyczekującego tłumu, który kołysał się i wzdychał, kobieta cięła zawzięcie podbrzusze ofiary. Włoch zawył znowu, ale już słabszym głosem, a kobieta zerwała się na równe nogi, unosząc ku górze odcięte narządy.
Tryumfalnie obeszła arenę, trzymając wysoko swoje trofeum. Śmiała się, tańcząc na zgiętych nogach, a krew spływała po wzniesionym ramieniu w zagięciu łokcia.
- Trzymaj się blisko mnie - powiedział Jake tonem, którego Vicky jeszcze nigdy nie słyszała. Gdy oderwała wzrok od krwawego spektaklu, ujrzała surowo ściągnięte brwi i zaciśnięte szczęki Bartona.
Wyciągnął pistolet z kieszeni, i trzymając go przy udzie, szybko przepychał się przez stłoczone ciała, jednocześnie torując jej drogę. Plemię Galia w napięciu przyglądało się tańczącej kobiecie i Jake dotarł do Kullaha, zanim ktokolwiek zdołał go zauważyć.
Chwycił miękkie, grube ramię lewą ręką, wbijając palce głęboko w galaretowate ciało i poderwał wodza na nogi. Przytrzymał z trudem stojącego na nogach Rasa i przycisnął lufę beretty do jego górnej wargi, tuż pod szerokim nosem.
Kullah skulił się, odwracając wzrok od błyszczących oczu Jake’a. Skamlał z bólu i strachu.
Jake przypomniał sobie kilka amharskich słów, których nauczył się od Gregoriusa.
- Włosi - powiedział cicho - dla mnie.
Wódz Galia spojrzał na Jake’a, jakby nie rozumiejąc o co mu chodzi. Wypowiedział jedno słowo i wojownicy zbliżyli się o krok.
Jake przycisnął lufę pistoletu do ust Kullaha tak mocno, że skóra pękła i polała się krew.
- Umrzesz - zagroził.
Wódz odwołał poprzedni rozkaz. Wojownicy cofnęli się niechętnie, zaciskając palce na rękojeściach noży. Kobieta osunęła się na kolana i zaległa głęboka, pełna wyczekiwania cisza. Wszystkie twarze zwróciły się w stronę Jake’a i Rasa. Nagle zakrwawiony człowiek przy przy ognisku znów krzyknął. Słysząc przeciągły skowyt, Jake powiedział z zaciętą twarzą:
- Powtórz to swoim ludziom.
Wszyscy usłyszeli drżący, kobiecy głos Kullaha. Wojownicy, którzy strzegli jeńców, przestępowali z nogi na nogę, wymieniając spojrzenia. Jake wbił lufę w policzek Rasa, który piskliwym głosem powtórzył rozkaz. Strażnicy niechętnie popchnęli więźniów w kierunku Jake’a.
- Weź jego sztylet - Barton zwrócił się cicho do Vicky, nie odrywając spojrzenia od Kullaha.
Vicky podeszła i wyciągnęła broń zatkniętą za ozdobny pas wodza. Rękojeść noża wykonana była z kutego złota, wysadzanego ametystem.
- Rozetnij im więzy - powiedział Jake, przyciskając mocniej lufę do twarzy Rasa. Kullah stał z głową pochyloną pod nieprawdopodobnym kątem z wyszczerzonymi zębami. Wywracał oczami, a łzy lśniły jak krople rosy na jego policzkach.
Vicky przecięła więzy krępujące Włochów. Zbici w ciasną gromadkę masowali ręce, by przywrócić krążenie krwi. Ich blade twarze pokryte były brudem i zastygłą krwią, a w oczach czaił się strach.
Dziewczyna szybko wróciła do Jake’a. U jego boku czuła się najbezpieczniej. Pozostała przy nim, gdy popychał Rasa krok za krokiem do miejsca, gdzie okaleczone ciało wciąż poruszało się, ledwo oddychając.
Jake pochylił się, wciąż trzymając Kullaha. Odjął pistolet od twarzy Rasa i wyprostował rękę. Strzał zabrzmiał przejmująco ostro. Pocisk trafił Włocha w środek czoła. Powieki okaleczonego człowieka zatrzepotały jak skrzydła umierającego ptaka, a z gardła wyrwało się westchnienie ulgi. Ciało wyprężyło się i wreszcie znieruchomiało.
Nie patrząc na tego nieszczęśnika, Jake znów przytknął lufę do twarzy Kullaha i zmusił go do powolnego odwrotu. Krótkim skinieniem głowy dał Włochom znak, by szli za nim. Ruszyli niepewnie, wciąż zbici w gromadkę. Vicky trzymała rękę na ramieniu Jake’a, który poganiał przed sobą Rasa. Wiedział, że nie wolno się spieszyć i okazać słabości. Cienka nić, która powstrzymywała ludzi Galia może pęknąć, a wtedy wojownicy ruszą na wrogów jak rozjuszone stado dzikich zwierząt, rozrywając ich na strzępy.
Barton szedł spokojnym krokiem. Kilkakrotnie zagradzały mu drogę grupki wysokich ciemnoskórych Galia, którzy zaciskali palce na rękojeściach broni. Wówczas Jake przyciskał mocniej lufę pistoletu do miękkiego ciała Rasa, który wykrzykiwał coś i wojownicy robili białym przejście. Rozsuwali się, by ich przepuścić, a następnie znów zbijali się w zwarty tłum. Podążali blisko, na wyciągnięcie ręki.
Za obozowiskiem Jake przyspieszył kroku. Ruszył szybko ścieżką pomiędzy cieniowcami, poganiając przed sobą przestraszonych Włochów i wlokąc opierającego się Kullaha.
- Co zrobimy? - spytała zdyszana Vicky. - Nie możemy przecież ciągle trzymać go na muszce.
Jake nie odpowiedział. Nie chciał, aby Galia usłyszeli niepewność w jego głosie. Nie zamierzał też okazywać słabości przed dziewczyną.
Oczywiście miała rację. Wojownicy parli nieustępliwie, nie kryjąc wrogości.
- Zabierzemy Włochów do jednego z wozów - powiedział Jake.
- A potem?
- Pomyślimy - mruknął.
Szli ścieżką, popędzani przez coraz większy tłum. Gdy wysoki mężczyzna szturchnął Jake’a, wykonał on płynny półobrót, wkładając w uderzenie całą siłę. Było tak szybkie, że Galia nie miał możliwości uniknięcia ciosu, tym bardziej że tkwił w stłoczonej masie współplemieńców.
Lufa pistoletu trafiła przeciwnika w usta, wybijając przednie zęby. Galia osunął się na ziemię, nie wydając żadnego dźwięku. Zniknął natychmiast pod nogami potykających się o niego towarzyszy. Nacisk tłumu zmalał i Jake skierował pistolet znów ku głowie Kullaha. Cały incydent zakończył się, zanim Ras zdążył krzyknąć lub wyrwać się z mocnego uścisku.
Jake ponaglał skulonego grubasa do szybszego biegu. Między drzewami rysowały się garbate kształty wozów pancernych, które srebrzyły się w blasku księżyca.
- Vicky, użyjemy „Kaczuszki”. Nie jestem pewien „Priscilli”. Wejdź przez właz kierowcy. Nie martw się o nic.
- A co z jeńcami?
- Rób, co powiedziałem, do cholery! Nie dyskutuj. Znajdowali się siedem metrów od pojazdu, kiedy Jake powiedział:
- Teraz biegnij jak szybko potrafisz.
Vicky pomknęła do „Kaczuszki”. Zanim ktokolwiek z Galia zdołał jej przeszkodzić, zwinnie wdrapała się na górę.
- Zamknij właz! - zawołał za nią Jake. Poczuł ulgę, gdy klapa zatrzasnęła się z hukiem.
Galia warczeli jak stado wilków, którym wymknęła się zdobycz. Otoczyli wehikuł.
Barton wypalił w powietrze, a Ras wykrzyczał rozkaz. Galia cofnęli się w ponurym milczeniu.
- Vicky, słyszysz mnie? - zawołał Jake, podprowadzając włoskich jeńców do pojazdu.
Odpowiedziała głosem stłumionym przez stalowe płyty.
- Otwórz tylne drzwi, ale dopiero wtedy, kiedy ci powiem. - Jake popchnął Włochów w stronę wejścia do pojazdu. Szli wolno, ogłupiali ze strachu. - Teraz! - krzyknął, stukając kolbą pistoletu w kadłub. Zgrzytnął zamek i drzwi uchyliły się lekko, opierając się o stłoczone ciała wojowników.
- Niech to szlag! - warknął Jake i naparł ramieniem na jedno ze skrzydeł. Otworzył drzwi, powalając dwóch najbliższych Galia i wepchnął jednego z Włochów do mrocznego wnętrza pojazdu. Dwaj inni podążyli za nim. Jake zatrzasnął drzwi i oparł się o nie. Miał przed sobą wykrzywione nienawiścią twarze. Z tłumu dobiegały wrogie okrzyki. Za moment rzucą się do ataku.
Barton dyszał ciężko jak po długim biegu. Serce waliło mu jak młotem. Mimo to wciąż trzymał Kullaha, tym razem za sztywne włosy. Zanurzył w nie głęboko palce, obracając Rasa twarzą do jego ludzi. Drugą ręką wbił mu pistolet w ucho.
- Przemów do nich, pieszczoszku - powiedział zjadliwie - albo przepchnę ci to na drugą stronę.
Ras Kullah nie zrozumiał słów, ale ton głosu wyjaśnił mu wiele. Wódz wybełkotał histerycznie kilka słów po amharsku. Wojownicy cofnęli się o krok. Jake przeszedł wolno wzdłuż kadłuba, ocierając się plecami o pancerz. Przed sobą prowadził Rasa. Tłum przesuwał się razem z nimi. Okrutne, złe twarze jaśniały w blasku księżyca. Gdzieś w ciemnościach rozległ się głos wzywający do akcji i Kullah znów jęknął w stalowym uścisku.
Głos przerażonego Rasa ostrzegł Jake’a, że nie można zwlekać ani chwili dłużej.
- Vicky, gotowa jesteś do odjazdu?! - zawołał. Ledwie usłyszał jej odpowiedź:
- Gotowa!
Barton miał koło nóg rękojeść korby. W tej samej chwili pomiędzy drzewami cierniowymi rozległ się przeraźliwy krzyk kobiety. Przenikliwy, krwawy zew, któremu nie mogło oprzeć się serce afrykańskiego wojownika. Podziałał na stłoczonych Galia jak świst bata. Ich ciała drgnęły, a głosy odpowiedziały na wezwanie.
„O Jezu, to koniec” - pomyślał Jake. Pchnął z całej siły Rasa w stronę jego ludzi. Wódz wpadł pomiędzy nich, przewracając kilku, którzy pociągnęli za sobą następnych.
Jake odwrócił się szybko i pochylił się nad korbą. Wybrał „Kaczuszkę” dlatego, że była najposłuszniejsza, najpewniejsza z wszystkich pojazdów. Zadrżał na samą myśl, że mógłby obdarzyć podobnym zaufaniem „Priscillę”. Silnik kichnął niepewnie.
- Proszę cię kochana, proszę! - błagał desperacko Jake. Po następnym obrocie korby silnik zakasłał głucho, zakrztusił się i zapalił. Jake wskoczył na maskę w chwili, gdy dwa wielkie miecze zalśniły nad jego głową.
Usłyszał świst ostrza, szybującego w mroku jak nietoperz. Uchylił się. Miecz uderzył w stalowy kadłub wehikułu, wzbijając snopy iskier. Jake odwrócił się i strzelił do Galia wznoszącego broń po raz drugi.
Wojownik padł i miecz wyśliznął mu się z rąk, ale inni wrogowie zaczęli wdzierać się na kadłub pojazdu jak mrówki na bezradnego skarabeusza. Zewsząd słychać było gniewne głosy.
- Jedź, Vicky! - wrzasnął Jake i rąbnął pistoletem w najbliższą wełnistą głowę Galia. Murzyn runął na ziemię. Silnik ryknął i wóz ruszył z takim impetem, że większość Etiopczyków spadła z kadłuba, a Barton w ostatnim momencie złapał się uchwytów przyspawanych do wehikułu. Zgubił jednak pistolet.
Rozpędzona „Kaczuszka” wpadła w tłum ludzi. Tylko nieliczni ze stojących na drodze zdołali uniknąć potrącenia. Ciała osuwały się, uderzane stalową maską. Ryk wściekłości zmienił się w okrzyk przerażenia, kiedy Galia uciekali w ciemność. Pojazd pomknął w dół stoku.
Jake, przytrzymując się wieżyczki, podniósł się na kolana. Obok niego jakiś mężczyzna przylgnął do wehikułu jak kleszcz do wolego zadu, wyjąc ze strachu. Shamma łopotała na wietrze. Jake oparł nogę o wypięte pośladki wroga i pchnął go mocno. Galia przeleciał przez maskę pędzącego pojazdu i trzepnął głośno o ziemię. Jake czołgał się po rozkołysanym kadłubie, pięściami i nogami pozbywając się przestraszonych Galia. Vicky prowadziła wehikuł w dół zbocza pełną szybkością, lawirując pomiędzy drzewami, aż wreszcie wyjechała na skąpaną w świetle księżyca równinę.
Tutaj Vicky ostrożnie zatrzymała pojazd.
Wygramoliła się przez luk i objęła mocno Jake’a, który nie sprzeciwiał się tym czułościom. Nastąpiła długa cisza, przerywana szybkimi oddechami. Oboje niemal zapomnieli o Włochach, którzy szeptali coś w głębi wozu. Oczy Vicky łagodnie lśniły w świetle księżyca.
- Biedacy - szepnęła. - Uratowałeś ich przed... - Słowa ugrzęzły jej w gardle, gdy przypomniała sobie człowieka, któremu nie mogli już pomóc.
- Ale co, do diabła, teraz z nimi zrobimy?
- Moglibyśmy zabrać ich do obozu Harari. Ras nie zrobi krzywdy jeńcom.
- Nie byłbym tego taki pewien. - Jake pokręcił głową. - To Etiopczyk i ma inne zasady niż my. Nie ryzykowałbym.
- Jestem pewna, że nie pozwoliłby im...
- Jeśli przekażemy Włochów Harari, Kullah natychmiast zażąda zwrotu jeńców i wywołamy wojnę plemienną. Nie, tak nie można.
- Możemy ich uwolnić - powiedziała w końcu Vicky.
- Nigdy nie dotrą do oazy Chaldi. - Jake spojrzał na pogrążoną w ciemnościach równinę. - Etiopscy zwiadowcy patrolują cały teren. Poderżną Włochom gardła.
- Zabieramy ich - powiedziała Vicky. Jake spojrzał na nią ostro.
- Jak?
- Przetransportujemy jeńców do oazy Chaldi.
- To by się dopiero spodobało makaroniarzom - mruknął. - Zapomniałaś już o działach?
- Pod białą flagą. Nie ma innego wyjścia.
Jake myślał przez chwilę, wreszcie westchnął cicho.
- To długa droga, a więc ruszajmy już - powiedział.
Jechali nie zapalając reflektorów, aby nie zwrócić uwagi etiopskich zwiadowców ani Włochów. Księżyc oświetlał drogę wystarczająco dobrze, rzucając cienie na rozpadliny i nierówności terenu. Czasem koła wpadały w głębokie, okrągłe dziury, wykopane przez mrówkojady, długonose nocne stwory, które poszukują podziemnych kolonii termitów.
Trójka półnagich Włochów siedziała skulona w tylnym przedziale. Byli tak wyczerpani, że szybko zapadli w głęboki sen. Ani warkot silnika, ani podskoki wozu na wyboistym gruncie nie były w stanie im przeszkodzić. Leżeli jak martwi.
Vicky schroniła się przed zimnym powiewem za siedzeniem kierowcy. Próbowała rozmawiać, ale wkrótce jej głos stał się senny, aż wreszcie zamilkła zupełnie. Oparła się o pierś Bartona, który uśmiechnął się czule pozwalając, by złociste włosy spoczęły na jego ramieniu. Objął ją, ciepłą i cichą, pędząc na wschód.
Włosi dobrze strzegli obozu. Parą potężnych reflektorów przeciwlotniczych oświetlali teren, oczekując ataku Etiopczyków. Na pustynnym niebie widać było wysokie stożki światła. Jake prześlizgiwał się pod nimi, stopniowo redukując szybkość. Wiedział, że warkot silnika słychać w nocnej ciszy z odległości wielu kilometrów, ale gdy zmniejszy się obroty, wrogom będzie trudniej zlokalizować obóz.
Znajdowali się trzy albo cztery kilometry od obozowiska Włochów. Wartownicy po ostatnich doświadczeniach byli szczególnie wyczuleni na dźwięk silnika bentleya. Rakieta poszybowała trzysta metrów w górę, oświetlając drgającym blaskiem pustynię niczym scenę. Jake mocno nacisnął hamulec, czekając, aż ognista kula opadnie na ziemię.
Światło zgasło powoli, a noc wydała się jeszcze ciemniejsza niż poprzednio. Nagła cisza obudziła Vicky, która usiadła niepewnie, odgarniając włosy z czoła i mrucząc sennie.
- Jesteśmy na miejscu? - spytała, kiedy kolejna raca wzniosła się wysokim łukiem i wybuchła, przesłaniając księżyc.
- Tak. - Jake wskazał grań ponad oazą Chaldi. Ciemne kształty włoskich pojazdów rysowały się wyraźnie w odległości trzech kilometrów. Nagle rozległ się odległy terkot karabinu maszynowego. Wartownik zaczął strzelać do cieni, a zaraz potem nastąpiła chaotyczna kanonada.
- Wygląda na to, że Włosi nie śpią i są nerwowi jak diabli - zauważył zimno Jake. - Bliżej nie możemy podejść.
Podniósł się z fotela kierowcy i przeszedł do tyłu, gdzie jeńcy wciąż spali, leżąc jeden na drugim jak szczeniaki. Jeden z nich chrapał niczym astmatyczny lew i Jake musiał kopniakami doprowadzić go do przytomności. Budzili się wolno, zaniepokojeni. Otworzył tylne drzwi i wypchnął ich w ciemność.
Stali przygnębieni, kuląc się w chłodzie nocy. Rozglądali się wystraszeni, oczekując nowych przykrości. Kolejna rakieta rozbłysła nad ich głowami. Krzyknęli zaskoczeni, podczas gdy Jake próbował popędzić ich jak stadko kurczaków w stronę włoskich pozycji.
W końcu złapał jednego z jeńców za kark, obrócił go twarzą ku grani i pchnął mocno. Włoch przebiegł chwiejnie kilka kroków. Nagle rozpoznał w świetle racy obóz i ciężarówki. Wydał okrzyk ulgi i pobiegł ku nim, powłócząc nogami.
Dwaj pozostali spoglądali przez chwilę z niedowierzaniem, wreszcie ruszyli tak szybko, jak tylko pozwalały im na to zmęczone mięśnie. Oddalili się już o dwadzieścia metrów, kiedy nagle jeden zawrócił, chwycił dłoń Jake’a i potrząsając nią energicznie, uśmiechnął się szeroko. Następnie odwrócił się do Vicky i pokrył jej ręce wilgotnymi, głośnymi pocałunkami. Płakał, a łzy spływały mu po policzkach.
- Dosyć tego! - mruknął Jake. - Ruszaj w drogę, przyjacielu. - Jeszcze raz wskazał Włochowi horyzont.
Radość uwolnionych jeńców okazała się zaraźliwa. Jake i Vicky wracali w doskonałym nastroju, uśmiechając się w ciemnej kabinie wozu. Połowę sześćdziesięciokilometrowej drogi do wąwozu Sardi pokonali w lekkim i radosnym nastroju. Po jednym z dowcipów Jake’a Vicky pochyliła się, całując go w szyję.
„Kaczuszka” zwolniła i zakołysała się, zatrzymując się wśród niskich, ciemnych zarośli.
Jake wyłączył zapłon i silnik zamarł. Odwrócił się i objął Vicky, przyciągając ją do siebie z taką siłą, że jęknęła głośno.
- Jake! - krzyknęła, ale stłumił jej protesty namiętnymi pocałunkami. Na policzkach miał świeży zarost, równie sztywny jak włosy na piersiach.
Pragnęła tego silnego mężczyzny. Przywarła do niego, znajdując przyjemność w gwałtownych pocałunkach.
Wiedziała, że wkrótce straci nad sobą kontrolę. Mimo wszystko nie bała się tego.
Przyszło jej na myśl, że jest w stanie doprowadzić kochanka do szaleństwa, i natychmiast zapragnęła wypróbować swą moc.
Wkrótce ruchy kochanków stały się gwałtowne i niepohamowane. Vicky nigdy nie doznała tak namiętnego pożądania. Przypomniała sobie, jak zręczny i delikatny potrafi być Gareth, i porównała jego reakcję z tym huraganem namiętności.
Noc była zimna i poczuła dreszcz na plecach i udach. Jake rozwinął materac na ziemi. Potem przytulił się do Vicky. Żar jego ciała rozpalał ją. Przylgnęła do niego z całkowitym oddaniem. Rozkoszowała się kontrastem rozpalonego ciała i zimnego, pustynnego powiewu.
Teraz już nic nie krępowało jej dłoni. Z radością usłyszała, że Jake wzdycha pod dotknięciem jej lodowatych palców. Roześmiała się głośno.
- Tak, Jake. - Pozbyła się reszty zahamowań. - Prędzej, prędzej, mój najdroższy!
Gwałtowna burza namiętności poruszyła wszystkie jej zmysły. A potem nastąpiła nagła cisza, która wydała się Vicky tak straszna, że przywarła do niego jak dziecko. Ze zdumieniem stwierdziła, że szlocha. Łzy spływały jej z oczu, chłodząc rozognione policzki.
Pierwszy ostrożny wypad generała De Bona na terytorium Etiopii zakończył się oszałamiającym sukcesem. Ras Muguletu, etiopski przywódca na północy, stawił tylko symboliczny opór i wycofał swoją czterdziestotysięczną armię na południe, do naturalnej fortecy górskiej Amba Aradam. De Bono przejechał więc spokojnie sto kilometrów dzielące go od Aduy. W opustoszałym mieście tryumfalnie wzniósł pomnik upamiętniający poległych żołnierzy włoskich.
Rozpoczęła się wielka misja cywilizacyjna. Zapoznano barbarzyńców z cudami techniki, między innymi z bombami lotniczymi.
Włoskie lotnictwo opanowało niebo, donosząc o ruchach wojsk i atakując wszelkie ludzkie skupiska.
Siły etiopskie rozproszyły się. Dowodzili nimi wodzowie plemienni. W liniach obrony powstało kilka wyłomów, które agresor mógł wykorzystać. Generał De Bono wyczuł tę szansę i szybko dotarł do Mekelie.
Ras Muguletu szukał schronienia dla swych czterdziestu tysięcy ludzi w Amba Aradam, podczas gdy Ras Kassa i Ras Seyoum próbowali przeprowadzić swoje oddziały przez górskie przełęcze, by przyłączyć się do armii cesarza na brzegach jeziora Tana.
Poruszali się w nieładzie, dojrzali do ścięcia jak pszenica. Generał De Bono z satysfakcją stwierdził, że historia nigdy nie zarzuci mu lekkomyślności.
OD GENERAŁA DE BONA KOMENDANTA WŁOSKICH SIŁ EKSPEDYCYJNYCH W MEKELIE DO BENITA MUSSOLINIEGO PREMIERA WŁOCH STOP PO ZAJĘCIU ADUNY I MEKELIE UWAŻAM ŻE NAJWAŻNIEJSZE OBIEKTY ZOSTAŁY ZDOBYTE STOP KONIECZNIE TRZEBA UMOCNIĆ MOJE POZYCJE PRZED KONTRATAKIEM WROGA I ZABEZPIECZYĆ ZAOPATRZENIE ORAZ ŁĄCZNOŚĆ.
OD BENITA MUSSOLINIEGO PREMIERA WŁOCH I MINISTRA WOJNY DO GENERAŁA DE BONA DOWODZĄCEGO WŁOSKIM KORPUSEM EKSPEDYCYJNYM W AFRYCE STOP JEGO WYSOKOŚĆ ŻYCZY SOBIE A JA POLECAM PANU BEZZWŁOCZNY MARSZ NA AMBA ARADAM STOP NALEŻY ZAATAKOWAĆ GŁÓWNE SIŁY NIEPRZYJACIELA TAK SZYBKO JAK TO MOŻLIWE STOP PROSZĘ O ODPOWIEDŹ.
OD GENERAŁA DE BONA DO PREMIERA WŁOCH STOP POZDROWIENIA I GRATULACJE STOP CHCIAŁBYM ZASUGEROWAĆ WASZEJ EKSCELENCJI ŻE ATAK NA AMBA ARADAM JEST NIEWSKAZANY STOP TEREN SPRZYJA ZASTAWIANIU PUŁAPEK STOP NIEROZWAŻNE DZIAŁANIE SKOŃCZY SIĘ PORAŻKĄ STOP STAN DRÓG JEST BARDZO KIEPSKI STOP PROSZĘ ZAUFAĆ MEMU SĄDOWI STOP NALEGAM ABY WASZA EKSCELENCJA PONOWNIE ROZWAŻYŁA FAKT ŻE SYTUACJA MILITARNA MUSI GÓROWAĆ NAD WSZELKIMI WZGLĘDAMI POLITYCZNYMI.
OD BENITA MUSSOLINIEGO DO MARSZAŁKA DE BONA UPRZEDNIO DOWODZĄCEGO WŁOSKIM KORPUSEM EKSPEDYCYJNYM W AFRYCE STOP JEGO WYSOKOŚĆ NAKAZUJE MI PRZEKAZAĆ GRATULACJE Z POWODU PAŃSKIEGO WYNIESIENIA DO RANGI MARSZAŁKA I PODZIĘKOWANIA ZA WZOROWE WYKONYWANIE OBOWIĄZKÓW PRZY ODZYSKANIU ADUNY STOP WRAZ ZE ZDOBYCIEM TEGO MIASTA PAŃSKA MISJA W AFRYCE WSCHODNIEJ ZOSTAŁA ZAKOŃCZONA STOP ZDOBYŁ PAN WDZIĘCZNOŚĆ NARODU ZA ŻOŁNIERSKIE ZASŁUGI I WYTRWAŁE SPEŁNIANIE OBOWIĄZKÓW KOMENDANTA STOP PROSZĘ O PRZEKAZANIE DOWÓDZTWA GENERAŁOWI PIETRO BADOGLIO ZARAZ PO JEGO PRZYBYCIU DO AFRYKI.
Marszałek De Bono przyjął swój awans i odwołanie w sposób tak naturalny, jakby sprawiło mu to wielką ulgę. Powrót do Rzymu został zorganizowany z takim pośpiechem, że niewiele różnił się od ucieczki.
Generał Pietro Badoglio był walecznym żołnierzem i nie miał nic wspólnego z tą fatalną klęską pod Aduną. Był weteranem spod Caporetto i Vittorio Veneto. Wierzył, że wojna polega na bezwzględnym niszczeniu wroga.
Zszedł na brzeg w Massawie zniecierpliwiony pomysłami swojego poprzednika, choć, prawdę mówiąc, trafiał na wyjątkowo dogodną sytuację.
Odziedziczył ogromną, dobrze wyposażoną armię o wysokim morale, zajmującą doskonałe pozycje, posiadającą sieć połączeń komunikacyjnych oraz świetne zaopatrzenie.
Nieliczne samoloty krążyły bez przeszkód ponad górami Amba, atakując natychmiast wszelkie większe oddziały etiopskie. Podczas pierwszego obiadu w nowej kwaterze głównej porucznik Vittorio Mussolini, młodszy syn Duce, jeden z asów Regia Aeronautica, uraczył nowego dowódcę wyliczanką swoich wyczynów nad terenami wroga. Badoglio, który nie korzystał ze wsparcia powietrznego podczas swych poprzednich kampanii, zachwycił się nową bronią.
Wsłuchiwał się jak zahipnotyzowany w opisy efektów bombardowań. Szczególnie zainteresował się relacją o ataku na grupę trzystu lub więcej jeźdźców. Młody Mussolini opowiadał:
- Zrzuciłem jedną stukilogramową bombę z wysokości mniejszej niż sto metrów. Spadła w sam środek grupy jeźdźców. Rozpierzchli się jak opadające płatki róży, a ich przywódca został wyrzucony podmuchem tak wysoko w górę, że omal nie dotknął moich skrzydeł. To było piękne i wspaniałe widowisko.
Badoglio, szczęśliwy, że wśród nowych podkomendnych są tak waleczni młodzi ludzie, pochylił się na swoim fotelu u szczytu stołu, by spojrzeć ponad srebrem i kryształami na młodego lotnika w eleganckim, niebieskim mundurze. Klasyczne rysy i ciemne włosy przypominały wizerunek Marsa. Obrócił się ku siedzącemu obok pułkownikowi lotnictwa.
- Jakie jest pańskie zadanie, czy powinniśmy używać gazu musztardowego?
- Tak. Myślę, że mówię w imieniu wszystkich moich chłopców. Pułkownik wypił łyk wina i spojrzał wyczekująco na młodego asa, który nie miał jeszcze dwudziestu lat.
- Musimy użyć każdej dostępnej broni - powiedział Mussolini. Badoglio skinął głową. Ten sposób myślenia był zgodny z jego poglądami.
Następnego ranka polecił, aby dostarczono pojemniki gazu musztardowego z Massau, gdzie pozostawił je De Bono, do wszystkich baz Regia Aeronautica. Etiopczycy poznają tę żrącą ciecz, kiedy rozpoczną się ataki powietrzne. Trująca substancja zmieni pastwiska w pola strachu. Bosonodzy górale będą bezradni wobec milczącej, podstępnej broni, która spali skórę i oddzieli żywe ciało od kości.
Była to jedna z wielu decyzji podjętych tego dnia przez nowego dowódcę. Zapowiadała zerwanie z partacką robotą De Bona i powrót do koncepcji wojny totalnej.
Mussolini chciał jastrzębia i wybrał dobrze. Generał rezydował na poddaszu dwupiętrowego budynku kwatery głównej w Asmarze. Był zbyt energiczny, by zasiąść za szerokim biurkiem. Chodził po wyłożonej kafelkami podłodze, a jego stopy bębniły po nich jak werble. Sprężystość kroku nie pasowała do sześćdziesięciu pięciu lat dowódcy. Głowę miał nisko pochyloną jak bokser. Wydatny podbródek, wielki, bezkształtny nos, krótko przycięte siwe wąsy, szerokie usta. Głęboko osadzone oczy błyszczały żywo, gdy generał przeglądał listę swoich oficerów, oceniając każdego według jednego tylko kryterium: „Czy jest to człowiek waleczny?”
Zbyt często odpowiedź brzmiała „nie”, jednak Badoglio z przyjemnością odnalazł nazwisko niewątpliwie walecznego człowieka, na którym można zawsze polegać.
- Tak - rzekł do siebie - oto jedyny dowódca, który wykazał inicjatywę, nie bał się zmierzyć z wrogiem. - Generał wziął okulary i jeszcze raz rzucił okiem na raport, który trzymał w dłoni.
- Przeprowadził wielką akcję, likwidując prawie trzydzieści tysięcy wrogów bez strat w ludziach. To osiągnięcie, którego należycie nie nagrodzono. Ten oficer powinien zostać odznaczony Orderem Świętego Maurycego albo przynajmniej Świętego Łazarza. Tacy ludzie muszą być wyróżniani. Spójrzcie tylko! Kiedy uświadomił sobie, że przeciwnik ma pojazd pancerny, z zimną krwią zwabił go w pułapkę, wprost pod lufy swojej artylerii. Gdyby tylko dowódca artylerii miał równie stalowe nerwy, zniszczyłby całą etiopską kolumnę pancerną. Niestety kanonierzy potracili głowy i przedwcześnie otworzyli ogień.
Generał spojrzał na błyszczącą fotografię pułkownika Aldo Belliego, stojącego w pozie myśliwskiej na wraku „Garbuski”. Jej kadłub był podziurawiony kulami, a na ziemi leżało pół tuzina zwłok w postrzępionych shammach. Trupy pozbierano z całego pola bitwy i starannie ułożono, by dodać fotografii autentyczności. Wbrew swemu zdrowemu rozsądkowi Aldo Belli powrócił, by uwiecznić się na zdjęciach, gdy major Castelani zapewnił go, że nieprzyjaciel opuścił pole. Hrabia nie tracił czasu, wciąż ponaglając Gina, a gdy ten wykonał swe zadanie, powrócili szybciutko na umocnione pozycje ponad oazą Chaldi i nie opuszczali ich od tego czasu. W każdym razie fotografie stanowiły imponującą ilustrację oficjalnego raportu.
Badoglio zamruczał jak rozzłoszczony lew:
- Pomimo niekompetencji młodszych oficerów, człowiek ten zmiótł połowę sił pancernych wroga i pół wrogiej armii. - Gwałtownie uderzył w raport okularami. - To prawdziwy czarodziej wojny, nie ma wątpliwości. Znam się na ludziach. Mógłby być wzorem do naśladowania. Trzeba posłać po niego lub rozkazać przez radio, żeby natychmiast stawił się w dowództwie.
Dopóki hrabia Aldo Belli nie otrząsnął się ze strachu żołnierze mieli święty spokój. Obóz w oazie Chaldi zmienił się z przedsionka piekła w kurort z maszynami do lodów i systemem kanalizacyjnym. Fortyfikacje zapewniały poczucie bezpieczeństwa. Castelani starannie rozplanował zachodzące na siebie pola ostrzału i porobił zasieki z drutu kolczastego.
Obszar wokół obozu okazał się znakomitym terenem łowieckim. Zwierzyna ściągała do wodopojów z odległości wielu kilometrów. Pardwy wypełniały wieczorne niebo świstem skrzydeł, krążąc wielkimi, ciemnymi stadami na tle zachodzącego słońca. Dostarczały hrabiemu doskonałej rozrywki.
W tej przyjemnej atmosferze wezwanie do głównodowodzącego eksplodowało niczym stukilogramowa bomba lotnicza. To zwolennik ścisłej dyscypliny, człowiek, który żadnymi usprawiedliwieniami ani wykrętami nie daje się sprowadzić z drogi do jasno określonego celu. Obojętny na politykę do tego stopnia, że zobowiązał się ponoć zdławić siłą ruch faszystowski w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku, gdyby dano mu tylko odpowiednie rozkazy. Intuicyjnie wykrywał krętactwa i ujawniał symulantów. Mówiono, że szybko i bezlitośnie wydaje wyroki.
Hrabia doznał potężnego wstrząsu. Został wybrany z wielotysięcznej braci oficerskiej, by stanąć twarzą w twarz z takim tyranem. Przekonywał sam siebie, że niewielkie odstępstwa od prawdy, ubarwienia, jakie zawarł w długich, poetyckich raportach do De Bona, nie mogły jeszcze zostać wykryte. Czuł się jak winny uczeń, wezwany za karę do gabinetu dyrektora szkoły. Rozkaz trafił pułkownika w najczulsze miejsce, powodując kolejny atak dolegliwości, których nabawił się pijąc surową wodę z oazy Chaldi.
Minęło dwanaście godzin, nim zdołał zebrać siły, by z pomocą zatroskanych podwładnych zająć miejsce w rolls-roysie i lec zrezygnowany na miękkim, skórzanym siedzeniu.
- Jedź, Giuseppe - wydał kierowcy polecenie niczym stangretowi swego powozu.
Podczas drugiej jazdy do Asmary, gdy kurz i upał ogromnie dawały mu się we znaki, hrabia leżał obojętnie, nawet nie starając się szukać argumentów do obrony przed oskarżeniami, z którymi miał zmierzyć się wkrótce. Był zrezygnowany, a jego jedyną pociechą było delektowanie się myślami, jak zrewanżuje się temu parweniuszowi, grubiańskiemu kmiotkowi, kiedy powróci do Rzymu. Był pewien, że wkrótce to nastąpi. Mógłby zrujnować karierę temu człowiekowi. Dawało to odrobinę gorzkiej satysfakcji.
Giuseppe, znając dobrze swojego pana, zatrzymał się przed kasynem w Asmarze. Przecież to właśnie tutaj hrabia był traktowany jak bohater. Ożywił się wyraźnie, kiedy młoda dziewczyna pospiesznie wybiegła na chodnik, by go przywitać.
Kilka godzin później, świeżo ogolony, w wyczyszczonym i wyprasowanym mundurze, z wypomadowanymi włosami, pachnąc znakomitą wodą kolońską, hrabia był gotów stanąć naprzeciw swego oprawcy. Ucałował dziewczęta, wychylił ostatnią lampkę koniaku, roześmiał się beztrosko, strzelił palcami, by pokazać, co myśli o wieśniaku, który dowodzi armią, ścisnął mocno pośladki, by opanować strach, i wymaszerował z kasyna na zalaną słońcem ulicę.
Spotkanie z generałem Badogliem wyznaczono na czwartą. Zegar na wieży ratusza wybijał właśnie tę godzinę, kiedy hrabia maszerował śmiało długim, jasnym korytarzem, prowadzony przez adiutanta. Gdy doszli do końca korytarza, młody oficer pchnął wielkie, podwójne drzwi z mahoniu i stanął z boku, by przepuścić pułkownika.
Aldo Belli trząsł się, jakby zamiast kolan miał rozgotowany makaron.
W brzuchu groźnie burczało, a dłonie były wilgotne i gorące. W oczach hrabiego czaiły się łzy, kiedy wchodził do sali o wysokim sklepieniu.
W komnacie było pełno oficerów, zarówno armii lądowej jak i lotnictwa. Pułkownik zadrżał. Jego hańba miała zostać wystawiona na widok publiczny! Stojąc w drzwiach, skurczył się - ramiona zwisały mu bezradnie, a pierś się zapadła. Pochylił nisko głowę. Nie mogąc znieść spojrzeń tych ludzi, przygnębiony studiował połysk swoich butów.
Nagle rozległ się dziwny dźwięk. Hrabia rozejrzał się w popłochu, gotów do obrony przed napaścią. Wszyscy oficerowie klaskali. Gapił się na nich jakiś czas, potem obejrzał się, by upewnić się, że nikt za nim nie stoi. Czyżby to serdeczne powitanie zgotowano właśnie jemu?
Kiedy znów spojrzał przed siebie, zobaczył barczystego mężczyznę w generalskim mundurze. Głównodowodzący miał bezlitosną twarz, nastroszone wąsy nad surowo zaciśniętymi ustami i błyszczące oczy w głębokich oczodołach.
Hrabia miał już zamiar uciec stąd z wrzaskiem, ale nim zdołał się ruszyć, generał chwycił go w żelazne ramiona. Wąsy ostro drapały policzki jak liście drzew z okolic Danakil.
- Pułkowniku, czuję się zaszczycony, mogąc powitać tak odważnego człowieka - mruczał, przyciskając hrabiego do piersi. Pachnący czosnkiem i sezamem oddech generała tworzył interesującą kompozycję z perfumami hrabiego. Aldo Belli nie wytrzymał napięcia. Nogi ugięły się pod nim. Złapał rozpaczliwie generała, by nie upaść, i obaj runęli na wykafelkowaną podłogę, spleceni ramionami. Badoglio szarpał się, usiłując uwolnić się z uścisku.
Wreszcie udało mu się wstać. Porządkując swoje medale, odzyskał godną postawę, podczas gdy jeden z oficerów zaczął odczytywać rozkaz pochwalny.
Mowa była długa i rozwlekła, więc hrabia miał czas zebrać myśli. Pierwsza część tekstu umknęła mu, bo wciąż znajdował się w szoku. Nagle zrozumiał. Podniósł głowę, rozpoznając kilka własnych sformułowań, perełek sztuki słowa ze swych raportów.
„Biorąc pod uwagę wyłącznie obowiązek, lekceważąc wszystko oprócz honoru...”
Słuchał teraz z uwagą. Oni mówili o nim! Znów wypiął pierś. Świeże kolory powróciły na policzki, a w oku pojawił się jasny błysk.
Na Boga! Generał przyjął każde zdanie, słowo, każdy przecinek i wykrzyknik raportu za całkowitą prawdę. Adiutant podał dowódcy skórzany futerał. Badoglio znów podszedł do pułkownika, tym razem z pewną rezerwą, by zawiesić na jego szyi jedwabną wstążkę. Po chwili wielki biały krzyż z gwiazdą z zielonych szmaragdów i diamentów połyskiwał na piersi hrabiego. Order Świętego Maurycego i Świętego Łazarza trzeciej klasy.
Trzymając się z dala, generał cmoknął hrabiego w oba policzki i szybko cofnął się o krok, przyłączając się do owacji. Hrabia stał, nadymając się. Serce biło mu mocno.
- Dostanie pan wsparcie - zapewnił generał, chmurząc się na wspomnienie swego poprzednika, który śmiał twierdzić, że hrabia ma dość środków, by osiągnąć wyznaczone cele. - Obiecuję to panu.
Generał Badoglio, jego doradca polityczny i hrabia siedzieli w niewielkim, prywatnym apartamencie przylegającym do biura. Noc już zapadła za oknami i tylko pojedyncza lampa rzucała krąg światła na rozłożoną na stole mapę, kryjąc w cieniu twarze trzech mężczyzn.
Koniak migotał w kryształowych kieliszkach i dużej karafce stojącej na srebrnej tacy, a siny dym z cygar unosił się ciężkimi spiralami.
- Będę potrzebował ciężkiego sprzętu - powiedział bez wahania hrabia. Zawsze pociągała go myśl o grubych, stalowych pancerzach.
- Dam panu szwadron lekkich CV-3 - powiedział generał, zapisując coś w notesie.
- Przydałoby się wsparcie lotnicze.
- Czy pańscy saperzy mogą zbudować lądowisko w oazie? - generał dotknął mapy, by zilustrować pytanie.
- Teren jest płaski i rozległy. Nie będzie żadnych trudności - powiedział z zapałem hrabia. Samoloty, czołgi, działa - dostawał wszystko. Wreszcie jest prawdziwym dowódcą.
- Proszę dać mi znać, kiedy pas będzie gotowy. Wyślę tam eskadrę caproni. Przedtem zorganizuję transport paliwa i uzbrojenia. Skonsultuję się ze sztabem lotnictwa, ale chyba stukilowe bomby będą najbardziej przydatne. Bomby odłamkowe o dużej sile rażenia.
- Tak, tak - zgodził się gorliwie hrabia.
- I gaz musztardowy? Użyje go pan?
- Tak, o tak! - potwierdził pułkownik. Nie zwykł odmawiać szczodrym ludziom.
- Dobrze! - Generał znów coś zanotował, odłożył pióro i podniósł wzrok. Był tak rozgorączkowany, że Aldo Belli zląkł się trochę i poczuł znów skurcze żołądka. Badoglio przerażał go jak dymiący Wezuwiusz.
- Żelazna pięść, Belli! - powiedział, a hrabia odetchnął z ulgą, bo marsowa mina nie była przeznaczona dla niego, lecz dla nieprzyjaciela. Natychmiast zmarszczył się groźnie. Zacisnął usta i odezwał się pewnym głosem:
- Wbiję ostrze w gardło wroga i przepędzę go na cztery wiatry.
- Bez litości - powiedział generał.
- Aż do śmierci - zgodził się pułkownik. Teraz był w swoim żywiole. Setki krwawych haseł przychodziły mu na myśl, ale generał, uznawszy mistrza, zmienił zręcznie temat.
- Dziwi się pan, dlaczego przykładam taką wagę do pańskiej misji? Dlaczego dałem panu tak potężne siły i tak bardzo chcę zdobyć wąwóz Sardi?
Hrabia nie zastanawiał się nad żadną z tych rzeczy, zajęty właśnie układaniem zdania o marszu w potokach krwi. Niechętnie przyjął zmianę tematu, przybierając pytający wyraz twarzy.
Generał machnął cygarem w stronę siedzącego doradcy politycznego.
- Signor Antolino!
Doradca skłonił się, niemal dotykając głową lampy.
- Panowie! - Chrząknął i spojrzał na nich brązowymi oczyma ukrytymi za szkłami w metalowej oprawce. Był chudy jak szkielet. Nosił przybrudzony biały garnitur. Wymięty kołnierzyk koszuli okalał cienką szyję ze sterczącym jabłkiem Adama, a węzeł krawata zwisał w okolicach pierwszego guzika. Antolino był prawie łysy, ale nieliczne, długie i wypomadowane włosy miał ułożone starannie na jajowatej czaszce.
Krótko przycięte wąsy pożółkły od tytoniu. Wieku tego człowieka nie dało się określić jednoznacznie. Mógł mieć powyżej czterdziestki, ale na pewno poniżej sześćdziesiątki. Miał niezdrowy, żółty odcień skóry jak ludzie, którzy spędzili całe życie w tropikach.
- Wiele razy zastanawialiśmy się nad ustanowieniem odpowiednich form władzy w zdobytej... wyzwolonej Etiopii.
- Do rzeczy - przerwał mu generał.
- Zdecydowano zastąpić obecnego cesarza Hajle Sellasje człowiekiem sympatyzującym z imperium włoskim i jednocześnie akceptowanym przez naród...
- Proszę się streszczać! - krzyknął Badoglio. Nie cierpiał gadulstwa. Wolał czyny od słów.
- Po długich negocjacjach ustalono szczegóły. Obiecano kilka milionów lirów za to, że w politycznie dogodnym momencie wpływowy przywódca opowie się po naszej stronie, zapewniając nam pomoc swoich wojowników. W zamian za to zostanie ogłoszony cesarzem Etiopii w imieniu Włoch.
- Tak, tak. Rozumiem - powiedział hrabia.
- Ten wódz włada częścią terytorium, które stanowi cel naszego ataku. Skoro tylko zajmie pan wąwóz i wejdzie do miasta Sardi, sojusznik przyprowadzi swoich ludzi. Gdy sprawa uzyska odpowiedni międzynarodowy rozgłos, sprzymierzeniec zostanie ogłoszony królem Etiopii.
- Jak się nazywa? - zapytał hrabia, ale doradca nie zważał na ponaglenie.
- Pańskim obowiązkiem będzie powitać go i zsynchronizować wspólne działania. Obieca mu pan również zapłatę w złocie.
- Rozumiem.
- Ten człowiek ma dziedziczne imię Ras. Obecnie dowodzi częścią wojsk, które bronią wąwozu. To się jednak zmieni... - powiedział doradca, wyciągając grubą kopertę z walizki stojącej przy krześle. Koperta miała woskową pieczęć z godłem Departamentu Spraw Kolonialnych. - Tu są pisemne rozkazy. Proszę podpisać.
Podejrzliwie sprawdził podpis hrabiego, a potem mówił dalej tym samym suchym, beznamiętnym głosem:
- Zidentyfikowaliśmy jednego z białych najemników walczących po stronie Etiopii. Wspominali o nim trzej pańscy ludzie pojmani podczas bitwy, których następnie zwolniono.
Doradca przerwał, aby zaciągnąć się prawie już wypalonym cygarem, jarzącym się w półmroku.
- Ta kobieta jest prowokatorem, bolszewikiem o rewolucyjnych przekonaniach. Udaje dziennikarkę zatrudnioną przez postępową amerykańską gazetę. Niektóre z jej stronniczych artykułów obiegły już świat. Mieliśmy przez to kłopoty w departamencie...
Znów zaciągnął się cygarem i odezwał się zza kłębów dymu:
- Jeśli zostanie pojmana, należy przekazać ją nowemu cesarzowi, rozumie pan? Nie wolno się panu wtrącać, przeszkadzać w egzekucji.
- Rozumiem. - Hrabiego zaczęło to nudzić. Nie lubił politycznych subtelności. Pragnął pokazać młodej dziewczynie z kasyna wiszący na piersi krzyż.
- Anglika, który przy świadkach brutalnie zastrzelił włoskiego jeńca wojennego, uznano za mordercę i terrorystę. Kiedy go pan schwyta, ma być z miejsca rozstrzelany. Ten rozkaz dotyczy każdego obcokrajowca służącego w oddziałach nieprzyjaciela.
- Może pan na mnie polegać - powiedział hrabia. - Nie będzie litości dla terrorystów.
Po drodze do Amba Aradam doszło do kilku drobnych potyczek i generał Badoglio musiał przegrupować swe oddziały przed głównym uderzeniem. Pod Abi Addi i Tembien przekonał się o umiejętnościach bosych, uzbrojonych we włócznie i stare rusznice wojowników. Zanotował wówczas: „Walczyli z odwagą i determinacją. Podczas naszych ataków, przeprowadzonych metodycznie, pod osłoną ognia karabinów maszynowych i artylerii, ich oddziały trzymały się mocno, rzucając się następnie do zaciekłej walki wręcz albo przechodząc do śmiałego kontrataku nie zważając na morze ognia, które momentalnie je pochłaniało. Przeciwnik atakował bezustannie, pokonując nasze zasieki i próbując dosięgnąć mieczami naszych żołnierzy.”
Ci dzielni ludzie w końcu zostali pokonani przez włoską machinę wojenną i Badoglio stanął naprzeciwko Rasa Muguletu, etiopskiego ministra wojny, który ze swoją armią czaił się jak stary lew w jaskiniach pomiędzy urwiskami naturalnej górskiej fortecy Amba Aradam.
Generał rzucił przeciw staremu wodzowi wszystkie swoje wojska. Wielkie, trzysilnikowe caproni wznosiły się fala za falą, aby zrzucić na góry cztery tony bomb w ciągu pięciu dni bezustannych nalotów. Artyleria wystrzeliła pięć tysięcy ciężkich pocisków, aż góry przesłonięte zostały całunem czerwonej mgły.
Do tego czasu Aldo Belli spędzał miło czas w oazie Chaldi. Uzupełnienia, jakie otrzymał, umocniły jego prestiż. Razem ze wspaniałym, lśniącym krzyżem wzrosło poczucie wartości hrabiego.
Przez kilka pierwszych tygodni nie zawracał sobie głowy przeglądami wojsk i manewrami. Sześć szybkich czołgów zaintrygowało go. Nic nie mogło oprzeć się sile ognia tych poruszających się na gąsienicach maszyn i hrabia począł obmyślać, jak wykorzystać je do polowań.
Szwadron lekkich czołgów CV-3, rozciągnięty w długą linię, mógł zablokować pięćdziesięciokilometrowy pas pustyni, pędząc przed sobą całą zwierzynę aż do miejsca, gdzie czekałby hrabia ze swoim mannlicherem. To byłaby największa przygoda myśliwska w karierze pułkownika.
Szkopuł polegał na tym, że takie działania nie mogły pozostać nie zauważone nawet na bezkresnych przestrzeniach pustyni Danakil.
Ras i jego ludzie coraz bardziej się niecierpliwili. Długa bezczynność nudziła ich i codziennie małe grupki jeźdźców, za którymi podążały żony i objuczone osły, oddalały się od wielkiego obozowiska u stóp wąwozu, rozpoczynając wspinaczkę po stromiznach ku chłodniejszym miejscom. Każdy wojownik przed odejściem zapewniał wodza o rychłym powrocie, gdy tylko będzie potrzebny, niemniej widok kurczącej się armii irytował Rasa, bo wróg siedział niewzruszenie na świętej ziemi etiopskiej.
Sytuacja w obozie bywała czasem napięta, a kiedy indziej nic się nie działo. Gareth i Jake wykorzystywali chwile spokoju, by zająć się swoimi sprawami.
Jake wyruszył pod osłoną nocy w towarzystwie etiopskich zwiadowców na opustoszałe pole bitwy, gdzie rozmontował wrak „Garbuski”. Pracując przy świetle latarki w asyście Gregoriusa, rozłożył silnik bentleya na odpowiednio małe części, by można je było załadować na osły, i przywiózł ten ładunek do obozu. Mając już teraz części zamienne, naprawił silnik „Tenastelin”, który nie wytrzymał wybuchu entuzjazmu Rasa. Potem doprowadził do porządku pozostałe dwa wozy. Siły pancerne Etiopii składały się więc z trzech maszyn w tak doskonałym stanie, w jakim nie były przez ostatnie dwadzieścia lat.
Tymczasem Gareth ćwiczył z wojownikami strzelanie z vickersów, uczył manewrów piechotę i kawalerię, tłumaczył, na czym polega krycie ogniem. Piechurzy umieli już posuwać się do przodu i wycofywać się pod osłoną vickersów.
Gareth w wolnych chwilach wyszukał drogę odwrotu w górę wąwozu, zaznaczając stanowiska obronne, nadzorował prace ziemne przy gniazdach karabinów maszynowych na stromych, skalnych zboczach wąwozu. Wróg, który nadciągnie tą wijącą się drogą, napotka zaporę ogniową za każdym zakrętem i zostanie zaatakowany przez piechurów ukrytych powyżej szlaków w okopach pomiędzy skałami.
Powierzchnia drogi została wyrównana, pochyłości złagodzone, aby umożliwić ucieczkę pojazdom, gdyby ich pozycje na równinie zostały zagrożone przez przeważające siły włoskie. Teraz wszyscy czekali w pełnej gotowości.
Wreszcie zwiadowcy, którzy dzień i noc obserwowali włoskie fortyfikacje, donieśli radzie wojennej Rasa o chmarze dziwnych wehikułów, poruszających się z wielką szybkością bez pomocy nóg czy kół. Wozy te przybyły, by wzmocnić i tak straszliwą potęgę wrogiej armii. Były w użyciu od wschodu do zachodu słońca. Pędziły szaleńczo, bez żadnego celu, po rozległej równinie.
- Bez kół! - Gareth uniósł brwi, spoglądając na Jake’a. - Wiesz, co to znaczy, stary, prawda?
- Chyba tak - skinął głową Jake - ale lepiej chodźmy sprawdzić.
Sierp księżyca dawał dość światła, aby ukazać głębokie koleiny, podobne do śladów gigantycznej stonogi. Jake przykucnął i przyjrzał się im zamyślony. Nadchodziło to, czego się lękał. Wkrótce będzie zmuszony rzucić swe ukochane wehikuły do walki z pojazdami gąsienicowymi o cięższym uzbrojeniu i obrotowych wieżyczkach, wyposażonych w szybkostrzelne działka. Ich pociski mogą zmiażdżyć czołową płytę, blok silnika, komorę kadłuba i całą załogę, wszystko, co napotkają po drodze. Przejdą przez to jak przez masło i mogą uszkodzić jeszcze następny wóz.
- Przeklęte czołgi - zamruczał.
- Powiadam wam, orzeł pojawił się w szeregach naszych zwiadowców - mruknął Gareth, siedząc wygodnie na wieżyczce „Priscilli-świnki”. - Żółtodziób mógłby pomyśleć, że trafił na ślady dinozaura, ale nie można oszukać Sokolego Oka, syna teksaskich prerii. - Specjalnie, aby dokuczyć Jake’owi, zgasił cygaro o ścianę wieżyczki.
Barton chrząknął i podniósł się.
- Na następne urodziny kupię ci popielniczkę - powiedział oschle. Jego ukochane wozy mogą zostać trafione z karabinu, broni maszynowej czy nawet z działa. Niech nawet ich karoserie zostaną porysowane kamieniami i cierniami. Jednak nie mógł znieść rozmyślnego gaszenia cygara o pancerz.
- Przepraszam, stary! - Gareth uśmiechnął się lekko. - Zapomniałem, to się więcej nie powtórzy.
Jake wśliznął się na fotel kierowcy. Silnik mruczał cicho, co w uszach mechanika brzmiało jak koncert Bacha. Skierował „Priscillę” na skąpaną w świetle księżyca równinę.
Kiedy Jake i Gareth byli sami, czy to na rekonesansie, czy podczas pracy w wąwozie, jak gdyby zapominali o rywalizacji. Zachowywali się swobodnie, choć nie żałowali sobie odrobiny uszczypliwości. Gdy jednak pojawiała się Vicky Camberwell, zrywali zawieszenie broni.
Tej cudownej nocy, kiedy Jake kochał się z Vicky na twardej pustynnej ziemi, odnalazł dziewczynę swego życia. Było to zbyt cudowne doznanie, by dzielić ją z kimś innym.
W ciągu ostatnich tygodni miał niewiele okazji, by spotykać się z nią. Wspominał popołudnia pod wysokim, zamglonym wodospadem w wąwozie, wąski występ skalny, ocieniony i porośnięty mchem. Było im na nim miękko jak w puchowej pościeli, a kiedy później pływali nadzy, ciało Vicky, szczupłe, jasne i piękne, połyskiwało w ciemnoniebieskiej wodzie.
Potem znów swobodnie śmiała się do Swalesa, pochylała się ku niemu, gdy szeptał jej coś na ucho. Robiła słodkie minki albo udawała zagniewaną, słuchając jego złośliwych docinków. Raz w czasie rozmowy dotknęła bezwiednie jego ramienia gestem tak poufałym, że Jake’a ogarnęła czarna fala zazdrości.
Nie miał jednak żadnego powodu do niepokoju. Nie wydawała się tak głupia czy naiwna, żeby wpaść w sidła zastawione przez innego mężczyznę. Była przecież kobietą Jake’a! Robili razem rzeczy tak cudowne i niepowtarzalne, że nie mogła pragnąć kogokolwiek innego.
A jednak Vicky i Gareth śmiali się i żartowali. Czasem widział ich stojących na skalnym cyplu nad obozem albo spacerujących w cierniowym gaju, pochylonych ku sobie. Kilka razy zniknęli z obozu w tym samym czasie i nie wrócili do rana. Nic to jednak nie znaczy. Oczywiście Vicky lubiła Garetha. Mógł to zrozumieć. On też go lubił. Odczuwał do niego głębokie, braterskie przywiązanie. Trudno było oprzeć się urokowi tego człowieka i jego kpiarskiemu poczuciu humoru. Pod maską wymuskanego drania kryła się inna, prawdziwa osobowość.
„Tak! - Jake uśmiechnął się sardonicznie w ciemności, prowadząc wóz na południowy wschód. Poświata wskazywała włoskie fortyfikacje w oazie. - Lubię tego faceta. Nie ufam mu, ale go lubię. Tak długo, dopóki trzyma się z dala od mojej kobiety.”
W tym momencie Gareth pochylił się w wieżyczce i klepnął Bartona w ramię.
- Wąwóz przed nami! Popatrz na lewo! Powinien się nadawać - powiedział.
Jake skręcił w tamtą stronę i zatrzymał się.
- Jest dość głęboki - stwierdził.
- Będziemy mieli stąd rozległy widok, kiedy tylko wzejdzie słońce. - Gareth wskazał odblask włoskich reflektorów na rozległej przestrzeni pustyni. - Wygląda na to, że nieźle się bawią. Teraz jednak ukryjmy się.
Zamierzali spędzić tu cały dzień, obserwując ruchy włoskiego szwadronu i wrócić do obozu dopiero pod osłoną ciemności. Jake ostrożnie zjechał do głębokiego jaru, skąd wystawał jedynie szczyt wieżyczki „Priscilli”. Pojazd został odwrócony ku zachodowi i ustawiony tak, by mógł łatwo wspiąć się w górę, gdyby zaszła konieczność szybkiego odwrotu.
Barton wyłączył silnik i obaj mężczyźni, uzbrojeni w maczety, wyszli na zewnątrz. Ścięli trochę niskich, sztywnych krzaków, by przykryć nimi wystającą wieżyczkę. Starannie zamaskowana „Priscilla” wtopiła się w pustynny krajobraz.
Jake nalał trochę benzyny do wiadra z piaskiem, postawił je na dnie parowu i wrzucił płonącą zapałkę. Kucnęli przy tym prymitywnym piecu, drżąc z zimna. Milczeli, rozgrzewając się wolno, każdy pochłonięty własnymi myślami.
- Chyba mamy pewien problem - odezwał się w końcu Jake, zapatrzony w ogień.
- Dla mnie to żadna nowość - zgodził się uprzejmie Gareth. - Zostałem uwięziony w samym środku tej okropnej pustyni, mając za towarzystwo dzikusów. Armia makaroniarzy usiłuje mnie zabić, a na dodatek jestem goły, bo nie liczę na te czeki wątpliwej wartości. Butelki żadnego dobrego trunku nie uświadczysz w promieniu setek kilometrów. Nie ma też szansy na ucieczkę. Pomijając to wszystko, jestem dobrej myśli.
- Chodzi mi o Vicky.
- Vicky!
- Wiesz, że ją kocham.
- Zadziwiasz mnie! - Gareth uśmiechnął się złośliwie w migotliwym świetle. - To dlatego błąkałeś się z wilgotnymi oczami, rycząc jak jeleń na rykowisku? Stary, nigdy bym na to nie wpadł.
- Mówię serio, Gary.
- To jedna z twoich wad. Wszystko bierzesz zbyt poważnie. Mogę się założyć, że myślisz już o porośniętym bluszczem domku, pełnym wrzeszczących brzdąców.
- To tylko piękne marzenia - przerwał ostro Jake - ale ja mam poważne zamiary. Co ty na to?
Gareth wyjął z kieszeni dwa cygara, wetknął jedno w usta Jake’owi, a następnie podał mu wyciągniętą z ognia, płonącą gałązkę. Drwiący uśmiech zniknął z twarzy Swalesa. Głos mu stwardniał.
- Znam takie miejsce w Kornwalii. Kawał ziemi i ładny, stary dworek. Zawsze chciałem tam zamieszkać. Musiałbym włożyć w to trochę pracy, ale obory są w dobrym stanie. Można by polować pomiędzy oraniem ziemi a dojeniem krów. Bez trudu dałoby się tam wychować także kilkoro dzieciaków. Posiadając czternaście tysięcy funtów i zastaw hipoteczny, miałbym od czego zacząć.
Chwilę milczeli. Jake nalał kawy, zgasił ognisko i usiadł znów naprzeciw Swalesa.
- To poważna sprawa - powiedział Gareth.
- A więc nie będzie rozejmu? Żadnej dżentelmeńskiej umowy? - mruknął Jake znad swojego kubka.
- Obawiam się, że została nam walka na kły i pazury. Niech zwycięży najlepszy. Obiecuję ci, że pierwszemu dziecku dam twoje imię.
Znów zamilkli, każdy pogrążony we własnych myślach, sącząc kawę i paląc cygara.
- Jeden z nas mógłby się zdrzemnąć - odezwał się w końcu Jake.
- Losujmy - Gareth wydostał z kieszeni monetę i ułożył ją starannie na wierzchu dłoni.
- Reszka - powiedział Jake.
- Pech, stary. - Gareth schował monetę i dopił kawę. Potem odszedł i rozłożył koc na piasku obok „Priscilli”.
O brzasku Jake potrząsnął lekko towarzysza za ramię, ostrzegawczo przykładając palec do ust. Gareth natychmiast oprzytomniał, mrugając oczami i przygładzając dłońmi włosy. W ślad za Bartonem wspiął się na kadłub „Priscilli”.
Poranek skąpany był w czerwieni i złocie wschodzącego słońca. Niżej położone miejsca wciąż pozostawały w szarobłękitnym cieniu. Sierp zachodzącego księżyca lśnił nad zachodnim horyzontem jak kieł rekina.
- Słuchaj! - powiedział Jake. Gareth odwrócił lekko głowę, by uchwycić dźwięk rozbrzmiewający w ciszy poranka.
- Słyszysz?
Skinął głową i podniósł lornetkę. Powoli badał skąpane w słońcu szczyty gór.
- Tam!
Kilka kilometrów przed nimi przez pofałdowany teren przesuwał się orszak trudnych do zidentyfikowania plam. Wyglądały jak paciorki różańca, ale znajdowały się zbyt daleko, by można było dostrzec szczegóły.
Obserwowali dziwne maszyny, podążając wzrokiem za krętą linią ich przemarszu, aż pierwsza wspięła się na łagodne wzniesienie. Kiedy osiągnęła szczyt, gwałtownie zalały ją promienie słońca. Nieruchome, zimne powietrze nie powodowało żadnych zniekształceń obrazu i ostre światło ukazało wszystkie detale.
- CV-3, czołgi szturmowe - powiedział Gareth bez wahania. - Silniki o mocy pięćdziesięciu koni. Dziesięciocentymetrowy pancerz, szybkość dwadzieścia siedem kilometrów na godzinę. - Brzmiało to tak, jakby czytał opis z katalogu. - Trzyosobowa załoga: kierowca, ładowniczy i dowódca. Wygląda na to, że mają zamontowane pięćdziesięciomilimetrowe działka spandau, niezawodne z odległości tysiąca metrów. Wystrzeliwują piętnaście pocisków na minutę.
Gdy to mówił, prowadzący czołg zniknął za stokiem, wiodąc za sobą pięć innych maszyn. Warkot silników rozpłynął się w ciszy. Gareth opuścił lornetkę i uśmiechnął się posępnie.
- Działa umieszczone na obrotowych wieżyczkach biją nas na głowę.
- Jednak my jesteśmy szybsi - powiedział gwałtownie Jake, jak matka broniąca swoich dzieci.
- I to jest jedyny nasz atut - mruknął Gareth.
- Co powiesz na śniadanie? Mamy przed sobą długi dzień, zanim będzie dość ciemno na powrót do domu.
Zjedli podgrzany nad wiadrem gulasz z puszki, rozsmarowując go na miękkich pajdach przaśnego chleba. Popili to mocną, słodką herbatą ze skondensowanym mlekiem. Kiedy skończyli, słońce stało już wysoko na niebie.
- Moja kolej na spanie. - Jake’owi odbiło się z lekka. Odszedł i zwinął się niczym pies w cieniu kadłuba.
Gareth usadowił się wygodnie w wieżyczce, by mieć dobry widok na rozległą równinę, na której od słońca zaczynało już drżeć powietrze. Pogratulował sobie wyboru zmiany. W nocy pospał kilka dobrych godzin, a teraz cieszył się względnym chłodem poranka. Kiedy miejsce na posterunku zajmie Jake, słońce będzie już dobrze przypiekać i kadłub „Priscilli” rozgrzeje się jak piec, - Poszukajmy numeru pierwszego - mruknął, leniwie lustrując horyzont. Nie było obawy, żeby zaskoczył ich tu włoski patrol. Gareth fachowo wybrał schronienie. Pogratulował sobie jeszcze raz, wyciągnął się swobodnie i zapalił cygaro.
„Zastanówmy się - pomyślał - jak pokonać szwadron czołgów bez artylerii, min i dział przeciwpancernych.”
Zamyślił się głęboko. Było kilka sposobów, ale wszystko zależało od tego, czy czołgi pojawią się we właściwym miejscu, z odpowiedniej strony i w sprzyjającym czasie.
Po następnej godzinie doszedł do wniosku, że jest tylko jeden sposób, ażeby włoski szwadron pancerny dokonał samodestrukcji.
„Stary numer z osłem i z marchewką - pomyślał. - Teraz potrzeba nam marchewki.”
Odruchowo popatrzył na zwiniętego w kłębek Jake’a, który nie poruszył się ani razu w ciągu ostatnich godzin. Tylko głęboki oddech dowodził, że Barton wciąż żyje. Gareth poczuł gniew, że jego rywal tak spokojnie wypoczywa.
Upał opadł na ziemię jak ciężki, duszący całun. Pot wysychał niemal natychmiast na skórze, pozostawiając kryształki soli. Mrużąc oczy, Swales błądził spojrzeniem po odległym horyzoncie.
Oślepiający blask i miraże zasłaniały horyzont. Nawet najbliższe góry ukryły się za drgającą zasłoną gorącego powietrza, która niczym woda burzyła się i wirowała.
Gareth zamrugał oczyma i strząsnął z brwi krople potu. Zerknął na zegarek. Brakowało jeszcze godziny do zmiany Jake’a. Zastanawiał się, czy nie popchnąć wskazówek zegarka. Na nasłonecznionym kadłubie było zdecydowanie niewygodnie. Znów spojrzał na śpiącą w cieniu postać.
Właśnie wtedy usłyszał cichy, drżący dźwięk, jakby pochodzący z ula pełnego pszczół. Nie było łatwo go zlokalizować. Gareth zastygł nieruchomo, wytężając słuch. Dźwięk ucichł i powrócił, zniknął i pojawił się znów, ale tym razem silniejszy, bardziej zdecydowany. Ukształtowanie terenu i rozgrzane powietrze igrały ze słuchem. Nagle warczący pomruk stłumił inne odgłosy.
Gareth przesunął lornetkę na wschód. Hałas zdawał się dobiegać z każdego załamania na wschodnim horyzoncie.
Na chwilę wirujące miraże rozstąpiły się na tyle, że można było dostrzec wielkie, ciemne, groteskowe monstrum, wysokie jak piętrowy gmach. Potem miraż znów przesłonił widok. Gareth mrugał oczami, niepewny tego co zobaczył. Jedynie warkot brzmiał bardzo wyraźnie.
- Jake! - zawołał niecierpliwie. Odpowiedziało mu sapnięcie. Gareth odłamał gałąź z roślinnego kamuflażu pojazdu i rzucił w stronę odpoczywającego Bartona, który, uderzony w kark, poderwał się ze złością, zaciskając pięści.
- Co do diabła... - burknął.
- Chodź na górę!
- Nic, cholera, nie widzę - mruknął Jake, stojąc w wieżyczce i spoglądając przez lornetkę ku wschodowi. Dźwięk brzmiał teraz jak głęboki, dudniący pomruk, ale ściana mirażu wciąż była zwarta i nieprzenikniona.
- Tam! - wrzasnął Gareth.
- O mój Boże!
Przed nimi wyłonił się nagle ogromny kształt. Bardzo blisko. Czarny i wysoki, wypaczony mirażem do gargantuicznych proporcji. Zmieniał się nieustannie, przez moment wyglądał jak czteromasztowy statek z czarnymi żaglami, potem zmieniał się nagle w olbrzymią, czarną kijankę, wijącą się w gęstym powietrzu.
- Cóż to jest, do diabła? - spytał Gareth.
- Nie wiem, ale hałasuje jak szwadron włoskich czołgów i idzie prosto na nas.
Kapitan dowodzący włoskim szwadronem pancernym był zrzędliwym i całkowicie pozbawionym złudzeń człowiekiem. Trawiły go różne urazy.
Jak wielu innych oficerów o kawaleryjskim rodowodzie, w romantyczny sposób wyobrażał sobie wojnę. Umundurowanie jego ludzi wciąż składało się z obcisłych spodni ze szkarłatnymi lampasami, miękkich czarnych butów jeździeckich ze srebrnymi ostrogami, ciasnej, kusej bluzy, ozdobionej złotymi galonami i ciężkimi epoletami, krótkiej pelerynki, noszonej niedbale na ramieniu i wysokiego, czarnego czaka. Wszystko dziarskie i zuchwałe.
Na tej przeklętej pustyni kapitana i jego umiłowane maszyny wysyłano na poszukiwania dzikiej zwierzyny. Naganiały ją na wyznaczone miejsce, gdzie czekał zwariowany megaloman z mannlicherem.
Zniszczenia, jakie powodowały czołgi, żłobiąc gąsienicami ziemię, były niczym w porównaniu z tym, na jaki szwank wystawiony był honor kapitana.
Został sprowadzony do roli gajowego, wiejskiego naganiacza. Każdego dnia doprowadzało go to prawie do łez. Czuł się głęboko upokorzony, Zwracał się do szalonego hrabiego z protestami, ale następnego ranka znów musiał uganiać się po pustkowiu za zwierzyną.
Jak dotąd zdobycz składała się z tuzina lwów i szakali oraz licznych antylop. Zanim dobiegły do miejsca, gdzie czekał hrabia, były już kompletnie wyczerpane, pokryte potem, a z ich pysków ciekła ślina.
Stan zwierząt nie psuł hrabiemu przyjemności polowania. Kapitan otrzymał poufny rozkaz, aby gnać zwierzynę tak długo, aż przybiegnie pod lufy bez tchu, całkiem zobojętniała.
Po straszliwych doświadczenia z antylopami hrabia niechętnie podejmował ryzyko. Łatwy strzał i efektowna fotografia należały do repertuaru codziennej rozrywki.
Im większa zdobycz, tym większa przyjemność. Aldo Belli radował się niezmiernie, kiedy przybyły czołgi, jednak na pustyni Danakil nie ma tak dużo zwierzyny i w ostatnich dniach łup stawał się coraz uboższy. Hrabia był niezadowolony. Oznajmił to z naciskiem dowódcy czołgistów, zwiększając jego rozgoryczenie.
Kapitan odnalazł starego słonia, stojącego samotnie na rozległej równinie jak wysoki, granitowy monument. Zwierzę miało uszy postrzępione niczym żagle starego szkunera i małe, złe oczka wśród plątaniny głębokich zmarszczek. Jeden kieł został odłamany tuż przy wardze, ale drugi był gruby i żółty, stępiony na zakrzywionym końcu.
Kapitan zatrzymał czołg trzysta metrów od słonia i obejrzał go dokładnie przez lornetkę. Wreszcie uśmiechnął się. Pod okazałymi wąsami pojawił się złośliwy grymas, a ciemne oczy rozbłysły.
- A więc, mój drogi pułkowniku, chce pan zwierzyny, dużej zwierzyny - szepnął. - Będzie pan ją miał. Zapewniam pana.
Zachowując ostrożność, zbliżył się do słonia od wschodu.
Stary samiec odwrócił się i patrzył na wrogów. Rozstawił szeroko uszy, a długa trąba falowała w powietrzu. Wciągał zapach dziwnych stworzeń.
Starego słonia ścigano przez tysiące kilometrów kontynentu afrykańskiego. Pod jego pofałdowaną skórą tkwiły ostrza włóczni, śrut ze starych strzelb i pociski z nowoczesnych karabinów. Pragnął teraz samotności. Nie tęsknił do towarzystwa samic, do hałaśliwych zabaw młodzieży, ani tym bardziej do pościgów opętanych żądzą zabijania myśliwych. Przybył na to pustkowie, aby znaleźć spokój. Teraz wędrował wolno do oazy Chaldi, gdzie przed dwudziestu pięciu laty pił wodę jako młody samiec.
Spostrzegł żelazne stwory, skradające się ku niemu, i poczuł ich wstrętny, oleisty zapach. Potrząsnął głową, kołysząc uszami i ryknął ostrzegawczo.
Warczące potwory podpełzły bliżej. Słoń schował trąbę pod siebie, stulił uszy, zwijając ich końce. Jednakże kapitan nie zrozumiał sygnałów ostrzegawczych i wciąż się zbliżał.
Wówczas zwierzę zaszarżowało. Jego nogi dudniły na twardej ziemi, wydając dźwięk jak uderzenia w wielki bęben. Atak był tak szybki i nieoczekiwany, że słoń omal nie dopadł czołgu. Gdyby to się udało, przewróciłby go z łatwością. Jednak kierowca zareagował równie szybko i przemknął obok wyciągniętej trąby, pędząc jeszcze pół mili z maksymalną prędkością, zanim słoń zrezygnował z pogoni.
- Kapitanie, mógłbym trafić go z działka - gorączkował się artylerzysta, którego nie bawił ten pościg.
- Nie, nie! - zaprotestował zachwycony kapitan.
- To bardzo złe, niebezpieczne i okrutne zwierzę.
- Si! - Kapitan roześmiał się uszczęśliwiony, zacierając ręce. - To mój specjalny dar dla hrabiego.
Stary samiec znudził się bezskuteczną pogonią za czołgami. Ciężko dysząc, wymachiwał z irytacją ogonem. A oni pędzili go wprost na zachód.
- Pewnie mi nie uwierzysz - powiedział Gareth. - Sam nie wierzę własnym oczom. Słoń prowadzi szwadron czołgów prosto na nas.
- Nie wierzę - potwierdził Jake. - Widzę, ale nie wierzę. Musieli go wytresować jak psa gończego. Czy to możliwe, czy też pomieszało nam się w głowach.
- I jedno, i drugie - odparł Gareth. - Niech mi będzie wolno zameldować, że jesteśmy gotowi do odjazdu. Makaroniarze podeszli niebezpiecznie blisko, stary.
Jake skoczył w dół, do korby, a Swales usiadł na miejscu kierowcy, włączając zapłon i ustawiając przepustnicę.
- Gotowe - powiedział, oglądając się niespokojnie przez ramię. Wielki słoń znajdował się niespełna tysiąc metrów od nich. Zbliżał się długim krokiem, którym słonie mogą poruszać się przez pięćdziesiąt kilometrów bez odpoczynku.
- Pośpiesz się! - krzyknął Swales.
Jake zakręcił korbą, ale „Priscilla” nie zareagowała, nawet nie kichnęła. Po minucie Jake osunął się na ziemię zdyszany. Oparł ręce na kolanach i odetchnął głęboko.
- Ta piekielna maszyna... - zaczął Gareth, ale Barton wyprostował się nagle przestraszony.
- Nie przeklinaj jej, bo nigdy nie zapali - ostrzegł i znów zgiął się nad korbą. - Rusz się, dziecinko - szepnął.
Gareth znów spojrzał przez ramię. Dziwaczna procesja znajdowała się coraz bliżej. Wychylił się z luku i czule pogłaskał pokrywę silnika.
- Tam czeka ta, którą kocham - wychrypiał. - Jedźmy tam, moja piękna.
Towarzystwo rozsiadło się na składanych krzesełkach kempingowych pod daszkami z brezentu, chroniącymi przed palącym słońcem. Zaaferowani służący podawali zimne koktajle i napoje orzeźwiające, a nieśmiałe podmuchy wiatru, które poruszały od czasu do czasu markizami, wystarczały, aby utrzymać znośną temperaturę.
Hrabia był we wspaniałym nastroju. Gościł pół tuzina swoich oficerów, ubranych w lekkie stroje myśliwskie. Włosi posiadali na tę okazję szeroki wybór broni myśliwskiej i tylko nieliczni uzbrojeni byli w wojskowe karabiny.
- Myślę, że możemy dziś liczyć na dobrą rozrywkę. Wierzę, że naganiacze postarają się lepiej po moich delikatnych napomknieniach. - Uśmiechnął się i mrugnął. Oficerowie roześmiali się posłusznie. - Mam nadzieję.
- Panie hrabio, panie hrabio! - Zdyszany Gino wpadł do namiotu jak oszalały gnom. - Zbliżają się! Widać ich z grani.
- Ach tak! - Hrabia wstał wielce usatysfakcjonowany. - Proponuję, żebyśmy popatrzyli, co tym razem wytropił nasz dzielny kapitan.
Opróżnił kieliszek białego wina, a Gino zaprowadził go tam, gdzie Giuseppe pospiesznie pucował rollsa.
Niewielka grupa wozów, prowadzona przez hrabiowski samochód, zjeżdżała serpentynami do doliny, gdzie znajdowały się stanowiska strzeleckie.
Zostały przygotowane przez saperów. Wykopano je w czerwonej ziemi, by nie wystawały ponad niskie, pustynne zarośla, i starannie okryto słomą przed słońcem. Przez otwory strzeleckie oficerowie mogli mierzyć do naganianej zwierzyny. W środku ustawiono wygodne foteliki, by myśliwi mogli odetchnąć pomiędzy kolejnymi etapami łowów. Znajdował się tam dobrze zaopatrzony barek, lód w wiaderkach oraz zasłonięta latryna. Wygody te miały uprzyjemnić łowy.
Stanowisko hrabiego mieściło się pośrodku linii. Było największe i najbardziej luksusowo urządzone, usytuowane tak, ażeby przebiegała przed nim większość naganianej zwierzyny. Młodsi oficerowie już wcześniej przekonali się, że nie wolno mieć większych trofeów niż hrabia i nie należy strzelać do każdego zwierzęcia przebiegającego przed stanowiskiem. Kiedy jeden z nich naruszył to niepisane prawo, został zdegradowany ze stopnia kapitana do porucznika. I nie zaproszono go więcej na polowanie. Następny nieszczęśnik był już w Massawie, oddelegowany do papierkowej roboty.
Gino podał rękę wysiadającemu z rollsa hrabiemu i pomógł mu zejść po schodkach do jego schronienia. Giuseppe zasalutował i wsiadł z powrotem do wozu, by odjechać w kierunku grani.
Hrabia usadowił się wygodnie w brezentowym foteliku. Z westchnieniem rozpiął mundur i wziął od Gina wilgotny ręcznik. Podczas gdy hrabia ocierał z twarzy pot, Gino otworzył butelkę lacrima cristi, przygotowaną w wiaderku z lodem. Postawił wysoki, zimny kieliszek wina na składanym stoliku u boku hrabiego. Następnie załadował mannlichera mosiężnymi nabojami ze świeżo otwartej paczki.
Pułkownik odrzucił ręcznik i pochylił się, by wyjrzeć przez otwór strzelniczy na roziskrzoną równinę. Niskie, ciemne zarośla lekko poruszały się pod wpływem gorącego wiatru.
- Czuję, że będziemy mieli wyjątkową zabawę, Gino.
- Mam nadzieję, że tak, panie hrabio - powiedział mały sierżant, stając na baczność przy swoim krześle z mannlicherem przyciśniętym do piersi.
- No, dalej, maleńka! - wycharczał Jake. Kiedy pochylał się nad korbą i kręcił nią po raz setny, pot kapał mu na koszulę. - Nie zawiedź nas teraz, kochana.
Gareth wdrapał się na maskę i spojrzał na pustynię. Aż mu tchu zabrakło. Słoń znajdował się sto kroków od nich. Biegł prosto na nich. Wielkie, czarne uszy powiewały groźnie, a małe, świńskie oczka lśniły złowrogo.
Tuż za nim, depcząc mu niemal po piętach, podążał szwadron włoskich czołgów. Słońce błyszczało na zaokrąglonych pancerzach czołowych, odbijając się od wielobarwnych, kawaleryjskich proporców. Z każdego luku sterczała głowa w czarnym hełmie. Przez lornetkę Gareth mógł dostrzec rysy twarzy poszczególnych dowódców.
Za minutę dotrą do wąwozu. „Priscilla-świnka” nie miała szans uniknięcia wykrycia przez wrogów. Słoń prowadził Włochów prosto na nią. Skąpy kamuflaż z gałęzi musiał zostać zauważony z odległości niespełna stu metrów.
A oni nie mogli się nawet bronić, gdyż lufa vickersa skierowana była w drugą stronę. Gareth z wściekłością kopnął wieżyczkę.
- Ty podła suko! - warknął.
W tym momencie silnik zaskoczył i bez wstępnego dławienia się zamruczał równym rytmem.
Jake wdrapał się na maskę czerwony na twarzy. Krople potu spływały mu z mokrych włosów.
- Masz bardzo subtelne metody - mruknął.
- Każda kobieta ma swój wrażliwy punkt, stary - wyjaśnił Gareth. Uśmiechając się z ulgą, wdrapał się do wieżyczki, a Jake usiadł przy kierownicy.
Zwolnił sprzęgło i „Priscilla” wyskoczyła spod okrywających ją gałęzi. Koła wzbijały chmurę czerwonego pyłu, kiedy wóz wspinał się na stromy brzeg i wypadł na otwartą przestrzeń tuż przed wyciągniętą trąbą wystraszonego słonia.
Stary samiec miał dość. Jego gniew przemienił się w ślepą furię, a miał jeszcze dużo sił. Ryknął i ten rozdzierający uszy dźwięk przetoczył się przez pustynię jak dźwięk trąb sądu ostatecznego. Stulił uszy, podwinął trąbę i ruszył w przerażającej szarży, od której zadrżała ziemia.
Jego szybkość na poprzecinanym rozpadlinami terenie była większa od prędkości „Priscilli-świnki”. Napierał jak granitowa skała - olbrzymi, groźny i niepokonany.
Kapitan czołgistów poganiał go względnie łagodnie. Nie chciał, by zwierzę opadło z sił. Chciał dostarczyć je swemu dowódcy jak najbardziej rozwścieczone.
Siedział w wieżyczce chichocząc i kręcąc niecierpliwie głową. Już tylko półtora kilometra dzieliło ich od linii strzeleckich. Nagle ziemia eksplodowała i opancerzony wehikuł wystrzelił w górę w tumanie czerwonego pyłu. Taki model kapitan znał tylko z ilustracji przedstawiających zabytkową broń. Zdawało mu się, że zobaczył zjawę z odległej przeszłości.
Kilka sekund patrzył osłupiały, a potem drgnął, rozpoznając barwy proporca, który powiewał nad muzealnym wehikułem.
- Naprzód! - wrzasnął. - Szwadron, naprzód! - Instynktownie sięgnął do boku po szablę. - Nawiązać kontakt bojowy z nieprzyjacielem!
Czołgi z rykiem skoczyły do przodu, a kapitan zerwał z głowy hełm i wymachiwał nim nad głową jak szablą.
- Szarżować! - wrzeszczał. Wreszcie przestał być zwykłym naganiaczem. Teraz stał się wojownikiem prowadzącym swoich ludzi do walki. Jego podniecenie okazało się zaraźliwe. Pojazd pancerny, słoń i stalowe gąsienice wzbijały tak gęsty kurz, że załogi dwóch pierwszych czołgów nie dostrzegły głębokiego na pięć metrów rowu. Pędząc obok siebie wpadły weń z maksymalną prędkością i zostały zmiażdżone tak skutecznie, jak gdyby trafiła w nie stukilogramowa bomba lotnicza.
Ciężkie stalowe gąsienice pękły od uderzenia, wzlatując serpentynami w powietrze jak rozwścieczone kobry. Obracając się wieżyczki oderwały się od korpusu czołgów. Ludzie, którzy w nich stali, zostali przecięci w pasie niczym gigantycznymi nożyczkami.
Spoglądając za siebie, Gareth ujrzał, że dwie maszyny znikają nagle pod ziemią, a wielka, rozedrgana wieża kurzu wznosi się ku niebu, znacząc miejsce katastrofy.
- Dwa załatwione!
- Zostały jeszcze cztery - odpowiedział ponuro Jake, zmagając się z pędzącą po nierównym gruncie „Priscillą”. - A jak ma się słoń?
Rozdrażnione wyciem silników, łoskotem rozrywanej stali i brzęczeniem podskakującego przed nim pojazdu zwierzę rozwijało nieprawdopodobną prędkość.
- Jest tuż za nami - powiedział zdenerwowany Gareth, widząc jak słoń próbuje dosięgnąć ich wielką trąbą. - Jedź szybciej, stary, albo narobi ci na głowę!
- Powiedziałem temu idiocie, żeby nie pędził zwierzyny tak szybko - warknął rozdrażniony hrabia. - Mówiłem mu to z tuzin razy, prawda, Gino?
- Rzeczywiście, panie hrabio.
- Kazałem pędzić ją mocno na początku, a przez ostatni kilometr ostrożnie. - Aldo Belli ze złością łyknął z kieliszka. - Ten człowiek jest niepoprawnym głupcem, a ja nie cierpię durniów.
- Ma pan rację, panie pułkowniku.
- Odeślę go do Massauy... - Hrabia wstał nagle i wyprostował się, a brezentowe krzesełko zaskrzypiało pod jego ciężarem. - Gino - mruknął nieswoim głosem - tam dzieje się coś dziwnego.
Obaj spojrzeli niespokojnie przez otwory strzelnicze w trzcinowej ściance. Skłębione chmury kurzu zbliżały się z zastraszającą szybkością.
- Czy to możliwe? - Głos hrabiego zmienił się w pisk.
- Nie, to chyba miraż - rzekł bez przekonania Gino.
- Jesteś pewny?
- Nie, panie hrabio.
- Ja też nie. Jak myślisz, co to może być?
- To wygląda jak... - powiedział Gino zduszonym głosem. - Wolałbym nie mówić, panie hrabio - wyszeptał. - Chyba zwariowałem.
W tym momencie kapitan pancernego szwadronu, który nie mógł doścignąć samochodu pancernego ani pędzącego na oślep słonia, otworzył ogień z pięćdziesięciomilimetrowego działka typu spandau. Celował w kierunku toczącej się chmury, która zasłaniała mu widok. Od czasu do czasu dostrzegał przez nią bestię i zarysy wehikułu. Artylerzystów myliła też ciągle zwiększająca się odległość oraz gwałtowne i dziwaczne manewry wozu pancernego, który próbował zgubić ścigającego go słonia.
- Strzelaj! - krzyczał kapitan. - Strzelaj! - Artylerzysta wystrzelił pół tuzina pocisków odłamkowych, które gwiżdżąc leciały nisko nad ziemią. Załogi pozostałych czołgów usłyszały działo dowódcy i ochoczo poszły za jego przykładem.
Jeden z pierwszych pocisków uderzył w trzcinową ścianę stanowiska strzeleckiego, gdzie hrabia i Gino kulili się z przerażenia. Krucha ścianka nie naruszyła zapalnika i eksplozja nie nastąpiła. Pocisk przemknął z przeraźliwym świstem pięćdziesiąt centymetrów od ucha hrabiego, przebił tylną ścianę i eksplodował półtora kilometra dalej na pustkowiu.
- Jeżeli pan hrabia już mnie nie potrzebuje... - Gino zasalutował szybko i zanim hrabia zdołał zabronić mu opuszczenia posterunku, zanurkował w dziurę po pocisku.
Nie on jeden wpadł w popłoch. Myśliwi wyskakiwali z każdego stanowiska, a ich histeryczne wrzaski utonęły w ryku silników. Zagłuszał je także ciągły świst ognia artyleryjskiego, nie licząc już ryków słonia. Hrabia próbował podnieść się z fotelika, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zdołał jedynie wykonać serię konwulsyjnych podskoków. Zbladł jak trup. Szeroko rozdziawił usta, z których nie wydobył się żaden dźwięk. Stracił głos i nie mógł się poruszyć. Starczyło mu sił tylko na kilka rozpaczliwych prób dźwignięcia się. Fotelik pochylił się gwałtownie do przodu i Aldo Belli znalazł się na dnie kryjówki. Leżał bez ruchu, zakrywając głowę rękoma.
W tej samej chwili wóz pancerny, wciąż z maksymalnie otwartą przepustnicą, przebił przednią ścianę. Trzcina rozprysła się dookoła, a impet tej szarży wystarczył, aby pojazd jednym skokiem przesadził dziurę. Koła przemknęły ponad Aldo Bellim, zasypując go lawiną piachu. Wehikuł zniknął.
Pułkownik z trudem wygrzebywał się z ziemi, kiedy ogromny, rozwścieczony słoń zadudnił nad kryjówką. Jedna z jego wielkich nóg prześlizgnęła się po ramieniu hrabiego, który zawył niczym piła tarczowa i znów rzucił się na dno wykopu. Słoń pognał ciężko w stronę horyzontu, wciąż goniąc uciekający pojazd.
Ziemia zadrżała pod kolejnym ciężarem. Hrabia przywarł do ziemi i leżał tak ogłuszony, sparaliżowany strachem, dopóki czołgista nie pochylił się nad nim pytając troskliwie:
- Czy ten rodzaj zwierzyny odpowiada panu, panie pułkowniku? Powrócił Gino i wydostał hrabiego z dołu, otrzepał go z kurzu i pomógł wsiąść do rollsa, ale obelgom pod adresem kapitana nie było końca.
- Jest pan degeneratem i tchórzem! Zlekceważył pan obowiązki i postąpił nieodpowiedzialnie. Pozwolił pan uciec wrogom i stworzył dla mnie sytuację śmiertelnego zagrożenia...
Kierowca i ordynans ułożyli hrabiego na miękkich poduszkach rollsa, ale gdy wóz odjeżdżał, Aldo Belli poderwał się jeszcze, by wyrzucić z siebie pożegnalną salwę:
- Jest pan nieodpowiedzialnym degeneratem, tchórzem i bolszewikiem! Osobiście będę dowodził pańskim plutonem egzekucyjnym...
Głos umilkł w oddali, gdy samochód pędził granią w kierunku obozu. Wciąż jednak na tle nieba widać było ramię gestykulującego hrabiego.
Słoń podążał za „Priscillą-świnką” ku granicy pustyni. Szwadron czołgów został w tyle i zaniechał pogoni. Stary samiec stopniowo słabł, aż wreszcie zrezygnował i zatrzymał się, chwiejąc się z wyczerpania. Wciąż potrząsał uszami, podrzucając trąbę w niemal ludzkim geście wyzwania.
Gareth zasalutował mu z szacunkiem, kiedy pozostawiali go za sobą. Olbrzym sterczał na równinie niczym wysoki, czarny monolit. Potem Swales zapalił dwa cygara, chowając się przed wiatrem w wieżyczce, i podał jedno Jake’owi, który siedział na miejscu kierowcy.
- Dobra robota, stary. Wyeliminowaliśmy dwóch bezbożników, a i inni nieźle nas popamiętają.
- I co z tego? - Jake z zadowoleniem zaciągnął się cygarem.
- Następnym razem rzucą się na nas, nie zważając na konsekwencje. Jak sfora psów biegnąca za suką.
- Uważasz, że to dobrze? - Jake wyjął cygaro z ust, pytając z niedowierzaniem.
- Jasne - odparł Gareth.
- Chyba żartujesz.
Nic już nie mówiąc jechali w stronę gór.
Hrabia leżał na brzuchu na pryczy, ubrany jedynie w jasnoniebieskie jedwabne szorty, ozdobione rodowym herbem.
Jego ciało było gładkie, blade i pulchne, co świadczyło o nadużywaniu dobrego jadła i napojów. Ciemne kędzierzawe owłosienie przypominało świeżo wzeszłą sałatę. Wyrastało lekką mgiełką na ramionach, schodziło w dół pleców, by w końcu zniknąć jak wstęga dymu w rozpadlinie mlecznych pośladków, które ukazywały się nieśmiało nad paskiem szortów.
Gładkość tego ciała psuły brzydkie, czerwone otarcia i purpurowe siniaki na żebrach, nogach oraz ramionach.
Aldo Belli stękał z zadowoleniem, kiedy Gino, podwinąwszy rękawy, klęczał nad nim, smarując mu ramiona. Ciemne, żylaste palce masowały gładkie, blade ciało, a woń maści drażniła oczy i nos.
- Nie tak mocno, Gino. Jestem ciężko ranny.
- Przepraszam, panie pułkowniku.
Ordynans pracował dalej w milczeniu, podczas gdy hrabia stękał i wzdychał, wiercąc się na łóżku.
- Panie pułkowniku, mogę coś powiedzieć?
- Nie - mruknął. - Twoja pensja jest aż nadto wysoka. Płacę ci po królewsku.
- Panie pułkowniku, źle mnie pan zrozumiał. Nie chcę mówić o tak przyziemnych sprawach.
- Miło to słyszeć. Ach! Tak! Właśnie tu!
Gino przez kilka minut masował wskazane miejsce.
- Jeżeli studiował pan żywoty wielkich wodzów Italii, Juliusza Cezara i... - Gino przerwał, poszukując w pamięci innej postaci. Cisza przedłużała się, aż wreszcie powtórzył: - Weźmy na przykład Juliusza Cezara.
- Tak?
- On nie wywijał sam mieczem. Prawdziwie wielki dowódca powinien znajdować się poza polem bitwy. Kieruje, planuje, dowodzi zwykłymi śmiertelnikami.
- To prawda, Gino.
- Każdy kmiotek potrafi machać mieczem albo strzelać z karabinu. Czymże oni są, jeśli nie zwykłym bydłem?
- To też prawda.
- Weźmy Napoleona Bonaparte albo Wellingtona. Kiedy walczyli, sami znajdowali się daleko od pola bitwy. Całe kilometry od Waterloo, jak wielcy szachiści, kierowali, manewrowali, rozkazywali...
- Co próbujesz powiedzieć, Gino?
- Proszę o wybaczenie, panie hrabio. Czy przypadkiem nie pozwolił pan, by zaślepiły pana odwaga, wojenny instynkt rzucania się wrogowi do gardła? Czy nie zapomniał pan o prawdziwej roli dowódcy, który ma obowiązek wycofać się z ognia walki, by ogarnąć całą bitwę?
Gino z drżeniem oczekiwał reakcji hrabiego. Wypowiedzenie tych słów wymagało wielkiej odwagi, wolał jednak narazić się na gniew pułkownika, byle tylko uniknąć tak niebezpiecznych sytuacji, jakie dziś przeżyli. Miejsce ordynansa było u boku hrabiego. Jeżeli Aldo Belli zamierza w dalszym ciągu stawiać czoło wrogowi na tej jałowej ziemi, on, Gino, już dłużej tego nie wytrzyma. Nerwy miał stargane. Nocą budził się spocony i drżący. Ostatnio zaczęła mu drgać powieka lewego oka. Wkrótce miał się całkowicie załamać.
- Proszę, panie hrabio! Dla dobra nas wszystkich musi pan powściągnąć swoją porywczość.
Dotknął odpowiedniej struny. Wyraził dokładnie uczucia pułkownika z ostatnich kilku tygodni. Hrabia podniósł się ciężko na łokciu i zwrócił naznaczoną cierpieniem twarz w stronę małego sierżanta.
- Gino - powiedział - jesteś filozofem.
- Pan hrabia jest zbyt łaskaw.
- Nie! Nie! Naprawdę tak myślę. Masz w sobie mądrość kmiotka, zdrowe, wiejskie spojrzenie.
Gino nie wyraziłby tego w ten sposób, ale mimo wszystko skinął głową.
- Byłem niesprawiedliwy dla moich dzielnych chłopców - powiedział Aldo Belli. Rozpromienił się jak zwolniony z aresztu więzień. - Myślałem tylko o własnej sławie i honorze. Beztrosko narażałem się na niebezpieczeństwa, nie licząc się z kosztami. Zignorowałem straszliwe ryzyko, że mógłbym pozostawić moich dzielnych chłopców bez dowódcy, jak sieroty bez ojca.
Ordynans żarliwie pokiwał głową.
- Któż mógłby pana zastąpić w naszych sercach i umysłach?
- Gino - hrabia klepnął go ojcowskim gestem w ramię - muszę w przyszłości być mniej samolubny.
- Panie hrabio, wprost nie mogę tego wyrazić, jak się cieszę! - zawołał Gino, doznając ulgi na samą myśl o długich dniach spędzanych w spokoju za umocnieniami obozu. - Pańskim obowiązkiem jest dowodzić!
- Planować! - powiedział hrabia.
- Kierować!
- Obawiam się, że to moje przeznaczenie.
- Powinność dana przez Boga - rzekł sierżant.
Hrabia znów opadł na pryczę, a ordynans z entuzjazmem powrócił do pracy.
- Gino - powiedział wreszcie hrabia - kiedy ostatnio mówiliśmy o twojej pensji?
- Przez ostatnich kilka miesięcy nie było o tym mowy, panie hrabio.
- Zajmiemy się tym teraz - powiedział zrelaksowany Aldo Belli. - Jesteś bezcenny. Dodam ci jeszcze sto lirów miesięcznie.
- Myślałem o stu pięćdziesięciu - mruknął z szacunkiem Gino.
Nowa filozofia militarna hrabiego została przyjęta przez jego oficerów z bezgranicznym entuzjazmem, kiedy wykładał ją tego wieczora przy likierze i cygarach. Pomysł dowodzenia z tyłów brzmiał całkiem sensownie. Euforia trwała dotąd, dopóki zebrani nie dowiedzieli się, że nowa taktyka nie dotyczy całej kadry oficerskiej trzeciego batalionu, ale jedynie hrabiego. Pozostali mieli mieć okazję złożenia najwyższej ofiary Bogu, ojczyźnie i Mussoliniemu. W tym punkcie koncepcja pułkownika traciła powszechne poparcie.
Tylko trzy osoby niewątpliwie na niej korzystały: hrabia, Gino i Luigi Castelani.
Major był tak uradowany perspektywą samodzielnego dowodzenia batalionem, że po raz pierwszy od wielu lat zabrał do namiotu butelkę grappy i zasiadł przy niej, śmiejąc się radośnie.
Następnego ranka okropny ból głowy, o jaki przyprawić może tylko grappa, połączony z poczuciem odzyskanej wolności, spotęgował gwałtowność rozkazów Castelaniego. Odkrywcza idea rozprzestrzeniła się jak pożar po suchej łące. Ludzie pucowali karabiny i guziki, zapinali je pod samą szyję, gasili papierosy i drżeli, podczas gdy Castelani szalał po obozie. Rozdzielał obowiązki i wykrywał symulantów, zaprowadzając dyscyplinę świszczącą trzcinką.
Warta honorowa, która miała tego popołudnia powitać pierwszy samolot na nowo wybudowanym pasie startowym, prezentowała się tak efektownie, że nawet hrabia Aldo Belli docenił i pochwalił musztrę oraz umundurowanie.
Samolot okazał się trzysilnikowym bombowcem caproni. Nadleciał ciężko od zachodu, krążył długo nad pustynią i wylądował, wzniecając śmigłami kłęby pyłu.
Pierwszą osobą, która pojawiła się w drzwiach srebrzystego ptaka, był pan Antolino, doradca polityczny z Asmary. Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej wymiętoszonego w swoim znoszonym, tropikalnym garniturze. Uchylił słomkowej panamy w odpowiedzi na zamaszyste, faszystowskie pozdrowienie hrabiego. Powitanie trwało krótko, bo przybysz stał niżej w społecznej i politycznej hierarchii. Potem hrabia zwrócił się do pilota:
- Chciałbym przelecieć się pańską maszyną. - Hrabia stracił całe zainteresowanie czołgami, wręcz je znienawidził, tak jak i ich dowódcę. Ochłonąwszy, porzucił zamiar rozstrzelania kapitana, nie odesłał go też z powrotem do Asmary. Zadowolił się całą stroną obraźliwych komentarzy w raporcie, wiedząc, że zrujnuje w ten sposób karierę kawalerzysty. Była to wystarczająca zemsta, ale hrabia i tak skończył z czołgami. Teraz miał samolot. O wiele bardziej ekscytujący i romantyczny. - Polecimy nad pozycjami wroga - powiedział. - Na odpowiedniej wysokości. - Miało to znaczyć: poza zasięgiem strzału.
- Później - odezwał się autorytatywnie doradca polityczny. Hrabia wyprostował się z dostojeństwem i posłał chudzielcowi tak wyniosłe spojrzenie, że każdy człowiek powinien zacząć dygotać ze strachu. Antolino pozostał jednak niewzruszony.
- Przywożę pilne rozkazy od generała Badoglia - powiedział. Hrabia natychmiast się rozpromienił.
- A więc zapraszam na kieliszek wina - powiedział grzecznie, ujmując gościa pod ramię i prowadząc go do rollsa.
- Generał stoi pod Amba Aradam. Przed sobą ma główne zgrupowanie nieprzyjaciela, które jest atakowane ogniem ciężkiej artylerii i nalotami bombowymi. W odpowiednim momencie nasza armia ruszy na wroga. Wynik starcia wydaje się przesądzony.
- Racja - potwierdził hrabia. Perspektywa walk sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od jego stanowiska pozwalała zachwycać się włoską potęgą militarną.
- Rozbite oddziały etiopskie będą próbowały wycofać się drogą do Desje i dołączyć do Hajle Sellasje nad jeziorem Tana. Wąwóz Sardi stanowi przeszkodę dla obu stron. Zna pan swoje obowiązki.
Hrabia skinął głową bez poprzedniego zapału. Wojna coraz bardziej zbliżała się do niego.
- Przybyłem, aby ostatecznie dogadać się z kandydatem na cesarza, naszym sekretnym sojusznikiem Rasem. Musimy skoordynować plany, aby jego zdrada spowodowała jak największe zamieszanie w szeregach wroga, a nowe siły zostały jak najlepiej użyte w pańskim natarciu na Sardi i drogę do Desje. Przygotowano już w górach spotkanie z przyszłym cesarzem. Wypłacimy mu obiecane pieniądze. - Doradca skrzywił się z niesmakiem. - Co za ludzie! - westchnął na myśl o człowieku, który sprzedawał swój kraj za złoto. - Spotkanie wyznaczono na dzisiejszą noc. Przywiozłem przewodnika. Umówione miejsce znajduje się osiemdziesiąt kilometrów stąd. Wyruszamy o zmroku, więc będziemy mieli dość czasu, by dotrzeć tam około północy.
- Bardzo dobrze - odparł hrabia. - Zapewnię panu środek transportu. Agent podniósł dłoń.
- Mój drogi pułkowniku, osobiście stanie pan na czele delegacji, która spotka się z Rasem.
- To niemożliwe! - Hrabia nie miał zamiaru weryfikować swojej nowej filozofii. - Mam wiele obowiązków, związanych z przygotowaniami do ofensywy. - Kto wie, jakie okropności mogły się czaić o północy na Danakil?
- Pańska obecność jest niezbędna, by negocjacje skończyły się pomyślnie. Mundur pułkownika zrobi wielkie wrażenie...
- Odniesione rany uniemożliwiają mi podróż. Wyślę jednego z oficerów, kapitana czołgistów. Jego mundur jest jeszcze wspanialszy od mojego.
- Nie - doradca potrząsnął głową.
- Mam majora. To człowiek o znakomitej prezencji.
- Generał wyraźnie zaznaczył, że ma pan osobiście przewodzić delegacji. W razie jakichś wątpliwości pański radiotelegrafista może nawiązać bezpośredni kontakt z Asmara.
Hrabia westchnął, otworzył usta i zamknął je znowu. Z żalem rozstawał się z marzeniami, że spędzi w Chaldi całą kampanię.
- Dobrze - ustąpił. - Ruszamy o zmierzchu.
Aldo Belli nie zamierzał narażać się na nowe niebezpieczeństwa. Konwój, który opuścił Chaldi tego wieczora w płomiennym blasku zachodu, prowadzony był przez dwa czołgi CV-3, za którymi podążały cztery ciężarówki wypełnione piechotą. Dwa pozostałe czołgi tworzyły efektowną tylną straż.
Rolls został wciśnięty w sam środek kolumny. Doradca polityczny zasiadł obok hrabiego, opierając stopy na ciężkiej drewnianej skrzyni. Przewodnik okazał się chudym, bardzo wysokim Galia. Jedno oko miał zasłonięte bielmem, co nadawało jego twarzy złowieszczy wygląd. Ubrany w białą niegdyś shammę, teraz czarną od brudu, śmierdział jak kozioł, który walczył niedawno ze skunksem. Hrabia przyłożył do nosa uperfumowaną chusteczkę.
- Powiedzcie temu człowiekowi, że pojedzie w czołgu kapitana. - Złośliwy błysk rozjaśnił spojrzenie pułkownika, kiedy odwracał się do dowódcy czołgistów. - Obok pana, w wieżyczce.
Kołysząc się lekko, jechali bez świateł przez srebrzyste równiny, pod ciemną ścianę gór. Na miejscu spotkania oczekiwał samotny jeździec. Jego sylwetka rysowała się na tle czarnych cieni masywnego cierniowca. Doradca zamienił z tym człowiekiem kilka słów po amharsku i powrócił do hrabiego.
- Ras obawia się zdrady. Mamy zostawić tutaj eskortę i dalej jechać tylko z tym człowiekiem.
- Nie! - wykrzyknął hrabia. - Nie! Nie! Odmawiam. Po prostu odmawiam.
Doradca przez dziesięć minut przekonywał go, powołując się na generała Badoglia. W końcu zrezygnowany hrabia z nieszczęśliwą miną powrócił do rollsa. Gino z przedniego fotela smutnym wzrokiem spoglądał na swego pana, kiedy pozbawiony eskorty, bezbronny samochód ruszył śladem dzikiego jeźdźca, na kudłatym koniku.
W skalistej dolinie, wrzynającej się w górski masyw, musieli porzucić wóz i kontynuować podróż pieszo. Gino i Giuseppe nieśli drewnianą skrzynię. Hrabia szedł za nimi z pistoletem w dłoni. Rozpoczęli mozolną wspinaczkę po zboczu, wśród zdradliwego łoskotu osypujących się kamieni.
W ukrytej kotlince skalnej, wokół której czuwały groźne postacie wartowników, stał duży skórzany namiot. W pobliżu niego uwiązano mnóstwo dzikich, kudłatych wierzchowców. Wnętrze oświetlone było dymiącymi lampami parafinowymi. Włosi ujrzeli rzędy siedzących wojowników. Twarze mieli tak czarne, że tylko białka oczu i zęby lśniły w mroku.
Doradca polityczny pierwszy skierował się wąskim przejściem do miejsca, gdzie na stosie poduszek spoczywała ciemna sylwetka.
Obok wodza siedziały dwie kobiety, bardzo młode, ale w pełni dojrzałe, o ciężkich piersiach i bladej cerze. Ubrane w błyszczące jedwabie, miały na sobie sznury korali i zausznice. Ciemne i zuchwałe oczy tych dam w innych okolicznościach wzbudziłyby zainteresowanie hrabiego, teraz jednak kolana uginały się pod nim, a serce dudniło jak bęben wojenny. Doradca polityczny musiał prowadzić pułkownika pod ramię.
- Oto przyszły cesarz - szepnął.
Hrabia spojrzał na nadętego, zniewieściałego strojnisia, na jego tłuste palce pokryte pierścieniami i powieki umalowane jak u kobiety. - Ras Kullah, wódz Galia.
- Proszę mnie odpowiednio zaanonsować - rzekł hrabia chrapliwym głosem.
Podczas kwiecistego przemówienia doradcy Ras nie spuszczał wzroku z włoskiego oficera. Był pod wrażeniem imponującej postaci w złowrogim, czarnym uniformie. W świetle lamp insygnia oficerskie błyszczały, a ciężki, emaliowany krzyż na jedwabnej wstążce mrugał niczym latarnia morska. Wzrok Rasa zatrzymał się na wysadzanym drogimi kamieniami sztylecie i wykładanej kością słoniową kolbie pistoletu. To broń bogatego i wysoko urodzonego wojownika! Znów spojrzał na twarz hrabiego. Jego oczy jaśniały gorączkowym, fanatycznym blaskiem, a policzki zaróżowiły się. Dyszał jak szykujący się do szarży byk. Ras oznaki zmęczenia i strachu wziął wojenny szał. Przejęło go to lękiem.
Wówczas jego uwagę przyciągnęli Gino i Giuseppe, którzy wtaszczyli do namiotu ciężką drewnianą skrzynię. Kullah dźwignął się na kolana. Jego kałdun kołysał się pod shammą, a oczy lśniły jak ślepia gada.
Gwałtowna komenda przerwała przemowę doradcy. Ras skinął na dwóch Włochów, którzy z ulgą złożyli przed nim swój ciężar. Galia napierali niecierpliwie, by lepiej zobaczyć zawartość skrzyni. Wódz podważył sztyletem zamki i bladymi, tłustymi paluchami uniósł wieko.
Skrzynię wypełniały ciasno ułożone, podobne do białych świec, papierowe rulony. Ras wziął jeden z nich i rozciął opakowanie. Błyszczące krążki dźwięczną kaskadą rozsypały się po jego szacie. Wódz wybełkotał coś radośnie, zanurzając dłoń w stosie monet. Nawet hrabia, posiadacz olbrzymiej fortuny, był oszołomiony zawartością skrzyni.
- Na Boga! - mruknął.
- Funty angielskie - potwierdził doradca. - Nie jest to jednak wysoka cena za kraj wielkości Francji.
Kullah zachichotał i rzucił garść monet swoim najbliższym zausznikom, którzy, kłócąc się i poszturchując, zbierali je na kolanach. Spojrzał na hrabiego i poklepał poduszki, namawiając go z uśmiechem do zajęcia miejsca. Aldo Belli skorzystał z wdzięcznością. Długi spacer przez dolinę oraz ostatnie emocje osłabiły go nieco. Usiadł, słuchając dalszych żądań Rasa.
- Chce nowoczesnych karabinów i broni maszynowej - przetłumaczył doradca.
- Jakie jest nasze stanowisko? - spytał hrabia.
- Oczywiście nie możemy mu dać takiego sprzętu. Za miesiąc czy rok stanie się naszym wrogiem. Nigdy nie można być pewnym ludu Galia.
- Niech pan mówi, co trzeba.
- Chce pańskiego zapewnienia, że ta kobieta i dwaj biali bandyci, którzy przebywają w obozie Harari, zostaną przekazani plemieniu Galia, gdy tylko ich schwytamy. Ras pragnie wymierzyć im sprawiedliwość.
- Nie mamy nic przeciw temu?
- Bynajmniej, uwolni to nas od kłopotów.
- Co on zamierza z nimi zrobić? Są odpowiedziami za śmierć wielu moich chłopców. - Odzyskując pewność siebie, hrabia znów wpadł we wściekłość. - Mam zeznania świadków o torturowaniu bezbronnych jeńców wojennych. Sprawiedliwości musi stać się zadość.
Agent uśmiechnął się niewesoło.
- Zapewniam pana, mój drogi hrabio, że w rękach Kullaha prowokatorów czeka los straszniejszy, niż mógłby pan sobie wyobrazić w najgorszych koszmarach. - Po amharsku zwrócił się do Rasa: - Możecie zrobić z tymi ludźmi, co się wam podoba.
Kullah uśmiechnął się jak tłusty, złotawy kot, oblizując wargi końcem języka.
Tymczasem Aldo Belli odzyskał równy oddech i stwierdził, że niepotrzebnie się obawiał. Ras był przyjaźnie usposobiony, więc hrabiemu nie groziło poderżnięcie gardła ani rozerwanie na strzępy.
- Proszę powiedzieć Rasowi, że żądam od niego w zamian wyczerpującego wykazu sił nieprzyjaciela. Niech mi poda liczby ludzi, dział i pojazdów opancerzonych, które strzegą przedpola wąwozu. Chcę znać strategię wroga, dokładną lokalizację jego umocnień, a w szczególności obecne pozycje Galia, oraz nazwiska i stopnie obcokrajowców, służących jako najemnicy... - kontynuował, zginając kolejno palce.
Ras słuchał go z narastającym strachem. To wojownik co się zowie.
- Musimy zastawić pułapkę - powiedział Gareth. Siedzieli z Jake’em w cieniu „Priscilli-świnki”. Swales trzymał w ręku gałązkę, którą szkicował plan odparcia kolejnego uderzenia Włochów.
- Nie możemy wysłać jeźdźców. Drugi raz nie odniosą już takiego sukcesu.
Jake nie odpowiedział. Zmarszczył mocno brwi, dumając nad skomplikowanymi liniami, które Gareth kreślił na piasku.
- Możemy sprowokować dowódcę czołgów. Kiedy znów nas zobaczy, pogoni za nami...
- Jak pies za suką - uzupełnił Jake.
- Wyślemy jeden wóz, a resztę ukryjemy tutaj. - Gareth dotknął rysunku na piasku. - Jeżeli coś złego stanie się z pierwszym wozem...
- Na przykład dostanie pociskiem przeciwpancernym w tyłek? - spytał Jake.
- Właśnie. Jeśli coś takiego się wydarzy, wyskakuje drugi wóz i ściąga wrogów na siebie.
- Wspaniale.
- Prosta sprawa, stary, nie ma o czym mówić. Zaufaj geniuszowi Swalesa.
- Kto prowadzi pierwszy wóz?
- Losujmy - zaproponował Gareth. W jego dłoni jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiła się srebrna moneta z wizerunkiem Marii Teresy.
- Reszka!
- Och, masz pecha, stary!
Jake zareagował błyskawicznie. Zacisnął rękę na przegubie dłoni, w której skryła się moneta.
- No wiesz! - krzyknął Gareth. - Chyba nie myślisz, że mógłbym... - Z rezygnacją wzruszył ramionami.
- Bez obrazy - zapewnił go Jake. Otworzył dłoń Swalesa i obejrzał monetę.
- Piękna babka ta Maria Teresa - mruknął Gareth. - Wysokie czoło, zmysłowa twarz.
Barton podniósł się i zaczął otrzepywać spodnie.
- Greg, przygotuj się! - zawołał w kierunku miejsca, gdzie młody Harari nadzorował oddział stojący przy wozach.
- Powodzenia, stary! Trzymaj nisko głowę! - zawołał Swales.
Jake siedział na masce „Priscilli” i spoglądał na góry. Tylko niższe partie były widoczne. Wznosiły się stromo ku rozległej, skłębionej masie chmur.
Nagle góry zniknęły, jakby połknięte przez jakiegoś potwora. Masa chmur napęczniała jak brzuch smoka trawiący zdobycz.
Odkąd wjechali na Danakil, słońce po raz pierwszy schowało się za chmurami. Chłód pieścił Jake’a zimnymi powiewami, aż jego muskularne ramiona pokryły się gęsią skórką.
Gregorius usiadł obok niego na wieżyczce, również przyglądając się zwiastunom burzy.
- Zaraz będzie potężna ulewa.
- Tutaj?
- Nie na pustyni, nad górami.
Przez kilka chwil Jake patrzył na szczyty i zbocza, dostojne i groźne, a potem odwrócił się do nich tyłem, ogarniając spojrzeniem rzadko porośnięte drzewami równiny, ciągnące się ku wschodowi. Jak dotąd zwiadowcy nie donieśli o żadnym ruchu wojsk włoskich. Znów skierował lornetkę tam, skąd Gareth miał sygnalizować o nieprzyjacielskich posunięciach. Nie było widać nic oprócz poszarpanych skał i kamiennych osypisk.
Poniżej fale wydm czerwonego piachu otulały skalistą rafę gór. Powierzchnia równin była pomarszczona, gdzieniegdzie pokryta więdnącą pustynną trawą. W głębokich nieckach zakorzeniły się jednak krzaki, wystarczająco wysokie, by skryć setki wyczekujących Harari. Gareth opracował metodę walki z włoskimi czołgami. Posłał Gregoriusa w górę wąwozu z grupą stu ludzi i pięćdziesięcioma wielbłądami. Wojownicy wyrwali szyny z górki rozrządowej na dworcu kolejowym, załadowali je na wielbłądy i po niebezpiecznych ścieżkach wąwozu zwieźli na pustynię.
Gareth wyjaśnił, jak szyny mają zostać użyte, podzielił swoje siły na dwudziestoosobowe brygady i ćwiczył wraz z nimi, aż osiągnął zadowalające wyniki. Teraz „Priscilla-świnka” powinna była ściągnąć włoskie czołgi na wydmy.
U wejścia do wąwozu Etiopczycy mogli przez tydzień powstrzymywać pozbawionych broni pancernej Włochów. Harari zostali umieszczeni na lewym skrzydle i w centrum, na dogodnych pozycjach, które łączyły się ze stanowiskami Galia na prawej flance. Pole ostrzału vickersów Gareth rozplanował w ten sposób, że każdy atak piechoty, bez wsparcia pancernego, byłby dla Włochów samobójstwem.
Musieliby torować sobie drogę do wąwozu artylerią i bombardowaniami lotniczymi. To zabrałoby im przynajmniej tydzień, oczywiście gdyby Swales zdołał wyperswadować staremu Rasowi zaatakowanie Włochów. Nie było to łatwe zadanie, gdyż wiekowy wódz zachował temperament młodego wojownika.
Kiedy wrogowie opanują gardziel wąwozu i zepchną doń siły etiopskie, czeka ich kolejny tydzień ciężkich walk, nim dotrą do miasta Sardi, oczywiście jeśli uda się pohamować zapędy Rasa.
W wąwozie obrońcy rzucą przeciw Włochom wozy pancerne, by powstrzymywać ich jeszcze dzień lub dwa. Potem agresorów czeka już łatwa przejażdżka pofałdowanym płaskowyżem do Desje, by zacisnąć szczęki pułapki. Oby udało się z niej wymknąć!
Gareth przedstawił plan księciu, telegrafując do sztabu głównego cesarza nad jeziorem Tana. Lij przekazał telegraficznie odpowiedź:
UTRZYMAJCIE WĄWÓZ PRZEZ DWA TYGODNIE A ZDOBĘDZIECIE WDZIĘCZNOŚĆ CESARZA I CAŁEGO NARODU ETIOPSKIEGO.
Wszystko zależało od pierwszego starcia z włoskimi siłami pancernymi. Gareth, Jake i liczni zwiadowcy naliczyli cztery czołgi. Musieli wyeliminować je przy pierwszym uderzeniu. Od tego zależał los wąwozu.
Barton zamyślił się głęboko. Rozważał, jakie ryzyko musi podjąć. Otrzeźwiło go dopiero dotknięcie Gregoriusa.
- Jake! Sygnał!
Szybko spojrzał na górskie zbocza. Nie potrzebował lornetki. Gareth sygnalizował za pomocą prymitywnego heliografu, zmajstrowanego z lusterka. Jasne błyski raziły oczy nawet z tak daleka.
- Jadą przez dolinę. Cztery czołgi wspomagane przez piechotę zmotoryzowaną. - Jake odczytał informację i wskoczył do luku kierowcy, a Gregorius podbiegł do korby.
„Priscilla” natychmiast obudziła się do życia.
- Moja kochana! - podziękował jej Jake i rzekł do Maryama, który wspiął się na wieżyczkę: - Uprzedzę cię za każdym razem przed nawiązaniem kontaktu z nieprzyjacielem.
- Dobrze, Jake! - Oczy chłopca płonęły nienawiścią.
- Wykapany dziadek! - Barton zwolnił sprzęgło. Rozpędzając się, szybko przeskoczyli ponad krawędzią wzniesienia. Za pojazdem unosiła się skłębiona chmura kurzu, zdradzając całemu światu jego pozycję.
Rozciągniętą linią włoskie czołgi jechały wprost ku „Priscilli”. Były oddalone o dwa kilometry.
- Zaczynamy! - krzyknął Jake.
- Gotów. - Gregorius skulił się nad vickersem, obracając maksymalnie karabin gotów do strzału, gdy tylko wróg znajdzie się w jego zasięgu.
Jake mocno zakręcił kierownicą i wóz ruszył w stronę odległych, owadzich kształtów, zmierzając wprost pod lufy.
Zadudnił vickers, puste łuski zadźwięczały na stalowym kadłubie, a gryzący zapach spalonego prochu podrażnił oczy, napełniając je łzami.
Zamazały one Jake’owi obraz białej smugi, która łukiem opadła koło prowadzącego czołgu. Nawet z tej odległości Barton zaobserwował fontanny kurzu i kamieni wznoszone przez pociski.
- Dobry chłopak - mruknął. Z tak dużej odległości był to znakomity strzał. Oczywiście nie mógł wyrządzić krzywdy pancerzom CV-3, ale z pewnością wystraszył i rozzłościł jego załogę.
Wieżyczka czołgu obróciła się, kiedy dowódca wskazywał cel. Pękata lufa patrzyła teraz prosto na Jake’a.
Wolno policzył do trzech. Tyle właśnie czasu artylerzysta potrzebował na przygotowanie się do strzału.
A potem mocno szarpnął kierownicą. Dwa koła „Priscilli” uniosły się w powietrze i nieznacznie zeszła z linii strzału. Kątem oka Jake dostrzegł błysk w wylocie lufy i niemal natychmiast usłyszał świst przelatującego pocisku.
- Sukinsyn! Mało brakowało! - mruknął, uchylając właz. Nie było sensu zamykać go, gdyż spandau mógł w każdym miejscu przebić kadłub, a Jake potrzebował teraz dobrej widoczności.
Pędząc równolegle do włoskiej linii spostrzegł, że strzelały już wszystkie cztery czołgi. Lufy zwrócone były ku niemu, gdy mknął przed ich frontem. Czołgi zapamiętale ostrzeliwały „Priscillę”.
- Prosimy bardzo! - mruknął Jake. - Trzy strzały za dolara, panowie, za każdą zrzutkę premia! - Wrogowie znajdowali się zbyt blisko, żeby z nich żartować, ale mimo to uśmiechnął się. - Słynne strzelanie do rzutków Jake’a Bartona!
Kolejny pocisk eksplodował w pobliżu. Przez otwarty właz posypał się piach. Przeciwnicy wstrzeliwali się w cel, pora było znów popsuć im szyki.
Barton wypluł piasek z ust i „Priscilla” pomknęła w stronę linii włoskich. Jej szpetna, przestarzała sylwetka miała srogi wygląd wiktoriańskiej matrony.
Wrogowie byli blisko, przerażająco blisko. Jake słyszał pociski vickersa dudniące o czarną skorupę prowadzącego czołgu. Po wywieszonym proporcu Gregorius rozpoznał dowódcę formacji i na nim skupił cały ogień.
- Dobrze pomyślane. Rozwściecz drania!
Nagle grzmotnęło, jak gdyby na pancerz opadł gigantyczny młot. Pojazd zatoczył się od uderzenia.
„Trafili nas” - pomyślał z rozpaczą Jake. Dzwoniło mu w uszach. Czuł gryzący zapach spalonej farby i rozgrzanego metalu. Zakręcił kierownicą. „Priscilla” zareagowała natychmiast, oddalając się od włoskiego szeregu.
Barton uniósł się na siedzeniu, wystawiając głowę przez właz. Od razu spostrzegł, jakie miał szczęście. Pocisk uderzył w jeden z przyspawanych uchwytów, ale pancerz pozostał nie naruszony.
- W porządku, Greg? - krzyknął Jake, wskakując z powrotem na fotel.
- Gonią nas! - zawołał chłopak.
- Ratuj się, kto może! Zwiewamy.
Jake zawrócił jeszcze raz, gwałtownie hamując. Udało mu się zmylić włoskich kanonierów.
Pocisk rozerwał się bardzo blisko, ogłuszając załogę „Priscilli”.
- Cofnij się! - zawołał Gregorius.
- Bez pośpiechu! - odrzekł Jake. Jeżeli uciekną Włochom zbyt raptownie, wróg może zrezygnować z pościgu.
Następny pocisk okrył wóz welonem kurzu.
Jake przymknął gaz. „Priscilla” straciła rozpęd, poruszając się jak ptak ze złamanym skrzydłem.
- Ruszają za nami! - krzyknął rozradowany Maryam.
- Nie ciesz się za bardzo - mruknął Jake. Jego głos utonął w jęku przelatujących pocisków.
- Zbliżają się! - wrzasnął Greg.
- Zauważyłem.
Barton patrzył przed siebie, bezlitośnie szarpiąc wozem we wszystkie strony. Grzbiet pierwszej wydmy znajdował się osiemset metrów przed nimi, ale minęła cała wieczność, zanim do niej dotarli.
„Priscilla” ześliznęła się bokiem jak narciarz. Jake zahamował ostro pod osłoną wydmy i cofnął się, ostrożnie manewrując, by tylko wieżyczka wynurzała się ponad piaszczyste wzniesienie.
- Świetnie! - krzyknął ucieszony Greg. Zgarbił się nad vickersem i wystrzelił cztery krótkie serie w stronę czołgów jadących po równinie.
Ze swego stanowiska za wydmą lokował celnie każdy pocisk, doprowadzając do wściekłości załogi czołgów.
- Są już blisko! - zawołał Jake. Nieprzyjaciel znajdował się niespełna pięćset metrów od „Priscilli”. Ostrzeliwał cel wskazywany przez wysuniętą wieżyczkę. - Wynośmy się stąd!
Zakręcił ostro, prowadząc wóz w dół niecki. Gdy przebijał się przez gęste krzaki, rzucił okiem na nieruchome postacie leżące w ukryciu. Wojownicy, odziani tylko w przepaski na biodrach, tłoczyli się przy metalowych szynach. Dwaj z nich w ostatniej chwili odskoczyli w bok, by uniknąć zmiażdżenia wysokimi, grubymi kołami „Priscilli”.
Wóz z rozpędu wjechał na następną wydmę i ukrył się za jej zboczem.
Jake zgasił silnik i obaj z Gregoriusem wyskoczyli z luków. Grzęznąc w piachu, wdrapali się na wydmy i spojrzeli w dół. W tym samym czasie na przeciwległej grani pojawiły się włoskie czołgi. Piach wrzał pod ich gąsienicami, gdy z łoskotem ruszyły w dół.
Wryły się w zwarty gąszcz, który natychmiast ożył tłumem nagich, czarnych postaci. Zaroiły się one wokół monstrualnych kadłubów jak mrówki nad ciałem skarabeusza.
Dwudziestu ludzi używało szyn jako taranów, szarżując z obu stron każdego czołgu. Wbijali je pomiędzy koła, po których przesuwają się gąsienice.
Koła natychmiast chwytały szynę, wyrywając ją z rąk wojowników. W uszach Jake’a dźwięk rozdzieranego na strzępy metalu brzmiał jak jęk żywego człowieka, straszliwy, przedśmiertny kwik konia.
Stalowe szyny uszkodziły koła transmisyjne, zrywając gąsienice, które w tumanie kurzu pofrunęły w krzaki.
Wszystko to trwało zaledwie chwilę. Cztery maszyny umilkły, sparaliżowane. Wokół nich leżało dwudziestu kilku Etiopczyków, którzy nie umknęli przed gąsienicami. Ciała były zmasakrowane, jakby poszarpał je jakiś monstrualny drapieżca.
Cudem ocaleni zaroili się wokół nieruchomych kadłubów, pokrzykując dziko i okładając stalowe wieżyczki gołymi rękami.
Kanonierzy włoscy rozpoczęli rozpaczliwą kanonadę, ale coś unieruchomiło obrotowe wieżyczki. Nie mogli celować. Zostali też oślepieni, bo Jake uzbroił Etiopczyków w wiadra pełne oleju silnikowego zmieszanego z piaskiem. Etiopczycy pełnymi garściami rzucali tę maź w wizjery czołgów. Miotali się i wyli jak potępieńcy. Harmider był tak wielki, że Jake nie usłyszał silnika pojazdu, który zatrzymał się naprzeciw. Właz odskoczył, a z wnętrza wyłonili się Swales i Ras Golam.
Stary wódz dzierżył miecz. Wywijał nim nad głową, zsuwając się ze stoku, by dołączyć do ludzi zgromadzonych wokół czołgów.
Gareth zasalutował Jake’owi. Czuł wobec niego szczery respekt. Obaj zbiegli do niecki, spotykając się w miejscu, gdzie pod cienką warstwą piasku i ściętych gałęzi ukryto kanistry z benzyną.
Swales znalazł jeszcze chwilę czasu, aby klepnąć Jake’a w ramię.
- Dołożyliśmy makaroniarzom, co? Brawo!
Pochylili się obaj, aby wyciągnąć pojemniki. Taszcząc je przez wysoki do pasa gąszcz, ruszyli w stronę unieruchomionych czołgów.
Jake podał kanister Gregoriusowi, który usadowił się już na wieżyczce najbliższego pojazdu. Stary wódz próbował tymczasem podważyć właz ostrzem swego miecza. Oczy Rasa błyszczały dziko na pomarszczonej, czarnej twarzy. Wysoki okrzyk bojowy raz po raz wydobywał się z ust ozdobionych sztucznymi zębami. Wojownika ogarnął szał bitewny.
Gregorius dźwignął kanister na czołg i wbił ostrze sztyletu w cienką blachę pokrywki. Jasny strumień trysnął z sykiem ze szczeliny.
- Polej go dobrze! - krzyknął Jake. Gregorius wyszczerzył zęby i spryskał cały kadłub benzyną, która parowała z gorącego metalu, rozsiewając ostry zapach.
Jake podbiegł do następnego czołgu, otwierając po drodze kanister. Wdrapał się po strzaskanych gąsienicach, unikając nieruchomej lufy karabinu maszynowego. Stanął wyprostowany na szczycie wieżyczki i ochlapał cały kadłub, który zalśnił wilgocią w promieniach słońca. Strumyczki benzyny szukały otworów w stalowych płytach, by wniknąć do wnętrza wozu.
- Cofnąć się! - krzyknął Gareth. - Wszyscy do tyłu! - Oblał już paliwem pozostałe wraki i stał teraz na zboczu wydmy ze zgaszonym cygarem w ustach. Trzymał w ręku pudełko zapałek.
Jake zeskoczył lekko z kadłuba i wycofując się do miejsca, gdzie stał Gareth, rozlewał benzyną.
- Pospieszcie się! - zawołał znowu Swales. Gregorius również rozlewał za sobą paliwo.
- Niech ktoś zabierze stąd tego durnia! - krzyknął zirytowany Gareth. Stary wódz miotał się z wyciem przy najbliższym czołgu.
Jake i Gregorius rzucili puste pojemniki i pognali z powrotem. Nurkując pod rozkołysanym ostrzem miecza, Barton otoczył ramieniem kościstą klatkę piersiową Rasa, podniósł go lekko i podał wnukowi. Nieśli starca pomiędzy sobą, a on wciąż wył i szamotał się.
Gareth zapalił starannie cygaro. Kiedy się już dobrze rozżarzyło, mruknął:
- No to zaczynamy, koledzy. - I upuścił zapałkę na zroszoną benzyną ziemię.
Przez chwilę nic się nie działo. Wtem powietrzem wstrząsnął wybuch. Pas zarośli natychmiast przemienił się w ryczące, czerwone piekło. Płomienie wrzały i wirowały, dudniły i skakały wysoko. Ogniste zasłony okryły cztery groźne, nieruchome sylwetki.
Etiopczycy przyglądali się temu z wydm, poruszeni strasznym widokiem. Tylko Ras wciąż tańczył i wył na skraju ognia, który odbijał się czerwienią od ostrza miecza.
Włazy najbliższego czołgu odskoczyły. Wydobyły się zeń trzy ciemne postacie, niewyraźnie widoczne za kurtyną ognia. Dusząc na sobie płomienie, Włosi ruszyli w stronę wydm.
Ras skoczył ku nim, zataczając mieczem szerokie kręgi. Głowa dowódcy upadła na ziemię i potoczyła się po zboczu jak piłka. Z bezgłowego korpusu trysnęła w powietrze fontanna krwi.
Wódz pognał za pozostałymi czołgistami, na czele krzyczącego gniewnie tłumu Harari. Jake zaklął głośno i ruszył, by ich powstrzymać.
- Spokojnie, stary! - Gareth chwycił go za ramię. - Nie czas teraz na te twoje harcerskie numery.
Nie opodal rozległ się potworny krzyk. Mściciele dopadli załogi innych czołgów.
- Zostawmy im Włochów. To nie nasz interes, stary. Takie są reguły gry - stwierdził Swales.
Oparli się o stalowy kadłub „Priscilli”. Oburzony Jake oddychał ciężko. Gareth wygrzebał z wewnętrznej kieszeni marynarki zmiętoszone cygaro i wyprostował je pieczołowicie, zanim włożył Bartonowi do ust. Następnie podał mu ogień.
- Mówiłem ci już, że twoje sentymentalne usposobienie wpędzi nas kiedyś w tarapaty. Rozerwaliby cię na strzępy, gdybyś tam poszedł. Tak, stary... - dyplomatycznie zmienił temat - to załatwia nasz największy problem, nie ma czołgów, nie ma kłopotów. To stara dewiza rodu Swalesów. - Zaśmiał się lekko. - Będziemy mogli przez tydzień zatrzymać Włochów u wejścia do wąwozu.
Nieoczekiwanie pociemniało i natychmiast ochłodziło się.
W ciągu ostatniej godziny masy chmur przysłoniły zupełnie góry, sięgając aż do granic pustyni. Zaczął padać ulewny deszcz. Jake otarł mokre czoło wierzchem dłoni.
- Chyba troszkę zmokniemy - mruknął Gareth.
Jakby na potwierdzenie tych słów głęboki pomruk odbił się echem od otulonych chmurami gór. Błyskawica zajaśniała posępnie, uwięziona w spiętrzonych zwałach chmur, rozświetlając je od wewnątrz piekielnym blaskiem.
- A to oznacza, że... - Urwał nagle i obaj unieśli głowy.
- Co to takiego?
Z daleka dobiegał nikły, stłumiony szumem nadciągającej burzy, odgłos strzałów z muszkietów i terkot karabinów maszynowych. Przypominało to dźwięk rozdzieranego jedwabiu.
- Dziwne - stwierdził Gareth. - Tam nie powinno być żadnej strzelaniny. Za ich plecami, w głębi wąwozu, toczyła się bitwa.
- Chodź - burknął Jake, wyciągając z luku „Priscilli” lornetkę. Wdrapał się na szczyt najwyższej wydmy.
Chmury i strumienie deszczu zasłoniły gardziel wąwozu, ale strzelanina trwała dalej.
- To nie jest zwykła utarczka - mruknął Gareth.
- Bitwa na całego - zgodził się Jake, spoglądając przez lornetkę.
- Co się dzieje? - Gregorius wdrapywał się na wydmę, ciągnąc za sobą dziadka. Starzec poruszał się wolno, wyczerpany przeżyciami.
- Nie wiem, Greg - powiedział Barton, nie opuszczając lornetki. - Nie rozumiem. Żaden włoski patrol nie mógł minąć naszych pozycji na południu, a na północy nadziałby się na Galia. Ras Kullah zajmuje tam silne pozycje. Usłyszelibyśmy odgłosy walki. Nikt nie mógł przedostać się tamtędy...
- A my pilnujemy środka - dodał Jake. - Tędy też Włosi nie przeszli.
- To bez sensu.
W tym momencie Ras dotarł do szczytu. Zatrzymał się znużony, wyjął sztuczną szczękę z ust, owinął ją starannie w chusteczkę i wetknął w tajemne zakamarki shammy. Usta zmieniły się w czarną, pustą otchłań, przypominając o wieku wodza.
Gregorius szybko wyjaśnił mu nieoczekiwaną sytuację. Słuchając, starzec wbijał ostrze miecza w piasek, by usunąć czarne plamy krwi.
Nagle Gregorius odezwał się drżącym głosem:
- Dziadek mówi, że Ras Kullah to wyschnięte łajno sparszywiałej hieny. Mój wuj, Lij Mikhael zrobił źle, ufając mu, a wy także daliście się nabrać.
- Co to znaczy, do diabła? - spytał zaniepokojony Jake, kierując lornetkę ku rozfalowanym, złocistym równinom. - Do licha, to ta wariatka! Dała mi słowo. Przysięgała, że będzie się trzymała z daleka. I znów się tu pcha!
Piaskowa sylwetka „Kaczuszki” wynurzyła się dostojnie z deszczu. Nawet z tej odległości łatwo było rozpoznać ciemną głowę Sary w luku staroświeckiej wieżyczki. Barton rzucił się biegiem w dół stoku na spotkanie zbliżającego się wozu.
- Jake! - Głos Vicky przebił się przez łoskot silnika. Nim pojazd zatrzymał się, jej głowa wyłoniła się z luku. Dziewczyna miała włosy rozwiane przez wiatr, szeroko otwarte oczy i przejętą, pobladłą twarz.
- Co ty tu robisz? - spytał ze złością Jake.
- Galia! - wykrzyknęła. - Odeszli! Co do jednego! Zahamowała ostro i słaniając się, wyskoczyła na ziemię. Schwycił ją, by nie upadła.
- Co to znaczy? - dopytywał się Gareth, podchodząc do „Kaczuszki”. Sara odpowiedziała mu z wieżyczki:
- Zniknęli jak dym, jak brudni górscy zbóje!
- A lewa flanka? - wykrzyknął Gareth.
- Nie ma tam nikogo. Włosi przeszli bez jednego strzału. Całe setki. Są w wąwozie, zdobyli obóz.
- Jake, oni wycięliby wszystkich Harari. To byłaby masakra.
Sara wydała w imieniu dziadka rozkaz, żeby wojownicy porzucili prawe skrzydło.
- O Boże!
- Próbują przebić się do wąwozu. Ale Włosi u wylotu ustawili karabiny maszynowe. To okropne, Jake, cała pustynia jest usłana zwłokami.
- Przegraliśmy. Wszystko przepadło. Czołgi miały odwrócić naszą uwagę. Główny atak poszedł lewym skrzydłem.
- Skąd jednak Włosi wiedzieli, że Galia zdezerteruje?
- Jak mówi mój dziadek, nie wolno ufać wężowi ani Galia.
- Jake, musimy się pospieszyć! - Vicky potrząsnęła go za ramię. - Odetną nas.
- Racja - mruknął Gareth. - Wracajmy do wąwozu, na pierwszą linię obrony. Inaczej wróg ruszy wprost na Addis Abebę. - Odwrócił się do Gregoriusa. - Jeśli spróbujemy zebrać tych ludzi - wskazał setki półnagich, bezbronnych Harari, którzy nadciągali z wydm - i przeprowadzić ich przez gardziel wąwozu, włoskie działa rozniosą ich na strzępy. Czy potrafią przejść inną drogą, górskimi ścieżkami?
- To ludzie gór - odparł krótko Gregorius.
- Dobrze. Powiedz im, żeby zebrali się przy pierwszym wodospadzie w wąwozie. To punkt zborny. Musimy dostać się do wąwozu. To jedyny sposób, żeby ocalić wozy. Wedrzemy się w zwartym szyku modląc się, żeby Włosi nie użyli artylerii. Ruszajmy! - Złapał Rasa za ramię i pociągnął go tam, gdzie zostawił swój wehikuł.
- Wsiadaj do wozu! - powiedział Jake do Vicky. - Pędź pełnym gazem i nie zatrzymuj się z byle powodu, dopóki nie będziemy w wąwozie. Rozumiesz?
Skinęła posępnie głową.
- Grzeczna dziewczynka - powiedział, odwracając się, ale Vicky złapała go za ramię i przytuliła się. Pocałowała go w usta rozchylonymi wargami.
- Kocham cię - szepnęła ochryple.
- Kochanie, ale wybrałaś porę, by mi to powiedzieć.
- Właśnie teraz to zrozumiałam - wyjaśniła, przywierając gwałtownie do jego piersi.
- Och, jaki piękny widok! - krzyknęła Sara z wieżyczki nad ich głowami i zaczęła klaskać.
- Do zobaczenia - szepnął Jake. - Wynośmy się stąd! - Odwrócił Vicky, pchnął ją w kierunku wozu, a sam pobiegł rozradowany między wydmy.
- Panno Camberwell, tak się cieszę. - Sara wychyliła się, by pomóc Vicky. - Wiedziałam, że to będzie pan Barton. Wybrałam go dla pani już dawno, ale chciałam, żeby przekonała się pani sama.
- Saro, nie mów nic więcej. - Vicky uścisnęła ją szybko i zniknęła w luku.
Ras Golam tak się zmęczył, że nie był w stanie iść szybciej niż spacerkiem, chociaż Gareth ciągle go poganiał. Starzec wspinał się mozolnie na wydmę, wlokąc za sobą miecz.
Nagle rozległ się dźwięk, jak gdyby niebo rozwarło się pod naporem piekielnych wichrów. Nad ich głowami zakłębił się piach i gryzący, żółty dym. Znajdowali się pięćdziesiąt kroków od zaparkowanego na grzbiecie wydmy pojazdu.
- Armaty! - powiedział Gareth. - Czas spływać stąd, dziadku. Chciał jeszcze raz szturchnięciem popędzić Rasa, ale nie było takiej potrzeby. Odgłos dział odmłodził go w jednej chwili. Wódz podskoczył wysoko, wywrzaskując obelgi i wyzwania. Gorączkowo szukał sztucznej szczęki w fałdach swojej shammy.
- O nie, nic z tego! - Swales chwycił go mocno i pociągnął w stronę wozu. Ras, który posmakował już krwi, chciał ruszyć do ataku pieszo, z mieczem w dłoni, jak przystało prawdziwemu wojownikowi. Rozglądał się dzikim wzrokiem.
Następna eksplozja nastąpiła w niedalekiej rozpadlinie.
- Najpierw przed nami, potem za nami - mruknął Gareth, trzymając wyrywającego się Rasa. - Zgadnij, gdzie teraz trafią?
Byli tuż przy wehikule, kiedy pocisk nadleciał łukiem znad żółtobrązowej równiny. Zanurkował w dół pod odpowiednim kątem, przebił cienki pancerz wieżyczki i eksplodował na stalowej podłodze kabiny.
Pojazd rozerwał się jak papierowa torba. Wieżyczka uniosła się wysoko, szybując w błyskach płomieni.
Gareth przewrócił Rasa na ziemię, trzymając go mocno, podczas gdy wokół szaleńczo fruwały odłamki stali. Trwało to kilka sekund. Ras znów próbował podnieść się, ale Gareth nie zwolnił uścisku. Wtedy eksplodowała płonąca benzyna. Amunicja do vickersa rozrywała się niczym sztuczne ognie.
Wreszcie złowrogi dźwięk ucichł. Gareth ostrożnie uniósł głowę, ale kolejna detonacja przygwoździła ich ponownie do ziemi.
- Dalej, Ras! - powiedział w końcu. - Może da się uprosić kogoś, żeby odwiózł nas do domu. - W tej samej chwili brzydka, ale jakże wytęskniona sylwetka „Priscilli-świnki” wdarła się na szczyt wydmy.
- Boże! - krzyknął Jake. - Myślałem, że byliście w środku, kiedy nastąpił wybuch. - Przyjechaliśmy pozbierać to, co z was zostało.
Wlokąc za sobą Rasa, Gareth wspiął się do luku.
- To już stało się zwyczajem - zrzędził. - Znów mam u ciebie dług.
- Przyślę ci rachunek - obiecał Jake. Instynktownie pochylił głowę, kiedy kolejny pocisk nadleciał z przeraźliwym gwizdem. Wybuchł blisko, sypiąc im w oczy pyłem.
- Powinniśmy stąd zniknąć - zaproponował Gareth. - Oczywiście, jeżeli nie macie innych planów.
Jake prowadził wóz w dół po zboczu wydmy. Skręcił ostro, gdy trafił na twardy grunt, a następnie ruszył prędko w kierunku gardzieli wąwozu, skrytej za chmurami.
Gdy Vicky Camberwell ujrzała nadjeżdżający wehikuł, skierowała ku niemu „Kaczuszkę”. Dwie muzealne maszyny popędziły przez płaskowyż w strumieniach deszczu. Piętnaście metrów przed nimi rozerwał się kolejny włoski pocisk. Musieli skręcić, by wyminąć dymiący krater.
- Widzisz, gdzie jest bateria? - spytał Jake.
- Na stanowiskach porzuconych przez Galia - odpowiedział Gareth, kurczowo trzymając się metalowych uchwytów wieżyczki. - Włosi zajęli okopy, które tak starannie przygotowałem.
- Możemy się do nich dobrać?
- Nie, stary! Sam wybrałem te pozycje. Są nie do zdobycia. Jedź w stronę wąwozu. Musimy przedostać się na drugą linię umocnień, które przygotowałem przy wodospadzie. - Ze smutkiem potrząsnął głową, mrużąc oczy przed deszczem. - Ty i ten stary wariat - skinął na siedzącego obok Rasa - wykończycie mnie.
Wódz wyszczerzył radośnie zęby, przekonany, że wracają do walki.
- How do you do? - rzekł, radośnie klepiąc Swalesa w ramię.
- Bywało lepiej, stary. Dużo lepiej. - Obaj skulili się, kiedy następny pocisk śmignął nisko nad ich głowami.
- Chłopcy robią postępy - zauważył Swales.
- Bóg wie, ile mieli ostatnio okazji, żeby się podszkolić! - krzyknął Jake. Gareth wzniósł oczy ku sinym zwałom chmur.
- Niech jeszcze spadnie deszcz - powiedział i natychmiast trzasnął piorun, a jaskrawa eksplozja rozświetliła chmury. Zaczęła się ulewa, a powietrze aż zgęstniało od deszczu.
- Zdumiewające, majorze Swales. Nigdy bym w to nie uwierzył - powiedział Gregorius Maryam, pojawiając się w wieżyczce.
- To nic wielkiego, chłopcze - uśmiechnął się Gareth. - Mam bezpośrednią łączność z tymi na górze.
Ulewa ograniczała widoczność jak gęsta mgła. Jake wpatrywał się zmrużonymi oczami w drogę przed sobą. Z włosów ściekała mu woda.
Deszcz krył zarysy gór i skalnych nawisów wąwozu, zmuszając Bartona do kierowania się instynktem. Krople uderzały o pancerz, ograniczając widoczność do dwudziestu metrów. Ogień artyleryjski umilkł nagle, gdyż kanonierzy stracili wozy z oczu.
Ulewa atakowała boleśnie każdy centymetr odsłoniętego ciała. Cięła po twarzach. Kulili się za osłoną, jaką dawał kadłub pojazdu.
- Boże, jak to długo potrwa? - Gareth wypluł rozmiękły niedopałek cygara.
- Cztery miesiące! - odkrzyknął Gregorius. - Będzie padać przez cztery miesiące.
- Może każesz im przestać? - Jake skrzywił się i wyjrzał, szukając drugiej maszyny.
Sara pomachała do niego z wieżyczki „Kaczuszki”. Gęsta czupryna dziewczyny kleiła się do głowy i ramion. Lodowata ulewa przemoczyła jedwabną shammę, która przylgnęła do ciała, ukazując małe piersi, podskakujące przy każdym wstrząsie pojazdu.
Nagle we wnęce pojawiły się liczne postacie. Harari odziani w długie, przemoknięte stroje, z bronią w ręku biegli w stronę wejścia do wąwozu.
Gregorius dodawał im otuchy, gdy mijali pojazdy.
- Powiedziałem, że zatrzymamy nieprzyjaciela przy pierwszym wodospadzie. Mają przekazać to dalej - poinformował Bartona.
Znów odwrócił się w stronę biegnących, kiedy nagle Jake zaklął, skręcając gwałtownie, by ominąć stosy ludzkich ciał, leżących na ścieżce.
- To tu dosięgły ich włoskie karabiny maszynowe! - zawołała Sara i jakby na potwierdzenie jej słów wśród deszczu znów rozległy się strzały.
Jake przeprowadził ostrożnie swój pojazd obok sterty ciał i rozejrzał się w poszukiwaniu Vicky.
- Co znowu, do diabła! - „Kaczuszka” gdzieś zniknęła. Zahamował, zawrócił rozkołysaną „Priscillę” i popędził w stronę mgły. Wreszcie ujrzał ciemny kształt „Kaczuszki”.
- Nie - powiedział Gareth. - Nie zniosę tego.
Vicky i Sara biegały między stosami ciał. Gdy znalazły jakiegoś wojownika dającego znaki życia, wrzucały go do pojazdu przez otwarte tylne drzwi kabiny. Inni, lżej ranni, sami wpełzali na pancerz maszyny.
- Vicky! - wrzasnął Jake.
- Nie możemy zostawić rannych! - krzyknęła.
- Musimy dostać się do wodospadu! Powstrzymać odwrót! Nie miał się po co wysilać. Kobiety powróciły do swoich zajęć.
- Vicky!
- Jeżeli pomożecie, nie potrwa to długo! - zawołała. Jake bezsilnie wzruszył ramionami i zeskoczył na ziemię.
Oba wozy wypełniły się ciężko rannymi i umierającymi Harari. Kadłuby pokryły się tymi, którzy mieli dosyć sił, by się na nich utrzymać. Wreszcie pozbierali wszystkich.
- Straciliśmy piętnaście minut. - Gareth spojrzał na kieszonkowy zegarek. - Wystarczy, żeby nas wystrzelali w wąwozie.
- Warto było - odpowiedziała Vicky i pobiegła do swego wozu. Ciężko wyładowane maszyny ruszyły w stronę przesmyku. Teraz nie zważali już na żałosne wezwania rannych. Ludzie leżeli na stertach szmat przesiąkniętych deszczem i rozcieńczoną, różową krwią, albo czołgali się w stronę gór, podnosząc umęczone twarze ku przejeżdżającym maszynom.
W pewnej chwili deszczowa kurtyna rozsunęła się, a blady promień słońca oświetlił kadłuby jak reflektor na scenie. Natychmiast włoskie karabiny maszynowe otworzyły ogień z odległości niespełna dwustu metrów. Kule trafiały w leżących na pojazdach ludzi, zrzucając ich na ziemię. Potem całun mgły znów ich zakrył.
Pojazdy wpadły do głównego obozu. Był w straszliwym stanie. Został ostrzelany przez armaty i karabiny maszynowe. Ulewa dopełniła dzieła zniszczenia, zmieniając wszystko w głęboką, błotnistą kałużę, w której walały się strzępy namiotów i ekwipunku.
Martwe konie i ludzkie zwłoki także leżały w błocie. Tu i ówdzie przestraszone psy i zagubione dzieci próbowały chronić się przed deszczem.
Wokół obozu wciąż trwała chaotyczna strzelanina. Widać było mundury Włochów i błyskające ogniem lufy. Zawył kolejny pocisk i rozerwał się gdzieś poza zasięgiem wzroku.
- Kieruj się w stronę wąwozu! - krzyknął Gareth. - Nie zatrzymuj się!
Jake znalazł ścieżkę wiodącą wokół zagajnika cierniowych krzaków, z dala od pola walki. Sforsował rzekę Sardi i wpadł w rozwartą paszczę wąwozu.
- Moi ludzie powstrzymują wrogów! - wykrzyknął z dumą Gregorius. - Musimy iść im z pomocą.
- Nasze miejsce jest przy pierwszym wodospadzie! - Gareth podniósł głos. - Nie możemy bronić się tutaj, bo makaroniarze przyprowadzą działa. Musimy zająć pozycje przy wodospadzie, aby mieć jakąś szansę. - Obejrzał się na drugi pojazd i jęknął: - O Boże!
- Co się stało? - Głowa Jake’a wyłoniła się z luku.
- Znów to zrobiły!
„Kaczuszka” zjechała ze ścieżki i parła przez wilgotny, cierniowy gąszcz w stronę obozowiska, wpadając od czasu do czasu w wir walki.
- Powstrzymaj ją! - krzyknął Gareth.
„Priscilla” zawróciła i popędziła zygzakiem, wyrzucając spod tylnych kół czerwonawe błoto. Ale „Kaczuszka” była szybsza. Zniknęła pomiędzy drzewami w strugach deszczu.
Kiedy wpadli do obozu, stała na otwartej polanie. Wszystko tu było zdeptane i splądrowane. Skrzynie z aprowizacją i odzieżą rozrzucono wokół, a pokryte błotem czerwone płachty namiotów wisiały na drzewach lub leżały w kałużach.
Sara strzelała z vickersa w kierunku zagajnika, wywołując gwałtowną reakcję wroga.
Jake dostrzegł szybko poruszające się sylwetki Włochów i skręcił w ich stronę, aż pojawiły się w zasięgu strzału.
- Bierz się do nich, Greg! - krzyknął.
Maryam skulił się nad karabinem i wystrzelił długą salwę, która zdarła z drzew strzępy kory i dopadła wreszcie jednego z Włochów. Jake wyjrzał z luku i nagle zastygł, nie wierząc własnym oczom.
Victoria Camberwell opuściła opancerzony pojazd. Brnęła przez czerwone grzęzawisko, nie bacząc na silny ogień karabinowy.
- Vicky! - Barton krzyknął rozpaczliwie.
Pochyliła się i z tryumfalnym okrzykiem wyciągnęła dłoń z błota. Wreszcie odwróciła się i popędziła z powrotem do „Kaczuszki”, przebiegając w odległości kilku kroków od Jake’a.
- Co do diabła...
- Moja kosmetyczka i maszyna do pisania - wyjaśniła poważnie, trzymając upaćkane trofea wysoko nad głową. Wyglądała jak przemoczony psiak. - Teraz możemy jechać - dodała z uśmiechem.
Szlak wiodący w górę wąwozu zatłoczony był ludźmi i zwierzętami, pnącymi się mozolnie w strumieniach lodowatego deszczu. Juczne zwierzęta ślizgały się w błocie. Gareth z ulgą dostrzegł masywne kształty vickersów i skrzynie z amunicją, przywiązane do grzbietów wielbłądów. Jego ludzie ocalili broń.
- Idź z nimi, Greg - polecił. - Upewnij się, czy dotarli bezpiecznie do pierwszego wodospadu.
Chłopak zeskoczył na ziemię, by objąć dowództwo, podczas gdy dwa wozy zanurzyły się wolno w ludzkim mrowiu.
- Nie ma już w nich ducha walki - stwierdził Jake, spoglądając na przygnębione, brązowe twarze. Harare drżeli z zimna.
- Będą walczyć - odparł Gareth i trącił łokciem Rasa. - Co o tym myślisz, dziadku?
Wódz uśmiechnął się słabym, bezzębnym grymasem, trzęsąc się w przemoczonym ubraniu, które przylegało do wymizerowanego ciała jak szmaty do stracha na wróble.
Jake wprowadził pojazd na śliski występ poniżej pierwszego wodospadu.
Gareth zsunął się na ziemię, ciągnąc za sobą Rasa.
- Dzięki, stary. - Spojrzał w górę na Jake’a. - Zabierz wozy do Sardi i pozbądź się tego... - Wskazał ładunek rannych. - Spróbujcie znaleźć budynek nadający się na szpital. Niech Vicky się tym zajmie. Nie będzie miała czasu na figle. Bo inaczej musielibyśmy ją związać. - Uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał. - Spróbuj skontaktować się z księciem. Powiedz mu, jaką mamy tu sytuację, że Galia zdezerterowali i że spróbuję utrzymać wąwóz przez tydzień. Przekaż, iż potrzebujemy amunicji, dział, leków, koców, żywności, wszystkiego, co może zdobyć. Poproś, żeby wysłał do Sardi pociąg z zaopatrzeniem, który potem zabierze stąd rannych. Przerwał i zamyślił się.
- To chyba wszystko. Zrób to i wracaj z jedzeniem. Weź tyle, ile zdołasz udźwignąć. Zostawiliśmy większość zapasów tam w dole. Ci ludzie nie będą bić się z pustymi brzuchami.
Barton zawrócił z powrotem na szlak.
- Jake! Postaraj się także o kilka cygar. Zgubiłem gdzieś cały zapas. Nie mogę walczyć bez paliwa. - Uśmiechnął się i machnął ręką. - Trzymaj się ciepło, stary - zawołał. Odwrócił się i zaczął zatrzymywać kolumnę strudzonych uchodźców, nawracając ich ze ścieżki w stronę rowów wykopanych w skalistych zboczach wąwozu.
- Tędy, koledzy - krzyknął wesoło. - Kto następny w kolejce do chwały?
OD GENERAŁA BADOGLIA GŁÓWNODOWODZĄCEGO AFRYKAŃSKIM KORPUSEM EKSPEDYCYJNYM W AMBA ARADAM DO PUŁKOWNIKA HRABIEGO ALDO BELLIEGO OFICERA DOWODZĄCEGO KOLUMNĄ DANAKIL W OAZIE CHALDI.
CHWILA NA KTÓRĄ CZEKALIŚMY JEST JUŻ BLISKA MAM PRZED SOBĄ GŁÓWNE SKUPISKO NIEPRZYJACIELA BOMBARDUJĘ JE NIEUSTANNIE OD PIĘCIU DNI JUTRO O ŚWICIE ZAATAKUJĘ WSZYSTKIMI SIŁAMI WRÓG WYCOFA SIĘ NA DROGĘ DO DESJE PROSZĘ RUSZYĆ DO NATARCIA Z NAJWYŻSZYM POŚPIECHEM ABY ZAJĄĆ POZYCJĘ WOKÓŁ TEJ DROGI A NASTĘPNIE POWSTRZYMAĆ ODWRÓT NIEPRZYJACIELA BYŚMY WZIĘLI GO W DWA OGNIE.
Nie opodal Amba Aradam kryło się w okopach i jaskiniach czterdzieści tysięcy ludzi. Stanowili oni trzon etiopskiej armii, przewodził im Ras Muguletu, najzdolniejszy i najbardziej doświadczony z cesarskich dowódców. Wobec przewagi wroga czuł się jednak bezsilny. Nieświadomy włoskiej potęgi, trwał przy swoich ludziach, zachowując stoicki spokój. Nie było widać przeciwnika, z którym mógłby się zmierzyć, niczego, w co można by uderzyć. Wielkie bombowce caproni huczały wysoko nad głowami, a potężne działa, które zasypywały obrońców miasta pociskami, znajdowały się w dolinie wiele kilometrów poniżej.
Etiopczycy mogli tylko zarzucić na głowy zakurzone shammy i znosić ogłuszające detonacje, usiłując oddychać zadymionym powietrzem.
Dzień po dniu rozlegały się eksplozje. Ludzie jakby zobojętnieli na bombardowania. Pragnęli tylko wytrwać, nie myśląc i nie dbając o nic.
Szóstej nocy zahuczały im nad głowami trzysilnikowe bombowce. Etiopczycy, wpatrzeni trwożliwie w niebo, dostrzegli ciemne, złowrogie kształty na tle mrugających gwiazd.
Czekali, że znów spadną bomby, ale samoloty zataczały tylko kręgi nad płaskim wierzchołkiem góry. Potem odleciały, a warkot silników ucichł w oddali.
Wówczas z ciemnego nieba spłynęła zdradliwa mgła. Łagodnie, jak płatki śniegu, osiadała na zwróconych ku górze twarzach, wpadała do oczu, pokrywała ręce, które trzymały w pogotowiu stare strzelby.
Zapłonęła na nagiej skórze ogromnymi pęcherzami. Wżerała się w żywą tkankę jak rak. Wypaliła oczy, zmieniając je w wiśniowoczarne, połyskujące kule, z których wypływał gęsty, żółty śluz. Porażonym zdawało się, że na ich skórze wrze stężony kwas i żarzy się płonący węgiel.
O świcie, kiedy ludzie Rasa Muguletu łkali w straszliwej męce, a ich towarzysze, oszołomieni i zdezorientowani, daremnie próbowali przyjść im z pomocą, pojawiła się pierwsza fala włoskiej piechoty, wdzierając się do etiopskich okopów, zanim ich obrońcy zdali sobie sprawę z tego, co zaszło. Bagnety zapłonęły czerwienią w pierwszych promieniach słońca.
Nad wyżynami zaległy chmury, zamazując zarysy wierzchołków, które kąpały się w potokach wody. Padało bez przerwy od dwóch dni i trzech nocy, od klęski pod Amba Aradam. Deszcz ocalił trzydzieści tysięcy ludzi. Dziesięć tysięcy ofiar pozostało w górach.
Wysoko ponad chmurami krążyły bombowce włoskie. Lij Mikhael słyszał je wyraźnie, chociaż gruba pokrywa chmur tłumiła dźwięk potężnych silników.
Jakiż to wspaniały cel! Droga do Desje zatłoczona była uciekinierami, obdartymi i ociężałymi, kulącymi się przed deszczem pod shammami. Bose stopy ślizgały się w błocie. Głodni, zziębnięci, przygnębieni ludzie szli z trudem, dźwigając coraz cięższą broń.
Deszcz powstrzymał włoski pościg. Wielkie ciężarówki grzęzły bezsilnie w błocie, a każdy strumień górski zamieniał się w potok brudnej deszczówki. Saperzy budowali prowizoryczne mosty, po których przepychano samochody.
Generał Badoglio nie odniósł miażdżącego zwycięstwa. Trzydzieści tysięcy Etiopczyków uciekło spod Aradam.
Lij Mikhael dostał od Hajle Sellasje zadanie wyrwania trzydziestotysięcznej armii ze szponów generała Badoglia. Miał połączyć ją z armią południową na brzegach jeziora Tana.
Książę siedział w ubłoconym fordzie, otulony grubym, szorstkim płaszczem. Chociaż we wnętrzu wozu było ciepło, ręce i nogi miał kompletnie zdrętwiałe, a oczy piekły jak zasypane piaskiem. Uparcie bronił się przed snem. Zbyt wiele ewentualności i szczegółów trzeba było rozważyć. Lij Mikhael bał się.
Łatwość, z jaką Włosi odnieśli zwycięstwo pod Aradam, napełniała obawą o przyszłość. Wydawało się, że nic nie sprosta potędze włoskiego uzbrojenia - wielkim działom, bombowcom, gazom bojowym. Książę bał się następnej straszliwej klęski, która mogła nastąpić nad jeziorem Tana.
Martwił się o trzydzieści tysięcy ludzi, których mu powierzono. Kolumna włoskiego korpusu ekspedycyjnego na pustyni Danakil przebiła się do wąwozu i z pewnością docierała już do miasta Sardi. Oddziały Rasa Golama doznały ciężkiej klęski na równinach, ponosząc następnie poważne straty podczas obrony wąwozu. W każdej chwili mogły zostać zmiecione przez włoską kolumnę, która odcinała drogę odwrotu do Desje. Lij potrzebował czasu, przynajmniej trzydziestu sześciu godzin.
Bał się też Galia. W początkowej fazie ofensywy wrogie plemię nie wzięło udziału w walkach, znikając po prostu w górach. Całkowicie zawiodło zaufanie przywódców Harari. Teraz Włosi odnieśli pierwsze znaczące zwycięstwo, a Galia uaktywnili się, gromadząc się niczym sępy nad resztkami pozostawionymi przez lwy. Byli sojusznicy nękali armię etiopską przez cały czas odwrotu spod Aradam. Otaczali ją, kryjąc się w zaroślach i osypiskach wzdłuż drogi do Desje. Wyczekiwali sposobności, by zaatakować powolną kolumnę. Stosowali starą jak świat sztukę zasadzek i błyskawicznych uderzeń. Kilka podciętych gardeł, tuzin skradzionych karabinów nie opóźniało zbytnio odwrotu, ale przecież tuż za Etiopczykami podążała armia włoska, a drogę ich ucieczki przecinała rzeka Sardi.
Lij Mikhael uniósł się, by wyjrzeć przez przednią szybę. Wycieraczki ponuro uderzały w okno, pozostawiając na mokrym szkle dwa czyste wachlarze. Książę dostrzegł niewyraźne zarysy przejazdu kolejowego.
Mruknął zadowolony, a kierowca ruszył szybciej wśród wolno poruszającej się masy wymizerowanych ludzi, która tarasowała drogę. Tłum rozstępował się niechętnie, gdy samochód napierał nań, trąbiąc głośno.
Lij Mikhael rozkazał kierowcy zatrzymać samochód na skraju drogi, gdzie czekała grupka oficerów. Kiedy wysiadł, deszcz natychmiast zrosił jego ciemne, kędzierzawe włosy. Oficerowie otoczyli księcia. Każdy niecierpliwił się, by opowiedzieć o swych losach, wyrecytować listę żądań, własnych obaw. Wciąż napływały wiadomości o nowych porażkach i zagrożeniach.
Nic nie dodawało otuchy. Lij Mikhael słuchał meldunków z rosnącym rozgoryczeniem. Wreszcie gestem nakazał ciszę.
- Czy linia telefoniczna do Sardi wciąż działa? - zapytał.
- Galia jeszcze jej nie przecięli, bo nie biegnie ona wzdłuż torów. Musieli ją przeoczyć.
- Połączcie mnie ze stacją w Sardi. Muszę z kimś porozmawiać. Chcę dokładnie wiedzieć, co dzieje się w wąwozie.
Tam w dole, kilka kilometrów stąd, członkowie najbliższej rodziny księcia - ojciec, bracia i córka - ryzykowali życie, by zdobyć czas, którego tak potrzebował. Któż wie, jaką cenę zapłacą? Nagle w myślach zobaczył Sarę - młodą, zgrabną, roześmianą. Otrząsnął się i spojrzał na nieskończoną rzekę umęczonych postaci, wlokących się drogą do Desje. Ludzie nie byli w stanie się bronić, bezsilni jak stado bydła. Powinni zostać przegrupowani, nakarmieni i uzbrojeni. Jeżeli Włosi nadejdą teraz, zwyciężą.
- Ekscelencjo, linia do Sardi jest wolna. Będzie pan rozmawiał? Lij Mikhael podszedł do telefonu. Miedziane druty zwisały ze słupów. Książę wziął słuchawkę od oficera i rozpoczął cichą rozmowę.
Obok biura zawiadowcy stacji kolejowej w Sardi znajdował się magazyn, w którym składowano zboże i inne towary. Jego blaszany dach i ściany pokryte były rdzą.
Wewnątrz gwizdał zimny, górski wiatr, wdzierający się wszystkimi szczelinami. Dach przeciekał w wielu miejscach. Deszcz sączył się tworząc na betonowej podłodze lodowate kałuże.
W szopie znajdowało się sześciuset rannych. Nie było łóżek ani koców, a ich rolę spełniały puste worki po ziarnie. Ludzie leżeli na twardym betonie. Nie było sanitariatów, kaczek ani basenów, bieżącej wody, a większość ludzi nie miała sił pokuśtykać na grząskie podwórze. Smród przesiąknął ich odzież i włosy.
Brakowało środków opatrunkowych, medykamentów. Nie było nawet butelki lizolu czy opakowania aspiryny. Zapas leków w szpitalu misyjnym wyczerpał się już dawno. Niemiecki lekarz pracował bez środków znieczulających. Odór rozkładających się ran mieszał się ze smrodem brudnych ciał.
Najohydniejsze rany spowodował gaz musztardowy. Można było tylko pokryć poparzone ciała smarem do maszyn, którego dwa pełne pojemniki znaleziono w parowozowni.
Vicky Camberwell spała trzy godziny przed dwoma dniami. Od tego czasu pracowała bez wytchnienia przy najciężej rannych. Miała śmiertelnie bladą twarz i zapadnięte oczy. Nogi puchły od ciągłego stania, a ramiona i plecy przenikał nieustający ból. Sukienka pokryła się plamami zaschniętej krwi i innych, jeszcze mniej przyjemnych wydzielin, ale ona wciąż pracowała, zrozpaczona, że tak mało jest w stanie zrobić dla setek ofiar.
Mogła przynosić wodę ludziom, którzy o nią wołali, myć tych, którzy leżeli we własnych nieczystościach, trzymać błagalnie wyciągnięte, czarne dłonie umierających, a potem przykrywać twarze jutowym workiem i sygnalizować jednemu z przepracowanych sanitariuszy, aby zabrał zwłoki i przyniósł następnego z rannych, leżących na nagiej podłodze.
Nagle pielęgniarz pochylił się nad Vicky, potrząsając nią mocno. Minęło kilka sekund, zanim dotarły do niej jego słowa. Uklękła, a potem wstała, trzymając się obiema dłońmi za krzyż. Czekała, aż minie ból i przestanie się jej kręcić w głowie. Potem przez zabłocone podwórze poszła za sanitariuszem do biura stacji.
Podniosła słuchawkę telefonu i ochrypłym, niewyraźnym głosem wypowiedziała swoje nazwisko.
- Panno Camberwell, tu Lij Mikhael. - Jego głos brzmiał niewyraźnie. Z trudem wyławiała słowa zagłuszane bębniącym po żelaznym dachu deszczem. - Jestem na przejezdzie kolejowym drogi do Desje.
Vicky natychmiast odzyskała siłę głosu.
- Książę, gdzie jest pociąg, który obiecał pan przysłać? Musimy mieć lekarstwa, środki opatrunkowe i znieczulające. Czy pan nie rozumie? Tu jest sześciuset ludzi. Umierają jak zwierzęta! - Czuła, że wpada w histerię.
- Panno Camberwell, wysłałem do pani pociąg. Z zapasami, lekarstwami i lekarzem. Opuścił Desje wczoraj rano i przejechał tędy wieczorem w stronę Sardi...
- Więc gdzie jest? - spytała Vicky. - Musimy otrzymać pomoc. Nie zdaje pan sobie sprawy, co tu się dzieje.
- Niestety, panno Camberwell, pociąg nie dotrze do pani. Wykoleił się w górach, dwadzieścia pięć kilometrów na północ od Sardi. Ludzie Kullaha zastawili pułapkę. Zniszczyli tory, zmasakrowali całą załogę i spalili wagony.
Nastała długa cisza, przerywana tylko brzęczeniem na linii.
- Panno Camberwell? Jest pani tam?
- Tak.
- Rozumie pani, co mówię?
- Tak, rozumiem.
- Nie będzie żadnego pociągu.
- Żadnego...
- Ras Kullah odciął nas od Sardi.
- Tak.
- Nikt do pani nie dotrze. Nie ma ucieczki z Sardi wzdłuż linii kolejowej. Kullah wysłał pięć tysięcy ludzi, by ją utrzymać. Jego pozycje w górach są nie do zdobycia. Może obronić się przed całą armią.
- Zostaliśmy odcięci - powiedziała ochryple. - Włosi otaczają nas z jednej strony, a Galia z drugiej.
Znów zapadła cisza.
- Gdzie są teraz Włosi, panno Camberwell?
- Docierają wąwozem do ostatniego wodospadu - powiedziała, nasłuchując. - Słyszy pan włoskie działa? Strzelają bez przerwy. Są już bardzo blisko.
- Czy może pani przekazać wiadomości majorowi Swalesowi?
- Tak.
- Proszę mu powiedzieć, że potrzebuję jeszcze osiemnastu godzin. Jeżeli zatrzyma Włochów do jutrzejszego południa, nie będą mogli dotrzeć do skrzyżowania dróg przed zmrokiem. W ten sposób zyskam jeszcze dzień i dwie noce. Major spełni wszystkie zobowiązania wobec mnie i zdobędziecie dozgonną wdzięczność cesarza oraz wszystkich Etiopczyków.
- Tak - powiedziała Vicky. Każde słowo przychodziło jej z trudem.
- Proszę przekazać, że uczynię wszystko, aby ewakuować was z Sardi. Niech spróbuje wytrzymać do południa, a nie będę szczędził wysiłków, żeby was stamtąd wydostać.
- Dobrze.
- Jutro o dwunastej powinien wydać wszystkim oddziałom etiopskim rozkaz rozproszenia się w górach. Zadzwonię jeszcze do pani i powiem, jak zamierzam was uratować.
- A co z rannymi, którzy nie mogą uciec w góry?
Znów zaległa cisza. Po chwili książę powiedział cichym, smutnym głosem:
- Lepiej niech dostaną się w ręce Włochów niż Galia.
- Tak - przyznała cicho.
- Jest jeszcze jedna rzecz, panno Camberwell - książę zawahał się - pod żadnym pozorem nie może się pani poddać Włochom. Nawet w ostatecznej sytuacji. Wszystko inne jest lepsze.
- Dlaczego?
- Dowiedziałem się od moich zwiadowców, że został wydany wyrok śmierci na panią, pana Bartona i majora Swalesa. Nazwano was prowokatorami i terrorystami. Macie być przekazani Kullahowi, by wykonał na was wyrok.
- Rozumiem - powiedziała cicho, wzdrygając się na myśl o grubych, różowych wargach i spasionych rękach Kullaha.
- Jeżeli wszystko inne zawiedzie, poślę... - Głos urwał się nagle i nie było już żadnych gwizdów na linii. Panowała martwa cisza.
Przez następną minutę Vicky starała się znów uzyskać połączenie. Bezskutecznie. Odłożyła słuchawkę na widełki i przymknęła oczy, by się uspokoić. Nigdy nie czuła się tak samotna, zmęczona i przerażona. Przechodząc przez podwórze przystanęła i spojrzała w niebo. Nie zdawała sobie sprawy, że zrobiło się tak późno. Do zachodu słońca pozostała tylko godzina, ale powłoka chmur zdawała się rozrzedzać.
Modliła się, by nie wypogodziło się całkowicie. Dwukrotnie w ciągu ostatnich dni chmury unosiły się i za każdym razem włoskie bombowce atakowały wąwóz. Straszliwe zniszczenia zmuszały Swalesa do porzucenia okopów. Wycofywał się na następne pozycje, a fala rannych zalewała szpital.
- Niech pada - modliła się Vicky. - Boże, ześlij deszcz!
Z pochyloną głową poszła do szopy. Sara wciąż asystowała przy drewnianym stole, niezbyt dokładnie zasłoniętym brezentowymi płachtami i oświetlonym dwiema lampami naftowymi.
Niemiecki doktor ucinał zmiażdżoną kończynę poniżej kolana, a młody wojownik Harari podrygiwał słabo w uścisku czterech pielęgniarzy.
Vicky zaczekała, aż zabiorą pacjenta, i zawołała Sarę. Wyszły na zewnątrz, z ulgą wdychając orzeźwiające górskie powietrze. Dziennikarka opowiadała o rozmowie z księciem.
- Zostaliśmy odcięci. Telefon nie działa.
- Tak. - Sara skinęła głową. - Galia przecięli druty. Aż dziw, że zrobili to dopiero teraz. Linia ciągnie się szczytami gór. Może nie mogli tam dotrzeć?
- Udasz się do wąwozu, Saro, i przekażesz wiadomości majorowi Swalesowi. Pojechałabym „Kaczuszką”, ale kończy się paliwo, a przyrzekłam Jake’owi, że nie zmarnuję ani kropli...
- Konno zawsze szybciej! - uśmiechnęła się Sara. - Będę mogła zobaczyć się z Gregoriusem.
- Nie zajmie ci to dużo czasu - odparła Vicky. - Są bardzo blisko. Zamilkły obie, by posłuchać włoskich dział. Detonacje odbijały się echem od gór, a ziemia drżała pod stopami.
- Nie chce pani, żebym przekazała jakąś wiadomość Jake’owi? - zapytała figlarnie Sara. - Czy mam mu powiedzieć, że pani ciało stęsknione jest...
- Nie! - krzyknęła zaniepokojona Vicky. - Nie wyskakuj przy nim z takimi lubieżnymi pomysłami.
- Co to znaczy „lubieżny”? - zainteresowała się Sara.
- Rozpustny, pożądliwy.
- Lubieżny - powtórzyła Sara. - Bardzo ładne słówko. Na przykład można powiedzieć: moje ciało pożąda cię z wielką, lubieżną tęsknotą.
- Saro, jeżeli tak to przedstawisz Jake’owi, zamorduję cię - ostrzegła Vicky, śmiejąc się po raz pierwszy od wielu dni. Nagle zamarła i krzyknęła z przerażeniem.
Na placu zaroiło się od ludzi. Wybiegli z gęstwiny drzew cedrowych, które rosły wzdłuż linii kolejowej. Długimi susami przeskakiwali tory. Setki uzbrojonych mężczyzn niczym wilcza sfora rzuciły się na rannych.
- Galia - szepnęła Sara. Przez moment obie zastygły, sparaliżowane grozą.
Lekarz wybiegł na spotkanie Galia z rozpostartymi ramionami, próbując zapobiec rzezi. Otrzymał cios pałaszem w sam środek klatki piersiowej. Czubek ostrza wyłonił się pomiędzy łopatkami.
Jakiś wojownik biegł z karabinem wzdłuż szeregu rannych, każdemu z bliska strzelając w głowę.
Inny odrzucał szorstką jutę i wbijał długi sztylet w odsłonięte podbrzusza.
Napastnicy cięli mieczami i strzelali do nieruchomych ciał. Skargi ofiar wznosiły się pod sklepienie dachu, mieszając się z dzikimi okrzykami Galia.
Sara odciągnęła Vicky za ścianę szopy.
- Wóz! - szepnęła Vicky. - Musimy dostać się do wozu! „Kaczuszka” stała pod wiatą parowozowni, ukryta przed deszczem.
Kobiety skręciły za róg szopy, wprost w ramiona tuzina wrogów, nadbiegających z przeciwka.
Ich ciemne twarze błyszczały od deszczu i potu. Otwarte usta jaśniały wilczymi zębami. Czuć było gorący, zwierzęcy smród potu.
Vicky skoczyła w bok, niczym zając kluczący przed psem. Poczuła rękę zaciskającą się na jej ramieniu. Szarpnęła się, rozdzierając bluzkę i popędziła ile sił w nogach, słysząc za sobą tupot nóg i dzikie okrzyki.
Sara biegła obok niej. Dopadły narożnika budynku stacji. Z lewej strony huknął strzał karabinowy i pocisk uderzył w ścianę obok nich. Kątem oka Vicky zauważyła innych Galia, pędzących od strony głównej drogi w rozwianych shammach.
Sara wyprzedziła ją. Mknęła z wdziękiem, chyżo jak gazela. Vicky nie mogła dotrzymać jej kroku. Okrążyła narożnik budynku stacji i stanęła jak wryta.
Kanciasta sylwetka „Kaczuszki” pokryta była szalejącymi płomieniami, a z luków wydobywał się czarny, smolisty dym. Galia byli tu pierwsi! Chmara wrogów kręciła się wokół. Tłum rozpierzchnął się nagle, gdy zaczęły eksplodować skrzynie z amunicją.
Sara zatrzymała się tylko na moment, ale to wystarczyło, aby Vicky dogoniła ją.
- Biegnijmy do lasu! - zawołała Sara, łapiąc przyjaciółkę za ramię. Las cedrowy był oddalony o dwieście metrów. Gęsty i ciemny, pokrywał pocięte rozpadlinami tereny wzdłuż rzeki. Wybiegły na otwartą przestrzeń. Dwudziestu innych Galia przyłączyło się do pogoni, wyjąc wniebogłosy.
Otwarte pole wydawało się nie mieć końca. Vicky mknęła po podmokłym terenie, zapadając się przy każdym kroku po kostki. Grząskie, czerwone błoto wessało jeden pantofel. Biegła pochylona, ślizgając się w tej mazi, a zmęczone nogi uginały się pod nią.
Sara pędziła przodem, jednym susem przeskakując tory kolejowe. Jej stopy śmigały lekko po błotnistym gruncie. Do skraju lasu pozostało zaledwie piętnaście metrów.
Vicky potknęła się o szynę i upadła jak długa. Uklękła z wysiłkiem. Sara obejrzała się na nią rozszerzonymi ze strachu oczami.
- Biegnij! - krzyknęła rozpaczliwie Vicky. - Biegnij! Powiedz Jake’owi! Sara zniknęła w ciemnym lesie. Jej sylwetka przez chwilę jeszcze migała między drzewami.
Kolba karabinu uderzyła Vicky w bok poniżej żeber. Z jękiem osunęła się w zimne, czerwone błoto. Jakieś ręce zaczęły zrywać z niej ubranie. Usiłowała walczyć, niemal sparaliżowana z bólu. Oślepiały ją mokre kosmyki włosów przylepione do twarzy. Gdy wrogowie dźwignęli Vicky na nogi, nagle nowy, stanowczy głos powstrzymał podnieconych mężczyzn.
Podniosła głowę, kuląc się z bólu. Poprzez łzy rozpoznała pokiereszowaną twarz dowódcy Galia. Wciąż miał na sobie tę samą niebieską shammę, mokrą od deszczu. Szrama wykrzywiała twarz wojownika, jeszcze bardziej okrutną niż poprzednio.
Przedpiersie okopu zostało umocnione workami z piaskiem i zamaskowane gałęziami, a kwadratowa szczelina zapewniała widok na dno wąwozu.
Gareth, wsparty ramieniem o worki, spoglądał w dół. Jake przykucnął na parapecie strzelniczym zerkając na Anglika. Zawsze zadbana twarz była teraz spocona i brudna, pokryta zaschniętym błotem. Szczękę pokrywał złoty zarost, gęsty jak futro wydry, wąsy były zmierzwione. Przez ostatni tydzień nie mieli żadnej sposobności, by się wykąpać czy zmienić odzież. W kącikach ust, na czole i wokół oczu pojawiły się nowe, głębokie zmarszczki. Kiedy jednak Swales podniósł wzrok, napotykając badawcze spojrzenie Jake’a, uśmiechnął się i uniósł brwi, a w jego oczach pojawił się znany szelmowski błysk. Chciał coś powiedzieć, ale z dołu dobiegło wycie pocisku. Obaj skulili się instynktownie. Pociski rozrywały się wokół nich każdego dnia.
- Przejaśnia się - zauważył Gareth. Obaj spojrzeli w górę na pas jasnego nieba pomiędzy górami.
- Faktycznie - przytaknął Jake. - Za dwadzieścia minut zrobi się jednak ciemno.
Jeśli nawet chmury rozproszą się całkowicie, nie grożą im bombowce. Wiedzieli już, ile czasu potrzebuje samolot, aby dotrzeć z lądowiska w Chaldi.
- Jutro znów będzie pogoda - odparł Gareth.
- Zostawmy te zmartwienia na potem - powiedział Jake, ale nie mógł przestać myśleć o wielkich, czarnych samolotach. Włosi wystrzeliwali rakiety dymne w kierunku ich okopów, gdy tylko na bezchmurnym niebie rozlegał się odgłos silników. Caproni leciały tuż nad skałami wąwozu. Warkot silników przechodził w trudny do zniesienia, rozdzierający ryk. Maszyny zniżały się tak bardzo, że można było odróżnić hełmy na głowach lotników, którzy siedzieli w obłych, przeszklonych kokpitach. Gdy samoloty mknęły tuż nad głowami obrońców wąwozu, spod kadłubów odrywały się ciemne kształty. Stukilogramowe bomby opadały prosto, utrzymywane w tej pozycji przez stateczniki. W porównaniu z potęgą ieh eksplozji pociski artyleryjskie wydawały się tylko petardami.
Pojemniki z gazem musztardowym spadały wirując i rozbijały się o skalne zbocza, rozbryzgując żółtą, galaretowatą ciecz na setki metrów dokoła.
Po każdym nalocie obrona słabła i fala włoskiej piechoty posuwała się naprzód. Obrońcy cofali się ku następnej linii umocnień.
Znajdowali się już na ostatniej linii. Trzy kilometry dalej wąwóz się kończył. Wdać stamtąd było miasto Sardi i prostą drogę do Desje.
- Zdrzemnij się trochę - zaproponował Jake, mimowolnie zerkając na ramię Garetha. Było owinięte pasami podartej koszuli i umocowane na temblaku. Ropa i smar silnikowy przesiąkały przez bandaż. Przykry widok został zasłonięty, ale Jake pamiętał, jak rana wygląda bez opatrunku. Gaz musztardowy poparzył rękę od łopatki aż po przegub, jakby zanurzono ją w garnku wrzącej wody.
Jake dziwił się, jak wiele może zdziałać okład ze smaru. Nie dopuszczał powietrza do okropnej rany. A innego lekarstwa nie mieli.
- Poczekam do zmroku - mruknął Gareth, podnosząc zdrową ręką lornetkę. - Mam dziwne uczucie. Tam w dole jest stanowczo za cicho.
Znów zapadła cisza. Jakby obie walczące strony znalazły się u kresu sił.
- Za cicho - powtórzył i skrzywił się. - Przecież nie mają czasu, żeby tak siedzieć. Muszą nacierać, wciąż nacierać. - Nagle odezwał się bez związku: - Boże, oddałbym jedno jądro za cygaro. Romeo i Julia...
Przerwał nagle i obaj wyprostowali się.
- Słyszysz? - spytał.
- Chyba tak.
- A więc nadeszły. Dosyć późno, ale z Asmary jest kawał drogi. Więc na to czekali.
Znany dobrze dźwięk naruszył ciszę zalegającą nad wąwozem, odbijając się echem od skalnych ścian. Usłyszeli klekot stalowych gąsienic. Z każdą sekundą zbliżał się też pomruk silników.
- Najbardziej przeklęty dźwięk na świecie - powiedział Jake.
- Czołgi - rzekł Gareth. - Cholerne czołgi.
- Nie dotrą tutaj przed zmrokiem. Nie zaryzykują nocnego ataku.
- Ruszą o świcie.
- Czołgi i bombowce na śniadanie zamiast jajek i szynki?
- Na to wygląda, stary - stwierdził Swales.
Pułkownik hrabia Aldo Belli nie był całkowicie przekonany o słuszności swych poczynań, dlatego też uznał wyrzut malujący się w psich oczach Gina za usprawiedliwiony. Powinni w dalszym ciągu siedzieć ukryci za umocnieniami w oazie Chaldi, jednak istniały ważne przyczyny, które skłoniły ich do działania.
Nie bez znaczenia były codzienne depesze radiowe, które z kwatery głównej słał generał Badoglio, ponaglając do przecięcia drogi do Desje, „zanim ryba wymknie się z sieci”. Te depesze były coraz bardziej oschłe i groźne. Odpowiednio upiększone, przekazywane były majorowi Caselaniemu, dowodzącemu kolumną wrzynającą się w głąb wąwozu.
Obecnie major zameldował hrabiemu, że stoi u szczytu wąwozu i po następnym uderzeniu wkroczy do miasta Sardi. Po długich i niezmiernie głębokich medytacjach hrabia zdecydował, że wjazd do twierdzy wroga wraz pierwszymi oddziałami włoskimi umocniłby jego reputację dowódcy tak bardzo, że warto podjąć ryzyko. Major Castelani zapewniał, że nieprzyjaciel został już pokonany, poniósł ciężkie straty i nie stanowi zwartej siły bojowej. To uspokoiło hrabiego. Ostateczną okolicznością, która skłoniła go do opuszczenia obozu i porzucenia nowej filozofii militarnej, było przybycie kolumny pancernej z Asmary. Te maszyny miały zastąpić poprzednie, tak perfidnie wciągnięte przez wroga w pułapkę i spalone. Pomimo błagań hrabiego minął tydzień, zanim zostały zawrócone spod Massauy, przewiezione pociągiem do Asmary odbyły powolną wędrówkę przez Danakil.
Kiedy nareszcie dotarły na miejsce, hrabia zażądał przydzielenia sobie jednego z sześciu czołgów do osobistego użytku. Znalazłszy się za grubym pancerzem, doświadczył nowego przypływu odwagi.
- Naprzód do Sardi, zapisać krwią pełne chwały stronice historii! - Te wzniosłe słowa w samą porę przyszły mu do głowy, a Gino znów spojrzał na niego jak zbity pies.
Wieczorem, gdy czołg wspinał się po skalistej dróżce wśród stromych ścian, jakby na spotkanie posępnego nieba, pułkownik zaczął mieć poważne wątpliwości co do sensu tej szalonej wyprawy.
Jego ciemne oczy rozszerzyły się i lekko zwilgotniały, gdy wyjrzał z wieżyczki czołgu. Czarny, stalowy hełm opadał hrabiemu na nos, a dłoń zaciskała się na rękojeści beretty tak kurczowo, że knykcie jaśniały jak chińska porcelana.
U jego stóp Gino kulił się rozpaczliwie na stalowej podłodze.
W tym momencie w oddali odezwał się karabin maszynowy. Kanonada odbiła się zwielokrotnionym echem od stromych ścian wąwozu.
- Stop! Zatrzymaj się natychmiast! - wrzasnął hrabia do kierowcy. Strzelanina przybliżała się coraz bliżej. - Musimy założyć tutaj centrum dowodzenia. - Gino ożywił się z lekka i skinął z uznaniem głową. - Posłać po majora Castelaniego i majora Vita. Mają zameldować się u mnie natychmiast.
Jake obudził się, czując dotknięcie czyjejś ręki na ramieniu. Światło latarni sztormowej raziło w oczy. Usiadł z ogromnym wysiłkiem i odrzucił koc, mrużąc je gwałtownie. Zesztywniał z zimna. Nie mógł uwierzyć, że już świta.
- Kto to?
- To ja, Jake. - W tej chwili dostrzegł zatroskaną twarz Gregoriusa.
- Zabierz to draństwo sprzed moich oczu!
Gareth usiadł obok niego. Spali całkowicie ubrani, leżąc na postrzępionej płachcie brezentu na błotnistym dnie wykopu.
- Co się stało? - niezbyt przytomnie mruknął Swales.
Gregorius odsunął latarnię i światło padło na stojącą obok szczupłą postać. Sara drżała z zimna. Jej ubranie było mokre i zabłocone. Ciernie i gałęzie pozostawiły krwawe pręgi na nogach i ramionach dziewczyny. Sukienkę miała rozerwaną na piersiach.
Sara opadła na kolana obok Jake’a. Oczy miała oszalałe ze strachu, usta wciąż drżały, a dłoń, którą położyła na ramieniu Jake’a, była lodowata.
- Oni schwytali pannę Camberwell. - Wybuchnęła gwałtownym płaczem.
- Powinieneś zostać tutaj - mruknął Jake, kiedy wspinali się na zbocze. „Priscilla-świnka” stała ukryta osiemset metrów od linii okopów. - Zaatakują o świcie, będziesz tu potrzebny.
- Jadę! - odparł Gareth stanowczo. - Nie możesz oczekiwać, że będę tu siedział, podczas gdy Vicky... Ktoś musi cię pilnować, stary. Niech Ras i jego chłopaki przez chwilę pomęczą się sami.
Kiedy to mówił, dotarli do wozu pancernego. Jake zaczął ściągać z pojazdu brezentowe płachty, a Gareth odprowadził Gregoriusa na bok.
- Tak czy siak, powinniśmy wrócić przed brzaskiem. Jeśli nam się nie uda, wiesz, co masz robić. Zdobyłeś ostatnio dużo doświadczenia.
Gregorius skinął głową w milczeniu.
- Trzymaj się tak długo, jak zdołasz. Potem wycofaj się w górę wąwozu. Dobrze? Wytrzymaj do jutrzejszego południa. Możemy powstrzymać ich do tej pory niezależnie od tego, czy mają te cholerne czołgi, czy nie, prawda?
- Tak, Gareth.
- Jeszcze jedno, Greg. Kocham twojego dziadka jak brata, ale uważaj na tego starego durnia. Nawet jeżeli miałbyś go związać.
Gareth klepnął chłopaka w ramię, przełożył zdobyczny włoski karabin do zdrowej ręki i skierował się do wehikułu. Jake podsadził Sarę na maskę i pobiegł do korby.
„Priscilla-świnka” wspięła się na szczyt wąwozu, mijając ludzi Harari, którzy przy świetle pochodni budowali umocnienia. Wojownicy pracowali na zmianę od poprzedniego wieczora, kiedy Jake i Gareth usłyszeli włoskie czołgi.
Chociaż myśleli teraz tylko o Vicky, Swales zdołał zauważyć, że robotnicy dobrze wykonali swoje zadanie. Zapory przeciwczołgowe sięgały im już ponad głowę. Zbudowane były z najmasywniejszych głazów, które zdołali przenieść przez urwiska. Wąską luką w barykadzie pojazd pancerny przedostał się na drugą stronę.
- Powiedz ludziom, żeby zabudowali tę wyrwę, Saro. Nie wrócimy tu już naszym wozem - poinstruował ją cicho Gareth.
Kiedy mijali ścianę Sara krzyknęła coś do dowódcy Harari, który skinął głową i odwrócił się, by nadzorować prace.
Jake przeprowadził pojazd przez naturalne granitowe wrota, poza którymi rozciągała się dolina Sardi.
W oddali coś płonęło. Stali na kadłubie swego pojazdu, zapatrzeni w różowawy blask płomieni, rozświetlający niebo i mroczne góry, zamykające dolinę.
- Czy Vicky jeszcze żyje? - Jake wyraził obawy wszystkich.
- Jeżeli Ras Kullah był tam, kiedy ją schwytali, to jest już martwa - odpowiedziała Sara.
Znów zamilkli, wpatrując się w ciemność.
- Jeżeli jednak jak zwykle ukrywa się na wzgórzach, czekając, czy atak się powiedzie, wówczas jego ludzie nie ośmielą się dokonać egzekucji. Dopiero kiedy zjawi się w towarzystwie swoich mlecznych krów, rozpoczną zabawę. Słyszałam, że potrafią zdzierać żywcem skórę, centymetr po centymetrze, od stóp do głowy, a człowiek taki żyje jeszcze potem przez wiele godzin.
Jake wzdrygnął się ze zgrozy.
- Jeśli jesteś gotów, stary, powinniśmy ruszyć - powiedział Gareth. Barton podniósł się z wysiłkiem i zajął miejsce za kierowcą.
Zapowiedź jutrzenki rozświetliła wąską wstęgę nieba nad szczytami gór, kiedy Gregorius Maryam przedzierał się na pierwszą linię okopów.
Ciemne postacie kręciły się gorączkowo w rowach, a jeden z członków gwardii Rasa, trzymając lampę naftową, z ulgą powitał Gregoriusa.
- Ras pytał o ciebie.
Chłopak zszedł do obozu. Ostrożnie omijał setki ludzi śpiących na błocie.
Wódz siedział skulony na szarym kocu w głównym szańcu. Dół zadaszony był resztkami skórzanego namiotu, a na środku płonęło małe, kopcące ognisko. Wodza otaczało kilkunastu oficerów gwardii przybocznej. Starzec podniósł wzrok, gdy Gregorius klęknął cicho przed nim.
- Biali ludzie odeszli? - zapytał Ras, zanosząc się suchym kaszlem.
- Wrócą o brzasku przed atakiem nieprzyjaciela - uspokoił dziadka Gregorius i zaczął wyjaśniać powody zmiany planów.
Ras kiwnął głową, wpatrzony w migoczący ogień, a kiedy Gregorius przerwał, odezwał się zgrzytliwym, zrzędliwym głosem:
- To znak. Nie ma innej drogi. Zbyt długo słuchałem rad tego Anglika i studziłem płomień w moim sercu. Skradałem się jak pies.
Znów zakaszlał z bólem.
- Ciągle uciekaliśmy. Teraz nadszedł czas walki. - Dowódcy zamruczeli gniewnie i przysunęli się bliżej, by wysłuchać słów wodza. - Idź do swoich ludzi. Napełnij ich serca ogniem. Powiedz, że sygnał będzie taki sam jak przed setkami i tysiącami lat. Niech nasłuchują moich bębnów wojennych. - Ryk uniesienia wydostał się z gardeł. - Zadudnią o świcie, a kiedy umilkną, nadejdzie ta chwila. - Ras podniósł się z trudem i stanął nagi nad nimi. Stara, pomarszczona pierś drżała z gniewu. - Ja, Ras Golam, ruszę w dół, aby przepędzić wroga przez pustynię do morza. Każdy, kto się wojownikiem Harari, ruszy ze mną... - Głos zginął, zagłuszony zaraźliwymi okrzykami dowódców. Wódz roześmiał się szaleńczo. Jeden z dowódców podał mu czarkę tej, a Ras wypił ją jednym haustem i odrzucił puste naczynie.
Greg poderwał się i położył uspokajająco rękę na ramieniu starca. - Dziadku...
Ras odwrócił się w jego stronę z płonącym wzrokiem.
- Jeżeli chcesz wypowiedzieć słowa, które przystoją kobietom, lepiej połknij je i niech zdławią oddech w twoich płucach. - Spojrzał na swojego wnuka i Gregorius nagle wszystko zrozumiał. Wiedział już, co zamierza zrobić stary wódz. Był on dość mądry, by zdawać sobie sprawę, że jego świat ginie, a wróg jest zbyt silny. Bóg odwrócił się od Etiopii i nie ma znaczenia, jak dzielne są serca wojowników i jak zaciekłą toczą oni walkę. Czekała ich klęska, hańba i niewola. Ras wybrał inną drogę. Oczy Rasa złagodniały. Pochylił się ku Gregoriusowi. - Jeżeli jednak masz ogień w sercu i staniesz u mego boku, gdy umilkną bębny, uklęknij, a otrzymasz moje błogosławieństwo. Chłopak poczuł, że kończą się wszystkie troski, a serce, uskrzydlone prastarą dumą wojownika, wzbija się tam, gdzie szybują orły. Opadł na kolana.
- Pobłogosław mnie, dziadku! - zawołał, a Ras złożył obie dłonie na wnuka i wymamrotał kilka biblijnych wersetów. Gorąca kropla spadła na szyję chłopca, po ciemnych, pomarszczonych policzkach dziadka spływały łzy.
***
Vicky Camberwell leżała twarzą do ziemi na brudnym klepisku jednej chat na obrzeżach płonącego miasta. Roiło się tu od wszy, a ich ukąszenia wywoływały palące swędzenie.
na plecach kawałkami rzemienia, który krępował
lobiegały odgłosy palącego się miasta, czasem słychać było ~ się dachu, towarzyszyły temu okrzyki i szaleńcze śmiechy ¦*»% i tej, oraz mrożący krew w żyłach krzyk pojmanych i z masakry, by dostarczyć rozrywki Kullahowi. fe, jak długo tu leży. Straciła czucie w rękach i nogach, tyh rzemieniem. Zebra bolały od uderzenia, które ją ‘górskiej nocy przenikał ciało do szpiku kości. Co jakiś czas waM - Zęby jej szczękały, wargi zsiniały i ściągnęły się. Nie mogła wykonać żadnego ruchu. Przy każdej próbie zmiany pozycji stojący obok strażnik częstował ją kopniakami.
Nie spała, wciąż słysząc zgiełk na zewnątrz. Straciła poczucie czasu, a przeszywający ból zelżał. Nie odczuwała też zimna.
Musiała spędzić godziny w stanie odrętwienia, nim poderwał ją kolejny kopniak w brzuch. Jęknęła i zaszlochała z bólu.
Natychmiast uświadomiła sobie zmianę natężenia hałasu. Kilkaset podniesionych głosów wrzeszczało jak tłum widzów w cyrku. Strażnicy brutalnym szarpnięciem postawili Vicky na nogi. Jeden z nich pochylił się, by rozciąć więzy krępujące kostki, a następnie uczynił to samo z przegubami. Załkała, czując nową falę bólu, gdy wróciło jej czucie w nogach.
Kolana ugięły się pod nią i byłaby upadła, ale silne ręce podtrzymały ją i wywlokły na zewnątrz. Przez zgromadzony tam tłum wiodło wąskie przejście. Ciemne, groźne postacie poruszyły się, gdy stanęła w drzwiach chaty. Zabrzmiały mrożące krew w żyłach okrzyki.
Strażnicy powlekli dziewczynę poprzez rozstępującą się ciżbę. Wrzaski brzmiały jak ryk zimowego sztormu.
Czyjeś ręce, odtrącane ze śmiechem przez strażników, próbowały dotknąć ciała Vicky. Ponaglano ją do szybszego marszu. Zatrzymali się na placu przy stacji, gdzie za stalowymi wrotami leżały całe sterty okaleczonych zwłok. Byli to pacjenci szpitala, którym starała się ulżyć.
Plac oświetlono setkami kopcących pochodni i gdy tylko wepchnięto Vicky na rampę magazynu, natychmiast rozpoznała postać, spoczywającą niedbale na poduszkach. Kullah usadowił się tu jak w loży, by obserwować stąd egzekucję.
Strach powrócił czarną, lodowatą falą. Vicky próbowała wyrwać się strażnikom, ale powlekli ją dalej.
Trzy ciężkie lance wbito w miękką ziemię, tworząc z nich trójnóg, do którego za ręce i nogi przywiązano ofiarę.
Galia cofnęli się, tworząc koło. Vicky zawisła na trójnogu niczym rozgwiazda. Rzemienie wpiły się mocno w jej skórę.
Podniosła głowę. Naprzeciwko niej siedział Ras Kullah. Powiedział coś syczącym głosem. Nie zrozumiała jego słów i tylko wpatrywała się z przerażeniem w grube, miękkie wargi. Oblizał je końcem języka jak tłusty, głodny kot.
Zachichotał nieoczekiwanie i skinął na dwie kobiety, siedzące przy nim na poduszkach. Ruszyły posłusznie ku ofierze, a ich srebrne noże zadźwięczały cicho. Kolorowe jedwabne szaty lśniły w świetle pochodni niczym pióra rajskich ptaków.
Kobiety tanecznym krokiem zbliżały się do Vicky. Miały łagodne, obojętne i miłe twarze, jak dwa egzotyczne kwiaty na długich łodygach.
Trzymały w rękach małe, srebrne noże. Widząc to, Vicky szarpnęła się bezsilnie, obracając głowę, by śledzić ich ostrza.
Nie spiesząc się, kobiety rozcięły bluzę Vicky od karczku w dół, a następnie w ten sam sposób spódnicę. Odzież opadła jak jesienny liść, tonąc w błocie.
Ras zaklaskał z radości, a ciżba ciemnych ciał zafalowała, przysuwając się bliżej.
Tymi samymi niespiesznymi ruchami kobiety rozcięły jedwabną bieliznę. Ofiara wisiała naga i bezbronna, nie mogąc okryć swego ciała. Spuściła głowę i włosy zasłoniły jej twarz.
Jedna z kobiet Galia podeszła do Vicky i wyciągnęła przed siebie srebrny nożyk. Ostrzem dotknęła skóry tuż poniżej gardła dziewczyny, gdzie uderzenia pulsu były wyraźnie widoczne, jak gdyby uwięziono tam małe zwierzątko. Wolno przesuwała ostrze w dół.
Ciało ofiary drgnęło konwulsyjnie, kończyny zesztywniały, a plecy wygięły się tak mocno, że napięte mięśnie zarysowały się wyraźnie pod skórą.
Vicky odrzuciła głowę do tyłu i z szeroko otwartymi oczami krzyknęła.
Kobieta przesuwała nóż w dół, pomiędzy mocno napiętymi piersiami. Biała skóra rozstępowała się pod płytko wbitym końcem noża. Jaskrawa, czerwona linia znaczyła ślad wolno sunącego ostrza, nieubłagalnie zmierzającego w dół.
Gwar tłumu narastał niczym odgłos sztormowego wichru w oddali. Ras Kullah poprawił się na poduszkach. Jego oczy zalśniły, a wilgotne, różowe usta rozchyliły się.
I wówczas wydarzyły się jednocześnie dwie rzeczy. Zza budynku stacji, wprost w krąg światła pochodni, wypadła „Priscilla-świnka”. Jake Barton z całej siły nacisnął pedał gazu, a huk silnika utonął w zwierzęcym ryku tłumu.
Ciężki stalowy kadłub, niesiony pełną mocą starego bentleya, runął w tłum, przechodząc przezeń niczym kombajn przez pole pszenicy. Nie zmniejszając szybkości, torował sobie drogę ku wiszącej na trójnogu Vicky.
W tej samej chwili Gareth Swales wyszedł z pogrążonego w mroku magazynu i stanął tuż za plecami Kullaha.
Pod pachą zranionej ręki trzymał włoski karabin. Strzelił z biodra.
Pocisk uderzył w łokieć kobiety uzbrojonej w nóż. Jej ramię złamało się jak gałązka, a nóż wyleciał z pozbawionych czucia palców. Krzyknęła przeraźliwie i upadła w błoto u stóp Vicky.
Druga kobieta okręciła się na pięcie, unosząc prawą rękę jak żmija głowę. Skierowała nóż prosto w brzuch Vicky. Kiedy opuszczała już rękę, by wbić nóż aż po rękojeść, Gareth przesunął lekko lufę i wystrzelił znowu.
Pocisk trafił kobietę w sam środek złotobrązowego czoła. Czarny otwór wykwitł na nim jak pusty oczodół, a głowa odskoczyła pod wpływem potężnego uderzenia.
Gareth zarepetował karabin i opuścił nieco lufę. Ras Kullah miotał się rozpaczliwie po poduszkach z szeroko otwartymi ustami i krzyczał przejmująco. Wylot lufy podążał za nim, wycelowany wprost w gardło. Swales strzelił po raz trzeci. Pocisk zmiażdżył górną szczękę Rasa, zanurzył się w gardle i wyszedł przez kark. Kullah przewrócił się na plecy, drgając jak zdychająca ropucha.
Gareth przeszedł nad nim i lekko zeskoczył z rampy na ziemię. Jakiś Galia rzucił się ku niemu z uniesionym wysoko mieczem. Swales strzelił jeszcze raz, nie podnosząc broni. Ominął ciało wroga i zbliżył się do Vicky w tej samej chwili, gdy Jake Barton zahamował obok i wypadł z luku ze sztyletem w dłoni.
Ponad nimi Sara strzelała z vickersa długimi seriami. Rozproszony motłoch rzucił się do ucieczki.
Jake przeciął rzemienie krępujące Vicky. Dziewczyna osunęła się w jego ramiona.
Gareth pochylił się i pozbierał jej pociętą odzież. Zwinął ją i schował pod pachę.
- Chyba możemy już iść, stary? - spytał dobrotliwie. - Zabawa skończona.
Razem wciągnęli Vicky do pojazdu.
Bębny wyrwały hrabiego z niespokojnego snu. Usiadł gwałtownie na podłodze czołgu z szeroko otwartymi oczami, gorączkowo szukając pistoletu.
- Gino! - zawołał. - Gino! Nikt mu nie odpowiedział.
Wśród nocy rozlegał się straszliwy rytm, który drażnił nerwy i doprowadzał do szaleństwa. Aldo Belli bezskutecznie starał się zatkać uszy. Dźwięk ów był jak gigantyczny puls, jak rytm serca tego dzikiego kraju.
Hrabia nie mógł tego dłużej znieść. Przeczołgał się po podłodze do tylnego włazu i wystawił głowę na zewnątrz.
- Gino!
Mały Włoch, leżący na kocu na skalistej ziemi, wysunął głowę spomiędzy stalowych gąsienic. Zęby mu szczękały jak czcionki maszyny do pisania.
- Natychmiast poślij kierowcę, aby sprowadził tu majora Castelaniego.
- Tak jest.
Głowa ordynansa zniknęła, a po chwili pojawiła się znów tak nagle, że hrabia krzyknął przerażony i skierował lufę pistoletu między jego oczy.
- Ekscelencjo! - zakwilił Gino.
- Idiota! - burknął hrabia głosem ochrypłym ze strachu. - Mogłem cię zabić. Nie zdajesz sobie sprawy, że reaguję jak gepard?
- Panie pułkowniku, czy mogę wejść do czołgu?
Hrabia myślał przez chwilę. Zwykle znajdował perwersyjną satysfakcję w tym, gdy mógł komuś odmówić.
- Przygotuj mi kawę - polecił.
Nieustanny ryk bębnów denerwował go do tego stopnia, że nie mógł utrzymać kubka.
- Ale siki! - warknął hrabia z nadzieją, że Gino nie dostrzegł drżenia jego rąk. - Chcesz mnie otruć! - I wylał parującą kawę na ziemię. W tym momencie z mroków wąwozu wyłonił się major.
- Ludzie są gotowi, panie pułkowniku - mruknął. - Za piętnaście minut zrobi się wystarczająco jasno...
- Dobrze, dobrze - przerwał mu hrabia. - Zdecydowałem się powrócić natychmiast do sztabu. Generał Badoglio oczekuje...
- Doskonale, pułkowniku! - odrzekł major. - Otrzymałem meldunek, że wielkie bandy wroga operują na naszym zapleczu. To dobra sposobność, żeby zrobić z nimi porządek. - Castelani dobrze już poznał swego przełożonego. - Oczywiście z niewielką eskortą, którą mogę panu przydzielić, nie będzie to proste...
- Z drugiej jednak strony - zawahał się hrabia - czyż każdy dowódca nie chce być ze swymi żołnierzami? Nadchodzi czas, kiedy wojownik musi zawierzyć raczej uczuciom niż rozumowi. - Ostrzegam pana, Castelani, moja krew zaczyna wrzeć.
- Tak jest, panie pułkowniku,
- Natychmiast ruszamy do ataku! - oznajmił Aldo Belli, spoglądając z niepokojem w mroczną czeluść wąwozu. Miał zamiar umieścić swój czołg w samym środku kolumny, żeby był strzeżony z przodu i z tyłu.
Bębnienie nie ustawało i hrabiemu chciało się wyć. Jak gdyby dobiegało wprost z ziemi, z dzikich, mrocznych skał, odbijając się od ścian wąwozu potężnymi salwami dźwięków.
Nagle ciemności zaczęły rzednąć. Hrabia mógł już odróżnić zarysy karłowatych cedrów na rumowisku ponad swoją pozycją, gdzie kilka chwil wcześniej widział tylko czarne cienie. Najbliższe drzewo wyglądało jak zniekształcony potwór. Aldo Belli szybko odwrócił od niego wzrok i spojrzał w górę.
Pomiędzy górami wąskie pasmo nieba rysowało się coraz wyraźniej jaśniejszym, różowym odblaskiem. Hrabia spuścił wzrok i spojrzał przed siebie. Ciemności cofały się szybko.
Rytm bębnów umilkł. Nastąpiła śmiertelna cisza. Było to tak nieoczekiwane, że hrabia stał bez ruchu jak sparaliżowany. Spojrzał, mrugając oczyma niczym sowa, w górę wąwozu.
Wtem rozległ się nowy, wysoki dźwięk, który przypominał odgłos lecących ptaków, płaczliwy i niesamowity. Wycie wznosiło się i opadało. Minęło kilka chwil, nim hrabia rozpoznał ryk setek ludzi. Drgnął przerażony.
- Matko Boska! - wyszeptał, spoglądając w górę wąwozu. Wydawało się, że skały toczą się w dół jak ciemna lawina. Dźwięk narastał, przechodząc w dziki ryk. Nagle hrabia spostrzegł, że ta lawina to tłum biegnących ludzi.
- Módl się za nami grzesznymi - westchnął i przeżegnał się pospiesznie. W tej samej chwili usłyszał głos, który na zaciemnionych pozycjach włoskich zabrzmiał jak ryk rozwścieczonego byka. To Castelani wydawał rozkazy.
Karabiny maszynowe odezwały się jednocześnie. Ich dudnienie pochłonęło wszystkie inne dźwięki. Ludzka fala załamała się, zawirowała i rozpadła, tworząc rafę nieruchomych ciał.
Było już wystarczająco jasno, by hrabia mógł dostrzec spustoszenie dokonane przez karabiny maszynowe w tłumie szarżujących Harari. Jeden za drugim padali na sterty ciał. Następni musieli deptać po poległych. Kiedy karabiny zwróciły się w ich stronę, padali także oni, tworząc jeszcze wyższą piramidę ciał.
Hrabia przestał się bać, patrząc zafascynowany na to upiorne widowisko. Biegnący tłum zdawał się nie mieć końca. Wylewał się jak mrówki z poruszonego mrowiska. Karabiny maszynowe kładły go pokotem, tak jak kosa ścina łany falującej pszenicy.
Tu i ówdzie któraś z biegnących postaci docierała do zasieków z drutu kolczastego, przecinała je mieczem i przedostawała się na drugą stronę.
Większość wojowników, którzy przedarli się przez wyłom, ginęła na przedpiersiach włoskich szańców, przeszyta salwami oddawanymi z bliskiej odległości. Niewielu, bardzo niewielu przeszło dalej. Trzech przeskoczyło zasieki i zerwało druty, robiąc przejścia dla biegnących za nimi.
Prowadził ich wysoki, chudy mężczyzna w rozwianej, białej szacie. Jego łysa czaszka lśniła jak czarna kula armatnia, a doskonałe białe zęby błyszczały na pokrytej potem twarzy. Wojownik dzierżył miecz długi jak rozpostarte ramiona mężczyzny i szeroki jak dłoń. Wywijał nim lekko nad głową, klucząc i odskakując ze zwinnością kozicy.
Dwaj wojownicy, którzy za nim podążali, dźwigali zabytkowe rusznice typu henry, z których strzelali w biegu, opierając kolby na biodrach. Przy każdym strzale z lufy wylatywała długa wstęga sinego dymu. Przywódca atakujących kręcił mieczem nad głową, wydając dzikie okrzyki wojenne. Karabin maszynowy skierował lufę na tę biegnącą grupę. Długa seria ścięła dwóch ludzi, ale wysoki przywódca podążał dalej w ramiona śmierci.
Hrabia, zerkając z wieżyczki czołgu, był tak zdumiony wytrwałością starca, że zapomniał o strachu. Z sąsiedniego wozu rozszczekał się karabin maszynowy i tym razem biało odziana postać zachwiała się lekko. Pociski, wzbijając z szaty wojownika małe obłoczki kurzu, pozostawiały na piersiach krwawe plamy. Ale ów człowiek wciąż biegł. Z wyciem przesadził pierwszą linię okopów, zmierzając w kierunku czołgów. Zdawało się, że to właśnie hrabia jest jego celem. Chcą go zabić. Człowiek z mieczem był już bardzo blisko. Stojąc jak wryty w wieżyczce, Aldo Belli widział wyraźnie wytrzeszczone oczy, pomarszczoną twarz i niedorzecznie białe zęby. Pierś starca zroszona była ciemnoczerwoną krwią, ale wirujący miecz z sykiem przecinał powietrze. Światło jutrzenki migotało na ostrzu jak letnia błyskawica.
Karabin maszynowy odezwał się ponownie. Pociski szarpały ciało atakującego wojownika, który wciąż posuwał się do przodu, słaniając się i wlokąc za sobą miecz.
Po następnej serii broń wysunęła się z dłoni Rasa. Wojownik opadł na kolana, lecz wciąż pełzł do przodu. Zobaczył hrabiego. Próbował krzyknąć, ale głos utonął w strumieniu jasnej krwi. Starzec dobrnął do czołgu i włoskie karabiny umilkły, jakby przerażone tą niezwykłą nieustępliwością.
Umierający ciężko dźwignął się ku hrabiemu, patrząc na niego z gniewem.
Hrabia zaczął nerwowo szukać kosztownie zdobionej beretty, by wcisnąć do niej nowy magazynek.
- Zatrzymajcie go, głupcy! - wrzasnął. - Zabijcie go! Nie pozwólcie mu tu wejść!
Karabiny milczały.
Trzęsącymi się dłońmi pułkownik podniósł pistolet. Z odległości dwóch metrów wycelował do pełznącego Etiopczyka.
Błyskawicznie opróżnił magazynek. Strzały rozbrzmiewały raz za razem w ciszy, która zawisła nagle nad polem walki.
Pocisk trafił wojownika w środek pokrytego potem czoła, pozostawiając w brązowej skórze idealnie okrągły, czarny otwór. Ras spadł z czołgu i znieruchomiał. Leżał na plecach, wpatrzony w jaśniejące niebo szeroko otwartymi, nie widzącymi oczami. Spomiędzy warg wysunął się garnitur sztucznych zębów, a starcze usta zapadły się do wewnątrz.
Hrabia wciąż dygotał, lecz górę wzięło teraz inne uczucie. Poczuł emocjonalną więź z człowiekiem, którego zabił. Pragnął jakiejś jego cząstki, jakiegoś trofeum. Chciał zedrzeć skalp albo odciąć głowę i zakonserwować ją, aby móc zachować tę chwilę na zawsze. Zanim jednak zdołał się poruszyć, trąbki wezwały do ataku.
Na zboczu spoczywały stosy zabitych. Ci, którzy ocaleli z szaleńczej, samobójczej szarży, rozpłynęli się między skałami jak smugi dymu.
Droga do Sardi stała otworem. Jak przystało na prawdziwego zawodowca, Luigi Castelani wykorzystał tę szansę. Nim trąbka wyśpiewała swą mosiężną komendę, włoska piechota i czołgi ruszyły do ataku.
Zwłoki sędziwego wojownika spoczywały przed czołgiem dowódcy. Stalowe gąsienice wdusiły je w skalisty grunt niczym truchło królika na autostradzie, niosąc tryumfalnie pułkownika ku Sardi.
Kolumna pancerna została powstrzymana na samej krawędzi doliny, przy barykadzie wzniesionej w poprzek wąwozu. Kiedy włoska piechota, dotychczas ukryta w stalowych transporterach, wysypała się na zewnątrz, by zburzyć kamienną ścianę, napotkała kolejną falę etiopskich wojowników. Atakujący i obrońcy splątali się w jedną szamoczącą się masę, do której nie ośmieliły się strzelać karabiny maszynowe, by nie trafić własnych żołnierzy.
Trzy razy tego ranka piechota była odrzucana od barykady, a ogień ciężkiej artylerii nie robił żadnego wrażenia na granitowych blokach. Kiedy czołgi ruszyły z wyciem jak wielkie, czarne żuki, szukając wyłomu, nie znalazły go, a stalowe gąsienice sypały snopami iskier, nie mogąc dźwignąć wielkiej masy stali w górę.
Od pół godziny trwała cisza. Gareth i Jake siedzieli oparci o jeden z granitowych bloków, patrząc w górę.
- Całkiem się rozpogodziło - powiedział Barton.
Promień słońca pojawił się w dolinie, tworząc wielką tęczę między szczytami gór.
- Jak pięknie - mruknął Gareth, spoglądając w górę. Jake wyciągnął z kieszeni zegarek.
- Siedem po jedenastej. Właśnie meldują przez radio, że chmury się rozstąpiły. Lotnicy palą się do walki jak koguty. - Schował zegarek do kieszeni. - Za trzydzieści pięć minut będą tutaj.
Gareth wyprostował się i odgarnął z czoła kosmyk jasnych włosów.
- Znam dżentelmena, którego już tu nie będzie, kiedy przylecą - powiedział.
- Znasz takich dwóch - uzupełnił Jake.
- To wszystko, stary. Zrobiliśmy swoje. Lij Mikhael nie powinien mieć do nas pretensji o tych parę minut. Opuścimy wąwóz przed południem.
- Ale co z tymi biedakami? - Jake wskazał kilkuset Harari, którzy siedzieli za barykadą. Tylu tylko pozostało z armii Rasa.
- Kiedy usłyszą nadlatujące bombowce, mogą uciekać w góry.
- Ktoś będzie musiał im to wyjaśnić.
- Pójdę po Sarę, niech im to wytłumaczy. - Poczołgał się za barykadą, kryjąc się przed włoskimi snajperami, którzy zajęli pozycje na nawisach skalnych.
„Priscilla-świnka” stała pięćset metrów dalej w trawiastej kotlince w pobliżu drogi, pod osłoną drzew cedrowych.
Vicky doszła już do siebie, chociaż była wynędzniała i blada. Porwaną odzież poplamiła zaschła krew z podłużnej rany na piersi. Obie z Sarą pochylały się nad chłopcem, który leżał na podłodze w kabinie.
- Jak on się czuje? - zapytał Gareth, zaglądając przez otwarty luk. Chłopak został trafiony dwukrotnie, lecz współplemieńcy wynieśli go z pola bitwy.
- Wydobrzeje - powiedziała Vicky. Gregorius otworzył oczy i westchnął.
- Tak...
- Głupi mają szczęście - mruknął Gareth. - Zostawiłem cię tam, żebyś dowodził, a ty poprowadziłeś ludzi na rzeź.
- Majorze Swales! - Sara spojrzała ostro, jak matka broniąca dziecka. - Spisał się najdzielniej...
- Boże, wybaw mnie od dzielnych i przyzwoitych mężczyzn - wycedził Gareth. - Są przyczyną wszelkich trosk tego świata. - Zanim Sara zdążyła zgromić go ponownie, dodał: - Chodź ze mną, moja droga. Jesteś mi potrzebna.
Niechętnie zostawiła Gregoriusa i wygramoliła się z wozu. Vicky poszła w jej ślady i stanęła obok pojazdu.
- Jak się czujesz? - zapytała.
- Doskonale - zapewnił ją Gareth, ale Vicky spostrzegła nienaturalne rumieńce na jego policzkach i gorączkowy blask oczu.
Szybko wyciągnęła rękę, i zanim zdołał temu zapobiec, dotknęła zranionego ramienia. Obrzmiałe jak balon, miało zielonkawo-purpurowy kolor. Pochyliła się, żeby powąchać przesiąknięty brudem bandaż. Aż jej się mdło zrobiło, gdy poczuła odór rozkładu.
Zaniepokojona dotknęła policzka Swalesa.
- Jesteś rozpalony jak piec.
- To znak, że kipi we mnie żądza. Dotyk białej jak lilia rączki...
- Chciałabym rzucić okiem na twoją ranę.
- Lepiej nie. - Uśmiechnął się, lecz wyczuła zdecydowanie w jego głosie. - Nie budźmy licha, dobrze? Nie możemy nic zrobić przed powrotem do cywilizacji.
- Gareth...
- A wtedy, moja droga, kupię ci butelkę szampana i poślę po pastora.
- Bądź poważny.
- Jestem poważny. - Dotknął jej policzka zdrową ręką. - To propozycja małżeństwa - powiedział.
Poczuła żar w czubkach muskających ją palców.
- Och, Gareth!
- Rozumiem, odmawiasz. Kiwnęła głową w milczeniu.
- Jake? - zapytał. Skinęła po raz drugi.
- No cóż, mogłaś wybrać lepiej. Na przykład mnie. - Uśmiechnął się, ale w rozgorączkowanych oczach pojawił się ból, głęboki i gorzki. - Z drugiej strony, mógł ci się trafić gorszy facet. - Nagle odwrócił się do Sary, ujmując ją za ramię. - Chodźmy, moja droga. - Odchodząc, rzucił jeszcze: - Wrócimy, gdy tylko pojawią się bombowce. Przygotuj się do odjazdu.
- Dokąd? - zawołała.
- Nie wiem. - Uśmiechnął się. - Coś wymyślimy.
Jake usłyszał je pierwszy. Odległy dźwięk przypominał brzęczenie pszczół w senny, letni dzień.
- Nadlatują - powiedział.
Niemal jednocześnie, jakby na potwierdzenie jego słów, za skalnym murem eksplodował pocisk wystrzelony przez artylerię włoską. Żółty, gęsty dym wzbił się w powietrze.
- Ruszać się! - krzyknął Gareth. Podniósł do ust srebrny gwizdek Rasa i seria ostrych świstów przecięła ciszę.
Kiedy biegł wzdłuż barykady, upewniając się, czy wszyscy Harari zrozumieli sygnał i uciekli do cedrowych gajów, huk maszyn zaczął się wzmagać.
- Szybciej - krzyknął Jake, łapiąc Swalesa za zdrowe ramię. Odwrócili się i pobiegli co sił w nogach ku krawędzi doliny. Kiedy tam dotarli, Jake obejrzał się.
Pierwszy z gigantycznych bombowców pojawił się nad wąwozem, a jego skrzydła zasłoniły niebo. Dwie bomby spadły na ziemię. Jedna wybuchła daleko, ale druga uderzyła w barykadę. Podmuch eksplozji zbił z nóg obu mężczyzn.
Kiedy Jake uniósł głowę, zobaczył poprzez dym ziejącą w ścianie wyrwę.
- Tak, to już naprawdę koniec zabawy - powiedział, pomagając Swalesowi wstać.
- Dokąd jedziemy? - krzyknęła z kabiny Vicky, ale nikt jej nie odpowiedział.
- Nie możemy po prostu udać się do Desje? - spytała Sara. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami na podłodze kabiny, podtrzymując głowę Gregoriusa. - Bez trudu przebilibyśmy się przez tłum tchórzliwych Galia.
- Paliwa starczy tylko na siedem kilometrów.
- Najlepiej podjedźmy do podnóża Amba Sacal - Gareth wskazał masyw skalny, wznoszący się stromo ku niebu - ukryjmy tam wóz i spróbujmy przejść przez góry pieszo.
Vicky wystawiła głowę przez luk. Oboje spojrzeli na strome szczyty.
- Co z Gregoriusem? - zapytała.
- Będziemy musieli go nieść.
- Nigdy się nam to nie uda. Góry roją się od Galia.
- Masz lepszy pomysł? - spytał Gareth.
Vicky z rozpaczą rozejrzała się dookoła. Nigdzie żywego ducha. Harari zniknęli między skałami na stokach gór, a włoskie czołgi nie wkroczyły jeszcze do doliny. Znów uniosła wzrok ku niebu. Girlandy obłoków wieńczyły szczyty gór. Nagle wyprostowała się i rumieniec zabarwił jej policzki. Drżącą ręką wskazała miejsce między szczytami.
- Tak! - zawołała, - Tak, mam lepszy pomysł. Patrz! Patrz! Niebieski samolocik zalśnił w promieniach słońca. Skręcił ostro, pozostawiając za sobą granitowe urwiska. Połyskiwał jak ważka w locie.
- Włoski? - Gareth przyjrzał mu się uważnie.
- Nie! Nie! - Vicky potrząsnęła głową. - To samolot Lija Mikhaela. Poznaję go. Przyleciał po niego do Sardi. - śmiała się histerycznie. - Książę próbował mi powiedzieć, że go po nas przyśle, kiedy przerwano połączenie.
- Gdzie tu można wylądować? - zdziwił się Gareth.
Vicky wślizgnęła się do kabiny kierowcy, by pokazać drogę na boisko poza granicami spalonego miasta.
Stali na skraju pola obok „Priscilli”, obserwując z niepokojem krążący nad nimi samolocik.
- Co on wyprawia, do diabła? - mruknął Jake. - Zaraz tu będą makaroniarze.
- Denerwuje się - domyślił się Gareth. - Nie ma pojęcia, co się tu dzieje. Z góry widzi tylko zniszczone miasto, czołgi i transportery, które nas ścigają.
Vicky odwróciła się i podbiegła do wozu. Wspięła się na wieżyczkę i zaczęła machać rękami nad głową.
Robiąc kolejną rundę mały puss moth opadł niżej i głowa pilota wychyliła się z kokpitu. Skręcił ostro ponad dymiącymi ruinami miasta i poleciał w kierunku grupki ludzi zaledwie trzy metry ponad polem.
Vicky z drżącym sercem rozpoznała młodego pilota, który przyleciał do Sardi po Lija Mikhaela. Dostrzegła uśmiech na jego twarzy i uniesioną w pozdrowieniu rękę.
Samolot zrobił jeszcze jeden skręt, wyrównał lot i wylądował, zarzucając wzniesionym ogonem.
Kiedy zatrzymał się, ruszyli do niego całą grupą, nie zważając na silny podmuch powietrza wokół śmigła. Pilot opuścił szybę i zawołał, przekrzykując hałas silnika:
- Mogę zabrać trzy lekkie osoby, albo dwie ciężkie.
Jake i Gareth wymienili szybkie spojrzenia. Barton szarpnął drzwi samolotu i wepchnął do środka obie dziewczyny.
- Czekaj! - krzyknął Swales prosto w ucho pilota. - Mamy jeszcze jednego lekkiego.
Ostrożnie przenieśli Gregoriusa. Pilot ustawiał już maszynę pod wiatr. Zmagali się z drzwiami poruszającego się samolotu, próbując umieścić w nim rannego chłopca.
- Jake! - krzyknęła Vicky z rozpaczą.
- Nie martw się! - odpowiedział, przekazując Gregoriusa w wyciągnięte ręce dziewcząt. - Wydostaniemy się stąd. Kocham cię.
- Ja też cię kocham! - zawołała przez łzy. - Och, Jake...
Biegnąc obok rozpędzającego się samolotu, mocował się z drzwiami, które blokowała noga Gregoriusa. Wtedy rozległ się świst i kula karabinowa uderzyła w kadłub maszyny.
Następny pocisk roztrzaskał szybę kokpitu, trafiając w skroń młodego pilota, który zginął na miejscu.
Pozbawiony kontroli samolot zawirował wokół własnej osi. Jake zobaczył, że Vicky pochyla się nad ciałem pilota i zamyka przepustnicę. Odwrócił się i pognał z powrotem do „Priscilli-świnki”.
- Gdzie są Włosi? - krzyknął do Garetha.
- Z lewej! - Jake odwrócił głowę. W zaroślach i trawie na skraju boiska, dwieście metrów od nich, mignęły sylwetki Włochów. Nie opodal znajdował się też transporter, szybszy od ciężko poruszającej się kolumny.
Silnik „Priscilli” wciąż pracował. Barton zwrócił ją w stronę ukrytych w trawie strzelców, a Gareth pochylił się nad vickersem. Wrogowie wyskoczyli z zarośli i rozpierzchli się jak króliki.
Wystarczyło jednej serii, by rozpędzić ich i zmienić transporter w słup ognia. Jake zawrócił w kierunku lądowiska, gdzie stał bezradnie niebieski samolocik. Zatrzymał „Priscillę” tuż przy nim, zasłaniając go przed strzałami snajperów.
Sara i Vicky wytaszczyły z kokpitu ciało pilota. Był to postawny mężczyzna o szerokich barach. Krew tryskała mu z rany na skroni, kiedy składały go na trawie pod skrzydłem.
Vicky odwróciła się i wskoczyła do kokpitu, sprawdzając przyrządy.
- Jezu! - powiedział z ulgą Jake. - Przecież mówiła, że potrafi latać. Pocisk karabinowy odbił się rykoszetem od „Priscilli” i zajęczał nad ich głowami.
Gareth spojrzał na zwłoki pilota.
- Dzielny facet. Szkoda go - rzekł.
- Jest tylko jedno miejsce! - zawołała Vicky. - Nie wzbijemy się do góry z wami oboma na pokładzie.
Widzieli ból malujący się na jej twarzy. Następny pocisk zadźwięczał o stal.
- Losujmy! - Gareth trzymał już w palcach srebrną monetę, uśmiechając się do Jake’a.
- Reszka - powiedział Barton.
Podrzucony pieniążek błysnął w słońcu. Gareth nakrył go zdrową dłonią, a potem podniósł ją, i spojrzał.
- Kiedyś musiało się to stać. - Uśmiechnął się. - Dobra robota, stary. Wsiadaj.
Jake chwycił go za przegub.
- Orzeł - warknął. - Zawsze wiedziałem, że oszukujesz, draniu. - Odwrócił się do Vicky. - Będę was osłaniał. Utrzymam „Priscillę” między wami a makaroniarzami tak długo, jak tylko się da.
Za jego plecami Gareth pochylił się i podniósł z trawy okrągły kamień.
- Przepraszam cię, stary - wycedził - ale i tak jestem ci dłużny. - Delikatnie puknął Jake’a kamieniem w głowę nad lewym uchem. Pomagając sobie kolanem, wcisnął bezwładne ciało głową naprzód do samolotu.
- Powiedz Jake’owi, że jeżeli nie będę mógł zrealizować czeku Lija, niech kupi ci ode mnie butelkę szampana. A kiedy będziesz go piła, pamiętaj, że naprawdę cię kochałem... - Nim zdążyła odpowiedzieć, odwrócił się i popędził w stronę wozu pancernego.
Równym rytmem, jak konie biegnące w jednym zaprzęgu, pojazd pancerny i niebieski samolot ruszyły naprzód, ścigane ogniem włoskich strzelców.
Wreszcie samolot wydostał się poza zasięg nieprzyjacielskiego ognia. Vicky poczuła, że puss moth ożywia się i podskakuje na nierównej darni. Szybko rzuciła okiem przez ramię.
Gareth stał w luku wehikułu. Widziała poruszające się wargi i obandażowane ramię wzniesione w pożegnalnym geście.
Nie słyszała słów. Dostrzegła jedynie szelmowski, piracki uśmiech. Samolot odrywał się już od ziemi i skupiła uwagę na przyrządach.
Gareth zatrzymał „Priscillę” na skraju lądowiska i podniósł się w luku. Osłaniając oczy zdrową ręką, obserwował niebieski samolocik, wspinający się ociężale w rozrzedzonym górskim powietrzu. Słońce odbiło się od skrzydeł, gdy puss moth przelatywał niepewnie nad przełęczą.
Wpatrując się w malejącą niebieską plamkę, Gareth nie zauważył trzech czołgów, które wypełzły z głównej ulicy miasta sto pięćdziesiąt metrów od niego.
Wciąż spoglądał do góry, kiedy maszyny zatrzymały się, kołysząc się na gąsienicach, i skierowały długie lufy w jego stronę.
Nie słyszał wystrzału. Ziemia zakołysała się, a podmuch eksplozji wyrzucił go z luku.
Leżąc na ziemi, Gareth wyciągnął rękę w dół ciała. Coś niedobrego stało się z jego brzuchem. W jego miejscu ziała wielka dziura. Dłoń zanurzyła się w niej jak w miękkim, ciepłym miąższu przegniłego owocu.
Chciał ją cofnąć, ale nie potrafił. Nie panował nad ruchami. Wokół robiło się coraz ciemniej. Próbował otworzyć oczy, nie zdając sobie sprawy z tego, że są szeroko rozwarte i wpatrzone w jasne niebo.
W głowie czaiła się ciemność, a ciało paraliżował chłód. Nagle w tym mroku rozległy się włoskie słowa: - Emorto.
Pomyślał zdziwiony: „Tak, jestem martwy. Tym razem naprawdę.” - Spróbował się uśmiechnąć, ale usta mu nie drgnęły, więc leżał tylko patrząc bladoniebieskimi oczami na błękitne niebo.
- Nie żyje - powtórzył Gino.
- Naprawdę? - dopytywał się Aldo Belli, nie opuszczając wieżyczki czołgu.
- Si, jestem pewny.
Hrabia ostrożnie zsunął się po kadłubie.
- Rzeczywiście. - Wyprostował się i wypiął pierś. - Gino - rozkazał - zrób mi zdjęcie przy trupie angielskiego bandyty.
Ordynans cofnął się o krok i spojrzał w celownik aparatu.
- Podbródek troszkę wyżej, panie pułkowniku - poinstruował.
Vicky przeleciała zaledwie siedemdziesiąt metrów nad ostatnim szczytem, ponieważ z małego, przeciążonego samolotu nie dało się wykrzesać więcej energii. Teraz miała przed sobą płaskowyż. Na jego południowym skraju leżała Addis Abeba. Poniżej widać było cienką, błotnistą wstęgę drogi do Desje. Szlak był pusty. Armia etiopska wycofała się. Ryba wymknęła się z sieci, ale ta świadomość nie dawała Vicky satysfakcji.
Spojrzała w dół na mroczny wąwóz Sardi. Ze stromych ścian spływały srebrzystobiałe wodospady. Wydawało się, że góry płaczą.
Wyprostowała się na fotelu i uniosła rękę do twarzy. Nie zdziwiła się, że policzki ma mokre od łez.