Szewczenko Taras
KSIĘŻNA
Wieś! O, ileż ciepłych, czarownych obrazów budzi się w moim starym sercu, gdy słyszę to miłe słowo! Wieś! I już stoi przede mną nasza biedna, stara, biała chata, z pociemniałą strzechą i czarnym dymarem, a obok chaty na prycziłku jabłonka z czerwonobarwnymi jabłkami, a wokół jabłonki kwietnik — ulubieniec mojej niezapomnianej siostry, mojej cierpliwej, mojej czułej opiekunki! A przy wrotach stoi stara rozłożysta wierzba z uschniętym wierzchołkiem, za wierzbą stoi kłunia, otoczona stogami żyta, pszenicy i różnych innych zbóż, a za kłunią na pochyłym gruncie rośnie ogród. I to jaki ogród! Widziałem w swoim życiu ładne ogrody, jak na przykład w Humaniu albo Peterhofie, ale cóż to są za ogrody! Grosza niewarte w porównaniu z naszym wspaniałym ogrodem: gęsty, ciemny, cichy — słowem, drugiego takiego nie ma na całym świecie. A za ogrodem lewada, za lewadą dolina, w dolinie zaś cichutki, ledwo szemrzący strumień, obsadzony wierzbami i kaliną i otulony szerokolistnymi, ciemnymi, zielonymi łopuchami; a w tym strumieniu pod zwisającymi liśćmi łopuchów kąpie się przysadzisty, jasnowłosy chłopak, a wykąpawszy się, pędzi przez dolinę i lewadę, wbiega do cienistego ogrodu, pada pod pierwszą z brzegu gruszą albo jabłonią i zasypia prawdziwym niezmąconym snem. Obudziwszy się, patrzy na prze
ciwleglą górę, patrzy, myśli i pyta sam siebie: „A cóż tam jest za górą? Powinny tam być żelazne słupy, które podtrzymują niebo. A gdyby tak pójść i popatrzyć, jak one je tam podpierają? Pójdę, zobaczę, przecie to niedaleko".
Wstał i nie myśląc wiele poszedł przez dolinę i lewadę prosto na górę. No i wychodzi za wieś, minął carynę, przeszedł z pół wiorsty pola. Na polu stoi wysoka, czarna mogiła. Wdrapał się na mogiłę, żeby z niej zobaczyć, czy daleko jeszcze do tych żelaznych słupów. Stoi chłopak na mogile i patrzy na wszystkie strony: i z jednej strony wieś, i z drugiej strony wieś, i tam z ciemnych ogrodów wygląda trzykopułowa cerkiew, kryta blachą, i tam również cerkiew wygląda z ciemnych ogrodów, tak samo kryta białą blachą. Chłopak się zamyślił. „Nie — duma — dzisiaj późno, nie dobrnę do tych żelaznych słupów, lepiej jutro iść razem z Katrią. Katria pogoni krowy do czeredy, a ja pójdę do żelaznych słupów; a dzisiaj odurzę Mykitę, brata, powiem, że widziałem te żelazne słupy, co podpierają niebo". Stoczył się na łeb, na szyję z mogiły, wstał i poszedł, nie oglądając się, do cudzej wsi. Na szczęście spotkał po drodze czumaków, którzy zatrzymali go i spytali:
— A kuda ty mandrujesz, parubcze?
— Do domu.
— A de ż twoja doma, neboracze?
— W Kyryliwci.
— Tak czoho ż ty jdesz u Morynci?
— Ja ne w Morynci, a w Kyryliwku jdu.
— A koły w Kyryliwku, tak sidaj na moju mażu, to
waryszu, my tebe dowezemo do domu.
Posadzili go na skrzynce, jaka zwykle znajduje się na przodku czumackiego wozu, i dali mu bat do ręki: i chłopaczek pogania sobie woły jakby nigdy nic. Pod
jeżdżając do wsi zobaczył swoją chatę na przeciwległej górze i zawołał wesoło:
— Onde, onde nasza chata!
— A koły ty wże baczysz swój u chatu — powiedział właściciel wozu — to i jdy sobi z Bohom!
Zdjął chłopca z wozu, postawił na ziemi i zwracając się do swoich towarzyszy rzekł:
— Nechaj ide sobi z Bohom!
— Nechaj ide sobi z Bohom! — powtórzyli czumacy i chłopczyna pobiegł sobie z Bogiem do wsi.
Zmierzchało się na dworze, kiedy podszedłem do naszego przełazu (mówię w pierwszej osobie, gdyż ten przysadzisty jasnowłosy chłopczyna nie był to nikt inny, tylko pokorny autor tej wprawdzie nie sentymentalnej, niemniej jednak smutnej opowieści). Patrzę przez przełaz na podwórze, a tam koło chaty, na ciemnym, zielonym, aksamitnym sporyszu wszyscy nasi siedzą kołem i wieczerzają; tylko moja starsza siostra i niańka Kateryna nie wieczerza, lecz stoi sobie przy drzwiach, podparłszy głowę ręką, i jak gdyby spogląda na przełaz. Kiedy wysunąłem głowę zza przełazu, krzyknęła: — Pryjszow! Pryjszow! — podbiegła do mnie, wzięła mnie na ręce, poniosła przez podwórze i posadziła w kole tych, co jedli, powiedziawszy: — Sidaj, weczeriat, prybłudo! — Po zjedzeniu siostra zaprowadziła mię spać, położyła do łóżka, przeżegnała, pocałowała i uśmiechając się, nazwała mnie znowu włóczykijem.
Długo nie mogłem zasnąć; wypadki ubiegłego dnia nie dawały mi spokoju. Wciąż myślałem o żelaznych słupach i o tym, czy powiedzieć o nich Katerynie i Mykicie, czy nie mówić. Mykita był raz z ojcem w Odessie i tam oczywiście widział te słupy. Jakże ja mu o nich powiem, kiedy ich wcale nie widziałem? Katerynę można by oszukać... Nie, jej również nic nie po
wiem — i pomyślawszy Jeszcze trochę o żelaznych słupach zasnąłem.
Po dwóch, trzech łatach widzę już siebie w szkole u ślepego Sowgira (tak się nazywał nasz niestycharny diaczek ), jak siedzę i sylabizuję: b, a — ba. I przesylabizowawszy, bywało, do t, a — ta, wyjdę ze szkoły na ulicę, popatrzę do jaru, a tam moi szczęśliwi rówieśnicy grają sobie na słomie koło kłuni i nie wiedzą, że jest na świecić i diak, i szkoła. Patrzę, bywało, na nich i myślę: „Dlaczego ja właśnie jestem taki nieszczęśliwy, dlaczego mnie, biedaka, męczą przeklętym elementarzem?" — i machnąwszy ręką dam drapaka przez cwyntar do kompanii szczęśliwców, na jasną, ciepłą słomę, i ledwo zaczną swoje ćwiczenia gimnastyczne na słomie, a tu już idą dwaj psałtyrnicy, biorą mnie, biedaka, za ręce i odwracają w tył, czyli prowadzą do szkoły, a w szkole — sami dobrze wiecie, co się dostaje za nieobecność w godzinach zajęć szkolnych.
Ślepy Sowgir (nazywano go ślepym, choć był tylko zezowaty, a nie ślepy) pełnił w naszej cerkwi funkcję diaczka, nie jakiegoś taro stycharnego, prawdziwego diaczka, tylko takiego sobie włóczęgi. Poprzednik jego, Nikifor Chmara, też był u nas diaczkiem niestycharnym; ale raz w nocy zachorował i rano umarł, Bóg raczy wiedzieć z jakiej przyczyny. A ślepy Sowgir, niewiele myśląc, zaraz w następną niedzielę stanął na klirosie, odśpiewał mszę, przeczytał apostołkę , i to tak przeczytał, że hromada i sam ojciec Kasjan tylko cmoknęli z zachwytu. Po mszy świętej gromada uchwaliła wybrać Sowgira na diaczka i Sowgir został ze wszelkimi stosownymi honorami wprowadzony do szkoły jako do swojej didiwszczyny. Gromada — to wielki człowiek! Nowy diaczek zamieszkał w swojej szkole, a uczniowie, w tej liczbie i ja, niedużutki, zaczęli do niego chodzić po wiedzę. A sam on był wzrostu niewielkiego,
barczysty i wyglądałby jak istny Zaporożec, gdyby nie był zezowaty, nawet swoich włosów nie zaplatał, nosząc na głowie coś w rodzaju kozackiej czupryny.
Usposobienie miał raczej surowe niż wesołe, a pod względem potrzeb życiowych i w ogóle komfortu był prawdziwym spartaninem. Co mi się w nim jednak najbardziej podobało, to właśnie to, że zwykle co sobotę po wieczernik karmił nas wszystkich kaszą brzozową. Ale to jeszcze nic, niechby sobie karmił, myśmy byli do tej kaszy przyzwyczajeni — wystawiał nas przy tym, można powiedzieć, na wielką próbą: bije, bywało, a delikwentowi każe spokojnie leżeć, nie krzyczeć i powoli, dobitnie powtarzać na głos piąte przykazanie. Prawdziwy spartanin!
No i powiedzcież mi, dobrzy ludzie, czy się kiedy urodził na świecie taki bohater, który leżałby spokojnie pod rózgami? Nie, myślę, że takiego człowieka ziemia jeszcze nie nosiła.
Bywało, kiedy dojdzie do mnie kolej, to już nie proszę o darowanie, lecz proszę tylko, żeby się ulitował nade mną i gwoli świętej soboty kazał mnie choć trochę przytrzymać. Czasem, bywało, zlituje się, ale tak wsypie, że lepiej byłoby nie prosić o miłosierdzie.
Niechaj ci ziemia lekką będzie, ślepy Sowgirze! Sameś nie wiedział, co czyniłeś: ciebie tak bito, więc i ty biłeś, a prostoduszność twoja nie widziała w tym nic złego! Niech ci ziemia lekką będzie, żałosny tułaczu, miałeś zupełną słuszność!
I oto ku niewypowiedzianej swojej radości ukończyłem „Mał biech", to znaczy ukończyłem psałterz. Postawiłem wedle zwyczaju całemu bractwu kaszę z groszakami, dopełniłem tego świętego obrządku ściśle podług starodawnej tradycji, i nazajutrz jąłem kreślić kredą przemądre gryzmoły na malowanej tablicy, by
łem już bowiem nie psałtyrnikiem, lecz skoropiszcem.
W owej to prawie szczęśliwej dla mnie epoce nastąpiła reorganizacja szkoły: przysłano nam stycharnego diaczka z samego Kijowa. Ślepy Sowgir z początku stawał okoniem, ale w końcu musiał ustąpić przed obliczem prawa i zebrawszy cały swój mizerny dobytek do jednej torby, zarzucił ją na ramię, wziął posoch do jednej ręki, a zeszyt z niebieskiego papieru, zawierający psalmy Skoworody , do drugiej i poszedł szukać sobie innej szkoły. A bracia moi ze szkolnej ławy rozlecieli się jako te owce przed wilkiem i przestali chodzić na naukę do nowego stycharnego diaczka, jako że był z niego pijanica nad pijanicami. Trudno się porywać z motyką na słońce! I ja, najcierpliwszy z całego bractwa szkolnego, wziąłem na koniec swoje narzędzia — tabliczkę, pióro, kałamar z kredą i poszedłem spokojnie do chaty, dziwiąc się temu wszystkiemu, co zaszło.
Od tego czasu poczyna się długi szereg najsmutniejszych, najbardziej ponurych moich wspomnień. Wkrótce umiera matka, ojciec żeni się z młodą wdową i bierze za nią troje dzieci zamiast posagu. Kto widział chociażby z daleka macochę i tak zwane przyrodnie dzieci, ten zaiste widział piekło w jego najobrzydliwszym triumfie. Ani jedna godzina nie upłynęła bez płaczu i bójki między nami, dziećmi, i ani jedna godzina nie upłynęła bez kłótni i wyzwisk między ojcem i macochą. Mnie macocha osobliwie nienawidziła, prawdopodobnie za to, że często okładałem pięściami jej słabowitego Stepanka. W tym samym roku ojciec pojechał po coś do Kijowa, zaniemógł w drodze i powróciwszy do domu w krótkim czasie umarł.
Po śmierci ojca jeden z moich licznych krewniaków, żeby — jak mówił — wyprowadzić sierotę na ludzi, zaproponował mi za jadło i picie taką robotę: pasanie la
tem stada świń, a zimą pomaganie jego parobkowi w gospodarstwie. Ale ja wybrałem inną dolę.
Wziąwszy swoją tabliczkę, kałamar i psałterz, udałem się do szkoły do pijanego stycharnego diaczka i zamieszkałem u niego jako uczeń i robotnik. Tu się zaczyna moje praktyczne życie. Warunki egzystencji mojej w szkole były niezbyt komfortowe. Dobrze jeszcze, jeśli się trafiali we wsi nieboszczycy (daruj mi, Boże), bo wówczas jakoś dawaliśmy sobie radę, w przeciwnym natomiast razie głodowaliśmy po kilka dni z rzędu. Wieczorem niekiedy, bywało, wezmę torbę, a nauczyciel ujmie w prawicę kawał tęgiego kija, w mańkę zaś gliniane naczynie (nie pogardzaliśmy też napojami, jak na przykład kwasem gruszkowym i innymi) i pójdziemy śpiewać pod oknami pieśni nabożne. Czasem przyniesiemy coś niecoś do szkoły, a czasem wrócimy z gołymi rękami, tyle tylko, że nie głodni.
Umiałem prawie cały psałterz na pamięć i czytałem go, jak mówili moi słuchacze, wyraziście, to znaczy głośno. Dzięki temu mojemu uzdolnieniu nie został we wsi pochowany ani jeden nieboszczyk, nad którym nie przeczytałbym psałterza. Za tę czynność dostawałem knysza i kopę pieniędzmi. Pieniądze oddawałem nauczycielowi jako jego dochód, a on udzielał mi łaskawie i hojnie piątaka na obarzanki i to było jedyne źródło mojej egzystencji. Przy takich, można powiedzieć, umiarkowanych dochodach nie mogłem żyć otwarcie i ubierałem się bynajmniej nieelegancko, jak przystoi godności szkolarza. Chodziłem stale w szarej, dziurawej świtce i w wiecznie brudnej, niezmiennej koszuli, a o czapce i butach nie było nawet mowy ani latem, ani zimą. Pewnego razu dał mi jakiś chłop za przeczytanie psałterza kawałek skóry na przyszwy, ale i to mi nauczyciel odebrał jak swoją własność.
I dużo, dużo mógłbym opowiedzieć niezwykle cieka
wych i pouczających rzeczy na ten temat, ale jakeś smutno o tym mówić.
Tak przeleciały cztery marne lata nad moją dziecinną głową.
Potem wspomnienia moje pełne są jeszcze smutniejszych obrazów. Daleko, daleko od mojej biednej, mojej drogiej ojczyzny.
Bez miłości, bez radości Młodość przeleciał.
Właściwie nie przeleciała, lecz przepełzła w nędzy, ciemnocie i poniżeniu. I wszystko to ciągnęło się okrągłe dwadzieścia lat.
Podczas moich wędrówek poza ukochaną ojczyzną wyobrażałem ją sobie taką, jaką widziałem w dzieciństwie, piękną, wspaniałą, o obyczajach zaś jej małomównych mieszkańców urobiłem już sobie własne pojęcia harmonizujące, ma się rozumieć, z pejzażem. Nawet mi zresztą nie przyszło do głowy, żeby to mogło wyglądać inaczej, okazuje się jednak, że inaczej.
Po dwudziestu latach życiowych prób i doświadczeń opierzyłem się nieco i, ma się rozumieć, pofrunąłem prosto do gniazda ojczystego. Wkrótce przede mną zajaśniały od dawna znajome bielutkie chaty. Jak gdyby uśmiechały się do mnie spośród ciemnej zieleni.
Czy w owych miłych schroniskach może się znaleźć miejsce dla biedy i jej nikczemnych współtowarzyszy? Nie! Bo inaczej człowiek byłby nie człowiekiem, lecz zwyczajnym bydlęciem. W owym słodkim przekonaniu przejechałem prawie całą gubernię czernihowską, nigdzie się nie zatrzymując. Z miasteczka Kozielca powinienem był skręcić w bok od traktu pocztowego — spojrzeć z bliższej odległości na mój eden i nawet wysłuchać tej żałosnej i prawdziwej opowieści.
Kozielec wcale się nie różni swoją fizjonomią od innych swoich współbraci, powiatowych miast małoro
syjskich. W historii naszej również nie odgrywa szczególniejszej roli, jak na przykład jego zadnieprzańscy towarzysze, z tym może wyjątkiem, iż w roku została tu zwołana znamienita Czarna Rada. Słowem, miasteczko niczym się nie wyróżniające; ale podróżny, jeżeli tylko nie śpi w czasie zmiany koni albo nie kosztuje przekąsek u pana Tychonowicza, na pewno z zachwytem poogląda wspaniały chram, urocze dzieło Rastrellego , ufundowany przez Natalię Rozumychę, założycielkę rodu grafów Razumowskich.
Sześć wiorst od Kozielca, we wsi Lemiesze, w ubogiej chatce na swołoku, czyli na belce pułapowej, czytamy: „Dom ten wybudowała sługa boża Natalia Rozumycha w roku pańskiego ". A w Kozielcu we wspaniałej cerkwi widnieje napis na marmurowej tablicy: "Świątynię tę zbudowała grafinia Natalia Razumowska w roku". Dziwne dwa pomniki jednej i tej samej fundatorki!
W Kozielcu wynająłem parę niewyszukanych koników wraz z rudym Żydem i pojechałem sobie polną drogą, dokąd mi potrzeba. Było to we wrześniu. Z rana dzień wyglądał ledwie szarawo, a pod wieczór stał się też mokrutki; noc się zbliżała, trzeba było gdzieś znaleźć przytułek, a tu po drodze nie tylko karczmy — nawet marnego szynku nie widać.
Nie dojeżdżając do Trubieża, czyli po miejscowemu Trubajła, ujrzeliśmy na zboczu wzgórza wieś. Podjeżdżamy bliżej — rzeczywiście, wieś, ale spalona, i na czarnej ulicy nie ma żywego ducha. A za groblą, z drugiej strony Trubieża, zobaczyliśmy pomiędzy wierzbami i dopiero zaczynającymi się żółcić sadami białe chaty. Przejechaliśmy po grobli obok dwóch hałasujących młynów i znaleźliśmy się w dużej wsi kozackiej. Duże, czyste chaty i nie porujnowane tyny świadczyły o zamożności mieszkańców, ale pierwsza od strony pastwi
ska chata szczególnie mi wpadła w oko i przyciągnęła mię swoim uroczym wyglądem, tak że postanowiłem prosić w niej o nocleg. Deszczyk rosił jednak dość obficie, a gospodarz tej przyjaźnie uśmiechającej się chaty stoi sobie jakby nigdy nic, oparty łokciami na płocie, w nowym kożuchu bez pokrycia, kurzy krótką fajkę i życzliwie patrzy, jak jego ulubieńcy — płowe, krętorogie woły — zajadają się w ogrodzie kapustą. Ujrzawszy przez okno takie świętokradztwo, wybiegła z chaty gospodyni i zawołała przez łzy:
— Czegóż ty stoisz, stary bezecniku, i patrzysz, jak bydlęta niweczą dobytek? Czemu ich nie zapędzisz do obory?
— Zapędzałem je trzydzieści lat, niech teraz inni zapędzają — odparł gospodarz całkiem obojętnie i w dalszym ciągu pykał fajkę.
— Boże! Co ja mam z tobą! — znowu zawołała gospodyni. — Żebyś chociaż zdjął kożuch; przecie widzisz, że deszcz pada!
— No to co? Niech sobie pada z Bogiem!
— Jak to — co! Kożuch zniszczysz!
— No to co, mogę zniszczyć, mam drugi.
— Można mu kołki ciosać na głowie, a on będzie swoje gadał — ofuknęła męża gospodyni i pobiegła wyganiać bydło z ogrodu. Gospodarz popatrzył za nią i uśmiechnął się z zadowoleniem.
Spodobała mi się jego iście chachłacka maniera i wychyliwszy się z bryczki powitałem gospodarza życząc mu dobrego wieczoru, na co odrzekł:
— Dobry wieczór i wam, dobrzy ludzie! A czy daleko Bóg prowadzi? — dodał wkładając czapkę.
— Niby niedaleko, a jednak dzisiaj nie dojedziemy — odpowiedziałem wyłażąc z bryczki i spytałem rozciągając słowa: — A czy nie można by u was, dziaduniu, zanocować?
— Dlaczego nie można, można, błogosław Boże! Chata niemała, a myśmy dobrym ludziom radzi.
Przy tych słowach otworzył wrota i bryczka wsunęła się na podwórze.
— Prosymo pokorno do gospody! — powiedział mi gospodarz, kiedy wszedłem na podwórze. Widać było, że starał się wymawiać słowa z rosyjska.
Wszedłem do chaty; panowała tam prawie ciemność, ale zauważyłem, że chata była przestronna i czysta.
— Prosymo pokorno, sadowyteś — mówił gospodarz wskazując na ławę. — A ja tymczasem powiem swojej starej, żeby nam coś zaświeciła — dodał wychodząc z izby.
Po chwili weszła do izby staruszka ze świecą i postawiwszy ją na stole, cicho wróciła do drzwi i stanęła w milczeniu, ze złożonymi na piersiach rękami. Miała na sobie schludną niemiecką suknię i takiż czepek. Zdziwiło mię to. „W jaki sposób — pomyślałem — znalazło się coś podobnego w chłopskiej chacie?"
Wkrótce po staruszce wszedł do izby gospodarz niosąc na ręku zapłakane dziecię. Dziecię ujrzawszy staruszkę rozchyliło usteczka, uśmiechnęło się i wyciągnęło do niej swoje maleńkie rączęta.
— Weź go, Mykytowna, do siebie — rzekł gospodarz oddając dziecię staruszce.
— Widzisz, jak się boi chłopa? Wiadomo — pańskie dziecko — dodał głaszcząc je po główce swoją szeroką, kościstą dłonią.
Miałem w kieszeni cukierki. Muszę zaznaczyć, że ten produkt zawsze woziłem z sobą w czasie moich wędrówek po Małorosji, gdyż niczym się tak szybko nie zaskarbi względów mojego ponurego rodaka, jak okazaniem czułości jego dziecku. Toteż często i z dobrym skutkiem stosowałem tę taktykę.
Podałem cukierek dziecięciu. Z początku patrzyło na
mnie swoimi niezwykle dużymi oczyma, potem milcząco wzięło cukierek i z uśmiechem wsadziło w swoje różowe usteczka.
Mogłem się teraz dokładniej przyjrzeć dziecku i staruszce. Staruszka wydate mi się żywym obrazkiem Gerarda Dou, a dziecię było cherubinem Rafaela. Uderzyła mię owa czysta, subtelna uroda dziecięca; oczy moje zatrzymały się na tym prześlicznym stworzeniu. Staruszka odniosła dziecię na bok i przeżegnała je, zapewne chroniąc w ten sposób przed złym spojrzeniem, a gospodarz podszedł do mnie i powiedział:
— A co, czy nieprawda, że to pańskie dziecko?
— Piękne dziecko — odrzekłem i podałem maleństwu jeszcze jeden cukierek.
Gospodarz był wyraźnie zadowolony z moich prezentów i zwróciwszy się do staruszki powiedział:
— Daj no mi go, Mykytowno, a sama pójdź i poproś mojej starej, może tam coś znajdzie dla nas na podwieczorek, no i... jeśli nie będzie zła, to również tej... po kieliszeczku... domyślacie się, Mykytowno?
_ My, panie dobrodzieju, jesteśmy ludzie prości — dodał zwracając się do mnie — nie mamy nic takiego słodkiego, ani tej herbaty, ani tego cukru, tylko tak sobie, prosto, po prostemu.
Staruszka wyszła z chaty, a on z dzieckiem na rękach zbliżył się do mnie i wyrzekł:
— Niech mu się pan teraz przyjrzy, panie dobrodzieju; prawda, że istne książątko?
— Skądże się u pana wzięło książęce dziecko? Proszę mi opowiedzieć, na miłość boską — spytałem zdziwiony.
— Niech wam, panie dobrodzieju, opowie Mykytowna, bo z tym była prawdziwa komedia. Widział pan tam, za Trubajłem, spaloną wieś?
— Widziałem — odrzekłem.
— To dobrze, że pan widział. Otóż ta wieś była kiedyś własnością matki tego dziecka, no i spaliła się do cna. A jego matka... Ale nie opowiem panu, jak się to tam paliło: nie było mię wtedy w domu, więc nie widziałem. Niech Mykytowna sama opowie; wszystko widziała, więc dobrze wie, jak się to stało.
Tymczasem staruszka weszła do izby i czystym białym obrusem nakryła rozpostarty na stole kiłym, zdjęła z półki ośmiokątną malowaną karafę z wódką oraz kieliszki i postawiła na stole; potem przyniosła na drewnianym talerzu, również malowanym, pokrajanego w kawałki czabaka i palanicę . I wszystko to zrobiła cicho, poważnie, tak że patrząc na nią można było z pewnością orzec, iż wyrosła i zestarzała się nie w chłopskiej chacie. Potem wzięła na ręce dziecko i odeszła na bok, a gospodarz odezwał się do niej:
— Mykytowno, kiedy położysz spać dziecinę, to zajdź do nas; chcemy cię o coś wypytać. I powiedzcie tam mojej starej, niech nam gotuje wieczerzę, ale nie hałuszki albo kulisz , bo przecie mamy gościa!
Staruszka wyszła z izby, a on jeszcze rzucił za nią:
— Zajdźcie do nas, Mykytowno, jak się uporacie ze wszystkim.
— Dobrze, zajdę — odpowiedziała Mykytowna już w sieni.
Wypiwszy jeden i drugi kieliszeczek gospodarz mój stał się rozmowniejszy. Rozgadał się tak dalece, że sam tego nie zauważając opowiedział mi cały swój życiorys. Opowiedział między innymi o tym, jak za swoich kawalerskich czasów był pogońcem pod Francuzami i wrócił z Niemiec goły, golusieńki, z jednym batem w rękach, i jak potem wynajął się do pracy u popa, i jak następnie własnym trudem i rozumem wzbogacił się i z bezdomnego sieroty wyrobnika wyszedł na
pierwszego we wsi gospodarza. Słowem, w ciągu godziny, nie wypytując o nic, dowiedziałem się całej jego najintymniejszej historii.
Ale to mi się w nim najwięcej spodobało, że opowiadając swoje zwykłe dzieje napomykał jakby mimochodem o swoich bohaterskich czynach, nie widząc w nich nic niezwykłego.
A tymczasem staruszka przyniosła nam wieczerzę i sama powieczerzała z nami. Odmówiwszy po jedzeniu modlitwę gospodarz zwrócił się do staruszki mówiąc:
— Teraz, Mykytowno, opowiedz nam o swojej księżnej, jak się to tam u was działo. Ale najpierw — dodał — na toczcie nam dzbanek sływianki, to weselej nam będzie słuchać.
Po pięciu minutach staruszka wróciła do izby z pokaźnym szklanym hłeczykiem w rękach. Postawiwszy hłeczyk na stole, sama usiadła na ławce, pomilczała chwilę i przemówiła z westchnieniem:
— O jej nieszczęśliwym żywocie, Stepanowyczu, o jej doli gorzkiej, ciężkiej, gotowa jestem opowiadać każdego dnia, każdej godziny, całemu światu, żeby cały świat wiedział o jej gorzkich, krwawych łzach i dręczył się tymi krwawymi łzami. — I staruszka cicho zapłakała.
Wypiliśmy po kieliszku sływianki, a Mykytowna otarłszy łzy zaczęła tak:
— Nie umiem powiedzieć, ile to lat minęło, ale zdarzyło się to dawno, przed Francuzami byłam wtedy jeszcze taką stryhą , kiedy nieboszczyk Demian Fedorowicz, Panie świeć nad jego duszą, przyszedł spod Francuzów. Służył w jakimś pułku kozackim, a w jakim mianowicie, nie umiem panom powiedzieć. Wiem tylko, że był w kozakach, i nic więcej. Ojca, Fedora Pawłowicza, Panie świeć nad jego duszą, nie zastał już
przy życiu. Rozejrzawszy się w gospodarstwie domowym, poprawił, co trzeba było poprawić, a co nie trzeba, to tak zostawił. Wtedy też zbudował dwa witriaki, te co stoją na górze. Tylko one ocalały z całej zagrody. Zbudowawszy witriaki umyślił się zaręczyć i zaręczył się aż za Ostrem, u jakiegoś Słoniny, z jego córką Kateryną Łukianowną. Na wiosnę się zaręczył, a zaraz po Wniebowzięciu wzięli ślub: nawet pół roku nie był narzeczonym, kochany panie. Po ich weselu zostałam we dworze za pokojówkę. Długo płakałam i tęskniłam za swoimi domownikami, a potem przywykłam, kiedy trochę podrosłam. Na drugi czy na trzeci rok... zdaje się, że na trzeci, dał im Pan Bóg dziecię. Dano mu imię Kateryny, a ja zajęłam się niańczeniem. Od tej pory aż po dzisiejsze okrutne czasy nie rozłączyłam się z moją nieszczęśnicą ani na jedną godzinę: na moich oczach wyrosła i za mąż wyszła i...
— Nie płaczcież, Mykytowno! — odezwał się gospodarz ze współczuciem: — Taka była wola Pana Boga, a łzy na nic się nie zdadzą.
Staruszka po krótkim milczeniu ciągnęła dalej:
— A jaki gospodarz! Jaki dobry pan! Jaką miał duszę szlachetną! I wszystko przepadło. Świętej pamięci Katerynicz przyjedzie, bywało, do nas z Kijowa i tylko podziwia, a trzeba powiedzieć, że Katerynicz bez racji nikogo nie pochwali, no i po prawdzie mówiąc było się czemu dziwować. Wioska składa się raptem z czterdziestu chat, a popatrzcie, czego w tej wiosce nie ma! I stawy, i młyny, i pasieki, i winnica, i browar, i bydła różnego, a w komorach — mój Boże! — chyba tylko ptasiego mleka brakuje, bo poza tym wszystko jest. A po wiosce tak przyjemnie było przejść się ulicą: chaty czyste, białe, zdawało się, że w naszym chutorze trwa bez przerwy wielkanocna niedziela.
Ludzie chodzą sobie po ulicy albo siedzą pod cha
tami obuci, ubrani, a dzieciaki biegają w bielutkich koszulkach jak aniołki boże. Ooch! I gdzie się to wszystko podziało? Prawda, że i Kateryna Łakianowna była gospodynią, ale mimo wszystko nie taką jak on sam. Co każdą bożą niedzielą albo święto jakieś, bywało, zaproszą nieboszczyka ojca Kuprijana na „Ojczenasz" i wystawią dwanaście karafek, a każda z inną nalewką. A ojciec Kuprijan, Panie świeć nad jego duszą, po „Ojczenaszu" łyknie, bywało, z każdej karafki po kieliszeczku, a jak dojdzie do ostatniej, wtedy powie: — To jest dopiero dobra wódka, tę wódkę będziemy pili. — A wódki, prawdę mówiąc, wszystkie były jednakowo dobre, ale nieboszczyk, Panie świeć nad jego duszą, miał już taką dziwną naturę, że lubił sobie czasem pożartować.
— Dziwny! Naprawdę dziwny był nieboszczyk — mówił gospodarz nalewając śliwowicy do kieliszka. — Ale pijanego nigdy go, jako żyw, nie widziałem: nie wiadomo, czy to już Pan Bóg taką naturę poczciwą daje człowiekowi czy też człowiek sam się przysposabia — nie wiem. A co, Mykytowno, może byście i wy z nami wypili kieliszeczek śliwowicy? Może by się wam ulżyło!
Staruszka podziękowała za śliwowicę i po krótkim milczeniu ciągnęła dalej swoje opowiadanie:
— Katerynie Demianownie poszedł już drugi roczek, kiedy po raz pierwszy wstała na nogi. Przyprowadziłam ją za rączkę do pokoju, gdzie zawsze z rana oboje państwo pili herbatę. Boże! Ileż tu było radości! Tego się nawet nie da opowiedzieć: Kateryna Łukianowna wzięła ją na ręce, pocałowała i zaraz rzekła, że za nikogo na świecie nie wyda jej za mąż, tylko za księcia albo jakiegoś generała. Och! I tak się też stało na nasze nieszczęście. A jacy ludzie starali się o nią! A tu — nie, dawaj jej księcia albo generała. I jest książę, nie ma co gadać!
— Tak, tak, ładny książę! — przerwał gospodarz. — Dał się on biedaczce dobrze we znaki.
— Dziecko rosło, zaczęli je uczyć najpierw czytać i pisać, a potem — o Boże! — czego też nie uczyli! Bywało — żal popatrzyć na biedne dziecię: i szyć, i wyszywać, i prząść, i nitki zwijać, a raz sam pan posłał ją nawet, biedaczkę, żeby doiła krowy. Sama pani, bywało, oburzy się na niego: — Co ty — powiada — wyprawiasz z biednym dzieckiem? Czy my ją wydamy za chłopa, czy co? — A może będzie musiała żyć i w chłopskiej chacie: kto zna przyszłość? — odpowie, bywało, pan i umilknie. A ona mu: — lepiej kupiłbyś dla niej w Kijowie fortepian. — Kupili fortepian na kontraktach . Przywieźli razem z fortepianem nauczyciela — nie umiem powiedzieć, czy to był Polak, czy Niemiec, nie wiem, ale całkiem nie umiał mówić po naszemu. Co wymówił słowo, to można było pękać ze śmiechu. No
i on ją właśnie w ciągu roku czy dwóch nauczył grać na tym fortepianie i jak, bywało, zagra moja gołąbeczka, to człowiek tylko siedzi, słucha, słucha, aż zapłacze, a ona weźmie i zmieni pieśń, i jak rąbnie horłycę albo metełycę — zgrzeszyłam, niegodna — nie wytrzymam, bywało, i jak się wezmę pod boki, jak pójdę w tan, jak pójdę w tan! Tylko pidłoha trzeszczy. A ona gra, bywało, i śmieje się na cały głos. Jednego razu tak nas przyłapała sama pani i jak nie krzyknie: — Co ty tu — powiada — wyrabiasz? Czy cię tego uczyli grać? Psujesz tylko instrument swoimi chłopskimi pieśniami. A ty, niecnoto, nie wiesz, gdzie się krowy doi, to się dowiesz! — ja, oczywiście, wystraszona, stanęłam sobie w kącie i stoję, jak gdyby nie ma mię w pokoju.
— A wyście przecie, Mykytowno, byli kiedyś, prawdę powiedziawszy, skorzy do tańca — rzekł gospodarz nalewając kieliszek śliwowicy.
— Daruj mi, Panie Boże! Wiadomo — młodość, a w
młodości co się to nie przydarza. A bywało, kiedy moja ptaszynka Katrusia całkiem podrosła, to jak tylko państwo położą się spać po wieczerzy, my obie wyjdziemy po cichutku do ogrodu i przechadzamy się, przechadzamy do białego rana. A miesiąc tak świeci, że widno jest jak we dnie. A ona jeszcze, bywało, weźmie i zaśpiewa: „Nie chody, Hryciu, ta na weczernyci" — cicho, cicho, tak słodko, że słuchałabym ją, słuchała bodaj przez calusieńką noc.
— Pamiętam, dobrze pamiętam — rzekł gospodarz. — Idę raz w nocy koło waszego ogrodu i słyszę śpiewanie, ale nie „Hrycia", tylko jakąś inną pieśń. Zatrzymałem się i tak przestałem jak przykuty do płotu, póki ranek nie zaświtał. Nie ma co mówić, przyjemnie było słuchać, kiedy ona, bywało, zaśpiewa.
— A z rana, czy spała, czy nie spała, wyfrunie moja ptaszynka i znowu śpiewa, znowu się weseli, i nikt oprócz mnie nie wie, co się w nocy działo. Ach, o tym byłabym całkiem zapomniała: jest tutaj, proszę kochanych panów, niedaleko od naszej wsi, nad Trubajłem, chutor majora Jacznego. Zna pan, Stepanowyczu, samego majora? Teraz jeszcze cieszy się, dzięki Bogu, niezgorszym zdrowiem, a gospodarz z niego taki, że i nasz nieboszczyk Demian Fedorowicz nie był lepszy! Co prawda, ma on wszystkiego dziesięć chat w chutorze, ale za to chaty, ale za to ludzie! Co chata to rodzina — dziesięć dusz. Wiadoma rzecz: żyją sobie w wygodach i dostatku. A sam major posiada staweczek, młyneczek, sadeczek, wiatraczek i domeczek jak malowanie — czysty, biały, tylko się patrzyć i lubować! Gdybyż to jeszcze i gospodyni żyła; tymczasem musiał sam wszystkiego doglądać. Miał, co prawda, synka, ale to jeszcze, można powiedzieć, dziecko — i przy tym nie chowało się przy ojcu, tylko gdzieś w szkołach, w Kijowie czy Nieżynie — sama nie wiem.
Major i nasz pan nieboszczyk byli to wielcy przyjaciele. Bywało, czy nasz u niego, czy on u naszego, kawałka chleba nie zjedzą osobno, tylko wciąż razem. Na święta przyjeżdżał do niego w gościnę syn ze szkoły. Nazywało się niby, że przyjeżdżał do ojca, a u nas, bywało, i dniuje, i nocuje. I z moją Katrusią, bywało, i w polu, i w ogrodzie, i na pokojach — jedno bez drugiego nigdzie ani rusz. Ja, bywało, patrzę na nich i myślę: „Wyrośnie piękna para, że aż miło: oboje chyba przyszli na świat boży jedno dla drugiego". Tak myślał major, tak myślał i nasz Demian Fedorowicz; a o dzieciach nie ma co nawet mówić. Wszyscy tak myśleli, tylko nie tak myślała Kateryna Łukianowna. Spała i widziała swoim zięciem księcia albo generała — o innych nawet nie chciała słyszeć. Bywało, kiedy nadchodził czas, że biedny chłopiec musiał odjeżdżać do szkoły, to Katrusią moja już tydzień naprzód zaczynała płakać, a kiedy odjechał na dobre, to biedaczka po prostu kładła się do łóżka i przez długi czas nie jadła nic i nie piła — Bóg raczy wiedzieć, czym się trzymała przy życiu.
Tak to moje gołąbeczki rosły, rosły i wyrosły razem, i pokochały się, serdeńka, na swoje nieszczęście.
Boże! Ja już nad grobem stoję, a kiedy przypomnę sobie o nich, o tych moich ptaszynach, to jakbym odzyskiwała młodość. Bywało, już przedtem, jak im się trzeba rozstać, zejdą się w ogrodzie, staną gdzieś pod lipą albo pod brzostem, obejmą się, pocałują i długo, długo patrzą sobie nawzajem w oczy, a łzy im obojgu płyną strumieniami; widocznie przeczuwali, biedni, że nie będzie im dane żyć jedno dla drugiego.
No i chłopiec skończył swoją szkołę. Nieboszczyk gubernator Katerynycz wziął go do siebie do Kijowa i umieścił w jakimś urzędzie. Nie umiem panom powiedzieć, po co go tam umieścił. No i chłopiec spędził
już rok w tym urzędzie, a na drugi rok przyjeżdża do nas w gościnę i dawaj się oświadczać o moją Katrusię. Demian Fedorowicz, Panie świeć nad jego duszą, od razu się zgodził i powiada, że lepszego męża dla naszej Kati nie znalazłoby się nawet za morzami. I prawdę mówił. Ale cóż na to ona sama?... Nie Katrusia sama — broń Boże! — tylko sama Kateryna Łukianowna. Oparła się rękami i nogami. — Jak to? — krzyczy. — Żebym ja swoją jedyną córkę oddała za chutorzanina, za hreczkosieja? Nie, wolę w trumnie zobaczyć moją Katieńkę niż na chutorze Jacznego! Co ona tam będzie robić — indyki karmić, gęsi pasać?... Nie, nie dla tego na świat ją narodziłam, nie dla chutoru Jacznego ją wychowywałam! — Parsknie, bywało, i zamknie się w swoich pokojach na cały dzień. A on sam koło niej i tak, i siak — nie, ani do niej podejść — wciąż obstaje przy swoim: musi być książę albo generał, i skończona sprawa! Nieboszczyk Demian Fedorowicz chciał już nawet bez jej zgody doprowadzić do małżeństwa, ale widać Bóg nie był łaskaw na ten jego dobry uczynek. W Boże Narodzenie zachorował wróciwszy z Kozielca, a na śródpoście oddał Bogu duszę.
O Chryste Panie! Nawet teraz straszno wspomnieć! Jak on już na łożu śmierci prosił ją, żeby nie oddawała Kati ani za księcia, ani za generała, tylko za młodego Jacznego albo kogoś innego, który byłby jej równy. Nie, uparła się i postawiła na swoim.
Jak na nieszczęście, akurat w Wielki Czwartek weszła do Kozielca dragonia i zakwaterowała się po chutorach i po wioskach na całe lato.
Ależ i dragonia to była! Żeby do nas nigdy nie wracała. Dała nam się we znaki ta przeklęta dragonia! Niejedna czarnobrewa dziewczyna spłakała się rzewnymi łzami, odprowadzając to piekielne wojsko. W jednej naszej wiosce zostały cztery pokrytki, a co
w Ohławie, a w Hobolewie? Tam chyba by się nie doliczyło!
— Nieszczęście nasze, nieszczęście z tymi dragonami!
— Nawet teraz straszno wspomnieć. Raz siedzimy wszyscy troje w bawialni; ja, zdaje się, robiłam na drutach pończochę. Kateryna Łukianowna siedziała tak, a Katrusia czytała książkę, i to taką żałosną, że
o małom się nie popłakała: o jakimś Zaporożcu Kirszy czy Juriju ; nie pamiętam dobrze, ale bardzo to było smutne. I już właśnie doczytała ta moja rybka kochana, jak tego Jurija Zaporożca zakuto w kajdany
i posadzono w lochu, aż tu nagle patrzymy, wchodzi do pokoju dragon, okropnie wysoki, wąsaty, a pysk niczym rzeszoto, gładki i czerwony, wydawał się jeszcze czerwieńszy od kołnierza, co był przyszyty do jego munduru. — Ja — powiada — jestem taki to a taki książę Mordaty! — „Sami widzimy, że jesteś mordaty" — myślę sobie. — Ja — powiada — kupuję owies i siano, może macie coś owsa i siana na sprzedaż?
— Mamy — mówi Kateryna Łukianowna — proszę siadać. — No i usiadł sobie, a ja z Katrusia wyszłam do drugiego pokoju doczytywać książkę. Ledwo Katrusia zaczęła czytać, kiedy do pokoju wchodzi Kateryna Łukianowna i mówi: — Jest, Katiu, twój przyszły mąż, od losu przeznaczony. — Jakeśmy siedziały obie, tak zdrętwiałyśmy zupełnie. Jak to wszystko wynikło tego wieczora i jak on się zaręczył, nic nie wiedziałyśmy, tylko od tej chwili książę zaczął do nas jeździć każdego bożego dnia i rano, i wieczorem. A młodego Jacznego, kiedy, bywało, przyjedzie z Kijowa, nie puszczano nawet na podwórze. Chodzi, bywało, biedny, za sadem i płacze, a my patrząc na niego też łzy lejemy. Ano cóż! Nie pomogły łzy ani tro
szeczki, Kateryna Łukianowna jednak postawiła na swoim: akurat w rok po śmierci Demiana Fedorowicza, w czasie Wielkiej Nocy, wydała za księcia moją nieszczęśliwą Katrusię.
— Naprawdę można powiedzieć, że nieszczęśliwa: z całego dobytku, z całej wspaniałości zostały jej tylko dwa wiatraki, a sama w ogóle nie wiadomo, czy zostanie przy życiu — mówił gospodarz jakby do siebie, nalewając kieliszek śliwowicy.
— A to tak było, Stepanowyczu. W Przewodnią Niedzielę wzięli ślub. Płakała, płakała moja nieszczęśnica, ale co! Widać Bóg tak chciał. Nie wybłagała dla siebie jego miłosierdzia. Widać Bóg doświadcza tych, których miłuje.
Nazajutrz po ślubie książę przeniósł się do nas z Kozielca i deńszczyk jego Jaszka, taki obrzydliwy, obdarty, też z nim się przeniósł. I w całym swoim majątku mieli tylko dużego, białego, kudłatego psa, juchtowy zielony kapciuch i długą fajkę.
Od tego dnia zaczęło się nowe hospodarstwo.
W tym miejscu staruszka urwała i pomilczawszy trochę, przeżegnała się i rzekła:
— Boże! Przebacz mi grzesznej! Za cóż ja potępiam człowieka, który mi nic złego nie zrobił?... Chociaż, jak pomyślę, to jednak niemało mi wyrządził krzywdy. Przecie on — daruj mu, Panie Miłosierny! — tu znowu się przeżegnała — przecie on, duszohubiec, zmarnował mój skarb jedyny, moją jedną jedyną miłość! Nigdy nikogo na świecie tak nie kochałam, jak pokochałam ją, tę moją biedną nieszczęśnicę. Jedną jedyną moją radością, jednym jedynym słodkim moim szczęściem było ją widzieć szczęśliwą przy mężu. I cóż? Łzy! łzy! łzy i pohańbienie! A wszystko przez matkę! Wszystkiego przyczyną była tylko rodzona matka: zachciało jej się, widzicie, swoją jedyną
córkę zobaczyć księżną! Patrz teraz na swoją piękną wieś, na swój sad zielony, na swój dom wysoki! Podziwiaj, Kateryno Łukianowno, podziwiaj swoje dobre uczynki! Ty, ty jedna wszystko to sprawiłaś!
Staruszka z nadmiaru uczuć zamilkła, a gospodarz odezwał się po krótkiej przerwie:
— A palże ją licho, Mykytowno, nie wspominaj jej, niech ma złe sny; opowiadajcie, co tam dalej było.
— Och! Sama już nie wiem, jak mam opowiadać, bo zaraz się zaczną rzeczy takie haniebne, takie wstrętne, że nawet pomyśleć grzech, a nie to, że mówić.
— Opowiadajże, Mykytowno, do końca, skoro już zaczęłaś — odparł gospodarz nalewając kieliszek śliwowicy i podając go staruszce.
— Spasybi, spasybi, Stepanowyczu, ja już jestem pijana swoimi łzami.
— Nie chcecie, to jak uważacie, a my z dobrodziejem sobie wypijemy, wy zaś tymczasem opowiedzcie, jak się u was zaczęło to nowe gospodarstwo? — mówił gospodarz częstując się śliwowicą.
— A zaczęło się to tak — wyrzekła staruszka i pomilczawszy trochę, prawie zawołała:
— No, powiedzcie wy mi, dobrzy ludzie, czego tej grzesznicy brakowało? Była z niej przecie pani całą gębą, wszystkiego miała w bród, kąpała się w przepychu! To nie — mało, dajcie mi księcia na męża dla córki, bo umrę, jeśli nie dacie. Znalazła, wytargowała, kupiła sobie księcia, sprzedając swoją córkę. O matki, matki! Zapominacie o swoich cierpieniach przy rodzeniu dziecięcia, kiedy tak niedrogo sprzedajecie to dziecko, które was tak wiele kosztowało!
Staruszka umilkła, a gospodarz powiedział:
— Tak to tak, Mykytowno, ale my jednak nie wiemy, jak się u was zaczęło nowe gospodarstwo.
I staruszka spokojnie ciągnęła dalej:
— A zaczęło się to tak, Stepanowyczu, że książę na pokojach urządził psiarnię — tak się zaczęło nowe hospodarstwo! Dzień w dzień uczty i bankiety; bywało, świata bożego się nie widzi wskutek dymu z papierosów, a o innych rzeczach nie ma co nawet mówić. A jeszcze, bywało, jak zaprosi do siebie na polowanie całą swoją dragonie z Kozielca, to niech Pan Bóg broni! Nazjeżdża się tych pijaków brudnych, obrzydliwych, że nie daj Boże zobaczyć takich nawet we śnie. A jeszcze każdy z nich przywiezie z sobą deńszczyka takiego samego obrzydliwca jak on i nie dzień, nie dwa dni, ale cały tydzień goszczą u nas. A co przez ten tydzień narobią w pokojach, to się nawet wstydzę opowiedzieć. Swynyneć, prawdziwy swynyneć! Tak że, bywało, myjemy i wykurzamy po nich cały miesiąc. Tu się dopiero dowiedziałam, co to jest dragonia! A Kateryna Łukianowna patrzy na nich i tylko się uśmiecha, i więcej nic.
Nie minął nawet miesiąc, kiedy wszystko już było w jego rękach. Klucze od komory i loszku miał jego plugawy Jaszka. Tak że jeśli Kateryna Łukianowna potrzebowała czegoś, to musiała prosić Jaszkę. Wtedy właśnie po raz pierwszy w życiu zapłakała, wtedy zobaczyła swojego księcia takim, jakim trzeba było go widzieć matce zawczasu. Ale ona, dumna, wcale nie dała po sobie poznać, że wszystko widzi. A kiedy, bywało, całkiem nie może wytrzymać, to chociaż z największym wysiłkiem, ale się jednak uśmiechnie i obróci wszystko w żarty. A Katrusia, moja biedna Katrusia, siedzi, bywało, w swoim pokoju dzień i noc, a płacze bez ustanku. A on (i to niejeden raz) przyjedzie o północy z Kozielca pijany, przywiezie z sobą Żyda z cymbałami, wszystkich podniesie na nogi. — Tańcujcie — krzyczy — chachłackie dusze, tańcujcie! Bo
was wszystkich pozarzynam! — Ja i Katrusia, bywało, uciekniemy do ogrodu w lecie, a zimą nieraz nocowałyśmy w chłopskiej chacie.
— To mi się tylko wydaje dziwne — przerwał jej gospodarz — jakeście się nie domyśliły, żeby go pijanego udusić i powiedzieć, że umarł z przepicia albo po prostu zgorzał.
— E, łatwo tak mówić! A grzech, a straszny sąd, Stepanowyczu? Nie, niechaj sobie umiera swoją śmiercią, niechaj Bóg będzie dla niego sędzią, niechaj go skarze, a nie my grzeszne.
— Tak to tak, Mykytowno, ale bywa jeszcze inaczej: jednemu rozbójnikowi na spowiedzi w Kijowie mnich zadał taką pokutę: — Weź — powiada — zatwardziały grzeszniku, dwa kamienie, zwiąż je do kupy rzemiennym paskiem, przerzuć przez ramię, a kiedy pasek się przerwie, wtedy zostaną ci odpuszczone twoje grzechy. Otóż, idzie on z tymi kamieniami przez cmentarz i widzi, że na świeżej mogile syn marnotrawny przeklina swoją matkę. — Boże — powiada rozbójnik — niejednego poczciwego człowieka wysłałem na tamten świat, niech wyślę i tego szubrawca, wyrodnego syna! — I jak tylko go zabił, pasek jakby nożem przecięło. — Tak właśnie! — dodał znacząco.
— Cóż więc tam dalej działo się u was, Mykytowno?
— spytał przysuwając do siebie dzbanek ze śliwowicą.
— A działy się, Stepanowyczu, spiwy ta tanci i nocne bankiety, aż dobankietowali się do tego, że pod koniec zimy nie było co na stół postawić. Jak się zjedzie ta dragonia głodna, to żeby nawet pustą donicę postawić na stole — też zjedzą. Wszystko zmiatali jakby miotłą. A kiedy nie zdążymy, bywało, sprzątnąć od razu nakrycia, to i nakrycie poleci pod stół; nie dziwota — pijani ludzie! A sam pan siedzi sobie za stołem i tylko w dłonie klaszcze, i krzyczy „hura!"
Z początku nie rozumiałam tego słowa i myślałam, że on się gniewa i wymyśla swoim gościom, a tu okazuje się, że on rad był, kiedy niszczono jego dobytek. W taki to sposób przesodomili i przegomorzyli całą zimę, a na wiosnę, patrzymy, nasze pole wcale się nie zieleni; ani trawa, ani żyto, ani pszenica — nic nie rośnie. Nadeszły Zielone Świątki, a pole czarne, jakby w nim nic nie zasiano. Ludzie nabożeństwa odprawiali i wodę w krynyciach święcili — nie, nic nie wzeszło. Zasiali jare i ziarno przepadło w ziemi. Ludzie zaczęli płakać, bydło zaczęło ryczeć z głodu, a w końcu psy zawyły i rozleciały się, i Pan Bóg wie, skąd się wzięły wilki — i dniem, bywało, i nocą chodzą sobie po wsi. To dopiero było nieszczęście, ogólne nieszczęście! Ale myśmy mieli nieszczęście podwójne. Jedno to, że ludzie we wsi puchli z głodu i zdychali jako te psy, bez świętej spowiedzi i komunii (ojciec Kuprijan sam zasłabował); a drugim naszym nieszczęściem było to, że nasz książę, nic tego nie widząc, spraszał do siebie gości, swoją dragonie z Kozielca razem z ludźmi, końmi i psami, i karmił ich, i poił całymi tygodniami. A nic go to nie obchodziło, że chłopi nie mieli już ani jednej strzechy na swoich chatach, ponieważ bydło wszystko pozjadało. Nawet ani jedno drzewo żywe nie zostało; wszystkie drzewa — i dąb, i jesion, i klon, i osika, nawet gorzka wierzba — i ta była ostrugana i zjedzona przez ludzi. O Boże! Cóż to głód robi z człowiekiem! Widzi się, bywało, że całkiem nie człowiek chodzi, ale coś strasznego, zwierz jakiś głodny, tak że spojrzeć na niego nie można bez strachu. A dzieci, biedne dzieci! — po prostu puchły z głodu: łażą, bywało, po ulicy jak szczenięta i tylko powtarzają jedno słowo: — papu! papu!
Panowie może myślą, że nie mieliśmy zboża? Myszy je gryzły w stertach i komorach; pięć lat można
by nim było karmić nie tylko naszą wieś, ale cały Kozielec. Ale cóż na to poradzić? Nie daje ludziom. — Lepiej — powiada — sprzedam, kiedy podrożeje, a ludzie niech zdychają, niewiele z nich pożytku. — Moja biedna Katrusia szepnie, bywało, coś niecoś o ludziach, a on: — Milczeć! — krzyczy na nią jak na swojego białego psa — Czy to ja nie wiem, co robię? — Ona, biedaczka zamilknie: wyjdzie do drugiego pokoju i w płacz, a ja patrząc na nią, też łzy leję. No i co z nim począć? Wiadomo — zwierz, a nie człowiek! Pan Bóg wie, jak ona, biedaczka, mogła w tych warunkach donosić dziecko!
Sama była już wtedy dziewiąty miesiąc brzemienna tym dzieckiem, które tu pan dzisiaj widział — mówiła zwracając się do mnie — i kiedy, bywało, mąż zaśnie pijany, to ona drżąc, na palcach, przejdzie koło niego do swojej sypialni, upadnie na klęczki przed obrazem Matki Boskiej Bolesnej, pomodli się i tak gorzko zapłacze, tak gorzko, tak ciężko, że nie widziałam nigdy, aby tak ludzie płakali. Strach mię nawet ogarnia. A kiedy on pojedzie na polowanie ze swoją dragonią, wtedy my obie weźmiemy po worku chleba w bochenkach i jeszcze, bywało, mówię jej: — Niech pani nie bierze, nie podnosi przez siłę, sama pani widzi, że jest słaba, ja poniosę worki. — To nic — mówi — Mykytowno (ona mię też nazywała Mykytowną) — ty mi tylko pokazuj, gdzie są małe dzieci i starzy, słabi ludzie. — No i tak idziemy od chaty do chaty. Boże, na co ja się tam nie napatrzyłam! Czy pan da wiarę, że głodna matka potrafiła wyrwać kawałek chleba swojemu umierającemu dziecku! Myślę, że nawet wilczyca tego nie robi! Co to znaczy głód!
Razu pewnego weszłyśmy do jednej chaty. O, tej chaty nie zapomnę do końca życia! Otworzyłyśmy
drzwi — wionęło na nas pustką. Wchodzimy i widzimy: pośrodku izby na podłodze leży dwoje chudych, okropnie chudych dzieci, tylko same kolanka mają grube. Jedno już całkiem przestało oddychać, a drugie jeszcze porusza usteczkami. Obok nich siedzi matka, z rozpuszczonymi włosami, chuda, blada, w podartej koszuli i bez zapaski. A oczy ma — o Boże, jakie straszne! I nie patrzy nimi ani na dzieci, ani na nikogo innego, tylko tak nie wiadomo na co patrzy. Kiedy stanęliśmy na progu, kobieta jakby spojrzała na nas i zawołała: — Ne treba! ne treba! chliba! — Wyjęłam z worka kawałek chleba i podałam jej. W milczeniu obiema rękami chwyciła go, zadrżała i przyłożyła do ust zmarłego dziecięcia, a potem wybuchnęła śmiechem. Wyszłyśmy z chaty.
— Toś ty jednak, Mykytowno, widziała w swoim życiu wiele różności! — mówił gospodarz patrząc ze współczuciem na staruszkę.
— Oj tak, Stepanowyczu! I nie daj Boże nikomu, żeby to widział, co ja widziałam.
— Bóg miłosierny raczy wiedzieć — ciągnął dalej gospodarz zwracając się do mnie — jak to wszystko mądrze i chytrze urządzone jest na świecie! Powiem o sobie: mnie te przeklęte głodne lata po prostu wzbogaciły. Miałem dosyć swojego zboża, ale dokupiłem jeszcze u ludzi, jakbym wiedział, że będą nieurodzaje. I jak nastał głodny rok, wszyscy rzucili się do mnie po zboże. Sprzedawałem cztery razy taniej niż panowie Żydom, a mimo to zebrałem sporo grosza. Czumacy moi jedną zimę spędzili z chudobą nad Donem, a drugą za Dniestrem, gdzie głodu nie było. Woły, chwalić Boga, i czumacy wrócili żywi i zdrowi, jeszcze soli i ryb mi przywieźli, a zboże święte w domu sprzedane. No i mam hroszy i bydło, chwalić Boga, całe i zdrowe. Więc Bóg wie, jak się to wszystko dzieje
na świecie. Bardzo dziwnie! — dodał zwracając się do opowiadającej.
— Takie już pańskie szczęście, Stepanowyczu — powiedziała z westchnieniem staruszka. — Za to panu Bóg daje, że pan w potrzebie pomaga ludziom! Choćby na przykład i ja teraz: gdyby nie pan, gdzie bym się schroniła z tą biedną sierotką? Tylko bym takie miała wyjście: z góry i do wody...
— Bóg z wami, Mykytowno! Jesteśmy swojacy. Z kimże się mamy dzielić, jak nie z wami? A tymczasem ciągnijcie dalej, Mykytowno, bo może naszemu gościowi zasnąć będzie trzeba — mówił spoglądając na mnie.
— Jakoś przeszło lato — ciągnęła dalej staruszka. — Jesieniśmy nie widzieli, od razu nastała zima, i to sroga taka i okrutna; nawiedził nas od razu i chłód, i głód. Las, obdarty cały, wysechł, a książę, nasz gospodarz, zabronił go rąbać na opał. — Kto — powiada — utnie choćby gałązkę, tego — powiada — wpędzę do grobu. Las piękny, suchy, więc latem wezmę się — powiada — do budowania dworu. Lubię przestronność w domu, potrzebny mi jest pałac, a nie chachłacka lepianka, w której teraz gnieżdżę się jak niedźwiedź w barłogu! — No i biedni ludzie marzli i umierali. A jak poradzić? Wiadomo pan, co chce, to robi.
W pierwszym tygodniu Filipówek powiła biedaczka dziecię i nie chciała wziąć mamki, tylko sama karmiła niemowlątko. Wkrótce po chrzcinach mąż jej pojechał do Kozielca do kolegów i zabawił u nich cały tydzień. Trochęśmy bez niego odetchnęły, dzięki Bogu. Dopiero w nocy, kiedy już spałyśmy, przyjeżdża, dobija się do drzwi i krzyczy. Zerwałam się, otworzyłam drzwi, zapaliłam światło, patrzę, a tu razem z nim jest jakaś kobieta w oficerskiej czapce i szynelu. Jak
on krzyknie na mnie: — Co ty — powiada — wybałuszyła oczy? Wynoś się, głupia! — Więc odeszłam do swojego pokoju. Nazajutrz przy herbacie powiedział do Katrusi:
— Wiesz, duszeńko, jaką niespodziankę zrobiła mi siostrzyczka? Nie napisawszy do mnie ani słowa, że chce się z tobą poznać osobiście, wzięła i przyjechała, jak to się mówi, bez namysłu. Taka, doprawdy, wietrznica! I wyobraź sobie, że przyjechała pocztowymi końmi — istny huzar, a nie baba. Bardzo mnie tym zobligowała! Wczoraj, wyobraź sobie, podchodzę do stacji pocztowej, patrzę, a we wrotach stoi trójka koni, zupełnie gotowa do drogi. Przystanąłem: popatrzę, myślę sobie, kto to pojedzie. No i widzę, że wychodzi dama. Przypatruję się jej tak, uważasz... tego... — wybacz mi, duszeńko, przeklęte przyzwyczajenie! — Patrzę... i wyobraź sobie moją radość! — była to moja siostra. Od razu, naturalnie, padliśmy sobie w objęcia.
— Nawet nie wiedziałam, że masz siostrę — wyrzekła Katrusia.
— Oczywiście, mam, i to nie jedną, ale dwie. Jedna wyszła za mąż za hrabiego Gorbatowa i mieszka stale w Petersburgu, przy dworze cesarskim; również by do mnie przyjechała, tylko że nie bardzo jej to, widzisz, łatwo, bo ma zanadto widoczną pozycję na dworze. Zaraz ci, duszeńko, przedstawię moją siostrzyczkę.
Zbladła jak płótno moja biedna Katrusia: pewno się domyśliła, nieszczęsna, co to jest za siostra. Po chwili wprowadził pod rękę kobietę — nie wiem, czy młodą, czy starą, bo pod bielidłem i różem trudno było rozpoznać.
— Przedstawiam ci, duszeńko: księżniczka Julie Mordatowa.
Tamta szybko się ukłoniła, przemówiła coś — nie wiem, czy po rosyjsku, czy po polsku — ale nic nie zrozumiałam, a Katrusia chyba też, bo nawet jej nie kiwnęła głową, tylko pobladła jeszcze bardziej.
— Wybacz jej, moja droga: jest jeszcze instytutką , po rosyjsku nie umie prawie ani słowa, a w wyższych sferach język rosyjski wyszedł z użycia. To samo zresztą było ze mną: do dwudziestego roku życia nie umiałem skleić po rosyjsku nawet dwóch słów. U nas w Gruzji panują niemal te same zwyczaje co i w stolicy — wszyscy posługują się francuszczyzną. Taka już moda, mój przyjacielu! Swoje maleństwo też przecie poślemy do stolicy do instytutu, prawda?
Katrusia nie mogła tego dłużej znieść. W milczeniu wstała i wyszła do pokoju dziecinnego, a ja za nią. A Kateryna Łukianowna została sama ze swoją książęcą parą. Byłabym bardzo szczęśliwa, Stepanowyczu, gdybym zapomniała o tym, co się u nas w domu działo. Ale Bóg mię, nie wiem za co, ukarał pamięcią.
Po przyjeździe tej przeklętej siostry nie zostawiałam Katrusi samej nawet na jedną minutę. A i ona, nieszczęsna, nie opuszczała wcale swojego pokoju. Boże! Święta Męczennico Katarzyno, czyś ty tak cierpiała, jak moja biedna Katrusia? Bywało, dzień cały płacze, w nocy płacze. Nie wiedziałam już, co z nią robić. A ona płakała, płakała, aż jej się zaczęły zmysły mieszać. Chciałam dziecko od piersi odebrać — nie, nie daje: — Umrę — powiada — z nim razem, niechaj mię z nim położą w jednej trunie, niechaj co chcą, robią, a ja go nikomu nie oddam! — Cóż miałam z nią począć? Zostawiłam jej dziecko; patrzę tylko, bywało, i płaczę. Kateryna Łukianowna też, bywało, zajdzie do naszego pokoju, popatrzy na swoją księżnę i, chociaż była dumna, zapłacze i wyjdzie z pokoju.
A tuż obok w innych pokojach pieśni i muzyka, ni
czym w karczmie na skrzyżowaniu dróg, a Chajka, którą książę nazwał swoją siostrą, wciąż się ugania za dragonami, śpiewa i tańczy, i wyprawia różne figury, obrzydliwa — nawet fajkę paliła!
Katrusia moja biedna z początku udawała, że nic nie widzi i nie słyszy; ale w końcu brakło jej, niebodze, sił, żeby to znosić, cóż jednak począć z takim niegodziwcem? Wiadomo, że kobietom nic innego nie pozostało, jak tylko łzy. A łzy co? Woda! Och! Niejedną rzekę przelała ona tej gorzkiej wody! A on, jakby nigdy nic, zajdzie do niej czasem i jeszcze pyta: — Jak się czujesz? — Jakby oślepł — daruj mi, Panie Boże — nie widzi, że ją, biedaczkę, ledwo nogi noszą. — Czy by nie posłać, duszeńko, do Kozielca do pułkowego szbatslekarza? — Nie potrzeba — odpowie ona i zamilknie. — No, jak uważasz; to twoja rzecz, a nie moja. Ja się do twoich spraw, duszeńko, nigdy nie mieszam — rzeknie, bywało, i pójdzie trzasnąwszy drzwiami.
Wtedyśmy dopiero miały troszkę wytchnienia, kiedy, bywało, pojedzie sobie gdzieś na parę tygodni do swoich kamratów dragonów. Wtedy dopiero wymyjemy, wyskrobiemy podłogi i przewietrzymy jako tako pokoje, bo w nich po prostu pachniało niby w stajni. Razu pewnego znowu przyjechał w nocy i przywiózł z sobą drugą siostrę, już nie Żydówkę, ale Cygankę czy Polkę, kto ją tam wie — pamiętam tylko, że była czarna — i też chciał przedstawić Katrusi, nie wpuściła go jednak do pokoju.
Zima zbliżała się już do końca. W samo śródpoście chłopi nasi, zebrawszy się w gromadę, przyszli do niego prosić o ziarno dla zasiewów. Że jeśli, powiadają, Bóg urodzi, zwrócą mu jego własność siedmiokrotnie. Ale gdzie tam! Słowa im nie dał powiedzieć, wypędził biedaków i jeszcze psy na nich puścił. Chciała za ni
mi przemówić sama Kateryna Łukianowna, ale jak warknie na nią: —Milczeć! — powiada. — Nie pani sprawa: sam wiem, co robię. Ja się do pani czepków i bluzek nie mieszam, więc proszę się nie mieszać do moich zarządzeń. — Powiedziawszy to zawołał swojego Jaszkę i kazał zakładać trójkę koni, żeby gdzieś jechać do swoich dragonów.
Kiedy wyjechał, Kateryna Łukianowna poszła do kłuni. Chciała wybrać półkopek żyta i pszenicy: myślała, że on swoim zwyczajem długo będzie poza domem. Obejrzała kłunię i widzi, że brakuje najmniej z połowę zboża. — Gdzież się to wszystko podziało? — pyta tokowego. A tokowy odpowiada, że sam książę po trochu wszystko sprzedawał i sprzedał już więcej niż połowę: i słomę, i plewy — wszystko sprzedał Żydom, ci zaś, ma się rozumieć, słomę — dragonom, a plewy — naszym chłopkom, i ci biedacy nawet z plew byli radzi! Kateryna Łukianowna wybrała jedną stertę żyta, a drugą pszenicy i kazała chłopom młócić. — Tylko prędzej — powiada — młóćcie, bo jak przyjedzie książę, to wam nie da nic. — Tak się też stało! Nazajutrz, ledwo zaczęli młócić, a tu książę wjeżdża na dziedziniec. — Co wy robicie, szubrawcy? — krzyknął na nich. — Jak wyście śmieli? Kto wam pozwolił? Ja was nauczę! — i wyrwał bat z rąk stangreta czy Jaszki, i dawaj młócić młockarzy tak, że ani jeden nie został na tłoku — wszyscy się rozbiegli. Dostało się też Katerynie Łukianownie za tę młóckę! Trzy dni biedaczka nie wstawała z łóżka!
Po tym wydarzeniu książę już tylko w domu ucztował i nigdzie nie jeździł aż do Zielonych Świątek. A na same święta wyjechał dokądś ze swoim Jaszką. Kateryna Łukianowna znowu posłała po chłopów i kazała im namłócić chociaż trochę jarego zboża na zasiew, gdyż chwalić Boga deszcze popadały i ziemia już się
niezgorzej zazieleniła. Ledwo się jednak wzięli do młócenia prosa i gryki, kiedy tego samego dnia wraca do domu sam książę, a z nim całe mnóstwo dragonii wali niby ta horda za Mamajem. Jedni na chłopskich wozach, drudzy konno na oklep, a biedni deńszczycy — boso i pieszo, tylko z fajką i kapciuchem w rękach wlekli się za swoimi dragonami.
Jak tylko stanął na progu domostwa, zawołał swojego Jaszkę i kazał mu, żeby na godzinę trzecią był obiad na pięćdziesiąt osób, bezwarunkowo na trzecią, kolacja zaś wieczorem na sto osób, też żeby była koniecznie przygotowana. — Do obiadu i do kolacji stół nakryj w ogrodzie: nie mamy się co — powiada — poniewierać w tej stajni. Możemy się teraz popaść na trawce. — A czerwońcami tylko pobrzękuje w kieszeniach. — Ale słuchaj no — powiada — każ ekonomowi, żeby jutro wszystkich chłopów zapędził do młócenia zboża. Trzeba wszystko zmłócić, co tylko jest. — Tuśmy się dopiero domyślili, skąd on ma w kieszeni czerwońce. — Czyżby jednak sprzedał wszystko zboże? — mówi Kateryna Łukianowna. — Cóż więc biedni ludzie zasieją?
A dragonia tymczasem z całą swoją mizerią, nie wstępując na pokoje, udała się prosto do ogrodu i rozłożyła się na trawie pokotem, a wymyślała ordynarnie i paliła fajki, dopóki książę nie kazał wynieść im wódkę. Wszystkie stoły i krzesła też wyniesiono do ogrodu. Książę chciał również zabrać wszystko z sypialni, aleśmy się zamknęły i nie puściły go do siebie. Zaklął za drzwiami po swojemu i dał nam spokój. Podczas kiedy gotowano obiad, dragonia przechadzała się po ogrodzie i piła wódkę, rozstawioną nieomal pod każdym drzewem w dużych karafkach, a inni goście tak samo pili wódkę i grali w karty. Nasz książę też z nimi pił i grał, i wszystkie czerwońce, które otrzymał jako zadatek za
zboże, przegrał, dlatego że rzucił na ziemię karty i wyszedł zza stołu, a kamraci jego wybuchnęli śmiechem. Wszystko to widziałam przez okno.
Zmierzchało się już, kiedy Jaszka razem z innymi deńszczykami zaczął nakrywać do stołu. Porozstawiano stoły, a na nie położono długie deski, zwyczajne dębowe deski, i nakryto je płótnem, bo chociaż mieliśmy w domu długi obrus, ale Kateryna Łukianowna nie dała go, żeby pijani goście nie zepsuli, ponieważ obrus był drogi. Postawiono na stole w trzech miejscach świece, a żeby było widniej, przy końcach długiego stołu zapalono beczki ze smołą. I ledwo cała dragonia się rozsiadła, nie wiedzieć skąd się wzięli pułkowi trębacze i jak zagrali, to aż ziemia drgnęła! Nie zdążyli przegrać jednego marsza, kiedy widzę, że zapaliła się nasza kłunia; beczki ze smołą tylko sypią a sypią iskrami na sterty zboża i na kłunię, goście zaś patrzą i jak to zwyczajnie pijani śmieją się i krzyczą „hura!"
— Katrusiu — mówię — serce moje, proszę no popatrzyć — powiadam — kłunia nasza się pali, co my będziemy robić? Patrzę — a ona nieżywa. Ja do Kateryny Łukianowny — i ta też leży bez przytomności. Prysnęłam na nią zimną wodą i jakoś się ocknęła. — Niech pani ratuje — powiadam — Katrusię z dzieckiem, bo się spalą. Sterty już się wszystkie zajęły, ogień wkrótce dojdzie do domu. — Ledwośmy ją doprowadzili do przytomności, wzięliśmy ją pod ręce i wyprowadzili z domu. Chciałam wziąć od niej dziecko, ale go z rąk nie wypuszczała i tylko szeptała: — Nie dam, nikomu nie dam, sama go pochowam. — Przestraszyliśmy się, bo jakoś strasznie to szeptała. Poprowadziliśmy ją przez groblę, prosto do pana, Stepanowyczu, do chaty — niech panu Bóg da zdrowie — powiedziała zwracając się do gospodarza — i już z pańskiej chaty widziałam tę przeklętą pożogę.
I Pan Bóg wie, skąd się wziął ten wiatr. Snopy tak po prostu leciały na budynek ze stert, a potem wiatr jakby zmienił kierunek, kiedy zajęły się budynki, i zwrócił się wprost na chaty. Po chwili cała wieś stanęła w ogniu. — Zginęliśmy — powiadam do mojej Katrusi; a ona, biedaczka, leży i tylko głową mi kiwa, i językiem w ustach nie może obrócić. — Katrusiu! Katrusiu! — krzyczę, ale mię nie słyszy. Stoję ani żywa, ani martwa. — Katrusiu! — ledwo wymówiłam. A ona zerwała się na nogi, popatrzyła wokoło i jak rzuci swoje biedne dziecko na podłogę, jak zawoła nieswoim głosem, i dawaj że rwać sobie włosy na głowie. Widzę; że postradała zmysły, więc wzięłam dziecko i wyniosłam do innej chaty, a ją, biedaczkę, jakoś uspokoiliśmy ze Stepanowyczem, zawinęliśmy w riadno (w prześcieradło) i zaczęliśmy jej lać na głowę zimną wodę. Przyszła wreszcie do siebie i mówi: — Nie będę, nie będę! — Ale co i czego „nie będę" — sama nie wiedziała. Potem wybuchnęła śmiechem, potem zaczęła śpiewać i w końcu zaśpiewała tak żałośnie, tak strasznie, że uciekliśmy z chaty. Tak się biedaczka przemęczyła do samego świtu. Przed zorzą trochę się uspokoiła, a ja tymczasem usiadłam przy oknie i patrzyłam, jak nasza biedna wioska dogorywa. Nad nią gdzieniegdzie tylko kłębił się dym; nic nie zostało. I dom, i kłunia, i wieś — wszystko przepadło. Zostały tylko piece i kominy z pańskiego dworu, a z chłopskich chat — nawet to nie ocalało, bo nie były murowane. Został również ogród, poczerniały od dymu. Stoi sobie na boku, taki czarny i straszny, że się nawet bałam patrzyć na niego.
Zapłakałam, grzeszna, patrząc na to pogorzelisko: ale co robić? Jego święta wola. Obudziłam Katerynę Łukianownę i mówię jej: — Cóż my teraz poczniemy? Gdzie się przytulimy? Gdzie się podziejemy z naszą
biedną Katrusią? — A co? — pyta Kateryna Łukianowna. — A to — mówię — że jest teraz niespełna rozumu. — A dziecko? — pyta. — Dziecko — mówię— wzięłam od niej, bo go o mało nie udusiła. — Kateryna Łukianowna zerwała się, wybiegła na podwórko z rozpuszczonymi włosami i krzyczy, żeby prędzej zaprzęgać bryczkę. Widzi jednak, że podwórko cudze, więc umilkła, popatrzyła na drugą stronę grobli, krzyknęła, zadrżała i jak nieżywa padła na moje ręce. Kiedy zaś przyszła do siebie, powiedziała: — Gdzież jest księżna? (Zawsze tak nazywała córkę). Pokaż mi ją. — Poszłyśmy do komory, gdzie była zamknięta Katrusią. Kiedy weszłyśmy do niej, biedaczka siedziała na podłodze w samej koszuli i z potarganą głową; cała płonęła jak ogień, chociaż w komorze było dosyć chłodno. W rękach trzymała swoją zgniecioną odzież i przyciskała ją do piersi. Kiedy weszłyśmy, spojrzała na nas i rzekła szeptem: — Śpi. — Wyszłyśmy z komory. Straszno było patrzeć na biedaczkę, jednak Kateryna Łukianowna, jakby nigdy nic, nawet nie westchnęła, a przecie nikt inny, tylko ona sprawiła to wszystko. Nie sądź jej, Panie, surowo na swoim sprawiedliwym sądzie!
Po chwili milczenia zwróciła się do mnie i powiedziała: — Maryno! Trzeba się gdzieś wystarać o powóz i konie i odwieźć ją do Czernihowa albo do Kijowa, zdaje się, będzie bliżej, ale gdzież my dostaniemy powóz i konie? Żeby chociaż jakąś bryczkę. — Konie — mówię — da nam nawet Stepanowycz. Ale bryczki nie ma, tylko zwykły chłopski wóz. — Poproś — powiada Kateryna Łukianowna. — Niech będzie przynajmniej zwykły wóz.
Wyprosiłam od Stepanowycza — dzięki mu stokrotne — i konie, i wóz. Nakładliśmy do wozu siana i przykryliśmy zgrzebnym płótnem. Ułożyliśmy na tym wszystkim biedaczkę; siadła koło niej sama Kate
ryna Łukianowna. No i zawieźliśmy chorą do Kijowa, do monasteru św. Cyryla. No i masz, Kateryno Łukianowno, księżnę. Ciesz się nią teraz!
Staruszka umilkła i cicho zapłakała, a gospodarz dodał:
— Tak, nie można powiedzieć, ładna księżna!
— A cóż się stało z księciem? — spytałem.
— Bóg raczy wiedzieć! — odrzekła staruszka. — Przed Wielkanocą dragonia wyruszyła z Kozielca. To może i on z nią wyruszył. Aleśmy go od tej okropnej nocy już nie widzieli.
— Ładny książę, nie ma co mówić! — dodał gospodarz. — Żeby chociaż o dziecku pamiętał, przeklętnik!
— Bóg z nim, Stepanowyczu! Niech lepiej nie pamięta i nie odwiedza — powiedziała staruszka i wychodząc z izby życzyła nam dobrej nocy.
Nazajutrz rano, podczas kiedy woźnica mój smarował bryczkę i zaprzęgał swoje chude konie, siedziałem pod chatą na przyzbie i patrzyłem na przeciwległy brzeg Trubieża, na smutne szczątki spalonej wsi, mimo woli wołając: — No i macie wieś! Macie idyllę! Macie patriarchalne obyczaje! — I tym podobne okrzyki zrywały się z moich ust, dopóki bryczka nie wyjechała na ulicę. Podziękowawszy gospodarzowi za jego bezinteresowną gościnność, udałem się w swoją drogę.
Po kilku dniach byłem już w Kijowie i pokłoniwszy się świętym ugodnikom pieczerskim tegoż samego dnia odwiedziłem monaster św. Cyryla. I niestety! Lepiej go było nie odwiedzać. Nazbyt się przekonałem o gorzkiej prawdzie tego smutnego opowiadania, co tak przygnębiająco powitało mię w mojej kochanej ojczyźnie.