Szewczenko Taras
ARTYSTA
Wielki Thorvaldsen zaczął swoją świetną karierę artystyczną od wycinania ornamentów i trytonów z rybimi ogonami, mających zdobić tępodziobe kopenhaskie statki. Bohater mój również działalność swoją, choć nie tak błyskotliwą, niemniej jednak artystyczną, zaczął od rozcierania ochry i minii w żarnach tudzież malowania podłóg, dachów i płotów. Smutne, beznadziejne zajęcie. A czy wielu jest takich szczęśliwców, genialnych malarzy, co by zaczynali inaczej? Bardzo a 'bardzo niewielu! W Holandii na przykład, w jej najwspanialszym złotym okresie, Ostade, Berghem, Teniers i cała gromada znakomitych artystów (oprócz Rubensa i van Dycka) w łachmanach zaczynała i kończyła swoją działalność na polu sztuki. Niesprawiedliwie byłoby wskazywać na jedną tylko merkantylną Holandię. W książce, którą napisał Vasari, znajdziecie te same, jeśli nie gorsze rzeczy. Dlatego mówię — gorsze, iż ówczesna polityka namiestników świętego Piotra wymagała pięknej dekoracji dla oślepiania tłumów i przyćmienia heretyckiej nauki Wiclefa i Husa, którzy już wywarli swój wpływ na nieustraszonego dominikanina Lutra. I nawet wówczas, mówię, kiedy Leon X i Juliusz II połapali się i obsypywali złotem byle malarza i rzeźbiarza, nawet w tym złotodajnym czasie umierali z głodu wielcy artyści, jak na przykład Correggio i Zampieri.
I tak się zdarzało (na nieszczęście dość często) zawsze i wszędzie, dokąd tylko przenikała boska, żywotworząca sztuka! Trafia się też w naszym dziewiętnastym, oświeconym wieku, wieku filantropii i różnych poczynań służących pożytkowi ludzkości, ze wszelkimi jego sposobami usuwania i ukrywania ofiar. Srogiej bogini, co na ślepo karze.
Można by spytać: za cóż tym wcielonym aniołom, tym przedstawicielom szczerej szlachetności na ziemi wypada prawie zawsze taki smutny, taki gorzki los? Chyba za to, że są istnymi aniołami.
Powyższe rozmyślania prowadzą tylko do tego, że oddalają od czytelnika przedmiot, który zamierzam mu przedstawić jak na dłoni.
Letnie noce w Petersburgu spędzałem zazwyczaj na ulicy albo gdzieś na wyspach, najczęściej jednak na wybrzeżu akademickim. Podobało mi się zwłaszcza to miejsce, w którym Newa podczas spokojnej pogody niby gigantyczne zwierciadło odbija w sobie ze wszystkimi szczegółami wspaniały portyk muzeum Rumiancewskiego, węgieł Senatu i czerwone story w domu hrabiny Leaval. Podczas długich zimowych nocy dom ten był oświetlany wewnątrz i czerwone story płonęły jak ogień na ciemnym tle, i zawsze mię to irytowało, że Newa jest pokryta lodem i śniegiem, a dekoracja wskutek tego nie daje właściwego efektu.
Lubiłem także w lecie witać wschód słońca na moście Troickim. Cudny, majestatyczny obraz! W prawdziwym dziele sztuki jest coś czarującego, piękniejszego niż sama przyroda — to wzniosła dusza artysty, to boska twórczość. Bywają jednak i w przyrodzie takie cudowne zjawiska, przed którymi poeta artysta klęka w zachwycie i tylko dziękuje Stwórcy za słodkie, duszę upajające chwile.
Często i z wielkim upodobaniem oglądałem pejzaże Szczedrina, zwłaszcza urzekał mię jego nieduży obraz „Portici przed zachodem słońca . Przepiękne dzieło! Nigdy mię wszakże nie oczarowywało tak, jak widok z mostu Troickiego na Stronę Wyborską przed ukazaniem się słońca.
Pewnego razu, napatrzywszy się do syta na ów nie ręką ludzką stworzony obraz, przeszedłem do Ogrodu Letniego, by odpocząć. Nigdy, kiedy mi się zdarzało bywać w Ogrodzie Letnim, nie zatrzymywałem się w żadnej alei ozdobionej marmurowymi posągami: na mnie te posągi wywierały jak najgorsze wrażenie, zwłaszcza potworny Saturn pożerający takie jak i on sam potworne swoje dziecię. Omijałem zawsze te niezgrabne boginie i bogi, siadałem odpocząć na brzegu jeziorka i pasłem oczy widokiem ślicznej granitowej wazy tudzież okazałej architektury Zamku Michajłowskiego.
Zbliżając się do tego miejsca, gdzie dużą aleję przecina aleja poprzeczna i gdzie w kręgu bogiń i bogów Saturn pożera swoje dziecię, o mało się nie natknąłem na żywego człowieka w brudnym drelichowym chałacie, siedzącego na wiadrze akurat naprzeciwko Saturna.
Stanąłem. Chłopiec (bo to rzeczywiście był chłopiec czternasto lub piętnastoletni) obejrzał się i jął coś chować za pazuchę. Podszedłem do niego bliżej i spytałem, co tu robi.
— Nic nie robię — odrzekł nieśmiało. — Idę do roboty i po drodze wstąpiłem do ogrodu. — I po chwili milczenia dodał: — Rysowałem.
— Pokaż, co rysowałeś.
Chłopiec wyjął zza pazuchy arkusik papieru do pisania i podał mi lękliwie.
Na papierze był zaznaczony dość wiernie kontur Saturna.
Długo trzymałem rysunek w rękach i z ciekawością przypatrywałem się umorusanej twarzyczce autora. W nieregularnej i wychudzonej jego twarzy było coś pociągającego, zwłaszcza w oczach, rozumnych i łagodnych jak u dziewczynki.
— Często przychodzisz tu rysować? — spytałem go.
— Co niedzielę — odparł — a jeśli gdzieś blisko pracujemy, to i w dzień powszedni wstąpię tu nieraz.
— Uczysz się rzemiosła malarskiego?
— I malarstwa artystycznego — dodał chłopiec. — U kogóż jesteś na nauce?
— U malarza pokojowego Sziriajewa.
Chciałem go wypytać bardziej szczegółowo, ale on wziął w jedną rękę wiadro z żółtą farbą a w drugą również żółty, wytarty pędzel i zamierzał iść.
— Dokąd się tak spieszysz?
— Do roboty. Już i tak się spóźniłem; gospodarz przyjdzie, to mi wlepi.
— Odwiedź mię w niedzielę rano, a jeżeli masz jeszcze jakieś rysunki własnej roboty, to przynieś mi je pokazać.
— Dobrze, przyjdę, ale gdzie pan mieszka? Zapisałem mu swój adres na jego rysunku i pożegnaliśmy się.
W niedzielę wczesnym rankiem wróciłem z nocnej przechadzki i w korytarzu przed wejściem do mieszkania zobaczyłem mojego nowego znajomego, już nie w brudnym drelichowym chałacie, ale w czymś podobnym do surduta koloru brązowego. Chłopiec trzymał w ręku duży zwitek papieru. Podałem mu na przywitanie rękę. Chłopiec rzucił się ku niej i chciał pocałować.
Cofnąłem rękę: zmieszała mnie jego służalczość. Wszedłem w milczeniu do mieszkania, on zaś pozostał w korytarzu. Zdjąłem surdut, włożyłem bluzę, zapaliłem cygaro, a jego wciąż jeszcze nie ma w pokoju. Wyjrzałem na korytarz, patrzę, a przyjaciela mojego jakby tu wcale nie było. Zszedłem na dół, pytam stróża: — Nie widziałeś takiego? — Widziałem — powiada — małego, z papierami w ręce, wybiegł na ulicę. — Idę na ulicę, a tam ani śladu chłopca. Zrobiło mi się smutno, jakbym utracił coś drogiego. Tęskniłem aż do następnej niedzieli i rozważałem, acz bezskutecznie, co też mogło znaczyć to raptowne zniknięcie mojego przyjaciela. Doczekawszy się niedzieli, o godzinie drugiej w nocy poszedłem na most Troicki i nalubowawszy się wschodem słońca wstąpiłem do Ogrodu Letniego, przeszukałem wszędzie aleje — nie ma mojego przyjaciela. Chciałem już wracać do domu, ale przypomniałem sobie Apollona belwederskiego, to jest parodię bożka z Belwederu, stojącą osobno koło samej Mojki. Idę tam i od razu zastaję mojego przyjaciela. Ujrzawszy mnie przerwał rysowanie i zaczerwienił się aż po uszy, jak dziecko przyłapane na kradzieży konfitur. Wziąłem go za drżącą rękę i jak przestępcę zaprowadziłem do pawilonu restauracyjnego. Po drodze kazałem zaspanemu garsonowi przynieść dwie herbaty.
Jak umiałem, tak starałem się oswoić i rozruszać mojego przyjaciela i kiedy przyszedł do siebie, spytałem go, czemu uciekł z korytarza.
— Pan się na mnie rozgniewał, więc się przestraszyłem — odpowiedział.
— Nawet nie myślałem gniewać się na ciebie — rzekłem do niego — ale nieprzyjemnie mi było widzieć, jak się poniżasz. Pies tylko może ręce lizać, a człowiek tego nie powinien robić. — To mocne określenie tak podziałało na mego przyjaciela, że omal znowu nie chwycił mojej ręki.
Roześmiałem się, a on poczerwieniał jak rak i stał w milczeniu, ze schyloną głową.
Wypiliśmy herbatę i rozeszliśmy się. Przy pożegnaniu zapowiedziałem mu, żeby mnie odwiedził koniecznie dzisiaj albo w następną niedzielę.
Nie mam szczęśliwej zdolności przenikania charakterów ludzkich od razu, mam za to niezbyt szczęśliwą zdolność szybkiego zbliżania się z człowiekiem. Powiadam — nieszczęśliwą dlatego, że rzadko która bliższa znajomość nie kosztowała mnie dość drogo, zwłaszcza z jednookimi i zezowatymi. Ci jednoocy i zezowaci dobrze mi się dali we znaki, ilekroć zdarzało mi się z nimi stykać. Żeby chociaż jeden z nich był porządnym człowiekiem! — sami szubrawcy. Może to już jest takie moje szczęście.
Dopiero po raz trzeci widzę mojego nowego znajomego, a już się z nim zaprzyjaźniłem, już się do niego przywiązałem, już go polubiłem. I rzeczywiście, w jego postaci było coś takiego, czego nie można nie polubić. Fizjonomia jego początkowo nieładna z godziny na godzinę stawała się dla mnie coraz bardziej pociągająca. Są wszak na świecie takie szczęśliwe fizjonomie!
Udałem się prosto do domu w obawie, by nie zmusić mojego przyjaciela do czekania na mnie w korytarzu. Tymczasem wchodzę na schody, a on już tu jest, w tym samym brązowym surduciku, umyty, uczesany i uśmiechający się do mnie.
— Niezły z ciebie szybkobiegacz — powiedziałem — przecie chyba wstępowałeś jeszcze do swojego mieszkania? Jakże zdążyłeś tak prędko?
— Spieszyłem się — odparł — żeby być w domu, jak gospodarz wróci ze mszy.
— Czy taki surowy twój gospodarz? — spytałem.
— Surowy i...
— I zły, chcesz powiedzieć?
— Nie, skąpy, chciałem powiedzieć. Pobije mnie, a sam rad będzie, że się spóźniłem na obiad.
Weszliśmy do pokoju. Miałem tam na stalugach kopię ze starego Velazqueza, który się znajduje w galerii Stroganowów, i chłopiec przylgnął oczami do malowidła. Wziąłem mu z ręki zwitek, rozwinąłem i zacząłem oglądać. Było tu wszystko, co szpeci Ogród Letni, począwszy od ruchliwych, słodko uśmiechających się bogiń, poprzez potwornego Fraklita i Heraklita, a na zakończenie kilka rysunków z płaskorzeźb, zdobiących fasady niektórych domów, w tej liczbie również kupidyny z domu architekta Montferranda na rogu nadrzecznego bulwaru Mojki i zaułka Fonarnego.
Jedno, co mię uderzyło w tych więcej niż słabych konturach, to niezwykłe podobieństwo do oryginałów, zwłaszcza jeśli chodzi o kontury Fraklita i Heraklita. Były one nawet wyrazistsze od swoich wzorów, chociaż — co prawda — i potworniejsze. Na rysunki te jednak nie można było patrzeć obojętnie.
Cieszyłem się w duchu ze swojego odkrycia. Nawet mi do głowy nie przyszło zadać sobie wtedy pytanie, co pocznę z tym nie oszlifowanym diamentem, mając więcej niż ograniczone środki materialne? Wprawdzie błysnęła mi ta myśl, natychmiast jednak zgasiło ją przysłowie: Bóg nie bez miłosierdzia, Kozak nie bez doli.
— Dlaczego ani jeden z twoich rysunków nie jest wycieniowany? — spytałem go oddając mu zwitek.
— Wszystkie te rysunki robiłem wcześnie rano, przed wschodem słońca.
— Nie widziałeś więc, jak wyglądają przy świetle?
— Chodziłem też we dnie popatrzyć, ale wtedy nie mogłem rysować; bo kręcili się ludzie.
— A co zamierzasz robić teraz: zostać u mnie na obiedzie czy iść do domu?
Chłopiec milczał z minutę i nie podnosząc oczu, ledwo dosłyszalnie powiedział:
— Zostałbym u pana, gdyby pan pozwolił.
— A jakże sobie dasz później radę z gospodarzem?
— Powiem, że spałem na strychu.
— To chodźmy jeść obiad.
U madame Jurgens nie było jeszcze nikogo z gości, kiedyśmy przyszli. Byłem z tego bardzo zadowolony: cóż to za przyjemność spotkać jakąś nakrochmaloną fizjonomię urzędniczą, uśmiechającą się na widok mojego niezbyt eleganckiego przyjaciela.
Po obiedzie chciałem go zaprowadzić do Akademii i pokazać mu „Ostatni dzień Pompei", ale — nie wszystko od razu. Zaproponowałem więc chłopcu albo iść się przejść na bulwar, albo czytać książkę. Wybrał ostatnie, a ja — żeby go przeegzaminować w tym zakresie — poprosiłem, by czytał na głos. Przy pierwszej stronie sławnego utworu Dickensa pod tytułem „Nicholas Nickleby" zdrzemnąłem się, ale nie winien temu ani autor, ani lektor — po prostu byłem bardzo zmęczony, gdyż w nocy nie spałem.
Kiedy się obudziłem i wszedłem do drugiego pokoju, jakieś dziwnie przyjemne wrażenie zrobiła na mnie moja pracownia: ani niedopałków cygar, ani popiołu z tytoniu nigdzie nie było widać, wszędzie zostało posprzątane i zamiecione, nawet paleta z zaschniętymi farbami wisząca na gwoździu też była wyczyszczona i błyszczała jak szkiełko; a sprawca tej całej harmonii siedział przy oknie i rysował maskę znakomitej modelki Thorvaldsena — Fortuoaty.
Wszystko to wywarło na mnie nadzwyczaj miłe wrażenie. Te usługi wyraźnie świadczyły na jego korzyść. Jednakowoż, nie wiem dlaczego, nie dałem mu zauważyć mojego zadowolenia. Poprawiłem mu rysunek, dodałem cienie i ruszyliśmy do „Kafarnaum" na herbatę.
„Kafarnaum" to szynkownia na rogu linii Szóstej i zaułka Akademickiego, zwana inaczej „Berlinem — tak ją, zdaje się, ochrzcił Pimenow w swoich zawadiackich studenckich czasach.
Przy herbacie chłopiec opowiedział mi o swoim życiu. Smutna, posępna historia. Ale on mówił o wszystkim z taką naiwną prostotą, bez cienia skargi czy żalu. Przed tą spowiedzią zastanawiałem się nad środkami do dalszego kształcenia chłopca, ale wysłuchawszy jego zwierzeń przestałem o tym myśleć: chłopiec był pańszczyźnianym człowiekiem.
Tak mię zafrasowało to smutne odkrycie, że straciłem wszelką nadzieję na ukształcenie chłopca. Milczeliśmy obaj co najmniej z pół godziny. Chłopiec wyrwał mię z tej drętwoty swoim płaczem. Spojrzałem na niego i spytałem, czemu płacze?
— Panu jest nieprzyjemnie, a ja..:
Nie dokończył i zalał się łzami. Pocieszyłem go, jak mogłem, i wróciliśmy do mnie do mieszkania.
Po drodze spotkaliśmy starego Wenecjanowa. Ten po pierwszych słowach przywitania popatrzył badawczo na mojego towarzysza i z dobrodusznym uśmiechem spytał:
— Czy to aby nie przyszły artysta malarz?
Odrzekłem mu: — I tak, i nie. — Ciekaw był przyczyny. Wyjaśniłem mu całą sprawę szeptem. Starzec zamyślił się, mocno uścisnął mi rękę i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.
Wenecjanow swoim spojrzeniem, swoim uściśnięciem ręki jak gdyby zrobił mi wyrzut, że tak mało żywię nadziei. Nabrałem otuchy i przypomniawszy sobie niektórych malarzy, uczniów i wychowanków Wenecjanowa zobaczyłem, wprawdzie niezbyt jasno, coś w rodzaju nadziei na horyzoncie.
Wieczorem mój protégé, żegnając się ze mną, prosił mnie o jakiś kopersztych do przerysowania. Miałem jeden okaz, który dopiero co wyszedł spod prasy drukarskiej, był to „Herkules Farnezyjski", wygrawerowany przez Sludżyńskiego według rysunku Zawiałowa, oraz jeszcze „Apollino Łosenki". Zawinąłem oryginały w arkusz peterhofskiego papieru, zaopatrzy łem chłopca we włoskie ołówki, udzieliłem pouczenia, jak się z nimi obchodzić, żeby nie stwardniały, i wyszliśmy na ulicę. Chłopiec skierował się do domu, a ja do starego Wenecjanowa.
Nie miejsce tu i nie czas na rozwodzenie się o tym miłującym ludzi artyście. Niechaj to zrobi jeden z wielu uczniów Wenecjanowa, który dokładniej już ja poznał wszystkie jego wielkoduszne czyny na polu sztuki. .
Opowiedziałem starcowi wszystko, co wiedziałem o chłopcu, i poprosiłem o radę, jak mam postępować w przyszłości, żeby doprowadzić sprawę do pożądanego końca. On, jako człowiek doświadczony w kwestiach tego rodzaju, nie obiecał mi i nie radził nic konkretnego. Proponował tylko poznać się z właścicielem chłopca i w miarę możności starać się mu złagodzić jego twarde warunki bytu.
Tak też uczyniłem. Nie zwlekając, zaraz nazajutrz przed wschodem słońca poszedłem do Ogrodu Letniego. Niestety jednak nie zastałem tam swojego przyjaciela, drugiego dnia — też, trzeciego dnia — też; postanowiłem więc zaczekać, co powie niedziela.
W niedzielę rano zjawił się mój przyjaciel i na pytanie, dlaczego nie był w Letnim Ogrodzie, powiedział, że mają teraz dużą robotę w Teatrze Wielkim (w tym czasie Cavos przerabiał wnętrze Teatru Wielkiego) i z tej przyczyny nie może odwiedzać parku.
I tę niedzielę spędziliśmy razem podobnie jak poprzednią.
Dopiero wieczorem, przy pożegnaniu, spytałem, o nazwisko jego gospodarza oraz w jakich godzinach można go zastać przy robocie.
Zaraz nazajutrz wstąpiłem do Teatru Wielkiego i poznałem się z nim. Wyraziłem bezgraniczny podziw dla szablonów i plafonowych rysunków własnej kompozycji majstra, przez co stworzyłem trwały fundament naszej znajomości.
Sziriajew był cechowym majstrem malarskim, trzymał stale trzech, a czasem i więcej popychli w drelichowych chałatach pod mianem uczniów i zależnie od potrzeby donajomował od jednego do dziesięciu, na dniówki i na miesięczne wynagrodzenie, kostromskich chłopów — malarzy i szklarzy — czyli, jak z tego wynika, nie zajmował w swoim cechu pośledniego miejsca i pod względem kunsztu, i pod względem kapitału. Oprócz wymienionych zalet materialnych miał chyba i inne: zobaczyłem u niego zawieszonych na ścianie kilka sztychów Audrana i Volpato, a na komodzie kilka książek, w tej liczbie i „Podróż młodego Anarchysa. To mnie bardzo zachęciło. Ale, niestety! Kiedy mu tylko przelotnie napomknąłem o polepszeniu bytu jego „drelichowych uczniów, zdziwił się takiej dziwacznej myśli i zaczął mi dowodzić, że to by nie doprowadziło do niczego więcej, jak tylko do ich własnej zguby.
Na początek nie spierałem się z nim, zresztą daremnie byłoby zapewniać go o czymś przeciwnym: ludzie usposobieni materialistycznie i zacofani, którzy ubogą młodość swoją spędzili w błocie, wśród przykrych doświadczeń, i ledwo jakoś zdołali się z tego wygrzebać, nie wierzą w żadne teorie; nie istnieją dla nich inne drogi do dobrobytu niźli te, którymi oni sami szli, a częstokroć do tych prostackich poglądów dołącza się jeszcze najbardziej prostackie uczucie.
Mnie, powiadają, po główce nikt nie głaskał, za cóż ja będę głaskać.
Majstrowi cechu malarskiego nieobce, zdaje się, było owo antyhumanitarne uczucie. Z czasem udało mi się jednak namówić go, żeby nie przeszkadzał mojemu protégé odwiedzać mię w niedzielę i dni powszednie, kiedy nie bywa roboty — na przykład w zimie. Wprawdzie wyraził swą zgodę, ale patrzył na to jak na marnotrawienie drogiego czasu, zupełnie do niczego nie prowadzące prócz zguby. I o mały figiel nie zgadł.
Minęło lato i jesień, nastała zima. Prace w Teatrze Wielkim były skończone, teatr otwarty i czarodziejka Taglioni zaczęła swoje bajeczne ewolucje. Młodzież wychodziła z siebie, a starzy po prostu wariowali. Tylko surowe matrony i zuchwałe lwice salonowe uporczywie dąsały się i podczas najszaleńszych oklasków z pogardą cedziły — Mauvais genre — a niedostępne purytanki chórem wołały: — Rozpusta! Rozpusta! Jawna publiczna rozpusta! — A wszystkie te bigotki i obłudnice nie przepuszczały ani jednego występu panny Taglioni. I kiedy znakomita artystka zgodziła się zostać princesse Trubeckoy — one pierwsze opłakiwały wielką stratę potępiając jednocześnie ją jako kobietę za to, czego same nie mogły osiągnąć mimo stosowania wszelkich środków kosmetycznych.
Karol Wielki (tak nazywał nieboszczyk Wasilij Andriejewicz Żukowski również nieżyjącego już Karola Pawłowicza Briułłowa) bezgranicznie uwielbiał wszystkie sztuki piękne, w najróżniejszych tych sztuk przejawach, ale współczesny balet traktował obojętnie i jeżeli mówił czasami o nim, to nie inaczej niż o zabawce z cukru. W triumfalnym finale swojej kariery Taglioni odtańczyła cachuchę w balecie „Gitana". Tego samego wieczoru rozpowszechniła się cachucha po całej naszej Palmirze, a nazajutrz królowała już i w pałacu arystokraty, i w skromnym kątku kołomneńskiego urzędnika.
Wszędzie cachucha — i w domu, i na ulicy, i przy biurku, i w karczmie, i przy obiedzie, i przy kolacji — słowem, zawsze i wszędzie cachucha. Nie mówię już o wieczorach i wieczorynkach, gdzie bez cachuchy nie można się było obejść. To wszystko nic — urodzie i młodości z tym do twarzy, ale tymczasem nawet czcigodne matki i ojcowie rodzin postępowali tak samo. Była to po prostu choroba św. Wita pod postacią cachuchy. Ojcowie i matki wkrótce wpadli na pomysł, aby swoje ledwo zaczynające chodzić pociechy poprzebierać w cygańskie stroje. Biedne maleństwa, ile to łez przelałyście z powodu tej przeklętej cachuchy! Ale za to efekt był zupełny; efekt, który doszedł aż do spekulacji.
Jeśli na przykład amfitrion nie miał własnego berbecia, to wieczorynka odbywała się przy udziale wypożyczonego Cyganiątka. Tak niedawno jeszcze działo się to wszystko, aż wprost się wierzyć nie chce!
Wśród największego rozkwitu cachuchomanii odwiedził mię Karol Wielki (lubił bowiem zaglądać do swoich uczniów), siadł na kanapce i zamyślił się. W milczeniu podziwiałem jego mądrą, kędzierzawą głowę. Po chwili szybko podniósł oczy, roześmiał się i spytał mnie:
— Wie pan co?
— Nie wiem — odrzekłem.
— Dziś Huber, tłumacz „Fausta" , obiecał mi dostać bilet na „Gitanę" , może i pan się wybierze.
— W takim razie niech pan pośle swojego Łukiana do Hubera, żeby wziął dwa bilety.
— A czy ten mały by nie poleciał? — rzekł gość pokazując na mojego protégé.
— Owszem, poleci, niech pan mu da kartkę.
Na skrawku szarego papieru napisał włoskim ołówkiem: „Postaraj się o dwa bilety. K. Briułłow .
Zaopatrzyłem tę lakoniczną epistołę w adres i mój Merkury pofrunął. — Któż to taki, model czy służący? — spytał gość, gdy tylko zamknęły się za chłopcem drzwi.
— Ani jedno, ani drugie — odparłem.
— Podoba mi się jego fizjonomia — niepańszczyźniana.
— Wcale niepańszczyźniana, a jednak... — nie dokończyłem, urwałem. — A jednak jest pańszczyźnianym człowiekiem? — podchwycił Briułłow. — Na nieszczęście tak — dodałem.
— Barbarzyństwo! — wyszeptał mój igość i zamyślił się. Po chwili zastanowienia rzucił na podłogę cygaro, wziął kapelusz i wyszedł, ale zaraz wrócił i oświadczył:.
— Poczekam na niego: chciałbym mu się jeszcze przyjrzeć — i zapalając cygaro dodał: — Proszę mi pokazać jego prace.
— Kto panu podszepnął, że mam jakieś jego prace?
— Musi pan mieć — stwierdził stanowczym tonem.
Pokazałem mu maskę Laokoona, rysunek skończony, i rzeźbę Michała Anioła, rysunek dopiero rozpoczęty. Gość mój długo się w nie wpatrywał, to jest trzymał je w rękach, a patrzył — Bóg raczy wiedzieć na co.
— Kto jest jego właścicielem? — spytał podniósłszy głowę. Wymieniłem mu nazwisko obywatela ziemskiego.
— Nad pańskim uczniem trzeba dobrze pomyśleć. Łukian obiecał mię dzisiaj uraczyć rostbefem, niech pan przyjdzie na obiad. Rzekłszy to podszedł do drzwi i znowu się zatrzymał:
— Proszę go kiedy przyprowadzić do mnie. Do widzenia!
I wyszedł.
Po piętnastu minutach wrócił mój Merkury i zawia domił mnie, że „pan" , to znaczy Huber, chciał sam wstąpić do Karola Pawłowicza.
— A czy ty wiesz, kto to jest Karol Pawłowicz? — spytałem chłopca.
— Wiem — odrzekł — tylko go nigdy nie widziałem z bliska. — A dzisiaj?
— Czyżby to on był?
— On.
— Dlaczegoż pan mi nie powiedział, przyjrzałbym się mu chociaż, a tak myślałem, że to jakiś zwyczajny sobie pan. Czy nie wstąpi do pana jeszcze kiedykolwiek? — spytał po chwili milczenia.
— Nie wiem — odrzekłem i zacząłem się ubierać.
— Mój Boże, mój Boże! Żebym to chociaż z daleka mógł na niego popatrzeć! Wie pan — ciągnął dalej — kiedy idę ulicą, wciąż myślę o nim i patrzę na przechodniów, szukam go oczyma pomiędzy nimi. Mówi pan, że portret jego jest bardzo podobny, ten co na „Ostatnim dniu Pompei "?
— Podobny, a mimo to go nie poznałeś, kiedy był tutaj. No, nie martw się, jeżeli przed niedzielą nie wstąpi do mnie, to w niedzielę obaj złożymy mu wizytę. A na razie masz kartę wstępu do madame Jur gens: nie będę dziś jadł tam obiadu.
Udzieliwszy takiej dyspozycji wyszedłem.
W pracowni Briułłowa zastałem W. A. Żukowskiego i hrabiego M. J. Wielhorskiego. Właśnie oglądali nie dokończony jeszcze obraz „Ukrzyżowanie Chrystusa przeznaczony dla luterańskiej kirchy Piotra i Pawła. Głowa płaczącej Marii Magdaleny już była gotowa
i W. A. Żukowski patrząc na tę przedziwną rozpaczającą piękność wzruszył się, objął Karola Wielkiego i całował go, jakby stworzoną przez niego cudną kobietę.
Nierzadko zdarzało mi się bywać w Ermitażu razem z Briułłowem. Były to porywające wykłady teorii malarstwa, za każdym razem kończące się omówieniem twórczości Teniersa, zwłaszcza jego „Koszar . Przed tym obrazem Briułłow zatrzymywał się na długo i po serdecznym, pełnym entuzjazmu panegiryku na cześć wybitnego artysty flamandzkiego mawiał: — Dla obejrzenia tego jednego obrazu warto przyjechać z Ameryki. — To samo teraz powiedzieć można o jego „Ukrzyżowaniu", a w szczególności o głowie płaczącej Marii Magdaleny.
Po uściskach i pocałunkach Żukowski wyszedł do drugiego pokoju. Briułłow zobaczywszy mnie uśmiechnął się i podążył za nim. Po upływie pół godziny wrócili do pracowni i Briułłow kierując się ku mnie rzekł z zadowoleniem: — Fundament jest. — W tym samym czasie drzwi się otworzyły i zjawił się Huber, już nie w mundurze inżyniera komunikacji, lecz w czarnym, eleganckim fraku. Ledwo zdążył się ze wszystkimi przywitać, już do niego zbliżył się Żukowski i ściskając mu po przyjacielsku rękę prosił go o zarecytowanie ostatniej sceny z „Fausta . Huber zadeklamował ten fragment. Wrażenie było ogromne i poeta został nagrodzony szczerym pocałunkiem poety. Wkrótce Żukowski i hrabia Wielhorski opuścili pracownię i Huber mając dużo więcej swobody wygłosił nam nowo narodzoną „Teripsychorę" , po czym Briułłow oświadczył:
— Stanowczo nie pojadę na „Gitanę" .
— Dlaczego? — spytał Huber.
— Żeby nie stracić wiary w twoją „Terpsychorę" .
—Jak to?
— Lepiej wierzyć w piękny wymysł, niźli...
— Chcesz powiedzieć — przerwał mu poeta — że mój wiersz jest wyższy od boskiej Taglioni. A ja ci przysięgam, że niewart nawet jej małego palca, nawet paznokcia na małym palcu, klnę się na Boga! Ale,
o mało bym nie zapomniał: jemy dziś u Aleksandra maccheroni i stofatto i pijemy lacrima Christi. Będzie tam Nestor, Misza, etc, eta, a na koniec Pjanenko. Jedziemy!
Briułłow wziął kapelusz.
— Ach, tak! Przecież zapomniałem... — ciągnął dalej Huber wyjmując z kieszeni bilety — masz tu dwa bilety, a po przedstawieniu zgłoś się na giełdę do Nestora (tak żartobliwie nazywano literackie wieczory u N. Kukolnika).
— Pamiętam — odpowiedział Briułłow i kładąc kapelusz podał mi bilet.
— I pan z nami? — zwrócił się do mnie Huber.
— I ja również — odrzekłem.
— Jedziemy! — powiedział Huber i wyszliśmy na korytarz. Łukian zamykając drzwi wymruczał:
— Masz ci rostbef!
Po sztufadzie z makaronem i lacrima Christi całe towarzystwo udało się „na giełdę" , a my, to znaczy: ja, Huber i Karol Wielki poszliśmy do teatru. W oczekiwaniu na uwerturę przyglądałem się z upodobaniem dziełu mojego protege. (Rysunki dla wszystkich ornamentów i arabesek zdobiących plafon Teatru Wielkiego sporządził własnoręcznie według wskazówek architekta Cawosa. Zakomunikował mi o tym nie on sam i nie jego ambitny szef, lecz maszynista Kartaszow, który stale asystował przy pracach i nieraz wczesnym rankiem częstował mojego protégé herbatą). Chciałem już zwrócić uwagę Briułłowa na arabeski mojegoucznia, ale zabrzmiała uwertura:
wszyscy, nie wyłączając mnie, utkwili oczy w kurtynie: Uwertura skończyła się, kurtyna drgnęła i poszła do góry; zaczął się balet. Do cachuchy wszystko odbywało się normalnie: publiczność zachowywała się tak jak każda dobrze wychowana publiczność. Ale przy pierwszym uderzeniu kastaniet wszystko drgnęło i wpadło w jakiś trans. Oklaski cicho niczym dalekie grzmoty przemknęły po sali, potem głośniej, głośniej, wreszcie — cachucha skończona i grzmoty zahuczały z całą siłą. Dobrze wychowana publiczność, w tej liczbie i moja skromna Osoba, po prostu wściekła się, ryczy; jedni wołają „bravo", inni „da capo", a jeszcze inni tylko jęczą i wymachują rękami i nogami. Po tym pierwszym wybuchu entuzjazmu spojrzałem na Karola Wielkiego, a on biedak, spocony cały, pracuje rękami i nogami i co sił w piersi krzyczy: — Da capo! — Huber też. Odsapnąłem trochę i dalejże pomagać nauczycielowi. Pomału huragan zaczął cichnąć; po raz dziesiąty wywołana czarodziejka wyfrunęła na scenę i złożywszy kilka niezwykle zgrabnych ukłonów znikła. Wtedy Karol Wielki wstał, otarł pot z czoła i zwracając się do Hubera powiedział:
— Chodźmy na scenę, poznaj mię z nią.
— Chodźmy — zgodził się z zapałem Huber i poszliśmy za kulisy. Za kulisami roił się już tłum wielbicieli, złożony w przeważnej części z dostojnych łysin, okularów i binokli. Przyłączyliśmy się do tego tłumu. Nie bez trudności przedostaliśmy się do środka ciżby. I cośmy tam zobaczyli, o Boże! Powiewna, lekka jak zefir tancerka leżała w wolterowskim fotelu z otwartymi ustami i rozdętymi jak u arabskiego konia nozdrzami, a po jej twarzy, niby mętne strumienie na wiosnę, płynęło zmieszane z potem bielidło i róż.
— Ohyda! — powiedział Karol Wielki i wycofał się z tłumu. Ja poszedłem w jego ślady, a biedny Huber — zaiste biedny! — dopiero co właśnie skończył stosowny do okoliczności komplement i wymawiając nazwisko Briułłowa obejrzał się za siebie, a Briułłow zniknął. Nie wiem, jak się Huber wygrzebał z tej opresji.
Pozostał jeszcze jeden akt baletu, ale myśmy opuścili, teatr, żeby nie psuć deseru kapustą, jak się wyraził Briułłow. Nie wiem, czy chodził na balety po „Gitanie" , wiem tylko, że nigdy o balecie nie mówił.
Wracam do mojego bohatera. Kiedy Briułłow oświadczył, że "fundament jest" , w wyobraźni mojej nadzieja zaczęła przybierać bardziej realne kształty. Zastanawiałem się, jakby tu lepiej zatrudnić mojego ucznia — możliwości w moim mieszkaniu były nader ograniczone. Myślałem o galerii antycznej. Andriej Grigoriewicz (kustosz galerii) może by się i zgodził, ale posągi w galerii są tak oświetlone, że trudno rysować. Po długich rozważaniach zwróciłem się z dwu grzywienną monetą do żywego Antinousa, woźnego Tarasa, występującego też w roli modela, żeby w godzinach wolnych od zajęć szkolnych wpuszczał mojego ucznia do klasy gipsowej. Tak też zostało zrobione. W ciągu tygodnia (chłopiec jadał obiady w klasie) narysował głowę Lucjusza Verusa, rozpustnego powiernika Marka Aureliusza, oraz głowę „Geniusza " dłuta Canovy. Potem przeniosłem go do klasy figuralnej i kazałem mu na początek rysować anatomię z czterech stron. W wolnych chwilach przychodziłem do klasy i zachęcałem niestrudzonego pracownika funtem sitnego chleba i kawałkiem kiełbasy. Zazwyczaj bowiem chłopiec zjadał na obiad kromkę razowca z wodą, jeśli Taras przyniósł wody. Bywało, że i mnie ponosił widok Belwederskiego torsu; nie mogłem wytrzymać, siadałem i brałem ołówek do ręki.
Przedziwnie doskonały twór starożytnej rzeźby! Nie darmo ślepy Michał Anioł z zachwytem wodził palcami po tym szczątku odpoczywającego Herkulesa. I dziwna rzecz: niejaki pan Gersewanow w swoich szkicach z podróży tak po artystowsku trafnie ocenia dzieło Michała Anioła „Sąd Ostateczny" , freski boskiego Rafaela i wiele innych sławnych okazów rzeźby i malarstwa, a w torsie Belwederskim widzi tylko kawałek marmuru, nic więcej. Dziwne!
Po anatomii uczeń mój wykonał rysunek Germanika oraz tańczącego fauna, a pewnego pięknego poranka przedstawiłem go Karolowi Wielkiemu. Nieopisana była radość chłopca, kiedy Briułłow łagodnie i pobłażliwie pochwalił jego rysunki.
Nigdy w życiu nie widziałem weselszego i szczęśliwszego człowieka niż mój uczeń wtedy. Pozostawał w tym nastroju przez kilka dni.
— Czy on zawsze jest taki dobry, taki łagodny? — pytał mnie wiele razy.
— Zawsze — odpowiedziałem.
— I ten czerwony — to jego ulubiony pokój?
— Ulubiony.
— Wszystko czerwone!, Pokój czerwony, sofa czerwona, story w oknach czerwone, kitel czerwony i rysunek czerwony — wszystko czerwone! Czy też zobaczę go jeszcze kiedy tak blisko?
I po tym pytaniu zaczyna płakać. Wcale go, ma się rozumieć, nie pocieszałem. Jakież współczucie, jakaż pociecha może być wyższa od tych szczęśliwych, natchnionych, niebiańskich łez? — Wszystko czerwone! — powtarzał przez łzy.
Czerwony pokój oświetlony słońcem — poobwiesza ny przeważnie wschodnią kosztowną bronią, skroś przezroczyste czerwone story — mnie, co przywykłem do tej dekoracji, poraził na chwilę, a jemu wrył się w pamięć na zawsze.
Po długich i strasznych doświadczeniach zapomniał o wszystkim: o sztuce, o swoim życiu duchowym, o miłości, która zatruła jego i mnie, co byłem mu szczerze przyjazny — wszystko do szczętu zapomniał, ale czerwoną dekorację i Karola Pawłowi cza pamiętał do końca.
Następnego dnia po tej wizycie spotkałem się z Karolem Pawłowiczem, który spytał mnie o adres, imię i nazwisko właściciela mojego ucznia. Poinformowałem go. Wziął dorożkę i pojechał powiedziawszy mi: — Niech pan do mnie wstąpi wieczorem!
Przyszedłem do niego wieczorem.
— To jest największa świnia w torżockich pantoflach — tymi słowy powitał mię Karol Pawłowicz.
— O co chodzi? — spytałem domyśliwszy się, o kim mowa.
— Chodzi o to, że musi pan jutro udać się do tej amfibii, by ustalić cenę za swojego ucznia.
Karol Wielki był w złym humorze. Długo, nic nie mówiąc, przechadzał się po pokoju, wreszcie splunął i rzekł:
— Wandalizm! Chodźmy na górę — dodał zwracając się do mnie i obaj w milczeniu poszliśmy do górnych pokojów, gdzie znajdowała się jego sypialnia, biblioteka, a zarazem jadalnia.
Kazał podać lampę, poprosił, żebym coś czytał na głos, a sam siadł kończyć rysunek sepią „Śpiąca odaliska" do albumu bodaj że Władisławlewa.
Spokojne zajęcia nasze ciągnęły się jednak niedługo. Wciąż go jeszcze, jak widać, prześladowała świnia w torżockich pantoflach.
— Chodźmy na ulicę — powiedział chowając rysunek.
Wyszliśmy na ulicę, długo spacerowaliśmy po wybrzeżu, potem skierowaliśmy się na prospekt Wielki.
— Czy chłopiec mieszka teraz u pana? — spytał.
— Nie — odrzekłem — nie nocuje u mnie.
— No to pójdźmy zjeść kolację. — I skierowaliśmy się do Deliego.
Widziałem w swoim życiu niemało różnego pokroju rosyjskich właścicieli ziemskich: i bogatych, i średniozamożnych, i chutorników. Widziałem nawet takich, którzy stale mieszkają we Francji albo w Anglii i z zachwytem rozprawiają o dobrobycie tamtejszych farmerów i wieśniaków, a sami u siebie w domu potrafią zagrabić chłopom ostatnią owcę. Widziałem wielu podobnych oryginałów, ale takiego oryginała, Rosjanina, który by w swoim domu brutalnie potraktował Karola Briułłowa — nie widziałem. Ciekawość moja w wysokim stopniu była pobudzona i długo nie mogłem zasnąć: wciąż myślałem i zapytywałem sam siebie, co to za świnia w torżockich pantoflach. Ochłodła jednak, kiedy nazajutrz rano zacząłem wkładać frak. Górę wziął rozsądek. Rozsądek podszeptywał mi, że ta świnia nie jest takim znowu interesującym okazem, żeby z powodu niej poświęcać własną ambicję, chociaż sprawa istotnie wymagała dużej ofiary. Pozostawało jednak (pytanie: jeżeli i ja, za przykładem mojego wielkiego nauczyciela, nie wytrzymam tortury — co wtedy?
Po niejakim namyśle zdjąłem frak, włożyłem swoje codzienne palto i udałem się do starego Wenecjanowa. Miał on praktykę w podobnych sprawach, z pewnością nieraz musiał staczać walki z tymi „oryginałami", walki, z których zawsze wychodził z honorem.
Wenecjanowa zastałem już przy (pracy. Robił tuszem rysunek własnego obrazu „Matka uczy dziecię modlić się do Boga". Rysunek ten był przeznaczony do almanachu Władisławlewa „Zorza Poranna".
Wyjaśniłem gospodarzowi przyczynę tej nie w porę składanej wizyty,
zakomunikowałem mu adres „amfibii", po czym starzec przerwał pracę, ubrał się i wyszedł razem ze mną na ulicę. Wziął dorożkę i pojechał, a ja wróciłem do mieszkania, gdzie już zastałem mojego wesołego, szczęśliwego ucznia. Jakaś chmurka jednak przyćmiewała ową szczęśliwą wesołość. Wyglądał na człowieka, który pragnie podzielić się z przyjacielem wielką tajemnicą, ale zarazem boi się, żeby nie została ujawniona. Zanim zdjąłem palto i włożyłem bluzę, zauważyłem, że z moim przyjacielem coś jest nie całkiem tak jak należy.
— Cóż tam u ciebie nowego? — spytałem. — Co robiłeś wczoraj wieczorem? Jak się miewa twój gospodarz?
— Gospodarz owszem, dobrze... — odpowiedział jąkając się. — Czytałem „Andrzeja Sawojarda", póki wszyscy nie położyli się spać, a potem zapaliłem świecę stearynową, którą pan mi dał, i rysowałem.
— Co rysowałeś? Ze sztychu jakiegoś czy tak coś?
— Tak... — odparł rumieniąc się gwałtownie. — Czytałem niedawno dzieła Ozierowa i spodobał mi się „Edyp w Atenach", więc próbowałem komponować...
— To dobrze. Przyniosłeś z sobą swoją kompozycję? Pokaż mi ją.
Wyjął z kieszeni nieduży zwitek papieru i rozwinąwszy go drżącymi rękoma podał mi mówiąc:
— Nie zdążyłem obrysować piórem.
Był to pierwszy jego rysunek, który z takim trudem zdecydował się mi pokazać. Ujęła mnie jego skromność, a raczej nieśmiałość: niezawodna oznaka talentu. Przyjemne wrażenie zrobił na mnie również sam rysunek, bynajmniej nieskomplikowany: Edyp, Antygona i w oddali Polinik, tylko trzy postacie. W pierwszych próbach rzadko można spotkać podobny lakonizm: zawsze są bardzo złożone. Młoda wyobraźnia
nie zacieśnia się, nie ześrodkowuje w jednym wiele mówiącym słowie, w jednej nucie, w jednym rysie, potrzebna jej przestrzeń, buja wysoko i w swoim niebosiężnym locie częstokroć wikła się, pada i rozbija się o niespożyty lakonizm.
Pochwaliłem chłopca za wybór sceny i poradziłem czytać, oprócz poezji, historię, a przede wszystkim — pilnie przerysowywać wartościowe sztychy, jak na przykład: z Rafaela, Volpata albo z Poussina i Audcrana. — Jedne i drugie są w zbiorach twojego gospodarza, rysuj więc w wolnym czasie, a o książki będę się dla ciebie starał. — I niezwłocznie zaopatrzyłem go w kilka tomów Gilliesa („Historia starożytnej Grecji" ).
— Gospodarz — powiedział chłopiec przyjmując książki — ma pełną tekę sztychów, oprócz tych, co wiszą na ścianach, ale nie pozwala mi ich przerysowywać: boi się, żebym nie uszkodził. Tak... — ciągnął dalej z uśmiechem — mówiłem mu, że pan mię zaprowadził do Karola Pawłowicza i pokazywał moje rysunki, i że... — w tym miejscu się zająknął — i że on... a zresztą sam w to nie wierzę.
— Co? — podchwyciłem — nie wierzy, że Briułłow pochwalił twoje rysunki?
— Nie wierzy nawet, że ja w ogóle widziałem Karola Pawłowicza, i nazwał mię durniem, kiedy go zapewniałem.
Chciał jeszcze coś dodać, ale do pokoju wszedł Wenecjanow i zdejmując kapelusz powiedział z uśmiechem:
— Nic się nie stało! Dziedzic jak dziedzic! Potrzymał mię co prawda z godzinę w przedpokoju, no, ale to już są takie ich zwyczaje. Cóż poradzić: zwyczaj też jest prawem. Przyjął mię w swoim gabinecie. Gabinet jego wcale mi nie przypadł do gustu. Wszystko to niby wystawne, drogie, okazałe, ale okazałe po japońsku.
Zacząłem najpierw rozwodzić się na temat oświaty w ogóle i filantropii w szczególności. Słuchał mię długo w milczeniu, z uwagą, a wreszcie przerwał mi: — Niechże pan powie otwarcie, po prostu, czego pan chce ode mnie razem z tym pańskim Briułłowem? Ależ mnie wczoraj ubawił! Prawdziwy amerykański dzikus! — I głośno się roześmiał. W pierwszej chwili zmieszałem się, ale zaraz odzyskałem równowagę i z zimną krwią, zwyczajnie wyjaśniłem mu całą sprawę. — Trzeba było od razu tak gadać, a pan mi tu wyjeżdża z filantropią! Jaka znowu filantropia! Pieniądze, i nic więcej! — dodał z samozadowoleniem. — Chce pan tedy wiedzieć ostateczną cenę? Czy dobrze pana zrozumiałem? — Odrzekłem: — Istotnie tak. — Więc oto jest moja ostateczna cena: dwa tysiące pięćset rubli! Zgadza się pan? — Zgadzam się — odrzekłem. — To jest zdolny rzemieślnik — ciągnął dalej — w gospodarstwie domowym konieczny... — I jeszcze coś chciał dodać, ale się ukłoniłem i wyszedłem. I stoję teraz przed panem — uśmiechnął się starzec.
— Serdecznie panu dziękuję.
— To ja panu dziękuję serdecznie! — odparł żywo, ściskając mi rękę. — Dał mi pan okazję coś niecoś uczynić dla dobra naszej pięknej sztuki i zobaczyć wreszcie dziwaka — dziwaka, który naszego wielkiego Karola nazywa amerykańskim dzikusem. — I starzec znowu się roześmiał dobrodusznie.
— Zrobiłem, co do mnie należało — rzekł przestając się śmiać — teraz kolej na pana, a w razie niepowodzenia zwrócę się po raz drugi do klubu Angielskiego. Tymczasem do widzenia!
— Chodźmy razem do Karola Pawłowicza — zaproponowałem.
— Nie pójdę i panu nie radzę.
Pamięta pan przysłowie: gość nie w porę gorszy od Tatara, tym bardziej u malarza, i w dodatku rano — to może być gorsze niż cała horda Tatarów.
— Zmusza mię pan, żebym się rumienił za dzisiejszy ranek — wymamrotałem.
— Bynajmniej. Postąpił pan prawdziwie po chrześcijańsku. Na pracę i odpoczynek wyznaczyliśmy godziny, ale na spełnienie dobrego uczynku nie ma określonych godzin. Jeszcze raz serdecznie panu dziękuję za dzisiejszą wizytę. Do widzenia! Jemy dziś obiad w domu, niech pan przyjdzie. A jeśli pan zobaczy Belwederskiego, to niecha go pan ciągnie z sobą — dodał na odchodnym. Belwederskim nazywał Apollona Mikołajewicza Mokryckiego, ucznia Briułłowa i namiętnego wielbiciela Schillera.
Na ulicy rozstałem się z Wenecjanowem i poszedłem do Karola Pawłowicza, żeby mu zakomunikować o wyniku mojej dyplomacji, ale, niestety, nie zastałem nawet Łukiana. Lipin, dobra dusza, wyjrzał z kuchni i poinformował mię, że tamci obaj poszli do portyku . Ja do portyku — a tam zamknięte. (Portykiem nazywał się u nas budynek za obecnym ogrodem akademickim, gdzie się mieściły pracownie Briułłowa, barona Klodta, Saurweida i Basina). Przez Puszkarnię wyszedłem na ulicę i przechodząc koło sklepu Doviziellego ujrzałem w oknie kędzierzawy profil Karola Pawłowicza. Zobaczywszy mnie, zaraz opuścił sklep.
— No co? — spytał.
— Gdzie pan dzisiaj je obiad? — spytałem go z kolei.
— Nie wiem, a co?
— A to — mówię — że chodźmy na obiad do Wenecjanowa. Takie panu cuda opowie o amfibii, jakich pan zapewne nigdy nie usłyszy.
— Dobrze, chodźmy — zgodził się i ruszyliśmy w drogę.
Przy obiedzie starzec opowiedział nam historię swojej dzisiejszej wizyty i kiedy doszedł do sceny z „dzikusem amerykańskim", wszyscy wybuchnęll prawie histerycznym, śmiechem, który nam towarzyszył do końca obiadu.
Między, Wielkim i Średnim prospektem, na linii Siódmej, w domu niejakiego Kastiuryna, w obszernych apartamentach mieszkało pięciu stypendystów Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Oprócz pokojów, które zajmowali stypendyści, były tam jeszcze dwie sale szkolne ozdobione posągami antycznymi, jak: Wenus Medycejska, Apollo, Germanicus i grupa gla diatorów. Przytułek ten (zamiast klasy gipsowej pod okiem woźnego Tarasa) upatrzyłem dla swojego ucznia. Oprócz wymienionych posągów znajdował się tam jeszcze szkielet ludzki, a poznanie szkieletu było dla chłopca konieczne, tym bardziej, że już rysował z pamięci anatomiczną statuę Fischera, a o szkielecie nic a nic nie wiedział.
W takim to zbożnym celu nazajutrz po obiedzie u Wenecjanowa złożyłem wizytę ówczesnemu sekretarzowi Towarzystwa W. J. Grigorowiczowi i poprosiłem go, aby zezwo
lił mojemu uczniowi odwiedzać szkolne sale w mieszkaniu stypendystów.
Skrupulatny i pedantyczny Wasilij Iwanowicz dał mi jako kartę wstępu zapisek, adresowany do artysty malarza Hołowni, mieszkającego razem ze stypendystami w charakterze opiekuna.
Właściwie nie powinienem, się zatrzymywać na takim nędznym zjawisku jak malarz Hołownia, ponieważ jednak jest to zjawisko rzadkie, zwłaszcza wśród malarzy, więc powiem o nim parę słów.
Wyraziście, jaskrawo namalowana postać Pluszkina blednie wobec tego antyartysty, jakim był Hołownia.
Pluszkin miał przynajmniej młodość, a co za tym idzie — radość, chociaż niezupełną, nietriumifującą, ale bądź co bądź radość, a ten biedak nie miał nawet nic podobnego do młodości i radości.
Był stypendystą Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Regulamin konkursowych egzaminów wstępnych do Akademii wymagał uzyskania drugiego złotego medalu (warunek zdobycia tej nagrody stanowiło opracowanie tematu: Adam i Ewa nad trupem syna swego Abla). Potrzebny jest do tego model kobiecy, a w Petersburgu o model taki niełatwo, a co najważniejsze — nie można go dostać tanim kosztem. Chłopak poszedł po rozum do
głowy i udał się do hojnego mecenasa artystów i ówczesnego prezesa Towarzystwa Za
chęty Sztuk Pięknych — Kikina z prośbą o wsparcie pieniężne na wynajęcie modelki. Otrzymawszy sturubolo wą asygnację zaszył ją w materac, a pramatkę rodu ludzkiego wymalował z lalki, którą malarze używają do zawieszania draperii.
Kto wie, co znaczy złoty medal dla młodego artysty, ten zrozumie nikczemną duszyczkę skąpego młodzieńca. Pluszkin przy nim wygląda całkiem niewinnie. Temu to moralnemu potworowi przedstawiłem, okazując zapisek, mojego moralnie pięknego znajdę.
Na początek sam wyjąłem z szafy szkielet, posadziłem go na stołku w pozie okropnego hulaki i zaznaczywszy lekkimi strychami ogólne położenie szkieletu, zaproponowałem swojemu uczniowi, by dorysował szczegóły.
Po upływie dwóch dni z wielką przyjemnością porównywałem jego rysunek z anatomicznymi, litografo wanymi rysunkami Basina i znajdowałem szeczegóły wyraźniejsze i wierniejsze.
Może to jednak zawiniło szkło powiększające, przez które patrzyłem na swojego znajdę.
Pluszkin miał przynajmniej młodość, a co za tym idzie — radość, chociaż niezupełną, nietriumifującą, ale bądź co bądź radość, a ten biedak nie miał nawet nic podobnego do młodości i radości.
Był stypendystą Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Regulamin konkursowych egzaminów wstępnych do Akademii wymagał uzyskania drugiego złotego medalu (warunek zdobycia tej nagrody stanowiło opracowanie tematu: Adam i Ewa nad trupem syna swego Abla). Potrzebny jest do tego model kobiecy, a w Petersburgu o model taki niełatwo, a co najważniejsze — nie można go dostać tanim kosztem. Chłopak poszedł po rozum do
głowy i udał się do hojnego mecenasa artystów i ówczesnego prezesa Towarzystwa Za
chęty Sztuk Pięknych — Kikina z prośbą o wsparcie pieniężne na wynajęcie modelki. Otrzymawszy sturubolo wą asygnację zaszył ją w materac, a pramatkę rodu ludzkiego wymalował z lalki, którą malarze używają do zawieszania draperii.
Kto wie, co znaczy złoty medal dla młodego artysty, ten zrozumie nikczemną duszyczkę skąpego młodzieńca. Pluszkin przy nim wygląda całkiem niewinnie. Temu to moralnemu potworowi przedstawiłem, okazując zapisek, mojego moralnie pięknego znajdę.
Na początek sam wyjąłem z szafy szkielet, posadziłem go na stołku w pozie okropnego hulaki i zaznaczywszy lekkimi strychami ogólne położenie szkieletu, zaproponowałem swojemu uczniowi, by dorysował szczegóły.
Po upływie dwóch dni z wielką przyjemnością porównywałem jego rysunek z anatomicznymi, litografo wanymi rysunkami Basina i znajdowałem szeczegóły wyraźniejsze i wierniejsze.
Może to jednak zawiniło szkło powiększające, przez które patrzyłem na swojego znajdę.
— Pan? — spytał mię: ze zdziwieniem. — Jakaż to uciecha, jaka korzyść skłania pana do tych zachodów?
— Czynię to tak sobie — odparłem — z nudów, dla własnej przyjemności.
— Ładna przyjemność — wyrzucać na próżno pieniądze! Widocznie się panu przelewa! — I uśmiechnąwszy się zadowolony sam z siebie, ciągnął dalej: — Na przykład, ile pan bierze za portret?
— Zależy, jaki portret — odpowiedziałem zgadując jego myśli — i kto zamawia. Od pana, dajmy na to, nie wziąłbym więcej niż sto rubli.
— No, nie, dobrodziejaszku, może pan brać od innych po sto rubli, ale ode mnie, gdyby pan wziął dziesięć, to i tak byłoby aż nadto.
— Więc lepiej zróbmy tak — zaproponowałem podając mu rękę — niech pan mi da na dwa miesiące swojego rysownika i będzie pan miał portret.
— Na dwa? — wyrzekł w zamyśleniu. — Na dwa to za długo, nie mogę. Na miesiąc można.
— No chociaż na miesiąc, zgadzam się — powiedziałem. I jak handlarze dobiliśmy targu podając sobie ręce.
— Kiedyż zaczniemy? — spytał mnie.
— Choćby jutro — rzekłem kładąc kapelusz.
— Dokądże to pan, bez mohoryczu?
— Nie, dziękuję panu, kiedy skończymy, wtedy można będzie. Do widzenia!
— Do widzenia!
Cóż znaczy jeden krótki miesiąc wolności wśród wielu ciężkich, długich lat niewoli? W ćwierci maku jedno ziarnko! Cieszyłem się chłopcem w ciągu tego szczęśliwego miesiąca. Jego wyrazista młodzieńcza twarz promieniała taką szczerą radością, takim zupełnym szczęściem, że aż mu — przebacz mi Boże! —pozazdrościłem.
Uboga, ale, schludna i czysta jego odzież wydała mi się elegancką, nawet fryzowy płaszcz zrobił na mnie wrażenie, jakby był z bai, najlepszej ryskiej bai. U madame Jurgens nikt już nie spoglądał z ukosa to na niego, to na mnie — ą więc nie tylko ja jeden dostrzegłem w nim taką korzystną zmianę.
W jednym z owych szczęśliwych dni szliśmy we dwóch do madame Jurgens i spotkaliśmy na Wielkim prospekcie Karola Pawłowicza.
— Dokądże to panowie spieszą? — spytał nas.
— Do madame Jurgens — odrzekłem.
— Idę z panami. Jakoś mi się nagle zachciało jeść — powiedział i zawrócił z nami na Trzecią linię.
Karol Wielki lubił czasami odwiedzić rozmowną ma dame Jurgens: podobała mu się nie sama usłużna pani domu i nie jej służąca Olimpiada, która była modelką dla Hagar nieboszczyka Pietrowskiego — podobało mu się nasze różnorodne towarzystwo. Mógł tam zobaczyć i biednego, pracowitego urzędnika senatu w jednym, bynajmniej nie jak spod igły mundurze, i studenta uniwersytetu, chudego i bladego, najadającego się obiadem u madame Jurgens za pieniążek otrzymany od bogatego burszahulaki, któremu przepisywał wykłady Fischera. Widział tu wiele takich osób, jakich nie mógł zobaczyć ani u Dummera, ani u Saint George'a. Za to zawsze, kiedy przychodził, uważna madame Jurgens proponowała mu stół nakryty w osobnym pokoju i jakieś specjalne danie, naprędce przygotowane, od którego on, jako prawdziwy socjalista, zawsze się odpraszał. Tym razem Wszakże nie odmówił i kazał nakryć stół w osobnym pokoju na trzy osoby, jak również posłał Olimpiadę do Foxa po butelkę jacksona.
Madame Jurgens ziemi pod stopami nie czuła — tak zaczęła biegać, tak się krzątać, że o
mało swojej nowej peruki nie zerwała z głowy razem z czepkiem, kiedy sobie przypomniała, że trzeba czepek zmienić dla tak drogiego gościa.
Dla niej był to istotnie cenny gość. Od tego czasu, kiedy po raz pierwszy ją odwiedził, stołownicy zaczęli się mnożyć z dnia na dzień. I jacy stołownicy! Nie jakaś gołota — artyści i studenci, i urzędnicy senaccy — dwudziestokopiejkowi konsumenci, ale ludzie, którym potrzebna była butelka medoku oraz specjalny befsztyk. I to jest całkiem naturalne. Jeżeli ludzie płacą ćwierć rubla za to, żeby popatrzyć na damę z Amsterdamu, to dlaczegoż mają nie zapłacić trzydzieści kopiejek żeby popatrzyć z bliska na Briułło wa? I madame Jurgens dobrze to rozumiała i w miarę możności wykorzystywała. Uczeń mój siedział za stołem blady i milczący, po wypiciu szklaneczki jacksona i uściśnięciu
ręki Karola Wielkiego wrócił do domu, gdzie — nie rozbierając się — upadł na podłogę i prze
płakał resztę dnia i całą noc. Jeszcze zostawał tydzień jego niezależności, ale on już nazajutrz po; opisanym wyżej obiedzie zwinął w rurkę swoje rysunki i nie udzieliwszy mi żadnych objaśnień wyszedł z domu. Myślałem, że wedle zwyczaju poszedł na Siódmą linię, dlatego też nie pytałem go, dokąd idzie. Nastała pora obiadu — jego nie ma, i noc zapadła — jego nie ma. Następnego dnia udałem się do gospodarza chłopca — i tam go nie ma. Przestraszyłem się; nie wiedziałem, co o tym sądzić. Trzeciego dnia wieczorem zgłasza się do mnie, bardziej niż zwykle blady i potargany.
— Gdzie byłeś? — pytam. — Co ci jest? Chory jesteś, niezdrowy?
— Niezdrowy jestem — odpowiada ledwo dosłyszalnie.
Posłałem stróża po Żadowcewa, prywatnego lekarza, a sam zająłem się rozebraniem i ułożeniem, chłopca na łóżku.
Był posłuszny i uległy niczym grzeczne dziecię.
Żadowcew zbadał mu puls i poradził mi odesłać chorego do szpitala. — Ponieważ — mówił — gorączkę przy pana skromnych środkach w domu leczyć niebezpiecznie.
Usłuchałem go i tegoż samego wieczora odwiozłem swojego biednego ucznia do szpitala Św. Marii Magdaleny, koło mostu Tiuczkowskiego.
Dzięki wpływom Żadowcewa jako prywatnego lekarza chory mój uczeń został przyjęty bez prawem przepisanych formalności. Nazajutrz dałem znać jego gospodarzowi o tym, co się wydarzyło, a zrobiłem to zgodnie ze wszelkimi regułami.
Odwiedzałem chłopca codziennie po kilka razy i za każdym razem, kiedy wychodziłem ze szpitala, stawałem się bardziej a bardziej smutny. Tak przywykłem do niego, tak się z nim zbliżyłem, że bez niego nie wiedziałem, gdzie się mam podziać. Pójdę, bywało, na Stronę Petersburską, skręcę do parku Pietrowskieg (w tym czasie dopiero zaczynającego się zielenić), wyjdę do willi Sobolewskiego i znowu wracam do szpitala, a chłopiec wciąż jeszcze płonie ogniem. Pytam pielęgniarki:
— Nie przychodzi do siebie?
— Nie, proszę łaskawego pana.
— Nie majaczy?
— Wciąż tylko powtarza: czerwony i czerwony!
— Nic więcej?
— Nic, proszę pana.
I znów wychodzę na ulicę, i znów przechodzę przez Tiuczkowski most, i odwiedzam willę p. Sobolewskiego, i znów powracam do szpitala.. Tak minęło osiem dni. Dziewiątego dnia chory odzyskał przytomność i kiedy stanąłem przy jego łóżku, popatrzył na mnie tak badawczo, tak wymownie, tak serdecznie, że tego spojrzenia nie zapomnę nigdy.
Chciał mi coś powiedzieć i nie mógł, chciał wyciągnąć do mnie rękę i tylko zapłakał. Odszedłem.
Dyżurny lekarz, którego spotkałem na korytarzu, oświadczył, że niebezpieczeństwo minęło, że młodość zwyciężyła.
Uspokojony zapewnieniem lekarza poszedłem do siebie do mieszkania. Zapaliłem cygaro. Cygaro jakoś mi się kiepsko paliło; rzuciłem je i wyszedłem na bulwar. Wciąż coś jest nie w porządku, wciąż mi czegoś brakuje do szczęścia. Skierowałem swoje kroki do Akademii, wstąpiłem do Karola Pawłowicza — nie ma go w domu. Wracam na bulwar, a on stoi sobie obok olbrzymiego sfinksa i patrzy, jak po uwolnionej od lodów Newie ślizga się czółno z wesołymi pasażerami, a za nim ciągnie się długa, Cienka, srebrzysta smuga.
— Co, był pan u mnie w pracowni? — spytał mię nie odpowiadając na moje powitanie.
— Nie byłem.
— To chodźmy.
I w milczeniu udaliśmy się do jego domowej pracowni. Zastaliśmy tam Lipina, który przyniósł paletę ze świeżymi farbami, i teraz siadłszy spokojnie w fotelu przypatrywał się nie wyschłemu jeszcze szkicowi portretu Wasilija Andriejewicza Żukowskiego. Po naszym wejściu biedny Lipin zerwał się, zmieszany jak uczeń, którego przyłapano na gorącym uczynku.
— Niech pan schowa paletę, dziś nie będę pracować — powiedział Karol Pawłowicz do Lipina i usiadł na jego miejscu. Przynajmniej z pół godziny patrzył na swoje dzieło, po czym zwraca
jąc się do mnie rzekł:
— Spojrzenie powinno być łagodniejsze: jego wiersze są takie tkliwe, słodkie. Czy nieprawda? — I nie dając mi wymówić ani słowa, ciągnął dalej:
— A czy wie pan, jakie jest przeznaczenie tego portretu? — Nie wiem — odrzekłem.
Jeszcze dziesięć minut milczenia. Potem wstał, wziął kapelusz i zaproponował: — Wyjdźmy na ulicę, opowiem panu o przeznaczeniu portretu.
Na ulicy powiedział:
— Rozmyśliłem się, o tych sprawach nie należy mówić przed czasem. A przy tym mam zupełną pewność, że pan nie jest zbytnio ciekawy — dodał żartobliwym tonem. — Jeśli pan tak sobie życzy — odparłem — niech to zostanie dla mnie zagadką.
— Tylko do następnego seansu. Jak tam się miewa pański protégé, lepiej się czuje?
— Zaczyna wracać do zdrowia.
— Więc niebezpieczeństwo już minęło?
— Tak przynajmniej twierdzi lekarz. .
— Do widzenia — powiedział wyciągając do mnie rękę. — Wstąpię do Halberga. Chyba już biedak nie wstanie — dodał ze smutkiem i pożegnaliśmy się.
Nadzwyczajnie mię zainteresował ten tajemniczy portret. Mniej więcej domyślałem się jego przeznaczenia, jednakże bardzo pragnąłem sprawdzić
słuszność mojego przypuszczenia, nie miałem atoli odwagi nawet napomknąć o tym. Karolowi Wielkiemu. Co prawda, pewnego pięknego ranka
złożyłem wizytę W. A. Żukowskiemu pod pretekstem chęci popatrzenia na suche rysunki Corneliusa i Piotra Hessa, a w rzeczywistości mając nadzieję dowiedzieć się czegoś o tajemniczym portrecie. Omyliłem się jednak.
Klenze, Walhalla, Pinakoteka i w ogóle Monachium — to nam zajęło cały ranek, tak że nawet o Düsseldorfie nie wspomnieliśmy ani słowa, a portret po prostu jakby nie istniał na świecie.
Entuzjastyczne pochwały malarstwa niemieckiego, jakie wygłaszał znakomity nasz Wasilij Andriejewicz, zostały przerwane przez nadejście hrabiego M. J. Wielhorskiego.
— Oto jest wina i przyczyna obecnych pańskich zachodów — powiedział Wasilij Andriejewicz pokazując na mnie hrabiemu.
Hrabia z uczuciem ścisnął moją rękę. Ułożyłem już sobie w myśli pytanie, kiedy wszedł służący i wymienił na głos jakieś nie znane mi, jaśnie oświecone nazwisko. Doszedłem do wniosku, że w tych warunkach pytanie moje byłoby nie na miejscu, pożegnałem się i wyszedłem, jak się to mówi, z nosem spuszczonym na kwintę.
A tymczasem młode zdrowie brało górę. Uczeń mój, jak ów bajeczny a sławny bohater, odżywał i rósł w siłach nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę. W jakiś tydzień po tym, jak mu spadła wysoka gorączka, wstał i zaczął chodzić trzymając się łóżka, ale tak markotno i niewesoło, że go pomimo zakazu lekarza, by z chorym nie rozmawiać o sprawach drażliwych, zapytałem pewnego razu:
— Wracasz do zdrowia, cieszysz się z tego, czemu więc jesteś taki zgryziony?
— Nie jestem zgryziony, wesoło mi, tylko sam nie wiem, czego mi się chce. Mam ochotę poczytać sobie.
Zapytałem lekarza, czy można mu dać coś do czytania.
— Niech pan nie daje, zwłaszcza jakichś poważnych książek. — Cóż z nim tedy zrobię? Pielęgniarką jego nie mogę być, a niczym więcej mu nie zdołam pomóc.
Wśród tych ciężkich rozmyślań odżyła mi nagle w pamięci „Perspektywa" Albrechta Dürera z rosyjskim komentarzem, którą w owym czasie studiowałem, studiowałem, aż wreszcie rzuciłem nie doszukawszy się w niej sensu. I dziwna rzecz: przypomniałem sobie zagmatwane wywody Albrechta Dürera, natomiast całkiem zapomniałem o pięknym, rzeczowym wykładzie perspektywy liniowej naszego profesora Worobiowa. Rysunki objaśniające do tego kursu perspektywy miałem w swojej teczce (co prawda w nieładzie). Zebrałem je i naradziwszy się z lekarzem oddałem swojemu uczniowi razem z cyrklem i trójkątem kreślarskim. Na wstępie sam mu przeczytałem pierwszą lekcję perspektywy liniowej. Drugiej i trzeciej lekcji perspektywy mogłem mu już nie tłumaczyć: jak szybko odzyskiwał zdrowie, tak też szybko przyswajał sobie tę matematyczną naukę nie znając przy tym czterech działań arytmetycznych.
Skończyły się lekcje perspektywy. Prosiłem starszego lekarza, by wypisał chłopca ze szpitala; udowodnił mi jednak za pomocą reguł higieny, że dla ostatecznego wyzdrowienia chłopiec musi jeszcze pozostać pod nadzorem lekarskim co najmniej miesiąc. Z bólem serca wyraziłem na to swoją zgodę.
W ciągu tego czasu dość często spotykałem się z Karolem Pawłowiczem, widziałem dwa lub trzy razy portret Wasilija Andriejewicza Żukowskiego po drugim seansie. W rozmowie z Karolem Wielkim dostrzegałem nieumyślne aluzje do jakiegoś sekretu, ale nie wiedzieć dlaczego sam powściągałem jego szczerość. Tak jakbym się czegoś bał, a przecież prawie odgadywałem sekret.
Tajemnica wkrótce została ujawniona. Dnia kwietnia roku wczesnym rankiem otrzymałem własnoręczny list W. A. Żukowskiego
treści następującej:
„Szanowny Panie N. N.!
Proszę przyjść jutro o. godzinie jedenastej do Karola Pawłowicza i poczekać na mnie u niego, koniecznie proszę na mnie poczekać, nawet gdybym
się bardzo spóźnił.
W. Żukowskij.
P. S. Niech pan również przyprowadzi chłopca".
Łzami oblałem ten święty list i nie powierzając go swej kieszeni ścisnąłem w garści i pobiegłem do szpitala. Szwajcar, aczkolwiek miał polecone, by mnie przepuszczać o każdej porze dnia, tym razem jednak zatrzymał mię mówiąc: .
— Wcześnie jeszcze, proszę wielmożnego pana, chorzy jeszcze śpią. — Trochę mnie to ostudziło. Otworzyłem garść, rozwinąłem list, przeczytałem go niemal litera po literze, starannie złożyłem z powrotem, wsadziłem do kieszeni i wolnym krokiem powróciłem do mieszkania, dziękując w duchu szwajcarowi za to, że mnie zatrzymał. Dawno, bardzo dawno, jeszcze w szkółce parafialnej w tajemnicy przed nauczycielem czytałem znamienitą przeróbkę „Eneidy" dokonaną przez Kotlarewskiego. Był tam między innymi taki dwuwiersz: Jeśli czegoś nie masz w ręku, To nie gadaj, że to twoje.
Te słowa tak głęboko wryły mi się w pamięć, że i teraz często je powtarzam i stosuję w praktyce. Owe też dwa wiersze przypomniały mi się teraz, kiedy wracałem do domu. Bo istotnie, czy na pewno wiedziałem, że ten święty list ma związek z jego sprawą? Nie wiedziałem, tylko przeczuwałem, a przeczucia często zawodzą. A co by się stało, gdyby i to moje przeczucie mnie omyliło?
Jakież straszne wyrządziłbym zło i to komu w dodatku: człowiekowi, którego najbardziej ukochałem! Sam się aż przestraszyłem tej myśli.
W ciągu tej niebywale długiej doby ze dwadzieścia razy podchodziłem do drzwi Karola Pawłowicza i z jakimś niepojętym lękiem uciekałem stamtąd. Czego się bałem — sam nie wiem. Za dwudziestym pierwszym rażeni postanowiłem wreszcie zadzwonić, gdy Łukian wyjrzawszy przez okno powiedział: — Pana nie ma w domu. — Mnie jakby góra spadła z ramion, jakbym dokonał jakiegoś wielkiego czynu; nareszcie odetchnąłem swobodniej.
Raźno wychodzę z Akademii na Trzecią linię, aż tu nagle natykam się na Karola Pawłowicza. Zmieszałem się kompletnie i chciałem zrejterować przed nim, ale zatrzymał mię pytaniem:
— Dostał pan list od Żukowskiego? — Dostałem — odrzekłem ledwo dosłyszalnie. — Niechże więc pan przyjdzie do mnie jutro o jedenastej. Do widzenia! A... jeśli to możliwe, niech pan go również przyprowadzi z sobą — dodał oddalając się.
— No — pomyślałem — teraz nie ma chyba najmniejszej wątpliwości, a jednak:
Jeśli czegoś nie masz w ręku, To nie gadaj, że to twoje.
Upłynęło kilka minut i ta mądra sentencja ulotniła się z mojej wielce niepraktycznej głowy. Owładnęło mną nieprzemożne pragnienie, by nazajutrz przyprowadzić chłopca do Karola Pawłowicza. Ale czy zgodzi się lekarz? To pytanie. I żeby je rozstrzygnąć, poszedłem do mieszkania doktora. Zastałem go w domu i wyjaśniłem mu przyczynę mojej nieoczekiwanej wizyty. Doktor przytoczył mi kilka wypadków obłędu wywołanego nagłą radością albo nagłym smutkiem.
— Tym bardziej — zakonkludował — że pański protégé niezupełnie jeszcze wydobrzał po gorączce. — Na takie argumenty nie miałem odpowiedzi, podziękowawszy tedy doktorowi za cenną radę ukłoniłem się i wyszedłem na ulicę. Długo szlifowałem chodnik bez żadnego celu. Chciałem nawet wstąpić do starego Wenecjano wa i dowiedzieć się czegoś bardziej konkretnego, ale było już po północy, a on przecie nie prowadzi kawalerskiego żywota — nie ma więc nawet mowy o nocnych odwiedzinach. A może pójść, pomyślałem sobie, na Troicki most i popatrzyć na wschód słońca? Ale do mostu Troickiego nie jest tak blisko, a tymczasem zaczęło mię ogarniać znużenie. Może poprzestać na spokojnym siedzeniu przy tych olbrzymich sfinksach? Przecie i tu płynie ta sama Newa. Niby ta, niby nie ta. I po namyśle skierowałem się ku sfinksom. Siadłszy na granitowej ławie i oparłszy
się o beznosego gryfona, długo patrzyłem z zachwytem na piękną, cichopłynną Newę.
O wschodzie słońca przyszedł do rzeki po wodę szwajcar z Akademii i obudził mię, przygadując jakby mentorskim tonem: — Dobrze, że jeszcze ludzie nie chodzą, bo pomyśleliby, że to jaki hulaka.
Podziękowałem szwajcarowi grzywiennikiem za przysługę, udałem się do mieszkania i zasnąłem już prawdziwym, jak się to mówi, gospodarskim snem.
Punktualnie o jedenastej zjawiłem się w mieszkaniu Karola Pawłowicza i Łukian otwierając mi drzwi powiedział: — Pan prosił poczekać. — W pracowni rzucił mi się tylko w oczy ze sławy i sztychu Millera znany świetny obraz Zampieriego — „Jan Ewangelista". Znowu zdziwienie! Czy to z powodu tego obrazu pisze do mnie Wasilij Andriejewicz? Po cóż w takim razie pisze: "Niech pan go przyprowadzi z sobą"?
List miałem w kieszeni, więc go wyjąłem i przeczytawszy kilka razy postscriptum trochę się uspokoiłem i podszedłem do obrazu bliżej, ale przeklęte zwątpienie przeszkadzało mi rozkoszować się w całej pełni tym niedościgle pięknym dziełem.
jakkolwiek przeszkadzało mi zwątpienie, jednakowoż nie zauważyłem, jak wszedł do pracowni Karol Wielki w towarzystwie hrabiego Wielhorskiego oraz W. A. Żukowskiego. Z ukłonem ustąpiłem im swego miejsca i stanąłem przy portrecie Żukowskiego. Długo w mil czeniu przyglądali się z lubością wielkiemu dziełu biednego męczennika Zampieriego, a ja drętwiałem w oczekiwaniu. Wreszcie Żukowski wyjął z kieszeni złożony starannie papier i podając mi rzekł:
— Niech pan to wręczy swojemu uczniowi.
Rozwinąłem papier. Było to zwolnienie z pańszczyzny mojego ucznia, poświadczone przez hrabiego Wielhorskiego, Żukowskiego i K. Briułłowa.
Przeżegnałem się nabożnie i trzykrotnie ucałowałem te znamienite podpisy.
Dziękowałem, jak mogłem, tej zacnej, człowieczeńskiej trójcy i ukłoniwszy się byle jak, wyszedłem na korytarz i pobiegłem do Wenecjanowa.
Starzec powitał mię radosnym zapytaniem: — Co nowego? — Bez słowa wyjąłem drogocenny akt i podałem mu.
— Wiem, wszystko wiem — powiedział zwracając mi papier.
— Ale ja nic nie wiem! Na miłość Boską, niechże mi pan powie, jak sję to wszystko stało. — Chwała Bogu, że się stało, a tymczasem musimy zjeść obiad i dopiero potem wezmę się do opowiadania. Długa to historia, a co najważniejsze — piękna historia.
I podniesionym głosem wyrecytował wiersz Żukowskiego: Dzieci, owsiany kisiel na stole, odmówcie modlitwą!!.
— Odmawiamy, papo — rozległ się kobiecy głos. i w towarzystwie A. M. Mokryckiego wyszły z salonu córki Wenecjanowa, po czym zasiedliśmy do stołu. Przy obiedzie, wbrew zwyczajowi, głośniej jakoś było i weselej. Starzec ożywił się i opowiedział historię portretu W. A . Żukowskiego, przy czym prawie nie wspomniał o własnym w niej udziale. Dopiero na zakończenie dodał:
— Ja zaś byłem tylko zwyczajnym maklerem tej wielkodusznej sprawie.
A sprawa przedstawiała się jak następuje: Karol Briułłow namalował portret Żukowskiego, a Żukowski i hrabia Wielhorski ten sam portret zaproponowali najjaśniejszej rodzinie za rubli w asygnacjach i za te pieniądze uwolnili mojego ucznia. Stary Wenecjanow, jak się sam wyraził, odegrał w tym zbożnym przedsięwzięciu rolę gorliwego i szlachetnego maklera.
I cóż mam teraz począć? Kiedy i jak oznajmić chłopcu o tej radości? Wenecjanow powtórzył mi słowa lekarza i jestem najzupełniej przekonany, że ostrożność koniecznie trzeba zachować. Ale jak wytrzymam! Może na pewien czas przestać odwiedzać chłopca? Nie wolno, bo pomyśli, że też zachorowałem albo go opuściłem, i będzie cierpiał. Po namyśle, uzbrajając się w całą siłę woli, poszedłem do szpitala Marii Magdaleny. Pierwszą wizytę przetrzymałem jak nie można lepiej, natomiast podczas drugiej i trzeciej zacząłem go po trochu przygotowywać. Wypytywałem lekarza,jak prędko można go wypisać ze szpitala, i lekarz nie radził się śpie
szyć.
Znowu tedy jęła mnie męczyć niecierpliwość.
Pewnego razu rano przychodzi do mnie jego były gospodarz i bez jakichkolwiek wstępów zaczyna mi robić wymówki, że go ograbiłem w najbardziej barbarzyński sposób, że ukradłem mu najlepszego robotnika,, i że przeze mnie traci ładne parę tysięcy rubli. Długo nie mogłem zrozumieć, o co chodzi i jakim sposobem zaliczony zostałem do grabieżców. Wreszcie wyjaśnił mi, że wczoraj wezwał go dziedzic, opowiedział mu przebieg całej historii z chłopcem i żądał od niego zniszczenia kontraktu, i że on potem był w szpitalu, i że chory nic o tym nie wie.
„To ci dopiero ostrożność!" — pomyślałem.
— Czegóż pan teraz chce ode mnie? — spytałem go.
— Nic, chcę się tylko dowiedzieć, czy to wszystko prawda.
Odrzekłem: — Prawda — i rozstaliśmy się. Byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy: chłopiec jest już teraz przygotowany i może przyjąć tę wiadomość spokojniej niż przedtem.
— Czy to prawda? Czy można wierzyć temu, co słyszałem? — takim pytaniem powitał mię przy drzwiach swego pokoju.
— Nie wiem, co słyszałeś.
— Mówił mi wczoraj gospodarz, że ja... — urwały jakby się bojąc dokończyć zdania, i po chwili milczenia ledwo dosłyszalnie wyrzekł: — że zostałem uwolniony!... Że pan... — tu zalał się łzami.
— Uspokój się — powiedziałem mu. — To jest dopiero w projekcie. — Nic jednak nie słyszał i w dalszym ciągu płakał. Po kilku dniach wypisał się ze szpitala i ulokował się u mnie w mieszkaniu, całkiem szczęśliwy.
Dużo, nieskończenie dużo jest piękna w boskiej, nieśmiertelnej przyrodzie, ale największy triumf i korona wieczystego piękna — to ożywiona szczęściem twarz człowieka. Nie znam w przyrodzie rzeczy wznioślejszej i piękniejszej. I takim oto cudownym zjawiskiem raz w życiu udało mi się narozkoszować do syta.
Przez kilka dni chłopiec był tak szczęśliwy, tak piękny, że nie mogłem na niego patrzyć bez rozrzewnienia. Przelewał też i do mojej duszy bezgraniczne szczęście. Zachwyty jego ustępowały miejsca cichej, uśmiechniętej radości. W ciągu tych wszystkich dni, aczkolwiek brał się do roboty, jednak robota mu nie szła. Położy, było, rysunek swój do teczki, wyjmie z kieszeni kartę zwolnienia, przeczyta ją, nieomal sylaba po sylabie, przeżegna się, pocałuje i zapłacze.
Żeby odwrócić uwagę chłopca od przedmiotu jego radości, zabrałem mu kartę zwolnienia pod pretekstem, że niby muszę ją poświadczyć w izbie cywilnej. Codziennie też chodziłem razem z nim do galerii akademickiej. A kiedy ubranie było gotowe, niczym piastunka przyodziałem go i poszliśmy do zarządu gubernial nego. Poświadczywszy drogocenny akt, zaprowadziłem chłopca do galerii Stroganowów, pokazałem mu oryginały Velazqueza i na tym skończyły się wówczas nasze peregrynacje.
Nazajutrz około godziny dziesiątej ubrałem go znowu, zaprowadziłem do Karola Pawłowicza i jak ojciec powierza nauczycielowi ukochanego syna, tak ja go powierzyłem nieśmiertelnemu Karolowi Pawłowiczowi Briułłowowi.
Od tego dnia począwszy uczeń mój stał się słuchaczem Akademii tudzież stypendystą Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych.
Dawno już zamierzałem opuścić naszą Palmirę Północy i przenieść się do jakiegoś spokojnego kątka tej gościnnej prowincji.
W roku bieżącym taki cichy kątek zawakował przy jednym z prowincjonalnych uniwersytetów, nie omieszkałem więc skorzystać z okazji. Onego czasu, kiedym chodził do klasy gipsowej i marzył o krainie cudów, o stolicy świata zwieńczonej kopułą Michała Anioła — w owym czasie, gdyby mi zaproponowano posadę nauczyciela rysunków przy uniwersytecie, rzuciłbym ołówek i zawołał: — Czy warto wobec tego studiować boską sztukę! —? A teraz, kiedy wyobraźnia zrównoważyła się ze zdrowym rozsądkiem, kiedy człowiek patrzy w przyszłość nie przez tęczowy pryzmat, ale tak po prostu, to mimo woli przychodzi mu na myśl przysłowie: lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu.
Jeszcze zimą powinienem się udać na miejsce, ale różne sprawy osobiste, a w szczególności sprawa ucznia, teraz już nie mojego, lecz K. Briułłowa, zatrzymały mię w stolicy, potem choroba chłopca i długi okres rekonwalescencji, a wreszcie — finanse. Kiedy to wszystko pomyślnie się zakończyło i, jak już rzekłem wyżej, udało mi się wsadzić mojego ulubieńca pod skrzydła Karola Pawłowicza, w pierwszych dniach maja opuściłem, i to na długo opuściłem, stolicę.
Żegnając mojego ucznia przekazałem mu swoje mieszkanie wraz ze sztalugami i całym mizernym umeblowaniem oraz ze wszystkimi gipsowymi przedmiotami, których również nie mogłem z sobą zabrać. Kadziłem mu, by do następnej zimy wziął sobie do towarzystwa któregoś z kolegów, a w zimie przyjedzie do niego Sternberg, który przebywał wówczas w Ma łorosji. Ze Sternbergiem umówiłem się na spotkanie u jednego z naszych wspólnych znajomych w powiecie pryłuckim; okazję tę zamierzałem wykorzystać, aby prosić poczciwego Wilę o zainstalowanie się po powrocie
do Petersburga w moim mieszkaniu razem z chłopcem, co też ku mojej wielkiej radości doszło do skutku. Kadziłem też chłopcu odwiedzać Karola Pawłowicza, ale z umiarem, żeby mu nie dokuczyć częstymi wizytami; poza tym radziłem nie opuszczać wykładów i możliwie dużo czytać; na koniec prosiłem go, by często do mnie pisał, i to tak pisał jak do rodzonego ojca.
I poleciwszy go opiece Matki Boskiej rozstałem się z nim i, niestety, rozstałem na wieki.
Pierwsze jego listy były jednostajne i podobne do szczegółowego, niczym nie urozmaiconego dziennika szkolarza; są one ciekawe tylko dla mnie, dla nikogo więcej. W następnych zaczął się przejawiać większy ład i skład, a niekiedy i treść ich była już o wiele ciekawsza, jak na przykład treść listu dziewiątego:
„Dzisiaj o godzinie dziesiątej rano, zwinęliśmy na wałku obraz « Ukrzyżowanie Chrystusa » i razem z modelami wysłaliśmy do luterańskiej kirchy petropawło wskiej. Karol Pawłowicz polecił mi towarzyszyć obrazowi aż do samej świątyni. Po piętnastu minutach przyjechał, kazał przy sobie naciągnąć płótno na ramę i postawić na miejsce. Ponieważ płótno nie było jeszcze pokryte werniksem, więc z daleka nie rozróżniało się nic prócz ciemnej matowej plamy. Po obiedzie poszedłem z. Michajłowem i pokryliśmy płótno werniksem. Wkrótce zjawił się też Karol Pawłowicz. Usiadł z początku na przedniej ławce, następnie przeniósł się na ostatnią. Wtedy i my podeszliśmy do niego i usiedliśmy. Karol Pawłowicz tylko od czasu do czasu przerywał milczenie i mówił; — Wandale! Ani jednego promienia światła na ołtarz! Po co im są potrzebne obrazy?
— Gdyby tak — powiedział zwracając się do nas i pokazując na łuk przedzielający kirchę — gdyby tak na całą wielkość tego łuku wymalować obraz
— ukrzyżowanie Chrystusa, byłby to obraz godny bogoczłowieka.
O, gdybym choć setną, choć tysięczną cząstkę mógł opowiedzieć tego, co wówczas słyszałem z ust Karola Pawłowicza. Ale sam pan przecie wie, jak on mówi. Słów jego niepodobna wyrazić na papierze, bo zaraz skamienieją. Natychmiast w naszych oczach stworzył ten kolosalny obraz, ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami; namalował i postawił na miejsce. I jaki obraz! «Ukrzyżowanie» Mikołaja Poussina — to po prostu suzdalski bohomaz, a o Martinie nawet nie ma co mówić.
Długo tak jeszcze fantazjował, a ja słuchałem go z najgłębszym szacunkiem. Potem włożył kapelusz i wyszedł, a zaraz za nim udałem się i ja z Michajło wem. Przechodząc obok statuy apostołów Piotra i Pawła powiedział: — Lalki w mokrych ścierkach. A jeszcze kopiowane z Thorvaldsena! — Koło sklepu Daziara wmieszał się w tłum gapiów i stanął przy wystawie zawieszonej barwnymi francuskimi litografiami. «Mój Boże — pomyślałem patrząc na niego — i to ten sam geniusz, który przed chwilą tak wysoko ulatał w dziedzinę sztuki pięknej, teraz przypatruje się z lubością przesłodzonym pięknotkom Grévidona. Wprost nie do pojęcia! A jednak prawda».
Dziś po raz pierwszy nie byłem w klasie, gdyż Karol Pawłowicz mię nie puścił — posadził mnie i Michajłowa do szachów i kazał nam obydwóm razem grać przeciwko niemu i przegrał do nas bryczkę na trzy godziny. Pojechaliśmy na wyspy, a on został w domu i czekał na nas z kolacją.
P. S. Nie pamiętam, czy pisałem panu w poprzednim liście, że we wrześniu zdałem trymestralny egzamin
wykonując z pierwszą lokatą «Wojownika» i zostałem promowany do klasy naturowej. Gdyby nie pan, mój drogi opiekunie, to moja promocja nie odbyłaby się nawet za rok. Zacząłem chodzić na wykłady profesora Bujalskiego z anatomi. Mówi teraz o szkielecie. I tylko panu zawdzięczam, że znam na pamięć szkielet. Wszędzie i zawsze pan, mój jedyny, mój niezapomniany dobroczyńco! Do widzenia!
Całą duszą i sercem oddany panu N. N.".
Zamierzam dopowiedzieć historię mojego ucznia jego własnymi listami i to będzie tym bardziej ciekawe, że często opisuje w nich zajęcia i prawie codzienny domowy byt Karola Pawłowicza, którego był zarówno ukochanym uczniem, jak i towarzyszem pracy. Dla przyszłego biografa K. Briułłowa wydam z czasem wszystkie jego listy, a teraz umieszczę tylko te, które bezpośrednio dotyczą jego. zajęć i rozwoju w dziedzinie sztuki tudzież rozwoju jego wewnętrznego, wysoce moralnego życia.
„Kończy się już październik, a Sternberga wciąż nie ma i nie ma. Nie wiem, co mam robić z mieszkaniem. Nie jest ono dla mnie ciężarem. Płacę za nie po połowie z Michajłowem. Stale prawie przebywam u Karola Pawłowicza, tylko na noc przychodzę do domu, a czasami nawet zostaję u niego. Michajłow zaś nawet na . noc nie przychodzi do domu. Pan Bóg wie, gdzie on mieszka i jak. Spotykam się z nim tylko u Karola Pawłowicza a niekiedy w klasach. Jest to. bardzo oryginalny, dobrego serca człowiek. Karol Pawłowicz proponuje mi, żebym się całkiem przeniósł do niego, ale po pierwsze: mam skrupuły, a po drugie — boję się panu powiedzieć: zdaje mi się, że jestem swobodniejszy we własnym domu, no i poza tym straszną
mam chęć pomieszkać chociaż parę miesięcy ze Sternbergiem, głównie dlatego, że pan mi tak radzi, a pan by mi źle nie doradzał.
Karol Pawłowicz nadzwyczaj gorliwie pracuje nad kopią obrazu Domenichina «Jan Ewangelista ». Kopię tę zamówiła u niego Akademia Sztuk Pięknych. W czasie pracy czytam mu. Posiada dużą własną bibliotekę, pozostającą jednak w zupełnym nieładzie. Kilka razy braliśmy się do jej uporządkowania, ale nic z tego nie wyszło. Zresztą, lektury nam nie brakuje. Karol Pawłowicz obiecał Smirdinowi zrobić rysunek do jego „Stu literatów" i Smirdin oddał mu do dyspozycji całą swoją bibliotekę. Przeczytałem już prawie wszystkie powieści Waltera Scotta i teraz czytam «Dzieje wojen krzyżowych » Michauda. Podoba mi się więcej niż wszystkie powieści i Karol Pawłowicz twierdzi to samo. Narysowałem szkic, jak Piotr Pustelnik prowadzi tłum pierwszych krzyżowców przez jedno z niemieckich miasteczek; wzorowałem się przy tym na technice i kostiumach Retzscha.
Pokazałem Karolowi Pawłowiczowi, a on mi najsurowiej zabronił brać tematy z czegokolwiek oprócz Biblii oraz historii starożytnej greckiej i rzymskiej. — Tam — powiedział — wszystko jest proste i piękne, a w historii, średniowiecza — szpetne i niemoralne. — I nie mam teraz w swoim mieszkaniu innych książek, tylko Biblię. «Podróż Anarchysa» i «Historię Grecji» Gilliesa czytam u Karola i dla Karola Pawłowicza, który zawsze słucha z jednakową przyjemnością.
O, gdyby pan widział, z jaką uwagą, z jaką serdeczną miłością kończy on swoją kopię! Jestem dla niego pełen uznania, zresztą, nie może być inaczej. Ale co znaczy czarodziejskie, magiczne działanie oryginału! Albo to jest zwyczajna sugestia,. albo czas tak cudownie stonował te barwy, albo Domenichino... Ale nie, to grzeszna myśl,
Domenichino nie mógł w żadnym razie przewyższać naszego boskiego Karola Pawłowicza. Czasami pragnę, żeby oryginał jak najprędzej stąd zabrano.
Jakoś pewnego razu przy kolacji rozmowa zeszła na kopie i Karol Pawłowicz wyraził się, że ani w malarstwie, ani w rzeźbie nie uznaje za możliwe zrobienie prawdziwej kopii, to jest odtworzenia, a że w poezji zna tylko jedną jedyną kopię, a mianowicie « Więźnia Chillonu» Żukowskiego. I natychmiast wyrecytował ten cały utwór z pamięci. Jak wspaniale deklamuje wiersze! Dalibóg, lepiej od Briańskiego i Karatygina. Właśnie co się tyczy Karatygina. W tych dniach przypadkiem zaszliśmy do teatru Michajłowskiego. Wystawiano «Trzydzieści lat albo życie gracza» — przesolony dramat, jak się wyraził Karol Pawłowicz. W przerwie między drugim a trzecim aktem wyszedł za kulisy i ubrał Karatygina do roli żebraka. Publiczność szalała, sama nie wiedząc dlaczego. Co to znaczy kostium dla dobrego aktora!
Taglioni już przyjechała do Petersburga i wkrótce zacznie swoje czarodziejskie wzloty. Ale on jakoś jej nie lubi. Ach, gdyby już prędzej przyjechał Sternberg! Nie widząc polubiłem go. Karol Pawłowicz jest dla mnie za wielki i mimo jego dobroci i życzliwości czuję się czasem osamotniony. Michajłow to miły i zacny kolega, ale nic go nie ponosi, żaden chyba rodzaj piękna go nie czaruje. A może ja go nie rozumiem. Do widzenia, mój niezapomniany dobroczyńco!
„Jestem zachwycony! Sternberg, którego tak dawno i tak niecierpliwie wyczekiwałem, na koniec przyjechał. I tak nagle, przypadkowo! Przestraszyłem się i długo nie wierzyłem swoim oczom; myślałem, czy to aby nie przywidzenie? Komponowałem w tym czasie szkic pod tytułem «Ezechiel na polu usianym kośćmi».
Było to w nocy około godziny drugiej. Nagle drzwi się otwierają — zagłębiłem się w «Ezechielu» i zapomniałem drzwi zamknąć na klucz — drzwi się otwierają i ukazuje się postać ludzka w futrze i ciepłej czapce. Z początku przestraszyłem się i sam nie wiem, jak wyrzekłem: — Sternberg? — Sternberg — odpowiedział mi przybysz. Rzuciłem się więc na niego, nie dając mu zdjąć futra, i zacząłem całować, a on odwzajemniał tym samym. Długo wpatrywaliśmy się w siebie z radością, wreszcie on sobie przypomniał, że woźnica czeka przed bramą i poszedł do niego, a ja do stróża — prosić, by zaniósł rzeczy do mieszkania. Kiedy to wszystko zostało załatwione, odetchnęliśmy swobodniej. I dziwna rzecz! Zdawało mi się, że spotkałem starego znajomego albo, ściślej mówiąc, że to pana samego widzę przed sobą. Zanim go wypytałem, a on mi odpowiedział, gdzie i kiedy pana widział, o czym panowie rozmawiali i jak się rozstali — zanim się to odbyło, minęła noc. A myśmy dopiero zauważyli brzask, kiedy ujrzeliśmy padający od lichtarza niebieski cień.
— Myślę, że teraz można by się napić herbaty — powiedział Sternberg.
— Myślę, że można — odrzekłem i poszliśmy do «Złotej Kotwicy».
Po herbacie ułożyłem go do łóżka, a sam pobiegłem opowiedzieć o mojej radości Karolowi Pawłowiczowi, ale on jeszcze nie wstał. Nie mając nic lepszego do roboty wyszedłem na bulwar nadbrzeżny i zdążyłem przejść zaledwie kilka kroków, kiedy spotkałem Michajłowa, który też, zdaje się, nie spał całą noc. Szedł z jakimś panem w palcie i okularach.
— Lew Aleksandrowicz Elkan — powiedział Michajłow wskazując na pana w okularach.
Wymieniłem swoje nazwisko i uścisnęliśmy sobie ręce.
Potem zawiadomiłem Miohajłowa o przyjeździe Sternberga i pan w okularach ucieszył się, jakby z przybycia dawno oczekiwanego przyjaciela.
— Gdzież on jest? — spytał Michajłow.
— U nas w mieszkaniu — odrzekłem.
— Śpi?
— Śpi.
— No to chodźmy do «Kafarnaum» — tam na pewno już nie śpią — zaproponował Michajłow.
Pan w okularach na znak zgody kiwnął głową i obaj wzięli się pod ręce i ruszyli naprzód, a ja za nimi. Przechodząc obok mieszkania Karola Pawłowicza zauważyłem w oknie głowę Łu
kiana, z czego wywnioskowałem, że maestro już wstał. Pożegnałem się z Michajłowem i Elkanem i wstąpiłem do mojego protektora. Spotkałem go w korytarzu ze świeżą paletą i czystymi pędzlami, przywitałem się z nim i wróciłem na bulwar: teraz nie byłem zdolny czytać nie tylko na głos, ale i po cichu. Pospacerowałem trochę nad brzegiem Newy i udałem się do domu. Sternberg jeszcze spał. Cichutko usiadłem na krześle naprzeciwko jego łóżka i ze wzruszeniem przypatrywałem się jego dziecięco niewinnej twarzy. Potem wziąłem ołówek i papier i zacząłem rysować śpiącego pańskiego, a więc również mojego przyjaciela. Podobieństwo wypadło nieźle jak na szkic, ledwo jednak określiłem całą postać i zaznaczyłem fałdy kołdry, kiedy Sternberg obudził się i przyłapał mię na gorącym uczynku. Zauważywszy atoli moje zmieszanie najserdeczniej roześmiał się.
— Niech pan pokaże, co pan robił? — rzekł wstając. Pokazałem. Znowu się roześmiał i za
czął wysławiać pod niebiosa mój rysunek.
— Odpłacę panu kiedyś tym samym — powiedział ze śmiechem, wyskoczył z łóżka, umył się, otworzył walizkę i jął się ubierać.
Z walizki spod bielizny wyjął grubą tekę i podając mi ją oznajmił:
— Jest tu wszystko, co zrobiłem zeszłego lata w Małorosji, prócz kilku obrazków olejnych i akwareli. Niech pan przejrzy, jeśli panu czas pozwoli, a ja muszę pojechać w kilka miejsc. Do widzenia! — podał mi rękę. — Nie wiem, co dziś grają w teatrze; strasznie się za nim stęskniłem. Chodźmy razem do teatru.
— Z wielką przyjemnością! — odrzekłem. — Proszę tylko wstąpić po mnie do Akademii.
— Dobrze, wstąpię — odezwał się już za drzwiami. Gdyby nie przyszedł po mnie Łukian od Karola Pawłowicza, nawet bym nie pomyślał o obiedzie; przykro mi jednak było, że dla Łukianowego rostbefu musiałem zostawić tekę Sternberga. Przy obiedzie opowiedziałem Karolowi Pawłowiczowi o moim szczęściu i Karol Pawłowicz wyraził chęć poznania się ze Stern bergiem. Powiedziałem mu, że umówiliśmy się pójść razem do teatru. Na to on, że gotów jest nam towa szyć, jeśli w teatrze grają jakąś dobrą sztukę. Na szczęście dnia tego w teatrze Aleksandryjskim wystawiano «Zaczarowany dom». Pod koniec lekcji Karol Pawłowicz wstąpił do klasy, zabrał mnie i Sternberga z sobą, wsadził do swojej bryczki i pojechaliśmy oglądać
Ludwika XI. Tak się skończył pierwszy dzień.
Nazajutrz rano Sternberg wziął swoją grubą tekę i udaliśmy się do Karola Pawłowicza. Był zachwycony pańską jednostajnieróżnorodną, jak się wyraził, ojczyzną i pańskimi smętnymi rodakami, tak prawdziwie i pięknie odtworzonymi przez Sternberga. Na małym skrawku szarego papieru pakowego przeciągnięta jest pozioma linia, na pierwszym planie wiatrak, para wołów obok wozu naładowanego workami — wszystko to nie narysowane,
lecz jakby z lekka zaznaczone, ale co za cudo! — oczu nie można oderwać. Albo w cieniu rozłożystej wierzby przy samym brzegu sadzawki biała, kryta słomą chata odbita w wodzie jak w lustrze. Po ścianą chaty staruszka, a na wodzie pływają kaczki — oto cały obrazek, ale jaki kompletny i żywy!
I takich obrazków albo raczej aktualnych szkiców pełna jest teka Sternberga. Cudowny, niezrównany Sternberg! Nie darmo ucałował go nasz Karol Pawłowicz.
Mimo woli przypomniałem sobie braci Czerniecowów, którzy niedawno wrócili z podróży po Wołdze i przynieśli Karolowi Pawłowiczowi do obejrzenia swoje prace: olbrzymi plik papieru rysunkowego, starannie, po niemiecku pokreślonego piórkiem. Karol Pawłowicz spojrzał na kilka rysunków, zamknął tekę i rzekł — ma się rozumieć, nie do braci Czerniecowów: — Nie tylko naszej matki Wołgi, ale nawet uczciwej kałuży nie mam nadziei tu zobaczyć. — A w jednym szkicu Sternberga widzi całą Małorosję. Tak mu się podobała pańska ojczyzna i posępne fizjonomie pańskich rodaków, że dziś przy obiedzie urządził już sobie chutor nad brzegiem Dniepru, w pobliżu Kijowa, z przyległościami, na tle najczarowniejszej dekoracji. Jednego się tylko boi i nie może w sobie strachu przed tym opanować — to właścicieli ziemskich, których nazywa psiarzami feudałami.
Jest zupełnym dzieckiem, najbardziej uroczym, ale dzieckiem!
Dzień dzisiejszy również zakończyliśmy przedstawieniem. Gfrano «Zbójców» Schillera. Opera prawie nie istnieje, z rzadka ukazuje się na scenie «Robert» albo «Fenella». Balet, a ściślej
mówiąc Taglioni zniszczyła wszystko. Do widzenia, mój niezapomniany dobroczyńco!
Już z górą miesiąc dzielę mieszkanie z niezrównanym Sternbergiem. Żyjemy z sobą tak, że daj Boże, aby bracia rodzeni żyli. Jakież z niego dobre, łagodne stworzenie! Prawdziwy artysta! Wszystko się do niego uśmiecha i on się uśmiecha do wszystkiego. Szczęśliwy, godny zazdrości charakter! Karol Pawłowicz bardzo go lubi. Bo też czy można go, znając, nie lubić?
A oto jak spędzamy dnie i noce: rano o dziewiątej wychodzę do klasy malarstwa. (Robię już studia farbami olejnymi i na ostatnim egzaminie dostałem trzecią lokatę). Sternberg zostaje w domu i przerabia swoje szkice na akwarele lub na nieduże obrazki olejne.
O godzinie jedenastej albo wstępuję do Karola Pawło wicza, albo wracam do domu i razem ze Sternbergiem zjadam na śniadanie co Bóg da. Potem znowu idę do Akademii i zostaję tam do godziny trzeciej. O trzeciej jemy obiad u madame Jurgens, a niekiedy towarzyszy nam Karol Pawłowicz, ponieważ w tym czasie prawie codziennie zastawałem go u Sternberga i bardzo często rezygnował ze wspaniałego arystokratycznego obiadu na rzecz mizernej demokratycznej zupy. Zaprawdę niepospolity człowiek! Po obiedzie znowu idę do Akademii. O siódmej przychodzi tam Sternberg i albo wybieramy się razem do teatru, albo po krótkim spacerze nad Newą wracamy do domu i czytam coś na głos, a on pracuje, lub ja pracuję, a on czyta. Niedawno przeczytaliśmy «Woodstocka» Waltera Scotta. Nadzwyczajnie zainteresowała mię scena, gdzie Karol II Stuart, ukrywający się pod cudzym nazwiskiem w zamku starego baroneta Lee, zwierza się jego córce Julii Lee, że jest królem Anglii, i proponuje jej na swoim dworze zaszczytne miejsce nałożnicy. Iście królewska wdzięczność za gościnę! Narysowałem szkic i pokazałem Karolowi Pawłowiczowi. Pochwalił mój wybór oraz moją pracę i polecił studiować Pawła De Laroche'a.
Sternberg niedawno poznał mię z rodziną Schmidta. Jest to jakiś jego daleki kuzyn, piękny
człowiek, a rodzina jego — to po prostu błogosławieństwo boże. Często bywamy u nich wieczorami, a w niedziele jadamy nawet obiady. Cudowni, przemili ludzie! Wychodzę od nich zawsze jakby czystszy i lepszy. Nie wiem, jak dziękować Sternbergowi za tę znajomość.
Wprowadził mię również do domu małorosyjskiego arystokraty, tego samego, u którego spotkaliśmy się z nim zeszłego lata w Małorosji. Rzadko tam bywam i to głównie przez wzgląd na Sternberga: nie podoba mi się ten protekcjonalny ton i niegodziwe pochlebstwo jego nieokrzesanych gości, których podejmuje swoimi wystawnymi obiadami i poi małorosyjską
śliwowicą. Długi czas nie mogłem zrozumieć, jak Sternberg może znosić podobne widoki. Wreszcie sprawa wyjaśniła się sama przez się. Wrócił pewnego razu. od Tarnowskich całkiem niepodobny do siebie, to znaczy wściekły. Długo w milczeniu chodził po pokoju, wreszcie położył się do łóżka, wstał, znowu się położył, powtórzył to ze trzy razy i na koniec uspokoił się i zasnął. Słyszę, że wymawia przez sen imię jednej z siostrzenic Tarnowskiego. Zacząłem się wtedy domyślać, na czym rzecz polega. Nazajutrz mój Wila znowu się wybrał do Tarnowskiego i wrócił późno w nocy, zapłakany. Udałem, że tego nie zauważam. Upadł na kanapę i zasłoniwszy twarz rękami szlochał jak dziecko. Tak upłynęła co najmniej godzina. Potem wstał z kanapy, podszedł do mnie, objął mię, pocałował i gorzko się uśmiechnął, siadł koło mnie i opowiedział mi historię swojej miłości. Historia jakich wiele: zakochał się w starszej siostrzenicy Tarnowskiego, a ta, chociaż odwzajemniała jego uczucie, jednak na męża wolała sobie wybrać jakiegoś łysego doktora Burcewa.
Nazwyklej sza historia. Po tej spowiedzi trochę się uspokoił i ułożyłem go w łóżku.
Później chyba ze dwa dni wcale go nie widywałem: wyjdzie wcześnie, wróci późno, a gdzie spędza dnie — Bóg go raczy wiedzieć. Próbowałem z nim nawiązać rozmowę, ale prawie mi nie odpowiadał. Namawiałem go żebyśmy odwiedzili Schmidtów, ale przecząco kiwnął głową. W niedzielę rano zaproponowałem mu przejażdżkę do ogrodu botanicznego i wprawdzie niezbyt chętnie, jednak się zgodził. Oranżerie podziałały na niego zbawiennie. Nabrał humoru, zaczął marzyć o podróży do tych cudownych krajów, gdzie rosną wszystkie te zadziwiające rośliny jak u nas oset.
Po wyjściu z oranżerii zaproponowałem obiad w niemieckiej traktierni w zaułku Krestowskim. Chętnie przyjął tę propozycję. Po obiedzie posłuchaliśmy Tyrolczyków, popatrzyliśmy, jak zjeżdżają z gór, i pojechaliśmy prosto do Schmidtów. Schmidtowie tego dnia byli na obiedzie u Vitzthuma (inspektora uniwersytetu) i zostali tam na wieczór. Udaliśmy się więc za nimi. Powitano nas głośnym zapytaniem — gdzieśmy się podziewali? Nadelektowawszy się kwintetem Beethovena oraz sonatą Mozarta, gdzie solistą był sławny Bem o godzinie pierwszej pożegnaliśmy Vitzthuma i wróciliśmy do domu. Biedny Wila znowu wpadł w zamyślenie. Nie pocieszam go, bo i czymże go mogę pocieszyć?
Nazajutrz z polecenia Karola Pawłowicza poszedłem do sklepu Smirdina i między innymi książkami nabyłem dwa numery «Biblioteki do czytania», gdzie zamieszczona jest powieść Dickensa pod tytułem «Nicho las Nickleby». Mam zamiar urządzać u Schmidtów wieczorki literackie i zapraszać Sternberga. Jak umyśliłem, tak też zrobiłem. Tego samego dnia, po wieczornych lekcjach, z książkami pod pachą udaliśmy się do Schmidtów.
Pomysł mój został przyjęty z entuzjazmem i po herbacie zaczęło się czytanie. Pierwszego wieczoru czytałem ja, drugiego — Sternberg, potem znowu ja, potem znowu on, i tak ciągnęliśmy dalej, póki nie skończyliśmy powieści. Miało to dobroczynny wpływ na Sternberga. Po
«Nicholasie Nicklebym» w ten sam sposób przeczytaliśmy «Zamek Kenilworth», a później «Piękną dziewczynę z Perth» i jeszcze kilka romansów Waltera Scotta. Często zasiadywaliśmy się do północy i nawet nie zauważyliśmy, jak nadeszły święta Bożego Narodzenia. Sternberg prawie odzyskał równowagę ducha; przynajmniej pracuje teraz i mniej tęskni. Da Bóg, że i to mu przejdzie. Do widzenia, drogi mój ojcze! Nie przyrzekam napisać do pana prędko, gdyż
święta są za pasem, a ja już porobiłem przy poparciu Sternberga oprócz znajomości ze Schmidtami jeszcze pewne inne znajomości, które należy podtrzymywać. Sprawiłem sobie na święta nowe ubranie oraz palto z angielskiej bai, takie samo jak ma Sternberg, żeby Schmidtowie nie darmo nazywali nas Kastorem i Polluksem. A na wiosnę zamierzamy sobie obstalować kamlotowe szynele. Jestem teraz przy pieniądzach. Zaczęłem malować akwarelą portrety, najpierw po przyjacielsku, a potem za pieniądze, tylko Karolowi Pawłowiczowi jeszcze nie pokazuję — bo się boję. Trzymam się raczej Sokołowa — Gau mi się nie podoba, gdyż jest nad miarę słodki. Mam zamiar zająć się jeszcze nauką języka francuskiego, uważam to za konieczne. Proponowała mi swoje usługi pewna starsza wdowa, z tym, żeby jej syna uczyć rysunków — wzajemna grzeczność. Ale mnie się to nie podobało — po pierwsze dlatego, że daleko trzeba chodzić (na zaułek Ertelewski), a po drugie — dwie godziny mordęgi z rozpieszczonym chłopcem to też nie łatwe zadanie.
Wolę te dwie godziny poświęcić na akwarelowe portrety, a nauczyciela opłacić pieniędzmi. Sądzę, że i pan uzna to za lepsze rozwiązanie sprawy. Karol Pawłowicz ma Gibbona po francusku, a ja nie mogę na to dzieło patrzeć obojętnie. Nie wiem, czy pan widział szkic Karola Pawłowicza albo, ściślej mówiąc, nieduży obraz pod tytułem «Przybycie Genzeryka do Rzymu". Obraz ten znajduje się obecnie w jego pracowni. Cudny! Jak wszystko zresztą, co wychodzi spod jego pędzla. Jeżeli pan nie widział, to sporządzę nieduży rysunek i przyślę panu. «Fontannę Bachczysaraju" też przyślę. To, zdaje się, zaczęte jeszcze przy panu?
Ach, tak! O mało nie zapomniałem — gotuje się niezwykłe wydarzenie: Karol Pawłowicz się żeni, wesele po świętach. Jego narzeczona jest córką honorowego obywatela Rygi, niejakiego Timma. Nie widziałem jej, ale podobno nadzwyczaj piękna. Brata jej spotykam czasami w Akademii: jest uczniem Saurweida, wybitnie przystojny młodzieniec. Kiedy to wszystko się odbędzie, opiszę panu z najdrobniejszymi szczegółami, a tymczasem żegnam pana jeszcze raz, mój niezapomniany dobroczyńco!
„Już dwa miesiące, jak do pana nie pisałem. Takie długie milczenie jest niewybaczalne, ale jakby umyślnie wyczekiwałem, aż się skończy ciekawy epizod z życia Karola Pawłowicza. W ostatnim liście wspomniałem o projektowanym małżeństwie, teraz opiszę panu szczegółowo, jak się to odbyło i jak się rozchwiało.
W sam dzień wesela Karol Pawłowicz ubrał się tak, jak się zwykle ubiera, wziął kapelusz i przechodząc do pracowni zatrzymał się przed kopią Domenichina, już skończoną. Długo stał w milczeniu, potem usiadł w fotelu. Oprócz niego i mnie w pracowni nie było nikogo.
Milczenie trwało jeszcze kilka minut. Potem zwracając się do mnie rzekł:
— Zampieri tak jakby mi mówił: „Nie żeń się, bo zginiesz ".
Zanim się namyśliłem, co mu odpowiedzieć, włożył kapelusz i poszedł do swojej narzeczonej. Przez cały ten dzień nie wracał do siebie do mieszkania. Przygotowań do uroczystości nie było żadnych, nawet Łukian nie smażył tego dnia rostbefu — słowem, nic nie przypominało o święcie. W klasie dowiedziałem się, że ślub ma się odbyć o godzinie ósmej wieczorem w luterańskim kościele Św. Anny przy ulicy Kirocznej. Po lekcji wziąłem ze Sternbergiem dorożkę i pojechaliśmy na Kiroczną. Kościół był już oświetlony, a Karol Pawłowicz z Saurweidem i bratem narzeczonej znajdował się w nim już od dłuższego czasu. Ujrzawszy nas podszedł, podał rękę i powiedział: — Żenię się. — W tym czasie weszła do kościoła narzeczona i Karol Pawłowicz skierował się w jej stronę. W życiu swoim nie widziałem i nie zobaczę takiej piękności. Podczas nabożeństwa oblubieniec stał głęboko zamyślony. Ani razu nie spojrzał na swoją śliczną narzeczoną. Nabożeństwo się skończyło, złożyliśmy życzenia szczęśliwym małżonkom, odprowadziliśmy ich do karety, a w drodze powrotnej zajechaliśmy do Kleya, zjedliśmy kolację i za zdrowie młodej pary wypiliśmy butelkę clicquot. Wszystko to działo się stycznia roku. U Karola Pawłowicza wesele też się zakończyło butelką clicquot. Ani w tym, ani w
następnych dniach żadnego święta nie było.
W tydzień po tym wydarzeniu spotkałem się z nim w korytarzu, akurat naprzeciwko mieszkania hrabiego Tołstoja; wciągnął mię do siebie i zatrzymał na obiedzie. W oczekiwaniu na obiad coś kreślił w swoim albumie, a mnie kazał czytać «Quentina Durwarda». Ledwo za
cząłem lekturę, kiedy zatrzymał się i dość głośno krzyknął: — Emilio!
— Po. chwili weszła oślepiająco piękna jego żona. Ukłoniłem się jej niezgrabnie, a on powiedział:
— Emilia! Na czym stanęliśmy? Albo nie, siadaj i sa ma czytaj. A pan niech posłucha, jak moja żona znakomicie czyta po rosyjsku.
Piękna kobieta najpierw nie chciała, ale potem otworzyła książkę, przeczytała kilka zdań z wyraźnym akcentem niemieckim, wybuchnęła śmiechem, rzuciła książkę i uciekła. On znowu ją zawołał i z czułością zakochanego prosił, by siadła do fortepianu i zaśpiewała słynną kawatynę z «Normy». Bez najmniejszych ceregieli usiadła do instrumentu i po kilku preludiach zaśpiewała. Głos miała niezbyt silny, nieefektowny, ale, taki słodki, czarujący, że słuchałem i sam sobie nie wierzyłem, iż słucham śpiewu istoty śmiertelnej, ziemskiej, a nie jakiejś bajecznej wieszczki. Albo to był magiczny wpływ urody,.albo rzeczywiście tak ładnie śpiewała, teraz nie mogę tego stwierdzić na pewno, ale jeszcze dotąd jak gdyby słyszę jej czarowny
głos. Karol Pawłowicz też był zachwycony jej śpiewem, gdyż siedział ze złożonymi rękami nad swoim albumem i nie słyszał, jak wszedł Łukian i dwa razy powtórzył:
— Obiad na stole.
Po obiedzie Łukian podał owoce i lacrima Christi. Wybiła piąta godzina. Zostawiłem ich przy stole i udałem się do Akademii. Na pożegnanie Karol Pawłowicz podał mi rękę i prosił, żebym do nich przychodził codziennie na obiad. Byłem olśniony tym zaproszeniem.
Po lekcjach spotkałem ich na bulwarze nadbrzeżnym i przyłączyłem się do nich. Wkrótce po
wrócili do domu zabierając i mnie z sobą. Przy herbacie Karol Pawłowicz odczytał poemat Puszkina pt. «Angelo» i opowiedział, jak nieboszczyk Aleksander Siergiejewicz prosił go o namalowanie portretu jego żony, i jak on bez ceremonii mu odmówił, gdyż jego żona jest zezowata.
Proponował Puszkinowi, że namaluje jego własny portret, ale Puszkin odpłacił mu tym samym. Wkrótce potem poeta został zabity i zostawił nas bez portretu. Kiprenski przedstawił go jak jakiegoś dandysa, a nie poetę.
Po herbacie młoda czarująca pani domu nauczyła nas grać w «halbezwölf » i przegrała do mnie dwadzieścia kopiejek, a do męża, kawatynę z «Normy»; natychmiast też zasiadła do fortepianu i uiściła dług. Po takim wspaniałym finale podziękowałem gospodarzom i udałem się do domu. Było już dobrze po północy. Sternberg jeszcze nie spał, czekał na mnie. Nie zdejmu
jąc kapelusza opowiedziałem mu swoje przygody: nazwał mię szczęśliwcem.
— Możesz i ty mi pozazdrościć — powiedział. — Ge nerał gubernator Kraju Orenburskiego zaprasza mię do siebie do Orenburga na lato; byłem dzisiaj u Włodzimierza Iwanowicza Dahla i umówiliśmy się co do podróży. Na przyszły tydzień — żegnaj!
Oszołomiła mię ta wiadomość. Długo nie mogłem słowa wymówić, wreszcie odzyskawszy przytomność zapytałem go:
— Kiedyż tak prędko zdążyłeś wszystko załatwić?
— Dzisiaj — odrzekł — o dziesiątej przysyła po mnie Grigorowicz. Poszedłem. Proponuje mi
tę podróż, zgadzam się, lecę do Dahla — i sprawa załatwiona.
— Cóż ja będę robił bez ciebie? Jakże będę żył bez ciebie? — spytałem go przez łzy.
— Tak jak i ja bez ciebie — będziemy się uczyli, pracowali i nawet nie odczujemy samotności. Poza tym — dodał — jutro jemy obiad u Jochima. Zna cię i prosił, żebyśmy przyszli razem. Zgoda?
Odrzekłem: — Zgoda — i położyliśmy się spać. Nazajutrz jedliśmy obiad u Jochima. Jest to syn znanego karetnika, wesoły, prosty i gruntownie wykształcony Niemiec.
Po obiedzie pokazał nam swoją kolekcję sztychów, a między innymi kilka zeszytów dopiero co otrzymanych doskonałych litografii Galerii Drezdeńskiej. Ponieważ było to w sobotę, więc spędziliśmy u niego również wieczór. Przy herbacie zgadało się jakoś o miłości i o zakochanych. Biedny Sternberg siedział jak na szpilkach. Usiłowałem zmienić temat rozmowy, ale Jochim jak na złość wałkował go bez przerwy i na zakończenie opowiedział o samym sobie następującą anegdotę:
— Kiedy byłem zakochany w swojej Adelajdzie, a ona we mnie nie, to umyśliłem popełnić samobójstwo. Postanowiłem uśmiercić się czadem. Przygotowałem wszystko co potrzeba, a mianowicie: napisałem listy do kilku przyjaciół, no i do niej (pokazał na żonę), wyjąłem butelkę rumu i kazałem przynieść naczynie z zimnym węglem, szczapy i świecę. Kiedy to wszystko było gotowe, zamknąłem drzwi na klucz, nalałem szklankę rumu, wypiłem i zaczęła mi się śnić «Uczta Baltazara» Martina. Powtórzyłem porcję i już mi się nic nie śniło. Zawiadomieni o moim tragicznym przedwczesnym zgonie przyjaciele zlecieli się, wyłamali drzwi i znaleźli mię pijanego jak belę. Chodzi o to, że zapomniałem podpalić węgle, gdyż wtedy na pewno bym umarł. Po tym zdarzeniu moja ukochana zaczęła mi okazywać więcej względów i w końcu zdecydowała się wyjść za mnie za mąż.
Opowiadanie swoje zakończył dobrą szklanką ponczu.
Jochim nadzwyczajnie mię ujął swoim sposobem bycia i odtąd poczuwałem się do obowiązku odwiedzać go jak można najczęściej.
Niedzielę spędziliśmy u Schmidta, o jedenastej wróciliśmy do mieszkania i już zaczęliśmy się rozbierać, gdy Sternberg, któremu potrzebną była chusteczka do nosa, wsadził rękę do kieszeni i zamiast chusteczki wyjął afisz.
— Zapomniałem, doprawdy! Dziś w Teatrze Wielkim jest maskarada — powiedział Stternberg rozwijając afisz. — Jedźmy!
— Zgoda, jedźmy: na spanie jeszcze za wcześnie — odrzekłem i przywdziawszy zamiast surdutów fraki pojechaliśmy najpierw na most Policyjny do wypożyczalni kostiumów, wzięliśmy kapucyńskie peleryny tudzież czarne półmaski i udaliśmy się do Teatru , Wielkiego.. Rzęsiście oświetlona salą szybko zapełniała się zamaskowaną publicznością, muzyka grała i w hałasie ogólnej rozmowy piszczały małe «kapucynki». Wkrótce zrobiło się gorąco i maska strasznie mi dokuczyła, więc ją zdjąłem; Sternberg też. Może niektórym wydało się to: dziwne, ale myśmy niewiele sobie z tego robili!
Poszliśmy do górnych bocznych sal odpocząć od ciasnoty i upału. Nie goniła za nami, choćby żartem, ani jedna maska. Tylko na schodach natknęliśmy się na Elkana, tego samego jegomościa w okularach, którego ja i Michajłow spotkaliśmy niedawno na ulicy. Poznał mię, Sternberga też, i śmiejąc się na całe gardło porwał nas w objęcia. W tym czasie podszedł do niego, młody miczman. Przedstawił nam tego miczmana jako swego serdecznego przyjaciela Saszę Obołonskiego. Była już godziną trzecia, kiedy weszliśmy na górę. Widok nakrytego sto
łu w jednej z bocznych sal i posilającej się publiczności wzbudził we mnie apetyt. Zakomunikowałem to szeptem Sternbergowi, a on głośno wyraził swoją zgodę. Jednak Elkan i Obołonski protestowali przeciwko temu i postawili wniosek, żeby pojechać do niezawodnego Kleya i zjeść kolację jak należy.
— Bo tutaj — dodał Elkan — nie nakarmią nas, a wezmą dziesięć razy tyle.
Jednogłośnie przyjęliśmy ten wniosek i wybraliśmy się do Kleya.
Młody miczman zaimponował mi swoją bywałością. Stykałem się dotychczas jedynie ze swoimi skromnymi towarzyszami, a światowego młodzieńca widziałem z bliska po raz pierwszy. Kalamburami i dowcipami sypie bez ustanku, a kupletów wodewilowych umie na pamięć bez liku — po prostu uroczy młodzian! Posiedzieliśmy u Kleya do świtu, a ponieważ młody miczman nieźle sobie podchmielił, więc wzięliśmy go do siebie do mieszkania, a z Elkanem pożegnaliśmy się w traktierni.
Tak oto żyję sobie teraz! Włóczę się po maskaradach, jem kolację w knajpach, pieniądze puszczam bez zastanowienia, a czy dawno, czy dawno jaśniał nad Newą ten niezapomniany ranek, kiedy pan po raz pierwszy zobaczył mię w Ogrodzie Letnim przed posągiem Saturna? Niezapomniany ranek! Niezapomniany mój dobroczyńca! Czym i jak potrafię godnie odwdzięczyć się panu? Nie mam nic prócz serdecznej i czystej modlitwy przepojonej łzami.
O dziewiątej wedle zwyczaju poszedłem do Akademii, a Sternberg został; z gościem w domu; gość jeszcze spał. O jedenastej wstąpiłem do Karola Pawłowicza i otrzymałem przemiłą wymówkę od przemiłej Emilii Karolówny. Do godziny drugiej graliśmy w «halbezölf». Pani domu
życzyła sobie, bym do obiadu pozostał z nimi, ale Karol Pawłowicz zauważył, że się nie powinno lekceważyć szkolnych obowiązków, więc zawstydzony, czerwieniąc się po uszy, poszedłem do klasy. O trzeciej zjawiłem się z powrotem, a o piątej znowu zostawiłem ich przy stole i wróciłem do klasy.
Tak spędzałem u nich dzień za dniem, jak wyżej opisany, oprócz soboty i niedzieli. Sobota by
ła przeznaczona dla Jochima, niedziela zaś — dla Schmidta i Vitzthuma.
Dostrzega pan, że wszyscy moi znajomi to Niemcy, ale jacy wspaniali Niemcy! Jestem po prostu zakochany w tych Niemcach.
Sternberg przez cały tydzień załatwiał różne sprawy związane ze swoją podróżą, ale na pewno o niejednej rzeczy zapomniał — to leży w jego naturze. W sobotę wybraliśmy się do Jochima, spotkaliśmy tam starego Kolmana, znanego akwarelistę i nauczyciela Jochima.
Po obiedzie Kolman zmusił swego ucznia, aby nam pokazał studia drzew, na co uczeń niezbyt chętnie się zgodził. Studia wykonane czarnym i białym ołówkiem na szarym papierze, wykonane tak znakomicie, tak wyraźnie, że nie mogłem się na nie napatrzyć. Za jedno ze studiów Jochim otrzymał duży srebrny medal i poczciwy Kolman wychwalał ten rysunek jako triumf swego ucznia i przysięgał na wszystkie świętości, że sam nie rysuje tak pięknie.
Ponieważ Sternbergowi zostawały jeszcze tylko dwa dni, nie więcej, do spędzenia z nami,
więc Jochim spytał go, jak zamierza wykorzystać ten czas? Sternberg o tym, zdaje się, nawet nie pomyślał. Jochim zaproponował tedy, co następuje: jutro, to jest w niedzielę, zwiedzić galerie Stroganowa i Jusupowa, a w poniedziałek Ermitaż. Projekt został przyjęty i nazajutrz zajechaliśmy do Jochima, a potem razem z nim wybraliśmy się do galerii Jusupowa. Zameldowano księciu, że tacy to artyści proszą o pozwolenie obejrzenia jego zbiorów, na co uprzejmy gospodarz kazał nam powiedzieć, że dziś jest niedziela i piękna pogoda, radzi więc rozkoszować się lepiej wspaniałą naturą niż dziełami sztuki. Wypadało nam, ma się rozumieć, tylko podziękować księciu za dobrą radę i tyle. Żeby nie wysłuchać podobnej rady i u Stroganowa, skierowaliśmy się do Ermitażu i ze trzy godziny spędziliśmy, na rozkosznej kontemplacji jak prawdziwi wielbiciele sztuk pięknych.
Obiad jedliśmy u Jochima, a wieczorem byliśmy w teatrze.
W poniedziałek rano Sternberg otrzymał kartkę od Dahla. Włodzimierz Iwanowicz pisał mu, żeby w ciągu trzech godzin przygotował się do drogi. Mój przyjaciel pojechał się pożegnać ze swoimi znajomymi, a ja wziąłem się do pakowania jego walizki. O trzeciej byliśmy już u Dahla, a o czwartej pocałowaliśmy się ze Sternbergiem koło Średniej rogatki, po czym sam jeden wróciłem do Petersburga niemal ze łzami w oczach. Zamierzałem wstąpić do Jochima, ale pragnąłem samotności a jednocześnie nie chciało mi się wracać do siebie do mieszkania: bałem się pustki, która mię otoczy w domu. Zwolniwszy przy rogatce dorożkarza udałem się na piechotę. Przestrzeń, którą przebyłem, nie zmęczyła mnie, jak się tego spodziewałem, i długo jeszcze spacerowałem po nadbrzeżnym bulwarze naprzeciwko Akademii. W mieszkaniu Karola Pawło wicza paliło się światło. Wkrótce zgasło i po chwili gospodarz wyszedł z żoną na wybrzeże. Żeby nie spotkać się z nimi, umknąłem do siebie i nie zapalając lampy rozebrałem się i położy
łem do łóżka.
Prawie wcale teraz nie bywam w domu: nudno i pusto bez Sternberga. Michajłow znowu zamieszkał ze mną i po dawnemu ląfruje poza domem. Też się gdzieś poznał z miczmanem Obołonskim, zapewne u Elkana. Miczman często przychodzi w nocy i jeżeli Michajłowa nie ma w domu, to kładzie się spać na jego łóżku. Młodzieniec ten zaczyna mi się coraz mniej podobać: albo jest rzeczywiście jednostajny, albo tak mi się tylko wydaje, gdyż sam teraz jestem niepodobny do siebie. Istotnie, do Akademii chodzę po dawnemu przykładnie, ale pracuję ospale. Karol Pawłowicz zauważył to, co sprawiło mi dużą przykrość i nie wiem, jak
się poprawić;
Emilia Karolówna jest dla mnie tak jak i przedtem łaskawa i stale grywa ze mną w «halbe zwölf». Wkrótce po wyjeździe Sternberga Karol Pawłowicz kazał mi przygotować ołówki i papier . Chce narysować dwanaście główek swojej żony, w różnych pozach, do projektowanego obrazu z ballady Żukowskiego pt. «Dwanaście śpiących dziewic». Papier i ołówki leżą jednakowoż bez żadnego użytku. Było to w końcu lutego; wedle zwyczaju jadłem u nich obiad. W ten fatalny dzień pani Emilia wydała mi się szczególnie czarująca! Przy obiedzie częstowała mię winem i była taka uprzejma, że kiedy wybiła piąta, niewiele brakowało, abym zapomniał o lekcjach, jednakże sama mi o nich przypomniała. Nie pozostało m nic innego, jak tylko wstać od, stołu i wyjść. Nie pożegnałem się, obiecując wrócić po lekcjach i porządnie ją ograć w «halbe zwölf».
Lekcje skończyły się; wstępuję wedle obietnicy. W drzwiach spotyka mię Łukian i oznajmia, że pan nie kazał nikogo przyjmować. Niemało się zdziwiłem tej odmianie i poszedłem do siebie do domu. Wbrew zwyczajowi zastałem w mieszkaniu Michajłowa i dziarskiego miczmana. Wieczór upłynął nam szybko na wesołej paplaninie. O dwunastej oni poszli na kolację, a ja się położyłem spać. Nazajutrz rano po lekcji idę do Karola Pawłowicza, wchodzę do pracowni, a on wita mię wesoło takimi słowy:
— Niech mi pan powinszuje, jestem kawalerem!
Z początku nie zrozumiałem go, ale on powtórzył mi swoje słowa jeszcze raz. Wciąż jeszcze nie wierzyłem, więc dodał bynajmniej niewesoło:
— Żona moja wczoraj po obiedzie wyszła do Saurweidowej i nie powróciła.
Potem przez Łukiana polecił Lipiriowi podać sobie
paletę i pędzle. Po chwili wszystko już miał pod ręką i zasiadł do malowania. Na sztalugach stał nie dokończonjnportret hrabiego MusinaPuszkina. Wziął się do malowania. Jakkolwiek starał się okazać obojętność, praca zupełnie mu nie szła. Wreszcie rzucił paletę i pędzle rzekł jakby do siebie:
— Czyżby mię to aż tak niepokoiło? Nie mogę pracować.
I poszedł do siebie na górę.
O godzinie drugiej wróciłem do klasy, wcale jeszcze nie upewniony w tym, co się stało. O trzeciej wyszedłem i nie wiedziałem, co robić: czy iść do niego, czy też dać mu spokój. Spotkałem na korytarzu Łukiana, który rozstrzygnął moje wątpliwości mówiąc: —.Pan prosi na obiad — Jednakże jadłem obiad sam; Karol Pawłowicz nic nie tknął, nawet do stołu nie usiadł; skarżył się na ból głowy, a palił cygaro. Nazajutrz położył się do łóżka i przeleżał dwa tygodnie. W tym czasie nie odstępowałem od niego. Chwilami chory bredził w gorączce, lecz ani razu nie wymówił imienia swojej żony. Wreszcie stan zdrowia zaczął się poprawiać i pewnego wieczora zawezwał brata swojego Aleksandra i prosił, aby ten polecił mu jakiegoś adwokata do przeprowadzenia sprawy rozwodowej. Teraz już wychodzi i obstalował u Doviziellego duże płótno — zamierza malować obraz «Wniebowstąpienie Matki Boskiej » dla soboru Kazańskiego, a w oczekiwaniu na płótno i lato zaczął portret księcia Aleksandra Nikołajewicza Golicyna dla Fiodora Iwanowicza Prianisznikowa. Starzec będzie przedstawiony w siedzącej pozie, ze wstęgą Orderu Św. Andrzeja i w szarym fraku.
Nie piszę panu o pogłoskach, jakie krążą na temat Karola Pawłowicza zarówno w mieście, jak i w samej Akademii. Pogłoski najbzdurniejsze i oburzające, które grzech powtarzać. W Akademii wszyscy wskazują na
Saurveida jako na autora tych świństw i mam podstawy temu wierzyć. Niech się to trochę przedawni, wtedy zakomunikuję panu o moich podejrzeniach; tymczasem nagromadzi się i wypracuje materiał do wniosków. Do widzenia, mój niezapomniany dobroczyńco!
P.S. Otrzymałem list od Sternberga z Moskwy. Poczciwy Wila! Nie zapomina i o panu, kłania się i prosi, jeżeli pan tam w Małorosji spotka gdzieś siostrzenicę Tarnowskiego, panią Burcew, to niech pan jej złoży w jego imieniu wyrazy najgłębszego szacunku. Biedny Wila, wciąż jeszcze ją pamięta!"
Następnego listu nie zamieszczam, gdyż oprócz niedorzecznych plotek i najbardziej nikczemnego oszczerstwa pod adresem Karola Wielkiego nie zawiera w sobie nic, a takie rzeczy nie powinny mieć miejsca w opowieści o jednym z najszlachetniejszych ludzi. Jego nieszczęśliwe małżeństwo skończyło się ugodą polubowną, tj. rozwodem, za który zapłacił jej rubli asygnacjami. Ot, i cała ciekawsza treść listu.
„Szarawego lata petersburskiego jakby wcale nie było. Na dworze jest wilgotna i zgniła jesień, a w Akademii naszej świetna wystawa. Może by pan tak przyjechał ją obejrzeć? I ja miałbym okazję nacieszyć się panem. W dziale malarstwa z prac uczniowskich nie ma nic szczególnego oprócz pracy konkursowej Pietrowskiego «Anioł ukazuje się pasterzom». Wyróżnili się za to rzeźbiarze — Ramazanow i Stawasser; zwłaszcza Stawasser, który wykonał całkowity posąg młodego rybaka, i jak wykonał! Po prostu cudo, szczególnie wyraz twarzy — żywa twarz człowieka, który z zapartym tchem śledzi ruchy pławika. Pamiętam, kiedy posąg był jeszcze w glinie, Karol Pawłowicz niechcący wszedł do gabinetu Stawassera i przyglądając się z lubością jego dziełu poradził mu wgnieść trochę
dolną wargę rybaka. Stawasser posłuchał rady i wyraz twarzy zmienił się bardzo korzystnie. Rzeźbiarz gotów był modlić się do wielkiego Briułłowa.
O malarstwie w ogóle powiem panu, że dla jednego obrazu Karola Pawłowicza warto byłoby przyjechać z Chin, a nie tylko z Małorosji. Co za bajeczny talent: na jednym posiedzeniu naszkicował i wykończył rysunek, i teraz ugaszcza spragnioną publiczność swoim przedziwnym tworem. Wielka jest jego sława i nieobjęty jego geniusz!
Cóż mam panu powiedzieć o sobie samym? Otrzymałem duży srebrny medal za studium z natury. Namalowałem również nieduży obrazek olejny — «Chło piec sierota dzieli się jałmużną z psem przy płocie». I to wszystko. W ciągu lata bez przerwy pracowałem w Akademii, a wczesnymi rankami chodziłem z Jochi mem na cmentarz Smoleński rysować drzewa i łopuchy. Coraz bardziej zakochany jestem w Jochimie. Widujemy się prawie codziennie, Jochim chodzi systematycznie na wieczorowe lekcje w Akademii; zbliżył się z Karolem Pawłowiczem, często bywają u siebie. Czasami urządzamy spacery na wyspę Pietrowską i Krestowską, żeby narysować czarny świerk albo białą brzozę. Ze dwa razy chodziliśmy na piechotę do Pargo łowa i tam poznałem go ze Schmidtami, którzy przez lato mieszkają w Pargołowie. Jochim bardzo jest zadowolony z tej znajomości. Któż zresztą nie byłby szczęśliwy obcując z rodziną Schmidta!
Opowiem panu jeszcze o jednym zabawnym wypadku, który niedawno mi się zdarzył. Na tym samym piętrze co ja zamieszkał niedawno jakiś urzędnik z rodziną, składającą się z żony, dwojga dzieci i kuzynki, pięknej piętnastoletniej dziewczyny. W jaki sposób dowiedziałem się tych wszystkich szczegółów, zaraz panu wyjaśnię. Pamięta pan swoje byłe mieszkanie:
z malutkiego przedpokoiku drzwi prowadzą na ogólny korytarz. Pewnego razu otwieram te drzwi i — proszę sobie wyobrazić moje zdumienie — widzę przed sobą piękną dziewczynę, zmieszaną i zaczerwienioną po uszy. Nie wiedziałem, co jej powiedzieć, i po chwili milczenia ukłoniłem się, a ona zasłoniwszy twarz rękami uciekła przez sąsiednie drzwi. Nie mogłem zrozumieć, co to miało znaczyć i po długich domysłach i przypuszczeniach poszedłem do Akademii. Pracowałem źle, wciąż mi przeszkadzała tajemnicza dziewczyna. Nazajutrz znowu spotkałem ją na schodach; spłonęła rumieńcem jak poprzednio, a ja jak poprzednio osłupiałem. Po chwili zaczęła się śmiać tak po dziecinnemu, tak serdecznie, że nie wytrzymałem i również zawtórowałem jej śmiechem. Czyjeś kroki rozległy się na schodach i przerywały nasz śmiech. Dziewczyna przyłożyła palec do ust i uciekła. Wszedłem cichutko po schodach do swego mieszkania, jeszcze bardziej zaintrygowany niż za pierwszym razem. Przez kilka dni po prostu nie dawała mi spokoju: co chwila wychodziłem na korytarz W nadziei, że spotkam nieznajomą, ale ona, jeśli nawet wybiegała na korytarz, to tak szybko się chowała, że nie zdążałem nawet kiwnąć jej głową, nie mówiąc już o tym, żeby się porządnie ukłonić. W takich okolicznościach minął cały tydzień. Już o niej powoli zapominałem. I niech pan posłucha, co się stało. W niedzielę, koło godziny dziesiątej rano, wchodzi do mnie Jochim
i — proszę zgadnąć, kogo przyprowadził z sobą? Moją tajemniczą, zarumienioną piękność.
— Złapałem u pana złodzieja — powiedział ze śmiechem.
Spojrzawszy na tajemniczą postać, sam się zmieszałem nie mniej niż schwytany złodziej. Jochim to zauważył i puszczając rękę pięknej dziewczyny, filuternie się uśmiechnął. Uwolniona ślicznotka nie znikła, jak
się tego można było spodziewać, lecz została na miej scu; poprawiła sobie chusteczkę na głowie oraz warkocze, rozejrzała się i rzekła:
— A ja myślałam, że pan akurat naprzeciwko drzwi siedzi i rysuje, a pan tam w drugim pokoju.
— A gdyby rysował naprzeciwko drzwi, to wtedy co? — spytał. Jochim.
Wtedy bym popatrzyła przez dziurkę od klucza, jak ten pan rysuje. — Dlaczego przez dziurkę od. klucza? Jestem przekonany, że kolega mój jest na tyle grzeczny, iż pozwoliłby pani przebywać w pokoju podczas pracy.
Potwierdzając słowa Jochima kiwnąłem głową i zaproponowałem gościowi krzesło. Ona jednak, nie zwró ciwszy uwagi na moją uprzejmość, obróciła się do stojącego na warsztacie malarskim, niedawno przeze mnie zaczętego portretu pani Sołow. Ledwo zdążyła objawić swój zachwyt na widok namalowanej piękności, kiedy w korytarzu rozległ się ostry głos:
— Gdzież się ona podziała? Pasza!
Odwiedzicielka moja drgnęła i pobladła.
— Ciotunia — szepnęła i rzuciła się ku drzwiom. Przy drzwiach zatrzymała się, chwilę postała z przyłożonym do ust paluszkiem i znikła.
Pośmialiśmy się z tej oryginalnej przygody i udaliśmy się do Karola Pawłowicza.
Przygoda ta jest sama przez się mało ważna, ale mnie jak gdyby niepokoi: z głowy mi nie wychodzi, wciąż o niej rozmyślam. Jochim niekiedy podkpiwa z moich zamyśleń i to mi się nie podoba. Zły jestem nawet, że się wtedy przyplątał.
Dziś otrzymałem list od Sternberga. Przygotowuje się do jakiegoś marszu na Chiwę i pisze, żeby go nie czekać na święta, jak przedtem pisał, w Petersburgu!
Smutno mi bez niego. Dla mnie jest niezastąpiony. Mi chajłow pojechał do swojego miczmana do Kronsztad tu i nie widzę go już z górą dwa tygodnie. Wspaniały artysta, najszlachetniejszy człowiek, ale zarazem, niestety, bardzo rozpuszczony! Na czas jego nieobecności zaprosiłem do siebie, na podstawie rekomendacji Vitzthuma, studenta Demskiego. Skromny i gruntownie wykształcony, a ponadto biedny młody Polak. Spędza całe dnie w audytorium, wieczorami zaś uczy się francuskiego i czyta Gibbona. Dwa razy na tydzień; wieczorem, chodzę do sali Wolnego Towarzystwa Ekonomicznego słuchać wykładów z fizyki. Chodzę też, razem z Demskim, raz na tydzień słuchać wykładów z zoologii profesora Kutorgi. Więc, jak pan sam widzi, czasu nie marnuję. Nudzić się nie mam kiedy, a mimo to się nudzę. Czegoś mi brakuje, a czego — sam nie wiem. Karol Pawłowicz teraz nic nie robi i prawie nie mieszka w domu. Widuję się z nim bardzo rzadko, i to na ulicy. Do widzenia, mój niezapomniany, mój dobroczyńco! Nie obiecuję panu napisać wkrótce: czas mi upływa nudno, monotonnie, nie ma o czym pisać, a nie chciałbym, żeby pan drzemał nad moimi jednostajnymi listami tak, jak ja teraz drzemię nad tą epistołą. Jeszcze raz do widzenia!
„Oszukałem pana: nie obiecałem napisać wkrótce, a tymczasem nie minął nawet miesiąc od ostatniej mojej epistoły i znowu chwytam za pióro. Przynagliło mię nowe wydarzenie. Ono to oszukało pana, a nie j a. Sternberg zachorował w drodze do Chiwy i mądry, poczciwy Dahl poradził mu opuścić obóz wojskowy i wracać do domu. I oto mój przyjaciel nieoczekiwanie zjawił się przede mną dnia grudnia w nocy. Gdybym był sam w pokoju, to wziąłbym go za widmo i, ma się rozumieć, przestraszyłbym się, ale byliśmy
we dwóch z Demskim i tłumaczyliśmy najweselszy rozdział z «Brata Jakuba Paul de Kocka, więc przyjście Sternberga wydało mi się prawie naturalnym zjawiskiem, chociaż zdziwienie moje i radość wskutek tego wcale się nie zmniejszyły. Po pierwszych uściskach i pocałunkach przedstawiłem mu Demskiego, a ponieważ była dopiero dziesiąta, udaliśmy się do «Berlina» na herbatę. Noc, ma się rozumieć, przeszła na wypytywaniach i opowieściach. O świcie Sternberg zmęczył się i zasnął, a ja, doczekawszy się ranka, zacząłem wertować zawartość jego teki, tak samo pękatej jak ta, którą zeszłego roku przywiózł z Małorosji. Ale tu już jest nie ta sama przyroda, nie ci sami ludzie. Chociaż wszystko jest równie piękne i pełne wyrazu, ale zupełnie inne, prócz melancholii, chociaż to jest może odbicie smętnej duszy malarza. Cechą dominującą we wszystkich portretach van Dycka jest rozum i szlachetność; tłumaczy się to tym, że van Dyck sam był szlachetny i rozumny. Tak również tłumaczę sobie ogólną ekspresję pięknych rysunków Sternberga. O, gdyby pan wiedział, jak wesoło, jak niewypowiedzianie szybko i wesoło upływają mi teraz dnie i noce. Tak wesoło, tak szybko, że nie zdążam się wyuczać miniaturowej lekcji p. Demskiego, za co tenże grozi całkowitym porzuceniem mojej osoby. Jednak, broń Boże, nie doprowadzę do tego. Znajomości nasze nie zmniejszyły się i nie zwiększyły, wciąż są te same, ale wszystkie jakoś rozkwitły, stały się takie wesołe, że po prostu nie mogę usiedzieć w domu. Chociaż, prawdę mówiąc, w domu też znajduję wiele uroku, wiele oczarowania. Mam na myśli sąsiadkę, tę samą złodziejkę, którą schwytał u moich drzwi Jochim. Cóż to za miłe, niewinne stworzenie! Prawdziwe dziecko, i to najpiękniejsze, nie zepsute dziecko. Przybiega do mnie kilka razy na dzień, poskacze, pogaworzy i wyfrunie
jak, ptaszek. Prosi mnie czasem, żeby malować jej. portret, ale nigdy nie wysiedzi nawet pięciu minut — po prostu żywe srebro. Niedawno potrzebna mi była kobieca ręka do portretu damy; poprosiłem ją o potrzymanie ręki; zgodziła się jak kto dobry; no i co pan myśli— sekundy nie usiedzi spokojnie. Istne dziecko. Tak się męczyłem, męczyłem, aż wreszcie musiałem zaprosić modelkę do ręki. I co pan myśli? Ledwo zdążyłem usadowić modelkę i
wziąłem paletę, kiedy wbiega do pokoju sąsiadka, jak zwykle swawolna,: roześmiana. Gdy tylko zobaczyła modelkę, stanęła jak wryte potem uderzyła w płacz i rzuciła się na nią. Nie wiedziałem, co robić. Na szczęście miałem pod ręką czerwoną aksamitną mantylę tej samej damy, której portret właśnie malowałem. Wziąłem mantylę i narzuciłem pannicy na ramiona. Uspokoiła się, podeszła do lustra, przeglądała się z minutę, potem rzuciła mantylę na podłogę, plunęła na nią i wybiegła z pokoju. Zwolniłem modelkę i ręka po dawnemu została nie dokończona .
Przez trzy dni po tym incydencie sąsiadka nie pokazywała się w moim pokoju. Spotykając mię w korytarzu zasłaniała twarz rękami i uciekała w przeciwną stronę. Czwartego dnia, ledwo wróciłem z Akademii i zacząłem przygotowywać paletę, wchodzi sąsiadka, skromna, cicha — po prostu nie mogłem jej poznać. W milczeniu obnażyła do łokcia rękę, siadła na krześle i przybrała pozę niby owej. damy z portretu. Ja, jakby nigdy nic, wziąłem paletę, pędzle i jąłem praco
wać. W ciągu godziny ręka była gotowa. Rozwodziłem się w podziękowaniach za tak miłą przysługę, ale ona żeby się chociaż uśmiechnęła! Wstała, spuściła rękaw i w milczeniu wyszła z pokoju. Trochę mię to, przyznam się panu, ubodło i teraz łamię sobie głowę, jak
przywrócić dawną harmonię, Minęło jeszcze kilka dni; harmonia zaczęła się na nowo i widocznie ustanawiać. Sąsiadka nie uciekała już ode mnie w korytarzu, a czasami nawet się uśmiechała. Miałem prawie nadzieję, że lada chwila drzwi się otworzą i wleci moja ptaszyna krasnopióra. Drzwi jednakże nie otwierały się i ptaszyny nie było widać. Ogarniał mię stopniowo niepokój; przemyśliwałem nad urządzeniem sideł na przewrotnego ptaszka. I kiedy roztargnienie moje stawało się już nieznośne nie tylko dla mnie samego, ale i dla poczciwca Demskiego, w tym właśnie czasie niczym anioł z nieba zlatuje do mnie Sternberg z kirgiskich stepów.
Żyję teraz tylko Sternbergiem i tylko dla Sternber ga, tak że gdybym sąsiadki nie widywał niekiedy w korytarzu, to nawet może całkiem bym o niej zapomniał. Ona straszną ma chęć przybiegnąć do mnie, ale niestety. Sternberg stale przebywa w domu, a jeżeli wychodzi, to i ja razem z nim. W święto jednak nie wytrzymała i ponieważ wieczorami nie bywamy w domu, więc nałożyła sobie maskę i przybiegła do nas. Udałem, że jej nie poznaję. Długo się kręciła i na różne sposoby starała się doprowadzić do tęgo, żebym ją poznał, ale ja uporczywie stałem przy swoim. Wreszcie brakło jej cierpliwości, podeszła do mnie i prawie na głos powiedziała:.
— Nieznośny pan jest, przecież to ja!
— Kiedy pani zdejmie maskę — odrzekłem po cichu — wtedy panią poznam.
Trochę się wahała, potem zdjęła maskę i przedstawiłem ją Sternbergowi.
Od tego dnia wszystko się układa po dawnemu. Ze Sternbergiem sąsiadka nie ceregieluje się, podobnie jak ze mną. Psujemy ją różnymi łakociami i obchodzimy się z nią jak dobrzy bracia z rodzoną siostrą.
— Kto to jest? — spytał mię pewnego razu Sternberg.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na to niespodziewane pytanie. Nigdy mi nie przychodziło do głowy pytać jej o to.
— Prawdopodobnie albo sierota, albo córka jakiejś bardzo niefrasobliwej matki — ciągnął dalej. — W każdym razie godna współczucia. Czy umie chociaż czytać i pisać? — Nawet tego nie wiem — odrzekłem niezdecydowanie.
— Trzeba by jej coś dawać do czytania, żeby głowę niezupełnie miała pustą. Dowiedz się, jeśli czyta, to jej podaruję nader umoralniającą i ładnie wydaną książkę. Jest to
«Proboszcz z Wakefieldu» Goldsmi tha. Piękny przekład i piękne wydanie.
A w minutę potem ciągnął dalej zwracając się do mnie z uśmiechem:
— Czy nie zauważasz, że dzisiaj jestem w transie moralizowania. Zadaję sobie ma przykład takie pytanie: czym się mogą skończyć wizyty owego naiwnego dziewczęcia?
Przebiegł przeze mnie lekki dreszcz, ale zaraz się opanowałem i odrzekłem:
— Myślę, że niczym.
— Daj Boże — powiedział i zamyślił się.
Zawsze się lubuję jego szlachetną, dziecięco beztroską fizjonomią; teraz wszakże wydała mi się ona całkiem nie dziecięcą, lecz dojrzałą fizjonomią człowieka, który wiele i głęboko przeżył. Nie wiem dlaczego, ale mimo woli przyszła mi na myśl Tarnowska. Przyjaciel mój jakby uchwycił moją myśl, popatrzył na mnie i ciężko westchnął.
— Chroń ją, mój drogi — powiedział — albo sam się przed nią miej na baczności: Czyń to, co ci uczucie
dyktuje, ale pamiętaj i nigdy nie zapominaj, że kobieta to rzecz święta i nietykalna, a zarazem tak kusząca, że żadna siła woli niezdolna jest się oprzeć tej pokusie, prócz tylko najwznioślejszej ewangelicznej miłości. Jedynie taka miłość może ustrzec ją od hańby, a nas od wiecznego wyrzutu sumienia. Uzbrój się w to przepiękne uczucie jak rycerz w stalową kolczu
gę i śmiało ruszaj na wroga.
Umilkł na chwilę;
— A ja się strasznie zestarzałem od przeszłego roku powiedział z uśmiechem. — Chodźmy lepiej na ulicę. Zdaje mi się, że w pokoju jest jakoś duszno.
Długo w milczeniu chodziliśmy po ulicy, w milczeniu wróciliśmy do domu i położyliśmy się
spać.
Rano wyszedłem do Akademii, a Sternberg został w domu. O jedenastej przychodzę i cóż widzę? Wczorajszy profesor moralności ustroił moją sąsiadkę w tatarską bobrową czapeczkę z aksamitnym denkiem i złotym chwostem oraz w jakąś czerwoną, jedwabną, również tatar
ską bluzkę, sam zaś włożył na głowę spiczastą baszkirską czapę; przygrywa na gitarze cachu chę, a sąsiadka, niczym twoja Taglioni, wykonuje taniec solo.
Ja, ma się rozumieć, plasnąłem tylko w ręce, a oni żeby choć na mnie okiem mrugnęli — ciągną dalej swoją cachuchę jakby nigdy nic. Natańczywszy się do upadłego dziewczyna zrzuciła czapkę, bluzkę i wybiegła na korytarz, a moralista położył gitarę i lwybuchnął śmiechem jak szalony. Długo się hamowałem, ale w końcu nie mogłem wytrzymać i tak zawtórowałem z całego serca, że zagłuszyłem śmiech przyjaciela. Uśmiawszy się do rozpuku siedliśmy na krzes
łach naprzeciwko siebie i przyjaciel po chwili milczenia przemówił pierwszy:
— Cóż to za urocze stworzenie! Chciałem ją nama
lować jako Tatarkę, ale nie zdążyła się wystroić, kiedy już tańczyła cachuchę, ja znów, jak widziałeś, nie wytrzymałem i zamiast ołówka i papieru chwyciłem gitarę, a resztę znasz. Ale nie wiesz jednej rzeczy: przed tańcem opowiedziała mi swoją historię, ma się rozumieć, lakonicznie, bo szczegółów sama bodaj nie zna, jednakże gdyby nie ta przeklęta czapeczka, nie zatrzymałaby się w połowie opowiadania; tymczasem zobaczyła czapkę, złapała, włożyła — i o wszystkim zapomniała. Może z tobą będzie rozmowniejsza. Wypytaj ją porządnie, jej historia z pewnością jest bardzo dramatyczna. Ojciec jej, jak mówi, umarł zeszłego roku w szpitalu Obuchowskim.
W tym momencie drzwi się otworzyły i wszedł dawno nie widziany Michajłow, a za nim dziarski micz man. Michajłow bez owijania w bawełnę zaproponował nam śniadanie u Aleksandra. Spojrzałem na Stern berga, on na mnie i, ma się rozumieć, wyraziliśmy obaj zgo
dę. Bąknąłem wprawdzie coś o lekcjach, ale Michajłow wybuchnął takim szalonym śmiechem, że bez słowa nałożyłem kapelusz i nacisnąłem klamkę u drzwi.
— A chcesz być malarzem! Czyż w akademiach wyrastają prawdziwi wielcy malarze? — uroczystym głosem przemówił Michajłow. Uznaliśmy zgodnie, że najlepszą szkołą dla malarza jest tawerna, i w doskonałej harmonii ruszyliśmy do Aleksandra.
Przy moście Policyjnym spotkaliśmy Elkana, spacerującego z jakimś mołdawskim bojarem i rozmawiającego w narzeczu mołdawskim. Jego również zabraliśmy z sobą. Dziwny typ ten Elkan: nie ma języka, którym by nie władał, nie ma towarzystwa, w którym by się nie obracał, poczynając od naszych malarzy, kończąc na hrabiach i książętach. Jak ów czarodziej z bajki — wszędzie jest i nigdzie go nie ma: i na wy
brzeżu Angielskim przy biurze linii okrętowych odprowadza przyjaciela wyjeżdżającego za granicę, i na stacji dyliżansów albo nawet przy Średniej rogatce też odprowadza jakiegoś znajomego mieszkańca Moskwy, i na weselu, i na chrzcinach, i na pogrzebie. I wszystko to zdąża załatwić w ciągu jednego dnia, który zakańcza obecnością swoją we wszystkich trzech teatrach. Istny Pinetti. Niektórzy wystrzegają się go jak szpiega, ja jednak nie widzę w nim nic z takiej kreatury. Jest to w gruncie rzeczy tylko niezmordowany gaduła i niezły chłop, a poza tym — kiepski felietonista. Nosi on jeszcze żartobliwe miano Wiecznego Żyda i sam uważa je za najzupełniej stosowne do siebie. Ze mną nie rozmawia inaczej niż po francusku, za co jestem mu bardzo wdzięczny, to dla mnie doskonała praktyka.
Zamiast śniadania u Aleksandra zjedliśmy obfity obiad i rozeszliśmy się do domów. Michajłow i micz man przenocowali u nas, a rano wyjechali do Kronsztadtu. Święta upłynęły nam szybko, to znaczy wesoło. Karol Pawłowicz każe mi się przygotowywać do egzaminu konkursowego na mały złoty medal. Nie wiem, co to będzie. Tak mało się jeszcze uczyłem, ale z pomocą Bożą będę próbował. Do widzenia, mój niezapomniany przyjacielu! Nie mam panu nic więcej do powiedzenia .
„Już i ostatka, i wielki post, i święta przeszły, a ja nie napisałem panu ani jednego słowa. Niechże pan nie pomyśli sobie, mój bezcenny, mój niezapomniany dobroczyńco, że o panu zapominam. Niech mię Bóg broni od podobnego grzechu. We wszystkich poczynaniach moich pan, jako najbardziej świetlana, najbardziej radosna istota, obecny jest w mojej wdzięcznej duszy. Przyczyna zaś mojego milczenia przedstawia się bar
dzo prosto: nie ma o czym pisać — monotonia. Nie można powiedzieć, żeby ta jednostajność była nudna, bezbarwna — przeciwnie: dni, tygodnie i miesiące przelatują mi nie wiadomo kiedy. Jakąż zbawienną rzeczą jest praca, zwłaszcza jeżeli znajduje zachętę. A ja, chwalić Boga, zachęty nie wymagam: na egzaminach nie dostaję nigdy poniżej trzeciej lokaty. Karol Pawłowicz stale jest ze mnie zadowolony — jakaż może być przyjemniejsza, skuteczniejsza zachęta dla artysty? Jestem bezgranicznie szczęśliwy. Szkic mój na konkursie przyjęty został bez najmniejszej zmiany i teraz przygotowuję się już do ostatecznego wykonania pracy. Temat przypadł mi do serca, polubiłem go i całkowicie mu się oddałem. Jest to scena z «Iliady» — Andromacha nad ciałem Patroklesa. Teraz dopiero w zupełności pojąłem, jak konieczne jest studiowanie antyków i w ogóle życia i sztuki starożytnych Greków, i jak mi się w. danym razie przydał francuski. Nie wiem, jak mam dziękować poczciwemu Demskiemu za tę przysługę.
Bardzo oryginalnie obchodziliśmy z Karolem Pawłowiczem święta Bożego Narodzenia. Mówił mi jeszcze we dnie, że wybiera się na pasterkę do soboru Kazańskiego, żeby zobaczyć swój obraz przy blasku lamp oraz procesję. Wieczorem kazał podać herbatę o godzinie dziesiątej.
Żeby czas prędzej zeszedł, nalałem herbaty jemu i sobie; zapalał cygaro, położył się na kanapie i zaczął czytać ma głos «Piękną dziewczynę z Perth», a ja chodziłem tam i z powrotem po pokoju — tyle tylko pamiętam. Potem słyszę niewyraźnie coś jakby grzmot, otwieram oczy — w pokoju widno, lampa ledwo się pali, Karol Pawłowicz śpi na kanapie, książka leży na podłodze, a ja siedzę w fotelu i słucham, jak strzelają z armat. Zgasiłem lampę, po cichutku wyszedłem z pokoju i poszedłem do siebie do
mieszkania. Sternberg jeszcze spał. Umyłem się, ubrałem i wyszedłem na ulicę. Ludzie opuszczali już z poświęconymi paschami cerkiew Św. Andrzeja. Ranek był prawdziwie świąteczny. I wie pan, co mię najbardziej zajmowało w tym czasie? Wstyd mi mówić, a powiedzieć trzeba koniecznie dlatego, że miałbym sobie za grzech ukrywanie przed panem jakiejkolwiek myśli lub wrażenia. Byłem w tym czasie prawdziwym dzieckiem. Najwięcej mię wtedy zajmował mój nowy nieprzemakalny płaszcz. Czy to nie dziwne? Cieszy mię świąteczne nowe ubranie. Jeżeli się jednak zastanowić, to nie dziwne. Patrząc na poły swojego błyszczącego
płaszcza myślałem: czy tak dawno w wyszarzałym, zaplamionym kitlu nie śmiałem nawet marzyć o podobnym wspaniałym ubiorze, a teraz! Sto rubli wyrzucam na jakiś płaszcz. To po prostu metamorfozy Owidiusza! Bywało kiedyś, że za zdobyty z trudem półru bel pójdę na galerię do teatru, nie wybierając spektaklu, i za ten nędzny pieniądz tak się bywało, serdecznie uśmieję i gorzko napłaczę, jak się innym nie zdarza uśmiać i napłakać przez całe życie. I czy dawno to było? Chyba nie dalej niż wczoraj — a jaka cudowna przemiana. Teraz na przykład inaczej już nie chodzę do teatru jak tylko do foteli, a rzadko kiedy do krzeseł za fotelami, i idę popatrzyć nie na byle co, lecz staram się trafić na benefis albo na powtórzenie benefisu czy
też na coś nawet starego, jednak zawsze dobranego. Co prawda, straciłem już ten szczery
śmiech i niekłamane łzy, ale ich prawie nie żałuję. Wspominając to wszystko, wspominam też pana, mój niezapomniany dobroczyńco, i ten święty poranek, kiedy sam Pan Bóg naprowadził pana na mnie w Letnim Ogrodzie, żeby wydostać mię z błota i nicości.
Święta spędziłem u znajomej rodziny Uwarowów. Niechże pan nie pomyśli, że to jacy hrabiowie — broń Boże,
jeszcze tak wysoko nie latam. Jest to prosta, skromna rodzina kupiecka. Ale taka zacna, miła, zgodna, że oby wszystkie rodziny na świecie były takie same. Przyjmują mnie niby kogoś bliskiego, krewnego. Karol Pawłowicz też ich dość często odwiedza.
Święta zeszły nam bardzo wesoło. Przez cały tydzień ani razu nie jedliśmy obiadu u pani Jurgens, tylko zawsze u kogoś ze znajomych — to u Jochima, to u Schmidta, to u Vitzthuma, wieczorami zaś bywaliśmy albo w teatrze, albo u Schmidta. Sąsiadka nasza po dawnemu nas odwiedza i wciąż jest taka figlarna jak przedtem: szkoda, iż nie może mi służyć za model do Andromachy — za młoda i za subtelna, jeśli się tak można wyrazić. Me mogę się nadziwić tej jej ciotce. Co to za kobieta: wcale nie dba o swoją figlarną bratanicę. Niekiedy pannica dokazuje u nas ze dwie bite godziny, a ciotkę nic a nic to nie wzrusza. Dziwne doprawdy! Sternberg dopowiedział mi resztę jej dziejów. Matki nie pamięta, a ojciec jej był jakimś biednym urzędnikiem i, zdaje się, alkoholikiem, dlatego że kiedy mieszkali w Kołomnie, to codziennie przychodził z biura «czerwoniusieńki» (jak się sama wyraziła) i gniewny, i jeżeli
miał pieniądze, posyłał ją do szynku po wódkę, a jeżeli nie miał pieniędzy, zmuszał ją do chodzenia po prośbie, a mundur nosił zawsze z podartymi łokciami. Ciotka dziewczyny, obecna opiekunka, a jego siostra rodzona, czasami przychodziła do nich i prosiła, żeby jej oddał Paszę na wychowanie, on jednak słuchać nawet o tym nie chciał. Czy długo tak mieszkali w Kołomnie — nie pamięta. Pewnego wszakże razu ojciec nie wrócił z biura i nie nocował w domu, a ona sama została i nic się nie bała. Na następną noc też się nie zjawił, a trzeciego dnia przyszedł już po nią od ojca funkcjonariusz Obuchowskiego szpitala. Poszła tam i funkcjonariusz opowiedział jej po drodze,
że ojca jej stróże nocni znaleźli w nocy na ulicy, podnieśli i wyprawili do cyrkułu, skąd nazajutrz w gorączce został przewieziony do szpitala, i że ubiegłej nocy nie na długo odzyskał przytomność, wymienił: swoje nazwisko, objaśnił, gdzie jest jego mieszkanie, i prosił, żeby wezwano córkę. Chory ojciec nie poznał jej i przepędził od siebie. Wtedy poszła do ciotki i tam już została. Oto cała jej smutna historia.
W tych dniach Sternberg podarował jej «Proboszcza z Wakefieldu». Chwyciła książkę tak, jak dziecię chwyta ładną zabawkę, i jak dziecię pobawiła się nią, obejrzała obrazki i rzuciła na stół, a odchodząc nawet nie wspomniała o książce. Sternberg jest zupełnie przekonany, że dziewczyna nie umie czytać, ja również to samo myślę pamiętając o jej smutnym dzieciństwie. Przyszło mi nawet do głowy, żeby (jeśli istotnie jest analfabetką) nauczyć ją przynajmniej czytać. Stern bergowi projekt ten się spodobał; zaofiarował mi się nawet z pomocą. I tak jest pewny jej nieuczonośći, że tego samego dnia poszedł do księgarni i kupił elementarz z obrazkami. Nasz zbożny projekt został jednak tylko projektem z następujących względów: nazajutrz, kiedyśmy chcieli urządzić pierwszą lekcję, przyjechał z Krymu Ajwazowsk i zatrzymał sie w naszym mieszkaniu. Sternberg powitał swego kolegę z entuzjazmem, ale mnie, nie wiem dlaczego, na pierwszy rzut oka nie podobał się. Ma w sobie, mimo wytwornych manier, coś antypatycznego, nieartystycznego, coś grzecznie zimnego, odpychającego. Teki swojej nie pokazuje nam, powiada, że zostawił w Teodozji u matki, a po drodze nic nie rysował, gdyż śpieszył się, by złapać pierwszy zagraniczny parowiec. Przemieszkał z nami wszakoż z górą miesiąc, nie wiem z jakich powodów, i w ciągu tego czasu sąsiadka ani razu nas nie odwiedziła: boi się Ajwazowskiego, a ja za to
gotów
jestem codziennie wysyłać go za granicę. Ale na moje nieszczęście razem z nim odjeżdża i mój bezcenny Sternberg. .
Minęło jeszcze kilka dni i odprowadziliśmy mojego Sternberga, który wyjeżdżał do Kronsztadtu. Koło niego zebrało się nas chyba z dziesięciu, a przy Ajwa zowskim nie było nikogo. Dziwne zjawisko wśród malarzy! W grupie osób odprowadzających Sternberga znajdował się również Michajłow. I narobił nam nie lada kłopotu! Po przyjacielskim wesołym obiedzie u Stewarta zasnął mocarnym snem. Chcieliśmy go obudzić, ale nie mogliśmy; wziąwszy więc parę butelek clicquot udaliśmy się ze Sternbergiem na parowiec. Na pokładzie «Herkulesa» wypiliśmy wino, oddaliśmy naszego przyjaciela w ręce p. Tyrinowa (dowódcy statku), pożegnaliśmy się i wróciliśmy wieczorem do knajpy. Michajłow już się na pół obudził. Zaczęliśmy mu opowiadać, jak odprowadzaliśmy Sternberga — milczał; i jak byliśmy na parostatku — milczał; i jak wypiliśmy dwie butelki szampana. — Łotry! — przemówił przy słowie «szampana» — nie obudziliście mię, żeby odprowadzić przyjaciela!
Smutno mi bez mojego miłego Sternberga, tak smutno, że gotów jestem uciec nie tylko z mieszkania, gdzie wszystko mi go przypomina,. ale nawet od swojej figlarnej sąsiadki. Nie piszę panu teraz nic więcej — nuda, a ja nie chcę pana uśpić swoją nieciekawą epistołą. Wezmę się lepiej do roboty. Do widzenia .
„Lato tak szybko mi zleciało, szybciej niż próżniacze mu dandysowi jedna minuta. Po wystawie dopiero zauważyłem, że już minęło bezpowrotnie. A między innymi w ciągu lata razem z Jochimem odwiedzałem kilkakrotnie na wyspie Krestowskiej starego Kolmana i pod
jego kierunkiem wykonałem trzy studia: dwa świerki i jedną brzozę. Przezacne stworzenie ten . Kolman! Schmidtowie wrócili już do miasta i oni mi właśnie przypomnieli swoimi wyrzutami, że minęło lato. Ani razu ich nie odwiedziłem: daleko mieszkają, a wszystkie dnie i noce poświęciłem konkursowi. Za to jak szczerze winszowali mi sukcesu. Tak, sukcesu, mój. niezapomniany dobroczyńco! Jakże ogromne znaczenie ma dla ucznia konkurs! Jest to jego kamień probierczy i wielkie dla niego szczęście, jeśli na tym kamieniu okazał się nie fałszywym, lecz istnym artystą. Doświadczyłem tego szczęścia w zupełności. Nie mogę panu opisać tego cudownego, nieskończenie słodkiego uczucia. Jest to długotrwała obecność w człowieku wszystkich najświętszych i najpiękniejszych przeżyć, jakie tylko istnieć mogą. Za to jaki gorzki, jaki męczący stan duszy poprzedza ową świętą radość — jakież trudne jest to oczekiwanie. Mimo iż Karol Pawłowicz zapewniał mię o sukcesie, tak cierpiałem, jak cierpi przestępca przed egzekucją albo nawet bardziej. Nie wiedziałem, czy umrę, czy zostanę przy życiu, a to jest, moim zdaniem, cięższe do zniesienia. Wyrok jeszcze nie był ogłoszony i w oczekiwaniu na ten straszny moment wstąpiliśmy z Michajłowem do Delyego na partyjkę bilardu, drżały mi wszakże ręce i nie mogłem zrobić ani jednej kuli, a on rąbał jedną po drugiej jakby nigdy nic. A przecież on też czekał na
sąd — jego praca stała tuż obok mojej. Wściekała mię taka obojętność, rzuciłem kij bilardowy i poszedłem do siebie do mieszkania. W korytarzu powitała mię roześmiana, szczęśliwa sąsiadka. — Co? — spytała.
— Nic — odrzekłem.
— Jak to — nic? A ja posprzątałam pana pokój jak na wielkie święto, a pan idzie taki markotny...
I też chciała zrobić markotną minę, ale w żaden sposób nie mogła. Podziękowałem jej za pamięć o mnie i poprosiłem do pokoju. Zaczęła mię tak szczerze, po dziecięcemu pocieszać, że nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem.
— Nic jeszcze nie wiadomo, egzamin jeszcze się nie skończył — powiedziałem.
— Więc dlaczego mię pan oszukał, jest pan bez sumienia. Gdybym wiedziała, nie sprzątałabym pokoju.
I wydęła różowiutkie usteczka.
— U Michajłowa — ciągnęła dalej — nawet mi przez głowę nie przeszło sprzątać; niech sobie ze swoim miczmanem leży jak niedźwiedź w barłogu, co mnie to obchodzi.
Podziękowałem jej za względy i spytałem, czy będzie zadowolona, jeżeli Michajłow dostanie medal, a ja nie.
— Ręce mu połamię, oczy wydrapię, zabiję go na śmierć!
— A jeżeli ja?
— Wtedy sama umrę z radości.
— Za cóż takie względy dla mnie? — spytałem.
— Za co?... Za to... za to... że pan w zimie obiecał nauczyć mię czytać...
— I dotrzymam słowa — oświadczyłem.
— Niechże pan idzie do Akademii — powiedziała — i dowie się, co tam słychać, a ja na pana poczekam w korytarzu.
— Dlaczego nie tutaj?
— A jeżeli przyjdzie miczman, co ja wtedy będę robiła?
«To prawda» — pomyślałem i nie mówiąc ani słowa wyszedłem na korytarz. Sąsiadka zamknęła drzwi i klucz schowała do kieszeni. .
— Nie chcę, żeby oni weszli bez pana do pokoju i cokolwiek popsuli.
«Skądże ona doszła do wniosku, że mogą mi coś popsuć — pomyślałem — chyba to tylko dziecięcy kaprys .
— Do widzenia —rzekłem schodząc ze schodów — proszę mi życzyć powodzenia.
— Z całego serca — powiedziała entuzjastycznie i znikła. Wyszedłem na ulicę. Bałem się wejść do Akademii. Jej brama wydała mi się rozwartą paszczą jakiegoś straszliwego potwora. Nachodziwszy się po ulicy aż do potu, przeżegnałem się i wbiegłem w okropne wrota. Na drugim piętrze, w korytarzy niby cienie u Charo nowego przewozu błąkali się moi niecierpliwi towarzysze. Wmieszałem się i ja w ich tłum. Profesorowie już przeszli z sali wystawowej do sali konferencyjnej. Tragiczna chwila była coraz bliższa. Andriej Iwanowicz (inspektor) wyszedł z okrągłej sali i ja pierwszy nawinąłem mu się pod rękę. Mijając mnie szepnął: — Gratuluję. — W życiu swoim nie słyszałem i nie usłyszę takiego słodkiego, takiego harmonijnego dźwięku. Na łeb, na szyję pomknąłem do domu i z wielkiej radości wycałowałem swoją sąsiadkę. Dobrze jeszcze, że nikt nie widział, gdyż stało się to na schodach. Chociaż dla mnie osobiście nie ma w tym nic zdrożnego, jednak chwała Bogu, że nikt nie zauważył.
Tak albo prawie tak odbył się ten wstrząsający egzamin. I wszystko to, co panu napisałem, jest teraz tylko martwym odbiciem żywej przyrody, bladym cieniem prawdziwego faktu. Niczym go nie można wyrazić: ani piórem, ani pędzlem, ani nawet słowami.
Michajłowowi egzamin się nie powiódł. Niech Bóg broni, żeby mnie się zdarzyło podobne nieszczęście — zwariowałbym; a on jakby nigdy nic wstąpił do mieszkania, włożył ciepłe palto i pojechał do swojego micz mana do Kronsztadtu. Nie wiem, co za sympatię czuje
do tego miczmana. Ja nie znajduję w nim nic pociągającego, a on po prostu przepada za nim. Z początku wprawdzie i mnie się podobał, ale to trwało niedługo. A mój biedny nauczyciel Demski! — to dopiero sympatyczny człowiek. Chory jest biedak, nieuleczalnie chory: suchoty w ostatnim stadium. Jeszcze chodzi, ale z trudem nogami powłóczy. W tych dniach przyszedł, żeby mi powinszować medalu, i spędziliśmy cały wieczór na najsłodszej przyjacielskiej rozmowie. Przepowiadał mi przyszłość z takim przekonaniem, tak naturalnie, żywo, iż mimo woli mu wierzyłem. Biedny Demski nawet nie podejrzewa, że jest chory; tak . szczerze przejmuje się sprawą swojej przyszłości, jak może to czynić tylko pełen zdrowia młodzieniec. Szczęśliwy człowiek, jeśli marzenie można nazwać szczęściem. Mówi, że to, co najważniejsze i najtrudniejsze, zdołał już przemóc, to jest nędzę; że nie musi już wysiadywać nocami nad przepisywaniem wykładów za jakiegoś marnego rubla; że teraz bieda mu już nie grozi, może się poświęcić swojej ukochanej nauce; że. jeśli nawet nie prześcignie swojego ubóstwianego Lelewela w zakresie historii ojczystej, to przynajmniej dorówna mu; że dysertacja, którą zamierza napisać, otworzy przed nim wszystkie drogi do urzeczywistnienia jego najśmielszych planów. A tymczasem biedak kaszle krwią i stara się to ukryć przede mną. Mój Boże, czego bym nie oddał za ziszczenie się jego gorących pragnień! Niestety, nie ma żadnej po temu nadziei — nie wiadomo, czy dożyję do ruszenia Newy na wiosnę.
W chwili najserdeczniejszych zwierzeń Demskiego z trzaskiem otwarły się drzwi i do pokoju wkroczył dziarski miczman.
— Jest Miszka? — spytał nie zdejmując czapki.
— Wczoraj jeszcze pojechał do pana — odrzekłem.
— To znaczy, że minęliśmy się. Niech sobie pojeździ. A ja tymczasem zanocuję u panów
I wszedł do pokoju Michajłowa. Podałem mu świecę. Cóż miałem robić? Demskiemu zaproponowałem łóżko Michajłowa mając niepłonną nadzieję, że na tym łóżku nikt nie zechce spać. Demski zauważył kłopotliwą sytuację, wziął czapkę i podał mi rękę. Ja również wziąłem w milczeniu czapkę i wyszedłem z nim na ulicę, pozostawiając miczmana samego. Odprowadziwszy Demskiego tam, gdzie mieszkał, bardzo niechętnie wróciłem do siebie i cóż zastaję w domu? Sąsiadka moja nie wiedziała, że mię nie ma i przybiegła do mojego pokoju, a dziarski, na pół rozebrany miczman złapał ją i chciał już zamknąć drzwi na klucz, ale ja w tym czasie nadszedłem i przeszkodziłem mu. Sąsiadka wyrwała się z jego rąk, plunęła mu w twarz i uciekła.
— Doprawdy, żywe srebro — powiedział miczman wycierając się.
Scena ta wywarła na mnie obrzydliwe wrażenie, ale nie dałem tego poznać po sobie, a ponieważ nie było jeszcze zbyt późno, bez ceremonii . zostawiłem go w mieszkaniu i poszedłem szukać lepszego towarzysza do spędzenia reszty jesiennego wieczoru.
Wizyty, które miałem zamiar złożyć kolegom, nie doszły do skutku: kłaniałem się tylko klamkom u drzwi. Do Schmidtów iść było późno, Karola Paw łowicza nie było w domu, nie wiedziałem tedy, co z sobą robić. Dręczył mię przeklęty miczman, myślałem o nim z nienawiścią. Nie wiem, czy to była zazdrość czy po prostu wstręt do człowieka, który znieważył poczucie skromności w kobiecie. Kimkolwiek byłaby kobieta, obowiązani jesteśmy względem niej jeśli nie do szacunku, to przynajmniej do przyzwoitego zachowania się, a miczman zlekceważył sobie i jed
no, i drugie. Zwyczajnie pijany albo w głębi duszy łotr. Jakoś mimo woli wierzę w ostatnie.
W mieszkaniu Karola Pawłowicza zapłonęło światło, więc wstąpiłem do niego i przenocowałem. Karol Paw łowicz zauważył jednak mój nienormalny stan, był wszakże na tyle delikatny, że nie zadał mi ani jednego pytania, kazał mi przygotować posłanie w swoim pokoju, a sam zajął się lekturą. Była to książka Washingtona Irvinga pt. «Krzysztof Kolumb». Czytając jednocześnie improwizował obraz, jak niewdzięczni Hiszpanie wyprowadzają z szalupy na brzeg obciążonego łańcuchami wielkiego admirała. Jakiż smutny, pouczający obraz. Podsunąłem mu kawałek papieru i ołówek, ale odmówił skorzystania z nich i czytał dalej.
W podobny sposób jednego razu przy kolacji, opowiadając o swojej podróży po starożytnej Helladzie, naszkicował przecudny obraz pod tytułem «Wieczór ateński». Przedstawiał on ulicę w Atenach oświetloną wieczornym słońcem. Na widnokręgu całkowicie już wybudowany Partenon, ale rusztowanie jeszcze nie uprzątnięte. Na pierwszym planie, pośrodku ulicy, para bawołów wiezie marmurowy posąg — «Rzeka Ilis» Fidiasza. Z boku sam Fidiasz, witany przez Peryklesa i Aspazję, i całe grono najwybitniejszych osób w ówczesnych Atenach, poczynając od znamienitej hetery, kończąc na Ksantypie. I wszystko to oświetlone promieniami zachodzącego słońca. Wspaniałe! Cóż znaczy «Szkoła ateńska» wobec tego pełnego życia obrazu? A Briułłow nie stworzył malowidła, o którym opowiadał, tylko ze względu na to, że już istniała «Szkoła ateńska . I ileż to podobnych obrazów artysta wykonuje albo natchnionym słowem, albo w postaci drobnego szkicu w swoim niezwykle skromnym albumie. Tak na przykład ubiegłej zimy nakreślił Briułłow kilka mikroskopij
nych szkiców na jeden i ten sam temat. Nic nie mogłem zrozumieć i tylko przeczuwałem, że mój wielki nauczyciel zamyśla coś wielkiego. I nie omyliłem się w swoich przewidywaniach.
Tego lata zauważyłem, że przed wschodem słońca codziennie wychodził do swojej pracowni «w porty ku», ubrany w szarą roboczą kurtkę, gdzie pozostawał do samego wieczora. Jeden Łukian tylko wie dział, co się tam dzieje, ponieważ przynosił mu wodę i obiad. Przygotowywałem się wtedy do egzaminu konkursowego i nie mogłem mu zaofiarować swych usług w charakterze lektora, chociaż byłem przekonany, że chętnie by je przyjął, lubił bowiem czytanie. Tak minęły trzy tygodnie. Drżałem z niecierpliwości. Nigdy tak regularnie nie odwiedzał swojego studia. Chyba więc tworzy jakąś niezwykłą rzecz. Zresztą, czyż może taki geniusz zajmować się czymś pospolitym!
Pewnego razu przed wieczorem zwolniwszy modela chciałem wyjść na ulicę. W korytarzu natknąłem się na. Karola Pawłowicza. Był nie ogolony. Wyraził chęć obejrzenia mojej pracy konkursowej. Z drżeniem serca wprowadziłem go do swojego gabinetu. Zrobił kilka błahych uwag i powiedział: — Chodźmy teraz zobaczyć moją pracę konkursową — i poszliśmy do «portyku».
Nie wiem, czy panu zdać relację z tego, co tam widziałem? Powinienem, ale jak opiszę rzecz niemożliwą do przekazania?
Otworzywszy drzwi do pracowni ujrzałem olbrzymie ciemne płótno naciągnięte na ramę. Na nim czarną farbą napisane: «Rozpocz. czerwca». Za płótnem aryston wygrywał chóralną pieśń nobilów z opery «Hugenoci». Przejęty do głębi przeszedłem za płót
no, obejrzałem się i aż mi dech zaparło: przede mną stał nie obraz, lecz w całej swojej grozie i wielkości — żywe oblężenie Pskowa. Na tym właśnie polegał sens miniaturowych szkiców. W tym celu Briułłow odbył zeszłego lata przejażdżkę do Pskowa. Wiedziałem o jego projektach, ale nie mogłem sobie wyobrazić, że to tak szybko zostało wykonane. Tak szybko i tak pięknie! Zrobię panu nieduży zarys tego nowego cuda, opiszę je panu, ma się rozumieć, w sposób bardzo fragmentaryczny.
Po prawej stronie od widza, na trzecim planie obrazu, wybuch w jednej z obronnych wież; nieco bliżej wyłom w murze, a w nim — walka wręcz, i to taka walka, że strach patrzeć. Zdaje się człowiekowi, że słyszy krzyki i dźwięk mieczy uderzających w inflanckie, polskie, litewskie i Bóg wie jeszcze jakie żelazne hełmy. Po lewej stronie obrazu, na drugim planie, procesja z chorągwiami oraz ikoną Matki Boskiej, prowadzona przez spokojnie kroczącego epis kopa z mieczem świętego Michała, księcia pskow skiego, w ręku. Jaki przedziwny kontrast. Na pierwszym planie, w środku obrazu, blady mnich z krzyżem w dłoni jedzie wierzchem na gniadym koniu. Na prawo od mnicha zdychający biały koń Szujskie go, a sam Szujski biegnie w stronę wyłomu z podniesionymi do góry rękami. Na lewo od mnicha bogobojna staruszka błogosławi młodzieńca, a raczej chłopca, udającego się na pole bitwy. Jeszcze bardziej na lewo dziewczyna poi wodą z wiadra zmęczonych wojowników, a w samym rogu płótna — półnagi umierający żołnierz podtrzymywany przez młodą kobietę, może przyszłą wdowę. Jakie cudne, różnorakie epizody. Nie opisałem panu nawet połowy z nich. Mój list byłby nieskończenie długi i mimo to niezupełny,
gdybym próbował oddać wszystkie szczegóły tego świetnego dzieła sztuki.
Musi pan za pierwszym razem zadowolić się jedynie tym prozaicznym zarysem owej w wysokim stopniu poetycznej kompozycji. Z czasem przyślę panu szkic obrazu i wtedy pan się przekona, co to za boski utwór.
O czymże jeszcze mam panu donieść, mój niezapomniany dobroczyńco? Tak rzadko i tak mało do pana piszę, że aż mi wstyd. Wyrzuty pańskie, że jestem do tego leniwy, nie całkiem wydają mi się słuszne. Nie lenię się, ale nie potrafię o swoim powszednim życiu opowiadać tak zajmująco, jak to umieją czynić inni. Niedawno (właściwie tylko dla listów) przeczytałem «Klaryssę» w tłumaczeniu Juliusza Janina, ale podobała mi się tylko jego przedmowa, a listy takie słodkie, takie długie, że coś okropnego. Jak człowiekowi może wystarczyć cierpliwości, żeby pisać tak bezgranicznie długie listy. A listy z zagranicy podobały mi się jeszcze mniej — dużo pretensji, a mało sensu, pedantyzm i nic więcej. Przyznam się, że mam wielką chęć nauczyć się ładnie pisać, ale nie wiem, jak to zrobić. Niech mi pan pomoże. Pana listy są takie piękne, że uczę się ich na pamięć. Ale zanim posiądę pański sekret pisania, będę przelewał na papier to, co mi serce podyktuje, i niechże moja ze szczerego serca płynąca otwartość stanie za sztukę.
Przenocowawszy u Karola Pawłowicza, około godziny dziesiątej bardzo niechętnie udałem się do swojego mieszkania. Michajłow już był w domu i micz manowi, który się dopiero co obudził, nalewał do szklanki jakiegoś wina, a moja płocha sąsiadka jakby nigdy nic wyglądała z mojego pokoju i śmiała się na całe gardło. Najmniejszej ambicji, ani cienia wstydu. Czy to zwykła, przyrodzona naiwność, czy też
skutek wychowania na ulicy — pytanie za trudne dla mnie do rozstrzygnięcia dlatego, że jestem do niej ślepo przywiązany jak do najmilszego na świecie dziecka. I jak prawdziwe dziecko zasadziłem ją do elementarza. Wieczorami powtarza w kółko sylaby, a ja coś kreślę albo maluję jej portret. Główka po prostu urocza! I rzecz godna uwagi: od tego czasu, jak się zaczęła uczyć, przestała swawolić, a mnie się na śmiech zbiera, kiedy patrzę na jej poważną dziecięcą buzię. W wolnych chwilach w ciągu zimy zamierzam namalować jej studium portretowe przy sztucznym świetle, w takiej dokładnie pozie, jak siedzi zagłębiona w alfabecie, z pałeczką do wskazywania liter w ręku. Będzie to bardzo milutki obrazek — a la Greuze. Nie wiem, czy dam sobie radę z farbami. W ołówku wychodzi całkiem nieźle. W tych dniach poznałem się z jej ciotką, nader oryginalnie. Jak zwykle o godzinie jedenastej rano powracam z Akademii, a w korytarzu wita mię Pasza i w imieniu ciotki prosi do siebie na kawę. Zdziwiło mię to, wymawiam się najusilniej. Bo rzeczywiście: jak tu wejść do nieznajomego domu i od razu na przyjęcie? Sąsiadka jednak nie daje mi wykrztusić ani słowa, ciągnie mię za rękaw do swoich drzwi niczym upartego ciołka. A ja jak ciołek opieram się i już prawie uwolniłem swoją rękę, kiedy otwarły się drzwi i zjawiła się na pomoc sama ciotunia. Nie mówiąc nic chwyta mnie za drugą rękę i razem z bratanicą wciąga do pokoju; drzwi na klucz — i żebym się czuł jak u siebie w domu.
— Proszę uprzejmie, bez ceremonii — powiada zdyszana gospodyni — zechce pan wybaczyć skromne otoczenie. Paszeńka, czemuś usta rozdziawiła? Dajże prędzej kawy!
— Zaraz, ciociu — odezwała się Pasza z drugiego
pokoju i po chwili ukazała się z dzbankiem do kawy i filiżankami na tacy, istna Hebe. Ciocia też trochę wyglądała na Chmurowładcę.
— Dawnośmy już chcieli się z panem poznać — tak zaczęła gościnna gospodyni — ale jakoś nie było okazji, a dzisiaj, chwalić Boga, postawiłam jednak na swoim. Proszę nam wybaczyć, że tak skromnie przyjmujemy. Pozwoli pan filiżaneczkę kawy? Dawno jakoś naszej wzdychaczki nie widać. Śmietanka w sklepiku strasznie podła. Ale co robić? Pasza już dawno mnie męczy, żebym się poznała z panem, ale pan taki odludek, prawdziwy pustelnik, nawet na korytarz pan nie wyjrzy. Proszę jeszcze filiżaneczkę. Z Pa szeńką to pan cudu dokonał. Po prostu jej nie poznajemy: od rana do wieczora siedzi nad książką, nawet jej nie słychać, aż przyjemność. A wczoraj, niech pan sobie wyobrazi nasze zdumienie, wyjęła książkę z obrazkami, tę samą, co jej podarował pański kolega, otworzyła i wzięła się do czytania; co prawda, jeszcze nie całkiem gładko jej to idzie, ale zrozumieć wszystko można. Jak się to nazywa ta książka?
— «Proboszcz z Wakefieldu» — odpowiedziała Pasza wychodząc zza przepierzenia.
— Tak, tak, proboszcz. Jak on biedny w więzieniu siedział, jak córki swojej lekkomyślnej szukał — całą książkę od deski do deski przeczytała, aż nam się spać odechciało. — Kto cię nauczył? — pytam jej. Ona mówi: — Pan. — Trzeba powiedzieć, że oddał nam pan wielką przysługę. Mój mąż, Kiriło Afanasje wicz, jeżeli nie w biurze, to w domu przesiaduje nad papierami. Nadejdzie wieczór i wszyscy milczymy jak zaklęci, i wieczór wydaje nam się długi niczym rok. A teraz nawet nie zauważyłam, jak zleciał! Może jeszcze filiżaneczkę?
Podziękowałem i chciałem wyjść. Ale nic z tego! Gospodyni w najbardziej obcesowy sposób chwyciła mnie za rękę i posadziła na swoim miejscu mówiąc karcącym tonem: — Nie wiem, jak tam pan, ale my uważamy, że się tak nie robi — wszedł i wyszedł. Nie, uprzejmie prosimy pogawędzić z nami i przekąsić czym chata bogata.
Od przekąski i od pogawędki stanowczo się jednak wykręciłem, powołując się na bóle w żołądku i na kolki w boku, czego chwała Bogu nigdy nie doznawałem. A sprawa polegała na tym, że musiałem iść do Akademii — dochodziła już pierwsza godzina. Zwolniono mię na słowo honoru do godziny siódmej. Wierny danemu słowu o godzinie siódmej wieczorem zjawiłem się ponownie u gościnnej sąsiadki. Samowar stał już na stole i gospodyni powitała mnie ze szklanką herbaty w ręku. Po pierwszej szklance przedstawiła mię swojemu
«gospodarzowi», jak się wyraziła; łysemu, w okularach staruszkowi, który siedział w drugim pokoju nad stosem papierów. Staruszek wstał z krzesła, poprawił okulary i wyciągnąwszy do mnie rękę powiedział: — Uniżenie proszę siadać. — Siadłem, a on zdjął z nosa okulary, przetarł je chustką, znowu włożył na nos, usiadł w milczeniu na swoim miejscu i po dawnemu zagłębił się w swoje papiery. Tak upłynęło kilka minut. Nie wiedziałem, co mam robić, położenie moje stało się śmieszne. Gospodyni, dobra dusza, wybawiła mię z kłopotu.
— Niech pan mu nie przeszkadza — powiedziała wyglądając z drugiego pokoju. — Prosimy do nas, tu weselej.
Bez słowa opuściłem pracowitego gospodarza i przeszedłem do zapobiegliwej gospodyni. Pasza skromniutko siedziała nad
«Proboszczem z Wakefieldu» i oglądała obrazki.
— Widział pan mojego męża? — spytała gospodyni. — Zawsze jest taki; tak się przyzwyczaił do tych papierów, że minuty bez nich nie może wytrzymać.
Powiedziałem jakiś komplement pod adresem jego pracowitości i poprosiłem Paszę, żeby czytała na głos. Dosyć wolno, ale prawidłowo i wyraźnie przeczytała stronicę «Proboszcza z Wakefieldu» i w nagrodę dostała od ciotki szklankę herbaty z cukrem oraz panegiryk, którego nie zmieściłbym na trzech stronach. Mnie zaś, jako mentorowi, ciotka oprócz bezgranicznej wdzięczności zaproponowała rum z herbatą. Ponieważ jednak rum był dopiero u Fogta i Pasza musiałaby pobiegnąć do jego sklepu, więc podziękowałem za trunek i za herbatę ku niemałemu żalowi gościnnej gospodyni.
O jedenastej zjedliśmy kolację i pożegnałem się, składając obietnicę, że będę odwiedzał ich codziennie.
Nie mogę panu dokładnie określić, jakie wrażenie wywarła na mnie ta nowa znajomość, a pierwsze wrażenie jest podobno decydujące w tej materii. Zadowolony jestem z owej znajomości tylko dlatego, że moja przyjaźń z Paszą wydawała mi się dotychczas wielce naganna, a teraz wszystko to znikło i nasza komitywa została jakby ulegalizowana tą niechcący zawartą nową znajomością.
Zacząłem odwiedzać ich codziennie i po upływie tygodnia byłem już jak stary znajomy albo, ściślej mówiąc, jak członek rodziny. Zaproponowali mi obiady u siebie w tej samej cenie co u madame Jurgens i zdradziłem poczciwą właścicielkę garkuchni, a nie żałuję, bo mi już wielce obrzydła lekkomyślna kawalerska kompania; chętnie więc przyjąłem propozycję sąsiadki. Tak mi u nich dobrze, cicho,
spokojnie, wszystko po domowemu, zgodne z moim usposobieniem, z moją miłującą spokój naturą. Paszę nazywam siostrzyczką, a jej ciotkę — ciotunią, wujaszka zaś wcale nie nazywam, gdyż widuję go tylko przy obiedzie. Zdaje mi się, że on również w dnie świąteczne chodzi do biura. Tak mi dobrze u nich, że prawie nigdzie nie wychodzę, chyba tylko do Karola Pawłowicza. U Jochima nie pamiętam nawet, kiedy byłem, u Schmidtów i u Vitzthuma też. Sam widzę, że nieładnie postępuję, ale cóż robić: nie umiem kłamać przed dobrymi ludźmi. Brak światowego obycia, nic więcej. Następnej niedzieli złożę im wszystkim wizyty i wieczór spędzę u Schmidtów, bo doprawdy może się moja znajomość z nimi urwać. Wszystko to nic, wszystko to jakoś się ułoży, ale mam inne, prawdziwe zmartwienie: nie mogę dojść do ładu z Michajłowem, to jest właściwie nie z Michajłowem, lecz z jego serdecznym przyjacielem miczmanem, który prawie codziennie przychodzi do nas na noc. I to jeszcze nie byłoby nic, ale często gęsto nasprowadza Bóg wie jakich ludzi i ca lusieńką noc grają w karty i piją. Nie chciałbym zmieniać mieszkania, a zdaje się, że będę musiał, jeśli te orgie nie ustaną. Żeby już prędzej nadeszła wiosna, żeby sobie popłynął na morze ten nieznośny miczman.
Zacząłem malować studium portretowe Paszy przy sztucznym świetle. Główka wychodzi bardzo milutka, szkoda tylko, że niegodziwy miczman przeszkadza pracować. Chciałbym skończyć przed świętami i zacząć coś innego, ale wątpię, czy mi się to uda. Próbowałem już przenieść się z robotą do sąsiadek, ale jakoś mi nieporęcznie. Tak mi się spodobało sztuczne światło, że po skończeniu tej główki zamierzam rozpocząć drugą — malując w ten sam sposób Paszę
jako westalkę. Niestety, nie można teraz dostać białych róż na wianek, a to jest konieczne. Ale mam jeszcze przecie czas.
Pasza zaczyna już dobrze czytać i polubiła czytanie. Sprawia mi to wielką przyjemność, chociaż mam nie lada kłopot z wyborem książek dla niej. Powieści podobno nie są odpowiednią lekturą dla młodych dziewcząt, czego doprawdy nie mogę zrozumieć. Dobra powieść pobudza wyobraźnię i uszlachetnia serce, a jakaś sucha, mądra książka nie tylko niczego nie nauczy, ale może nawet przepoić wstrętem do czytania. Dałem jej na początek «Robinsona Cruzoe», a potem zaproponuję pamiętnik podróży Arago albo Dumont d'Urville'a, znowu jakąś powieść i wreszcie Plutar cha. Szkoda, że nie mamy przetłumaczonej pracy Vasariego, bobym ją zapoznał również ze znakomitościami naszej pięknej sztuki. Czy dobry jest mój plan, jak pan znajduje? Jeżeli ma pan przeciwko niemu jakieś zastrzeżenia, to proszę mi je zakomunikować w następnym liście, za co będę serdecznie wdzięczny. Pasza interesuje mnie teraz, jakby była bliską krewną moją. Obecnie, gdy umie czytać i pisać, patrzę na nią jak artysta malarz na swój nie dokończony obraz i za wielki grzech poczytuję sobie pozostawienie jej samej wyboru lektur, a raczej zdanie się na przypadek w tym względzie, gdyż wybierać zaiste nie ma z czego. Lepiej było nie uczyć jej czytać. Zanudziłem pana opowiadaniem o swoich sąsiadach, ale cóż robić? Wedle przysłowia: każdy mówi o tym, co go boli. A prawdę powiedziawszy, nie mam teraz o czym innym pisać. Nigdzie nie bywam i nic nie robię. Nie wiem, co mi los gotuje na przyszłe lato, i czekam na nie ze strachem. Bo czy można inaczej? Przecie przyszłe lato powinno zadecydować o wybranym przeze mnie, a raczej przez pana, polu mojej działalności.
Karol Pawłowicz mówi, że wkrótce po świętach zostanie ogłoszony konkurs, na którym będzie można zdobyć duży złoty medal. O mało nie mdleję na samą myśl o tym fatalnym konkursie. A nuż mi się uda? Zwariuję. A pan? Czy nie wybierze się pan, żeby obejrzeć wystawę z trzech lat i popatrzyć na moją wyróżnioną pracę oraz na pokornego jej autora jak na swój własny twór? Jestem pewny, że pan przyjedzie. Proszę mi napisać o terminie przyjazdu w swoim następnym liście. Będę miał wtedy dość grzeczny pozór do wymówienia Michajłowowi miejsca w pańskim mieszkaniu. Miczman, zdaje Się, i jemu już dokuczył. Dobrze jeszcze, że mam przytulisko u sąsiadek, bobym musiał uciekać z domu. Niechże pan będzie łaskaw napisać, że pan przyjedzie, wtedy wszystko za jednym zamachem przetnę.
Do widzenia, mój niezapomniany dobroczyńco. W następnym liście doniosę panu o dalszych postępach mojej uczennicy i o wynikach przyszłego konkursu. Do widzenia.
P.S. Biedny Demski nie może już wychodzić z pokoju. Nie dożyje wiosny .
Po otrzymaniu tego listu napisałem mu, że nie na wystawę, lecz może na Wielkanoc przyjadę do niego w odwiedziny i że przyjadę prosto do mieszkania, tak jak Sternberg. Napisałem mu to właściwie w tym celu, żeby się mógł uwolnić od natrętnego miczmana. Prawdę mówiąc, obawiałem się o jego nie ukształtowany jeszcze, młodzieńczy charakter. Może jeszcze, co nie daj Boże, stać się drugim wydaniem nieustat kowanego miczmana. Wtedy musiałby się pożegnać ze wszystkimi — i z talentem, i ze sztuką, i ze sławą, i ze Wszystkimi prawdziwymi urokami życia.
Wszystko to ułożyłoby się wówczas jak w mogile na dnie wszechpożerającego kieliszka. Przykłady takie na nieszczęście są bardzo a bardzo częste, zwłaszcza u nas w Rosji. I jaka jest tego przyczyna? Czyż samo pijackie towarzystwo zdolne jest zabić w młodym człowieku wszelki zarodek dobra? A zresztą, już mądrość ludowa głosi: powiedz mi, z kim przestajesz, a powiem ci, kim jesteś. Gogol zapewne też nie bez podstawy zauważył, że Rosjanin, jeśli jest dobrym majstrem, to z reguły takoż i pijandcą; Co by to miało oznaczać? Nic więcej, jak przypuszczam, tylko brak powszechnej cywilizacji. Tak na przykład wiejski albo jakiś inny pisarz w gronie uczciwych niepiśmiennych kmiotków gra rolę taką jak Sokrates w Atenach, a popatrzcie, co to za niemoralne, wiecznie pijane zwierzę, i dlatego tylko, że jest majstrem w swoim fachu, że jest jedynym człowiekiem jako tako wykształconym pośród stu zwyczajnych chłopów, za których pieniądze upija się i urządza orgie; a oni tylko dziwią się, że ma na to wszystko czas, i w żaden sposób nie mogą sobie wytłumaczyć, skąd się to bierze, iż taki mądry człowiek prowadzi życie najgorszego pijanicy. Ci prostaczkowie nie mogą pojąć, że on jeden pomiędzy nimi jest piśmienny albo jest majstrem jakiegoś innego fachu, że nie ma konkurencji, że ci, co go opłacają, pozostaną mu wierni, gdyż oprócz niego nie mają się do kogo zwrócić, więc może sobie byle jak spełniać swoje powinności, a łatwe zarobki przepijać.
To jest, według mnie, jedna jedyna przyczyna, że u nas jeśli ktoś jest majstrem w swoim fachu, to musi też być nałogowym pijakiem. Poza tym da się zauważyć takie zjawisko, że i wśród cywilizowanych narodów ludzie wybijający się ponad przeciętność, obdarzeni wysokimi zaletami ducha, zawsze i wszędzie w mniejszym lub większym stopniu byli
zwolennikami, a nierzadko również gorliwymi wyznawcami wesołego bożka Bachusa. Chyba więc jest to nieodłączna cecha niezwykłych ludzi.
Osobiście i dobrze znałem genialnego naszego matematyka Ostrogradzkiego — a matematycy są zazwyczaj ludźmi zrównoważonymi — z którym zdarzyło mi się kilka razy jeść obiad. Ostrogradzki prócz wody niczego nie pił przy stole. Spytałem go pewnego razu:
— Czy pan nigdy nie pije wina?
— W Charkowie w swoim czasie wysuszyłem dwie piwniczki, no i zastrajkowałem — odrzekł mi dobrodusznie.
Niewielu jednakże poprzestaje na dwóch piwniczkach. Po wypiciu ich biorą się do trzeciej, a czasem i do czwartej, i na owej fatalnej czwartej kończą swoją opłakaną karierę, często zaś nawet życie.
A on, to jest mój artysta malarz, należał do kategorii ludzi namiętnych, dających folgę swoim uniesieniom, o wyobraźni bujnej, a to właśnie jest naj okrutniejszy wróg samoistnego, spokojnego bytowania. Aczkolwiek sam nie jestem zwolennikiem jednostajnej, trzeźwej akuratności i powszedniej, nieodmiennej wołowej pracy, nie powiem jednak, żebym był jawnym wrogiem spokojnego i akuratnego trybu życia. Chociaż w życiu droga pośrednia jest najlepszą drogą, ale w sztuce, w nauce i w ogóle w działalności umysłowej nie prowadzi do niczego prócz bezimiennej mogiły.
W chłopcu moim chciałbym widzieć największego, niezwykłego artystę, a zarazem najzwyklejszego człowieka w życiu domowym, chociaż te dwie cechy rzadko kiedy współistnieją pod jednym dachem.
Z całego serca pragnąłbym przewidzieć i odwrócić
od swojego ulubieńca wszystko, co źle wpływa na młodą wyobraźnię, ale jak to zrobić — nie wiem. Miczmana stanowczo się obawiam, a od sąsiadki też się chyba nie można spodziewać niczego dobrego, to jasne jak słońce. Teraz mogłoby się to jeszcze skończyć rozstaniem i łzami, jak zwykle bywa z pierwszą płomienną miłością, lecz za sprawą ciotuni, która tak mu przypadła do gustu od pierwszego wejrzenia, wszystko to się skończy pochodnią hymenu i — daj Boże, abym się omylił — występkiem i nędzą. Nie mówi mi wprost, że się zakochał po uszy w swojej uczennicy, ale któryż młodzieniec na jego miejscu odsłoniłby swoją świętą tajemnicę? Raczej na jedno skinienie ubóstwianej rzuci się w ogień i wodę, niż wypowie jej słowami tkliwe uczucie. Takim bywa młodzieniec, kiedy szczerze kocha. A czy bywają młodzieńcy, którzy kochają inaczej?
Żeby chociaż w pewnym stopniu odciągnąć go od sąsiadek, umyślnie nie wspominałem o nich ani słowa. Radziłem mu jak najczęściej odwiedzać Schmidta, Vitzthuma i Jochima, to znaczy ludzi, którzy są mu konieczni do jego wykształcenia duchowego; radziłem mu odwiedzać starego Kolmana, którego dobre rady odnośnie do malarstwa pejzaży są takie cenne; no i radziłem dzień w dzień jak świątynię bożą, jak siedlisko najdoskonalszej sztuki odwiedzać pracownię Karola Pawłowicza i w czasie tych odwiedzin zrobić dla mnie akwarelową kopię „Fontanny Bachczysaraju ". A na zakończenie wyjaśniłem mu całą doniosłość zbliżającego się konkursu, któremu winien poświęcić całego siebie, wszystkie swoje dnie i noce do samego egzaminu, to znaczy do października (taki termin i taka praca wydawały mi się wystarczające, żeby choć trochę ostudzić pierwszą miłość), i napisałem, że je
śli nie będę mógł przez lato pozostać w stolicy, to na jesień bezwzględnie znowu przyjadę obejrzeć jego pracę konkursową.
List mój, tak jak przewidywałem, odniósł pożądany skutek, ale tylko w połowie: konkurs mu się udał, a sąsiadka — niestety! Ale po cóż przed czasem uchylać zasłonę tajemniczego losu? Przeczytajmy jeszcze jeden, ostatni jego list.
„Chcący czy niechcący, nie wiem, ale wiem tylko to, że pan mię strasznie oszukał, mój niezapomniany dobroczyńco. Oczekiwałem pana jak najdroższego sercu memu gościa, a pan — niech pana Bóg osądzi... I po co było obiecywać? A ileż miałem kłopotów z moimi lokatorami! Ledwo ich, niemal silą, usunąłem. Michajłow, co prawda, zaraz się zgodził, ale nieokiełznany miczman dociągnął jednak do samej wiosny, to jest do Wielkiej Nocy, a przy pożegnaniu o małośmy się z sobą nie pokłócili: chciał koniecznie zostać na święta, ale ja mu stanowczo powiedziałem, że to niemożliwe ze względu na spodziewany pański przyjazd.
— Ważna mi osobistość ten pański krewny! Może się zatrzymać nawet w zajeździe! — oświadczył podkręcając swoje głupie wąsy. Mnie to rozwścieczyło i gotów byłem już nagadać Bóg wie jakich impertynencji, ale poczciwy Michajłow jakoś mię powstrzymał. Nie wiem doprawdy, co mu się tak spodobało w naszym mieszkaniu; zapewne tylko to, że było darmowe, nie wynajęte. W zimie bywało, że Michajłow nie nocował w domu przez dłuższe okresy czasu, a we dnie z rzadka zaglądał i zaraz uciekał. A miczman wyjdzie tylko na obiad, urżnie się przy tym i znowu leży na kanapie — albo śpiąc, albo kurząc faję. W ostatnim czasie już nawet walizkę z bielizną przeniósł gdzie indziej, a mimo to, że mu kategorycznie
wymówiłem mieszkanie, jeszcze kilkakrotnie przychodził na noc — bez wstydu i bez sumienia. I jeszcze jedna dziwna rzecz: aż do samego wyjazdu jego do Nikołajewa (przeniesiono go do floty czarnomorskiej) co wieczór, wracając z Akademii, spotykałem go albo w korytarzu, albo na schodach, albo przy bramie. Nie wiem, komu składał wieczorne wizyty. Ale Bóg z nim — chwała Bogu, że się od. niego uwolniłem.
Jakież postępy zrobiła w ciągu zimy moja uczennica — po prostu cud! Gdyby ją tak było zacząć uczyć w odpowiednim wieku, mogłaby się stać jaką sławą naukową. I jaka się zrobiła skromna, potulna, aż do zachwytu. Dziecięcej figlarności i naiwności nie ma już w sobie nawet cienia.
Prawdę powiedziawszy, nawet mi żal, że nauka czytania i pisania, jeżeli nie jakaś inna przyczyna, zniszczyła w niej tę miłą dziecięcą żywość. Cieszę się, że przynajmniej ślad tej miłej naiwności pozostał na moim obrazie. Obrazek wyszedł nader przyjemny. Sztuczne oświetlenie wprawdzie nastręczyło dużo trudności, ale dało niezły efekt. Prevost proponuje mi sto rubli srebrem, na co ja się chętnie zgadzam, ale po wystawie. Koniecznie chciałbym przedstawić moją miłą uczennicę oczom publiczności. Byłbym najzupełniej szczęśliwy, gdyby pan mię za drugim razem nie oszukał i przyjechał na wystawę, która w roku bieżącym szczególnie będzie interesująca: liczni artyści malarze — zarówno nasi, jak i cudzoziemscy z zagranicy — obiecują nadesłać swoje dzieła, między innymi Horace Vernet, Gudin i Steiben. Niechże pan przyjdzie dla samego Apolla i jego dziewięciu przepięknych siostrzyc.
Praca na konkurs idzie mi dotychczas opornie. Nie wiem, co będzie dalej. Karol Pawłowicz zadowolony
jest z kompozycji; nic więcej nie mogę panu o niej powiedzieć. Od przyszłego tygodnia wezmę się do niej na dobre, a na razie dość lekko ją zbywam. Nie wiem, co to znaczy. Nawet moja uczennica zaczyna mię popędzać. Ach, gdybym mógł panu opisać, jak mi się podoba ta prosta, zacna rodzina. Traktują mnie jak syna. O ciotuni nawet nie ma co mówić: zawsze jest poczciwa i wesoła. Ba, nawet ponury i małomówny wujaszek czasami zostawia swoje papiery, siada z nami przy szumiącym samowarze i ukradkiem puszcza się na dowcipy, ma się rozumieć, całkiem niewinne. Pozwalam sobie niekiedy na ten zbytek, ma się rozumieć, kiedy zbyteczna kopiejka zabrzęczy w kieszeni: zapraszam ich do loży trzeciego piętra w teatrze Aleksandryjskim i wtedy ogólne zadowolenie dosięga szczytu, zwłaszcza gdy spektakl składa się z wodewilów. A uczennica moja i modelka w jednej osobie przez kilka dni po takim przedstawieniu nawet we śnie bodaj śpiewa wodewilowe kuplety. Kocham, a właściwie ubóstwiam wszystko, co piękne, zarówno w samym człowieku, poczynając od jego powierzchowności, jak też, jeśli nie więcej, wzniosłe a piękne wytwory jego umysłu i rąk. Zachwycam się kobietą światowo ukształconą i mężczyzną również. Wszystko w nich, poczynając od wrażeń a kończąc na ruchach, doprowadzone jest do takiej jednolitej, powabnej harmonii, puls ich wszystkich, zda się, jednako bije. Głupiec i mędrzec, flegmatyk i sangwinik — są to rzadkie zjawiska, wątpię nawet, czy istnieją w tym gronie, i to mi się nadzwyczajnie podoba, choć jednakże nie na długo. Może to dlatego, że się urodziłem, i wychowałem nie wśród nich, lecz za swoje własne nędzne grosze zdobyłem jaką taką ogładę i wiedzę, i bynajmniej nie mogę się równać z nimi. Dlatego właśnie, mimo czarującego uroku ich życia, bardziej
mi się podoba domowy byt prostych ludzi, takich na przykład jak moi sąsiedzi. Wśród nich jestem zupełnie swobodny, a tam wciąż się jakby czegoś boję. Ostatnimi czasy nawet u Schmidtów czuję się zakłopotany i nie wiem, co by to znaczyło. Bywam u nich prawie w każdą niedzielę, ale nie przesiaduję długo, jak to się zdarzało przedtem. Może to dlatego, że nie ma mojego niezapomnianego Sternberga pomiędzy nimi. A właśnie co do Sternberga. Niedawno otrzymałem od niego list z Rzymu. Jakiż z niego doprawdy dziwak! Zamiast własnych wrażeń, które odniósł po zapoznaniu się z Wiecznym Miastem, rekomenduje mi: kogo, jak pan myśli? Dupaty'ego i Piranesiego. A to dziwak! Pisze, że u Lepry'ego, widział wielkie zgromadzenie artystów malarzy, w tej liczbie również Iwanowa, przyszłego autora obrazu pt. «Jan Chrzciciel każe na pustyni». Rosyjscy malarze podkpiwają sobie ukradkiem z niego, mówią, że całkiem ugrzązł w Błotach Pontyjskich i mimo to nie znalazł takiego malowniczego suchego pnia z obnażonymi korzeniami, jaki potrzebny mu jest do trzeciego planu kompozycji. A Niemcy w ogóle zachwyceni są Iwanowem. Poza tym Sternberg spotkał w kawiarni Greco niezmiernie wyelegantowanego Gogola, który przy obiedzie opowiadał najtłustsze mało rosyjskie anegdoty. Ale najważniejszą rzeczą, którą ujrzał wjeżdżając do Wiecznego Miasta, mając na widoku kopułę Św. Piotra tudzież nieśmiertelną, gigantyczną budowlę Colosseum — była cachucha, tańczona z wdziękiem i namiętnie, taka jaka żyje właśnie wśród ludu, a nie taka wyzywająca i wyróżowana, jaką oglądamy na scenie. «Wyobraź sobie — pisze Sternberg — że sławna Taglioni to zwykła kopia kopii tego oryginału, który widziałem bezpłatnie na rzymskiej ulicy». Ale po cóż mam cytować wyjątki?
Przyślę panu cały jego list. Przeczyta pan tam i o sobie dość interesującą wzmiankę. Biedak wciąż jeszcze wspomina Tarnowską. Pan ją przecie często widuje. Niech pan powie, czy szczęśliwa jest ze swoim eskulapem? Jeżeli szczęśliwa, to niech pan jej nic nie mówi o naszym przyjacielu, nie zakłóca próżnym wspomnieniem ciszy i spokoju jej domowego ogniska. Jeżeli zaś nie, to proszę jej powiedzieć, że nasz przyjaciel Sternberg, jeden z najszlachetniejszych ludzi na świecie, kocha ją dotychczas tak szczerze i tkliwie, jak kochał przedtem. To osłodzi jej serdeczną boleść. Jakkolwiek człowiek by cierpiał, czegokolwiek by doświadczał, jeśli usłyszy jedno życzliwe, przyjazne słowo, słowo szczerego współczucia od dalekiego, niezmiennego przyjaciela, zapomina o gniotącym go zmartwieniu, chociaż nie na długo, chociaż na godzinę, na minutę. Jest wtedy zupełnie szczęśliwy, a chwila zupełnego szczęścia, jak powiadają, okupuje nieskończone lata najcięższych doznań.
Czytając te słowa uśmiechnie się pan, mój ubóstwiany opiekunie, i jeszcze pomyśli pan sobie, że i ja może mam jakieś przykre doświadczenia, skoro tak kwieciście rozprawiam na ten temat. Przysięgam panu, że nie mam żadnych zmartwień, a tylko tak się jakoś rozsmuciłem. Jestem zupełnie szczęśliwy. Czy zresztą może być inaczej, gdy się ma takich przyjaciół jak pan i niezapomniany Wila? Niewielu tylko ludzi może się pochwalić takim słodkim losem, jaki przypadł mi w udziale, i gdyby nie pan, przeleciałaby obok mnie ślepa bogini. Ale pan ją zatrzymał nad opuszczonym, biednym kopciuszkiem. O mój Boże, jestem taki szczęśliwy, taki bezgranicznie szczęśliwy, że wydaje mi się, iż zachłysnę się tą pełnią szczęścia, zachłysnę się i umrę. Muszę mieć jakieś zmartwienie, choćby znikome, bo przecie niech pan sam osądzi:
cokolwiek zamyślę, czegokolwiek zapragnę, wszystko mi się udaje. Wszyscy mnie lubią, wszyscy mnie traktują życzliwie, poczynając od naszego wielkiego mae stra, a sama jego życzliwość wystarczy chyba do zupełnego szczęścia.
Karol Pawłowicz dość często {przychodzi do mnie do mieszkania, czasem nawet je u mnie obiad. Niech pan powie, czy mogłem marzyć o podobnym szczęściu wówczas, kiedy po raz pierwszy ujrzałem go u pana w tymże samym mieszkaniu? Wielu, bardzo wielu dygnitarzy z carskiego dworu nie dostąpi nigdy takiego zaszczytu, jakim się cieszę ja, nieznany nędzarz. Czy jest na świecie człowiek, który by mi teraz nie pozazdrościł?
Ubiegłej niedzieli Karol Pawłowicz zajrzał do mojej klasy, popatrzył na moje studium, poczynił naprędce jakieś uwagi i wyciągnął mnie na krótką rozmowę do korytarza. Myślałem, że tu chodzi o Bóg wie jakie sekrety, a tymczasem cóż się okazuje: chce, żebym z nim pojechał na obiad do Uwarowów, do ich letniej willi. Nie miałem ochoty opuszczać lekcji, zacząłem się więc wymawiać, ale on moje argumenty nazwał dziecinadą i zbytkiem pilności i dowodził, że opuszczenie jednej lekcji nic nie znaczy.
— A co najważniejsze — dodał — po drodze zrobię panu taki wykład, jakiego nie usłyszy pan nawet od profesora estetyki.
Cóż mogłem na to powiedzieć? Schowałem paletę oraz pędzle, przebrałem się i pojechałem. Po drodze jednak nawet mowy nie było o estetyce. Przy obiedzie jak zwykle toczyła się wesoła ogólna rozmowa, i dopiero potem zaczął się wykład. Było to tak:
W salonie, przy kawie, stary Uwarow poruszył temat szybkiego upływania czasu. Mówił, że nie
doceniamy tych brylantowych godzin, zwłaszcza w młodym wieku — i patrzył przy tym na swoich synów.
— Ano, mają tu państwo żywy przykład — podchwycił Karol Pawłowicz wskazując na mnie. — Ten młodzieniec dzisiaj opuścił zajęcia w szkole, żeby tylko popróżnować na świeżym powietrzu.
Mnie jakby kto ukropem oblał, a Karol Pawłowicz wcale na to nie zwracając uwagi wygłosił taką prelekcję o zachłannym bystrolotnym czasie, że dopiero teraz odczułem i zrozumiałem symboliczny posąg Saturna pożerającego swoje dzieci. Prelekcja ta została wygłoszona z taką miłością, z taką ojcowską miłością, że natychmiast po wysłuchaniu jej, w obecności licznego grona osób, rozpłakałem się jak psocące dziecko przyłapane na gorącym uczynku.
Powie pan: czegóż mi jeszcze brakuje po tym wszystkim? Brakuje mi pana! Pańskiej obecności! O, czy doczekam się tej wielkiej, radosnej chwili, kiedy uścisnę pana, mojego najdroższego, mojego najszczerszego przyjaciela! A wie pan co? Żeby pan mi nie napisał, że pan przyjedzie do mnie na Wielkanoc, to niezawodnie odwiedziłbym pana w ubiegłą zimę. Widocznie jednak święci w niebie pozazdrościli mojemu ziemskiemu szczęściu i nie pozwolili na to radosne spotkanie.
Mimo jednak tej pełni mojego szczęścia bywa mi niekiedy tak niewymownie smutno, że nie wiem, gdzie się schować przed tym dręczącym uczuciem. W owe strasznie długotrwałe chwile jedna tylko urocza moja uczennica wywiera na mnie dobroczynny wpływ. I tak bym chciał wtedy otworzyć jej moją zbolałą duszę, wyrazić wszystko, co czuję, rozpłynąć się przed nią w łzach... Ale to może ją urazi w jej dziewiczej skromności, a prędzej chyba łeb swój rozbiję o ścianę, niż sobie pozwolę urazić jakąkolwiek kobietę, tym
bardziej zaś ją, ją — przepiękne i przeniewinne dziewczę.
Zdaje się, że pisałem panu zeszłej jesieni o moim zamiarze namalowania jej portretu jako westalki: byłoby to pendant do jej wizerunku jako pilnej uczennicy. Ale w zimie trudno dostać lilii albo białych róż, a poza tym — przeszkadzał mi nieznośny miczman. Teraz te trudności zostały usunięte i myślę w wolnych chwilach od głównej mojej pracy konkursowej urzeczywistnić ten czuły projekt. Jest to tym bardziej możliwe, że warunki konkursu nie przedstawiają dużych trudności: wszystkiego trzy postacie — Józef tłumaczy sny swoim współtowarzyszom niedoli więziennej, z których jeden to winoczerpacz, a drugi chle borozdawca. Temat stary, oklepany, i dlatego muszę go dobrze opracować, to jest odtworzyć. Mechanicznego wysiłku niewiele tu potrzeba, a mam przed sobą jeszcze trzy miesiące czasu. Pisze mi pan o ważności konkursu, być może ostatniego mojego konkursu, i radzi mi pan przyłożyć się do tej pracy albo, jak pan mówi, przejąć się nią. Wszystko to słuszne i jestem najzupełniej przekonany o konieczności tego. Ale, jedyny mój prawdziwy przyjacielu, boję się rzec otwarcie: «Westalka» zajmuje mnie bardziej i stale, a konkurs — to drugi plan «Westalki»; i jakkolwiek się staram postawić go na pierwszym planie — nie, nie mogę, odchodzi dalej; a co by to znaczyło — nie wiem. Zamierzam wcześniej skończyć «Westalkę» (już przecie dawno ją zacząłem). Skończę, uspokoję się i swobodniej wezmę się do pracy konkursowej.
Konkurs! Coś niedobrego przeczuwam w stosunku do mojej pracy konkursowej. I nie wiem, skąd się bierze to fatalne przeczucie? Czy nie lepiej wstrzymać się od udziału w konkursie do przyszłego roku? Ale stracić rok czasu! Czym później powetuję tę stratę?
— Pewnym sukcesem. A któż mi zaręczy, że osiągnę sukces? Chyba jestem chory, prawda? Istotnie, trochę jakby rozeschły mi się klepki w głowie, staję się podobny do «Metafizyka» Chemnicera. Na miłość Boską, niech pan przyjedzie i podtrzyma moją upadającą duszę.
Jakiż ze mnie egoista bez sumienia! Na jakiejż podstawie niemal żądam pańskiej wizyty? W imię jakiej rozumnej idei powinien pan rzucić swoje zajęcia, swoje obowiązki i jechać przeszło tysiąc wiorst po to tylko, żeby zobaczyć półidiotę?
Precz z tą niegodną małodusznością! Dziecinada, nic więcej, a ja już, chwała Bogu, dopuszczony jestem do konkursu na duży złoty medal. Jestem już człowiekiem, który kończy... nie, nie, artystą rozpoczynającym swoją, być może, wielką karierę. Wstyd mi wobec pana, wstyd mi siebie samego. Jeżeli tylko nie ma pan bezwzględnej potrzeby, to na miłość Boską, niech pan nie jedzie do stolicy. Niech pan nie przyjeżdża przynajmniej do tego czasu, póki nie skończę swojej pracy konkursowej i mojej wymarzonej «Westalki». A wtedy, jeśli pan przyjedzie, to znaczy na wystawę, o, wtedy radość moja, szczęście moje będzie bezgraniczne.
Jeszcze mam jedno dziwne i nieustanne pragnienie: strasznie bym chciał, żeby pan chociaż mimochodem spojrzał na model mojej «Westalki», czyli na moją uczennicę. Wszak prawda, że to dziwne i śmieszne pragnienie? Chciałbym ją panu pokazać jako najlepszy, najpiękniejszy twór boskiej przyrody. O ambicjo! — jak gdybym i ja się przyczynił do moralnego udoskonalenia tej cudnej istoty ucząc ją czytać i pisać po rosyjsku. Co za wygórowana ambicja, nieprawdaż? Mówiąc poważnie, umiejętność czytania i pisania dodała jej jakiegoś szczególnego uroku. Ma
jednakże pewną małą wadę i tę drobną niedoskonałość niedawno zauważyłem: niezbyt chętnie, jak mi się zdaje, czyta. A jej ciotunia dawno się już przestała zachwycać swoją uczoną Paszą. Po świętach dałem jej do przeczytania «Robinsona Cruzoe». Cóż by pan pomyślał? W ciągu miesiąca z ledwością przeczytała pół książki. Przyznam się, że taka obojętność ogromnie . mię zmartwiła, tak dalece zmartwiła, iż począłem nawet żałować mojej dbałości o to, aby się Pasza nauczyła czytać. Ma się rozumieć, nie powiedziałem jej tego, tylko pomyślałem. A ona jakby podsłuchała moje myśli: nazajutrz doczytała książkę do końca i wieczorem przy herbacie z takim niekłamanym zapałem i tak szczegółowo opowiedziała treść nieśmiertelnego dzieła Daniela Defoe obojętnej ciotuni, że gotów byłem wycałować swoją mądrą uczennicę. Pod tym względem znajduję wiele wspólnego między nią a mną. Ogarnia mię czasami taka drewniana obojętność, że staję się zupełnie niezdolny do niczego. Ale te moje przypadki nigdy nie trwają długo, a ona... I to jest dla mnie osobliwie niezrozumiałe: od tego czasu, kiedy mnie opuścił awanturniczy miczman, uczennica moja zrobiła się jeszcze bardziej skromna, skłonna do zamyśleń i obojętna względem książek. Czyżby ona?... Ale nie mogę tego nawet przypuścić: miczman jest osobnikiem wybitnie antypatycznym, brutalnym, i wątpię, żeby się mógł podobać nawet kobiecie o nader prymitywnych gustach. Nie, to jest myśl niedorzeczna. Pasza zamyśla się i wpada w apatię po prostu z tego względu, że znajduje się w takim właśnie okresie życia, jak zapewniają nas psychologowie. Zanudzam pana swoją piękną modelką i uczennicą. Gotów pan jeszcze, uchowaj Boże, pomyśleć, że żywię dla niej jakieś głębsze uczucie. Tak to istotnie wygląda. Pasza bardzo mi się podoba, ale podoba się
jak coś bliskiego, krewnego, podoba mi się jak najmilsza rodzona siostra.
Ale dość o niej. A oprócz niej w. obecnym czasie nie mam panu więcej o czym pisać. O konkursie mówić jeszcze nie pora: pracę mam dopiero naszkicowaną, a zresztą nawet po jej ukończeniu pisać panu o tym nie będę. Chciałbym, żeby pan o niej wyczytał w gazecie, najwięcej jednak pragnę, żeby pan ją sam zobaczył. Mówię z taką pewnością siebie, jakby już wszystko było zrobione, pozostaje tylko odebrać medal z rąk prezydenta i wysłuchać tuszu odegranego na trąbach.
Niechże pan przyjedzie, mój niezapomniany, mój serdeczny przyjacielu! Bez pana triumf będzie niezupełny; dlatego niezupełny, że pan jest jedynym sprawcą mojego obecnego i przyszłego szczęścia.
Do widzenia, mój niezapomniany dobroczyńco! Nie obiecuję panu prędko napisać listu. Do widzenia!
P.S. Biedny Demski nie doczekał się nawet ruszenia lodów na Newie: umarł, i umarł jak człowiek najwyższych cnót i zalet — cicho, spokojnie, jakby zasnął. W szpitalu Marii Magdaleny często mi się udawało obserwować ostatnie chwile gasnącego życia człowieka, takiego wszakże spokojnego, obojętnego rozstawania się z życiem nie widziałem. Na kilka godzin przed zgonem siedziałem przy jego łóżku i czytałem jakąś broszurę lekkiej treści. On słuchał z zamkniętymi oczyma i od czasu do czasu kąciki ust jego ledwo dostrzegalnie się podnosiły: było to coś w rodzaju uśmiechu. Czytanie trwało niedługo. Chory otworzył oczy i zwracając je na mnie rzekł najcichszym szeptem:
— Że też się panu chce tracić drogi czas na takie banialuki.
I odpocząwszy dodał:
— Lepiej rysowałby pan coś, chociażby mnie.
Miałem przy sobie jak zwykle zeszyt, czyli tak zwany album, i ołówki. Zacząłem nakreślać jego chudy, ostry profil. On znowu spojrzał na mnie i powiedział uśmiechając się smutno:
— Prawda, że model spokojny?
Rysowałem w dalszym ciągu. Drzwi otworzyły się cichutko i ukazała się w nich owinięta jakąś brudną szmatą brudna twarz właścicielki mieszkania. Ujrzawszy mnie jednak baba schowała się i przymknęła drzwi. Demski nie otwierając oczu uśmiechnął się i dał znak, żebym się ku niemu nachylił. Spełniłem jego życzenie. Długo milczał i wreszcie ledwo zrozumiale, wśród nieustannych drgawek przemówił:
— Niech pan jej, na miłość Boską, zapłaci za mieszkanie. Może się kiedy skwitujemy.
Nie miałem przy sobie pieniędzy, więc poszedłem zaraz do siebie do domu. Tam mnie coś, nie pamiętam dobrze, zatrzymało: kawa u ciotuni czy coś w tym rodzaju. Wróciłem do Demskiego dopiero przed zachodem słońca. Pokoik jego był oświetlony jaskrawopoma rańczowym blaskiem zachodzącego słońca tak rzęsiście, że musiałem na parę minut przymrużyć oczy. Kiedy je otworzyłem i podszedłem do łóżka, to pod kołdrą został już tylko trup Demskiego w takiej dokładnie pozie, jak go po raz ostatni widziałem za życia. Fałdy kołdry nie ruszyły się z miejsca, uśmiech nie zmienił się nawet na pół linii, oczy były zamknięte jak u śpiącego. Tak spokojnie umierają tylko ludzie wielce sprawiedliwi i moralni, a Demski był jednym z takich ludzi. Złożyłem mu na piersi na pół ostygłe ręce, pocałowałem go w zimne czoło i przykryłem kołdrą. Odszukałem gospodynię, oddałem jej dług nieboszczyka, poprosiłem o zajęcie się pogrzebem na mój rachunek, a sam poszedłem do trumniarza.Trzeciego
dnia wezwałem księdza z kościoła Św. Stanisława, wynająłem furmankę, przy pomocy stróża umieściłem skromną trumnę na spodzie wozowym i wyruszyliśmy z Demskim w daleką drogę. Za trumną szedłem ja, pater Posiada i mały kleryk. Nie towarzyszyła nam ani jedna żebraczka, których przecie niemało spotykaliśmy po drodze. Ale te biedne darmozjady niczym głodne psy nosem czują jałmużnę. Od nas nie spodziewały się nic dostać i nie omyliły się: nienawidzę tego wstrętnego fachu, uprawianego z imieniem Chrystusa na ustach. Po pogrzebie zaprosiłem księdza do mieszkania nieboszczyka, nie po to, żeby urządzić stypę, lecz aby pokazać duchownemu skromną biblioteczkę Demskiego. Mieściła się ona w licho skleconej szafce i składała z ponad pięćdziesięciu tomów, treści przeważnie historycznej i prawniczej, w językach: greckim, łacińskim, niemieckim i francuskim. Uczony ksiądz bynajmniej nieobojętnie przerzucał kartki greckich i rzymskich klasyków w nader skromnych wydaniach, a ja odkładałem na bok tylko francuskie dzieła. I dziwna rzecz: poza Lelewelem w języku polskim był tu zaledwie jeden malutki tomik Mickiewicza, w najtańszym poznańskim wydaniu — i nic więcej. Czyżby Demski nie kochał swojej ojczystej literatury? To być nie może! Kiedy biblioteka została przejrzana, wziąłem sobie francuskie książki, a wszystkie inne zaproponowałem uczonemu księdzu. Uczciwy pater nie chciał nawet słyszeć o nabyciu takiego skarbu całkiem za darmo i wyraził gotowość położenia na własny koszt granitowej płyty na grobie Demskiego. Ja ze swej strony zadeklarowałem połowę kosztów i natychmiast określiliśmy rozmiary i formę płyty oraz ułożyliśmy napis. Napis najprostszy w świecie: «Leonard Demski, mort anno ...».
Skończywszy to wszystko i zabrawszy swoje czę ści spadku rozstaliśmy się jak starzy przyjaciele.
Dziwne to jednak: czyżby nieboszczyk nie zbliżał do siebie i sam się do nikogo nie zbliżył prócz mnie? W mieszkaniu jego nigdy nikogo nie spotykałem, ale kiedy wychodziliśmy razem na ulicę, często natra fialiśmy tam na jego znajomych, którzy po przyjacielsku się z nim witali, a nawet ściskali mu rękę. I byli to sami porządni ludzie. Ale prawda: czyż tak zwany porządny człowiek odwiedzi biednego pracownika w jego ponurej norze? Smutna zaiste sprawa! Biedni porządni ludzie!
Do widzenia jeszcze raz. Proszę o mnie nie zapominać, mój niezapomniany dobroczyńco .
Z tego obszernego i urozmaicanego listu wywnioskowałem, po pierwsze, że mój artysta, jak przystało prawdziwemu artyście, jest wysoce szlachetnym i łagodnym człowiekiem. Zwykli ludzie nie potrafią tak szczerze, tak bezinteresownie przywiązywać się do nieszczęsnego, opuszczonego przez wszystkich biedaka, jakim był nieboszczyk Demski. W owym szlachetnym, bezinteresownym przywiązaniu nie widzę żadnej osobliwości; zwyczajny to skutek wzajemnego współczucia wszystkiemu, co wielkie i wzniosłe w nauce i w człowieku. Z natury swojej i zgodnie z przykazaniem naszego boskiego Nauczyciela wszyscy powinniśmy być tacy. Niestety, bardzo a bardzo niewielu z nas postępuje zgodnie ze świętym przykazaniem jego i pamięta o boskiej przyrodzie miłości i cnoty. Bardzo niewielu! I dlatego jakiś niezwykły wydaje nam się człowiek, który kocha bezinteresownie — człowiek prawdziwie szlachetny. Patrzymy na takiego człowieka jak na kometę i napatrzywszy się do woli — żeby nasze brudne, samolubne jestestwo nie tak
ostro nam samym rzucało się w oczy — zaczynamy i jego czystego brudzić, najpierw ukrytym oszczerstwem, potem jawnym, a kiedy i ono nie działa, skazujemy go na nędzę i cierpienia. To szczęście jeszcze, kiedy go zamkniemy w domu obłąkanych, przeważnie bowiem po prostu wieszamy człowieka o szlachetnym sercu jak najpodlejszego złoczyńcę. Smutne to niestety, ale prawdziwe!
Jednakże odbiegłem od tematu.
Drugą rzeczą, którą wyczytałem z nieskładnego listu mojego ulubieńca artysty malarza — było to, że on, biedaczek, sam tego nie zauważając, zakochał się po uszy w swojej ładniutkiej, ruchliwej uczennicy. Sprawa to naturalna, bardzo dobrze, nawet trzeba tak, tym bardziej malarzowi, bo inaczej serce zwiędnie przy malowaniu studiów akademickich. Miłość jest siłodaj nym ogniem w duszy człowieka i wszystko, co człowiek stworzy pod wpływem tego boskiego uczucia, nosi na sobie pieczęć życia i poezji. Wszystko to pięknie, ale jedno trzeba tu stwierdzić: owe, jak je nazywa Libelt, ogniste dusze są dziwnie niewymyślne w sprawie miłości. I częstokroć się zdarza, że prawdziwemu i najbardziej entuzjastycznemu wielbicielowi piękna przypada w udziale takie moralnie szpetne bożyszcze, któremu najstosowniejszy byłby dym z kuchennego pieca, a ten naiwny entuzjasta pali przed nim najautentyczniejsze kadzidło. Bardzo a bardzo niewielu tym ognistym duszom towarzyszyła harmonia. Począwszy od Sokratesa i Berghema aż do naszych czasów wciąż się zdarzają te potworne dysonanse w powszednim życiu wybitnych ludzi. I na nieszczęście owe ogniste dusze zachowują się wcale nie po kawaleryjsku, a nawet gorzej niż to zdolen uczynić najmizerniejszy piechur, to jest na całe życie.
Tego właśnie pojąć nie mogę i tego się najwięcej obawiam w moim ulubieńcu.
Przecie i on gotów za przykładem największych mistrzów swoją czułą, wrażliwą duszę zaprzedać jakiemuś szatanowi w spódnicy. I dobrze jeszcze, jeśli wzorem Sokratesa i Poussina wykpi się od domowego diabła i pójdzie dalej swoją drogą; w przeciwnym razie — żegnaj, sztuko i wiedzo, żegnaj na wieki. Naczynie rozbite, drogocenna mira rozlana i zmieszana z błotem, a promienny kaganiec spokojnego artystycznego życia zagasnął od trującego oddechu domowej żmii. O, gdybyż ci luminarze świata mogli się obejść bez domowego szczęścia, jakby to było pięknie! Ileż arcydzieł nie utonęłoby w tym domowym odmęcie, a pozostałoby na ziemi ku rozkoszy i pożytkowi ludzkości. Niestety, geniuszowi zapewne tak samo jak każdemu ze zwykłych śmiertelników ognisko domowe i kółko rodzinne jest niezbędne. Prawdopodobnie dlatego, że duszy czułej i wielbiącej wszystko, co wzniosłe i piękne w przyrodzie i w sztuce, po doznaniu najwyższej rozkoszy, jaką daje owa niebiańska harmonia, potrzebny jest duchowy odpoczynek, a słodki ten uspokoiciel zmęczonego serca 'może istnieć tylko w gronie dzieci i dobrej, kochającej żony. Szczęśliwy, po stokroć szczęśliwy ten człowiek i ten artysta, którego tak niesłusznie nazwane prozaiczne życie opromieniła piękna muza harmonii. Jego szczęście jest jak świat boży — nieobjęte.
W swoich obserwacjach dziedziny szczęścia rodzinnego zauważyłem, co następuje. Uwaga moja odnosi się w ogóle do ludzi, w szczególności jednak do natchnionych wielbicieli wszelkiej wzniosłości i piękna w przyrodzie. Właśnie ci biedacy stają się politowania godnymi ofiarami swego uwielbianego bożyszcza, któremu na imię — piękno. I winić ich nie można, gdyż
piękno w ogóle, a uroda kobiet w szczególności wywiera na nich wpływ nieodparty. Inaczej zresztą być nie może, a to jest owo mętne, wszechtrujące źródło wszystkiego, co piękne i wielkie w życiu.
— Jak to? — zawołają szaleni młodzieńcy. — Piękność przez Boga jest stworzona w tym jedynie celu, aby nam osładzać nasze pełne łez i niepokojów życie. — To prawda, takie dał jej Bóg przeznaczenie, ale ona przecie, a ściślej mówiąc, myśmy zdołali zmienić jej wysokie, boskie posłannictwo i zrobiliśmy z niej bezduszne, martwe bożyszcze. W niej jedno uczucie pochłonęło wszelkie inne podniosłe uczucia — to egoizm zrodzony ze świadomości własnej Wszechwładnej urody. Myśmy jeszcze w dzieciństwie dali jej poznać, że jest przyszłą rozdzieraczką i zapalaczką serc naszych. Wprawdzie tylkośmy jej o tym napomknęli, ale ona tak w lot pojęła, tak głęboko uświadomiła sobie i poczuła ową przyszłą siłę, że od tego fatalnego dnia stała się naiwną kokietką i dożywotnią wyznaw czynią własnej krasy. Zwierciadło stało się jedynym towarzyszem jej żałosnego, samotnego życia. I nie może jej odmienić żadne na świecie wychowanie. Tak głęboko zapadło przypadkowo rzucone przez nas ziarno samolubstwa i nieuleczalnej kokieterii.
Taki jest rezultat moich rozważań nad pięknościami w ogóle, a nad patentowanymi pięknościami w szczególności. Patentowana piękność niczym innym nie może być jak tylko pięknością: nie może być ani łagodną, kochającą żoną, ani dobrą, troskliwą matką, ani nawet płomienną kochanką. Jest drewnianą pięknością i koniec. I byłoby głupio z naszej strony żądać od drzewa czegoś więcej.
Dlatego też radzę podziwiać te piękne posągi z daleka, ale nie zbliżać się do nich, a tym bardziej nie żenić się z nimi. Doradzam to zwłaszcza artystom
i w ogóle ludziom, którzy się poświęcili nauce albo sztuce. Jeżeli piękność potrzebna jest artyście dla jego umiłowanej sztuki, to są w tym celu modelki, tancerki i inne mistrzynie cechowe, a w domu potrzebna mu jest, tak jak zwykłemu śmiertelnikowi, dobra, kochająca kobieta, ale bynajmniej nie patentowana piękność. Ona, ta patentowana piękność, na jeden tylko moment oświeci jasnymi, oślepiającymi promieniami radości spokojny przybytek ulubieńca bogów, a potem jak z przelotnego meteoru, z tej błyskawicznej radości nie zostanie nawet śladu. Piękności jak prawdziwej aktorce potrzebny jest tłum wielbicieli, prawdziwych lub fałszywych; jej to wszystko jedno, jak jakiemuś starodawnemu bożkowi: byleby się koło niej kręcili adoratorzy, bo bez nich, podobnie jak ów starożytny bałwan — jest tylko pięknym marmurowym posągiem i nic więcej.
Nie ma reguły bez wyjątków — powiada nasze przysłowie. Zdarzają się też wyjątki między pięknościami: przyroda jest nieskończenie różnorodna. Głęboko w to wierzę, ale wierzę jak w zjawisko najbardziej niezwykłe, i dlatego jestem taki ostrożny w swoim wierzeniu, że przeżyłem już między porządnymi ludźmi z górą pół stulecia, a takiego dziwnego zjawiska nie zdarzyło mi się widzieć. Nie można zaś powiedzieć, żebym się zaliczał do mizantropów albo do bezpardonowych ganicieli wszystkiego co piękne. Przeciwnie, sam szalenie uwielbiam piękno zarówno w przyrodzie, jak i w boskiej sztuce.
Niedawno miałem taki wypadek. Daleko, bardzo daleko od porządnego albo cywilizowanego towarzystwa, w prowincjonalnej dziurze, na zupełnym prawie odludziu, wypadło mi przypadkiem wegetować dość długi czas i na to właśnie odludzie przyfrunęła, bynajmniej nieprzypadkowo, światowa piękność — tak
przynajmniej określała sama siebie. Otóż, poznaję się z nią — a muszę zaznaczyć, że do zawierania znajomości nigdy się nie kwapię. Poznaję się, obserwuję nową znajomą piękność i — o cudo nad cudami! Ani cienia podobieństwa do widzianych przeze mnie dawniej piękności. — Czym aby nie zdziczał na tej pustyni? — myślę sobie. Nie, pod każdym względem wspaniały okaz pięknej kobiety: i mądra, i skromna, i nawet oczytana, i naprawdę bez najmniejszej kokieterii. Wstyd mi się zrobiło mojego krytycyzmu i odsunąłem na bok wszelką nieufność, stałem się może nie adoratorem, do tego fachu nie jestem zdatny, ale stałem się jej dobrym, serdecznym przyjacielem. Nie wiem za co, ale i ona mię polubiła i zaprzyjaźniliśmy się z sobą na dobre. Nie mogłem się nazachwycać swoim odkryciem, tak dalece nawet, że w starym sercu obudziło się coś , więcej niż zwykłe przywiązanie i o mało nie odegrałem roli starego głupca z wodewilu. Uratował mię przypadek, najprostszy w świecie przypadek. Pewnego ranka — zżyłem się z nimi tak, że często zapraszali mię do siebie na poranną herbatę — więc pewnego ranka zauważyłem u niej nad samym karkiem włosy splecione w drobne warkoczyki. To spostrzeżenie nie sprawiło mi przyjemności. Myślałem przedtem, że włosy zwijają się jej na karku w sposób naturalny, a tu masz tobie! Odkrycie, które zrobiłem, właśnie mię powstrzymało od wyznania jej miłości. Stałem się znowu zwykłym dobrym przyjacielem. Prawie codziennie rozmawiając o literaturze, muzyce i innych sztukach z kobietą wykształconą, wstyd jest przecie plotkować. W rozmowach tych zauważyłem, i to dopiero po roku, że moja śliczna znajoma o wszystkim sądzi nader powierzchownie, a do piękna w sztuce czy w przyrodzie odnosi się z dużą obojętnością. To trochę podkopało moją wiarę. Dalej:
nie ma na świecie takiej niemieckiej lub rosyjskiej książki, której by nie przeczytała, lecz ani jednej nie pamięta. Spytałem o przyczynę. Powołała się na jakąś kobiecą chorobę, która ją pozbawiła pamięci jeszcze za panieńskich czasów. Prostodusznie jej uwierzyłem. Ale zauważam: jakieś tam liche wierszydła, które czytała jeszcze, jak była panną, pamięta do dziś doskonale. Potem krępowałem się już rozmawiać z nią o literaturze, a wkrótce stwierdziłem, że cni nie mają w domu ani jednej książki oprócz kalendarza na rok bieżący. Zimą co wieczór siadała do kart, jeśli się składała partia, grywała niby to z grzeczności, ale zauważyłem, że była bardzo niezadowolona, kiedy nie udało się jej zorganizować partii. — zaraz ją wtedy zaczynała boleć głowa. Jeśli natomiast partia zbierała się u męża, to moja piękność jakby nigdy nic siadała obok stołu i patrzyła w karty grających jak w swoje własne; częstokroć uprawiała to miłe zajęcie aż do północy, a nawet dłużej. Wstrętny to zaiste widok, kiedy młoda, piękna kobieta znajduje sobie takie jałowe rozrywki. Rozczarowałem się wtedy zupełnie i zdawało mi się, że jest ona polipem albo, ściślej mówiąc, prawdziwą patentowaną pięknością.
I gdyby jej osamotnienie w tym mrocznym zakątku prowincjonalnym, bez krwiożerczych adoratorów, czyli bez lwów i dzikich osłów, potrwało dłużej, to jestem pewny, że skretyniałaby albo stałaby się kompletną idiotką. Do stanu półidiotyzmu doszła już, a ja, ja, naiwny, wyobraziłem sobie, że na koniec odkryłem Eldorado, tymczasem zaś była to zwyczajna drewniana lalka, na którą później nie mogłem patrzyć bez obrzydzenia. Ktoś może pomyśleć, że wydając taki groźny wyrok na piękności jestem w tej dziedzinie drugim Buonarottim — a tu nic podobnego. Jestem takim sa
mym adoratorem piękności jak pierwszy lepszy lampart, a może nawet jeszcze bardziej niepohamowanym. Rzecz jednak polega na tym, iż lubię odsłaniać swoje poglądy w całej ich nagości, nie zważając na tytuł i rangę. No i czynię to teraz przez wzgląd na mojego przyjaciela malarza, a nie w tym celu, by drukować swoją opinię o pięknościach. Niech mię Bóg broni od takiej głupoty. Wtedy przecie rodzona siostra mogłaby mię powiesić na suchej gałęzi jak zdrajcę Judasza, chociaż sama nie zalicza się do piękności, więc można się jej nie obawiać.
Gdzież jest początek tego zła? A oto gdzie: w wychowaniu. Jeżeli czułych rodziców Pan Bóg obdarzy piękną córeczką, sami ją zaczynają psuć, przenosząc ją nad inne dzieci, a o wykształceniu swojej ulubienicy myślą, a nawet mówią w ten sposób: — Po co dziecko na próżno męczyć pustymi książkami? Bez książki i nawet bez posagu zrobi wspaniałą karierę. — Przepowiednia rodziców sprawdziła się, czegóż tedy więcej potrzeba. Tu jest początek zła. A ciąg dalszy (zresztą, nie twierdzę na pewno, tylko wyrażam swoje przypuszczenie), ciąg dalszy jest taki:
Nasze miłe słowiańskie plemię aczkolwiek należy do rodziny ludów kaukaskich, pod względem zewnętrznym jednak niewiele się różni od plemion fińskich i mongolskich. Toteż piękność stanowi u nas bardzo rzadkie zjawisko. I owo rzadkie zjawisko ledwo wyjdzie z pieluch, zaczynamy napychać swoimi bezsensownymi zachwytami, samolubstwem i innym śmieciem, aż wreszcie robimy z niego drewnianą lalkę na zawiasach, na podobieństwo tej, jaką malarze stosują do układania draperii.
W krajach, które Pan Bóg pobłogosławił rasą pięknych kobiet, owe piękności powinny być zwykłymi
kobietami, a zwykła — r to w moim pojęciu najlepsza kobieta.
Po cóż ja tu jednak wywodzę taką długą r a c y j ą o rozdzieraczkach męskich serc, w tej liczbie i mojego? Zdaje się, że dla pouczenia mojego ulubieńca.. Sądzę atoli, iż to pouczenie będzie dla niego zupełnie zbyteczne. Zresztą i jego westalka, o ile mogłem wnioskować z opisów, nie jest chyba zdolna przeniknąć głębiej w serce malarza, który tak świetnie czuje i rozumie wszystko, co wzniosłe i piękne w przyrodzie, jak mój przyjaciel. Musi to być bystrooka, o zadartym nosku szelmutka, coś jakby szwaczka albo obrotna pokojówka, a podobne typy nie są rzadkie
i nie grożą żadnym niebezpieczeństwem.
Za to takie typy jak jej rozkoszna ciotunia, choć też nie są rzadkie, są wszakże nadzwyczaj niebezpieczne. Jej ciotunia, aczkolwiek on ją tak słodko opisuje, przypomina mi Gogolowską swatkę, która na pytanie poszukiwacza partii, czy go ożeni, powiada: — Oj, ożenię cię, mój drogi! I to tak zgrabnie, że nawet nie usłyszysz. — Przyjaciel mój, ma się rozumieć, bynajmniej nie przypomina bohatera Gogolowskiej komedii, i pod tym względem prawie się o niego nie boję. Ogień pierwszej miłości wprawdzie jest gorętszy, ale za to krócej trwa. Z drugiej jednak strony, jak pomyślę, nie można się też wcale nie obawiać, ponieważ te dziwne małżeństwa „bez słyszenia " nazbyt często się przytrafiają nie tylko mądrym, ale nawet ostrożnym ludziom, a po przyjacielu moim wielkiej ostrożności się nie spodziewam: ta cnota nigdy chyba żadnego nie zdobi malarza. Na wszelki wypadek napisałem do niego list, ma się rozumieć, nie moralizatorski. (Niech mię Bóg uchowa od tych „budujących " epistoł!) Napisałem do niego szczerze, po przyjacielsku, o co się obawiam i o co on się powinien obawiać, wskazałem mu
bez ceremonii na miłą ciotunię jako na najgłówniejszą i najgroźniejszą pułapkę. Na list swój nie dostałem jednakże odpowiedzi; prawdopodobnie mu się nie podobał. A to jest zły znak. Zresztą, przez lato zajęty był konkursem, więc nie dziwota, że mógł zapomnieć o moim liście. . Minęło lato, minął wrzesień i październik — a przyjaciel mój ani słowa. Czytam w „Pszczole" recenzję z wystawy, żywo napisaną prawdopodobnie przez Kukolnika. „Westalkę" mojego przyjaciela wynoszą pod niebiosa, a o konkursie nic literalnie. Cóż by to znaczyło? Czyżby mu się praca nie udała? Napisałem do niego jeszcze jeden list z prośbą, by mi wytłumaczył swoje uporczywe milczenie, przy czym nie wspomniałem nawet o konkursie i w ogóle o jego pracy w szkole, gdyż wiedziałem z doświadczenia, jak to nieprzyjemnie odpowiadać na przyjacielskie pytanie: jak idzie robota? — kiedy robota idzie źle. Po dwóch miesiącach otrzymałem na mój list odpowiedź — lakoniczną i nad wyraz zagmatwaną; Jakby się wstydził albo bał się powiedzieć otwarcie o tym, co go dręczyło — a coś go okropnie dręczyło. Między innymi w liście swoim napomyka o jakimś niepowodzeniu (zapewne przy konkursie), które go o mało do grobu nie wtrąciło, i pisze, że jeżeli istnieje na świecie, to istnienie swoje zawdzięcza poczciwym sąsiadom, którzy okazali mu szczere, głębokie współczucie, że teraz prawie nad niczym nie pracuje, cierpi duchowo i fizycznie i nie wie, jak się to wszystko skończy. Na „to wszystko" patrzyłem, ma się rozumieć, jak na przesadę, jak na rzecz właściwą młodym, wrażliwym naturom, lubiącym przy lada okazji robić z igły widły. Chciałem się dowiedzieć coś konkretnego o sytuacji, w jakiej się znalazł; coś mię niepokoiło. Ale od kogo się dowiedzieć? Od niego samego sensownych
informacji nie uzyskam. Zwróciłem się więc do Michajłowa prosząc, aby mi napisał wszystko, co wie o moim przyjacielu. Sumienny Michajłow nie kazał długo czekać na swój oryginalny i szczery listowny elaborat. Oto co mi napisał:
„Przyjaciel twój, bracie, jest durniem, i to jeszcze jakim durniem. Od stworzenia świata nie było jeszcze takiego nadzwyczajnego durnia. Nie udał mu się, widzisz, konkurs. No i nie zgadniesz chyba, co on popełnił z rozpaczy: ożenił się, jak Boga kocham, ożenił się. I wiesz z kim? Ze swoją westalką, która przedtem jeszcze zaszła w ciążę. Sto pociech: ciężarna we stalka. I jak sam twierdzi, ta właśnie okoliczność skłoniła go do żeniaczki. Nie myśl jednak, że to on sam był przyczyną tego grzechu. Bynajmniej! To bestia miczman zrobił świństwo — sama się przyznała. Zuch miczman! Nabroił i pojechał sobie do Nikołajewa jakby nigdy nic. A twój wspaniałomyślny dureń wpadł jak śliwka w kompot. «Gdzie ona się teraz podzieje? — mówi. — Kto ją teraz przygarnie, biedaczkę, kiedy rodzona ciotka wygania ją z domu?» Wziął i przygarnął. No i powiedz sam, czyś widział podobnego durnia na bożym świecie? Chyba nawet nie słyszałeś o takim. Prawdę mówiąc, bezprzykładna wielkoduszność, a raczej bezprzykładna głupota. To jeszcze nic, ale już naprawdę bezgranicznie śmieszne jest co innego: namalował ją jako «Westalkę» — a była już wtedy w ciąży — i jak namalował! Po prostu cudownie! Takiego naiwnie niewinnego cuda nie widziałem nigdy ani na obrazie, ani w naturze. Na wystawie tłumy stały przed obrazem. «Westalka» zrobiła wśród publiczności taką furorę, jaką — pamiętasz — kiedyś zrobiła «Dziewczyna z tamburynem» Tyranowa. Wspaniała rzecz! Sam Karol Pawłowicz zatrzymywał się
przed nią wiele razy, a to coś chyba znaczy. Kupił ją jakiś bogaty wielmoża i dobrze zapłacił. We wszystkich sklepach i na wszystkich straganach pełno jest zrobionych z niej kopii oraz litografii; słowem — zupełny sukces. A ten dureń się ożenił. W tych dniach zajrzałem do niego i znalazłem w nim jakąś nieprzyjemną zmianę. Zdaje się, że ciotunia wzięła go w swoje rączki. U Karola Pawłowicza nigdy nie bywa — na pewno się wstydzi. Zaczął malować swoją żonę z nie swoim dzieckiem jako Madonnę z małym Jezusikiem i jeśli skończy ten obraz tak dobrze, jak zaczął, to sam prześcignie swoją «Westalkę«. Ekspresja dzieciątka i matki przedziwnie piękna. Zachodzę w głowę, dlaczego nie udała mu się praca konkursowa. Nie wiem, czy jako żonaty zostanie w przyszłym roku dopuszczony do konkursu; zdaje się, że nie. To wszystko, co mogę ci zakomunikować o Twoim nie wydarzonym przyjacielu. Żegnaj! Nasz Karol Pawło wicz jest trochę niezdrów; na wiosnę zamierza rozpocząć pracę w soborze Św. Izaaka.
Twój Michajłow.
Niewysłowiony smutek ogarnął mię po przeczytaniu tego prostego przyjacielskiego listu. Wspaniałą przyszłość swojego ulubieńca, swojego ucznia widziałem już skończoną, zaprzepaszczoną w zaraniu promiennej sławy, ale zaradzić zmartwieniu już nie było można. Jako człowiek postąpił on nierozsądnie, jednak w wysokim stopniu szlachetnie. Gdyby był zwykłym malarzem rzemieślnikiem, wydarzenie to nie miałoby na jego pracę żadnego wpływu, ale ponieważ jest artystą, iście płomiennym artystą, to może taką historię srodze odpokutować. Stracić nadzieję na wysłanie za granicę na koszt państwa — to jedno wystarczy do zniszczenia największej energii. O tym, żeby za włas
ne pieniądze wyjechać za granicę — o tym nie mógłby teraz nawet marzyć. Gdyby nawet wytężoną pracą zdobył odpowiednie środki, to żona i dzieci odbiorą mu te skromne zasoby wcześniej, niż zdąży pomyśleć o Rzymie i jego nieśmiertelnych cudownościach. A więc
Italia, ten szczęśliwy kraj,
Dokąd w czarownym upojeniu
Leci młodzieńczych dusz natchnienie,
By ujrzeć marzeń swoich raj!...
Ten szczęśliwy, błogosławiony kraj zamknięty został dla mojego przyjaciela na zawsze. Chyba tylko jakiś nadzwyczajny wypadek otworzy mu drzwi tego nie urojonego raju. Wypadki takie atoli zdarzają się nieczęsto. Nie ma już u nas tych prawdziwych mecenasów sztuki, którzy dawali artyście pieniądze, żeby jechał za granicę i uczył się. U nas obecnie jeżeli nawet jakiś bogacz zaryzykuje podobną rzecz, to raczej z dziecięcej próżności: zabiera malarza z sobą za granicę, płaci mu pensję jak najemnemu lokajowi i obchodzi się z nim jak z lokajem, zmusza go do malowania widoku hotelu, gdzie się zatrzymał, albo wybrzeża morskiego, gdzie kąpie się jego żona, i tym podobnych nieartystycznych przedmiotów, a głupcy wrzeszczą: — To jest prawdziwy miłośnik i znawca piękna, malarza z sobą woził za granicę! — Biedny malarzu! Cóż się dzieje w twej łagodnej duszy, kiedy słyszysz te niemądre, wariackie okrzyki? Nie zazdroszczę ci, biedny wyznawco piękna w przyrodzie i sztuce.
Byłeś, jak się to mówi, w Rzymie i nie widziałeś papieża, a sława, że jeździłeś za granicę, powinna ci się wydać najokrutniejszym wyrzutem. Nie, lepiej z workiem na plecach iść za granicę, niż z jaśnie panem jechać w karecie, lub też w ogóle wy
rzec się oglądania „raju swoich marzeń", natomiast ukryć się w jakimś głuchym zakątku swej prozaicznej ojczyzny i po kryjomu składać ofiary boskiej postaci Apolla.
Głupio, nad podziw głupio zadecydował o swojej przyszłości mój przyjaciel. Już chyba od dwóch tygodni dzień w dzień czytam otwarty i szczery list Michajłowa i mimo to nie mogę się przekonać o prawdzie tego niewybaczalnego głupstwa. Tak dalece nie chce mi się w to wierzyć, że przychodzi mi czasem do głowy myśl, aby samemu odwiedzić Petersburg i na własne oczy zobaczyć tę obrzydliwą prawdę. Gdyby to był okres wakacji, nie namyślałbym się, ale na nieszczęście teraz są miesiące nauki w szkołach,: wyjazd więc jest możliwy tylko na dwadzieścia osiem dni, a w ciągu połowy tego czasu cóż mogę dla niego zrobić? Dosłownie nic najwyżej zobaczę to, czego bym nie pragnął oglądać nawet we śnie. Zastanowiwszy się gruntownie i ochłonąwszy z pierwszego wrażenia postanowiłem zaczekać, co powie stary Saturn, a tymczasem podtrzymywać stałą korespondencję z Michajłowem. Nie spodziewałem się wiadomości od mojego ucznia, nadzieja zaś na listy Michajłowa całkiem mię zawiodła. Licząc na Michajłowa nie wziąłem pod uwagę tego, że człowiek ten najmniej zdolny jest do prowadzenia stałej korespondencji i jeżeli otrzymałem od niego odpowiedź na mój list, i tak szybko, jak się tego nie spodziewałem, to powinienem był u znać to za ósmy cud świata, a na podstawie tego jednego wypadku nie. rachować na regularną wymianę listów. Cóż robić, omyliłem się, a któż z nas nie jest omylny? Na gorąco napisałem do niego kilka listów i nie dostałem żadnej odpowiedzi. To mię nie powstrzymało, znowu się wziąłem do pióra, a im dalej, tym dobitniej wyrażałem w listach swoje myśli. I znowu
ani słowa. Wreszcie wyszedłem z siebie i napisałem mu bardzo niedługi, za to dość ostry list. To dopiero podziałało na Michajłowa i przysłał mi odpowiedź następującej treści:
„Dziwię się bardzo, że ci wystarcza cierpliwości, czasu i wreszcie papieru na twoje śmieszne, żeby nie powiedzieć głupie listy. I o kim piszesz? O durniu. Czy wart jest tego, by o nim myśleć, nie tylkosać, w dodatku takie jeszcze zabawne listy? Pluń na niego — zgubiony to jest człowiek i basta. A żeby cię pocieszyć, dodam jeszcze, co następuje: twój pupil razem z żoną i «mamusią», jak ją tytułuje, zaczął się bawić kieliszkiem, czyli wziął się do siwuchy. Z początku wciąż powtarzał swoją «Westalkę», tak długo powtarzał, aż wreszcie nawet handlarze starzyzny przestali brać jego kopie; potem kolorował litografie dla sklepów, a teraz nie wiem, co robi. Prawdopodobnie maluje portrety po rubelku od gęby. Nikt go nie widuje, zaszył się w jakąś dziurę na Dwudziestej linii. Dla twojej przyjemności poszedłem go szukać w ubiegłym tygodniu. Z trudem odnalazłem jego mieszkanie przy samym cmentarzu Smoleńskim. Nie zastałem go w domu; żona powiedziała, że wyszedł na seans do jakiegoś urzędnika. Popatrzyłem z rozkoszą na jego nie dokończoną «Madonnę» i, czy wiesz, smutno mi się jakoś zrobiło: za co, pomyślałem, cierpi ten człowiek Nie doczekawszy się na niego wyszedłem i nawet nie pożegnałem się z gospodynią, takie na mnie wywarła obrzydliwe wrażenie.
Karol Pawłowicz mimo choroby zaczął pracować w soborze Św. Izaaka. Doktorzy radzą mu przerwać pracę do przyszłego roku i wyjechać na lato za granicę, ale on nie chce się rozstawać z zaczętą robotą. Czy nie przyjedziesz choćby na krótki czas, choć tyl
ko spojrzeć na dzieła naszego cudotwórcy Karola Pawłowicza? No i tym swoim durniem byś się nacieszył. Podobno też się ożeniłeś, tylko się nie chcesz przyznać? Me pisz do mnie, bo ci nie odpowiem. Bądź zdrów!
Twój Michajłow.
Mój Boże! Czyżby jedna przyczyna, ta nieszczęsna żeniaczka, mogła tak nagle, tak szybko zgubić genialnego młodzieńca? Innego powodu nie
było. Smutny zaiste związek małżeński!
Z niecierpliwością czekałem na wakacje. Wreszcie egzaminy się skończyły, wziąłem urlop i jazda do Petersburga. Karola Pawłowicza już nie zastałem. Za radą lekarzy przerwał swoją pracę i wyjechał na Ma derę. Z wielkim trudem odnalazłem Michajłowa. Oryginał ten nigdy nie miał stałego mieszkania, tylko żył jak ptak niebieski. Spotkałem go na ulicy idącego pod rękę z dziarskim miczmanem, obecnie już lejtnantem. Nie wiem, jakim cudem znalazł się znowu w Petersburgu. Nie mogłem patrzyć na tego człowieka. Przywitawszy się z Michajłowem odprowadziłem go na stronę i zacząłem wypytywać o adres mojego przyjaciela. Michajłow najpierw wybuchnął śmiechem, a potem ledwo powstrzymując wesołość zwrócił się do miczmana i powiedział:
— Wiesz, o czyje mieszkanie on pyta? Swojego ulubieńca N. N.
I Michajłow znowu się zaczął śmiać. Miczman mu wtórował, ale niezbyt szczerze. Michajłow wzbudził we mnie wściekłość swoim niestosownym zachowaniem. W końcu opamiętał się i rzekł do mnie:
— Twój przyjaciel przebywa teraz w najcieplejszym mieszkaniu na siódmej wiorście. Nie dopuścili go, widzisz, do konkursu, więc niewiele
się namyśla
jąc stracił rozum i marsz do ciepłego kącika. Nie wiem nawet, czy jeszcze żyje.
Nie żegnając się z Michajłowem wziąłem dorożkę i pojechałem do szpitala Braci Miłosierdzia. Do chorego mię nie dopuszczono, gdyż właśnie miał napad wściekłości. Nazajutrz zobaczyłem go i gdyby dozorca nie powiedział mi, że numer taki a taki — to malarz N. N., sam nigdy bym go nie poznał, tak strasznie zmieniło go szaleństwo. On mię, ma się rozumieć, też nie poznał, wziął mię za jakiegoś Rzymianina z rysunku Pinellego, roześmiał się i odszedł od zakratowanych drzwi.
Mój Boże, cóż to za smutne zjawisko — człowiek oszpecony utratą zmysłów! Nie mogłem nawet kilku minut wytrzymać w roli widza tego posępnego obrazu, pożegnałem się z dozorcą i wróciłem do miasta. Ale nieszczęsny mój przyjaciel nie dawał mi nigdzie spokoju: ani w Akademii, ani w Ermitażu, ani w teatrze, słowem — nigdzie. Jego straszliwy obraz wszędzie mię prześladował i tylko codzienne odwiedzanie szpitala pomału zatarło pierwsze okropne wrażenie.
Szaleństwo jego z każdym dniem coraz bardziej słabło, ale i siły fizyczne szybko niknęły. W końcu nie był już zdolny podnieść się z łóżka, mogłem więc bez obawy wchodzić do jego pokoju. Chwilami jak gdyby odzyskiwał przytomność, wciąż jednak nie poznawał mnie. Pewnego razu przyjechałem wczesnym rankiem: z rana czuł się najlepiej. Zastałem go zupełnie spokojnego, ale tak osłabionego, że nie mógł poruszyć ręką. Długo patrzył na mnie, jakby sobie coś przypominał. Po dłuższym, natężonym, rozumnym wpatrywaniu się ledwo dosłyszalnie wymówił moje imię i łzy strumieniami trysnęły z jego nagle rozjaśnionych oczu. Cichy płacz przeszedł w szlochanie, w takie szlochanie, co rozdzierało serce. Nie wi
działem i nie daj Boże; aby kiedyś jeszcze widział tak przeraźliwie rozpaczającego człowieka. Chciałem go opuścić, ale znakami zatrzymał mnie. Zostałem. Wyciągnął rękę; wziąłem ją w swoje dłonie i siadłem koło niego. Łkanie powoli ucichło, tylko spod opuszczonych rzęs płynęły duże łzy. Jeszcze kilka minut — i zupełnie uspokoił się i zdrzemnął. Delikatnie uwolniłem swoją rękę i wyszedłem z pokoju mając niepłonną nadzieję na jego wyzdrowienie. Nazajutrz, również wczesnym rankiem, przyjeżdżam do szpitala i pytam napotkanego przy wejściu stróża: — Jak tam mój chory? — A stróż mi odpowiada: — Chory , proszę wielmożnego pana, już jest w kostnicy; wczoraj jak zasnął rano, to się już nie obudził.
Po pogrzebie jeszcze kilka dni spędziłem w Petersburgu, sam nie wiem po co. W jednym z tych. dni spotkałem Michajłowa. Złożył mi relację o tym, jak odprowadzał wczoraj miczmana, który wyjeżdżał do Nikołajewa, i jak polumpowali sobie na Średniej rogatce. Potem rozmowa zeszła na nieboszczyka, wdowę po nim, a wreszcie na jego nie dokończoną „Madonnę". Prosiłem Michajłowa, żeby mię zaprowadził do mieszkania wdowy, na co on. chętnie przystał, jako że sam miał ochotę popatrzyć jeszcze raz na to nie dokończone malowidło. W mieszkaniu nieboszczyka nie dostrzegliśmy nic takiego, co by świadczyło o pobycie tutaj kiedyś malarza, oprócz palety z zaschłymi farbami, zastępującej teraz rozbitą szybę w oknie. Spytałem o „Madonnę". Gospodyni nie zrozumiała mnie. Michajłow wytłumaczył jej, jak umiał, żeby pokazała nam ten obraz, który dawniej oglądał u nich. Zaprowadziła nas do drugiego pokoju i zobaczyliśmy „Madonnę", która użyta została na łatę w starym parawanie. Zaproponowałem jej za obraz dziesięć rubli; chętnie się zgodziła. Zwinąłem w rulon swój drogo