Dawkins, Richard Rozplatanie tęczy (fragment)


Rozplatanie tęczy

(fragment)

Łatwowierność bywa słabością dorosłego, lecz jest siłą dziecka.

CHARLES LAMB, Essays of Elia (1823)

Mamy apetyt na cuda - poetycki apetyt, który powinien być ożywiany przez prawdziwą naukę, a który bywa przechwytywany, często dla korzyści finansowych, przez rozmaitych szafarzy zabobonu w postaci zjawisk paranormalnych i astrologii. Chwytliwe sformułowania, takie jak "czwarty dom ery Wodnika" czy "Neptun zaczął się cofać i wszedł w znak Strzelca", są wodą na młyn rozmaitych fantazji, które w oczach naiwnych i podatnych na rozmaite wpływy osób stają się niemal nieodróżnialne od prawdziwej poezji nauki. Poezja taka przemawia do nas na przykład z dzieła Cienie zapomnianych przodków (1992) Carla Sagana i Ann Druyan, gdzie pisze się o "hojności Wszechświata przekraczającej naszą wyobraźnię" lub (w związku z opisem powstania Układu Słonecznego z dysku wirującej materii) o "dysku mieniącym się wielością możliwych zdarzeń". Gdzie indziej zaś Carl Sagan pisał:

Dlaczego żadna z wielkich religii, patrząc na naukę, nie doszła do wniosku: "Jest lepiej, niż mogliśmy przypuszczać. Wszechświat okazał się znacznie większy, niż przewidywali nasi prorocy, wspanialszy, bardziej skomplikowany, bardziej elegancki. Zatem Bóg musi być o wiele potężniejszy, niż nam się wydawało"? Zamiast tego wołają: "Nie, nie, nie! Nasz Bóg jest malutkim bogiem i chcemy, by tak już na zawsze zostało". Religia, stara lub nowa, doceniająca wspaniałość Wszechświata ukazywaną przez współczesną naukę, potrafiłaby wzbudzić uczucia czci i wiary w tych, których nie poruszają tradycyjne religie.


Wydaje się, że od kiedy tradycyjne religie przeszły na Zachodzie do defensywy, ich miejsce zaczęła zajmować nie tyle nauka, z jej przejrzystą, majestatyczną wizją kosmosu, ile zjawiska paranormalne i astrologia. Można by oczekiwać, że na koniec wieku, który wyróżnił się wśród innych stuleci niezwykłymi osiągnięciami naukowymi, nauka znajdzie sobie wreszcie stałe miejsce w naszej kulturze, a nasz zmysł estetyczny rozwinie się na tyle, by dostrzec jej poezję. Nawet nie muszę się odwoływać do pesymizmu C. P. Snowa z połowy stulecia, by z niechęcią przyznać, że nadzieje te się nie spełniły. Książki o astrologii sprzedają się lepiej niż książki o astronomii. Telewizje wydeptują ścieżki do drugorzędnych magików, przybierających pozy niezwykłych mediów czy jasnowidzów. W niniejszym rozdziale chcę opowiedzieć o przesądach i łatwowierności ludzkiej. W rozdziale siódmym zaś zaproponuję, jako rodzaj odtrutki na zarazę paranormalności, nieco prostej statystyki. Zacznijmy jednak od astrologii.

27 grudnia 1997 roku jeden z wysokonakładowych dzienników brytyjskich, "The Daily Mail", umieścił na stronie tytułowej artykuł pod biegnącym przez wszystkie szpalty tytułem: "1998: początek ery Wodnika". Po przeczytaniu artykułu człowiek mógł się dowiedzieć, że na przykład kometa Hale-Bopp nie była bezpośrednią przyczyną śmierci księżnej Diany. Całe szczęście! Odetchnąłem z ulgą. Autor, astrolog z zespołu redakcyjnego, opowiada nam, że "powolny, potężny Neptun" jest bliski złączenia swych "sił" z równie potężnym Uranem, który właśnie wchodzi w znak Wodnika. Będzie to miało różne dramatyczne skutki, ponieważ:

[...] wschodzi Słońce. A kometa przybyła po to, aby przypomnieć nam, że nie jest to Słońce fizyczne, lecz słońce duchowe, psychiczne, wewnętrzne. A zatem nie musi ono podlegać prawom grawitacji. Jeżeli dość ludzi wstanie, by je pozdrowić i uczcić, może ono podnieść się znad horyzontu szybciej. I rozproszyć wszelkie ciemności, kiedy tylko się pojawi.

Jak takie bajdurzenie przemawia w ogóle do ludzi, zwłaszcza w obliczu prawdziwego Wszechświata, który odsłania nam astronomia?

Jeśli znajdziecie się w bezksiężycową noc - gdy "gwiazdy świecą lodowatym blaskiem", a jedyne chmury, jakie widać, to lśniące smugi Drogi Mlecznej - a więc jeśli znajdziecie się z dala od świateł miasta, połóżcie się na trawie i popatrzcie w niebo. Ujrzycie gwiazdy ułożone w piękne wzory, ale gwiazdozbiory znaczą niewiele więcej niż plamy wilgoci na suficie łazienki. Pomyślcie, jak niewiele sensu ma powiedzenie: "Neptun wchodzi w znak Wodnika". Na gwiazdozbiór Wodnika składają się gwiazdy, z których każda jest w innej odległości od nas i nie mają one ze sobą żadnego związku, z wyjątkiem tego, że kiedy spojrzeć na nie z pewnego (niezbyt zresztą szczególnego) miejsca Galaktyki (stąd), to tworzą jakiś (nic nie znaczący) wzór. Gwiazdozbiór nie jest żadną całością, a zatem nie można powiedzieć, że "wchodzi w niego Neptun" czy cokolwiek innego.

Zresztą sam kształt gwiazdozbioru też jest efemeryczny. Nasi przodkowie z gatunku Homo erectus, którzy milion lat temu patrzyli nocami w gwiazdy (nie przeszkadzały im wówczas światła cywilizacji, o ile nie wykorzystywali akurat dokonanego przez swój gatunek epokowego wynalazku - ognia), widzieli całkiem inne konstelacje. Za kolejny milion lat nasi potomkowie dojrzą na niebie jeszcze inne gwiazdozbiory i nawet dziś już wiemy jakie. Potrafią to bowiem szczegółowo przewidzieć astronomowie, ale nie astrolodzy. Co więcej - także odmiennie niż w wypadku astrologii - przewidywania astronomów po prostu się sprawdzą.

Prędkość światła jest skończona, gdy zatem patrzymy na przykład na Wielką Mgławicę w Andromedzie, widzimy ją w takim kształcie, jaki miała 2,3 mln lat temu - kiedy australopitek przemierzał afrykańskie stepy. Patrzymy w przeszłość. Przenieśmy teraz wzrok w inne miejsce i spójrzmy na najbliższą jasną gwiazdę w konstelacji Andromedy: będzie to Mirach - dużo bardziej współczesna, bliska czasom wielkiego krachu na Wall Street. Słońce zaś - gdy widzimy jego barwę i kształt - obserwujemy z ośmiominutowym opóźnieniem. Skierujmy jednak jakiś duży teleskop na galaktykę Sombrero - dojrzymy tu miliardy słońc z czasów, gdy nasi ogoniaści przodkowie zerkali bojaźliwie spośród gęstwiny drzew, a Półwysep Indyjski zderzył się z Azją i wypiętrzały się Himalaje. Kosmiczna kolizja dwóch galaktyk w Kwintecie Stefana, którą dziś obserwujemy, wydarzyła się tak naprawdę wtedy, kiedy na Ziemi zaczęły pojawiać się dinozaury, trylobity zaś właśnie wymarły.

Wybierzmy jakiekolwiek wydarzenie w historii Ziemi, a okaże się, że istnieje gdzieś jakaś gwiazda, której światło zostało wysłane w tym samym momencie... Jeśli nie jesteście bardzo małymi dziećmi, z pewnością gdzieś na nocnym niebie znajdziecie swoją własną urodzinową gwiazdę. Jej światło jest termojądrową poświatą, która obwieszcza rok waszych urodzin. Gwiazd takich może być całkiem sporo (około 40, jeśli macie czterdziestkę; jakieś 70, jeśli macie pięćdziesiątkę; mniej więcej 175, jeśli macie osiemdziesiąt lat). Kiedy patrzycie na którąś ze swoich gwiazd urodzinowych, wasz teleskop staje się wehikułem czasu, który pozwala zobaczyć efekt reakcji termojądrowych z roku waszych narodzin. To miłe, ale nie ma w tym nic więcej. Urodzinowa gwiazda nie powie nic o waszej osobowości ani o przyszłości czy też talentach seksualnych. Gwiazdy mają rozbudowane harmonogramy, w których brak miejsca na ludzkie sprawy.

Wasza urodzinowa gwiazda jest zresztą taka tylko w tym roku. W następnym trzeba będzie sięgnąć ku odleglejszej sferze, dalej o rok świetlny. Wyobraźmy sobie, że owe poszerzające się sfery to zasięg "dobrej nowiny", wieści o tym, że przyszliście na świat - wieści, która roznosi się coraz dalej. W świecie einsteinowskim, w którym - jak sądzi większość fizyków - żyjemy, nie ma nic szybszego od światła. Jeśli zatem liczycie sobie 50 lat, to wasze osobiste kręgi dobrej nowiny mają promień 50 lat świetlnych. W zasadzie (choć, oczywiście, nie w praktyce) w całym wnętrzu tej sfery (złożonej z nieco ponad tysiąca gwiazd) wieści o waszych narodzinach mogły się rozprzestrzenić. Poza tym obszarem będzie tak, jakbyście w ogóle nie istnieli; w ujęciu Einsteina rzeczywiście tam nie istniejecie. Ludzie starsi mają większą sferę swego istnienia od ludzi młodych; zarazem sfera istnienia każdego człowieka zajmuje bardzo niewielką cząstkę Wszechświata. Narodziny Jezusa mogą wydawać się nam dziś - kiedy upływa drugie tysiąclecie od tego momentu - odległym i doniosłym wydarzeniem. W skali kosmicznej nowina o jego narodzinach jest jednak tak niedawna, że nawet w najkorzystniejszych warunkach mogła "dotrzeć" do zaledwie jednej dwustubilionowej gwiazd we Wszechświecie. Wokół wielu z tych gwiazd, może nawet większości, krążą planety. Ich liczba jest tak duża, że można się spodziewać, iż na niektórych istnieją jakieś formy życia, a być może nawet istoty inteligentne tworzące cywilizacje. Odległości, które nas dzielą od hipotetycznie zaludnionych światów, są jednak tak wielkie, że tysiące form życia mogło niezależnie od siebie wyewoluować i wymrzeć, bez jakiejkolwiek szansy na to, żeby dowiedzieć się o swoim wzajemnym istnieniu.

Kiedy szacowałem liczbę swoich gwiazd urodzinowych, przyjąłem, że gwiazdy na ogół są oddalone od siebie średnio o 7,6 roku świetlnego. W przybliżeniu tak jest w naszej części Drogi Mlecznej. Wydaje się to zaskakująco niską gęstością (w przybliżeniu jedna gwiazda przypada na około 440 sześciennych lat świetlnych), jest ona jednak całkiem duża w porównaniu z gęstością występowania gwiazd w całym Wszechświecie, w którym galaktyki oddziela zupełnie pusta przestrzeń. Isaac Asimov sformułował bardzo obrazowe porównanie: jest tak, jakby cała materia Wszechświata była ziarnkiem piasku umieszczonym w samym środku pustego pokoju o boku 30 km. Jednocześnie to samo ziarnko piasku zostało rozbite na miliard bilionów kawałków, jako że na tyle właśnie szacuje się liczbę gwiazd we Wszechświecie. To tylko kilka z otrzeźwiających danych astronomicznych - i zaiste jest w nich jakieś piękno!

Astrologia natomiast ubliża estetyce. Jej przedkopernikańskie bajdurzenia urągają wiedzy astronomicznej i ją deprecjonują, tak jak używanie utworów Beethovena w migawkach reklamowych. Astrologia obraża też psychologię i uwłacza bogactwu naszych osobowości. Mówię o uproszczonym i potencjalnie niebezpiecznym dzieleniu ludzi według dwunastu znaków zodiaku. Raki mają być radosne, a ekstrawertyczne Lwy o uporządkowanych osobowościach powinny się czuć dobrze zwłaszcza w towarzystwie Wag (czy coś koło tego). Moja żona, Lalla Ward, opowiadała, jak kiedyś pewna amerykańska gwiazdka zbliżyła się do Premingera, reżysera filmu, w którym miała rólkę, z przeciągłym "O raaany, spod jakiego jest pan znaku?". I otrzymała niezapomnianą odprawę, wygłoszoną z silnym austriackim akcentem: "Spod znaku Nie Przeszkaaadzać".

Osobowość człowieka jest skomplikowanym fenomenem. Psycholodzy odnoszą pewne sukcesy, konstruując modele matematyczne, które mają na celu wielowymiarową analizę jej zmienności. Początkową liczbę wymiarów można zmniejszać, co jednak powoduje określoną utratę mocy predykcyjnej tych modeli. Pomijane "wymiary" niekiedy odpowiadają tym, o których intuicyjnie sądzimy, że potrafimy je rozpoznać - jak agresja, upór, czułość i tak dalej. Podsumowanie danej osobowości w kilkuwymiarowej przestrzeni stanowi pożyteczne przybliżenie, którego ograniczenia można wyraźnie określić. Jest to bardzo odległe od jakichkolwiek wzajemnie wykluczających się kategoryzacji i z pewnością dalekie od niedorzecznych historyjek o znakach zodiaku drukowanych w gazetach. Analiza psychologiczna opiera się na rzeczywiście istotnych danych dotyczących samych ludzi, a nie dat ich narodzin. Wielowymiarowa analiza psychologiczna osobowości może okazać się przydatna, gdy podejmuje się decyzje, czy konkretna osoba nadaje się do określonego zawodu, albo czy dwoje ludzi stworzy dobrą parę. Natomiast dwanaście szufladek serwowanych przez astrologów to - w najlepszym razie - kosztowna i niestosowna igraszka.

Powiedziałbym nawet, że lansowanie takiego podziału jest sprzeczne z ogólnie obowiązującymi obecnie poglądami i prawem dotyczącym dyskryminacji. Gazety przyzwyczajają swoich czytelników do myślenia o sobie, a także o swoich znajomych, jako o Rakach czy Wagach, czy którymkolwiek z 12 mitycznych znaków. Jeśli zastanowimy się nad tym przez chwilę, to czyż nie dojdziemy do wniosku, że nadawanie człowiekowi jakiejś etykietki nie przypomina ulegania stereotypom kulturowym, co dziś wielu z nas uważa za naganne? Mogę sobie wyobrazić taki oto gazetowy horoskop autorstwa Monthy Pythona:

Niemcy: W twojej naturze leży ciężka i systematyczna praca, co powinno ci pomóc w wypełnieniu dzisiejszych obowiązków. W stosunkach prywatnych będziesz musiał, zwłaszcza dziś wieczór, spróbować przezwyciężyć swą naturalną skłonność do wypełniania rozkazów.

Hiszpanie: Możesz mieć kłopot ze swą latynoską gorącą krwią, a więc uważaj, byś nie zrobił czegoś, czego później będziesz żałował. I jeśli w planach dzisiejszego wieczoru masz romantyczną randkę, to nie jedz, broń Boże, czosnku.


Chińczycy: Tajemniczość ma swe zalety, ale dziś może Cię ona przywieść do zguby...

Brytyjczycy: Twój hart ducha z pewnością pomaga Ci w interesach, ale spróbuj się czasem zrelaksować i pozwól sobie na odrobinę życia towarzyskiego.

Tak mógłby wyglądać cały zestaw horoskopów opartych na stereotypach narodowościowych. Niewątpliwie gazetowe horoskopy są mniej obraźliwe, w obu przypadkach mamy jednak do czynienia z uproszczoną klasyfikacją, dzieleniem ludzi na odrębne grupy, bez żadnych ku temu podstaw. Nawet gdyby istniały jakiekolwiek ślady prawidłowości statystycznych, to oba rodzaje dyskryminacji zachęcają do traktowania ludzi jako przedstawicieli określonych typów, a nie jako jednostki. Już dziś w rubrykach dla samotnych widuje się ogłoszenia: "Raki wykluczone" czy: "żadnych Byków". Oczywiście jeszcze gorsze byłyby dopiski typu: "Tylko nie czarni" czy: "Irlandczycy wykluczeni"; astrologiczne uprzedzenia nie są na szczęście konsekwentnie kierowane przeciwko jakimś wybranym znakom, ale reguła dyskryminującej stereotypizacji - przeciwna zasadzie uznawania ludzi za odrębne jednostki - jest taka sama.

Łatwo sobie wyobrazić smutne konsekwencje takich praktyk. Cały sens zamieszczania ogłoszeń w rubrykach samotnych serc polega na zwiększeniu szans na spotkanie potencjalnych partnerów seksualnych. (Rzeczywiście krąg znajomych z pracy i przyjaciół naszych przyjaciół często nie wystarcza i wymaga rozszerzenia). Tymczasem horoskopy skłaniają ludzi samotnych, których życie mogłaby odmienić wymarzona prawdziwa przyjaźń, by niefrasobliwie i bez żadnych racjonalnych podstaw odrzucili kandydaturę czasem nawet 11/12 całej populacji. A są to zwykle ludzie bardzo wrażliwi, którym należy pomóc, a nie wyprowadzać ich świadomie w pole.

Kilka lat temu jakiś przypadkowy dziennikarz, który akurat wyciągnął krótszą zapałkę i kazano mu napisać horoskop na dany dzień, zabawił się, wymyślając dla któregoś ze znaków taką oto przepowiednię: "Wszystkie zmartwienia zeszłego roku to nic w porównaniu z tym, co czeka cię dzisiaj". Astrologa zwolniono, kiedy centralę telefoniczną zablokowały masy telefonów od przerażonych czytelników - żałosne świadectwo wiary, jaką ludzie pokładają w astrologii.

Oprócz praw broniących przed dyskryminacją, mamy także przepisy chroniące nas przed producentami, którzy kłamią na temat swoich produktów. Na razie prawo nie zaangażowało się w obronę prawd dotyczących świata przyrody. Gdyby tak było, astrolodzy stanowiliby najlepszy przypadek. Twierdzą przecież, że potrafią przewidywać przyszłość oraz różne nasze ułomności, i biorą za to pieniądze. Chętnie też udzielają rad w kwestiach zawodowych. Gdyby jakaś firma farmaceutyczna sprzedawała pigułkę antykoncepcyjną, która nie miałaby najmniejszego wpływu na płodność, byłaby ścigana za oszustwo, a także pozywana do sądu przez kobiety, które zaszły w ciążę. Być może wydaję się przeczulony, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego nie aresztuje się zawodowych astrologów ani za oszustwa, ani za zachęcanie do dyskryminacji.

Londyński "Daily Telegraph" z 18 listopada 1997 roku doniósł, że poprzedniego dnia skazano na 18 miesięcy więzienia jakiegoś domorosłego egzorcystę, który namówił pewną naiwną nastolatkę do uprawiania z nim seksu pod pretekstem wypędzania z jej ciała złych duchów. Mężczyzna pokazał dziewczynie jakieś książki o chiromancji i magii, potem jej wmówił, że ktoś rzucił na nią "zły czar". Spryciarz wyjaśnił dziewczynie, że aby egzorcyzmy się udały, musi namaścić ją specjalnymi olejami. Nastolatka zgodziła się rozebrać. Potem, gdy powiedział, że aby "pozbyć się duchów", potrzebny jest stosunek płciowy, pozwoliła i na to. Opowiadam o tym, aby ukazać rodzaj społecznego rozdwojenia jaźni. Jeśli posyła się do więzienia człowieka za wykorzystanie naiwnej młodej kobiety, to dlaczego nie zrobić tego samego z astrologiem, który wyłudza pieniądze od swych naiwnych współobywateli? Czemu nie zaaresztować rozmaitych "jasnowidzów", którzy zgarniają od spółek naftowych niezłą część pieniędzy udziałowców za kosztowne "konsultacje" dotyczące miejsc odwiertów? I odwrotnie, jeśli uznajemy, że głupcy, jeśli zechcą, mają prawo wydawać pieniądze na szarlatanów, to dlaczego seksualny "egzorcysta" nie miałby zostać puszczony wolno? Mógłby skorzystać z podobnego rozumowania i twierdzić, że ta młoda kobieta miała prawo oddać swe ciało w ramach obrzędu rytualnego, w którego konieczność w tamtym momencie prawdziwie wierzyła.

Żadne prawa fizyczne nie uzasadniają twierdzenia, że położenie odległych ciał niebieskich w chwili czyichś narodzin może mieć jakikolwiek wpływ na naturę czy losy tej osoby. Oczywiście nie da się wykluczyć nieznanej dotąd formy fizycznych oddziaływań. Ale o to można by się martwić dopiero wtedy, gdyby ktoś udowodnił, że ruchy planet na tle gwiazdozbiorów rzeczywiście wywierają wpływ na nasze życie. Jak dotąd nie przedstawiono żadnych dowodów, które można by poddać odpowiedniej weryfikacji. Natomiast ogromna większość naukowych badań nad astrologią wykazała brak takich powiązań. Wyniki kilku (bardzo niewielu) badań wskazują na istnienie (niewielkiej) statystycznej korelacji między znakiem zodiaku a charakterem konkretnej osoby. Okazało się zresztą, że ma to interesujące wyjaśnienie. Często ludzie są tak dobrze zorientowani w zodiakalnych charakterystykach, że wiedzą, jakich cech się od nich oczekuje. Przejawiają oni zatem pewną skłonność do życia zgodnie z tymi oczekiwaniami - nieznaczną, ale wystarczającą, aby dawała korelację zaobserwowaną w trakcie analiz.

Najbardziej podstawowym sprawdzianem, który powinna przejść każda szanująca się metoda diagnozowania stanu rzeczy lub przepowiadania przyszłości, jest test wiarygodności. Nie chodzi w nim o to, czy metoda ta rzeczywiście się sprawdza, ale o to, czy różne stosujące ją osoby, którym przedstawiono te same dane (lub ta sama osoba, której przedstawiono identyczne dane dwukrotnie), dochodzą do takich samych wniosków. Chociaż nie wierzę, że astrologia ma sens, oczekiwałbym wysokiej zgodności w tak pomyślanym teście. Różni astrolodzy w końcu z pewnością korzystają z tych samych podręczników i nawet jeśli ich werdykty są błędne, to wydaje się, że stosowane przez nich metody powinny być przynajmniej na tyle usystematyzowane, by prowadzić do takich samych fałszywych wniosków. A jednak, jak dowiodły badania zespołu prowadzonego przez G. Deana, astrolodzy nie uzyskują nawet tego minimalnego i łatwego do osiągnięcia poziomu wiarygodności. I tak na przykład, kiedy poproszono różnych arbitrów o ocenę osób na podstawie wyników uzyskanych w odpowiednio skonstruowanym wywiadzie, współczynnik korelacji ocen był większy od 0,8 (współczynnik korelacji równy 1,0 świadczy o doskonałej zgodności, minus 1,0 odpowiada kompletnemu brakowi zgodności, 0,0 oznacza całkowitą przypadkowość lub brak jakiegokolwiek związku; 0,8 jest więc całkiem niezłym wynikiem). Tymczasem, jak wykazano w tych samych badaniach, współczynnik zgodności w wypadku astrologii był żałosny - wynosił zaledwie 0,1, podobnie zresztą jak przy chiromancji (0,11), i wskazywał na niemal całkowitą przypadkowość. Niezależnie od tego, jak bardzo mylą się astrolodzy, można by sądzić, że przynajmniej dla zachowania "branżowej" zgodności ich działania powinna charakteryzować spójność. Tymczasem wcale tak nie jest. Zresztą nie lepiej rzecz się ma w wypadku grafologii czy testu Rorschacha (opisywanie plam atramentowych).

Praca astrologa wymaga tak niewielkiego przygotowania i umiejętności, że zwykle zleca się ją mniej doświadczonym reporterom, którzy akurat nie mają nic innego do roboty. Dziennikarz Jan Moir tak relacjonuje na łamach "The Guardian" z dnia 6 października 1994 roku początki swojej kariery: "Moją pierwszą robotą dziennikarską było pisanie horoskopów dla różnych czasopism kobiecych. Zadanie to zawsze przydzielano najświeższemu dziennikarskiemu nabytkowi w redakcji. Klecenie przepowiedni było tak głupią i łatwą czynnością, że mógł temu podołać nawet ktoś równie zielony, jak ja". Podobnie było z pewnym sztukmistrzem z zamiłowania, Jamesem Randim. Będąc młodym człowiekiem, zaczął pod pseudonimem Zo-ran pracować jako astrolog w którymś z montrealskich dzienników. Metoda Randiego polegała na tym, że wycinał horoskopy ze starych numerów czasopism, mieszał je dokładnie w kapeluszu, po czym losowo przypisywał dwunastu znakom zodiaku i publikował jako własne "przepowiednie". Randi relacjonuje zasłyszaną przypadkowo rozmowę pary urzędniczek, które w czasie przerwy śniadaniowej niecierpliwie przeglądały w kawiarni kolumnę horoskopów Zo-rana:

Aż piszczały z radości, widząc swą przyszłość w tak różowych barwach! Kiedy je zagadnąłem, stwierdziły, że Zo-ran "wykazał się" zeszłego tygodnia. Nie powiedziałem im, że Zo-ran to właśnie ja [...] Całkiem interesujące były też reakcje listowne czytelników. I wystarczyły, abym stwierdził, że wielu ludzi zaakceptuje i potraktuje poważnie niemal wszystko, co powie ktoś, kogo uznają za obdarzonego zdolnościami nadprzyrodzonymi. Wtedy Zo-ran odwiesił na haczyk swoje nożyczki, odłożył kapelusz, w którym mieszał horoskopy, i wycofał się z interesu.
Flim-Flam (1992)

Sondaże dowodzą, że wielu ludzi czytających horoskopy wcale w nie nie wierzy. W ankietach powtarzają się oświadczenia, że ankietowani czytają te teksty tylko dla rozrywki (ich gust pod tym względem wyraźnie różni się od mojego). Znaczna część ludzi jednak wierzy i stara się dostosować swoje postępowanie do horoskopu. W takiej właśnie grupie znalazł się także, jak wynika z niepokojących, choć niewątpliwie prawdziwych doniesień, Ronald Reagan w czasie swojej prezydentury.


Dlaczego horoskopy w ogóle wywierają wrażenie? Przecież przepowiednie, a także opisy charakteru, są tak niewyraźne, nijakie i ogólnikowe, że pasują równie dobrze do każdego człowieka i do każdej sytuacji. Zwykle czyta się tylko własny horoskop. Gdyby poprosić ludzi o przeczytanie jedenastu pozostałych, ich podziw dla akuratności własnego z pewnością bardzo by zmalał. Poza tym ludzie zwracają uwagę przede wszystkim na to, co jest w nim trafne. Jeśli w horoskopie długim na pół kolumny znajdą jedno zdanie, które pasuje do nich jak ulał, zapamiętają to właśnie zdanie, a po pozostałych, mniej trafnych, ich wzrok się ledwie prześlizgnie. Nawet jeśli ktoś natknie się na uderzająco nieprawdziwą przepowiednię, to raczej uzna ją za ciekawe odstępstwo od reguły niż dowód, że wszystko to tylko głupie gadanie. David Bellamy, znany telewizyjny popularyzator nauki (bardzo zasłużony dla sprawy ochrony przyrody), wyznał w wywiadzie dla Radio Times (szacownego naówczas organu BBC), że choć w odniesieniu do pewnych spraw cechuje go "ostrożność Koziorożca", często jednak pochyla głowę i szarżuje niczym zwykły kozioł. Czyż to nie ciekawe? No cóż, śmiem sądzić, że stanowi to potwierdzenie tego, co zawsze powtarzam: Wyjątek potwierdza regułę! Bellamy z pewnością wie swoje, ale poddaje się powszechnej wśród ludzi wykształconych modzie, aby bawić się astrologią jako nieszkodliwą rozrywką. Lecz ja nie jestem pewien, czy jest ona naprawdę nieszkodliwa, i ciekawi mnie, czy ludzi, którzy mówią o niej jako o czymś zabawnym, rzeczywiście kiedykolwiek rozbawiła.

"Kobieta rodzi czterokilogramowe kocię" to typowy tytuł z gazety zwanej "Sunday Sport", która - jak jej amerykańskie odpowiedniki typu "National Enquirer" (o czteromilionowym nakładzie) - zajmuje się wyłącznie publikowaniem wyssanych z palca opowieści, podając je za prawdziwe. Kiedyś spotkałem osobę, która była pełnoetatowym wymyślaczem takich właśnie historii dla jakiegoś amerykańskiego czasopisma. Osoba ta powiedziała mi, że ona i jej koledzy prześcigali się w wymyślaniu jak największej bujdy. Okazało się zresztą, że współzawodnictwo takie nie ma specjalnego sensu, ponieważ nie istnieje chyba taka rzecz, w którą ludzie by nie uwierzyli, jeśli tylko zobaczą ją w druku.

Na innej stronie wspomnianego numeru "Sunday Sport" zamieścił artykuł o magiku, który nie mógł znieść ciągłego zrzędzenia żony i zmienił ją w królika. Obok stereotypu zrzędzącej żony pojawił się też wątek ksenofobiczny w tekście zatytułowanym "Szalony Grek zmienił chłopca w kebab". Inne historie mówiły o tym, że "Marilyn Monroe wróciła na świat w postaci sałaty" (opowieść tę uzupełniono zielonym zdjęciem oblicza amerykańskiej gwiazdy ekranu umieszczonym w samym środku główki sałaty) oraz że "Na Marsie zaobserwowano posąg Elvisa Presleya".


Co do Presleya, to kult tego piosenkarza w połączeniu z cennymi relikwiami w postaci ścinków paznokci, z jego podobiznami i całym ruchem pielgrzymkowym do miejsca pochówku, jest na dobrej drodze, by stworzyć nową religię. Ostatnio tylko został przytłumiony przez nowszy kult księżnej Diany. Ludzie ustawieni w wielotysięcznej kolejce, aby wpisać się do książki kondolencyjnej po śmierci księżnej w 1997 roku, donosili reporterom, że przez okno pałacowe przebijała wyraźnie jej twarz, jaśniejąca z portretu wiszącego na ścianie. Tak jak w wypadku Anioła z Mons, który ukazał się angielskim żołnierzom w najcięższych dla nich chwilach pierwszej wojny światowej, tak też i teraz niezliczone rzesze świadków "widziały" ducha Diany, a wieść o tym przebiegła lotem błyskawicy przez tłum żałobników, i tak już podekscytowanych tym, co wyczytali w popołudniówkach.Jeszcze silniej oddziałującym środkiem przekazu jest telewizja, a ostatnio ilość programów propagujących zjawiska paranormalne przybiera rozmiary epidemii. W telewizji brytyjskiej wystąpił pewien uzdrawiacz, który twierdził, że w jego ciele mieszka dusza zmarłego przed dwoma tysiącami lat lekarza Pawła z Judei. BBC bez cienia krytycyzmu poświęciła całe pół godziny na publiczne przedstawienie jego fantazji jako faktu. W jakiś czas potem, przy okazji Edynburskiego Festiwalu Telewizyjnego w 1996 roku starłem się z redaktorem odpowiedzialnym za ten program w publicznej debacie pod tytułem "Zaprzedani siłom nadprzyrodzonym". Głównym argumentem redaktora było to, że człowiek ów czynił dobrą robotę, uzdrawiając swoich pacjentów. Sprawiał wrażenie, że nic innego nie ma dla niego znaczenia. Kogo obchodzi, czy reinkarnacja jest możliwa, skoro uzdrowiciel rzeczywiście może nieco ulżyć swoim pacjentom? Dla mnie najcięższym ciosem była lista osób, którym BBC dziękowała za wskazówki, i jako osobę sprawującą pieczę nad całością umieściła na niej ni mniej ni więcej tylko... owego Pawła z Judei. Pokazywanie ludziom ekscentrycznego psychotyka czy nawet szalbierza to jedna sprawa. Być może jest to jakaś forma rozrywki, choć osobiście mam co do tego wątpliwości - podobnie jak do naigrawania się ze zniekształconych nieszczęśników w lunaparkach czy najnowszej amerykańskiej mody pokazywania gwałtownych scen małżeńskich w ramach programów telewizyjnych. Zupełnie inną sprawą jest podrywanie przez BBC swojej wieloletniej reputacji przez prezentowanie takich fantazji, by poprawić sobie wskaźniki oglądalności.

Tani, ale skuteczny sposób na zrobienie telewizji paranormalnej polega na zatrudnieniu pospolitych prestidigitatorów i systematycznym wmawianiu widzom, że ich sztuczki mają podłoże nadprzyrodzone. W dodatku, jakby na potwierdzenie niskiego mniemania o IQ audytorium, popisy takie podlegają dużo słabszej kontroli niźli widowiska z udziałem zwyczajnych magików. Prawdziwi magicy przynajmniej pokazują publiczności, że nie chowają nic w rękawach, a pod stolikiem nie ma żadnych kabli. Artysta z etykietką paranormalności nie czuje się natomiast zobowiązany nawet do tak elementarnych prób zachowania pozorów uczciwości.

Omówmy konkretny przypadek, na przykład pokaz telepatii w Carlton Television w serii Beyond Belief (Nie do wiary). Twórcą i prezenterem tej serii jest doskonale wszystkim znany z ekranu David Frost. Frost uznany został przez rząd za godnego tytułu szlacheckiego, który podniósł oczywiście jego uznanie w oczach telewidzów. W programie zaprezentowano dwójkę Izraelczyków, ojca i syna, przy czym syn miał zasłonięte oczy i "patrzył oczami ojca". Uruchamiano maszynę losującą i pojawiała się liczba. Ojciec wpatrywał się w nią intensywnie, nerwowo zaciskając i prostując palce, po czym pytał syna zduszonym okrzykiem, czy może podać odpowiedź. "Sądzę, że tak" - chrypiał syn i rzeczywiście odgadywał prawidłowo liczby losowane przez maszynę. Widownia szalała. Zadziwiające! I wszystko to działo się na żywo, naprawdę, nie była to żadna fikcja typu Archiwum X.

Ale cóż, chodziło tu przecież o stary i dość ograny trik, ulubiony w teatrzykach rewiowych, a korzeniami sięgający co najmniej 1784 roku, gdy żył niejaki signor Pinetti. Istnieje wiele prostych szyfrów, za pomocą których ojciec mógł przekazać informację o liczbie swojemu dobrze przeszkolonemu synowi. Sam niewinny zwrot: "Czy wiesz już, synu?" - jest jedną z takich możliwości. Zamiast gapić się z zachwytem, David Frost powinien był zakneblować ojca, tak jak zasłonił oczy synowi. Jedyną różnicą odróżniającą ten popis od zwykłych występów prestidigitatorskich było to, że etykietkę "nadprzyrodzoności" przydała mu szacowna Carlton Television.

Większość ludzi nie wie, w jaki sposób magicy robią swoje triki. Mnie samego sztuczki takie wprawiają w osłupienie. Nie mam pojęcia, skąd w cylindrach biorą się króliki i jak czarodzieje przecinają na pół skrzynie, nie zraniwszy pań, które w nich leżą. Jednakże wszyscy wiemy, że istnieje racjonalne wyjaśnienie każdej sztuczki, które magik mógłby nam przedstawić, ale zazwyczaj nie chce, co jest zresztą zrozumiałe. A zatem dlaczego mielibyśmy uważać za prawdziwy cud sztuczkę tego rzędu jedynie dlatego, że jakaś stacja telewizyjna nadaje jej miano "paranormalności"?

Bywają też artyści, którzy na przykład "wyczuwają", że ktoś na widowni ma ukochaną osobę o imieniu zaczynającym się na literę M, a ona z kolei miała kiedyś pekińczyka i niestety umarła z powodu jakiejś choroby związanej z klatką piersiową. Są to jasnowidze i media, którzy posiedli ponoć wiedzę "niemożliwą do osiągnięcia żadnym naturalnym sposobem". Nie mam tu miejsca, aby omawiać takie sprawy szczegółowo, ale jest to powszechnie znany trik, zwany przez prestidigitatorów cold reading. Stanowią one subtelną mieszaninę wiedzy na pewne tematy (wiele osób umiera na serce lub z powodu raka płuc) z tym, co uda się wyciągnąć od samych widzów (którzy nieświadomie odsłaniają się, gdy zbliżyć się do sedna sprawy). A wszystko to bywa wspomagane wielką gotowością całej widowni, która chce zauważać same "trafienia" i nie zwracać uwagi na "pudła". Specjaliści od cold reading mają też często swoich wywiadowców, którzy podsłuchują rozmowy wchodzących na salę widzów, czy nawet wypytują ludzi, a przed występem relacjonują zasłyszane wiadomości czarodziejowi.

Gdyby rzeczywiście ktoś zdołał zaprezentować przypadek telepatii (albo psychokinezy, reinkarnacji, perpetuum mobile czy czegoś w tym guście), to mielibyśmy do czynienia z odkryciem całkiem nowych praw, nieznanych dotychczas fizyce. Odkrywca dajmy na to nowego pola energetycznego, łączącego umysł z umysłem na zasadzie telepatii, czy też nowej siły sprawiającej, że przedmioty bez żadnych sztuczek same przesuwają się po stole, zasługiwałby na Nagrodę Nobla i prawdopodobnie by taką otrzymał. Gdyby się jednak było w posiadaniu podobnie rewolucyjnych tajemnic nauki, po cóż marnować je na popisy telewizyjne? Dlaczegoż nie udowodnić ich w sposób nie budzący wątpliwości i nie zdobyć sławy nowego Newtona? Oczywiście znamy odpowiedź. Po prostu nie da się tego zrobić. Bohaterzy takich występów bowiem to zwykli oszuści. Ale, dzięki naiwnym lub cynicznym producentom programów telewizyjnych, bogaci oszuści.

Należy dodać, że niektórzy spece od spraw nadprzyrodzonych potrafią okpić wielu naukowców. Wydaje się, że jedynymi ludźmi zdolnymi przejrzeć ich na wylot są inni iluzjoniści. Właśnie dlatego sławni parapsycholodzy i media zawsze wykręcają się od występów, gdy dotrze do nich wiadomość, że w pierwszym rzędzie widowni zasiadają zawodowi prestidigitatorzy. Różni znani iluzjoniści, na przykład James Randi z Ameryki i Ian Rowland z Wielkiej Brytanii, prezentują w czasie swoich przedstawień "cudowne" sztuczki sław w dziedzinie paranormalności, po czym wyjaśniają widowni, na czym polegał trik. Grupę Indyjskich Racjonalistów tworzą oddani sprawie młodzi iluzjoniści, którzy przemierzają wioski i demaskują tak zwanych "świętych mężów", dublując ich "cuda". Niestety, sporo ludzi nadal w nie wierzy, nawet kiedy sztuczka zostanie do końca wyjaśniona. Niektórzy posuwają się do rozpaczliwych prób uzasadniania swojej wiary, mówiąc: "W porządku, może Randi stosuje triki, ale to nie znaczy, że inni nie robią prawdziwych cudów". Ian Rowland ma na to wartą zapamiętania odpowiedź: "W porządku, ale jeśli robią cuda, to wybrali sobie bardzo trudną drogę".

Na oszukiwaniu naiwnych można zarobić duże pieniądze. Przeciętny iluzjonista ma zwykle niewielką szansę na wyrwanie się z kręgu przyjęć dla dzieci i występy w telewizji o ogólnokrajowym zasięgu. Jeśli jednak nazwie swoje triki pokazem sił nadprzyrodzonych - o, to co innego. Stacje telewizyjne chętnie współpracują w dziedzinie okłamywania. To przecież znakomicie podnosi oglądalność. Zamiast grzecznościowo przyklasnąć na widok fachowo wykonanej sztuczki magicznej, prezenterzy telewizyjni wpatrują się w nie w dramatycznym napięciu, każąc widzom wierzyć, że są świadkami przekraczania praw fizyki. Kiedy indziej poruszeni ludzie opowiadają o duchach i nawiedzonych domach. A producenci telewizyjni, zamiast wysłać ich do dobrego psychiatry, angażują ich bez zmrużenia oka i jeszcze zatrudniają aktorów, by przedstawili teatralną rekonstrukcję tych urojeń, oczywiście z łatwym do przewidzenia efektem wywieranym na łatwowiernym szerokim audytorium.

Obawiam się, że mogę zostać źle zrozumiany, dlatego ważne jest, bym stawił czoło temu niebezpieczeństwu. Zbyt łatwo byłoby po prostu twierdzić - bez żadnej dyskusji - że nie istnieje nic poza współczesną wiedzą naukową, że astrologia i tym podobne strachy to banialuki, bo nauka nie znajduje dla nich wyjaśnienia. Czy rzeczywiście to takie oczywiste, iż astrologia jest stertą bzdur? Skąd mam pewność, że kobieta z artykułu "Sunday Sport" nie urodziła czterokilogramowego kocięcia? Skąd owo przekonanie, że Elvis Presley nie zmartwychwstał w chwale i nie pozostawił po sobie pustego grobu? Przecież zdarzają się jeszcze dziwniejsze rzeczy! Czy też, mówiąc precyzyjniej, rzeczy, które dla nas są chlebem powszednim, takie jak radio, naszym przodkom na pewno wydałyby się równie podejrzane, jak wizyta duchów. Dla nas telefon komórkowy jest tylko uciążliwością podczas podróżowania pociągiem. Jednak ludziom żyjącym w XIX wieku, kiedy same pociągi były nowością, przenośny telefon wydałby się czystą magią! Jak powiedział Arthur C. Clarke, znakomity autor książek fantastycznonaukowych i orędownik nieograniczonych możliwości nauki i techniki: "Każda wystarczająco zaawansowana technika wydaje się magią". Jest to tak zwane trzecie prawo Clarke'a i jeszcze do niego powrócę.

William Thomson, pierwszy lord Kelvin, był jednym z najznakomitszych i najbardziej wpływowych fizyków XIX wieku. Należał do zdecydowanych przeciwników teorii Darwina, ponieważ "dowiódł" z wielką powagą, ale i z jeszcze większym, jak dziś wiadomo, błędem, że Ziemia jest zbyt młoda, aby mogła na niej zajść ewolucja. Jemu też przypisuje się następujące trzy pełne przekonania przepowiednie: "Radio nie ma przyszłości"; "Skonstruowanie maszyn latających cięższych od powietrza jest niemożliwe"; "Przyszłość pokaże, że promienie X to mistyfikacja". Oto człowiek, który posunął się w swym sceptycyzmie tak daleko, że zasłużył na śmieszność w oczach przyszłych pokoleń. Arthur C. Clarke przytacza w swojej wizjonerskiej książce Profiles of the Future (Profile przyszłości, 1982) podobne opowieści i ostrzeżenia przed niebezpieczeństwami, jakie niesie dogmatyczny sceptycyzm. Kiedy Edison obwieścił w 1878 roku, że pracuje nad oświetleniem elektrycznym, brytyjski parlament powołał specjalną komisję, której celem było zbadanie, czy jego prace mają w ogóle jakikolwiek sens. Komisja ekspertów stwierdziła, że fantastyczny pomysł wynalazcy (który dziś znamy pod mianem żarówki) jest "dobry dla naszych przyjaciół zza Atlantyku. [...] niewart jednak uwagi ludzi praktycznych i mających poważny stosunek do nauki".

Aby nie zabrzmiało to jak seria dowcipów o Anglikach, Clarke przytacza też wypowiedzi dwóch znakomitych uczonych amerykańskich na temat aeroplanów. Astronom Simon Newcomb miał pecha, wygłaszając następującą opinię tuż przed wspaniałym wyczynem braci Wright w 1903 roku:

Dowody na to, że nie ma takich znanych substancji, rodzajów maszynerii, a wreszcie rodzajów energii, które dałyby w połączeniu praktyczną maszynę, zdolną przenosić ludzi drogą powietrzną na dłuższym dystansie, wydają się autorowi tych słów na tyle pewne, na ile możliwe jest dowodzenie jakichkolwiek praw fizycznych.

Inny znany amerykański astronom William Henry Pickering oświadczył, że choć skonstruowanie maszyn latających cięższych od powietrza jest możliwe (musiał tak powiedzieć, bowiem Wrightowie mieli już za sobą swój sławny lot), to jednak nigdy nie będą one miały żadnego praktycznego znaczenia:

W popularnych wizjach jawią się ludziom olbrzymie latające machiny, które w zawrotnym tempie miałyby przemierzać Atlantyk, niosąc na swym pokładzie niezliczoną liczbę pasażerów, niczym nowoczesne parowce [...] Wydaje się, że całkiem bezpiecznie można powiedzieć, iż takie pomysły muszą pozostać w sferze fantazji, gdyż nawet jeśli machina latająca mogła przebyć ocean z jednym czy dwoma pasażerami, to i tak koszty tego byłyby niezwykle wysokie [...] Innym rozpowszechnionym błędnym przekonaniem jest to, że można by w ten sposób osiągać wielkie prędkości.

Pickering brnie dalej, "dowodząc" na podstawie autorytatywnych kalkulacji skutków oporu powietrza, że aeroplan w gruncie rzeczy nigdy nie osiągnie prędkości większej niż pociągi pospieszne. Całkiem znajomo zatem brzmi uwaga Thomasa J. Watsona, szefa IBM, jaką uczynił w 1943 roku: "Myślę, że istnieje rynek na co najwyżej pięć komputerów". Przywoływanie jej tutaj jest jednak trochę wobec niego krzywdzące. Watson sądził, że komputery będą coraz większe - i pod tym względem oczywiście się mylił - ale nigdy nie umniejszał potencjalnego znaczenia komputerów w przyszłości tak, jak Kelvin i inni zdyskwalifikowali możliwość podróży powietrznych.

Podobne historie o znanych ludziach, którzy potknęli się na jakimś kategorycznym oświadczeniu, są oczywiście poważnym ostrzeżeniem przed niebezpieczeństwem nadgorliwego sceptycyzmu. Dogmatyczne niedowiarstwo w stosunku do wszystkiego, co wydaje się obce lub niewytłumaczalne, nie jest cnotą. Jaka jest zatem różnica między takim sceptycyzmem a moją własną, otwarcie wyznawaną niewiarą w astrologię, reinkarnację i zmartwychwstanie Elvisa Presleya? Po czym poznać usprawiedliwiony sceptycyzm i jak odróżnić go od dogmatycznej, nietolerancyjnej krótkowzroczności?

Zastanówmy się chwilę nad rozmaitością opowieści, których dostarczają ludzie, i ustalmy, na ile sceptycznie powinniśmy się do nich odnosić. Na najniższym poziomie znajdują się opowieści, które mogą być prawdziwe, ale nie muszą, nie mamy jednak większego powodu, aby w nie wątpić. W Men at Arms (1952) Evelyna Waugha bohater komiczny o imieniu Apthorpe często opowiada narratorowi, Guyowi Crouchbackowi, o swoich dwóch ciotkach, jednej mieszkającej w Peterborough i drugiej z Tunbridge Wells. Na łożu śmierci Apthorpe wyznaje, że właściwie miał tylko jedną ciotkę. Guy Crouchback pyta którą - tę z Peterborough czy z Tunbridge Wells? "Oczywiście, tę z Peterborough" - pada odpowiedź. "Na pewno mnie teraz nabierasz?". "To prawda, nabrałem cię. Ale żart był niezły, prawda?".

Nie, żart Apthorpe'a wcale nie był "niezły", ale właśnie dzięki niemu Evelyn Waugh bawi nas kosztem swego bohatera. Bez wątpienia w miasteczku takim jak Peterborough mieszka wiele starszych dam, a zatem jeśli ktoś mówi, że ma tam ciotkę, to nie widzimy żadnego powodu, aby mu nie wierzyć. Jeżeli nie ma jakiegoś szczególnego powodu do kłamstwa, możemy mu wierzyć naprawdę. Jeśli jednak od tego faktu zależy coś ważnego, na pewno rozsądnie będzie sprawdzić, czy to prawda. A teraz przypuśćmy, że ktoś mówi nam, iż jego ciotka potrafi lewitować dzięki medytacji i sile woli. Siada po turecku, opowiada ów znajomy, i tworząc w swoim umyśle piękne obrazy oraz wypowiadając słowa mantry, dama ta unosi się nad ziemię, gdzie buja w najlepsze czas jakiś. Dlaczego powinniśmy być bardziej sceptyczni w odniesieniu do tej opowieści niż do prostej informacji, że ciotka naszego znajomego mieszka w Peterborough? Wszak człowiek ten daje nam słowo, i to w obu wypadkach.

Pierwszą nasuwającą się ripostą jest uwaga, że lewitacja w oparciu o siłę woli nie da się wytłumaczyć naukowo. Ale dotyczy ona dzisiejszej nauki. Tutaj pojawia się znów trzecie prawo Clarke'a oraz ważne stwierdzenie, że nauka w żadnej epoce nie znała odpowiedzi na wszystkie pytania i z czasem była wypierana przez nowszą. Być może kiedyś, w przyszłości, fizycy poznają dogłębnie naturę grawitacji i zbudują pojazdy antygrawitacyjne. Nie wykluczone, że lewitujące ciotki staną się dla naszych potomków równie pospolitym zjawiskiem, jak dla nas odrzutowce. Czy zatem trzecie prawo Clarke'a nakłania nas do wiary w dosłownie każdą cudowną historyjkę, jaka tylko może ludziom przyjść do głowy? Jeśli jakiś człowiek mówi nam, że widział swą ciotkę bujającą w pozycji lotosu nad podłogą, albo też dane mu było widzieć Araba śmigającego między minaretami na latającym dywanie, to czy powinniśmy uwierzyć w te historie, mówiąc sobie, że mylili się ci z naszych przodków, którzy nie wierzyli w radio? Oczywiście, że nie! Ale właściwie dlaczego nie?

Otóż trzecie prawo Clarke'a nie daje się odwrócić. To, że "każda wystarczająco zaawansowana technika wydaje się magią", nie oznacza jednocześnie, że "dowolne zjawisko magiczne, jakie tylko ktoś może kiedykolwiek wymyślić, jest nieodróżnialne od postępu technicznego, jaki dokona się w przyszłości". Owszem, niekiedy bezkompromisowi sceptycy musieli kapitulować w deszczu zgniłych pomidorów spadającym na ich szacowne osoby. Dużo częściej jednak brakowało pokrycia opowieściom magicznym. Pewne rzeczy zaskakujące nas dzisiaj staną się w przyszłości rzeczywistością. Znacznie większa ich część jednak - nie. Cała sztuka polega więc na tym, by oddzielić tę nieliczną grupkę od całej bezsensownej reszty - historyjek, które na zawsze pozostaną w sferze fikcji i magii.

W obliczu jakiejś zadziwiającej czy cudownej historii powinniśmy sobie najpierw zadać pytanie, czy opowiadająca ją osoba ma powód, by nas okłamywać. Możemy też spróbować inaczej ocenić jej wiarygodność. Pamiętam sympatyczny wieczór z pewnym filozofem, który opowiedział mi następującą historię: otóż będąc kiedyś w kościele, rozmówca mój dostrzegł, że ksiądz właściwie nie klęczy, ale w pozycji klęczącej unosi się trzydzieści centymetrów nad posadzką. Spojrzałem na filozofa z niedowierzaniem. Mój wrodzony sceptycyzm wzrósł jeszcze bardziej, kiedy usłyszałem dwie kolejne historyjki. Otóż memu rozmówcy zdarzyło się być kiedyś dyrektorem domu poprawczego dla chłopców. Odkrył wtedy, że wszyscy jego podopieczni mają wytatuowany na członku napis: "Kocham mamusię". Opowieść mało prawdopodobna zaiste, ale jeszcze nie niemożliwa. W przeciwieństwie do lewitującego księdza nie wiązało się to z negowaniem żadnych podstawowych praw przyrody. Niemniej opowieść ta rzuciła nieco światła na wiarygodność mego towarzysza. Kolejna historia była o tym, że mój towarzysz widział, jak wrona zapala zapałkę, unosząc jednocześnie drugie skrzydło tak, by osłonić ją od wiatru. Nie pamiętam już, czy owej wronie udało się zaciągnąć papierosem, czy też nie. Wszystkie te trzy opowiastki razem pozwoliły mi jednak ustalić, że mój filozof jest świadkiem raczej mało godnym zaufania, acz niewątpliwie zabawnym. Przypuszczenie, że był, łagodnie mówiąc, łgarzem (albo fantastą czy człowiekiem nawiedzonym lub też, że po prostu badał łatwowierność oksfordzkich wykładowców), wydaje się bardziej prawdopodobne niż hipoteza, że wszystkie trzy wspomniane opowiastki są prawdziwe.

Jako filozof mój towarzysz musiał znać esej O cudach napisany w XVIII wieku przez wielkiego szkockiego myśliciela Davida Hume'a, w którym przedstawia on sposób oceny różnych zjawisk - sposób, moim zdaniem, niepodważalny:

[...] żadne świadectwo nie wystarcza do wykazania autentyczności cudu, jeżeli nie jest ono tego rodzaju, że jego fałszywość byłaby większym cudem aniżeli fakt, który ma być na jego podstawie wykazany.
O cudach (1748) [Cyt. wg Badania dotyczące rozumu ludzkiego. Przełożyli J. Łukasiewicz i K. Twardowski. PWN, Warszawa 1977]

Posłużę się rozumowaniem Hume'a, by omówić jeden z najlepiej poświadczonych cudów w historii świata, który miało oglądać 70 tysięcy ludzi i których część wciąż jeszcze żyje. Chodzi tu o objawienie się Matki Boskiej Fatimskiej. Zamieszczony poniżej cytat pochodzi ze strony internetowej Kościoła rzymskokatolickiego, na której odnotowano również, że wśród licznych objawień Matki Boskiej to właśnie się wyróżnia, ponieważ zostało oficjalnie uznane przez Watykan.

13 października 1917 roku, na Cova da Iria niedaleko portugalskiej miejscowości Fatima zgromadziło się ponad 70 tysięcy ludzi. Przyszli, aby zobaczyć cud, który Najświętsza Dziewica zapowiedziała Lucii dos Santos i jej małym krewnym: Jacincie i Francisco Marto [...] Wkrótce po południu Nasza Pani w istocie się objawiła. Pod koniec spotkania wskazała na słońce. Podekscytowana Lucia powtórzyła jej ruch i wszyscy spojrzeli w niebo [...] Wtedy tłum wstrzymał oddech z przerażenia [...] Wyglądało na to, że słońce rozdarło niebiosa i spada w dół, wprost na zatrwożone tłumy [...] Kiedy już wydawało się, że rozżarzona kula uderzy w ludzi i wszystkich unicestwi, cud się skończył. Słońce powróciło na swoje miejsce na niebie, świecąc teraz równie zwyczajnie, jak zwykle.

Gdyby cud w postaci spadającego słońca widziała tylko Lucia, młoda dziewczyna szczególnie odpowiedzialna za kult fatimski, niewiele osób potraktowałoby całą rzecz z powagą. Mogłaby to być bowiem jakaś halucynacja czy kłamstwo o dość łatwym do wyjaśnienia podłożu. Respekt budzi jednak aż 70 tysięcy świadków owego wydarzenia. Czy 70 tysięcy ludzi może zbiorowo ulec halucynacji? Albo czy ktoś relacjonujący to wydarzenie może aż tyle zmyślić?

Spróbujmy zastosować kryterium Hume'a. Z jednej strony mielibyśmy uwierzyć w masową halucynację, jakąś sztuczkę świetlną lub zbiorowe kłamstwo 70 tysięcy ludzi. Trzeba przyznać, że brzmi to nieprawdopodobnie. Jest jednak mniej nieprawdopodobne niż wytłumaczenie alternatywne, że Słońce rzeczywiście zmieniło tor swej wędrówki. Słońce nad Fatimą nie było wszak niczyim prywatnym słońcem; ta sama gwiazda ogrzewała wówczas pozostałą wielomilionową rzeszę ludzi po oświetlonej stronie Ziemi. Jeżeli zatem założymy, że rzeczywiście zmieniła ona na moment swą trasę, ale było to widoczne wyłącznie na Cova da Iria, musielibyśmy uznać zaistnienie jeszcze większego cudu: złudzenia niewystąpienia zmiany toru naszej gwiazdy, którego doświadczyły miliony osób nieobecnych w Fatimie. Nie wspominając już nawet o tym, że gdyby Słońce naprawdę ruszyło z tak wielką prędkością, Układ Słoneczny po prostu by się rozpadł. Cóż, nie mamy wyjścia. Musimy zgodzić się z Hume'em i wybrać z dwóch możliwości mniej cudowną - uznać, że wbrew oficjalnej nauce Watykanu żadnego cudu w Fatimie nie było. Co więcej, wcale nie jest oczywiste, iż to na nas spoczywa ciężar wyjaśnienia, co sprawiło, że 70 tysięcy osób zostało wprowadzonych w błąd.

Wciąż jeszcze do Hume'a należy ostatnie słowo na temat bilansu prawdopodobieństw. Sięgając do drugiego krańca naszego spektrum domniemanych cudów, czy są tam jakieś tezy i twierdzenia, które możemy zdecydowanie i definitywnie odrzucić? Fizycy zgadzają się, że jeśli jakiś wynalazca składa wniosek patentowy dotyczący perpetuum mobile, całkiem spokojnie można go zdyskwalifikować nawet bez zaglądania do projektu maszyny. A to dlatego, że każde perpetuum mobile pozostaje w sprzeczności z prawami termodynamiki. Sir Arthur Eddington pisał:

Jeśli ktoś ci wytknie, że twoja ulubiona teoria Wszechświata jest sprzeczna z równaniami Maxwella, to tym gorzej dla równań. Jeśli okaże się, że przeczy jej doświadczenie, to powiesz: "Ach, ci eksperymentatorzy, jak oni czasem strasznie knocą". Ale jeżeli Twoja teoria przeczy drugiemu prawu termodynamiki, to nie ma dla Ciebie nadziei: nie pozostaje ci nic, oprócz ostatecznego upokorzenia.

W pierwszej części akapitu Eddington wyraźnie stara się, jak może, aby pójść na możliwie największe ustępstwa, wskutek czego jego pewność siebie w końcowym fragmencie cytatu robi jeszcze większe wrażenie. Jeśli ktoś mimo wszystko uważa to za zbytnie zadufanie uczonego, bo być może lada chwila pojawi się jakaś nowa, dziś jeszcze niewyobrażalna technika - to trudno. Nie będę się upierał, ale powrócę do swojego słabszego argumentu, podawanego za Hume'em, dotyczącego porównywania prawdopodobieństw. Oszustwo, iluzja, podstęp, halucynacja, niezamierzona pomyłka czy umyślne kłamstwo - jest tego tyle, że zawsze będę wątpił w różne przypadkowe obserwacje czy zasłyszane opowieści, dla których wyjaśnienia trzeba całkowicie odrzucić współczesną naukę. Oczywiście nasza współczesna wiedza zostanie kiedyś poprawiona; stanie się to jednak nie na podstawie anegdotycznych opowieści czy pokazów telewizyjnych, lecz dokładnych badań oraz drobiazgowo analizowanych i wielokrotnie powtarzanych doświadczeń.

Wracając do naszego spektrum nieprawdopodobieństwa, myślę, że elfy mieszczą się gdzieś między ciotką Apthorpe'a a perpetuum mobile. Gdyby jutro odkryto, że rzeczywiście istnieją maleńkie ludziki ze skrzydłami, odziane w śliczne, miniaturowe ubranka, nie zachwiałoby to żadnym podstawowym prawem fizyki. Odkrycie takie byłoby nieporównywalnie mniej rewolucyjne niż skonstruowanie perpetuum mobile. Biologów czekałaby jednak mozolna praca z wpasowaniem elfów we współczesną systematykę. Zastanawialiby się, w którym miejscu łańcucha ewolucyjnego one się pojawiły. Ani wykopaliska, ani współczesna zoologia nie mówią przecież nic o naczelnych ze skrzydłami. Byłoby w tym też coś niezwykłego, gdyby istoty te wyewoluowały w gatunek na tyle bliski naszemu, że w swoich strojach hołdowałyby - jak widać wyraźnie na sławnych, zręcznie zmontowanych zdjęciach, które tak poruszyły chorobliwie łatwowiernego Arthura Conan Doyle'a - modzie lat dwudziestych.

Także domniemane stwory typu potwora z Loch Ness, yeti, czyli "odrażającego człowieka śniegu" z Himalajów, oraz dinozaura z Kongo - wypada umieścić gdzieś między elfami Conan Doyle'a a nieco bliższym prawdy biegunem naszego spektrum. Właściwie nie ma żadnego szczególnego powodu, dla którego nie mogłaby przetrwać w jeziorze Loch Ness jakaś forma plezjozaurów. Trudno mi wyrazić, jak bardzo cieszyłbym się wraz z mymi kolegami zoologami, gdyby rzeczywiście tak było. Nie mielibyśmy też chyba nic przeciwko współczesnemu dinozaurowi z Konga. Odkrycie takiego gada nie przeczyłoby ani prawom biologii, ani fizyki. Jedyną przyczynę, która sprawia, iż jest to mało prawdopodobne, stanowi fakt, że ostatnie dinozaury żyły 65 mln lat temu, a 65 mln lat to bardzo długi okres dla żywej populacji, szansa na jej przetrwanie w ukryciu oraz w stanie niesfosylizowanym jest zatem znikoma. Co do yeti, to wizja zachowanej populacji gatunku Homo erectus czy rodzaju Gigantopithecus wprawiłaby mnie w euforię, gdybym tylko mógł w to uwierzyć. Naprawdę bardzo chciałbym uznać istnienie yeti za bardziej prawdopodobne niż prostsze (w myśl założeń Hume'a) rozwiązania, a mianowicie, że wszystkie na to dowody to tylko halucynacje, zmyślenia podróżników czy wreszcie niezamierzenie błędne odczytanie zwykłych zwierzęcych tropów, tyle że powiększonych w trakcie wysychania.

30 sierpnia 1938 roku nadano do dziś sławną radiową adaptację powieści H. G. Wellsa Wojna światów. Słuchowisko wyreżyserowane przez Orsona Wellesa wywołało w Stanach Zjednoczonych powszechną panikę, a nawet podobno serię samobójstw. Wielu słuchaczy sądziło, że początkowe sceny sztuki (zgodnie z zamierzeniem jej twórców) są prawdziwą relacją z inwazji Marsjan na Ziemię. Historię tę przytacza się często jako ewidentny przykład amerykańskiej naiwności; sądzę, że niesprawiedliwie, jako że inwazja z kosmosu nie jest niemożliwa i gdyby się zdarzyła, to prawdopodobnie po raz pierwszy usłyszelibyśmy o niej właśnie w jakimś nadzwyczajnym serwisie radiowo-telewizyjnym.

Nieśmiertelnie popularne są, jak wiemy, historie o latających talerzach. Oczywiście społeczność naukowa zwykle w to nie wierzy. Dlaczego? Otóż bynajmniej nie dlatego, że wizyta z kosmosu jest niemożliwa czy choćby wysoce nieprawdopodobna, ale znowu dlatego, że inne wytłumaczenia, w rodzaju oszustwa czy zbiorowego złudzenia, są dużo bardziej prawdopodobne. Rozliczne opowieści o latających spodkach były w istocie szczegółowo badane zarówno przez liczne zespoły skrupulatnych amatorów, jak i prawdziwych naukowców. Okazywały się one najczęściej zwykłymi mistyfikacjami (przynoszącymi korzyść materialną ich twórcom - wydawcy płacą duże pieniądze za takie opowieści, nawet gdy są marnie udokumentowane; korzysta z nich też cały przemysł podkoszulkowo-pamiątkarski). Bywa również, iż za UFO brane są rozmaite samoloty czy balony, tyle że widziane pod szczególnym kątem lub dziwnie oświetlone. Czasem są to optyczne miraże lub inne psikusy światła, niekiedy wreszcie winą za takie widowiska można obarczyć tajne militarne zdobycze techniki.

Być może nadejdzie taki dzień, kiedy na Ziemi wylądują pozaziemskie statki kosmiczne. Jednakże szansa na to, by każdy raport na temat latających spodków był prawdziwy, jest niewielka, zwłaszcza gdy, w myśl nauk Hume'a, zestawi się ją z prawdopodobieństwem oszustwa czy złudzenia. W moich oczach rzeczą, która najbardziej pozbawia wszystkie historie o UFO cech prawdopodobieństwa, jest niemal komiczne podobieństwo owych gości z kosmosu do zwykłych ludzi lub do postaci fantastycznych wykreowanych przez telewizję. Wielu kosmitów wystarczająco przypomina ziemskich mężczyzn, aby nieobca im była chęć kopulacji z Ziemiankami, ba, dochodzi nawet do wydania na świat płodnego potomstwa. Carl Sagan i inni badacze podkreślają, że kosmiczne humanoidy, owładnięte rządzą porywania ludzi, są współczesnym odpowiednikiem siedemnastowiecznych demonów czy wiedźm.

Astrologia, parapsychologia, opowieści o kosmitach - wszystko to, ośmielone zainteresowaniem telewizji i różnych czasopism, znalazło się na uprzywilejowanej pozycji w zdobywaniu dostępu do świadomości popularnej. Jeśli mam rację, sądząc, że zjawisko to wykorzystuje nasz naturalny i chwalebny apetyt na cuda, to mamy tu do czynienia z pewnym paradoksem. Powinna nas podnieść na duchu myśl, że skoro apetyt na cuda może być o tyle lepiej zaspokajany przez prawdziwą naukę, to cała sprawa sprowadza się do właściwej edukacji umożliwiającej zwalczanie przesądów. Podejrzewam jednak, że działa tu także inny mechanizm, który komplikuje całą sprawę. Mam na myśli dość ciekawy, niezależny mechanizm psychologiczny, którego wyjaśnieniu pragnę poświęcić resztę tego rozdziału, gdyż dzięki jego zrozumieniu będziemy mogli ograniczyć szkody, jakich jest przyczyną. Mechanizm ów to całkiem naturalna i zwłaszcza dzieciom potrzebna ufność lub wręcz łatwowierność, które jednak - przy braku ostrożności - mogą zachować się u osób dorosłych, wywołując wielce niepożądane skutki. Ale zacznijmy od rodzinnej anegdoty.

Któregoś roku, w prima aprilis, kiedy ja i moje siostry byliśmy jeszcze dziećmi, rodzice oraz wujek z ciotką w prosty sposób wywiedli nas w pole. Zawiadomili nas mianowicie, że odkryli na poddaszu mały samolot, który należał do nich, gdy byli młodzi, i teraz właśnie postanowili nas zabrać na małą wycieczkę. Wtedy jeszcze latanie nie było tak popularne jak dzisiaj, byliśmy więc dość przerażeni. Jedynym warunkiem było to, że musimy mieć zasłonięte oczy. Chichoczących i potykających się na trawniku, zaprowadzili nas za ręce na miejsca. Usłyszeliśmy warkot ruszającego silnika, maszyna zachwiała się i ruszyliśmy w pełną podskoków, przechyłów i zawrotów drogę. Od czasu do czasu najwyraźniej zahaczaliśmy o czubki drzew, ponieważ czuliśmy na twarzach łagodne muśnięcia gałęzi, a przyjemny, choć dość silny wiatr owiewał nasze twarze. W końcu "wylądowaliśmy"; nasz chybotliwy środek lokomocji stanął na terra firma, zdjęto nam z oczu opaski i pośród ogólnej wesołości cała sprawa się wydała. Nie było żadnego samolotu. Byliśmy nadal w tym samym miejscu trawnika, w którym zaczęła się nasza powietrzna podróż. Po prostu siedzieliśmy na ogrodowej ławce, którą ojciec i wuj podnosili i obracali, aby wywołać wrażenie lotu. Nie było żadnego silnika, poza hałaśliwym odkurzaczem i wiatraczkiem, który wiał nam prosto w twarze. Nimi, a także gałęziami drzew, operowały matka i ciotka stojące obok ławki. No cóż, "lot" sprawił nam jednak sporą frajdę.

Łatwowierne, pełne ufności dzieci, jakimi byliśmy, liczyły na obiecany lot na wiele dni przed tym, nim doszedł on do skutku. Nawet nie przyszło nam do głowy, aby się zdziwić, że musimy mieć zasłonięte oczy. Oczywiście można było zapytać, jaki jest sens udawania się na przejażdżkę, podczas której nic się nie będzie widziało. Skoro jednak rodzice zapowiedzieli nam, że dla jakiejś bliżej nieokreślonej przyczyny musimy mieć zasłonięte oczy - to trudno. Przyjęliśmy to po prostu do wiadomości. Nie wzbudziło też naszego zdziwienia, że żadne z rodziców nie zdradziło się dotąd z tym, że było wykwalifikowanym pilotem. Jako dzieci we wszystko wierzyliśmy. Po prostu nie było w nas ani krzty sceptycyzmu. Tak ufaliśmy rodzicom, że nie baliśmy się żadnej katastrofy. Kiedy zdjęto nam opaski i wszyscy zaczęli z nas żartować, wcale nie straciliśmy swojej ufności i nadal wierzyliśmy w Świętego Mikołaja, wróżki, anioły, niebo, Krainę Wiecznych Łowów i pozostałe historyjki, które nam kiedyś opowiadano. Nota bene moja mama nie pamięta w ogóle tego wydarzenia, ale przypomina sobie podobne ze swego dzieciństwa, kiedy to jej ojciec odegrał zbliżoną komedię z nią i jej małą siostrą w rolach głównych. Scenariusz tamtego przedstawienia był nawet jeszcze bardziej wyszukany, ponieważ "samolot" wyleciał na zewnątrz, a dziewczynkom kazano się pochylić, "by nie uderzyły głowami o futrynę okna". Dały się nabrać bez słowa sprzeciwu.

Dzieci cechuje więc wrodzona ufność. To oczywiste - jakże miałoby być inaczej? Przychodzą na świat, nie wiedząc nic, otoczone przez dorosłych, którzy - w porównaniu z nimi - wiedzą wszystko. Jest szczerą prawdą, że ogień parzy, węże gryzą, a spacerując w południe bez żadnej ochrony w pełnym słońcu, należy spodziewać się bolesnych oparzeń, a nawet - jak teraz wiemy - raka skóry. Co więcej, często okazuje się, że inny, bardziej naukowy sposób zdobywania pożytecznej wiedzy - metodą prób i błędów - nie jest dobrym pomysłem, ponieważ cena popełnienia błędu może być zbyt wysoka. Jeśli mama powie, żeby się nigdy nie taplać w jakimś jeziorze, bo roi się w nim od krokodyli, to po prostu nie należy przyjmować pozy sceptycznego naukowca i tonem osoby dorosłej mówić: "Dziękuję, mamusiu, ale wolałbym sprawdzić to doświadczalnie". Zbyt duże jest ryzyko, że taki eksperyment naukowy skończy się tragicznie. Nietrudno dostrzec, w jaki sposób dobór naturalny, nagradzający osobniki najlepiej dostosowane, może ukarać naukowe lub sceptyczne podejście do życia i faworyzować prostolinijną łatwowierność dzieci.

Łatwowierność ta wiąże się jednak z niepożądanym produktem ubocznym, którego się nie da uniknąć. Jeżeli bowiem rodzice powiedzą coś, co nie jest prawdą, to również w to musimy uwierzyć. Jakże może być inaczej? Dzieci nie mają zmysłu, który pozwoliłby im odróżnić prawdziwe ostrzeżenia od fałszywych, mówiących na przykład o tym, że oślepnie się lub pójdzie do piekła, jeśli człowiek "zgrzeszy". Gdyby taki zmysł miały, nie potrzebowałyby w ogóle żadnych ostrzeżeń. Naiwność jako sposób na przetrwanie stanowi pewnego rodzaju pakiet. Wierzymy w to, co ktoś nam powie, bez względu na to, czy to prawda czy kłamstwo. Dorośli, a rodzice w szczególności, wiedzą tak dużo, że niemal naturalną rzeczą jest przyjmować, iż wiedzą po prostu wszystko, i wierzyć im bez zastrzeżeń. Kiedy opowiadają o Świętym Mikołaju wchodzącym do domu przez komin czy o "wierze, która góry przenosi" - oczywiście wierzymy temu także.

Dzieci są łatwowierne, ponieważ muszą takie być, by właściwie odegrać swoją rolę "gąsienicy". Motyle mają skrzydła, gdyż celem ich życia jest znalezienie przedstawicieli płci przeciwnej i rozsianie swojego potomstwa na nowe rośliny, będące dla nich źródłem pożywienia. Swój skromny apetyt motyle zaspokajają niewielkimi łykami nektaru. Potrzebują niewiele białka w porównaniu z gąsienicami, stanowiącymi to stadium cyklu życiowego motyli, w którym dokonuje się ich rozwój. Zadaniem osobników młodocianych jest, ogólnie rzecz biorąc, przygotowanie się do tego, by stać się pomyślnie rozmnażającymi się osobnikami dorosłymi. Gąsienice istnieją po to, by jeść najszybciej jak to możliwe, a potem przepoczwarzyć się w latające, rozmnażające i rozpraszające się po świecie osobniki dorosłe. Aż do tego momentu stworzenia te nie mają skrzydeł, za to charakteryzują się mocnymi żuwaczkami, a także prostolinijną naturą, w której główną rolę odgrywa żarłoczność.

Z podobnych powodów naiwność jest potrzebna dzieciom. Są one gąsienicami informacyjnymi. Ich zadaniem jest przeistoczyć się w dorosłych ludzi żyjących w skomplikowanym społeczeństwie, którego podstawę stanowi wiedza. Jak dotychczas najbogatszym źródłem pożywienia w ich informatycznej diecie są dorośli, a zwłaszcza rodzice. Tam gdzie owadzim gąsienicom potrzebny jest silny aparat gębowy, służący pochłanianiu mięsistych liści kapusty, dzieci ludzkie mają szeroko otwarte oczy i uszy, a także ciekawe, ufne umysły, dzięki którym przyswajają język i resztę wiedzy. Są jak pijawki czerpiące z zasobów wiedzy świata dorosłych. Wielkie ilości danych, gigabajty mądrości przepływają pod sklepieniem dziecięcej czaszki, a duża część takich informacji bierze swój początek w kulturze stworzonej przez rodziców dziecka i całe pokolenia jego przodków. Pamiętajmy wszakże, aby nie posuwać się w naszej owadziej analogii za daleko: dzieci zmieniają się w dorosłych stopniowo, a nie gwałtownie, jak robią to gąsienice.

Pamiętam jak raz, w czasie świąt Bożego Narodzenia, starałem się zabawić sześcioletnią dziewczynkę, rozważając z nią pospołu, ileż czasu może zająć Świętemu Mikołajowi wędrówka przez kominy wszystkich domów na świecie. Zakładając, że przeciętny komin ma około sześciu metrów wysokości, a na świecie mamy, dajmy na to około 100 milionów domów z dziećmi, to jak szybko, zapytałem na głos, musiałby Mikołaj zjeżdżać w dół komina, aby zdążyć zostawić prezenty przed wschodem bożonarodzeniowego słońca? Jest mała szansa, by miał czas na skradanie się na palcach do dziecięcych pokoi - wyliczałem - musiałby się raczej poruszać z prędkością ponaddźwiękową. Dziewczynka zrozumiała, do czego zmierzam, i zdała sobie sprawę z tego, że w istocie coś jest tu nie w porządku, ale wcale jej to nie zaniepokoiło. Porzuciła zagadnienie, nie próbując nawet dociec, co w nim szwankuje. Oczywista możliwość, że rodzice mówią jej nieprawdę, nawet jej nie przeszła przez głowę. Dziecko tak by tego nie ujęło, było jednak oczywiste, że jeśli wizyty Świętego Mikołaja kłócą się z prawami fizyki, to tym gorzej dla praw fizyki. Mojej małej przyjaciółce wystarczało, że słyszała od rodziców, iż w czasie kilku godzin Wigilii Bożego Narodzenia Mikołaj wizytuje domy wszystkich dzieci, wchodząc przez komin. Tak musi być, ponieważ tak mówi mama i tata.

Zmierzam do tego, że to, co u dziecka jest zdrową i uzasadnioną łatwowiernością, może stać się niezdrową i karygodną naiwnością u dorosłego. Dorastanie, w pełnym tego słowa znaczeniu, powinno obejmować też nabywanie pewnej dozy zdrowego sceptycyzmu. Nieustanną gotowość do przyjmowania kłamstwa za dobrą monetę trzeba nazwać infantylizmem, ponieważ jest powszechne - i zrozumiałe - u dzieci. Podejrzewam, że upieranie się dorosłych przy takim sposobie myślenia musi mieć coś wspólnego z tęsknotą za utraconym poczuciem bezpieczeństwa i wygodami z czasów dzieciństwa. Dobrze ujął to znakomity popularyzator nauki i autor powieści popularnonaukowych Isaac Asimov: "Wystarczy zbadać dokładniej każdy fragment pseudonauki, a wszędzie znajdzie się jakąś kołderkę, pod którą można się schować, jakiś palec do possania czy rąbek spódnicy, którego można się uczepić". Dzieciństwo dla bardzo wielu ludzi to raj utracony, coś w rodzaju nieba, w którym wszystko jest oczywiste i bezpieczne, gdzie jest miejsce na marzenia o podróży do Kraju za Siedmioma Górami i na bajki na dobranoc, i gdzie się zasypia w objęciach ukochanego misia. Patrząc na to z perspektywy czasu, wydaje się, że lata dziecięcej niewinności mijają zbyt szybko. Kocham mych rodziców za to, że wymyślili dla mnie "podróż samolotem" ponad wierzchołki drzew, tam gdzie kołują latawce; i kocham ich za opowieści o wróżkach i Świętym Mikołaju, o Merlinie i jego zaklęciach, o dzieciątku Jezus i Trzech Mędrcach ze Wschodu. Wszystkie takie opowieści wzbogacają nasze dzieciństwo i wraz z wieloma innymi rzeczami sprawiają, że pierwsze lata życia zapisują się w pamięci jako czas oczarowania.

Świat dorosłych, bez elfów i Świętego Mikołaja, bez raju zabawek i bez Narni, bez Krainy Wiecznej Szczęśliwości, gdzie odchodziły na zawsze nasze ukochane zwierzęta, i bez Aniołów Stróżów, może się wydać miejscem zimnym i nieprzyjaznym. W świecie tym nie ma też jednak diabłów, nie ma ognia piekielnego, nie ma złych czarownic, duchów, nawiedzonych domów, ludzi owładniętych przez demony, straszydeł i wilkołaków. Owszem, okazuje się, że Misio i Lala nie są żywymi istotami. Za to możemy się przytulić do rzeczywistych ciepłych, myślących dorosłych towarzyszy życia i dla wielu z nas będzie to bardziej satysfakcjonujący rodzaj miłości niźli uczucie, które żywimy do wypchanych przytulanek, chociażby najbardziej puszystych i miękkich w dotyku.

Osoba, która nie dorasta prawidłowo, przenosi swoje "gąsienicze" cechy charakteru z dzieciństwa (gdzie były zaletami) w wiek dorosły (gdzie stają się wadami). W dzieciństwie naiwność bardzo nam pomaga. Umożliwia wypełnienie (z niezwykłą wręcz prędkością) naszego mózgu wiedzą pochodzącą od naszych rodziców i naszych przodków. Jeżeli jednak z tej naiwności w odpowiednim czasie nie wyrośniemy, to nasza gąsienicza natura sprawi, że staniemy się łatwym łupem dla astrologów, rozmaitych mediów, guru, telewizyjnych kaznodziei i szarlatanów. Geniusz ludzkiego dziecka, zwłaszcza jako intelektualnej gąsienicy, ma służyć wchłanianiu informacji i idei, a nie poddawaniu ich krytycznej ocenie. Jeśli z czasem wykształca się w nas zdolność krytycznego myślenia, to dzieje się tak pomimo charakterystycznych dla dzieci skłonności, a nie dzięki nim. Chłonna bibuła, jaką jest dziecięcy umysł, nie jest dobrą glebą dla gorzkich ziaren sceptycyzmu. Dorastając, musimy zastąpić automatyczną łatwowierność dziecka konstruktywnym sceptycyzmem dojrzałej nauki.

Tu wszakże spodziewam się dodatkowego kłopotu. Opowieść o dziecku jako informacyjnej gąsienicy jest zbyt wielkim uproszczeniem. Zaprogramowaną dziecięcą łatwowierność charakteryzuje bowiem taki zwrot, że dopóki go dobrze nie zrozumiemy, wydawać nam się będzie niemal paradoksalny. Wróćmy do naszego obrazu dziecka, które musi jak najszybciej przyswoić sobie wiedzę poprzednich pokoleń. Co dzieje się, kiedy dwoje dorosłych, dajmy na to matka i ojciec, udzielają sprzecznych rad? Co stanie się, jeśli matka powie, że wszystkie węże są śmiertelnie niebezpieczne i musi się ich zawsze unikać, a następnego dnia ojciec powie, że owszem, wszystkie, ale z wyjątkiem zielonych, i możemy takiego hodować w domu? Obie rady są słuszne. Bardziej ogólnikowa informacja matki ma na celu ochronę dziecka przed wężami, nawet jeśli zupełnie niepotrzebnie obejmuje też niegroźne węże zielone. Informacja pochodząca od ojca jest mniej ogólnikowa, ma ten sam skutek ochronny i jest w pewien sposób lepsza, ale może się okazać fatalna, jeśli zostanie bezkrytycznie przeniesiona na grunt innego, odległego kraju. Tak czy inaczej sprzeczność obu informacji może u dziecka wywołać niebezpieczny zamęt. Rodzice zwykle starają się usilnie, aby nie zaprzeczać sobie nawzajem i najprawdopodobniej jest to słuszne postępowanie. Jednakże dobór naturalny, który "wymyślił" naiwność, musiał sobie jakoś poradzić z potencjalną niespójnością informacji. Mogłaby to być na przykład zasada pierwszeństwa, taka jak: "Wierz tej informacji, którą usłyszałeś najpierw". Albo też: "Uwierz raczej matce niż ojcu, a ojcu daj pierwszeństwo przed wszystkimi innymi dorosłymi w twym otoczeniu".


Czasem rady udzielane przez rodziców ostrzegają przed nadmierną ufnością wobec innych dorosłych członków społeczności. Mówią na przykład: "Jeśli ktoś obcy powie, byś z nim poszedł, bo jest przyjacielem twoich rodziców, nie wierz mu, niezależnie od tego jak miło wygląda i nawet (a zwłaszcza wtedy) kiedy kusi cię słodyczami. Możesz pójść jedynie z kimś, kogo znasz i kogo znają twoi rodzice lub z kimś w mundurze policjanta". (Niedawno opublikowano w brytyjskich gazetach czarującą opowieść o tym, jak to Elżbieta, królowa matka, dziś już ponadstuletnia, kazała szoferowi zatrzymać samochód, którym jechała, obok jakiejś płaczącej dziewczynki, wyraźnie zagubionej. Miła starsza pani wysiadła, by pocieszyć małą, i zaproponowała, że zabierze ją do domu. "Nie mogę - chlipnęło dziecko - nie wolno mi rozmawiać z nieznajomymi"). W niektórych sytuacjach dziecko musi zatem ćwiczyć coś, co jest dokładnym przeciwieństwem łatwowierności, a mianowicie nieustępliwe obstawanie przy wierze we wcześniejsze uwagi dorosłych w obliczu kuszących i wyglądających na godne zaufania, ale sprzecznych z tamtymi, nowszych informacji.


Same słowa "łatwowierny" i "naiwny" nie są, jak się wydaje, odpowiednie w odniesieniu do dzieci. Prawdziwie naiwni ludzie wierzą w byle co, nawet jeśli jest to sprzeczne z tym, czego dowiedzieli się wcześniej. Cechą dzieciństwa, którą chcę tu podkreślić, nie jest czysta łatwowierność, ale złożona kombinacja naiwności z jej przeciwnością - uporczywym trwaniem przy raz zdobytej wiedzy. Najlepszą receptą jest zatem pierwotna skrajna łatwowierność połączona z wtórną, równie niezłomną niezmiennością poglądów. Nietrudno dostrzec, jak niszcząca może być taka kombinacja. Jezuici wiedzieli, co mówią, gdy obiecywali: "Daj nam swoje dziecko na pierwszych siedem lat, a my ci oddamy gotowego człowieka".

Rozdział 3


Kod kreskowy dla gwiazd


Nigdy jeszcze

Wiośniane blaski tęczy nie zdały mi się równie piękne,

Jak wtedy, gdy ręka nauki odsłoniła przede mną sposób,

W jaki słońce, świecąc od zachodu,

Rozjarza rosiste chmury, których ciemny woal

Bierze w siebie owo światło i każda wypukła kropla

Krzywiznami swymi rozszczepia blask na siedem barw,

Rozprasza go i znowu skupia, malując obraz

Dla naszych zachwyconych oczu. I jest to muzyka kolorów,

Harmonijna wśród sporu nisko brzmiącej czerwieni,

Wysokiego błękitu, dopełniających się fioletów i żółcieni,

Bladej szlachetnej róży i poważnych tonów ziemi.


MARK AKENSIDE, Rozkosze wyobraźni (1744) (strawestował Maciej Cisło)


W grudniu 1817 roku angielski malarz i krytyk Benjamin Haydon podczas proszonej kolacji w swojej pracowni przedstawił Johna Keatsa Williamowi Wordsworthowi, a także Charlesowi Lambowi i innym przedstawicielom kręgu literatury angielskiej. Na wystawionym na pokaz najnowszym płótnie Haydona był Chrystus przybywający do Jerozolimy, któremu towarzyszyły postaci Newtona i Woltera, symbolizujące, odpowiednio, wierzącego i sceptyka. Podchmielony Lamb strofował Haydona za to, że namalował Newtona, „człowieka, który nie wierzył w nic, co nie było przynajmniej tak oczywiste jak trzy boki trójkąta”. Tutaj Keats zgodził się z Lambem, że Newton przez zredukowanie tęczy do kolorów pryzmatu zniszczył całą jej poetyckość. „Nie można było temu zaprzeczyć - wspomina Haydon - po czym wszyscy wznieśliśmy toast »na pohybel Newtonowi i całej matematyce«”. Wiele lat później Haydon przywołuje ów „niezapomniany wieczór” w liście do Wordswortha, ostatniego, poza nim samym, żyjącego uczestnika przyjęcia.


A pamiętasz Keatsa wznoszącego toast „na pohybel Newtonowi” i to, że gdy poprosiłeś o wyjaśnienia, powiedział: „Ponieważ zniszczył poezję tęczy, redukując ją do błyskotki pryzmatu”? Ach, drogi przyjacielu, ani ty, ani ja nie przeżyjemy już nigdy takich dni!


BENJAMIN HAYDONAutobiography and Memoirs (Autobiografia i wspomnienia)


W trzy lata po owej kolacji u Haydona w swoim długim poemacie Lamia (1820) Keats napisał:


Bo czyż czar wszelki nie znika, nie gaśnie

W zimnym zetknięciu z filozofią właśnie?

Była na niebie tęcza niepojęta,

Czym jest, już wiemy: została wciągnięta

W nudny katalog rzeczy znanych świetnie.

Filozof skrzydła anioła obetnie,

W sprawach tajemnych o ład się postara,

Rozpędzi zjawy w powietrzu, w pieczarach,

Tęczę rozprzędzie...


Wordsworth miał zarówno dla nauki, jak i dla Newtona więcej szacunku (Voyaging through strange seas of thought, alone2). On też w swojej przedmowie do zbioru Ballady liryczne (1802) oczekiwał czasów, gdy „najbardziej odległe odkrycia w dziedzinie chemii, botaniki czy mineralogii będą równie odpowiednim materiałem dla sztuki poetyckiej [...] jak wszystko inne, czym się poeta interesuje”. Gdzie indziej jego przyjaciel, Coleridge, powiada jednak: „trzeba by dusz pięciuset sir Izaaków Newtonów, aby dorównać jednemu Szekspirowi czy Miltonowi”. Można to zinterpretować jako jawną wrogość angielskiego romantyka wobec nauki w ogólności, ale w wypadku Coleridge'a sprawa jest bardziej skomplikowana. Coleridge był oczytany i lubił uważać się za osobę naukowo oświeconą, zwłaszcza w dziedzinie światła i koloru, gdzie jak sądził, wyprzedził Goethego. Okazało się z czasem, że niektóre z naukowych konceptów Coleridge'a są plagiatami, a on sam chyba nie najtrafniej umiał ocenić, wobec kogo warto taki plagiat popełnić. Właściwie Coleridge nie tyle odcina się ogólnie od uczonych, ile szczególnie od Newtona. Miał na przykład wiele szacunku dla sir Humphry'ego Davy'ego, na którego wykłady w Royal Institution uczęszczał, „aby odświeżać sobie zapas metafor”. Uważał, że w porównaniu z odkryciami Newtona, odkrycia Davy'ego były „bardziej uduchowione, szlachetne i inspirujące”. Użycie przez niego słów typu „szlachetne” czy „inspirujące” wskazuje, że jeśli nawet nie dla Newtona, to dla nauki serce Coleridge'a biło żywo. Niemniej poeta nie zdołał sprostać swoim własnym ideałom, a mianowicie „rozwinąć i uporządkować” myśli w „jasne, dobitne i czytelne koncepcje”. W swoim liście z 1817 roku Coleridge gubi się po prostu w chaotycznych wypowiedziach na temat widma świetlnego i „rozplatania tęczy”:

Według mnie, jak sądzę, Newton twierdzi, że, po pierwsze, Promień Światła jest fizyczną złożoną Jednostką, a dalej że w tym złożonym, a jednak podzielnym Promieniu, współistnieje (czymże połączonych) siedem swoistych składników; po trzecie, że Pryzmat jest po prostu mechanicznym Analizatorem Promienia; a wreszcie, że w sumie Światło = gmatwanina.

W innym liście, z 1817 roku, Coleridge wraca ponownie do tego tematu:


A więc znów Kolor to Grawitacja pod wpływem Światła, przy czym Żółty jest biegunem dodatnim, a Niebieski ujemnym, Czerwony zaś punktem kulminacyjnym, czyli Równikiem. Natomiast Dźwięk jest Światłem, na które działa siła, inaczej wielkość Grawitacji.


Może po prostu Coleridge urodził się zbyt wcześnie, aby być postmodernistą...


Rozróżnienie kształt/tło obecne powszechnie w „Gravity's Rainbow” („Tęczy grawitacji”) występuje też wyraźnie w „Vineland”, jednakże w znaczeniu bardziej niezależnym. Derrida używa zatem określenia „subsemiotyczna teoria kultury”, aby wskazać na rolę czytelnika jako poety. Temat ulega więc sprowadzeniu do postkulturowej teorii kapitalistycznej, która zakłada m.in., że język jest paradoksem.


Urywek ten pochodzi z http://www.cs.monash.edu.au/links/postmodern.html, gdzie dosłownie można znaleźć nieskończoną ilość podobnych nonsensów. Wygląda na to, że taka pozbawiona znaczenia gra słów spotykana u wrażliwych na mody, myślących po francusku erudytów, a mistrzowsko zdemaskowana w Intellectual Impostures (Intelektualnej szarlatanerii, 1998) Alana Sokala i Jeana Bricmonta, nie ma na celu nic, poza zrobieniem wrażenia na naiwnych. Tam w ogóle nie chodzi o to, by ktoś to zrozumiał. Moja znajoma przyznała się kiedyś pewnemu amerykańskiemu propagatorowi postmodernizmu, że jego książka wydała się jej bardzo trudna do zrozumienia. „Och, dziękuję bardzo” - uśmiechnął się wyraźnie zadowolony z komplementu. Zarazem naukowe meandry Coleridge'a zdają się zawierać pewną dozę co prawda chaotycznego, ale prawdziwego dążenia do zrozumienia świata, który go otacza. Musimy teraz zostawić poetę samemu sobie, jako wyjątkowe dziwadło, i pójść dalej.

Dlaczego w keatsowskim poemacie Lamia filozofia szkiełka i oka jest określana jako „zimna”; dlaczego w zetknięciu z nią miałby znikać wszelki czar świata? Co tak przerażającego jest w racjonalizmie? Odsłonięte tajemnice wcale nie tracą na poetyczności, raczej przeciwnie: często okazuje się, że wyjaśnienie jest jeszcze piękniejsze niż sama zagadka. Co więcej, odpowiedź na jakieś pytanie objawia istnienie następnych, które mogą stać się pożywką dla jeszcze doskonalszej poezji. Pewien przyjaciel zarzucił raz znakomitemu fizykowi teoretykowi Richardowi Feynmanowi, że kiedy naukowiec studiuje kwiat, nie zauważa jego piękna. Feynman odpowiedział:

Piękno, które ty dostrzegasz, jest także dostępne dla mnie. Ale ja zarazem widzę głębsze piękno, które nie jest tak łatwo dostrzegalne dla innych. Ja umiem dojrzeć skomplikowane zależności, które istnieją w kwiecie. Kolor kwiatu jest czerwony. Czy fakt, że kwiat ma taką barwę, oznacza, iż ewoluował on, aby wabić owady? To pytanie rodzi we mnie następne. Czy owady dostrzegają kolory? Czy mają zmysł estetyczny? I tak dalej. Nie rozumiem, dlaczego badawcze podejście do kwiatu miałoby odebrać mu jego piękno. Ono tego piękna mu raczej dodaje.


„Remembering Richard Feynman” („Wspominając Richarda Feynmana”), „The Skeptical Inquirer” (1988)


Newtonowi udało się rozdzielić tęczę na poszczególne składniki, co z kolei doprowadziło do powstania teorii elektromagnetyzmu Maxwella3, a następnie do teorii względności Einsteina. Jeśli sądzą państwo, że w tęczy tkwi poetyczna tajemnica, to proszę tylko spróbować spojrzeć tak na teorię względności. Sam Einstein całkiem otwarcie stosował kryteria estetyczne w nauce i być może nawet posuwał się w tym za daleko. „Najpiękniejsza rzecz, jakiej doświadczamy - powiedział - to tajemniczość. Jest ona źródłem całej prawdziwej sztuki i nauki”. Sir Arthur Eddington, którego pisma naukowe wyróżniają się poetyckim polotem, wykorzystał w 1919 roku zaćmienie Słońca, aby sprawdzić ogólną teorię względności, i powrócił z Wyspy Principe, ogłaszając, jak pisze Banesh Hoffmann, że Niemcy wydały największego uczonego stulecia. Przeczytałem te słowa z wielkim wzruszeniem, ale sam Einstein przeszedł nad tym triumfem do porządku dziennego. Gdyby doświadczenie dało inne wyniki, stwierdził: „Byłoby mi wtedy żal Pana Boga. Moja teoria i tak jest słuszna”.

Izaak Newton sprokurował w ciemnym pokoju swoją prywatną tęczę. Przez mały otwór w kotarze wpuścił promień słońca. Na jego drodze umieścił swój sławetny pryzmat, który spowodował, że promień świetlny przechodzący przez szkło rozszczepił się na szereg barw. Kiedy światło padło na przeciwległą ścianę pokoju, widać było wyraźnie wszystkie składniki widma. Newton nie był pierwszym człowiekiem, który stworzył własną sztuczną tęczę za pomocą pryzmatu, ale był pierwszym, który użył tego doświadczenia do zademonstrowania, że światło białe jest mieszaniną światła o różnych kolorach. Pryzmat rozdziela części składowe owej mieszaniny, ponieważ załamuje promienie pod różnymi kątami: niebieski pod ostrzejszym kątem niż czerwony; zielony, żółty i pomarańczowy pod kątami pośrednimi. Wcześniej sądzono, że działanie pryzmatu nie polega na rozdzielaniu kolorów istniejącej mieszaniny, ale na zabarwianiu światła. Newton rozstrzygnął sprawę w dwóch doświadczeniach, w czasie których światło przeszło także przez drugi pryzmat. W swoim experimentum crucis za pierwszym pryzmatem umieścił przesłonę z wąskim otworem, przez który mogła przejść jedynie niewielka porcja otrzymanego widma, powiedzmy, światło czerwone. W efekcie przejścia promienia czerwonego przez drugi pryzmat otrzymano jedynie światło czerwone. Doświadczenie to wykazało, że światło podczas przechodzenia przez pryzmat nie podlega zmianom jakościowym; zostają jedynie rozdzielone jego składowe, normalnie występujące razem. W kolejnym z doświadczeń Newton obrócił drugi pryzmat o 180°. Kolory widma świetlnego, które powstały w wyniku rozpraszającego działania pierwszego pryzmatu, zostały zebrane w drugim pryzmacie. W wyniku tego otrzymano na nowo złożone światło białe.


Najlepszego sposobu zrozumienia widma optycznego dostarcza falowa teoria światła. Cały problem z falami polega na tym, że nic w zasadzie nie wędruje od źródła do celu. Ruch ma charakter lokalny i występuje na małą skalę. Ruch lokalny pobudza drgania w miejscu nieco oddalonym od źródła i tak dalej, wzdłuż pewnej linii - tak jak kołyszą się kibice na trybunach stadionów piłkarskich. Pierwotna falowa teoria światła została później wyparta przez teorię kwantową, zgodnie z którą światło rozchodzi się w postaci strumienia pojedynczych fotonów. Fizycy, których indagowałem, przyznają, że strumień fotonów oddala się od Słońca w sposób odmienny, niż czyni to fala kibiców piłki nożnej. Niemniej wykonane w tym stuleciu pomysłowe doświadczenia dowiodły, że nawet w ramach teorii kwantowej fotony zachowują się jak fale. Dla wielu celów, w tym także na potrzeby tego rozdziału, możemy zapomnieć o teorii kwantowej i traktować światło po prostu jako fale rozchodzące się ze źródła niczym zmarszczki na powierzchni stawu, kiedy wrzucimy do niego kamień. Fale świetlne wędrują oczywiście nieporównanie szybciej, i do tego rozchodzą się trójwymiarowo.

Aby „rozpleść tęczę”, należy wyodrębnić składowe o różnej długości fali, które się na nią składają. Światło białe jest bezładną mieszaniną promieni o różnych długościach, czymś w rodzaju optycznej kakofonii. Przedmioty białe odbijają światło o wszystkich długościach, ale w przeciwieństwie do luster powodują chaotyczne wymieszanie fal. Dlatego właśnie patrząc na białą ścianę, widzisz światło, ale nie widzisz swego odbicia. Czarne przedmioty pochłaniają światło wszelkich długości. Obiekty barwne, z racji molekularnej struktury swych barwników lub warstw powierzchniowych, absorbują niektóre długości światła, a odbijają inne. Przezroczyste szkło pozwala na przejście promieni o wszystkich długościach, a szkło kolorowe przepuszcza pewne długości fal świetlnych, inne zaś pochłania.


Jak to zatem jest z tym załamywaniem promieni w pryzmacie (lub w odpowiednich warunkach w kropli deszczu), jak do tego dochodzi, że światło białe rozdziela się na barwne części składowe? A w ogóle, dlaczego promienie świetlne ulegają załamaniu w szkle lub w wodzie? Otóż efekt ten jest wynikiem spowolnienia fali światła, które wnika w szkło lub w wodę. Przyspieszenie następuje zaś ponownie w chwili opuszczenia tych ośrodków. Ale jak to się dzieje, skoro zgodnie z twierdzeniem Einsteina prędkość światła jest we Wszechświecie stałą fizyczną o doniosłym znaczeniu? Odpowiedź brzmi następująco: sławetną absolutną prędkość, przedstawianą jako c, światło zachowuje jedynie w próżni. Kiedy przechodzi przez gęstsze ośrodki przezroczyste, takie jak szkło czy woda, jego prędkość fali zmniejsza się o czynnik zwany „współczynnikiem załamania”. Prędkość ta jest mniejsza także w powietrzu, ale w niewielkim stopniu.


Dlaczego jednak mniejsza prędkość w gęstszej substancji powoduje zmianę kąta, pod jakim światło ją opuszcza? Jeśli nakierować wiązkę światła prosto ku wnętrzu szklanego bloku, będzie ono biec w nim pod tym samym kątem (prosto), tylko wolniej. Jeśli jednak światło pada na jego powierzchnię ukośnie, to ulega oczywiście załamaniu i zaczyna się przemieszczać także wolniej. Dlaczego? Fizycy ukuli tutaj pojęcie „zasady najmniejszego działania”. Ujęcie to, nawet jeśli nie zapewnia pełnego wytłumaczenia tego zjawiska, w każdym razie pozwala się wczuć w zagadnienie. Dobre wyjaśnienie tych kwestii można zresztą znaleźć w Creation Revisited (Stworzenie świata - wydanie poprawione, 1992) Petera Atkinsa. Jednostka fizyczna, w tym wypadku promień światła, zachowuje się tak, jakby jej „zależało” na ekonomii działania; jakby sama próbowała na czymś zaoszczędzić. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy ratownikiem na plaży, który biegnie, aby uratować tonące dziecko. Liczy się każda sekunda, a zatem musimy dotrzeć do dziecka w możliwie najkrótszym czasie. Biegamy szybciej, niż pływamy. Nasza trasa w kierunku dziecka prowadzi początkowo po brzegu, a zatem przemierzamy ją szybko, później wszakże pozostaje do przebycia woda, w której będziemy się poruszać o wiele wolniej. Przyjmując, że dziecko nie znajduje się w wodzie na wprost miejsca, w którym stoimy, jaką powinniśmy obrać drogę, aby zminimalizować ilość czasu potrzebnego na dotarcie do tonącego? Możemy biec po linii prostej, stale zmniejszając dystans, ale nie skracając czasu, ponieważ w ten sposób zbyt dużą część drogi odbędziemy w wodzie. Możemy też podbiec do miejsca na plaży, które znajduje się dokładnie naprzeciw dziecka, po czym wejść do wody. To wydłuży trasę lądową w stosunku do części wodnej - lecz nawet i w ten sposób czas nie będzie najkrótszy, ponieważ całkowity dystans do pokonania uległ wydłużeniu. Wyraźnie widać, że najszybszy sposób ratunku to dobiegnięcie do morza pod takim kątem, którego wielkość zależy od szybkości biegu, po czym - z chwilą rozpoczęcia wodnego etapu akcji - dokonanie zamiany kąta na nowy. Stosując tę analogię, prędkość pływania i biegania odpowiadają współczynnikom załamania światła w wodzie i powietrzu. Oczywiście fale światła nie starają się „umyślnie” skracać czasu trwania podróży, ale ich zachowanie temu właśnie odpowiada. Analogia ta staje się jeszcze jaśniejsza w świetle teorii kwantowej, ale to wykracza już poza zakres tej książki i dlatego polecam dzieło Petera Atkinsa.

Widmo świetlne powstaje dlatego, że prędkość promieni o różnej barwie zmniejsza się w różnym stopniu; współczynnik załamania światła niebieskiego w danym ośrodku, dajmy na to w szkle czy wodzie, jest większy od współczynnika załamania światła czerwonego. Odwołując się ponownie do naszej analogii, możemy powiedzieć, że światło niebieskie jest gorszym „pływakiem” niż czerwone, i ze względu na krótkość swych fal wikła się w gąszczu atomów szkła czy wody. W powietrzu, ośrodku o bardziej rozproszonych atomach, wszelkie barwy mniej się „wikłają”, ale nawet tam światło niebieskie podróżuje wolniej niż czerwone. W próżni, gdzie w ogóle nie ma przeszkód w postaci atomów, światła wszystkich kolorów podróżują z taką samą uniwersalną prędkością maksymalną c.


Krople deszczu są bardziej skomplikowane od pryzmatów Newtona.5 Z grubsza kulisty kształt kropli powoduje, że ich ścianki naprzeciwległe działają niczym zwierciadła wklęsłe. Światło po załamaniu w nich ulega dodatkowemu odbiciu, co jest przyczyną tego, że zwykle widzimy tęczę w tej części nieba, gdzie nie ma słońca, nie zaś patrząc poprzez deszcz w stronę słońca. Wyobraźmy sobie, że stoimy tyłem do słońca i patrzymy na padający deszcz, najlepiej na ołowianoszarym tle. Jeśli słońce znajduje się nad horyzontem na wysokości większej niż 42°, nie ujrzymy żadnej tęczy. Im niżej jest słońce, tym wyżej jest tęcza. W miarę jak rankiem słońce się podnosi, tęcza, jeśli jest na niebie, zmierza ku dołowi. Wieczorem, im bardziej obniża się słońce, tym tęcza unosi się wyżej. Przyjmijmy teraz, że jest właśnie wcześnie rano albo dobrze po południu, w każdym razie słońce jest nisko. Wyobraźmy sobie kroplę deszczu jako kulę. Stoimy tyłem do słońca, które jest nieco ponad naszymi głowami, a jego światło wnika do wnętrza tej kuli. Na granicy między powietrzem a wodą światło ulegnie załamaniu, a fale o różnej długości, składające się na światło słoneczne, ugną się pod różnymi kątami - podobnie jak w pryzmacie Newtona. Wachlarz promieni o różnych kolorach przechodzi przez wnętrze kropli, po czym uderza we wklęsłe zwierciadło ściany przeciwległej. Promienie zostają odbite w różnych kierunkach. Opuszczają kroplę, a niektóre z nich trafiają do naszych oczu. Kiedy przechodzą z wody na powrót do powietrza, ulegają ponownemu załamaniu; promienie o różnych kolorach uginają się pod różnymi kątami.


Naszą pojedynczą kroplę wody opuszcza zatem kompletne widmo świetlne, złożone z czerwieni, barwy pomarańczowej, żółtej, zielonej, niebieskiej i fioletowej. Podobne widma pojawiają się też w innych kroplach, znajdujących się w pobliżu. Ale jedynie nieznaczna część widma światła z każdej z tych kropel dotrze do naszych oczu. Jeśli nasze oczy pochwycą promień barwy zielonej, to promień barwy niebieskiej trafić może powyżej nas, promień czerwony z tejże kropli ominie zaś nas dołem. Czemu zwykle widzimy jednak pełną tęczę? Ponieważ w powietrzu jest tak wiele kropel! Wielotysięczna wstęga kropel wysyła do naszych oczu promień zielony (wysyłając jednocześnie kolor niebieski każdemu obserwatorowi, który znajduje się odpowiednio wyżej niż my, i kolor czerwony tym, których oczy znajdują się niżej od naszych). Następne pasmo kropel daje nam światło czerwone (i jednocześnie komuś innemu światło niebieskie...), a jeszcze inne wysyła do naszych oczu światło niebieskie itd. Krople deszczu dostarczające nam światła czerwonego znajdują się w tej samej, określonej odległości od nas - oto dlaczego pasmo czerwone tworzy łuk (a my jesteśmy w centrum okręgu). Krople dostarczające światła zielonego także znajdują się w określonej odległości od nas, ale odległość ta jest nieco mniejsza, zatem okrąg przez nie tworzony ma mniejszy promień. Z kolei zielony łuk znajduje się wewnątrz łuku czerwonego. Łuk niebieski jest położony wewnątrz poprzedniego. Cała tęcza zbudowana jest zatem z serii półkoli, a my znajdujemy się w ich centrum. Inni obserwatorzy, stojąc w innych punktach centralnych, będą widzieli inne tęcze.


A zatem, zamiast tęczy rozpiętej w jednym konkretnym „miejscu”, gdzie jakoby elfy zakopały garnek ze złotem, istnieje tyle tęcz, ile jest jej obserwatorów. W oczach poszczególnych osób, patrzących na deszcz z różnych miejsc, światło płynące od wielu zbiorów kropli tworzy układankę w kształcie tęczy. Szczerze mówiąc nawet każde nasze oko widzi inną tęczę. I chociaż wydaje się nam, że jadąc drogą, wszyscy oglądamy „jedną” tęczę, to w rzeczywistości tych tęczy jest cała seria, jedna po drugiej. Jestem przekonany, że wiedza na ten temat mogłaby pomóc Wordsworthowi, gdy pisał swój wiersz „Serce mi z piersi się wyrywa, gdy ujrzę w niebie tęczy łuk...”6 (choć muszę przyznać, że nie widzę potrzeby udoskonalania czegokolwiek w wersach, które dalej następują).


Dodatkową trudność sprawia fakt, że same krople zachowują się różnie, spadając albo unosząc się w powietrzu. Tak więc każda z kropel dających, powiedzmy, światło czerwone może zmienić położenie i przenieść się do obszaru żółtego. Nic wszakże nie zmieni się w obrazie, jaki odbierają nasze oczy, ponieważ w miejsce kropel, które opuściły dane pasmo, wchodzą nowe. Richard Whelan w swojej uroczej książce Book of Rainbows (Księga tęcz, 1997) - z której czerpię obficie, gdy piszę o tęczy - cytuje to, co napisał na ten temat Leonardo da Vinci:


Przyjrzyj się promieniom słońca, jak składają się na tęczę, której barwy wywołuje deszcz, gdy każda spadająca kropla stopniowo przybiera każdy z kolorów owej tęczy.


Traktat o malarstwie (1490-1500)

Obraz tęczy wydaje się nieruchomy, niemniej krople, które go tworzą, są w ruchu, spadają bądź unoszą się na wietrze. Coleridge pisał:


Nieruchoma tęcza w mrowiącej się, pospiesznej mgiełce kropel deszczu. Cóż za nagromadzenie obrazów i uczuć, fantastycznej trwałości pośród gwałtownych porywów. Cisza - córka burzy.

Anima Poetae (1895)


Jego przyjaciel Wordsworth też był pod głębokim wrażeniem statyczności tęczy w obliczu nieokiełznanego dynamizmu samego deszczu:

Tymczasem, przez jak dziwne zrządzenie, trudno rzec,

Jaki to związek wiatru i chmur sprawił,

Że ogromna, nieporuszona tęcza

Stanęła pośród nieba.


Preludium (1815) (przełożył Maciej Cisło)


Romantyzm tęczy bierze się po części z tego, że zawsze wydaje się nam, iż jest ona umiejscowiona gdzieś w oddali, na horyzoncie, niczym wielki łuk, który nieuchronnie odsuwa się w miarę, jak się doń zbliżamy. Tymczasem keatsowska „tęcza, co się wzbiła znad słonych wód”7, rozpina się gdzieś w pobliżu. Co więcej, tęcza w postaci pełnego okręgu i o średnicy rzędu metra towarzyszyć nam może od strony gęstego szpaleru drzew, wzdłuż którego przejeżdżamy drogą. (Łukowaty wygląd nadaje tęczy horyzont, który przecina okrąg na dwie części). Tęcza wydaje się tak duża częściowo dlatego, że robi wrażenie bardzo odległej. Mózg odbiera obraz tęczy rzutowany na odległe niebo, a więc niejako automatycznie powiększony. Podobny efekt można uzyskać, wpatrując się intensywnie w jaskrawą żarówkę, następnie zaś, gdy jej obraz utrwali się na siatkówce w postaci powidoku, przenosząc spojrzenie na nieboskłon i tym samym „rzutując” powidok na znaczny dystans. Wydaje się wtedy, że żarówka jest ogromna.


To jeszcze nie koniec przeróżnych smakowitych komplikacji, jakich dostarcza nam tęcza. Wspomniałem, że światło słońca, które wnika w kroplę wody przez jedną z ćwiartek górnej jej połowy, opuszcza ją przez połowę dolną. Ale oczywiście nie ma żadnego powodu, aby światło nie wchodziło do wnętrza kropli także dołem. W odpowiednich warunkach może zatem dojść do podwójnego odbicia światła wewnątrz sfery. Opuszczając kroplę, wiązka ulega rozszczepieniu i dociera do naszego oka, aby dać obraz drugiej tęczy, umiejscowiony 8° wyżej i charakteryzujący się odwrotnym układem barw. Oczywiście każdy obserwator otrzymuje dwie tęcze pochodzące od dwóch różnych zestawów kropel deszczu. Podwójna tęcza bywa zjawiskiem zdecydowanie rzadszym od pojedynczej, niemniej wydaje się, że Wordsworth musiał mieć kiedyś okazję jej zaobserwowania, a w takich chwilach serce musiało mu zapewne bić jeszcze żywiej. Teoretycznie mogą istnieć także inne tęcze, układające się koncentrycznie wokół pierwszej, ale widuje się je niezwykle rzadko. Któż mógłby serio utrzymywać, że wiedza na temat tego, co dzieje się wewnątrz owych milionów kropel, które spadają, połyskują, odbijają i rozpraszają światło, przeszkadza w odbiorze zjawiska, jakim jest tęcza? Oto co pisze Ruskin w Modern Pain-ters III (Współcześni malarze III, 1856):


Dla wielu ludzi radość nieświadoma więcej jest warta niż żadna; lepiej uważać niebo za błękitną kopułę niż ciemną zaklęsłość, a chmury za tron złocisty niż mgłę zagęszczoną.

Bardzo wątpię, czy człowiek znający optykę, jakkolwiek głęboka może być jego wiara, na widok tęczy odczuwa podziw radosny w takim samym stopniu, co nieoświecony wieśniak [...]. Nie możemy zgruntować tajemnicy najprostszego kwiatka i nie jest nam przeznaczone ją odkryć, chyba że miłość piękna towarzyszyć nam będzie w poszukiwaniu wiedzy, a uczucie i wzruszenie jej ścisłości.


Lektura tego fragmentu skłania ku domniemaniu, że może i noc poślubna nieszczęsnego Ruskina okazała się kompletną klapą z chwilą, gdy odkrył on, że kobiety mają owłosienie łonowe.

W 1802 roku, na piętnaście lat przed „niezapomnianą kolacją” u Haydona, angielski fizyk William Wollaston przeprowadził doświadczenie podobne do eksperymentu Newtona, z tym że światło w tym wypadku, aby dotrzeć do pryzmatu, musiało przedostać się przez wąską szczelinę. Widmo, które w wyniku tego doświadczenia opuściło pryzmat, składało się z serii wąskich pasm (reprezentujących różne długości fal świetlnych). Granice między pasmami nie były ostre, Wollaston dostrzegł jednak, że w pewnych miejscach na całej szerokości widma można zaobserwować cienkie, ciemne linie. Mierzeniem i systematycznym skatalogowaniem tych linii zajął się niemiecki fizyk Joseph von Fraunhofer. Podobnie jak linie w odciskach palców - czy nawet jeszcze lepiej prążki w handlowym kodzie kreskowym - linie Fraunhofera są rozmieszczone w sposób znaczący, który w ich wypadku zależy od składu chemicznego substancji, przez jaką przeszły promienie. Na przykład odmienny zespół linii i odległości między nimi charakteryzuje kod kreskowy wodoru, inny - sodu itd. Wollaston dopatrzył się jedynie siedmiu linii, wspaniałe przyrządy Fraunhofera ujawniły obecność 576 linii, a nowoczesne spektroskopy pozwalają zaobserwować około 10 tysięcy linii.


Kreskowy „odcisk palca” pierwiastka stanowi nie tylko rozmieszczenie linii wobec siebie nawzajem, ale również ich położenie względem tęczowego podłoża. Dokładne kody kreskowe wodoru i pozostałych pierwiastków znajdują dziś szczegółowe wyjaśnienie w teorii kwantowej, ale w tej dziedzinie nie jestem, niestety, specjalistą. Przy całym moim uznaniu dla poezji zawartej w owej teorii, wciąż jeszcze nie osiągnąłem należytego stopnia wtajemniczenia, upoważniającego mnie do wyjaśniania jej innym. Inna sprawa, że można się zastanawiać, czy w ogóle istnieje ktoś, kto w pełni rozumie teorię kwantową. Być może nie sprzyja temu sama budowa naszego mózgu, ukształtowanego przez dobór naturalny tak, abyśmy mogli przetrwać w świecie rzeczy dużych i przemieszczających się powoli, w którym efekty kwantowe ulegają zawoalowaniu. Zdecydowanie takiego właśnie zdania był Richard Feynman, któremu przypisuje się następujące powiedzenie: „Jeśli sądzisz, że rozumiesz teorię kwantową - to znaczy, że jej nie rozumiesz!”. Myślę, że w tej mierze najwięcej zyskałem na lekturze wykładów Feynmana, a także niezwykłej i niepokojącej książki Davida Deutscha The Fabric of Reality (Struktura rzeczywistości, 1997). (Między nami mówiąc, książka ta jest tym bardziej niepokojąca, że często nawet nie wiem, czy to, co czytam, jest wykładem ogólnie przyjętej fizyki czy prywatną kreacją samego autora). Niezależnie od tego, jak wiele wątpliwości budzi w fizykach interpretacja teorii kwantowej, jedno jest pewne, a mianowicie to, że owa teoria pozwala niezwykle precyzyjnie przewidzieć wyniki różnych doświadczeń. Na szczęście na potrzeby naszej książki wystarczy nam znajomość tego, co wiemy od samego Fraunhofera: bezsprzecznie wszystkie pierwiastki chemiczne mają swoisty kod kreskowy, składający się z cienkich, poprzecznych linii, porozdzielanych charakterystycznymi odstępami - linii wyraźnie widocznych na tle widma.

Istnieją dwie postacie linii Fraunhofera. Wspomniałem już o jednej z nich, a mianowicie o ciemnych prążkach na tęczowym tle. Przyczyną pojawiania się owych prążków jest zdolność atomów danego pierwiastka do absorbowania światła o określonych długościach fali, co powoduje wybiórcze usuwanie tych składowych z tęczowego widma, gdy światło przechodzi przez ośrodek zbudowany z tego pierwiastka. Odpowiednikiem tego rodzaju linii są jasne barwne prążki na ciemnym tle, powstające wtedy, kiedy świecą atomy owego pierwiastka znajdujące się na przykład w zewnętrznej powłoce gwiazd.


Newtonowski sposób na „rozplatanie tęczy” został udoskonalony przez Fraunhofera na długo przed tym, nim francuski filozof Auguste Comte miał okazję wypowiedzieć się, jakże pochopnie, na temat gwiazd:


Nigdy nie będziemy mogli badać, jakąkolwiek metodą, ich składu chemicznego ani struktury mineralogicznej [...] Nasza pozytywna wiedza o gwiazdach z konieczności ogranicza się do ich cech geometrycznych i zjawisk mechanicznych.

Cours de philosophie positive (Wykład filozofii pozytywnej, 1835) .


Choć nasze szanse na bezpośredni kontakt z gwiazdami są dziś niewiele większe niż w czasach Comte'a, współczesne metody analizy owego gwiazdowego kodu kreskowego dały nam szczegółową wiedzę na temat ich składu chemicznego. Kilka lat temu mój przyjaciel Charles Simonyi rozmawiał na ten temat z byłym prezesem Amerykańskiego Banku Rezerw Federalnych, który wiedział skądinąd, iż odkrycie, jak zbudowany jest Księżyc, było dla naukowców z NASA zaskoczeniem. Skoro Księżyc znajduje się o tyle bliżej nas niż gwiazdy - mówił prezes - istnieje duże prawdopodobieństwo, że nasze domysły na temat ich budowy są tym bardziej fałszywe. Brzmi to nawet rozsądnie, ale doktor Simonyi wyjaśnił mu, że prawda jest całkiem inna. Niezależnie od tego, jak daleko znajdują się obserwowane gwiazdy, każda z nich emituje swe własne światło. Na tym właśnie zasadza się cała różnica między nimi a Księżycem. Światło Księżyca jest wyłącznie odbitym światłem Słońca (podobno faktu tego nigdy nie przyjął do wiadomości D. H. Lawrence, obrażało to bowiem jego poetycką wrażliwość), a więc widmo tego światła nie daje nam żadnych informacji na temat składu chemicznego naturalnego satelity Ziemi.


Współczesne urządzenia zdecydowanie górują nad newtonowskim pryzmatem, niemniej cała dzisiejsza spektroskopia wzięła się bezpośrednio z dokonanego za pomocą pryzmatu „rozplecenia” tęczy. Widmo światła gwiazd, a zwłaszcza linie Fraunhofera, mówi nam o szczegółach ich budowy chemicznej. Dostarcza również informacji na temat ich wielkości, panujących tam temperatur i ciśnienia. Otrzymane w ten sposób dane stały się podstawą dla gruntownego opisania historii naturalnej gwiazd i umieszczenia naszego Słońca na przysługującym mu miejscu w wielkiej rodzinie gwiazd w klasie żółtych karłów typu widmowego G2V. Zacytujmy poczytne czasopismo astronomiczne „Sky and Telescope” (1996):

Wszyscy, którzy rozumieją kod widmowy, w mgnieniu oka odczytają na jego podstawie, o jaki typ gwiazdy chodzi, odgadną też jej kolor, wielkość i jasność, jej właściwości, przeszłość i przyszłość, a także to, czym różni się ona od Słońca i gwiazd wszystkich pozostałych typów.


Dzięki spektroskopowemu „rozplataniu” światła gwiazd wiemy, że są one nuklearnymi reaktorami, w których - w wyniku fuzji wodoru (stanowiącego większą część ich masy) - powstaje hel. Synteza jąder helu prowadzi do powstawania całej kaskady pozostałych pierwiastków, w tym też atomów średniej wielkości, z których jesteśmy zbudowani.


Newtonowskie rozplatanie tęczy przygotowało też grunt pod dziewiętnastowieczne odkrycie, że pasmo promieniowania dostępne dla ludzkiego wzroku stanowi zaledwie wąski wycinek całego widma fal elektromagnetycznych. Światło widzialne to fale o długości od 0,4 mikrometra (fiolet) do 0,7 mikrometra (głęboka czerwień). Fale podczerwone są nieznacznie dłuższe i docierają do nas jako niewidzialna wiązka promieniowania cieplnego. To właśnie owo promieniowanie jest czynnikiem naprowadzającym niektóre węże na trop ofiary, a pociski zdalnie sterowane - na cel. Nieco krótsze od fioletu są fale ultrafioletowe, powodujące niekiedy oparzenia słoneczne oraz raka skóry. Fale radiowe są o wiele dłuższe od światła czerwonego, a ich długość mierzy się w centymetrach, metrach, a nawet w tysiącach metrów. Pomiędzy falami radiowymi a podczerwonymi znajduje się fragment widma elektromagnetycznego zarezerwowany dla fal stosowanych w radarach i kuchenkach mikrofalowych. Promieniowanie rentgenowskie, które pozwala nam zobaczyć własny szkielet, to fale krótsze od ultrafioletu. Najkrótsze są promienie gamma, których długość mierzona jest w nanometrach. Właściwie wąskie pasmo zwane tradycyjnie światłem nie byłoby niczym specjalnym w porównaniu z pozostałymi falami elektromagnetycznymi, gdyby nie fakt, że jest ono widzialne. U owadów widmo fal światła widzialnego jest wyraźnie przesunięte: już ultrafiolet jest dla nich kolorem widzialnym („pszczela purpura”), są za to ślepe na czerwień (która z ich punktu widzenia mogłaby być zwana promieniowaniem „podżółtym”). Szerokie widmo promieniowania elektromagnetycznego może zostać rozplecione zupełnie tak samo jak widmo świetlne, aczkolwiek używa się do tego celu odmiennych przyrządów, odpowiednich dla charakterystycznych długości fal stanowiących obiekt naszego zainteresowania i nie mających nic wspólnego z pryzmatem - na przykład radioodbiornik.

Kolor, rejestrowany jako taki w naszej świadomości, owo subiektywne wrażenie czerwieni czy niebieskości, to rodzaj identyfikatora arbitralnie przypisywanego przez nasz mózg światłu o takiej czy innej długości fal. W samej czerwieni oczywiście nie ma nic, co by się jakoś kojarzyło z „długością”, a sam fakt, że wiemy, jak wygląda czerwień i barwa niebieska, nie pomoże nam w zapamiętaniu, który kolor odpowiada falom dłuższym. Sam zawsze muszę to gdzieś sprawdzać; choć nigdy nie miałem problemów z zapamiętaniem, że fala dźwiękowa odpowiadająca sopranowi jest krótsza niż basowi. Mózg potrzebuje wygodnych wewnętrznych znaczników, które mógłby przypisać poszczególnym częściom tego zjawiska fizycznego, jakim jest tęcza. Nie ma żadnej pewności, że wszyscy odbieramy czerwień identycznie, ale na pewno można się zgodzić, że światło, które ja nazywam czerwonym, jest światłem, które również i wy określicie tym mianem. Można też z góry przyjąć, że kiedy poddamy nasze subiektywne czerwienie stosownym pomiarom, to okaże się, iż charakteryzują się jednakową długością fali świetlnej. Osobiście uważam, że przy porównaniu barwy niebieskiej i fioletu ten drugi kolor wydaje się bardziej czerwony od pierwszego, mimo iż w widmie światła białego znajduje się dalej od czerwieni niż kolor pierwszy. Prawdopodobnie wszyscy się z tym zgodzą. Wrażenie czerwonawego odcienia fioletu jest sprawą naszego układu nerwowego i nie ma nic wspólnego z fizyką widma świetlnego.


Doktor Dolittle, niezapomniany bohater serii książek dla dzieci autorstwa Hugha Loftinga, poleciał na Księżyc i oniemiał z zachwytu na widok oszałamiającej feerii nowych barw, tak innych od naszych własnych, jak różni się kolor czerwony od niebieskiego. Możemy być jednak pewni, że nawet w powieściach nic podobnego nigdy się nie zdarzy. Barwy, które powitają ziemskich podróżników w każdym z kosmicznych światów, będą pochodną tego, co zabrali oni w swych mózgach, wyruszając z Ziemi.


Wiemy już dziś dość dobrze, w jaki sposób oko informuje mózg o długości odbieranego przez nie światła. Służy temu, podobnie jak w kolorowej telewizji, kod złożony z trzech kolorów. Siatkówka ludzka zawiera cztery rodzaje komórek wrażliwych na światło: trzy typy czopków i jeden typ pręcików. Są one do siebie podobne i z całą pewnością mają wspólnego przodka. Nawiasem mówiąc, niezwykle łatwo uchodzi naszej uwadze, kiedy rozważamy funkcję jakiejś komórki, że nawet owa pojedyncza komórka może mieć szalenie skomplikowaną strukturę, przy czym większą część swej złożoności zawdzięcza precyzyjnie pofałdowanym błonom wewnętrznym. Każdy maleńki pręcik czy czopek siatkówki zawiera pokaźny stos błon upakowanych we wnętrzu na kształt kolumny książek. Elementy kolumny spojone są w całość biegnącą tam i z powrotem nicią długiej, cienkiej cząsteczki białka zwanego rodopsyną. Podobnie jak wiele innych białek rodopsyna zachowuje się jak enzym i katalizuje pewną reakcję chemiczną, zapewniając uczestniczącym w niej cząsteczkom właściwie ukształtowane miejsca, w które mogą się one wpasować.

Zdolność katalityczną zawdzięcza rodopsyna swej budowie trzeciorzędowej: enzym jest elastycznym i precyzyjnym szablonem służącym określonym cząsteczkom do zetknięcia się z innymi cząsteczkami. Gdyby nie to miejsce spotkań, do kontaktu między czynnikami reakcji dochodziłoby jedynie w wyniku przypadkowych zderzeń (właśnie dlatego enzymy tak znacznie przyspieszają reakcje chemiczne). Prostota i skuteczność tego systemu to jedna z podstawowych rzeczy umożliwiających istnienie życia w ogóle. Nie znaczy to, że rozwiązanie takie nie rodzi pewnych problemów. Często zdarza się, że cząsteczki enzymu mogą przyjmować więcej kształtów, ale tylko jeden z nich jest pożądany z punktu widzenia skuteczności reakcji. Działający miliony lat dobór naturalny dążył przede wszystkim do znalezienia „zdecydowanych” czy też „prostolinijnych” cząsteczek, u których „skłonność” do przyjmowania kształtu pożądanego będzie przeważać nad preferencjami do zastępowania go innym. Cząsteczka, która z łatwością przechodzi od jednego kształtu do drugiego, może stanowić śmiertelne zagrożenie. Choroba szalonych krów, trzęsawka owiec i ich odpowiedniki u ludzi, a więc kuru i choroba Creutzfeldta i Jakoba, są powodowane przez białka zwane prionami, które mogą przybierać dwa alternatywne kształty. Zwykle przyjmują one jeden z nich i w tej postaci spełniają pożyteczną funkcję, ale od czasu do czasu przybierają drugi kształt, co prowadzi do opłakanych skutków. Obecność jednej cząsteczki o kształcie niepożądanym prowokuje inne do zejścia z dobrej drogi. Epidemia zdeformowanych cząsteczek białka szerzy się w organizmie na kształt kaskady przewracających się kostek domina. Jedna nieprawidłowa cząsteczka białka może zainfekować inny organizm i wywoływać kolejną lawinę zdarzeń. Ponieważ białka w postaci niepożądanej nie wykonują normalnej pracy, dochodzi do śmierci, której bezpośrednią przyczyną jest gąbczastość mózgu.


Priony sprawiły wiele zamieszania, gdyż rozprzestrzeniają się jak samoreplikujące się wirusy, a przecież są białkami, czyli nie powinny posiadać tej zdolności. Podręczniki biologii podkreślają, że samoreplikacja jest cechą właściwą wyłącznie kwasom nukleinowym (DNA i RNA). Zdolność prionów do replikacji jest jednak jedynie pozorna, chodzi tu bowiem raczej o „skłanianie” do przyjmowania nieprawidłowego kształtu istniejących już przecież sąsiadów.


W innych wypadkach skłonność enzymów do przybierania dwóch różnych kształtów obraca się na dobre. Możliwość przyjmowania różnych stanów jest jakby nie było podstawową właściwością tranzystorów, diod i innych superszybkich procesorów, które umożliwiają komputerom wszelkie logiczne operacje - IF, NOT, AND, OR (jeżeli, nie, i, lub). Istnieją białka „allosteryczne”, które przeskakują z jednego stanu w drugi na wzór tranzystorów. Nie dzieje się to wskutek infekcyjnego „wpływu” sąsiadów, jak w wypadku prionów, ale tylko JEŻELI (IF) spełnione zostaną pewne warunki korzystne z biologicznego punktu widzenia I NIE (AND NOT) będą one spełniane w żadnych innych okolicznościach. Do takich właśnie białek „tranzystorowych”, robiących dobry użytek ze swej zdolności przyjmowania dwóch alternatywnych kształtów, należy rodopsyna. Niczym fotokomórka zmienia ona swój stan pod wpływem światła, po czym po krótkim czasie regeneracji powraca do pierwotnego kształtu. W jednej ze swych postaci jest silnym katalizatorem, w drugiej zaś traci te właściwości. Światło powodujące jej przejście do postaci aktywnej jest zatem inicjatorem pewnego rodzaju reakcji łańcuchowej i gwałtownych przemian cząsteczkowych - zupełnie jakby otwierało ono jakiś zawór ciśnieniowy.


Efektem końcowym wspomnianej kaskady chemicznej jest strumień impulsów nerwowych, które są przekazywane do mózgu przez łańcuch długich i cienkich komórek nerwowych. Same impulsy mają postać szybko katalizowanych przemian chemicznych, przesuwających się wzdłuż cienkich komórek niczym seria krótkich wybuchów wzdłuż lontu. Eksplozje są pojedyncze i następują w odstępach czasowych; docierają one do zakończenia komórki w postaci serii lakonicznych, zwięzłych komunikatów - impulsów nerwowych. W ich częstotliwości, która dochodzi do setek drgań na sekundę, zakodowana jest intensywność światła padającego na czopek czy pręcik. W wypadku pojedynczej komórki nerwowej różnicę między silnym a słabym bodźcem świetlnym można porównać do różnicy między ogniem ciągłym, prowadzonym z karabinu maszynowego, a ciągiem wystrzałów ze strzelby.


Na razie wszystko, co powiedziałem, odnosi się zarówno do pręcików, jak i trzech typów czopków. Czas powiedzieć o dzielących je różnicach. Czopki reagują jedynie na silne światło. Pręciki są wrażliwe na światło przytłumione i to dzięki nim widzimy w półmroku. Są one rozmieszczone mniej więcej regularnie na całym obszarze siatkówki i nigdy nie występują w zagęszczeniu, co jednak oznacza, że nie zapewniają nam dużej rozdzielczości obrazu. Nie mogą więc służyć do czytania; zdolność rozróżniania liter zawdzięczamy czopkom. Wielkie nagromadzenie tych z kolei komórek występuje zwłaszcza w jednej części siatkówki - w plamce żółtej (a zwłaszcza w jej dołku środkowym). Jest oczywiste, że im gęściej są one upakowane, tym większa jest zdolność oka do rozróżniania najdrobniejszych szczegółów.


Pręciki nie biorą udziału w procesie widzenia barwnego, ponieważ wszystkie odbierają światło o tej samej długości fali. Najbardziej wrażliwe są na światło żółte, znajdujące się w środkowej części widma widzialnego, mniej - na zakresy fal występujących po obu jego krańcach. Nie oznacza to jednak, że relacjonują mózgowi wszystkie bodźce świetlne jako barwę żółtą. Tak nie można powiedzieć. Wszystkie komórki nerwowe przekazują bodźce w postaci impulsów, to wszystko. Każda ostra reakcja pręcika może oznaczać albo dużo światła czerwonego lub niebieskiego, albo fakt, że światło żółte jest nieco słabsze. Jedyny sposób, w jaki mózg może rozstrzygnąć ewentualną wątpliwość, wymaga równoczesnego dostarczenia dodatkowych informacji - czym zajmuje się już inny rodzaj komórek, w różnym stopniu wrażliwych na kolory (a właściwie trzy ich typy).


Tutaj właśnie zaczyna się rola czopków. Każdy z trzech typów tych komórek zawiera nieco odmienny rodzaj retinalu (składnika rodopsyny). Wszystkie czopki reagują na światło z zakresu całego widma, ale jeden ich typ jest bardziej wrażliwy na błękit, drugi na zieleń, trzeci - na czerwień. Dzięki porównywaniu częstotliwości impulsów powstających w wyniku aktywności wszystkich trzech typów czopków - czyli w istocie dzięki ich odejmowaniu - mózg może ocenić długość fali świetlnej, która padła na określony obszar siatkówki. Odmiennie niż w wypadku samych pręcików, narząd ten nie gubi się w domysłach, czy otrzymana informacja oznacza jaskrawe światło jednego koloru, czy słabe innego. Dysponując danymi pochodzącymi z trzech niezależnych źródeł, mózg może obliczyć sobie rzeczywistą barwę światła.

Jak już mówiłem, wspominając wizytę Doktora Dolittle na Księżycu, kolory, które - jak nam się wydaje - widzimy, to jedynie „etykiety” używane przez mózg dla jego własnej wygody. Zdarzało mi się nieraz czuć się zawiedzionym, kiedy oglądałem zdjęcia satelitarne Ziemi czy też stworzone za pomocą komputera obrazy dalekiego kosmosu, a więc na wszystkie te wyobrażenia świata, które przedstawiają go w „barwach nieprawdziwych”. Podpis pod, dajmy na to, zdjęciem satelitarnym Afryki zawiera informację, że takie czy inne barwy zostały przyjęte dla oznaczenia rozmaitych typów roślin-ności. Kiedyś myślałem, że arbitralnie przyjęte kolory są jakimś rodzajem oszustwa. Chciałem wiedzieć, jak to wygląda „naprawdę”. Dziś zdaję sobie sprawę, że wszystko, o czym myślę, że to widzę, nawet barwy mego ogrodu za oknem - a więc że wszystko to jest równie wielkim fałszem, pewną konwencją stosowaną w tym wypadku przez mój mózg dla oznaczenia poszczególnych długości fal świetlnych. W rozdziale 11 czytelnik znajdzie argumenty za tym, że właściwie wszystkie nasze doznania są rodzajem „ograniczonej rzeczywistości wirtualnej”, tworzonej przez nasz mózg. (Co nie zmienia faktu, iż osobiście nadal wolę kolory „naturalne”).


Trudno stwierdzić, czy przy percepcji danej fali świetlnej różni ludzie mają takie same wrażenia subiektywne. Możemy porównywać ich opinie na temat tego, jakie kolory składają się według nich na dany obraz. Większość z nas zgodzi się na przykład, że barwa pomarańczowa jest mieszaniną czerwieni i żółci. Skład niebieskawej zieleni opisuje sama jej nazwa, choć z kolei nazwa „turkusowy” nie daje nam już takiej informacji. Nie ma żadnej pewności, że podział widma świetlnego na poszczególne zakresy barw jest identyczny w różnych językach. Niektórzy lingwiści zaręczają, że w języku walijskim rozróżnienie między kolorem niebieskim i zielonym umiejscowione zostaje w innym punkcie widma niż w języku angielskim. Za to mówi się, że Walijczyk zna dwa słowa na określenie zieleni: raz jest to zieleń, za drugim razem jest to słowo oznaczające zieleń i pewną część barwy niebieskiej. Inni lingwiści twierdzą, że wszystko to bajki, nie bliższe prawdzie niż równie pociągające twierdzenie, jakoby Inuici (Eskimosi) mieli aż 50 słów na określenie rodzajów śniegu. Na dowód sceptycy przywołują doświadczenie, podczas którego osobom mówiącym od dziecka różnymi językami zaprezentowano kolorowe żetony w bardzo różnych odcieniach. Okazało się, że sposób, w jaki ludzie dzielą widmo świetlne, jest w dużej mierze uniwersalny. Tak czy inaczej tylko dowody doświadczalne mogą pomóc przy wyjaśnianiu tego rodzaju wątpliwości. Nie ma żadnego znaczenia, że mnie, czy innej osobie władającej od dziecka angielskim, historia o walijskich różnicach między kolorem niebieskim i zielonym wydaje się mało prawdopodobna. Fizyka nie dostarcza żadnych argumentów przeciwko takiemu rozróżnieniu. Fakty, o których tu mówimy, nie są faktami fizycznymi, ale psychologicznymi.

Odmiennie niż ptaki, które dobrze widzą kolory, ssaki często są pod tym względem ułomne. Wiele z nich w ogóle nie rozróżnia kolorów, inne, w tym także cierpiący na częściową ślepotę barw ludzie, wykorzystują system dwukolorowy, oparty na dwóch typach czopków. Precyzyjna percepcja barw oparta na systemie trójkolorowym wyewoluowała u naszych przodków z gromady naczelnych zapewne jako pomoc przy wyszukiwaniu owoców w gąszczu tropikalnej zieleni. John Mollon, psycholog z Cambridge, sądzi nawet, że system trójkolorowy to „wynalazek pewnych drzew owocowych służący ich rozmnażaniu”. Zaiste, malowniczy sposób zwracania uwagi na to, że ssaki odżywiające się owocami i przez to rozsiewające nasiona drzew, przyczyniają bezpośrednich korzyści samym drzewom. Niektóre gatunki małp Nowego Świata specjalizują się, gdy idzie o anatomię widzenia, w niezwykłych rozwiązaniach: poszczególne osobniki jednego gatunku wyposażone są w różne kombinacje systemu dwubarwnego, dzięki czemu przystosowane są do widzenia odmiennych rzeczy. Nie wiadomo właściwie, dlaczego takie rozwiązanie miało być korzystne, ale znamienne jest, że w czasie drugiej wojny światowej załogi bombowców chętnie włączały do swego składu przynajmniej jedną osobę z częściowym upośledzeniem widzenia barw, która dzięki temu łatwiej demaskowała pewne zabiegi kamuflażowe na ziemi.


Jeśli na falach eteru łapiemy tak wiele stacji, jeśli telefonia komórkowa jest w stanie odseparować od siebie wzajemnie rozmowy prowadzone za jej pomocą - to zawdzięczamy to rozdzielaniu nitek elektromagnetycznej „tęczy” oraz dostępowi do różnych części widma. Bez tego słyszelibyśmy rozmowy telefoniczne innych ludzi na równi z własnymi, a także wszystkie częstotliwości radiowe na raz. Powstałaby prawdziwa wieża Babel. Efektowna metoda diagnozowania za pomocą rezonansu magnetycznego, dzięki której lekarze otrzymują trójwymiarowy obraz narządów wewnętrznych pacjenta, także wymaga „rozplecenia tęczy”, choć w inny sposób i za pomocą specjalnie do tego celu skonstruowanych komputerów.

Kiedy źródło fal zmienia swe położenie względem detektora, mamy do czynienia ze szczególnym zjawiskiem. Powstaje wtedy tak zwane przesunięcie dopplerowskie ich częstotliwości. W wypadku fal dźwiękowych efekt ten jest łatwy do zaobserwowania ze względu na ich niewielką prędkość. Wysokość dźwięku wydawanego przez silnik samochodowy jest wyższa, gdy pojazd zbliża się do nas, niższa zaś w trakcie oddalania się, co nasze ucho odbiera jako charakterystyczne przejście od tonów wysokich („iiiii”) do niższych („aaa”). Jako pierwszy zweryfikował przewidywania Dopplera holenderski uczony Buys Ballott. W 1845 roku wynajął on orkiestrę dętą, która grała na platformie towarowej pociągu; pociąg ten przemknął obok grupy słuchaczy, wywołując odpowiedni efekt. Fale świetlne rozchodzą się z taką prędkością, że w ich wypadku przesunięcie dopplerowskie obserwujemy tylko wtedy, kiedy albo bardzo szybko poruszamy się w kierunku ich źródła (i następuje przesunięcie światła w kierunku niebieskiej części widma), albo bardzo szybko oddalamy się od niego (wtedy światło ulega przesunięciu w stronę czerwieni). Tak też ma się rzecz z odległymi galaktykami. Ich gwałtowne oddalanie się od nas odkryto właśnie dzięki temu, że emitowane przez nie światło charakteryzuje się wyraźnym przesunięciem dopplerowskim. Światło tych galaktyk jest znacznie bardziej czerwone, niżby powinno, a zatem wykazuje przesunięcie w kierunku fal o niższej częstotliwości, czyli w stronę czerwonej części widma świetlnego.

W jaki sposób dowiadujemy się, że światło jakiejś odległej galaktyki jest przesunięte w kierunku czerwieni? Skąd wiemy, że galaktyka ta nie wysyła po prostu światła takiej barwy? O tym mówią nam linie Fraunhofera. Jak pamiętamy, każdy pierwiastek „podpisuje się” własnym kodem kreskowym o niepowtarzalnym układzie linii. Odległości między tymi liniami są tak unikalne jak odciski ludzkich palców, równie precyzyjne jest też ich położenie w widmie światła białego. Światło odległej galaktyki charakteryzuje kod kreskowy o znajomym układzie linii, co świadczy o tym, że inne galaktyki zbudowane są z takich samych składników jak nasza własna. Cały ten układ jest jednak przesunięty o określoną wielkość w kierunku fal długich - jest bardziej czerwony, niż być powinien. W latach dwudziestych naszego wieku amerykański astronom Edwin Hubble (któremu kosmiczny teleskop Hubble'a zawdzięcza swoją nazwę) odkrył, że widmo świetlne odległych galaktyk cechuje przesunięcie w kierunku czerwieni. Najdalsze galaktyki charakteryzują się największym przesunięciem - przynajmniej tak wynika z analiz ich nikłego światła. Hubble zyskał sławę, formułując wniosek (choć mówili o tym już wcześniej inni), że świadczy to o rozszerzaniu się Wszechświata. Niezależnie od punktu umiejscowienia potencjalnego obserwatora, galaktyki - jak się wydaje - stale się oddalają, i to z coraz większą prędkością.


Obserwując jakąś odległą galaktykę, sięgamy wzrokiem daleko w przeszłość, jako że światło, które do nas od niej dociera, ma za sobą miliardy lat podróży. Jest słabe, z czego wnioskujemy, że przebyło wielką odległość. Wyróżnikiem prędkości, z jaką dana galaktyka oddala się od nas, jest określone przesunięcie widma w kierunku czerwieni. Zależność między odległością a prędkością, z jaką galaktyki uciekają od nas, podlega, jak powiedzieliśmy, prawu Hubble'a. Poprzez ekstrapolację owych wielkości wstecz możemy z przybliżeniem określić czas, kiedy Wszechświat w ogóle zaczął się rozszerzać. Używając języka obowiązującej dziś teorii Wielkiego Wybuchu, należałoby powiedzieć, że Wszechświat powstał w gigantycznej eksplozji jakieś 10-20 miliardów lat temu. Całą tę wiedzę zawdzięczamy rozplataniu tęczy. W wyniku rozwoju tej teorii, wspieranej przez wszelkie dostępne obserwacje, powstało przypuszczenie, że w pierwotnym tyglu wszystkich kataklizmów zrodził się także czas. Prawdopodobnie nie rozumiecie, tak samo jak ja, co miałoby znaczyć powiedzenie, że czas zaczął się w jakimś konkretnym momencie. Ale znów: to jest właśnie wynik ograniczenia narzucanego nam przez nasz mózg, który został ukształtowany tak, aby mieć do czynienia z powolnymi, dość dużymi obiektami na sawannach Afryki, gdzie wszystko da się przewidzieć, bo wszystko jest „uporządkowane”, a każde stworzenie ma jakąś swoją „przeszłość”. Zdarzenie, którego nic nie poprzedza, napawa przerażeniem nasz skromny umysł. Być może jedyną drogą do uznania go jest poezja. Panie Keats, czy nie powinien Pan żyć w naszych czasach?

Ech, ale czy w tych odległych galaktykach są oczy, które odwzajemniają nasze spojrzenia? Słowo „nasze” jest tu metaforą. Wszak mieszkaniec świata odległego od Ziemi o 100 milionów lat świetlnych mógłby w tej chwili obserwować (oczywiście gdyby w ogóle mógł coś zobaczyć z tej odległości) jedynie przeczerwienione dinozaury hasające po czerwonych równinach. Załóżmy jednak, że nie jesteśmy we Wszechświecie sami; załóżmy, że owe inne istoty mają oczy oraz niezwykle mocne teleskopy. Mimo wszystko prawdopodobieństwo, że za pomocą owych teleskopów udałoby im się dostrzec naszą planetę, jest bardzo niewielkie, że nie wspomnę nawet o problemie dostrzeżenia poszczególnych jej mieszkańców. My sami nigdy jeszcze nie widzieliśmy żadnej planety poza naszym Układem Słonecznym. Do niedawna w ogóle nie wiedzieliśmy o istnieniu niektórych planet naszego własnego układu. Ani Neptuna, ani Plutona nie da się dojrzeć gołym okiem. Ich położenie, a tym samym strona, w którą należy skierować teleskopy, aby je dostrzec, zostały ustalone na podstawie niewielkiego zaburzenia orbity planet sąsiednich. W 1846 roku dwóch astronomów-matematyków, J. C. Adams w Anglii i U. J. J. Leverrier we Francji, stanęło w obliczu zagadki, jaką była rozbieżność między faktycznym położeniem Urana a tym, gdzie teoretycznie powinien się on znajdować. Obliczenia niezależnie przeprowadzone przez obu uczonych dowodziły, że takie zakłócenia mogą powstawać tylko w wyniku przyciągania jakiejś niewidocznej planety o pewnej masie i określonym położeniu. W odpowiedniej chwili niemiecki astronom J. G. Galle nakierował na to miejsce swój teleskop i tak doszło do odkrycia Neptuna. Pluton został wykryty w podobny sposób, ale dopiero w 1930 roku, przez amerykańskiego astronoma C. W. Tombaugha. Poszukiwania tej planety były stymulowane jej wykrytym wpływem (zresztą nieznacznym) na orbitę Neptuna. John Keats doceniłby zapewne podniecenie, jakie stało się wtedy udziałem uczonych:


[...] naglem zamarł, jak widokiem

Niespodzianej planety olśniony astronom;

Albo jak śmiałek Cortez na wzgórzu wysokiem

Panamskiego przesmyku, gdy jego legionom

Podziw odebrał mowę - a on orlim okiem

Mknął ponad Pacyfikiem ku nieznanym stronom.


Na pierwsze zapoznanie się z Homerem w przekładzie Chapmana10 (1816)

Od chwili, kiedy wydawca mojej książki Ślepy zegarmistrz zacytował mi ten wiersz przy pierwszym czytaniu jej rękopisu, czuję dla owego fragmentu szczególny sentyment.

Ale czy wokół innych gwiazd krążą jakieś planety? Jest to ważne pytanie, odpowiedź na nie bowiem dostarczyłaby podstawy do rozważań na temat ewentualnej powszechności życia we Wszechświecie. Jeśli w kosmosie znajduje się tylko jedna jedyna gwiazda z planetami - czyli nasze Słońce - to jesteśmy bardzo, bardzo samotni. Z drugiej strony, gdyby każda gwiazda miała swój system planetarny, to liczba planet, mogących potencjalnie stanowić środowisko życia, przekroczyłaby wszelkie wyobrażenie! Jeśli uda się nam dostrzec planety krążące wokół jakiejś innej gwiazdy, to niezależnie od warunków życia, jakie istniałyby na tym czy innym globie, i tak poczujemy się o wiele mniej osamotnieni.


Planety krążą zbyt blisko swych gwiazd i są zbyt przyćmione ich blaskiem, aby mogły je dostrzec nasze teleskopy. Podstawę do twierdzenia, że inne gwiazdy także mają planety - z odkryciem tym czekaliśmy aż do lat dziewięćdziesiątych XX wieku11— stanowią znów rozmaite zaburzenia orbit, tym razem odkryte dzięki zjawisku dopplerowskiego przesunięcia światła. A działa to tak: zwykliśmy myśleć o Słońcu jako o centrum systemu planetarnego. Tymczasem dzięki Newtonowi wiemy, że dwa ciała kosmiczne poruszają się „nawzajem” po swoich orbitach. Jeśli mamy do czynienia z dwiema gwiazdami o podobnej masie - tak zwanymi gwiazdami podwójnymi - to wirują one wokół siebie na kształt sczepionych ciężarków. Im mniej równo jest w tej parze rozłożony ciężar, tym bardziej wydaje się, że to lżejsza z gwiazd okrąża cięższą, która się niemal nie porusza. Jeśli jedno ciało kosmiczne jest znacznie większe od drugiego, jak w wypadku Słońca i każdej z jego planet, to ruch wielkiego ciała jest prawie niedostrzegalny, podczas gdy te małe śmigają po swych orbitach niczym pieski na spacerze wokół swego właściciela.


Właśnie ów niewielki ruch gwiazd zdradza obecność skądinąd niewidocznych planet, które je okrążają. Jednakże same te ruchy są zbyt małe, aby udało się je zaobserwować bezpośrednio. Rozdzielczość naszych teleskopów nie pozwala na wykrycie tak małych zmian położenia; jest ono w istocie jeszcze mniej zauważalne niż same planety. I teraz znów przychodzi z pomocą „rozplatanie tęczy”. Kiedy gwiazda pod wpływem planety, która ją okrąża, wykonuje nieznaczne wahnięcia w przód lub w tył, jej światło dobiegające do nas przesuwa się w kierunku czerwieni w chwili, gdy gwiazda się oddala, a w kierunku barwy niebieskiej - gdy się do nas przybliża. O obecności planet można wnioskować po niewielkich, ale możliwych do zmierzenia czerwono-niebieskich oscylacjach światła, docierającego do nas z ich rodzimych gwiazd. W ten sam sposób z rytmicznej zmiany odcienia Słońca mieszkańcy odległych planet mogliby wnioskować o istnieniu na przykład Jowisza. Jowisz jest prawdopodobnie jedyną planetą naszego układu wystarczająco dużą, aby wywoływać znaczące zmiany o takim charakterze. Nasz skromny glob jest zbyt mały, by spowodować grawitacyjne „zmarszczki” możliwe do zauważenia przez obcych.

Niemniej mogliby oni być świadomi naszej obecności, gdyby poddali „rozpleceniu” tęczę sygnałów radiowych i telewizyjnych, które od kilkudziesięciu lat wypompowujemy na zewnątrz naszej planety. Stale puchnący, kulisty bąbel drgań, o wiele silniejszy niż w czasie minionych stu lat świetlnych, otacza od jakiegoś czasu sporą liczbę gwiazd. Sporą, aczkolwiek nieznaczną w porównaniu z liczbą gwiazd we Wszechświecie. Carl Sagan w swym opowiadaniu Contact (Kontakt) odnotował chmurnie fakt, że pośród pierwszych sygnałów anonsujących odległym światom istnienie Ziemi było przemówienie Hitlera z okazji otwarcia Olimpiady 1936 roku w Berlinie. Jak dotąd nie odebraliśmy jednak żadnej odpowiedzi na ten komunikat, żaden z odległych światów nie przesłał nam wiadomości.


Nigdy nie mieliśmy żadnych konkretnych podstaw, aby sądzić, że nie jesteśmy sami. Obie możliwości, a więc że Wszechświat tętni życiem i że przeciwnie, jesteśmy w nim całkiem sami, są równie podniecające. Tak czy owak z mego punktu widzenia pragnienie, by poznać go lepiej, jest nieodparte. Wierzę, że podobnie jest z każdym człowiekiem obdarzonym prawdziwie poetycką wrażliwością. Z pewnym ironicznym rozbawieniem myślę o tym, jak wielu informacji dostarczyło nam już teraz „rozplatanie tęczy”. Zaś poetyckie piękno tego, co dziś dzięki owemu rozplataniu dojrzeliśmy - czy byłaby to sama natura gwiazd czy rozszerzanie się Wszechświata - na pewno znalazłoby swój oddźwięk w wyobraźni Keatsa, zmusiłoby Coleridge'a do jakichś szaleńczych rozważań, a i sercu Wordswortha kazało bić, jak nigdy przedtem.

Oto, co powiedział wielki indyjski astrofizyk Subrahmanyan Chandrasekhar w wykładzie, który wygłosił w 1975 roku:


Ten „wstrząs na widok piękna”, niewiarygodny fakt, że odkrycie, do którego doprowadziło dążenie do piękna w matematyce, znalazło ścisły odpowiednik w Naturze, przekonuje mnie, iż umysł ludzki reaguje najmocniej i najgłębiej właśnie na piękno.12

O ile szczerzej to brzmi niż sławne wynurzenia Keatsa wywołane z pozoru identycznymi odczuciami:

Piękno jest prawdą, prawda - pięknem: oto wszystko

Co wiesz, co ci potrzeba wiedzieć na tej Ziemi.


Oda do greckiej urny (1820)13


Keats i wspomniany Lamb powinni wznieść toast za poezję, za matematykę i za poezję matematyki. Wordsworth nie potrzebował takiej zachęty. Jego (i Coleridge'a) natchnieniem był między innymi wiersz poety szkockiego Jamesa Thomsona To the memory of Sir Isaac Newton (Na cześć sir Izaaka Newtona, 1727):


...Nawet światło samo, co ujawnia wszystkie rzeczy,

Było niejawne, aż gdy jaśniejszy zamysł

Rozwinął świetlistą szatę dnia.

I każdy promień, każdy wątek, mając swój początek

W płomienistej zorzy, bieżał do naszych oczarowanych oczu.

Wpierw żywo wytrysnęła czerwień,

Dalej śniady oranż, pyszny żółcień, świeża zieleń,

I zaraz już lekki błękit, ten, co zwykł przepełniać

Jesienne nieba, zetlałe i melancholijne.

Po nich zagrał głębszy ton indygo z nitką srebra,

Rysującą deseń mrozu w szacie tkanej światłem.

Na koniec ukazał się żałobny fiolet.

A podobne misterium odsłania się wędrowcowi,

Gdy po burzy widzi na niebie siedmiobarwny łuk,

Wyświecony z rosistej chmury przez niski promień słońca,

Załamany w miriadach kropel, ów cud natury;

Nieskończone źródło piękna, odwieczne i zawsze nowe.

Czy umiałby wysnuć z siebie coś równie doskonałego poeta,

Gdy marzy w lubym gaju, przy cichym wtórze strumienia?

Albo ów prorok, któremu same niebiosa podszeptują prawdy świata?

Nawet teraz zachodzące słońce i płynące chmury,

Widziane, o Greenwich, z twych miłych pagórków, oznajmiają mi,

Jak słuszne i jak piękne jest prawo załamania światła.

Richard Dawkins

(przełożył Maciej Cisło)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dawkins Richard Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobienstwa bez rysunków
Dawkins Richard Czym jest prawda
Dawkins Richard Wielka konwergencja
Dawkins Richard Bogowie i Ziemianie
Dawkins Richard The Improbability Of God
Dawkins Richard Debating Religion
Dawkins Richard Nauka, genetyka i etyka
Dawkins Richard Opowieść smoka z Komodo
Dawkins Richard Kampania OUT!
Dawkins Richard Nie wszystko jest w genach
Dawkins Richard Dolly i świątobliwa ciemnota
Dawkins Richard W jakiej sprawie zmienił pan pani zdanie Dlaczego
Dawkins Richard Dobre i złe powody, by wierzyć
Dawkins Richard Krystaliczna prawda i kryształowe kule

więcej podobnych podstron