Ernest Renan: Co to jest naród?
Panowie!
Proponuję wam dziś analizę idei pozornie jasnej, która jednak prowadzi do niezmiernie groźnych nieporozumień. Formy stowarzyszania się ludzi są najróżniejsze. Wielkie skupiska takie jak Chiny, Egipt, starożytna Babilonia; plemiona w rodzaju Hebrajczyków czy Arabów; państwa-miasta takie jak Sparta i Ateny; związki odmiennych od siebie krajów na wzór cesarstwa Karolingów; wspólnoty pozbawione ojczyzny podtrzymywane przez więź religijną takie jak Izraelici czy Parsowie; narody jak Francja, Anglia i większość autonomicznych jednostek terytorialnych w Europie; konfederacje na wzór Szwajcarii czy Ameryki; związki pokrewieństwa w rodzaju tych, jakie rasa a raczej język ustanowiły pomiędzy różnymi odgałęzieniami Germanów czy różnymi odgałęzieniami Słowian - oto formy skupiania się ludzi, które istnieją bądź istniały i których nie można mylić ze sobą bez uwikłania się w poważne kłopoty. W epoce Rewolucji Francuskiej wierzono, że instytucje właściwe małym niezależnym miastom, takim jak Rzym czy Sparta można wprowadzić w obrębie naszych wielkich narodów liczących od trzydziestu do czterdziestu milionów ludzi. W naszych czasach popełnia się poważniejszy błąd: naród mylony jest z rasą, a grupom określonym etnograficznie i grupom językowym przyznaje się suwerenność analogiczną do tej posiadanej przez faktycznie istniejące narody. Postawmy sobie zadanie wprowadzenia pewnej dozy precyzji do tych trudnych zagadnień, w których najmniejsza pomyłka odnośnie znaczenia słów u początku rozumowania może spowodować na końcu najbardziej szkodliwe błędy. To, co będziemy robić jest sprawą delikatną; to niemal wiwisekcja; potraktujemy żywych tak, jak zwykle traktuje się umarłych. Będziemy działać na zimno i z najbardziej absolutną bezstronnością.
I.
Od upadku Cesarstwa Rzymskiego albo, lepiej, od rozpadu cesarstwa Karolingów, Europa Zachodnia przedstawia się nam podzielona na narody. Niektóre spośród nich usiłowały w pewnym momencie sprawować nad pozostałymi hegemonię, która jednak nigdy nie była czymś trwałym. To, czego nie zdołali dokonać Karol V, Ludwik XIV i Napoleon I, w przyszłości nie uda się prawdopodobnie nikomu. Ustanowienie nowego Cesarstwa Rzymskiego czy nowego cesarstwa Karola Wielkiego stało się niemożliwością. Podział Europy jest zbyt głęboki, by jakakolwiek próba zyskania uniwersalnej dominacji nie zakończyła się szybkim utworzeniem koalicji, która sprowadzi ambitny naród z powrotem do narzuconych mu przez naturę ograniczeń. Pewnego rodzaju równowaga ustalona jest na długo. Francja, Anglia, Niemcy, Rosja jeszcze za kilkaset lat (i to pomimo rozmaitych awantur, w jakie mogłyby się wplątać) wciąż będą historycznymi jednostkami, zasadniczymi elementami planszy, której pola zmieniają się nieustannie, gdy chodzi o wielkość i znaczenie, ale nigdy całkowicie nie mieszają się ze sobą.
Narody rozumiane w ten sposób są czymś względnie nowym w historii. Nie znała ich starożytność: Egipt, Chiny, antyczna Chaldeja w żadnym razie nie były narodami. To gromady, którym przewodził Syn Słońca bądź Syn Nieba. Nie istnieli obywatele egipscy, tak jak nie istnieją obywatele chińscy. Starożytność klasyczna miała swoje miasta-republiki, miasta-królestwa, konfederacje lokalnych republik i imperia; nie miała natomiast narodu w znaczeniu, jakie tu przyjmujemy. Ateny, Sparta, Sydon czy Tyr stanowiły ośrodki godnego podziwu patriotyzmu, ale były jedynie miastami o względnie ograniczonym terytorium. Galia, Hiszpania i Italia przed ich włączeniem do Cesarstwa Rzymskiego stanowiły zbiorowiska plemion często sprzymierzonych ze sobą, ale pozbawionych instytucji centralnych, dynastii. Imperium asyryjskie, perskie czy imperium Aleksandra Wielkiego także nie były „ojczyznami”. Nigdy nie istnieli patrioci asyryjscy; imperium perskie było ogromną włością feudalną. Z gigantycznym przedsięwzięciem Aleksandra, które miało skądinąd tak liczne konsekwencje dla ogólnych dziejów cywilizacji nie wiąże swych początków żaden naród.
Cesartwu Rzymskiemu znacznie bliżej było do tego, by stać się ojczyzną. Dzięki ogromnemu dobrodziejstwu, jakim było ustanie wojen, rzymską dominację, choć z początku twardą dość szybko zaczęto kochać. To było wielkie stowarzyszenie, synonim ładu, pokoju i kultury. W późnym okresie Cesarstwa wśród ludzi o duszach wzniosłych, wśród światłych biskupów i uczonych istniało prawdziwe poczucie „pokoju rzymskiego” przeciwstawianego zagrażającemu chaosowi barbarzyńców. Jednak Cesarstwo dwanaście razy większe od dzisiejszej Francji nie było w stanie wytworzyć państwa w nowożytnym kształcie. Rozłam między Wschodem i Zachodem był nieunikniony. Próby stworzenia cesarstwa galijskiego w III wieku nie powiodły się. Inwazja germańska wprowadziła w życie zasadę, która później posłużyła za podstawę dla rozwoju narodowości
Czego w istocie dokonały ludy germańskie począwszy od wielkich inwazji w wieku V aż po ostatnie podboje normańskie w wieku X? W niewielkim stopniu zmieniły fundament rasy; jednak narzuciły dynastie i wojskową arystokrację mniej lub bardziej znacznym obszarom dawnego Cesarstwa Zachodniego, które przejęły nazwy od najeźdźców. Stąd Francja, Burgundia, Lombardia, później także Normandia. Przewaga, jaką szybko zyskało cesarstwo frankijskie przywróciła na chwilę jedność Zachodu; jednak cesarstwo to rozpada się nieodwołalnie około połowy IX wieku. Traktat z Verdun ustanawia podziały z zasady nienaruszalne i odtąd Francja, Niemcy, Anglia, Włochy i Hiszpania zdążają, często okrężnymi drogami i na przekór rozlicznym przeciwnościom ku swemu narodowemu istnieniu, którego intensywny rozwój widzimy dziś.
Co właściwie charakteryzuje te różne państwa? Fakt, że ludność wchodząca w ich skład jest jednolita. W krajach, które właśnie wymieniliśmy nie występuje sytuacja analogiczna do tej w Turcji, gdzie Turek, Słowianin, Grek, Ormianin, Arab, Syryjczyk czy Kurd odróżniają się dziś od siebie tak samo, jak w momencie, gdy dokonany został podbój. Przyczyniają się do tego dwie zasadnicze okoliczności. Po pierwsze fakt, że ludy germańskie przyjęły chrześcijaństwo w tym samym momencie, w którym rozwinęły się nieco ich kontakty z ludami greckimi i łacińskimi. Gdy podbijający i podbity wyznają tę samą religię, a zwłaszcza, kiedy podbijający przyjmuje religię podbitego, nie może już powstać system turecki, absolutne odróżniający ludzi według wyznawanej religii. Okolicznością drugą było zapomnienie przez podbijających ich własnego języka. Wnukowie Chlodwiga, Alaryka, Gondobada, Alboina i Rollona mówili już językiem Rzymian. Było to konsekwencją innej szczególnej okoliczności: tego, że Frankowie, Burgundowie, Goci, Lombardowie czy Normanie mieli ze sobą niewiele kobiet tej samej rasy. Przez wiele pokoleń wodzowie żenili się wyłącznie z kobietami germańskimi, ale ich nałożnice były pochodzenia łacińskiego, mamki ich dzieci były pochodzenia łacińskiego; całe plemię żeniło się z łacińskimi kobietami. To sprawiło, że od momentu osiedlenia się Franków i Gotów na ziemiach rzymskich lingua francica i lingua gothica miały przed sobą krótki żywot. Inaczej było w Anglii, bowiem najeźdźcy anglo-sascy mieli na pewno ze sobą kobiety; bretońska ludność uciekła, a łacina nie była zresztą już wtedy (a nawet nigdy przedtem) językiem dominującym w Brytanii. Gdyby w Galii w V wieku powszechnie mówiło się po galijsku, Chlodwig i jego ludzie nie porzuciliby własnego języka na rzecz galijskiego.
Stąd ów kapitalny efekt, że mimo niezwykłej gwałtowności obyczajów germańskich najeźdźców ustanowiona przez nich forma stała się wraz z upływem wieków właściwą formą dla narodu. Francja stała się nazwą dla kraju, do którego wkroczyła ledwie dostrzegalna mniejszość frankijska. W X wieku w pierwszych chansons de geste, które stanowią tak doskonałe zwierciadło ducha czasów wszyscy mieszkańcy Francji są Francuzami. Idea różnicy ras wewnątrz populacji zamieszkującej Francję, tak wyraźnie obecna u Grzegorza z Tours, w ogóle nie występuje już u pisarzy i poetów francuskich z czasów po Hugonie Kapecie. Różnica między szlachcicem i człowiekiem z gminu jest podkreślana tak mocno, jak to tylko możliwe, ale różnica ta nie ma w żadnym razie charakteru etnicznego: to przekazywana dziedzicznie różnica odwagi, obyczajów i wychowania. Idea, że źródłem tego wszystkiego jest fakt najazdu nikomu nie przychodzi do głowy. Fałszywy system, zgodnie z którym szlachta zawdzięcza pochodzenie przywilejowi nadanemu przez króla w zamian za zasługi dla narodu, a więc każdy szlachcic jest uszlachcony, staje się dogmatem począwszy od XIII stulecia. To samo nastąpiło po wszystkich niemal najazdach normańskich. Po upływie jednego lub dwóch pokoleń najeźdźcy normańscy nie odróżniali się już od reszty ludności; ich wpływ na nią nie był przy tym mniej głęboki: dali podbitemu krajowi szlachtę, wojenne obyczaje i patriotyzm, którego wcześniej nie było.
Zapomnienie oraz, powiedziałbym wręcz, błąd historyczny stanowią zasadniczy czynnik tworzenia się narodu i dlatego postęp studiów historycznych często jest niebezpieczny dla zasady narodowej. W istocie historyczne dociekania powtórnie rzucają światło na gwałtowne wydarzenia, które miały miejsce u początków wszystkich organizacji politycznych, nawet tych, które przyniosły z sobą najbardziej dobroczynne konsekwencje. Jedność zawsze rodzi się w sposób brutalny; połączenie północnej i południowej Francji było wynikiem mordów i terroru trwającego niemal przez całe stulecie. Król francuski, który jest, jeśli można tak powiedzieć, idealnym typem świeckiego krystalizatora; który zaprowadził jedność narodową najdoskonalszą z możliwych; ów król francuski widziany ze zbyt bliska tracił swój prestiż; naród, który stworzył, przeklinał go, a dziś jedynie wykształcone jednostki wiedzą, czego dokonał i ile był wart.
Te wielkie prawa europejskiej historii stają się wyczuwalne jedynie przez kontrast. Przedsięwzięcie doprowadzone do końca w tak godny podziwu sposób przez króla Francji częściowo za sprawą jego tyranii, częściowo zaś sprawiedliwości, nie powiodło się wielu krajom. Pod berłem świętego Stefana Madziarzy i Słowianie pozostali tak samo różni od siebie jak osiemset lat wcześniej. Dom Habsburgów nie ujednolicając bynajmniej poszczególnych fragmentów swych włości podtrzymywał ich odrębność a często również wzajemną opozycję. W Czechach element czeski i niemiecki nałożone są na siebie niczym oliwa i woda w szklanym naczyniu. Turecka polityka oddzielania narodowości według religii miała o wiele poważniejsze konsekwencje: spowodowała ruinę Orientu. Weźmy miasta takie jak Saloniki czy Smyrna: znajdziecie w nich pięć czy sześć wspólnot, z których każda ma własne wspomnienia i które nie mają ze sobą prawie nic wspólnego. Tymczasem istotą narodu jest to, by wszystkie jednostki miały ze sobą wiele wspólnego, a także by zapomniały wiele rzeczy. Żaden obywatel francuski nie wie, czy jest pochodzenia burgundzkiego, alemańskiego, taifalskiego, wizygockiego; każdy francuski obywatel powinien był już zapomnieć o nocy św. Bartłomieja, masakrach na Południu w XIII wieku. Nie ma we Francji nawet dziesięciu rodzin, które mogłyby dostarczyć dowodu na swe frankijskie pochodzenie, a nawet gdyby mogły ten dowód przedstawić i tak byłby on wadliwy ze względu na tysięczne nieznane krzyżowania, które mogą zakłócić wszelkie systemy tworzone przez genealogów.
Nowoczesny naród jest więc historycznym rezultatem serii faktów zmierzających w tym samym kierunku. Jedność wprowadzała bądź dynastia, jak to miało miejsce we Francji, bądź bezpośrednia wola prowincji tak jak w Holandii, Szwajcarii, Belgii; bądź wreszcie ogólny duch zwyciężający z opóźnieniem feudalne kaprysy jak w przypadku Włoch i Niemiec. Formowanie to zawsze miało swą głęboką rację. W podobnych przypadkach zasady ujawniają się w sposób najbardziej nieoczekiwany. Za naszych czasów widzieliśmy, jak Włochy jednoczyły się dzięki własnym porażkom, a Turcja upadała za sprawą własnych zwycięstw. Każda porażka popychała do przodu sprawy Włoch; każde zwycięstwo gubiło Turcję coraz bardziej; albowiem Włochy są narodem, a Turcja (poza Azją Mniejszą) nim nie jest. Francji należy się chwała za proklamowanie w okresie Rewolucji, że naród istnieje sam z siebie. Nie powinniśmy źle oceniać tego, że się nas naśladuje. Zasada narodów jest naszą zasadą. Czym jednak jest naród? Dlaczego Holandia jest narodem, a Hanower czy wielkie księstwo Parmy nie jest nim? W jaki sposób Francja wciąż pozostaje narodem, gdy tymczasem zasada, która ją stworzyła zniknęła? Jak Szwajcaria mająca trzy języki, dwie religie, trzy czy cztery rasy może być narodem, a na przykład Toskania, choć tak jednolita, nie może? Dlaczego Austria jest państwem a nie narodem? W czym zasada narodowości różni się od zasady ras? Oto punkty, na których umysł obdarzony refleksją musi się skupić, jeśli pragnie dojść do zgody z samym sobą. Sprawy świata nigdy nie układają się zgodnie z takimi rozumowaniami, jednak ludzie wnikliwi pragną wprowadzić w tę materię pewien rozumny porządek i rozwikłać zamieszanie, w którym grzęzną umysły powierzchowne.
II.
Wedle niektórych politycznych teoretyków naród to przede wszystkim dynastia reprezentująca niegdysiejszy podbój, który najpierw został zaakceptowany, później zaś zapomniany przez masy ludowe. Zdaniem polityków, o których mówię, połączenie prowincji dokonane przez dynastię za sprawą prowadzonych przez nią wojen, zawartych małżeństw i traktatów przestaje istnieć wraz z dynastią, która je uformowała. Prawdą jest, że większość nowoczesnych narodów została stworzona przez rodzinę o feudalnym pochodzeniu, która zawarła związek z ziemią i była swego rodzaju ośrodkiem centralizacji. Granice Francji z 1789 roku nie miały w sobie nic naturalnego ani koniecznego. Duży obszar, który dom Kapetyngów dodał do wąskiego pasa przyznanego traktatem z Verdun stanowił osobisty nabytek tego domu. W czasie, kiedy dokonywano owych aneksji nie istniała jeszcze ani idea naturalnych granic ani idee prawa narodów czy woli każdej prowincji. Zjednoczenie Anglii, Irlandii i Szkocji stanowiło podobny fakt dynastyczny. Włochy tak długo zwlekały z przekształceniem się w naród jedynie dlatego, że żaden spośród licznych tam domów panujących nie stał się przed początkiem naszego stulecia ośrodkiem zjednoczenia. Rzecz dziwna - to na zapadłej wyspie Sardynii, ziemi, która właściwie nie była włoska, przyjęto tytuł królewski. Holandia, która sama siebie stworzyła w akcie heroicznej determinacji, zawarła jednak bliski związek z domem Orańskim i znalazłaby się w prawdziwym niebezpieczeństwie, gdyby ta unia została nadszarpnięta.
Czy takie prawo obowiązuje jednak absolutnie? Bez wątpienia nie. Szwajcaria i Stany Zjednoczone, które powstały jako konglomeraty kolejno dołączanych elementów nie mają żadnego fundamentu dynastycznego. Nie będę rozważał tej kwestii w odniesieniu do Francji. By to uczynić, trzeba by rozwikłać zagadkę przyszłości. Powiedzmy jedynie, że owo wielkie królestwo francuskie było do tego stopnia narodowe, że juz nazajutrz po jego upadku naród mógł wytrzymać bez niego. Poza tym XVIII stulecie zmieniło wszystko. Człowiek po wiekach upokorzeń powrócił do ducha antycznego, przywrócił szacunek do samego siebie i ideę swych własnych praw. Słowa „ojczyzna” i „obywatel” odzyskały sens. Tak to mogła się dokonać najbardziej śmiała operacja w dziejach, operacja, którą można porównać jedynie do przeprowadzonej w fizjologii próby ożywienia w jego pierwotnej całości ciała, któremu odjęto mózg i serce.
Należy zatem przyznać, że naród może istnieć bez zasady dynastycznej, a nawet, że narody uformowane przez dynastie mogą oddzielić się od nich, nie przestając tym samym funkcjonować. Stara zasada obejmująca jedynie uprawnienia władców nie może się już dłużej utrzymać. Ponad prawem dynastycznym stoi prawo narodowe. Na jakim kryterium można owo prawo narodowe oprzeć? Na podstawie czego można je rozpoznać? Z jakiego namacalnego faktu można je wyprowadzić?
Z faktu istnienia rasy - mówią z przekonaniem jedni.
Sztuczne podziały wynikające z systemu feudalnego, z małżeństw władców i dyplomatycznych kongresów są kompletnie zmurszałe. Tym, co pozostaje trwałe i mocne jest rasa, do której należy ludność. Oto, co ustanawia prawo i prawomocność. Rodzina germańska na przykład wedle teorii, którą przedstawiam, ma prawo przyjąć do siebie swych rozproszonych członków, nawet jeśli nie domagają się oni powtórnego przyjęcia. Prawo, jakie rasa germańska posiada do danej prowincji jest silniejsze niż prawo jej mieszkańców wobec samych siebie. Tworzy się w ten sposób pewnego rodzaju prawo pierwotne analogiczne do prawa królów z bożej łaski; na miejsce zasady narodowej wprowadza się zasady etnografii. To wielki błąd, który, o ile zacząłby dominować, doprowadziłby cywilizację europejską do zguby. O ile zasada narodowa jest właściwa i prawomocna, o tyle zasada pierwotnego prawa ras jest nadmiernie wąska i niebezpieczna dla prawdziwego postępu.
W obrębie starożytnych plemion i państw-miast, rasa, musimy to przyznać, miała znaczenie pierwszorzędne. Starożytne plemię i państwo-miasto było jedynie przedłużeniem rodziny. W Sparcie czy Atenach wszyscy obywatele byli w bliższym lub dalszym stopniu spokrewnieni ze sobą. Tak samo było w przypadku plemion izraelskich i tak samo jest wciąż w obrębie plemion arabskich. Z Aten, Sparty i plemion izraelskich przenieśmy się teraz do Cesarstwa Rzymskiego - sytuacja jest zupełnie inna. Ukształtowane najpierw przez przemoc i podtrzymywane przez interes, to wielkie zrzeszenie miast i prowincji zupełnie różnych od siebie zadaje najcięższy cios idei rasy. Chrześcijaństwo ze swym uniwersalnym i absolutnym charakterem jeszcze bardziej skutecznie zmierza w tym samym kierunku. Zawiera z Cesarstwem bliskie przymierze i za sprawą tych dwóch niezrównanych czynników jednoczących rozum etnograficzny odsunięty zostaje od steru spraw ludzkich na całe stulecia.
Inwazja barbarzyńców była wbrew pozorom kolejnym krokiem na tej samej drodze. Linie podziału królestw barbarzyńskich nie mają nic wspólnego z etnografią - zostały ustalone przez siłę i kaprys najeźdźców. Rasa ludności, którą sobie podporządkowywali była dla nich czymś zupełnie obojętnym. Karol Wielki na swój własny sposób stworzył to, co wcześniej już stworzyli Rzymianie: jednolite Cesarstwo złożone z najróżnorodniejszych ras. Autorzy traktatu z Verdun kreśląc niezmiennie swoje dwie linie z północy na południe w najmniejszym stopniu nie kłopotali się tym, do jakiej rasy należą ludzie po prawej czy po lewej stronie. Przesunięcia granic dokonujące się w dalszym okresie średniowiecza również wykraczały poza jakąkolwiek tendencję etnograficzną. Jeśli kolejne działania polityczne domu Kapetyngów doprowadziły z grubsza do zjednoczenia pod nazwą Francji terytoriów dawnej Galii, nie było to rezultatem tendencji łączenia się ze sobą ludzi wywodzących się z jednego pnia. Delfinat, Bresse, Prowansja czy Franche-Comté nie pamiętały już o wspólnych początkach. Wszelka świadomość galijska zanikła począwszy od II wieku naszej ery i tylko za sprawą podbudowanej erudycją wnikliwości spojrzenia w naszych czasach dokonano retrospektywnego odkrycia indywidualnego galijskiego charakteru.
Względy etnograficzne nie odgrywały zatem żadnej roli przy tworzeniu się nowożytnych narodów. Francja jest celtycka, iberyjska, germańska. Niemcy są germańskie, celtyckie i słowiańskie. Włochy to kraj, z którym etnografia ma największy kłopot. Galowie, Etruskowie, Pelazgowie, Grecy, nie mówiąc o wielu innych elementach tworzą tu niemożliwą do rozszyfrowania zbitkę. Wyspy Brytyjskie jako całość stanowią połączenie krwi celtyckiej i germańskiej, których proporcje są szczególnie trudne do określenia.
Prawda jest taka, że nie istnieje czysta rasa, a opieranie polityki na analizie etnograficznej to opieranie jej na chimerach. Najbardziej szlachetne kraje: Anglia, Francja, Włochy to kraje, w których krew jest najbardziej wymieszana. Czy Niemcy stanowią pod tym względem wyjątek? Czy są krajem czysto germańskim? Cóż za złudzenie! Całe ich południe było galijskie, cały wschód począwszy od Łaby jest słowiański. A czy te części, które uznajemy za naprawdę czyste, są nimi rzeczywiście? Dotykamy tu jednego z tych problemów, co do których szczególnie ważne jest wyrobienie sobie jasnych poglądów i unikanie nieporozumień.
Dyskusje wokół ras nie mają końca, jako że słowo rasa rozumiane jest przez historyków-filologów i antropologów-fizjologów na dwa zupełnie różne sposoby. Dla antropologów rasa ma to samo znaczenie co w zoologii: oznacza ona rzeczywiste pochodzenie, związek krwi. Jednakże studia historyczne i studia nad językiem nie prowadzą do ustalenia tych samych podziałów jak w fizjologii. Terminy brachycephales (o czaszce owalnej) i dolichocephales (o czaszce wydłużonej) nie mają zastosowania ani w historii ani w filologii. W grupie ludzkiej, która stworzyła aryjskie języki i aryjską dyscyplinę występują zarówno brachycephales jak i dolichocephales. To samo należy powiedzieć o pierwotnej grupie, która wytworzyła języki i instytucje zwane semickimi. Innymi słowy zoologiczne początki rodzaju ludzkiego są nieporównanie bardziej odległe w czasie niż początki kultury, cywilizacji i języka. Pierwotna grupa aryjska, semicka czy turańska nie były w żadnym razie fizjologicznie jednolite. Tworzenie tych grup należy do dziedziny faktów historycznych, miało miejsce w pewnej epoce, powiedzmy piętnaście czy dwadzieścia tysięcy lat temu, podczas gdy zoologiczne początki ludzkości giną w niemożliwej do określenia pomroce dziejów. To, co w kategoriach filologicznych czy historycznych określamy mianem rasy germańskiej jest z pewnością jakąś odrębną rodziną w ramach gatunku ludzkiego. Ale czy jest to rodzina w sensie antropologicznym? Z pewnością nie. Pojawienie się germańskiej indywidualności w historii dokonało się bardzo niewiele stuleci przed Chrystusem. Z pewnością Germanie nie wyszli wtedy po prostu z ziemi. Wcześniej, stopieni ze Słowianami w jednej masie scytyjskiej nie posiadali zapewne odrębności. Anglik jest oczywiście typem w ramach całości rodzaju ludzkiego. Jednak typowego przypadku tego, co bardzo niepoprawnie nazywane jest rasą anglo-saską nie stanowi ani Bretończyk z czasów Cezara, ani Anglosas z czasów Hengista, ani Duńczyk z czasów Kanuta ani wreszcie Norman z epoki Wilhelma Zdobywcy - stanowi go wypadkowa ich wszystkich. Francuz nie jest ani Galem, ani Frankiem, ani Burgundem. Jest tym, co wypłynęło z kotła, w którym pod władzą króla Francji fermentowały wspólnie najbardziej różnorodne elementy. Mieszkaniec wysp Jersey czy Guernesey niczym się nie różni, gdy chodzi o pochodzenie, od ludności normańskiej z sąsiedniego brzegu. W XI wieku najbardziej przenikliwe oko nie mogło zauważyć żadnych różnic po dwóch stronach kanału. Tylko nieistotne okoliczności spowodowały, że Filip August nie zagarnął tych wysp razem z resztą Normandii. Oddzielone od niemal siedmiuset lat te dwie populacje stały się nie tylko obce sobie, ale i całkowicie odmienne. Rasa, tak jak rozumiemy ją my, historycy, jest zatem czymś co się tworzy i zanika. Studia nad rasami są sprawą zasadniczą dla uczonego, który zajmuje się historią rodzaju ludzkiego. Nie mają natomiast zastosowania w polityce. Instynktowna świadomość, która przyświecała dziełu tworzenia mapy Europy nie brała pod uwagę rasy, a pierwsze europejskie narody są narodami zasadniczo mieszanej krwi.
Rasa jako kapitał początkowy później zawsze traci na znaczeniu. Historia ludzkości różni się zasadniczo od zoologii. Rasa nie jest tu wszystkim jak u gryzoni czy kotów; nikt nie ma prawa wejść pośród ludzi i po zbadaniu ich czaszek chwycić ich za gardło mówiąc „Ty jesteś naszej krwi, ty należysz do nas!” Ponad poziomem cech antropologicznych istnieje rozum, sprawiedliwość, prawda i piękno, które są takie same dla wszystkich. Pamiętajcie, że ta geograficzna polityka nigdy nie daje gwarancji pewności Wykorzystujecie ją przeciw innym, a następnie widzicie, jak zwraca się przeciw wam. Czy na pewno Niemcy, którzy tak wysoko wznieśli dziś etnograficzny sztandar nie ujrzą kiedyś Słowian analizujących nazwy wsi w Saksonii czy na Łużycach, poszukujących tam śladów Wilców czy Obodrzytów, domagających się zdania sprawy z masakr i masowego sprzedawania w niewolę, którego Ottonowie dokonywali wobec ich przodków. Umiejętność zapominania jest dobra dla wszystkich.
Lubię etnografię; rzadko która nauka jest tak interesująca. Ponieważ jednak pragnę, by była wolna, nie chcę, by miała zastosowanie w polityce. W etnografii tak jak we wszystkich innych typach studiów systemy się zmieniają - to warunek postępu. Granice państw musiałyby więc zmieniać się zgodnie z wahaniami nauki. Patriotyzm uzależniony byłby od mniej lub bardziej paradoksalnego charakteru jakiejś dysertacji. Mówiłoby się patriocie: „Pan się mylił. Rozlewał pan krew za tę sprawę, sądząc że jest pochodzenia celtyckiego. Nieprawda, jest pan Germaninem”. Dziesięć lat później ktoś przyjdzie i powie, że jesteście Słowianami. Aby nie fałszować nauki, zwolnijmy ją od konieczności wydawania opinii w kwestiach, w które zaangażowane są aż takie interesy. Bądźcie pewni, że jeśli damy jej zadanie dostarczania materiału dla dyplomacji wielokrotnie będziemy przyłapywać ją na gorącym uczynku, gdy będzie chciała się przypodobać. Ma lepsze rzeczy do zrobienia: domagajmy się od niej po prostu prawdy.
To, co powiedzieliśmy o rasie trzeba także powiedzieć o języku. Język zachęca do jedności, ale nie zmusza do niej. Stany Zjednoczone i Anglia, Ameryka Łacińska i Hiszpania mówią tym samym językiem, a nie tworzą jednego narodu. W przeciwieństwie do tego w Szwajcarii skonstruowanej tak dobrze dzięki zgodzie tworzących ją części mamy trzy albo cztery języki. Jest w człowieku coś co stoi wyżej od języka - to wola. Wola Szwajcarii, by mimo rozmaitości języków być zjednoczonym krajem, jest faktem znacznie ważniejszym niż podobieństwa osiągane często kosztem niepokojów.
Francji przynosi chwałę fakt, że nigdy nie starała się osiągnąć jednolitości języka stosując przymus. Czyż nie możemy mieć tych samych odczuć i myśli, lubić tych samych rzeczy tyle, że w różnych językach? Mówiliśmy przed momentem o niedogodnościach uzależniania polityki międzynarodowej od etnografii. Równie niedogodne byłoby uzależnianie jej od filologii porównawczej. Zostawmy tym interesującym studiom pełną swobodę dyskusji; nie mieszajmy ich do czegoś, co zmąciłoby ich spokój. Znaczenie polityczne przypisywane językom wynika z postrzegania ich jako znamion rasy. Nic bardziej błędnego. Prusy, w których dziś mówi się wyłącznie po niemiecku kilka wieków temu mówiły językiem słowiańskim; kraj Galów mówi po angielsku; Galia i Hiszpania mówią pierwotnym narzeczem Alba Longi; Egipt mówi po arabsku - przykładów jest tu nieskończona ilość. Nawet u początków podobieństwo języka nie pociągało za sobą podobieństwa rasy. Weźmy plemię proto-aryjskie czy proto-semickie - znajdowali się w nim niewolnicy mówiący tym samym językiem co ich panowie, ale należący do odmiennej rasy. Powtórzmy to raz jeszcze: te stworzone z godną podziwu przenikliwością przez filologię porównawczą podziały na języki indoeuropejskie, semickie i inne nie pokrywają się z podziałami antropologicznymi. Języki są formacjami historycznymi nie pozostawiającymi wyraźnych znamion na krwi tych, którzy nimi mówią i które w żadnym razie nie byłyby w stanie skrępować ludzkiej wolności, gdy chodzi o wybór rodziny, z którą złączeni jesteśmy na śmierć i życie.
To przecenianie języka ma, podobnie jak poświęcanie nadmiernej uwagi rasie, swoje niedogodności i niebezpieczeństwa. Jeśli przesadzimy, zamkniemy się wewnątrz określonej kultury uznawanej za narodową; ograniczymy się i otoczymy murem. Opuścimy świeże powietrze, którym oddychamy w szerokiej przestrzeni rodzaju ludzkiego, by zamknąć się w wąskim kręgu rodaków. Nie ma nic gorszego dla ducha i bardziej szkodliwego dla cywilizacji. Nie porzucajmy tej fundamentalnej zasady, że człowiek zanim jeszcze wrośnie w taki czy inny język, stanie się członkiem tej czy innej rasy, zyska przynależność do tej czy innej kultury, jest istotą rozumną i moralną. Wcześniej niż kultura francuska, niemiecka czy włoska istnieje jeszcze kultura ludzka. Spójrzcie na wielkich ludzi Renesansu: nie byli ani Francuzami, ani Niemcami, ani Włochami. Poprzez swój związek ze starożytnością odkryli tajemnicę prawdziwego kształtowania ducha ludzkiego i poświęcili się mu duszą i ciałem. Jak dobrze uczynili!
Również religia nie mogłaby dostarczyć wystarczającego fundamentu dla ustanowienia nowożytnej narodowości. U początków religia związana była z samym istnieniem grupy społecznej. Grupa społeczna była przedłużeniem rodziny. Religia, jej ryty były rytami rodzinnymi. Religia ateńska była kultem samych Aten, ich mitycznych założycieli, ich praw i obyczajów. Nie zawierała w sobie żadnej dogmatycznej teologii. Była to w najmocniejszym tego słowa znaczenia religia państwowa. Nie było się Ateńczykiem, jeśli odmówiło się jej praktykowania. U jej podstaw leżał kult upersonifikowanego Akropolu. Przysięgać na ołtarz Aglaura znaczyło złożyć przysięgę śmierci za ojczyznę. Ta religia była odpowiednikiem naszego ciągnięcia losów albo przysięgi na sztandar. Odmowa uczestnictwa w tym kulcie była niczym odmowa służby wojskowej. Stanowiła deklarację, że nie jest się Ateńczykiem. Z drugiej strony było jasne, że taki kult nie miał sensu dla kogoś, kto nie pochodził z Aten; nie stosowano też żadnego prozelityzmu by zmusić cudzoziemców do jego zaakceptowania - ateńscy niewolnicy nie praktykowali go. Tak samo było w niektórych małych republikach średniowiecznych. Nie było się dobrym Wenecjaninem, jeśli nie przysięgało się na świętego Marka, ani dobrym Amalfitańczykiem, jeśli nie wynosiło się świętego Andrzeja ponad wszystkich innych świętych w niebie. W tych małych społecznościach to, co później stało się tyranią, prześladowaniem, było prawomocne i pociągało za sobą równie mało konsekwencji, jak u nas życzenie ojcu rodziny wesołych świąt czy składanie mu ślubowania w pierwszy dzień nowego roku.
To, co było prawdziwe w Sparcie i Atenach, nie było już takim w królestwach powstałych wskutek podbojów Aleksandra, ani tym bardziej w Cesarstwie Rzymskim. Prześladowania Antiocha Epifanesa mające wprowadzić na Wschodzie kult Jowisza Olimpijskiego czy prześladowania w Cesarstwie zmierzające do podtrzymania rzekomej religii państwowej były błędem, zbrodnią, prawdziwym absurdem. W naszych czasach sytuacja jest całkowicie jasna. Nie ma już mas wierzących tak samo. Każdy wierzy i praktykuje na swój sposób w to, co może i jak chce. Nie ma już religii państwowej; można być Francuzem, Anglikiem, Niemcem będąc jednocześnie katolikiem, protestantem, żydem lub nie uczestnicząc w żadnym kulcie. Religia stała się sprawą indywidualną; dotyczy sumienia każdego człowieka. Nie istnieje już podział na narody katolickie czy protestanckie. Religia, która pięćdziesiąt dwa lata temu odgrywała tak znaczącą rolę przy tworzeniu się Belgii, zachowuje całe swoje znaczenie w ludzkich sercach, ulotniła się jednak z umysłów tych, którzy wyznaczają granice ludów.
Wspólnota interesów tworzy bez wątpienia niezwykle silną więź między ludźmi. Czy jednak interesy wystarczą, by utworzyć naród? Nie wierzę w to. Wspólnota interesów wytwarza traktaty handlowe. Narodowość ma swoją stronę sentymentalną; jest zarazem ciałem i duszą; Związek Celny nie jest ojczyzną.
Geografia, to co nazywamy granicami naturalnymi, odgrywa oczywiście znaczącą rolę w podziale na narody. Geografia jest jednym z zasadniczych czynników dziejowych. Rasy posuwały się wzdłuż rzek i bywały zatrzymywane przez góry. Czy jednak można powiedzieć, że, jak sądzą niektóre partie, granice narodu wyznacza mapa i że naród ma prawo przyznać sobie terytoria konieczne do zaokrąglenia własnych konturów, aby dojść do tej a tej góry albo tej a tej rzeki, której przyznaje się a priori zdolność do tworzenia granicy? Nie znam doktryny bardziej arbitralnej ani bardziej odrażającej. Z jej pomocą uzasadnia się każdą przemoc. A przede wszystkim można by zapytać, czy te rzekome granice naturalne są tworzone przez rzeki czy raczej przez góry? Bezspornym faktem jest, że góry oddzielają; jednak rzeki raczej łączą. Ponadto wszystkie góry nie byłyby w stanie oddzielać państw. Które należą do oddzielających, a które nie? Od Biarritz aż po Tornea nie ma choćby jednego ujścia rzecznego, które miałoby bardziej niż inne charakter graniczny. Gdyby historia tego chciała Loara, Sekwana, Moza, Łaba czy Odra miałyby tak samo jak Ren charakter naturalnych granic, charakter, który skłaniał do łamania tego fundamentalnego prawa, jakim jest wola ludzi. Mówi się o przyczynach strategicznych. Nic nie jest absolutne; to jasne, że wielokrotnie trzeba ustępować wobec konieczności. Ustępstwa te nie powinny jednak iść zbyt daleko, inaczej wszyscy będą wskazywać na swoje korzyści militarne i wojnom nie będzie końca. Nie, ziemia tak samo jak i rasa nie tworzy narodu. Ziemia dostarcza podkładu, pola do walki i pracy; człowiek wnosi duszę. Człowiek jest wszystkim w procesie tworzenia tej świętej rzeczy, którą nazywamy ludem. Nic co materialne tu nie wystarcza. Naród jest zasadą duchową wynikającą z głębokich dziejowych powikłań, jest duchową rodziną, a nie grupą określoną przez układ gleby.
Zobaczyliśmy przed chwilą, co nie wystarcza do stworzenia takiej duchowej zasady: rasa, język, interesy, pokrewieństwo religijne, geografia, konieczne potrzeby militarne. Czegóż zatem jeszcze potrzeba? Po tym, co zostało powiedziane, nie będę już zbyt długo zatrzymywał waszej uwagi.
III.
Naród jest duszą, zasadą duchową. Dwa elementy składają się na tę zasadę, dwa elementy, które, prawdę mówiąc, stanowią jedno. Pierwszy element tkwi w przeszłości, drugi w teraźniejszości. Pierwszym elementem jest wspólne posiadanie bogatej spuścizny wspomnień, drugim teraźniejsze przyzwolenie, pragnienie wspólnego życia, wola dalszego doceniania spuścizny, którą się w całości otrzymało. Człowiek, panowie, nie tworzy siebie improwizując. Naród tak jak jednostka stanowi rezultat wielu przeszłych wysiłków, ofiar i poświęceń. Kult przodków jest ze wszystkich kultów najbardziej prawomocny; przodkowie stworzyli nas takimi, jacy jesteśmy. Bohaterska przeszłość, wielcy ludzie, chwała (ta prawdziwa) - oto społeczny kapitał na którym osadzona jest idea narodowa. Posiadanie wspólnych momentów chwały w przeszłości i wspólnej woli w teraźniejszości; dokonanie niegdyś wspólnie rzeczy wielkich i pragnienie czynienia ich nadal - oto podstawowe warunki bycia ludem. Stosownie do poświęceń na się wyraziło zgodę, kocha się zło, którego się doświadczyło. Kocha się zbudowany przez siebie dom, który przekazuje się w spadku dalej. Spartańska pieśń: „Jesteśmy tym, czym wy byliście; będziemy tym, czym wy jesteście” jest w swej prostocie skróconym hymnem każdej ojczyzny.
Wspólna spuścizna chwały i żalu w przeszłości oraz podobny program do realizacji w przyszłości; przebyte razem cierpienie, radość, nadzieja - to warte więcej niż wspólne cła i granice dostosowane do pomysłów strategii; to rozumie każdy pomimo różnic ras i języków. Powiedziałem przed chwilą „wspólnie przebyte cierpienia” - tak, wspólne cierpienie jednoczy bardziej niż wspólna radość. Wśród narodowych wspomnień żałoba warta jest więcej niż triumf, ponieważ nakłada obowiązki, domaga się wspólnego wysiłku.
Naród jest zatem wielką solidarnością wytworzoną przez poczucie poświęceń, których się dokonało i które jest się skłonnym jeszcze dokonać. Zakłada ona przeszłość, ale objawia się w teraźniejszości, w pewnym namacalnym fakcie: przyzwoleniu, jasno wyrażonym pragnieniu kontynuowania wspólnego życia. Istnienie narodu jest (wybaczcie tę metaforę) codziennym plebiscytem, tak jak istnienie jednostki jest ciągłą afirmacją życia. Ah! wiem, że to mniej metafizyczne niż boskie prawo i mniej twarde niż rzekome prawo dziejowe. W porządku idei, który wam przedkładam, naród nie ma większego niż król prawa do powiedzenia jakiejś prowincji: „Należysz do mnie, biorę cię”. Dla nas prowincja to mieszkańcy; jeśli ktokolwiek ma prawo być zapytanym o zdanie w tej sprawie, to właśnie oni. Naród nigdy nie ma rzeczywistego interesu w anektowaniu czy trzymaniu przy sobie jakiegoś kraju wbrew jego woli. Życzenie narodów jest definitywnie jedynym prawomocnym kryterium, do którego zawsze trzeba się odwoływać.
Usunęliśmy z polityki metafizyczne i teologiczne abstrakcje. Co jeszcze w niej pozostaje? Pozostaje człowiek, jego potrzeby, jego pragnienia. Powiecie mi, że secesje i, na dłuższa metę, rozdrobnienie narodów są konsekwencją systemu, który wydaje te stare organizmy na łaskę często słabo oświeconej woli. Jasne jest, ze w tej materii żadna zasada nie powinna być zanadto forsowana. Prawdy sytuujące się w tym porządku można stosować jedynie razem i w sposób bardzo ogólny. Ludzka wola zmienia się; cóż jednak nie ulega zmianie na tym świecie? Narody nie są wieczne. Zaczęły istnieć i mogą przestać. Prawodopodobnie zastąpi je europejska konfederacja. Nie takie jest jednak prawo wieku, w którym żyjemy. W obecnym momencie istnienie narodów jest dobre, wręcz konieczne. Jest gwarancją wolności, która zostałaby utracona, gdyby świat miał tylko jedno prawo i jednego władcę.
Poprzez swe często przeciwstawne zdolności narody służą wspólnemu dziełu cywilizacji; każdy z nich wnosi nutę do owego wielkiego koncertu ludzkości, który w sumie jest najwyższą rzeczywistością idealną, jaką osiągnęliśmy. Oddzielone od siebie narody mają swe słabe strony. Często powtarzam sobie, że jednostka, która miałaby wady uznawane w przypadku narodów za zalety, która żywiłaby się próżną chwałą, byłaby o nią zazdrosna, byłaby egoistyczna i kłótliwa, nie mogłaby nikogo wspomóc nie zyskując czegoś w zamian, byłaby najbardziej nieznośnym z ludzi. Wszystkie te dysonanse nikną jednak w całości. Biedna ludzkości! Jakże cierpiałaś! Ileż prób jeszcze cię czeka! Oby duch mądrości mógł cię prowadzić tak, byś uniknęła niezliczonych niebezpieczeństw, którymi usiana jest twoja droga!
Oto podsumowanie, panowie. Człowiek nie jest niewolnikiem rasy, języka, religii, biegu rzek czy łańcuchów górskich. Wielkie skupisko ludzi, zdrowych duchem i o gorącym sercu tworzy świadomość moralną, która nazywa się narodem. Na tyle na ile świadomość ta udowodni swą siłę poprzez poświęcenia, jakich wymaga abdykacja jednostki na rzecz wspólnoty, jest ona prawomocna i ma prawo istnieć. Jeśli powstają wątpliwości co do granic, zapytajcie o zdanie ludność krajów, wobec których te wątpliwości się wysuwa. Ma ona jak najbardziej prawo do opinii w tej kwestii. Oto co wywoła uśmiech na twarzach owych zwolenników transcendentnej polityki, owych nieomylnych, którzy spędzają życie na trwaniu w błędzie i z wysokości swych górujących ponad wszystkim zasad litują się nad naszym przyziemnym światem: „Pytać o zdanie ludność, ależ skąd! Co za naiwność! Oto owe marne francuskie idee, które udają, że zastępują dyplomację i wojnę dziecinną naiwnością”.
Moi panowie, poczekajmy. Pozwólmy, by przeminęły rządy transcendentnej polityki; umiejmy znieść pogardę silnych. Być może po wielu bezowocnych próbach powrócą oni do naszych skromnych empirycznych rozwiązań. Sposobem na to, by mieć rację w przyszłości jest niekiedy umiejętność bycia niemodnym.
Przeł. Michał Warchala
(tekst ukazał się w kwartalniku Res Publica Nowa w nrze 1/2005)
Wykład wygłoszony przez Renana na Sorbonie 11 marca 1882 r.
1
17