Koral i smok
Blaszany talerz z brzękiem potoczył się po pełnej szpar podłodze z nieheblowanych desek.
Wystraszone myszy skryły się błyskawicznie w ciemnych kątach. Match tylko zaklął, z dziwną
mieszaniną wściekłości i Ŝalu.
Jason taktownie zmilczał, spoglądając jednak uwaŜnie spod spuszczonych powiek. Match niepokoił
go, i to nie od dzisiaj. Te napady złości, te chwile, kiedy jak gdyby stawał się nieobecny, utkwiwszy
spojrzenie gdzieś w przestrzeni. To zdarzało się często, zbyt często, jak na gust Jasona. Pół biedy, gdy
chwile tęsknej zadumy nachodziły Matcha pod wieczór, gdy mógł wyjść przed chatę i spoglądać
tęsknie na zachodzące słońce. Gorzej było, gdy przerywał w pół zdania rozmowę, wpatrując się przed
siebie niewidzącym wzrokiem, z trudnym do zniesienia, tragicznym wyrazem twarzy. Owszem, Jason
znał przyczyny jego depresji. Ale obcy ludzie, i nie tylko ludzie, coraz częściej brali Matcha za
głupka. Nawet ciemne gnomy z lasu, mające trudności z odróŜnieniem ludzkich twarzy, a tym bardziej
malujących się na nich odcieni uczuciowych, pytały dyskretnie, czy Match przypadkiem nie zjadł
czegoś nieświeŜego.
Tak, wybuchy złości były juŜ lepsze. Ot, choćby teraz. Wprawdzie znalezienie karalucha w kaszy
nie powinno być od razu powodem chwytania za miecz i rozglądania się za karczmarzem, a juŜ na
pewno nie usprawiedliwiało rzucania talerzem. Jednak złość szybko mijała i gdy udało się bez
szwanku przeczekać jej pierwszy, gwałtowny wybuch, zazwyczaj obywało się bez szkód.
Większych szkód, pomyślał Jason, zdrapując z niesmakiem rozgotowane jagły z kubraka. Swoją
drogą, karczmarzowi się naleŜy. Tyle razy przecieŜ mówiliśmy, Ŝeby nie rozgotowywał kaszy na taką
paćkę, ziarenka powinny być osobno...
- Lepiej ci? - spytał Jason, juŜ na głos. Match sapnął tylko i kopnął talerz, który potoczył się
z brzękiem. Co odwaŜniejsze myszy, które zdąŜyły juŜ wychynąć ze swoich szpar prysnęły
z powrotem.
- Kota tu trzeba... - mruknął Match.
- Co? - spytał Jason zaskoczony. Nie skojarzył w pierwszej chwili.
- Kota. - Match znów był zły. - Kot, zwierzę takie. Cztery łapy, ogon, pazury. Na ogół wredny...
I drapie...
- A, kota... - Jason załapał i zadumał się. - Masz rację. Te tutejsze gryfy się nie nadają. Nie chcą
ganiać myszy ma piechotę, zaraz by podlatywały. I zamiast złapać mysz, walą łbem w ścianę...
Match kiwnął ponuro głową. Gryfy stanowczo nie sprawdzały się w pomieszczeniach zamkniętych.
Skrzypnęły otwierane drzwi, jak zwykle bez pukania. Zanim jeszcze się odwrócili, wiedzieli juŜ,
kogo zobaczą. ZdąŜyli juŜ poznać brak manier swego gospodarza.
Zwalista, pochylona sylwetka karczmarza wypełniła wejście. Małe, chytre oczka świeciły
w półmroku.
Jason oczekiwał, Ŝe Match z miejsca wyskoczy na karczmarza z powodu karalucha. Jednak
karczmarz był szybszy.
- Rzucać talerzami nie lza - burknął gburowato, zanim Match zdąŜył nabrać powietrza do
kunsztownej wiązanki. - Miejcie na względzie, Ŝe zastawa kosztuje, do rachunku doliczę...
Popatrzył na Matcha, który poraŜony taką bezczelnością zastygł z otwartymi ustami- Szlachetni panowie - poniewczasie przypomniał sobie o dobrych manierach.
Jason, który zdąŜył wstać z barłogu, szumnie nazywanego pryczą, starał się ukradkiem wepchnąć
nogą talerz w ciemny kąt. Zapomniał, Ŝe karczmarz, jak wielu na pograniczu, był mieszańcem.
- A weźcie panie, tę nogę, bo ze szczętem talerz pogniecie...
To na nic, dotarło do Jasona. Ten sukinsyn wie, co chcę zrobić, ma to po przodkach. Po mamusi,
poprawił się w myśli.
To, Ŝe karczmarz odziedziczył swe zdolności po kądzieli, było bardziej niŜ pewne. Nie było
małŜeństw mieszanych, nawet na pograniczu. Miejscowe rasy i ludzie Ŝyli w separacji, zbyt wielkie
były róŜnice kulturowe. I tylko te się liczyły, barier fizjologicznych nie było, ludzie mogli się
krzyŜować nawet z gnomami, wyjątkowo paskudnymi, jak na ludzki gust.
Nie było małŜeństw, nie było nawet przelotnych stosunków. Mieszańcy byli owocami gwałtu.
A gwałt był specjalnością ludzi.
Matka karczmarza była z pewnością lekkomyślna. Chodziła sama do lasu. I nie pomogły jej, jak
widać, wrodzone zdolności. Zdolności do przenikania cudzych myśli.
Karczmarz popatrzył znacząco na Jasona. Ten cofnął nogę.
- PrzecieŜ powiedziałeś, Ŝe doliczysz do rachunku. - warknął. - To talerz juŜ nasz, mogę z nim
robić, co chcę...
Małe oczka pod cięŜkim nawisem brwi zalśniły złośliwie.
- Tu jest karczma. - wyjaśnił niespiesznie ich właściciel. - Nie sklep, nie faktoria. Tu sprzedaŜy
zastawy stołowej się nie prowadzi. Zniszczyliście, trzeba zapłacić. Ale talerz dalej jest mój...
Odwrócił się, nie mówiąc więcej ani słowa. Jason zobaczył tylko przygarbione plecy i pokryte
rudawym włosem ramiona. Po chwili ucichło skrzypienie schodów, zostali sami.
Niezręczne milczenie przerwał Match.
- A to nam się ładnie dzień zaczyna. A ty mówisz, Ŝe narzekam, Ŝe nie jest tak źle...
Przerwał, spojrzał na Jasona ze zdziwieniem.
- Co robisz?
Jason spuścił cięŜki but na nieszczęsny talerz. Popatrzył krytycznie, poprawił jeszcze raz.
- Miał być pogięty... - mruknął z pasją. - To będzie!
***
Awantura o talerz o dziwo poprawiła nastroje. Match nie klął juŜ głośno, mruczał tylko pod nosem
o dawnych, dobrych czasach, kiedy był uczciwym banitą, zajmującym się rozbojem i stawianiem
czynnego oporu prawowitej władzy. Mamrotał coś pod nosem o świecie, w którym nie było dziwnych
ludów, czarowników, a smok trafił się tylko jeden, a i to przygłupi.
Jason nie przerywał. Znał wprawdzie historię smoka i jego szybkiego końca. UwaŜał jednak, Ŝe
Match stanowczo idealizuje stare, dobre czasy. Jak to zresztą zwykle bywa. Owszem, kaŜdy tęskni za
swą przeszłością. Jednak Jason miał w Ŝyciu kilka chwil, do których nie chciał wracać. Dziwnym
trafem chwile te i przeŜycia związane były z Matchem.
Trzeba ruszać, zdecydował. Ta złość, to z braku zajęcia. To z braku celu w Ŝyciu. Teraz, na
szczęście, miało się to zmienić.
Wiele trudu kosztowało Jasona znalezienie zajęcia, które zainteresowałoby Matcha. Nie dziwił się,
trudno komuś z taką przeszłością zająć się na przykład pracą na roli. Albo objąć urząd, nawet wysoki.
Co teŜ Matchowi zaproponowano, ku jego szczeremu zdziwieniu. Jak równieŜ zdziwieniu
postronnych, w tym Jasona Jednak to zdziwienie nie przeszkodziło w natychmiastowym odrzuceniu
propozycji. Match nie chciał zarządzać hrabstwem, wolał narzekać na bezczynność.
To zajęcie było lepsze. Mimo narzekania, Match zdecydował się je podjąć, nawet nie trzeba było
zbytnio namawiać. Nie bez znaczenia był aspekt finansowy całej sprawy. W tym świecie teŜ rządził
ludzki wynalazek, jakim był pieniądz. Ludzie, gdy przybyli, zdeprawowali ten szczęśliwy świat. Teraz
nawet skrzatom trzeba było płacić, by nasikały do mleka. Inaczej nie kwaśniało.
Match przyjął zlecenie. Był najwyŜszy czas, mimo sławy, jaka ich tu otaczała, nikt juŜ nie kwapił
się Ŝywić ich za darmo. Zlecenie niosło nadzieję, Ŝe wkrótce wypełnią się chude jak bezpańskie psy
sakiewki.
Trzeba tylko wykonać zlecenie. Tylko zabić smoka.
A smoki w tym świecie nie były bynajmniej przygłupie.
Jason pakował sakwy. Match tymczasem pociągał nasączoną olejem szmatką po klindze swego
miecza. Słynnego miecza wykutego z Ŝelaza, które spadło z nieba.
Miecz, choć słynny i znakomity, nie zapewniał powodzenia w walce ze smokiem. Tylko broń
dalekonośna dawała szanse powodzenia, co prawda nader nikłe, jak zapewniali miejscowi. Opowiadali
przy tym, Ŝe jest jeden pewny sposób, by gadzinę uśmiercić. Zaczęli nawet tłumaczyć jak, lecz Match
przerwał niegrzecznie, gdy tylko wspomnieli o owcy. Nie czekał, aŜ zaczną opowiadać
o ingrediencjach, którymi naleŜy ją wypchać.
Zamiast tego udał się do warsztatów na podzamczu i obstalował specjalną kuszę, ze stalowym
łuczyskiem i podwójnym naciągiem. Zamówił teŜ tuzin bełtów, grubych jak kciuk, z utwardzanymi
grotami, nasłuchał się bowiem wiele o warstwowym pancerzu tutejszych smoków.
Taki pancerz zatrzymywał bez trudu zwyczajne pociski, nie pozwalał im dosięgnąć Ŝywotnych
organów smoka, skrytych zresztą głęboko w potęŜnym cielsku. Tylko cięŜki bełt, wystrzelony ze
specjalnej kuszy dawał szanse poraŜenia bestii. MoŜe nie śmiertelnie, ale choćby tak, by dobić ją
mieczem, rozpłatując miękkie podbrzusze. Plotki głosiły wprawdzie, Ŝe co młodsze osobniki
stosowały aktywną ochronę, Ŝe segmenty ich pancerza rozpryskiwały się niszcząc trafiający pocisk,
ale Match miał nadzieję, Ŝe są to zwykłe plotki. Które wszystko wyolbrzymiają.
Miejscowy płatnerz wykonał kuszę według zamówienia, Ŝądając co prawda niebotycznej zapłaty.
Odrzucił teŜ wszelkie propozycje kredytu, gdy tylko dowiedział się, Ŝe Match ani Jason nie posiadają
spadkobierców, od których mógłby wyegzekwować naleŜność. Ten brak wiary w powodzenie ich
wyprawy wytrącił nieco Jasona z równowagi, lecz Match chwyciwszy pazernego rzemieślnika za
poplamioną wczorajszym, i nie tylko jadłem brodę rozpoczął negocjacje. Z powodzeniem, zostało
jeszcze na dwa, skromne wprawdzie posiłki.
Płatnerz był wprawdzie pazerny, lecz biegły w swym rzemiośle. Jason doceniał to, patrząc na
leŜącą w kącie potęŜną machinę, naciąganą jeszcze cięŜszą korbą. Patrzył ze smutkiem, albowiem
słusznie przypuszczał, Ŝe to właśnie on będzie nosił broń za Matchem, gdy przyjdzie co do czego.
A takŜe zapas pocisków.
- Ruszajmy wreszcie, co tak stoisz! - ponaglił go Match. - Bierz sprzęt i ruszamy!
Wskazał wymownie na kuszę.
- Zaraz... - Jason pokręcił głową. - Nie tak prędko. Nie zapomniałeś o czymś?
Cały Match. Ruszamy i juŜ. NiewaŜne gdzie, byle ruszać.
- Mieliśmy się skontaktować...
Match z rezygnacją rzucił sakwy na podłogę. Nie znosił zwłoki, nawet najbardziej uzasadnionej.
Popatrzył z ukosa, jak Jason wydobywa z zanadrza skórzany woreczek.
Jason rozwiązał rzemyki. OstroŜnie sięgnął do woreczka. W półmroku izby błysnęła kryształowa
kula. Jason chuchnął na nią, ostroŜnie przetarł rękawem. Kątem oka złowił niechętny grymas Matcha.
- Nie moŜemy po prostu do niej pojechać? - Match niecierpliwie skręcał w palcach rzemyki
sakwy.
- Nie wypada. - Jason uniósł wzrok znad kuli. - To czarodziejka, trzeba zachować zasady. I nie
przeszkadzaj, muszę się skoncentrować. Przestań chrząkać, do cholery!
- Kaszlałem tylko - zaprotestował Match.
- To nie kaszlaj!
Wpatrywanie się w kulę nie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Krystaliczna powierzchnia wciąŜ
błyszczała, nie powlekła się mgiełką, sygnalizującą nawiązanie kontaktu. Czoło Jasona pokryło się
kropelkami potu. Po chwili podniósł wzrok, czując na sobie drwiące spojrzenie Matcha.
- Cholera, znów zapodziała gdzieś kulę i nie odbiera. Albo jest poza zasięgiem, cholerna
wiedźma...
Match wykrzywił się jeszcze bardziej.
- Przestrzegaj zasad, Jason. Nie mów wiedźma. To czarodziejka, słynna Koral...
Rzeczywiście, słynna, pomyślał. I tajemnicza. Odkąd przybyli do tego świata, słyszeli wiele
opowieści. W większości niewiarygodnych i przesadzonych, jednak i w tych musiało tkwić ziarno
prawdy.
Gdy ją osobiście poznali, przekonali się, jak niewiele było prawdy w legendach, nawet tych
najsławniejszych, które rozwlekle spisał słynny bajarz Sapała. On teŜ nie ustrzegł się błędów
i przeinaczeń. Czarodziejka nie miała nic wspólnego z Lyttą Neydt, którą zwano ponoć Koral. CóŜ,
stary Sapała nieco juŜ w piętkę gonił i gubił się w swych bajaniach.
Niewiele prawdy było w legendach. Ale prawda, ta najprawdziwsza, była bardziej niesamowita od
legend. Koral to nie był przydomek. Choć to niewiarygodne, ona naprawdę się tak nazywała, od
urodzenia. Które to wydarzenie, jak to u czarodziejek bywa, ginęło w pomroce dziejów.
Nie patrząc na Matcha Jason pakował kulę do woreczka.
- Na nic te wynalazki... - Match nie darował. - Od początku mi się nie podobały. A w dodatku
człowiek strasznie głupio wygląda, kiedy przez to rozmawia. Nie ma co, jedziemy do niej, pal diabli
zasady...
Jason zgodził się, z rezygnacją dźwigając okrutnie cięŜką kuszę.
Po półmroku karczmy słońce boleśnie raziło oczy. Gdy stali przed budynkiem, osłaniając dłońmi
łzawiące oczy, stanął przed nimi człowiek z siwą, krótko przystrzyŜoną bródką, prowadząc ich konie.
- Dwa półgroszaki - oznajmił bez wstępów.
Match cisnął sakwy na ziemię, aŜ uniosła się chmura kurzu.
- Co? - spytał tylko z podejrzaną uprzejmością.
- Dwa półgroszaki - powtórzyło indywiduum.
Jason przyjrzał mu się z ukosa.
- A nie moŜe być cały grosz?
Człowiek stanowczo pokręcił głową.
- Półgroszak za konia, za noc. Dwa konie. To będzie dwa półgroszaki.
- Człowieku, pól grosza i pół grosza to grosz... PrzecieŜ...
- Za co? - przerwał Match wielkim głosem. - O Ŝesz ty, dawaj te konie, bo jak...
- Za pilnowanie - dobiegł z tyłu burkliwy głos. Obejrzeli się jak na komendę. W drzwiach stał
właściciel karczmy i pogiętej zastawy stołowej.
- Za pilnowanie - powtórzył. - To koniowiąz strzeŜony. Strasznie tu kradną.
- Jason, trzymaj mnie - Match rzucił bezradne spojrzenie. - Do cholery, musiałeś miecz
przywiązać do tobołków? Akurat wtedy, kiedy jak raz potrzebny?
- Nie sierdźcie się, panie - karczmarz nie raczył się przestraszyć. - To pogranicze. Gdyby nie
pilnować, na piechotę byście szli. Kradną tu, mówię, strasznie, a co ukradną, to za granicę idzie. Tu
w co drugiej stajni sierść przefarbują, piętno przepalą. A jak przegnają przez cło, to szukaj wiatru
w polu. U nich, to jak kamień w wodę. A te wasze, zacne widać, łakoma rzecz...
- Trzeba było uprzedzić - zaczął Jason pojednawczo, trzymając Matcha za rękaw. Karczmarz
pokręcił kudłatą głową.
- Kiedyś deska była, skryba wypisał, co i jak. A przynajmniej miał wypisać. Tu lud nie czytaty, ja
teŜ nie. Dopiero później się okazało, Ŝe ino nieprzystojne słowa na onej desce stały, wstydu tylko było,
jak jeden uczony w piśmie przyjechał...
- A co tam stało? - zaciekawił się Jason. Ten, co przyprowadził konie, parsknął krótkim śmiechem.
Zaraz spowaŜniał, pod miaŜdŜącym spojrzeniem pryncypała.
- A, takie róŜne... - karczmarz zbył ich ciekawość i na wszelki wypadek zmienił temat. - To co,
płacicie, panowie?
Jason z rezygnacją pogrzebał w sakiewce. Nie musiał długo szukać.
- Zaraz - ocknął się karczmarz, widząc w ręku Jasona monetę. - Ten wasz koń, to duŜy, miejsca
zajmuje za dwa. To będą razem trzy półgroszaki...
Tym razem Jason nie zdąŜył.
- Ty wydrwigroszu pieprzony - Match podskoczył do karczmarza, który pazerność odziedziczył
niewątpliwie po męskich przodkach. - Ja ci dam trzy półgroszaki...
- Półtora grosza - mruknął półgłosem Jason.
- Ja ci dam! Prędzej zrobię ci z dupy jesień średniowiecza!
Jason zamarł z niedowierzaniem. Człowiek z siwą bródką wytrzeszczył oczy. Tylko na karczmarzu
nie zrobiło to wraŜenia. Spoglądał spod przymruŜonych, cięŜkich powiek, drapiąc się po owłosionej
piersi.
Korzystając z tego, Ŝe Match na chwilę zamilkł, Jason mimo oporu odciągnął go do tyłu.
- Coś ty powiedział? - spytał z naciskiem.
- Nic - Match tylko potrząsnął głową. Jason chwycił go za ramiona, obrócił do siebie.
- Match - powiedział powoli i z namysłem. - Teraz jest średniowiecze. Sam środek. Ma się
dobrze, jak widzisz dokoła. Nie słyszałem, by zbliŜało się do końca. Do zmierzchu. Czy teŜ do
jesieni...
Match wyrwał się. Rzucił na ziemię monety. Grosz i półgroszak.
- NiewaŜne, ruszajmy - mruknął. - Nic tu po nas. Obyś zdechł, zdzierco...
Karczmarz zarechotał z aprobatą. Skinął na pomocnika. Ten podniósł monety i oglądał przez
chwilę z namysłem. Zwalisty karczmarz wyjął mu z dłoni grosz, wetknął w potęŜne szczęki
i przełamał na pół. Obie twarze, prawie ludzka i półludzka, rozjaśniły się zadowoleniem. Teraz się
zgadzało, trzy półgroszaki...
***
- Cholerne schody - utyskiwał Jason, wlokąc cięŜkie toboły. - Czy ta cholera nie moŜe mieszkać
niŜej?
Schody istotnie były wysokie i strome. Zwłaszcza dla ludzi obarczonych przeciwsmokowym
oręŜem. Jednak Jason wiedział, Ŝe te schody mają jeszcze jedną tajemniczą właściwość. Wiedział
z doświadczenia, Ŝe po wizycie u czarodziejki bardzo trudno nimi zejść. Zdarzało się zlatywać z nich
na pysk.
- Więcej szacunku, Jason - wysapał za nim Match. - Mówiłem, przestrzegaj zasad.
Łatwo ci mówić, pomyślał Jason. Nie taszczysz tej cholernej kuszy. I od małego masz zaprawę
w bieganiu po lasach i wertepach, to i schody ci niestraszne. Trudno, tak trzeba.
Istotnie, trzeba było. Bez wskazówek czarodziejki trudno byłoby znaleźć smoka. Co, jak niekiedy
w chwilach zwątpienia myślał Jason, nie byłoby takie złe. Jednak za chwilę wizja brzęczących monet
zwycięŜała i Jason wdrapywał się dalej.
Bo i cóŜ było robić? Zdolności Jasona w tym świecie były przydatne psu na budę. Tu prawie
wszyscy je posiadali, co grę w kości czyniło bezsensowną. Przy niechęci Matcha do uczciwej pracy
pozostawał tylko smok. No, moŜe posada urzędowa nie była taka uczciwa, przeszło Jasonowi przez
myśl, przy powszechnej korupcji... Wszystko jedno, uczciwa czy nie, ale bardziej powaŜana.
I bezpieczniejsza.
Po raz kolejny klnąc skłonności czarodziejów do zamieszkiwania w wysokich wieŜach Jason
ostatkiem sił powlókł się dalej. JuŜ na szczęście niedaleko.
Z wysiłku pociemniało w oczach. Dopiero, gdy uspokoił się oddech Jason rozejrzał się po
pomieszczeniu, rozświetlanym woskowymi świecami.
Prawdziwymi woskowymi świecami, zauwaŜył z podziwem, nie Ŝadnymi ordynarnymi smolnymi
szczapami w Ŝelaznych kunach, dającymi wprawdzie mało światła, ale za to wiele gryzącego dymu.
Co za rozrzutność, pomyślał z mimowolnym podziwem. Widać dochody z magicznej profesji są
daleko lepsze od profitów z gry w kości, nie mówiąc juŜ o zabijaniu smoków na zlecenie.
Mylił się, woskowe świece nie były demonstracyjną rozrzutnością. Powodem takiego, a nie innego
oświetlenia było to, Ŝe juŜ na sam dźwięk słowa "łuczywo" Koral dostawała białej gorączki.
Błysnąwszy krytycznym spojrzeniem spod opadających na oczy jasnych, kręconych głosów,
czarodziejka wdzięcznym gestem obciąŜonej srebrem dłoni zaprosiła ich dalej. Widząc zastawiony
wykwintnym szkłem stół Match głośno przełknął ślinę. Jason zgodził się z nim bez słowa.
Jednym z wielu dziwactw Koral było to, Ŝe pijała wyłącznie wodę. Jednak jakość wody
w okolicznych strumieniach przedstawiała wiele do Ŝyczenia, prawdę mówiąc ten, kto ją wypił, mógł
mieć pretensje tylko do siebie. Czarodziejka uŜywała więc eliksiru o tajemnym składzie, którego
zapach pozwalał przypuszczać, Ŝe jednym z jego składników jest jałowiec. Destylat ten, w niezbyt
umiarkowanych ilościach dodawany do wody w znaczący sposób podnosił jej jakość.
Tak uzdatniona woda, dobra wprawdzie dla czarowników i innych odmieńców, dla normalnych
ludzi była trudna do przełknięcia. Nawet Match, który nie był całkiem normalnym człowiekiem,
krzywił się na sam jej widok, nie mówiąc juŜ o smaku. Na szczęście, jak odkryli kiedyś przez
przypadek, sam destylat bez wody dawał się wypić.
Dawał nawet bardzo dobrze. Po pierwszej szklance Jason odetchnął, rozluźnił się. Dyskretnie
rozejrzał się po siedzibie czarodziejki. Zawsze interesowała go wiedza tajemnaWnętrze wieŜy co prawda wyglądało dość zwyczajnie, ot, zwykła szlachecka siedziba. Jason
wiedział, Ŝe broń wisząca na ścianach nie naleŜy do samej Koral, ale do jej aktualnego partnera, draba
o groźnym wyglądzie, pochodzącego gdzieś z krańców świata. Z krańców tak dalekich, Ŝe nie
posiadały nawet nazwy w Ŝadnym zrozumiałym języku. Jak wieść niosła, ludność tamtejsza nie zeszła
jeszcze z drzew, przy czym słowo "ludność" było określeniem mocno przesadzonym. Spotkawszy
ongiś owego draba Match z Jasonem długo przyglądali się, usiłując dostrzec, czy ma ogon. Nie miał.
Pewnie właśnie dlatego spadł z drzewa. Poza tym był sympatycznym osobnikiem, moŜe z wyjątkiem
upodobania do uzdatnianej magicznym sposobem wody.
Dziś sympatycznego draba nie było, jedynym świadectwem jego istnienia była broń, walająca się
dokoła oraz wizerunki tajemniczych bóstw, udatnie wymalowanych na deskach. Widać płótna jeszcze
nie znają, stwierdził Jason.
Sama Koral, jak twierdziła, nie wierzyła w Ŝadnych bogów. Jason jednak powątpiewał w to.
Podejrzewał związki czarodziejki z prastarym, pochodzącym jeszcze ze starego świata kultem
straszliwego boga Baala. Świadczył o tym niekłamany podziw, jaki Koral Ŝywiła do swego idola,
wielkiego maga. Mag ów, zwany Baal't'Zer był jedyną osobą, na którą nie pozwalała powiedzieć
złego słowa.
Baal't'Zer był postacią, delikatnie mówiąc, dość kontrowersyjną. Match, ujrzawszy go kiedyś na
ksiąŜęcym dworze, gdzie ów wyczyniał swoje gusła, zapytany później powiedział, Ŝe nie ma zaufania
do ludzi o skrzekliwym głosie i przylepionym do twarzy skrzywieniu warg, mających imitować
uśmiech. Co zaś do czarodziejskich praktyk, mających jakoby prowadzić ku świetlanej przyszłości
w nieokreślonym bliŜej, aczkolwiek odległym terminie i poprawiających bilans płatniczy, to nie zna
się na nich i w związku z tym ma je w dupie. Poza tym wystarczy spojrzeć dokoła, rzemiosło upada,
moneta schodzi na psy a obrok dla koni podroŜał juŜ w tym roku dwadzieścia razy...
Jason nie był tak ostroŜny w ocenach. Sam twierdził głośno, Ŝe jeŜeli Baal't'Zer jest wielkim, to
wyłącznie szarlatanem, przypominającym znanego mu z opowiadań niejakiego Copperfielda. Zaś
działania podejmuje wyłącznie w interesie swoim i kolesiów szarlatanów, którzy opanowali radę
ksiąŜęcą. Nie były to poglądy oryginalne, podzielała je większość napotykanych ludzi i nie tylko
ludzi.
Jednak wypowiadanie takich ocen w przytomności czarodziejki nie było bezpieczne. Tym bardziej
dziś, kiedy przyszli z całkiem konkretnym interesem. Zwykle kończyło się na inwektywach, lecz
rozgniewana Koral mogła ich po prostu popędzić. A szukanie smoka na chybił trafił w pogranicznych
lasach nie wróŜyło powodzenia. Istniało teŜ niebezpieczeństwo, Ŝe to smok znajdzie pierwszy...
Solennie postanowiwszy trzymać języki za zębami skwapliwie zajęli się destylatem, szczodrze
dolewanym przez czarodziejkę. Nawet zbyt skwapliwie. Po niedługim czasie Jason zauwaŜył, Ŝe
Match, zwykle w towarzystwie mrukliwy i ponury, opowiada z wielkim zaangaŜowaniem jakiś
wyjątkowo mało śmieszny dowcip, zaś Koral śmieje się z niego jak idiotka. Widać woda
z okolicznych strumieni teŜ okazywała swe działanie.
Jason pokręcił pobłaŜliwie głową, sam wielce zadowolony ze swej odporności na magiczne
eliksiry. Zachęcony nią wychylił kolejną szklankę, po czym stwierdził, Ŝe ma niejakie trudności ze
skupieniem wzroku. Tak go to zdenerwowało, Ŝe napił się jeszcze raz, po czym postanowił się przejść.
Wstał chwiejnie. Koral i Match nie zwrócili na niego uwagi.
Przechodząc do drugiej izby Jason usłyszał jeszcze, jak czarodziejka opowiada coś o człeku
zwanym Ohydek, zajmującym jakieś podejrzane stanowisko na dworze. Widział kiedyś owego człeka,
który wyglądał dokładnie tak, jak się nazywał. Zebrało mu się na mdłości, przyspieszył kroku.
W mroku izby wpadł na coś kłującego. Klnąc wyswobodził się. Na śmierć zapomniał o dziwnych,
kolczastych roślinach o wyuzdanych kształtach, które czarodziejka z upodobaniem hodowała.
Wydłubując kolce z rękawa przypomniał sobie, Ŝe niektóre ponoć pochodziły z kraju leŜącego za
oceanem, a Koral przywiozła je tu osobiście. Pokręcił głową.
Nie było to rozsądne, bowiem mroczna izba zawirowała mu przed oczyma. Gdy mętlik w głowie
nieco ustał, pokręcił głową jeszcze raz, tym razem ostroŜniej. Czego to ona nie wymyśli, kraj leŜący
za oceanem! PrzecieŜ kaŜdy wykształcony człowiek wie, Ŝe gdy dopłynąć do krańca oceanu, to moŜna
tylko spaść i rozbić sobie łeb o tego Ŝółwia, na którym stoi cały pieprzony świat. A kto twierdzi
inaczej, jest zwykłym nieukiem.
Pewnie Ŝartowała, głupia przecieŜ nie jest, doszedł do wniosku. Myślała, Ŝe uwierzymy. Zresztą,
kto ją tam wie, pomyślał mętnie, moŜe to nas ma za idiotów.
Odsunął się ostroŜnie od roślin, których kształt sugerował nieodparcie, Ŝe są uŜywane do
tajemnych praktyk fallicznych. OstroŜnie, bowiem miał coraz większe trudności z utrzymaniem
równowagi.
Kraj za oceanem! Myśl była natrętna, nie dawała się łatwo odpędzić. PrzecieŜ nawet Wulf, syn
Thormlunda, dowódca straŜy szeryfa... Zaraz, to było w tamtym świecie, nie w tym... Jason przetarł
twarz, co zresztą nic nie pomogło.
Wulf, syn Thormlunda... To on opowiadał, jak jego wuj czy teŜ inny stryj dopłynął do lądu, który
nazwał Green Land. Pewnie zmyślał, u nich zima długa, ciemna, to wymyślają z nudów te swoje sagi.
Dopłynął do lądu, swoim drakkarem bez pokładu! Śmiechu warte... Wioski na wybrzeŜu łupić, to
potrafią. Ale Ŝeglować dalej, to nie do wiary, przecieŜ to prymitywy, głupie jak młot Thora... JuŜ
prędzej ktoś z chrześcijan, albo Maurów. O ile znajdzie się król, który zechce finansować taką, z góry
skazaną na niepowodzenie wyprawę. Prędzej królowa, kobiety są lekkomyślne...
Tok myśli przerwał widok rozdwajającego się, wyjątkowo okazałego zielonego fallusa. Jason
z wysiłkiem skupił wzrok. Udało się.
Z kąta dobiegł cichy plusk. Jason ostroŜnie odwrócił się, popatrzył.
Nad skopkiem mleka stał brodaty skrzat w kretyńskiej, spiczastej czapeczce. Napotkawszy wzrok
Jasona niespiesznie dopiął spodnie, wykrzywił się i pokazał obelŜywy gest. Po czym zniknął.
Jason początkowo uznał to za przywidzenie, jeszcze jeden skutek podstępnego destylatu. Jednak
spieniona powierzchnia mleka świadczyła, iŜ wszystko zdarzyło się naprawdę.
Chwiejnym krokiem wrócił z powrotem.
***
Konwersacja rozwijała się w najlepsze, lecz w nie najlepszym kierunku.
-...Mówię ci, tego człowieka powinno się odsunąć! Nie mówię, Ŝe od razu uciąć łeb, nic z tych
rzeczy! Tolerancyjny jestem, psia... - usłyszał Jason wracając. Match poczerwieniał na twarzy, oczy
błyszczały mu podejrzanie.
Jason jęknął w duchu. Match nie wytrzymał. Tak gwałtowne uczucia Match okazywał zazwyczaj
wypowiadając się o mistrzu i idolu czarodziejki. I to tylko wtedy, gdy wcześniej spoŜył nieco
sławetnego destylatu. Na trzeźwo zwykł mawiać, Ŝe ma go w dupie...
Jason jęknął powtórnie, lecz poprzestał na jęku. Na tym etapie dyskusji interwencja była bezcelowa
i wielce ryzykowna. Match mógł rozpłatać oponenta jednym cięciem miecza, czego po wytrzeźwieniu
niechybnie by Ŝałował. A Koral... Jason nie miał nawet ochoty sprawdzać, co mogła zrobić Koral.
Zamiast tego Jason nalał sobie szklankę destylatu. Sam. Dyskusja zabrnęła na poziom, przy którym
nikt juŜ nie myślał, by go zabawiać.
Riposta czarodziejki była natychmiastowa. I taka jak zwykle.
- A ja cię...! - wykrzyknęła.
- Any time - westchnął Match i oczy zaszły mu mgiełką rozmarzenia. - Powiedz tylko, gdzie
i kiedy...
Jak zwykle w chwilach rozmarzenia, spotęgowanych destylatem, Match pozbywał się w tajemniczy
sposób swego okropnego akcentu z zabitego dechami zadupia i zaczynał mówić wykwintną
angielszczyzną...
Odpowiedzi Koral Jason nie dosłyszał. W kaŜdym razie nie była pozytywna, bo Match wyraźnie
posmutniał i stracił ochotę do dalszej dyskusji.
Natrętne wraŜenie, Ŝe o czymś zapominają, nie opuszczało Jasona. Pomimo, a moŜe właśnie na
skutek kolejnych szklanek. Słuchał jednym uchem czarodziejki perorującej o księciu, podejmującym
zboŜny trud naprawy księstwa i coraz mniej parlamentarnych wypowiedzi Matcha.
I to było ostatnim, co zapamiętał.
***
Poranki bywają rozmaite. Są piękne, gdy świeŜy wiaterek owiewa twarz, słoneczko wesoło odbija
się w rosie. Rześki zapach lasu przydaje energii, a koń stąpa tanecznie po wijącej się malowniczo
drodze wśród szumu drzew. A niewinna ptaszyna świergocze wesoło w niebiesiech Są teŜ takie, gdy wiatr wysusza spękane wargi, łupanie we łbie zagłusza leśne odgłosy. Słońce,
które wstało nie wiadomo po co razi w oczy. Wredna szkapa wlecze się niemiłosiernie trzęsąc,
a niewinna ptaszyna moŜe co najwyŜej napaskudzić na czapkę.
Ten poranek stanowczo naleŜał do tego drugiego rodzaju.
***
Wredna szkapa wlokła się niemiłosiernie trzęsąc. Słońce raziło w oczy, potęgując łupanie we łbie.
Tylko ptaszyna, na szczęście, nie stanęła na wysokości zadania.
Jason pociągnął po raz kolejny wody z bukłaczka. Na razie nie pomagało. Nastroju nie poprawiała
teŜ natrętna świadomość, Ŝe w zasadzie nie wiadomo dokąd jechać. W kaŜdym razie Jason nie
wiedział, Match bowiem przejawiał irytującą aktywność, poganiając co i rusz swego konia by zmusić
go do kłusa.
Na razie Jason zajęty uzupełnianiem niedoboru płynów nie pytał, dokąd tak naprawdę jadą. A była
to sprawa istotna. Wizyta bowiem u czarodziejki oświeciła ich w wielu sprawach, z wyjątkiem tej
najwaŜniejszej. Gdzie szukać smoka.
Dobrym objawem było, Ŝe wygarbowany destylatem język Jasona poczynał juŜ wyczuwać
błotnisty smak wody, nabranej świtem z podejrzanej sadzawki. Tak, pomyślał Jason, gdy ból głowy
zelŜał na tyle, iŜ w ogóle pozwolił na myślenie, mamusia zawsze mówiła, Ŝeby nie pić wody, bo grozi
to paskudnymi chorobami, od skrętu kiszek poczynając. Na czym kończąc, nigdy nie ośmielił się
zapytać.
Teraz jednak miał nadzieję, Ŝe skręt kiszek będzie mniej dolegliwy niŜ łupanie we łbie.
- Czego się tak wleczesz? - dobiegło z przodu. Match wstrzymał konia, spoglądał przez ramię
z naganą.
- A... - zachrypiał Jason. Przełknął jeszcze jeden łyk wody o coraz wyraźniejszym posmaku błota
i gdzieś głębiej niepochwytnym smaku gnojówki. Pomogło trochę.
- A ty dokąd się tak spieszysz? - wyszło całkiem wyraźnie.
Match nie raczył odpowiedzieć. Zgromił Jasona spojrzeniem i ruszył do przodu.
- Zaczekaj... - skoro juŜ mógł się wysławiać w miarę bez przeszkód, Jason nie zamierzał
rezygnować. - PrzecieŜ, do cholery, nie wiemy, dokąd jechać.
Rzeczywiście, nie wiedzieli. Match zatrzymał się.
- Noo... - zaczął, w widoczny sposób sam nie wiedząc, co powiedzieć. W końcu nie powiedział
nic.
- Noo i co? - nielitościwie podtrzymał rozmowę Jason. - Wiesz, gdzie ten pieprzony smok?
- Wiem - mruknął Match półgębkiem, patrząc gdzieś w bok. - Pytałem przecieŜ...
Jason nie zniŜył się do stwierdzenia, Ŝe łŜe. Match teŜ wiedział, Ŝe on wie.
- No dobra, Jason, daliśmy dupy... - przyznał po chwili. - Uchlaliśmy się i zapomnieliśmy.
A przecieŜ mówiłem, Ŝebyś tyle nie pił, Ŝeby załatwić sprawę na początku...
Wprawdzie Jason za nic nie przypominał sobie, by to Match coś takiego mówił, a nawet wręcz
przeciwnie, ale nie podjął dyskusji. W końcu, czy to waŜne? WaŜne było to, co robić z tak obiecująco
rozpoczętym dniem. Jason miał sprecyzowane plany, nie sądził jednak, by Match się na nie zgodził.
Zawsze przedkładał zobowiązania nad miły sen w przydroŜnym rowie.
- Nie ma co - zdecydował Match, jak zwykle za nich obu. - Ruszamy dalej. No, co się tak gapisz...
- Posłuchaj, Match - zaczął Jason, bez nadziei, Ŝe przemówi do rozsądku. - Ja wiem, Ŝe tutaj gdzie
splunąć, to smok. Ale pamiętaj, Ŝe zapłacą nam tylko za tego jednego... A za darmo, to sobie moŜesz
sam chodzić na smoki...
Match obraził się. Szarpnął wodze i ruszył bez słowa.
- Zaczekaj - krzyknął za nim Jason pojednawczo. - JuŜ trudno, jadę z tobą. Pod warunkiem...
Match zatrzymał się niechętnie.
- Pod warunkiem, Ŝe się chwilę zastanowimy...
- A co tu się zastanawiać? - spytał Match nieco łagodniej. - Znam tę drogę, niedaleko są rozstaje.
A zwykle na rozstajach...
Jason nie słuchał dalej, co zwykle na rozstajach. Powlókł się za Matchem pełen najgorszych myśli.
Jak to zwykle na rozstajach znaleźli wbity w ziemię słup. Z przybitą deską. Deska zaostrzonymi
końcami wskazywała w obie strony. Na nie pociemniałej jeszcze powierzchni drewna widniały
koślawe, acz czytelne litery.
Podjechali bliŜej.
- "Pójdziesz w prawo, zginiesz. Pójdziesz w lewo, pokręci cię" - przeczytał Match głośno.
Obejrzał się.
- Myślisz, Ŝe to do nas? - spytał. - Hej, Jason, a ty dokąd?
- Wracam - rzucił Jason sucho przez ramię. - Nie jest napisane, co się stanie, jak wrócę.
- A niech cię... - Match zmełł w ustach przekleństwo. Podjechał bliŜej, przyjrzał się bliŜej desce.
- Zaczekaj! - krzyknął.
Jason zatrzymał się niechętnie.
- Popatrz tu!
Gdy Jason zbliŜył się do deski, ujrzał naskrobany drobnymi znaczkami napis przy samej krawędzi.
Napis głosił - "a kto wraca, jest...". Ostatnie słowo było zamazane. Jason splunął i zawrócił.
- Wolę być..., niŜ martwym - oznajmił. - Albo pokręconym.
- Zaczekaj - powtórzył Match. - To pewnie do nas. To jej pokręcone poczucie humoru, poznaję...
- Myślisz? - spytał Jason z powątpiewaniem. - Nie zdąŜyłaby... PrzecieŜ wczoraj była ledwie
ciepła, tak jak my...
Podrapał się po głowie.
- A zresztą, kto ją wie... Odporna jest, pije do rana, a potem na miotłę i do roboty. Cholera, moŜe
masz i rację, Ŝe to ona, albo któryś z jej konfratrów...
Z jękiem zwlókł się z wierzchowca, trzymając go za wodze podszedł bliŜej do wskazującej dwa
przeciwne kierunki deski. Poskrobał wydobytym zza cholewy noŜem wypalone litery.
- ŚwieŜe... - mruknął z namysłem.
Odwrócił się do Matcha, który wciąŜ sztywno siedział w siodle. TeŜ unikał gwałtownych ruchów.
- I co w związku z tym? - spytał Jason po dłuŜszym milczeniu.
Match poskrobał się pod opaską przytrzymującą włosy.
- Nie wygląda to na pułapkę - odparł wreszcie. - W związku z tym, proponuję jednak w lewo... To
chyba szczere ostrzeŜenie...
Jason pokręcił głową z powątpiewaniem. Match rozzłościł się.
- Lepiej chyba być pokręconym niŜ zginąć? - spytał sarkastycznie. - Czego kręcisz łbem?
- Widzisz, przypominam sobie... - Jason dalej kręcił głową. - Przypominam sobie, jak mnie
wiosną pokręciło... Nawet do wychodka sam nie mogłem pójść, dopiero ta maść...
- Do cholery, pamiętam - oburzył się Match. - Pamiętam doskonale, przecieŜ to nikt inny, tylko ja
prowadzałem cię do tego wychodka. Ale nie powiesz przecieŜ, Ŝe lepsza śmierć niŜ pokręcenie.
Pokręcenie mija, śmierć zazwyczaj jest permanentna.
Jason przestał kręcić głową, za to wstrząsnął się z odrazą. Przyszło mu na myśl, Ŝe moŜe
występować równieŜ permanentne pokręcenie. A wtedy trzeba się zastanowić.
- Jason, nie myśl tyle, bo nic dobrego z tego nie będzie - zdecydował Match. - Siadaj i jedziemy,
na lewo. Ja tam wierzę w ten napis...
Stuknął konia piętami, ruszył. Jason chcąc nie chcąc wgramolił się na konia i podąŜył za nim.
- To dobry wybór - usłyszał zrównawszy się z Matchem. - Na pewno dobry...
Mimo, iŜ Match powtórzył to dwukrotnie, Jason czuł, Ŝe usiłuje sam siebie przekonać.
- Mam przeczucie...
Resztki optymizmu opuściły Jasona bezpowrotnie. Z przeczuć Matcha, jak wynikało z bolesnych
doświadczeń, nigdy nie wynikało nic dobrego.
***
Na wynik przeczuć nie trzeba było długo czekać. Las po obu stronach ścieŜki zmieniał się, sosny
i świerki zastępowane były przez wiązy i graby. Kilka stajań dalej przez wierzby i olchy. Match
oŜywił się. Ściągnął wodze, zwolnił.
- Widzisz? - spytał ściszonym głosem. - ZbliŜamy się do bagna, ani chybi... Tam będzie gadzina,
lubią bagna.
Sprawdził przewieszony przez plecy miecz, dociągnął przytrzymujący go pas.
- Złaź z konia - rozkazał krótko. - I odtrocz kuszę, napnij. Ale jeszcze nie ładuj, Ŝebyś mi tyłka nie
odstrzelił...
- Odstrzeliłem ci kiedyś? - oburzył się Jason.
- Ciszej - syknął Match. - Nie, nie odstrzeliłeś. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz.
Jason wzruszył gniewnie ramionami, ale wykonał polecenie. Z wysiłkiem, od którego wkrótce
pociemniało mu w oczach, począł kręcić olbrzymią korbą. Skrzypiała niemiłosiernie. Match krzywił
się jeszcze bardziej niemiłosiernie, ale rozsądnie milczał. Czuł, Ŝe jedno jego słowo, a Jason ciśnie
nieporęczną machinę.
Gdy gruba na palec cięciwa zaskoczyła wreszcie w rowku orzecha, Jason wyprostował się ze
stęknięciem ulgi. Otarł pot, który wystąpił na czole mimo chłodu poranka.
- Gotów jesteś? - spytał Match niecierpliwie. - To ruszamy. Jak zwykle, ja pierwszy, ty kilka
kroków za mną...
Ruszył, lecz jęk Jasona osadził go w miejscu. Gdy spojrzał na przyjaciela, przekleństwo zamarło
mu na ustach.
Jason ledwo trzymał się na nogach. Wysiłek napinania kuszy wyczerpał rezerwy nadwątlonego
piekielnym eliksirem organizmu. Match zorientował się, Ŝe nie zdoła nic więcej z niego wykrzesać,
przynajmniej na razie. Sam czuł się teŜ nieszczególnie.
- A, co tam... - usiadł, czując, Ŝe teŜ potrzebuje chwili wypoczynku. - Gadzina nie ucieknie. Nigdy
nie uciekają...
Siedzieli dłuŜszy czas w milczeniu. W końcu Match począł się niecierpliwić.
- Wiesz, pora ruszać - zaczął. - MoŜe gadzina nie ucieknie, ale ja mam dosyć tego czekania. JuŜ
mi prawie przeszło, a tobie...
Usłyszał niewyraźne mruknięcie. Wolał nie dociekać, co Jason powiedział.
- Widzisz, trzeba było posłuchać - Match nie mógł się powstrzymać. - Nie chlać tej wody, ale
napić się mleka, tak jak ja. Mówiłem ci rano, jak je znalazłem w skopku. Dobre było, kwaśne... A ty
narzygałeś czarodziejce w balię. I nie dość, Ŝe się źle czujesz, to głupio będzie....
Całą reakcją Jasona był dreszcz, który wstrząsnął zgarbionymi plecami.
- Głupio będzie, ale trudno - ciągnął Match, nie doczekawszy się odpowiedzi. - Jason, nie
przejmuj się, dobrze będzie. Znaleźliśmy znak, znaki nie kłamią...
Przerwał zniechęcony. Dopiero po dłuŜszej chwili dotarło do niego, Ŝe Jason coś mruczy pod
nosem. WytęŜył słuch.
-... Znaki straszliwe na niebie i ziemi. A przy gościńcu znak się objawił na kształt dziwny
i osobliwy - w błękitnym polu krzyŜ czerwony, takąŜ obwódką otoczony. Był to niewątpliwie
straszliwy znak...
- Jason, co ty pieprzysz...
Jason podniósł głowę, zamrugał oczyma.
- Ja? - zdziwił się juŜ pełniejszym głosem. - Nie pieprzę, tylko kodeks jeden staroŜytny cytuję, na
który natrafiłem podczas swych studiów w jednym klasztorze...
Studiów w klasztorze, pomyślał Match, dobre sobie. Pewnie chował się tam przed wierzycielami
i z nudów kurz z ksiąg omiatał...
- A kodeks ów zaciekawił mnie wielce, gdyŜ zdarzenia w nim opisane były rzadkie a cudowne,
oraz znaki prorocze na niebie i ziemi się objawiające. Jako to cielę z jedną głową, ale za to z dwiema
dupami, szyby brudne, na których cudownym sposobem Rodzicielka BoŜa się objawiała. TakoŜ
o światłach osobliwych na niebie i ludzikach małych, jeno nie takich jak zwykłe gnomy czy skrzaty,
ale całkiem zielonych. Kodeks ów w skryptorium w indeksie pod fascykułem krzyŜa ukośnego był
umieszczony, albo inicjałem X, nie wiem, zatarte trochę było... A znak ten, o którym mówiłem,
wędrowcowi na gościńcu się ukazywał i zatrzymywać się zabraniał pod karą...
Jason urwał.
- Jaką karą? - spytał Match zaintrygowany.
- Jaką? - zamyślił się Jason na chwilę. - Nie wiem. Dalej pergamin myszy zjadły...
Match pokiwał głową. Mimo, iŜ nie przyznawał się do tego, wierzył w straszliwe znaki.
Jason powstał ocięŜale.
- Chodź, Match - powiedział, unosząc cięŜką kuszę. - Idziemy skopać smoczą dupę...
Znaki nie kłamały, przynajmniej, jeŜeli chodzi o znalezienie smoka. Co prawda, pomyślał Jason,
smoków tu jak nasrał, co rusz to jeden. Błotne, leśne, polne, jakie tylko chcesz. Pytanie, czy to ten
właściwy, na którego mieli prawo do odstrzału. Bo inaczej oznaczało to kłopoty z borowym.
Poza tym za niewłaściwego nikt nie zapłaci.
Ostatnie kilkadziesiąt kroków przebyli czołgając się. Gdy rozchylili kępę wysokiej, bagiennej
trawy, ujrzeli bestię w całej okazałości.
Match zaklął.
Smok był słabo widoczny nawet z tak niewielkiej odległości, brązowo zielone plamy pomagały mu
wtopić się w otoczenie. Jednak mimo to Match widział wyraźnie segmenty reaktywnego pancerza
pokrywającego grzbiet i boki bestii.
Za Matchem rozległ się szczęk metalu. Jason z pobladłą twarzą ładował kuszę. Match cofnął się,
zległ obok niego. PołoŜył mu rękę na ramieniu.
- Zostaw - syknął. Jason spojrzał nie rozumiejąc.
- Zostaw - powtórzył Match. - To na nic. Kusza się nie przyda... Ma pancerz reaktywny, pod nim
pewnie warstwowy. Nie przebije...
- To co, wracamy? - szepnął Jason. W oczach błysnęła mu radość. Pal diabli pieniądze, byle
wynieść całe tyłki. Jednak szybko się zorientował, Ŝe tak dobrze nie będzie.
- DuŜy jest, cięŜki - mruczał Match do bardziej do siebie, znów obserwując smoka. - Jakby go
tak...
- Oszalałeś - skomentował krótko Jason.
- Nie, nie oszalałem. To się moŜe udać. Posłuchaj...
Jason posłuchał. Jednak gdy wysłuchał do końca, wcale nie był zachwycony. Wiedział jednak, Ŝe
nie odwiedzie Matcha od powziętej decyzji.
***
Plan był prosty. Jason miał zwrócić na siebie uwagę bestii. Sprowokować do ataku. Gdy smok
pogoni za nim, Match zabiegnie z boku, tnie w słabo opancerzoną od spodu szyję. Smok jest cięŜki,
nie zdoła powstrzymać pędu, odwrócić się. Powinno się udać.
Plan był prosty. Zbyt prosty.
Gdy Jason, wyprostowawszy się na całą wysokość, wydał z siebie coś na kształt beczenia, zamiast
planowanych urągliwych okrzyków, smok nie puścił się pędem w jego kierunku. W ogóle się nie
puścił.
Echo Ŝałosnego okrzyku Jasona nie zdąŜyło jeszcze powrócić odbite od ściany lasu za bagniskiem,
gdy plamiste cielsko drgnęło. Nad niekształtną bryłą wystrzeliła długa szyja, zakończona małą
główką. Po chwili dołączyła do niej druga. A za chwilę trzecia. Głowy rozglądały się czujnie.
Jason aŜ przykucnął z wraŜenia. Trafili na najgorszą bestię. Trójgłowego smoka. Trzeba spieprzać,
to oczywiste...
MoŜe i oczywiste, ale nie dla Matcha. Widząc, Ŝe potwór nie rusza się z miejsca Match wypadł ze
straszliwym krzykiem w trzasku łamanych zarośli. Jedna z głów drgnęła, obróciła się. Na Matcha
spojrzały przecięte pionową szparą źrenicy zimne oczy.
Ostatni długi krok, pewne stąpnięcie na lewą nogę. Match juŜ w trakcie tego kroku odchylał się,
brał rozmach do potęŜnego cięcia. Błysku klingi nie zdąŜyły złowić nawet bystre smocze oczy, klinga
trafiła w dwóch trzecich długości. Na Matcha wirującego w uniku bryznęła czarna, gorąca posoka.
Głowa wielkości dobrego końskiego łba zawirowała w powietrzu, długa szyja zwiędła i opadła jak
lilia ścięta mrozem.
Unik odsunął Matcha od potwora, który dopiero teraz zwrócił do niego pozostałe dwie głowy
sycząc paskudnie. Plamiste cielsko spręŜyło się, rozległ się głuchy syk.
Za chwilę zacznie ziać, pomyślał Match, odwrócony w uniku, osłaniając plecy wyrzuconą za siebie
klingą. Niepotrzebnie, smok nie odpierał ataku ciosem łapy ani ogona, zdecydował się chyba na
miotanie ogniem.
Match wiedział, Ŝe ma niewiele czasu, dwa, moŜe trzy uderzenia serca. Tyle czasu zajmował
zapłon gruczołów ogniowych smoka. Bardziej na wyczucie ciął z półobrotu tam, gdzie przed chwilą
znajdowała się druga smocza głowa.
Trafił, choć nie tak czysto. Głowa nie potoczyła się po bagiennej turzycy, zwisła połączona
strzępem skóry i ścięgien z wypręŜoną jeszcze przez chwilę szyją. Teraz trzecie cięcie, albo...
Trzecie cięcie chybiło. Smok błyskawicznie odgiął szyję w tył na kształt łabędziej. Match
przekoziołkował po ziemi, powstał błyskawicznie, wiedząc, Ŝe to i tak na nic. Za chwilę z ocalałej
głowy rzygnie płomień, który spopieli go do cna. Dobrze, jak zelówki zostaną...
Za kępą trawy Jason wpił palce w ziemię.
Match, zdając sobie sprawę z daremności tego gestu osłonił twarz wzniesioną rękojeścią miecza.
Czekał. Czekał na nieuchronne.
Szyja odgięła się jeszcze bardziej do tyłu. Dwie krwawiące, boczne bezgłowe szyje zwisały
bezwładnie.
Cisza. Tylko świszczący oddech Matcha i cichy syk wydobywający się z paszczy potwora.
Match powoli opuścił rękę. Spojrzał prosto w przepastne oczy bestii.
- Pokręciło cię, czy co? - spytał smok z wyrzutem. - Ja tu tylko wodę piję...