TEAR DROP
Nadzieja umiera ostatnia.
Miłość. Ona nigdy nie umiera.
*
Lubię szpitalny bufet.
Fascynuje mnie obserwowanie ludzi przemykających z filiżankami parującej kawy pomiędzy stolikami, zmęczonych, zdenerwowanych, zamyślonych, ze mną jako gwiazdą zupełnej obojętności.
Ten mrówczy pęd, natłok rozchwianych myśli zderzających się ze sobą niczym atomy, zapach kawy z automatu… Kiedyś mnie to motywowało. Dawało siłę do działania.
Zawieszony gdzieś w przestrzeni w połowie drogi nad oparami gorącej czekolady i światłem skapującym niczym płynne złoto z lamp, ściśnięty między ludzkie oddechy… Czułem się potrzebny. Czułem, że mam cel, który jestem w stanie osiągnąć. Miałem wrażenie, że mam wszystko w zasięgu ręki i jestem zbyt leniwy, by po to sięgnąć. Nie, może nie leniwy… Miałem ochotę po prostu się ze sobą trochę podroczyć, posmakować dłużej tej ulotności sukcesu.
Zawsze się zastanawiałem, jaki to smak. Wyobrażałem go sobie… Jako słodycz nie do opisania, wolno rozpływającą się na języku…
Teraz nie muszę sobie tego wyobrażać. Wiem już, jak smakuje.
Gorycz, wyciskająca łzy z oczu, drapiąca w gardło, paraliżująca…
Lubię patrzeć na ludzi zanurzonych w swoich problemach. Dzięki temu chociaż pozornie nie czuję się samotny, a ta przeszywająca pustka ogarniająca mnie z każdej ze stron nie jest aż tak dotkliwie bolesna i drażniąca.
Trudno być dobrym lekarzem.
Tam, przy bufecie, ten wysoki, rosły mężczyzna, z finezyjnie pofalowanymi, czarnymi włosami, to Cortez, mój przełożony. Kiedyś przyświecał mi niczym gwiazda, był moim drogowskazem, idolem, muzą. Podziwiałem go za szeroko rozpostarte ramiona swojej wiedzy, pomysłowość, podejście do pacjentów.
I muszę przyznać, że jest dobrym graczem, naprawdę dobrym. W sumie to aż za dobrym. Ja jestem kiepski - nie potrafię przegrywać z honorem i godnością. Zawsze chcę wygrywać.
Zawsze wygrywałem.
Ale też nigdy nie grałem naprawdę.
Najgorsza jest ta pierwsza porażka, później wszystko po tobie spływa jak woda po kaczce.
Jeśli oczywiście dopuścisz do tego `później'. Na tym chyba polega sztuka bycia idealnym lekarzem. Sztuka, której nigdy nie chciałem posiąść i nigdy nie zdołam.
Zanim wyjdziesz poza kanon najpierw naucz się poruszać według jego reguł.
Nie, ja zawsze musiałam być inny, chciałem być wyjątkowy, chciałem… Nie wiem w sumie, czego tak chciałem. Życie w ciągłym oczekiwaniu - to był mój nałóg.
Lubię szpitalny bufet.
Nie ma tu tylu pacjentów, jak na oddziale… Nie ma tych poszarzałych, zmarnowanych przez życie istot patrzących na ciebie szeroko otwartymi, przekrwionymi oczami, w których tli się niemrawo jasny płomyczek nadziei. Nie ma tych chłodnych, szeleszczących niczym zwiędłe liście dłoni błagalnie wyciągniętych w twoją stronę i cichych jęków o pomoc, pomoc, która nie nadejdzie.
Jesteśmy bezradni.
Lekarz to najbardziej bezradny zawód na świecie - zwykła manipulacja tym, co niezmienne, naginanie i łamanie zasad, których należy przestrzegać, przekraczanie granicy, do której nie wolno podchodzić.
Lekarz… Beznadziejnie śmieszny. Dający nadzieję…
Natura jest piękna w swej okrutnej sukni selektywności. Tak, niebywale cudowna z niej kobieta…
Lubię szpitalny bufet.
Bo tylko tutaj nie wyczuwam jej obecności.
*
Jej?
Frey.
Miała na imię Frey.
Na swój sposób była naprawdę piękna z tą swoją posiniałą twarzą, zapuchniętymi oczami i nienaturalnie smukłymi dłońmi…
W sumie, ciekawe, w jaki sposób zacząłem odnajdywać piękno w brzydocie choroby.
To śmieszne, z jaką zaciekłością i skłonnością do błędów stawiamy siebie przeciwko tak doskonałemu mechanizmowi ewolucji, takiej wspaniałej broni samobójczej.
Początek września był wyjątkowo piękny i ciepły. Lekki wietrzyk rozwiewał pożółkłe liście na ulicach, po niebie przemykały srebrne strzępki letnich chmur, a w powietrzu wyczuwało się przeuroczy zapach jesiennego ogniska, które przywodzi na myśl słodkie szczenięce lata wypełnione zbieraniem kasztanów i bieganiem po ozłoconych łąkach.
Moja rezydentura dopiero się zaczęła. Objąłem stanowisko naczelnego rezydenta od razu po odbyciu stażu.
Zajmowałem się całym oddziałem razem z grupą pozostałych rezydentów i stażystów. Dokładnie wiem, jaki mieli do mnie stosunek: w ich oczach widziałem, za jakiego mają mnie bydlaka, co mnie nawet podbudowywało. Ślepą satysfakcją napełniało mnie uczucie wściekłej zazdrości i przymusu posłuszeństwa.
Ludzie tak strasznie ograniczają naukę. Mamy do dyspozycji tylko siebie i wachlarz swoich słabości wobec niepohamowanych horyzontów wszechświata.
A jeszcze bardziej uderza mnie to, jak bardzo nauka ogranicza ludzi. Pozbawiona uczuć, spojrzenia w przyszłość, myśli, oczekiwań… Duszy.
Nauka pociąga. I rzuca w otchłań.
Jak dobra whiskey.
*
- Mike, mam coś dla ciebie.
Cortez rozpostarł szeroko ramiona idąc powoli po korytarzu. Skwitowałem go lekkim uśmiechem i podszedłem do niego z lekko pochyloną głową. Tak, dokładnie pamiętam to, jak wielki respekt do niego czułem i jak bardzo pragnąłem spełnić jego oczekiwania.
Traktował mnie jak syna, wyróżniał na każdym kroku wcale się z tym nie kryjąc. Poniekąd dodawało mi to wtedy jakiegoś niepojętego animuszu, ale teraz wiem, że po prostu mnie to strasznie drażniło, ale nie miałem w sobie tyle siły i woli, by się do tego przyznać.
- Co to takiego? - Zapytałem, kiedy Cortez zamachał mi czyjąś kartą chorobową.
- Dziewczyna, dziewiętnaście lat, przewlekła niewydolność nerek.
- Wieje mi tu polowaniem na nerkę. - Mruknąłem otwierając kartę i przeglądając uważnie historię choroby.
- Dobrze ci wieje. Jest w twoim gabinecie. - Cortez poklepał mnie po ramieniu i wyszedł z oddziału.
Odprowadziłem go wzrokiem, a potem powoli zamknąłem kartę nie ruszając się z miejsca.
Cały oddział zawieszony był w sennej atmosferze rozpoczynającego się dnia.
Lampy przyśrubowane do zmęczonego bielą sufitu rzucały na lśniącą podłogę wyblakłe smugi światła.
Gdzieś z jakiejś sali wydobywały się ciche jęki, skomlenia błagające o ulżenie w bólu i strachu, nieśmiałe i zdesperowane. Przysłuchiwałem się im przez chwilę, a potem z wolna ruszyłem w stronę mojego gabinetu.
Zbiegłem po schodach do izby przyjęć przyklejając sobie do ust tajemniczy lekarski uśmiech, którego wyuczyłem się przez te trzy miesiące rezydentury. Ten uśmiech jest jak posiadanie kluczyków do cadillaca - dodaje niezwykłej, aczkolwiek kruchej, pewności siebie.
Choć, jak wspomniałem, dla reszty rezydentów i stażystów byłem nietuzinkowym przykładem bydlaka, swoich pacjentów starałem się traktować jak dobrych przyjaciół. Teraz wiem, że to nie zdaje egzaminu - posiadanie za dużej ilości znajomych jest niebezpieczne, szczególnie, kiedy dopuszczasz się igrania ich życiem.
Wszedłem do gabinetu.
- Witaj Frey.
Była piękna, naprawdę piękna. Choroba dodawał jej uroku i powabu. Lekko posiniała skóra i zapuchnięte oczy, wskazujące na zatrucie mocznicowe, mocno kontrastowały z jadowicie zielonym, bystrym wzrokiem. Miałem przed sobą jedną osobę, ale czułem, że mam do czynienia z więcej niż jedną istotą. Z jednej strony była to chora, zmęczona, choć przecież tak młoda kobieta, z drugiej zaś silna, pewna siebie dziewczyna.
W jej spojrzeniu widziałem wyzwanie.
Wręcz rzuciła mi rękawice pod nogi.
- Nazywam się Mike Karasima.
Zapadła cisza, a ja czułem z zażenowaniem jak szybko tracę pewność siebie.
- Miło mi. - Odpowiedziała po chwili unosząc prawą brew do góry. Skinąłem głową i usiadłem przy biurku otwierając jej kartę. Nie spuszczała ze mnie oczu, a jej wzrok palił dziwnym ciepłem, jak gorąca kąpiel po spacerze w zimowy wieczór.
- Zostałaś przyjęta ze względu na…
- Jest pan rezydentem? - Przerwała mi nagle, wyginając usta w ledwo widoczny uśmiech. Ironiczny uśmiech.
Spojrzałem na nią zdziwiony, odchylając się do tyłu i opierając o oparcie krzesła. Głos zamarł mi w gardle.
- … Tak. - Wymamrotałem.
- Widać. - Odrzekła swobodnie, przechylając delikatnie głowę na bok. Oparłem łokcie o kolana, przyglądając się jej uważnie. Ona w tym czasie bez skrępowania rozglądała się po gabinecie z ustami złożonymi w dzióbek.
Kompletnie straciłem głowę, i nie wiedziałem, co zrobić, jaki wykonać ruch, by mnie nie zbiła z tropu. Czułem się przy niej jak pionek na szachownicy ścigany przez rozwścieczoną królową.
Znów zapadła porażająca chwila ciszy, w której byłem w stanie się tylko w nią wpatrywać i rozważać, czy naprawdę jest takim twardym zawodnikiem, czy po prostu genialną aktorką.
*
Miała bardzo ciekawą osobowość i uwielbiała rozmawiać. Zawsze uważnie wsłuchiwała się w barwę głosu. Modelowała go dłońmi wyobraźni jako melodię na pięciolinii. Melodię złożoną ze słów, głośnych i ostrych, cichych i miękkich.
Podczas badania przedmiotowego bacznie mnie obserwowała, przez co czułem się jak uczniak przy tablicy. Wyzywający wyraz jej oczu, blade i wiecznie rozpalone policzki wysysały ze mnie pewność siebie i zostawiały tylko niezachwianą pustkę w głowie.
Lubiła zadawać pytania.
Każdego dnia praktycznie mnie nimi zaskakiwała.
- Skąd pan jest? - Zapytała, gdy przeprowadzałem jej wywiad rodzinny. Była znużona i zmęczona, bo zanim trafiła do mojego gabinetu, przeszła przez wiele badań i podobnych wywiadów.
Spojrzałem na nią z długopisem zawieszonym nad kartką papieru i zmarszczyłem brwi. Była bardzo otwartą osobą, nie potrafiła ukrywać swoich uczuć i myśli.
- Czemu pytasz?
- Karasima. - Powiedziała, wskazując na identyfikator przyczepiony do fartucha.
- Mój ojciec jest Japończykiem. - Mruknąłem spuszczając wzrok na kartkę. - Możemy dalej?
Skinęła głową.
A potem klasnęła w ręce i podskoczyła na miejscu, przesuwając stół, na którym siedziała o kilka centymetrów do tyłu.
- Ale imienia nie ma pan zbyt oryginalnego.
- Dziękuję ci. Możemy dalej?
Odetchnęła i spojrzała na drzwi wypatrując na nich czegoś , co mogłoby choć na chwilę przyciągnąć jej uwagę.
A potem…
- A gdzie się pan urodził?
Odłożyłem długopis i oparłem się o oparcie krzesła zsuwając się po nim powoli. Podparłem głowę ręką i odetchnąłem.
Uwielbiała zadawać pytania.
Była pierwszym i jedynym pacjentem, który postanowił, tak, dla odmiany, przeprowadzić wywiad lekarzowi.
*
- Mike, przyjdź na górę, natychmiast.
Frey długo czekała na przeszczep nerki, który pozwoliłby jej na normalne życie.
Częsta dializa krwi, choć ratowała i przedłużała jej życie, niszczyła ją psychicznie.
Podczas pobytu w naszym szpitalu, kilka razy obserwowałem, jak pielęgniarki przygotują ją do tego zabiegu i widziałem na jej twarzy rumieńce zmęczenia i zniechęcenia.
Ona uwielbiała wsłuchiwać się w głosy, a ja uwielbiałem przypatrywać się ludzkim twarzom.
Oboje doszliśmy do takiej wprawy, że gdy wchodziłem do sal podczas porannego obchodu, i witałem się z pacjentami, ona po tonie mojego głosu była w stanie rozpoznać, w jakim jestem nastroju; mi wystarczyło rzucić na nią okiem, by się przekonać, w jakim jest aktualnie humorze.
To nam bardzo pomagało.
- Co się dzieje? - Spytałem, wchodząc do sali nr 208, gdzie przebywał Cortez.
- Podejdź no tu. I zamknij drzwi. Co widzisz?
Spojrzałem na zmasakrowane ciało leżące na łóżku. Było posiniałe i zapuchnięte, rany były niedbale opatrzone. Na skórze w niektórych miejscach były ślady zaschniętej krwi.
Odetchnąłem. Co miałem odpowiedzieć? Co miałem odpowiedzieć widząc kawał ścierwa, za które oddychał respirator?
- Ma grupę AB Rh plus. Zdaje się, że twoja ptaszyna też.
- Nie żyje?
Zamiast odpowiedzi dostałem dwa wydruki EEG z ostatnich dwudziestu czterech godzin pobytu pacjenta w szpitalu. Dwa razy rysik nakreślił długą, cienką kreskę na papierze.
Brak jakiejkolwiek aktywności mózgu.
Odsunąłem Corteza i sprawdziłem źrenice mężczyzny - były rozszerzone i nieruchome. Nie stwierdziłem również żadnego odruchu rogówkowego.
Westchnąłem po raz drugi - facet ewidentnie był martwy praktycznie na wszystkich frontach.
- Kiedy go przywieźli?
- Wczoraj. Miał wypadek. Nadmierna prędkość na motorze, czołowe zderzenie z samochodem osobowym. Złamanie czaszki, rozległe uszkodzenia mózgu, kręgosłupa, kończyn. Ale poza tym… - Cortez uśmiechnął się złowrogo. - …Skurczybyk jest zdrowy.
- I zapewne ma kochającą matkę. - Dodałem ze zrezygnowaniem.
- Przyjdzie jutro rano. - Cortez poklepał mnie po ramieniu i wyszedł z sali. Spojrzałem jeszcze raz na mężczyznę i rzuciłem na szafkę przy łóżku plik papierów i kartotek. Przejrzałem jeszcze raz wyniki EEG, doszukując się w nich jakichkolwiek nieprawidłowości dowodzących, że jeszcze jakaś iskierka życia tli się w ciele tego człowieka.
Usiadłem na skraju łóżka i przyjrzałem się jego opuchniętej twarzy z ciemnymi kręgami pod oczami i zniekształconą czaszką. Szczękę miał ewidentnie złamaną i przesuniętą na bok, ale nikt już o to nie dbał - miałem przed sobą żywego trupa.
*
Trudno rozmawiać z ludźmi o tym, że ich bliscy umierają.
Nawet jeśli się jest lekarzem.
Szczególnie, kiedy jest się lekarzem.
Jesteśmy bardziej bezradni, niż się wydaje. Musimy balansować na granicy szczęścia i rozpaczy, skakać ze skrajności na skrajność, próbując za wszelką cenę uniknąć rozwścieczonych ciosów.
Wszedłem na oddział pocierając czoło dłonią.
Pod salą nr 208 siedziała kobieta. Wyglądała jak woskowa postać. Nie reagowała na szpitalny zgiełk i ruch wokół, wpatrywała się tępo w przeciwległą ścianę. Na kolanach trzymała torebkę, a w dłoniach namiętnie mięła jej uszy.
Obok niej siedział mężczyzna z rękami w kieszeniach brązowej, jeansowej kurtki.
- Witam, nazywam się… Michael Karasima. - Wymamrotałem z trudem, ledwo znosząc nieprzytomne spojrzenie kobiety. Miała takie wielkie, zaczerwienione i błyszczące oczy, rozbiegany wzrok, a jej ramiona drżały w jakiś nienaturalny, przerażający sposób.
Mężczyzna udał, że mnie nie widzi.
Usiadłem obok kobiety i odchrząknąłem.
- Pani syn…
- Michael.
- Słucham?
- Mój syn. Ma na imię dokładnie tak jak pan. - Powiedziała kobieta drżącymi ustami. Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Przypatrywałem się jej przez chwilę jak zahipnotyzowany.
- A więc… Pani syn… Michael…
Przez chwilę milczałem oglądając płytki wyłożone na korytarzu.
Pani syn. Tak. Pani cholerny smarkacz. Zapragnął sobie poużywać. A teraz leży tam, za ścianą i zajmuje łóżko na oddziale.
To okrutne, z jaką obojętnością można podchodzić do czyjeś śmierci. Ale na takim oddziale, jak ten, kiedy w ciągu miesiąca jakimś cudem nikt nie zejdzie ze świata, któryś z chirurgów lub rezydentów robi uroczystą imprezę z wódką i winem lejącą się rwącymi potokami po stole zastawionym kilogramami faszerowanego pieczonego kurczaka, sałatkami i ohydnym, drogim serem.
W końcu nie często takie okazje się trafiają.
- Proszę mi powiedzieć… On nie umiera, prawda?
Ależ skąd, proszę pani. Proszę mi wierzyć: on już nie żyje.
Ukryłem twarz w dłoniach. Oparłem łokcie na kolanach i ze zdenerwowaniem uznałem, że muszę znaleźć wyście z tej beznadziejnej sytuacji. Bo gdzieś tam… Czyjeś zielone oczy, uwięzione w szponach aparatury do dializy, czekają z nadzieją na nowe życie.
*
Cicho zapukałem i wszedłem do sali Frey.
Leżała na wznak z przymkniętymi oczami, a obok niej cicho pląsała maszyna do dializy.
Wiedziałem, że nie śpi - bo wtedy zawsze kładła się na prawym boku i podkładała sobie rękę pod głowę.
Usiadłem na skraju łóżka i przypomniałem sobie naszą pierwszą rozmowę po umieszczeniu jej na oddziale.
Pierwsze wyzbywanie się uprzedzeń, niechęci, łamanie lodów…
Można rzecz, że wpłynęła na mnie wtedy jak Titanic na lodowiec.
Wszedłem wtedy bez pukania i zastałem Frey siedzącą na łóżku i czytającą gazetę. Przywitałem się, ale nie dostałem odpowiedzi, więc przeszedłem wolnym krokiem przez salę i oparłem się o niski parapet spoglądając za okno.
- Zazdroszczę panu. - Odezwała się nagle podnosząc na mnie swój wzrok.
Znów nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
Po prostu mnie zauroczyła.
- Zazdrościsz? Czego? - Spytałem ze zdziwieniem.
- Skończył pan studia i robi pan to, co było jego pragnieniem.
Wzruszyłem ramionami.
- Całe liceum pobierałam lekcje w domu. Do matury nawet nie podeszłam. O studiach nie mam co marzyć. Z resztą… - Rzuciła gazetę niedbałym ruchem przez ramię na podłogę. - Kto by się przejmował. Nie mam żadnych szczególnych zainteresowań, którymi mogłabym się kierować w życiu.
Patrzyłem na nią uważnie oparty o parapet jak jakiś smakosz alkoholi świata czekający przy barze na upragniony procentowy kieliszek. Zauważyła to i łapiąc się za łydki opadła ze śmiechem na poduszki.
Pamiętam, że podszedłem do jej łóżka i spytałem, jak się czuje. Widziałem po niej, że jest w dobrym humorze, bo w jej spojrzeniu igrały łobuzerskie iskierki.
Pamiętam, że kiedy się nad nią pochyliłem, jak małe dziecko zarzuciła mi ręce na szyję i stwierdziła z delikatnym uśmiechem, że mam piękne oczy.
Właśnie tak, jak małe dziecko. Nie jak kobieta.
Ale to wystarczyło, bym spłonął rozpalającym rumieńcem.
Jej otwartość, bezpośredniość i wyolbrzymianie każdej chwili do rangi wielkiej przygody imponowały mi i równocześnie mnie zniewalały. Miała wiele osobowości, choć sama nie podejrzewała siebie o rozdwojenie jaźni - wszystkie z jej bohaterek życia miały ze sobą dużo wspólnego, a ich charaktery się ze sobą zlewały na wielu płaszczyznach, więc traktowała je jako spójną całość. Ale dla kogoś z boku jasne było, że w tym ciele szarpie się wiele diabłów.
Podczas tej pierwszej wizyty, w chłodny, wrześniowy poranek pierwszy raz nazwałem ją ”Fri”.
- Fri?
- Fri. - Uśmiechnąłem się do niej siedząc na łóżku. - Kiedy odbywałem staż, przez jakiś czas zajmowałem się dziećmi. Zwykle zdrabniałem im imiona, miałem wrażenie, że dzięki temu lepiej się czują na oddziale. Zwykłe przyzwyczajenie.
- Jakie to były dzieci?
- Takie, które wymagały przeszczepu. Głównie nerek, szpiku kostnego, rzadziej wątroby, czy serca.
- Przeszczepiałeś coś kiedyś dzieciom?
- Nie, ale asystowałem przy takim przeszczepie. To trudny zabieg, do tego zmusza do współpracy lekarzy z wielu dziedzin medycyny, a to męczące i stresujące.
- Lubiłeś pracować z dziećmi?
- Pracować? Nie miałem etatu w przedszkolu, tylko w szpitalu. Ale tak, lubiłem się nimi… Opiekować. Lepiej poddają się leczeniu i mają w sobie więcej energii i entuzjazmu niż dorośli pacjenci… Tak jak ty.
- A czy w takim razie mogę do ciebie mówić po prostu Mike? - Zapytała posyłając mi buńczuczne spojrzenie. - Obiecuję, że wtedy będę lepiej poddawać się leczeniu.
Zaśmiałem się, nawet nie zastanawiając się nad sensem jej słów.
Kiedy zajrzałem do niej po spotkaniu z Cortezem, widziałem, że nie czuła się dobrze.
- Witaj Fri.
Spojrzała na mnie zapuchniętymi, zaczerwienionymi oczami i lekko rozchyliła usta.
- Co się dzieje?
- Strasznie boli mnie głowa. - Wymamrotała niewyraźnie pocierając dłonią czoło.
- To normalne. Nerki mają wpływ na ciśnienie krwi w organizmie, więc…
- Nie musisz mi tego tłumaczyć. - Odparła uśmiechając się drżącymi z bólu ustami, a ja dostrzegłem, jak na jej twarzy perlą się kropelki potu.
Pokiwałem głową.
- Spróbuj zasnąć. Nie długo przyjdą pielęgniarki przygotować cię do dializy.
- A ty byś nie mógł? - Zapytała z nadzieją w głosie.
- Tak, jak wtedy?
- Tak, jak wtedy.
*
Tak jak wtedy.
Lekarz, lekarz… Co powinno głównie cechować lekarza? Sumienność, solidność, pracowitość i systematyczność. Aha. I jeszcze - dostępność.
W sumie, jesteśmy jak gwiazdy rocka. Nie mamy nikogo dla siebie, za to wszyscy mają nas.
Zawsze chętnie schodziłem z trzydziestosześciogodzinnego dyżuru, lecz gdy pojawiła się Frey, doznałem niejasnego przeczucia, że najlepiej by było zamieszkać na jednej z sal, by być zawsze blisko w razie potrzeby.
Jeszcze nigdy nie pragnąłem tak komuś pomóc, jak jej. Była młoda, intrygująca i w ten swój nietuzinkowy sposób jedyna w swoim rodzaju. Świat powinien leżeć u jej stóp, tymczasem brutalnie ją podeptał i odwrócił się do niej już nawet nie plecami.
Każdą wolną chwilę oddawałem Frey, w sumie, można powiedzieć, że nawet zaciągnąłem sporą pożyczkę w banku czasu dla niej.
Wcale nie miałem obowiązku przygotowywać jej do hemodializy, i w przypadku innego pacjenta wcale bym się do tego nie palił. Jednak Fri sprawiało to taką radość, że nie mogłem się oprzeć.
Choćby dla własnej satysfakcji.
Pacjenci boją się lekarzy, bo lekarze najczęściej kojarzą im się ze śmiercią wesoło wymachującą skalpelem, z czepkiem na głowie i gumowymi rękawiczkami starannie naciągniętymi na skostniałe dłonie.
Są nieufni, podejrzliwi. Tak śmiesznie kłamliwi.
Ale Frey taka nie była.
Ufała mi. Pokładała we mnie nadzieje.
A ja ją za to kochałem - że jest mi tak oddana.
*
Trochę się zezłościła, kiedy się dowiedziała, że mamy dla niej nerkę.
I nie dziwię jej się.
Tyle lat żyła z chorobą, że nie potrafiła sobie nawet wyobrazić tego drugiego, nowego życia bez niej. Samej operacji się nie bała, ale nieposkromionym przerażeniem napawało ją zaproszenie do kręgu swoich osobowości kolejnej, nowej - całkowicie nowej i odmiennej. Myślę, że Frey podświadomie czuła, że po zabiegu jej odbicie w lustrze po prostu wyjdzie z ram i wkradnie się do jej ciała z całkowicie innym pomysłem na życie… Lub, co gorsza - złapie ją za rękę i wciągnie do swojego świata.
A tego Frey obawiał sie najbardziej… Tego życia po drugiej stronie.
Na drugim brzegu.
Pewnego dnia, by poprawić jej humor i łamiąc przy okazji kilkanaście szpitalnych przepisów, zabrałem ją na spacer po parku, który należy do szpitala.
Wyjście z oddziału, który dla żartu lubiła nazywać 'zamkniętym', był dla niej ogromną przygodą.
Z resztą, był jakiś sens w nazywaniu naszego oddziału `zamkniętym'; może nie w sensie fizycznym, ale, choć jestem lekarzem, i w gruncie rzeczy znajduję się po drugiej stronie szpitalnego kija, to jednak często czuję się tam uwięziony, niczym królik w zastawionych przez kłusowników sidłach - kulę się w korowodzie barier psychicznych tak genialnie wygenerowanych przez, o ironio, podległą mi jednostkę.
Było pochmurne wrześniowe przedpołudnie. Po parku biegał wiatr, prowokacyjnie rozwiewając długie, ciemne włosy Frey, a ona tak radośnie i bezczelnie śmiała mu się prosto w nos, przytroczona do mojego ramienia. Choć nie czuła się za dobrze, a w chodzenie musiała wkładać dużo wysiłku, to tryskała energią, niepowtarzalnym entuzjazmem i ciekawością. Zdawało mi się, że wita się z każdym drzewem i pyta o zdrowie każdy napotkany krzak.
Była niesamowita.
Kiedy tak na nią patrzyłem, zakochaną w szarym, ponurym niebie szczelnie zaklejonym grubą warstwą chmur, zastanawiałem się, czy na pewno dobrze postępuję i czy ten zabieg jest rzeczywiście jej potrzebny. Nowa nerka oznaczała dla niej usamodzielnienie się i uniezależnienie. Nowa nerka - oznaczała dla niej definitywny koniec dzieciństwa.
A ona wyraźnie nie była na to gotowa.
Tak… Już wtedy się nad tym zastanawiałem, ale nie brałem tego do siebie, nie myślałem o tym w sposób logiczny, schematyczny, poważny. To były bardziej strzępki niezrozumiałych słów zmiętych w jedną, niespójną myśl.
- Mike, spójrz, wiewiórka! - Zawołała, odskakując ode mnie i siadając z dziecięcą ekspresją i dokładnością na ławeczce.
Rozejrzałem sie dookoła, jednak zdołałem dostrzec tylko rudą kitę sunącą po tafli zeschniętych liści. Odetchnąłem i usiadłem obok niej. Kiedy to zrobiłem, Fri znów objęła moje ramię i przytuliła do niego zarumieniony policzek.
- Miejskie parki mają w sobie coś czarującego, prawda? - Zapytała.
Ona to widziała. Ja nie.
- Czarującego? Chodzi ci o te misternie przystrzyżone trawniki, czy wypolerowane ławeczki?
- Nie. Chodzi mi o to powietrze przesycone spalinami i odgłosy z ulicy.
Ona to nie tylko widziała - ona to wręcz czuła.
- Wiesz, co, Mike?
- Nie, ale zapewne zaraz się dowiem.
- Skąd wiesz?
- Bo ty nie umiesz trzymać języka za zębami.
- Miałeś kiedyś dziewczynę?
Jej pytania. Uwielbiałem na nie odpowiadać.
- Miałem. Ale rozstaliśmy się kiedy byłem na piątym roku studiów. Stwierdziła, że za bardzo poświęcam się pracy i nauce. Myślę, że po prostu nie wytrzymała presji.
- A ja myślę, że po prostu nie dała rady wygrać z tą szarą suką w okularach.
Spojrzałem na nią zdziwiony.
- Nigdy nie wyobrażałeś sobie nauki, Mike? - Zapytała siadając bokiem na ławce. - Ja tak. I widzę ją jako… - Przymknęła oczy. -… Starą, wredną i kostropatą kobietę ze zniszczonymi, siwymi włosami spiętymi w ciasny kok na czubku głowy. I w ohydnym uniformie. Z okularami. Grubymi pinglami. Brzydka, prawda?
Kiwnąłem głową.
- A patrz, ilu już uwiodła. - Klasnęła w dłonie, zerwała się z miejsca i uciekła.
- Frey… Czekaj! - Pobiegłem za nią, dopadając ją dopiero na niewielkiej polance okrytej zmarzniętą, ale jeszcze zieloną trawą.
Oparłem się o drzewo, ciężko dysząc i patrzyłem, jak bawi się zżółkniętymi liśćmi, siedząc po turecku na mokrej murawie.
- Nie masz kondycji. - Odparła. Wzięła do ręki duży liść, który wyglądał, jakby był zanurzony w żółtej farbie. - Dlaczego taki jest?
- Ksantofil. - Opowiedziałem bez zastanowienia.
- Wpadłeś bardziej, niż mi się wydawało! - Wykrzyknęła radośnie i przewaliła się na plecy, śmiejąc się jak opętana.
Podszedłem do niej i kucnąłem obok niej, opierając ręce o kolana.
Wtedy przestał się śmiać i spojrzała mi w oczy.
I kiedy tak leżała i patrzyła na mnie, a jej włosy były tak bajecznie rozsypane wokół jej głowy niczym korona, serce drgnęło mi mocniej nie raz i nie dwa razy.
To było jak seria z karabinu maszynowego.
- Mike, obiecaj mi na to swoje czekoladowe spojrzenie, że jak wyjdę ze szpitala, to się ze mną umówisz.
- Obiecuję.
*
Egzekutor.
Tak się właśnie czułem.
Myśli, rozdygotane i przerażone, krzyczące w mojej głowie, rozbijające się o siebie.
Serce mi drżało i ściskało się boleśnie, burząc rozgrzaną krew rozchodzącą się ogłuszającymi falami po ciele.
Ale skalpel w ręku ciął sprawnie i pewnie, nie słuchając sprzeciwów. Jak maszyna.
Egzekutor, przeklęty kat.
Nigdy nie miałem z tym problemów, zawsze przyświecała mi idea ratowania życia.
Ale wtedy czułem się tak, jakbym je po prostu wycinał z człowieka.
I wszczepiał nie nadzieję - a pasożyta.
*
Noc po operacji była najdłuższą nocą w moim życiu.
Nocą spędzoną na pustym zastanawianiu się, zastanawianiu się nad tym, nad czym zastanawia się dziecko, które zjadło cała tabliczkę czekolady.
Pierwszy raz dopadły mnie wyrzuty sumienia.
Siedziałem w ciemnym gabinecie, wpatrując się w ścianę, a coś, co się nieustannie we mnie kręciło, pytało natrętnie `coś ty najlepszego narobił?'
No właśnie: co?
Ona tego nie chciała, widziałem to po niej. Nie chciała się zmieniać. Nie chciała zapraszać do swojego kółka adoracyjnego kolejnej osobowości. Bo wtedy sama siebie zepchnęłaby się do szeregu.
Nowa nerka była dla niej intruzem, nie darem. Myślała o tym ze strachem, w kategoriach niemożliwości.
Już nie była sobą. Była Fri i kimś-jeszcze.
Ktoś-jeszcze.
Powiedziała mi o tym, gdy zasypiała na stole, ściskając mnie boleśnie za rękę.
Pamiętam, jak w pewnym momencie jej uścisk nagle zelżał, a w chwilę potem, jej szczupła dłoń wysunęła się z mojej i zawisła nad podłogą.
Wpadłem w panikę.
Zabrałem Fri życie, które kochała, w zamian, za normalność, której wcale nie pragnęła.
Siedząc w gabinecie, nieruchomo wpatrzony w białą ścianę, myślałem nad tym, w jaki prozaiczny sposób zdmuchnąłem w przepaść całą jej wyjątkowość.
Będzie musiała nauczyć się żyć od początku. Już nie jako dziecko.
Sprawa miała się mniej więcej tak, jak u ludzi po wypadkach i urazach mózgu, na nowo uczących się jedzenia, mówienia, chodzenia, prostych czynności, które nie wiadomo skąd, nagle wymagają wiele wysiłku i skupienia.
Tyle, że we Fri siedziało to o wiele głębiej…
I sięgało dalej…
*
Czym jest dla nas jakość?
Czymś, co przekłada się nad ilość, to jasne.
Tamtej nocy czułem się tak, jakbym bezczelnie złamał tą świętą zasadę, i wepchnął ilość przed jakość.
Zrobiłem coś wbrew pacjentowi, i paliło mnie to jak diabli.
Zrobiłem coś wbrew sobie, a to również paliło. Możliwe, że jeszcze bardziej.
Zaletą niezaprzyjaźniania się ze swoimi podopiecznymi jest pewność swoich działań i niezawisłość w podejmowaniu decyzji.
Im bardziej brnąłem w uwielbieniu Frey, tym bardziej zdawałem sobie sprawę z tego, że doprowadziłem do wielkiej krzywdy na jej osobie.
Dopadły mnie po prostu moralne wyrzuty.
Lekarze nie operują swoich bliskich, aby nie popaść w paranoję. Aby pewnie dzierżyć skalpel i trzeźwo myśleć.
Gdy operowałem Fri, myślałem trzeźwo. Byłem pewny swoich poczynań. Czułem się przygotowany do zabiegu.
W paranoję wpadłem dopiero w ciemnym, opuszczonym gabinecie, wpatrując się w ścianę, po której tańczyły plamy księżycowego światła.
*
- Boli mnie.
- Co cię boli?
- Brzuch.
Odłożyłem teczkę z badaniami na stolik i podszedłem do łóżka Frey. Obserwowała mnie przygaszonym spojrzeniem, a każdy jej mięsień był omdlewająco napięty ze złości i frustracji. Była ogromnie przygnębiona i osłabiona, a mykofenolan mofetylu, który jej podawaliśmy jako środek immunosupresyjny wywołał u niej szereg niepożądanych działań.
Przynajmniej, tak mi się zdawało, że to mykofenolan.
- To normalne przy takiej operacji, Fri. Ale wszystko goi się wzorowo, nie długo dojdziesz do siebie. - Powiedziałem z zadowoleniem, oglądając ranę pooperacyjną. - Ciśnienie i tętno też masz w normie. Pierwszy raz od kiedy tu jesteś.
Nie odpowiedziała. Rozpalona gorączką i szarpana bólem po operacji, leżała bez ruchu przymykając oczy.
Przestała zadawać pytania. Przestała się uśmiechać.
Myślę, że wiedziała. Albo przynajmniej podejrzewała. I bała się. A ten strach tak ją paraliżował, że za jedyne godziwe dla siebie wyjście z sytuacji widziała w wycofaniu się do własnego świata.
Ten jej świat… Próbowała mnie do niego zaprosić, próbowała mnie do niego wciągnąć siłą, ale nie mogła. Należałem do strefy leżącej po drugiej stronie lustra, tej, którą z kolei ona zostawiła.
*
Nie działałem sam. Cortez nieodzownie dyszał mi w kark i nadzorował każdy mój ruch.
- Mike, szukam cię po całym oddziale.
Spojrzałem na niego zmęczonym spojrzeniem ponad swoim ramieniem, trzymając Frey za rękę.
- Coś się dzieje?
- Nie. Przed chwilą zasnęła. - Odparłem.
Byłem z siebie taki zadowolony… Tak, jak Fri obiecała, poddawała się leczeniu wzorowo i z medycznego punktu widzenia miała ogromne szanse na szybki powrót do zdrowia. Każde kolejne badanie niezbicie dowodziło, że nowa nerka sprawuje się doskonale i nie ma powodu do niepokoju, co po części uśpiło moje sumienie.
Wtedy jeszcze nie dostrzegałem znaków, jakie wysyłała mi Frey. Byłem pewien, że to po prostu obawa przed nieznanym, zagubienie się w nowej sytuacji, albo, ujmując najprostszymi słowami, zwykły szok.
Kilka dni po operacji zaczęła odzyskiwać humor i zadziorność, co całkiem mnie znieczuliło. Zmęczony, sfrustrowany i wyczerpany ciągłą opieką i doglądaniem Fri, zapomniałem, że nie byliśmy już po tej samej stronie lustra.
I, że nie była już twardym zawodnikiem, a wyborową aktorką.
- Jak się czuje? - Zapytał Cortez, podchodząc do łóżka.
- W porządku.
Powiedziałem to trochę w poniewczasie.
*
- Aminotransferaza i fosfataza zasadowa podwyższona. - Cortez wszedł do mojego gabinetu i podał mi badania. Jadłem akurat kilka razy odkładane w ciągu dnia śniadanie, ale kiedy dotarł do mnie sens jego słów, poczułem, jak jedzenie staje mi w gardle.
- To badania z dzisiaj?
- Tak, z rana. - Cortez usiadł przy biurku. - Mike, czy ona ci się na coś skarżyła?
Zmierzyłem bruneta zdziwionym, lekko zaniepokojonym spojrzeniem, odtwarzając sobie w pamięci każdą rozmowę Frey.
Powoli przełknąłem kęs i zagryzłem usta.
- Właściwie, to nie. Owszem, mówiła, że boli ją brzuch i czuje się słabo, ale to wszystko.
- Jakieś inne objawy?
- Złe samopoczucie… Ale z dnia na dzień humor jej wraca. Przez jakiś czas miała gorączkę, ale wczoraj ustąpiła. - Odetchnąłem i dałem sobie chwilę na zebrałem myśli.
- Mike…
- Nie skończyłem. - Serce zaczęło powoli przyspieszać, niczym biegacz zbliżający się do mety. - Ma biegunkę i osutkę plamistą.
- Zdiagnozowałeś to jako…?
- Działania niepożądane CellCeptu. - Pokręciłem głową. - Nic nie rozumiem, wczoraj wyniki były dobre… - Przebiegłem pobladłym spojrzeniem po badaniach. CellCept, preparat zawierający mykofenolan mofetylu to środek powszechnie używany w zapobieganiu odrzucania przeszczepu, powoduje wiele działań niepożądanych, którymi można było spokojnie tłumaczyć objawy Fri.
Dla Frey, nauka to stara, osiwiała kobieta, z okularami na zgarbionym nosie. Dla mnie to po prostu zdradliwa suka. Nie ważne, jak wygląda.
- Zlecę badanie histopatologiczne. - Powiedziałem, odkładając kanapkę i po raz kolejny spychając śniadanie na dalszy plan, pomimo tego, że byłem tak głodny, że czułem, jak żołądek przykleja mi się do kręgosłupa.
Cortez pokiwał głową. I wtedy, kiedy na niego spojrzałem i dostrzegłem w wyrazie jego twarzy smugi niepokoju, odezwało się we mnie sumienie z siłą galopującej lawiny, pochłaniającej wszystko na swojej drodze.
*
- Mike?
Spuściłem głowę i odetchnąłem. Poczułem, jak jej omdlała dłoń delikatnie chwyta mnie za palce, ale nie byłem w stanie się poruszyć.
Trudno rozmawiać z ludźmi o tym, że ich bliscy umierają.
Ale jeszcze trudniej rozmawiać z ludźmi o tym, że to ich czas się kończy.
- Mike, co się dzieje?
Jej na pozór delikatna, niemrawa dłoń złapała mnie nagle za rękę z siłą harpii rzucającej się na ofiarę. Gdy wbiła mi bezlitośnie mocno paznokcie w skórę, przeszedł po mnie bolesny impuls, dzięki któremu się ocknąłem.
- Mamy problem, Fri.
Problem.
Mamy problem. Nie. Ty masz problem. A ja nie mogę ci pomóc - bo stoimy po dwóch stronach lustra, skarbie.
Frey rozchyliła delikatnie usta i mrużąc oczy spojrzała na mnie.
- Jaki problem?
- Stwierdziliśmy u ciebie GvHD.
Frey zmierzyła mnie chłodnym, sceptycznym spojrzeniem, powoli nabierając powietrza do płuc.
- Czego ode mnie oczekujesz mówiąc do mnie językiem, którego nie znam? - Zapytała opanowanym głosem, pozbawionym emocji, lecz każde jej słowo zdawało ociekać jadem.
- Choroba przeszczep przeciwko gospodarzowi. Jest jednym z powikłań po transplantacji. Pojawia się, gdy występuje niezgodność tkanki, albo biorca jest w starszym wieku. - Wyrecytowałem, nie podnosząc wzroku na twarz Frey. Znów czułem się egzekutorem - egzekutorem przed sądem najwyższym.
Czekałem na wybuch rozpaczy, gniewu, żalu. Czegokolwiek.
Czekałem na reakcję, która dałaby upust dla emocji zarówno Fri i mnie.
Ale ona milczała.
Milczała, a ja czułem, jak pęka pode mną podłoga, i tylko ciepła dłoń Frey, w którą była otulona moja ręka, ratuje mnie przed upadkiem. Każde uderzenie mojego serca było potęgowane falami paraliżującej bezradności, które zdawało się docierać do Fri.
Nie miałem odwagi spojrzeć jej w oczy.
Nie miałem odwagi z honorem przyznać się do własnej porażki.
*
Nigdy nie zdołam posiąść tej tajemnej wiedzy, skąd w ludziach chorych taka siła i potęga, gdy wokół wszyscy tracą nadzieję na walkę, której są w sumie tylko świadkami.
Mimo wszystko wiem, że należę do tej grupy.
Gdy Fri dowiedziała się o chorobie, przyjęła ją niezwykle chłodno i ozięble, bez emocji. Może to zasługa zahartowanego ducha, namiętnego owocu walki z własnymi słabościami i wątpliwościami przeciwko niedoskonałej naturze człowieka, albo po prostu pogodzenie się z realiami życia.
Ale zaimponowała mi tym - tak samo jak imponowała mi swoim podejściem do świata. Świata, który zadziwił mnie swoimi możliwościami ironicznego żartu, kiepskiej jakości drwiny z ludzi.
Moje obawy i przeczucia przerodziły się w czysty koszmar, kino grozy klasy A, choć nie czułem się jakkolwiek zaszczycony odgrywaniem głównej roli w tym spektaklu.
Jedyne, czego pragnąłem, to Fri.
*
Dla GvHD charakterystyczne jest to, że przeszczep, mówiąc bardzo niemedycznie, odwraca się od swojego nowego właściciela, uznając go za swojego wroga i atakuje organizm biorcy. Limfocyty T przyjęte od dawcy razem z przeszczepem naciekają na obce dla nich tkanki gospodarza, doprowadzając do ich zniszczenia.
GvHD jest jak samochód na zatłoczonej ulicy, zrównujący z ziemią wszystko, co napotka na swojej drodze, burzący porządek i spokój miasta.
A na zderzaku ma naklejkę z napisem WYJĄTKOWY SUKINSYN.
Tydzień po przeszczepie, trzy dni po wykryciu choroby, wątroba Fri przestała funkcjonować.
Pojawił się jadłowstręt, nasiliły się zmiany skórne, doszło do uszkodzenia płuc, a ból stawów był tak nieznośny, że Frey leżała całe dnie omdlała na łóżku, blada, z sińcami pod oczami i śladami łez na policzkach.
Często w ciągu dnia zachodziłem do niej, ale jedyne, na co mogłem się zdobyć, to stanąć w progu i patrzeć na nią ze ściśniętym gardłem.
Porażało mnie to, do czego doprowadziłem.
Długie godziny dyżuru spędzałem na gorączkowym analizowaniu jej pobytu w szpitalu, cały czas zastanawiałem się, gdzie popełniłem błąd. Mimo, że na każdego psa można znaleźć odpowiedni kij, to ja nie mogłem, choć usilnie szukałem.
Nie zawinił człowiek, zawiniła nauka.
Ta wredna, stara, podła suka.
Rokowania Frey były naprawdę dobre, kiedy nagle spadła na nią kolejna lawina. Myślę, że to ją w sumie ucieszyło - była bowiem uzależniona od swojej choroby. Jak mało kto potrafiła się z nią pogodzić i żyć z nią bez walki. Gdy trafiła do szpitala, została przez nas zmuszona, do podjęcia działań, którym się sprzeciwiała. Mniej lub bardziej świadomie.
Frey nie wojowała ze sobą.
To w końcu mi rzuciła rękawicę, nie chorobie.
Choroba była jej bronią - lecz kto mieczem wojuje, od miecza ginie.
*
- Wiedziałaś. Od początku wiedziałaś.
Została mi godzina dyżuru, gdy zdecydowałem się pójść do niej po raz kolejny.
Wiele wysiłku kosztowało mnie podejście do jej łóżka. Długo stałem i przyglądał się jej wyniszczonemu, wyczerpanemu ciału, aby następnie paść na kolana i wtulić głowę w jej ramię.
Łzy spływały mi obfitymi strumieniami po policzkach, tak jak Fri często w ciągu dnia, gdy nie mogła znieść bólu.
- Przepraszam. Przepraszam…
Głaskałem ją po ramieniu, zaślepiony własnymi łzami. Oddychałem płytko, nierówno, szarpany ochotą do desperackiego działania. Czułem, że zaraz mnie rozniesie, że po raz kolejny - ostatni - schwycę za broń i ruszę do walki.
A mimo wszystko ogarnęła mnie rezygnacja.
Ona wiedziała, od początku wiedziała.
Nie dla niej było życie po drugiej stronie.
Nie chciała żyć długo, chciała żyć szczęśliwie. Nie ważne ile. Ważne jak.
Miała wspaniałe życie. Mimo wszystko. Wtedy. Wcześniej.
Nie miała przyjaciół - miała swoją chorobę. I nie dane jej było ją przeżyć.
Dopiero wtedy - w płaszczu dławiącej bezradności, spostrzegłem, jak bardzo próbowała mnie na to przygotować.
Ona mnie.
Jak bardzo chciała mi uprzytomnić to, co nieuchronne.
Bohater umiera raz - tchórz umiera tysiąc razy.
Nadzieja już wiele razy poległa. Miłość - ona nie ugięła się jeszcze nigdy.
Tym, których kochamy, zawsze pozostanie to, co nie umiera nigdy.
Fri mnie o tym uświadomiła, gdy uznałem, że wszelka nadzieja zgasła - gdy przez sen ścisnęła moją rękę wsuniętą pod jej dłoń.
Ona wiedziała. Po prostu wiedziała.
*
Frey odeszła dziewięć dni po przeszczepie.
W ciszy i spokoju, w czasie snu.
Postęp choroby był tak szybki i tak druzgocący, że życie Fri po prostu wyślizgnęło mi się z rąk.
Nauczyła mnie godzić się z porażką. Bo czasami porażka może stać się wybawieniem, krokiem w tył, ratującym nas przed stratowaniem.
Nauczyła mnie przyjmować życie, takim jakim jest, bez potrzeby usilnego zmieniania jego toru… Toru, który i tak się skończy - wcześniej, czy później.
Jej tor był bardzo krótki, ale szalony, wyboisty, pełen emocji. Tego właśnie pragnęła - szeroka, idealnie wybetonowana i bezpieczna droga z chodnikiem i sygnalizacją świetlną była nie dla niej.
*
To wszystko.
Ach, znów bufet…
Kawa, która cały czas ogrzewała mnie swoimi aromatycznymi oparami, już wystygła. Szkoda.
Frey była moim jedynym pacjentem, który zdołał mnie czegoś nauczyć. Nauka, jaką mi udzieliła jest zgoła inna, niż ta, o której mi opowiadała - to nauka prosto ze szkoły życia.
Jej dziecinność i słodkie zachłystnięcie się uzależnieniem, w każdym tego słowa znaczeniu, bardzo mnie zmieniły, usamodzielniły. To, co zaczęło kiełkować w niej, dojrzało we mnie.
Przez ten miesiąc, który spędziła w szpitalu, była moim drugim światem. Światem wzorowego lekarza, który ofiarowuje swojemu pacjentowi nie tylko fachową opiekę, ale również oddanie, poświęcenie, uczucia. A gdy odeszła, odeszła razem z nim.
Jestem bydlakiem dla rezydentów i stażystów. Jestem bydlakiem dla pacjentów.
Chłodnym, ironicznym. Jestem fachowcem w każdym calu.
Bo wiem, że nie jestem jeszcze gotowy.
Jeszcze nie podniosłem się z klęczek. Bo ja, ten prawdziwy ja, nadal jeszcze klęczy przy łóżku Fri i płacze, nadal ofiarowując jej całe swoje niewielkie doświadczenie, oddanie i poświęcenie.
I dla innych już po prostu nie starcza.
Komisja zgonów. Czy boję się komisji zgonów? Nie.
Czy był to zgon możliwy do uniknięcia, jak pan myśli, panie Karasima?
Nie. Nie był.
Ale wy tego nie zrozumiecie. Bo nauka was uwiodła i zauroczyła do tego stopnia, że staliście się tak samo ograniczeni, jak ona.
A ja się wyzwoliłem. Mnie się udało.
Dziękuję, Fri.
Kocham Cię.