Ossendowski Antoni Ferdynand Sokół Pustyni


Antoni Ferdynand Ossendowski

Sokół Pustyni

Powieść

0x01 graphic

Opracowano na podstawie wydania: z 1928]

Spis treści:

I. Na brzegach Sebkha Azzel Matti.

Tam, gdzie nagie, wyżarte przez mknący piach Sahary, poszczerbione, jałowe, martwe góry Ahaggar tworzą labirynty wąskich przejść i okrągłe kotliny, zawalone głazami i osypami szarych skał, truchtem biegły trzy hieny.

Opuszczone ku ziemi, krótkie, wstrętne pyski, jarzące się ślepia, najeżona, twarda sierść na potężnych karkach i ciągle strzygące uszy mówiły o tym, że drapieżniki idą śladem, węsząc i nadsłuchując. Chwilami zatrzymywały się i długo stały nieruchome, baczne, ledwie się znacząc pręgowanymi ciałami na bezbarwnym tle pustyni, rozrzuconych wszędzie odłamów skalnych i ogromnych do głazów podobnych szarych kłębów kaktusów.

Nagle przypadły, przywarły do ziemi, wtłoczyły się pomiędzy kamienie i zamarły, uszy tuląc, marszcząc okrutne pyski i mrużąc złe, żółte oczy.

Od wschodnich uskoków gór zbliżała się posuwistym, lecz szybkim biegiem pantera i mignąwszy wśród kamieni cętkowaną skórą, znikła za krawędzią płaskiego pagórka.

Po chwili rozległo się tętnienie i zgrzyt kopyt, z siłą bijących w twardą, kamienistą glebę. Spoza niewysokich szczytów wzgórz wyrwało się na płaszczyznę stadko gazel.

Na przedzie biegł stary kozioł z długimi, spiczastymi rogami, oglądał się i z cicha porykiwał. Pięć samic, ledwie dotykając ziemi kopytkami, mknęło za nim w przerażeniu bezmiernym.

Biegły pełnym pędem, podbierając pod brzuch naraz wszystkie nogi, wyprężając je po chwili z siłą i odbiwszy się od ziemi, znowu zawisały na moment w powietrzu z zarzuconymi w tył głowami, wlepiwszy oczy przed siebie w trwodze i rozpaczy. Kozioł zwolnił biegu i przekonawszy się, że samice nabrały już pełnego rozpędu, przepuścił je przed sobą i dopiero wtedy zaczął sadzić olbrzymimi skokami, niby duży ptak, przelatujący z głazu na głaz, ze szczytu na szczyt.

Hieny ostrożnie podniosły głowy, lecz natychmiast wtuliły je pomiędzy kamienie. Ujrzały bowiem plamistego drapieżnika goniącego gazele.

Duża, zwinna jak wąż pantera migała na spadkach wzgórz i miękko skacząc przez przeszkody, zamierzała przeciąć drogę uciekającemu stadu.

Hieny podniosły się i zaczęły biec z dala za goniącym zdobycz drapieżnikiem.

Stadko znikło w kurzawie, utonęła w niej cętkowana kotka, po chwili wpadły w żółte obłoki piasku sunące śladem pościgu hieny i wszystko umilkło i sczezło jak widmo.

Cisza zapanowała dookoła, tylko mały, czarny ptaszek-pustelnik, ten, co widział niejedną rozpacz, niejedną zbrodnię i śmierć tu, w sercu Sahary, spokojnie fruwał śród kamieni, szukając przeniesionych przez wicher nasion lub wypełzających ze swych kryjówek jadowitych skorpionów.

Czy dogoni plamista, potężna kotka lekkie, chyże gazele? Czy wyniknie walka o zdobycz pomiędzy panterą a zuchwałymi hienami? O tym opowiedzieć mogłyby tylko opadające i wznoszące się z lada powodu kłęby piasku, milczące głazy, co przez tysiące lat patrzą i słuchają, tylko tkwiący pod bladym, martwym namiotem rozpalonego nieba sęp-włóczęga.

Jak gdyby potwierdzając podobieństwo ludzkiej i zwierzęcej natury, w okolicach słonego jeziora Sebkha Azzel Matti, tam, gdzie od wieków zbiegają się szlaki karawanowe, dążące od Fezu, Laguatu, Tuggurtu i Murzuku, wśród kamieni wyschłego łożyska rzeki czaiło się kilkoro uzbrojonych w karabiny ludzi. O kilkaset kroków od zasadzki, za piaszczystymi pagórkami, z wystającymi z ziemi rzadkimi badylami jakiejś rośliny, pasło się sześć chudych wielbłądów, w których każdy znawca od razu dojrzałby najdroższe, rącze wierzchowce - mehari, nazywane przez Tuaregów „braćmi samumu”.

- Dwa szlaki śladów przecięły równinę - mówił głuchym głosem wysoki, barczysty Berber, zasłaniając usta połą burnusu, aby złe duchy pustyni nie wdarły się mu do duszy. - Jednym przeszło dwanaście wielbłądów, drugim przemknęło dziesięciu jeźdźców na dobrych wierzchowcach.

- Któż by odważył się zapuścić się tak daleko, prawie do Tanezrouftu, na koniach?! - zawołał człowiek o białej twarzy i długich płowych wąsach. - Przywidziało ci się, Abd Karacie!

- Milcz, Dżani! - syknął Berber. - Ja się mylić nie mogę w pustyni.

Czytam z niej jak z księgi otwartej. Sam wielki mahdi tylko mnie chciał mieć za przewodnika...

- Czy konie były podkute? - zapytał inny biały człowiek, zapalając fajkę.

Abd Karat w jednej chwili skoczył ku niemu i wybiwszy fajkę z rąk, zawołał:

- Dym łatwo zwęszy dziki zwierz i... dziki człowiek! Zachowajcie ciszę, a ty, Barto, nie pal więcej. Słuchajcie! Konie były podkute, a ludzie, którzy siedzieli na nich, nie byli ani Tuaregami, ani Berberami. Nigdzie bowiem Allah nie pozwolił mi dostrzec dzirytów.

- Czy widziałeś już jeźdźców? - rzucił pytanie łamaną arabską mową jeden z obecnych.

- Nie! - odparł Berber. - Lecz nigdzie nie spostrzegłem głębokich dziur w ziemi, tam, gdzie się zatrzymywali jeźdźcy. Gdyby mieli dziryty, wbijaliby je w ziemię, pozostawiając ślady. Chciałem dotrzeć do ich ostatniego noclegu, lecz musieli zrobić wielki przebieg, bo przed wieczorną modlitwą nie zdążyłbym powrócić, gdybym dłużej szukał ich obozowiska.

- Co myślisz o tych ludziach, Abd Karacie? - zapytał Dżani.

- Niech Allah ma nas w swej opiece! - szepnął Berber. - Obawiam się, że jest to Sokół Pustyni.

- Kto? - zapytali biali ludzie.

- Sokół Pustyni! - powtórzył Berber głosem, w którym brzmiały przestrach i zachwyt zarazem.

- Opowiedz o nim, co wiesz! - rzekł Barto.

- Na Allaha Sprawiedliwego! - żachnął się Abd Karat. - Nikt w całej Saharze ani słowa o nim nie piśnie, bo każdemu życie jest drogie... i ja nie powiem. Bismillah! La Ula illah... Mahomed, rassul Allah...

Berber zaczął mruczeć modlitwy i na żadne pytania nie odpowiadał.

Towarzysze Abd Karata nic nie mogli dowiedzieć się od niego o tajemniczym Sokole Pustyni.

- Barto - rzeki Dżani - pojedziemy sami zbadać okolicę i ślady.

- Dobrze! - odparł olbrzymi Barto i wstał, kierując się w stronę pasących się w oddali wielbłądów.

Wkrótce dwóch jeźdźców ruszyło na wschód ku dalekim, zębatym górom, w pobliżu których Berber dojrzał ślady koni i wielbłądów.

Zbliżał się wieczór i słońce już zapadać zaczęło za horyzontem.

Dżani i Barto wkrótce spostrzegli ślady i jechali dalej, badając je.

Znaleźli wkrótce niedopałek papierosa i porzucone puste pudełko zapałek.

- Biali ludzie są wśród tych jeźdźców... - mruknął Dżani. - Papierosy dobre, egipskie, zapałki woskowe - tego nie używają tubylcy...

- Stój - szepnął nagle Barto. - Patrz tam, na górze...

Dżani spojrzał i natychmiast zsunął się ze swego mehari, który z lekkim jękiem położył się, ukrywając za sobą jeźdźca.

Za przykładem towarzysza poszedł Barto.

Oświetlony złocistoszkarłatnymi błyskami zachodzącego słońca na zbocze góry wjeżdżał człowiek na wspaniałym koniu.

Rumak szedł w podskokach, rzucając grzywiastą głową i wymachując długim ogonem. Czerwone rzemienie, ozdobione srebrem i perłową masą, czerwone, połyskujące metalem siodło stanowiły rynsztunek konia. Mały jeździec w czarnym burnusie, zasłaniającym mu głowę i twarz, siedział zadumany, mocno opierając się o szerokie, mauretańskie strzemiona. Za plecami wisiał karabin, a z pasa zwisała krzywa szabla turecka.

Jeździec dotarł szczytu góry i tu się zatrzymał. Stał się podobny do czarnego posągu, odcinającego się ciemną sylwetką na purpurowym, już gasnącym niebie.

- Bogaty jeździec! - zaczął szeptać Barto.

- Nie można takiego opuścić. Poślemy mu kulką i zabierzemy konia, rynsztunek i broń! Z pewnością w sakwach też coś się znajdzie przy takim panu.

- A pewno! - zgodził się Dżani, mierząc z karabinu do stojącego na wzgórzu jeźdźca, lecz ten nagle ruszył koniem i znikł za szczytem góry.

- Psiakrew! - zawołał Dżani. - Nie możemy go przecież ścigać w górach na naszych mehari?!

- Zwiał nam ten chłystek, a szkoda! - westchnął Barto. - Można byłoby się na takim obłowić!

Czekali jeszcze przez kilka minut, rozglądali się i słuchali, lecz żaden dźwięk nie mącił ciszy wieczornej.

Wkrótce pognali wielbłądy do pozostałych towarzyszy; nie odnaleźli ich jednak na dawnym miejscu, w skrytce łożyska wyschłego uedu, więc ruszyli do obozu położonego pomiędzy pagórkami porosłymi twardą, szarą trawą i zbiegającymi ku błotnistym brzegom jeziora.

Znaleźli towarzyszy siedzących w namiocie dokoła kotła z dymiącą się strawą.

Gdy Dżani opowiedział o spotkaniu się z małym jeźdźcem na białym koniu, milczący Tuareg Bu-Imama błysnął oczyma i rzekł:

- Gdyby kule waszych karabinów wyleciały z luf, skierowanych w małego człowieka, wszystkie rody Tuaregów od Tanezruftu do Murzuku podniosłyby się przeciwko wam!

- Nie byłoby wtedy bezpiecznego miejsca na całej Saharze dla was i dla nas! - dodał młody Berber ibn Solimana, podnosząc ręce do góry. - Wszędzie dosięgłaby nas zemsta Tuaregów, jeżeliby on tego zechciał!

- Był to Sokół Pustyni! - szepnął Abd Karat. - Widzieliście go, więc zapamiętajcie go sobie dobrze, a gdy spotkacie, tropiąc zdobycz, ustąpcie przed nim, jak ustępuje hiena przed lwem lub panterą!

- Opowiedzcie nam o nim! - prosili Barto i Dżani, lecz ludzie o brązowych twarzach oczy opuścili, szepcąc święte imiona przedwiecznego Allaha i skuteczne na złe przygody zaklęcia.

Po długim milczeniu Abd Karat odezwał się:

- Skoro zjawił się tu Sokół Pustyni, znaczy to, że nadciąga duża i bogata zdobycz. Sokół nie napada pojedynczych ludzi i na małe karawany podróżników. Musimy mieć się na baczności, gdyż może zdołamy coś z tego urwać dla siebie...

Na tym się rozmowa skończyła i wkrótce zaległa cisza, przerywana tylko chrapaniem lub bezładnym pomrukiem śpiących ludzi, dalekim, płaczliwym wyciem szakali, ciężkimi westchnieniami i parskaniem pasących się w pobliżu mehari. Księżyc wypłynął już dawno na czarne, głębokie niebo i w bladych promieniach miesiąca pustynia wydawała się białą, niby śniegiem pokrytą, a zawsze martwą jak bezgraniczne płaszczyzny nocnej towarzyszki ziemi.

Czarną plamą na białej powierzchni pustyni wydawał się namiot śpiących ludzi.

Nic nie świadczyło o niebezpieczeństwie, a tymczasem tych sześć zawiniętych w burnusy uśpionych postaci było uosobieniem niebezpieczeństwa i zbrodni jak hieny grasujące w pustyni, groźne i drapieżne.

Był to rok 1906, niespokojny, trwożny rok, gdy wynikło wielkie poruszenie wśród wyznawców Świętej Księgi.

Pomiędzy brzegami Czerwonego Morza a głębokimi wąwozami Atlasu, dalekimi oazami Kufry i tajemniczym Timbuktu nieznani jeźdźcy śpieszyli z wieścią, że nowy a potężny mahdi - „miecz Allaha” - zamierza ująć w swe dłonie zielony sztandar wojny z niewiernymi.

Liczne karawany hadżów, czyli tych wyznawców islamu, którzy odbyli już pielgrzymki do grobu Wielkiego Proroka, przecinały w różnych kierunkach Egipt, Pustynię Libijską i Saharę, roznosiły po całej północy Afryki tajne rozkazy wodzów zbliżającego się powstania, broń, amunicję i pieniądze, kryjąc się przed Anglikami, Włochami i Francuzami.

Mniejsze grupy wielbłądów i koni, nieobciążonych ładunkiem, z łatwością prześlizgiwały się pomiędzy posterunkami i rozrzuconymi placówkami białych żołnierzy, docierały aż do brzegów Atlantyku, do labiryntów dawnej korsarskiej siedziby - Salé - i zanurzały się do stepów najwspanialszych jeźdźców krainy Jaha i Liptako. Wszędzie nieznani przybysze mieli narady ze starszyzną tubylczą i miejscowymi imamami, świętymi marabutami i mędrcami, biegłymi w nauce i prawie Koranu, wyznaczali wodzów, dawali wskazówki i rady, ustalali czas i miejsce pierwszego uderzenia na znienawidzonych białych ludzi, wyznających naukę proroka Aissa, który zamierzał przynieść na zlaną łzami, potem i krwią ziemię wieczystą miłość i pokój, a nie wierząc w potęgę miecza, umarł na krzyżu, pozostawiając po sobie nową zbrodnię, krzywdę i bezprawie.

W ogólnym zamieszaniu i podnieceniu umysłów, w tumanie podnoszącej się nienawiści i żądzy zemsty przez nikogo nieścigane zaczęły żerować przeróżne bandy ludzi drapieżnych i występnych. Napadały te bandy na słabsze i nieliczne karawany, rabowały, zabijały mężczyzn i porywały kobiety, sprzedając je do dalekich haremów lub do abdallah, ponurych, ohydnych dzielnic rozpusty i śmierci. Nieraz bandyci wrywali się do koczowisk Berberów i Tuaregów, do siedzib Arabów, szerzyli w nich zniszczenie i mord, podając się za żołnierzy kolonialnych wojsk, podsycając tym nienawiść do Europejczyków i podnosząc przeciwko nim nowe zastępy nieprzejednanych, pałających zemstą wyznawców wojowniczego Proroka.

Jedna z takich band zapadła właśnie wśród pagórków, zbiegających ku Sebkha Azzel Matti.

Składała się ona z sześciu ludzi - trzech tubylców i tyluż białych, Berberowie, Abd Karat i ibn Soliman, należeli do szeregu tych włóczęgów, jakich można z łatwością spotkać w każdym fonduku lub karawanseraju. Były to typy, opętane przez dżina Samahi, czyli po prostu przez popęd do włóczęgostwa. Ludzie ci przeszli długą i ciężką drogę różnych prób. Tłukli oni kamienie na szosach, piekli się żywcem jako palacze przy kotłach okrętowych, kopali studnie i kanały, nigdzie nie zagrzewając długo miejsca, lecz nigdzie nie znaleźli ukojenia trwającej ich żądzy ciągłego ruchu i zmiany wrażeń. Nareszcie doszli do legowiska pewnego przedsiębiorcy arabskiego, który dostarczał przewodników karawanom, zapuszczającym się do Sahary. Przewodnicy ci, w zależności od warunków i bogactwa karawany, nieraz doprowadzali podróżnych do ostatecznego celu życiowej wędrówki - do mogiły, rabując towary i wielbłądy i znikając bez śladu, po doręczeniu części zdobyczy przedsiębiorcy. Były to typy odważne, przebiegłe, a z konieczności umiejące trzymać język za zębami.

Trzeci tubylec - Bu-Imama - należał do szczepu Tuaregów Adrar. Był to piękny młodzian o atletycznej postawie, a zwinny i lekki jak śmigająca wśród kamieni żmija, miał szeroko otwarte oczy drapieżnika, a rozmarzone jak u rapsoda-nomada.

Bu-Imama pochodził z bogatej rodziny, bo na stepie pomiędzy Mabrukiem a Bambą pasło się dwa tysiące wielbłądów i pięć tysięcy baranów noszących znaki jego rodu, mieszczącego się w pięćdziesięciu dużych, pasiastych namiotach.

Młodzian słynął w całym obwodzie jako zręczny jeździec i strzelec, lecz bardziej dumny był Bu-Imama ze swej sztuki improwizatorskiej, którą zadziwiał i zachwycał wszystkich podczas zwykłych u Tuaregów ahałów, gdy młodzież okoliczna zbierała się razem, urządzając wspólne gry, turnieje śpiewaków, bardów i szermierzy - mówców. W tej sztuce młody Bu-Imama nie znał równych sobie przeciwników, więc ogniste spojrzenia krasawic pustyni, ich wyraziste westchnienia i płomienne wyznania goniły za nim.

Nagle zjawił się do koczowiska sąsiadów blady młodzieniec, który przed kilku laty porzucił ojczyste namioty i odjechał do białych ludzi po naukę. Teraz powrócił i od razu zwalczył Bu-Imamę.

Nie umiał on wprawdzie, jak jego rozrosły przeciwnik, złapać na arkan i spętawszy w okamgnieniu, obalić i okulbaczyć dzikiego młodego wielbłąda - ogiera, nie mógł przebić strzałą orła w locie, nadziać na dziryt dwadzieścia bransolet trzymanych przez piękne dziewczyny w twardych, nieznających drżenia palcach, nie mógł jednym zamachem miecza przeciąć na dwoje starego barana. Nie mógł tego dokonać blady, chudy i słaby Amar Hedżas, lecz za to, gdy doszło do turnieju rapsodów i bardów, nikt nie ułożył piękniejszych i bardziej natchnionych, pełnych porywu i namiętności pieśni i bajek.

Na pierwszym ahale Amar zwyciężył i zdobył nowe imię „dzwonu duszy”, Bu-Imama odszedł na drugie miejsce. Paliła go zazdrość i nienawiść, a te złe doradczynie popchnęły go do sprzeczki, w której zabił bladego młodzieńca, przebiwszy go dzirytem.

Rada starców wydała wyrok skazujący Bu-Imamę na wygnanie.

Od tego czasu tułał się po całej północnej połaci Afryki, przystając do różnych band i coraz bardziej grzęznąc w zbrodniczym życiu.

Biali byli ludźmi innego pokroju, lecz też o duszach twardych, do przelewu krwi i zbrodni łatwych.

„Szulca”, jak go nazwali tubylcy, był Niemcem Schulzem. Służył w Legii Cudzoziemskiej, gdzie zrabował kasę, zabiwszy stojącego na warcie żołnierza, i zbiegł.

Dwaj inni - Polacy: Jan, nazywany przez Arabów i Berberów Dżanim, i Bartłomiej, czyli Barto, byli uciekinierami z Polski, gdzie nabroili coś, o czym nie lubili rozpowiadać. Przybywszy do Algieru, usiłowali utrzymać się na powierzchni życia, pracując w porcie, w winnicach lub kopalniach, lecz będąc traktowani po macoszemu przez przedsiębiorców, cierpieli nieraz głód, aż poznali pewnego Araba, który namówił ich do napadu na odchodzącą do Timbuktu karawanę i od tego czasu prowadzili proceder zbójecki na własne ryzyko. Kilka razy dostawali się w ręce władz jako włóczędzy, lecz posiadając paszporty, potrafili się wymigać, udając poszukiwaczy skarbów, jakich sporo włóczy się po Algierii i Maroku.

Taka to banda, dowodzona przez Dżaniego, spała teraz spokojnie w namiocie, czerniejącym na pustyni, zalanej bladym światłem księżyca.

Umilkły jękliwe głosy szakali czujących zbliżenie się dnia, pokładły się wielbłądy, cicho postękując i leniwie przeżuwając trawę.

Nikt nie mógłby dojrzeć obcej istoty, zaglądającej do małej, głębokiej kotliny z ukrytym w niej obozem bandytów.

Istota zaś ta nie tylko zajrzała do obozu, lecz doczołgała się do namiotu i uchyliwszy jego połę, długo przyglądała się śpiącym ludziom, wzrokiem omacała każdy przedmiot i przeliczyła wielbłądy, które nawet nie zwęszyły obcego.

Tajemniczy człowiek wyczołgał się z powrotem za otaczające kotlinę pagórki, gdzie podniósł się. Był drobnego wzrostu, otulony w czarny burnus, przepasany czerwonym pasem, ze zwisającą krzywą szablą. Przeszedłszy kilkanaście kroków, cicho gwizdnął. Spomiędzy piaszczystych nasypów wybiegł biały koń.

Jeździec wskoczył na bogate czerwone siodło i zniknął w labiryncie falistych wzgórz.

II. Napad w pustyni.

Przez nagą, kamienistą pustynię posuwała się mała karawana podróżników. Dwanaście wielbłądów, wyciągnąwszy długie szyje i wparłszy w daleki horyzont męczeńskie, błagalne oczy, kroczyło jeden po drugim, niby sznur lecących żurawi. Na przedzie jechał stary Berber, znany na Saharze przewodnik rządowy - Jussuf, zawinięty w brudny biały burnus z kapturem - haikiem - nasuniętym na oczy. Za nim kroczył duży wielbłąd, niosący na swym grzbiecie jeźdźca o opalonej, surowej twarzy i jasnych, szafirowych oczach. Mógł liczyć sobie pięćdziesiąt lat lub więcej, lecz sucha jego postać zdradzała dużą siłę. Miał na sobie ubranie khaki wojskowego pokroju i Order Legii Honorowej na piersi. Do boku wielbłąda był przytroczony karabin żołnierski i długi pałasz francuskiego oficera.

Dalej sunęło kilka wielbłądów, naładowanych namiotami, naczyniem z wodą, sakwami i skrzyniami z prowiantem i bagażami. Na samym końcu karawany kołysała się na wysokim siodle młoda kobieta, ubrana po męsku, w hełmie korkowym na jasnych, złocistych włosach. Pochód zamykał uzbrojony w długi arabski karabin, nacinany srebrem, Berber o śmiałej, okrutnej twarzy, co chwila gardłowym, przeraźliwym głosem pokrzykujący na wielbłądy.

- Jussufie! - zawołał Europejczyk. - Ile dni pozostaje nam jeszcze do grzbietu Ahaggar?

Berber zwrócił do mówiącego czarną twarz i dotykając siwej brody, rzekł:

- Jeżeli Allah miłościwy pozwoli, sidi, gdy po raz trzeci słońce zanurzy się do dalekiego morza, rozbijemy nasze namioty w wąwozie Barat, gdzie przechodzi wielka droga karawanowa z Kufry.

- A pamiętaj, stary, zaopatrzyć się w świeżą wodę - przypomniał przewodnikowi podróżnik - bo w Tanezroufcie znajdziemy tylko zatrute źródła.

- Weźmiemy wodę do wszystkich baryłek i skórzanych worów w In Rabir, gdzie tuż przy kubbie sidi Ibrahima ben Hadża tryska z ziemi dobre, zimne źródło - odparł Jussuf, bijąc piętami zwalniającego swój chód wierzchowca.

Karawana zaczęła podnosić się na spadki niewysokiej grzędy kamienistych pagórków, a gdy z ich szczytu ujrzeli bezgraniczną, biegnącą aż do horyzontu płaszczyznę, jadący z tyłu Berber nagle ruszył naprzód i zrównawszy się z przewodnikiem, zaczął coś mówić, wymachując rękoma i wskazując na ziemię.

- O co chodzi Fagitowi? - zapytał podróżnik.

- Powiada, że spostrzegł ślady podkutych koni, a teraz znowu mehari - odpowiedział Jussuf.

- Z pewnością jakaś karawana przecięła nam drogę - powiedział spokojnym głosem Europejczyk.

Berber milczał długo, słuchając objaśnień Fagita, aż zatrzymał swego wielbłąda i gdy podróżnik podjechał do niego, szepnął: - Fagit dowodzi, że to nie jest karawana, gdyż ślady biegną w różne strony. Obawiam się, że kręcą się tu jacyś źli ludzie. Niespokojne teraz czasy, sidi... Nie trzeba było wyruszać w tak daleką podróż!

- Cóż się nam może przytrafić, Jussufie? - zapytał biały człowiek, podnosząc ramiona. - Nie wieziemy ze sobą żadnych towarów, które mogłyby zwrócić na siebie uwagę złych ludzi!

- Wieziemy ze sobą największy skarb: młodą, piękną białą panią! - szepnął Jussuf. - Jest to największa przynęta dla rozbójników, sidi! Mogą porwać ją i sprzedać do abdallah lub do haremu. Kto teraz ujmie się za kobietą, gdy wszystko dokoła wre?!

- Przecież Berberowie miejscowych szczepów i Tuaregowie znają mnie tu od dwudziestu lat! - zawołał podróżnik. - Nie mam tu wrogów, a przyjaciół znaleźć mogę w każdym koczowisku, w każdej bied.

- Mieszkańcy pustyni nie uczynią nic złego karawanie kapitana Motylińskiego, bo sidi jest sprawiedliwym człowiekiem i zna naszą mowę lepiej od starych bardów szczepu. Lecz grasują tu teraz obcy ludzie - biali, Berberowie i Tuaregowie z Hamada Rhat-Gatrun i z Libijskiej Pustyni. Oni nie znają szlachetnego sidi i mogą napaść go.

Motyliński zamyślił się, rozważając słowo starego przewodnika, gdy nagle rozległ się głos Fagita:

- Patrzcie! Patrzcie! Pędzi ku nam jeździec.

Istotnie, z daleka w obłokach piasku i drobnego żwiru mknął jeździec na białym koniu. Piękny rumak zdawał się nie dotykać ziemi, a gdy dobiegł karawany, nagle stanął, głęboko zarywszy się kopytami w piasku.

- Kto jedzie? - spytał w języku Berberów mały jeździec w czarnym burnusie.

Jussuf nagle zsunął się z wielbłąda i bijąc pokłony do ziemi, długo wyliczał różne tytuły:

- Świątobliwy, wspaniały, potężny sidi, ozdobo rodzaju ludzkiego, mądry w myślach, sprawiedliwy w wyrokach, odważny jak lew, szybki jak sokół i jak sokół daleko widzący...

- Dość tego! - niecierpliwie przerwał mu jeździec. - Mów, o co pytam.

- Karawana należy do znanego w każdym koczowisku kapitana Motylińskiego, który bada życie i mowę Berberów-rolników i Berberów-pastuchów, Tuaregów i innych szczepów, szlachetny, wielki sidi - odparł drżącym głosem stary przewodnik.

- Znam to imię! - odparł mały jeździec i zwracając się do podróżnika, rzekł po francusku:

- W drodze może panu grozić niebezpieczeństwo. Proszę więc wziąć ten skrawek papieru z rozkazem opieki nad karawaną.

- Dziękuję! - rzekł Motyliński. - Chciałbym jednak wiedzieć, komu zawdzięczam pomoc.

- W Saharze znają mnie pod nazwą Sokoła Pustyni - mruknął nieznajomy. - W życiu niegdyś inne nosiłem imię. Nie chciałbym go jednak wymieniać do czasu... do czasu, aż zrozumieją ludzie, do czego zdążam...

Oddawszy kartkę z arabskim napisem, jeździec zrobił ręką znak pożegnania i już wspiął białego rumaka, gdy nagle zdarł go gwałtownie i podjechał do kobiety, siedzącej na ostatnim wielbłądzie.

- Źle... - szepnął Jussuf, pochylając się do kapitana. - Sokół Pustyni dojrzał piękną niewiastę.

Jednak nic złego się nie stało. Jeździec długo i badawczo przyglądał się młodej kobiecie, aż mimo woli twarz jej spłonęła rumieńcem, a później, przykładając prawą dłoń do czoła, ust i piersi na znak selamu, rzekł cichym głosem:

- W tych czasach niebezpieczeństwo grozi kobiecie na każdym kroku, piękna pani. Czyhają na nią zewsząd ludzie o rozpętanych żądzach. Wszystko może się przytrafić. Gdyby coś się złego pani przydarzyło, a byłaby potrzebna moja pomoc, zechciej pani na ziemię rzucić coś należącego do niej - chustkę, skrawek welonu, szalu lub ubrania... Tego wystarczy! Odnajdę panią i uratuję, jeśli będę żył. Chciałbym wiedzieć imię pani. Proszę o to bardzo. Jestem Sokół Pustyni...

- Nazywam się Irena Oranowska - odparła nieco zmieszana.

- Nazwisko niefrancuskie... - zauważył jeździec.

- Jestem Polką! - objaśniła.

- Krewna kapitana Motylińskiego? - zadał pytanie głuchym głosem.

- Nie! Pracuję z nim jako praktykantka, wydelegowana przez Sorbonę - odpowiedziała panna Oranowska, uważnie przyglądając się jeźdźcowi.

- Dziękuję pani! - rzekł, jeszcze raz czyniąc selam.

Znowu zbliżył się do kapitana i zapytał:

- Czy nie spotkaliście dużej karawany, prowadzonej .przez górala Suss, a dążącej na wschód?

- O świątobliwy sidi! - zawołał stary Berber. - Spotkaliśmy ją w okolicach In-Salah i dziwiło mnie, że nie poszła na wschód, lecz skierowała się na południe. Słyszałem, że właściciel karawany...

- Syryjczyk Bazylis? - rzucił pytanie Sokół Pustyni.

- Tak się nazywał ten człowiek! - potwierdził Jussuf. - Słyszałem, że mówiono tam o Idales...

- Dziękuję! - rzekł jeździec. - Allah jaunek!

Wspiął konia i pomknął, a kurzawa piasku i kamieni ukryła wkrótce i konia, i podobnego do czarnego orła jeźdźca o miotających się zwojach burnusu.

Panna Irena Oranowska z zaciekawieniem patrzyła na oddalającego się Sokoła Pustyni. Jeszcze widziała przed sobą małą, zwinną postać człowieka o kruczych włosach, przenikliwych, piwnych oczach, bladej, o złocistym odcieniu twarzy i purpurowych, dumnie wydętych wargach.

- Nigdy nie słyszałem o tym człowieku - mówił tymczasem do przewodnika zdumiony kapitan.

- Niedawno przybył w nasze strony - odparł Berber. - Przedtem koczował w pustyni, w okolicach Kufry i dalej - na wschodzie, stawiając swój namiot nawet nad prądem Wielkiej Rzeki.

- Opowiedz o nim, co wiesz - prosił podróżnik.

Berber przykrył oczy dłonią i przecząco potrząsał głową.

- Dobrze, rozumiem! - rzekł Motyliński, który znał obyczaje tubylców i z ruchu Jussufa wywnioskował o tajemnicy, otaczającej zagadkowego jeźdźca.

Karawana ruszyła dalej.

Gdy podróżnicy kilka godzin później zatrzymali się w cieniu samotnej, osypującej się skały i rozpalili ognisko z korzeni dziwnej rośliny, posiadającej długie podziemne pędy, szukające wody na znacznej głębokości pod warstwą wyschłej i skrzepłej na kamień ziemi - rozległ się tupot kopyt i sześciu konnych ludzi z gotowymi do strzału karabinami otoczyło mały obóz.

- Ręce do góry! - krzyczeli. - Ani kroku naprzód, bo kulą w łeb!

Zeskoczyli z wielbłądów i zaczęli się zbliżać, mierząc z karabinów.

- Jestem Motyliński, robię badania naukowe - oznajmił kapitan.

- Gdy dostaniesz kulę, nie będziesz robił żadnych badań! - zawołał ochrypłym głosem Dżani, lecz w tej chwili stary Jussuf krzyknął do Berberów należących do bandy:

- Mamy glejt Sokoła Pustyni!

Kapitan podał papier. Berberowie obejrzeli go starannie i nagle zaczęli bić uniżone pokłony.

- Co to za szmat papieru? - warknął Barto. - Tu żadnych glejtów być nie może!

- Wara od tych ludzi! - mruknął groźnie olbrzymi Bu-Imama, zwracając ku niemu swój karabin, co za jego przykładem natychmiast uczynili Abd Karat i ibn Solimana.

- Niech to wszyscy diabli porwą! - wyrwało się Dżaniemu.

- Nie chcemy, aby nam Sokół Pustyni poderżnął gardziele jak baranom! - rzekł Abd Karat.

Napastnicy stali w niepewności, wahając się i ociągając, aż wsiedli na swoje mehari i odjechali.

- Bardzo romantyczna przygoda! - rzekł, uśmiechając się kapitan. - Będzie pani miała o czym opowiadać w Polsce! Cóż to za potentat ten mały Sokół?

Panna Irena nic nie odpowiedziała, lecz raz jeszcze wywołała w swej pamięci zwinną postać czarnego jeźdźca, zrośniętego z siodłem, jego śmiałą, bladą twarz i piwne, badawcze oczy.

Widziała go cwałującego na białym, rączym koniu, wpartego w szerokie strzemiona i drobną ręką dotykającego głowni bogatej szabli tureckiej. Słyszała głuchy, zakradający się do uszu głos tajemniczego człowieka w czarnym burnusie, noszącego takie romantyczne przezwisko - Sokół Pustyni.

Jussuf i Fagit, usiadłszy na piasku, bili kornie pokłony, modląc się do Allaha Obrońcy, który wyprowadził ich szczęśliwie z ciężkiej przygody.

Po obiedzie i wypoczynku karawana Motylińskiego ruszyła dalej.

Wszelkie ślady obecności ludzi znikły w pustyni i wprawne oczy Fagita nie znalazły na ziemi nic zatrważającego wiernych i uczciwych rządowych przewodników.

Upłynęło jeszcze trzy dni i przed karawaną zamajaczyły w oddali ostre szczyty grzbietu Ahaggar - cel wyprawy kapitana Motylińskiego. Po zachodzie słońca wielbłądy ryczeć zaczęły, czując bliskość siedziby ludzkiej i stad. Wkrótce podróżników otoczyły strome zbocza wąwozu Barat, za którym kryła się oaza, gdzie ujrzeli namioty Berberów koczujących tu stale.

W pobliżu duaru tubylców rozbito namioty białych ludzi i puszczono zdrożone wielbłądy na paszę.

III. Dawne dzieje.

W roku 1865, po tragicznym powstaniu polskim, do portu Algieru przybyło dwoje podróżnych. Byli to Polacy, jak się okazało z paszportów przedstawionych władzom portowym, a wystawionych na imię Zawiszy.

Hieronim Zawisza był inżynierem i po nieudanym powstaniu, w którym brał udział, musiał się ukrywać, aż udało mu się przejść granicę rosyjską i dotrzeć do Francji. Po kilku miesiącach przybyła do niego jego narzeczona - panna Wierzchowiecka. Młodzi ludzie pobrali się i wkrótce pan Hieronim otrzymał posadę przy budowie strategicznych szos i blokhauzów wojskowych w Algierii. Małżeństwo zamieszkało w El Kseur, skąd administracja francuska prowadziła naraz dwie drogi przez niespokojny jeszcze kraj wojowniczych Kabylów, w których żyłach płynie krew rzymskich centurionów.

Rodzina Zawiszów z biegiem czasu powiększyła się, gdyż na świat przyszło dwóch synów i córka.

Starszy syn, Alfred, ukończył już szkoły i pracował samodzielnie w magistracie Algieru, szybko robiąc karierę, młodszy miał zaledwie dwanaście lat, gdy na rodzinę spadł ciężki cios.

Przez El Kseur, który był wtedy zaledwie małą osadą francuską, otoczoną kilkoma biedami berberyjskimi, przechodziła wielka karawana.

Około stu wielbłądów, uwieńczonych jaskrawymi namiotami, przybranymi piórami i pękami wstęg, przeciągało jedyną ulicą osady. Z namiotów kołyszących się na grzbietach zwierząt wyglądały młode kobiety. Były tam majestatyczne i dumne Arabki mauretańskie, brązowe Berberyjki - wesołe i płoche, namiętne dziewczyny Uled Nail o rozmarzonych oczach, hebanowe kobiety sudańskie i senegalskie, wiotkie i leniwe, połyskujące zamglonymi oczyma i białymi jak kość słoniowa zębami. Niektóre namioty były szczelnie opięte płótnem i oplatane rzemieniami; przy nich kroczyli posługacze, zagłuszając dźwiękiem piszczałek i bębenków dobywające się z namiotów krzyki rozpaczliwe, przeraźliwe wołania i głośne łkania.

Na czele karawany, otoczony służbą, jechał gruby, jednooki, o wyrwanych nozdrzach Syryjczyk. Zapytany o papiery, pokazał angielski paszport, wydany na imię kupca Bazylisa, i opowiedział, że przewozi harem jednego z książąt arabskich, zamierzającego odbyć pielgrzymkę do Mekki.

Bazylis popasał w El Kseur dwa dni, a gdy wyruszył dalej, wkrótce z osady zniknęło kilka młodych dziewczyn, a wśród nich piękna siedemnastoletnia Wanda, córka Zawiszów. Podejrzenie padło na Bazylisa, pościg dogonił go już w Tunisie. Przeszukano wszystkie namioty, lecz żadnej z zaginionych dziewczyn nie znaleziono.

Wanda Zawiszanka przepadła i nikt o niej nie słyszał. Parę lat później dowiedziano się o jakiejś polskiej dziewczynie, która pędziła ohydne życie w nocnej spelunce w Kairze, lecz gdy zrozpaczony ojciec przyjechał tam, dowiedział się, że sprzedano ją do Hedżasu, skąd wkrótce przyszedł list francuskiego konsula z zawiadomieniem, że w miejscowym abdallah zmarła niejaka Wanda Zawisza.

Ta ponura wiadomość zabiła matkę nieszczęśliwej dziewczyny. Zmarła nagłe.

Piętnastoletni Roman cierpiał bardzo nad stratą matki i siostry, chodził ponury i milczący, aż pewnej nocy uciekł z domu. Pozostawił list, oznajmiając, że postanowił ścigać Bazylisa i wszystkich tych, którzy porywają i kupują kobiety, aby rzucić je potem w otchłań rozpusty i nędzy. Wszelkie poszukiwania zbiega spełzły na niczym, Zginął jak kamień w morzu, jak ziarnko pszenicy zaniesione wiatrem na Saharę.

Rodzina uważała go za zaginionego na zawsze.

Tymczasem Roman, wychowany wśród Arabów, Berberów i Kabylów, władający ich językiem, śmiały, silny i przedsiębiorczy, dążył wytrwale do swego celu.

Długo się przerzucał z miejsca na miejsce, koczując z Berberami i Tuaregami, ucząc ich tego, czego nie umieli, a więc kopania studni, leczenia bydła i ludzi, sztuki kowalskiej i ślusarskiej, czego się sam nauczył, pędząc z ojcem życie koczownicze na budowie szos i koszar w dzikich nieraz i odludnych miejscowościach.

Obdarzony, mimo drobnego wzrostu, zadziwiającą siłą, wprawny strzelec i jeździec, imponował półdzikim tubylcom i wkrótce został przyjęty jako przyjaciel do wszystkich niemal koczowisk od zachodniej Hammady do pogranicza Trypolitanii. Razem z Tuaregami nieraz pędził bydło do Sudanu, miał oddanych sobie ludzi w Timbuktu i w koczowiskach na północnych brzegach jeziora Czad, zdobył nagrodę na wyścigach konnych w Yaha, a w Liptako nikt lepiej od niego nie potrafił ujarzmiać dzikich, ognistych ogierów.

Po dwóch latach młody Roman stał się już khuanem, czyli „bratem, któremu nie wolno czynić krzywdy, lecz któremu Allah każe pomagać w każdej sprawie - dobrej czy złej, bo taki jest wyrok Przedwiecznego”, jak głoszą prastare arabskie kanuny razem z islamem przyjęte przez Berberów, Moabitów, Tuaregów i innych koczowników.

Roman stał się obywatelem Sahary - od południowego Tellu aż do nurtów Nigru. Na tę chwilę oczekiwał odważny młodzieniec i do niej dążył. Teraz wiedział, co ma czynić. Postanowił działać.

Korzystając z tytułu khuana, dotarł do oazy Kufra, gdzie mają swoją siedzibę najbardziej bogobojni i uczeni kapłani muzułmańscy, poważani w całej Afryce, święci pustelnicy i asceci. Przez Kufrę przechodzą prawie wszystkie karawany pielgrzymów, dążących do Mekki. Do jednej z takich karawan przystał Roman. Odbył z nią podróż do Mekki i Medyny, modlił się z innymi pielgrzymami przy czarnym świętym kamieniu Kaaba i przy grobie proroka Mahometa, otrzymał wszystkie oznaki hadża, a poznawszy pewnego kupca arabskiego, zamierzającego zwiedzić w interesach handlowych Syrię, pojechał z nim.

W Bejrucie dowiedział się w jakimś europejskim banku, że szanowany przez ogół milioner Bazylis mieszka w pałacu w okolicach Saida.

Młodzieniec przybył do wspaniałej posiadłości bogacza i dotarł do starego Bazylisa.

Był to już wiekowy człowiek, który dawno porzucił ohydny zawód handlarza kobietami. Słynął obecnie z niezwykłej pobożności i dobroczynności, przeznaczając sute ofiary na kościoły i klasztory. Roman prędko się rozejrzał i potrafił zasłużyć na zaufanie starca. Pewnego razu, wioząc go w wózku po pięknym parku, zaczął prosić, aby nauczył, jak można zdobyć bogactwo, aby czynić ludzi szczęśliwymi, i sam podsunął mu odpowiedź.

- Piękne kobiety są najlepszym towarem - rzekł skromnie Roman - mówiono mi o tym, lecz nie wiem, jak należy prowadzić ten handel. Widziałem w biedach Uled Nail takie kwiaty, że mogłyby być ozdobą seraiów sułtanów, a tymczasem chodzą nagie, brudne i jedzą przysmażony jęczmień. Mogłyby być szczęśliwe i kochane przez możnych i hojnych ludzi. Nie ma w tym grzechu, myślę nawet, że Allah pochwala taki zamiar, sidi!

Staremu handlarzowi oczy błysnęły. Odezwały się dawne wspomnienia o pełnym przygód, a zyskownym procederze i zaczął radzić, opowiadając, jak należy kusić niedoświadczone dziewczyny, podkupywać starszyznę tubylczą, aby urządzała fałszywe małżeństwa, jak bezkarnie wykradać białe dziewczyny.

- Jesteś sprytny i zręczny! - rzekł nareszcie. - Zaczekaj kilka dni! Wkrótce powraca mój syn, Serg Bazylis, z takiej wyprawy. Będziesz z nim pracował...

- Dziękuję, sidi! - odparł pokornym głosem młodzieniec. - Właśnie wskażę twemu synowi pewną piękną Włoszkę w El Kseur. Jest to drogocenna perła!

- El Kseur! El Kseur... - szepnął starzec, cicho się śmiejąc. - Tam niegdyś wykradłem piękną dziewczynę. Ledwie zdążyłem wysłać ją i porwane białe kobiety z wiernym sługą na inną drogę, gdy dognali mnie żołnierze. Lecz, ha! Ha! Nic już nie znaleźli! Odjechałem spokojnie. A później pięć razy sprzedałem tę dziewczynę... dobrze sprzedałem!

Roman nie miał więcej wątpliwości. Długo się wpatrywał potem w jednookiego, opasłego Syryjczyka o wyrwanych nozdrzach, już starego i słabego, rozmyślając, co ma z nim uczynić.

Dopiero wieczorem słudzy znaleźli Bazylisa. Wisiał na gałęzi w ustronnym zakątku parku, uduszony cienkim stryczkiem z rzemiennego pasa.

Młody hadż znikł bez śladu, chociaż wszystkie władze były postawione na nogi. Tymczasem Roman przyłączył się do powracających z Mekki pielgrzymów i wraz z nimi, wsiadłszy w Akrze na statek, opuścił Syrię na zawsze.

Rozumiał jednak młodzieniec, że musi teraz szukać dla siebie pewniejszej opieki i obrony niż te, które dawały mu tytuły hadża i khuana.

Udał się więc do Kufry i tu pozostał.

W całym obwodzie kilku oaz, stanowiących Kufrę, zaczynały się dziać wtedy rzeczy niezwykłe, o których nikt nie wiedział ani w biurach włoskich generałów w Trypolitanii, ani w sztabach wojsk francuskich w sąsiednich Tunisie i Algierii.

W tym właśnie czasie z Mekki przysłano do Kufry Sudańczyka Kurumia, który był uznany za mahdiego, czyli mesjasza muzułmańskiego.

Do oazy niebawem zaczęły ściągać liczne karawany wodzów szczepów i potężnych rodów, przywódców różnych sekt, uczonych, świętych marabutów, proroków i prorokiń, cudotwórców, a nieraz wprost czarowników. Młody hadż miał dostęp na wszystkie obrady i zebrania, a że był odważnym i wytrwałym jeźdźcem, posłano go kilka razy z ważnymi poleceniami, które wykonał szybko i mądrze.

Jeden z najbardziej wpływowych marabutów - sidi Khalem Ibrahima ben Muharib przybliżył młodego hadża do siebie i Roman wkrótce zrozumiał cały plan ruchu, kierowanego przez Szejka-ulIslama i przez radę ulemów w Bagdadzie.

Młodzieniec wiedział, że w wielu miejscach dzieje się krzywda muzułmanom od ludzi białych, nieszanujących tradycji islamu i wdzierających się coraz głębiej do krajów, wyznających naukę Proroka. Ogłoszenie przez mahdich świętej wojny zdawało się być nieuniknione, jednak zjawiła się grupa poważnych marabutów, usiłujących powstrzymać zapał wojowników.

Było to trudnym zadaniem, gdyż podbudzani przez mahdich koczownicy już nazywali siebie mudżahidami - wojownikami Allaha, już na znak tego zapuszczali sobie włosy i brody i nakładali na ciało włosiennice i łańcuchy dla umartwienia ciała.

Wszędzie rozbrzmiewały pieśni wołające do zemsty, mordu i zwycięstwa; derwisze drażnili zmysły wojowniczych nomadów widokiem krwi, gdy tańcząc i śpiewając, zadawali sobie nożami i mieczami głębokie rany, niby podczas święta Bajramu.

I wtedy niespodziewanie na wielkim zgromadzeniu wodzów wystąpił młody hadż.

- Zapomnieliście suraty Świętej Księgi, która uczy, aby wierni, dążąc do zwycięstwa, byli odważni jak orły, a przebiegli jak żmije! - mówił. - Święta Księga pozwala całować rękę wroga po to, aby uczynić z niego niewolnika i naukę Proroka utwierdzić na ziemi. Nie przyszedł czas lotu orłów, chociaż orłami są zastępy mudżahidów! Co zrobią orły, gdy przeciwko nim niewierni wytoczą armaty i ziejące ogniem kulomioty? Śmierć będzie kosiła szeregi mudżahidów, a krew ich wsiąknie do ziemi, nie stając się siewem urodzajnym, jakim była krew surowego sidi Okba, który przed wiekami przyniósł naukę Mahometa-Proroka i rozszerzył ją aż do fal oceanu!

- Prawda mówi ustami młodego hadża! - wołano tu i ówdzie.

- Mumeni! - ciągnął dalej Roman. - Pomyślcie teraz nad tym, co się z nami stanie, gdybyśmy odnieśli zwycięstwo, zburzyli miasta i osady giaurów i wyparlibyśmy ich za morze. Pozbawieni wiedzy, którą zdobyli niewierni, doznalibyśmy wielkich klęsk: głodu, chorób straszliwych i wojen domowych, po których kamień na kamieniu nie pozostanie w krajach, gdzie panuje prawda Proroka! Nie dłonią, lecz głową musimy walczyć z krzywdzicielami, mumeni i wy, ofiarni mudżahidzi! Niech młodzież nasza zbliży się do niewiernych, niech wyniesie z ich szkół wiedzę, a wtedy, gdy będzie równą im, zażądamy w imię przedwiecznej sprawiedliwości, tworzącej prawa na ziemi i we wszechświecie, wolności dla narodów islamu! Jeżeli nesrani odmówią - zmierzymy się z nimi jako równi z równymi, a zwyciężymy, bo nosicie w piersiach waszych ducha i siłę! Tymczasem musicie cierpieć - In cza Allah! A pamiętajcie, aby matki, żony i córki nie były niewolnicami ojców i małżonków swoich, lecz równymi wam - mężom! Niech przy waszym ramieniu czerpią wiedzę ze studni, którą oddał Allah białym ludziom! Wtedy potężnymi się staniecie, mumeni! Allah ib hałdhek.

Krótko trwały narady po tym przemówieniu. Powstanie nie doszło do skutku, a zamieszanie i podniecenie w ciągu kilku dni rozwiało się jak fatamorgana w Libijskiej Pustyni. Ponieważ jednak pewna część mudżahidów nie była zadowolona z wyników narad i obawiano się, że na własną rękę uczyni napad na osady Europejczyków, starcy posłali młodego hadża na czele dwustu jeźdźców, aby pilnował porządku na drogach karawanowych.

Istotnie, Roman spotkał znaczny oddział Tuaregów z Tibbo, zmierzający ku oazie Murzuk, którą chciał nawiedzić ogniem i mieczem.

Młody wódz potrafił jednak zręcznym manewrem podzielić napastników na mniejsze oddziałki, które wyłapał bez przelewu krwi, rozbroił i przywiódł do Kufry. Jednocześnie przyszły wieści, że jakaś banda europejskich awanturników, korzystając z ogólnego zamieszania, napadła pastwiska tubylców i zabiwszy kilku ludzi, uprowadziła bydło i młode kobiety.

Hadż na czele stu Tuaregów dogonił uchodzących zbrodniarzy, odebrał zdobycz, a bandytów wyciął w pień. Powracając z wyprawy, przyłapał kilku szpiegów, dążących z doniesieniem o wypadkach do władz włoskich, zmusił do zeznań i śmiercią pokarał.

Wtedy właśnie nadano mu przezwisko Sokoła Pustyni, a imię to i jego czar zasłynęły od wschodnich kresów dawnej Libii aż do zmurszałych murów Tarudantu.

Młody hadż opuścił Kufrę i zniknął w głębi Sahary. Potrafił być jednocześnie w różnych okolicach, przerzucając się z przerażającą szybkością z miejsca na miejsce.

Żadna karawana nie mogła odtąd przejść bez jego wiedzy.

Ludzie Sokoła Pustyni przyłapywali każdą i każda musiała płacić okup, za co miała zapewnioną opiekę i bezpieczeństwo na cały czas podróży.

Gorzej bywało z tymi karawanami, które wiozły porwane lub nabyte kobiety, przeznaczone na sprzedaż. Właściciel takiej karawany zostawał zabity, jego zaś ludzie byli zmuszeni oddać połowę ładunków i zwierząt i zawracać, aby dostarczyć kobiety ich rodzinom.

Straszne rzeczy działy się na Saharze, gdy Sokołowi Pustyni udawało się przyłapać karawany kupców syryjskich. Byli to wyzyskiwacze, oszukańcy, grabieżcy, żerujący na prostoduszności i uczciwości tubylców, a zawsze żądni zysków, chociaż by trzeba było uciec się do zbrodni.

Nie było takiej karawany syryjskiej, gdzie ludzie hadża nie wykryliby przewożonych kobiet, Koranów i różnych związanych z kultem islamu przedmiotów, dostarczanych na rynki europejskie. Ze skrzyń Syryjczyków, dążących do Sudanu i do koczowisk Tuaregów i Moabitów, Sokół Pustyni wyciągał haszysz, opium, kif, proszki durmanu i alkohol, którymi bezczelni kupcy odurzali mężczyzn, skłaniając ich do występków przeciwko prawom Koranu lub tradycjom - hadith, i kobiety, łatwo dające się potem uwieść i porwać, gdyż stawały się nieprzytomne, niby opętane przez złe dżiny pustyni.

Wtedy lała się krew, a gdy po strzałach, krzykach bojowych i jękach mordowanych Syryjczyków na Saharze zaległa cisza - na zbroczonym krwią piasku pozostawały tylko trupy ludzi i wielbłądów, a nad pobojowiskiem wysoko pod obłokami zataczały coraz węższe koła czujne, drapieżne sępy-grabarze.

IV. W obozie Sokoła Pustyni.

Banda Dżaniego dość szybko oddalała się od miejsca spotkania z karawaną Motylińskiego.

- Mamy pecha - skarżył się po polsku Dżani do Barto jadącego obok.

- Tak, nie powiodło się nam dotąd w tych okolicach! - odparł towarzysz, spluwając zamaszyście.

Jechali dalej w milczeniu, przeżuwając gniew. Z tyłu człapała na wielbłądach reszta bandy. Nikt z tych ludzi nie miał żadnego planu, gdyż każdy rozumiał, że nic tu nie mają do roboty, skoro w pobliżu Ahaggar krąży Sokół Pustyni.

- Musimy przerzucić się na tamten brzeg Sebkha - zdecydował nareszcie Dżani i zaczął się naradzać z Abd Karatem.

Berber jednak był odmiennego zdania i nalegał, aby pozostać jeszcze kilka dni, aż się wyjaśnią plany Sokoła Pustyni.

- Przy nim możemy coś urwać! - radził przewodnik.

Podczas tej rozmowy przycwałował do nich Bu-Imama i rzekł, wskazując na północ:

- Widzę w oddali dwa wielbłądy. Z pewnością zbliża się jakaś karawana kupiecka!

Istotnie, z niewielkiej pochyłości spokojnie schodziły dwa wielbłądy. Gdy się zbliżyły do zaczajonych wśród skał jeźdźców, Dżani ujrzał dwóch tubylców w brudnych, poszarpanych burnusach, spokojnie śpiących na wysokich siodłach. Z boków wielbłądów zwisały chude torby skórzane i baryłka z wodą. Zamiast broni do siodeł były przytroczone kilofy i rydle.

- Niewiele można wziąć od tych drabów - zauważył, uśmiechając się, Barto.

Tymczasem ibn Soliman zastąpił drogę wielbłądom, aż się zatrzymały, głośno i niespokojnie parskając. Jeźdźcy, znienacka obudzeni, przecierali oczy, ze zdumieniem przyglądając się nieznajomym ludziom. Nareszcie starszy z tubylców - mały, pękaty człowiek o pucołowatej twarzy, obrośniętej rzadkimi kosmykami już siwiejących włosów, szybko i bacznie obejrzawszy stojących dokoła jeźdźców i zmiarkowawszy, kogo ma przed sobą, zmrużył przebiegłe oczka i usiłując zrobić wylękłą minę, rozpoczął żałosnym głosem długą litanię, przerywając ją skargami:

- Allahu Przedwieczny, Allahu Sędzio, Allahu Opiekunie, Allahu Sprawiedliwy, Allahu Groźny... Biednym hadżom nie można nigdzie bezpiecznie przejechać! Allahu Karzący... Za Tuggurtem źli ludzie ograbili nas, odebrali wszystkie pamiątki po świętej Mekce i sławnej Medynie! Pozostawili nam tylko torbę z jęczmieniem i baryłkę do wody... Allahu Miłosierny! Porwano nam wielbłądy i nasze bogate ubrania. Nieprawdaż, talebie Mossul? Czyż nie prawdę głoszą wargi moje?

- Uhu! - odezwał się nie mniej od swego towarzysza pucołowaty młodzieniec, chytrze zerkając skośnymi oczami na wszystkie strony. - Za dużo ludzi wałęsa się po pustyni. Za dużo... A każdy chce coś urwać z majętności innego mumena.

- Dokąd jedziecie? - zapytał drwiącym głosem Abd Karat, z ciekawością przyglądając się jeźdźcom.

- Dążymy do pięknych namiotów naszych, które stoją koło Timlauin, aby krewnym naszym i sąsiadom zanieść błogosławieństwo hadżów powracających od grobowca Wielkiego Proroka - odparł stary wyga, niespokojnie kręcąc się na siodle.

- A jak się nazywacie, bogobojni hadżowie? - pytał dalej Abd Karat.

- Moje imię brzmi Hadż Azis ben-Hazel, a tego dostojnego młodziana rodzice nazywają Mossul es-Kel, lecz teraz do tego imienia należy dodać, mumeni, honorowy tytuł hadża, gdyż razem ze mną po trzykroć trzy razy ten oto uczony młodzieniec okrążył świętą Kaabę.

- Pięknie to z waszej strony! - zauważył Abd Karat. - Jednego tylko zrozumieć nie mogę, co robiliście tymi kilofami i rydlami w Mekce i Medynie? Chyba nie chcieliście wykopać i wykraść ze świętej ziemi miłych Allahowi prochów Wielkiego Proroka?

- Bluźnierstwo padło z ust twoich, mumenie - zawołał z udaną zgrozą tłusty jak baryłka Azis ben-Hazel, podnosząc oczy ku niebu.

- Czy prawdę mówię, świątobliwy młodzianie, Mossul es-Kel?

- Uhu! - burknął zapytany.

- Nie bardzo lubi gadać twój towarzysz, szlachetny i bogobojny panie! - zaśmiał się ibn Soliman.

- Mądrość jego jest tak wielka, że nie przechodzi mu przez usta! - odparł Azis, bezczelnie spoglądając na otaczających.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a nawet tak bardzo mądry Mossul z podziwu szeroko otworzył usta, patrząc na towarzysza.

- No, dość tego! - krzyknął Abd Karat. - Otwierajcie sakwy, chcemy zajrzeć do nich!

- Gwałt nam się dzieje! Ograbienie hadżów - wielki grzech przed Allahem - zapiszczał Azis. - Allahu Obrońco, Allahu, prawo nadający, Allahu Pocieszycielu!

Nie skończył jednak nowej litanii, gdyż Abd Karat i Bu-Imama ściągnęli go z wielbłąda i zaczęli zrzucać wory i torby na ziemię, Mossul, nie czekając na swoją kolej, sam zsunął się z siodła i położywszy wierzchowca, z wielką ostrożnością odwiązywał swoje torby.

Z wprawą doświadczonych rzezimieszków Berberowie przetrząsali wory niefortunnych podróżników, a gdy doszli do sakw Mossula, zaczęli wyjmować z nich zzieleniałe od starości świeczniki, lampki olejne, wazy, kubki, woreczki ze starożytnymi monetami, odłamki marmurowych posągów i małe statuetki z brązu.

Dżani, Barto i Schulz przyglądali się tym przedmiotom ze zdziwieniem, nic nie rozumiejąc, lecz Abd Karat, wypróżniwszy ostatni worek biedaków, zawołał:

- No, teraz pogadajmy szczerze, kochani barankowie!

- Miła Allahowi jest rozmowa uczciwych i szlachetnych mumenów! - odparł Azis, nie tracąc fantazji.

- Teraz wiemy, że nie jesteście hadżami, lecz zwykłymi hultajami i nicponiami - fettich-warussar - poszukiwaczami skarbów, pozostawionych w ziemi przez dawnych Rumani. Gdzie znaleźliście te zabawki? - dopytywali Berberowie.

- W ziemi i pod ziemią! - wymijająco odpowiedział Azis. - Nieprawdaż, Mossul?

- Uhu! - burknął młodzieniec, głośno ziewając.

- Tylko tyle powiadasz? - zapytał Abd Karat i wyraziście dotknął ręką krzywej kumji, zatkniętej za pasem.

- Po co się gniewać?! - zawołał otyły poszukiwacz skarbów. - Szperaliśmy po kryjomu w ruinach Timgadu, no i coś niecoś się jeszcze tam znalazło. Niedługo, niestety, mogliśmy tam pracować, bo zwęszyli nas stróże i przepędzili na cztery wiatry.

- Hm! - mruknął Bu-Imama. - Lecz po cóż wtedy, zamiast jechać do dużych osad, gdzie łatwiej znaleźć nabywcę na te graty, zabrnęliście aż tu, na Ahenet?

- Chcieliśmy rozpocząć poszukiwania starych ruin, w okolicy Tamanrasset, bo opowiadano nam, że gdzieś się tam znajdują - objaśnił Azis.

- Jeżeli nie łżesz, to prawdę mówisz! - zaśmiał się ibn Soliman.

- Ja łżę! - zapiszczał bezczelny włóczęga. - Czy ja łżę kiedykolwiek, talebie?

- Uhu... - burknął Mossul i wszyscy, a z nimi i sam Azis, parsknęli wesołym śmiechem.

- Głupi jesteś, talebie, ze swoim jeszcze głupszym „uhu”! - mruknął stary Azis, trącając towarzysza pięścią w bok.

- Dajcie już spokój tym oberwańcom! - rzekł Dżani. - Niech sobie jadą na skręcenie karku! Te stare kukły i garnki to nie dla nas towar. Zbierać te czerepy i zwiewać jak najprędzej! - krzyknął do poszukiwaczy skarbów. - A żeby mi pary z gęby nie puścić o spotkaniu z nami!

- Sidi wspaniałomyślny, sidi potężny jak sułtan Fezu, sidi sprawiedliwy jak Ben-Ihudi-ben Szafer, nie piśniemy nikomu ani słówka! - mamrotał Azis, szybko wkładając do sakw rozrzucone skarby i ładując je na wielbłądy.

Po chwili, robiąc selamy, odjeżdżali, bijąc piętami wychudzone zwierzęta i podejrzliwie spoglądając na pozostałą z tyłu bandę.

Gdy odjechali kilkaset kroków, stary Azis zaczął się trząść od śmiechu i szeptać do towarzysza:

- Mossulu, jesteś jak łeb najgłupszego muła, jak okrągły kamień z łożyska suchego uedu,, wiem to i ty o tym wiesz, a jednak chyba zrozumiałeś, że zręcznie rzuciłem piaskiem w oczy tym zbójom i że zlecenie naszego dobrodzieja, sidi Serga Bazylisa, wykonamy...

- Uhu... wykonamy- mruknął obojętnie Mossul i ziewnął przeciągle.

- Nie człowiek z ciebie, lecz wielbłąd i do tego - nie szlachetny mehari, lecz zwykłe pociągowe bydlę, które lada poganiacz powinien tłuc po bokach grubym, sękatym kijem! - oburzył się stary.

- Uhu, spróbuj! - odparł Mossul. - Głupi jesteś ty, Azisie, bo to nazywasz mnie hadżem i talebem, to znowu - wielbłądem, mulim łbem i kamieniem!

Powiedziawszy to, wyciągnął grube ramiona i ziewnął tak przeraźliwie, że aż wielbłądy drgnęły i zaczęły strzyc uszami.

- Sakwo dziurawa! - zaśmiał się Azis, klepiąc towarzysza po kolanie.

- Świątobliwy hadżu! - odciął się Mossul.

Jechali dalej, śpiewając każdy inną pieśń, od których wielbłądy parskały i płoszyły się nieraz.

Poszukiwacze starożytnych skarbów nie wiedzieli, że pech prześladował tego dnia bandę Dżaniego i Barto.

Jeźdźcy po rozstaniu się z Azisem i Mossulem dogonili małą karawanę, złożoną z kilkunastu wielbłądów i mułów. Byli tam Arabowie z wybrzeża morskiego i biali ludzie.

- Dobra nasza! - zawołał Abd Karat. - Ci nam nareszcie nie ujdą!

Jednak Dżani spostrzegł zawieszone na wielbłądach dwa długie plecione kosze, z leżącą w jednym z nich, widocznie chorą, bladą kobietą i wyglądające z drugiego główki dziecięce.

- Widzisz, Barto? - spytał Dżani. - Mamy takie biedactwo zostawić na łasce losu w pustyni?!

- Psiakrew! - mruknął Barto. - Nie godzi się.

- Zawracać! - skomenderował Dżani, groźnie spoglądając na zdziwionych tubylców, już przygotowujących się do napadu.

- Jak to? - oburzył się ibn Soliman. - Zdobycz pewna!

- Milcz, psie! - rzekł ponurym głosem Dżani. - I ruszaj!

- Ale co pech, to pech! - biedował Barto. - Musimy stąd uciekać, bo tu nic już nie wskóramy. Ktoś rzucił na nas urok, czy co?!

Odjechali w stronę jeziora Sebkha, a gdy wparli mehari do łożyska wyschłej rzeki, spoza załamania urwistego brzegu nagle wynurzył się jeździec na wielbłądzie.

Chociaż wspaniały mehari był potężnym, rosłym zwierzęciem, wydawał się on zbyt małym dla olbrzyma siedzącego na nim. Nie był to ani Berber, ani Tuareg. Szeroka, lśniąca niby świeżo polakierowany heban twarz świeciła się białkami oczu i sznurem ostrych zębów. Na policzkach miał jeździec wytatuowane znaki, po trzy blizny z każdej strony twarzy, nadające olbrzymowi wojowniczy i groźny wygląd. Wydęte, sine wargi i spłaszczony nos świadczyły, że był to Murzyn, a wałęsający się wszędzie Abd Karat od razu poznał w nim Sudańczyka szczepu Malinkę. Widocznie należał do starszyzny, gdyż na piersi miał starannie wytatuowany wizerunek ryby - emblemat szczepu, na potężnych rękach złote obręcze, biały turban na głowie, czerwone buty z długimi mauretańskimi ostrogami, karabin i ciężki miecz z krzyżykiem, wysadzanym drogimi kamieniami.

Jeździec zastąpił drogę jadącemu na przedzie Dżaniemu i podniósł dłoń do czoła na znak powitania. Tubalnym, wyniosłym głosem rzekł po arabsku, mrużąc oczy:

- Biały wojownik nie jest odważnym człowiekiem! Obawiał się napaść na małą karawanę i puścił ją wolno.

- Myślisz, czarny zbóju, że oprócz chęci zdobyczy dla białych nic innego nie istnieje? Nie napadamy na kobiety i dzieci. Zresztą nikogo się nie boimy!

- Jeżeli takie są twoje słowa, to mnie cieszy niezmiernie! Na Allaha Wszechmocnego, jesteście zatem uczciwi i szlachetni ludzie! - mówiąc to, olbrzym zaśmiał się szczerym i przyjaznym tonem. - Możemy pogadać ze sobą w takim razie.

- Nie wiem o czym! - mruknął Dżani, trochę zdziwiony.

- To się wnet pokaże! - odparł Murzyn. - Zejdźmy z mehari i naradźmy się.

Po chwili wszyscy siedzieli w cieniu ciągnącym się od stromego urwiska, a Murzyn, rozwodząc rękami, mówił:

- Dawno już śledzimy was i wiemy, że szukacie zdobyczy...

- Kto jej nie szuka? - zauważył Barto.

- Wiecie już, że w tej części Sahary panuje teraz Sokół Pustyni, więc nic się tu stać bez niego nie może - mówił olbrzym. - Gdybyście napadli karawanę, wiozącą dzieci i niewiasty, już by nad waszymi trupami kwiliły sępy, a z wąwozów Talaty skradałyby się szakale i hieny na nocną stypę.

- Jesteś człowiekiem Sokoła Pustyni? - zapytał Dżani.

- Jestem psem jego! - odparł z uniesieniem. - Co on każe, to ja spełnię, chociażbym miał zabić rodzonego brata, bo wódz nas jest hadżem, stanowiącym prawo i nowe życie!

- Czego chcesz od nas? - zapytali Dżani i Barto.

- Sokół Pustyni posłał mnie do was, abym poznał was. Poznałem nie z mowy, która może być fałszywa jak łagodna i spokojnie wygrzewająca się w słońcu jadowita żmija, lecz z czynów. To pewniejsze! Chcecie być bogatymi, wódz to rozumie i dopomoże wam, jeżeli...

- Jeżeli co? Mów! - rzekł Dżani.

- Jeżeli przystaniecie do niego i wiernie służyć mu będziecie i wy, i ludzie wasi - zakończył Murzyn, badawczo patrząc na Dżaniego, Barto i Schulza.

Zapanowało milczenie. Biali ludzie zaczęli się naradzać.

- Prowadź nas do Sokoła Pustyni! - oznajmili nareszcie.

Tegoż dnia przed wieczorem poprzedzana przez Murzyna banda Dżaniego dotarła do obozu tajemniczego wodza, władcy Sahary. W długim, krętym wąwozie stało kilkanaście dużych namiotów, widniały piękne konie i mehari uwiązane do pali, a na szczytach okolicznych gór tkwiły posterunki wartownicze.

Dżani z towarzyszami zatrzymali się przy jednym z namiotów i długo czekali. Widzieli, jak z różnych stron do obozu pędem przybywali jeźdźcy i spiesznie wyjeżdżali Tuaregowie, w pośpiechu ukrywając w zwojach turbanów jakieś papiery.

- Zupełnie jak w głównej kwaterze wojska! - zauważył Barto.

Dżani nic nie odpowiedział, tylko podniósł ramiona i brwi w najwyższym zdumieniu, które zwiększyło się jeszcze bardziej, gdy spostrzegł, że z najwyższego szczytu sygnalizowano za pomocą lustrzanego telegrafu.

- Co się tu święci? - mruczał Dżani, pytająco patrząc na towarzysza.

Wkrótce zawołano ich do wodza. Zbliżyli się do małego namiotu, pod powiewającą nad nim flagą z jakimiś nieznanym znakiem. Przy wejściu stały wetknięte drzewcami w ziemię trzy buńczuki z czerwonych końskich ogonów, a opodal chodził niespętany i nieuwiązany wspaniały biały ogier z wysoko podniesioną głową i ognistymi oczami.

Ujrzawszy obcych, rozdął chrapy i z cicha trwożnie zarżał.

- Wejść! - rozległ się krótki rozkaz z wnętrza namiotu.

Murzyn uchylił połę i wpuścił białych ludzi.

Ujrzeli małego, szczupłego człowieka o bladej, z lekka opalonej twarzy. Miał najwyżej około trzydziestu lat, bo w kruczych włosach, w nieładzie rozsypanych na wysokim czole, nie srebrzyła się jeszcze żadna siwa nić. Twardy wzrok badawczych, piwnych oczu spoczął na przybyłych. Wyciągnął do nich drobną, lecz mocną jak stal rękę i wydymając usta, rzekł cichym, głębokim głosem,

- Jestem Sokół Pustyni. O was wiem już wszystko.

Na te słowa Dżani i Barto drgnęli. Tajemniczy człowiek mówił do nich po polsku.

- Czarownik! - mignęła Dżaniemu zabobonna myśl.

- Wiem, że jesteście Polakami - ciągnął dalej mały człowiek i podniósł się.

Biały lekki burnus opadł na nim malowniczymi fałdami, oblegając wiotką, silną postać i wypukłą pierś, zdradzającą niepospolitą siłę.

- Cieszy mnie niewymownie, że nie zatraciliście poczucia honoru - narodowej cechy Polaków! Każdemu człowiekowi może się różnie ułożyć życie. Zdarza się nieraz, że nie zawsze można postępować podług utartych praw i obyczajów. Lecz nie stracić honoru i szlachetnych uczuć to już jest cechą Polaków! Cieszy mnie to.

- Ja nie jestem Polakiem. Urodziłem się w Niemczech - zauważył Schulz.

- Poważam Niemców i nie chciałem pana obrazić! - rzekł po francusku Sokół Pustyni. - Niemcy mają wielkie zalety, które trudno spotkać u innych narodów, lecz cechy szlachetności wrodzonej, raczej rycerstwa, są przymiotami Polaków. Widziałem zupełnie upadłych ludzi, w których żyłach płynęła polska krew, lecz i ci do końca przechowali właściwe ich narodowi cechy. Chcę porozumieć się z wami! Wiem, że szukacie sposobności wzbogacić się i, rzecz prosta, porzucić proceder zbójecki, wyemigrować do innego kraju i resztę życia spędzić w dostatku i spokoju?

- Mówi pan, jak gdyby czytał nasze myśli! - zawołał Barto.

- Nietrudno domyślić się! - uśmiechnął się mały człowiek. - Proponuję więc wam wejść do mego oddziału. Oprócz was nie mam białych ludzi. Będę wynagradzał was za wierną służbę hojnie. Dojdziecie prędko do bogactwa, może nawet prędzej niż wy i ja przypuszczamy!

- Zgadzamy się! - zawołali Polacy.

- Zgadzam się! - potwierdził Schulz, gdy Sokół Pustyni powtórzył swoje słowa po francusku.

- Za naszych ludzi też ręczę! - dodał Dżani.

- O nich nie pytam, bo ci muszą podlegać mojej woli! - odparł wódz, dumnie wydymając purpurowe wargi.

- Czy nie mógłbym zapytać? - mruknął Dżani.

- Słucham! - odezwał się mały człowiek, siadając.

- Jakie jest właściwie imię wodza?

- Nazywam się Sokół Pustyni - rzekł. - To wystarczy. Nikt inaczej mnie tu nie nazywa.

- Czy pan jest też Polakiem? - pytał dalej Dżani.

- Jestem Sokół Pustyni! - powtórzył z naciskiem wódz i ręką dał znak, że rozmowa skończona.

Gdy towarzysze wyszli i zaczęli się rozmieszczać w namiocie, Dżani, zwracając się do towarzyszy, szepnął.

- Ho, ho, to ci dopiero ptaszek! Król czy co? A może generał?

- Nie wiem, ale że co Sokół - to Sokół! - zawołał z zachwytem Barto, a Niemiec Schulz westchnął tylko i kiwając głową, powtarzał:

- Wunderbar! Wunderbar!

W tymże czasie w namiocie Sokoła Pustyni stał olbrzymi Murzyn Malinkę, słuchając rozkazów wodza i bijąc przed nim pokłony.

- Mój wierny Nabba, czy przybyli wysłani dziś przed świtem ludzie?

- Czekają przed namiotem na rozkazy twoje, wielki hadżu!

- Wprowadź ich!

Weszło dwóch Berberów. Byli okryci kurzem i zdrożeni. Padli na kolana i złożyli korny pokłon.

- Wstańcie i mówcie! - rozkazał wódz.

- Świątobliwy i wielki sidi i hadżu! - rzekli. - Karawana Serga Bazylisa podzieliła się na dwie czyści. Jedna, prowadzona przez chromego Litisa, idzie szybkim marszem przez pustynię Anahef wprost na Rhat; druga, którą prowadzi góral Suss i gdzie się znajduje sam Bazylis, omija Idales i zamierza wyjść na drogę karawanową, biegnącą do Zuiret i Sinaun. Bazylis otrzymał wieści o pościgu za nim i coś obmyślił, bo posłał dwóch poszukiwaczy skarbów, imieniem Azis ben-Hazel i Mossul el-Kel, którzy pojechali na południe, lecz ludzie nasi dotąd ich nie wytropili. Ślady ich wielbłądów urwały się nagle na kamienistej przełęczy Ahenet, gdzie się połączyły ze śladami innych jeźdźców.

- Dobrze! Dziękuję wam! Idźcie teraz! - rzekł wódz i zamyślił się głęboko.

Nabba pozostał nieruchomy jak olbrzymi posąg ze spiżu. Stał i czekał.

Nareszcie Sokół Pustyni uderzył dłonią w mały stolik obozowy.

- Jestem i czekam na twoje rozkazy, hadżu! - rzekł cichym głosem Murzyn, pochylając głowę.

- Pójdziesz do namiotu nowo przybyłych ludzi i zawołasz tu Dżaniego!

Nabba wybiegł i po chwili powrócił z Polakiem.

- Mam robotę dla was - rzekł wódz. - Jeszcze w nocy weźmiecie ze sobą trzydziestu ludzi na najlepszych koniach i będziecie gnali je bez wytchnienia aż do pustyni Anahef. Musicie dogonić tam dużą karawanę i napaść ją. Będą się bronili. Wszystko, co wpadnie wam w ręce, należeć ma do was. Możecie się spodziewać bogatej zdobyczy. Nie żywić nikogo! Nikt z tych zbrodniarzy nie powinien bowiem ujść z życiem. Prowadzącego karawanę, chromego Litisa, powiesić!

- Po północy nie będzie już nas w obozie - rzekł Dżani i chciał wyjść, gdy nagle zwrócił się i rzekł: - Nie wiem, czy to się przyda wam, wodzu, czy nie, ale muszę donieść, że dziś spotkaliśmy poszukiwaczy skarbów, starego, który się nazywa Azis ben-Hazel, i młodego.

Sokół Pustyni porwał się na równe nogi i klasnął w dłonie.

- Dokąd skierowali ci nicponie swoje wielbłądy?

- Spotkaliśmy je za przełęczą Ahenet, poszli na południe, powiedziawszy nam, że zamierzają szukać starożytnych ruin i skarbów w Tamanrasset.

- Nabba! - krzyknął wódz - Weźmiesz pięciu młodych Tibbo i pogonisz ku Tamanrasset, aby przyłapać Azisa i tego drugiego. Przedtem każ księciu Ibrahimowi, aby wysłał podjazdy na wschód od Idales. Ptak tam nie powinien przelecieć, zwierz - przemknąć bez mojej wiedzy!

Murzyn i Dżani wyszli z namiotu Sokoła Pustyni.

Noc już zapadała i wypływał księżyc.

Gdzieś daleko rżał koń, niby wołając jeźdźca.

Jeszcze dalej spoza gór dolatywało głuche mruczenie i chrapliwe porykiwanie pantery.

W obozie, zaczajonym na dnie wąwozu, panowała cisza.

V. Pościg.

W pustyni Anahef, leżącej w kotlinie otoczonej zewsząd łańcuchami niewysokich pagórków, było niezwykle rojnie, chociaż tu rzadko tylko zaglądali koczownicy-myśliwi, ścigający stada płochliwych gazeli albo urządzających nagankę na lwy mające swe legowiska w okolicznych wąwozach i głębokich, wyschłych łożyskach rzek.

Teraz w różnych miejscach można było dostrzec szeregi ładowanych towarami wielbłądów, należących do karawany Litisa.

Szły szybko, kierując się na wschód, śpiesząc się widocznie ku granicy włoskiej Trypolitanii.

Na czele, na dobrym koniu, jechał Litis, ponury, przygarbiony Syryjczyk. Lewe strzemię miał podciągnięte wyżej, gdyż był chromy od urodzenia.

Kilkudziesięciu jeźdźców pędziło za nim, inni eskortowali rozbitą na oddziały karawanę. Ludzie byli uzbrojeni w karabiny i rewolwery i bacznie rozglądali się po okolicy.

- Rundi! - krzyknął Litis na jednego z jeźdźców. - Czy powrócił podjazd posłany w stronę ścigających nas żołnierzy?

- Powróciło tylko dwóch, innych jeszcze nie widzę! - odparł zapytany. - Ale ci za to dzielnie się spisali! Spędzili noc razem z żołnierzami i o wszystkim się dowiedzieli. Ścigający nas oddział składa się z dwudziestu spahisów francuskich i trzydziestu kawalerzystów wojsk marokańskiego sułtana.

- Kto dowodzi oddziałem? - spytał Litis.

- Młody kapitan, hrabia Ramencourt - odpowiedział Rundi. - Oddział wyszedł z Fezu, dokąd telegrafowano o porwaniu kobiet. Żołnierze są jednak bardzo znużeni marszem, bo gonimy naprzód jak szaleńcy i nie dajemy im czasu na wypoczynek. Są od nas o dwa dni drogi.

- Ho! Ho! - wykrzyknął chromy Syryjczyk.

- Nie dogonią, bo za trzy dni damy nura do Ergu trypolitańskiego! Na próżno Bazylis ze swoimi brankami odłączył się od nas, aby okrężną drogą wyjść na Rhat i dopędzić nas. Zbytnia przezorność i ostrożność!

- Na jego miejscu postąpiłbym nie inaczej, bo z tymi dziewczętami zasypaliśmy się z kretesem! - zauważył Rundi. - Wszystkie konsulaty dęba stanęły na wieść o porwaniu. Wszelkie poszlaki skierowały uwagę władz na naszą karawanę, a gdy jednej z dziewczyn udało się zbiec, wszystko się wykryło. Gdyby nas przyłapano, zrobiliby z nami amen!

- Głupi jesteś, Rundi, głupi i tchórzliwy - zaśmiał się Litis. - Francuzi i inni Europejczycy to nie Arabowie i nie Turcy. Wsadziliby nas na rok lub półtora do więzienia i na tym by się skończyło!

- Tak, ale później to już Sergowi Bazylisowi nie wolno byłoby nosa tu pokazać! - zauważył Rundi.

- I tak robimy ostatnią wyprawę, a dotąd świetnie się udaje! - zawołał Syryjczyk, pukając w drewniany łęk siodła „na szczęście”. - Te porwane dzierlatki warte są tysięcy, a może i dziesiątków tysięcy funtów, jeżeli mądrze przeprowadzić interes. Dwie nowe posiadłości, większe i piękniejsze od Saida, kupi sobie Serg Bazylis, sprzedawszy dziewczęta lub wziąwszy za nie okup! Ho, ho! Zdobycz to nie lada! Raz na sto lat taka się zdarza!

Rundi westchnął i mruknął:

- Chciałbym wiedzieć, co my za to dostaniemy! Już dwa tygodnie tłuczemy się na siodłach i co dzień może nas spotkać kula.

- No, teraz, jak sam powiedziałeś, dopiero za dwa dni możesz oczekiwać kuli, jeżeli zatrzymamy się, lecz nie bój się, będziemy gnali dalej. Wypoczniemy dopiero wtedy, gdy przekroczymy granicę algierską!

Karawana Litisa posuwała się dawnym pędem ku granicy, tylko po północy zatrzymując się na krótkie noclegi. Nie rozbijano nawet namiotów, a wielbłądom tylko popuszczano popręgi, karmiono jęczmieniem i pojono.

Litis zacierał ręce i śmiał się, mówiąc:

- Na terytorium włoskim podam się za Serga Bazylisa, pokażę towary, zapłacę cło przewozowe i ostatecznie zbiję z tropu władze francuskie i konsulaty cudzoziemskie w Maroku! Gdy Serg przyłączy się do nas, będziemy czyści i niewinni jak aniołowie!

Jednak przebiegły jak lis Litis, towarzysz i wspólnik Bazylisa, nie zaniedbywał środków ostrożności. Podczas marszu na odległości dwóch kilometrów jechały podjazdy węszące na wszystkie strony; warty stały, ukryte w pustyni, dokoła nocnego obozu zdrożnych ludzi.

Od południa w tym czasie na płaszczyznę Anahef wpadł oddział Dżaniego. Wprawni Tuaregowie od razu dojrzeli ślady szybko idącej na wschód karawany, określili ilość ludzi, a z pozostawionych na piasku znaków wyczytali, że mają ze sobą karabiny i rewolwery.

Dżani był wytrawnym bandytą, grasując w Saharze od kilku lat. Zrozumiał, że będzie miał ciężkie spotkanie i niełatwą robotę z Litisem, toteż rozdzielił swoich ludzi na drobne oddziałki, aby niepostrzeżenie posuwać się przez pustynię, gdzie wielką gromadę od razu dojrzałyby oczy ściganych kupców.

Pewnego wczesnego poranka Tuareg Bu-Imama szepnął do Dżaniego:

- Zatrzymywali się tu dziś na nocleg. Wyruszyli zaledwie przed godziną.

Wkrótce cały oddział rozbił się na pojedynczych jeźdźców, którzy rozjechali się na różne strony, dążąc jednak ciągle naprzód, za uchodzącą karawaną.

Barto pierwszy dojrzał tylny podjazd i spełniając rozkaz Dżaniego, nie kryjąc się i nie zwalniając biegu swego wierzchowca, zaczął się szybko zbliżać do jadącego za karawaną wartownika. Młody Syryjczyk, uzbrojony w karabin, widocznie przyjął Barto z daleka za jednego z ludzi karawany, bo nie zwrócił na niego uwagi i spokojnie jechał dalej. Barto prędko dogonił go i nic nie mówiąc, uderzył go pięścią między oczy.

Spętawszy wielbłąda zabitego Syryjczyka, pojechał dalej, udając wartownika. Ten sam manewr wykonali inni jeźdźcy Dżaniego i oddział jego sunął tuż za cwałującą w obłokach kurzawy karawaną.

Jednak ibn Soliman zapędził się zbyt daleko i naraz dwóch wartowników spostrzegło go. Berber uderzeniem kumji zwalił jednego z siodła, lecz drugi wystrzałem z karabinu położył napastnika trupem.

Strzał usłyszał chromy Litis i coś szepnął do Rundiego, który natychmiast zawrócił swego wielbłąda i zaczął krzyczeć coś do jadących z tyłu ludzi.

Karawana w mig się zatrzymała. Natychmiast położono wielbłądy, otoczono je skrzyniami i worami, za którymi, niby za okopami, ukryli się uzbrojeni ludzie.

Widząc, że karawana się zatrzymała, a nie rozumiejąc jeszcze manewru Litisa, uradowany Dżani skrzyknął swoich jeźdźców i pomknął do ataku.

Długa ognista linia strzałów przebiegła wzdłuż czworoboku obwarowanej karawany i z krzykiem zaczęli padać z siodeł zabici i ranni napastnicy. Ześlizgnął się ze swego rumaka ugodzony w głowę Barto i pozostał nieruchomy, za nim potoczył się Schulz, kilku Tuaregów pozostało na piasku, brocząc krwią. Pod Dżanim padł rażony dwiema kulami koń, lecz jeździec natychmiast pochwycił wierzchowca zabitego towarzysza i wskoczywszy na siodło, wydał nowy rozkaz.

Sprawni Tuaregowie natychmiast porwali zabitych i rannych i przerzuciwszy ich przez siodła, zaczęli w udanym popłochu uciekać, przeraźliwie wyjąc i krzycząc.

Radosne okrzyki rozległy się spoza szańca karawany i kilku jeźdźców zaczęło ścigać napastników, gęsto, lecz bez skutku, strzelając. Chociaż ścigający byli w małej liczbie, Dżani nie zaatakował ich i pędził na czele swoich ludzi, rozpuściwszy rączego rumaka.

Z triumfem powrócili słudzy Litisa do obozu i karawana wkrótce ruszyła dalej.

Jadący na czele chromy Syryjczyk mówił do Rundiego:

- To nie byli regularni kawalerzyści. Z pewnością jakaś luźna banda opryszków, których w tych czasach namnożyło się bez liku, zamierzała odbić nasze towary. No, ale się pomyliła! Zmyka teraz na łeb na szyję i już nie ośmieli się po raz drugi uczynić napadu. Dostali ci bandyci w skórę porządnie!

Litis jednak nie znał Dżaniego. Był to człek śmiały, obrotny i zuchwały nad wyraz. Pogrzebawszy zabitych i pozostawiwszy przy rannych jednego ze swych ludzi, posuwał się truchtem wciąż w tym samym kierunku na wschód za pędzącą naprzód zdobyczą.

- Nie śpieszmy się! - mówił do Abd Karata. - Biedak ibn Soliman pośpieszył się i przepadł. Stary druh Barto rozpalił się bez namysłu do bójki i zginął. Napadniemy na karawanę w nocy, Abd Karacie! Myślą tam, że nastraszyli nas, i spodziewam się, że dzisiejszej nocy będą mniej przezorni i ostrożni. Hej! Weźmiemy ich ze wszystkimi flakami!

- Allah jaunek! - szepnął stary Berber. - Jak napisano w księdze przeznaczeń, kreślonych ręką Allaha Sędziego, tak się stanie. Zdobycz będzie bogata, takiej od dawna nie przytrafiało się nikomu spotkać na pustyni.

Błysnął pożądliwie oczami i mruczeć zaczął modlitwy, bo słońce zachodzić już zaczęło.

Gdy się ściemniło zupełnie, Abd Karat wyjechał na wywiad. Powrócił dopiero przed północą i doniósł, że karawana zatrzymała się w niewielkiej kotlinie, gdzie znaleziono studnię. Ludzie rozmieścili się na stokach piaszczystych wierzchowców, a wielbłądy pasły się w kotlinie, tam bowiem pozostało trochę trawy rosnącej na błotnistej ziemi.

- Czy dużo wystawili wart? - spytał Dżani.

- Dwóch zaledwie jeźdźców stoi za pagórkami od naszej strony - odparł przewodnik.

- Naprzód! - skomenderował Dżani.

Oddziałek zaczął cicho posuwać się naprzód. Jechali tak ostrożnie, że para lwów, stojących na kamienistej przełęczy, nie słyszała stąpania koni i dopiero wtedy, gdy jeden z nich potrącił kopytem duży kamień, obejrzały się i mignąwszy spłaszczonymi przy ziemi ciałami, wielkimi susami skryły się w mroku.

- Będą miały żer! - szepnął Dżani do Abd Karata.

- Jak Allah rozsądzi! - odparł Berber.

W oddali zamajaczyły okrągłe pagórki.

- Za nimi leży obóz! - szepnął Abd Karat.

- Poślij dwóch najpewniejszych Tuaregów, aby bez hałasu zdjęli warty! - powiedział Dżani.

Po chwili dwóch młodych jeźdźców, zeskoczywszy z siodeł, wzięło krzywe noże w zęby i jak węże zaczęli czołgać się w piasku, kryjąc się i czając za kamieniami i nierównościami terenu.

Gdy od strony pagórków doszedł cichy, urwany ryk wielbłąda, oddział ruszył naprzód.

Tuaregowie bez hałasu sprzątnęli wartowników i oczekiwali przybycia oddziału.

Dżani z Abd Karatem wczołgali się na szczyt pagórków i ujrzeli uśpiony obóz. Wszystko spało i tylko jeden człowiek strzegł pasące się wielbłądy. Na dany przez Dżaniego znak ludzie zaczęli otaczać kotlinę ze wszystkich stron. Trwało to dość długo, aż nareszcie Bu-Imama wziął na cel siedzącego przy wielbłądach człowieka i wystrzelił.

Natychmiast gruchnęła salwa napadających i dzikie wycie Tuaregów, a im natychmiast wtórować zaczęły przerażone krzyki, nawoływania, lament nagle przebudzonych ze snu ludzi, którzy zrywali się ze swych posłań, tłoczyli się w przejściach pomiędzy skrzyniami i złożonymi worami z jęczmieniem, padali, biegli dalej rażeni ogniem ludzi Dżaniego i przebijani krzywymi nożami wojowniczych koczowników.

Rzeź trwała niedługo. Trupy zaległy zbocza pagórków i dno błotnistej kotliny. Chromy Litis uniknął stryczka, gdyż znaleziono go leżącego z przerżniętym gardłem. Tuaregowie w okamgnieniu, wiedząc o rozkazie Sokoła Pustyni, dobili rannych Syryjczyków i zaczęli ładować wielbłądy.

Gdy słońce stało już wysoko, oddział, prowadzący ze sobą bogatą zdobycz, doszedł do miejsca, gdzie pozostawiono rannych.

Dżani rozbił tu obóz, dając jeźdźcom wypoczynek.

Gdy leżał na swym posłaniu i patrzył na blade niebo, spostrzegł czarne punkciki, szybko sunące na wschód. Wskazał je Abd Karatowi.

- To sępy zlatują się na pobojowisko - objaśnił Berber - a w nocy pociągną tam zewsząd hieny, szakale, pantery i sam sidi. Będzie tam wesoło przez kilka dni!

- A później? - zapytał Dżani.

- Piasek zasypie kości poległych i chyba przypadkowo ktoś znajdzie, przejeżdżając przez tę część Anahefu, czaszkę ludzką, a wtedy będzie opowiadał po osadach białych kolonistów, że widział zaginionych podczas samumu podróżników.

Dżani nie mógł powstrzymać westchnienia, gdyż pomyślał w tej chwili, że gdzieś w dalekiej Syrii, o której nigdy w życiu nie słyszał, rodziny zamordowanych długo będą oczekiwały powrotu swoich mężów, synów i braci.

- Psiakrew! - mruknął. - Lepiej nie myśleć o tym, bo przecież i oni zakatrupili mego przyjaciela Barto i potulnego, spokojnego Niemca.

Czuł jednak Dżani, że w tym usprawiedliwieniu mordu nie wszystko było w porządku.

Starał się więcej o tym nie myśleć, jednak usnąć nie mógł i kręcił się na swoim wojłoku jak ryba na rozpalonej patelni.

- Podły proceder! - mruknął do siebie. - Zresztą i ja przecież mogłem dostać niklowego nadziewania do mózgownicy! Ich było więcej niż nas.

Ulżyło mu trochę, lecz był zły i sen diabli wzięli do reszty.

Zaczął rozmyślać o nieboszczyku Barto i milczącym Schulzu.

- Nieboracy - szepnął. - Jak to wy tam, przed Panem Bogiem, wymigacie się? Nie chciałbym tymczasem być w waszej skórze.

Przypomniał sobie Anioł Pański i zaczął szeptać modlitwę za umarłych. Usnął nareszcie.

VI. Echo dawnych wieków.

Kapitan Motyliński od kilku dni pracował już w górach Ahaggar. Znajomi Tuaregowie wskazali mu drogę do El Ghilali, gdzie z dawnych czasów pozostały nieznane grobowce, przechowujące prochy „starych ludzi”, jak mówią zwykle tubylcy.

Kapitan w towarzystwie Ireny Oranowskiej natychmiast porzucił koczowisko swoich przyjaciół i po dwudniowym przejściu zatrzymał się na przełęczy El Ghilali.

Odnogi grzbietu Ahaggar zniżały się tu znacznie i były niegdyś przecięte potężnymi widać rzekami, gdyż utworzyły one głębokie kaniony z od dawna suchymi łożyskami, zawalonymi okrągłymi, gładko odpolerowanymi kamieniami, podobnymi do nagich czaszek ludzkich.

Przewodnik opowiedział podróżnikom, że w piasku i żwirze łożyska Tuaregowie i przybywający od strony oazy Bu-Saada Moabici znajdują złote ziarnka oraz płytki drogiego metalu.

Teraz jednak Europejczycy nikogo na El Ghilali nie spotkali. Miejscowość była zupełnie niezaludniona. Kilkanaście nikłych krzaczków „jabłek wielbłądzich”, pokrytych żółtymi owocami, okrągłe naroście twardych jak kamień kaktusów anabasis i trochę niskich palm dum stanowiły ubogą roślinność przełęczy.

Wśród palmowych krzaków śmigały chyże jaszczurki - agamy, duże, groźnie wymachujące potężnymi ogonami; czarne myszy skalne wysuwały ciekawe pyszczki ze swych nor i cienko pogwizdywały; kwiliły sępy, czatujące na zdobycz; z cichym szmerem przepełzała wśród kamieni, dążąc do swej kryjówki w piasku, jadowita rogata „żmija Kleopatry”, świecąc złymi, żółtymi ślepiami.

Nie było to miejsce malownicze ani nawet nadające się do dłuższego pobytu, bo i wicher co chwila zalatywał z pustyni, przynosząc lotny piasek i tchnął żarem, wył, jęczał w załamaniach i labiryntach ciemnych kanionów, biegł dalej, aby zderzyć się z kamienną piersią gór i żreć ją, szczerbić, odrywać kawałek po kawałku skał, rozsypujących się od starości i ciosów miliardów niewidzialnych pocisków. A jednak Motyliński i Irena Oranowska czuli się tu bardzo dobrze i radośnie.

Z obu stron przełęczy na jałowej płaszczyźnie tkwiły wysokie, ręką ludzką niegdyś ociosane głazy - szare i czerwone.

Jakieś znaki, rysunki i napisy widniały na tych kamieniach, a mówiły o dawno zapomnianych bohaterach, wodzach, może nawet o potężnych królach, którzy, uchodząc z północy przed najeźdźcami Atlantami, czarnymi szczepami Fut, wypieranymi stopniowo z Egiptu przez wojowniczych „królów-pastuchów” - czerwonoskórych Hyksosów, znaleźli tu miejsce ostatniego spoczynku.

Uczony, chodząc wśród tych dolmenów i płyt grobowcowych, co chwila wołał do swojej pomocnicy radosnym głosem:

- Proszę spojrzeć. Przecież są to najprawdziwsze znaki runiczne, jakie spotkać możemy na północy Europy i na tarczach herbowych najstarszych rodów naszego społeczeństwa! Wszędzie rozwój ludzkości szedł jednakowymi drogami. A te znowu napisy! Czyż nie przypominają one kartagińskiego alfabetu?! Kto może zaręczyć nam, że przedsiębiorczy handlarze-Fenicjanie nie tylko morzem, lecz i lądem docierali do najdalszych zakątków Afryki? Może przybywali tu po złoto lub po coś innego, o czym pamięć dawno zaginęła wraz z hordami sunących tu szczepów, dążących za uchodzącymi słoniami, bawołami i hipopotamami do dziewiczych lasów tego lądu? To znowu libijsko-berberyjskie pismo, nie wiadomo przez kogo wynalezione, a którym, być może, posługiwał się tragiczny władca Numidów - Masynissa, waleczny Hannibal, grożący potężnemu Rzymowi, i królowie prastarej Cyrty. Ten znak to już znacznie później został wycięty nożem koczownika Tuarega, bo należy do pisowni „Tamaszek”.

Motyliński chodził pomiędzy grobowcami, a każdy kamień przemawiał do niego, każdy wyrzeźbiony znak szeptał o nieznanych wielkich ludziach, co zastępy innych prowadzili za sobą, o dziejach, przed wiekami przebrzmiałych i zapomnianych.

Cały oddał się pracy, zapisywał i fotografował, odczytywał napisy i robił po okolicy dalekie nieraz wyprawy, szukając szlaku wędrówki narodów, po których pozostały smętne, wieczyste grobowce na jałowej i ponurej El Ghilali.

Irena zwiedzała kaniony, zapuszczając się do ich labiryntów, biegnących daleko na południe.

Po kilku dniach poszukiwania jej były uwieńczone bardzo ciekawym i ważnym odkryciem. Znalazła bowiem spostrzegawcza i odważna studentka kilka jaskiń, stanowiących miejsca całopalenia zmarłych. Żadnych znaków i napisów nie spostrzegła w nich, lecz za to udało się jej zrzucić płytę z kamieni, głęboko wrytych w ziemię. Leżał tam szkielet ludzki, a obok topór kamienny, młot i grot oszczepu z zielonego nefrytu.

„Wiek kamienny!” - pomyślała ucieszona studentka. - W tych pieczarach prawdopodobnie mieszkali od zarania ludzkości troglodyci, ludzie jaskiniowi. Najpierw, jak to dotąd czynią niektóre czarne szczepy, grzebali swoich nieboszczyków tuż przy siedzibach ludzkich, aby duchy przodków nie opuszczały ich, a później, gdy jakieś epidemie nieznane nawiedziły jaskiniowe osady, palić zaczęli umarłych i prochy ich w naczyniach glinianych zakopywać do ziemi.

Irena postanowiła poświęcić cały swój czas na badanie tych dawnych osiedli ludzkich. Powróciła późno wieczorem, przynosząc do małego obozu znalezione topory, młoty i czerepy glinianych naczyń.

Kapitan bardzo się ucieszył z tego odkrycia, gdyż dopomagało ono mu w ustaleniu kierunku wędrówki nieznanych ludów i wyjaśniało przyczyny, dlaczego tak niegościnna i jałowa miejscowość została obrana przez idące od północy hordy.

- Niegdyś, z pewnością, były to okolice obfitujące w roślinność i zwierzęta - mówił uczony. - Powinna pani szukać kości zwierząt zabijanych na strawę i pozostałości ognisk domowych, chociaż sam fakt palenia trupów świadczy, że drzewa było tu pod dostatkiem!

W naukowej pracy schodził tydzień po tygodniu. Praca ta była ciężka, nużąca i wyczerpująca. Sahara dyszała skwarem, wyschła i popękana ziemia paliła stopy, dmący samum nie przynosił ani orzeźwiającej świeżości, ani kropli deszczu; sypał gorącym piaskiem, tamował oddech i napełniał serce i mózg białych ludzi niepojętą trwogą. Irena i Motyliński zrozumieli zabobonny strach koczowników przed samumem. W pojęciu tubylców były to niewidzialne zastępy złych duchów - dżinów, mknących przed straszliwym władcą pustyni, okrutnym i wszech silnym dżinem Haulem. Drobne, złośliwe istoty wdzierały się przez usta, uszy i oczy do serc, dusz i mózgów ludzi, zatruwając, powodując choroby i szaleństwo.

Przewodnicy Jussuf i Fagit, towarzyszący im wszędzie, chodzili z twarzami szczelnie otulonymi czarnymi płachtami, oczy mieli zawsze zmrużone, uszy - zatknięte włóknem suchych kaktusów, a w chudych palcach trzymali różaniec muzułmański i bez przerwy mruczeli modlitwy lub odmawiali formuły magicznych zaklęć, skutecznych na złe duchy.

Kapitan Motyliński, który znaczną część swego niespokojnego podróżniczego życia spędził na Saharze, coraz częściej zapadał na zdrowiu, nieraz po kilka dni nie mogąc się podnieść z łóżka. Sterane i osłabione ciężką pracą we wrogim klimacie ciało odmawiało już posłuszeństwa.

Zapadł dawno na niebezpieczną chorobę sercową i lekarze paryscy smutnie i powątpiewająco potrząsali głowami, gdy ich energiczny, pełny naukowego zapału pacjent oznajmił, że zamierza przedsięwziąć nową wyprawę do masywu Ahaggar. Motyliński jednak uparł się i wyruszył.

Chorego uczonego zastępowała Irena, pracując przy dolmenach na El Ghilali i zapuszczając się sama lub z Fagitem do swoich kanionów i jaskiń.

Nieraz, wsiadłszy na wielbłąda, długo jechała wijącym się na dnie ciemnego wąwozu łożyskiem niegdyś wartkiego prądu dużej rzeki, po której nie pozostało teraz nawet nazwy i pewnego razu przez boczny kanion wyjechała na płaszczyznę, otoczoną tarasami obstępujących ją zewsząd gór.

Towarzyszący jej Fagit jechał z tyłu, milczący, pogrążony w modlitwie, gdyż to miejsce wydało się mu przepełnione duchami, a że każdy duch może być i dobrym, i złym, w zależności od czynów ludzi i woli Allaha, więc trwoga zakradła się do prostaczego serca Berbera.

Nagle zatrzymał się i ze zdumieniem rozglądał ziemię. Bystre oczy jego dojrzały ślady dwojga ludzi.

- Niech madame patrzy! - mówił do Ireny. - Ślady! Szedł mężczyzna w miękkich butach... To był jeździec... Widzę na ziemi skazę zrobioną ostrogą. A te mniejsze wklęśnięcia na piasku to stopy kobiety. Powinna być bogata, bo nosi obuwie.

Opowiadając, Fagit szedł, pochylony nad śladami, ledwie widzialnymi na piasku.

- Tak! - rzekł po długim milczeniu. - Był to jeździec. Koń stał tu i do niego podeszli ci ludzie. Jeździec odjechał, lecz gdzie są ślady kobiety? Nie ma... nigdzie nie ma! Nie mogła przecież odlecieć jak ptak lub duch, bo gdyby była zjawą, nie pozostawiłaby na piasku odbicia stóp. Widocznie jeździec wziął ją na siodło. Tak, tak... Te ślady są głębsze od tamtych, gdy jeździec zbliżał się do gór. Biegnący stąd koń był cięższy i głębiej zarywały się w piasku jego kopyta.

Znowu umilkł, idąc śladami prowadzącymi do tarasów, zbiegających na dno kotliny. Tu ślady znikły, gdyż gleba była twarda, zawalona odłamkami i osypami kamieni.

Długo stali na płaskiej skale, podobnej do potwornego stopnia schodów, którymi mogły kroczyć tylko olbrzymy.

Nic nie wskazywało obecności ludzi w tym ponurym ustroniu. Martwy, szary piasek falami zalegał dno kotliny, bezbarwne zwały kamieni pokrywały nagie tarasy.

Nagle Irena, wodząc oczami po otaczających górach, drgnęła.

Niewysokimi, zębatymi szczytami sunął samotny jeździec.

Czarna sylwetka jego wyraźnie odcinała się na bladym, rozpalonym niebie. Maści konia nie można było odróżnić w dużej odległości, lecz Irena dojrzała wysoko podniesioną głowę rumaka i miotający się nad głową i barkami jeźdźca burnus, szarpany wichrem.

- To duch! - przerażonym głosem szepnął przewodnik. - Duch gór i mogił...

Zmrużył oczy i nie śmiał spojrzeć na tajemniczą zjawę.

Irena nic nie odpowiedziała i patrzyła najeźdźca długo, aż zniknął za zębatą ścianą grzbietu i więcej się nie pokazał.

Była przekonana, że nagimi szczytami, do zjawy podobny, przesunął się Sokół Pustyni.

Gdy o tym powiedziała Fagitowi, ten zamyślił się i rzekł:

- Sokół Pustyni jest świątobliwym hadżem i wielkim wodzem, lecz człowiek nie może przejechać tymi szczytami bronionymi przez złe duchy.

Widząc, że nie przekona zabobonnego Berbera, Irena nic już nie mówiła do niego.

- Co robi tu Sokół Pustyni? - gubiła się w domysłach zaciekawiona dziewczyna. Nagle przypomniała sobie słowa Fagita, że jakiś jeździec wziął na siodło kobietę, z którą miał spotkanie w dolinie.

„Czyżby to był on?” - pomyślała Irena i chociaż odpowiedź była zbyt jasna, szukała innej.

- Po co Sokół Pustyni miał jechać górami, gdy mógł z łatwością przebyć kotlinę, skracając sobie drogę? - rozumowała. - Nie! Był to ktoś inny.

Jednak czuła jakieś niezadowolenie i rozdrażnienie.

Żeby uspokoić się nieco, pomyślała z przekąsem: „Ależ wybrali sobie miejsce dla schadzki! Jakieś piekło Dantejskie. Lasciate ogni speranza voi che'entrate. Nagie rozsypujące się góry, jałowe piaski i groby, groby, groby. Piękna okolica dla sielanki!”

Usiłowała więcej o tym nie myśleć, lecz podrażnienie nie opuszczało jej.

Była za to zła na siebie i zmieszana bardzo.

„A to piękna kariera uczonej niewiasty!” - pomyślała o sobie złośliwie. „Jestem zazdrosna o jakiegoś stepowego rozbójnika. Może panna Irena raczy się nawet zakochać w tym opryszku o romantycznym przezwisku? Winszuję! Winszuję!”

Panienka zupełnie straciła humor, bo w powrotnej drodze nawet nie spojrzała na umiłowane przez siebie siedziby jaskiniowych ludzi. Nie myślała wtedy Irena, że są pewne okresy, gdy przeżycia dumnych ludzi dwudziestego wieku nie są bardzo odmienne od przeżyć troglodytów, którzy posiadali przecież takie same ludzkie serce.

Gdy studentka opowiedziała o dziwnych śladach i o jeźdźcu, chory kapitan uśmiechnął się i rzekł:

- Pustynia jest zawsze bardziej zagadkowa i romantyczna niż najcudowniejsze krainy, zrodzone w wyobraźni pisarzy. Gdy autorzy chcieli odwiedzać te bezgraniczne obszary, gdzie myśl i fantazja potęgują się same, usiłując dotrzeć do dalekiego, nieznanego horyzontu, nie potrzebowaliby pisać rzeczy wyssanych z palca, niedorzecznych nieraz i naiwnych. Nie myślę jednak, że widziała pani Sokoła Pustyni. Co by on miał tu robić?! Na wschód od Ahaggar rozciąga się pustynia Ahogat, gdzie nie tylko nie przechodzą karawany kupców i pielgrzymów, lecz gdzie nawet Tuaregowie nie zapuszczają się nigdy. Jest to miejscowość bardziej niegościnna niż osławiony Tanezrouft!

Słowa uczonego przyniosły ulgę Irenie, więc z nowym zapałem wzięła się do pracy.

Zakończyła kopiowanie napisów i fotografowanie dolmenów i z zapałem oddała się pracy nad osiedlami jaskiniowców, spędzając tam całe dni, gdyż z obozu zwykłe brała pokarm i wodę, aby nie powracać na obiad.

Najczęściej towarzyszył jej Fagit, który usadawiał się przy wejściu do badanej przez studentkę pieczary i zwyczajem koczowników, zmrużywszy oczy, kiwał się w takt swoim myślom, ponurym głosem śpiewając o tym, na co padał jego wzrok.

Były to pieśni proste, jak proste jest życie ubogiego Berbera w obliczu potężnej i groźnej natury, której część, obok kamienia w pustyni, samotnego krzaku, spalonej w słońcu palmy lub wyschłego uedu stanowi przytłoczony strachem przed dżinami i przed siłą wichru biedny, zabobonny koczownik.

Fagit śpiewał:

Widzę wysoko pod obłokami czarnego sępa...

Dlaczego tak żałośnie kwili wielki czarny ptak?

Dokąd leci na mocarnych skrzydłach sęp?

Gdzie dążysz, szary skorpionie?

Na kogo czyhasz, wznosząc groźnie śmiercionośny ogon, uzbrojony w jadowite ostrze?

Widzę szare kamienie, okopcone dymem, a nie wiem i nie będę wiedział nigdy, czyja ręka wznieciła ogień rodzący dym, który płachtą czarną, niby haikiem, powlókł kamień rudy.

Fagit mógłby śpiewać tak przez cały dzień, siedząc w cieniu skały, lecz zwykle sen go morzył, a wtedy głowa opadała mu na chudą pierś i zasypiał.

Pewnego razu, gdy Irena, zostawiwszy Fagita w obozie, pracowała sama w kanionie, rozległ się cichy szmer przy wejściu do jaskini, a potrącony kamień potoczył się z hałasem na dno wąwozu.

Studentka wyjrzała spod nawisającej skały i spostrzegła drobną postać kobiecą, kryjącą się w głębokiej szczelinie górskich zboczy.

- Przybliż się i nie bój! - zawołała po arabsku.

Skulona, wtulona pomiędzy kamieniami kobieta nic nie odparła; jednak wlepione w Irenę źrenice nie wyrażały lęku, było w nich raczej zaciekawienie. Kobieta nie usiłowała uciekać, gdy Irena zbliżała się do niej z wyciągniętą ręką. Wysunęła się nareszcie ze swej kryjówki i poszła na spotkanie. Podniosła obydwie dłonie do góry i przemówiła uroczystym głosem.

Irena nie zrozumiała ani słowa, bo nie był to ani język arabski, ani berberyjski, ani „Tamaszek” używany przez niektórych Tuaregów. A jednak jakieś znajome dźwięki zabrzmiały w niezawodnie kwiecistej mowie kobiety.

Studentce się wydawało, że ustami tej dziwnej istoty przemówiły stare napisy na kamieniach grobowców, że zabrzmiały słowa odczytane, lecz niepojęte dotąd.

Irena z ciekawością i mimowolnym wzruszeniem patrzyła na stojącą przed nią kobietę. Miała jasną, brązową twarz, a jej jaskrawe, purpurowe wargi przypomniały studentce usta Sokoła Pustyni. Na dumnej, pięknej twarzy nieznajomej płonęły zagadkowym ogniem duże, czarne oczy, cienkie nozdrza zgrabnego nosa gwałtownie się poruszały.

Kobieta była dziwnie ubrana jak na koczowniczkę z Sahary. Na przejrzystej białej koszuli, przetykanej złotymi nićmi, miała szeroką szatę z czerwonej, ciężkiej tkaniny jedwabnej, pokrytej haftowanymi złotymi znakami, które znowu przypomniały Irenie widziane na starożytnych płytach kamiennych kółka, trójkąty, krzyżyki i strzały.

Na wysokiej, niespokojnie podnoszącej się piersi wisiała na łańcuszku złota tablica z gołębiem, wysadzanym barwnymi kamieniami.

Długie palce drobnych rąk były ozdobione pierścieniami, a obnażone ramiona obciążone masywnymi bransoletami w formie węży.

- Imnetanit! - wyrzekła kobieta, wskazując ręką dalekie szczyty gór i odstąpiwszy kilka kroków, uczyniła głową znak, zapraszający Irenę, aby szła za nią.

- Chodźmy do naszego obozu! - rzekła studentka po berberyjsku. - Nasi ludzie odwiozą cię do twego domu!

Nieznajoma kobieta słuchała uważnie, lecz milczała, nie rozumiejąc. Próba rozmowy w języku Tuaregów miała ten sam skutek.

Gdy jednak Irena ujęła kobietę za rękę i zamierzała prowadzić ją ku obozowi, nieznajoma wyrwała się jej i potrząsnęła głową, powtarzając:

- Imnetanit! Imnetanit!

Dłonią znowu wskazywała południowe szczyty Ahaggar.

Zaciekawienie przemogło i Irena, ujrzawszy dłoń tajemniczej towarzyszki, poszła za nią. Jakimiś jej tylko znanymi wąwozami i szczelinami górskimi nieznajoma wyszła wkrótce do kotliny, gdzie Irena widziała sylwetkę jeźdźca. Przeszły piaszczystą równinę i wąską dolinę, leżącą pomiędzy dwoma szczytami gór, zaczęły się podnosić coraz wyżej. Jakieś znaki widniały na nagich skałach, a drobny żwir był mocno udeptany, jak gdyby tłumy ludzi często kroczyły tą stromą drogą.

Wkrótce doszły do ciemnej czeluści głębokiej jaskini. Nad nią wyżłobiony w skale widniał napis.

Wprawne oko studentki odróżniło znaki starej pisowni libijsko-berberyjskiej.

- Imnetanit... - odsylabizowała Irena nieznane słowo.

Tymczasem czarnowłosa kobieta weszła do jaskini i klasnęła w dłonie. W mroku zabłysły światła i kilku mężczyzn w przerzuconych przez ramię skórach lwów i panter otoczyło przybyłe. Ludzie trzymali płonące pochodnie i skłaniali się do ziemi przed małą kobietą, powtarzając:

- Imnetanit! Imnetanit!

Szli ciemnym korytarzem, aż w oddali nagle błysnęło światło. Irena ujrzała w końcu długiego przejścia lazurowe niebo, przesycone złocistymi, gorącymi promieniami słońca.

Weszli do obszernej jaskini, do której przez otwór w ścianie wdzierały się potoki światła i szafir nieba. Jednak otwór ten znajdował się widocznie bardzo wysoko, gdyż studentka nie widziała przezeń ani gór, ani nawet dalekiego horyzontu. Tylko niebo i słońce zaglądały tu.

Jaskinia była bogato przystrojona pięknymi makatami, cyprysowymi skrzyniami, nabijanymi srebrnymi guzami, szkatułami skrzącymi się od drogich kamieni i złota; na półkach stały błyszczące mosiężne, cynowe i srebrne naczynia; w głębi stało łoże, pokryte skórami panter i zawieszone przezroczystą tkaniną; obok stał duży wachlarz z białych i czarnych piór strusich; sklepienia jaskini były przykryte kobiercami, jakie tylko rzadko spotkać można w handlujących starożytnościami sklepach w Rabacie, Kairze, Marrakeszu i Kejruanie; grube maty z włókien kokosowej palmy i agawy pokrywały ziemię.

W kątach paliły się wonności w mosiężnych okrągłych wazonach, stojących na trójnogach; smugi aromatycznego dymu powolnie płynęły w powietrzu i podnosząc się do otworu w ścianie, znikały.

Pośrodku jaskini na czerwonym, gładko wypolerowanym słupie stał posąg bóstwa. Była to kobieta. Ciało jej i szaty były wykute z czarnego agatu; groźną głowę o pięknej, lecz drapieżnej twarzy nieznany artysta wyrzeźbił z żółtego kryształu, wstawiając w nią oczy ze szmaragdów. Bogini trzymała w ręku gołębia, a nad głową miała czarne rogi byka, otaczające złoty dysk.

- Astarta kartagińska i fenicka z gołębiem, rogami byka i księżycem - przypominała sobie Irena i nagle wypłynęła jej w pamięci kartagińska nazwa fenickiego bóstwa - Tanit. - Imnetanit - szepnęła studentka. - Co to znaczy imne przy imieniu Tanit?

Odpowiedzi na to pytanie nie było. Zresztą Irena nie miała czasu rozmyślać nad tym, gdyż tajemnicza kobieta usiadła na łożu i wyrzekłszy kilka słów, ręką uczyniła znak, po którym wszyscy obecni znikli w ciemnych korytarzach, biegnących w różne strony. Pozostał jeden tylko człowiek, klęczący z pochyloną głową. Długo mówiła do niego mała kobieta, a twarz i oczy jej płonąć zaczęły. Wreszcie umilkła, a wtedy klęczący człowiek podniósł oczy na Irenę i rzekł w języku Berberów:

- Wielka Pani nasza i kapłanka Tanit pozdrawia ciebie i oznajmia, że strach nie powinien żyć w twym sercu. Groźna Tanit od czasu, gdy córa wspaniałego króla Hamilkara zerwała z oblicza bogini zasłonę i gdy na groźną twarz Tanit padły promienie boskiego Eszmuna, nie żąda już krwawych ofiar i stała się nie postrachem dla śmiertelników, lecz ich doradczynią i matką. Wielka Pani nasza, kapłanka - Imne, przechowuje starą wiarę w Tanit, spełnia obrządki dla jej uczczenia i wolę jej głosi ludziom pustyni, którzy przychodzą tu po wróżby, proroctwa i radę od północy i południa, od wschodu i zachodu ziemi.

Umilkł na chwilę, a później ciągnął dalej:

- Wielka, potężna Imnetanit w oczach bogini widziała ciebie, obca naszym szczepom pani, gdy przecinałaś Saharę, a obok ciebie spostrzegła czarnego jeźdźca na białym rumaku. Był to Sokół Pustyni. Imnetanit rozkazała mi oznajmić ci, pani, żebyś unikała spotkania z tym człowiekiem, gdyż serce jego żywiej bić zaczęło w piersi na widok twego oblicza, a jego śmiałe oczy i usta jak korale nie utonęły w zapomnieniu, lecz żyją w twej pamięci. Imnetanit kocha Sokoła Pustyni i on musi pokochać wielką kapłankę, bo na niego padł jej wybór. Z miłości tej powinna się zrodzić nowa kapłanka, której będą przekazane tajemnice wszechpotężnej Tanit, aby nie umarła stara wiedza, przejęta od ludzi o czerwonej skórze, aby nie znikła cześć dla wielkiej bogini. Imnetanit może obrać sobie małżonka tylko wśród mężczyzn niepodobnych do innych śmiertelników i takim jest Sokół Pustyni. Stanie się on wielkim i potężnym, najpotężniejszym królom równy, jeżeli życie swoje złączy z życiem kapłanki Tanit. Jeżeli zaś wejdziesz na ich drogę i staniesz się skałą, przegradzającą ścieżkę w górach, spadnie na Sokoła Pustyni i na ciebie gniew i mszcząca ręka Tanit! Sława i świetność losu Sokoła Pustyni rozwieją się jak dym nad gasnącym ogniskiem. Ciebie zaś, pani, spotka ciężka przygoda, którą możesz przypłacić życiem.

Irena ze zdumieniem słuchała mowy Berbera. Tchnęła ona pleśnią wieków, zaduchem starych grobowców, powiewami i szmerami rozlegającymi się w zburzonych murach dawnych świątyń; była rozdziałem wschodniej legendy, baśnią z Tysiąca i jednej nocy.

- Czy zrozumiała obca pani słowa wielkiej Imnetanit? - spytał tłumacz.

- Zrozumiałam, lecz chcę zadać pytania waszej władczyni - odparła studentka.

Człowiek, mówiący po berberyjsku, powtórzył kapłance słowa Ireny. Imnetanit skinęła głową.

- Raz tylko spotkałam Sokoła Pustyni - zaczęła Irena - lecz chcę wiedzieć, czy dawno zna go Imnetanit.

Tłumacz powtarzał pytania Ireny i dawał odpowiedzi.

- Kapłanka bogini mówi, że Sokoła Pustyni zna od dzieciństwa, gdyż uratował jej matkę i ją w pustyni, kiedy ginęły z głodu, przenosząc się z krainy Tademait do Ahaggar. Matka Imnetanit przepowiedziała jej, że zostanie żoną Sokoła Pustyni.

- Czy często bywa tu ten człowiek i w jakim celu odwiedza tę okolicę? - pytała Irena.

Tłumacz powtórzył słowa studentki, lecz kapłanka przymknęła powieki i zacisnęła wargi.

- Odpowiedzi nie będzie - szepnął sługa.

- Oznajmij swojej pani, że muzułmanin i tubylec, jakim jest człowiek, o którym mówimy, mnie nie obchodzi - rzekła studentka.

- Moja władczyni oznajmia, że gdyby Sokół Pustyni był muzułmaninem i Arabem lub Berberem, nie mówiłaby o nim z obcą panią.

- Kimże jest ten człowiek?

- Odpowiedzi nie będzie - rzekł znowu tłumacz.

- Dobrze! - zawołała Irena, dumnie podnosząc głowę. - Powiedz teraz tej kobiecie, że nie lubię, gdy się mieszają do moich spraw, i żądam, aby mnie natychmiast wyprowadzono z tej jaskini! Chcę powrócić do obozu!

Imnetanit, usłyszawszy żądanie Ireny, zamyśliła się, lecz po chwili rzuciła krótki rozkaz.

Tłumacz i dwóch ludzi z pochodniami inną drogą wyprowadzili Irenę wprost do kanionu, gdzie od kilku tygodni pracowała.

- Imnetanit poleciła mi powiedzieć obcej pani, aby pamiętała słowa wielkiej kapłanki! - rzekł tłumacz i zniknął ze swymi ludźmi w ciemnym przejściu.

Studentka posłyszała łoskot toczących się kamieni.

„Tego to już i na Saharę za wiele!” - myślała Irena i nagle ogarnął ją gniew.

„Czego chce ta czarownica? Jakim prawem żąda ode mnie spełnienia swej woli?”

Myśląc tak, dziewczyna czuła, że nie to ją jednak drażni.

„Kim jest dla niej Sokół Pustyni?” - mignęła myśl.

To właśnie było pytanie najbardziej ją drażniące.

Od razu stanęła przed nią wiotka, silna postać małego jeźdźca, śmiałe piwne oczy, purpurowe usta i miotający się nad głową burnus, do skrzydeł czarnego orła podobny.

Irena wsiadła na wielbłąda i pojechała do obozu. Nic jednak o swej przygodzie kapitanowi nie powiedziała.

VII. Dostojny Serg Bazylis, syn Pankracjusza.

Za przedzierającymi się ku Tamarass poszukiwaczami skarbów, pozostawiającymi po sobie znaki na kamieniach, ostrożnie sunęła karawana prowadzona przez olbrzymiego górala ze szczepu Suss, zamieszkującego główny grzbiet Atlasu.

Tylko dwóch przewodników jechało, nie kryjąc się, reszta zaś podróżników pozostawała w namiotach umocowanych na siodłach. Niezawodnie jechało ich wielu, gdyż około pięćdziesięciu wielbłądów, objuczonych żywnością i wodą, postępowało za namiotami; popędzał jè Syryjczyk o ospowatej twarzy.

W osłoniętej płótnem lektyce, kołyszącej się na grzbiecie wielbłąda kroczącego tuż za przewodnikiem, siedziało dwóch Syryjczyków.

Jeden - wysoki, barczysty, piękny mężczyzna lat czterdziestu, o rozmarzonych ciemnych oczach i smagłej twarzy, otoczonej czarnym zarostem, co chwila dotykał wypieszczonymi palcami w pierścieniach pięknej brody, spływającej na białą bluzę z lekkiej, jedwabnej tkaniny.

Drugi był to już stary człowiek, o rozwichrzonej grzywie siwych włosów i długiej białej brodzie. Miał nos krogulca i wykrzywione, cienkie wargi.

- Źle, drogi Sergu! Jeżeli marsz potrwa jeszcze dwa dni, nasze branki zaczną chorować. Już przestały złościć się, wygrażać i lamentować, to zły znak u kobiet! Nie ujrzy zamek Saida dostojnego Serga Bazylisa tych istotnie pięknych ptaszków!

Barczysty, piękny Syryjczyk uśmiechnął się łagodnie i rzekł:

- Dojadą, dojadą, miły Aksjuszu. Mam jak najlepsze przeczucia!

Rozmowa się na tym urwała i obaj Syryjczycy zaczęli popijać sok pomarańczowy.

Piękny Syryjczyk podniósł ociężałe powieki i leniwym ruchem zapalił cygaro.

W kółkach i obłokach dymu ujrzał widocznie bardzo nęcące obrazy, bo oczy zmrużył i lekki dreszcz przebiegł mu po grzbiecie.

Nikt na całym świecie, patrząc na piękną, łagodną twarz Serga Bazylisa, z pewnością nie domyśliłby się, że widzi przed sobą najohydniejszego zbrodniarza, przed którym zakamieniały morderca mógłby się wydać niewinnym dzieckiem.

Zwykli mordercy zabijają ciało człowieka, Serg Bazylis zabijał ciało i duszę bezbronnych kobiet.

Serg rozpoczął swój ohydny proceder za życia ojca, starego Pankracjusza Bazylisa, po jego zgonie prowadził interes na własną rękę.

Syn handlarza znał wszelkie trudności i niebezpieczeństwa swego fachu.

Przed dwudziestu pięciu laty przyłapali ich w Egipcie fellahowie, którym porwali najpiękniejsze dziewczyny. Sąd koczowników skazał ich na śmierć, poprzedzając stracenie torturami. Staremu Bazylisowi wyrwano już rozpalonymi szczypcami nozdrza, a jego synowi zorano batami grzbiet, gdy nagle nadjechał oddział kawalerzystów angielskich i fellahowie pierzchli, pozostawiając obydwu Syryjczyków i ich ludzi.

Stary Bazylis potrafił zrobić z tego napadu sprawę polityczną, coś na kształt powstania przeciwko Europejczykom, i na tym zyskał, podawszy władzom egipskim do opłaty olbrzymi rachunek za zaginione przy napadzie fellahów towary i pieniądze.

Gdy Pankracjusz Bazylis, szanowany przez wszystkich, bogobojny i skory do dobroczynności bogacz, właściciel dwóch banków i wspaniałej rezydencji w zamku Saida, został powieszony przez niewykrytego mordercę, dostojny syn starego handlarza niewolnicami zrozumiał, że jego ojciec padł ofiarą zemsty.

Za kogo się mścił nieznany morderca, o tym Serg nie myślał, bo wiedział, że za każdą z tysięcy kobiet, przechodzących jak towar przez księgi przedsiębiorstwa, należałaby się zemsta dla całej rodziny Bazylisów, szanowanych i otaczanych podziwem i uwielbieniem w całej Syrii.

W handlowych księgach Bazylisa stały pozycje całkiem zwykłe:

„Skrzynia numer sto dwa, wyprawiona ze Smyrny, sprzedana za tysiąc funtów tureckich do Tebrysu; wyprawiona z Tebrysu, sprzedana w Sfaksie”.

Nic nie mówiły pozornie te „wyprawiane” i „sprzedawane” po kilka, a nawet kilkanaście razy „skrzynie”, bo przecież firma Bazylisów handlowała i wyprawiała do wszystkich portów, a nawet na międzynarodowe wystawy skrzynie z tkaninami, przędzą jedwabną, kobiercami, haftami, wschodnimi naczyniami, daktylami, kawą, starożytną bronią, wonnościami i innymi towarami.

Jednak niedostrzegalne kreski, stojące przy niektórych skrzyniach, zapisanych do grubych ksiąg handlowych, przypominały Bazylisom dzieje porwanych lub kupionych przez nich kobiet.

Tę wywiózł stary Aksjusz z Deauville, gdzie bawiła najczystsza arystokracja francuska. Sprzedano ją później bogatemu szejkowi arabskiemu i zamknięto w jego haremie, dokąd nikt wstępu nie miał. Gdy wieść o kobiecie zaginęła, a szejkowi naprzykrzyła się smutna, całymi nocami płacząca niewiasta, odprzedał ją z powrotem Bazylisowi. Odtąd poszło z tym towarem szybko.

Migają brudne, mroczne abdallah w Hedżasie, Damaszku, Brussie, Fezie, Marrakeszu i koniec.

Lecz to koniec „towaru” Bazylisa, nie koniec zaś losów nieszczęśliwej kobiety.

Chora, zrozpaczona, zdziczała do reszty, marząca tylko o śmierci, była ona przez dłuższy lub krótszy czas mieszkanką cuchnących barłogów w Meknesie, Ain-Aisza, Abidżanie, Kotonu; zarzucił ją los, być może, nawet do Singapuru i do kraju Kafrów, aż nikomu nieznana i niepotrzebna zmarła na kupie łachmanów, do łachmana podobna, w trzcinowej chacie miłosiernego tubylca, lub pijana, odurzona haszyszem ostatnim wysiłkiem woli i protestu skoczyła w pieniące się fale oceanu lub w wartki prąd rzeki...

Nie istniało w rzeczywistości dość surowej kary na pomstę ofiar Bazylisa.

Młody Serg o tym nie myślał, lecz wiedząc, że jakaś mściwa ręka dosięgła jego ojca, przez kilka lat krył się za murami swojej posiadłości w Saida, powierzywszy prowadzenie interesu Aksjuszowi, dawnemu pomocnikowi starego Bazylisa.

Gdy jednak niebezpieczeństwo minęło, wziął się znowu do dawnego procederu. Wiózł towary azjatyckie do Egiptu, Libii, Trypolitanii, Maroka, Algierii i Senegalu, odwiedzał swoje filie w Hiszpanii, Francji, Niemczech i Rosji, a zewsząd różnymi sposobami przemycał kobiety, porwane, uwiedzione lub kupione, jak kupowano wielbłądy, konie lub barany.

Nareszcie poczuł się tak bogaty, że nowe miliony już go nie nęciły. Nie wiedziałby już, co ma z nimi uczynić. Budował szkoły, szpitale, ochronki, przyjmował we wspaniałych apartamentach w Saida cudzoziemskich posłów, gubernatorów, sławnych uczonych i generałów, którzy jedli i pili, podziwiali rzadkie obrazy i drogocenne zbiory znajdujące się w pałacu, nie podejrzewając nawet, że w lochach jego łamią sobie ręce, wyrywają włosy i w rozpaczy biją głowami o mur kobiety, młode dziewczyny, nieraz dzieci prawie, skazane na hańbiące życie, ohydne choroby i śmierć z przekleństwem na ustach.

Jednak wszystko to było takie drobne i tanie, tymczasem kapitały dostojnego, poważanego powszechnie za hojność i bogactwo Serga Bazylisa, syna Pankracjusza, rosły, wymagając od tej handlarskiej duszy wysiłku myśli, aby je puścić w ruch, aby zamienić na inne wartości, niewymagające coraz to nowych i coraz bardziej skomplikowanych kombinacji i planów.

Serg postanowił porzucić dawny proceder, odziedziczony po ojcu. Był zmuszony jednak przedsięwziąć jeszcze jedną ostatnią wyprawę.

Zwrócił się do niego z Mekki jeden z przyjaciół, wpływowy w Syrii, Arabii i Turcji kadi - sędzia. Chciał mieć w swoim seralu pewną góralkę Suss z Atlasu, dziewczynę „piękną jak hurysa, a dumną jak lwica” - mówił rozkochany bogacz. Kadi zaproponował Bazylisowi nie pieniądze, bo wiedział, że te straciły dla niego urok, lecz piękny pałac i jacht na brzegu morza w okolicach Jaffy.

Skusił się na to Serg Bazylis i wyruszył, zabrawszy ze sobą do pomocy dwóch starych lisów - Aksjusza i chromego Litisa.

Długie miesiące spędzili handlarze w górach Atlasu, aż podkupiwszy zuchwałego górala Suss, porwali dziewczynę, wykradłszy ją spod nosa wielkiego kaida z Tarudantu. Musieli szybko zmykać ze swoją zdobyczą; ażeby zmylić pogoń, skierowali się nie na zwykłą drogę karawanową, lecz poszli wzdłuż wybrzeża, mijając Mogodor, Safi, Mazagan, aż ukryli się w morzu ludzkim w hałaśliwej i rojnej Casablance.

Bazylis, udający podróżującego wschodniego magnata, lubującego się w starożytnościach, które nabywał, rzucając hojną ręką bajeczne sumy, szybko zaimponował wszystkim w Casablance, zaczął bywać w kilku bogatszych domach i zupełnie przypadkowo nadarzyła się mu sposobność, z której nie mógł nie skorzystać handlarz żywym towarem.

Do Casablanki na osobnym statku przybyła wycieczka młodych panienek odbywających podróż dokoła świata. Były tam bogate Francuzki, Hiszpanki, Angielki, Włoszki i Amerykanki, dziewczęta niezwykle urodziwe, wesołe, śmiałe i rozbawione.

Gdy Bazylis spotkał je po raz pierwszy na bulwarze, rozplanowanym na morskim wybrzeżu, zatrzymał się w zachwycie, lecz natychmiast przyszły mu inne myśli.

- Przecież za taką wiązankę świeżych, pięknych kwiatów niejeden sułtan stepowy, niejeden książę lub szejk sypnąłby mi złotem i drogimi kamieniami, aby mieć te dziewczyny w swoim haremie - kombinował Serg Bazylis, przyglądając się uroczym cudzoziemkom.

Poszedł do domu i naradziwszy się z Aksjuszem i Litisem, postanowili porwać niespodziewaną, a tak ponętną zdobycz.

Chromy Syryjczyk dowiedział się, że młode turystki zamierzają odbyć pieszą wycieczkę w głąb kraju. Bazylis uplanował zasadzkę. Jego ludzie napadli bezbronne dziewczyny i porwawszy je, związane z zakneblowanymi ustami wywieźli mało uczęszczaną drogą na wschód. Sam Bazylis pozostawał przez kilka dni w mieście, kupując stare Korany, kobierce i broń arabską, a później, złożywszy pożegnalne wizyty, odjechał, dognał karawanę Litisa i z nią razem dotarł do Bu-Denib. Ludzie Syryjczyka dowiedzieli się od wrogo dla Europejczyków usposobionych tubylców, że ściga go jakiś oddział.

Wtedy piękny Serg wynajął na przewodników i szpiegów zarazem Azisa ben-Hazela i nierozmownego Mossula, rzucił się do ucieczki na południe, skąd zaczął przedzierać się przez Saharę, idąc forsownym marszem.

Zręczny i chytry Azis dowiedział się, że osady kolonistów, władze cywilne i wojskowe już otrzymały rozkaz zatrzymania wszystkich karawan, dążących ku granicy Trypolitanii. Opatrzony w paszporty i listy znanych osób, Bazylis spodziewał się, że uda mu się zmylić czujność władz.

Gdy karawana przechodziła w pobliżu jeziora Gurara, jedna z branek przegryzła więzy i wyczołgała się z namiotu. Była to Amerykanka, Ketti Nilsen, o złotej czuprynie i zawadiackich ruchach niesfornego chłopaka.

Uciekającą dojrzał Litis i rzucił się na nią, lecz odważna i wysportowana Amerykanka poczęstowała chromego nicponia takim knock-outem, że, krzyknąwszy przeraźliwie, runął jak długi na ziemię. Ketti udało się ukryć w ciemności nocy i dotrzeć do osady Timimun, gdzie zaalarmowała władze francuskie i opowiedziała, do kogo należy karawana wioząca porwane europejskie dziewczęta. Od tej chwili oddział, prowadzony przez młodego i dzielnego oficera kapitana Ramencourta, wiedział już, kogo ma ścigać.

Przebiegły i zuchwały Serg Bazylis jednak nie dał za wygraną i rwał jak wściekły ku granicy Trypolitanii. Obawiał się handlarz, że drogę mu może zastąpić jakiś inny oddział wysłany od wschodu, więc postanowił rozdzielić swoją karawanę.

Jedna część jej pod przewodnictwem Litisa, omijając osady kolonistów i posterunki wojenne, szła na przełaj przez pustynię, wioząc zwykle towary. Druga, w której się znajdował sam Bazylis i Aksjusz z brankami, zapuściła się dalej na południe, zahaczając o Tanezryft.

Kupiony z sumieniem i mózgiem za pieniądze bogatego Syryjczyka Azis poddał Bazylisowi dobrą, jak się zdawało, myśl.

- W okolicach Tamanrasset - mówił krotochwilny grubas, mrużąc bezczelne oczy - istnieją zasypane przez piasek ruiny nieznanego, starego grodu, a pod nim katakumby i kanały, które dawno już wyschły. Ponieważ dostojny, szlachetny sidi (niech Allah w dwójnasób przysporzy mu lat, zdrowia i bogactw!), wobec pościgu i innych niebezpieczeństw, powinien ukryć się na czas dłuższy, aby słuch o nim zaginął, a ludzie zapomnieli jego szlachetne i rozgłośne imię (niech Allah przechowa je na wieki na sławę wnuków i prawnuków szlachetnego sidi!). W starych ruinach ukryjemy się znakomicie, a z tak pięknym haremem wspaniałomyślnemu sidi czas nie będzie się zbytnio dłużył!

Rada była dobra.

Azis, udając to powracającego z robót poszukiwacza skarbów, to hadża jadącego z Mekki, torował drogę Bazylisowi, mając baczne oko nad tym, co się działo w pustyni.

Spotkawszy bandę Dżaniego, na razie stary wyga się zląkł, myśląc, że trafił na ścigający jego chlebodawcę oddział, lecz gdy przekonał się, że ma do czynienia z „hienami pustyni”, uspokoił się i wyprowadziwszy w pole prostaków, jechał dalej.

Gdy Azis rozmyślał o tym spotkaniu, żałował tylko, że wspomniał bandytom o Tamanrasset.

- Ee... - uspokajał siebie. - Z pewnością nie wiedzą nawet, gdzie takie miejsce się znajduje. Nic to! Głupie draby, czyhające na głupich. Dla rozumnych zaś nie są groźni. Moja syryjska przystojna kukła kupi ich z flakami, brzęknąwszy kiesą, wypchaną hiszpańskimi durosami. Kuta to bestia na wszystkie cztery kopyta!

Góral Suss, prowadzący karawanę Bazylisa, odnajdywał wskazujące znaki, pozostawiane przez Azisa, i jechał na czele długiego sznura wielbłądów, kierując się na południe.

Bazylis z Aksjuszem kiwali się w swoim rozpalonym namiocie, pili sok pomarańczowy, palili cygara, grali w karty i od czasu do czasu dzielili się myślami. Byli przez cały czas podróży w jak najlepszym humorze. Nie wzruszały ich i nie niepokoiły płacz i krzyki dochodzące z innych namiotów, gdzie w gorącym zaduchu, dręczone strachem i rozpaczą, odbywały męczeńską podróż młode dziewczęta, porwane przez ludzi Bazylisa, i gdzie rzucała klątwy na głowę zbrodniarzy dumna i groźna góralka Atlasu.

Nie wiedział tylko Serg Bazylis o jednym człowieku, który wiedział jednak o nim.

Siedział on w małym namiocie i opowiadał ponurym głosem Dżaniemu o zbrodniach, dokonanych przez starego Pankracjusza Bazylisa i jego syna Serga.

Gdyby Bazylis dowiedział się, że na jego tropie jest najstraszliwszy wróg - Sokół Pustyni, pan i władca Sahary, gdyby przeczuwał, że jego wiernego sługę i wspólnika, chromego Litisa, dawno już rozszarpały dzikie zwierzęta i drapieżne ptaki, nie mrużyłby spokojnie swych pięknych, rozmarzonych oczu i nie przeciągałby się rozkosznie jak łaszący się kot, prężąc grzbiet, na którym pozostały na zawsze blizny od rzemiennych batów fellahów, skrzywdzonych przez jego ojca.

Lecz Serg Bazylis, syn Pankracjusza, nie podejrzewał tego i był dobrej myśli, marząc o zacienionych, pełnych zimnych powiewów ruinach zapomnianego grodu, gdzie widział już siebie w otoczeniu pięknych branek.

O ruinach Tamanrasset i o Sergu Bazylisie marzył też ktoś inny.

A był nim Sokół Pustyni.

VIII. Zgubiony trop.

Posłany przez Sokoła Pustyni do Tamanrasset Nabba powrócił dopiero po dwóch tygodniach. Olbrzym stanął przed wodzem ponury i zrozpaczony.

- Byłem w Tamanrasset, zajrzeliśmy do każdego zakątka osady, nie pozostawiliśmy żadnego wąwozu, żadnego pagórka w okolicach, wszystko zbadaliśmy, wszędzie byliśmy, lecz żadnego śladu karawany lub nawet pojedynczych jeźdźców nie znaleźliśmy, hadżu i wodzu - meldował, prawie płacząc, ogromny jak dąb wybujały Nabba.

- Po cóż zostawałeś tam tak długo? - zapytał, marszcząc brwi, Sokół Pustyni.

- Nie chciałem powracać bez wieści - odparł smutnym głosem wierny Murzyn. - Pognałem więc na to miejsce, gdzie Dżani spotkał poszukiwaczy skarbów, aby ich śladem dojść do miejsca pobytu karawany. Jednak wiesz, wodzu, jaki szalał samum na pustyni - wszystkie ślady dawno zasypało piaskiem!

- Źle, bardzo źle! - mruknął mały człowiek i zamyślił się.

Wychudły, okryty piaskiem i kurzem olbrzym stał i czekał.

- Nabba! - rzekł nareszcie Sokół Pustyni. - Zawołaj do mnie Dżaniego, a sam poślij jeźdźców, aby obsadzili i strzegli jak źrenicę w oku pustynię od Tamanrasset do grzbietu Ahaggar. Natychmiast poślesz też dwudziestu Tuaregów do wszystkich koczowisk z rozkazem, aby starszyzna stawiła się do obozu w ciągu trzech dni. Ruszaj!

Nabba wyszedł ponury, zdruzgotany. Po raz pierwszy widział bowiem zmarszczoną brew wodza mówiącego do niego.

Po chwili wszedł Dżani.

Sokół Pustyni, rozmawiający z nim zwykle po berberyjsku, nagle zaczął mówić po polsku.

- Umknął nam Bazylis. Mam dla was robotę. Musicie ją wykonać mądrze, bardzo mądrze, bo tu o waszą i moją głowę chodzi, Dżani! Weźmiecie ze sobą jednego jeźdźca, dobrze znającego drogi w pustyni i umiejącego pisać. Pojedziecie na spotkanie kapitana Ramencourta. Nie możecie do niego iść od razu, bo zaaresztuje was. Wasza w tym głowa, aby zmusić go do zobaczenia się z wami na osobności. Gdy uda się, przekonajcie go, że powinien znaleźć samochód, wsadzić do niego, prócz was, kogo jeszcze zechce, i przybyć tu. Rozumiecie?

- Rozumiem - odparł Dżani.- Sprawa niełatwa! A czy będę miał jakieś znaki lub listy?

- Żadnych, oprócz tego - powiedział Sokół Pustyni, wstając i podając mu leżący na stole spory worek skórzany, który wydał przyjemny dla ucha Dżaniego dźwięk złotych monet. - Możecie kupić samochód albo dwa, jeżeli zajdzie potrzeba.

- Dobrze! - odezwał się Dżani i o nic więcej nie pytając, wyszedł.

Przed namiotem zatrzymał go Nabba.

- Jedziesz do Tamanrasset? - zapytał groźnie.

- Jadę, lecz nie do Tamanrasset - odpowiedział zdziwiony Dżani.

- Niech imię Allaha będzie pochwalone! - zawołał ucieszonym głosem olbrzym, lecz urwał, bo poły namiotu się uchyliły i ukazał się Sokół Pustyni.

- Czy spełniłeś mój rozkaz? - spytał, patrząc na Murzyna.

- Jeźdźcy pakują żywność i kulbaczą wielbłądy i konie. Za godzinę nie będzie ich w obozie!

Sokół Pustyni gwizdnął przeciągle. Z daleka odpowiedziało mu rżenie konia. Biały ogier, potrząsając grzywą, podbiegł do niego i stanął jak wryty.

- Osiodłać Nizama! - rzucił rozkaz wódz i gdy Nabba podciągnął ostatni popręg, wskoczył na siodło i puścił konia w cwał, znikając w wąwozie.

Wkrótce z obozu wyjechał Dżani w towarzystwie starego Berbera i rozpuściwszy natychmiast wypoczęte rącze mehari, skierował się na północ.

Kilka minut po nim dwudziestu jeźdźców popędziło w różnych kierunkach, a później oddział, złożony ze stu Tuaregów, wyruszył na południe.

Prowadził go stary człowiek, siedzący na wspaniałym koniu i przebierający w palcach paciorki różańca.

- Allahu Obrońco w dobrej sprawie, Allahu Sędzio surowy dla złych i łaskawy dla dobrych, Allahu Pocieszycielu i Ucieczko wiernych! - szeptał starzec, wznosząc oczy ku niebu.

Tymczasem Sokół Pustyni siecią dobrze mu znanych wąwozów, omijając przełęcz El Ghilali, wyjechał do kotliny południowych uskoków grzbietu górskiego i szczytami dotarł do wejścia z napisem „Imnetanit”. Puścił konia i pewnym krokiem ruszył w głąb ciemnego przejścia.

Wszedł do jaskini oświetlonej niebieskim światłem, w którym pływały smugi wonnego dymu, i zatrzymał się.

Ujrzał kapłankę Tanit, stojącą z wyciągniętymi ramionami przed posągiem bogini. Mała kobieta coś gorąco szeptała do niej, czołem dotykała jej stóp, to znów zaglądała jej w oczy.

- Imnetanit! - zawołał Sokół Pustyni.

Kobieta wydała lekki okrzyk i z radosnym śmiechem pobiegła na spotkanie gościowi.

- Sokół, mój Sokół przyleciał do mnie! - mówiła wzruszonym głosem w nieznanej mowie, kładąc mu ręce na ramionach. - Błagałam Tanit od rana, aby natchnęła cię myślą o przybyciu do mnie, wodzu! Serce moje kołacze w piersi jak gołąb w ręku obcego człowieka! Co nowego?

Sokół Pustyni usiadł na stosie skór złożonych koło posągu i odpowiedział w mowie kobiety.

- Przyszedłem po radę, Imnetanit! - rzekł. - Zły człowiek, którego ścigam, ukrył się przede mną. Nawet Nabba nie mógł odszukać śladów jego wielbłądów w pustyni. Muszę go mieć w swej mocy, muszę! Poradź, powiedz mi, gdzie go mam szukać!

W głosie małego jeźdźca o pochmurnej, zaciętej twarzy zabrzmiała namiętna prośba, bardzo do rozkazu podobna.

Kapłanka postawiła przed posągiem trójnóg z palącymi się w wazie węglami i wrzuciła na nie szczyptę wonności. Gdy dym otoczył czarną figurę i zaczął się podnosić do żółtego kryształu twarzy, Imnetanit weszła na postument i zanurzyła ciemne źrenice w zielonych oczach bogini.

Długo wpatrywała się w skrzące szmaragdy i szeptać zaczęła:

- Widzę pięknego człowieka o czarnej duszy, a z nim dużo białych niewiast. Nie znam tego miejsca. Kolumny potrzaskane, ciosane bryły kamieni, stopnie, dużo stopni, zbiegających na dół sklepienia i padający z nich snop słonecznych promieni. Jakieś szepty słyszę, słyszę płacz i przekleństwa... Nie znam tego miejsca!

- Tamanrasset... - podpowiedział Sokół Pustyni.

Kapłanka przymknęła oczy, a po chwili znowu szeptać zaczęła:

- Widzę Tamanrasset, lecz tam nie ma tych słupów z białego kamienia, nie ma sklepienia, nie ma ludzi... To nie był Tamanrasset!

Znowu wpatrywała się w szmaragdowe oczy swej bogini i szeptała:

- Widzę dwóch jeźdźców na mehari. Jadą dzień, dwa i jeszcze połowę dnia. Dojeżdżają do El Ghilali. Skradają się głębokim wąwozem, gdzie leżą kości dawnych ludzi. Ach!

Imnetanit wydała przeraźliwy i radosny okrzyk.

- Porwali! Porwali! Bądź błogosławiona Astarte-Tanit, matko zbolałych serc, pragnących miłości jak tęskniąca gołębica!

- Kogo porwali ci ludzie? - cicho zapytał Sokół Pustyni. - Na przełęczy El Ghilali nie ma nikogo!

Imnetanit nic więcej nie mówiła i zeszła, przyciskając dłonie do gwałtownie podnoszącej się piersi.

- Na Saharze niespokojnie teraz, Imnetanit - po długim milczeniu zaczął mówić Sokół Pustyni. - Źli ludzie grasują wszędzie. Bądź ostrożna! Każ przywalić kamieniami wszystkie wyjścia z jaskiń! Wczoraj posłałem ci z Alimem duże stado baranów i pięćdziesiąt ładowanych towarami wielbłądów. Jesteś na długo zabezpieczona w potrzebne zapasy dla siebie i sług. Dziś przyślę tu jeźdźców. Oddaj im wory i skrzynie ze złotem. Potrzebne są mi teraz skarby, które pozostawił mój nauczyciel i przyjaciel marabut z Kufry, i te, które znalazłem w jaskiniach, gdym szukał bezpiecznego schronienia dla twojej matki i dla ciebie, Imnetanit! Swoje skarby ukrywaj dobrze, bo, powiadam, czasy są niespokojne!

- Mój skarb nie da się ukryć! - szepnęła namiętnie.

- Dlaczego? - spytał.

- Mknie on przez pustynię na białym rumaku, bystry jak wicher, potężny jak strzała boga, a wszyscy go widzą i każda para źrenic kradnie mi mój skarb! - rzekła cichym, gorącym głosem.

Sokół Pustyni zmarszczył brwi.

- Bądź błogosławiona, Imnetanit! - rzekł po chwili.

Kapłanka ukryła twarz w dłoniach i nie słyszała, jak Sokół Pustyni opuścił jaskinię, gdzie, przetrwawszy tysiące lat, stała tajemnicza Astarte, zapatrzona w nieznaną dal zagadkowymi oczami, i słuchała skarg zbolałego, pożądającego miłości serca swej kapłanki.

A ta widziała jeszcze przed sobą groźnie zmarszczone brwi umiłowanego człowieka, tak bliskiego, a tak obcego zawsze.

Sokół Pustyni jechał ku przełęczy El Ghilali. Słowa kapłanki o porwaniu kogoś w tym odludnym miejscu i wyprawa ludzi Bazylisa do tak pustynnego ustronia zastanowiły go. Chciał zbadać sprawę. Włożył do lufy karabinu nowy nabój i odpiął futerał rewolweru.

Biały koń, niby rozumiejąc myśli swego pana, szedł ostrożnie, nie zawadzając kopytami o kamienie i nie parskając. Skradał się jak drapieżne zwierzę.

Przebywszy piaszczystą kotlinę i przez niewysokie górskie przejście wydostawszy się na przełęcz, Sokół Pustyni ze zdumieniem spostrzegł trzy namioty. Ukrył konia w wąwozie i zaczął się skradać.

Poznał od razu przewodników, spotkanych w pustyni, i wszedł do namiotu. Leżał tam chory kapitan, miotający się w gorączce.

Stary Jussuf, bijąc przed Sokołem Pustyni pokłony, opowiedział o chorobie uczonego i o tym, że przed dwoma dniami zginęła „biała uczona madame”. Szukali jej wszędzie koło starych osiedli ludzkich, lecz nie znaleźli, teraz nie wiedzieli, co mają robić, ponieważ kapitan był nieprzytomny, więc nie mogli otrzymać od niego rozkazów.

- Strzeżcie chorego - rzekł Sokół Pustyni - odpowiecie mi za niego! Resztę sam załatwię.

Przywoławszy rumaka, zapuścił się do kanionu. Ziemia jednak była twarda, kamienista i żadnych śladów dojrzeć nie mógł. Posuwał się z biegiem wąwozu i gdy wyjechał na płaszczyznę, gdzie już znikały ostatnie uskoki Ahaggaru, na piasku spostrzegł ślady dwóch wielbłądów. Biegły na południe.

Jeździec puścił konia w skok, trzymając się tropu.

Odjechał daleko i nagle ujrzał leżącą na piasku kartkę wyrwaną z notatnika. Były na niej zapisane pomiary jaskini badanej przez studentkę.

Sokół Pustyni popędził dalej i gdy przed zachodem słońca zamajaczyły na horyzoncie góry Tassila, znalazł drugą kartkę.

- To jej znaki! - szepnął Sokół Pustyni. - Pamiętała o mnie i wzywa mnie na pomoc.

Radosne błyski zamigotały w czarnych oczach jeźdźca.

Wstrzymał wierzchowca i zamyślony skierował się ku swemu obozowi.

- Zapłacisz mi za to, łotrze, podwójnie! - szepnął, zaciskając zęby.

Przebiegły i ostrożny Bazylis triumfował nad nim - Sokołem Pustyni!

Tego znieść nie mógł władca Sahary, wódz, który trzymał twardą ręką wszystkie szczepy koczownicze i osiadłe, bo był hadżem, bo jego myśli miały przewagę nad zamiarami szaleńca-mahdiego, bo otrzymał błogosławieństwo najbardziej czczonych i wpływowych od Nilu do Atlantyku marabutów i ulemów Kufry, a bez porady z nim nic się w pustyni nie działo.

Syryjczyk tymczasem istotnie miał przewagę nad tajemniczym wodzem, gdyż nie tylko zniknął bez śladu i mógł się mu wymknąć, lecz nawet zadał mu cios, porywając polską dziewczynę, jak niegdyś stary Bazylis porwał jego siostrę.

- Irena Oranowska... - często powtarzał to imię Sokół Pustyni.

Na razie słodko brzmiało ono w jego sercu ojczystą, rodzimą mową, lecz z każdym dniem coraz chętniej wyzywał w swej pamięci śmiałe, szafirowe oczy dziewczyny i jej spokojną, poważną twarz.

Był człowiekiem, żyjącym w obliczu dzikiej natury, umiał wyczuwać każdym nerwem zbliżającą się burzę, nadciągającą chmurę brzemienną deszczem, słyszał daleki jeszcze poświst i pomruk mknącego samumu, mógł zwęszyć na daleką odległość dym ogniska, zapach zwierza i instynktem wiedziony, nigdy nie przepuścił człowieka kryjącego się w okolicy.

Ten sam instynkt pierwotnego mieszkańca pustyni wyraźnie mówił mu, że jego źrenice pozostawiły trwały ślad w pamięci polskiej dziewczyny, pędzonej do pustyni żądzą wiedzy; wiedział, że nie zapomni go, lecz nawet zapragnie ujrzeć raz jeszcze.

Syryjczyk porwał Irenę. Bolało go to niewymownie.

Serg Bazylis triumfował nad Sokołem Pustyni zupełnie przypadkowo. Uśmiechnęło się mu szczęście, gdy trafił na Azisa i Mossula i wynajął ich.

Ci włóczędzy byli ludźmi przebiegłymi, ostrożnymi i śmiałymi.

Stary Azis, jadąc wciąż na południe, dojrzał ślady Nabby i jego Tuaregów, zatrzymał i ukrył karawanę Syryjczyka daleko od Tamanrasset, a sam pojechał naprzód - na wywiad.

Udając hadża, a może będąc nim istotnie, bo przecież włóczył się po całym świecie muzułmańskim, wygadany, krotochwilny Azis był wszędzie gościnnie przyjmowany.

Koczownicy chętnie słuchali jego opowiadań o krajach zwiedzanych przez starego wygę, a on umiał też słuchać, a jeszcze zręczniej wypytywać. W ten sposób dowiedział się o Sokole Pustyni, o którym, przebywając na północy Algierii i Maroka, nie słyszał przedtem; opowiedziano mu o tajemniczym Murzynie, węszącym po Tamanrasset, o okolicach, a wypytującym o karawanę jakiegoś kupca, wiozącego białe kobiety.

Azis od razu skombinował, że nieznany Sokół Pustyni tropi karawanę. Miał go za zwykłego bandytę, zamierzającego ograbić Syryjczyka. Głowił się stary poszukiwacz skarbów nad tym, gdzie ma ukryć swego pana i jego zdobycz. W ruinach, znajdujących się w pobliżu Tamanrasset, nie widział bezpiecznego schroniska, gdyż o nim dowiedział się już Sokół Pustyni.

Szczęście sprzyjało staremu włóczędze.

Gdy dość markotny szedł przez rynek Tamanrasset, podszedł do niego stary, okryty łachmanami żebrak, postukując długim kijem.

Był to ślepiec o pooranej ospą twarzy, pełnej bólu i... przebiegłości.

- Nie poznajesz mnie, Azisie ben-Hazel, stary druhu! - mruknął żebrak.

- Że ja ciebie, przyjacielu, nie poznaję, to nie sztuka, ale że ty, biedny ślepcze, dojrzałeś mnie, to zakrawa już na czary! - odparł Azis, niezadowolony, że spotkał człowieka, znającego go.

- Cyt! - syknął ślepiec. - Jestem Mulej Ismaila z Mulaj Idrisu.

- Mulej Ismaila! - zawołał Azis.

Przyjaciele zaczęli się witać, potrząsając sobie ręce i całując się po policzkach i ramionach. Poszukiwacz skarbów znał tego człowieka, mieszkając z nim razem w rojnym fonduku w Meknesie, skąd byli zmuszeni drapnąć, albowiem władze francuskie zbyt gorliwie zajęły się nimi, gdy wśród ludności zaczęły się rozpowszechniać odezwy mahdiego, skierowane przeciwko Europejczykom.

- Co tu robisz, miły memu sercu Azisie ben-Hazel? - pytał ślepiec.

- Węszę... - odparł poszukiwacz. - A ty?

- Ja pod postacią niewidomego żebraka powracam do Fezu, skąd woziłem do sudańskich marabutów jakieś pismo - odparł i zobaczywszy zbliżający się tłum tubylców, zaczął płaczliwym głosem nawoływać: - Na świętego Sidi Bu-Mediana, na świętego Sidi ben Hadża Jahia, na świętego Bu Islama ben Senufiego, nie przechodźcie obojętnie, mumeni, obok niewidomego sługi Allaha, bo, jak mówi Wielki Prorok: Jałmużna, dana nieszczęśliwemu meskinowi jest pożyczką Allahowi! Na dziewięćdziesiąt dziewięć świętych imion Allaha, w imię świętego Sidi Aissa ben Slimana, w imię Sidi Okba ben Mohammeda, w imię sidi Jussefa ben Anania, nie zostawcie bez datku, mumeni, brata waszego, który życie swe poświęcił służbie Proroka!

Kilka monet wpadło do worka Muleja Ismaili.

Po zachodzie słońca przyjaciele spotkali się za osadą i długo rozmawiali. Azis dowiedział się o bardzo ważnych rzeczach.

- W górach Tassila możesz znaleźć piękne ruiny, drogi przyjacielu! - opowiadał Mulej, którego Azis przekonał, że przybył tu na poszukiwanie skarbów. - Nikt tam nie zagląda, bo Tuaregowie boją się złych duchów, mających w ruinach siedzibę. Są to resztki grodu Rumani i powinny być tam skarby. Niezawodnie!

Była to bardzo cenna wskazówka, więc ucieszony Azis, pożyczywszy Mulejowi kilka franków, szybko się z nim pożegnał i chyłkiem wyślizgnął z Tamanrasset.

Przekonawszy się, że Nabba ze swymi Tuaregami już powrócił do obozu w górach Ahaggar, o czym świadczyły ślady mehari i zgubiony nabój karabinowy, Azis w dwa dni przerzucił się z karawaną Bazylisa do górzystej miejscowości Tassila, kupiwszy po drodze stado baranów, bo stary wyga nie lubił czuć pustki w opasłym brzuchu.

Gdy Bazylis z Aksjuszem i brankami rozlokowali się na dobre w ruinach starego miasta, Azis z Mossulem wyruszyli na zwiady, aby zbadać zamiary Sokoła Pustyni. Zapuściwszy się w wąwozy południowych stoków Ahaggar, przypadkowo natrafili na samotnie pracującą w kanionie Irenę i porwali ją. Uczynili to dlatego, żeby nie mieć żywego świadka w pobliżu miejsca pobytu Syryjczyka.

Śladów Sokoła Pustyni poszukiwacze skarbów w tej części górskiego masywu nie wykryli. Od tej chwili spokój zapanował w niezwykłym schronisku Serga Bazylisa. Handlarze cierpliwie czekali, aż nastąpi czas, gdy o nich wszyscy zapomną, i przemyśliwali nad tym, jak sobie uprzyjemnić osamotnienie.

Azis z Mossulem niedługo łamali sobie nad tym głowy. Jedli przez cały dzień tłustą baraninę, popijając ją źródlaną wodą, wyciekającą ze starej fontanny, uwieńczonej posążkiem jakiegoś bożka, palili fajki i spali.

- Ja bym tu został do końca życia! - mawiał nieraz Azis, trącając w bok zaspanego Mossula.

- Uhu! - odpowiedział młodzieniec, nie otwierając oczu.

- No, to i zostaniesz, mule, bo kipniesz, jeżeli będziesz spał bez przerwy! - wołał stary.

- Uhu, ale ja robię przerwy, gdy jem... - mruczał Mossul sennym głosem.

- Uhu! Uhu! - przedrzeźniał go Azis. - Gadasz jak puchacz.

Mossul zwykle więcej nie odpowiadał. Spał, chrapiąc jak wielbłąd.

W tym czasie zwołana przez Sokoła Pustyni starszyzna rozesłała na wszystkie strony młodych jeźdźców na poszukiwanie karawany Bazylisa.

Na Saharze - pomiędzy górami Ahaggar a Air-u-Azben roiło się od kręcących się wszędzie koczowników. Niby mrówki biegły w różnych kierunkach małe oddziałki konnych Tuaregów i Berberów, spotykały się, dzieliły się spostrzeżeniami i wieściami i znowu się rozbiegały w różne strony. Ciężka to była praca, niewdzięczny pościg i beznadziejne tropienie, bo wicher dął bez przerwy, natychmiast zasypując świeży ślad wielbłąda lub konia grubą warstwą piasku.

Bazylis przepadł jak kula wypuszczona pod obłoki.

Sokół Pustyni chodził ponury i mroczny, czekając na wieści, które nie przychodziły. Nie odzywał się też Dżani, chociaż minęło już kilka dni.

Przybywający jeźdźcy smutnie kiwali głowami, powtarzając:

- Allah nie dał nam oczu orła; nie dojrzeliśmy śladów złego człowieka, ściganego przez świątobliwego hadża i wielkiego wodza!

Pewnej nocy Sokół Pustyni wybiegł z namiotu i krzyknął donośnie.

- Nabba, do mnie!

Pół godziny później mały jeździec, a za nim olbrzymi Murzyn, prowadzący za sobą najszybszego mehari z workami jęczmienia, suszonego mięsa i wody, opuścili obóz.

Gdy wyjechali z wąwozu na południowe zbocze grzbietu, samum rzucił na nich chmury piasku i dąć zaczął, aż konie dęba stawały i chrapały, pochylając głowy do ziemi.

Długie, spiczaste ostrogi mauretańskie natychmiast wpijały się w ich boki, więc, jęcząc i zrywając się do skoku, parły naprzód, prężąc się pod ciosami wichru.

Oczy Sokoła Pustyni szukały we mgle i chmurach lotnego piasku wężowej, zębatej linii pierwszych wzgórz masywu Tassila.

- Muszę być tam przedtem, nim słońce zajdzie jutro za dalekie szczyty. Muszę! - szeptał przez zaciśnięte zęby.

Ściskał kolanami Nizama i do krwi ranił ostrogami jego boki.

Nabba z trudem zdążał za swym panem.

Nie czuł jednak smagań samumu, bo rozumiał, że potężniejszy wicher porwał i pognał małego wodza, nad którym jak orle skrzydła powiewał i miotał się czarny, szeroki burnus.

IX. Dżani w roli dyplomaty.

Wtedy, gdy Sokół Pustyni oczekiwał wieści i walczył z szalejącym samumem, Dżani odnalazł oddział hrabiego Ramencourta. Nie przyszło to mu jednak z łatwością, gdyż młody oficer, widząc, że jego ludzie są zupełnie znużeni, przestał gonić wyprowadzającego go na fałszywą drogę Litisa i szedł ku Fortowi Polignaca, gdzie zamierzał wziąć świeżych ludzi i z nimi odciąć ściganą karawanę od granicy włoskiej kolonii.

Dżani, posłyszawszy o tym od spotkanych w drodze tubylców, popędził ku fortowi.

Jednak kapitan nie zdążył jeszcze dojść do celu swojego marszu i jak się dowiedział sprytny Dżani, wlókł się, dając wyczerpanym jeźdźcom długie wypoczynki i noclegi.

Dżani, zbliżywszy się o godzinę drogi do obozu kapitana, wysłał do niego Berbera z listem, pisanym po arabsku, mówiąc:

- Zapamiętaj sobie dobrze, Mamedzie, aby nikt cię nie spostrzegł, a gdybyś się zasypał, nic o mnie i o wodzu nie mów! Wrzuć potajemnie list do namiotu oficera i zmykaj, a oglądaj się, oglądaj, aby do ogona twego mehari nie przyczepił się ktoś, kogo widzieć nie życzę wcale!

Mamed odjechał i spotkał kilku pastuchów, pędzących stado w stronę obozu. Z nimi razem dotarł do małej osady, gdzie popasał oddział, i spełnił polecenie, podrzuciwszy list do namiotu oficera.

Gdy powrócił do czekającego nań Dżaniego i opowiedział o wszystkim, ten rzekł do niego:

- Najedz się dobrze, Mamedzie, bo czeka na ciebie robota! Gdy ściemni się, zaczaisz się w pustyni niedaleko od tego wąwozu, a gdy ujrzysz jednego człowieka, siedź jak mysz pod miotłą, a gdy ujrzysz kilku - zakwil jak kwili nocny ptak!

Dżani zaczaił się w wąwozie, pozostałym po płynącej tu niegdyś rzece, i czekał.

Gdy spojrzał na zegarek, dochodziła dziewiąta. Zaczął nadsłuchiwać. Nagle doszło go ciche kwilenie ptaka. Był to ostrzegawczy znak Mameda. Dżani wcisnął się w głęboką szczelinę i patrzał.

Kilku ludzi weszło do wąwozu i zaczęli się rozglądać dokoła.

- Co u diabła! - rozległ się francuski okrzyk.

- Nikogo nie ma w tej dziurze. Jakieś żarty czy co?!

Ludzie w mundurach francuskich spahisów przeszli w pobliżu kryjówki Dżaniego i wkrótce powrócili na równinę, skąd po chwili doleciał go tupot koni.

Tejże nocy Mamed podrzucił drugi list tej treści:

„Prosiłem o widzenie się z kapitanem na osobności, bez świadków. Nic panu nie zagraża. Tymczasem mam wieści o ściganej przez kapitana karawanie. Czekam na kapitana w tym samym miejscu samotny i bez broni”.

Zaczajony w piaskach Mamed nie kwilił następnej nocy i Dżani spotkał hrabiego Ramencourta. Opowiedziawszy oficerowi o manewrze Bazylisa, nie wspominając nic o losie wyciętej przez siebie karawany, zaprosił go do obozu pewnego człowieka, ścigającego Syryjczyka.

Kapitan się zgodził od razu.

- Bardzo mi chodzi o odbicie porwanych przez tego syryjskiego łotra panienek, bo wśród nich znajduje się też moja kuzynka! Jutro wyprawię oddział pod dowództwem sierżanta do fortu, aby ostatecznie wypoczął, a sam wyruszę z panem.

- Czy nie lepiej byłoby znaleźć gdzieś samochód? - zapytał Dżani. - Służę na ten cel pieniędzmi.

- Samochód można wynająć u kupca daktyli w In-Salah - oznajmił kapitan.

- Proszę napisać do niego list, a mój towarzysz przyprowadzi go tu - zaproponował Dżani.

Pięć dni później ciężarowy samochód, sapiąc i dymiąc straszliwie, sunął kamienistą równiną w stronę grzbietu Ahaggar, wioząc oficera, Dżaniego i Mameda, siedzącego w największym przerażeniu obok szofera i co chwila wykrzykującego zaklęcia.

Mehari długo biegły z tyłu, a zrozumiawszy, że nie dogonią straszliwej maszyny, powoli zaczęły iść ku obozowi, węsząc własne ślady i kierując się instynktem orientacyjnym, tak potężnym u dzikich zwierząt, ptaków i pierwotnych ludzi.

Sokoła Pustyni Dżani w obozie nie znalazł. Wyjechał przed kilku dniami i nie powracał. Samum zatarł jego ślady, a pomocnik wodza, berberyjski książę, szejk Ibrahim, oraz starszyzna zaczynali się już niepokoić.

Stary, dostojny szejk bardzo gościnnie podejmował kapitana, rozmawiając z nim po francusku. Był to inteligentny Berber, wódz szczepu, oddany Francuzom, za co pierś jego zdobił krzyż na czerwonej wstążeczce.

Młody oficer zaprzyjaźnił się z nim i dowiedział dużo ciekawych szczegółów z życia tajemniczego Sokoła Pustyni, o którym już słyszał sztab francuski w Fezie.

- Nie jest on człowiekiem z naszego szczepu ani też Arabem lub Tuaregiem, lecz żyje naszym życiem od dawna, modli się do Allaha i dobrą drogą prowadzi mumenów! - mówił szejk. - On to unicestwił plany sudańskiego mahdiego, zamierzającego rozpocząć nowe powstanie! On woła naszych ludzi do nauki i do pokojowej walki o wolność, żeby się nauczyć budować koleje i maszyny, pędzące bez koni, leczyć chorych, urządzać fabryki, jakie widziałem w Algierze i Tangerze, uprawiać rolę, aby zawsze dawała obfity urodzaj; zabezpieczać stada od niszczącej je dżumy. On to doradza nam, abyśmy dali wolność naszym kobietom i uczynili z nich równe nam istoty. Mówi wódz, że to da nową siłę szczepom i przyśpieszy czas, gdy staniemy się takimi uczonymi i potężnymi ludźmi, jakimi są nesrani!

- Cóż mówią na to prawowierni muzułmanie, szejku? - pytał hrabia Ramencourt.

- Jedni są po stronie Sokoła Pustyni, inni wrogo się do niego odnoszą, ale ci są zwolennikami mahdiego, marzącymi o powstaniu, o świętej wojnie, o mudżahidach i o krwawym mordzie. Wiedzą, że póki on włada Saharą, wojny nie będzie, więc nienawidzą go, chociaż otwarcie nie zwalczają go, bojąc się wodza!

Kapitan był zdumiony. Jeżeli było prawdą to, co mówił szejk, wtedy nikt lepiej od Sokoła Pustyni nie dopomagał zamiarom Francji, dążącej do podniesienia cywilizacji i dobrobytu w północnej Afryce.

Nie żałował, że przybył do tajemniczego obozu władcy Sahary i czekał z niecierpliwością na jego powrót.

Sokół Pustyni jednak przepadł bez wieści.

Dni się wlokły za dniami jednostajnym trybem, kapitan zaczął się niepokoić.

- Litis przejedzie granicę włoską i wtedy - koniec! Złapawszy go, mógłbym zmusić do wskazania mi kryjówki Bazylisa. A teraz co? Wszystko przepadnie - skarżył się księciu Ibrahimowi.

Szejk uśmiechnął się chytrze:

- Spójrz na tego człowieka! - rzekł, oczami wskazując przechodzącego przed namiotem Dżaniego. - On napadł na karawanę chromego Litisa i wyciął ją do nogi.

Hrabia Ramencourt zerwał się i podbiegłszy do barczystego Polaka o zawsze nastroszonych płowych wąsach, uścisnął mu rękę.

- Dziękuję, dziękuję panu z całego serca! - wołał. - Dzielny z pana, uczciwy człowiek!

- Ehe? - mruknął zdumiony Dżani. - Com takiego uczynił, kapitanie?

- Wytępiłeś pan bandę tego nicponia Litisa! - zawołał oficer. - Teraz jestem spokojny, że Bazylis, chociaż zapadł do jakiejś nory, pozostaje jednak na Saharze, i że go znajdziemy, jeżeli nawet zarył się pod piaszczyste diuny. Dziękuję, dziękuję z całego serca!

- Nie warto o tym mówić! - odparł skromnie Dżani i nagle się roześmiał.

- Dlaczego pan się śmieje? - zapytał oficer.

- Przyszła mi do głowy zabawna myśl! - rzekł Dżani. - Bo pan, kapitan francuski, dziękuje mi za wytępienie karawany Syryjczyka, a tymczasem, gdybym się dostał w ręce francuskiego sądu, ten nie pochwaliłby mnie za to! Co? Może nawet wpakowałby do więzienia?!

- Dlaczego? - zadziwił się Ramencourt. - Przecież był to najpotworniejszy z łotrów?

- No, tak, niezawodnie - odparł Dżani - lecz jakież ja mam prawo tępienia na własną rękę i do tego tak gruntownie chociażby najpotworniejszych łotrów? Z tym nie pójdzie tak gładko, gdybym zawitał do Fezu lub Algieru, dokąd zresztą, zapewniam kapitana, nie wybieram się w najbliższym czasie!

- Przyrzekam, że z tego powodu nie będzie pan miał żadnych przykrości! Sam zreferuję tę sprawę głównodowodzącemu i wszystko załatwię - oznajmił młody kapitan.

Pewnego wieczora do obozu przybyła stara kobieta i z płaczem zawołała:

- Przyjechałam z daleka do wodza błagać o sprawiedliwość i obronę!

- Wodza nie ma w obozie, lecz szejk Ibrahim rozsądzi sprawę twoją podług myśli Sokoła Pustyni - rzekł stojący na warcie jeździec.

Kilka minut później stary szejk siedział już przed namiotem i słuchał skargi kobiety.

- Sidi! - żaliła się wyczerpana daleką drogą kobieta. - Piętnaście lat żyłam w namiocie męża swego. Oko moje nigdy nie spojrzało z pożądaniem na innego mężczyznę, chociaż byłam niegdyś młoda, a junaki na ahale nazywali mnie piękną różą. Zrodziłam trzech synów i wychowałam ich. Chwalą imię Allaha jak prawi mumeni, są zdrowi i silni i sami już mogą złapać młodego wielbłąda i osiodłać go. Mąż mój jest biedny, więc chce wziąć za żonę młodą córkę sąsiada, aby nowa, silna pracownica weszła do domu. Nie chce mnie więcej, dąży do tego, abym sama odeszła lub umarła! Podług prawa musi wypłacić mi wiano, a że go nie posiada, bije mnie i znęca się nade mną, sidi!

W rozpalonych oczach kobiety była rozpacz.

- O matko! - rzekł Ibrahim. - Czuję prawdę w twoich słowach, lecz sądzić nie mogę twego męża w jego nieobecności. Niezgodne jest z prawem. Kim jest twój mąż? Poślę po niego i wtedy wydam wyrok.

- Mój mąż nazywa się Hafid Ulla, mieszkamy w oazie Ledit. Nie posyłaj po męża, sidi, sam tu przybędzie, bo goni mnie, ale że wzięłam ściglejszego wielbłąda, zdążyłam przed nim.

Istotnie, nazajutrz przybył niemłody już Berber i zażądał wydania zbiegłej żony.

Postawiono go przed szejkiem, otoczonym starszyzną tubylczą.

- Człowieku, oskarżony jesteś o znęcanie się nad tą kobietą, która jest twoją żoną! - oznajmił starzec.

- Święta Księga pozwala uczynić z żoną to, co chce jej mąż! - odparł ponurym głosem Berber.

- Powołujesz się na Koran, nie znając go i nie rozumiejąc słów Wielkiego Mahometa, niech imię jego będzie opromienione sławą do kresu wieków! - rzeki szejk.

Tubylec milczał.

- Posłuchaj mnie, mumenie! - ciągnął dalej Ibrahim. - Będę rozsądzał sprawę tak, jak gdybym był Sokołem Pustyni, który jest uczonym i błogosławionym hadżem. Słuchaj!

Otworzywszy Koran, wiszący na pasie w skórzanej torebce, zaczął czytać:

„O mężowie! Bójcie się waszego Boga, który stworzył was wszystkich, pochodzących od jednego człowieka. Bóg stworzył z ciała męża towarzyszkę jego, a od tych dwojga istot rozmnożyli się mężowie i kobiety. Bójcie się Boga waszego, do którego modły zasyłacie, i poważajcie łona, które was wynosiły, a Bóg będzie się opiekował wami! Mężowie i kobiety, czyniący sprawiedliwie a przechowujący wiarę, wejdą do raju i otrzymają zupełną nagrodę!”.

Tak mówi Prorok w suratach czwartego rozdziału Świętej Księgi. Jakże możesz, nie obrażając Allaha i Jego Proroka, znęcać się nad matką twoich synów, nad latoroślą wspólnego ojca - Adama, nad istotą, która razem z tobą, mumenie, może wejść do raju?

Berber milczał.

- Dobry i mądry jeździec nie bije konia i wielbłąda, aby nie osłabły lub nie wpadły w szał, więc jakże możesz bić żonę, którą rozpacz może doprowadzić do zbrodni nad tobą lub sobą i gniew Allaha spowodować?! Zaiste powiadam wam, mumeni, że nasz wódz głosi wielką prawdę, widząc potęgę, czystość i wolność ludzi wiernych nauce Proroka, w szacunku dla kobiety, w uznaniu jej praw ludzkich na równi z nami - mężami! Matki i żony nasze bowiem rodzą dzieci, a ich synowie stają się później wojownikami, hadżami, marabutami i talebami...

- Gdyż taka jest Allaha wola, którą spełnia każda kobieta, jeżeli nie włada nią szatan, mumeni! - rozległ się groźny, donośny głos poza plecami tłumu, otaczającego miejsce sądu.

Wszyscy się obejrzeli. Na ociekającym pianą białym koniu siedział Sokół Pustyni.

Nie odpowiadając na powitanie i okrzyki ludzi, podniósł rękę i zawołał:

- Nie może człowiek zniewolić swego serca do miłości, lecz powinien zmusić je do sprawiedliwości lub miłosierdzia! Jeżeli chcesz rozstać się, mumenie, z żoną swoją, oddaj, co się jej podług prawa należy; jeżeli nie możesz - zostaw ją w domu swoim i zarządź tak, aby w sercu jej nie było nienawiści, rozpaczy i łez niewysychających! Kobieta, oprócz serca, posiada rozum dany od Allaha, więc przemów jej do serca, do rozumu, a ona ci sama dopomoże i doradzi!

- Tak uczynię, wodzu i hadżu! - rzekł, opuszczając się na kolana, tubylec.

- Niech Allah ma cię w swej opiece, sidi! - zawołała kobieta. - Niech słońce niegasnące płonie w twoim sercu, dobry, sprawiedliwy sidi!

Zdumiony kapitan Ramencourt patrzał i oczom swoim nie wierzył, widząc, jak podziałał wyrok małego człowieka o bladej twarzy i surowych, gorejących oczach.

Berber z żoną cicho odeszli.

Wojownicy szumnie witali Sokoła Pustyni, a poważny, sędziwy szejk skłonił się przed nim do ziemi.

- Powróciłeś, wodzu, powróciłeś! - mówił radośnie. - Dusza moja trwogą się truła przez cały ten czas!

Sokół Pustyni, obejmując, podnosił starca.

Nareszcie wzrok jego padł na kapitana i na jedną chwilę zatrzymał się na jego twarzy. Podszedł szybkim krokiem do Francuza i rzekł: - Jakże się cieszę, że pan przyjął moje zaproszenie!

Hrabia Ramencourt wyciągnął do niego rękę.

- Jestem już przyjacielem i sojusznikiem pana! - zawołał.

- Proszę do mego namiotu! - rzekł Sokół Pustyni. - Musimy się porozumieć dokładnie!

X. W ruinach Fides.

Wśród gór Tassila na początku ery chrześcijańskiej, gdy w głębokich dolinach tego masywu istniały jeszcze gaje palm daktylowych, a nawet drzew oliwnych, ze zdumiewającą szybkością powstało miasto. Zbudowali je chrześcijanie, złączeni w gminie świętego Saturnina. Należeli do niej bogaci i sławni patrycjusze rzymscy, bizantyjscy arystokraci i inni możni ludzie, wyznający naukę Zbawiciela świata. Założono w ustronnej dolinie, otoczonej górskimi szczytami, duży gród na modłę rzymską, z forum, pięknymi świątyniami, gdzie zamiast posągów Jowisza, Wenus i Diany stały krzyże - znak męki Mesjasza i odkupienia ludzkości.

Ludzie ci przenieśli się do gór Tassila w obawie prześladowań wyznawców nowej wiary, bo ręka mściwego i zazdrosnego o swoją potęgę Rzymu już zaczęła spadać tu i ówdzie na chrześcijan. Do gminy świętego Saturnina ciągnęły tłumy wiernych z Kartaginy, Cyrty, Sfaksu, Timgadu i Lambezy, aż miasto się rozrosło znacznie.

Gdy przegniły Rzym padł, a urok jego potęgi rozwiał się bez śladu, afrykańscy barbarzyńcy i najeźdźcy, jak wschodnie i zachodnie hordy Gotów i Wandalów, zburzyły miasta dawnych „panów świata” na północy Afryki - w Mauretania Caesarea i Tingitana, a koczownicy mieszkający na południu uczynili to samo z Timgadem i głębiej w Saharze położonymi miastami i warowniami rzymskimi.

Wonczas została wycięta w pień lub wzięta w jasyr ludność gminy świętego Saturnina, a miasto, noszące nazwę Fides, zrabowano i spalono. Jeszcze do naszych czasów w pałacach potentatów Sudanu znaleźć można marmurowe kolumny, mozaiki i metalowe przedmioty pochodzące z gmachów Fides. Z biegiem czasu Sahara, coraz bardziej wysychając, rzucała do dolin Tassila chmury lotnego piasku, zbocza grzbietu osypywały się i staczały na dno, a duże niegdyś miasto stopniowo znikało.

Już w dziewiątym wieku podróżnik arabski, Galzil Azren, przebywszy grzbiet Tassila, nie spostrzegł żadnych śladów Fides i dopiero sto lat po nim część piasków i osypów skalnych odsłoniła kilka kolumn dawnego forum i ścianę bazyliki, lecz samum wkrótce przykrył szkielet umarłego miasta nową warstwą piasku.

W tych to ruinach Fides ukryła się karawana Bazylisa, Syryjczyka.

Tylko zabobonny strach koczowników przed zburzonym grodem oraz ta okoliczność, że nikt z białych ludzi tu nigdy nie zaglądał, omijając bezwodną i niezaludnioną część pustyni, mogły okryć tajemnicą istniejące resztki Fides.

Widocznie jakieś podziemne siły z biegiem czasu zrzuciły z ruin pokłady nagromadzonego piasku i piargów toczących się z gór, bo prawie całe miasto znowu wyłoniło się na powierzchnię ziemi.

Stały, wznosząc się ostatnim wysiłkiem ku niebu, potężne marmurowe i granitowe kolumny o pięknych głowicach, wznosiły się mocarne mury z ciosanych brył szarego i czerwonego kamienia, zarysowywały się na tle bezbarwnych gór ciemne sylwetki ciężkich frontonów. Spod piasku wyglądały płyty, którymi przed wiekami brukowano ulice i kryto podziemne rynsztoki i kanały. W niektórych z nich z cichym szmerem biegła woda, sprowadzona niegdyś ze źródeł bijących na dalekich szczytach. W bazylice i w mniejszych świątyniach przechowała się jeszcze mozaika na posadzce; tylko wszystkie posągi stojące dawniej w niszach, widniejących w murach, znikły, porozbijane i potrzaskane przez barbarzyńców. W kilku miejscach pozostały jeszcze krzyże chrześcijańskie i stare napisy rzymskie i greckie.

- Tu założymy naszą stolicę! - zawołał uradowany Azis.

- Oby nie na długo! - mruknął Bazylis i uśmiechając się łagodnie, dodał: - Piękne panienki nasze mogą się tu znudzić, gdyż nie będą miały teatrów, kawiarni i lawn tennis.

- Za to będą spoglądały na pięknego sidi! - pochlebiał mu stary poszukiwacz skarbów.

Syryjczyk śmiał się i oczy mrużył jak pieszczony kot.

Szybko się zakrzątnęli przewodnicy i słudzy. Wynaleziono dwa dość dobrze zachowane gmachy i urządzono w nich mieszkania dla Bazylisa z Aksjuszem i dla porwanych kobiet. Z worów handlarza wydobyto kobierce, różne tkaniny, skóry, a nawet bardzo piękne drobiazgi, nabyte w Casablance, i urządzono przytulne schronisko.

Azis z Mossulem i słudzy Syryjczyka ustawili dla siebie namioty przy ścianie świątyni.

Ostrożny Bazylis postanowił zatrzymać się tu na czas dłuższy, aby wszelkie wieści o nim zaginęły. Mając ze sobą dużo pieniędzy i całą karawanę wielbłądów, nie obawiał się głodu. Stary wyga Azis mógł sprowadzać do obozu żywność, kupując ją po oazach i koczowiskach; wielbłądy miały pokarm na miejscu, gdyż na zboczach gór rosły w obfitości krzaki i trawa alfa.

Niegdyś musiała tu istnieć znaczna i urodzajna oaza, bo podróżnicy znaleźli gnijące pnie daktylowych palm i skarłowaciałe krzewy oliwne.

Wśród ruin dużego gmachu pozostała obszerna sala, z marmurową posadzką i wodą, biegnącą wykutym w kamieniu korytem.

Niezawodnie w gmachu tym mieściły się w dawnej Fides łaźnie publiczne.

Przystroiwszy zmurszałe ściany tkaninami i rzuciwszy na rozesłane wszędzie kobierce stosy skór i poduszek, słudzy Syryjczyka wprowadzili tu porwane w Casablance dziewczyny, a kilka minut później - Irenę Oranowską.

Studentka zdumiała, ujrzawszy zbitą w kupę gromadkę dziewczyn - wychudłych, znużonych, okrytych kurzem.

- Czego pani sobie życzy od nas? - zapytała jedna z dziewczyn, wysoka, o dumnej twarzy, smagła Francuzka. - Niech pani pamięta, że jestem hrabianka de Rostand i że za moją krzywdę pomści się cała rodzina Rostandów!

- A ja... - zawołała mała, czupurna blondynka, zaciskając drobne piąstki.

- Uspokójcie się! - rzekła Irena, którą ogarnęło głębokie współczucie dla tych dziewczątek, prawie dzieci. - Obawiam się, że jesteśmy w jednakowej sytuacji. Porwano mnie...

- I nas... I nas... I mnie! - rozległy się glosy.

- A więc musimy się poznać wzajemnie i wspólnymi siłami się bronić! - poradziła studentka.

Branki Bazylisa szybko się poznajomiły, opowiedziawszy o sobie wszystko aż do chwili porwania i przybycia do tej dziwnej sali, która tylko do uczonej Ireny mówiła swoją architekturą, napisami i mozaiką.

Oprócz studentki było tu dziesięć panienek: cztery Angielki, dwie Amerykanki, Francuzka, Niemka, Hiszpanka i Włoszka.

Już kilka dni upłynęło w ruinach Fides i Irena, mimo niepokoju o swój los, z zaciekawieniem śledziła rysy narodowego charakteru swoich towarzyszek.

Piękna słodka Włoszka - Liliana Costaglione - była podobna do posągu rozpaczy. Na bladej twarzy zastygłej, zdawałoby się na zawsze, nigdy nie powstał uśmiech.

„Na tę nie mogę liczyć!” - myślała Irena. ,Jest tak zrozpaczona i złamana na duchu, że ani protestować, ani bronić się nie będzie. W razie niebezpieczeństwa i walki stanie się raczej zawadą, bo trzeba będzie jej bronić. Straci siły do reszty i zemdleje lub zacznie się miotać nieprzytomna, porwana szałem przerażenia.”

Isabella Cortez, szesnastoletnia Hiszpanka z Walencji, złocista blondynka o ciemnoszafirowych oczach, cały czas niespokojnie poruszała nozdrzami pięknego noska i nic nie mówiąc, bawiła się sztyletem, którym to spinała gęste sploty swych włosów, to nerwowo dotykała jego ostrzem paznokci, jakby przypominając sobie codzienne zabiegi manicure'u.

„Ta dobra będzie jako terrorystka, dla pogróżki!” - myślała Irena, uśmiechając się do namiętnej dziewczyny.

Niemka, Emilia Wolfheim, od razu ujawniła organizatorski talent germański.

- Myśli o przyszłości - na później! - powiedziała pierwszego dnia pobytu w Fides. - Musimy najpierw urządzić swe życie na dzień dzisiejszy. Dopiero gdy ono pójdzie mniej więcej normalnie i porządnie, wtedy będziemy coś nowego planować, a więc - do roboty!

Emilia natychmiast podzieliła różne obowiązki pomiędzy towarzyszki, zmusiła je gruntownie się wymyć, wyprać bieliznę, okurzyć ubranie i obuwie, ustawiła warty i zażądała od usługującego im Mossula, aby porządek dzienny, ustalony przez branki, nigdy nie był naruszony.

Irena zrozumiała, że ta systematyczna i praktyczna natura będzie miała doskonały wpływ na inne dziewczęta. Istotnie, po wprowadzeniu do życia ładu, nawet zrozpaczona Liliana uspokoiła się znacznie.

Angielki: Jenny, Eva, Mary i Molly, były bardzo do siebie podobne.

Spokojne i pogodne, nieunoszące się i nierozpaczające nigdy, oznajmiły, że muszą się wyrwać z łap niegodziwych ludzi i że się wyrwą.

- Zresztą - dodały ze zwykłą Anglikom dumą narodową - za krzywdę, nam wyrządzoną, flota wojenna Wielkiej Brytanii wypłynie na pomszczenie nas!

- Ale w głąb Sahary nie dopłynie! - rzekła ze śmiechem Emilia Wolfheim. - Więc w sprawie poratowania nas cała ta flota jest bezsilna. Nie możemy na nią liczyć.

- Musimy się wyrwać stąd i wyrwiemy się! - powtórzyła zimnym głosem Jenny.

- Of course! - spokojnie potwierdziły Eva i Molly.

- W jaki sposób? W jaki sposób? - zawołała niecierpliwa, namiętna Hiszpanka.

- Tymczasem nie wiem - odparła Mary. - But it must be done!

Hrabianka Georgette de Rostand nie była ani taka pewna siebie jak Angielka, ani namiętna jak Isabella Cortez, ani systematyczna jak rozsądna i łagodna Emilia Wolfheim; nie szła ona też w ślady ustawicznie rozpaczającej pięknej Włoszki. Być może, że była nawet najbardziej niesforna i niespokojna. Kręciła się wszędzie, pytając i opowiadając o swych spostrzeżeniach. Obserwująca ją Irena Oranowska zrozumiała, że w ognistej główce pięknej dziewczyny roi się od myśli układających się w przeróżne plany. Jednak wszystkie te pomysły, pełne dowcipu i energii, młoda Francuzka sama pierwsza poddawała ostrej i bardzo logicznej krytyce, odrzucając je i już do nich nigdy nie powracając. Szukała innych dróg prowadzących do celu i nie zniechęcając się niepowodzeniem, myślała, kombinowała bez przerwy.

Nie przeszło trzech dni, gdy Georgette zrobiła dwa bardzo doniosłe odkrycia. Znalazła bowiem wśród gruzów, leżących w kącie sali, otwór prowadzący pod ziemię, a w ścianie szczelinę, z wystającymi kamieniami, którymi można było dotrzeć do okna.

- Dwie drogi ucieczki! - szepnęła do towarzyszek Georgette.

- Nie wiadomo... - zauważyła Emilia Wolfheim. - Podziemia mogą nie mieć wyjścia, a po tych kamieniach nie tak łatwo wspiąć się pod sklepienie. Zresztą, gdybyśmy nawet dotarły do okna, kto wie, co nas tam czeka? Może wrogowie postawili tam czaty?

- Zaraz damy na to pytanie odpowiedź! - rzekły Amerykanki, Betty Crawford i Margaret Irving, zwinne, wygimnastykowane dziewczęta o wesołych, śmiałych oczach. - Pomóżcie nam!

W jednej chwili zerwały długi jedwabny szal, wiszący na ścianie, i skręciwszy go, opuściły do ciemnego otworu.

- Trzymajcie mocno, a ja zbadam przejście - rzekła mała Betty, zakasując rękawy bluzki.

- Cicho! - upomniała Emilia. - Jedna z nas musi stanąć na czatach przy drzwiach. Niech tam stróżuje Liliana!

Po chwili Betty znikła w czeluści tchnącego wilgocią kanału. Po kwadransie dopiero targnęła za szal, dając znak, aby ją wyciągnięto.

Stanęła przed towarzyszkami mokra i zawalana pleśnią i błotem.

- Doskonała droga! - zawołała wesołym głosem. - Tam przechodzi kanał z wodą, biegnącą przez naszą salę; przebił on sobie szerokie koryto. Trochę tam ciemno i sporo zwalisk, kamieni i błota, lecz powietrze tylko trochę gorsze od Broadwayu, gdy nim ciągną korowody samochodów z dżentelmenami, jadącymi z biur na lunch. Tym przejściem, które proponuję nazwać „tunelem Rostand”, możemy wydostać się za mury starej rudery!

- No, a teraz bierzmy się do okna! - przypominała zwinna i cienka jak wąż Margaret i zaczęła drapać się po wystających w szczelinie kamieniach.

Isabella Cortez zasłoniła oczy rękoma, widząc towarzyszkę już pod sklepieniem, o jakie piętnaście metrów nad ziemią.

- Nie bój się, Isabello! - uspokoiła ją Betty. - Margaret Irving jest championką alpinizmu; razem z Goddym Stanleyem nie takich trików dokonywała w naszych Rocky Mountains!

Istotnie, silna i zwinna dziewczyna dotarła do okna i położywszy się na parapecie, zajrzała na dół.

- Co widzisz? - zapytała Georgette.

- Piaszczysta dolina otoczona górami... Na lewo wysoki mur i pod nim dwa namioty - mówiła Amerykanka.

- Ile kroków do nich? - pytała Francuzka.

- Może osiemdziesiąt, może sto jardów... - odparła Margaret.

- Nie znam jardów! - przerwała Georgette. - Ile kroków?...

Betty Crawford parsknęła śmiechem i zawołała:

- Jeżeli to ty będziesz szła, Georgette, to uczynisz tyle kroków, ile będzie jardów, a jeżeliby szedł mój kuzyn, Elias Swanburne, to byłoby zaledwie trzydzieści kroków, bo jest podobny do olbrzymiego, potwornego cyrkla...

Margaret zręcznie zeszła z powrotem i oznajmiła, że związawszy dwa szale, z okna można się spuścić na przeciwległą stronę, bo tuż pod ścianą wiatr usypał wysoki kopiec piasku.

- Druga droga do wolności! - zauważyła podnieconym głosem Georgette.

- Do ucieczki... - poprawiła ją Irena. - Nie wiemy jeszcze, jak daleko do osiedli ludzkich od tych ruin, ani też tego, ilu mamy tu wrogów...

- Racja! - zgodziła się hrabianka de Rostand. - Racja, nie pomyślałam o tym! Jest to, co prawda, szczegół, ale ważny szczegół...

- Wyjaśnię to sama! - oświadczyła studentka, słusznie niedowierzając zbytnio rozwadze tych dziewcząt, niemal dzieci jeszcze, i nieznających mowy tubylczej.

Gdy nazajutrz zjawił się Mossul, przynosząc naczynie z kawą i świeże placki jęczmienne, Irena zwróciła się do niego, mówiąc przyjaznym głosem:

- Szlachetny mumen nie jest Tuaregiem, jak widzę?

- Uhu! - mruknął pucołowaty chłopak. - A madame to dobrze zna naszą mowę!

„Madame...” - pomyślała Irena. „Ten człowiek musi być z północy, gdzie często spotykał Francuzów... To dobrze!” Zwracając się do niego, zapytała znowu:

- Czy mumen mówi po francusku, bo się wydaje być bardzo uczonym i obytym człowiekiem?

Mossul ujęty pochlebstwem usiadł, podkuliwszy pod siebie nogi, i odparł:

Kilka słów zaledwie! Tylko tyle, aby potrafić uzyskać pozwolenie na roboty w starych miastach Rumani.

- Aha! - domyśliła się studentka. - Więc sidi jest poszukiwaczem skarbów? Bardzo mnie to cieszy, bo mam wśród nich przyjaciela.

- Kogo? - zdziwił się chłopak. - Ja wszystkich znam i mój towarzysz Azis ben-Hazel zna ich jak pastuch stado swoich baranów.

- Jest to mój przewodnik, Fagit Bu Krim.

- Na Allaha Starego! - zawołał Mossul. - Razem z nim grzebaliśmy się w Ksar Faraun, lecz porzucił nasz zawód od trzech lat i jest teraz rządowym przewodnikiem po Saharze. Wielki to mój druh, lepszy niż brat, leliśmy z nim wodę na ostrze kumji i na kilofy.

- Jest to też mój przyjaciel! - oznajmiła Irena. - Już trzy razy przecinałam z nim wielką pustynię, gdy zachorował, odwiozłam go sama do szpitala w Bechar, gdzie go wyleczono.

- Przytrafiło się to mu w ubiegłym roku, odwiedzałem Fagita, gdy się leczył w Bechar! - wołał zdumiony Mossul.

- No, to podwójnie się cieszę ze znajomości ze szlachetnym sidi, druhem mego druha, a więc i moim druhem, jak twierdzi prawo hadith! - zawołała studentka.

- Madame mówi jak taleb, a słowa jej są prawdą! - szepnął pucołowaty młodzieniec.

Irena zaś ciągnęła dalej:

- Fagita zostawiłam przy chorym kapitanie, gdy sidi i jeszcze jeden mumen porwaliście mnie w pobliżu przełęczy El Ghilali...

- To Azis - mruknął Mossul, spuszczając oczy.

Studentka, niby nie zauważywszy zmieszania chłopaka, mówiła:

- Skoro jesteście uczciwymi ludźmi, jak wszyscy zresztą poszukiwacze skarbów, nie mogliście porwać mnie i tych młodych panien dla siebie, bo wiecie, że to jest sprawa niedobra i niebezpieczna i że mój Fagit znajdzie mnie. Z pewnością uczyniliście to pod przymusem jakiejś bandy Tuaregów-bandytów?

Mossul zmrużył oczy i zamachał rękoma, trzęsąc głową.

- To Azis wplątał się w tę hecę! Nie powiodło się nam w Timgad, chciał zarobić i wynajął się wraz ze mną do bogatego sidi... Nie jest on ani Tuaregiem, ani innym człowiekiem naszego kraju. Sirian trader... My tych madame nie porywaliśmy, tylko madame... związaliśmy i przywieźliśmy do obozu tego człowieka... - tłumaczył coraz bardziej zmieszany i zawstydzony Mossul.

- Czy sidi uważa się za mego przyjaciela, skoro Fagit Bu Krim przysiągł mi wierną przyjaźń do śmierci? - zapytała Irena.

- Jeżeliby tak nie było, Allah pokarałby mnie! - zawołał chłopak, ucieszony, że znalazł wyjście z kłopotliwej sytuacji.

- Niczego nie żądam od mumena - rzekła obojętnym głosem studentka. - Chciałabym tylko wiedzieć, ilu ludzi znajduje się w obozie.

- Razem ze mną i Azisem ben-Hazelem ośmiu ludzi - odpowiedział młodzieniec i wstał.

- Allah jaunek! - pożegnała go natychmiast Irena.

- Allah ib hafdhek! - odpowiedział pozdrowieniem Mossul, lecz ociągał się z wyjściem. Wahał się i namyślał, podejrzliwie spoglądając na drzwi zawieszone kobiercem. Nareszcie uchylił go i zajrzał w głąb zburzonego gmachu. Uspokojony podszedł do Ireny i rzekł uroczyście: - Od druha do druha słowa Mossula es-Kela! Będę donosił o wszystkim i pomogę, gdy zajdzie potrzeba, a madame obroni mnie, gdy...

- Gdy tu przybędzie Fagit Bu Krim? - szepnęła studentka.

Mossul kiwnął głową i dodał po cichu:

- Albo francuscy żołnierze...

- Przyrzekam za siebie i za wszystkich! - odparła Irena.

Mossul wyślizgnął się z sali i szczelnie zasłonił drzwi kobiercem.

Nie zdążyła Irena opowiedzieć o wszystkim swoim towarzyszkom, gdy róg kobierca uchylił się, rozległ się cichy syk i czyjaś ręka podrzuciła dwa rewolwery.

Amerykanki Betty i Margaret z radosnym okrzykiem podniosły broń.

- Nabite! - zawołały.

- Będę mogła się zastrzelić, gdy nastąpi chwila niebezpieczeństwa! - szepnęła Liliana Costaglione, a na jej zastygłej twarzy zjawił się wyraz rozpaczliwej stanowczości.

- Zastrzelić się?! - zawołała Betty. - O nie! Jest tu ośmiu wrogów...

- Siedmiu, bo Mossul już jest nasz - przerwała Irena.

- Siedmiu wrogów i dwanaście kul - wołała czupurna blondynka Betty. - Ja wiem, co mam czynić z tą zabawką! Oho!

- I ja! - rzekła Margaret, chowając rewolwer do kieszeni sportowej sukienki.

- Opatrzcie dobrze broń i wyczyśćcie ją, aby się wam nie zacięła! - upominała rozważna Emilia Wolfheim...

Pod sklepieniem dużej sali dawnych łaźni rzymskich w Fides, które niemal siedemnaście wieków sprzeciwiały się ciosom nielitościwego czasu, wśród murów, patrzących na straszne, ponure dzieje, zapanowała wesołość tak wielka, że Betty i Margaret wykonały jakiś wojowniczy taniec indyjski, Angielki odśpiewały God save the King, Isabella Cortez imitowała najsławniejszego matadora, Rodrigo Ibaneza, a nawet na zrozpaczonym, zastygłym obliczu panny Costaglione zjawił się po raz pierwszy uśmiech.

Śmiała się też Georgette de Rostand, lecz jej pomysłowa główka pracowała nad nowymi planami, a Irena Oranowska, pełna wiary, przeżywała radosne chwile.

Nie tylko bowiem wyciągnęła od Mossula bardzo ważne wiadomości i zjednała go sobie, lecz dowiedziała się o tym, co ją najbardziej niepokoiło.

Myślała bowiem studentka, że porwał ją tajemniczy Sokół Pustyni i rzucając wydarte z notatnika kartki, czyniła to nie dla niego, lecz dla tych, którzy mogli jej poszukiwać, a więc dla kapitana Motylińskiego i wiernego Fagita.

Dręczyła ją myśl, że dopuścił się tak hańbiącego czynu mały jeździec w czarnym burnusie, który niepostrzeżenie wdarł się w jej pamięć i nawet nieraz śnił się jej tak wyraźnie, że gdy się budziła, wzdychała, nie widząc przed sobą śmiałych piwnych oczu i dumnie wydętych, purpurowych warg.

Teraz wiedziała, że jej ślady odnajdą bystre oczy Sokoła Pustyni i że on, a nie kto inny, uwolni ją i te dzielne dziewczyny z rąk syryjskiego handlarza. Cieszyło ją to niezmiernie, a serce ściskało się na myśl spotkania z potężnym władcą Sahary, tak bliskim od pierwszego spojrzenia, od pierwszych słów...

XI. Strach.

Irena wierzyła niezłomnie, że Sokół Pustyni już jest na jej tropie. Stała się nawet z tego powodu zabobonna, gdyż często, śniąc o zagadkowym jeźdźcu, widziała w tym przepowiednię rychłego zwolnienia z rąk Bazylisa. Jednak to nie przeszkadzało jej namyślać się nad sposobami, ułatwiającymi zadanie Sokoła Pustyni lub Fagi ta.

Ucieczka przez straszliwą pustynię bez wielbłądów, pożywienia i map, z podlotkami o dziecinnych jeszcze nerwach wydawała się studentce przedsięwzięciem zbyt niebezpiecznym. Odkładała to na wypadek ostatecznej konieczności, gdyby położenie stało się rozpaczliwe.

Rozumiała, że powinna dać znać o sobie, wskazawszy drogę do Fides.

Przyszła jej myśl użyć do tego Mossula, jednak ostrożna Irena poznała już różne typy włóczęgów tubylczych i wiedziała, że, jak zresztą włóczędzy wszędzie na świecie, nie posiadają oni stałego charakteru i nie uznają żadnych zasad, więc nie bardzo polegała na swym nowym przyjacielu.

Tymczasem pucołowaty, ospały Mossul uporczywie myślał, a widocznie nie były to myśli pocieszające, bo skóra na nim nieraz cierpła, a wtedy zaczynał trwożnie się oglądać i bał się wychodzić z namiotu wieczorami.

Spostrzegł to od razu przebiegły Azis i przyłapawszy Mossula na tym, że mimo spóźnionej godziny nie śpi, zapytał:

- Cóż to, opasły mule, straciłeś sen? Może zakochałeś się w pięknych brankach sidi Bazylisa?

Mossul zwlekał z odpowiedzią. Nareszcie szepnął:

- Źle z nami, bardzo źle, poczciwy Azisie ben-Hazel! Wkrótce będziemy spozierali na jasne niebo przez kraty więzienne, lecz to jeszcze nic!

- A cóż może być gorszego? - przerwał zaniepokojony poszukiwacz skarbów. - Przyśniło ci się! To bywa, gdy człek nabije sobie brzuch ponad miarę tłustą baraniną...

- Mogą postawić nas pod murem najbliższej kubby i rozstrzelać... - szepnął chłopak. - Pamiętasz, jak rozstrzelali w Tuggurcie Saffara za napad na urzędnika?!

- Co ty bredzisz?! - wyrwał się Azisowi trwożny wykrzyknik.

- Azis ben-Hazel, źle z nami! - powtórzył Mossul. - Posłuchaj tylko. Mówiłem ci o Fagicie. Znasz Fagita?! Okrutny jest i surowy, a kumji i karabinu nie nosi tylko dla ozdoby. Co on z nami zrobi, gdy nagle wczołga się do naszego namiotu i zapyta: ,Jakim prawem porwaliście młodą madame, która była dobrą dla mnie i uratowała mi życie?”.

Azis podniósł się i zaczął niespokojnie wpatrywać się w ciemność.

- Co zrobi z nami ten Sokół Pustyni, którego nie znamy, a o którym tubylcy mówią, że jest wodzem i że nowe prawo ustala na pustyni?

- Allahu Obrońco, Allahu Doradco i Przewodniku, Allahu Opiekunie i Sędzio... - jął szeptać Azis, któremu trwoga zakradła się do serca.

- Co zrobią z nami francuscy oficerowie, gdy dogonią Bazylisa porywającego białe kobiety i gdy dowiedzą się, że nie tylko jesteśmy jego sługami, lecz że sami porwaliśmy madame z wąwozu El Ghilali?

- Allahu! O, Allahu, co płaszczem swej opieki bronisz mumenów... - szeptał Azis.

- Daj spokój Allahowi - rzekł Mossul. - Jego płaszcz nie ukryje nas, Allah nie obroni nas, bo porwaliśmy przyjaciela naszego khuana - Fagita! Źle, o, bardzo źle, miły memu sercu Azisie. Z pewnością wkrótce już sępy będą szarpały nasze podziurawione kulami ciała...

Stary wyga dla pewności i na wszelki wypadek zaczął mruczeć zaklęcia od złej przygody, lecz jednocześnie jego obrotny, giętki jak wąż mózg pracował.

- Ech! - szepnął po chwili, pochylając się nad leżącym towarzyszem. - Jeszcze można byłoby się wykręcić, gdyby tak...

- Co obmyśliłeś, mądry starcze? - zapytał Mossul.

- Gdyby tak przerzucić się na stronę ścigających syryjskiego kupca ludzi? - zapytał.

Tego tylko czekał przebiegły młodzieniec. Zrozumiał, że miał już Azisa w ręku, lecz jeszcze nie chciał zdradzić swoich planów i wybuchu radości. Westchnął więc głęboko i jęknął:

- Cóż my, biedni poszukiwacze skarbów, uczynić możemy tym pięciu Syryjczykom i góralowi posiadającym rewolwery i dobre karabiny?! Przepadliśmy z kretesem, druhu! Nasze rodzime biedy już nigdy nie ujrzą nas, a my nigdy oglądać nie będziemy gęstych zarośli fig berberyjskich, otaczających naszą wioskę!

- Najlepszy rewolwer i najsilniejszy karabin nic nie są warte, gdy mają zatkane lufy i popsute zamki... - rzucił Azis.

- Gdyby tak było, to już byłoby lepiej. Lecz w każdym razie ich sześciu, a nas dwóch... - szepnął chłopak.

- Tak... - zgodził się Azis. - No, ale możemy dać znać ścigającym, gdzie mają szukać Bazylisa...

- Jesteś mądry jak ben Akiba, szlachetny i czcigodny Azisie ben Hazel! - zawołał Mossul. - W tym ja ci dopomogę... A gdyby jeszcze strach i zdradę rzucić w serca sług Bazylisa? Co o tym myślisz, druhu?

- Dobra myśl! - odparł stary włóczęga. - Spróbuję. Pomyślę nad tym. Czekaj, leż cicho i nic nie mów... Będę myślał...

Długo głowił się Azis, bo Mossul, nie doczekawszy się końca rozmyślań towarzysza, usnął.

Gdy się obudził i wyszedł z namiotu, słońce już wschodziło, złocąc nagie, zębate szczyty Tassila. Chłopak zaczął się modlić obrócony twarzą do słońca, a modlił się szczerze i gorąco, bo zanosił do Allaha błagania o całość swej skóry.

Po modlitwie ujrzał Azisa rozmawiającego ze sługami Syryjczyka.

Skierował się ku nim i słuchał.

- Obszedłem dziś cały obóz - mówił przerażonym i tajemniczym głosem stary wyga - i powiem wam coś, o czym nie mówcie tymczasem naszemu szlachetnemu sidi (oby Allah nigdy nie gasił światła radości i dobroci w jego sercu!), żeby go nie trwożyć...

- Cóż takiego? - zapytał jeden z Syryjczyków.

- Ujrzałem ślady dwóch ludzi. Szli od strony Ahaggar, a dochodzili do północnych szczytów naszych gór... Widocznie ludzie ci skradali się, bo ślady były lekkie, nie głębokie, a na tamtym szczycie położyli się i patrzyli na nasz obóz.

- Któż by to był? - pytali Syryjczycy.

- O, szlachetni cudzoziemcy! - zawołał Azis. - Przecież wiecie, że zaprzysięgli się na nas wrogowie szlachetnego sidi, waszego i naszego pana. Szukają nas Francuzi i koczownicy pod dowództwem Sokoła Pustyni. A kto wie, może jeszcze jakieś oddziały? Źle, bardzo źle!...

- Spostrzegli nas czy nie? - pytano.

- Mam nadzieję, że tymczasem nie, bo z tamtej strony nie widać namiotów i wielbłądów... Mogli jednak spostrzec ślady... - szeptał coraz bardziej przerażonym głosem Azis. - Zginiemy obaj z Mossulem za tę naszą wierną służbę szlachetnemu sidi...

- A my? O nas nic nie mówisz, stary wieprzu! - zawołał jeden z Syryjczyków.

- Wy jesteście cudzoziemcami; z wami inna sprawa - odparł Berber. - My zaś nie możemy bezkarnie pomagać ściganym przez Francuzów ludziom! Źle, bardzo źle!

- Kraczesz, tłusty kapłonie, a nic nie radzisz! - mówili Syryjczycy.

- Nie mam żadnej rady... Zginiemy wszyscy, broniąc pięknego, wspaniałego sidi Serga Bazylisa, oby Przedwieczny Allah, który... - szeptał drżącym głosem poszukiwacz skarbów, zezując w stronę Mossula.

- Idź do piekła ze swym Allahem! - przerwał mu jeden ze sług. - Niewielka to dla nas pociecha - obrona Bazylisa! On ciągnie z tego łajdackiego procederu zyski, a my nadstawiamy swoje grzbiety.

- Obowiązek nasz tego wymaga, jako wiernych sług, i w tym przed śmiercią będzie nasza pociecha, a przed Allahem - zasługa! - rzekł bogobojnym głosem Azis, wznosząc oczy i ręce ku niebu.

- Pociecha głupia jak twoja golona mózgownica, a nagrody u Allaha nie szukam - mruknął młody Syryjczyk, spoglądając na towarzyszy mrocznym wzrokiem. - Trzeba uciekać! Niech Bazylis z Aksjuszem pozostają. Nie mam zamiaru pójść do więzienia za nich!

- Pewno! - odparli inni.

- Za te sztuki z porwaniem białych madames czeka nas stryczek, kula albo też stojąca na podwórku więziennym w Bel-Abbes maszyna, ucinająca głowy lepiej, niż Tuaregowie odwalają łby baranom przed Bajramem! - skromnym głosem pocieszał słuchaczy Azis.

- Trzeba uciekać, innej nie ma rady! - powtórzył Syryjczyk.

- Na pustyni przyłapią nas od razu jeźdźcy Sokoła Pustyni. Przecież wiecie, że już poszukiwali nas w Tamanssar. Z pewnością grasują wszędzie i tropią nas. Żeby nie samum, który zamiótł nasze ślady, dawno już byłoby po nas...

- I tak - źle, i tak - niedobrze - mruczeli Syryjczycy.

- Oj, tak, tak! - wzdychał Azis. - Umrzemy tu wszyscy, wszyscy.

Mossul tak prawdziwie łkał, że nawet stary poszukiwacz na razie nie poznał się na sztuczce towarzysza.

Mossul przez Izy mówił urywanym głosem:

- Mądry Azis ben-Hazel! Jedź i zbadaj dokładnie, czy są w pobliżu ludzie, ilu ich jest i skąd ciągną się ich ślady. Wtedy naradzimy się, co mamy robić, aby ratować życie i mienie szlachetnego sidi, naszego dobroczyńcy i pana.

- Dobra rada! - rzekli Syryjczycy. - Weź mehari Kallinisa, bo najściglejszy, i jedź, nie zwlekając!

- Dobrze, jeżeli tak radzicie - zgodził się Azis i skierował się ku swemu namiotowi.

- Weźmiesz przedmioty należące do porwanej przez nas madame i rozrzucisz je po pustyni, Azisie. Rozumiesz? - szeptał Mossul.

Stary Berber mrugnął tylko i mlasnął językiem.

Gdy Azis siodłał mehari, Mossul wcisnął mu w zanadrze chustkę, skrawek szalu i kilka kartek z notatnika. Dała mu je Irena, gdy się dowiedziała o zamiarach przewodników.

Wszystko to się działo tuż pod bokiem potężnego i okrutnego Serga Bazylisa i chytrego Aksjusza.

Obaj handlarze rozumieli, że targnęli się na niebezpieczną awanturę, porywając całą grupę młodych cudzoziemek, lecz doszedłszy do ruin Fides, zbadawszy to ustronne, przez nikogo nienawiedzane miejsce, nagle się uspokoili. Zaczajony w starych gmachach nieznanego miasta obóz niezawodnie musiał ujść uwagi najprzenikliwszych tropicieli.

Spędzali więc czas najedzeniu, paląc cygara i popijając drogi koniak, bez którego Bazylis nigdzie się nie ruszał. Nie wychodzili ze swej kryjówki w jednym z gmachów, leżąc na miękkich poduszkach i rozmawiając ze sobą leniwymi głosami.

Mossul tymczasem z przyzwyczajenia szperał wśród ruin, zaglądając do różnych zakątków i szczelin. Błąkając się po mieście, doszedł do małej świątyni, na wpół przysypanej piaskiem. Wszedł do środka i zdumiał. Posadzka pozostała nietknięta i barwna mozaika, wyobrażająca związanego Izaaka i Abrahama wznoszącego nad nim rękę z nożem, przechowała się znakomicie. Najwięcej jednak ucieszyły Mossula wiszące wysoko pod sklepieniem mosiężne, zzieleniałe lampy i świeczniki oraz dwa marmurowe posągi, stojące jeszcze w niszach w pobliżu zburzonego ołtarza.

Nagle jakiś jęk rozległ się w świątyni i echo zaczęło się tłuc pod sklepieniem i w ciemnych zakątkach nawy.

Poszukiwacz skarbów drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Jęk się powtórzył, a po nim głuche wycie, daleki lament, dzwonienie łańcuchów, w chwilę zaś potem - niejasny pomruk i oddalające się krzyki całego tłumu.

Mossul uspokoił się i uśmiechnął.

Włóczył się od dawna po zwaliskach starych, padających w gruzy rzymskich miast w Algierii i Maroku i znał te tajemnicze dźwięki, przejmujące zgrozą ludzi niewtajemniczonych.

Koczujące w pobliżu ruin duary Berberów i Tuaregów obawiają się zwykle zaglądać do nich. Zabobonny lęk, różne przerażające opowieści i ponure legendy otaczają tajemnicze stare mury i zwaliska dawnych miast.

Wszystko to sobie przypomniał Mossul i znowu się uśmiechnął.

Wiedział on dobrze, że w podziemnych galeriach i kanałach huczał i wył zalatujący tu z pustyni wicher, że jęki, pomruk i krzyki wytwarzała woda sącząca się wśród kamieni, wrywające się do kanałów silniejsze potoki, toczące w swym prądzie kamienie, wydające łoskot, brzęk i warkot, zmieniające się w odgłosach echa w krzyki i lament.

Mossul, gnany chciwością i instynktem poszukiwacza skarbów, nieraz zapuszczał się do tych podziemnych labiryntów i płosząc węże, nietoperze i szczury, stopniowo wykrył źródło ponurych, zagadkowych dźwięków i odgłosów.

Przybrawszy tajemniczą i zatrwożoną minę, skierował się do gmachu, gdzie ukrywali się Bazylis z Aksjuszem. Szedł tam po raz pierwszy.

Przy wejściu spotkał go ponury góral Suss.

- Chcę się widzieć z sidi - oświadczył potwornym głosem chłopak.

- Zaczekaj! Zapytam - burknął góral, odchodząc i podejrzliwie, spode łba patrząc na młodego Berbera o wylękłej i strapionej twarzy.

- Wejdź! - mruknął, powracając po chwili.

Mossul skierował się do wnętrza gmachu.

Ujrzał rozpostartego na poduszkach Serga Bazylisa i siedzącego przed nim Aksjusza.

- Niech Allah ześle wspaniałomyślnym sidi zdrowie, szczęście, długie lata radości! Na sidi Bu-Mediana, patrona starego Tlemcenu, na potężnego Mulaja Idrisa, którego grobowiec czcią otaczają przybywający do Fezu pielgrzymi; na kubbę sidi Okba, krzewiącego przed wiekami naukę Proroka, błagam Allaha Wszechmocnego, aby wieść, przyniesiona przeze mnie, nie zatruła trwogą serc dostojnych sidi. Muszę jednak powiedzieć, co wiem...

- Mów prędzej! - zawołał niespokojnym głosem Bazylis, odkładając wonne cygaro, a jego zwykle piękna i łagodna twarz stała się złośliwą i tchórzliwą zarazem.

„Hiena!” - mignęła Mossulowi myśl.

Istotnie, było to trafne porównanie, bo złośliwość, okrucieństwo i tchórzliwość cechują tych drapieżników Sahary.

- Sidi! - zaczął chłopak. - Sprawdzając, czy nikt nie wykrył naszego schroniska, zwiedzałem ruiny i w jednym miejscu usłyszałem jęki i krzyki ludzkie... Mogę pokazać to miejsce, sidi, zaprowadzić tam...

Bazylis i Aksjusz zamienili szybkie spojrzenia i wziąwszy rewolwery, wyszli z sali.

- Prowadź! - rozkazał Bazylis.

Wkrótce weszli do małej, półciemnej świątyni; wicher i woda szalały w podziemnych wąskich przejściach, skąd co chwila wyrywały się różne dźwięki.

Bazylis i Aksjusz przybledli, a ręce, trzymające broń, drżeć im zaczęły. Zresztą nawet nie tacy tchórze jak syryjscy handlarze ulękliby się i przerazili tego, co się działo w mrocznej świątyni. Pod sklepieniem wyły i jęczały setki dźwięków, rozlegały się lamenty i przeciągłe krzyki, po chwili wszystko cichło, a wtedy dochodził ich brzęk łańcuchów i ponure głosy, zmieniające się w groźny pomruk tłumu. Dźwięki miotały się w mroku, brzmiały zewsząd, zdawało się, że niewidzialne istoty żalą się, czając w łukowych załamaniach sklepienia, że jęczą, lamentują i wykrzykują jakieś słowa, przeciskające się przez szczeliny w murach, że setki ludzi, ukrytych pod posadzką, podnieca się wzajemnie, biegną z daleka, aby skruszyć starożytne płyty posadzki, wykładanej misterną mozaiką z kawałków barwnych kamieni.

- Co to jest? - szepnął drżącymi ustami Bazylis, patrząc na Aksjusza.

- Nie wiem... - odparł stary Syryjczyk. - Jacyś ludzie...

Do wylęknionych handlarzy podsunął się nieznacznie Mossul i jął cicho szeptać, udając, że dygoce na całym ciele:

- To... nie ludzie, sidi, to... nie ludzie. Starzy poszukiwacze skarbów opowiadali mi, że spotykali miasta zaludnione przez duchy. Tak! Tak! Są to duchy dawnych mieszkańców, duchy zamordowanych, umarłych z głodu i rozpaczy, sidi! Teraz opowiadają one o swej męce, o katuszach i cierpieniach, skarżą się, wykrzykują imiona oprawców i przeklinają ich strasznym przeklęciem, wloką kajdany i zbierając się w gromady, usiłują wyrwać się na powierzchnię ziemi i dokonać zemsty, uśmiercając tych, którzy krzywdę czynią innym... Tak, sidi, dobry sidi, to duchy, nienawidzące, płonące zemstą! Straszne to miejsce... straszne...

Syryjczycy szybko opuścili świątynię przepełnioną, zdawało się, złowrogimi, groźnymi dźwiękami, a Mossul szedł z tyłu, śmiejąc się w duchu, że znaną w Algierii legendą tak przeraził handlarzy.

„Nie będziecie teraz spali, bo wszędzie ścigać was będą te głosy, psy niewierne, bezprawie niosące!”

Chytry chłopak zgadł.

Przez całą noc Bazylis i Aksjusz nadsłuchiwali, a że zerwał się samum, więc tym silniej dźwięki brzmiały w zrujnowanym, obszernym gmachu. Z cichym szmerem i zgrzytem mknęły nad miastem strugi i obłoki piasku, wiatr hulał wśród murów, pogwizdywał i wył; z łoskotem tu i ówdzie spadały zrzucone przez wicher kawałki gzymsów i ozdobnych głowic kolumn.

Bazylis szeptał do Aksjusza:

- Jak myślisz, przyjacielu mego ojca? Czy to nie dusze zmarłych kobiet, porwanych i sprzedanych przez nas? Może zlatują się tu, aby się zemścić na nas, przegryźć nam gardła, wyszarpać oczy i napić się naszej krwi?

Aksjusz milczał, zdjęty trwogą i przerażony śmiertelnie. Miał zimne, wilgotne dłonie i chłód w sercu i czuł, jak jeżą się mu siwe włosy.

- Złe życie prowadziliśmy dotąd, złe! - szeptał Bazylis, czując wyrzuty sumienia po raz pierwszy w życiu. - Na krzywdzie ludzkiej, na łzach i przekleństwach zbudowaliśmy nasze bogactwo... Straszne to... Wielki grzech! Lecz przysięgam na rany Chrystusa Pana, na łzy Jego Matki, że już nigdy, nigdy nie porwę żadnej kobiety - ani czarnej, ani brązowej, ani białej... Koniec! Poświęcę się życiu dla dobra bliźnich jak mój ojciec...

Nagle przypomniał sobie zsiniałą, obrzękłą twarz jednookiego starca, wiszącego na rzemiennym pasku... Wzdrygnął się i rozpoczął modlitwę.

Syryjczycy spędzili pierwszą męczącą noc trawieni lękiem i wyrzutami późno budzącego się sumienia.

Gdy Mossul opowiedział o swojej wizycie u Bazylisa i o przerażeniu Syryjczyków, Azis zaczął się trząść od śmiechu i szeptał:

- Mossulu, Mossulu! Nie jesteś takim mułem, za jakiego ciebie uważałem! Myślę nawet, że masz rozum. Ho, ho - masz! Jeżeli kat cię nie weźmie za młodu, doczekasz się pięknej starości, a sąsiedzi będą ciebie nazywali - sidi... Toś ty wrzucił do serc kupców garść jadowitych skorpionów!

Stary wyga śmiał się jeszcze długo. Wychodząc, powiedział:

- Nic nie dostrzegłem na pustyni, lecz mimo to pójdę straszyć sługi Bazylisa... Opowiem im, że jesteśmy osaczeni i że już na nich czeka gilotyna, świeżo pomalowana i elegancko naostrzona!

XII. Nieudana zbrodnia.

Źle się czuli kupcy syryjscy następnego dnia, więc byli radzi, gdy do nich wszedł stary Azis ben-Hazel i po długich ceremonialnych ukłonach, błogosławieństwach i komplementach rzekł obojętnym głosem:

- Branki twoje, czcigodny sidi, są posłuszne i ciche, pogrążone w rozpaczy! Żadna nie myśli o ucieczce. Poleciły one mnie i memu towarzyszowi, świątobliwemu Mossulowi es Kelowi, abyśmy do stóp twoich zanieśli ich uniżoną prośbę.

- O co chodzi? - zapytał blady, pożółkły jak cytryna Bazylis, podnosząc zmęczone, wygasłe oczy.

- Błagają one ciebie, piękny sidi, abyś zezwolił im wyjść przed dom, gdzie przebywają pod moim i Mossula dozorem, aby mogły zażyć ruchu i świeżego powietrza.

- Niech wyjdą - zgodził się Syryjczyk - tylko bacz, aby nie uciekły!

- Dokąd mają uciekać?! - spytał, podnosząc ramiona, stary Azis. - Rozumieją przecież, że ucieczka równa się śmierci!

Bijąc pokłony, poszukiwacz skarbów wyszedł, uważnie obejrzawszy siedzącego przy progu górala.

Kilka minut później branki Bazylisa przechadzały się przed ruinami ogromnego gmachu, a Irena opowiadała im o losach miast rzymskich w Afryce i o życiu, które w nich wrzało.

Wkrótce do studentki podeszła Georgette de Rostand i szepnęła:

- Tam, przy namiocie, leży dużo papieru, w który były owinięte różne rzeczy tego wstrętnego Bazylisa. Zaraz zużyjemy go na rozesłanie wieści po świecie, nad czym wczoraj łamałyśmy sobie głowy...

Śmiało zbliżyła się do wyglądających z namiotu Syryjczyków-sług i poprosiła o papier i sznurki, a gdy ci, nastraszeni przez Azisa, chętnie spełnili jej życzenie, z pomocą Angielki, Jenny, zaczęła robić latawiec. Gdy był już skończony, ołówkiem Ireny narysowała głowę, bardzo do Bazylisa podobną, i wypisała nazwiska wszystkich uwięzionych towarzyszek.

- To nie wszystko jeszcze - rzekła poważnym głosem Jenny i wziąwszy ołówek, dopisała trzy duże litery: „SOS”.

- Jest to sygnał, który podają w razie niebezpieczeństwa okręty, i znaczy: „Ratujcie nasze dusze”.

- To bardzo dobra myśl - rzekła Irena - o ile tylko Sokół Pustyni i Fagit znają ten sygnał.

- Ooo! - przeciągnęła Mary. - Jeżeli Sokół Pustyni jest dżentelmenem, powinien znać ten sygnał.

Gdy latawiec był zupełnie gotów, Betty Crawford zręcznie puściła go, a gdy furcząc i zataczając koła lub robiąc gwałtowne skoki i zygzaki, był już wysoko, Betty ostrymi ząbkami przegryzła sznurek.

Latawiec szarpnął i znikł za północnymi szczytami. Dziewczyny biegły za nim, udając, że się im urwała zabawka, lecz powróciły i zaczęły robić z papieru strzały; rzucały i ścigały je, a niektóre porwał wiatr i poniósł na Saharę.

- Sporo telegramów posłałyśmy do pana Sokoła Pustyni! - śmiała się dumna ze swego wynalazku hrabianka de Rostand.

- Jeżeli teraz nie przybędzie tu - wykrzyknęła Isabella Cortez - pomyślę, że ten pan jest niepiśmienny!

- Albo krótkowidz! - dodała Emilia Wolfheim.

- Albo po prostu nie jest dżentelmenem - zawyrokowała Molly zimnym głosem.

- Nie gadajcie głupstw, moje drogie! - krzyknęła Margaret Irving. - Nie jest on ani analfabetą, ani krótkowidzem, jest niezawodnie dżentelmenem i do tego - zakochanym dżentelmenem!

Irena na tak niespodziewaną uwagę spłonęła rumieńcem, a otaczające ją dziewczęta zaczęły się śmiać i całować studentkę.

- Niech się pani nie wypiera! - doradzała jej przekorna Betty. - Wiem wszystko! Wczoraj nie spałam długo i słyszałam, jak pani szeptała przez sen. Z pewnością wołała pani Sokoła Pustyni.

- Miłość - najpiękniejsze, najcudniejsze uczucie na świecie! - wołała Hiszpanka, a w jej oczach błysnął płomień.

Irena chciała się bronić, gdy nagle od strony gmachu, gdzie przebywał Bazylis, rozległy się krzyki kobiety, odgłosy walki i tupot nóg szybko biegnących ludzi. Z wąskiego przejścia pomiędzy murami wypadła wysoka, wiotka góralka, porwana przez Bazylisa koło Tarudantu.

Za nią biegł Suss z powrozem w ręku.

Dziewczęta wiedziały, że w jednym z namiotów odbywała przymusową podróż młoda Berberyjka, której groźny głos i ponure przekleństwa często słyszały. Po uwięzieniu w Fides więcej jej nie widziały, a Mossul też nie mógł nic ojej losie powiedzieć. Domyślał się tylko, że Bazylis trzymają w pobliżu siebie.

Teraz branka biegła z krzykiem, w rozerwanej na piersi koszuli i z rozwichrzonymi włosami, na twarzy jej malowały się przerażenie i rozpacz, bo góral Suss doganiał ją, wymachując powrozem.

Jednak zdążyła dobiec do białych kobiet i błagała je o obronę.

- Ten gruby, biały pies, który porwał mnie z naszych gór, kazał góralowi-zdrajcy, za co moi bracia zadadzą mu przed śmiercią straszliwe męki przyprowadzić mnie do siebie, zaczął całować mnie swymi ohydnymi wargami bazyliszka, obejmować i mówić o miłości! Odepchnęłam go i wyrwałam się z rąk chwytającego mnie górala... Biały pies kazał związać mnie i przynieść do niego! Ratujcie, brońcie mnie! - wołała, załamując ręce, góralka. A jeżeli nie możecie, pchnijcie mnie nożem w serce. Prędzej, prędzej!

- Uspokój się! - rzekła do niej Irena, która jedna tylko rozumiała słowa góralki. - Milcz i czekaj. Będziemy cię broniły!

Mówiąc to, studentka wysunęła się naprzód i krzyknęła:

- Zatrzymaj się, zły człowieku, ścigający kobietę z twoich gór!

Suss zaczął zbliżać się powoli, patrząc ponuro na Irenę.

- Czy wiesz, że za to, coś uczynił, bracia tej kobiety zamordują cię? Umrzesz straszną śmiercią!

- Do śmierci daleko jeszcze! - mruknął, podchodząc.

- Pamiętaj, że gdy dostaniesz się w ręce Francuzów, kula cię nie minie! - groziła góralowi Irena.

- Niech złe dżiny uduszą Francuzów wdzierających się do naszych gór i czyniących z naszych wielkich kaidów swoje sługi! - wybuchnął góral, usuwając na bok Irenę i wyciągając rękę z powrozem.

- Stój! - rozległ się głos Betty Crawford i drobna rączka, trzymająca rewolwer, zawisła w powietrzu.

Suss zgrzytnął zębami i skoczył naprzód.

Rozległ się głuchy strzał, podobny do klaśnięcia bata, zabrzmiał bez echa, niegroźnie, nie budząc trwogi. Lecz góral zachwiał się na nogach i ugodzony kulą między oczy, padł na twarz i nie ruszał się.

Dziewczęta i Irena skamieniały z przerażenia. Od namiotów biegli słudzy Syryjczyka, a z drugiej strony Mossul, za którym toczył się gruby Azis.

Jeden ze sług, przekonawszy się, że góral nie żyje, pobiegł do Bazylisa. Wkrótce obaj handlarze przybiegli, pytając, kto zabił przewodnika.

- Ja! - odparła śmiała Amerykanka. - I nie radzę tobie, tchórzu, zbliżać się do mnie, bo dostaniesz kulą w brzuch!

Nie skończyła jednak, bo stojący na uboczu Aksjusz nagłym ruchem wybił jej z rąk rewolwer, a jeden ze sług porwał Margaret Irving, zauważywszy, że ona wyciąga rewolwer z kieszeni spódnicy.

- Bardzo pięknie, moje ptaszeczki! - zawołał Bazylis.

- A teraz za mną - krzyknął do sług i już się zawrócił, aby odejść, gdy nagle się zatrzymał, widząc pędzącego ku niemu wylęknionego, krzyczącego wniebogłosy Mossula.

- Sidi, dobry, szlachetny sieli! - krzyczał tłusty chłopak i nagle udał, że się potknął, z rozmachem ugodziwszy Bazyłisa w brzuch okrągłą twardą jak kamień głową.

Syryjczyk zawył z bólu i na wpół zemdlony runął na ziemię, wypuszczając z rąk rewolwer, odebrany przed chwilą od Betty.

Irena porwała go i oddała Amerykance.

- Strzelać! - zawołała.

Betty Crawford, nic nie mówiąc, palnęła w trzymającego Margaret Syryjczyka i po chwili obie śmiałe dziewczyny, podnosząc rewolwery, zawołały:

- Ręce do góry! Inaczej - śmierć!

Napastnicy podnieśli ręce, tylko chytry Aksjusz niespodziewanie wydobył z fałdów burnusa rewolwer i już wyciągał rękę, gdy mała Molly zręcznym chwytem dżiu-dżitsu wykręciła mu ramię i wyłusknąwszy broń, natychmiast stanęła w groźnej postawie obok Amerykanek.

Irena, zorientowawszy się, rzekła:

- Teraz pogadamy! Kto chce, abyśmy obroniły ich od Francuzów, ten natychmiast powinien związać tych łotrów! Prędko!

Mossul i Azis kopnęli się do namiotów po sznury, a słudzy Syryjczyka i Aksjusz pozostali pod wymierzonymi w nich lufami rewolwerów.

Kilka minut później związani jeńcy byli umieszczeni w półrozwalonej izbie, a przy nich stały na warcie po dwie uzbrojone dziewczyny, nie wyłączając nawet pięknej i słodkiej Liliany Costaglione.

Nazajutrz przed południem Mossul i Azis zaczęli szykować się do kulbaczenia i ładowania wielbłądów. Dzielne dziewczęta z Ireną na czele ze wszystkich sił starały się dopomagać przewodnikom.

- Poprowadzisz nas, mumenie, na przełęcz El Ghilali, gdzie muszę znaleźć i zabrać ze sobą chorego kapitana! - mówiła do Azisa Irena Oranowska.

- Madame rozkazała i tak się stanie! - odpowiedział stary Berber.

Wieczorem zerwał się silny samum. Nie można było nawet marzyć o wyruszeniu w drogę. Karawana była zmuszona czekać do następnego dnia.

Samum jednak nie uspokoił się przez noc i zmęczone wartami kobiety czuły się bardzo znużone.

- Zastąpimy was! - oznajmił Mossul. - Niech wszystkie madame idą spać! Mossul i Azis będą stróżowali przy jeńcach!

Irena zaufała przewodnikom.

Obaj Berberowie siedzieli przy związanych Syryjczykach, lecz gdy Mossul zaczął się kiwać, Azis rzekł do niego:

- Idź do namiotu! Sam pozostanę, a po północy zbudzę ciebie!

- Uhu! - mruknął chłopak i szybko się oddalił.

Gdy kroki jego umilkły w oddali, zagłuszone szumem i wyciem wichru, Bazylis zawołał Azisa.

- Jesteś stary i biedny! - rzekł. - Francuzi pięknie podziękują mci za pomoc kobietom i po dawnemu będziesz zmuszony szperać w ruinach, szukając skarbów. Umrzesz jak żebrak, gdzieś pod murem meczetu w Algierze lub Fezie, próżno błagając przechodniów o kawał chleba i zaklinając ich imionami wszystkich świętych uali, marabutów i proroków!

Azis ciężko westchnął, bo rozumiał, że Syryjczyk mówi prawdę.

- Taka wola Allaha! - mruknął nareszcie.

- Allah ma swoją wolę, a człowiek rozumny swoją! - zauważył Bazylis.

- Cóż mam robić? - zapytał Azis.

- Zaraz ci poradzę! - odparł Syryjczyk. - Czy sto funtów srebra wystarczyłyby ci na dobre życie do śmierci?

- Na Allaha! - zawołał stary. - Trzydzieści funtów uczyniłoby ze mnie najbogatszego mumena w okolicy, gdzie wszyscy sąsiedzi nazywaliby mnie sidi i kłanialiby się do samej ziemi!

- Dam ci dwieście funtów srebra, Azisie ben-Hazel, jeżeli natychmiast rozwiążesz moje więzy i moich ludzi!

Przebiegły handlarz znał się na ludziach i wiedział, czego jest wart stary wyga i włóczęga. Azis namyślał się długo, aż szepnął:

- Zgadzam się, lecz stawiam warunek, żeby nic złego nie stało się memu towarzyszowi, Mossulowi. Inaczej - nie mogę!

- Nic mnie nie obchodzi ten gruby wieprzak berberyjski! - z pozornym spokojem i obojętnością zgodził się Bazylis.

Wkrótce wszyscy jeńcy, oprócz ciężko rannego sługi, byli już wolni i rozpakowawszy skrzynię z bronią, stanęli gotowi do walki.

Irena Oranowska czuła tej nocy dziwny niepokój. Objaśniła to wpływem szalejącego przez cały czas samumu, który tego dnia nabrał niebywałej siły. Długo kręciła się na swym posłaniu, nareszcie wstała i wyszła z sali, zamierzając odwiedzić stojących na warcie Berberów.

Nagle spoza muru wynurzyła się jakaś postać i wyciągnęła rękę z rewolwerem. Irena poznała Aksjusza.

- Zdrada - krzyknęła i pobiegła z powrotem. - Przewodnicy zdradzili nas! - zawołała do zrywających się ze snu towarzyszek. - Syryjczycy są wolni i uzbrojeni!

Betty i Margaret porwały za swoje rewolwery i stanęły przy drzwiach.

- Niech spróbują wejść! - szepnęła Betty, zaciskając ostre ząbki. - Już się przekonali, że umiemy strzelać.

W tej chwili z głębi korytarza rozległ się głos Bazylisa.

- Posłuchajcie mnie, drapieżne kotki! - mówił złym, szyderczym głosem. - Dość tych waszych harców! Miejsce dla kobiet - w haremie. Pomyślcie nad tym dobrze. Gdy przekonacie się, że mówię prawdę, powiecie o tym wartownikowi. Do tego czasu nie dostaniecie ani kruszyny strawy, ani kropli wody, bo kazałem zniszczyć rynsztok i woda wypływa na zewnątrz... Do widzenia, miłe koteczki, a pamiętajcie, że jeżeli wysuniecie pyszczek za zasłonę w drzwiach, będziemy strzelali!

Irena rzuciła się do kamiennego koryta i krzyknęła przerażona.

Wody już w tam nie było.

- Pragnienie - gorsze od głodu! - szepnęła. - Znam te męki...

Betty Crawford zbliżyła się do niej i szepnęła:

- Niech pani nie rozpacza! W podziemiach, dokąd się opuszczałam po uwięzieniu nas w tej ruderze - pozostanie dużo kałuż. Starczy to nam na długo.

Zwinna Molly wdrapała się na okno i ostrożnie wyjrzała.

- W oddali przechadza się Mossul i robi jakieś znaki - donosiła. - Zaraz przekonam się, czy na dole postawiono wartę.

Nie zdążyła jednak złotowłosa główka wysunąć się zupełnie z głębokiej framugi okna, gdy z dołu huknął strzał i kula odłupała kawał kamienia, zasypując Molly kurzem i drobnymi kawałkami muru.

- Warta stoi! - rzekła najspokojniej w świecie Molly, schodząc niebezpieczną drogą po kamieniach, wystających ze szczelin w ścianie.

- Pozostaje nam jeszcze jedna droga - przez tunel Rostand - przypomniała Betty.

- Zostawmy to na wypadek naglącej potrzeby, a tymczasem musimy wyczekiwać wypadków i... głodzić się!

Rozpoczął się ciężki okres. Chwile nadziei przechodziły w rozpacz. Starsza i bardziej wytrzymała Irena Oranowska oraz rozważna i uparta Emilia Wolfheim podtrzymywały słabnące z każdym dniem towarzyszki. Bez podziwu i szacunku nie mogła patrzeć studentka na młodą niemiecką dziewczynę. W tej jeszcze dziecięcej duszy było już tyle hartu i dyscypliny charakteru, że tego mógłby pozazdrościć nawet dorosły mężczyzna.

Jednak głód podcinał siły młodych branek; coraz bardziej wpadały w rozpacz i obojętność. Chwilami już nie chciały stać przy drzwiach z bronią w ręku, a Irena i Emilia coraz częściej zastępowały je.

Gorące, wybuchowe w szczęściu i nieszczęściu natury Włoszki i Hiszpanki ucierpiały najprędzej.

Zrozpaczona, skamieniała z bólu Liliana, załamując ręce, mówiła tragicznym głosem:

- Pójdę do Bazylisa, będę go błagała, aby oszczędził was. Dla mnie nic już, oprócz śmierci, nie pozostało!

Było to powiedziane po tygodniu głodu.

Parę dni potem wystąpiła Isabella Cortez.

- Dobrze, dobrze! Widzę, że giniemy! - mówiła namiętnym głosem. - Zginiemy, lecz musimy się zemścić... Pójdę do tego łotra, a gdy zacznie całować mnie - zasztyletuję go...

Irena z trudem wstrzymała obydwie towarzyszki od rozpaczliwych postanowień.

Georgette de Rostand, blada i osłabiona, wciąż myślała nad zdobyciem pożywienia.

- Może w podziemnej galerii są żaby, szczury lub jakieś inne zwierzątka? - mówiła. - Podczas wojny żołnierze nieraz jedzą wszystko, co się znajduje w pobliżu. Paryżanie też jedli szczury i myszy...

- Dobra myśli - zgodziła się Emilia. - Betty, wejdź raz jeszcze do tunelu Rostand, może być, że coś tam upolujesz.

Betty spełniła polecenie, lecz nic, oprócz wody, nie znalazła.

Margaret i Molly co dzień wdrapywały się na okno i oglądały miejscowość, spodziewając się pomocy, która jednak nie nadchodziła. Za to pewnego razu znowu ujrzała Mossula, który robił tajemnicze znaki.

Gdy o tym dowiedziała się Irena, rzekła do Molly, zaczajonej we framudze okna:

- Molly, daj mu znakami do zrozumienia, że chcemy jeść i wskaż palcami mur, pod którym przechodzi kanał. Może nie jest on zdrajcą i coś dla nas uczyni.

Molly bardzo wyraziście sygnalizowała Mossulowi, rękoma objaśniając, o co chodzi.

Istotnie, tejże nocy Irena i Emilia usłyszały szmer w rogu sali, gdzie istniało wejście do kanału. Ktoś sykał i pogwizdywał pod posadzką.

- To ja - Mossul! Przyniosłem chleb i cukier. Rzućcie mi sznur, uwiążę do niego paczkę, a wy wciągniecie! - rozległ się glos chłopaka, gdy Irena zajrzała do ciemnego otworu kanału.

Opuszczono szal i wkrótce zgłodniałe branki Bazylisa chrupały już suche galety, podsmażony z solą jęczmień i zagryzały cukrem.

W ten sposób Mossul przez dwa następne dni żywił uwięzione kobiety.

Był na to ostatni czas, gdyż przyzwyczajone do dobrego odżywiania i ładu Angielki i Amerykanki zupełnie upadły na duchu i zaczęły szybko słabnąć.

Irena obawiała się, że wkrótce zaczną zapadać na zdrowiu.

Dzielnie i szlachetnie trzymała się góralka. Jadła bardzo mało i ukrywała galety i jęczmień, oddając je Betty Crawford, którą uważała za swoją zbawczynię, gdyż jej celny strzał zgładził prześladowcę-górala.

- Odżywimy się trochę i uczynimy nocny atak - mówiła hrabianka Rostand. - Pomoc nie nadchodzi, musimy same sobie radzić.

- Rozpoczniemy przedtem układy co do okupu! - poradziła Emilia.

- Wykorzystamy obydwie rady! - zgodziła się Irena.

- Za mnie mój ojciec chętnie zapłaci milion dolarów - rzekła Margaret Irving. - Może być nawet dwa...

Tymczasem branki odzyskiwały dawne siły, a z nimi - pogodę ducha i chęć do życia i walki.

XIII. Nadchodząca pomoc.

Do obozu Sokoła Pustyni przybywali gońcy ze wszystkich stron pustyni. Książę Ibrahim donosił, że żadna karawana ani nawet żaden pojedynczy jeździec nie przekroczyli granicy włoskiej kolonii.

Starszyzna szczepów, osiadłych po oazach i koczujących ze swymi duarami, oznajmiała przez posłańców, że nigdzie nie odnaleziono śladów obcych ludzi; jeźdźcy, krążący w różnych kierunkach, powracali, nikogo nie spotkawszy w pustyni, nad którą srożył się samum.

W namiocie Sokół Pustyni mówił do hrabiego Ramencourta:

- Śladami dwóch wielbłądów dotarłem do pierwszych uskoków gór Tassila. Na razie odnajdywałem kartki rzucone przez porwaną Polkę, lecz później, kapitanie, samum zmusił mnie i Nabbę do powrotu. Zgubiłem trop... Teraz jednak widzę, że tylko tam się mógł ukryć Bazylis. Musimy tam jechać! Oddam tych ludzi w ręce władz, lecz żądam, aby sam handlarz dostał się mnie. To jedno tylko stawiam żądanie!

Kapitan zgodził się, lecz połączony oddział francuskich spahisów z Fortu Polignaca i jeźdźców Sokoła Pustyni nie mógł wyruszyć. Samum szalał bez przerwy na bezgranicznym przestworze pustyni. Nie można było odróżnić potrzebnego kierunku, rozejrzeć śladów, a wielbłądy i konie, postąpiwszy kilka kroków, kładły się, kryjąc głowy przed smagającym wichrem, sypiącym piaskiem w oczy i chrapy.

Dwa tygodnie trwała wichura, jakiej starzy tubylcy od dawna nie pamiętali.

Podczas najsilniejszego huraganu, zrywającego namioty nawet w zacisznym obozie wśród gór, przybył chudy jak szczapa Berber o dzikiej, okrutnej twarzy i żądał stawienia go przed wodzem.

- Jestem rządowym przewodnikiem, nazywam się Fagit Bu Krim.

Prowadziłem wraz z Abd Karatem karawanę kapitana Motylińskiego - meldował Berber. - Zostawiłem Abd Karata z chorym kapitanem, a sam pojechałem szukać porwanej pomocnicy uczonego... Nie znalazłem jej tymczasem, bo samum przeszkadza... Powróciłem na przełęcz El Ghilali do kapitana. Donoszę, że namiotu, ludzi, wielbłądów i rzeczy tam już nie znalazłem. Nie wiem, co się stało... Szukałem po okolicy... nie ma śladów, bo piasek nasypał nowe pagórki... Proszę o pomoc!

Fagit patrzał błagalnie w oczy Sokoła Pustyni i kapitana Ramencourta.

- Hej, Dżani! - zawołał Sokół Pustyni. - Weźcie pięciu jeźdźców i ruszajcie na El Ghilali.

- Ja dodam sierżanta Lebona z dziesięciu spahisami - dorzucił kapitan.

- Czy nic nie znalazłeś, mumenie, na pustyni? - zapytał Fagita wódz.

- Nic... oprócz tego - odpowiedział Berber, wyciągając z zanadrza duży kawał pogniecionego i poszarpanego papieru z uwiązanym do niego kawałkiem sznurka.

Sokół Pustyni i kapitan pochylili się nad papierem i nagle się porwali na równe nogi.

- One są w górach Tassila, w ruinach zburzonego miasta! - zawołali.

- Teraz żaden samum mnie nie wstrzyma - i wybiegł z namiotu.

- Jeżeli pan dojedzie, to i ja dojadę przecież! - zawołał z wyrzutem młody kapitan. - Nie potrzebujemy brać ze sobą ludzi na tych kilku nicponiów! Sami się z nimi załatwimy!

- Dobrze! - odparł Sokół Pustyni gorączkowym, podnieconym głosem. - Nabba i Fagit! Osiodłać konie, jak to czynią jeźdźcy Liptako podczas samumu, a prędko! Wziąć jednego luzaka z jęczmieniem, galetami i flachą z wodą na dwa dni! Migiem! Migiem!

Godzinę później czterech jeźdźców, prowadząc ze sobą obładowanego trzema worami konia, wyruszyło z obozu.

Jeźdźcy mieli głowy szczelnie otulone przezroczystymi płachtami, a jechali na rumakach o pyskach obwiązanych mokrymi szmatami i oczach zasłoniętych gęstą siatką z włosia końskiego. Szybko posuwali się naprzód, walcząc z potężnymi podmuchami samumu. Gwizdkami nawoływali się wzajemnie, gdyż co chwila gubili się w żółtej zasłonie mknącego piasku, przez który o dwa zaledwie kroki niewyraźnie majaczyła ciemna sylwetka cwałującego obok jeźdźca.

Samum wściekał się i szalał. Niebo i ziemia przemieszały się, skłębiły w jedną miotającą się szarożółtą chaotyczną mgławicę. Sunęły przez nią szybkie jak migające klingi miecza, smugi mknącego piasku zarysowywały się i znikały kotłujące się kłęby jakich potwornych postaci - olbrzymich i wściekłych, w okamgnieniu rozpryskujących się na drobne istotki, do złośliwych chochlików podobne, chybkie i chyże, mknące, ślizgające się, czołgające i skaczące z ponurym szmerem, wyjące, jęczące i wykrzykujące w nieznanej mowie żałosne, rozpaczliwe słowa lub szalone, nieprzytomne przekleństwa, zrywając się co chwila do lotu i walki; nieraz widzieli pochyleni do karków końskich jeźdźcy jakieś olbrzymie, szybujące nad ziemią zjawy o groźnych, ledwie widzialnych w chaosie piasku obliczach, ślepych i zawziętych; wyciągały one chybkie, nieskończenie długie ramiona i szukały ofiary, aby porwać ją, zdusić i unieść do nieznanej siedziby okrutnego Haula, władcy pustyni i tych mglistych istot, co chwila rozwiewających się i znowu powstających z wirów, trąb, smug i chmur martwego bezbarwnego piasku.

Zgrzyt, wycie, huk, niepojęte krzyki, świst przeciągły i niemilknący szczęk i szmer ogłuszały ludzi i płoszyły konie. Drżały, rżały trwożnie i stawały dęba, lecz jeźdźcy, wbijając im w boki ostrogi, gnali je naprzód i naprzód, zanurzając się bez śladu w mknące, wirujące potoki piasku i rozszalałego powietrza.

Mrok żółty i martwy otaczał ich zewsząd, a w nim majaczyły zjawy i widma, zrodzone samumem, zamieniającym pustynię w morze, wspienione wściekłą kąpielą, skotłowane i poszarpane nawar, zmieszane w jeden chaotyczny wir ciemnych, pędzonych przez wicher chmur, ciężarnych skwarem i zaduchem prądów powietrznych, lecących smug i płacht piaszczystych miliardów drobnych pocisków z kamieni...

Noc zapadła. Mrok stał się czarny, lecz i jej ciemny płaszcz kotłował się, a ryk wichru, szmer i poświst pędzącego piasku stały się groźniejsze i bardziej ponure. Przy połamanych i rozwichrzonych palmach jeźdźcy się zatrzymali, znalazłszy szmat twardej, kamienistej ziemi i co chwila zrzucając z siebie powłokę piasku, siedzieli owinięci w burnusy, pogrążeni w myślach i trwodze. Konie, opuściwszy głowy do ziemi i tyłem obróciwszy się do wichru, stały nieruchome i przerażone.

Gdy mrok pożółkł na nowo, jeźdźcy ruszyli dalej i parli przed siebie, jak gdyby szukając śmierci. Padł luzak. Zdjęto z niego tylko drewniane naczynie z wodą i gnano naprzód.

Sokół Pustyni pędził na czele jeźdźców, co chwila gwiżdżąc przeraźliwie. Za nim cwałował Fagit o okrutnej, surowej twarzy, starając się wzrokiem przebić żółtą zasłonę piasku, dojrzeć szczyty Tassila. Kapitan z Nabbą zdążali za nimi, bodąc ostrogami słabnące rumaki, głośno rzężące.

Nareszcie konie zwolniły biegu. Sokół Pustyni zrozumiał, że zaczęły się spadki pagórków, przechodzących w skaliste zbocza górskiego grzbietu.

- Tassila! - krzyknął radosnym głosem. - Naprzód, chociażby wszystkie wierzchowce miały paść!

Pędzili jeszcze długi czas, aż kopyta koni zaszczekały na kamieniach.

- Stój! - zawołał Sokół Pustyni. - Musimy znaleźć dogodne przejście, bo przez szczyty zmordowane rumaki nie przejdą.

Zaczęły się poszukiwania drogi, aż nareszcie Fagit dojrzał kręty wąwóz, przecinający grzbiet Tassila.

Przed południem jeźdźcy wyjechali na płaszczyznę zapadłą wśród gór i ukryli się za skałami.

Samum, spotykając na drodze wysoką skalistą ścianę, walił w nią z wściekłością i uporem, zasypując piaskiem i chłoszcząc niewidzialnymi biczami, od których szczerbiły się ostre szczyty gór, a z ich urwistych zbocz odrywały się i z głuchym łoskotem toczyły na dół bryły i odłamki skał. Nie mógł jednak wściekły wicher przerwać się przez góry do ukrytej za nimi doliny i miotał nielitościwą ręką piasek, przelatujący nad ruinami starożytnej Fides.

Jeźdźcy wyraźnie widzieli resztki tragicznego i ponurego grodu i pasące się za nim wielbłądy. Ludzi jednak nigdzie nie spostrzegli.

- Kryją się wśród ruin! - szepnął Ramencourt.

- Cyt! - syknął Fagit, wskazując palcem samotną postać w burnusie, idącą od dużego gmachu ku wielbłądom.

Człowiek ten szybko okulbaczył najbliższe zwierzę i wdrapawszy się na siodło, ruszył w stronę wąwozu.

Fagit zeskoczył z konia i zaczął się czołgać ku czeluści wąwozu, gdzie, czając się wśród kamieni, wdrapał się na zwisającą nad nim skalę i czekał.

Mały, gruby tubylec, szczelnie otulając się burnusem, spokojnie zbliżał się do zasadzki; chwilami ucho Fagita łowiło jego głuchy glos. Może pokrzykiwał na wierzchowca, a może śpiewał, modlił się do Allaha lub mruczał zaklęcia, broniące przed dżinami, które pogwizdywały, wyły i szeleściły dokoła?

Już wielbłąd zapuszczał się do wąwozu, gdy jak jastrząb napadający na gołębie spadł najeźdźca zaczajony na skale Berber. W jednej chwili ścisnął go za gardło, poderwał z siodła i razem z przerażonym tubylcem stoczył się na piaszczystą zaspę.

Przewodnik podniósł się po chwili i przykładając jeńcowi nóż do piersi, zapytał:

- Syryjski kupiec Bazylis nie zemknął?

- Nie, nie! - wołał przerażony Azis, bo on to dostał się w ręce okrutnego Fagita w chwili, gdy wyjechał na obejrzenie okolicy. Teraz starał się zasłużyć na miłosierdzie napastnika i gotów był wszystko wyśpiewać, więc zaczął mówić, śpiesząc się i ledwie dysząc:

- Nie! Nie! Tam, w tym dużym gmachu, koło którego stoi namiot, ukrywa się Serg Bazylis, stary Aksjusz, dwóch zdrowych Syryjczyków i jeden postrzelony, o mój, dobry, miły Allahowi sidi, który...

- Czy porwane białe kobiety są też z nimi? - pytał Fagit, przerywając potok wyznań jeńca.

- Są, wszystkie są! - odpowiedział Azis zduszonym jeszcze głosem, bo twarde i wprawne miał palce przewodnik rządowy. - I te młode panienki, przywiezione przez Bazylisa z daleka, i góralka, którą sprzątnięto wielkiemu kaidowi Atlasu, i... i...

- Czy się znajduje tam młoda, uczona kobieta, która pracowała na przełęczy El Ghilali, porwana przez dwóch łotrów...

- Biała mądra niewiasta jest zdrowa, lecz więzi ją z innymi brankami Bazylis - opowiadał stary poszukiwacz skarbów, starannie kryjąc twarz w fałdach burnusu.

Fagit szybko zakneblował usta jeńcowi, związał ręce i zarzuciwszy mu stryczek z rzemienia odciętego od uzdy wielbłąda, rzekł:

- Teraz poprowadzisz nas do Bazylisa, drabie! Czy wszyscy ci zbóje trzymają się kupą?

Azis potakująco skinął głową.

- Naprzód! - mruknął przewodnik i poszedł za jeńcem, a za nim cicho sunęło trzech jeźdźców z karabinami w ręku.

Stary Berber podprowadził napastników do bramy dawnych rzymskich term i znowu skinął głową.

- Tu? - zapytał Berber.

Jeniec oczami dał twierdzącą odpowiedź.

Sokół Pustyni, Ramencourt i Nabba zniknęli w mroku ruin.

Fagit tylko na chwilę pochylił się nad jeńcem, wchodząc do ciemnej sieni, obejrzał się. Na piasku leżał gruby tubylec, kopiąc nogami ziemię i miotając się jak wyciągnięta z wody ryba, a brudny burnus na jego piersi stawał się coraz bardziej szkarłatny. Po chwili jeniec wyciągnął się i zesztywniał.

Fagit dogonił swoich towarzyszy, idących w kierunku głosów ludzkich. Zbliżył się do na wpół zburzonej ściany; za nią rozlegał się brzęk szklanek i wybuchy śmiechu.

Sokół Pustyni spojrzał na Ramencourta i tubylców.

Jednym skokiem przesadzono niewysoką ścianę i oczom białych ludzi, Fagita i Nabby przedstawił się dawno wymarzony obraz.

Rozparty na poduszkach, w bieliźnie tylko, siedział piękny Serg Bazylis, zbrodniarz i syn zbrodniarza, arcymilioner, właściciel wspaniałej Saida.

Obok niego, potrząsając siwą brodą, opowiadał coś wesołego stary Aksjusz, krzywiąc chudą, złośliwą twarz.

Ujrzawszy napastników, zdrętwieli obaj i bez oporu dali się związać.

- Słuchaj no ty, wyrzutku z piekła! - szepnął do Bazylisa Sokół Pustyni. - Nie chcemy przelewu krwi, gdyż twoi ludzie muszą być oddani w ręce sędziów francuskich. Zawołaj więc na straż, stojącą przy drzwiach uwięzionych kobiet, lecz pamiętaj, że jeżeli coś nadto powiesz, zaduszę cię. No, no!

Bazylis krzyknął:

- Kallis i Namara, chodźcie tu obaj na chwilę!

- Nabba i Fagit pode drzwi! - rozkazał Sokół Pustyni.

Nie zdążyli słudzy Syryjczyka zrozumieć, co się stało, gdy leżeli już na ziemi, przygnieceni kolanami napastników i związani.

- Teraz do nich! - zawołał Sokół Pustyni.

Stanęli przed drzwiami, zasłoniętymi grubym kobiercem.

- Ani kroku dalej, bo będziemy strzelały! - rozległy się głosy branek, po czym zaległa groźna, zaczajona cisza.

- To ja - Sokół Pustyni! - rzekł urywanym, wzruszonym głosem wódz.

- Sokół Pustyni! Sokół Pustyni! - krzyczały młode, dźwięczne, rozradowane głosy.

Kobierzec, zerwany niecierpliwymi dłońmi, upadł i Betty Crawford i Margaret Irving wyleciały jak pociski armatnie, rzuciły się na szyję Sokołowi Pustyni, stojącemu na przedzie, zaczęły go ściskać i obracać na wszystkie strony, po czym przyszła kolej na innych, nie wyłączając nawet czarnego jak heban Nabby.

Sokół Pustyni wszedł do sali branek. Oczy jego spoczęły na bladej twarzy Ireny, a twarz okryła się gorącym rumieńcem.

- Pani... - rzekł niepewnym głosem. - Jestem szczęśliwy, że mogłem przyjść z pomocą... rodaczce. Nazywam się Roman Zawisza, ludzie na Saharze przezwali mnie Sokołem Pustyni.

Ujął dziewczynę za rękę i nisko się pochyliwszy, od dawna po raz pierwszy ucałował dłoń kobiety. Powiedział jeszcze kilka słów, lecz powstał taki hałas, że głosu jego nikt nie usłyszał. Hrabianka Georgette de Rostand witała swego ciotecznego brata, kapitana Ramencourta, inne obstąpiły Sokoła Pustyni i zasypywały go podziękowaniami i pytaniami. Irena, drżąca ze wzruszenia, witała wiernego Fagita, przy nim już się kręcił trochę niespokojny Mossul, który na radosne krzyki branek wylazł z podziemnej galerii, a nawet dumna góralka skłoniła się do kolan wodza i w kwiecistej mowie Suss składała mu podziękę i obiecywała wierną przyjaźń swego szczepu do trzeciego pokolenia.

Sokół Pustyni, skinąwszy na Nabbę, wycofał się z sali. Gdy po pewnym czasie powrócił, oczy błyskały mu zawziętym, zimnym ogniem, a usta miał mocno zaciśnięte.

Mossul i Fagit zakrzątali się koło uczty rozświetlonej wielką radością. Sokół Pustyni i Fagit opowiedzieli o przebiegu poszukiwań i o zaginięciu kapitana Motylińskiego, hrabia Ramencourt wychwalał Sokoła Pustyni i wąsatego Dżaniego, który wyciął w pień ludzi Syryjczyka, uchodzących pod dowództwem chromego Litisa. Sokół Pustyni podnosił wierność Fagita.

Nabba szczerzył duże, białe zęby, błyskał oczami i śmiał się radośnie.

- Ale, ale! - zawołał nagle młody kapitan. - Musimy gdzieś zamknąć tych łotrów syryjskich, bo jeszcze nam umkną!

- Wszystko załatwione! - uspokoił go Sokół Pustyni.

- Szczególniej trzeba strzec tego zbrodniarza Bazylisa! - dodał kapitan.

Sokół Pustyni opuścił oczy i odparł głuchym głosem:

- Serg Bazylis już nie żyje...

- Jak to?! - wykrzyknęli wszyscy.

- Umarł śmiercią swego ojca, com zaprzysiągł rodzinie Bazylisów za porwanie i zgon mojej siostry wtedy, gdy byłem jeszcze chłopcem... Smutna to historia, więc nie mówmy o tym teraz, gdy przeżywamy chwilę wielkiej, prawdziwej radości! Niech umarli spokojnie leżą w grobie, niech się cieszą swym szczęściem żyjący!

Jednak zmuszono Sokoła Pustyni, aby opowiedział swoje burzliwe dzieje.

Długo rozlegał się głos władcy Sahary, chociaż pochodził z obcego jej narodu. Głos jego rozbrzmiewał to tęsknotą niewypowiedzianą, niemal rozpaczą, tak długo i głęboko utajoną w twardym sercu, to dumą i zrozumieniem swojej potęgi i poczuciem sprawiedliwości, to głęboką myślą, kryjącą się w czynach Sokoła Pustyni, hadża i wodza, to znów od chwili spotkania Ireny - rozmarzeniem i tkliwością.

- A teraz - zakończył Sokół Pustyni - moja rola na Saharze skończona! Muszę stanąć przed sądem Francji i odpowiadać za to, com uczynił w ciągu piętnastu lat... Nie wiem, czy zrozumieją mnie sędziowie, więc, być może, będę skazany na więzienie. Trudno! Przetrwam i to, jeżeli... nie wszyscy moi przyjaciele potępią mnie...

- Będę bronił pana wszystkimi sposobami! - zawołał Ramencourt. - Poruszę wszelkie sprężyny! Zaproszę najlepszych adwokatów!

- Wszystkie stawimy się na sąd jako świadkowie! - wykrzyknęła namiętnym głosem Isabella Cortez.

- Wszystkie! Wszystkie! Całym gronem! - wołały wzburzone panienki.

- Stawię się i ja, a opowiem, co wiem od Fagita i Abd Karata i co słyszałam w jaskini Imnetanit - rzekła cichym głosem Irena.

Gdy Nabbie i Fagitowi wytłumaczono, o co chodzi, olbrzymi Murzyn, wyprężając potężną pierś, rzekł:

- Rzesze niewolników i kobiet, zwolnionych i obronionych przez wodza, pójdą do sądu jak karawany pielgrzymów, dążących do Mekki, błagać o miłosierdzie dla niego, bo słowa jego i jego czyny były sprawiedliwe jak prawo!

Fagit, zaciskając zęby, od czego twarz jego nabrała jeszcze okrutniejszego wyrazu, mruknął groźnie:

- Jeżeli wodzowi, który wybawił białą madame, zawsze dobrą dla mnie, sędziowie wyniosą surowy wyrok, ja poprzerzynam im gardziele!

Z trudem udało się uspokoić rozjuszonego Berbera. Sokół Pustyni podszedł do niego i wyciągając dłoń, rzekł:

- Ja ci też winien jestem wdzięczność za wierność dla białej pani, która pochodzi z mego kraju, mumenie, i za to, że razem ze mną szukałeś jej i broniłeś. Nie wiem, co się ze mną stanie, khuanie, lecz pamiętaj, że uczynię wszystko, aby się z tobą nie rozstać. Będziemy khuanami do śmierci, Fagit Bu Krim.

Berber bił przed wodzem pokłon po pokłonie i szeptał błogosławieństwa, wzywając imion Allaha. Gdy skończył, podniósł smutne oczy na Sokoła Pustynia i szepnął:

- Wodzu i khuanie! Ja nie chcę opuścić białej pani, bo jest ona mi droższa od siostry. Uratowała mi życie i dobrocią swoją, niby słońcem, rozświetliła mi życie. Chcę iść z nią i pójdę, dokąd rozkaże słudze swemu!

Sokół Pustyni uporczywie wpatrywał się w Irenę, ze wzruszeniem słuchającą Berbera, i pogrążył się w myślach.

Trzy dni jeszcze szalał samum, więc Sokół Pustyni obawiał się wyruszyć z karawaną do swego obozu.

W niezwykłych warunkach ludzie zbliżają się do siebie śmielej, myśli tracą na swej skrytości i stają się jasne, serca prędzej i głębiej poznają i rozumieją odruchy duszy i uczucia innych i chętniej, szczerzej odpowiadają na zew przyjaźni i miłości.

- Czy pani pamięta, co mówił poczciwy Fagit? - spytał pewnego razu Sokół Pustyni, biorąc Irenę za rękę. - Powiedział, że nie chce porzucić pani, chociaż jest moim khuanem. Jak mamy podzielić Fagita?

Irena spojrzała na niego spokojnym wzrokiem i czekała na dalsze słowa.

- Ja nie chcę pozbawić się Fagita - ciągnął dalej Sokół Pustyni - więc nic innego mi nie pozostaje, jak też iść za panią. Będzie pani miała dwóch najlepszych w Saharze przewodników!

Zaśmiał się, lecz śmiech jego nie był szczery.

Irena nie spuszczała z niego wzroku, a gdy umilkł i ze smutkiem pochylił głowę, powiedziała:

- Nie jestem dzieckiem, mogę zrozumieć i ocenić wszystko. Zrozumiałam i oceniłam pana. O swoim losie decyduję sama i nikt nie ma prawa do moich spraw się mieszać. Chcę mieć pana za przewodnika przez Saharę i przez całe życie, jeżeli pan to miał na myśli.

Sokół Pustyni podniósł głowę, na dumnej, surowej twarzy odmalowała się głęboka radość.

- Pierwszy dzień szczęścia po tylu, tylu latach twardego, niebezpiecznego życia! - szepnął gorąco.

Bez porywu i uniesienia, lecz z wdzięcznością głęboką i oddaniem Sokół Pustyni ścisnął rękę Ireny, a później pochylił się i ucałował ją z szacunkiem.

- Aha! Aha! A nie mówiłam, że Sokół Pustyni jest dżentelmenem i zakochanym! - zawołała nagle, klaszcząc w dłonie, Betty Crawford. - Będzie wesele, ach, jak ja lubię ślubne ceremonie!

Irena się śmiała, gdy ją otoczyły towarzyszki niedawnej niewoli i zaczęły ją ściskać i winszować. Nie broniła się bynajmniej. Była bardzo szczęśliwa i nawet dumna.

A Sokół Pustyni odnalazł Fagita, oglądającego siodła, i rzekł do niego:

- Wiesz co, khuanie? Nie rozstaniemy się już nigdy, bo biała pani bierze mnie też z sobą... za męża!

- Wielki Allahu - zawołał, rozkładając ręce, Berber - wysłuchałeś modłów sługi twego, biednego mumena!

Cieszył się Fagit, całował wodza po ramionach i dłoniach, a później pobiegł do Ireny i powiedział:

- Jak wierny pies legnę przy waszym namiocie i szczęścia waszego bronić będę do ostatniego tchu! Tak mi dopomóż, Allahu! La Ilia Illah Allah, u Mahomed Rassul Allah, Allah Akbar! Bis-millah!

Nazajutrz karawana już posuwała się przez pustynię w stronę grzbietu Ahaggar.

Na czele jechał Nabba, wskazujący drogę, a za nim eskortowane przez Sokoła Pustyni i hrabiego Ramencourta wielbłądy, niosące na grzbietach niedawne branki Bazylisa. Z tyłu zdążała reszta karawany z majętnością handlarza i z jeńcami, przy których jechali, pokrzykując na wielbłądy, Fagit Bu Krim i pucołowaty, do reszty uspokojony Mossul es Kel, w duchu przysięgający sobie, że odbędzie pielgrzymkę do Mekki za to, że nie spotkał go los zdradliwego i chciwego Azisa.

Gdy karawana zbliżyła się nareszcie do obozu, barwni francuscy spahisi i jeźdźcy Sokoła Pustyni witali przybyłych hucznymi wiwatami.

Dżani ryczał z radości i witał Irenę i Sokoła po polsku takimi grzmiącymi okrzykami, że kilka wielbłądów zerwało się z uwięzi i narobiły rumoru na cały obóz.

Jednak radość była omroczona smutną wieścią, że podjazdy nigdzie nie wykryły śladów kapitana Motylińskiego i Abd Karata.

- Widocznie kapitan wyruszył do osiedli europejskich, aby donieść o porwaniu panny Oranowskiej i zarządzić pomoc! - rzekł hrabia Ramencourt.

- Możliwe... - zgodził się po namyśle Sokół Pustyni. - Nic innego nie mogę przypuszczać. Zresztą, dowiemy się o tym wkrótce... A teraz przygotować się do pochodu! Za dwa dni wyruszamy przez Fort Polignaca... do Algieru. Książę Ibrahim i starszyzna mogą ze swymi ludźmi wracać do duarów. Dziękuję za wierność, pomoc i przyjaźń!... Zawezwę was, gdy przyjdzie czas, mumeni, a teraz - Allah jaunek!

XIV. Zemsta kapłanki Tanit.

Nie sądzone jednak było Sokołowi Pustyni tak prędko opuścić obóz w górach Ahaggar.

W przeddzień wyjazdu karawany, wczesnym rankiem przybył jeździec i zażądał, aby go natychmiast stawiono przed wodzem.

W namiocie Sokoła Pustyni, siedząc przy stoliku obozowym, naradzali się biali ludzie co do drogi przez Saharę i poszukiwań zaginionego kapitana Motylińskiego. Nagle wpadł Nabba i zawołał:

- Wodzu! Od mahdiego z Kufry przybył poseł do ciebie.

Sokół Pustyni podniósł głowę, a w surowych oczach błysnął gniew.

- Znowu zamyśla coś złego mahdi?! Wprowadź posła.

Po chwili do namiotu wszedł wysoki tubylec w burnusie i białym zawoju. Wyprostował się dumnie i czynił znak selamu, mrucząc słowa zwykłego pozdrowienia.

- El hafia, usbaht hafia! U halek es salam! - odpowiedział Sokół Pustyni, badawczo przyglądając się jeźdźcowi.

Zrozumiał, że ma przed sobą znacznego człowieka, więc wskazując mu stołek, rzekł:

- Lale kebir, usmak czinu?

Jeździec, dumnie spoglądając na obecnych, odparł:

- Ismi Hadżi Mustafin ben Mulej Bu Izeddin! Przybyłem w poselstwie od mego wodza - Abd El Krima, który stoi na czele zbrojnych sił przyszłego mahdiego, zamierzającego podnieść świętą wojnę i ludzi białych wypędzić z ziemi mumenów.

- Jak się nazywa przyszły mahdi? - spytał Sokół Pustyni.

- Imię jego, jako wojownika Allaha, trzymane jest w tajemnicy - odparł Mustafin. - Głośne zaś będzie, gdy zatkniemy zielony sztandar tam, gdzie połyskują złote krzyże niewiernych...

Zapadło milczenie, które przerwał Sokół Pustyni pytaniem, przykładając muzułmańskim obyczajem dłoń do czoła, ust i piersi.

- Czy dostojny gość życzy sobie spocząć i posilić się, przedtem nim wyłuszczy sprawę, w jakiej przybył? Natychmiast rozkażę postawić dla szlachetnego hadża namiot...

- Nie trudź się! - odparł poseł. - Rozmowa będzie krótka i po niej natychmiast odjadę. Spieszno mi! Dziś jeszcze po wieczornej modlitwie muszę się połączyć z wodzem moim, który jedzie od oazy Kufry, świętego miejsca prawowiernych muzułmanów z wiary, słów, czynów i... krwi.

Wymówił te słowa z naciskiem. Sokół Pustyni zauważył to od razu i znowu podniósł dumną głowę, stając się podobnym do drapieżnego ptaka.

- Mów! - rzekł. - Mów, jeżeli nie obawiasz się francuskiego oficera...

- Nie obawiam się! - odparł poseł. - Jestem przecież gościem w obozie hadża i wodza mumenów! Podług naszego prawa nic mi nie grozi...

- Nic ci nie grozi, hadżi - potwierdził Sokół Pustyni. - Więc mów!

- Wódz przyszłych mudżahidów, dostojny i szlachetny Abd El Krim, rozkazał mi uprzedzić ciebie, że jutro przybywa tu, aby sądzić czyny twoje.

- Kto dał prawo Abd El Krimowi sądzić mnie? - spytał, mrużąc oczy, Sokół Pustyni.

- Rada talebów, marabutów i uali na żądanie mahdiego, niech Allah sławą zwycięstwa okryje jego imię.

- Słyszałem! - odparł po namyśle Sokół Pustyni. - Jutro będę czekał na przybycie twego wodza. Spotkam go i jego ludzi jak gości, podług przepisów hadith, a co się stanie, gdy przekroczę te góry, tego nie wiem, bo będzie to zależało od czynów Abd El Krima, dostojny pośle. Możesz teraz odjechać, skoro pilno ci z powrotem!

Sokół Pustyni uczynił znak pożegnalny i rzekł:

- Barak Allah fok! Niech Bóg ci błogosławi!

- El hamdu Lillahi! Niech będzie pochwalony Bóg! - mruknął, wychodząc, Mustafin.

Gdy obecni usłyszeli szczęk kopyt oddalającego się wierzchowca, hrabia Ramencourt porwał się z miejsca i zawołał:

- Zaraz napadnę na Abd El Krima i poślę gońców do fortu, aby odcięli mu drogę do Trypolitanii!

- Nie czyń tego, kapitanie! - rzekł stanowczym głosem Sokół Pustyni. - To moja sprawa! Nikt z Francuzów, gdyby ciebie tu nie było, nie dowiedziałby się o poselstwie mahdiego. Przybywa do mnie - hadża i wodza. Muszę go przyjąć zgodnie z prawem i obyczajem muzułmańskim. Inaczej do mego imienia dodano by słowo - „zdrajca”, na co nie mogę pozwolić! Załatwię wszystko sam... Gdybyś napadł, kapitanie, na Abd El Krima, wieść o tym poszłaby po Saharze i uczyniła z niego męczennika, zwiększając liczbę zwolenników mahdiego, nowych mudżahidów... Sam się załatwię!...

Ramencourt wkrótce spostrzegł, że Sokół Pustyni czyni jakieś przygotowania, bo długo pisał listy, a później kilkunastu jeźdźców, rozpuściwszy konie i mehari, wymknęło się z obozu. Książę Ibrahim, kilku szejków Tuaregów i Nabba do późnej nocy naradzali się w namiocie wodza, a warty stanęły na okolicznych szczytach.

Następnego dnia o świcie Tuaregowie Tibbo przywiedli dwóch jeźdźców, schwytanych w pobliżu obozu. Mieli przy sobie broń, a jeden z nich - kosz z jadowitym wężem naja.

Gdy postawiono ich przed wodzem, Sokół Pustyni oświadczył:

- Skradający się do mego obozu nieznani ludzie zwykle bywają rozstrzelani. Tak postąpię i z wami!

- Wodzu! Jesteśmy z oddziału Abd El Krima. Posłano nas, aby się przekonać, czy nie ma gdzie zasadzki - objaśnili jeńcy.

- Tchórzem jest Abd El Krim i nie zna naszych obyczajów! - zawołał Sokół Pustyni. - Usprawiedliwia to jednak was, więc daruję wam życie. Chciałbym tylko wiedzieć, po co ten mumen wozi ze sobą czarną, śmiercionośną naje?

Jeździec zmieszał się na chwilę, lecz odparł:

- Z zawodu jestem zaklinaczem węży, wodzu! Przypadkowo schwytałem naję i oswoiłem ją, aby gdzieś na rynku zyskownie sprzedać!

- Pokaż swoje sztuki! - rozkazał Sokół Pustyni i zaprosił wszystkich na widowisko.

Jeździec wyjął z kosza straszliwego węża, a gdy zaczął sunąć ku niemu, wparł w niego nieruchome źrenice i jął cicho pogwizdywać. Naja zatrzymała się i zaczęła się podnosić, rozdymając szeroki kaptur na szyi.

Zaklinacz pokazał kilka sztuk z jadowitą nają i włożył ją nareszcie do kosza.

- Możecie odjechać, saheb! - powiedział wódz.

Niefortunni wywiadowcy Abd El Krima, bijąc pokłony i błogosławiąc wspaniałomyślnego Sokoła Pustyni, ruszyli z kopyta, kierując się na wschód.

Przed południem do namiotu wodza wszedł Nabba i oznajmił, że oddział Abd El Krima zbliża się.

Istotnie, wkrótce od strony wschodniego wąwozu zjawili się pierwsi jeźdźcy. Jechali szeregiem, trzymając różnobarwne sztandary. Za nimi ciągnęła orkiestra, z bębnów i piszczałek złożona, a zwykle towarzysząca sułtanom lub znaczniejszym hadżom, powracającym z Mekki.

Po orkiestrze wyłonił się wspaniały orszak konnych ludzi na rumakach w bogatym rynsztunku i powiewały białe i czarne burnusy i buńczuki, połyskiwały w kurzawie nabijane srebrem i złotem długie lufy karabinów arabskich, głownie szabel i jataganów, ostrza dzirytów. Parskały konie, miotając się i podnosząc na tylne nogi, trzęsły haftowanymi złotem i jedwabiem przyłbicami i napierśnikami.

Pod dużym, białym sztandarem i buńczukiem, otoczony starszyzną, jechał młody, okazały Arab o poważnej twarzy, małych czarnych wąsach, o krótko podciętej brodzie.

Sokół Pustyni, stojący przed namiotem, od razu odczytał całą tajemnicę przybycia nieznanego przedtem Abd El Krima, spostrzegł bowiem sztandary wodza wojennego i kadiego, znaki różnych religijnych stowarzyszeń muzułmańskich, szejków z Arabii, Egiptu, Trypolitanii i z gór Riff; brakowało tylko sztandarów i buńczuków starszyzny Berberów, Tuaregów, Moabitów i górali Atlasu.

„Po tych ludzi przybył tu Abd El Krim" - pomyślał Sokół Pustyni.

Przygotował się do walki, bo wiedział, że tylko on jeden stał na przeszkodzie wojowniczym zamiarom różnych mahdich, trzymając w mocnej dłoni nomadów pustyni. Wiedział o tym i na znak swej niezapisanej nigdzie i żadnym prawem nieujętej władzy od rana rozkazał zatknąć przy namiocie trzy czerwone buńczuki, przysłane mu niegdyś z Kufry, a ozdobione znakami hadża.

Tymczasem do namiotu podjechał Abd El Krim i stanąwszy z rękami opartymi o łęk siodła, bacznie przyglądał się Sokołowi Pustyni.

Dwóch wodzów długo mierzyło się wzrokiem, aż jeździec pierwszy przemówił:

- Nie witasz mnie, człowieku, noszący przezwisko Sokoła Pustyni?

- Mam zwyczaj odpowiadać na powitanie gościa, człowieku o imieniu nieznanym mi! - odparł Sokół Pustyni, marszcząc brwi.

- Harda jest mowa twoja! - mruknął Abd El Krim i wyprostował się na siodle.

- Inną być nie może mowa do człowieka, który nie zna naszych obyczajów, jak gdyby był poganiaczem mułów, niosących ładunek soli. Nie życzę sobie z tobą rozmawiać! Abd El Krim niech mówi ze mną, a nie sługa - nieokrzesany i ciemny!

Po tych słowach Sokoła Pustyni nastąpiło zamieszanie w szeregach przybyłego oddziału. Nagle jeden z jeźdźców ruszył naprzód i podniósłszy harap, zamierzał uderzyć śmiałka, krzycząc:

- Do kogo ośmielasz się tak mówić, psie! Stoi przed tobą wielki Abd El Krim!

Już harap gwizdnął w powietrzu, gdy Sokół Pustyni z nadludzką siłą zerwał jeźdźca z siodła i podrzucił go w powietrzu, mówiąc syczącym głosem:

- Nabba! Gdy ten heddad ben heddad spadnie na ziemię, wywleczesz go za obóz i dasz mu dwadzieścia pięć razów batem, którym poganiacze grzmocą głupie wielbłądy!

Abd El Krim zawrócił konia i rzucił:

- Odjeżdżam!

- Przepraszam! - odezwał się Sokół Pustyni, a głos jego stał się groźny i zimny. - Czekałem na ciebie, jak na gościa, przed namiotem, Abd El Krimie. Tyś obraził mnie swoją nieukładnością, nieznaną w naszych stronach, twoi ludzie szpiegowali mnie, twój jeździec zamierzał napaść mnie. Teraz odjechać nie możesz wbrew mojej woli!

- Któż ośmieli się zatrzymać mnie?! - krzyknął, wstając w strzemionach, Abd El Krim.

- Ja! - rzekł Sokół Pustyni. - Patrz tu i tam!

Dumny wódz obejrzał się. Od strony obydwóch wyjść z kotliny zajeżdżali jeźdźcy, prowadzeni przez księcia Ibrahima i zawsze chętnego do bójki Dżaniego.

Abd El Krim zbladł, lecz po chwili przesunął dłoń po twarzy i piersi i wymówił salem.

Sokół Pustyni uprzejmie odpowiedział i kazał przybocznemu Tuaregowi dopomóc gościowi zsiąść z konia.

Gdy Abd El Krim i kilku starszych jeźdźców usiadło na podanych stołkach i skrzyniach, przykrytych kobiercami i poduszkami, podano kawę, suche pieczywo tubylcze i daktyle. Rozmowa toczyła się o przedmiotach obojętnych, o pogodzie, niedawno szalejącym samumie, o stanie wielbłądów i koni, o zdrowiu ludzi - na ostatku.

Obyczaje wschodnie nie dopuszczają bowiem poruszania spraw właściwych podczas poczęstunku.

- Czy mam kazać, sidi, postawić namioty dla ciebie, dostojnych szejków i twoich walecznych jeźdźców? - zapytał gościa Sokół Pustyni.

- Dziękuję, sidi! - odparł Abd El Krim. - Zabawię niedługo.

- Pozbawiasz mnie wielkiej radości mieć cię, sidi, u siebie jak najdłużej! - odparł mały wódz.

Po skończonej uczcie powitalnej Abd El Krim rzekł do Sokoła Pustyni:

- Niech twoi ludzie zbiorą się tu. Chcę przemówić do nich.

Sokół Pustyni szepnął coś do księcia Ibrahima, a jeźdźcy natychmiast otoczyli gości ze wszystkich stron i zmieszali się z tłumem.

Abd El Krim spostrzegł ten manewr i uśmiechnąwszy się złośliwie, szepnął:

- Boisz się mnie... Sokole?

- Ty się boisz, bo szpiegów posłałeś przed sobą, odważny sidi... - szeptem odpowiedział wódz. - Nie jesteś spadającym na zdobycz sokołem, lecz wężem, czołgającym się tchórzliwie!

Abd El Krim zerwał się ze swego miejsca i zawołał do zebranych:

- Mumeni! Od wielkiego, świątobliwego, odważnego jak lew mahdiego - miecza Allaha - błogosławieństwo dla was i pozdrowienie przywożę! Mahdi rozkazał mi powtórzyć jego słowa. Słuchajcie więc w skupieniu ducha! „Gdy nastanie pora dojrzałego zboża, pożywnych traw, soczystych owoców, w górzystej krainie Riff podniosą się na znak mahdiego szczepy górskie, zwalczające niewiernych Hiszpanów, którzy opanowali kraj mumenów. Walka będzie krwawa i długa, a sam mahdi będzie w szeregach mudżahidów. Stanie się to za kilka lat, lecz, mumeni, musicie się przygotować! Posyłajcie do Riffu broń, proch, ołów, zapasy żywności, konie, pieniądze, a gdy zacznie powiewać zielony sztandar Proroka, ruszajcie do walki, obrawszy sobie wodza”. Tak mówił Mahdi-Lew, a słowa jego niech trafią do głów waszych i waszych serc, mumeni! Niech Allah uczyni z was mudżahidów swoich!

- Niech żyje mahdi! Niech żyje święta wojna! - wrzasnął siwy, suchy jak kościotrup, marabut sekty Ajsaua.

- Niech żyje! - podtrzymali go przyjezdni.

Po Abd El Krimie wystąpił jakiś prorok usiłujący ognistą mową rozpalić serca słuchaczy. Opowiadał z nienawiścią o cierpieniach muzułmanów, znajdujących się pod rządami niewiernych, o zbrodniach i grzesznym życiu białych ludzi, o zbliżającej się burzy zemsty i zwycięstwa mudżahidów, którzy pójdą za mahdim.

Mówca krzyczał, przysięgał na dziewięćdziesiąt dziewięć imion Allaha, na największych uali - Bu Mediana, Mulaja Idrisa, Bu Hasseina Dżilaliego, bił się w piersi, wyrywał włosy i nareszcie zadał sobie nożem kilka ran w głowę, aż strugi i plamy krwi zbroczyły burnus fanatycznego proroka.

- Hua! Hua! Hak! - wtórowali mu ludzie Abd El Krima.

Wtedy wystąpił Sokół Pustyni, a przy nim natychmiast stanęli Nabba, Fagit, Dżani, książę Ibrahim i kilku Tuaregów Tibbo.

- Jakie to dziwne, zaiste, mumeni - zaczął mały wódz - że o tak ważnych rzeczach, które się przygotowują w Kufrze i Riffie, dowiadujemy się od tego sidi, wydającego mi się podejrzanym, bo wcale nie zna dobrych, muzułmańskich obyczajów! Nie wychwala Allaha przy powitaniu, nie przybywa jak poseł, tylko jak wróg, przemawia w imieniu nieznanego mahdiego, o którym nikt na Saharze nie słyszał, a tymczasem nawołuje do czynów, za które poleje się krew mumenów, opustoszeją biedy i duary, znikną stada i rola uprawna. Widzicie, mumeni, wojowników Abd El Krima, ich karabiny i dziryty? Co uczynią oni przeciwko kulomiotom i armatom Europejczyków, przeciwko regularnym wojskom Francuzów i Hiszpanów, przeciwko takim szybkim maszynom, których nie dogoni najściglejszy ptak. Patrzcie!

W tej chwili zahuczał i zaturkotał motor samochodu kapitana Ramencourta, podnosząc chmury piasku i buchając dymem benzynowym. Przerażone konie tubylcze rwały się z rąk jeźdźców, wierzgały, gryzły i stawały dęba, bijąc przednimi nogami, nareszcie poszarpały uzdy i pomknęły ku górom.

Sokół Pustyni wszystko przewidział i obmyślił.

- A co powiecie, mumeni, jeżeli z tej maszyny będą zionęły ogniem i kulami celne karabiny?! Mówię wam zawsze, ludzie z pustyni, że nie bronią, lecz nauką, mądrością i sprawiedliwością zdobędziecie wolność, szacunek, przyznanie waszych praw wśród innych ludów! Wojna zniszczy ubogie, ciemne szczepy Sahary i nie pozostawi nikogo, kto mógłby upomnieć się o prawo wolnego narodu! Powtarzam wam to często, a wy, słuchając słów moich, żyjecie w dobrobycie i spokoju. Już powracają synowie wasi i walczą z chorobami ludzi i bydła, po nich przyjdą ci, którzy nauczą kamień i piasek w rolę urodzajną zamieniać, szukać czystej wody w Tanezroufcie, z jałowych gór wydobywać żelazo, miedź i ołów, a liche, ubogie istnienie w życie szczęśliwych bogaczy zamienią.

Tak będzie, mumeni!

- Hak! Hak! - wołali jeźdźcy Sokoła Pustyni.

- Co tam długo gadać! - krzyczał zacietrzewiony Dżani. - Każ, wodzu, a zaczniemy tak walić tę hołotę, że od razu wam uwierzy!

Jednak Abd El Krim nie dał za wygraną i znowu zaczął mówić:

- Mumeni! Słowa tego człowieka są piaskiem, którym wicher rzuca w oczy! Nie mówi on nic o tym, kiedy nastąpi zapowiedziane przezeń szczęście! A tymczasem mumeni gniją w więzieniach lub giną od kuli i stryczka! Musimy wywalczyć wolność naszą, bo tego chce Prorok i apostoł jego - mahdi. Sokół Pustyni posądził mnie, że nie jestem tym, za kogo się podaję. Oto są dowody! Przeczytajcie to pismo rady starszyzny Kufry i Murzuku, poświadczone pieczęciami dostojnych i szanowanych w Mekce, Medynie, Fezie i Stambule marabutów, sidi Ahmeda es Alama, sidi Bessira ben Hadża Dżabela, sidi Sulejmana Hafida Bu Dara.... a opatrzone w znak samego mahdiego - znak, znany każdemu tabelowi, alemowi lub oczytanemu w starych kronikach naszych mumenowi!

Imiona wielkich marabutów, znanych w całej Afryce, wywarły wrażenie na wszystkich. Widząc to, Abd El Krim zadał nowy cios:

- Teraz ja zapytuję Sokoła Pustyni, czy jest on tym, za kogo go od dawna uważacie? Czy jest on mumenem? Czy jest hadżem? Czy może być wodzem wiernych? Czy ma prawo zabierać głos w radzie starszyzny? Czy nie powinien by być zabity przez pierwszego mumena za świętokradztwo, za zbezczeszczenie świątyni Proroka? Niech odpowiada Sokół Pustyni!

- Rzucasz oskarżenia, więc mów dalej! - krzyknął mały wódz i twarz mu spochmurniała.

- Oskarżam Sokoła Pustyni, że nie jest mumenem, lecz nesrani, wyznawcą proroka Aissa; istotnie zdobył prawo na tytuł hadża, gdyż odbył pielgrzymkę do Mekki i Medyny i spoglądał na Kaabę - czarny kamień Proroka i na jego święty grobowiec; jako chrześcijanin nie może on być wodzem mumenów i nie ma prawa wstępu na zebrania starszyzny prawowiernych. Jako nesrani zbezcześcił świątynie nasze, wchodząc do najtajniejszych przybytków naszej wiary i, podług prawa, każdy wyznawca islamu może i powinien zgładzić świętokradcę! Nie myślcie, mumeni, że rzucam słowa na wiatr, twierdząc, że wasz wódz jest niewiernym giaurem! Przysięgam na wielkie przedwieczne imię Allaha, że mówię prawdę! Niech wódz wasz pokaże, co nosi na piersi pod burnusem mumena! Sokole Pustyni, wzywam cię, jeżeli nie jesteś tchórzliwy jak szakal, łkający niby skrzywdzone niemowlę, a drapieżny i krwi łaknący!

Zapanowało głuche, trwożne milczenie. Wszystkie oczy zatrzymały się na surowej twarzy Sokoła Pustyni.

Spokojnym ruchem rozpiął groźny władca Sahary burnus i ukazał szeroką i wypukłą jak kopuła pierś. Na czarnym sznurku z włosia końskiego wisiał duży, srebrny krzyż, umocowany na trójkątnej płytce złotej.

- Widzicie! Widzicie! Krzyż, znak niewiernych! - zawołał Abd El Krim, triumfująco tocząc wzrokiem po obecnych.

- Śmierć świętokradcy giaurowi! - przeraźliwym, cienkim głosem krzyknął skrwawiony prorok. - Zbezcześcił on świętą Kaabę, splugawił grobowiec Mahometa proroka! Allahu Sędzio Surowy, zabij tego zbrodniarza, zniszcz go jak jadowitą żmiję, jak gryzącego pająka! Śmierć! Śmierć!

Kilka dłoni spoczęło na głowniach jataganów i szabli; ludzie Sokoła Pustyni oczy spuścili, zgrozą przejęci odstąpili wodza Ibrahim i starszyzna Tibbo; pozostali tylko wpatrzony w Sokola Pustyni Murzyn Nabba, potomek królewskiego rodu Malinkę, wierny khuan Fagit i wąsaty, rozjuszony jak byk Dżani, który przeczuwał bliską już bójkę.

Głuchy i groźny pomruk przebiegł w tłumie, otaczającym małego wodza, lecz Sokół Pustyni podniósł rękę i wszystko ucichło.

- Mumeni! - zaczął powolnym głosem, dobitnie wymawiając każde słowo - Abd El Krim zmiażdżył Sokoła Pustyni! Tak myślicie w tej chwili i wy - ludzie złej woli i wy - małowierni! Ja jednak - giaur i świętokradca, bezczeszczący świątynie Allaha i Mahometa, chcę mówić do was tak, jak mówiłem przed laty w Mekce przed mądrymi marabutami Mulejem Abd-es-Selamem i ibn Tumertem, a w Kufrze - przed uznanymi przez wszystkie szczepy mumenów uczonymi uali Masmudą i sidi Hauarim ben Jakubem; będę mówił tak, jak mówiłem przed zastępcą szejk-ul-Islama, doradcą kalifa - serdarem Alim Mahomedem Igdadem, gdy ten dostojny i święty człowiek przybył do Kufry, aby zbadać sprawę sudańskiego mahdiego.

Imiona największych i najbardziej wpływowych uczonych i świątobliwych ascetów, kierujących życiem całego świata muzułmańskiego, a przed którymi mówił niegdyś Sokół Pustyni, podziałały na prostacze umysły koczowników, nawykłych do karności i poszanowania ludzi starych, możnych i uczonych.

- Wielcy to i święci ludzie, mili Allahowi i Prorokowi Jego! - rozległy się szepty nawet wśród jeźdźców Abd El Krima. - Niech mówi Sokół Pustyni!

- Słowa wodza są jasne i twarde jak prawda hak! - zawołał Nabba i rozłożył potężne ramiona.

- Niech mówi! Niech mówi! - rozlegały się coraz niecierpliwsze głosy.

Sokół Pustyni postąpił krok naprzód i zaczął:

- Niech będzie pochwalony Bóg, Pan Wszechświata, Miłościwy i Miłosierny, Najwyższy Sędzia w dzień Ostatecznego Sądu! Ciebie ubóstwiamy i do Ciebie błagania zanosimy o pomoc i obronę! Wskaż nam drogi proste, drogi tych, których zasypujesz dobrodziejstwami, lecz nie tych, którzy zasługują na Twój gniew lub żyją, błądząc!

Przy słowach, od których zaczyna się Koran, kilku ludzi opuściło się na kolana, a reszta podniosła się i z nabożeństwem słuchała wypowiedzianych w pięknej mowie arabskiej świętych suratów.

- Hadż! Alem! - rozległy się szepty.

- Poświadczcie teraz wy, którzy znacie mnie od tylu lat, czy od tajemniczej siedziby marabutów, Kufry, do przepaścistych wąwozów Atlasu, od urodzajnej ziemi Tellu do jałowej Yahia, znajdzie się człowiek, który oskarży mnie o to, żem nie szedł prostą drogą, najmilszą Allahowi? Czy nie ścigałem li tylko tych, którzy zapomnieli suratów Świętej Księgi i błądzili, wzniecając płomień boskiego gniewu? - podniósł głos Sokół Pustyni.

- Prawda! Prawda! - wołano zewsząd. - Ustaliłeś prawo i ład na pustyni! Broniłeś żon i córek naszych! Ścigałeś tych, co wrzucali je jak brudne szmaty, jak nierozumne bydło, do abdallah! Strzegłeś nas od dżinów złych chorób, od nędzy i krzywdy! Ochroniłeś nas od powstania i zemsty białych ludzi! Drogi twoje były takie, o jakich wspomina Święta Księga Proroka!

- Słuchajcie jeszcze, mumeni! - zawołał Sokół Pustyni. - Gdym przybył do Kufry, znając już mądrość Proroka i każdy surat jego Księgi, rzekłem do serdara Alego Mohameda Igdada: „Sidi! Oto wyznaję naukę proroka Jezusa, lecz chcę dobro czynić ludziom bezbronnym, opuszczonym i skrzywdzonym. Poradź, gdzie mam ich szukać”. Odpowiedział świątobliwy serdar: „Ludy i szczepy afrykańskie są bezbronne przed klęskami i chorobami, ludy te są skrzywdzone przez wiedzę, broniącą od złej potęgi!”. Rzekłem wtedy: „Cóż mogę uczynić dla nich ja - wyznawca Aissa?! Lada mumen pchnie mnie nożem jako giaura!”. Wtedy serdar uczynił próbę, a ja uratowałem szczepy Kufry, Murzuku i Tibbo od rozlewu krwi i zagłady, na co skazywał je sudański mahdi. Po próbie serdar wprowadził mnie na najwyższą radę marabutów i ulemów, a ci dali mi złoty ana feilet el Kitab. Oto jest!

Powiedziawszy to, Sokół Pustyni zdjął z szyi sznurek z krzyżem, umocowanym na złotej trójkątnej płytce.

Abd El Krim i stojący obok sędziwy marabut wzięli przedmiot i na odwrotnej jego stronie przeczytali święte słowa w boskiej pisowni Lugha:

„Suraty 130 i 131 drugiego rozdziału Koranu, dane w Medynie:

Powiedzcie: wierzymy w Boga i w to, co posłane jest przez Niego z wysokości, i w Abrahama, Izmaela, Izaaka, i Jakuba, i w dwanaście rodów; wierzymy w księgi dane Mojżeszowi i Jezusowi, wierzymy w księgi Proroków, zgodne z wolą Pana. Nie robimy pomiędzy nimi żadnej różnicy i oddajemy się opiece Boga.

Jeżeli ludzie niewyznający nauki Proroka Mahomeda, zgodzą się z tym suratem i nie będą was uważali za wrogów, wiedzcie, że idą prostą drogą.

Prosta droga - jest drogą Boga, Pana ludzi, narodów i świata, jedynego Pana wszechrzeczy.

Ana feilet el Kitab, wydany w Kufrze Sokołowi Pustyni - mumenowi w Panu”.

Pod tekstem stały insygnia marabutów i serdara, zastępcy potężnego szejk-ul-Islama i doradcy kalifa wiernych.

Tłum, otaczający Sokoła Pustyni, bił pokłony, a Abd El Krim czynił selam po selamie, cofając się ku swemu rumakowi.

Gdy wskoczył na siodło, zawołał:

- W Kufrze zapomnieli, widocznie, o ana feilet el Kitab, wodzu!

- Nie wiem - odparł Sokół Pustyni - lecz ty, sidi, racz pamiętać moje słowa, że nie przez wojnę odzyskają wolność i potęgę ludy islamu! Gdybyś kiedyś poszedł krwawą drogą, nie będzie ona prostą drogą Allaha i pokarany zostaniesz surowo!

- Zostań z Bogiem! - rzekł Abd El Krim

- Niech Allah prowadzi! - odezwał się mały wódz.

Oddział Abd El Krima ruszył ku wschodniemu wąwozowi. Sokół Pustyni i jego starszyzna, dosiadłszy rumaków, odprowadzali gości do granicy obozu.

Gdy mały wódz powrócił, kapitan Ramencourt rzucił się mu na szyję i obejmując go, wołał:

- Zamienimy się szablami, Sokole Pustyni! Chcę być twoim przyjacielem i bratem! To, co słyszałem przed chwilą, czyni z ciebie bohatera całej białej rasy. Prowadzisz islam na inne drogi, możesz uczynić z niego - przyjaciela, nie wroga, jakim od wieków pozostaje!

- Jestem przekonany, że można to uczynić - rzekł cichym głosem Sokół Pustyni. - Przykro mi tylko, że byłem zmuszony mówić o sobie!

W tej chwili zbliżyła się do niego Irena Oranowska i szepnęła:

- Nie tylko jest pan szlachetnym, potężnym i odważnym, lecz mądrym i bardzo, bardzo kochanym. Dumna jestem z pana, o, jak dumna!

Sokół Pustyni, uradowany i rozpromieniony, chciał coś powiedzieć, lecz w tej chwili wpadły na niego Betty Crawford i Margaret Irving i szczebiotać zaczęły, z zawadiackimi minami ściskając mu ręce:

- Nic, ale to nic nie zrozumiałyśmy z tych arabskich, dzikich „har, hyr, hrr”, lecz wiemy, że pan zwyciężył! Jakże mogło być inaczej??! Of course! You are our beloved hawk! Cała Ameryka będzie krzyczała o panu!! Cała - od Atlantyku do Pacyfiku! Romanse będą o panu pisali, a piękne girls będą się potajemnie w panu kochały i porównywały z Sokołem Pustyni swoich kawalerów, przez cały dzień pracujących po biurach na czterdziestym piątym piętrze Woolworth Building lub w bankach na Downstreet! Hawk of the DesertF Będą zmuszeni ci dżentelmeni ostro się trzymać! Ho, ho!

Szczebiotałyby z pewnością tak do wieczora, lecz Sokół Pustyni zatkał uszy i uciekł, a po chwili zaczął wydawać jakieś rozkazy ludziom odjeżdżającym z obozu do rodzimych koczowisk.

XV. Na sąd i nowe życie.

Karawana Sokoła Pustyni sunęła przez Saharę, kierując się śladem, pozostawionym przez poprzedzający ją samochód, którym jechały kobiety.

Nabba, Fagit i Mossul dowodzili niedużym oddziałem oddanych wodzowi Tuaregów Tibbo, z niezrównaną szybkością umiejących łapać, kulbaczyć i ładować wielbłądy, rozstawiać namioty, przygotowywać strawę i wynajdywać pobliskie oazy i duary nomadów.

Karawana jednak nie szła zbyt szybkim marszem, więc hrabia Ramencourt posłał naprzód spahisów, aby powiadomili komendę Fortu Polignaca o przybyciu podróżników i o wysłaniu ludzi na poszukiwanie kapitana Motylińskiego.

Pierwszy nocleg wypadł w małej, lecz malowniczej oazie El-Urit, gdzie zaledwie kilka palm daktylowych stało na brzegach niewielkiego źródła, a nieco w oddali - stara, biała kubba nieznanego świętego.

Trzy duże namioty Berberów-pastuchów stanowiły cały duar. Jednak podróżnicy nabyli tu dobrze utuczonego barana, kosz dojrzałych, słodkich daktyli i kilka świeżych placków jęczmiennych.

Na widok tłustego barana Mossul mlasnął językiem i zaczął długi wykład przed Tuaregami, jak go należy przyrządzić, aby uczta była godna samego sułtana.

Rozwodził się nad czerwonym pieprzem, liściem bobkowym, migdałami, rodzynkami i pomidorami; pouczał, ile potrzeba dolać do sosu oliwy i czarnego octu, jak to wszystko zaprawić mąką, cebulą i cukrem.

Tuaregowie, obsiadłszy go dokoła, słuchali poważnie, a gdy skończył, zarżnęli barana, pokrajali go na kawałki i posoliwszy trochę, upiekli na węglach.

W nocy, gdy już ogniska przygasły, a wielbłądy i konie pokładły się, czując ciężką drogę, Sokół Pustyni, nawykły do ostrożności, cicho opuścił namiot, obszedł obóz i skierował się w stronę kubby, gdzie na wzgórzu, porośniętym nikłą trawą, leżały wielbłądy.

Zobaczył stróżującego Tuarega, spokojnie śpiącego.

Poszedł, żeby go zbudzić, gdy nagle jakaś postać wybiegła z kubby i rzuciła się na Sokoła Pustyni, błysnąwszy nożem.

Po chwili napastnik leżał już na ziemi, a wódz zrywał z niego płachtę i haik, zakrywające twarz. Gdy Sokół Pustyni przyjrzał się mu bacznie, wydał okrzyk zdumienia.

- Imnetanit! - szepnął. - Ty zamierzałaś zabić mnie?

- Chciałam się zemścić za to, że nie kochasz mnie i że serce swoje oddałeś białej kobiecie z El-Chilali. Zielone oczy Tanit powiedziały mi wszystko. Postanowiłam zemścić się. To ja doniosłam marabutom w Kufrze, że nie jesteś muzułmaninem, a teraz chciałam zabić ciebie...

Sokół Pustyni milczał. Rozumiał dzikie, namiętne dusze nomadów, a Imnetanit znał od dziecka. Smutnie potrząsnął głową i cicho powiedział:

- Tanit, okrutna bogini, podsunęła ci tę złą myśl! Byłem dla ciebie bratem, uratowałem matkę twoją i ciebie od śmierci w pustyni, ukryłem przed pościgiem wrogów, oddałem wam część znalezionych skarbów. Za cóż chciałaś pchnąć mnie nożem, Imnetanit?

- Nie możesz być moim, nie chcę, żebyś należał do innej! - szepnęła namiętnie.

- Gdybyś zabiła mnie, nie mógłbym należeć do ciebie - powiedział Sokół Pustyni.

- Umarłabym razem z tobą! - odparła ponurym głosem.

- Ty wiesz, że jestem białym człowiekiem i giaurem, ty - kapłanką starożytnej Tanit - zaczął wódz. - Nie znajdziemy wspólnych dróg na całe życie, Imnetanit. Różni ludzie i różne drogi! Wróć do swych gór i szukaj szczęścia wśród swoich... Ucisz burzę serca i zduś żądzę zemsty. Wspominaj mnie przyjaźnie jak brata, mała, biedna Imnetanit. Pamiętam, jak nosiłem cię na ręku, a ty targałaś mnie za włosy i śmiałaś się jak do starszego brata. Czyżby ta sama Imnetanit mogła zabić brata swego?

Długo jeszcze łagodnie przemawiał Sokół Pustyni do tajemniczej kapłanki złowrogiej Astarte, aż cicho płakać zaczęła i po rękach go całować. Nareszcie wsiadła na mehari, ukrytego w kubbie, a Sokół Pustyni podarował jej jeszcze jednego, który leżał oddzielnie, głośno przeżuwając trawę.

Imnetanit odjechała, a Sokół Pustyni, patrząc na pozostawiony przez nią nóż, myślał: „Dziwna rzecz - miłość! Jak blisko kroczy ona obok zbrodni!”.

O świcie hałas obudził Sokoła Pustyni. Wybiegł z namiotu.

Ujrzał Mossula, rozpaczającego i przeklinającego.

- Najlepszego przyjaciela mego, mehari, uprowadzono! Jaki osioł stał dziś w nocy na czatach?! Trzeba być kawałkiem spróchniałego pnia, żeby nie słyszeć zbliżającego się złodzieja! Żeby jeszcze szedł, ale on jechał na wielbłądzie, ukrył się w kubbie, później biegł! - wrzeszczał Mossul, badając świeże ślady - A później ... a później...

Nagle urwał, ze zdumieniem patrząc na ziemię.

- Co później było, Mossul es Kel? - zapytał go drwiącym głosem Sokół Pustyni, podchodząc do chłopaka.

Poszukiwacz skarbów milczał.

- No, mów! - nalegał wódz.

- Rabuś nie podchodził do mego mehari... To są ślady innego człowieka... wielkiego człowieka... - bełkotał chłopak.

- Czyje ślady? - dopytywał, śmiejąc się, Sokół Pustyni.

- Twoje dostojne stopy dotykały ziemi w tym miejscu, wodzu! - szepnął Mossul.

- Więc to ja ci ukradłem mehari?

- Tak! Nie! - mruczał, zbity z tropu pucołowaty Mossul i aż się pocić zaczął.

- Dostaniesz na pożegnanie dwa mehari i dziesięć funtów srebra za swoją krzywdę. Tylko już nie przeklinaj rabusia i nie rozpaczaj! - śmiał się Sokół Pustyni.

Mossul długo jeszcze rozglądał ślady i kręcił głową mocno zdumiony.

Niby coś rozumiał, a niby - nie!

Nareszcie splunął i pomyślał: „Dwa mehari i dziesięć funtów srebra! Fiu, fiu! Po co jeszcze suszyć sobie głowę domysłami?! Dwa mehari i dziesięć funtów srebra - to już zagroda w biedzie i można o ożenku gadać! Dość już tej włóczęgi! Chociaż te świeczniki, pozostałe w Fides, takie zielone i sędziwe, ho, ho, warte one tego, aby jeszcze raz tam zajrzeć...”.

W drodze mieszkańcy bledów i nomadowie z duarów spotykali Sokoła Pustyni z darami i honorami. Szczególnie kobiety cieszyły się na jego widok i przynosiły dzieci, aby spojrzały na wodza i zapamiętały na całe życie jego oblicze.

W Forcie Polignaca popasano kilka dni i chyba nigdy telegraf tej drobnej osady wojskowej nie pracował tak jak w owe czasy. Leciały bowiem telegramy na wszystkie strony świata: do Paryża, Walencji, Rzymu, Londynu, Berlina, Liverpoolu i Nowego Jorku. Telegrafowano szczegółowo o przygodzie, o bohaterstwie Sokoła Pustyni, żądano pieniędzy i nalegano na przysłanie do Algieru najlepszych adwokatów na obronę zbawcy.

Kapitan Ramencourt wysłał szczegółowy raport o przebiegu ekspedycji dowódcy w Rabacie i depeszę swemu ojcu - wpływowemu generałowi do Paryża.

Tylko Sokół Pustyni do nikogo nie telegrafował.

- Ojciec umarł - mówił - a brat może nie bardzo będzie ucieszony z takiego „sokoła” jak ja...

Nie podejrzewał władca Sahary, że depesze uratowanych przez niego panienek narobią alarmu w prasie całego świata i że dzienniki podawać będą olbrzymie artykuły, często z wyssanymi z palca szczegółami z jego życia, a nawet.... z portretami.

Stał się najpopularniejszym człowiekiem w Europie i Ameryce - i bohaterem.

Różne towarzystwa odbyły posiedzenia, debatując nad tym, w jaki sposób uczcić zbawcę obywatelek swoich krajów.

Sokół Pustyni tymczasem oglądał wielbłądy, konie, siodła, zapasy żywności i naradzał się z Nabbą i Fagitem co do krótszej i lepszej drogi.

Wieczorem przechadzał się z Ireną, opowiadał jej o swoim życiu i słuchał jej zwierzeń i marzeń o dalszych wspólnych losach. Poznawali się coraz bardziej i uczona poważna studentka wynajdywała w dzikiej naturze władcy Sahary zrozumiałe dla niej, a takie swojskie cechy Polaka. Stawał się jej bliższym i coraz droższym.

W Ghadames czekała na nich niespodzianka. Rządy francuski i włoski przysłały samochody, aby podróżników odstawić do oazy Tuggart, skąd biegła kolej do Algieru.

Sokół Pustyni podzielił wielbłądy swoje i zabrane Bazylisowi pomiędzy Mossulem i Tuaregami, wypłaciwszy ludziom sute nagrody. Dżaniemu zaś wydał dużą sumę pieniężną, która wraz z karawaną, zdobytą w potyczce z Litisem, stanowiła znaczny kapitał.

Dżani, pożegnawszy przyjaciół, miał zamiar skierować swoją karawanę do Trypolitanii, aby z najbliższego portu włoskiego wyruszyć do Ameryki, gdzie miał krewnych.

- Spotkamy się w Stanach Zjednoczonych, mister Dżani! - wołała Margaret Irving.

- Będę bardzo szczęśliwy, miss Margaret - z galanterią odpowiedział niedawny bandyta - jeżeli tylko pani nie porwie jakiś amerykański Bazylis i nie zaprowadzi na ślubny kobierzec, bo jeżeli tego nie uczynią nowojorscy dżentelmeni, będę uważał Amerykanów za niedołęgów! Niech tylko pani do swoich konkurentów nie wali z rewolweru, bo to nieładnie dla tak pięknej, dobrze wychowanej panienki. Dalibóg!

Samochody i kolej szybko dowiozły całe towarzystwo do Algieru.

Na dworcu zebrał się olbrzymi tłum oczekujący ich i jak zwykle sporo gapiów. Rozlegały się radosne okrzyki, pocałunki, płacz. Cały batalion dziennikarzy rzucił się na przyjezdnych, robiąc wywiady i zdjęcia fotograficzne. Szczególnie dostało się Sokołowi Pustyni. Co chwila szczękały migawki aparatów, sypały się zewsząd kwiaty, wyciągano do niego dłonie i albumy z prośbą o autograf. Później napadł go nowy batalion. Byli to adwokaci - Francuzi, Niemcy, Włosi, Hiszpanie, Anglicy i Amerykanie. Niektórzy, najbardziej niecierpliwi, spragnieni sensacyjnego procesu, już na dworcu wygłosili gorące mowy. Jednak największą radość sprawił Sokołowi Pustyni jego brat, wysoki urzędnik kolonialny, który przybył wraz z żoną i synkiem powitać bohaterskiego Romana. Spotkanie braci było bardzo czułe i wzruszające.

Rodzice uratowanych przez Sokoła Pustyni panienek składali mu gorące podziękowania, zasypując upominkami i obietnicami zajęcia się jego losem.

Z trudem odnalazł bohater Irenę w otoczeniu profesorów uniwersytetu algierskiego i szkoły języków wschodnich i zaznajomił nareszcie swoją narzeczoną z bratem i rodziną.

Uprzejme władze francuskie, nie chcąc dłużej trzymać w niepewności Sokoła Pustyni, na trzeci dzień wyznaczyły termin sądu.

Sala była przepełniona od dołu do góry.

Międzynarodowa grupa adwokatów miała nader uroczyste miny, przygotowując się do walki z sędziwym prokuratorem o poważnej, myślącej twarzy i surowych oczach.

Gdy przewodniczący otworzył posiedzenie sądu, na sali zjawił się generalny gubernator Algieru i w imieniu rządu wyraził oskarżonemu wdzięczność Francji, która przyjęła go w poczet swojej Legii Honorowej; oznaką tą gubernator osobiście udekorował pierś Sokoła Pustyni. Jednocześnie konsulowie różnych państw oznajmili o nadaniu orderów zbawcy obywatelek ich państw oraz o nadesłaniu medalów i dyplomów od różnych stowarzyszeń społecznych.

Dopiero wtedy podniósł się prokurator i rozpoczął swoją mowę:

- Oskarżony, Romanie Zawiszo, noszący przezwisko Sokoła Pustyni! Spełniam przyjemny obowiązek sumienia, oznajmiając, że zrzekam się oskarżenia. Jesteś człowiekiem białej rasy, który dowiódł barwnym ludziom, czym może być prawdziwy chrześcijanin i Europejczyk dla ludów islamu. Stałeś się ich wodzem, silniejszym od szalonych, fanatycznych mahdich! Prowadziłeś nomadów ku celowi, o którym marzy Francja, a celem tym jest wiedza, prawo, cywilizacja i wolność ludów!

Publiczność urządziła owację prokuratorowi, a oskarżonego zasypała kwiatami i na rękach wyniosła z sali sądu. Wszyscy byli bardzo zadowoleni i szczęśliwi, oprócz, naturalnie, adwokatów. Wydłużyły im się nosy, bo przepadły ich mowy i sposobność popisania się logiką i elokwencją.

Powetowali to sobie wieczorem w sympatycznej „Pecherie”, gdzie podają nader smaczne ryby i langusty, a także skrzące się zlotem, jak włosy Betty Crawford, „Kebir Impérial”.

Najbliższy statek odchodził do Europy za tydzień.

Sokół Pustyni wyprawił Nabbę do domu, a ten potomek czarnych królów Ghana, bijąc pokłony, mówił na pożegnanie:

- Hadżu i wielki wodzu! Gdy wrócisz na pustynię, zawołaj głośno: „Nabba, czekam na ciebie!”, a twój wierny pies usłyszy i stanie przy tobie. Twoje słowa i twoje prawo poniosę nad Niger i głosić je będę od zagrody do zagrody, od bledu do bledu, od miasta do miasta, aż wszyscy czarni ludzie będą znali i czcili imię Sokoła Pustyni - wielkiego wodza i sprawiedliwego hadża!

W wigilię odpłynięcia Ireny i jej towarzyszek ojciec Margaret Irving, milioner amerykański, wydał wspaniały bankiet. Adwokaci nareszcie mieli możność zadziwić wszystkich krasomówstwem i dowcipem, wychwalając zalety i bohaterstwo Sokoła Pustyni.

Zmuszono wodza do wygłoszenia mowy.

Spokojnym, nieco surowym głosem podniósł odwagę, zimną krew i szlachetną wytrwałość Ireny i więzionych przez Bazylisa panienek i w serdecznych słowach dziękował za przyjaźń, którą go obdarzyli obecni.

Gdy skończył, figlarna i czupurna zawsze Betty Crawford, potrząsając główką, zaimprowizowała okolicznościowy, pełen aktualnych aluzji wierszyk.

Zaczęły się powinszowania, nowe toasty, nowa wesołość i nareszcie przysięga, że wszystkie zjadą się na ślub Ireny i Romana.

- A kiedyż wesele? - pytał dobroduszny bankier Cortez, klepiąc Sokoła Pustyni po ramieniu.

- Na przyszły rok, mój panie! - odparł Roman. - Moja narzeczona musi otrzymać doktorat, a i ja - też!

- Pan?

- No - tak! Doktorat nauki europejskiego życia! - odpowiedział z wesołym śmiechem. - Dotąd żyłem po duarach z nomadami, prześladowałem handlarzy niewolnikami, ścigałem bandytów, krzywdzących biednych koczowników, leczyłem ludzi i zwierzęta, łapałem konie i mehari, tłumaczyłem po swojemu Koran, wykłócałem się z różnymi mahdimi, marabutami i fałszywymi prorokami, przyjaźniłem się z ulemami i uali, a teraz muszę zacząć od nauki noszenia tużurka, kołnierzyka i krawatu. Muszę, zresztą, ustatkować się i rozpocząć nowe życie!

- Może pan potrzebuje kapitału, służę! - zaproponował rudy jak ogień Crawford.

- Dziękuję! - odpowiedział Sokół Pustyni. - Jestem bogaty i będę mógł założyć tu piękną kolonię, bo nie zamierzamy opuszczać Afryki.

Jest to pole dla pracy ludzi pragnących z wrogów uczynić przyjaciół i khuanów do śmierci!

Nazajutrz przed wieczorem duży biały statek porwał Sokołowi Pustyni umiłowaną istotę i nowych przyjaciół.

Wódz długo stał na brzegu i przyglądał się olbrzymim bałwanom, bijącym w zabudowania portu. Na niebie pełzły ciężkie chmury, oświetlone w przerwach blaskiem księżyca.

Morze było czarne, a białe grzywy fal miotały się wysoko, ryczały i wściekle syczały, ściekając z cementowych bloków nabrzeża.

Widok był groźny i niespokojny.

Lecz nie zatrwożył on Romana Zawiszy.

Całe jego życie było burzą, grozą i niepokojem. Dotarł jednak do tego portu, nie frymarcząc sumieniem i nie opuszczając rąk.

Wierzył zawsze, że dotrze do portu i także niezłomnie wierzył teraz w nowe, jasne życie z Ireną w Afryce, której najgroźniejszej części, zaludnionej opuszczonymi, nędznymi szczepami, był władcą.

- Chodź, wierny khuanie - rzekł, zwracając się do smutnego Fagita. - Chodź! Będziemy razem czekali na powrót naszego słońca - białej pani, aby się już nigdy nie rozstawać. Nigdy!

- Rzekłeś, hadżu i wodzu, a słowa mego dostojnego khuana - Sokoła Pustyni są rozkazem i pociechą! - szepnął Fagit i dłonią dotknął czoła, ust i serca.

Tanezrouft - „pustynia pragnienia i rozpaczy”, arabska nazwa południowej, pozbawionej wody części Sahary, którą obecnie przeciery ekspedycje Renaulta i Citroena [wszystkie przypisy podano według wydania I, odnoszą się więc one do rzeczywistości z roku 1928 - przyp. red.].

Ued - arabskie słowo oznaczające rzekę.

Jezus Chrystus.

Zajazd w krajach muzułmańskich.

W tej części Sahary istotnie spotykają się studnie i źródła zatrute saletrą.

Kubba - grobowiec świętego człowieka.

Bied - wioska.

Kapitan Kalasanty Motyliński - lingwista francuski, pochodzenia polskiego, badacz języków berberyjskich (1854-1906), umarł podczas wyprawy do masywu Ahaggar; na miejscu jego zgonu stoi obecnie Fort Motylińskiego.

Niech Allah pomaga - arabskie pożegnanie.

Tak Arabowie nazywają Nil.

Duar- koczowisko, obóz tubylców.

Prawo obyczajowe.

Serai - harem.

Głowa muzułmańska po kalifie, jakim był sułtan turecki.

Ulem - uczony teolog.

Rozdziały.

Wierni.

Naśladowcy Nazareńczyka - chrześcijanie.

Taka jest wola Allaha.

Niech Allah ma was w swojej opiece.

Kif - afrykański haszysz.

Demony.

Uczony student

Rzymianie, dawni władcy Algierii - Mauritania Caesarea.

Kumja - krzywy nóż, handżar.

Erg - piaszczysta część Sahary.

Sidi - arabskie słowo oznaczające: pan oraz lew.

Wąwozy.

Obecnie Konstantyna.

Wyrażenie Dantego, oznaczające: „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wstępujecie”. Taki napis był umieszczony na wejściu do piekła, opisanego przez Dantego.

Meskin - żebrak.

Pagórki usypane z piasku.

Niewątpliwie!

To powinno być zrobione!

Śniadanie.

Góry Skaliste w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie.

Ruiny rzymskiej twierdzy Volubilis w Środkowym Maroko.

Syryjski kupiec.

Angielski hymn narodowy.

Wielcy kaidowie Atlasu są wielkorządcami obwodów z ramienia władz francuskich.

Termy - łaźnie.

Kapitan Motyliński z przewodnikiem zginęli podczas samumu i dopiero kilka lat później odnaleziono ich szczątki w pustyni i dziennik uczonego.

Witam cię wodzu, jak się nazywasz? (w języku arabskim).

Nazywam się Hadż Mustafin, syn Muleja Bu Izeddina.

Przyjaciel.

Sędzia.

Arabski obraźliwy wyraz oznaczający: kowal - syn kowala.

Hua - skrócony wyraz Illahua, hak - prawda.

Taleb, alem - dwa stopnie klasy uczonych.

Arabski wyraz oznaczający: Ja otwieram księgę”; jest to najwyższy stopień zaufania wtajemniczonych, amulet religijny.

Naturalnie. Pan jest nasz kochany Sokół.

Sokół Pustyni po angielsku.

Białe wino algierskie.

Ghana - nieistniejące obecnie potężne imperium murzyńskie, obejmujące niegdyś Gwineę, Sudan, wybrzeża Zatoki Gwinejskiej i inne kraje zachodniej Afryki.

- 2 -



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ossendowski Ferdynand Antoni Sokół Pustyni 2
Ossendowski Ferdynand Antoni Sokół Pustyni 1
Antoni Ferdynand Ossendowski Orlica
Antoni Ferdynand Ossendowski Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów
Antoni Ferdynand Ossendowski Lenin
Ossendowski Antoni Widzenie
Autor Ossendowski, Ferdynand Antoni (1878 1945)Bibliografia
Ossendowski Ferdynand Antoni Orlica
Ferdynand Antoni Ossendowski Orlica (powieść z życia górali Wysokiego Atlasu)
Ferdynand Antoni Ossendowski Orlica Powieść z życia górali Wysokiego Atlasu
Ossendowski Ferdynand Antoni Widzenie Zywego Buddhy
Ossendowski Ferdynand Antoni Lenin

więcej podobnych podstron