Melanie Craft
Ukochany z afrykańskiej sawanny
Tytuł oryginału A Hard - Hearted Man
ROZDZIAŁ 1
O dziesiątej afrykański upał zaczął się już na dobre. Drżące od gorąca powietrze rozpalone porannym słońcem wisiało nad rozgrzaną do białości betonową płytą międzynarodowego portu lotniczego Kenyatta.
Najlżejszy powiew wiatru nie chłodził Lilah Evans. Obok kłębił się tłum spychający ją na aparat telefoniczny. Kilkuset rozwrzeszczanych, spoconych, rozpychających się łokciami ludzi próbowało utorować sobie drogę. Z ulicy dobiegały klaksony taksówek, a z trzeszczących głośników płynęły stłumione komunikaty. Lilah zasłoniła dłonią ucho i mocniej zacisnęła palce na słuchawce, jakby to mogło ułatwić zrozumienie wypowiadanych przez rozmówcę słów.
- Przepraszam? - rzuciła niepewnie. - Nie dosłyszałam? Co zrobił Hugh Bradford?
- Odszedł - powtórzył nieco głośniej mężczyzna. Mimo upału Lilah oblał nagle zimny pot. A więc się nie przesłyszała. Głos nieznajomego zagłuszany przez hałaśliwy tłum stał się niezbyt rzeczywisty i słaby. Odetchnęła głęboko, by odzyskać spokój. Rozmówca dodał z irytacją, jakby milczenie było dowodem głupoty: - Nie żyje, na miłość boską! Zawał. Przed tygodniem. Była z nim pani zaprzyjaźniona?
- Łączyły nas sprawy zawodowe. Dziś mieliśmy się spotkać po raz pierwszy. Nazywam się Evans. Jestem naukowcem.
- Przepraszam, ale pani nazwisko nic mi nie mówi. Nad czym pracowaliście z Hugh?
Jak to możliwe, by pracownik zatrudniony w biurze Bradforda nie słyszał jej nazwiska? Zdumiona Lilah zmarszczyła brwi.
- Jestem archeologiem i przyjechałam z Wisconsin, by kierować pracami wykopaliskowymi na terenie posiadłości Hugh - wyjaśniła. - A pan...
- Mówi Ross Bradford, syn Hugh.
- Jaki syn? - Młoda uczona nie kryła zdziwienia. Od roku prowadziła z Bradfordem negocjacje dotyczące wykopalisk i przez cały ten czas nie padła żadna wzmianka o synu. Sądziła, że właściciel posiadłości jest bezdzietny. - Nie przypominam sobie, żebym słyszała cokolwiek... - Zamilkła, uświadomiwszy sobie nagle, że popełniła nietakt. - Panie Bradford, proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu śmierci ojca. Nie miałam pojęcia...
- To zrozumiałe - rzucił oschle Ross Bradford. - Dziękuję za kondolencje. Domyślam się, że niedawno przyleciała pani ze Stanów.
- Tak. Jestem w porcie lotniczym. Wykopaliska zaczynają się dopiero za parę dni, ale przybyłam nieco wcześniej, żeby poznać Hugh i wszystko z nim omówić.
- Rozumiem. Gdybym wiedział o sprawie, na pewno od razu bym panią zawiadomił, że sytuacja się zmieniła. Od tygodnia porządkuję dokumenty ojca, który archiwizował je wedle dziwacznych zasad. Praca idzie bardzo wolno.
- Potrafię to sobie wyobrazić - odparła Lilah. - Mogłabym...
- Doskonale - przerwał z ożywieniem Ross Bradford. - Ubolewam nad tym, że pani wyprawa do Kenii zakończyła się w ten sposób. Trudno. Radzę zajrzeć do jednego z miejscowych biur podróży. Chętnie zorganizują ciekawe safari. Trzeba wykorzystać sposobność, skoro już tu pani dotarła. Pora sprzyja zwiedzaniu. W ten sposób będzie jakiś pożytek z tego wyjazdu.
Lilah była zbyt zaniepokojona, by mieć pretensje do swego rozmówcy, że przerwał jej tak bezceremonialnie. O co mu chodziło? Jaki pożytek? Co to miało znaczyć?
- Panie Bradford - powiedziała pospiesznie. - Z łatwością mogę wyjaśnić, co ustaliłam z pańskim ojcem. Moja ekipa przyjeżdża jutro. Gdy rzecz zostanie szczegółowo omówiona, po prostu zaczniemy wykopaliska i nie będziemy pana więcej niepokoić.
- To nieporozumienie, droga pani. Nie możecie kopać na terenie mojej posiadłości. Sprzedałem ją kenijskiemu rządowi. Zostanie przyłączona do parku narodowego.
- Słucham... - Lilah objęła słuchawkę drugą dłonią.
- Sprzedaję moją ziemię.
- Kiedy?
- Teraz.
- Nie może pan tego zrobić!
- Czyżby? - odparł chłodno Ross Bradford. - Trudno mi się z panią zgodzić. Sprzedaję, i już. Wstępne porozumienie zostało podpisane w ubiegłym tygodniu.
- Przez wiele miesięcy negocjowałam z pańskim ojcem na temat rozpoczęcia wykopalisk. To ogromnie ważny program badawczy...
- Przykro mi, ale nie zostanie urzeczywistniony. Musi pani znaleźć inny teren, by przeprowadzić swoje prace archeologiczne.
- Chyba się nie rozumiemy, panie Bradford. Ten obszar ma fundamentalne znaczenia dla prehistorii całego kontynentu. To nie byle co! Ekipa i sprzęt pozostaną w Kenii przez cały rok!
- Niech je pani zabierze w inne miejsce. Afryka jest dużym kontynentem. Znajdzie pani kawałek ziemi, w której warto pogrzebać.
- Przecież...
- Postawmy sprawę jasno. Nie mogę niczego zmienić, choćbym nawet chciał. A nie chcę.
To niemożliwe. Rozmowa telefoniczna coraz bardziej przypominała koszmarny sen. Lilah rozważała rozmaite negatywne warianty, ale nie przypuszczała, że będzie aż tak źle. Ross Bradford nie odczekał nawet paru dni; natychmiast pozbył się schedy po ojcu.
- Ten projekt badawczy był dla pańskiego ojca bardzo ważny - oświadczyła. - Mam przy sobie jego listy. Mogę je panu pokazać. Jestem zdziwiona, że ani słowem panu nie wspomniał o naszych planach.
- Zważywszy, jak niewiele nas łączyło, trudno się dziwić, że nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Chyba wyczerpaliśmy temat. Mam wiele pracy.
- Chwileczkę! Mogę panu wyjaśnić, jak istotne...
- Nie mam czasu - przerwał. - Żegnam panią.
Przerwał połączenie. Osłupiała Lilah gapiła się bezmyślnie na trzymaną w ręku słuchawkę. Westchnęła spazmatycznie i zacisnęła powieki; nie wolno ulegać panice. Co tu się dzieje? Komu przyszło jej stawić czoło? Hugh ani słowem nie wspomniał o synu. Tajemniczy potomek zjawił się nagle, by oświadczyć, że sprzedaje rodzinną posiadłość. Jednym obojętnym stwierdzeniem odebrał jej najważniejszą życiową szansę. Kilkoma zdawkowymi słowami przekreślił trzy lata wysiłków.
Trzęsącymi się dłońmi sięgnęła niezdarnie do kieszeni po następną kenijską monetę. Wsunęła ją do automatu. Zbyt daleko zaszła, by ten drań zawrócił ją z obranej drogi.
- Tak? - Bradford odebrał po pierwszym sygnale.
- Tu Lilah Evans.
- Tak sądziłem. Proszę pani, nie mamy sobie nic więcej do
powiedzenia. Sprawa jest zakończona. Proszę to przyjąć do wiadomości.
- Wykluczone - upierała się Lilah. - Zawarłam umowę z pańskim ojcem. Niech pan chociaż wysłucha, co mam do powiedzenia. Jest mi pan to winien.
- Traci pani czas. Sprzedaję posiadłość. To już koniec.
- Pański ojciec wspomniał, że posiadłość należy do waszej rodziny od osiemdziesięciu lat. Był z niej dumny. Nie może pan sprzedać tej ziemi!
- Nic pani nie wie o naszej rodzinie - odparł Ross wyraźnie zirytowany. Po raz pierwszy słyszała w jego głosie napięcie. - Nie chcę mówić o moim ojcu. W ogóle nie zamierzam z panią rozmawiać. Skoro prace archeologiczne na moim terenie są takie ważne, proszę się w tej sprawie zwrócić do rządu, składając podanie o koncesję na prowadzenie wykopalisk.
- To mi zajmie cztery lata! - Lilah miała trudności z oddychaniem. Ciekawe, czy jej głos zdradził temu łobuzowi, że jest przerażona. Cztery lata to dość, by uczeni o sporym dorobku i znacznych wpływach, których Lilah nie miała, osiągnęli porozumienie z władzami i rozpoczęli prace na odkrytym przez nią stanowisku. Hugh pozwolił jej tam kopać, ale gdy rząd przejmie teren, uzyskanie koncesji będzie dla niej zadaniem ponad siły.
- W takim razie powinna pani natychmiast złożyć podanie. Szkoda czasu - stwierdził Bradford. Lilah usłyszała trzask odkładanej słuchawki.
Miała przynajmniej jeden powód do zadowolenia: na lotnisku udało jej się powstrzymać łzy. Siedziała na brzegu podwójnego łóżka w hotelu New Stanley, ściskając w dłoni mokrą chusteczkę. Rozpłakała się dopiero w pokoju.
Zawsze sobie powtarzała, że odkrycie całkiem nieznanego stanowiska archeologicznego tej klasy graniczy z cudem. Od
pierwszej chwili miała takie wrażenie. Przed trzema laty spadł jej - w dosłownym znaczeniu tego wyrazu - na uniwersyteckie biurko prawdziwy dar losu. Było ciche wiosenne popołudnie. Do drzwi gabinetu zapukali dwaj policjanci. Przynieśli kamienne narzędzia zarekwirowane u pasera handlującego na czarnym rynku rozmaitymi starociami. Znaleziska leżały w kartonowym pudełku po butach niczym dziecięcy zbiór kamieni. Policjanci wysypali zakurzone okazy na stos poprawianych właśnie studenckich prac, zanim Lilah zdążyła ich powstrzymać.
- Zwykłe kawałki skał - mruknął jeden ze stróżów prawa, gdy zapaliła lampkę. - To śmieszne, że ludzie dają za nie tyle pieniędzy.
Dla oka laika były to rzeczywiście jedynie podłużne, ostro zakończone, lekko spłaszczone, szare krzemienie. Czym tu się zachwycać? Lilah oglądała je w świetle lampy, analizując stożkowaty kształt, wygładzone krawędzie i staranne obrobienie skalnego materiału. Od początkowej ciekawości przeszła do zachwytu, aż w końcu dech jej zaparło ze zdumienia. Różnorodne doświadczenia przeprowadzane w ciągu paru najbliższych dni potwierdziły nadzieje, do których nie śmiała się głośno przyznać: wiek i niezwykłe ukształtowanie znalezisk dowodziły, że pochodzą z nieznanego stanowiska archeologicznego we wschodniej Afryce.
Gdyby sama zaczęła tam kopać... Szalone marzenie uczonej, która przed trzydziestką uzyskała spory rozgłos. Musiała zlokalizować to miejsce. Słaba nadzieja, ale szczęście jej sprzyjało. Wystraszony paser poszedł na współpracę i ujawnił nazwiska dostawców. Ślad prowadził do Afryki.
Dwa lata później Lilah Evans dopięła swego i uzyskała dostęp do wymarzonego obszaru, który okazał się wąskim jarem leżącym na terenie posiadłości niejakiego Bradforda, odległej o godzinę jazdy od Nairobi.
Hugh Bradford, kostyczny stary hodowca brytyjskiego pochodzenia, którego przodkowie osiedli w Kenii, gdy zaczynano kolonizację, zgodził się w końcu na prowadzenie wykopalisk, ale Lilah jeszcze przez rok pracowała jak szalona, by zebrać dostateczne fundusze. Polowała na okazję i błagała na klęczkach, aż zgromadziła dość pieniędzy, by sfinansować wykopaliska. Marzenie stawało się rzeczywistością i pochłonęło ją całkowicie. Śniła o zaszczytach i sławie. Marzyły jej się publikacje cytowane we wszystkich bibliografiach i nadchodzące z całego świata zaproszenia na wykłady oraz konferencje naukowe. Wreszcie mogłaby udowodnić, że słusznie podporządkowała archeologii całe swoje życie. Przekonałaby rodziców, dla których liczyły się efektowne fotografie w kolorowych czasopismach, a nie uniwersyteckie dyplomy. Utarłaby nosa Jeffowi, który nie rozumiał, po co te wszystkie obawy i długie godziny spędzane w pracowni. Taki sukces nadałby jej wszystkim wyrzeczeniom głęboki sens. Jeffowi zabrakło wytrwałości, bo jej nigdy nie kochał.
Marzenie silne i porywające jak nurt górskiego strumienia pomogło jej przeboleć zdradę, uporać się z poczuciem zawodu i winy; dodało sił, gdy Jeff oznajmił, że się wyprowadza, bo poznał dwudziestoletnią malarkę, która uwielbia gotować i zawsze ma dość ochoty i sił, by iść z nim do łóżka. Lilah wyprostowała się wtedy dumnie, otarła łzy, popatrzyła na Jeffa, ściągnęła z palca zaręczynowy pierścionek i celnie rzuciła nim w głowę niewiernego kochanka.
Marzenia o sławie wypełniły pustkę, którą po sobie zostawił. Wykopaliska w afrykańskiej posiadłości Bradforda pochłonęły Lilah całkowicie; były dla niej ocaleniem i nadzieją na przyszłość; stanowiły pretekst, by rano wstać z łóżka. Obiecywały wszystko i nigdy jej nie zawiodły.
Przynajmniej do tej pory. Czy tak to się miało skończyć?
Nie! Do jasnej cholery, nie! W żadnym wypadku. Postanowiła walczyć o swoje, póki jej starczy sił. Energicznie wytarła nos, wstała i zaczęła spacerować po niewielkim pokoju. Kopnęła ręcznik leżący na podłodze. Gdyby udało się przekonać Rossa Bradforda, że to unikalne stanowisko archeologiczne, zapewne wstrzymałby transakcję. Ale jak tego dokonać? W jaki sposób zachęcić opornego właściciela ziemskiego, by wysłuchał argumentacji dotyczącej zagadnień, które go w ogóle nie obchodzą? Co mogłoby przykuć jego uwagę dostatecznie długo, by miała dość czasu na udowodnienie, że wykopaliska w tej posiadłości to archeologiczna żyła złota?
Kim jest Ross Bradford? Wciąż dźwięczał jej w uszach baryton mężczyzny, który zbył ją niecierpliwie, gdy z przerażeniem słuchała złych nowin dotyczących Hugh oraz dalszych losów posiadłości. Szorstki, rzeczowy... Taki człowiek nie da się porwać pełnemu zapału rozmówcy. Ze sposobu mówienia łatwo można było wywnioskować, że liczą się dla niego jedynie fakty i konkretne osiągnięcia. Trzeba zapanować nad uczuciami i przedstawić sprawę rzetelnie, bez emocji. Trzeba pokazać mu kilka cennych znalezisk wydobytych na terenie posiadłości. Gdyby mógł obejrzeć i dotknąć wykopanych tu przedmiotów, z pewnością zrozumiałby, że warto szukać dalej. Nawet Ross Bradford nie może pozostać obojętny ma magiczny urok kamieni obrobionych ludzką ręką przed tysiącami lat.
Niełatwo będzie go przekonać, ale to chyba jedyna szansa. Najważniejsza trudność polegała na tym, że Lilah nie zabrała ze sobą żadnych okazów. Starannie opisane i posegregowane, spoczywały w szufladach pracowni archeologicznej. Najstarszym przedmiotem w bagażu młodej uczonej była jej ulubiona koszulka, noszona jeszcze w studenckich czasach.
Zatrzymała się przy oknie, by popatrzeć na zatłoczone ulice kenijskiej metropolii. Trzeba zdobyć kamienne narzędzia, i to
szybko. W odległości zaledwie godziny jazdy samochodem od betonowych ulic i drapaczy chmur znajdowało się jedyne miejsce na ziemi, gdzie z pewnością by je znalazła.
Kolejne fazy planu powoli zaczęły układać się w głowie Lilah. Pomysł był niebezpieczny, szalony i niezgodny z prawem, ale czy miała inne wyjście? Nie mogła siedzieć z założonymi rękami i patrzeć spokojnie, jak wali się w gruzy dorobek jej całego życia. Od trzech lat nadstawiała karku, by zorganizować ekspedycję. Ross Bradford był kolejną przeszkodą w najważniejszej rozgrywce. Musiała teraz postawić wszystko na jedną kartę.
Główna droga przecinająca posiadłość Bradforda ciągnęła się przez wiele mil. Biegła przez sawannę i ginęła w mroku. Srebrny blask księżyca rozświetlał trawiastą afrykańską równinę. Na tle nieba rysowały się wyraźnie sylwetki akacjowych drzew o koronach podobnych do parasoli. Rześkie powietrze miało korzenną woń. Szelest traw mieszał się z głosami dzikich zwierząt, niesionymi z wiatrem po równinie.
Lilah zacisnęła dłonie na paskach plecaka, bojaźliwie rozejrzała się wokół i ruszyła dalej. Często wyobrażała sobie pierwszą wizytę w posiadłości Hugh, ale do głowy jej nie przyszło, że wkradnie się jak przestępca w środku nocy.
Wysoka trawa szeleściła, jakby dzikie zwierzę skradało się wśród źdźbeł, nie odrywając wzroku od upatrzonej ofiary...
Lilah wstrzymała oddech. Hugh Bradford hodował bydło; na pewno zadbał, by nie było tu drapieżników. Jego interesy wyglądałyby marnie, gdyby dzielił się z nimi przychówkiem. Cała licząca dwa tysiące akrów posiadłość otoczona była wysokim płotem. Lilah musiała go pokonać.
Nie najlepiej jej to poszło. W chwili gdy przełaziła na drugą stronę zardzewiałej siatki, zahaczyła o wystający drut, który rozerwał jej koszulę na piersi i paskudnie rozorał skórę. Pasek plecaka ocierał się boleśnie o skaleczenie. Lilah zacisnęła zęby i nie zwracała uwagi na tę drobną dolegliwość, ale była przygnębiona, bo wyprawa źle się zaczęła.
Nie ma się czemu dziwić, myślała ponuro, wypadałoby raczej zapytać, czy cokolwiek poszło zgodnie z planem, odkąd przybyła do Kenii.
Niepokój i rozgoryczenie, które przez cały dzień starała się tłumić, znów dały o sobie znać. Zagryzła wargi, zdecydowanie odsuwając niewesołe myśli. Nie mogła sobie teraz pozwolić na rozpacz i łzy. Od terenu wykopalisk dzieliło ją kilka mil. Do świtu musi uporać się z tym trudnym zadaniem.
Na północy ponad horyzontem zbierały się chmury. Ich ciemny zarys odcinał się wyraźnie od jasnogranatowego nieba. Noc była pogodna, a gwiazdy lśniące niczym diamentowy pył otaczały jasną tarczę księżyca.
Lilah przez całe popołudnie ślęczała nad mapą, którą przysłał jej Hugh. Zaplanowała marszrutę przed szaloną wyprawą na teren posiadłości. Co innego jednak błądzić palcem po mapie, a co innego wędrować przez ciemną sawannę; to drugie naprawdę robiło wrażenie.
Temperatura szybko spadała. Lilah dygotała z zimna i lęku; była na równinie całkiem sama. Starała się myśleć wyłącznie o tym, dokąd idzie. Z każdym krokiem zbliżała się do stanowiska archeologicznego.
To były jej wykopaliska. Niech diabli porwą Rossa Bradforda i jego tytuł własności. Tamta kotlina należała do Lilah, która przez trzy lata organizowała tę wyprawę. Spadkobierca dostał ziemię, ale stanowisko archeologiczne należało się jej.
Przystanęła nagle. Z oddali dobiegł ją znajomy dźwięk zagłuszany monotonną pieśnią cykad. Zdała sobie sprawę, że słyszy go już od paru minut. Warkot brzmiał coraz głośniej, ale dopiero teraz przykuł jej uwagę. Dobiegał zza pleców. To był... odgłos silnika.
Odwróciła się natychmiast i spojrzała na drogę. Przy ogrodzeniu dostrzegła smugi światła z reflektorów samochodowych.
- O Boże! - jęknęła. Samochód znajdował się w odległości pół mili, u podnóża małego wzniesienia. Nie było innej drogi, więc z pewnością minie Lilah. Ciekawe, kto się rozbija po sawannie o tej porze. Co robić?
Samochód szybko się zbliżał. Nie było czasu do stracenia. Rozejrzała się pospiesznie, jednym susem skoczyła w bujną trawę i skryła się za kępą wątłych zarośli.
Kolczasta gałąź wplątała się w jej włosy. Jedno energiczne szarpnięcie wystarczyło, by uwolnić głowę. Lilah przypadła do ziemi i wstrzymując oddech, patrzyła na zbliżające się auto.
Drogą nadjeżdżał nowiutki landrover z napędem na cztery koła. Mimo wybojów jechał bardzo szybko. Lilah skuliła się jeszcze bardziej i nadal obserwowała samochód, który zwolnił i zbliżał się do jej kryjówki.
Była pewna, że pozostanie nie zauważona. Czy kierowca mógł spostrzec z daleka jej sylwetkę na tle wieczornego nieba? Raczej nie. Musiałby mieć wyjątkowo bystry wzrok. Jednak księżyc świecił jasno, a samochód wyraźnie zwolnił, jakby prowadzący go człowiek kogoś lub czegoś szukał.
Ciekawe, czy mnie dostrzegł, zastanawiała się wystraszona Lilah. Tylko nie to, błagała w duchu. Było już za późno, by odczołgać się w głąb sawanny. Kierowca z pewnością zauważy dziwny ruch w sięgającej tylko do ud trawie.
Landrover zatrzymał się w odległości mniej więcej sześciu jardów od miejsca, gdzie skuliła się Lilah. Wysiadł z niego barczysty, wysoki mężczyzna. W samochodzie paliło się światło, ale nie widziała ani rysów, ani wyrazu twarzy mężczyzny. Gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał kategorycznie i władczo.
Długi, smukły przedmiot w jego rękach to na pewno strzelba, pomyślała.
- Wyłaź z krzaków albo strzelam!
Serce Lilah uderzało tak silnie, że obawiała się, czy nerwowe kołatanie nie zagłuszy nocnych odgłosów sawanny. Ten facet chyba mówi serio. Czyżby zorientował się, gdzie się ukryła? To niemożliwe! Musiałby widzieć w ciemnościach jak kot.
Wstrzymała oddech i leżała bez ruchu.
Zabieraj się stąd, nakazała bezgłośnie. Odjedź!
Szczęk broni i strzał zupełnie ją zaskoczył. Pocisk ze świstem przeleciał na lewo od jej głowy niczym rozdrażniona pszczoła. Westchnęła spazmatycznie i przypadła do ziemi, drżąc na całym ciele. Ten drań wiedział, w którą stronę mierzyć. Pewnie ją zaraz zabije! Co robić? Mogła wstać i pokazać się napastnikowi. A jeśli ten ją zastrzeli? Ale gdy pozostanie w zaroślach, ten brutal przejedzie salwą po krzakach. To niesprawiedliwe! Była intruzem na cudzej ziemi, ale żeby tak od razu strzelać do ludzi? Niech go diabli porwą.
- Wyłaź, i to już!
Broń szczęknęła ponownie. Lilah krzyknęła i skuliła się ze strachu.
- Nie strzelać! Wychodzę! - zawołała i wyskoczyła na drogę. - Czy pan oszalał? - warknęła z irytacją. Atak jest najlepszą obroną. Gdyby uległa panice, rozkleiłaby się natychmiast. - Niewiele brakowało, żeby mnie pan zastrzelił. Jak pan śmie w ten sposób traktować ludzi!
Stanęła twarzą w twarz z napastnikiem. Zacisnęła pięści, by ukryć drżenie rąk. Powoli dochodziła do siebie po nagłym ataku panicznego lęku. Przyjrzała się z uwagą nieznajomemu.
Był wysoki. Z bliska wydawał się jeszcze potężniejszy. Emanował siłą, która wcale nie wypływała z faktu, że trzymał broń. Obok takiego mężczyzny trudno przejść obojętnie. Przytłaczał swoją imponującą posturą, a jego spojrzenie miało hipnotyczną moc. Lilah rzadko ulegała presji i niełatwo ją było przestraszyć, ale musiała zebrać całą odwagę, by stawić czoło nieznajomemu.
- Kim pani jest, do jasnej cholery? - zapytał oschle, obrzucając ją nieufnym spojrzeniem. Opuścił strzelbę. - To teren prywatny. Byłoby dobrze, gdyby miała pani dobry argument usprawiedliwiający wtargnięcie tutaj.
Lilah gapiła się na niego. Serce kołatało jej niespokojnie. Ze strachu dostała dreszczy. Odczuwała na przemian zimno i gorąco. Kim był ten facet? Czy to gburowaty Ross Bradford? Gdyby miała do czynienia z kimś innym, mogłaby się pewnie jakoś wykręcić.
Przez telefon głos nie był tak dźwięczny i głęboki. A może zniekształciły go szmery w słuchawce i hałas panujący na lotnisku? Postanowiła zaryzykować. Westchnęła głęboko, żeby nabrać odwagi. W duchu modliła się o przysłowiowy łut szczęścia.
- Wiem, że znajduję się na terenie prywatnej posiadłości - oznajmiła wyniośle. - Jestem tu gościem. Z kim rozmawiam?
- Gościem? - powtórzył nieufnie mężczyzna. - Czyim? Zachował kamienną twarz, ale spoglądał na nią podejrzliwie jak na insekta umieszczonego w probówce. Wyglądał jak potężny i niedostępny cesarz Rzymu, zasiadający w loży podczas igrzysk. Lilah miała wrażenie, że jest wśród skazańców rzuconych lwom na pożarcie.,
- Zaprosił mnie Ross Bradford - oznajmiła prostując się dumnie.
- Ach tak...
- Owszem. I sądzę, że będzie niezadowolony, gdy usłyszy, co tu zaszło - dodała napastliwie, zachęcona jego badawczym spojrzeniem. - Jeśli zostawi mnie pan w spokoju, pójdę dalej swoją drogą i nie wspomnę panu Bradfordowi o tym przykrym incydencie.
- Ja jestem Ross Bradford.
- Naprawdę? - Lilah wstrzymała oddech.
- Owszem - przytaknął chłodno. - Nie przypominam sobie, żebym zapraszał gości. Musi pani znaleźć lepsze usprawiedliwienie
- W porządku - odparła Lilah i uśmiechnęła się niepewnie. - Chciałam...
- Zastanowi się pani w aucie. Proszę wsiadać.
- Co? Nie zamierzam...
- Pani zamiary są mi obojętne. Proszę uważać na słowa. Ze mną pani nie wygra.
Ross Bradford obszedł auto i otworzył drzwi po stronie pasażera. Lilah nie ruszyła się z miejsca. Bradford groźnie zmarszczył brwi.
Proszę wsiadać - polecił.
ROZDZIAŁ 2
Ross Bradford nie lubił przyznawać się do błędu, zwłaszcza jeśli go popełnił, zlekceważywszy uzasadnione obawy. Rano miał przeczucie, że pani archeolog będzie sprawiała kłopoty, ale odsunął je na bok, ponieważ uznał, że dostatecznie jasno wytłumaczył tej kobiecie, jak niewielkie ma szanse, by przeprowadzić wykopaliska na terenie jego posiadłości. Powinna odwołać ekspedycję. Wyjaśnił jej to, nie bawiąc się w zbędne uprzejmości - szkoda mu było czasu na takie bzdury.
Później zaczął się nad tym zastanawiać i doszedł do wniosku, że w głosie młodej uczonej pobrzmiewała niemal desperacja. Teraz stał z nią twarzą w twarz, a ona patrzyła na niego z wyrzutem jak uliczny kot zapędzony w ślepy zaułek. Jak postąpić w takiej sytuacji? Miał za sobą długi i męczący dzień, który najwyraźniej jeszcze nie dobiegł końca.
Czekał z dłonią na klamce uchylonych drzwi auta i obserwował nieproszonego gościa.
- Nie radzę - powiedział ostrzegawczo, ponieważ odniósł wrażenie, że młoda kobieta zamierza rzucić się do ucieczki. Drgnęła, jakby przyłapał ją na gorącym uczynku. By ukryć poczucie winy, zmarszczyła brwi i splotła ramiona na piersi.
- Nie zamierzam z panem jechać - odparła. - Nawet tytuł własności do tego gruntu nie daje panu prawa, by strzelać do wszystkich napotkanych na drodze osób. Jest pan szaleńcem, jeżeli się panu wydaje, że wsiądę do tego auta.
- Wcale nie próbowałem pani zastrzelić - rzucił oschle Ross.
- Nieprawda. Wyraźnie słyszałam świst kuli.
- Gdybym strzelał do pani, nie miałbym teraz z kim rozmawiać. Zawsze trafiam do celu. Proszę wsiąść do auta. W przeciwnym razie wezwę przez radio policję i każę panią aresztować za wtargnięcie na moją ziemię.
- Aresztować? - Spojrzała mu prosto w oczy, nie kryjąc zdumienia. - Nie wolno panu tego zrobić! To godna ubolewania pomyłka. Mój... mój samochód się zepsuł. Pomyślałam, że ta droga prowadzi do jakiegoś budynku, z którego będę mogła wezwać pomoc drogową.
- Rozumiem. Zepsute auto...
- Tak - potwierdziła z ożywieniem. - Awaria sprzęgła.
- Awaria sprzęgła - powtórzył. - Jasne. Bardzo przykre. A co pani tu właściwie robi?
- Czekam na okazję, żeby się zabrać do miasta.
- Tutaj? O północy?
- Zabłądziłam.
Ross nie wiedział, czy podziwiać determinację tej kobiety, która za wszelką cenę usiłowała wybrnąć z sytuacji, czy też oburzać się na jej kłamstwa. Był nieco zirytowany, ponieważ zakładała, że nie domyśli się, iż stoi przed nim Lilah Evans, z którą rozmawiał wcześniej przez telefon. Czyżby sądziła, że co dzień spotyka u siebie nieznajome, które wyskakują niespodziewanie z zarośli? Wystarczyło parę chwil, by pojął, kto wędruje nocą po jego posiadłości. Upewnił się co do tego, gdy w świetle samochodowych reflektorów ujrzał z daleka odblaskową nalepkę z herbem amerykańskiego uniwersytetu. Pani archeolog najwyraźniej miała go za idiotę.
Rzuciła mu wyzywające spojrzenie i uniosła dumnie głowę, ale z jej oczu wyzierał strach. Ross obrzucił ją taksującym spojrzeniem i uznał, że młoda uczona wygląda jak arogancka studentka. Pewnie dałby się zwieść, gdyby nie poznał dźwięcznego, altowego głosu.
Lilah Evans miała długie, jasne włosy, związane luźno w koński ogon. Niesforne kosmyki opadły na czoło i kark. Nosiła błękitne dżinsy i ciemną koszulę, przy której cera i włosy jaśniały w świetle księżyca. Z plecakiem na ramieniu i w trampkach ledwie wyglądała na pełnoletnią. Kto by pomyślał, że jest wykładowcą akademickim o sporym dorobku naukowym!
- Czy miała pani kiedykolwiek okazję, by zajrzeć do kenijskiego więzienia? - zapytał spokojnie. - To niezbyt przyjemne miejsce. Ambasada amerykańska odmawia zwykle pomocy osobom pani pokroju. Tego rodzaju sprawy wymagają sporo pieniędzy i zachodów. Minie kilka dni, zanim wyjdzie pani na wolność. Przyjemna perspektywa?
- Pan się nie ośmieli... - zaczęła niepewnie, ale nagle pobladła.
- Czyżby? - mruknął Ross. Zapadła kłopotliwa cisza. Był gotów zgodzić się z Lilah, ale nie zamierzał tego mówić, bo nadmierna szczerość źle służyła jego celom. Przez cały dzień dokuczał mu ból głowy. Przez tę natrętną kobietę stracił już godzinę snu i nie zamierzał z jej powodu marnować więcej czasu. - Może się założymy? Nie zna pani moich obyczajów. Proszę wsiadać.
Jego spokojny głos brzmiał dostatecznie złowieszczo, by Lilah dała się przekonać. Zacisnęła zęby, wślizgnęła się do auta i zajęła miejsce na przednim siedzeniu. Z niepokojem obserwowała Bradforda, który zatrzasnął drzwi, obszedł auto i zajął miejsce kierowcy. Potem uruchomił silnik i wyjechał na drogę.
- Brama wjazdowa jest w przeciwnym kierunku - zauważyła Lilah.
- Słusznie. Jedziemy do mego domu.
- Ale... co ze mną?
Ross milczał. Nie miał pojęcia, co z nią będzie, ale to wcale nie oznaczało, że zostawi ją samą w środku sawanny. Jeden z pasterzy zastrzelił dziś rano przy drodze sporą kobrę, a tymczasem lekkomyślna pani archeolog bez zastanowienia skakała z wdziękiem w gęste zarośla. Sprawiała mu kłopoty, lecz mimo to wolał, by przeżyła tę noc.
- Nie chcę jechać do pańskiego domu - oznajmiła z naciskiem Lilah. - Już mówiłam, że zaszła pomyłka. Niech mi pan pozwoli odejść. Zrobię to z przyjemnością. Obiecuję.
- Wykluczone.
- Czemu pan odmawia? Proszę zatrzymać auto. Wysiądę, wrócę do bramy i...
- Wróci pani do bramy? - powtórzył Ross. Miał dość. Ta kobieta nie wiedziała, co mówi. Cud, że dotarła tak daleko bez poważniejszych obrażeń. - Czy pani nie rozumie, że to niebezpieczne miejsce? Usunęliśmy część płotu dzielącego rezerwat od mojej ziemi. Od północy moja posiadłość jest już otwarta dla dzikich stworzeń. Nocą polują tu lwy, a pani spaceruje po sawannie, jakby to były ulice Manhattanu. - Lilah opadła bezwładnie na fotel, ale Ross perorował dalej: - Uważa mnie pani za szaleńca, tak? Ciekawe, jakie określenie wybierze pani dla siebie. Wariata, ryzykantka, a może idiotka?
Lilah milczała. Splotła dłonie na kolanach, przygryzła wargę i patrzyła na swoje paznokcie. Ross poczuł, że ogarnia go poczucie winy. Pomyślał, że zachował się jak gbur, ale w porę sobie przypomniał, że nocna wędrówka z dużym plecakiem jest co najmniej podejrzana. Tajemnicza pani archeolog nie zasługiwała na współczucie.
- I cóż? - rzucił chłodno, nie pozwalając, by litość wkradła się do jego serca.
- Mniejsza z tym - odparła ponuro. - I tak wie pan, kim jestem.
- Sądziła pani, że dam się nabrać, gdy usłyszę te bzdury o autostopowiczce?
- To był najlepszy pomysł, jaki mi przyszedł do głowy. Zmyślałam, bo i tak niewiele mam do stracenia, z czego chyba nie zdaje sobie pan sprawy.
- Podobno uchodzi pani za wybitną uczoną.
- Owszem. - Złośliwy ton jego głosu przyprawił ją o rumieniec. Wyprostowała się dumnie. - Napisałam pracę doktorską z archeologii afrykańskiej, opublikowałam pięć artykułów w renomowanych czasopismach naukowych, a ponadto jestem szefową ekspedycji archeologicznej, która wkrótce rozpocznie tu prace.
- Wszystko jasne. Skoro jednak pani uwaga o wykopaliskach to zwykła mrzonka, zastanawiam się, co pani robiła na mojej ziemi o północy, ubrana jak nastolatka, z ogromnym plecakiem. Nietrudno się domyślić. Wdarła się pani na teren posiadłości, aby bez zgody jej właściciela przeprowadzić wstępne prace archeologiczne. Zapewne chciała pani wydobyć tyle okazów, ile się da, i trochę się na tym wzbogacić. To nie jest postępek godny wykładowcy uniwersytetu.
Zerknął na Lilah kątem oka. Sądził, że okaże skruchę i potwierdzi jego domysły. W głębi ducha był wściekły, że uczona szermująca argumentami o unikalności stanowiska archeologicznego chętnie dorabia sobie na boku, sprzedając część znalezisk. Panna Evans nie wyglądała na materialistkę, ale to jedynie dowodziło, że powierzchowność niewiniątka bywa myląca.
Lilah przez chwilę spoglądała na Bradforda, nie mogąc wykrztusić słowa.
- To nieprawda - oznajmiła w końcu zdecydowanie.
- Droga pani, proszę nie udawać. Porozmawiajmy szczerze. Czy jest inny powód, dla którego mogła przyjść tu pani sama z wielkim plecakiem? Jestem pewny, że chodziło o to, by wynieść kilka cennych znalezisk. Gdyby je pani sprzedała, przynajmniej część kosztów by się zwróciła.
- Czy ja dobrze słyszę? - zapytała z niedowierzaniem. - Oskarża mnie pan o szaber, tak?
- Oczywiście. Cwana z pani sztuka, nie ma co!
- Jak pan śmie! Jestem naukowcem.
- Jasne - przyznał Ross. Spodziewał się takiego wybuchu. Ciekawe, kiedy Lilah Evans uzna za stosowne przyznać mu rację.
- Powróćmy zatem do pytania o cel wyprawy do mojej posiadłości. Czy jest tu pani gościem? Nie. A może autostopowiczką? Nie. Wymyśliła już pani kolejną historyjkę? Śmiało, chętnie posłucham.
- Proszę bardzo - odparła zdławionym głosem. - Jestem tu, bo zachował się pan jak ostatni gbur. Uprzejmy mężczyzna nie odkłada słuchawki w połowie rozmowy. Zamierzałam jutro jeszcze raz z panem porozmawiać. Miałam nadzieję, że zmieni pan zdanie co do wykopalisk. Ponieważ... trudno się z panem rozmawia, postanowiłam zdobyć okazy, które mówiłyby same za siebie. - Westchnęła z rezygnacją. - Sądziłam, że dla każdego, kto dotknie tak wiekowych przedmiotów, stanie się oczywiste, że to unikalne znaleziska. Miały stać się koronnym dowodem. A w plecaku jest plan posiadłości, latarka i moje notesy.
- Czemu miałbym pani uwierzyć, skoro od momentu, gdy wysiadłem z auta, słyszę wciąż nowe kłamstwa?
- Teraz mówię prawdę.
- Czyżby? - Omal nie parsknął śmiechem. - Chyba myli ją pani z pożytkiem. W tej chwili jest dla pani korzystne, by nie została pani przyłapana na kradzieży znalezisk archeologicznych. Pytam raz jeszcze: dlaczego miałbym pani uwierzyć?
- Mam tego dość! - krzyknęła Lilah, uderzając pięścią w deskę rozdzielczą. - Wszystko ma swoje granice! Nie protestowałam, gdy w pół słowa odłożył pan słuchawkę, gdy kazał mi pan wsiąść do samochodu i nawet kiedy pan do mnie strzelał. Mniejsza z tym. Skoro jednak stawia pan pod znakiem zapytania moją wiarygodność jako naukowca, byłoby dobrze, gdyby pan sobie uświadomił jedną rzecz... - Oskarżycielskim gestem wyciągnęła dłoń w jego stronę. - Jeśli ma pan choć trochę rozumu, powinno być dla pana oczywiste, że nie pracuję dla pieniędzy. Chodzi mi wyłącznie o to, by przez wiele miesięcy czy nawet lat prowadzić wykopaliska na terenie, który nieszczęśliwym trafem jest pańską własnością. Ta sprawa jest dla mnie najważniejsza, drogi panie. Pospieszna sprzedaż rodzinnej posiadłości oznacza, że z nas dwojga to pan jest bardziej zainteresowany podwyższeniem stanu konta, więc niech mi pan nie przypisuje swoich racji!
Niewiele brakowało, by Ross wybuchnął gniewem. Tylko ćwiczona od lat siła woli pozwoliła mu zapanować nad uczuciami, których intensywność go zdumiała. Starał się zawsze unikać tak gwałtownych reakcji, jakie okazywała teraz Lilah Evans. Jej oczy płonęły. Taki gniew zbyt wiele mówił o człowieku. Pochłaniał mnóstwo energii, a gdy się wypalił, następowało wyczerpanie. Bradford kilkakrotnie, odetchnął głęboko. Czekając, aż Lilah ochłonie, bębnił palcami po gałce dźwigni biegów.
Wiele wskazywało na to, że złość minęła po pierwszym wybuchu. Młoda kobieta opadła bezwładnie na fotel i ciasno splotła palce. Jej dłonie spoczywały na kolanach. Patrzyła na nie z uporem, nie podnosząc głowy, jakby żałowała swojej gwałtownej reakcji.
Ross w milczeniu prowadził auto. Słowa Lilah nadal dźwięczały mu w uszach. Ciekawa prawidłowość, myślał - kto nagle wybucha, ten zdradza prawdziwe uczucia. Z tego powodu coraz bardziej skłonny był wierzyć, że Lilah Evans nie miała zamiaru nic ukraść. Najwyraźniej nadal żywiła nadzieję, że potrafi zmienić jego nastawienie.
Co miał zrobić, by pojęła, że to bezcelowe? Gra szła o zbyt wielką stawkę, by mógł ryzykować niepowodzenie. Z irytacją zerknął na kobietę, która niesprawiedliwie oceniła go jako skrajnego materialistę. Była przekonana, że dla pieniędzy sprzedał rodzinną posiadłość. Coś takiego! Gdyby znała prawdę!
- Nie ogarnia pani całej sprawy - oznajmił chłodno. - Gniew wzbierał ciemną falą w jego sercu. Skierował auto w boczną drogę. Po sześciu milach znaleźli się na podjeździe. Wkrótce stanęli przed rozległą, wiekową rezydencją, zajmującą małe wzniesienie; tu wyrosła, zapuściła korzenie i trwała. Wybujałe aloesy zasłaniały do połowy okna domu.
Ross zaparkował samochód pod ochronną wiatą i wysiadł, zerkając ciekawie na swoją pasażerkę, która siedziała nieruchomo, lekko marszcząc brwi.
- Idziemy? - zapytał, ruszając w stronę budynku. Po dłuższej chwili dobiegł go trzask otwieranych drzwi.
- Chwileczkę! - zawołała pospiesznie Lilah. - Wspomniałam o poszukiwaniu okazów, które chciałam panu zaprezentować. Wiem, że to nie brzmi przekonująco i nie ma powodu, by mi pan dał wiarę...
- Udało się pani mnie przekonać. - Ross wyjął klucz i otworzył szerokie drewniane drzwi.
- Jak to? - Nie wierzyła własnym uszom. - Naprawdę?
- Czy to ma dla pani jakieś znaczenie?
- Naturalnie! Proszę tu na... Nie zamierzam wchodzić... Ross wszedł do środka, ignorując ją. Zdjął marynarkę i skrzywił się, czując ból w ramionach i karku.
Od ośmiu dni wracał z Nairobi późnym wieczorem. Całymi dniami przesiadywał w biurze ojca, a mimo to rodzinne sprawy nadal wymagały uporządkowania. W gabinecie piętrzyły się stosy zapisków i dokumentów. Część papierów została przez ojca starannie posegregowana i umieszczona w pudłach oraz skoroszytach; większość jednak rzucono bezładnie do szuflad i na półki. Wszystkie papiery należało przejrzeć i zdecydować, czy idą do archiwum, czy raczej do kosza. Rejestry dotyczące pogłowia hodowanego w posiadłości bydła, jego kupna i sprzedaży, rachunki za żywiec oraz inne zapiski dotyczące codziennego życia na farmie Ross przeznaczył na podpałkę.
Powiesił marynarkę na oparciu krzesła i rozejrzał się po pokoju. Przed dziesięcioma dniami wkroczył do rodzinnego domu po piętnastoletniej nieobecności. Minęło tyle czasu, a jednak od razu ogarnęły go dobrze znane uczucia; ulga mieszała się z niepokojem.
Ojciec dokonał kilku przeróbek, lecz wnętrze nadal było znajome. Swojsko wyglądały barwne afrykańskie tkaniny okrywające kanapy i fotele; jak zawsze czuło się w powietrzu zapach palonego w kominku drewna i woń ulubionego tytoniu fajkowego Hugh.
Ross potarł dłonią czoło. Zapewne powinien był wynająć pokój w dobrym hotelu, by oszczędzić sobie niepotrzebnych wzruszeń i codziennych podróży. Dla własnej wygody należało zachować stosowny dystans do sprawy, szybko opuścić Kenię i zająć się własnym życiem, nie bacząc na dawny ból i złe wspomnienia sprzed lat.
Właśnie nalewał sobie kieliszek czerwonego wina, gdy w drzwiach stanęła dumnie wyprostowana Lilah. W świetle lampy jej włosy lśniły jak czyste złoto. Twarz miała bladą, ale na policzki wystąpiły ciemne rumieńce.
Jestem - rzuciła ponuro. - Mamy kilka spraw do omówienia.
ROZDZIAŁ 3
Lilah była na siebie wściekła, że dała się wyprowadzić z równowagi i zwymyślała Rossa Bradforda. Jeżeli chciała uzyskać zgodę na prowadzenie wykopalisk, nie powinna obrażać właściciela posiadłości. Ruszyła za nim w stronę domu, zdecydowana błagać na kolanach, by spełnił jej życzenie. Gdy stanęła przed drzwiami, nagle zabrakło jej odwagi.
Tajemnicze sam na sam z Rossem Bradfordem w półmroku przytulnego domu bardzo się różniło od spotkania dwojga rzeczowych rozmówców, które zaplanowała na wczesne godziny przedpołudniowe następnego dnia. Czuła się dziwnie. Była zbita z tropu.
Kiedy się odezwała, Ross podniósł głowę i z uwagą na nią popatrzył. Lilah odruchowo wyprostowała się pod jego spojrzeniem i zebrała całą siłę woli, by nie odwrócić wzroku, choć czuła, że się rumieni. Nie potrafiła niczego wyczytać z twarzy gospodarza. Ze zdziwieniem stwierdziła, że kąciki jego ust nagle uniosły się lekko do góry.
- Chce pani porozmawiać? - zapytał oschle. - Wygląda pani jak mściciela gotowa zaszlachtować smoka. Czy mam powody do obaw?
- Nie. Smoki są mi najzupełniej obojętne.
- Mimo że trafiła pani na podłego gada? Ostrzegam, że nie oddam tanio mojej smoczej skóry. Czego się pani napije?
- Tego samego co pan. - Ruchem głowy wskazała kieliszek czerwonego wina, który w przyćmionym świetle rzucał purpurowe refleksy.
Gdy Ross sięgnął po butelkę, mimo woli spojrzała na jego dłonie. Miał długie, silne i mocno opalone palce. Poruszał się zwinnie i pewnie, jak człowiek świadomy własnej siły.
Żółtawy blask zapalonej lampy wydobywał z półmroku sylwetkę mężczyzny ubranego jak na przyjęcie; jeszcze przed chwilą miał na sobie elegancką marynarkę. Biała koszula i czarne spodnie po kilku godzinach noszenia były trochę wygniecione. Można by pomyśleć, że między nimi i właścicielem toczyła się cicha walka o dominację.
Nic dziwnego, uznała Lilah, Ross Bradford miał na sobie kosztowne ubranie i z wyglądu przypominał modeli z czasopism dla bywalców wielkiego świata, ale drzemała w nim ciemna i pierwotna moc, której nie dało się ująć w karby za pomocą nieskazitelnie wyprasowanych koszul i ciasno wiązanych krawatów.
Bez słowa podał jej smukły kieliszek.
- Dzięki - odparła i niespodziewanie dla samej siebie zajrzała mu w oczy. Były zimne, srebrzystoszare; przy opalonej na brąz twarzy i ciemnej czuprynie sprawiały wrażenie bardzo jasnych. Lilah domyślała się, że często przypominają pewnie okruchy lodu.
Wytrzymała jego spojrzenie i uśmiechnęła się czarująco.
- To daremne - stwierdził Ross.
- Co?
- Wszystko. Nie wiem, co pani knuje, ale promienny uśmiech kłóci się z wyrazem stanowczości w pani oczach. Zapewne łudzi się pani nadzieją, że zmienię zdanie co do sprzedaży posiadłości. Nic z tego. Odmawiam współpracy. To moja ostateczna decyzja.
- Nie przyjmuję jej do wiadomości. Nigdy nie jest za późno, by zmienić zdanie.
- W tym wypadku klamka zapadła. Jak wspomniałem podczas rozmowy telefonicznej, korzystna dla mnie transakcja została już sfinalizowana. Moje dziedzictwo stanie się częścią parku narodowego. Decyzja została podjęta.
- Czy widział pan wąwóz, gdzie miały być prowadzone wykopaliska?
- Nie. Cóż mnie obchodzi...
- Zmieni pan zdanie, gdy go pan ujrzy. Jedźmy tam dzisiaj, zaraz! Na miejscu wyjaśnię panu, czemu nasze wykopaliska są takie ważne i dlaczego powinien pan się nimi zainteresować.
Odruchowo zrobiła krok do przodu i położyła dłoń na jego ramieniu. Znieruchomiał, ale się nie cofnął. Przez koszulę poczuła ciepło jego ciała oraz napięte mięśnie. Palce obejmowały delikatnie krzywiznę prężącego się bicepsu. Lilah przebiegł miły dreszcz, gdy rozgrzała ją gorąca aura, która otaczała Bradforda. Odetchnęła głęboko; woń męskiej skóry i delikatny zapach wody po goleniu... Ross spojrzał jej w oczy, nie kryjąc zaskoczenia. Zadrżała.
Natychmiast cofnęła dłoń, próbując zebrać myśli, nim Bradford się zorientuje, że zbił ją z tropu.
- Musi pan zobaczyć to miejsce - wykrztusiła z trudem.
- Nim decyzja zostanie podjęta, trzeba uwzględnić wszystkie elementy...
- Mam zwyczaj brać pod uwagę tylko najważniejsze fakty.
- Ross zachował kamienną twarz, ale szare oczy wpatrywały się w nią niemal natarczywie.
- Niech mnie pan wysłucha, nim zapadną ostateczne postanowienia - poprosiła Lilah. Odwróciła wzrok. Czuła, że znowu się rumieni. Utkwiła spojrzenie w rozżarzonych do czerwoności głowniach dopalających się na kominku. Westchnęła głęboko. _Nie może pan...
- Mogę - przerwał cicho Ross. - Proszę się nie trudzić.
Lilah przygryzła wargi. Jego głos był przyciszony, ale stanowczy. Uświadomiła sobie, że poniosła porażkę. Nie mogła wpłynąć na zaistniałą sytuację. Byłaby naiwna, sądząc, że naukowe racje okażą się dla tego mężczyzny ważniejsze niż perspektywa szybkiego zarobku. Niepotrzebnie przyjechała do jego domu. Zrobiła z siebie idiotkę.
- Trudno - odparła spokojnie, starając się zachować twarz. - Skoro tak się sprawy mają, nie będę pana więcej niepokoić. Odwiezie mnie pan do bramy czy mam pójść sama?
- Jest pani gotowa na spotkanie z lwem? - Ross uśmiechnął się lekko. - Odradzam wieczorne spacery po sawannie. Od bramy dzieli nas dziesięć mil.
Lilah spojrzała na Bradforda z irytacją. Obserwował ją uważnie, stojąc bez ruchu. Nie zamierzał podchodzić do drzwi ani uruchamiać auta.
- Chcę wrócić do hotelu - rzuciła stanowczo. - I to zaraz.
- Jeszcze nie teraz - pokręcił głową Ross. - Muszę z panią porozmawiać.
- Moim zdaniem wszystko już sobie wyjaśniliśmy - odparła chłodno. - Bardzo proszę, żeby mnie pan odwiózł.
- Nie.
Jego podniesiony głos odbił się echem w cichym domu. Lilah z niepokojem spojrzała na niego. Co tu się dzieje? Nie była w rezydencji Bradfordów mile widzianym gościem, więc powinien ochoczo skorzystać z możliwości pozbycia się uciążliwego towarzystwa.
Ale przecież wspomniał, że każe ją aresztować za wtargnięcie na teren posiadłości. Dotąd nie sądziła, by mówił poważnie, jednak teraz...
Ross patrzył na nią w milczeniu, jakby umyślnie odwlekał moment wyjaśnień. Odetchnął głęboko. Machinalnie stukał palcem w ściankę kieliszka.
- W tym spektaklu przypadła mi najwyraźniej rola zimnego drania. Gdybym nie gonił wyłącznie za zyskiem, jak to pani określiła, projekt badawczy zostałby pewnie zrealizowany zgodnie z harmonogramem i wszyscy byliby szczęśliwi, prawda?
- Oczywiście.
- Bzdura. - Zdecydowanym ruchem postawił na stole kieliszek. - Zaraz się pani dowie, czemu.
Przeciął salon i podszedł do przeszklonych drzwi prowadzących na obszerny taras.
- Stąd widać, że tak powiem, drugą stronę medalu. Proszę spojrzeć, nim wyda pani na mnie wyrok.
Wyszedł na taras. Zaskoczona Lilah odprowadziła go wzrokiem. Upiła łyk wina i pospieszyła za nim. W drzwiach poczuła na twarzy lekki powiew wiatru, który delikatnie uniósł kosmyki włosów opadające jej na twarz.
Gdy opuściła salon rozświetlony blaskiem lampy i weszła w mrok otulający taras, miała wrażenie, że znowu ogarnia ją dzika afrykańska noc. Taras otoczony był drewnianą poręczą, za którą niewyraźnie majaczyła w mroku rozległa sawanna przykryta kopułą nieba. Na horyzoncie rysowały się wysokie górskie szczyty, po drugiej stronie lśniła słaba łuna otaczająca Nairobi.
Ross stał przy barierce i patrzył w dal.
Podeszła do niego, drżąc z zimna. Nad ranem temperatura bardzo spadała. Chłodny wiatr sprawił, że Lilah dostała gęsiej skórki. Zacisnęła ramiona wokół talii i oparła łokcie na drewnianej balustradzie.
Ross wyciągnął rękę, by wskazać migocące w ciszy światła Nairobi.
- Urodziłem się tutaj - powiedział. - Gdy miałem dziesięć lat, nocą ze wszystkich stron aż po horyzont była tylko ciemność. Z roku na rok światła kenijskiej metropolii stawały się coraz bliższe i jaśniejsze. Miasto się rozrastało. Pod tym względem Nairobi przypomina żywe stworzenie. - Odwrócił się do Lilah. - Tu jest inaczej niż w Ameryce. Klimat polityczny może się zmienić z dnia na dzień. Jestem szczęściarzem, bo udało mi się sprzedać majątek w chwili, gdy mam pewność, że zostanie przyłączony do parku narodowego, a nie przeznaczony pod przemysłową zabudowę. Dążenie do industrializacji jest tak silne, że gdybym zwlekał, mógłbym wkrótce w ogóle stracić szansę na sprzedaż gruntu. Fakt, że od czterech pokoleń ta ziemia jest w posiadaniu mojej rodziny, nie będzie się liczyć, gdy rząd nagle uzna za stosowne upomnieć się o nią i zarekwirować ją pod budowę fabryki.
Umilkł na chwilę.
- Mój pradziadek - podjął - przybył tu z Anglii, bo szukał wielkich przestrzeni wolnych od piętna cywilizacji. Nie chciał żyć w kraju, w którym wszystko zostało wymierzone i podzielone. Kenia jest moją ojczyzną. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by zachować jej dawny charakter. Nie chcę, by wyglądała jak Anglia.
Zacisnął dłonie na balustradzie. Zaskoczona Lilah nie odrywała od niego wzroku. Zniknął gdzieś cały jego poprzedni chłód i opanowanie
- Niech pani posłucha - rzucił nagle. - Co to za odgłosy?
Wsłuchała się w monotonny szelest traw i szum wiatru przebiegającego rozległą sawannę. Takie odgłosy rozbrzmiewały tu od tysiącleci. Nagle zdała sobie sprawę, że jest drobiną zagubioną w bezmiarze przestrzeni.
- Wieje wiatr - szepnęła. - Z daleka.
- Coś jeszcze? - zapytał Ross, kiwając głową.
- Cykady. - Jednostajna pieśń drobnych stworzeń ukrytych wśród zielonych źdźbeł pulsowała w mroku afrykańskiej nocy.
- To wszystko?
Lilah nadstawiła ucha. Pochwyciła odgłosy nocnego życia zwierząt, ale tak nikłe i niewyraźne, że odruchowo przechyliła się przez barierkę, żeby lepiej słyszeć. Ciche warknięcia i stłumione posapywanie, ledwie słyszalny skowyt. A może to bulgotanie wody?
- Są także inne dźwięki - odparła z wahaniem. - Trudno mi je nazwać.
- To zebra - wyjaśnił Ross. - Jest przy wodopoju. Kilka dni temu przywędrowała z rezerwatu. Od czasu gdy usunęliśmy płot, zaglądają tu także żyrafy i gazele. Minęło siedemdziesiąt lat od chwili, gdy dzikie zwierzęta miały prawo wstępu na tę ziemię. - Drwiący uśmiech wykrzywił mu usta. - Ostatni tydzień to czas powrotów, które powinny nastąpić dawno temu.
Lilah zmarszczyła brwi. Nie rozumiała, w czym rzecz.
- Gdy mój pradziadek kupił tę ziemię, postąpił jak każdy przezorny hodowca bydła: usunął dzikie zwierzęta, by zrobić miejsce dla swoich krów - powiedział Ross.
- Sam zajął się żyrafami i gazelami? - zapytała z niedowierzaniem.
- Ależ nie! Do tego miał pastuchów zatrudnionych na farmie. Zastrzelili je wszystkie, a ścierwo zostawili sępom.
- Czemu? - Lilah była oburzona. - To okropne!
- Taka była mentalność kolonizatorów - stwierdził ironicznie Ross i wzruszył ramionami. - Narzucili dzikiej Afryce sprawiedliwe brytyjskie prawa. Mniejsza o zniszczenia, które przy okazji powstały.
- To nie jest ocena, którą spodziewałabym się usłyszeć od prawowitego spadkobiercy kolonialnego hodowcy bydła - oświadczyła zdumiona Lilah.
- Nie jest pani wyjątkiem - odparł chłodno.
- Potomek czterech pokoleń...
- Trzech. Czwarte to właśnie ja.
- Rozumiem - mruknęła. - Niech będą trzy. Daleko odszedł pan od... stada. Czemu?
- To zamierzona gra słów? - Ku zdziwieniu Lilah, nagle się rozchmurzył. Uśmiechnęła się do niego zachęcająco.
- Oczywiście.
Ponownie wzruszył ramionami i popatrzył na swoje dłonie zaciśnięte na barierce.
- Od dziesiątego roku życia przebywałem w amerykańskiej szkole z internatem. Taki styl wychowania nie służy zacieśnianiu więzów rodzinnych. Nim ojciec się zorientował, jakie mam poglądy, było już za późno.
- Na co?
- Na wszystko - powiedział cicho. Odwrócił się i znowu oparł łokcie na drewnianej poręczy. Spoglądał na ukrytą w mroku sawannę. - Nadal uważa mnie pani za chciwego drania, zainteresowanego jedynie grubością portfela?
Gdy Lilah poczuła na sobie spojrzenie szarych oczu, w których zgasł nagle płomień zapału, zrozumiała, że Ross czuje się zakłopotany, ponieważ rozmowa przybrała zbyt osobisty ton. Domyślała się, że ma do czynienia z mężczyzną nieufnym i skrytym.
Jednak ten sam człowiek ujawnił przed chwilą pasję i niespotykany zapał. Czy jego życiem uczuciowym rządziły równie silne namiętności? Jak się czuła kobieta, na widok której w tych szarych oczach zapalał się płomień?
Lilah odetchnęła głęboko, żeby się uspokoić. Dość tego, nakazała sobie w duchu. Przyjechała do Kenii z wyprawą archeologiczną, więc powinna skupić się na wykopaliskach. To najważniejsza sprawa. Skoro miłość do tego kraju znajdowała się na czele listy priorytetów Rossa Bradforda, należy ów fakt wykorzystać do swoich celów. To może być płaszczyzna porozumienia.
- Rozumiem, że bardzo panu zależy na ochronie afrykańskiej przyrody... - zaczęła.
- Oczywiście, ale domyślam się, że nie powiedziała pani tego całkiem bezinteresownie - odparł. Lilah się zarumieniła, ale postanowiła brnąć dalej.
- Skoro Kenia jest panu taka bliska, jak może pan godzić się na to, by istotny fragment przeszłości tego kraju pozostał nie zbadany? Niech pan się wstrzyma na kilka miesięcy ze sprzedażą posiadłości. Nie ma pośpiechu...
- Wręcz przeciwnie - przerwał Ross. - Nie zna pani wszystkich faktów. Czas nagli. Skoro muszę wybierać, bardziej mi zależy na ocaleniu zagrożonych gatunków niż na badaniu dawno wymarłych cywilizacji.
- Słuchając pana, można by pomyśleć, że archeologia zajmuje się wyłącznie cmentarzyskami. To dziedzina równie żywa i potrzebna jak pańskie ukochane rezerwaty.
- Ciekawe, jak mi pani udowodni, że ceramika sprzed wieków jest tak samo istotna jak przetrwanie zagrożonych wyginięciem gatunków - powiedział i kpiąco uniósł brwi.
- Upraszcza pan sprawę. Nie można dzielić wszystkiego na przebrzmiałe i obecne, sugerując, że przeszłość nie ma żadnego znaczenia.
- Wszystko jest istotne w chwili, gdy następuje. Kiedy minęło, już się nie liczy. Skończone. Nieważne.
- Wręcz przeciwnie! - zawołała Lilah. - Zapominanie o przeszłości można porównać do badania kwiatów z pominięciem korzeni. Wprawdzie nie widać, ale to wcale nie oznacza, że są nieważne! Stanowią integralną część każdej rośliny. Jeśli zetniesz kwiat, oddzielając go od nich, wkrótce zwiędnie.
- Porównanie ładne, ale niezbyt przekonujące.
- Czemu?
- Kwiaty tak czy inaczej muszą zwiędnąć. Zresztą czasem brak korzeni oznacza wolność. Zbyt silne zakorzenienie bywa przeszkodą.
Lilah zamrugała powiekami. Zdawała sobie sprawę, że rozmowa dryfuje niepostrzeżenie ku tematom dalekim od archeologii. Gorycz, z jaką Ross wspominał swoje chłopięce lata spędzone w szkole z internatem, wskazywała, że jego życie rodzinne dalekie było od doskonałości. Czy zapominanie o przeszłości to jego sposób na zabliźnienie dawnych ran?
- Moim zdaniem posiadanie korzeni jest pożyteczne zarówno dla roślin, jak i dla nas. Dają poczucie bezpieczeństwa i przynależności. Po co się od nich odcinać?
- Czasem ktoś inny dokonuje za nas wyboru - odparł Ross. - Według mnie przeszłość ma tylko jedną zaletę: ostrzega przed powtarzaniem wcześniej popełnionych błędów.
- Nie ma pan racji - sprzeciwiła się Lilah. - Niech pan tylko spojrzy na tę równinę. Wszystko to stanowi ostatnie ogniwo łańcucha, którego początki giną w pomroce dziejów. Przeszłość i przyszłość... One splatają się na naszych oczach!
Energicznym gestem wyciągnęła przed siebie ramiona i skrzywiła się, kiedy pod wpływem gwałtownego mchu zabolało ją skaleczenie na ramieniu i dekolcie.
- Co się stało? - zapytał Ross.
- Nieważne. Drobiazg. Jak powiedziałam...
- Nawet drobiazgów nie należy lekceważyć.
Ujął ją za ramiona i odwrócił ku smudze światła padającego z salonu. Delikatnie, lecz stanowczo rozsunął podarte brzegi koszuli i odsłonił zadrapanie.
- To naprawdę nic poważnego - powtórzyła bez przekonania. Zrobiło jej się gorąco, kiedy poczuła dłonie Rossa na swoich ramionach, a potem delikatne muśnięcie jego palców na dekolcie. Zadrżała pod wpływem tego dotknięcia.
- Jestem innego zdania. Paskudne skaleczenie. Boli?
- Teraz... nie. - Unikała jego wzroku. Nadal dygotała, świadoma jego bliskości.
- Czyżby? - Spojrzenie Rossa było cieplejsze niż przed chwilą. Lilah dostrzegła w nim nawet pewne oznaki rozbawienia. To ją otrzeźwiło.
- Jutro się tym zajmę - oświadczyła, próbując się odsunąć, ale Ross nie puścił jej ramienia i stanowczo popchnął w stronę salonu.
- Proszę usiąść - polecił, gdy weszli do środka. - Zajrzę do apteczki.
- Naprawdę nie trzeba...
Wyszedł, nie zwracając uwagi na jej protesty. Lilah westchnęła i splotła ramiona na piersi. Nie czekała długo. Ross zjawił się po chwili, niosąc wszystko, co niezbędne do dezynfekcji i opatrzenia ranki.
- Dlaczego pani nie usiadła? - zapytał.
- A po co? - odparła z irytacją. - Niepotrzebnie robi pan tyle zamieszania. To zwykłe małe skaleczenie. Wkrótce samo się zagoi. Doceniam pańskie dobre chęci...
- Ze wszystkimi tak się pani wykłóca?
- Nie.
- W takim razie proszę udawać, że jestem kimś innym. Niech pani siada - polecił Ross. - Nie przywykłem, by ranne kobiety broczyły krwią w moim salonie.
Podszedł do Lilah, która znów miała wrażenie, że nogi się pod nią uginają. Szybko usiadła na brzegu kanapy.
- Zgoda - mruknęła.
- Najwyraźniej ćwiczyła pani wspinaczkę po żelaznej siatce - stwierdził ironicznie. - Niech pani nie udaje niewiniątka. Na ubraniu jest mnóstwo rdzy. To jasne, że nie weszła pani przez bramę. Czy została pani zaszczepiona przeciwko tężcowi?
- Chyba tak. Przed wyjazdem musiałam się zameldować w uniwersyteckiej klinice. Zrobili mi tam mnóstwo zastrzyków. Nie pytałam, czemu...
Zamilkła, gdy Ross stanął tak blisko, że ciepło jego ciała rozgrzało ją niczym delikatna pieszczota. Słowa uwięzły jej w gardle. Otoczył ją zapach oszałamiający jak narkotyk. Gdy zachwiała się lekko, Ross pochylił się i podtrzymał ją, obejmując zdrowe ramię. Niezgrabnie rozpiął trzy guziki koszulowej bluzki.
Tors Bradforda znajdował się teraz na wysokości oczu Lilah i mogła podziwiać jego szerokie bary okryte cienką lnianą tkaniną. Poczuła nagle nieodpartą pokusę, by położyć dłonie na muskularnej piersi.
Co się z nią dzieje? Westchnęła.
- Ross? - mruknęła niewyraźnie.
Rozsunął poły jej koszuli, odsłaniając cieniste zagłębienie między piersiami. Lilah spojrzała w dół, a potem znowu podniosła wzrok. Ross delikatnie zsunął tkaninę ze skaleczonego ramienia.
- Ross...
- Tak?
Spoglądał na nią w milczeniu, czekając na to, co powie, Lilah słyszała łomot własnego serca. Nie wiedziała, co chce powiedzieć. Była pod urokiem tego mężczyzny i zdawała sobie sprawę, że powinna się opamiętać. Westchnęła głęboko.
- Wspomniał pan, że trzeba przeciwstawić się naciskom frakcji dążącej do uprzemysłowienia Kenii... - zaczęła.
- Pani wciąż tylko o jednym - stwierdził Ross, uśmiechając się lekko.
- To bardzo ciekawe zagadnienie - odparła.
Koszula zsunęła się jej z ramienia, ukazał się brzeg koronkowego stanika. Zadrapanie było teraz widoczne niemal w całej okazałości. Długa, czerwona pręga, wyraźnie kontrastująca z jasną skórą dekoltu i piersi, znowu krwawiła, ale Lilah nie czuła bólu. Była świadoma jedynie tego, że palce Rossa delikatnie muskają jej ramię i zsuwają ramiączko, by odsłonić całe skaleczenie.
- Naciski to bardzo łagodne określenie konfliktu, który przekształca się już w małą wojnę - powiedział. - Zresztą nie o tym chciałem z panią rozmawiać. Proszę się pochylić.
Lilah przymknęła oczy. Wilgotna gąbka dotknęła jej dekoltu. Należało przede wszystkim oczyścić skaleczenie. Drgnęła czując, jak kropla wody spływa pomiędzy jej piersi. Na policzkach miała rumieńce. Kręciło jej się w głowie, chociaż wypiła tylko trzy łyki wina.
Westchnęła, otworzyła oczy i zobaczyła, że Ross obserwuje ją w skupieniu, ze zmarszczonym czołem. Przez chwilę spoglądała w jego szare tęczówki, a potem odwróciła wzrok i obejrzała skaleczenie.
- Proszę się trzymać - mruknął pogodnie Ross, otwierając fiolkę z jodyną. - Będzie trochę bolało.
Nie żartował. Zadrapanie okazało się głębsze, niż sądziła. Dezynfekcja nie była przyjemna.
- Oj! - krzyknęła, odruchowo próbując się cofnąć.
- Niech pani się nie rusza. - Ross przytrzymał ją mocno za ramię. Już kończę..
Przykrył skaleczenie kawałkiem gazy i okleił ją plastrem, żeby się nie zsunęła.
- Nie wygląda pani na zadowoloną. Ale właśnie ocaliłem panią przed hordą tropikalnych bakterii.
- Jak by to powiedzieć... - Lilah wstała i niezdarnie nasunęła koszulę na opatrzone przed chwilą ramię. - Wykonał pan zabieg bardzo rzetelnie. Żadna bakteria by tego nie przeżyła. Jodyna lała się strumieniami. Chyba powinnam być panu wdzięczna.
- Jeśli trochę przesadziłem, to dla pani dobra. - Ross uśmiechnął się. - Jednak na przyszłość proszę bardziej uważać, gdy będzie pani łaziła po cudzych płotach.
- A więc to kara cielesna! Jodyna narzędziem tortur! Czy w ten sposób zemścił się pan za wtargnięcie na teren swojej posiadłości?
- Zrobiłem jedynie to, co powinienem. - Ross wzruszył ramionami. - Mam za sobą męczący dzień. Jestem zbyt słaby, by wymierzać kary.
- W takim razie nie każe mi pan gnić w lochu?
- Tym razem się pani upiecze - odparł.
- Dziękuję. Podwiezie mnie pan do bramy?
- Nie.
- Nie?
- Nie - powtórzył, obrzucając ją karcącym spojrzeniem. - Obawiam się, że ledwie zniknąłbym w oddali, pomaszerowałaby pani na to wymarzone stanowisko archeologiczne.
- Po co miałabym to robić? Zabronił mi pan przecież kopać na swojej ziemi. Chcę po prostu wrócić do hotelu!
- Przykro mi. - Ross energicznie pokręcił głową. - Zostanie tu pani na noc.
- Słucham?! - zawołała Lilah. - To śmieszne! Nie musi pan mnie pilnować do rana, żeby się upewnić, że nie pobiegnę do wąwozu.
Ross podszedł do kominka, sięgnął po długi żelazny pogrzebacz i rozgarnął nim przygasające głownie.
- Być może, ale podejrzenie, że z miłości do archeologii narazi się pani na niebezpieczeństwo i skończy w paszczy lwa, będzie mi spędzać sen z powiek. Wolę oszczędzić sobie niepotrzebnych zmartwień. Przenocuje pani w pokoju gościnnym.
Lilah wpatrywała się w plecy Rossa. Zrobiło jej się gorąco, kiedy pomyślała, jakie domysły na ten temat będą snuć koledzy z ekipy. Jeśli usłyszą, że spędziła noc w domu Rossa Bradforda po tym, jak zabronił im kopać na terenie swojej posiadłości... Wyjdzie na to, że próbowała użyć swych wdzięków, by go skłonić do zmiany postanowienia.
- Nie mogę tu zostać - odparła stanowczo.
- Dlaczego?
- Ponieważ to niewłaściwe.
Ross był ubawiony tym doborem słów. Pani archeolog okazała się bardzo zasadnicza.
- A przeskakiwanie ogrodzeń, wędrówki po cudzej ziemi i bezprawne wykopaliska w środku nocy to nic niewłaściwego, tak?
- Doskonale pan wie, o co mi chodzi.
- Tak - przyznał. - Trudno. Nie ma pani wyboru. O której panią obudzić?
Lilah zacisnęła zęby.
- O szóstej. Muszę pojechać na lotnisko, żeby odebrać kolegów. Opuścili Amerykę, zanim zdążyłam ich zawiadomić o fiasku naszej ekspedycji.
- Jak im to pani wyjaśni?
- Sama nie wiem - odparła z pozoru spokojnie, choć coś ją dławiło w gardle. Z przykrością myślała o nowinie, którą będzie musiała jutro przekazać swoim współpracownikom. - Po prostu wyjaśnię, czemu nie możemy kopać.
- I co dalej?
- Pojadę do zarządu parków narodowych i stanę na głowie, by przekonać tamtejszych urzędników, że muszą dać mi pozwolenia na wykopaliska. - Podniosła głowę i spojrzała Rossowi prosto w oczy.
- Czy pani nigdy się nie poddaje?
- Trafił pan w sedno. Nawet gdybym musiała wsiąść do samolotu i odlecieć do Stanów, nadal będę szukała sposobu, żeby tu wrócić.
- Czemu, Lilah?
Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. Zadrżała, wsłuchana w jego dźwięczny baryton.
- Ponieważ chcę tu pracować - odparła z ogniem w oczach. - Te wykopaliska są dla mnie bardzo ważne, Zrozum, Ross. Zależy mi na nich tak samo jak tobie na powstaniu rezerwatu. Poświęcę wszystko, byle dopiąć swego.
Bradford popatrzył na nią dziwnie, ale nie ciągnął tego tematu. Lilah była z tego zadowolona, bo choć mówiła stanowczo i zdecydowanie, ogarnęło ją przygnębienie. Czuła się zmęczona. Wiedziała, że musi sięgnąć do najgłębszych rezerw, by stawić czoło jutrzejszym wyzwaniom.
- Pokój gościnny jest w końcu korytarza - odezwał się Ross. Oboje milcząco przyjęli do wiadomości, że będą mówić sobie po imieniu. - Daj mi znać, gdybyś czegoś potrzebowała. Nie radzę opuszczać domu. Nocą pilnują go uzbrojeni strażnicy. Nie chciałbym, żeby któryś z nich uznał cię za intruza.
- Mnie? - zawołała z udawanym oburzeniem. - To po prostu śmieszne!
- Jasne - mruknął ironicznie Ross. - Dobranoc.
Wyszedł z pokoju. Lilah słyszała przez chwilę cichnący stopniowo odgłos jego kroków, gdy odchodził w głąb domu. Westchnęła głęboko i przetarła oczy. Nagle zrobiło jej się duszno. Postanowiła zaczerpnąć świeżego powietrza, podeszła do drzwi wiodących na taras i otworzyła je szeroko.
Wiatr przyjemnie chłodził jej twarz. Chmury, które jeszcze niedawno wisiały nad horyzontem, znacznie się przybliżyły. Ciemne olbrzymy kontrastowały z niebem rozświetlonym księżycową poświatą. Obraz był tak piękny, że niemal sprawiał ból.
Poczuła znajomy ucisk w gardle. Zbliżyła się do barierki i zacisnęła na niej dłonie. Piękno Kenii oraz jej bezcenne starożytności były już dla niej stracone. Jak to możliwe, by wspaniałe plany nieodwołalnie skończyły się fiaskiem? Powinna się była przed tym zabezpieczyć, przewidzieć najgorsze, przygotować się na taką ewentualność. Teraz było już za późno
Nagle usłyszała szelest, który wyrwał ją z zadumy. Rozejrzała się niespokojnie. W świetle księżyca wszystko było szare i niezbyt wyraźne, a mimo to miała pewność, że w odległości zaledwie kilku jardów od tarasu zobaczyła ludzką postać skradającą się ścieżką wzdłuż wysokich aloesów otaczających dom.
Przez chwilę wpatrywała się w ciemność. Po raz drugi dostrzegła tajemniczego osobnika, ale nagle zniknął. To pewnie strażnik, może chciał jej powiedzieć, żeby weszła do środka. Cofnęła się. Powinna czuć się bezpieczna, skoro wiedziała, że dom jest pilnie strzeżony, nie mogła jednak zrozumieć, czemu tamten człowiek skradał się i chciał pozostać nie zauważony.
Podeszła do drzwi. Już miała wrócić do salonu, gdy znowu usłyszała szelest - tym razem o wiele bliżej. Czy strażnicy zostali poinformowani, że ich pracodawca ma gościa?
- Dobry wieczór! - zawołała wesoło, nadrabiając miną. Z pobliskich krzaków nie dochodził żaden dźwięk.
- Chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza, ale teraz pora spać. Dobranoc! - rzuciła przyjaznym tonem. Wyobraziła sobie strzelbę wycelowaną w swoją głowę; po raz drugi tego wieczoru.
Wokół panowała cisza. Żadnych szelestów.
Lilah zaniepokoiła się jeszcze bardziej. Serce zabiło jej mocniej. Pospiesznie weszła do pokoju, starannie zamknęła drzwi i przekręciła klucz.
Ciepłe światło lampy w salonie od razu rozproszyło jej obawy. Zaciągnęła zasłony, by oddzielić się od panujących za drzwiami nieprzyjaznych ciemności.
Odetchnęła głęboko i cofnęła się na środek salonu. Strach minął. Zrobiło jej się wstyd. Co ją napadło, do jasnej cholery? Strażnik uznają chyba za wariatkę. To oczywiste, że wyobraźnia spłatała jej figla. Najwyższa pora iść do sypialni i odpocząć. Nadchodził brzask. Musiała się przespać, by stawić czoło wydarzeniom następnego dnia.
ROZDZIAŁ 4
Następnego ranka Ross przeglądał dokumenty, gdy usłyszał warkot auta jadącego w stronę domu. Zdziwiony spojrzał na zegarek. O ósmej wysłał samochód z kierowcą na lotnisko, ale nie spodziewał się gości tak wcześnie. Odprawa celna i paszportowa trwała zwykle co najmniej godzinę, a w przypadku ekipy archeologicznej, która wiozła specjalistyczny sprzęt, należało oczekiwać dodatkowego opóźnienia. Ross zakładał, że archeolodzy zjawią się dopiero około południa.
Wystarczyło jednak spojrzeć przez okno, by uznać, że pomylił się w swych rachubach. Landrover wyładowany ludźmi i sprzętem jechał w stronę domu. Archeolodzy dotarli na miejsce przed czasem, a Lilah Evans jeszcze spała.
Ross wstał o szóstej. Gdy podczas golenia zobaczył w lustrze swoją wymiętą twarz i przekrwione oczy, pomyślał, że powinien wrócić do łóżka. Tej nocy długo leżał bezsennie, patrząc w sufit i rozmyślając o niezbyt sympatycznej, ale interesującej pani archeolog.
Czym go zaciekawiła? Była dość ładna, ale chyba nie zdawała sobie z tego sprawy, bo nie podkreślała swojej urody. Ross znał wiele pięknych kobiet; ładna buzia nie robiła na nim wrażenia. Twarz Lilah odzwierciedlała jednak wszystkie jej myśli i uczucia - i to właśnie zachwyciło Rossa. Panna Evans była spontaniczna i tryskała energią.
Kiedy się żegnali, przyszedł mu do głowy pewien pomysł, ale dopiero gdy budzik wskazał trzecią nad ranem, sprawa była na tyle przemyślana, że mógł podjąć decyzję. Istniała obwarowana pewnymi warunkami możliwość opóźnienia sprzedaży rodzinnej posiadłości. Jednak żeby to się udało, konieczna była pomoc Lilah, a Bradford nie miał pewności, czy dziewczyna się zgodzi, kiedy jej powie, w czym rzecz.
Drzwi do pokoju gościnnego były zamknięte. Ze środka nie dobiegały żadne odgłosy. Ross wcale się temu nie dziwił. Lilah była kompletnie wyczerpana trudami poprzedniego dnia. Zamierzał pozwolić jej pospać do jedenastej, niestety, sytuacja się zmieniła. Gospodyni, zwana Mamą Ruth, powita gości i poda im doskonałą kenijską kawę, co zajmie trochę czasu. Ross liczył na to, że Lilah nie ma zwyczaju tracić dwu godzin na poranną toaletę i makijaż.
Uniósł dłoń i głośno zapukał do drzwi. Po chwili dobiegł go szelest pościeli. Znowu cisza. Zapukał po raz drugi.
- Proszę - usłyszał zaspany głos Lilah. Przemknęło mu przez myśl, że powinien był poprosić Mamę Ruth, żeby sama obudziła gościa. Za późno. Wyprostował się, odetchnął głęboko i otworzył drzwi.
- Dzień dobry, śpiochu - rzucił pogodnie. - Już pora, by młoda, dobrze zapowiadająca się uczona obudziła się i pokazała światu, na co ją stać.
Słoneczny blask sączył się przez tiulowe firanki, zalewając sypialnię potokami jasnego światła. Zakłopotany Ross rozejrzał się po pokoju. Na krześle leżały damskie fatałaszki. Lilah siedziała na zmiętej pościeli. Odruchowo podciągnęła wyżej kołdrę, by okryć nagie ramiona. Zamrugała powiekami i spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
- Ross... - zaczęła niepewnie. - Która godzina?
Jej rozpuszczone włosy barwy miodu lśniły w blasku słońca i opadały bezładnie na ramiona. Jasna skóra sprawiała wrażenie bardzo gładkiej i delikatnej na tle białej pościeli. Piwne oczy nadal były podkrążone. Ross znieruchomiał w drzwiach.
Nie chciał, by w jego pamięci utrwalił się taki obraz Lilah - zaspanej i bezbronnej. Tak samo by wyglądała, gdyby ocknęła się w jego ramionach po namiętnej...
Cholera! Dosyć tego. Utkwił spojrzenie w oprawionej karcie z zielnika, zawieszonej nad łóżkiem.
- Jest dziesiąta - oznajmił.
- Dziesiąta? - powtórzyła z niedowierzaniem, całkiem już rozbudzona. - Boże, już przed dwiema godzinami powinnam być na lotnisku i odebrać ekipę! - Opuściła stopy na podłogę, zasłaniając się prześcieradłem. - Wybacz, muszę się ubrać i pojechać. .. - Ross uniósł dłoń. - Masz jakieś wiadomości? Pewnie samolot ma opóźnienie.
- Oni już tu są.
- Gdzie? - Lilah popatrzyła na niego z roztargnieniem.
- W tej chwili pewnie zatrzymują się przed domem. Spojrzała na niego z przerażeniem, odgarnęła potargane włosy i bezradnie opuściła ramię.
- W tej... Jak się tu dostali? - Popatrzyła na Rossa z niedowierzaniem. - Wysłałeś po nich samochód?
- Pomyślałem, że powinnaś się wyspać.
- Aha. - Była tak zaskoczona, jakby niespodziewanie wykonał salto mortale. Potem twarz jej złagodniała, a na ustach pojawił się niepewny uśmiech. - To miłe. Dziękuję ci.
Oszołomiony Ross wdychał zachłannie delikatny zapach jej skóry przemieszany z wonią rozgrzanego słońcem powietrza.
Obudziły się w nim ukryte pragnienia, z których nie zdawał sobie dotąd sprawy. Musiał zebrać wszystkie siły, by oprzeć się pokusie.
- Nie dziękuj. Przynajmniej tyle mogłem dla ciebie zrobić - rzucił chłodno, po czym dodał: - Spotkamy się w salonie.
- Wyszedł z sypialni, zaciskając ukryte w kieszeniach ręce w pięści.
Na litość boską, co się z nim dzieje? Czy długotrwała samotność okazała się tak dokuczliwa, że na widok zaspanej kobiety tracił nad sobą panowanie? Nie życzył sobie żadnych niepotrzebnych komplikacji i - do jasnej cholery - musiał zyskać pewność, że taka niespodzianka więcej się nie powtórzy. Gdy uzna, że pragnie Lilah Evans, po prostu się z nią prześpi, i tyle. Żadnych sentymentów.
- Ross... - wyrwał go z zamyślenia głęboki bas. Podniósł wzrok i ujrzał Otieno Kasu, zarządcę posiadłości, który skinął na niego, stojąc w otwartych drzwi kuchni.
Wszedł do środka. W powietrzu czuło się zapach świeżo parzonej kawy. Na stole leżała pokrojona marchewka. Ani śladu Mamy Ruth. Otieno wciągnął go do kuchni i zamknął drzwi.
- Archeolodzy już tu są? - zapytał.
- Samochód właśnie przyjechał - odparł Ross, dotykając lśniącej powierzchni ceramicznego dzbanka stojącego na płycie kuchenki. Kawa była letnia, ale przelał ją do kubka. - Wkrótce zapukają do drzwi. Nie ma więcej kawy? Jeśli mam się zachowywać jak na dziedzica Bradfordów przystało, ta resztka nie wystarczy.
- Powinieneś się dobrze wyspać, a nie żłopać kawę - mruknął Otieno i rzucił mu karcące spojrzenie. - Sen działa lepiej niż kawa.
- Ale trudniej o niego niż o tę czarną truciznę - stwierdził Ross.
Było to smutne, ale prawdziwe. W ciągu ostatnich dni miał do załatwienia wiele spraw, które nadal spędzały mu sen z powiek. Oparł się o kuchenny blat i nasłuchiwał. Od drzwi wejściowych nie dobiegał żaden hałas.
- Pójdę sprawdzić, co się dzieje z naszymi gośćmi - oświadczył po chwili milczenia. - Muszę się upewnić, czy nie rozkopali mi podwórka.
Drzwi wejściowe były otwarte. Wpadały przez nie gorące promienie tropikalnego słońca. Ross ujrzał z daleka grupę archeologów, którzy dyskutowali z wielkim ożywieniem.
- Naprawdę z nim rozmawiałaś? - wypytywał natarczywie jeden z uczestników ekspedycji. Ross dopiero teraz spostrzegł, że młody człowiek zwraca się do Lilah.
Co za kobieta, pomyślał! Potrzebowała niespełna pięciu minut, by się ogarnąć i ubrać. Istny rekord świata wśród jego znajomych. Pewnie wyskoczyła z łóżka i włożyła ubranie, gdy tylko zamknął za sobą drzwi.
Trzydziestoletni rudzielec, z którym właśnie rozmawiała, miał wydatną szczękę świadczącą o wielkim uporze oraz zwiotczałe mięśnie - rezultat wielogodzinnego przesiadywania za biurkiem albo w bibliotece.
- Próbowałaś go przekonać? - zapytał.
- Tak. Długo rozmawialiśmy - zapewniła go Lilah. Jej głos brzmiał rzeczowo i spokojnie, jakby była przygotowana na najgorsze i zdecydowana ponieść wszelkie konsekwencje.
- No i...? Wiesz, co oznacza dla nas sprzedaż tej posiadłości. Trzeba się będzie starać o rządową koncesję na prowadzenie wykopalisk.
- Zdaję sobie z tego sprawę, Ted. Zdobędziemy ją, ale to wymaga czasu. Zamierzam się spotkać z dyrektorem zarządu parków narodowych. Całkiem możliwe, że uda mi się go przekonać...
- Przekonać? Mrzonki! - przerwał jej bezceremonialnie Ted. - Jesteś naiwna, sądząc, że wystarczy jedna rozmowa, by zrobili dla ciebie wyjątek i postąpili wbrew swoim zasadom. Spójrzmy prawdzie w oczy. To stanowisko jest dla nas bezpowrotnie stracone.
Ross z uśmiechem obserwował Lilah, która wyprostowała się i uniosła głowę. Nie widział jej twarzy, ale gotów był iść o zakład, że jej oczy zabłysły, jakby rozgorzał w nich płomień. Ted... kimkolwiek był, powiedział za dużo i zirytował ją.
- Nie zamierzam przyjąć tego do wiadomości - oświadczyła. Ted zaczął coś mówić, gotów spierać się dalej. Ross uznał, że pora wkroczyć do akcji.
- Dzień dobry - rzucił pogodnie.
Wszyscy umilkli. Lilah natychmiast odwróciła się w jego stronę. Jej włosy były wilgotne, jakby myła się w ogromnym pośpiechu. Niesforne kosmyki wsunęła za uszy. Policzki miała zarumienione, ale jej twarz sprawiała wrażenie zmęczonej. Ross żałował, że nie mogła pospać dłużej. Obrzucił ją taksującym spojrzeniem. Miała na sobie jego koszulę. Pewnie dostała ją od Mamy Ruth. Długa biała koszula z angielskiego płótna była na nią za duża, ale było mu dziwnie miło, gdy zobaczył, że panna Evans nosi jego rzeczy.
Lilah spostrzegła jego badawczy wzrok i spłonęła rumieńcem. Odruchowo wygładziła delikatny materiał koszuli.
- Witam, panie Bradford - odezwał się drugi mężczyzna. Podszedł bliżej i wyciągnął rękę. Wyglądał na pięćdziesięciolatka i był prawdopodobnie najstarszym uczestnikiem ekspedycji. Przypominał Alberta Einsteina, choć był dosyć korpulentny i jeszcze bardziej potargany. Okulary w rogowej oprawie zjechały mu na koniec nosa, a nastroszona siwa czupryna układała się wedle swego widzimisię.
- Nazywam się Elliot Morris - oznajmił, ściskając dłoń Rossa. Uczony miał osobliwy gust. Do brązowych spodni włożył koszulę w niebieskie prążki - jedno i drugie zbyt obszerne i bardzo wygniecione. - To nasz kolega, Ted Garvey - przedstawił Morris trzydziestolatka rozmawiającego z Lilah.
Ross skinął głową rudzielcowi i zwrócił się ponownie do Elliota:
- Sądziłem, że wasza ekspedycja jest liczniejsza.
- I słusznie. - Jest z nami jeszcze troje doktorantów oraz ilustratorka. Zostali na lotnisku. Czekają na odprawę celną bagaży i sprzętu. - Elliot uniósł krzaczaste brwi. - Ale z tego, co słyszę, wynika, że cały ten majdan na nic się nie przyda.
Zapadła cisza. Ross spojrzał na Lilah, która utkwiła spojrzenie w ziemi. Pobladła.
- Sytuacja się zmieniła - powiedział spokojnie Ross. - Wasz ekwipunek może się jednak przydać.
Lilah natychmiast uniosła głowę. Gdyby Ross lubił robić na bliźnich piorunujące wrażenie, z pewnością uradowałby go wyraz kompletnego zaskoczenia na jej twarzy.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - wykrztusiła, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Zawiesiłeś transakcję?
Zakłopotany Bradford czytał w jej twarzy jak w otwartej księdze: szalona nadzieja, żadnego udawania.
- Tak - odparł.
- Rozumiem. - Lilah z trudem opanowała podniecenie. - To ciekawa wiadomość. Kiedy podjąłeś decyzję?
- Dziś rano. Zadzwoniłem do zarządu parków narodowych. Gotowi są opóźnić sfinalizowanie transakcji o sześć tygodni. Przez ten czas możecie kopać. Potem moja posiadłość stanie się własnością rządu.
- Sześć tygodni? - powtórzył Ted Garvey. - Najwyraźniej nic panu nie wiadomo o specyfice wykopalisk archeologicznych. Tu potrzebny jest czas i ogromny wysiłek. Sześć tygodni ledwie nam wystarczy na prace przygotowawcze.
- Niestety, to wszystko, co mogę zaproponować. Mogą państwo zacząć wykopaliska albo wrócić z niczym.
Ted bezradnie pokręcił głową.
- Nie możemy...
- Zgoda! - zawołała Lilah. - Oczywiście przyjmujemy tę ofertę. Ted, nie mów głupstw. Sześć tygodni to mnóstwo czasu. Wszystko może się zdarzyć. Jeśli znaleziska będą interesujące, zyskamy dodatkowy argument w negocjacjach z rządem.
- A jeżeli nic się nie trafi? - zmarszczył brwi Ted.
- Wykluczone - odparła stanowczo, rzucając koledze mordercze spojrzenie. - Przyjechałam tutaj, by rozpocząć wykopaliska, i zrobię, co do mnie należy. Sam zdecydujesz, czy chcesz zostać, czy wyjechać.
- Lilah ma rację - wtrącił Elliot. - Musimy zaryzykować, Ted. Gadasz jak stary pryk. W twoim wieku taki pesymizm jest nie na miejscu.
Rudzielec wymamrotał coś pod nosem.
- Mam rozumieć, że nadal tworzymy jedną ekipę i pracujemy razem? - dopytywał się Elliot.
- Chyba tak - burknął Ted. - Nie po to wlokłem się na koniec świata, żeby teraz wjeżdżać.
- Nasz kolega źle znosi latanie - wyjaśnił siwowłosy uczony. - Turbulencje rzucają mu się na mózg.
- Jakie turbulencje? - warknął Ted. - Klimatyzacja mi szkodzi. Migrena to prawdziwa udręka.
Ross poczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Obok niego stała Lilah.
- Co się stało? - spytała przyciszonym głosem. - Czemu to zrobiłeś?
- Masz jakieś zastrzeżenia? - zapytał, pochylając się nad nią.
- Skądże! Jestem tylko zbita z tropu. Czemu podarowałeś nam sześć tygodni?
- Kto mówi o podarunku?
- Jak mam to rozumieć? - szepnęła, wyraźnie zaniepokojona.
- Później ci wyjaśnię. Omówimy sprawę i dojdziemy do porozumienia, jeśli naprawdę zależy ci na tym, żeby rozpocząć te wykopaliska.
- Sam wiesz, że tak - odparła. - Ale trudno mi pojąć...
- Nie teraz - rzucił stanowczo i odwrócił się do pozostałych archeologów. - A zatem postanowione. Pani Evans i ja przygotujemy niezbędne dokumenty.
- Dzięki - wtrącił Elliot. - Serdeczne dzięki.
Ross zerknął na Lilah. Postanowił spłatać jej figla. Nie umiał oprzeć się pokusie.
- Podziękowania należą się pani Evans. Jej argumentacja była... wyjątkowo przekonująca.
Lilah rzuciła mu ostrzegawcze spojrzenie i prawie niezauważalnie pokręciła głową, Ross udawał, że tego nie widzi. Elliot spojrzał na niego z uznaniem.
- Nasza Lilah? To fakt! Szefowa ma rzeczywiście dar przekonywania - perorował z zapałem. - Sama przygotowała tę ekspedycję. Była gotowa na wszystko, byle zrealizować ten plan.
- Tak - przyznał Ross. - Dobrze pan to ujął. Pani Evans przeskoczy każdy płot, ale dopnie swego. Płot, rzecz jasna, jest metaforą.
- Cóż - wtrąciła Lilah, mierząc Bradforda spojrzeniem, które zmroziłoby nawet wrzącą lawę - robi się późno. Zdaję sobie sprawę, że jest pan człowiekiem niesłychanie zapracowanym. Dla pana czas to pieniądz, więc nie zatrzymujemy pana. Najwyższa pora zabrać się do budowania obozowiska, więc...
- Mała przerwa mi nie zaszkodzi - oświadczył z uśmiechem Ross. - Może wstąpią państwo do mnie na filiżankę kawy?
Elliotowi zaświeciły się oczy.
- To bardzo...
- ...uprzejmie z pana strony - dokończyła za niego Lilah - ale nie skorzystamy z zaproszenia. Mamy zaledwie sześć tygodni, więc musimy zacząć natychmiast.
- Mama Ruth upiekła pyszne ciasteczka - kusił Ross.
- Domowe ciasteczka...? - jęknął żałośnie Elliot. - Może jednak wstąpimy?
- Innym razem - oświadczyła Lilah. Ross spojrzał jej w oczy. Zacisnęła wargi, gdy ujrzała na jego ustach szelmowski uśmiech.
- Z pewnością będzie jeszcze okazja - potwierdził Ross.
- Liczy się każda minuta. Szczegóły naszej umowy przedyskutuję z panią Evans dziś wieczorem. Mamy jeszcze do omówienia kilka ważnych spraw.
- To prawda - powiedziała z naciskiem Lilah, jakby chciała go ostrzec, że nie daruje mu tej błazenady. - Pan Bradford trafnie to ujął.
- Musimy pogadać - oświadczył Otieno, gdy auto z gromadką archeologów i częścią ich bagażu odjechało sprzed domu. Ross odwrócił się i ujrzał stojącego w drzwiach przyjaciela, który obserwował go, marszcząc brwi. Zwykle miał kamienną twarz.
- Podsłuchiwałeś - uśmiechnął się kpiąco Ross. - Pewnie usłyszę, że popełniłem wielki błąd, co?
- Nie. Twoja sprawa. Sam decyduj.
- Jasne - mruknął Ross. - Ale i tak uważasz, że wolno ci mnie krytykować. Moje postanowienie na pewno cię zaskoczyło.
- Zakładam, że masz uzasadniony powód, by opóźnić transakcję - odparł Otieno.
- Co nazywasz uzasadnionym powodem? Klęskę żywiołową? Wojnę? Zjawę ojca prześladującego mnie za sprzedaż rodzinnej posiadłości? - Ross westchnął ciężko. - Nie ma takiego powodu.
- A pani archeolog? - rzucił Otieno.
- Czemu o niej wspomniałeś?
- Ładna kobieta.
- Nie zwróciłem uwagi - burknął Ross. - O czym chciałeś ze mną porozmawiać? Nie znalazłem jeszcze kopii umowy na dostawę zboża, więc jeśli ten handlarz cię nachodzi, każ mu się wypchać.
Otieno pokręcił głową.
- Nie chodzi o interesy. Ktoś łaził wokół domu dziś w nocy.
- A konkretnie kto? Jakiś włóczęga?
- Strażnicy znaleźli ślady stóp pod oknami twojej sypialni. Nikogo nie widzieli. Tylko te ślady i kilka złamanych gałązek w krzakach za domem. Żadnych szkód.
Ross stukał palcami w kubek z kawą, starając się opanować wściekłość.
- Na pewno stoi za tym Wyatt - stwierdził. - Niech diabli porwą tego drania!
Dość było wspomnieć o wrogu, by poczuł gorycz i gniew. Jake Wyatt zachęcał grupę przemysłowców, by skłonili rząd do przeznaczenia miejscowych gruntów - w tym także zachodniej części majątku Bradfordów - pod fabryki i plantacje roślin przemysłowych. Facet był chciwy i bezwzględny i miał niemałe wpływy. Ross przekonał się o tym dawno temu, jeszcze jako siedemnastolatek. Przebywał wówczas w rodzinnym domu i zdobył wtedy przypadkowo dowody na to, że Wyatt używał do dezynfekcji bydła tanich chemikaliów, zakazanych oficjalnie z powodu wysokiej zawartości substancji toksycznych, choć wiedział, że mogą spowodować u jego pracowników poważne i trudne do leczenia choroby. Pobiegł z tym do władz, ale przekonał się wkrótce, że wysocy urzędnicy z ministerstwa rolnictwa biorą od Wyatta łapówki.
- Zajmiemy się tą sprawą - obiecywano, ale wciąż nie było żadnej reakcji. Miał wrażenie, że wali głową w mur. Jedynym rezultatem jego starań była datująca się od tamtej pory nienawiść Wyatta.
Facet nie zmiękł do dziś. Przez ostatnie dziesięć dni Ross widział niezliczone dowody zakulisowych machinacji i intryg swego wroga; bez trudu odtworzył na ich podstawie cały jego plan.
- Ciekawe, że właśnie teraz pojawił się w okolicy włóczęga - stwierdził ponuro. - Można by pomyśleć, że to zbieg okoliczności, ale moim zdaniem nie ma takich zbiegów okoliczności. Wyatt chce tu zbudować fabrykę i w ten sposób daje mi do zrozumienia, że nie cofnie się przed niczym, byle postawić na swoim.
Obaj mężczyźni spoglądali na siebie przez chwilę w milczeniu. Czy wróg Bradforda naprawdę byłby do tego zdolny? Okazaliby się naiwni, gdyby nie brali pod uwagę wszelkich ewentualności. Zdawali sobie z tego sprawę.
- Tym razem - mruknął Otieno - nauczymy go rozumu. Ross skinął głową.
- Dobrze cię mieć po swojej stronie - powiedział.
- Chyba nie masz co do tego wątpliwości.
- Żadnych - podkreślił z naciskiem Ross. Otieno zawsze był dla niego jak starszy brat, choć nie łączyły ich więzy krwi. Przywiązał się do niego bardziej niż do kogokolwiek z rodziny.
Przed piętnastu laty właśnie Otieno, nie Hugh, przyjął do wiadomości decyzję Rossa, który zamiast wrócić do Kenii i zająć się uprawą bydła, postanowił zostać ekspertem do spraw ochrony środowiska Banku Światowego. Otieno odpowiadał na listy Rossa, których Hugh nawet nie chciał czytać. Nie szczędził też swojemu młodemu przyjacielowi słów zachęty, gdy ten zakładał ECO, firmę zajmującą się doradztwem w dziedzinie ochrony środowiska.
Gdy stali teraz razem w milczeniu pod gorącym afrykańskim słońcem, Ross uświadomił sobie nagle, że cieszy go powrót do domu. Był znów na swoim miejscu. Bał się, że poczuje się w Kenii obco, że będzie intruzem w domu swego ojca. Ale czy miał prawo oczekiwać, że będzie inaczej? Wrócił, by zrealizować własne marzenia, które poróżniły go z ojcem. Hugh wściekłby się, gdyby wiedział, na co się zanosi.
A może nie? Ross był zdumiony, gdy dowiedział się, że dziedziczy jego posiadłość. Bradford senior nie był naiwny ani sentymentalny. Wiedział, jak syn wykorzysta rodzinną ziemię, gdy stanie się jego własnością. A może po prostu nie znalazł innego spadkobiercy prócz syna?
Wkrótce po przyjeździe Ross zwierzył się Otieno ze swych rozterek. Odpowiedź przyjaciela zbiła go z tropu.
- Myślę, że twój ojciec uświadomił sobie wreszcie, jak wielki błąd popełnił, zrywając kontakt z najbliższymi. Moim zdaniem pod koniec życia wreszcie do niego dotarło, że nie ziemia i nie pieniądze się liczą. Najważniejsza jest... umoja.
Jedność. Poczucie przynależności. Otieno mówił o tym w suhili, ale Ross nie potrafił uwierzyć, że ojciec zaakceptował taki sposób myślenia.
- To zbyt skomplikowane dla Hugh Bradforda... - stwierdził.
- Człowiek zmienia się na starość, czasem nawet nie do poznania. Obserwuje z daleka świat i drogi, którymi dawniej wędrował. Niektórym podeszły wiek przynosi życiową mądrość.
- Skoro zaczął się zmienić, czemu nie dał mi o tym znać? Przecież wiedział, że do ciebie pisuję. Przyjechałbym, żeby... go zobaczyć.
Ciemne oczy Otieno spoglądały łagodnie i współczująco.
- Pewne sądził, że ma jeszcze czas.
Ross odchrząknął i utkwił spojrzenie w ciemnej zawartości swego kubka. Chciał wierzyć, że testament był sygnałem od Hugh, który przyjął w końcu do wiadomości styl życia syna i jego przekonania. Tylko przy takim założeniu wszystkie elementy układanki mogły do siebie pasować.
Mniejsza z tym. Miał teraz inne sprawy na głowie. Wiadomość o nocnym gościu była ostrzeżeniem. Knowania Jake'a Wyatta stanowiły realne zagrożenie, a to oznaczało, że sześciotygodniowa zwłoka jest znacznie bardziej ryzykowna, niż sądził.
Trudno. Obiecał Lilah Evans półtora miesiąca na wykopaliska i musiał dotrzymać słowa. Poza tym wymyślił plan korzystny dla nich obojga, choć wymagający niezwykłej ostrożności. Ta sprzeczność była zarazem utrudnieniem i szansą.
- Jadą! - zawołał Elliot.
Lilah podniosła głowę. Wbijała właśnie śledzie w kamienisty grunt. Zerknęła na drogę,
- Nareszcie! - mruknęła.
Zza rozłożystych akacjowych koron ukazała się chmura kurzu. Wypożyczone auto mknęło po zboczu pagórka w stronę obozowiska.
- Widzisz? A ty w nich zwątpiłaś - powiedział uradowany Elliot. - Moja droga, uczony tej miary co ja nie wypuszcza byle jakich absolwentów. Trzeba czegoś więcej niż kilku prowincjonalnych celników, by moi podopieczni dali się zbić z tropu.
- Nie bierz sobie tego zbytnio do serca, ale gotowa jestem się założyć o dużą sumę, że to Denise wszystkiego dopilnowała. Widzisz, kto prowadzi dżipa? - odparła Lilah.
Denise, zdolna rysowniczka, stale zatrudniana przez archeologów przy sporządzaniu rysunkowej dokumentacji znalezisk, pomachała im ręką i zaparkowała wyładowane po brzegi auto na terenie obozowiska.
- Twoi podwładni powinni mi oddać swoje dyplomy - stwierdziła, wyskakując z samochodu. - Wiesz, ile czasu przekonywałam miejscowych biurokratów, żeby od ręki dokonali odprawy celnej twoich bambetli? Jak myślisz, kto z tych waszych jajogłowych mi pomógł? Nikt! Ten idiota - wskazała Petera Lee, który milczał potulnie - postanowił się dogadać w suahili, choć ma za sobą tylko parodniowy kurs językowy. Gdy celnik przeszukiwał skrzynie, nasz drogi Peter oznajmił...
- Wiesz, o co mi chodziło - wtrącił młody człowiek, zarumieniony jak burak. - Chciałem powiedzieć, że jesteśmy członkami naukowej ekspedycji, żeby wyjaśnić, po co nam tyle sprzętu.
- Biedaczyna pomylił rzeczowniki i oświadczył, że mamy sporo broni. Domyślasz się, co później nastąpiło.
- O rany! - jęknął ponuro Elliot.
- Dobrze to ująłeś. Na szczęście wyjaśniliśmy nieporozumienie po angielsku i kiedy okazało się, że powodem całego zamieszania nie jest przemyt broni, tylko słaba znajomość miejscowego języka, pozwolono nam odjechać, ale najpierw przeszukali starannie wszystkie bagaże.
- Cieszę się, że doprowadziłaś sprawę do szczęśliwego końca - oświadczyła Lilah, obejmując przyjaciółkę, która miała na sobie nienagannie wyprasowany kostium podróżny w stylu kolonialnym, czyli koszulę i szorty khaki oraz starannie zawiązaną na szyi czerwoną apaszkę. - Coś zmieniłaś w swoim wyglądzie.
Niech pomyślę... - powiedziała żartobliwie, robiąc krok do tyłu. - Jakbym cię już gdzieś widziała... Chwileczkę, wiem! Jesteś Indiana Jones!
- Nie, to krewny. Moje nazwisko brzmi Johnson. Indiana Johnson - odparła z uśmiechem Denise. - Uznałam, że przyłączę się do ekspedycji jako twoja maskotka. Przynoszę ludziom szczęście. Prawdę mówiąc, wcale nie jestem pewna, czy chcę, żeby ci dopisało. Im mniej roboty, tym dłużej będę mogła wylegiwać się na słońcu. Trzeba się zdrowo napracować, żeby opalenizna robiła wrażenie.
Już podczas wstępnych przygotowań do ekspedycji Lilah wiedziała, że Denise musi z nimi jechać i pracować na miejscu. Zdjęcia ukazywały wprawdzie obraz całości, ale marnie oddawały większość detali, natomiast specjalnie przeszkolony rysownik utrwalał piórkiem i tuszem najdrobniejsze szczegóły.
Peter zajrzał do bagażnika terenowego auta. Wyjął pudło z naukową dokumentacją.
- Gdzie mam to postawić?
- Duży namiot przeznaczymy na pracownię. Dopóki nie zmontujemy stołów i regałów, ustawiaj pudła na podłodze.
Elliot podszedł bliżej.
- Zamierzasz rozpakować wszystko? - zapytał przyciszonym głosem. - Chyba rozsądniej będzie część sprzętu pozostawić w pudłach. Oszczędzimy sobie wysiłku przy zwijaniu obozowiska.
- Słuszna uwaga - westchnęła Lilah - ale jedno ci powiem, Elliot. Nie mam ochoty postępować rozsądnie. Chcę otworzyć wszystkie pudła i udawać, że zostaniemy tu na dłużej.
- Załatwienie tej sprawy może się okazać trudniejsze, niż sądzisz.
- Zrobię wszystko, by się udało. Od razu rozpocznę starania o koncesję.
- Nie wykluczam, że ją otrzymasz. To całkiem prawdopodobne. Gdyby jednak sprawy ułożyły się inaczej, nie traktuj odmowy jako osobistej klęski. Sytuacja jest bardzo złożona. Trzeba uwzględnić wiele czynników. Najistotniejsze są znaleziska, które uda nam się wydobyć z ziemi przez najbliższy miesiąc. To pokerowa zagrywka, więc pracujmy i miejmy nadzieję, że szczęście się do nas uśmiechnie.
- Niech wygra najlepszy. - Lilah w zadumie pokiwała głową.
- Dobrze powiedziane - zachichotał Elliot.
- Nie wierzę w szczęście i nie znoszę czekać, aż dopisze. Tym razem stawka jest bardzo wysoka. Trzeba założyć, że kopiemy we właściwym miejscu, że starczy nam czasu i że znaleziska przekonają rząd o potrzebie kontynuowania wykopalisk. Jak dla mnie, trochę za dużo tu niewiadomych.
- Archeolog musi do tego przywyknąć, moja droga. Taka jest specyfika naszego zawodu.
- Być może, ale spróbuję pomóc szczęściu, żebyśmy byli przygotowani na wielką niespodziankę, jeśli... nastąpi.
Przed zachodem słońca, gdy rozproszone światło nabrało różowego zabarwienia, obozowisko było gotowe. Cztery namioty służące jako sypialnie oraz piąty, największy, przeznaczony na pracownię, stanęły kręgiem w cieniu rozłożystych drzew. Pośrodku koło ułożone z kamieni wyznaczało miejsce na ognisko. Elliot i Denise, samozwańczy kucharze ekspedycji, szykowali kolację, otwierając mnóstwo puszek.
Lilah zgłodniała, ale ważniejsza od posiłku była dla niej wyprawa do wąwozu. Późno wzięli się do pracy, a zajęć było tyle, że nie znalazła ani chwili, by wymknąć się na mały rekonesans. Dopiero teraz nadarzyła się sposobność i natychmiast z niej skorzystała. Lada chwila będzie zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć.
W odległości kilkuset jardów od obozu na porośniętej wysoką trawą równinie otwierał się głęboki wąwóz. Zbocze opadało łagodnie. Ziemia była wysuszona, sterczały z niej korzenie drzew.
Lilah zeszła w dół, posuwając się ukośnie po stoku, by nie stracić równowagi. Na piaszczystym dnie jaru leżało mnóstwo kamieni. Szła powoli, ze wzrokiem utkwionym w podłożu.
Ciepły blask zachodzącego słońca wydobywał ukryte odcienie ziemi i kamyków. Lilah pochylała się lekko, ilekroć jakiś szczegół przykuł jej uwagę. Wypatrzyła ciekawie ukształtowany okruch skały, ukryty wśród zwykłych otoczaków. Natychmiast po niego sięgnęła.
Aha, rogowiec; gładki i twardy kamień o szerokiej gamie kolorów - od bieli po ciemną czerwień i czerń. Ten kawałek był szary jak znalezione wcześniej narzędzia.
- Co znalazłaś? - dobiegł z tyłu znajomy głos.
Zaskoczona Lilah wyprostowała się natychmiast, ale straciła równowagę. Upadła na kamienie, opierając się na rękach. Kiedy zdołała się odwrócić, ujrzała idącego w jej stronę Rossa Bradforda.
ROZDZIAŁ 5
Co to za głupie pomysły? Czemu skradałeś się tu za mną? - Lilah wstała o własnych siłach, nie zważając na wyciągniętą rękę Rossa. Otrzepała ubranie.
- Dwukrotnie wołałem cię po imieniu, ale nie odpowiedziałaś. Ciekawe znalezisko?
- Nic ważnego - mruknęła, podając mu kamyk. - Proszę. Ich dłonie zetknęły się na moment. Ross musnął opuszkami palców jej delikatną skórę. Obserwowała go ukradkiem, gdy przyglądał się skalnemu okruchowi. Jego ciemna czupryna nabrała w blasku zachodzącego słońca mahoniowego połysku, szare oczy lśniły w opalonej twarzy.
Powiew wiatru sprawił, że luźna koszula przylgnęła do muskularnych barków Rossa. Lilah z trudem odwróciła wzrok. Nie powinna się poddawać urokowi mężczyzny, którego ledwie znała. Musi nad sobą panować i natychmiast wziąć się w garść. Ross Bradford i tak mocno skomplikował jej życie.
- Przyjechałam tu, by coś w życiu osiągnąć - szepnęła. - Praca, praca i jeszcze raz praca.
- Co mówiłaś?
- Nic. Posłuchaj, Ross... Jestem ci bardzo wdzięczna, że zadałeś sobie tyle trudu i znalazłeś sposób, żebyśmy mogli przez sześć tygodni prowadzić tu wykopaliska.
- Naprawdę?
- Oczywiście - przytaknęła, marszcząc brwi.
- Podziękowania nie wypadły zbyt przekonująco.
- Staram się być uprzejma. - Poczuła irytację, bo zbyt łatwo ją przejrzał.
- Wolę szczerość. Pewnie się zastanawiasz, czemu zaproponowałem tylko sześć tygodni. Jesteś niemal pewna, że mógłbym odwlec transakcję o sześć miesięcy, a przynajmniej o trzy. Cieszysz się, że mogłaś rozpocząć wykopaliska, ale masz do mnie żal, bo zamiast tłustego kąska dostały ci się marne ochłapy. Mam rację?
Trafił w sedno, ale Lilah nie zamierzała mu tego mówić.
- Posiadłość należy do ciebie. Z wdzięcznością przyjmę nawet najmarniejszą jałmużnę. Każde z nas ma inne cele...
- Jakie są moje?
- Wolałabym nie poruszać tego tematu. - Lilah czuła, że się rumieni.
- Nadal uważasz, że zdecydowałem się sprzedać ziemię, by sporo na tym zyskać?
- Tego nie powiedziałam.
- Wczoraj wieczorem tak właśnie sądziłaś, prawda?
- Ross...
Uniósł dłoń, nie pozwalając jej dokończyć.
- Zarobiłbym dużo więcej, sprzedając posiadłość inwestorom planującym uprzemysłowienie tego regionu. Rząd płaci marnie, ale zależy mi na tym, by tamci definitywnie stracili możliwość przejęcia mojego majątku dla swoich celów - powiedział Ross, patrząc Lilah prosto w oczy. - Nie chodzi o pieniądze. Jesteś w stanie mi uwierzyć?
- Czemu pytasz? To bez znaczenia, czy ci wierzę.
- Przeciwnie. Chcę zyskać twoje zaufanie, bo potrzebuję pomocy. Wiele ryzykuję, odkładając transakcję, i muszę się upewnić, że ta decyzja nie obróci się przeciwko mnie.
- Czy mógłbyś wyrażać się jaśniej?
- W odległości dziesięciu mil na zachód od tego miejsca zaczyna się posiadłość mojego sąsiada, hodowcy bydła, Jake'a Wyatta - tłumaczył Ross. Zwrócił się ku słońcu wiszącemu nisko nad horyzontem i osłonił dłonią oczy. - Wyatt wraz ze swymi mocodawcami prowadził zakulisowe negocjacje, by skłonić rząd do wybudowania zakładów przemysłowych na mojej ziemi.
- Dlatego tak się spieszyłeś ze sprzedażą? Ross skinął głową i mówił dalej:
- Chciałem, żeby sprawa definitywnie się wyjaśniła. Mówiłem ci wczoraj, że jeśli będę zwlekał, stracę prawo dysponowania posiadłością. Władze mogą ją upaństwowić, kiedy zechcą.
- Rzucił Lilah badawcze spojrzenie. - Wyatt uzna to opóźnienie za dar niebios. Muszę znaleźć kogoś, kto zyska jego zaufanie, pozna jego zamiary i powiadomi mnie o nich, żebym mógł uprzedzić wrogie działania.
- Odnoszę wrażenie, że mówisz o mnie. Jeśli tak, radzę ci to przemyśleć. Jestem archeologiem. Nie mam pojęcia o szpiegostwie przemysłowym. Przyjechałam do Kenii, żeby prowadzić wykopaliska, i na tym powinnam się skupić. Wybacz, ale nie spełnię twoich oczekiwań.
- Zanim odmówisz, wysłuchaj wszystkiego, co mam do powiedzenia.
- Nic nie musisz mówić. Nie mogę spełnić twojej prośby. Wiem, że sporo dla nas zrobiłeś, i gotowa jestem odwdzięczyć się w inny sposób, ale szpiega ze mnie nie zrobisz.
- Nie zmienisz zdania?
- Wykluczone.
- To fatalnie. A już miałem nadzieję, że twój zespół dokona tu spektakularnego odkrycia...
Lilah popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Dopiero po chwili zrozumiała sens tych słów.
- Nie masz prawa! - oświadczyła z oburzeniem. - Nie możesz przerwać wykopalisk tylko dlatego, że odmówiłam.
- Przeciwnie. Mam do tego prawo. Bez twojej pomocy ryzyko zablokowania transakcji na skutek niespodziewanych działań moich przeciwników jest zbyt duże, by opłacało się je podejmować.
- To nieuczciwe! Mówiłam, że zrobię wszystko, byle pracować na tym stanowisku, ale nie brałam pod uwagę takiej możliwości.
- Niespodzianki się zdarzają!
- Nie bądź taki dowcipny. Zrozum, nie nadaję się na szpiega. Jestem nadpobudliwa. Łatwo się peszę, a wtedy...
- Przesadzasz - mruknął Ross. - Chciałbym po prostu, żebyś poszła ze mną na kilka nudnych przyjęć. Wyatt również tam będzie. Porozmawiasz z nim. Może się czegoś dowiesz.
- Przyjęcia? Czemu sądzisz, że Jake Wyatt nabierze do mnie zaufania i przy szampanie i ciasteczkach zacznie opowiadać o swych ciemnych interesach?
- Wiem, co mówię. To pyszałek i bufon. Uwielbia się chwalić, więc łatwo go podejść, zwłaszcza że ma słabą głowę. Kieliszek szampana wystarczy, by przestał się kontrolować.
Lilah utkwiła spojrzenie w piaszczystym gruncie. Zdecydowanie i chłód w głosie Rossa upewniły ją, że nie da za wygraną.
- Dobrze - burknęła.' - Zrobię to dla ciebie.
- Tak sądziłem.
- Nie dałeś mi wyboru - stwierdziła z wyrzutem.
- Racja. Muszę pilnować swoich spraw.
- Mamy podobne doświadczenia - odparła ponuro. - Czasami bywa trudno. Wierz mi, coś o tym wiem.
Ross roześmiał się głośno. Zdumiona podniosła głowę i ujrzała drobniutkie zmarszczki wokół szarych oczu. Z urodziwej twarzy zniknął ponury grymas.
- Czyżby młodej uczonej nie dopisywało szczęście?
- Sam wiesz, jak to jest - odparła. Gdy spojrzał na nią, miała wrażenie, że promień słońca rozświetla mrok. - Mam nadzieję, że w ciągu najbliższych sześciu tygodni karta się odwróci.
- A zatem cena warta jest nagrody?
- Nie odpowiem ci. Wolę, żebyś miał wyrzuty sumienia.
- Powinienem był wiedzieć, że nie umiesz pogodzić się z przegraną - stwierdził z rozbawieniem.
- Wszyscy mi to powtarzają - przyznała, uśmiechając się mimo woli.
Słońce znikało wśród chmur zawieszonych nisko nad horyzontem, malując złotym ogniem ich krawędzie. Wieczorny chłód dawał się już we znaki.
- Wracajmy - zaproponował Ross. - Wkrótce zrobi się ciemno.
Lilah skinęła głową i ruszyła, dotrzymując mu kroku.
Plan Rossa zakładał, że będą spędzać razem dużo czasu; była tym poważnie zaniepokojona. W obecności tego mężczyzny budziły się jej wszystkie zmysły. Przy nim czuła się ożywiona, jakby powietrze naładowane było tajemniczą energią. Było to dziwne i niepokojące wrażenie, któremu pragnęła się poddać, choć żywiła pewne obawy.
Przez następne dni w obozowisku panowało wielkie poruszenie. Archeolodzy wynajęli kilku ludzi z posiadłości Bradforda do pomocy przy wstępnych pracach, które z konieczności szybko nabrały tempa, ale nie przyniosły żadnych spektakularnych odkryć. Lilah była trochę rozczarowana, bo podświadomie oczekiwała, że bezcenne znaleziska posypią się jak z rogu obfitości.
W piątkowe popołudnie zrobiła sobie krótką przerwę. Wróciła do obozu, by napić się wody i odpocząć w cieniu drzew. Denise wyszła jej na spotkanie.
- Właśnie cię szukam! - zawołała. - Był tu posłaniec z wiadomością. Powiedział, że pan Bradford przyjedzie po ciebie dziś o ósmej. Masz wyglądać tak wytwornie, jak się da.
Lilah zdjęła szeroki słomkowy kapelusz i zaczęła się nim wachlować. Mruknęła ze złością:
- Powinien wiedzieć, że wzięłam tylko letnie sukienki. Mam nadzieję, że uznaje za dostatecznie eleganckie. Przyjechałam tu do pracy. Nikt mi nie powiedział, że potrzebna mi będzie wieczorowa kreacja.
- Lilah! - Denise niecierpliwie chwyciła ją za ramię. - Umieram z ciekawości. Dokąd zaprosił cię Ross Bradford?
- Jesteśmy umówieni, ale... Denise nie dała jej dojść do słowa.
- Masz randkę?
- Nie! - zawołała Lilah. - Kto mówi o randce? Jadę z nim do Nairobi na przyjęcie w jednej z ambasad. Nic nadzwyczajnego. Czemu tak na mnie patrzysz?
- Przestań się zgrywać, dziewczyno. Idziesz z nim na imprezę. Tak właśnie wyglądają randki. Ostatnio miałaś tyle pracy, że mogłaś zapomnieć o takich rzeczach, ale...
- Znam definicję randki - przerwała jej Lilah. - Wierz mi, dzisiejsze spotkanie ma całkiem inny charakter. Randka oznacza możliwość wyboru, którego nie miałam. Po prostu muszę iść na to przyjęcie, i koniec.
Potem wyjaśniła, jakimi warunkami Ross Bradford obwarował zgodę na prowadzenie wykopalisk.
- Niesamowite! - krzyknęła zachwycona Denise, gdy opowieść dobiegła końca. - Chciałabym, żeby i mnie coś podobnego spotkało! Oddałabym wszystko za taką randkę!
- To nie żadna randka! Spotykamy się w interesach. Załatwiamy ciemne sprawki. Jestem szantażowana, więc to nie będzie romantyczne spotkanie.
- Dziwna z ciebie kobieta - stwierdziła Denise i spojrzała na Lilah z ukosa. - Może istotnie chodzi o interesy, ale to idealna sposobność, by wzbudzić zainteresowanie, prawda? Nie próbuj mi wmówić, że jesteś całkiem obojętna na męski urok Rossa Bradforda.
- Nie jestem - przyznała Lilah.
- A zatem... - Denise spojrzała wyczekująco na przyjaciółkę. Oczekiwała kolejnych argumentów mających dowieść, że z Rossem Bradfordem nie warto umawiać się na randki.
- Mniejsza z tym. - Lilah z rezygnacją pokiwała głową. - I tak nic z tego nie zrozumiesz.
- Już wiem. To jasne jak słońce - mruknęła Denise z domyślnym uśmiechem. - Bronisz się przed oczywistą prawdą. Ross Bradford wpadł ci w oko.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Oczywiście. Doskonale o tym wiesz. Udawałaś, że Ross Bradford nic cię nie obchodzi, bo przeraża cię myśl, że mogłabyś się w nim zakochać.
- Bzdura! Nie zapominaj, że ja tu pracuję.
- Stosujesz uniki. To daje do myślenia - stwierdziła Denise.
- Dość tego psychologizowania.
- Lilah, w końcu przyznasz mi rację. Od pół roku z nikim się nie umawiasz. Na ostatnią randkę sama cię wysłałam. Ale Phil nie przypadł ci do gustu, bo miał zbyt białe zęby.
- To prawda.
- Zbyt białe zęby? - powtórzyła Denise. - Pokaż mi dziewczynę, która zerwałaby znajomość z tak błahego powodu.
- Stoi przed tobą. Odruchowo mrużyłam oczy, ilekroć się uśmiechał.
- To jedynie potwierdza moje obawy. Za wszelką cenę starasz się uniknąć miłości. Dlaczego?
- Od pól roku jestem bardzo zapracowana.
- Czyżby? A może wystraszona? Nie pozwól, by zachowanie tego łobuza Jeffa zaważyło na całym twoim życiu.
- To nie ma nic do rzeczy - odparła Lilah. - Jestem po prostu ostrożna, to wszystko. Nie pozwolę sobie na kolejne upokorzenie. Kiedy znów się zakocham, wybiorę mężczyznę, który będzie mi całkowicie oddany. Nie chcę się bać kolejnego rozstania. Marzę o miłym, spokojnym, pozbawionym wszelkiego ryzyka związku.
- Kto kocha, ten stale ryzykuje - stwierdziła Denise. - Poza tym nie od nas zależy, kogo obdarzymy miłością.
- Mnie to nie dotyczy. Sama dokonam wyboru - stwierdziła stanowczo Lilah.
- Pożyjemy, zobaczymy - oświadczyła pojednawczo Denise. - A teraz zajmijmy się twoim wyglądem. Nie pozwolę, żebyś poszła do ambasady w letniej sukience. Towarzystwo przystojnego mężczyzny zobowiązuje. Tak się składa, że na wszelki wypadek zabrałam moją ulubioną małą czarną. Chętnie ci ją pożyczę.
- Przywiozłaś na wykopaliska wieczorową kieckę? - Lilah nie kryła zdumienia. Zapobiegliwa Denise przewidziała wszystko. - Czy zapakowałaś także spadochron na wypadek, gdyby samolot przypadkowo stanął w płomieniach?
- Nie kpij ze mnie - obruszyła się przyjaciółka. - Każda kobieta powinna mieć w walizce małą czarną. Jedno ci powiem, Lilah... zrobiłaś doktorat, ale nie umiesz żyć. Powinnaś się wiele nauczyć. Sama się tym zajmę.
- Chyba jednak włożę kostium - odparła w zadumie Lilah. Obawiała się, że w sukni podkreślającej figurę rzeczywiście poczuje się jak na randce. Garsonka pasowała do nastroju oficjalnego spotkania.
- Wykluczone. Dziewczyna w zwykłym kostiumie na eleganckim przyjęciu? To bez sensu! Nie pasowałabyś do innych gości. W mojej sukience będziesz robiła wrażenie, nie łamiąc zasad. A Jake'a Wyatta owiniesz sobie wokół palca.
Denise nie rzucała słów na wiatr. Po południu osobiście zajęła się Lilah. Słynna mała czarna okazała się obcisłą, połyskliwą tubą na cienkich ramiączkach. Miała klasę, podkreślała też kształty.
- Chyba nie jest za krótka? - zapytała Lilah, przeglądając się w lusterku pożyczonym od Elliota.
- Chyba żartujesz! - oburzyła się Denise i westchnęła. - Kurczę, na mnie ta kiecka prezentuje się znacznie gorzej. Gdybym nie była taka samolubna, pewnie bym ci ją oddała. Częściej powinnaś się tak ubierać.
- Jasne. To odpowiedni strój na posiedzenie rady wydziału albo zajęcia ze studentami. Która godzina?
- Dochodzi ósma.
- Zdążę wyjść na chwilę? - Chyba nie.
- Tylko na moment. Krótki spacer dobrze mi zrobi. - Lilah obciągnęła sukienkę.
- Zdenerwowana?
- Trochę - roześmiała się nieszczerze Lilah. - To głupie. Mam na myśli ten pomysł ze szpiegowaniem.
Pewnie - odparła Denise pojednawczym tonem - ale nici ze spaceru. Słyszę kroki. Twój chłopak... Chciałam powiedzieć, twój partner w interesach już tu jest.
ROZDZIAŁ 6
Brytyjska ambasada znajdowała się w najdroższej dzielnicy Nairobi, która bardziej przypominała ekskluzywne przedmieścia Beverly Hills niż dzielnicę rządową. Wiele państw miało tu swoje przedstawicielstwa, mieszczące się w pięknych i obszernych rezydencjach, wniesionych na początku wieku przez zamożnych angielskich kolonistów.
Tego wieczoru do rzęsiście oświetlonego budynku zjechało wielu gości. Spacerowali po tarasie i trawniku, rozkoszując się wonnym, ciepłym powietrzem. Gdyby nie wysoki mur i szpaler żołnierzy, kontrolujących skrupulatnie każdego gościa przy wejściu, można by pomyśleć, że to eleganckie przyjęcie dla krewnych i znajomych.
Ross ujął ramię Lilah i wprowadził ją do środka. Czuł pod palcami jej ciepłą, gładką skórę. Jedwabna tkanina obcisłej sukni szeleściła cicho. Ukradkiem popatrywał na Lilah. Nie widzieli się od kilku dni. Celowo jej unikał. Miał po temu ważne powody. Nie chciał jej dawać sposobności do zmiany decyzji, a poza tym potrzebował trochę czasu, by oprzeć się jej urokowi.
Były to daremne wysiłki. Gdy jechał do Nairobi, siadał przy biurku w gabinecie swego ojca i zaczynał przeglądać dokumenty lub wieczorem wypoczywał w domu, stale miał przed oczyma obraz Lilah, zapamiętany tamtego ranka w pokoju gościnnym: bezbronne spojrzenie zaspanych oczu, potargane włosy spływające na ramiona, zmysłowe usta jakby spuchnięte od pocałunków.
Wszystko w swoim czasie, pomyślał. Cierpliwości. Na razie mógł tylko opiekuńczym gestem ująć ramię Lilah albo objąć ją w talii, choć najchętniej przesunąłby dłonią po apetycznych krągłościach. Zdawał sobie sprawę, że Lilah nie jest tak odporna na jego zaloty, jak próbowała mu wmówić. Był dostatecznie opanowany, by poczekać, aż namiętność przezwycięży jej skrupuły.
Gdy weszli, odwróciło się ku nim wiele głów. Ross wiedział, że jego niespodziewany powrót do Kenii wzbudził spore zainteresowanie miejscowej socjety, a spór o przyszłość rodzinnej posiadłości był z pewnością tematem rozmów i plotek. Piękna nieznajoma towarzysząca mu na przyjęciu dodawała pikanterii owym dociekaniom.
Powitał skinieniem głowy kilku dawnych znajomych, wykorzystując to jako pretekst do wstępnego rekonesansu. Gdzie jest Wyatt? Ross był czujny i gotów do działania niczym polujący lew. Wyczułby obecność wroga, nawet gdyby ten czaił się za jego plecami. W ogromnym salonie było wielu gości, ale Wyatt jeszcze się nie pojawił.
- Pan Ross Bradford? - Pogodna twarz witającego przybyłych dyplomaty świadczyła o przynależności do brytyjskiej arystokracji.
- Owszem - przytaknął Ross. - Czy my się znamy?
- Niestety - odparł mężczyzna. Charakterystyczny akcent przypomniał Bradfordowi pierwsze lata nauki, spędzone w szkole przy ambasadzie brytyjskiej w Nairobi. Dopiero później rodzice wysłali go do Ameryki. - Znam jednak pańskie dokonania. Jestem zachwycany, że poznałem sprawcę sukcesu ECO. Nazywam się Simon Caldwell. Jestem konsulem. Zastępuję dziś jego ekscelencję ambasadora Wielkiej Brytanii. - Serdecznie uścisnął dłoń Bradforda i dodał: - Wyrazy współczucia z powodu śmierci pańskiego ojca.
- Dziękuję - odparł Ross. - Czy pan go znał?
- Trochę. Mniej, niżbym chciał. Był raczej skryty - powiedział Simon Caldwell. Ross skinął głową. Nie zdziwiły go te słowa. Anglik zerknął pytająco na Lilah.
- Pani Lilah Evans, archeolog ze Stanów Zjednoczonych.
- Witam - powiedziała młoda uczona. Z typową dla swych rodaków bezpośredniością uśmiechnęła się promiennie i podała rękę brytyjskiemu dyplomacie. - Miło mi pana poznać.
- Cała przyjemność po mojej stronie - zapewnił, ściskając jej dłoń. - Pani również pracuje dla ECO?
- Słucham? - Lilah była zbita z tropu. - ECO? Nie rozumiem.
- To moja firma - wyjaśnił półgłosem Ross.
- Nie. Wykładam na uniwersytecie w Wisconsin. Wraz z kolegami prowadzimy wykopaliska na terenie posiadłości pana Bradforda.
- Niesamowite! - Simon uniósł brwi. - Z przyjemnością o tym porozmawiam, gdy uczynię zadość moim obowiązkom i powitam gości. Archeologia zawsze była moją pasją. Widzi pani, my, Brytyjczycy, mamy ją we krwi.
- Bardzo chętnie opowiem panu o naszym stanowisku i dokonanych tam odkryciach - zapewniła Lilah, zrobiła krok w stronę Caldwella i położyła dłoń na jego ramieniu. ~ A przy okazji... Czy ma pan jakieś znajomości wśród urzędników przyznających koncesje na wykopaliska? Złożyłam podanie, ale nie wiem, jaka będzie decyzja.
- Koncesje? - Simon zmarszczył brwi. - Rzadko się tym zajmujemy. Słyszałem, że sprawa jest trudna.
- Właśnie - potwierdziła Lilah i westchnęła cicho. - Pomyślałam tylko, że może mi pan coś poradzi.
Konsul patrzył jak urzeczony w posmutniałe nagle piwne oczy. Gotów był zabić smoka, byle rozweselić tę piękną kobietę. Ross z niesmakiem obserwował, jak Caldwell robi z siebie idiotę.
- Przypomniałem sobie - powiedział Simon - że mam paru znajomych w zarządzie parków narodowych. Chętnie wstawię się u nich za panią.
- Naprawdę? - Radosny uśmiech Lilah był jak promień słońca. Oszołomiony konsul zamrugał powiekami. - Serdeczne dzięki.
Ross doszedł do wniosku, że szpiegowanie Jake'a Wyatta zlecił właściwej osobie. Nie ulegało wątpliwości, że młoda pani archeolog potrafi sobie radzić w trudnych sytuacjach. Powinien uważać, bo w przeciwnym razie sam wkrótce straci głowę dla jej pięknych oczu.
Gdy Simon pożegnał się i odszedł, Lilah spojrzała na Rossa porozumiewawczo:
- Jak było? - zapytała z uśmiechem. - Chyba nieźle, prawda? Czasami zaskakuję samą siebie.
- Dobra robota - przyznał.
- Ktoś mógłby powiedzieć, że nie mam wstydu, by tak manipulować ludźmi.
- Ja powiem raczej, że masz dość rozumu, by korzystać z okazji. Konsul może się przydać.
- Miejmy nadzieję - mruknęła Lilah. - Potrzebuję sojuszników.
- Ross Bradford!
Podszedł do nich niski, krępy sześćdziesięciolatek, któremu towarzyszyła żona. Ross pamiętał, że to znajomi ojca, ale dopiero po chwili przypomniał sobie ich nazwisko.
Ciekawe, że po powrocie miał wrażenie, jakby w ogóle nie opuszczał Kenii. Dopiero teraz zaczął sobie uświadamiać zmiany, jakie tu zaszły podczas jego piętnastoletniej nieobecności.
- Miło cię widzieć, synu. - Okazało się, że mężczyzna nazywa się Desmond Peters i jest prezesem firmy zajmującej się eksportem kawy. - Słyszałem, że przekazałeś rządowi rodzinną posiadłość. Podobno zajmujesz się ochroną przyrody i jesteś w tej dziedzinie wielką szychą. Czytałem o tobie. „Newsweek" poświęcił twojej działalności spory artykuł.
- Zgadza się - odparł Ross, obserwując Petersa. Nie podobał mu się ton, jakim tamten przemawiał.
- Nie sądziłem, że jeden z Bradfordów odda rządowi swoją ziemię tylko po to, by powstał na niej kolejny park narodowy. I tak mamy ich za dużo, synu. Konieczny jest wzrost produkcji, nowe miejsca pracy, wyższy dochód narodowy. Twój ojciec zdawał sobie z tego sprawę.
- Jedno drugiemu nie przeszkadza - odparł chłodno Ross. - Zdziwiłby się pan, usłyszawszy, co w tym kraju gwarantuje pracę i zarobek. Im większy park narodowy, tym więcej potrzeba strażników, urzędników, przewodników, kierowców, ekip remontowych. Długo mógłbym ciągnąć tę wyliczankę.
- Szczerze mówiąc... Nie rozumiem. - Desmond Peters przestał się uśmiechać.
- Wielkie parki narodowe przyciągają turystów, a to przyczynia się do rozkwitu miejscowych biur podróży, restauracji, hoteli.
Złość i alkohol sprawiły, że mężczyzna poczerwieniał.
- Jasne. - Lekceważąco machnął ręką. - Już o tym słyszałem. Chcesz wiedzieć, co myślę? - Ross bez słowa uniósł brwi. Podejrzewał, że tak czy inaczej będzie musiał wysłuchać opinii Petersa. Jego przeczucia okazały się słuszne. Prezes uniósł gruby palec i burknął: - Moim zdaniem to bzdury. Zresztą nie ja jeden tak sądzę. Twoja ziemia to pewnie za mało, nie? Masz także apetyt na inne posiadłości. Chciałbyś zlikwidować wszystkie farmy i plantacje. Każesz zaniechać uprawiania kawy, bo jest niezgodna z naturą, co? Niech dzikie bestie panoszą się na tej ziemi. Dobrze mówię? Cały kraj zamienisz w jeden wielki park narodowy. Kto by się martwił, z czego będziemy żyć!
Ross z pogardą słuchał rozwścieczonego Petersa. Nie mógł pojąć, czemu ludzie ujawniają swoje uczucia. Przecież wychodzą w ten sposób na głupców i słabeuszy.
- Nie zamierzam działać na szkodę plantatorów - powiedział oschle. - Dziś rano wypiłem filiżankę miejscowej kawy. Była znakomita. Teraz czekam na gest dobrej woli z pana strony. Proszę odwiedzić nowy rezerwat.
- Nie mam zamiaru - odparł Peters, spoglądając wrogo na Rossa. - Na twoim miejscu nie byłbym taki pewny, czy w ogóle powstanie. Bądź przygotowany na niespodziankę.
Odwrócił się i znikł w tłumie. Żona ze skwaszoną miną pospieszyła za nim.
- Okropny gbur - stwierdziła się Lilah. - Jak śmiał zaczepić cię tak bezceremonialnie i narzucać swoje poglądy!
- Pod tym względem zawsze można na niego liczyć.
- Widzę, że mówisz poważnie. Czy takie incydenty często się zdarzają?
- Od czasu do czasu. - Ross wzruszył ramionami. - W ten sposób hodowcy i plantatorzy próbują mi dać do zrozumienia, że nie zasługuję na ich szacunek.
- Woleliby ujrzeć na twojej ziemi wielką fabrykę?
- Oczywiście. Przemysł gwarantuje zyski. Wyatt jest o tym święcie przekonany.
- Jest na przyjęciu?
Dobre pytanie. Ledwie Lilah zadała to pytanie, tłum gości rozstąpił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bradford ujrzał swego wroga, który siedział przy barze, zajęty rozmową. Lilah poczuła, że Ross odruchowo napiął mięśnie.
- Widzisz go? Gdzie jest?
- W głębi sali, przy barze - wyjaśnił. Gdy zamierzała się odwrócić, objął ją ramieniem i pociągnął w przeciwnym kierunku. Jak zwykle usiłowała postawić na swoim.
- Siedzi bardzo daleko - powiedziała. - Nie przyjdzie mu do głowy, że go obserwuję. Raz tylko spojrzę...
- Później. Mnóstwo ludzi na nas patrzy. Jeśli będziesz się gapić na Wyatta, zaczną coś podejrzewać. Przestań mi się sprzeciwiać. Poczekaj kilka minut.
- Jak sobie życzysz.
Pociągnął ją w stronę okien zasłoniętych bordowym aksamitem.
- Czy zamierzasz udzielić mi ostatnich wskazówek? Ustalimy szyfr? - zapytała.
- Słucham...?
- Tak zachowują się tajni agenci przed rozpoczęciem akcji. Powinnam otrzymać specjalne wyposażenie. Najlepszy byłby mikrofon w klipsach i cieniutki sztylecik w pasie do pończoch.
- Nosisz takie rzeczy? - Ross obrzucił ją taksującym spojrzeniem, ale jej suknia nie zdradzała żadnych sekretów.
- Nie. Chyba mamy problem. Fatalnie dobierasz wywiadowców. Młode uczone nie lubią pończoch. Błąd w sztuce, panie Bradford.
- Jak na osobę, którą musiałem szantażować, by zgodziła się na współpracę, nieźle przystosowałaś się do sytuacji.
- Zawarliśmy układ. Obiecałam ci pomóc i dotrzymam słowa. - Spojrzała mu prosto w oczy.
Ross nie dał się nabrać, chociaż sprawiała wrażenie całkiem spokojnej. W jej głosie wyczuwał zdenerwowanie, które starała się ukryć. Robiła dobrą minę do złej gry i udawała ryzykantkę. Zaczynał się zastanawiać, czy słusznie postąpił, zmuszając ją do udziału w tej grze.
- Wyatt siedzi przy barze po prawej stronie. Ubrany w szarą marynarkę - szepnął. - Pochodzi z Australii i mówi z dziwnym akcentem. Podejdź do baru i coś zamów. Postaraj się wyglądać na zagubioną w tłumie gości. Poczekaj, aż sam się do ciebie odezwie.
- W porządku. Idę.
- Moment. - Chwycił ją za ramię. Nagle ogarnęły go wątpliwości. Czy dobrze robi, wciągając ją do rozgrywki z Wyattem? W drodze na przyjęcie trochę jej o nim opowiedział. Czy rozumiała, jaki to drań? Pomyślał nagle, że to podłość, a nawet głupota. Coś jej się przecież może stać. Lilah podniosła wzrok. Spojrzenie piwnych oczu było dziwnie bezbronne. Ross wiedział, że jest odważna, ale...
- Bądź ostrożna - powiedział. - Nie zamierzam cię straszyć, ale sprawa jest poważna. To spryciarz. Nie można go lekceważyć.
- Bez obawy - rzuciła uspokajająco. - Do zobaczenia.
Posłała mu promienny uśmiech i wmieszała się między gości. Obserwował ją, marszcząc brwi, aż znikła w tłumie. Nie brakowało jej rozumu; zdawała sobie sprawę, że Wyatt to niebezpieczny przeciwnik. Z pewnością potrafi uwzględnić to w swoim planie, ale Ross postanowił mieć na nią oko i czuwać nad rozwojem wypadków.
Prosta sprawa, wmawiała sobie Lilah, podchodząc do baru. Trzeba zacząć rozmowę z tym człowiekiem. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, Ross będzie musiał znaleźć lepszego szpiega.
- Co mam podać? - zapytał barman, gdy na niego skinęła.
- Białe wino - odparła Lilah, zerknęła w bok i z przerażeniem stwierdziła, że Wyatt i jego rozmówca sięgnęli po kieliszki i ruszyli w głąb sali. Ukradkiem obserwowała, dokąd zmierzają. I co teraz? Nie miała nawet dość czasu, by przyjrzeć się swojemu przeciwnikowi, bo natychmiast zniknął wśród gości. Od czasu do czasu migała jej tylko jego szara marynarka.
- Jeśli ma pani ochotę na białe wino, proszę znaleźć kelnera. Roznosi doskonałe chardonnay.
Kelner niosący pełną kieliszków tacę szedł właśnie tam, gdzie zniknął Wyatt. Lilah znalazła nagle rozwiązanie, które dawało spore możliwości. Nie miała czasu na analizę sytuacji.
- Doskonale! - Skinęła barmanowi głową i ruszyła prosto przed siebie.
Po chwili zobaczyła Wyatta, spacerującego w towarzystwie znajomego. Pogrążeni w rozmowie, nie zwracali uwagi na innych. Ucieszyła się na widok krążącego w pobliżu kelnera. Jeszcze chwila i zatrzyma się w idealnym miejscu... już! Teraz albo nigdy! Wcisnęła się między dyplomatów oraz inne ważne osobistości, podeszła do kelnera i zawołała głośno:
- Chardonnay? Cudownie!
Wszystko przebiegło zgodnie z planem. Każdy krok zaplanowany jak w balecie. Sięgnęła zręcznie po kieliszek na długiej nóżce, z uśmiechem podziękowała kelnerowi, odwróciła się, by odejść i... wpadła na stojącego bokiem Wyatta.
Trafiony, zatopiony, ucieszyła się w duchu, spoglądając na pusty kieliszek i mokry rękaw szarej marynarki.
- O Boże! - jęknęła rozpaczliwie, dotykając ramienia mężczyzny. Popatrzyła bezradnie w jego przenikliwe, jasnoniebieskie oczy. - Strasznie mi przykro. Nie wiedziałam, że pan stoi tuż za mną!
- Nic się nie stało - uspokajał ją Wyatt.
Podbiegł do nich kelner z papierowymi serwetkami. Lilah odetchnęła z ulgą, słysząc australijski akcent. To dowód, że oblała winem właściwego faceta. Wyatt dobiegał sześćdziesiątki. Był niższy od Rossa, ale potężnie zbudowany; miał sylwetkę boksera. Był mocno opalony, a skórę miał pomarszczoną. Mógł się podobać, ale jego uroda sprawiała wrażenie plebejskiej. Błękitne oczy jak morze przywodziły na myśl czujne i nieruchome spojrzenie węża.
- Szczerze mówiąc - dodał Wyatt - to moja wina. Niechcący stanąłem pani na drodze, panno...
- Evans. Lilah Evans - odparła i omal nie parsknęła śmiechem. Zaraz, jak ten szpieg się przedstawiał? Bond. James Bond...
- Proszę się nie martwić, panno Evans. Obyło się bez większych szkód. - Jake zdjął marynarkę, rzucił ją kelnerowi i polecił: - Wyczyścić. Szybko. - Potem odwrócił się do Lilah i wskazał krótki rękaw koszuli, na którym była tylko mała plamka. - Sama pani widzi. Drobiazg.
- Ale..
- Jeśli czuje się pani winna, proszę mi dotrzymać towarzystwa, póki marynarka nie zostanie wyczyszczona. Nazywam się Jake Wyatt. Jest pani debiutantką w naszym kręgu, prawda? Gdybyśmy się spotkali, z pewnością bym panią zapamiętał.
- Ładnie powiedziane, panie Wyatt - odparła. - Chętnie odetchnę świeżym powietrzem.
Na kamiennym tarasie kwartet grał do tańca. Rozgwieżdżony firmament pokrywał się z wolna grubą warstwą chmur. Wisiały nisko nad ziemią i groziły ulewą. Lekki wiatr pędził je po niebie.
- Pora deszczowa dawno powinna się skończyć - stwierdził Jake i wzruszył ramionami. - Ale opady mają też dobre strony. Wodopoje są pełne jak nigdy.
- Jest pan hodowcą?
- Właścicielem największej farmy w okolicy. Mniej więcej godzina jazdy samochodem na południe. - Odsunął krzesło i wskazał Lilah miejsce przy stoliku.
- Na południe? - rzuciła z miną niewiniątka. - To chyba niedaleko miejsca, w którym się zatrzymałam. Wie pan, gdzie leży posiadłość Bradforda?
- Oczywiście. - Wyatt zmrużył oczy i spojrzał na nią badawczo. - Co pani tam robi?
- Pracuję jako szefowa ekspedycji archeologicznej.
- To pani! - zawołał.
- Słyszał pan o naszej wyprawie? - Lilah zdobyła się na uśmiech. - Nie do wiary! Przecież jesteśmy tu zaledwie kilka dni.
- Grunt to informacja. Staram się być na bieżąco. To bardzo pomaga w interesach. Jest pani zaprzyjaźniona z Rossem Bradfordem?
- O, nie! - Lilah miała nadzieję, że jej słowa brzmią przekonująco. - Ale wiele mnie łączyło z jego ojcem. Nie miałam pojęcia, że na tydzień przed moim przyjazdem Ross postanowił sprzedać posiadłość. Zgodził się odłożyć transakcję...
- O sześć tygodni - wpadł jej w słowo Jake. - A więc zrobił to dla pani. Ciekawe.
- Pierwotnie zamierzaliśmy kopać na tym stanowisku ponad rok. Ross nie był w stanie tego pojąć. Domyśla się pan, jak zareagowałam na jego zamiar przekształcenia rodzinnego majątku w park narodowy...
Lilah była zdumiona. Mówiąc o Bradfordzie, z trudem zdobywała się na wrogi ton. Gdyby ta rozmowa odbyła się przed tygodniem, bez namysłu oczerniłaby Rossa, a teraz ledwie była w stanie udawać dawną niechęć.
- Mam z nim własne... porachunki - powiedział Jake. - Sądziłem, że wyjechał z kraju na dobre. Opuścił Kenię piętnaście lat temu. Niedawno wrócił.
- Czemu tak długo go nie było? - zapytała Lilah.
- Poróżnił się z ojcem. Wszyscy byli przekonani, że został wydziedziczony. - Jake zacisnął wargi. - Moje życie byłoby łatwiejsze, gdyby do tego doszło.
- Co pan ma na myśli?
Zastanawiała się, jak wykorzystać tę informację. Jake w milczeniu pokręcił głową i zaprosił ją do tańca.
- Obawiam się, że to moja słaba strona - ostrzegła Lilah.
- Czy dziewczęta nie chodzą już na kursy tańca?
- W mojej rodzinie nie ma takiego zwyczaju.
Jake objął ją w talii. Jego ramię było jak żelazna sztaba. Lilah podniosła wzrok i spojrzała w niebieskie oczy błyszczące jak szklane paciorki.
- Proszę zdać się na mnie - odparł. - Niech się pani odpręży.
Rzecz w tym, że o to było najtrudniej. Serce biło jej niespokojnie. Poruszała się sztywno i myliła kroki. Jake przesunął dłoń po jej plecach. Czuła przez suknię ciepło jego dłoni. Omal się nie wzdrygnęła, gdy pozwolił sobie na tę niewinną pieszczotę.
- Mam pomysł, który mógłby panią zainteresować - powiedział z namysłem, zniżając głos do szeptu. - Chyba będę w stanie pani pomóc.
- Naprawdę?
- Ross sądzi, że jego posiadłość zostanie włączona do parku narodowego, ale bardzo się myli. Rząd przejmie grunt i zbuduje tam zakłady przemysłowe. - Jake mówił coraz ciszej, przysuwając usta do jej ucha. Czuła na policzku jego gorący oddech. - Postaram się, by wąwóz i okolice wyłączono z planu zagospodarowania. Będzie pani mogła tam kopać, jak długo pani zechce.
Zdziwiona Lilah odsunęła się i z niedowierzaniem popatrzyła mu w oczy. Miała wrażenie, że Wyatt podał jej na srebrnej tacy prawo do prowadzenia wykopalisk. Mówił jak człowiek pewny siebie i wpływowy, który zna się na zakulisowych machinacjach. Może rzeczywiście walka Rossa Bradforda jest z góry skazana na niepowodzenie?
Jaki to jej przyniesie pożytek, jeśli będzie trzymała z pokonanymi? Skoro Jake ma zwycięstwo w kieszeni, Lilah straci prawo do prowadzenia wykopalisk, jeśli szybko nie przejdzie na stronę zwycięzcy. Byłaby idiotką, popierając Rossa, jeżeli sojusz z Wyattem daje możliwość kontynuowania prac archeologicznych. Musi pilnować własnych interesów.
Sprawa była jednak o wiele bardziej skomplikowana. Jeszcze przed tygodniem Lilah nie dbała o Rossa i jego szczytne plany, a pomysł koalicji w wrogami Bradforda nie budziłby jej wątpliwości. Dziwne. Teraz jednak myślała inaczej.
Nie chciała, by na dzikiej i pięknej sawannie stanęły zakłady przemysłowe. Współpraca z Jake'em Wyattem także nie wchodziła w grę, skoro oznaczała wojnę z Rossem.
Czemu, do diabła, plany Bradforda i przyszłość jego wymarzonego rezerwatu stały się dla niej takie ważne?
Tańczyli bez słowa. Jake był zapewne przekonany, że jego oferta zrobiła na pannie Evans ogromne wrażenie.
- Ma pan rację, panie Wyatt - odezwała się w końcu. - To bardzo ciekawa propozycja. Chciałabym wkrótce omówić ją z panem.
- Oczywiście. Na razie jednak nie mówmy o interesach. Czy pani...
- Proszę wybaczyć, że przeszkadzam...
Dobiegający z tyłu znajomy chłodny głos przyprawił Lilah o szybsze bicie serca. Odwróciła się, by spojrzeć na Rossa, który rzucił Jake'owi wrogie spojrzenie.
ROZDZIAŁ 7
Cześć, Ross - powiedział Wyatt, robiąc krok do tyłu, by przyjrzeć się rozmówcy. Jego głos brzmiał łagodnie, ale uśmiech nie rozświetlił oczu. - Byłem ciekaw, kiedy się znowu spotkamy. Zaniedbujesz swoją uroczą znajomą. Niezbyt to rozsądnie, mój chłopcze, ale z chęcią zaopiekuję się wszystkim, co ci się wymknie z rąk. - Ross zacisnął zęby, a Lilah cofnęła się przezornie. Aluzja Wyatta była aż nazbyt czytelna. Jake zwrócił się do Lilah: - Panno Evans, mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. - Ujął jej dłoń, podniósł do ust, pocałował na pożegnanie i wmieszał się w tłum.
Wciąż czuła na skórze jego gorące wargi, gdy Ross objął ją ramieniem i lekko przytulił. Zaczęli tańczyć w rytm cichej muzyki.
- Wpadłaś Wyattowi w oko - stwierdził ponuro Bradford.
- O to przecież chodziło, prawda? - Gdy był tak blisko, nie potrafiła zebrać myśli. Czuła leki, korzenny zapach jego wody po goleniu. Ledwie oparła się pokusie, by przylgnąć mocno do muskularnej piersi i dotknąć ustami zagłębienia u nasady mocnej szyi. Westchnęła głęboko, próbując odzyskać spokój. - Chcesz, żebym ci wszystko opowiedziała?
- Później będzie czas na rozmowę.
- Zgoda - odparła. - Muszę powiedzieć, że na podstawie twojego opisu wyobrażałam go sobie inaczej: typ ambitnego kurdupla z kompleksem Napoleona. Teraz sądzę, że to... drapieżnik. Rozumiem, czemu się go obawiasz.
- Nie mam najmniejszej ochoty rozmawiać o tym cholernym draniu - rzucił opryskliwie Ross.
Była zakłopotana nieoczekiwanym wybuchem. Ross przyprowadził ją tu, by poznała Wyatta, a teraz wściekał się, bo wkradła się w łaski tego faceta. Nie mógł słyszeć końcowego fragmentu rozmowy, bo Jake szeptem proponował jej współpracę. Daremnie próbowała zrozumieć, co wyprowadziło Rossa z równowagi.
- Dlaczego wkroczyłeś tak zdecydowanie? - zapytała.
- Uznałem, że najwyższy czas przerwać tę... rozmowę.
- Widziałeś, że Jakie głaszcze mnie po plecach?
- Owszem.
- Ach tak. Nie dziwiłabym się, gdybyś uznał, że ten gest dobrze wróży na przyszłość, bo łatwiej mi będzie wyciągnąć z niego rozmaite sekrety - odparła.
Ross znieruchomiał.
- Na miłość boską, jak możesz przypuszczać, że coś takiego przyjdzie mi do głowy? Nigdy cię nie prosiłem, żebyś go uwiodła. Za kogo ty mnie uważasz?
- Sądzę, że nie masz wstydu i po trupach zmierzasz do celu.
- Ale przestrzegam określonych zasad - burknął - Nie podobało mi się, że Wyatt cię obmacuje. Moim zdaniem dla ciebie to również żadna przyjemność.
- Co za ulga - szepnęła Lilah.
- Jak to? - Ross zmarszczył brwi.
- Cieszę się, że nie jestem przynętą, na którą chcesz złapać grubego zwierza. Poradzę sobie z Wyattem, jeśli będę miała pewność, że... ustanowiłeś granice, których pod żadnym pozorem nie przekroczymy.
- Miałaś w tej kwestii jakieś wątpliwości?
- Nie byłam całkiem pewna, Ross. Teraz wiem, że masz więcej skrupułów, niż można by sądzić, chociaż się do tego nie przyznajesz. Dzięki, że przybyłeś mi na ratunek.
- Nie ma za co.
Popatrzył w jej piwne oczy. Serce Lilah zabiło żywiej pod wpływem tego spojrzenia. Przytuliła się mocniej, a może to Ross zacieśnił uścisk. Otoczyły ją silne ramiona; poczuła ciepło męskiego ciała. Wokół zrobiło się cicho i pusto - odpłynął gdzieś gwar tłumnego przyjęcia. Lilah wstrzymała oddech, rozchyliła usta i spojrzała na Rossa.
Pragnęła go i nie potrafiła nad tym zapanować. Była lekkomyślna, a nawet szalona, ale w tej chwili w ogóle się tym nie przejmowała. Gdyby ją pocałował, zgodziłaby się na wszystko i zapomniała o całym świecie.
Ross wyczytał to z jej oczu. Jego spojrzenie zdradzało odczucia, których nie potrafiła określić. Westchnął głęboko i niespodziewanie wypuścił ją z objęć.
- Pora ochłonąć - stwierdził.
- Masz rację - przyznała oszołomiona Lilah i skinęła głową.
W tej samej chwili rozległ się grzmot, błyskawica rozświetliła niebo, a na kamienny taras spadły krople deszczu. Ross ujął Lilah za ramię i odprowadził ją do rzęsiście oświetlonego salonu ambasady. Goście spacerujący po trawniku biegli do rezydencji; kelnerzy pospiesznie zamknęli balkonowe okna.
- Fatalnie to wygląda - mruknął Ross. - Musimy wracać.
- Może przeczekamy? - zaproponowała Lilah. Nie uśmiechał jej się powrót do ciemnego namiotu.
- Dobra myśl, ale problem w tym, że zapowiada się spora ulewa. Drogi w posiadłości szybko rozmokną i możemy ugrzęznąć na dobrze. Wierz mi, nieraz wykopywałem z błota unieruchomione auta i nie mam ochoty robić tego dzisiaj.
- W takim razie jedźmy - mruknęła bez entuzjazmu. Pozostali goście odbierali już swoje płaszcze. Przyjęcie niespodziewanie dobiegło końca.
Dżip po raz czwarty wpadł w poślizg na błotnistej drodze. Lilah przekonała się, że Ross nie przesadził, mówiąc, że powrót w strugach deszczu to wielkie ryzyko. Był doskonałym kierowcą, a mimo to kilkakrotnie omal nie utknęli w głębokich koleinach.
- Jak w tak krótkim czasie powstało tyle błota? - zapytała, gdy samochód gwałtownie zarzucił. Droga była śliska jak lód, opony traciły przyczepność.
- Zdumiewające, prawda? Gleba sawanny bardzo słabo wchłania wodę. Pod koniec pory deszczowej jest nasączona jak gąbka, więc podczas ulewy sytuacja błyskawicznie się pogarsza. Woda zostaje na powierzchni i powstaje błoto.
Tył auta podskoczył na zakręcie. Ross skręcił kierownicę, by nie wpaść w poślizg. Lilah utkwiła spojrzenie w zalanej strugami deszczu przedniej szybie. Zorientowała się, że są niedaleko skrzyżowania głównej drogi z półmilową odnogą wiodącą do obozowiska. Tylne koła wpadły w koleinę. Zwolnili.
- Trzymaj się mocno - rzucił Ross i mocno skręcił kierownicę. Zjechał z drogi na trawiaste pobocze, gdzie twarde łodygi roślin dawały oponom lepszą przyczepność. - Nie lubię tego robić, bo koła niszczą darń. Niestety, droga już nie nadaje się do jazdy. Chyba nie zdołam cię dzisiaj odwieźć.
- Co masz na myśli?
- Obozowisko jest położone w najniższej części majątku. Przypuszczam, że twoi przyjaciele brodzą teraz po kostki w wodzie. Nawet gdyby udało mi się tam dotrzeć, powrót będzie niemożliwy, bo droga prowadzi pod górę.
- A więc jedziemy do twojego domu, tak? - stwierdziła Lilah, starając się nadać głosowi naturalne brzmienie. W głębi serca odczuwała szaloną radość, że nie będzie musiała się rozstawać z Rossem tego wieczoru. Jak to możliwe, że jeszcze niedawno nie mogła na niego patrzeć, a teraz pragnie jego towarzystwa?
- Jedziemy do mnie - potwierdził Ross. - Chyba że wolisz, abyśmy oboje nocowali w obozowisku, tonąc powoli w błocie i modląc się, by namiot nie zaczął przeciekać.
Gdy parkowali pod wiatą obok do siedziby Bradfordów, lunął deszcz. Lilah otworzyła drzwi auta. W tej samej chwili zagrzmiało i błyskawica rozdarła niebo. Burza rozszalała się na dobre.
- Poczekaj - rzucił Ross. - Idę po parasol. Wrócę po ciebie...
- Nie trzeba - przerwała mu Lilah. - To zaledwie kilka kroków. Przebiegniemy. Nie jestem z cukru, nie roztopię się.
Pochyliła się, by zdjąć czółenka, i rzuciła je do auta. Trzeba tylko rankiem zabrać je stamtąd. Wolała biegać po błocie na bosaka niż zniszczyć swoje jedyne przyzwoite pantofle.
- Naprawdę nie chcesz poczekać? - dopytywał się Ross. Lilah pokręciła głową i wskazała drzwi wejściowe.
- Ruszamy.
Chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Odniosła wrażenie, że zmaga się wodospadem. Brnęła na oślep, potykając się co chwila. Ściskała mocno dłoń Rossa. Tylnymi drzwiami wpadli do salonu. Na podłodze powstały od razu spore kałuże. Zatrzasnęli za sobą drzwi. Wsłuchiwali się przez moment w stłumiony odgłos deszczu bębniącego o dach.
- Niesamowite - westchnęła Lilah, opierając się plecami o framugę. Czuła, jak strużki wody spływają jej z włosów. - W moich rodzinnych stronach nie ma takich burz.
- U nas w tropikach jest inaczej. Przeszłaś chrzest bojowy.
- Wielkie dzięki. - Popatrzyła na Bradforda i wybuchnęła śmiechem. - Człowieku, przemokłeś do suchej nitki. Można by pomyśleć, że nurkowałeś w garniturze.
- Trafiłaś w sedno - odparł z uśmiechem. - Pani archeolog też nie wygląda lepiej. Stoisz w kałuży, moja droga.
- Racja. Ojej, woda spływa na dywan.
- Nie przejmuj się. Wyschnie. Przyniosę ci ręcznik i suche ubranie. Weź gorącą kąpiel.
- Doskonały pomysł - ucieszyła się Lilah. Drżała z zimna. Obszerna łazienka przylegała do sypialni pana domu. Ross odkręcił kurki, by napełnić staromodną wannę na nóżkach. Lilah usiadła na jej brzegu i wsunęła rękę pod strumień ciepłej wody. Objęła się ramionami, by opanować drżenie. Bradford zniknął na chwilę i pojawił się znowu, niosąc dwa ogromne ręczniki oraz ubranie.
- Proszę - mruknął, kładąc wszystko na krześle. - Do twarzy ci w moich koszulach, ale spodnie będą za duże, więc przyniosłem to...
Lilah zobaczyła kilkobarwny, ręcznie tkany pas materiału, ozdobiony frędzlami, którym owijali biodra krajowcy z plemion mieszkających blisko wybrzeża. Na wierzchu leżała starannie złożona męska koszula.
- Dzięki. Jeszcze ci nie oddałam pożyczonego wcześniej ubrania. Jak tak dalej pójdzie, cała twoja garderoba szybko trafi do mojej szafy.
- Wtedy przyjdę nago do waszego obozu, żeby odebrać swoją własność.
- Denise byłaby zachwycona - stwierdziła Lilah. Starała się panować nad wyobraźnią, ale wizerunek obnażonego Rossa Bradforda uformował się tam samoistnie i trwał, przyprawiając ją o rumieniec. Przerażona szukała sposobu, by zmienić tok myśli. Jej wzrok padł na kostkę mydła na brzegu wanny. Jasna barwa, geometryczny kształt. Wanna była pełna. Lilah zakręciła kurki.
- Denise?
- Moja przyjaciółka. Rysuje nasze okazy. Mówi, że jesteś... przystojny. - Ross przyglądał się jej z uśmiechem. Dodała po chwili: - To jej sukienka.
- Bardzo mi się podobasz w tym stroju. - Wstrzymała oddech, gdy spojrzenie szarych oczy prześlizgnęło się po jej ciele. Znów spłonęła rumieńcem. Zapadła kłopotliwa cisza.
- Woda ci stygnie - stwierdził Ross, nie ruszając się z miejsca.
Lilah skinęła głową.
- Wskakuj do wanny - powiedział cicho. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. - Idę zaparzyć herbatę - rzucił na odchodnym. - Kiedy się wykąpiesz, przyjdź do kuchni.
Zamknął za sobą drzwi.
Lilah odetchnęła. Przez chwilę podejrzewała, że Ross nie wyjdzie z łazienki, bo chce... Mniejsza z tym. Coraz silniejsza tęsknota za dotknięciem męskich rąk sprawiała, że wyobraźnia płatała jej figle. Powtarzała sobie, że musi wziąć się w garść, bo inaczej wyjdzie na idiotkę.
Zdjęła sukienkę Denise, powiesiła ją starannie na oparciu krzesła i weszła do wanny. Pławiła się w niej, aż woda ostygła, a skóra na dłoniach zrobiła się biała i pomarszczona. Gdy boso weszła do kuchni, Ross stał obok pieca i grzał dłonie nad parującym czajnikiem. Wziął już prysznic i przebrał się w spłowiałe dżinsy oraz ciemnozieloną bluzę, podkreślającą szerokie barki. Jego ciemne włosy były wilgotne i zwijały się w pierścionki nad karkiem. Lilah miała ochotę wsunąć w nie palce. Oparła się plecami o drzwi i patrzyła na Rossa.
- Czy pani archeolog czuje się już lepiej? - spytał, kiedy ją wreszcie dostrzegł.
- O wiele lepiej.
- Doskonale. - Napełnił kubek herbatą i podał go jej. - Jesteś głodna? W piecyku mam trochę ugali.
- Czego?
- Ugali. To miejscowa potrawa. Grube ciasto kukurydziane. Odkąd pamiętam, Mama Ruth zawsze mnie nim karmiła. Kiedy wróciłem, znowu zaczęła. Nie chcę jej robić przykrości, więc doprawiam placek ostrym sosem i zjadam kilka porcji.
- Jesteś bardzo uprzejmy.
- Niezupełnie. Doskonale wiem, że w kwestii jadłospisu lepiej nie sprzeciwiać się Mamie Ruth, bo jest nieustępliwa.
- Wygląda na to, że dzielnie ci matkowała.
- Miałem szczęście. Dzięki niej i Otieno nie czułem się samotny.
- A ojciec?
- Dla niego liczyła się tylko ziemia.
W przyćmionym świetle kuchni twarz Rossa wydała się nagle pozbawiona wyrazu, obca i obojętna. Chyba nie miał ochoty rozmawiać o rodzinie, ale Lilah nie zwróciła na to uwagi. Usłyszane wcześniej wzmianki bardzo ją zainteresowały.
- A twoja matka?
- Claire nie nadawała się do rodzinnego życia - wyjaśnił Ross - ale ojciec nalegał, żeby mu dała dziedzica.
- Nie syna? - spytała.
- Dobrze to ujęłaś - pokiwał głową Ross.
- Rozwiedli się?
- Nie. Claire zginęła w wypadku samochodowym. Byłem jeszcze chłopcem. Nie zaznałem matczynego ciepła. Czy można tęsknić za nieznanym uczuciem? - Ross mówił to z kamienną twarzą, jakby opowiadał o cudzym życiu.
- Kiedy zginęła? - spytała cicho Lilah.
- Dawno temu. Miałem wtedy czternaście lat. - Dostrzegł współczucie na jej twarzy i drwiący uśmiech wykrzywił mu usta. - Tamtego dnia jechała na spotkanie z kochankiem. Zmieniała ich jak rękawiczki.
Lilah gotowa była skarcić go za te skandaliczne wyznania, ale dostrzegła charakterystyczne pochylenie ramion i głuchy ton głosu świadczący o rozpaczy i bezradności.
- Czternaście lat to niewiele. Pewnie bardzo za nią tęskniłeś.
- Byłem w szkole z internatem.
- Wtedy jest chyba jeszcze trudniej.
- Przeciwnie, to wiele ułatwia. Musiałem zacząć planować swoje życie.
- Trudne zadanie dla czternastolatka. Nie powinno się stawiać chłopcu takich wymagań.
- To nie wymagania, tylko konieczność - odparł z goryczą.
- W dzieciństwie musiałeś być twardy, prawda?
- Tak - przytaknął po namyśle Ross.
Lilah wiedziała już, czemu nadal budował wokół siebie niewidzialny mur. Kto tyle cierpiał w przeszłości, ten nie garnie się do ludzi. Dla mężczyzny takiego jak Ross bezbronność oznaczała hańbę.
- Współczuję ci - powiedziała cicho.
- Niepotrzebnie. Mojej rodzinie wiele można zarzucić, ale nie ucierpiałem zbytnio z jej powodu i nie zamierzam się nad sobą użalać.
- Tak właśnie sądziłam. Wyraźnie unikasz tego tematu. Moim zdaniem należy ci się podziw i szacunek, bo uporałeś się z przeszłością.
- Dzięki - odparł Ross. - Wypij herbatę.
Lilah sączyła wonny napar, ale nie mogła przestać myśleć o tym, co przed chwilą usłyszała. Pewność siebie i dobre maniery stanowiły zasłonę dymną, za którą kryła się skomplikowana osobowość. Cieszyło ją, że o tym wie, ale nie zadowoliła się fasadą; chciała poznać prawdziwego człowieka.
- Twój ojciec nie ożenił się powtórnie? - zapytała z pozoru obojętnie.
- Jak sama wspomniałaś, nie lubię rozmawiać o przeszłości.
- Miałeś kiedyś po temu okazję?
- Nie. Przeszłość nie ma wpływu na moje obecne życie. Poza tym zwierzenia mogą być niebezpieczne. Ludzie wykorzystują wiedzę o cudzych słabościach do własnych celów.
- Mówisz jak cynik. - Lilah zmarszczyła brwi.
- Czyżby? Uważam się raczej za realistę. Wiem, że w kontaktach z ludźmi naiwność i romantyzm nie popłacają.
- Tak myśli człowiek interesu. Wśród rekinów finansowych twój realizm z pewnością się przydaje, ale nie sądzisz chyba, że taka bezwzględność jest człowiekowi potrzebna w codziennym życiu.
- Czyżby? Nie jestem tego pewny. - Lilah próbowała coś wyczytać z jego twarzy, jednak nie udało jej się to. Odniosła wrażenie, że Bradford zasłonił się lustrem, które z jego strony jest przezroczyste i pozwala mu widzieć innych, podczas gdy sam nie może być obserwowany.
- W mojej obecności nie musisz trzymać się swoich zasad - odparła, spoglądając mu prosto w oczy.
- Naprawdę? Skąd ta pewność? Jaką mam gwarancję, że nie zwrócisz się przeciwko mnie? Nagle zebrało ci się na szczerą rozmowę. To ciekawe, zwłaszcza że masz sporo do zyskania.
- O czym ty mówisz? - Lilah poczuła dziwny ucisk w gardle. - Sądzisz, że próbuję tobą manipulować?
- Muszę to brać pod uwagę. W moim posiadaniu są... dobra, na których ci bardzo zależy.
Stało się. Z uwagą patrzył na Lilah. Nie wiedział, jak przyjmie jego słowa. W pierwszej chwili była tak zdumiona, że nie mogła wykrztusić słowa.
- Rozumiem - odparła w końcu. - Sądzisz, że próbuję skłonić cię do odstąpienia od sprzedaży gruntu, żebym mogła tu dalej kopać. Dlatego zaczęłam wypytywać cię o rodzinę, tak? Chcę... zyskać twoje zaufanie, by odkryć, jakie ukrywasz słabości, co?
- Kto wie? - Ross wzruszył ramionami. - Lepiej zachować ostrożność.
- Nie przyszło ci do głowy, że pytam, bo chcę cię lepiej poznać? - obruszyła się Lilah i nagle uświadomiła sobie, że ta ostatnia uwaga, z pozoru błaha, mogła ją zaprowadzić w niebezpieczne rejony. Ross spoglądał na nią wyczekująco. Teraz już nie mogła się wycofać.
- To prawda - zapewniła po chwili. - Chciałabym cię lepiej poznać. Budzisz zainteresowanie.
- Budzę zainteresowanie... - powtórzył w zadumie.
- Tak - odparła stanowczo. - Skoro tak cię to ciekawi, powiem też... że cię lubię. Przekonany?
- Raczej nie - mruknął. - Kiedy się ostatnio widzieliśmy, byłaś na mnie wściekła, bo sprzedałem posiadłość, a potem zmusiłem cię, żebyś mi pomogła rozpracować Wyatta. Skąd ta nagła zmiana?
- Pokonałam uprzedzenia.
- Bez powodu?
- Przeciwnie. Dzięki twoim wyjaśnieniom zrozumiałam, czemu tak ci zależy na sfinalizowaniu transakcji. Poczułam do ciebie szacunek. Poza tym lubię twoje towarzystwo.
- W którym przebywasz z konieczności.
- Boże, skąd u ciebie tyle cynizmu? - westchnęła bezradnie. Gdyby miała do czynienia z kimś innym, dawno machnęłaby ręką. Ale z Rossem było inaczej. Chciała, by jej uwierzył. Domyślała się, że w tym mężczyźnie kryją się prawdziwe skarby.
- Jestem tylko szczery - stwierdził Bradford. - Od początku naszej znajomości aż do obecnej chwili przebywałaś w moim towarzystwie tylko dlatego, że nie miałaś innego wyjścia. Gdyby nie burza, nie byłoby cię tu dzisiaj. - W jego szarych oczach pojawił się dziwny blask. - Mam rację? Czy gdyby nie było
ulewy, a ja zaprosiłbym cię tutaj, przyjechałabyś, żeby porozmawiać i powiedzieć mi, że budzę twoją sympatię?
Kpił z niej i zarazem rzucał wyzwanie. Oczekiwał szczerego wyznania, na które dotąd się nie zdobyła. Podszedł bliżej i spojrzał jej w oczy.
- Powiedz mi prawdę - nalegał. Wyciągnął rękę i opuszkami palców musnął jej policzek. Poczuła, że jej skóra płonie żywym ogniem. - Gdybyś mogła teraz wrócić do obozowiska, pojechałabyś?
- Nie - powiedziała, a jej serce zabiło mocniej. - Wolałabym zostać.
Ross milczał. Był tak blisko, że ciepło jego ciała ogrzewało ją niczym promień słońca. Znieruchomiał, gdy wyciągnęła ramię, by go dotknąć i przesunęła dłonią po muskularnym torsie. Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie szarych oczu.
- Lilah... - szepnął i gwałtownie przyciągnął ją do siebie. Całował zachłannie, z pasją - tak samo jak żył. Przylgnęła do
jego ciała najmocniej, jak mogła, a jednak wciąż miała wrażenie, że jest za daleko. Uniosła rękę i wsunęła palce w ciemną czuprynę. Tuliła się do Rossa, jej usta nabrzmiały od namiętnych pocałunków. Drugą dłoń wsunęła pod jego koszulę i błądziła po gładkiej skórze pleców. Rozsunięte .szeroko palce wyczuwały wypukłości mięśni, które napięły się, gdy objął ją mocno. Usłyszała głośne kołatanie jego serca.
Ross pochylił głowę i obsypywał pocałunkami szyję i ramiona Lilah. Westchnęła cicho, gdy objął ją w pasie i dotknął nagiej skóry. Miała wrażenie, że spływają po niej fale gorąca. Przylgnęła mocniej do Rossa, by w nich nie utonąć. Jego dłoń sunęła ku górze. Podwinięta koszula odsłoniła rozgrzane kąpielą ciało. Chłodził je powiew powietrza. Dotknięcie ręki o nieco szorstkiej skórze sprawiało Lilah niespodziewanie ogromną przyjemność.
Wyszeptała jego imię i przylgnęła do niego jeszcze mocniej.
Położyła dłonie na muskularnym torsie i przesunęła je w górę, ku barkom. Ross jęknął. Poczuła, że napiął mięśnie ud. Mocniej objął ją w talii.
Otworzyła szeroko oczy i napotkała jego wzrok. Patrzył na nią, a jego ręce błądziły po jej piersiach. Wstrzymała oddech. Ledwie była w stanie znieść odczucia o nie znanej dotąd intensywności. Wydawało jej się, że to pieszczota nie tylko dla ciała, lecz także dla duszy.
Wstrząsnął nią dreszcz - mocny, niemal bolesny. Bradford znów pochylił głowę i dotknął wargami jej ust. Zarzuciła mu ramiona na szyję i delikatnie przygryzła jego dolną wargę.
Ross znieruchomiał. W pierwszej chwili pomyślała, że sprawiła mu ból, ale szybko zorientowała się, że nasłuchuje. Po chwili dobiegł ją stłumiony odgłos. Dźwięk był słaby, lecz słyszalny mimo dudnienia gromów.
- Ktoś krzyczy - powiedziała niepewnie, potwierdzając domysły Bradforda.
- Niech to diabli porwą - mruknął, wypuszczając ją z objęć. - To głos Mtuko. - Na widok jego ściągniętej twarzy wystraszyła się nie na żarty, choć nie miała pojęcia, kim jest Mtuko i czemu krzyczy w środku nocy.
- Zostań tu - rzucił Ross. - Nie opuszczaj domu. Zaraz wrócę.
Wybiegł, nie czekając na odpowiedź.
ROZDZIAŁ 8
Intruz znowu krążył wokół domu. Ross był tego pewny od chwili, gdy usłyszał krzyk strażnika wśród odgłosów kończącej się burzy.
Nieproszony gość podszedł tym razem pod sam dom. Zauważony przez Mtuko umknął w ciemność. Nikt go właściwie dokładnie nie widział. Strażnicy przeczesywali okolicę, a Mtuko wskoczył do dżipa i zrobił rundę po okolicznych drogach, ale Ross nie wierzył, by coś z tego wynikło. W deszczową i mglistą noc łatwo się ukryć nawet na otwartej sawannie.
Wrócił do domu zziębnięty i zły. Nic dziwnego, że w taką pogodę intruzowi udało się podejść niepostrzeżenie pod sam dom. Bradford był wściekły, ponieważ strażnicy już po raz drugi zostali wyprowadzeni w pole. Bez odpowiedzi pozostawało także pytanie o cel wieczornych odwiedzin.
Poza tym zjawił się nie w porę... Ross potarł dłonią czoło. Cholera, trudno powiedzieć, czy to dobrze, czy źle, że jego wtargnięcie przerwało ich pocałunki.
Wybuch namiętności podczas rozmowy w kuchni był dla Bradforda całkowitym zaskoczeniem. To wszystko działo się za szybko. Pożądanie, które wzbudziła w nim Lilah, wymknęło się spod kontroli. Miał wrażenie, że kieruje nim jakaś obca i potężna siła i to go zaniepokoiło. Reakcja była zbyt nagła i gwałtowna.
Skoro zanosiło się na romans, należało powiedzieć sobie jasno i wyraźnie, czym ta znajomość może być... i czym nie będzie.
Lilah siedziała na kuchennym taborecie, nerwowo bawiąc się serwetką. Na widok Rossa zerwała się na równe nogi.
- Co się stało?
- Nieproszony gość był tu ponownie - rzucił z irytacją. - Po raz drugi nam się wymknął.
- O kim mówisz?
- Kiedy tu nocowałaś po raz pierwszy, ktoś krążył w ciemnościach wokół domu. Dostrzegłaś wtedy coś niepokojącego?
Lilah pobladła nagle. Ross przeraził się nie na żarty. Odruchowo zrobił krok w jej stronę, ale zatrzymał się, gdy uspokajającym gestem uniosła dłonie.
- Nic mi nie jest - powiedziała.
- Widziałaś kogoś tamtej nocy?
- Właściwie nie. Byłam na tarasie. Usłyszałam szelest w zaroślach. - Zaśmiała się nerwowo. - Nie do wiary! Byłam przekonana, że to jeden ze strażników, choć sytuacja wydała mi się dziwna. W pewnym momencie zaczęłam dygotać ze strachu. Jak widać, instynkt mnie nie zawiódł.
- Widziałaś tego człowieka?
- Nie. Dostrzegłam w mroku tylko zarys jego postaci. Był szczupły, średniego wzrostu. Stchórzyłam i wbiegłam do środka. - Lilah odetchnęła głęboko. - Czego on tu szukał? Może spór o twoją posiadłość ma jakiś związek z tym incydentem?
- Prawdopodobnie.
- Niesamowite. Widzę, że wszyscy jesteście w tej kwestii okropnie zacietrzewieni. Chyba coś przede mną ukrywasz.
- Powiedziałem ci wszystko, co wiem.
Dziwnie się czuł, rozmawiając z Lilah tak, jakby nic między, nimi nie zaszło, choć nadal miał wrażenie, że czuje, jak dziewczyna tuli się do niego.
- Pewnie Jake maczał w tym palce. Spróbuję dowiedzieć się od niego...
- Wykluczone - przerwał jej Ross, zaskakując samego siebie. - Zapomnij, że go poznałaś. Nie mieszaj się do tej sprawy.
- Słucham...?
- Uznajmy naszą umowę za niebyłą, Lilah. Robi się niebezpiecznie. Nie chcę, żebyś się narażała.
Czuł, że podjął właściwą decyzję. Zbyt wiele było w tej sprawie niewiadomych. Zagadkowe uczucia, jakie budziła w nim jasnowłosa pani archeolog, dodatkowo komplikowały sytuację. Ross postanowił, że Lilah nie będzie już dłużej mieć udziału w jego interesach i życiu prywatnym. Lepiej zapobiegać kłopotom, niż się potem z nimi borykać. Był przekonany, że dziewczyna ucieszy się z jego decyzji, ale ku jego zaskoczeniu pokręciła głową.
- W żadnym wypadku, Ross, Wywiążę się z obietnicy - stwierdziła. Gapił się na nią, nie pojmując, o co chodzi. Nagle uświadomił sobie, czemu tak nagle zmieniła front, i dodał: - Nie ma powodu do obaw. Zgodnie z obietnicą możesz pracować w wąwozie przez sześć tygodni. Dałem słowo i na pewno go dotrzymam.
- Nie o to mi chodziło - odparła zniecierpliwiona. - Moim zdaniem potrzebujesz pomocy. W przeciwnym razie nie zadałbyś sobie tyle trudu, by mnie skłonić do współpracy. Poza tym również zwykłam dotrzymywać słowa.
- Nie masz tu nic do gadania. Oświadczam ci, że nasza umowa nie obowiązuje. Koniec dyskusji.
- Przestań się wygłupiać. Chcę, żebyś założył ten swój rezerwat, i dlatego się nie wycofam. Postanowiłam ci pomoc. Nie zdołasz się mnie pozbyć tylko dlatego, że przybywa trudności.
- Później o tym porozmawiamy.
- Nie sądzę. Temat został wyczerpany. Nadal będę ci pomagać. Jakoś to przeżyjesz.
Splótł ramiona na piersi i nerwowo przebierał palcami po napiętych mięśniach. Był przekonany, że Lilah skwapliwie skorzysta z okazji, by uwolnić się od zobowiązań, które wbrew woli podjęła, a ona walczyła jak lwica, by pozostać jego sojuszniczką. Czemu tak nalegała, skoro zagwarantował jej sześć tygodni pracy na stanowisku archeologicznym bez żadnych zobowiązań?
- Czy ty mnie potrzebujesz? - zapytała nagle.
Cholera jasna! Skrzywił się, gdy to powiedziała. Potrzebować... Nie lubił tego słowa. Potrzeba oznacza, że nie można samodzielnie sprostać wyzwaniu, a wtedy sytuacja robi się nieciekawa. Zdrowy rozsądek nakazywał radzić sobie samemu. Wszyscy bliźni kierowali się własnym interesem. Niekiedy udzielali innym poparcia, lecz chwilowe koalicje rozpadały się, kiedy zaczynały kolidować z ich własnymi planami. Tylko głupiec uzależniał swoje życie zawodowe albo prywatne od przychylności osób trzecich. Ross był zdania, że powinien uciec na koniec świata, kiedy poczuje, że ktoś mu jest potrzebny.
- Potrzebujesz mnie? - nalegała Lilah. Ross pokręcił głową.
- To nie ma nic do rzeczy.
- Plączesz się w zeznaniach - oświadczyła. - Jeszcze niedawno twierdziłeś, że odwlekanie transakcji może się okazać niebezpieczne, jeśli ci nie pomogę. Mówiłeś, że koniecznie potrzebna ci jest osoba, która wkradnie się w łaski Jake'a Wyatta. Powiedziałeś...
- Doskonale pamiętam swoje argumenty! - W duchu przyznał jej rację. Jak to się stało? Zwymyślał sam siebie od głupców, bo rzeczywiście znalazł się w trudnym położeniu. Nie mógł cofnąć słowa danego archeologom. To kwestia honoru. Co teraz zrobi?
- Sam mówiłeś, że bez mojej pomocy sobie nie poradzisz. - nie dawała za wygraną Lilah. - Pamiętasz?
Ross zacisnął zęby. Kiedy to mówił, był głęboko przekonany, że ma w ręku wszystkie atuty. Teraz jednak sytuacja się zmieniła. W cudzych rękach było coraz więcej asów, on zaś miał trudności z utrzymaniem swoich kart.
- Przyznaj, Ross, że z moją pomocą łatwiej ci będzie uporać się z kłopotami. Taka jest prawda i doskonale o tym wiesz.
- Być może - wymamrotał ponuro.
- Rozumiem, że to potwierdzenie.
- Dam sobie radę sam, jeśli będę musiał.
- Cóż - powiedziała Lilah - na szczęście zyskałeś sojuszniczkę.
Ross spojrzał na nią podejrzliwie. Była zdecydowana mu pomóc, widział to wyraźnie w jej oczach. Skąd u niej ta nagląca potrzeba, by opowiedzieć się po jego stronie? Nie było w tym sensu.
Najważniejsze jego decyzje - odłożenie transakcji i włączenie Lilah do sprawy - okazały się błędne; musiał teraz borykać się z ich następstwami. Nie ma jednak powodu, by wpadać w panikę. Przez jakiś czas pomoc Lilah będzie mu niezbędna. Mógł realizować ich wspólny plan i mieć oko na dziewczynę, póki nie przejrzy jej intencji.
- Dobrze - odezwał się w końcu. - Masz rację. Rzeczywiście będzie mi łatwiej, jeśli skorzystam z twojej pomocy. Muszę ci jednak uświadomić, że grozi nam spore niebezpieczeństwo. Gra idzie o bardzo wysokie stawki. Nie życzę sobie, żebyś głupio ryzykowała.
- Zrobię, co każesz - odparła, uśmiechając się jak Mona Lisa. Ross westchnął. Miał złe przeczucia.
- Obiecaj mi, że zachowasz ostrożność.
- Oczywiście.
- Poza tym mów mi natychmiast o wszystkim, co uznasz za dziwne czy niepokojące.
Lilah zachowała kamienną twarz. Ten jej przemądrzały uśmieszek... Ross odniósł wrażenie, że choć stara się odzyskać kontrolę nad sytuacją, poszczególne jej elementy wymykają mu się z rąk niczym ziarenka piasku.
- Jeszcze jedno... Ilekroć będziesz planowała jakieś posunięcia związane z osobą Jake'a Wyatta, zawsze pytaj mnie o zdanie.
- Przestań zrzędzić. Nie jestem naiwną panienką. Znam się na ludziach - odparła Lilah.
Poczuł na sobie spojrzenie jej piwnych oczu i coś się w nim nagle przełamało. Popatrzył na Lilah z zachwytem - była naprawdę piękną dziewczyną. Jej rysy szybko wryły mu się w pamięć. Lubił patrzeć w piwne oczy pod ciemnymi brwiami, na łagodnie zaokrąglone policzki; nie mógł oderwać spojrzenia od kuszących ust.
- Wierz mi lub nie, Ross, ale podobnie jak ty muszę zawsze dopiąć swego - dodała Lilah.
- Chyba tak - odparł cicho. Stali twarzą w twarz. Lilah czuła wyraźnie jego zapach. Zadrżała na wspomnienie zmysłowych pieszczot. Ross bez namysłu wyciągnął rękę i musnął jej policzek. Drgnęła, czując jego dotknięcie.
Pożądanie wybuchło w nim jak płomień. Uświadomił sobie, że nawet gdyby wziął ją w ramiona i przytulił z całej siły, i tak nie ukoiłby wewnętrznego bólu i tęsknoty za jej bliskością. Objął dłonią kark Lilah i pieścił go delikatnie, odgarniając złote włosy. Westchnęła cicho i popatrzyła mu w oczy. Było w nich nieme błaganie.
Ross nie był w stanie znieść więcej. Przyciągnął Lilah do siebie i pocałował tak zachłannie, że sam się w tym zatracił. Przylgnęła do niego całym ciałem, wtulona tak mocno, że oboje ledwie byli w stanie zaczerpnąć tchu.
Pochylił głowę, jego usta dotknęły smukłej szyi. Poczuł na języku słodki smak jej skóry. Czuł, jak drży w jego ramionach. Nagle znieruchomiała.
- Ross... - usłyszał jej zmieniony głos. - Poczekaj. Przesunęła dłońmi po jego ramionach, ale wciąż była napięta jak struna. Spojrzał na jej zarumienioną twarz i ogarnął go niepokój. Szeroko otwarte oczy patrzyły na niego z obawą.
- Lilah, co się stało?
- Wybacz - powiedziała drżącym głosem i odwróciła wzrok. Wysunęła się z jego objęć i ciasno objęła się ramionami niczym wystraszone dziecko.
Zamiast rozpalonej namiętnością kobiety Ross obejmował chłodne powietrze. Kiedy Lilah się cofnęła, poczuł niemal fizyczny ból, ale nie dał tego po sobie poznać. Nie zdradził go także wyraz twarzy.
- Nie chciałam, żeby to się nam ponownie zdarzyło - oznajmiła, nie podnosząc wzroku. - Gdy wyszedłeś, zastanawiałam się...
Ross poczuł, że do jego serca wkrada się chłód. To on powinien zachować trzeźwość umysłu i pohamować się w porę. Sam przecież uznał wcześniej, że nie należy się spieszyć i lepiej zachować zimną krew. W chwilę później stracił głowę, choć był przekonany, że panuje nad sytuacją.
- To jest... bez sensu - stwierdziła Lilah.
Miał wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod nóg. Stał nieruchomo, słuchając jej urywanych tłumaczeń. Lilah instynktownie opanowała sytuację, wobec której on sam okazał się bezradny. Taki stan rzeczy był nie do przyjęcia.
- Sądzę, że nie masz racji - rzucił lekko. - To bardzo... sensowne.
- Upraszczasz sprawę. - Lilah przygryzła wargę.
- Czyżby?
Zrobił krok w jej stronę. Władczym gestem pogłaskał zarumieniony policzek, a potem dotknął spuchniętych od pocałunków warg. Czuł, jak pod wpływem tej łagodnej pieszczoty ciałem Lilah wstrząsa dreszcz namiętności.
- Nie próbuj mi wmówić, że jestem ci obojętny - powiedział cicho. - Pamiętaj, co się między nami zdarzyło. Może tempo jest dla ciebie za szybkie? Nie zamierzam cię popędzać.
Lilah przymknęła oczy. Ross uśmiechnął się z tryumfem, gdy na moment przytuliła policzek do jego dłoni. Zaraz jednak wyprostowała się i zrobiła krok w tył.
- Pora spać - oświadczyła zdecydowanie, ale gdy spojrzała mu w oczy, wyczytał w jej wzroku poczucie zawodu i niepokój. Ciekawe, co ją zbiło z tropu.
- Moim zdaniem powinniśmy jeszcze tu posiedzieć i porozmawiać - stwierdził. - Szczera rozmowa. Nic więcej.
- Nie chcę. Muszę stąd wyjść.
- Za chwilę. Chcę wiedzieć, o co chodzi. Jesteś związana z innym facetem?
- Ależ nie! - odparła zaskoczona Lilah.
- W takim razie co cię trapi? Nie masz obowiązku mi się zwierzać, niemniej jednak chciałbym wiedzieć, w czym rzecz.
- Jestem po prostu zmęczona. Tyle się ostatnio dzieje - odparła cicho. - Wykopaliska... Dużo pracy.
- Mam rozumieć, że nie chcesz się teraz z nikim wiązać, bo jesteś bardzo zajęta?
- Tak. O to mi właśnie chodziło.
- Doskonale się składa - powiedział pogodnie. - Nie szukam trwałego związku. Są inne możliwości, które nie skomplikują nam życia. Pociągamy się nawzajem, więc dajmy sobie prawo do odrobiny przyjemności. Takie podejście do sprawy pomoże nam uniknąć kłopotów. Mamy do dyspozycji niewiele czasu. Trzeba go dobrze wykorzystać.
Lilah skuliła się, jakby poczuła ból. Ross zmarszczył brwi.
Po tym, co przed chwilą usłyszał, był przekonany, że dziewczyna ucieszy się z jego propozycji. Ale jej zbolała twarz uświadomiła mu, że swoimi nieopatrznymi słowami zrobił jej krzywdę.
- Czego pragniesz? - zapytał, starając się mówić głosem spokojnym i pewnym, by się nie domyśliła, że popadł w rozterkę. Znów miał wrażenie, że traci kontrolę nad sytuacją, choć przed chwilą sprawa była zupełnie jasna.
- Nie wiem - odparła Lilah. Podniosła wzrok. Jej oczy dziwnie błyszczały.
- Kiedy już będziesz wiedziała, daj mi znać - powiedział. Bez słowa skinęła głową i wybiegła z kuchni. Bradford miał wrażenie, że dostrzegł łzę na jej policzku, ale nie był tego pewny.
Z powodu burzy polecił zamknąć na noc wszystkie okna. W pokojach zrobiło się duszno, jednak Ross uznał, że bezpieczeństwo wymaga, by ze stoickim spokojem znosić takie niedogodności.
Szedł korytarzem, mimo woli nasłuchując, czy z pokoju Lilah nie dobiegają jakieś odgłosy. Cisza. Miał ochotę zapukać, ale oparł się pokusie i szybko minął drzwi. Umyślnie przesiedział w kuchni jakiś czas, obserwując leniwą wskazówkę ściennego zegara. Miał nadzieję, że dziewczyna tymczasem zaśnie.
W połowie holu poczuł na twarzy zimny powiew. Przystanął zaniepokojony. Drzwi do biblioteki były szeroko otwarte, a jedno z dwu okien uchylone. Wpadało przez nie wilgotne, pachnące deszczem powietrze. Zasłony nasiąkły wilgocią. Chłodny wiatr szarpał leżące na biurku papiery.
- Co to ma znaczyć, do jasnej cholery? - mruknął, zaglądając do pokoju.
Tego wieczoru sam pozamykał wszystkie okna. Czyżby Mama Ruth wietrzyła dom i wychodząc, zapomniała o tym?
Przesunął dłonią po blacie biurka i aparacie telefonicznym.
Były prawie suche - jeśli nie liczyć skroplonej tu i ówdzie mgiełki, która utrzymywała się w powietrzu po ulewie. Gdyby Mama Ruth otworzyła okno po południu, wszystko byłoby mokre.
Nie, uchylono je później - prawdopodobnie w ciągu paru ostatnich godzin.
Ross stał nieruchomo, lustrując wzrokiem pokój. Jego teczka oraz dokumenty leżały na krześle. Nikt ich nie dotykał. Nagle ujrzał niezbyt wyraźne ślady stóp na drewnianej podłodze. Ktoś był w pokoju.
Przykucnął, by popatrzeć na ślady. Drobiny błota dawno wyschły i ledwie było je widać.
Wyjrzał przez okno. Jego domysły okazały się słuszne. Blask padający z okna oświetlał tropy. Pod oknem ślady były głębokie i wyraźne, jakby nieproszony gość w pośpiechu wyskoczył oknem i natychmiast uciekł pod osłoną ciemności.
Ross zamknął okno. Błotniste ślady na podłodze biegły kilka jardów w głąb pokoju. Intruz dotarł tylko do biurka. Nie miał czasu lub ochoty na buszowanie po opustoszałym domu.
Przedmioty leżące na biurku nie były przekładane. Trudno powiedzieć, czego chciał włamywacz, lecz najwyraźniej zrezygnował i umknął w pośpiechu. Wtedy właśnie zauważył go Mtuko i zaalarmował innych strażników.
Czego tu szukał? Informacji? Prywatne dokumenty Ross trzymał na biurku, ale wszystkie papiery dotyczące posiadłości zabrał do Nairobi. Sejf w biurze firmy był dla nich odpowiednim miejscem. A może włamywaczowi chodziło o rabunek? Nie! Przecież nie tknął zegarka ani kilku miejscowych banknotów leżących na wierzchu. Bradford rozważał inne możliwości. Próba uprowadzenia? Podłożenie bomby? Rozejrzał się pospiesznie, ale szybko wykluczył taką możliwość.
Zastanawiał się, jak potoczyłyby się wydarzenia, gdyby strażnicy nie spłoszyli intruza. Był wściekły. Jak mógł do tego dopuścić? Nie winił strażników. Starali się, jak mogli, ale w nocnych ciemnościach, podczas burzy, nietrudno było niepostrzeżenie wkraść się do domu.
Ross uznał, że sam jest sobie winny. Powinien sprawdzić, czy okno jest zamknięte. Do tej pory nie popełniał takich błędów. Dzisiejsze niedopatrzenie mogło się źle skończyć. Po raz kolejny musiał przyznać, że wypada z roli i postępuje wbrew swoim zasadom. W ciągu ostatnich dni wszystko, czym się zajmował - od sprzedaży ziemi rodzinnej po znajomość z Lilah Evans - wymykało mu się spod kontroli.
Z ponurą miną zamknął za sobą drzwi biblioteki i ruszył korytarzem w kierunku swojej sypialni. Wkrótce leżał na wygodnym łóżku i wpatrywał się w sufit, rozmyślając o wydarzeniach minionego dnia. Inaczej wyobrażał sobie powrót do Kenii. Odczuwał niepokój, bo nic już nie szło zgodnie z planem. Najwyższa pora zapanować nad sytuacją i narzucić innym swoją wolę.
Ciekawe, co to będzie oznaczało, jeśli chodzi o Lilah.
Długo nie mógł zasnąć. Gdy mu się to w końcu udało, spał niespokojnie i mamrotał przez sen, ilekroć grom tropikalnej burzy z łoskotem przetaczał się po niebie.
ROZDZIAŁ 9
Błoto lepiło się do bosych stóp Lilah. Szybkim krokiem przecięła trawnik przed domem Bradforda. Była szósta rano. Rzadko budziła się tak wcześnie. Głowa jej ciążyła po źle przespanej nocy.
Gdy wychodziła, Ross jeszcze spał. W każdym razie drzwi do jego pokoju były zamknięte, co skwitowała westchnieniem ulgi. Nie mogła zapomnieć rozterki, która ogarnęła ją poprzedniego wieczoru, gdy całowali się w kuchni. Pragnienie, by wtulić się w jego ramiona i zapomnieć o całym świecie, walczyło z obawą, co się stanie, jeśli ulegnie pokusie.
Gdyby pokochała Rossa Bradforda, znalazłaby się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Równie dobrze mogłaby się rzucić pod walec drogowy, naiwnie licząc, że nie ucierpi. Ten mężczyzna nie liczył się z nikim. Wczoraj jasno i wyraźnie dał jej do zrozumienia, że trwały związek go nie interesuje. Być może dla niego przelotny romans był najlepszym rozwiązaniem, ale Lilah zdawała sobie sprawę, że to ponad jej siły. Co się z nią stanie, jeśli mu ulegnie? Za kilka tygodni wróci do Stanów bez szans na kontynuowanie wymarzonej ekspedycji, bez spektakularnych osiągnięć, a co gorsza - ze złamanym sercem. Wykluczone! Lepiej wymazać z pamięci wczorajszy wieczór.
Łatwo powiedzieć, trudniej wprowadzić słowa w czyn. Gdy otworzyła drzwi auta, by zabrać leżące na siedzeniu buty, poczuła zapach wody kolońskiej Rossa, przemieszany z wonią skórzanych obić. Wystarczyło to ulotne doznanie, by przypomniała sobie najpierw delikatną pieszczotę męskich dłoni, potem błyszczące z pożądania szare oczy, wreszcie zachłanne i namiętne pocałunki...
Ogarnęła ją nagle gwałtowna tęsknota. Drżała jak liść. W poczuciu bezradności omal nie zaczęła krzyczeć i walić pięściami w maskę samochodu.
Po co mi takie uczucie?! Nie teraz! Potrzebuję innego mężczyzny!
Była tu, by pracować. Powinna skupić się na wykopaliskach, oddać się im całkowicie, jakby to była największa miłość jej życia. Postąpiłaby mądrze, gdyby związała wszelkie swoje nadzieje i pragnienia z archeologią, zamiast obdarzać miłością człowieka, który ani myślał ją pokochać.
Po wczorajszej ulewie poranne mgły snuły się jeszcze wokół domu, a na wysokich aloesach rosnących wzdłuż ścian lśniły krople wody. Powietrze było czyste i przesycone wilgocią, poranne słońce rzucało na trawnik różowe i żółte refleksy.
- Dzień dobry!
Lilah znieruchomiała, słysząc dobiegający z tyłu męski głos. Nie należał do Rossa. Odetchnęła głęboko, odwróciła się powoli i zobaczyła Otieno Kasu, zarządcę posiadłości. Szedł w jej stronę. Spotkali się już przelotnie tamtego ranka, gdy w posiadłości zjawiła się ekipa archeologiczna. Lilah od razu go polubiła, bo jego twarz świadczyła o pogodzie ducha i wewnętrznej sile; co ważniejsze, Ross ufał mu całkowicie.
Otieno miał na sobie roboczy strój i pokryte błotem wysokie buty. Wyglądał na człowieka, który od paru godzin jest na nogach.
- Szuka pani Rossa? - spytał. - Za wcześnie. Chyba się jeszcze nie obudził. - Podszedł bliżej, zerknął na wymiętą koszulę Lilah, na jej zaspaną minę i najwyraźniej coś mu przyszło do głowy, nie sprawiał jednak wrażenia zaskoczonego. Kąciki jego ust nieznacznie uniosły się do góry. - A może się mylę?
- Nie - odparła. - Nie chciałam go budzić, ale muszę wrócić do pracy. Czy mógłby zawieźć mnie pan do obozowiska?
Była świadoma, że w jej głosie słychać zniecierpliwienie. Wmawiała sobie, że pragnie jak najszybciej wrócić na stanowisko archeologiczne, że nie chodzi jej o to, by uciec, nim Ross się obudzi.
Otieno był taktowny i nie zadawał zbędnych pytań.
- Oczywiście - powiedział, kierując się w stronę auta. - To daleko. Spacer byłby męczący.
Podczas jazdy milczał. Lilah była ciekawa, o czym myśli.
- Ma pan rodzinę? - zapytała. Skinął głową.
- Tak. Mam żonę, dwu synów i dwie córki, starsze od pani. Moi chłopcy są już dorośli, ale najmłodszy jeszcze studiuje.
- Często się widujecie?
- O wiele rzadziej, niż byśmy chcieli, odkąd dzieciaki zamieszkały w mieście. Nasza Mary niedawno urodziła dziecko. Żona chciałaby mieszkać bliżej niej. Szukamy mieszkania w tamtej okolicy.
- Kiedy posiadłość zostanie sprzedana, będzie pan szukał nowej posady?
- Mam już pracę - odparł z uśmiechem Otieno. - Ross dał mi robotę przy ochronie lasów tropikalnych. Potem wyruszamy razem do Tanzanii. Od lat próbował mnie skaptować, ale wolałem pracować na farmie. Poza tym dzieciaki były małe. Teraz mam więcej swobody, więc pojadę.
- Ross na pewno się ucieszył. Wiem, że pan i pańska rodzina praktycznie go wychowaliście. - Lilah zerknęła na Otieno. Pokiwał głową i skręcił w boczną drogę wiodącą do obozowiska. Było ślisko, ale ziemia nieco obeschła i samochód mógł przejechać.
Mieszkańcy obozowiska właśnie się budzili. Elliot i Denise byli już na nogach. W zabłoconych butach siedzieli przy ognisku i opiekali kromki chleba. Podnieśli głowy, słysząc warkot silnika. Elliot pomachał ręką.
Lilah westchnęła. Pora się pożegnać. Miała właśnie podziękować Otieno, ale mężczyzna uprzedził ją, mówiąc:
- Śmiało. Proszę pytać. Wiem, że panią interesuje.
- Kto?
- Ross. - Uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. Lilah zamrugała powiekami. Albo nieopatrznie zdradziła swoje uczucia, albo Otieno był wyjątkowo spostrzegawczy. Miał rację. Chciała mu zadać tysiące pytań, ale gdy nadarzyła się sposobność, nie wiedziała, od czego zacząć.
Jak ująć w słowa dręczące ją wątpliwości? Niełatwo pytać o podstawowe sprawy. Kim naprawdę jest Ross? Czy byłby zdolny ją pokochać? Bardzo chciała znać odpowiedzi na te pytania, ale nie odważyła się do tego przyznać. Otieno doskonale ją rozumiał. Nie musiał pytać; i tak wiedział, co chce usłyszeć.
- Powiem pani całą prawdę - odezwał się po chwili. - Ross jest bardzo skryty. Sadzę, że kiedyś taka postawa ułatwiała mu życie. Pochodzi z bogatej, ale niezbyt szczęśliwej rodziny. W dzieciństwie nauczył się, jak chronić siebie i swoje uczucia. Moim zdaniem nadeszła pora, żeby się zmienił, bo taka postawa nie wychodzi mu już na dobre.
- Rozmawiał z panem o swoich odczuciach?
- Rzadko się zwierza - mruknął Otieno. - To ja mu tłumaczę, jak się sprawy mają. Staram się go przekonać. Słucha, ale nie bierze sobie tego do serca.
- Mimo to uważa pana za najlepszego przyjaciela.
- Bo nim jestem - przyznał Otieno z wesołym błyskiem
w oczach. - Ale gdzie mi tam do młodej kobiety! Może pani zdoła dokonać tego, czego mnie się nie udało.
- Dlaczego właśnie ja? - zapytała Lilah. - Przecież nic pan o mnie nie wie. A może...
- Jednej rzeczy jestem pewien: obojgu nam zależy na szczęściu Rossa.
Lilah patrzyła na niego z rosnącym szacunkiem. Temu człowiekowi nie umknął żaden istotny szczegół.
- Ma pan rację - przytaknęła uradowana, że wreszcie powiedziała głośno, co czuje. - To nas łączy.
- W takim razie miejmy nadzieję, że będzie dobrze - zakończył Otieno.
Elliot podniósł wzrok znad kubka pełnego kawy i spojrzał na Lilah, która podeszła do ogniska.
- Cześć - rzucił z pozoru obojętnie - Jak się udało przyjęcie? Co u Rossa?
- Moje gratulacje, Elliot. Cóż za subtelność. Nie wiem, gdzie oczy podziać - ofuknęła go Denise. Potem dodała, zwracając się do Lilah: - Wybacz, kochanie. Musiałam mu powiedzieć. Kiedy zaczął robić śniadanie i zorientował się, że nie wróciłaś na noc, gotów był ruszyć w głąb sawanny, by sprawdzić, czy nie padłaś ofiarą jakiegoś drapieżnika.
- Dobrze zrobiłaś. - Lilah boso ruszyła w stronę namiotu. Stąpała ostrożnie, omijając błotniste kałuże i najeżone kolcami akacjowe gałązki. Denise zerwała się i pobiegła za nią.
- Ulżyło mi, że się nie złościsz. Skoro to sobie wyjaśniłyśmy, czekam na szczegółową relację. Gdzie byłaś? Co zaszło? Skąd ta zmiana planów? Zarzekałaś się, że to nie była randka, a potem nie wróciłaś na noc. Jestem wścibska, co? Mniejsza z tym. Opowiadaj!
Lilah otworzyła namiot i weszła do środka, zostawiając na
winylowej podłodze błotniste ślady. Wyciągnęła z torby robocze ubranie i buty. Zaciekawiona Denise stała u wejścia.
- Drogi rozmokły i nie można było tu dotrzeć, więc przenocowałam u Rossa - wyjaśniła Lilah, zakładając dżinsy. - Dobrze się bawiłam na przyjęciu. Poznałam Jake'a Wyatta. Dziwny facet.
- Lilah, przestań mnie zwodzić - powiedziała z naciskiem Denise. - Opowiadaj, co zaszło między tobą a Rossem. Zrobiliście postępy?
- W pewnym sensie.
- Co przez to rozumiesz? - Denise rzuciła jej badawcze spojrzenie. Lilah nagle posmutniała, usiadła ciężko na łóżku i westchnęła rozpaczliwie.
- Posunęłam się za daleko. Chyba się w nim zakocham. Szczerze mówiąc, już się zakochałam. Sama nie wiem... Co robić?
- Chwileczkę - mruknęła Denise. - Niech pomyślę. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałam. Jesteś bliska pokochania Rossa, choć wczoraj twierdziłaś, że go nie cierpisz.
- Kłamałam. - Zawstydzona Lilah ukryła twarz w dłoniach. - Nie chciałam się do tego przyznać.
- Głuptas z ciebie. Teraz wszystko rozumiem. Wydawało mi się, że za dużo mówisz o tej swojej niechęci do Bradforda. Podobno nie jest w twoim typie.
- Udało mi się przekonać nawet samą siebie - rzuciła drwiąco Lilah. - No, prawie.
- A ubiegła noc? Czy...
- Całowaliśmy się. Właściwie to Ross mnie pocałował.
- Wspaniale!
- Nie ciesz się tak, Denise. To wszystko jest bardzo skomplikowane.
- Ty go lubisz. On cię lubi. Całowaliście się i było wam dobrze. Gdzie te komplikacje? - Denise zreflektowała się nagle. - Moment! Nie mówiłaś, czy Ross dobrze całuje. Sama to sobie dośpiewałam. Chyba nie chcesz powiedzieć, że taki przystojny mężczyzna całuje jak ostatni patałach?
- Ross całuje bosko - odparła Lilah, rumieniąc się na samo wspomnienie.
- To widać - stwierdziła rzeczowo Denise. - A trudności?
- Mnóstwo! Znam go zaledwie tydzień. Siedem dni! Więcej czasu zajęło mi podjęcie decyzji, na jaki kolor pomalować kuchnię. Tym razem sprawa jest poważniejsza, nie mówiąc już o tym, że grozi mi poważne niebezpieczeństwo.
- Wciąż ci powtarzam, że miłość oznacza ryzyko.
- Owszem, taka jest kolej rzeczy. Mam pracę i spokojne życie. Po co mi złamane serce? Szkoda na to czasu. Potrzebuję gwarancji bezpieczeństwa.
- Skąd pewność, że Ross złamie ci serce?
- Bo interesuje go przelotny romans, a nie trwały związek.
- Dał ci to do zrozumienia?
- Tak - odparła ponuro Lilah. - Bez żadnych niedomówień.
- To okropne! Jesteś pewna?
- Najzupełniej. Zdaniem Rossa erotyka i uczucia to dziedziny, które nie muszą się ze sobą łączyć. Dla niego to prosta sprawa. Dwoje ludzi wpada sobie w oko, więc czemu nie mieliby pójść do łóżka. Przyjemna rozrywka.
- Faceci zawsze tak mówią - oświadczyła Denise i spojrzała na przyjaciółkę. - Co odpowiedziałaś, gdy złożył ci tę uroczą propozycję?
- Nic - wyznała Lilah. - Pożegnałam się i poszłam do swojej Sypialni. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jeszcze zanim zaczęliśmy się całować, miałam wrażenie, że coś nas... łączy. Chociaż nie ufa ludziom, ze mną rozmawiał szczerze. Jestem zdania, że pocałunki i... - przerwała, szukając odpowiednich słów - i erotyczna strona...
- Nie owijaj w bawełnę. Wiem, o co chodzi - stwierdziła Denise.
Lilah nie zwróciła uwagi na jej słowa.
- Moim zdaniem te sprawy się łączą - ciągnęła. - Nie potrafię iść z facetem do łóżka dla chwili przyjemności.
- Porządna z ciebie dziewczyna. - Denise ze zrozumieniem pokiwała głową. - Nic dziwnego. W przeciwnym razie dawno porzuciłabyś Jeffa.
- Cóż, taka jest prawda. Bardzo się angażuję. Jestem gotowa wiele zrobić dla ukochanego mężczyzny, najlepiej jednego na całe życie. Może takie podejście jest staromodne, ale tak czuję i nic na to nie poradzę. Co mam robić?
- Przez kilka tygodni wiele się może zmienić - powiedziała ostrożnie Denise.
- Chciałabym w to wierzyć. Jakiś wewnętrzny głos podpowiada mi, że powinnam spróbować. Mniejsza z tym, na jakich warunkach. Może wszystko się ułoży. Ale boję się. Omal nie umarłam z rozpaczy, gdy Jeff odszedł do innej. Jeśli znowu ukochany mężczyzna mnie zostawi, chyba tego nie przeżyję. Po prostu nie mogłabym tego znieść. Skoro istnieje realna groźba, że Ross złamie mi serce...
- Posłuchaj - wtrąciła Denise. - Powiem ci, co myślę, choć pewnie uznasz, że jestem okrutna. Życie nie polega na tym, by szukać bezpiecznego schronienia i ukrywać się przed światem. Mamy realizować własne pragnienia i odważnie stawiać czoło przeciwnościom. Musimy być świadomi, że zrobiliśmy wszystko, na co nas stać. Doskonale o tym wiesz.
- Zmieniłaś zawód? Grafika już ci nie wystarcza? Zostałaś psychologiem?
- Jestem wszechstronna. Każdemu udzielę pomocy wedle
życzenia - odparła Denise. - Masz więcej życiowych sił, niż przypuszczasz, Lilah. Kochasz Rossa Bradforda, więc nie rezygnuj z tej miłości. Zastanów się nad tym. - Uniosła palec. - Jeśli nie zaryzykujesz, do końca życia będziesz sobie zadawała pytanie, co by się stało, gdybyś miała więcej odwagi.
- Masz rację - przyznała z westchnieniem Lilah.
- Zawsze dochodzisz w końcu do takiej konkluzji, więc posłuchaj od razu mojej rady.
Strugi padającego nocą deszczu spłynęły do wąwozu, tworząc na dnie błotnistą sadzawkę. Nasiąknięte wodą zbocza były śliskie od błota. Fala mułu zalała stanowisko archeologów. W czasie porannego rekonesansu Lilah uznała dzień za stracony i postanowiła zająć się porządkowaniem znalezisk z poprzednich dni.
Właśnie zbierała się do odejścia, gdy odkryła pewną zmianę w otoczeniu. W odległości trzech stóp od miejsca, w którym siedziała, z błota sterczało szare kamienne narzędzie. Sięgnęła po nie i zobaczyła, że znalezisk jest więcej. Deszcz zmył górną warstwę gruntu, odsłaniając ukryte w ziemi okazy. Ogarnęła ją szalona radość.
- Elliot! - zawołała, pełznąc na czworakach w stronę krawędzi wąwozu. Tuż obok wystawały z błota dziesiątki starannie obrobionych kamieni. - Ted! Musicie to zobaczyć!
Zaalarmowani jej wołaniem koledzy natychmiast się poderwali. Elliot i Ted nadbiegli jako pierwsi.
- Popatrzcie, co się ukazało, kiedy deszcz wypłukał ziemię - oznajmiła radośnie Lilah. - Trzymajcie kciuki. Chyba szykuje się epokowe odkrycie.
Kiedy wieczorne cienie zaczęły się wydłużać, miała pęcherze na rękach i opalony na czerwono kark. Usunęli ze zbocza wąwozu mnóstwo ziemi, by odsłonić jak największy fragment obiecującej warstwy. Obfitująca w znaleziska strefa biegła wzdłuż stoku. Zanosiło się na sensację archeologiczną i ta perspektywa dodawała im sił.
Na wielkich sitach do przesiewania ziemi znaleźli kamienne narzędzia, kości oraz drobne przedmioty codziennego użytku. Lilah była uszczęśliwiona. Wymodliła sobie to odkrycie. Teraz miała realną szansę otrzymania koncesji na kontynuowanie wykopalisk.
Tego wieczoru kolacja w obozowisku była bardzo uroczysta. Elliot otworzył butelkę szampana zabraną specjalnie na taką okazję. Potem zgromadzili się w pracowni, gdzie Lilah wygłosiła przed niezbyt liczną, ale pełną zapału publicznością wykład o skamielinach kostnych.
- Tutaj widzimy - zaprezentowała okaz w jasnym świetle halogenowej lampy na baterie - delikatne nacięcia wzdłuż krawędzi. Wszyscy je zauważyli? Powstają one, gdy oddziela się mięso ostrym kamiennym narzędziem. - Sięgnęła po fragmenty kości udowej antylopy, ułożone zgodnie z porządkiem anatomicznym. - Spójrzcie tutaj. Ukruszone krawędzie. Wygląda na to, że podczas oprawiania zwierzęcia ktoś w pośpiechu rozłupał także... - Urwała, bo nagle usłyszała szelest płótna. Gdy podniosła wzrok, jej serce zabiło mocniej na widok mężczyzny, który wszedł do namiotu, splótł ramiona na piersi i stanął u wejścia, za grupą słuchaczy.
Na jego twarzy pojawił się zdawkowy uśmiech. Zakłopotana Lilah odetchnęła głęboko, by odzyskać spokój. Jeśli jej się to nie uda, zarumieni się jak pensjonarka. Niezręcznie przekładała eksponaty. Jej zakłopotanie nie uszło uwagi audytorium. Wszyscy odwrócili się, by sprawdzić, kto zbił z tropu szefową.
- Cześć, Ross - rzucił pogodnie Elliot. - Lilah właśnie przedstawia analizę parametrów zestawu kostnego numer sto jeden.
- Brzmi interesująco. Chętnie posłucham. Nie chcę przerywać wykładu - odparł Bradford, świadomy, że jego niespodziewana wizyta zrobiła na Lilah ogromne wrażenie.
Odchrząknęła i kontynuowała wykład jak wyuczoną lekcję:
- Wspomniałam, że kość została prawdopodobnie rozłupana w celu wydobycia szpiku. Upolowanie dużej zdobyczy wymaga sporego wysiłku, toteż wszystko musiało być wykorzystane.
Po zakończeniu wykładu Lilah wdała się w dyskusję z doktorantami, którzy mieli opatrzyć znaleziska etykietkami i powkładać do pudełek. Zdawała sobie sprawę, że Ross czeka na nią u wejścia do namiotu. Po rozmowie z Denise doszła do przekonania, że może rzeczywiście powinna postawić wszystko na jedną kartę i pójść za głosem serca. Teraz jednak uznała, że romans z Bradfordem stanowi wyzwanie na miarę jazdy szybkim ferrari z uszkodzonymi hamulcami.
Ross i Elliot stali przed namiotem, zajęci rozmową. Lilah opuściła pracownię, minęła ich i przyspieszyła kroku. Nie uszła daleko. Ross podbiegł i chwycił ją za ramię.
- Dokąd się wybierasz? - zapytał przyjaźnie.
- Muszę... napić się wody - oznajmiła, próbując delikatnie uwolnić rękę z uścisku.
- Rozumiem. Chce ci się pić - mruknął niezbyt przekonany Ross.
- Owszem. Wykład się przeciągnął. Zaschło mi w gardle. - Zaniosła się kaszlem. - Słychać, prawda?
- Jasne. Sam również chętnie przepłuczę gardło. Chciałbym z tobą porozmawiać.
Gdyby Lilah mogła rozkazywać własnemu sercu, poleciłaby mu bić wolniej i ciszej, ponieważ kołatało niespokojnie, kiedy szli do magazynu żywności, który znajdował się w namiocie ustawionym najbliżej ogniska. Przechowywano tam również pojemniki z wodą pitną.
Wcale nie była spragniona, ale napełniła kubek, upiła łyk i spojrzała na Rossa.
Miał na sobie codzienne ubranie i robocze buty. Wypłowiała, szaroniebieska koszula była tego samego koloru co jego oczy. Lilah westchnęła głęboko.
- Słyszałeś, że szczęście nam dziś dopisało? W połowie zbocza odkryliśmy wioskę myśliwych. Oceniam, że powstała mniej więcej czterysta tysięcy lat temu. W poniedziałek jadę do Nairobi, by wysłać próbki do Stanów. Za kilka dni dostaniemy wyniki ekspertyz.
- Wygląda na to, że dopięłaś swego - powiedział Ross.
- Owszem. Prawdopodobnie osada nie była zniszczona, co jest rzadkością. - Mówiła trochę za szybko. - Znaleźliśmy fragmenty kostne, sporo narzędzi... O co chodzi? - spytała, kiedy Ross uśmiechnął się, spoglądając ponad jej ramieniem.
Odwróciła się i spojrzała w głąb obozowiska. Elliot i Denise wyglądali ukradkiem z pracowni. Gdy przyłapano ich na podglądaniu, cofnęli głowy i natychmiast zniknęli wewnątrz namiotu.
Lilah westchnęła i spojrzała na popołudniowe słońce, które rozświetlało sawannę.
Chciałbyś obejrzeć pozostałości naszej osady? Jeśli tak, to chodź ze mną.
ROZDZIAŁ 10
Wąwóz tonął w powodzi złotego światła. Można było ulec złudzeniu, że to wilgotne zbocza, a nie słońce, które chyliło się ku zachodowi, jest źródłem owego blasku. Ross zszedł za Lilah po zboczu. Oglądał się dyskretnie, by sprawdzić, czy któryś z ciekawskich członków ekipy przypadkiem ich nie śledzi. Okazało się jednak, że ostrzegawcze spojrzenie, które Lilah rzuciła im na pożegnanie, odstraszyło intruzów. Byli w wąwozie sami. Po raz drugi. Tu się wszystko zaczęło. Na razie jednak mieli z tego powodu więcej zmartwień niż radości.
Ross usiłował wymazać z pamięci wspomnienie poprzedniego wieczoru, ale myśl o Lilah ciągle mu towarzyszyła. Daremnie próbował skupić się na konkretnych zajęciach. W końcu zmęczony bezowocną walką przyjechał do obozowiska archeologów.
Lilah zachowywała się jak przewodniczka oprowadzająca turystów. Czyżby żałowała, że tamtego wieczoru tak się zapomnieli, i wolała do tego nie wracać? Jeśli nawet tak było, nie uniknie rozmowy na ten temat.
- Miejsce, w którym odkryliśmy prehistoryczną osadę, leży trochę niżej...
- Lilah - zaczął, obejmując ją ramieniem - oboje wiemy, że nie przyjechałem tutaj na wykład z archeologii.
Patrzył na nią z zachwytem. Wyglądała prześlicznie. Jej jasne włosy były rozpuszczone, a blask zachodzącego słońca dał im barwę i połysk miodu. Spływały na ramiona tak samo jak wówczas, gdy namiętność wzięła u Lilah górę nad rozsądkiem. Pełne obaw spojrzenie i ciemna smuga błota na policzku sprawiały, że przypominała bezbronne dziecko.
- Rozumiem - odparła rzeczowo. Miał ochotę nią potrząsnąć.
- Dziś rano opuściłaś dom w pośpiechu - stwierdził chłodno.
- Musiałam wrócić do pracy, więc postanowiłam...
- Otieno wspomniał, że spotkaliście się na trawniku o świcie. Szukałaś sposobu, by dostać się do obozowiska. Dla mnie to wygląda na próbę ucieczki.
- Bzdura - odparła stanowczo. - Po prostu obudziłam się bardzo wcześnie i uznałam, że pora zwijać manatki.
- Sądzę, że nie tyle opuściłaś mój dom, co z niego umknęłaś. Co cię tak przestraszyło? - Lilah przygryzła wargi. Przypominała zwierzę schwytane w pułapkę. Ross uznał, że, milcząc, przyznała mu rację, ale nie dawał za wygraną: - Chcę to od ciebie usłyszeć.
Po chwili wahania odetchnęła głęboko i powiedziała:
- Zgoda. Wieczorem zapytałeś, czego pragnę. Nie umiałam odpowiedzieć na to pytanie. Musiałam się zastanowić. Dlatego uciekłam.
- Przemyślałaś wszystko?
Podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. Na jej twarzy pojawił się wyraz zdecydowania, jaki widzi się u pływaków na moment przed skokiem z wysokiej trampoliny.
- Tak.
- Czego pragniesz, Lilah? - zapytał. Pokręciła głową.
- Najpierw ty mi powiedz, jakie są twoje pragnienia. Ross bez wahania powtórzył wyznanie, które usłyszała od niego wieczorem.
- Moim zdaniem nie należy tracić czasu. Zostało nam pięć tygodni i powinniśmy je wykorzystać najlepiej, jak się da. Chcę, żebyś wróciła dziś ze mną do domu. Jutro obudzisz się w moich ramionach.
- Rozumiem - stwierdziła ponownie Lilah i uśmiechnęła się z rezygnacją.
Ross był zawiedziony. Ilekroć składał kobietom tego rodzaju propozycje, jego słowa były przyjmowane ze znacznie większym entuzjazmem.
- Uznałam, że należy postawić sprawę jasno - dodała Lilah.
- I czego chcesz?
- Tego co ty.
Czuł na sobie badawcze spojrzenie piwnych oczu, usianych zielonkawymi plamkami, które mówiło więcej niż słowa. Ale nie chciał zaprzątać sobie tym głowy.
- Nie będziesz już uciekała? - zapytał, ujmując jej rękę i podnosząc do ust. Odwrócił dłoń i złożył pocałunek w ciepłym zagłębieniu.
- Żadnych ucieczek - odparła cicho, gdy dotknął ustami nadgarstka. Odruchowo musnęła opuszkami palców jego policzek, ale zaraz cofnęła rękę, jakby postanowiła ukryć swoją reakcję na jego łagodne pieszczoty. Ross uznał to za wyzwanie. Nie mógł pozwolić, by chwila zakłopotania przesądziła o charakterze ich romansu. Lilah nie padła mu w ramiona, ale czuł, jak krew pulsuje w jej żyłach tuż pod skórą, której dotykał ustami. Delikatnie ścisnął zębami wskazujący palec dziewczyny.
Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy, ale szybko odwróciła wzrok. Ross ujął mocniej bezwładną dłoń i położył na swojej piersi, by ogrzać się jej ciepłem. Lilah zadrżała. Raz jeszcze pocałował ją w rękę.
- Miałem rację - szepnął między pocałunkami. - Naprawdę jesteś przestraszona. Pragniesz mnie równie mocno, jak ja pragnę ciebie, ale boisz się do tego przyznać.
- Nic podobnego - odparła drżącym głosem. - To nie lęk. Wcale się ciebie nie boję.
- Czyżby? Spróbuj to udowodnić.
Lilah długo patrzyła mu w oczy. Był zaskoczony, gdy nagle się uśmiechnęła. Kąciki jej ust lekko uniosły się ku górze, oczy były zmrużone jak u kotki. Ross poczuł się zbity z tropu.
Po chwili śmiało do niego podeszła. Stali teraz pierś w pierś. Czuł, jak Lilah oddycha. Niewiele brakowało, żeby zamknął ją w mocnym uścisku, ale starał się nad sobą panować. Poza tym był ciekaw, co ona knuje. Jednak taka bliskość bardzo go podniecała i wiedział, że dziewczyna zdaje sobie z tego sprawę.
Lilah przylgnęła do niego biodrami i wolno przesunęła po torsie dłońmi, które spotkały się na karku, a potem zaczęły pieścić wrażliwą skórę. Ross zacisnął zęby. Stał nieruchomo, choć po skórze przebiegł mu rozkoszny dreszcz. Niesamowite! Wystarczyła sama obecność Lilah i jej łagodna pieszczota, by stracił głowę. Niewiele brakowało, żeby chwycił ją w objęcia, zerwał z niej ubranie i wziął w kamienistym wąwozie.
Powoli rozpięła dwa guziki jego koszuli, wspięła się na palce i dotknęła ustami odsłoniętej skóry. Ross zacisnął dłonie w pięści. Ledwie był w stanie znieść czułe pocałunki. Lilah rozpięła kolejny guzik, znieruchomiała na chwilę, a potem spojrzała mu w oczy.
- Wiesz, co myślę? - zapytała. Ross nie mógł wykrztusić ani słowa. Czekał, aż sama powie, o co jej chodzi. - Moim zdaniem to właśnie ty się boisz - oświadczyła w końcu.
- Słucham? - wymamrotał z trudem. - To bez sensu. Czemu miałbym się... tego bać?
- Nie o tym mówię - odparła łagodnie, zajęta następnym guzikiem. - Mam na myśli wszystkie inne sprawy.
Ross ledwie był w stanie myśleć, więc umknął mu sens tej zagadkowej uwagi. Widział tylko jej usta, dłonie i zręczne palce, które uporały się już z ostatnim guzikiem. Przesunęła rękę niżej. Jęknął i wstrzymał oddech.
Bez pośpiechu zsunęła koszulę z jego ramion. Wieczorne powietrze chłodziło opaloną skórę. Śmiałe dłonie błądziły po torsie Rossa.
Rozbudzona nagle wrażliwość sprawiła, że przez cienki materiał koszulowej bluzki czuł piersi Lilah. W ostatnim przebłysku gasnącej świadomości zdał sobie sprawę, że nie panuje już nad sytuacją.
Zapomniał o swoich poprzednich skrupułach. Po chwili leżeli na trawie, spleceni ciasnym uściskiem.
- Dość tego - mruknął i unieruchomił jej dłonie. Na ustach Lilah pojawił się tryumfujący uśmiech. Ross scałował go zachłannie i niecierpliwie. Pilno mu było znowu poczuć znany od niedawna smak jej warg.
Objęła go z całej siły i z zapałem oddawała pocałunki. Ta jej namiętność i nie ukrywane pożądanie były jak afrodyzjak i rozpaliły jego żądzę tak bardzo, że nie wiedział, czy kiedykolwiek zdoła ją zaspokoić
Najwyższym wysiłkiem woli zdołał się odsunąć.
- To nie jest odpowiednie miejsce - mruknął.
- Rozumiem - odparła Lilah z przebiegłym uśmiechem. - Wstydzisz się wrócić do obozowiska z liśćmi we włosach i błotem na ubraniu. Uważasz, że to nieprzyzwoite?
- Pojedź ze mną do domu - zaproponował Ross. Pragnął Lilah, ale chciał ją mieć na swoich warunkach. Kilkakrotnie udało jej się zbić go z tropu i przejąć kontrolę nad sytuacją. Pragnął zacząć wszystko od początku, by na przyszłość uniknąć takich niespodzianek.
- Twój dom to odpowiednie miejsce?
- Tak. Zgadzasz się?
Jej szeroko otwarte, piwne oczy spoglądały na niego bezradnie. Wyczytał z nich tęsknotę, która wprawiła go w zdumienie.
- Tak - szepnęła - Zgadzam się.
Gdy zajechali pod dom Bradforda, było już zupełnie ciemno. W salonie paliła się tylko jedna lampa, ale jej blask widoczny był z daleka na falistej sawannie. Lilah czekała w półmroku werandy, aż gospodarz otworzy frontowe drzwi. Miała wrażenie, że śni, a marzenia unoszą ją w rejony, gdzie wszystko jest możliwe.
Ross przepuścił ją w drzwiach. Weszła do ciemnego korytarza. Drżała ze strachu i niecierpliwości.
Co dalej? Chwila rozmowy, by odpocząć i ustalić zasady? Przystanęła niepewnie w progu salonu, gdy Bradford zamykał drzwi na klucz.
Czuła się bardzo dziwnie. Serce biło jej tak mocno, że obawiała się, czy lada chwila nie wyrwie się z piersi. Przygryzła wargę, nie wiedząc, co powiedzieć.
Ross przerwał te niepotrzebne rozmyślania. Zanim się zorientowała, co zamierza, podszedł bliżej, stanął tuż za nią i objął ją mocno w talii. Odruchowo przylgnęła do niego całym ciałem. Czuła, jak szeroka pierś mężczyzny wznosi się i opada w rytm oddechu.
- Lilah - szepnął po chwili, chwycił ją za ramiona i powoli obrócił twarzą do siebie - spójrz na mnie.
Zarumieniła się, czując na sobie jego wzrok, a ogarnęła ją gwałtowna radość, bo ukochany dosłownie pożerał ją wzrokiem.
W milczeniu położył dłonie na jej ramionach. Wielka, choć jeszcze uśpiona moc unieruchomiła ich na moment jak w filmowej stopklatce.
- Powiedziałem ci, czego pragnę - rzekł cicho. - Zanim cokolwiek się zdarzy, wyznaj mi szczerze, jakie są twoje pragnienia.
Lilah pochyliła głowę i musnęła wargami jego tors. Zadrżał, jęknął i odsunął ją na bezpieczną odległość.
- Nie. Powiedz. Muszę to najpierw od ciebie usłyszeć
- Pragnę cię - wyznała niecierpliwie. - Chcę, żebyś się ze mną kochał, Ross. Błagam...
Te słowa zbudziły w nim uśpioną moc. Wziął Lilah w ramiona i przytulił z całej siły. Całował ją zachłannie, aż zabrakło im tchu. Gdy uniósł głowę, przylgnęła do niego jeszcze mocniej.
- Nie. Błagam, nie...
- Co takiego?
- Nie zwlekaj - dokończyła Lilah. - Proszę... Ross roześmiał się cicho.
- Zwlekaliśmy nazbyt długo, nie sądzisz? - powiedział. Podeszli razem do jednej z kanap ustawionych w obszernym salonie. Lilah usiadła na jego kolanach, a on obsypywał pocałunkami jej szyję. Mruczał z zadowolenia, dotykając wargami jej ramion. - Tym razem doprowadzimy wszystko do końca.
Zaborczym gestem objął jej biodra. Jego dłoń sunęła coraz niżej, głaszcząc smukłe udo. Lilah westchnęła spazmatycznie, gdy palce mężczyzny dotknęły jego wewnętrznej strony, zatoczyły koło i wślizgnęły się pod krótkie szorty, sunąc coraz wyżej i wyżej. Zachwiała się i jęknęła. Ross uniósł ją i położył na kanapie tak, że znalazła się pod nim. Ciężar muskularnego ciała przycisnął ją do miękkich poduszek.
- Ależ... - rzuciła bez tchu. Zamknął jej usta pocałunkiem, który oddała bez namysłu. Wsunęła dłonie pod jego koszulę i głaskała go po plecach.
Ross westchnął z ustami przy jej ustach, gdy niecierpliwe dłonie dotknęły jego skóry. Podniósł głowę, oparł się na łokciu i rozpiął guziki koszuli. Zdjął ją pospiesznie, ukazując opalony tors.
- Twoja kolej - powiedział z uśmiechem.
Lilah uniosła się na poduszkach kanapy, podciągnęła bluzkę i zdjęła ją przez głowę. Przymknęła oczy, zawstydzona swoją nagością. Czuła, jak palce Rossa manipulują przy zapięciu biustonosza.
- Lilah - westchnął po chwili z zachwytem. - Jesteś taka piękna.
Bielizna wylądowała na podłodze. Dłonie Rossa pieściły jędrne piersi. Gdy opuszkami palców kreślił na nich niewielkie koła, skóra paliła Lilah żywym ogniem. Delikatne pieszczoty omal nie przyprawiły jej o szaleństwo. Wygięła się w łuk, spragniona mocniejszego dotknięcia. Jęknęła, gdy Ross nakrył dłońmi jej nabrzmiałe piersi.
Otworzyła oczy i ujrzała potarganą ciemną czuprynę. Pochylony nisko Ross okrywał pocałunkami jej biust i stwardniałe sutki. Uniosła się, kiedy jego gorące i wilgotne usta powędrowały niżej. Wrażliwa skóra ud i brzucha płonęła od pieszczot zuchwałych palców i warg.
Lilah przestała nad sobą panować i krzyknęła. Każde dotknięcie Rossa przyprawiało ją o drżenie. Wiła się z rozkoszy na miękkich poduszkach kanapy. Gdy nie była już w stanie znieść dalszej męki oczekiwania, Ross uwolnił ją od szortów i bielizny. Poczuła, że jego dłoń wsuwa się między jej uda. Pod wpływem ponawianej raz po raz śmiałej pieszczoty ból zmienił się w rozkosz. Lilah z trudem chwytała powietrze.
- Och, Ross! Błagam... teraz - ponagliła. Miała wrażenie, że jest kulą ognia, która lada chwila podpali cały świat.
Ross przykrył ją własnym ciałem i wsunął się między smukłe uda. Czuła, jak sięga do suwaka spodni. Niecierpliwie zsunęła je z jego szczupłych pośladków. Wspólnymi siłami pozbyli się ostatniej przeszkody dzielącej ich rozpalone żądzą ciała.
- Proszę, Ross. Nie zwlekaj dłużej. Nie mogę... Księżycowa poświata lśniła na jego opalonych barkach, gdy zamknął ją w ramionach.
- Spójrz na mnie - szepnął. Gdy popatrzyła w oczy, które płonęły jak w gorączce, ogarnęła ją radość i lęk. Jęczała cicho z rozkoszy i niecierpliwości. Ross dotknął wargami jej ust, kiedy się połączyli; westchnienie ulgi stłumił namiętnym pocałunkiem.
Lilah miała wrażenie, że podniecenie rośnie w niej jak fala przypływu. Gdy nie była już w stanie go znieść, wszelkie ograniczenia zniknęły w cudownej powodzi wrażeń. Wstrząsana dreszczami, osłabła i zapomniała o całym świecie. Przywarła do Rossa, zachwycona siłą i delikatnością jego smukłego ciała. Poruszał się w niej, aż krzyk rozkoszy zmącił nocną ciszę. Opadł bezwładnie, kryjąc twarz w jej włosach. Głaskała go po plecach, gdy odpoczywali, złączeni mocnym uściskiem, oddychając coraz głębiej i rytmiczniej.
Kiedy podniecenie minęło, powieki zaczęły jej ciążyć. Przymknęła oczy i odpłynęła w ciepły sen, wsłuchana w równy oddech Rossa.
Zbudziła się, gdy się poruszył. Otworzyła oczy i zobaczyła, że leży obok niej wsparty na łokciu. Wieczorne powietrze chłodziło spocone ciała. Westchnęła mimo woli.
- Już żałujesz? - spytał zaniepokojony.
- Nie - odparła, tuląc się do niego. - Zimno mi. Natychmiast się rozpogodził.
- Jestem ciężki.
- Nie przeszkadza mi to. - Morzyła ją senność. I bardzo dobrze, pomyślała. Szkoda czasu na zbędne dywagacje. Miała poczucie całkowitego spełnienia. Pragnęła czuć ciężar ukochanego. Chciała się ogrzać w cieple emanującym z jego ciała.
Pochylił głowę i całował jej ramię, znacząc ustami i językiem wilgotny ślad. Delikatna pieszczota szybko wyrwała Lilah z odrętwienia, a lekkie i gorące jak pióro ognistego ptaka pocałunki rozpaliły ją na nowo. Poruszyła się niecierpliwie, ale Ross mocno objął ją w talii i unieruchomił.
Drżała udręczona zwodniczym dotykiem. Podsunęła mu usta do pocałunku. Wargi miał chłodne i nieustępliwe, ale język był gorący i czuły. Całowali się leniwie, bez pośpiechu; uczyli się na pamięć smaku swoich warg, zapachu skóry. Znużona Lilah na nowo odzyskała siły, gdy zalała ją gorąca fala namiętności. Czysty ogień płynął teraz w jej żyłach.
Poczuła nagle, że Ross wsuwa jedno ramię pod jej kolana, a drugim obejmuje w pasie. Wziął ją na ręce i mocno przytulił. Westchnęła i odruchowo zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Co robisz? - zapytała. Spojrzał na nią z rozbawieniem.
- Zabieram cię do łóżka.
- Idziemy spać?
- Nie od razu.
- Dziś jest o wiele przyjemniej niż poprzedniej nocy - oznajmiła z uśmiechem. - Nie sądziłam, że tak się to skończy.
- W przeciwieństwie do mnie.
- Kiedy ci to przyszło do głowy?
- Gdy nocowałaś u mnie po raz pierwszy. Następnego ranka wszedłem do pokoju, żeby cię obudzić. Siedziałaś na łóżku zaspana i zarumieniona. Od tamtej chwili marzyłem, że pewnego dnia obudzisz się w moich ramionach.
- Rozumiem - mruknęła w zadumie. - Zawsze tak szybko dostajesz to, czego pragniesz?
Ross skinął głową.
- Już ci mówiłem, że nie warto tracić czasu.
Spojrzał na nią łagodnie i czule, ale jego słowa budziły w niej niepokój. Takie podejście do sprawy było dobre wówczas, gdy istniały pewne ograniczenia.
Patrzyła na jego urodziwą twarz ledwo widoczną w półmroku.
- O czym myślisz? - zapytał. Westchnęła głęboko.
- Muszę przyznać, że ja również tego pragnęłam. Cieszę się, że jesteśmy tu razem.
Mówiła prawdę. Mniejsza o warunki i ograniczenia. Chciała się skryć w ramionach Rossa. W tej chwili jedynie to miało dla niej znaczenie.
ROZDZIAŁ 11
Tego ranka Lilah wybierała się do Nairobi. Zaaferowana krzątała się po namiocie. Ted zajrzał do środka, odsuwając płachtę.
- Chyba coś zgubiłaś - powiedział.
- Moje listy! Dziękuję.
- Znalazłem je w magazynie. Były w pudełku z suszonymi warzywami. - Ted spojrzał ponuro na swoją szefową. - Ostatnio jesteś bardzo roztargniona, Lilah.
- Przesadzasz - odparła i wzruszyła ramionami. - No dobrze. Masz rację - przyznała.
- Moim zdaniem coś cię trapi.
- Mało mam na głowie? Wykopaliska, koncesja na dalsze badania...
- Ross Bradford?
- Ted, moje prywatne, życie to całkiem inna sprawa - stwierdziła, odkładając na bok torebkę. - Przywieźć ci coś z miasta? Znaczki? Czekoladę? Nie zarzekaj się, że przeszła ci na nią ochota. Wszyscy zamówili słodycze.
- Nie, dziękuję. Ale chciałbym, żebyś rzuciła okiem na to... - Podał jej otwarte czasopismo. Był to „Newsweek" sprzed kilku tygodni, zawierający artykuł na temat Rossa i jego firmy ECO.
- Przeczytaj - zachęcał Ted. - Będziesz zdziwiona.
- Czemu? - Lilah spojrzała podejrzliwie na kolegę.
- Spotykasz się z Rossem Bradfordem, prawda? Mówił ci, jak zarabia na życie?
- Oczywiście - odparła. - Jest właścicielem ECO. To uznana międzynarodowa firma zajmująca się ochroną środowiska.
- Bradford to fanatyk - burknął Ted. - Wspominał ci o swoim ostatnim pomyśle? Postanowił założyć nowy park narodowy w Afryce Środkowej, by chronić dżunglę. Rozpętał prawdziwą wojnę, by postawić na swoim. Przeczytaj artykuł! Wszystko tam napisali. Wysyła w teren patrole, które mają chwytać kłusowników pozyskujących kość słoniową.
- I co w tym złego?
- Lilah, wspomniałem o tej sprawie dla twojego dobra. Trefny towar oznacza wielką forsę. W tym interesie wszyscy mają broń, i to dobrą. Jak na Dzikim Zachodzie. Kłusownicy strzelają do Rossa i jego ludzi, a on im odpowiada ogniem. Z kim ty się zadajesz, dziewczyno? Przecież to najemnik, chociaż broni środowiska.
- Nie zamierzam na ten temat dyskutować - oświadczyła zimno Lilah i wyszła z namiotu. Z oddali dobiegł warkot silnika. Drogą wiodącą do obozowiska jechał dżip Rossa. Przyspieszyła kroku. Ted podreptał za nią. Nie zwracała na niego uwagi.
- A jeśli Bradford zginie? - zawołał archeolog. - Sam też może kogoś zastrzelić. Prawo jest po jego stronie, ale co z zasadami moralnymi?
Lilah udawała, że nie słyszy, choć była głęboko poruszona uwagami Teda. Czy zajęcie Rossa rzeczywiście jest tak niebezpieczne? Z pewnością grał o wysokie stawki. Walka o posiadłość była najlepszym tego dowodem. Trzeba to z nim omówić. Nie może być tak źle, jak twierdzi Ted.
- Dzień dobry. - Ross wysiadł z auta i podszedł do grupki archeologów. Był w garniturze, ale dla wygody rozluźnił krawat i podwinął rękawy koszuli, odsłaniając muskularne ramiona. Marynarkę zostawił na tylnym siedzeniu dżipa.
- Witaj - odparła Lilah. Serce jej się do niego wyrywało. Nosił miejskie ubranie, lecz mimo to bez najmniejszego trudu wyobraziła go sobie w dżungli, z karabinem w ręku. Co on powiedział, celując do niej, gdy w środku nocy wędrowała po jego posiadłości? Oświadczył, że zawsze trafia do celu. Jak często trzeba mieć do czynienia z bronią, by z pełną odpowiedzialnością wygłaszać takie stwierdzenia?
- Wcześnie przyjechałeś. - Lilah odetchnęła głęboko. - Chcesz kawy?
- Nie, dzięki. Już piłem. Możemy jechać, skoro jesteś gotowa. Gdy ruszyła w stronę auta, ktoś dotknął jej ramienia. Odwróciła głowę. Stojący obok Ted rzucił jej karcące spojrzenie.
- Mam nadzieję, że twój przyjaciel ma ze sobą broń. Może trzeba będzie kogoś zastrzelić! - rzucił drwiąco scenicznym szeptem. Ross musiał to słyszeć, bo zdziwiony uniósł brwi i spojrzał na młodego archeologa, który z zainteresowaniem przyglądał się kromce chleba opiekanej nad ogniskiem.
- O co mu chodziło? - zapytał, pomagając Lilah wsiąść do auta.
- Próbował mi wmówić, że zarabiasz na życie, strzelając w dżungli do ludzi - wyjaśniła. - Chyba trochę przesadził. - Zamilkła, czekając, aż Ross przytaknie, ale on milczał. Rzuciła mu badawcze spojrzenie. - Mam rację?
- Niezupełnie. Od paru miesięcy jest tu gorąco...
- Chwileczkę! Czy chcesz przez to powiedzieć, że Ted mówił prawdę? Rzeczywiście strzelasz do ludzi? Sądziłam, że zajmujesz się tworzeniem parku narodowego.
- Między innymi, co nie zmienia faktu, że są tacy, którzy do nas strzelają. Musimy się bronić.
- Dlaczego do was strzelają? - zapytała zdziwiona.
- Bo próbujemy zlikwidować nielegalny handel kością słoniową, zanim dojdzie do całkowitego wybicia królów sawanny w tym regionie.
- To mi się nie mieści w głowie. Naprawdę jest tak źle?
- Tak, i sytuacja wciąż się pogarsza. Ken Harding, jeden z moich biologów, natknął się na bandę kłusowników podczas liczenia stad dzikiej zwierzyny. Ostrzelali jego auto. Uszedł z życiem, bo miał szczęście i prowadzi jak rajdowiec. Dostał postrzał w bark.
- To szaleństwo.
- Jestem tego samego zdania. Pamiętaj, że w grę wchodzą ogromne pieniądze. Na czarnym rynku kości słoniowej obraca się milionami dolarów.
- To mi się nie mieści w głowie - powtórzyła Lilah. - Miałam cię za spokojnego urzędnika dobrze prosperującej firmy.
Ross skwitował jej słowa uśmiechem.
- Powinnaś się domyślić, że spokój i zwyczajne pomnażanie kapitału to nie mój styl.
- A zatem groźby Jake'a Wyatta i trudności ze sprzedażą ziemi to dla ciebie nic nowego.
- Zgadza się - przytaknął Ross. - W porównaniu z zadaniami, które podejmuje moja firma, to rzeczywiście drobiazg. Z pozoru chodzi tylko o ochronę środowiska, ale gra idzie o wielką forsę. Dawno przestałem się dziwić, jak wiele bliźni są w stanie poświęcić dla pieniędzy. - Zerknął na swoją pasażerkę. - Widzę, że jesteś wzburzona. Czemu?
- Czemu? Przecież to oczywiste. Ci dranie strzelają do ciebie, a ty mnie pytasz, dlaczego mnie to oburza?
- Chcesz powiedzieć, że się o mnie martwisz?
- Chcesz powiedzieć, że cię to obchodzi? - odparła Lilah, naśladując jego drwiący ton. Westchnęła ciężko. - Czy warto się tak narażać, Ross? Wiem, że słonie to zagrożony gatunek, ale czy musisz wystawiać się na kule, by założyć park narodowy?
- Tak - odparł bez namysłu. - Warto ryzykować życie dla tej sprawy. Gdybym unikał niebezpieczeństwa i zrezygnował z obrony swoich ideałów, byłbym niewiele wart. Nie chcę żyć w spokoju, ale z poczuciem winy. Niech mnie diabli wezmą, jeśli będę bezczynnie patrzeć, jak banda zwykłych przestępców bogaci się i zyskuje wpływy, handlując bezprawnie kością słoniową. Brzmi to logicznie, prawda? - dodał. - A może uważasz mnie za szaleńca? Proszę bardzo. Wielu tak sądzi, więc nie będziesz odosobniona.
- Nie - odparła z ociąganiem. - Rozumiem cię. Sprawa jest ważna, a ty jesteś wybitnym fachowcem w swojej dziedzinie. Tylko... uważaj na siebie, dobrze?
Niepotrzebnie to powiedziała, ale Ross był zadowolony. Uśmiechnął się lekko.
- Zawsze uważam.
- Mam nadzieję.
Lilah długo milczała, patrząc na swoje dłonie. Czemu nie zakochała się w miłym, pracowitym naukowcu, który rzadko opuszcza przytulny gabinet? Musiała obdarzyć uczuciem mężczyznę, dla którego salwy z karabinu maszynowego to codzienne zawodowe ryzyko. Nie potrafiła się z tym pogodzić, więc zmieniła temat:
- Jakieś nowiny na temat Jake'a Wyatta?
- Żadnych - pokręcił głową Ross. - Nocny intruz więcej się nie pojawił. Z moich informacji wynika, że Wyatt nie miał ostatnio żadnych spotkań ani narad w sferach rządowych.
- To dobra nowina?
- Nie można zakładać, że się wycofał. To byłby przesadny optymizm. Myślę, że coś knuje. Muszę się dowiedzieć, w czym rzecz.
- Może kolejne przyjęcie? Zmiękczę drania.
- Niestety dopiero w przyszłym tygodniu coś się szykuje.
Zresztą mam informatora. Joseph, krewny Otieno, pracuje jako sekretarz u jednego z ważniaków zainteresowanych inwestowaniem w miejscowy przemysł. Dzięki temu wiem, jak przebiegają negocjacje z Wyattem. Na razie tamten facet jest po naszej stronie.
- A to niespodzianka! Chcesz powiedzieć, że nie jestem twoim jedynym szpiegiem? Cóż za rozczarowanie!
- Wybacz - mruknął z uśmiechem Ross.
- Tak bardzo mi to nie przeszkadza. Mój talent do zdobywania informacji jest większy, niż sądziłam, ale nie uważam się za superagentkę. Rzecz jasna, w sprawozdaniu z ekspedycji nie będę o tym wspominała. Środowisko archeologów jest dość konserwatywne.
- To mi przypomina, że dziś rano dzwoniłem do paru osób w sprawie twojej koncesji. Poza tym zamierzam wspomnieć o tym podczas dzisiejszego spotkania. Pewności nie mam, ale może za jakiś czas coś z tego będzie.
- Dzięki, Ross - powiedziała Lilah, wzruszona, że chciał jej pomóc. Zrobiło jej się ciepło na sercu. Może mu jednak trochę na niej zależy? Nie zadawałby sobie chyba tyle trudu dla znajomej, nawet jeśli byłaby to jego przygodna kochanka.
- Chętnie ci w tym pomogę - odparł. - Najwyższa pora zacząć starania o koncesję. Takie sprawy ciągną się tu miesiącami. Szczerze mówiąc, moje wpływy są niewielkie, a możliwość wywierania presji będzie ograniczona, bo w przyszłym miesiącu wracam do dżungli.
- Ach tak! Wspominałeś o tym - odparła. Jak on spokojnie mówi o wyjeździe z Kenii za kilka tygodni. Do głowy mu nie przyszło, że mógłby zmienić plany. Posmutniała.
Przez dłuższą chwilę jechali w milczeniu.
- Nie myślałeś o tym, by zostać tu na dłużej i osobiściedopilnować reorganizacji parku narodowego? - zapytała w końcu. - Mówiłeś o takiej możliwości w czasie przyjęcia.
- Chodzi ci o rozmowę z Desmondem Petersem? Trochę koloryzowałem, żeby go pognębić. Moje kontakty z zarządem parków narodowych są dość ograniczone, ale to wystarczy. Mam w Kenii oddanych współpracowników. Muszę wracać tam, gdzie mamy ważniejsze sprawy.
- To zrozumiałe - mruknęła.
Gdy zatrzymali się na ulicznym parkingu, natychmiast otoczyła ich gromadka wychudzonych chłopaczków, którzy obiecali, że popilnują samochodu. Ross skinął głową i z poważnym wyrazem twarzy wręczył najstarszemu garść drobnych.
- Co się dzieje? - zainteresowała się Lilah.
- To miejscowy wynalazek. Dzieciaki dostają pieniądze i czekają na parkingowego, wręczają mu opłatę i odbierają kwitek. W ten sposób sobie dorabiają, miasto zgarnia opłaty, a kierowca nie zaprząta sobie głowy pilnowaniem samochodu.
Mimo wczesnej pory w Nairobi było już gorąco, ale powietrze miało przyjemny korzenny zapach. Później będzie je czuć spalinami.
Lilah szybko załatwiła swoje sprawy i ruszyła w stronę bazaru, gdzie na straganach było pełno najrozmaitszych towarów - od afrykańskich rzeźb po biżuterię. Straciła poczucie czasu. Gdy wreszcie zerknęła na zegarek, stwierdziła, że musi już iść na spotkanie z Rossem. Jego biuro mieściło się na piątym piętrze jednego z wieżowców przy Kenyatta Avenue, w centrum Nairobi.
- Zapraszam do środka - rzucił Ross, gdy Lilah wsunęła głowę przez otwarte drzwi. Na podłodze oraz wszędzie, gdzie było trochę wolnego miejsca, leżały stosy papierów. - Nie uwierzysz mi pewnie, jeśli powiem, że większość makulatury już stąd usunąłem - dodał. - Podejrzewam, że ojciec przez te wszystkie lata nie wyrzucił ani jednego świstka.
- I pewnie doskonale wiedział, co gdzie leży - stwierdziła Lilah. Ostrożnie podeszła do biurka i przełożyła z fotela na podłogę skoroszyt z dokumentami.
- Masz rację. - Ross podał gościowi plik listów. - To twoja korespondencja. Muszę jeszcze zadzwonić do zarządu parków narodowych. Sekretarka zostawiła mi pilną wiadomość z prośbą, żebym się do nich odezwał.
- Poczekam - zapewniła go Lilah, przeglądając listy. Tylko dwa zaadresowano do niej. Pismo z macierzystego uniwersytetu dotyczyło funduszów przyznanych na prowadzenie wykopalisk. Była także biała koperta bez stempla i adresu zwrotnego, dostarczona pewnie przez posłańca. Lilah przyglądała jej się z ciekawością. Nie miała tu znajomych, więc kto mógł do niej napisać? Otworzyła kopertę. W środku był krótki list od Jake'a Wyatta. Charakter pisma zdecydowany, wyraziste litery... Hodowca zapraszał ją do swojego domu celem omówienia propozycji, którą jej złożył w czasie przyjęcia. Ścisnęła mocniej kartkę i raz jeszcze przeczytała wiadomość. Ciekawe, co powie Ross...
- O co tu chodzi, do diabła? - rzucił właśnie do słuchawki i uderzył pięścią w blat biurka. - Co zrobił? Ale jak? - Zaskoczona Lilah podniosła wzrok. Na twarzy Bradforda malowały się wściekłość i niedowierzanie. - Skąd wziął tyle pieniędzy? Nie dysponuje tak wielkim kapitałem! Ależ nie! Gdybym wiedział, nie pytałbym o to. Kiedy otrzymałeś wiadomość? - Ross słuchał, nerwowym gestem odgarniając włosy. - Racja. Dobrze. Dowiedz się jak najwięcej i zadzwoń do domu. Pogadamy spokojnie. - Odłożył słuchawkę. - Przeklęty Jake Wyatt. Przeczuwałem, że coś knuje.
- Co się stało?
- Dziś rano niespodziewanie zaproponował, że sfinansuje budowę fabryki. Przedstawił wiarygodne zapewnienie, że wyłoży kilka milionów dolarów. W gotówce. Jest teraz głównym inwestorem planu industrializacji regionu.
- Nie sądziłam, że dysponuje takim majątkiem.
- Ja również - stwierdził posępnie Ross. - Nikt go o to nie podejrzewał. Gotów byłbym założyć się o własną posiadłość, że to nie jego forsa. - Poderwał się z miejsca, podszedł do okna i popatrzył w dół. Odruchowo napiął mięśnie. - Ta nowina wszystko zmienia. Najważniejszą przeszkodą dla zwolenników uprzemysłowienia był do niedawna brak pieniędzy na rozpoczęcie prac. Wyatt ją usunął, więc ma szansę zyskać poparcie, o które zabiega. Cholera! Nie spodziewałem się takiego obrotu sprawy. Niech to diabli... Skąd wziął forsę? - Lilah z niepokojem go obserwowała. - Wiesz, co mnie szczególnie zdziwiło? - ciągnął.
- Cóż takiego?
- Zyski, które mógłby czerpać jako udziałowiec zakładów przemysłowych, nie usprawiedliwiają takich nakładów finansowych. Spore ryzyko. Ja bym nie poszedł na taki układ, a Wyatt nie jest ode mnie głupszy.
- Pewnie uważa, że to jedyny sposób, by doprowadzić do zbudowania fabryki. W przeciwnym razie zostałby przez ciebie pokonany.
- Właśnie - przytaknął Ross. - Wiadomo, że desperacko pragnie zbudować tę fabrykę. Ale dlaczego tak mu na tym zależy? Wygląda na to, że gotów jest poświęcić wszystko, nawet ogromną gotówkę, byle dopiąć swego. Dziwna sprawa.
- A jeśli w grę wchodzą osobiste powody? - zapytała Lilah. Miała podstawy, by tak sądzić. Nie uszły jej uwagi spojrzenia rzucane na siebie przez obu mężczyzn w czasie przyjęcia.
- Próba zemsty? - Ross pokręcił głową. - Pochlebia mi, że facet, który uznał mnie za wroga, gotów jest rzucić w błoto kilka milionów dolarów, by mnie pognębić, ale to bzdura. Jake położył na szalę wielkie pieniądze, a to oznacza, że posiada informacje, których ja nie mam. Muszę sprawdzić, co się za tym kryje. Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę.
- Co robisz?
- Dawno powinienem się na to zdecydować - mruknął, wystukując numer. - Diane? Mówi Ross. Połącz mnie z Charliem. Słucham? Tak, wiem, że u was jest ósma wieczorem. Siedzisz jeszcze w pracy, zgadza się? Czemu jego tam nie ma? Co to znaczy, że ma własne życie? Od kiedy? Dobrze, mniejsza z tym. Mam prośbę do ciebie i Charliego. Sprawdźcie mi jutro rano faceta o nazwisku Wyatt. Użyjcie wszelkich sposobów z przekupstwem włącznie, jeśli to będzie konieczne. Muszę mieć listę osób i przedsiębiorstw, z którymi współpracuje. Sprawdźcie jego inwestycje, tajne konta bankowe i tak dalej. Im szybciej, tym lepiej. - Odłożył słuchawkę.
- Może coś znajdą, ale zbytnio bym na to nie liczył. Trzeba powęszyć na miejscu, żeby się dowiedzieć, skąd Wyatt wziął tyle forsy.
- Po co? Ma ją, i koniec. Liczą się fakty.
- Jasne. Ale tak czy inaczej sprawa jest dziwna. Poszukam informacji.
Ross potrzebował danych na temat Wyatta. Lilah przyglądała się leżącemu na jej kolanach listowi. To była szansa. Podjęła decyzję.
- Panno Evans, przejdźmy od razu do rzeczy - zaproponował Jake Wyatt, nalewając swojemu gościowi mocnej herbaty.
- Chciałbym wiedzieć, czy zastanawiała się pani nad wiadomą sprawą.
Lilah wlała do herbaty trochę mleka i wrzuciła kostkę cukru.
Było późne popołudnie. Siedzieli na werandzie domu Jake'a, ze wszystkich stron otoczonego sawanną. Wiedziała, że wąwóz i posiadłość Rossa leżą zaledwie kilka mil na wschód od farmy Wyatta, ale pod błękitnym niebem, w zielonym bezmiarze traw drogi i kamienie graniczne traciły na znaczeniu.
- Proszę mi mówić po imieniu - zwróciła się do Jake'a. Zgodziła się na te odwiedziny, by wybadać, co go skłoniło do nagłego przyspieszenia harmonogramu prac związanych z budową fabryki, ale gdy przyjechała na farmę, stało się jasne, że nie będzie miała łatwego zadania. Od przyjęcia w ambasadzie minęło wiele dni. Pierwsze wrażenie nieco zbladło. Teraz uświadomiła sobie po raz kolejny, że Jake to niebezpieczny przeciwnik.
- Ma pani na imię Lilah, prawda? - powiedział wolno, jakby smakował ten wyraz. Utkwił w niej spojrzenie lazurowych oczu. - Dobrze pamiętam, Lilah?
- Powiedz od razu, co proponujesz - odparła z uśmiechem.
- To chyba oczywiste. Czas potrzebny na przeprowadzenie wykopalisk. Tego ci trzeba, prawda?
- Owszem. Ta sprawa jest dla mnie najważniejsza. Co cię upoważnia do składania takich obietnic?
- Zapewniam cię, że mogę sobie na to pozwolić. Czy Ross nadal chce zamienić swoją posiadłość na rezerwat?
- Uparcie obstaje przy swoim - powiedziała Lilah.
- Mogę mu tylko współczuć. W tej okolicy już wkrótce staną zakłady przemysłowe. Nawet gdyby chciał się teraz wycofać, jego posiadłość zostanie przejęta przez rząd. Dobrze wybrałaś, moja droga. Trzymasz z tymi, którzy wygrywają.
- Dopisało mi szczęście - odparła wykrętnie. Było jej trudniej niż w czasie przyjęcia zachować kamienną twarz. Miała ochotę wymierzyć Wyattowi prawy sierpowy, by zetrzeć z jego gęby chełpliwy uśmieszek. Po chwili milczenia zapytała: - Skąd pewność, że dojdzie do konfiskaty?
- Chcesz wiedzieć, jakie mam gwarancje, tak? - Jake jednym haustem dopił herbatę. - To proste. Wyłożyłem dość gotówki na budowę fabryki, by rząd wiedział, kogo poprzeć. Co powiesz na trzy i pół miliona dolarów? Przekonujący argument, prawda?
- Owszem - przyznała Lilah. Starała się mówić nieco cieplejszym głosem. - Gratuluję. Chyba znokautowałeś przeciwnika.
- To właśnie próbowałem ci uświadomić - odparł Wyatt. - Ty również odniosłaś zwycięstwo. Możesz prowadzić wykopaliska, jak długo zechcesz.
- Hojna oferta.
- Jestem hojny z natury. - Jake uśmiechnął się przyjaźnie.
- Interesujesz się archeologią?
- Mam bardzo szerokie zainteresowania. Poza tym lubię pomagać moim przyjaciołom.
- Pochlebiasz mi.
- Rzecz jasna, mam nadzieję, że ci odwdzięczą mi się tym samym, jeżeli będzie okazja.
Zaczyna się, pomyślała Lilah. Od początku wiedziała, że Wyatt czegoś od niej chce. Dobrze będzie wiedzieć, o co mu chodzi. To może być ciekawe doświadczenie.
- Uczciwie stawiasz sprawę - stwierdziła.
- Cieszę się, że tak mówisz, bo możesz mi pomóc. Chciałbym. .. - Wyatt zaniepokoił się nagle. - Chwileczkę.
Od kilku minut z oddali dobiegał narastający warkot silników. Lilah nie zwracała na niego uwagi, dopóki Wyatt nie okazał zainteresowania.
Spojrzała na drogę i dostrzegła ciężarówkę jadącą powoli w stronę domu. Typowy samochód dostawczy średnich rozmiarów i ładowności. Często widywała takie na drodze prowadzącej do Mombasy. Zbliżające się auto było zabłocone i pokryte kurzem. Nie miało znaku firmowego. Lilah spostrzegła z tyłu kilka dużych skrzyń okrytych plandeką i przywiązanych grubym sznurem.
Ciężarówka wyglądała zupełnie zwyczajnie. Dziwne, że Jake tak gwałtownie zareagował na jej przyjazd. Grymas wściekłości wykrzywił jego rysy. Wyprostował się, jakby kij połknął i uporczywie obserwował zbliżające się auto. Jednak po chwili rozluźnił się i usiadł wygodnie. Lilah znów miała przed sobą uprzejmego dżentelmena o nieskazitelnych manierach. Czyżby poprzednia zmiana zaszła tylko w jej wyobraźni? A może gra świateł i cieni na zalanej słońcem werandzie spłatała jej figla?
- To pewnie dostawa materiałów budowlanych, które niedawno zamówiłem - wyjaśnił, odwracając się do niej. Był spokojny i opanowany. - Ale przyjechali za wcześnie. Nie lubię, gdy coś zakłóca miłe odwiedziny.
- Nic się nie stało - odparła pogodnie. Obserwowała go ukradkiem. Serce niespokojnie kołatało jej w piersi. - Załatw sprawę. Chętnie poczekam.
- Wejdź do środka - zaproponował Jake. - Obejrzysz moją kolekcję afrykańskiej rzeźby. Nie będziesz się nudzić
Powiedział to tonem nie znoszącym sprzeciwu, więc wstała posłusznie. Zaprowadził ją do salonu. Kątem oka dostrzegła ciężarówkę znikającą w ogromnym garażu, odległym o ćwierć mili od domu Jake'a.
- Mam kilka rzeźb, które na pewno ci się spodobają - perorował gospodarz. Objął Lilah ramieniem i nie odstępował jej na krok. - Najlepsze pochodzą z Zairu i Nigerii. Zapraszam do środka. - Wprowadził gościa do salonu, gdzie na półkach stały drewniane figurki. - Zostawię cię tu na chwilę. To nie potrwa długo.
Lilah usłyszała jego oddalające się kroki. Prawie wybiegł na korytarz. Co się tu dzieje? Czyżby gniewna mina Wyatta jednak nie była złudzeniem?
Przebiegła cicho pokój, uchyliła drzwi i ostrożnie wyjrzała na korytarz. Pusto. Z daleka dobiegał stłumiony głos gospodarza besztającego kogoś w jednym z pokoi. Cichutko podeszła bliżej, omijając skrzypiące deski. Wyatt wykrzykiwał urywane słowa. Lilah stanęła przy drzwiach, pochyliła się i nadstawiła ucha.
- ...trzy dni wcześniej, do cholery! - wściekał się Jake. - To ryzykowne. Nie dla mnie taki interes. Czy wiesz, głupku, czym się zajmujemy? - Na moment zapanowała cisza, a potem rozległ się odgłos kroków. Jake chodził po pokoju. - Do cholery, pewnie, że to się więcej nie powtórzy. Kolejny taki numer i wypadasz z gry. Na zawsze. Rozumiesz? - Zrobiło się cicho, a po chwili Jake oznajmił stanowczo: - Dobra. - Lilah domyśliła się, że rozmawia przez telefon. Kiedy usłyszała, że odłożył słuchawkę, w pośpiechu pobiegła do salonu i zamknęła drzwi.
W samą porę! Minęły niespełna dwie minuty i w korytarzu rozległ się ponownie odgłos kroków. Jeszcze chwila i Jake wszedł do środka. Lilah gapiła się na afrykańską maskę, którą na chybił trafił zdjęła z półki. Nie odwróciła głowy, udając, że kolekcja całkowicie ją pochłonęła.
- Sprawa załatwiona - oznajmił pogodnie gospodarz. - Przepraszam za całe to zamieszanie. Tak się składa, że zamierzam powiększyć kuchnię. Musiałem pokazać tragarzom, gdzie mają położyć worki z cementem.
Lilah z uśmiechem słuchała tych wyjaśnień, starając się oddychać wolno i głęboko.
- Sam wpadłeś na pomysł, by powiększyć kuchnię?
- Tak. Straszna robota, ale będzie z niej pożytek. Usłyszała warkot zawracającej przed domem ciężarówki. Jake wyraźnie czekał na ten dźwięk. Machinalnie wyjrzał przez okno, a potem podszedł do Lilah.
- Jak ci się podoba moja kolekcja? Maska, którą trzymasz, pochodzi z Zairu. To czyste złoto, nie brąz.
- Musi być bardzo cenna. - Lilah wodziła opuszkami palców po migdałowych oczach i długim, prostym nosie.
- Owszem. Każdy z eksponatów mojej kolekcji jest rzadkością, a część to unikaty. Chciałem stworzyć wyjątkowy zbiór. Szkoda mi czasu na rzemieślniczą masówkę.
- To zrozumiałe - mruknęła Lilah. Metal przyjemnie chłodził jej rozpalone dłonie. Pogłaskała kciukami policzki maski, ozdobione deseniem o zawiłym rysunku. - Co oznaczają te wzory? Przypominają rytualne ornamenty.
- Nie mam pojęcia. Czuje się ten ciężar, prawda? Czyste złoto. Nie uwierzysz, ile musiałem dać za ten okaz. - Przestąpił z nogi na nogę i otarł pot z czoła. - Wróćmy na werandę - zaproponował. - Cholernie tu gorąco.
Wyszli na zewnątrz. Sawanna wokół domu Wyatta była znów cicha i spokojna, jakby tajemnicza ciężarówka, która zmąciła harmonię natury, w ogóle nie istniała. Wysokie trawy chwiały się na wietrze, ptaki świergotały w koronach pobliskich drzew.
Lilah obserwowała przez chwilę odległy budynek garażu. Ani śladu zamieszania.
- Jak długo potrwa rozbudowa kuchni? - zapytała, sadowiąc się wygodnie w wiklinowym fotelu. Jake spojrzał na nią spod przymkniętych powiek.
- Tyle, ile będzie trzeba - odparł.
- Czyżbyś planował...
- Byłbym zapomniał - przerwał jej Jake. - Powinienem ci pogratulować.
- Z jakiego powodu?
- Chodzi o wykopaliska. Słyszałem, że dokonaliście ważnego odkrycia.
- Owszem... - wykrztusiła zdumiona. Skąd o tym wiedział? Archeolodzy wydobywali okazy z gruntu zaledwie od kilku dni. Nikogo dotąd nie poinformowali o swoim odkryciu. Jake przyglądał się Lilah z chełpliwą miną. Odniosła wrażenie, że chciał jej uświadomić, iż nic się przed nim nie ukryje.
- Skąd wiesz o naszym odkryciu?
- Mówiłem ci, że mam szerokie zainteresowania.
- Nie było jeszcze żadnej informacji o znaleziskach! - Lilah miała zdziwioną minę. Zresztą wcale nie musiała udawać. Rozważyła pospiesznie kilka możliwości. Czyżby jeden z robotników zatrudnionych przez ekipę donosił Wyattowi, co się dzieje w obozowisku? Mało prawdopodobne. Przez cały tydzień kopali sami. Na stanowisku przebywali tylko członkowie ekspedycji.
- Mam własne metody zdobywania informacji.
- Jak widać, bardzo skuteczne - odparła.
- Z pewnością odkrycie utwierdziło cię w przekonaniu, że należy kontynuować wykopaliska...
- Oczywiście.
- W takim razie powinniśmy sobie pomagać - oświadczył. Lilah popatrzyła z uwagą w jego niebieskie oczy. Przypominały zimowe niebo, dalekie i mroźne. Badawcze spojrzenie przeszyło ją niczym lodowa igła. Wyatt pochylił się ku niej.
Chciałbym cię prosić o przysługę. Czy mogłabyś zdobyć dla mnie...
ROZDZIAŁ 12
Farba łuszczyła się ze ścian letniego domku. Ross spostrzegł to, kiedy stawiał na podłodze karton wypełniony makulaturą. Zrobiło mu się przykro. Zawsze bardzo lubił ten budyneczek położony w odległości kilkuset jardów od rezydencji i oddzielony od niej rzędami aloesów i zagonem sizalu. Wszystkie jego okna wychodziły na sawannę. Nie miał pojęcia, czemu go zbudowano. Taka pewnie była moda, skoro na okolicznych farmach i plantacjach również budowano podobne domki.
Bradfordowie rzadko z niego korzystali. Mogli nocować tu goście, gdy w rezydencji było zbyt tłoczno, ale Ross nie przypominał sobie, by coś takiego miało miejsce. Jako mały chłopiec chętnie się tu bawił, a jego matka przychodziła do tego ustronia, by pisać listy albo wypić herbatę z przyjaciółmi. Po śmierci Claire, gdy Ross wyjechał do szkoły, domek zamieniono w skład rupieci.
Na wypłowiałych kanapach piętrzyły się pudła. Rossa czekało trudne zadanie: musiał przejrzeć i posegregować ich zawartość. Z westchnieniem przypomniał sobie dawne marzenia o rodzeństwie. Szkoda, że nie ma brata ani siostry. Ich pomoc bardzo by mu się teraz przydała.
Rozległo się ciche pukanie. Drzwi były otwarte. Ross podniósł głowę i ujrzał Lilah.
- Chyba się zamyśliłeś - powiedziała. - Mogę wejść?
- Oczywiście. - Na jej widok ogarnęła go radość. Melancholia przeszła jak ręką odjął, pierzchły złe myśli. Wrócił do rzeczywistości, gdzie było jego miejsce. Obecność Lilah była ważnym powodem, by znaleźć się znowu tu i teraz. Ubrana w niebieską sukienkę dziewczyna wyglądała, jakby wybierała się na piknik. Z zachwytem przyglądał się smukłej postaci w lekkiej niczym obłok sukni, podkreślającej szczupłą talię i smukłe nogi. Nie widzieli się od pamiętnego dnia w Nairobi. Ross wyczuwał, że ich znajomość przechodzi pewien kryzys.
Nie przestawał tęsknić za jej dotykiem; pragnął czuć znajomy zapach i poznawać smak jej skóry. Zaniepokoił się jednak, gdy sama jej obecność wprawiła go w dobry nastrój, przywróciła spokój ducha i... Do jasnej cholery, dlaczego czuł się przy niej jak mężczyzna, któremu niczego nie brak? Kiedy znikała, w jego świecie powstawała luka, której nic nie mogło wypełnić.
Z przerażeniem stwierdził, że zaczyna mu na niej zależeć. Nie mógł się już bez niej obyć. Bardzo wcześnie, bo jeszcze w dzieciństwie, przekonał się, że ten, kto uzależnia własne szczęście od cudzej miłości i przywiązania, prędzej czy później będzie cierpiał z tego powodu. W dzieciństwie nie miał wyboru, ale teraz był dorosły i nie zamierzał wystawiać się na tego rodzaju niebezpieczeństwo. Ale może nazbyt pochopnie przyjął, że ograniczenie romansu do kilku tygodni stanowi dostateczną osłonę?
Tak dalej być nie może. Potrafi zapanować nad własną słabością. Ucieszył się na widok Lilah, bo się o nią martwił, i poczuł ulgę, gdy cała i zdrowa wróciła z domu Wyatta.
- Jak poszło? - zapytał.
- To była dziwna wizyta - odparła. - Może ty mi wyjaśnisz, o co chodziło, bo sama tego nie pojmuję.
- Dobrze się czujesz? - Ross był wyraźnie zaniepokojony.
Lilah miała zaczerwienione policzki i wyglądała, jakby pędziła tu ile sił w nogach, by mu o czymś powiedzieć.
- Wyśmienicie - odparła z roztargnieniem - ale nie zdołałam się niczego dowiedzieć. Nie mogłam wydobyć z tego drania nawet podstawowych informacji dotyczących jego kapitałów oraz inwestowania w zakłady przemysłowe. Potrafi zachować zimną krew... o ile wszystko idzie po jego myśli. Posłuchaj, co się wydarzyło.
Zaczęła opowiadać o tajemniczej ciężarówce. Zaciekawiony Ross nadstawił ucha. Szczególnie zainteresowała go wzmianka o gwałtownej reakcji Wyatta na przyjazd ciężarówki, chociaż nie widział nic dziwnego w tym, że się pojawiła. Takie dostawy to codzienność na farmach i plantacjach.
- Prawie zawlókł mnie do salonu, żebym podziwiała jego kolekcję afrykańskiej rzeźby - mówiła Lilah. Nie miałam najmniejszej szansy, by sprawdzić, co się dzieje. Twierdził, że przywieziono materiały budowlane, potrzebne do rozbudowy kuchni.
Ross zmarszczył brwi. Dziwne. Od kiedy to zwykłe materiały budowlane transportuje się w skrzyniach okrytych plandeką?
- Jak duże były te paki? - zapytał.
- Spore - odparła. - Miały chyba około sześciu stóp długości. Nie jestem pewna, bo widziałam je tylko przez moment, gdy ciężarówka zwróciła się do nas bokiem.
- Ile było tych pak?
- Co najmniej cztery.
- Jake mówił coś o nich?
- Poczekaj, nie słyszałeś jeszcze wszystkiego - oświadczyła, a jej oczy zabłysły.
- Więc mów. - Przeczuwał, że dalsze rewelacje mu się nie spodobają.
- Śledziłam go - powiedziała z uśmiechem. - Zamknął się w jednym z pokoi i zadzwonił. Podsłuchiwałam pod drzwiami. Był okropnie zły. Wszystko słyszałam.
Ross popatrzył na nią z niedowierzaniem. Przeczucie go nie zawiodło. Opowieść Lilah wcale nie przypadła mu do gustu. Z przerażeniem zacisnął powieki, gdy wyobraził sobie, co by zrobił Jake, gdyby ją przyłapał na śledzeniu i podsłuchiwaniu.
- I co dalej? - zapytał zduszonym głosem.
- Trudno nawet powiedzieć, że był wściekły. Prawdę mówiąc, wpadł w szał. Oznajmił, że ciężarówka przyjechała trzy dni przed wyznaczonym terminem i groził swojemu rozmówcy, że na dobre wypadnie z gry.
Rossem targały sprzeczne uczucia. Miał wielką ochotę potrząsnąć Lilah, ale zarazem ciekawiła go ta historia.
- Co dalej?
- Odłożył słuchawkę, więc musiałam uciekać, żeby mnie nie przyłapał - wyjaśniła. - Co o tym myślisz?
Dobre pytanie. W skrzyniach mogło być wszystko - skradzione maszyny, zabronione środki chemiczne, cenne przedmioty i dzieła sztuki, a nawet... zwykłe materiały budowlane, chociaż to raczej mało prawdopodobne. Trzeba sprawdzić, ale to nie będzie łatwe. Tak czy inaczej, Lilah widziała dostawę, którą Wyatt z jakichś powodów chciał zataić. Niebezpieczna sprawa.
- Co się wydarzyło, kiedy wrócił do salonu? - zapytał.
- Zaczął dyskutować o sztuce, jakby chciał mnie tam zatrzymać. Potem wyszliśmy na werandę. Wypytywałam go o plany dotyczące powiększenia kuchni.
- Natarczywie?
- Chciałam sprawdzić, jak zareaguje. Nie ulega wątpliwości, że odpowiadał wymijająco.
- Czy Jake ma powody, by sądzić, że mu nie dowierzasz i kwestionujesz jego wyjaśnienia w sprawie ciężarówki? - Ross był bardzo zaniepokojony relacją Lilah. Znów tracił kontrolę nad sytuacją. Dziewczyna przez chwilę zastanawiała się w milczeniu.
- Nie - stwierdziła zdecydowanie. - Chyba go przekonałam.
- Doskonale. Mimo to powinnaś go unikać, póki nie dowiemy się czegoś więcej o tej sprawie.
- Nie mogę.
- Czemu?
- Obiecałam, że za kilka dni ponownie go odwiedzę. Ross rzucił jej badawcze spojrzenie. Kolejny zwrot akcji, którego nie przewidział. Lilah okazała się urodzoną intrygantką. Knuła teraz na własną rękę i doskonale sobie radziła. To mu się nie podobało.
- Nie wspomniałaś ani słowem o kolejnym zaproszeniu. Kiedy nic na to nie odpowiedziała, nabrał podejrzeń. Coś przed nim ukryła?
- Po co Jake chce się z tobą zobaczyć po raz drugi? - dopytywał się niecierpliwie. - Powiesz mi wreszcie, czego dotyczyła wasza rozmowa?
- Owszem - zaczęła z wahaniem i odetchnęła głęboko. - W czasie przyjęcia w ambasadzie padła ze strony Wyatta propozycja, o której ci... nie wspomniałam.
- Co masz na myśli?, - Ross poczuł dziwny ucisk w gardle.
- Obiecał, że po konfiskacie twojej ziemi pod budowę fabryki będę mogła prowadzić wykopaliska, jak długo zechcę.
- Rozumiem. Czego chciał w zamian?
- Nie wiem - odparła spłoszona Lilah. - Pewnie chodziło mu o to, żebym się poczuwała do wdzięczności. Dziś poprosił, żebym mu przywiozła plany twojej posiadłości. - Zamilkła i marszcząc brwi, spojrzała na Rossa. - Miałam ci powiedzieć o tamtej rozmowie...
- Naprawdę? Kiedy? Wydaje mi się, że potraktowałaś ofertę Wyatta jako plan awaryjny na wypadek, gdybyś nie dostała koncesji.
- Nieprawda! Chciałam...
- Być elastyczna? - rzucił chłodno.
- Gdybym zamierzała się tobą posłużyć i rozpocząć własną grę, niczego byś się ode mnie nie dowiedział.
Ross obrzucił ją badawczym spojrzeniem. To chyba oczywiste, że od początku miała własny plan. Dał się jej omotać. Jak mógł być tak łatwowierny? Dlaczego miałaby stać po jego stronie? Wykopaliska były dla niej najważniejsze. Skoro Jake Wyatt mógł jej umożliwić kontynuowanie prac archeologicznych...
- Przyjęcie oferty Wyatta to wielki błąd - oświadczył. - Uwierz mi. Będziesz miała z tego powodu mnóstwo przykrości. Żadne wykopaliska nie są tego warte.
- Ross... - Lilah podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu. - Posłuchaj mnie uważnie. Propozycja Jake'a jest dla archeologa bardzo interesująca, ale gdybym wzięła jego stronę...
- Nie dopuszczę do tego - przerwał jej Bradford - Jeśli sądzisz, że będę patrzeć bezczynnie, jak wpadasz w sidła tego drania, to się grubo mylisz. Wiem o nim znacznie więcej niż ty. Nie bierz za dobrą monetę jego zapewnień. Ten facet troszczy się tylko o siebie.
- Zdaję sobie z tego sprawę - powiedziała niecierpliwie. - Usiłuję ci wyjaśnić, że jego oferta mnie nie interesuje. Stoję po twojej stronie i nie zamierzam tego zmieniać. Sytuacja w twojej posiadłości i na stanowisku archeologicznym nie ma tu nic do rzeczy.
Ross obserwował ją uważnie, ale na twarzy Lilah malowała się jedynie szczerość. Nie mógł sobie wyobrazić, by można było kłamać tak przekonująco. A więc mówiła prawdę? Przeżył wstrząs, gdy uświadomił sobie, jak bardzo pragnie jej uwierzyć.
- Mówię to, co myślę - zapewniła go Lilah. - Jeśli chcesz, będę od tej pory unikała Wyatta. Zajmę się wykopaliskami, a intrygi zostawię tobie. - Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma, zaciskając palce na jego muskularnym ramieniu. - Ross, proszę, zaufaj mi.
Westchnął i popatrzył na nią. W duchu przyznał, że ma do niej zaufanie. Nie rozumiał, czemu tak się dzieje; nie umiał podać żadnego uzasadnienia, ale była to ufność głęboka i trwała, choć nie miała żadnych logicznych podstaw ani przesłanek. Postępował wbrew swoim zasadom, narażając się na takie ryzyko. Oby się tylko nie okazało, że wyszedł na głupca. Ujął dłoń Lilah i splótł palce.
- Czemu tak ci zależy, by mi pomóc? - zapytał cicho. Odwróciła wzrok.
- Mam wiele powodów.
- Na przykład?
- Już ci mówiłam.
- Wspomniałaś tylko, że rezerwat to dobry pomysł, a poza tym mnie lubisz. Trochę mało, żeby mnie poprzeć.
- Chcę ci pomóc i już - mruknęła Lilah. - Trafiło mi do przekonania to, co powiedziałaś w samochodzie, kiedy jechaliśmy do Nairobi. Chodziło o twoją pracę. Nie chcę stać z boku jak bezduszna obserwatorka. Angażuję się po twojej stronie, bo wierzę w sens rozszerzenia parku narodowego.
Ross pokiwał głową. Dziwne wyjaśnienie, ale na razie musiało mu wystarczyć.
- Zastanawiam się, czemu Wyatt prosił cię o plany mojej posiadłości. Czyżby zamierzał szkicować na nich fundamenty swojej fabryki? Nie powinien się tak spieszyć. Batalia nie została jeszcze rozstrzygnięta - oświadczył.
Nadrabiał jednak miną. Zgodnie z jego najgorszymi obawami od chwili, gdy Wyatt ogłosił, że ma dość pieniędzy na budowę fabryki, poparcie dla idei rozszerzenia parku narodowego zaczęło słabnąć. W Nairobi słyszał same wykręty. Przedpołudnie spędził przy telefonie, wykłócając się z rozmaitymi biurokratami.
Westchnął i potarł dłonią obolały kark.
- Zostaw. Ja się tym zajmę. Siadaj - poleciła Lilah. Stanęła za nim i zaczęła energicznie rozmasowywać napięte mięśnie jego ramion. Miała ciepłe i wyjątkowo silne palce. Po chwili milczenia dodała: - Nie martw się. Jake Wyatt nie może wygrać. To wykluczone.
Ross rozluźnił się i pozwolił sobie na chwilę odpoczynku. Mocne dłonie rozgrzewały przyjemnie ciało, a miłe ciepło jak eteryczny płomień spływało do serca. Był wdzięczny Lilah za przekonanie i zapał, które słyszał w jej dźwięcznym głosie. To nie była jej wojna, a jednak przyłączyła się do niego i chciała walczyć razem z nim o urzeczywistnienie celu. Nie rozumiał, czemu to dla niego robiła, ale z radością i niekłamaną ulgą pomyślał, że nie jest sam.
- Lilah - szepnął, odwracając się ku niej - nie ryzykuj więcej tak jak dzisiaj. Nie warto.
- Przeciwnie. - Panna Evans jak zwykle miała własne zdanie. - Gdybym się czegoś dowiedziała o pochodzeniu pieniędzy Wyatta...
- Nie - przerwał jej, obejmując ją w talii i potrząsając lekko. - Żadna posiadłość nie jest warta tego, żebyś nadstawiała głowy. Obiecaj mi, że będziesz ostrożna.
- Zawsze o tym pamiętam - oświadczyła z uporem. Ross nie był pewny, czy ma dość sił, by się z nią sprzeczać.
- Szpiegowanie w domu Wyatta, by podsłuchać jego rozmowę, to nie jest moja definicja ostrożności - powiedział. - Jestem ci wdzięczny i pełen podziwu dla twojej odwagi, ale proszę, żebyś tego więcej nie robiła.
- Dobrze, ale trzeba koniecznie sprawdzić, co jest w tych skrzyniach - odparła, stając obok niego. - Nie sądzisz, że to może być ważne?
- Pewnie tak, ale w sprawie mojej posiadłości oraz zakusów, jakie mają na nią inwestorzy, raczej nie ma znaczenia. Wyatt używał kiedyś w hodowli bydła zakazanych chemikaliów. Nie wykluczam, że byłaś świadkiem ich dostawy. Jake ma na sumieniu różne ciemne sprawki. Spróbuję powęszyć. Może się czegoś dowiem. Obiecaj mi, że będziesz ostrożna. Masz unikać ryzyka.
- Dobrze, dobrze - odparła dla świętego spokoju. - Obiecuję. Zadowolony?
- Owszem. - Ross objął ją i posadził sobie na kolanach. Z uśmiechem przytuliła się do niego i objęła ramieniem szerokie barki. Zaczął całować jej szyję. Pachnąca skóra Lilah była ciepła od słońca i trochę zbyt mocno opalona.
- Oparzenie słoneczne? - zapytał, muskając wargami zaczerwieniony kark. Zadrżała, czując delikatne łaskotanie. Jego oddech podrażnił lekko skórę.
- Chyba tak - odparła. - Czuję, że się spiekłam. Bardzo?
- Trochę. Ale nie jest źle. Co słychać w obozowisku?
- Nadal kopiemy w miejscu, gdzie nastąpiło pierwsze odkrycie. Znajdujemy sporo narzędzi i kości. Okazy są bardzo interesujące. Nie mogę się doczekać, kiedy otrzymamy wyniki testów z chemikaliami - To nam pozwoli ustalić chronologię.
Ross zamierzał porozmawiać z Lilah poważnie na temat konieczności zachowania rozwagi w postępowaniu z Wyattem, ale nie mógł się oprzeć pokusie, objął ją w talii i przytulił jeszcze mocniej.
Nie miał wątpliwości, że się coraz bardziej od niej uzależnia. Gdy tylko była w pobliżu, zawsze starał się jej dotknąć. Był pod jej urokiem i nie miał nic przeciwko temu. Na szczęście nie zwróciła na to uwagi, bo sama była trochę oszołomiona.
- Ross, co ty... - mruknęła bez przekonania, gdy pochylił głowę nad jej dekoltem. - Co ty? Zadajesz mi pytania i... nie czekasz na odpowiedź. Jak mam w takich warunkach zachować jasność umysłu?
- Wybacz. - Z żalem przerwał pocałunki, wyprostował się i spojrzał na nią. Policzki miała zaróżowione, jej oczy błyszczały, kiedy w nie patrzył. Czułe spojrzenie Lilah ogrzało mu serce. Wolał nie myśleć o tym, że za kilka tygodni ją opuści.
Jednak świadomość nieuchronnego rozstania tkwiła w nim jak bolesna zadra. Musiał wyjechać z Kenii, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Do diabła, co się z nim działo?
- Ross? Jakieś kłopoty? - Lilah spochmurniała.
- Wszystko w porządku - odparł natychmiast, choć wiedział, że to nieprawda. Postanowienie, że romans potrwa zaledwie sześć tygodni było dla niego wymówką, ilekroć pozwalał sobie na pofolgowanie namiętności. Traktował tę magiczną szóstkę jak talizman zapewniający bezpieczeństwo. Ale jego chytry plan obrócił się w końcu przeciwko niemu.
- Skoro tak mówisz... - Na moment skrzywiła się, jakby ją coś zabolało. - Dziwnie wyglądałeś przed chwilą. Tak obco. Pomyślałam, że...
- Nic mi nie jest - mruknął.
A gdyby tak zmienić plany i pozostać w Kenii ze względu na Lilah, nie zważając na niebezpieczeństwo, pokochać tę dziewczynę, zmienić własne życie...
Wykluczone. Trzeba zdusić tę miłość, zanim przejmie nad nim kontrolę.
Piwne oczy Lilah miały ten sam płowy odcień, co sawanna z końcem pory suchej. Wzruszenie odebrało mu mowę, kiedy w nie popatrzył.
- Nadal się obawiasz, że rozważam przyjęcie oferty Jake'a? - zapytała.
- Nie - odparł cicho. - W żadnym wypadku. Jestem tylko zmęczony.
- Nic dziwnego - powiedziała współczująco i pogłaskała go po policzku. - Porządkowanie biura i domu oraz likwidowanie interesów ojca to straszna robota, a ty masz jeszcze na głowie aferę z inwestorami.
- Nie boję się trudności. Życie mnie nie rozpieszczało.
Jej dotknięcie działało na Rossa niemal hipnotycznie. Musiał zebrać wszystkie siły, by oprzeć się pokusie i nie wtulić policzka w ciepłe zagłębienie dłoni Lilah. Pora wyrwać się spod uroku tej dziewczyny i ruszać dalej szlakiem, który sobie wytyczył, zanim się poznali. Nie ma co zwlekać. Trzeba to zrobić natychmiast.
- Lilah - zaczął niepewnie, zaskoczony brzmieniem własnego głosu. Do tej pory nie znał takich rozterek. Instynkt samozachowawczy podpowiadał mu, by natychmiast oznajmił jej, że wszystko między nimi skończone, ale wewnętrzny głos dobiegający z pokładów, gdzie królowały uczucia, kazał mu zamilknąć.
- Słucham - powiedziała, spoglądając mu w oczy. Patrzył na nią w milczeniu. Nie był w stanie wykrztusić słowa i z tego powodu uważał się za mięczaka. Pragnął tej dziewczyny i nie dbał już o nic, bo chciał z nią być. Żył chwilą, a przyszłość nagle przestała się liczyć. Mniejsza z tym, co go czeka. Odetchnął głęboko.
- Muszę zadzwonić do kilku osób. Zawieźć cię do obozu?
- Nie, przyjechałam samochodem - oświadczyła wstając. Była wyraźnie zaniepokojona. - Powiedz mi tylko, czego ode mnie oczekujesz w sprawie Wyatta.
- Prosił, żebyś go ponownie odwiedziła?
- Tak. Mam do niego przyjechać i przywieźć mapy twojej posiadłości. Chcesz, żebym mu je dała?
- Plany to drobiazg. Wolałbym, żebyś unikała wizyt w jego domu. To ryzykowne. Spotkajcie się w miejscu, gdzie jest dużo ludzi.
- Zgoda - odparła. - Ale moim zdaniem przesadzasz z tym poczuciem zagrożenia. Nic mi nie zrobi, a na farmie byłoby łatwiej...
- Nie - przerwał jej stanowczo Ross.
- Ty ustalasz zasady. - Lilah wzruszyła ramionami. - Zawiadomię Wyatta listownie, że spotkam się z nim w Nairobi, kiedy tam pojadę następnym razem. Masz zapasowe plany? Wolałabym nie oddawać tych, które są w obozowisku. Bardzo się przydają.
- W tamtym pudle jest chyba parę kopii. - Ross wskazał stojący na podłodze karton. - Po południu znajdę czas na przejrzenie dokumentów i przygotuję dla ciebie pełny zestaw.
- Nie. I tak masz sporo pracy. Sama go skompletuję, jeśli pozwolisz, żebym wzięła pudło do obozowiska. Przed kolacją będę wolna i wtedy poszperam.
- W porządku - kiwnął głową Ross.
- Doskonale. - Lilah podniosła karton i znad papierów spojrzała na Rossa. - W takim razie do zobaczenia. Ciekawe, kiedy to nastąpi - dodała, odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Szerokie pudło uderzyło o framugę.
- Chwileczkę... - zreflektował się nagle Ross. Podbiegł do Lilah i wziął od niej nieporęczny ciężar. - Zaniosę je do samochodu. Co robisz dziś wieczorem?
- Czemu pytasz? - rzuciła wyczekująco. Poszli razem do wyjścia. Ross miał dość walki z samym sobą.
- Zapraszam do pensjonatu Bradforda. Mogłabyś wpaść po pracy?
- Sama nie wiem - odparła z wahaniem. - Mam sporo do zrobienia. Pewnie skończę późnym wieczorem.
- I wtedy przyjedziesz. - Ross postawił karton na tylnym siedzeniu auta i stanął z Lilah twarzą w twarz. Dziewczyna była przygnębiona. Wiedział, że to jego wina. Delikatnie odgarnął niesforny kosmyk spadający jej na oczy.
- Na pewno życzysz sobie tych odwiedzin? Mówiłeś, że jesteś zmęczony.
- Chciałbym, żebyś przyjechała.
- Jakie atrakcje oferuje pensjonat Bradforda? - zapytała z wahaniem. - Basen z podgrzewaną wodą?
- Gorącą kąpiel.
- Nieźle. Co jeszcze jest tam ciekawego?
- Życzliwy właściciel pensjonatu.
- Aha! - Spojrzała mu w oczy. - Cóż za pokusa! Przekonałeś mnie. Postaram się przyjechać jak najwcześniej.
Spokojnie - odparł Ross. - Będę na ciebie czekał. Zawsze i wszędzie, dodał w myśli.
ROZDZIAŁ 13
Co ty robisz, dziewczyno? - zapytał Elliot, stając u wejścia do namiotu swojej szefowej. Z rozbawieniem patrzył na stosy papierów zaścielających polowe łóżko.
- Szukam map i planów - wyjaśniła Lilah. - Kolacja gotowa?
- Owszem. Dlatego tu jestem - odparł Elliot. - Muszę cię przyprowadzić, póki zostało jeszcze coś do jedzenia. Dziś mamy spaghetti.
- Aha. Peter kucharzył?
- Skąd wiesz? Chyba nie tylko mnie ten blady i cherlawy wymoczek kojarzy się z długim i cienkim makaronem. Powiadają, że człowiek upodabnia się do zawartości własnego talerza.
- Peter ładnie się opalił.
- Raczej przysmażył. Skórę ma czerwoną jak sos do spaghetti. Wszystko się zgadza.
- Czy to oznacza, że jeśli przez jakiś czas będzie nam gotował kolację, na tych jego kluchach sami upodobnimy się do makaronu? - wypytywała z uśmiechem Lilah.
- Dla mnie byłoby to zbawienne. - Elliot zerknął wymownie na swój zaokrąglony brzuch. - Idziesz czy mam osobiście napełnić twój talerz?
- Zaraz przyjdę. - Odłożyła na bok mapę okolicy sprzed wielu lat. W pudle było chyba więcej takich staroci. Na pewno się przydadzą. Buszowała wśród map i dokumentów z wielką przyjemnością. Bawiło ją przeglądanie cudzych papierów, zwłaszcza należących do Rossa, który był wyjątkowo tajemniczy, więc każda informacja miała duże znaczenie.
Niestety, stare papiery niewiele mówiły o swoim obecnym właścicielu. Przeważały wiekowe przepisy, liniowane kartki zapisane cyframi, pożółkłe artykuły dotyczące hodowli bydła oraz pocztówki ze wszystkich stron świata wysyłane do Claire przez znajomych.
Spojrzenie Lilah przykuł nagle tomik oprawiony w purpurową skórę, dosyć wąski i cienki, wsunięty między rozmaite szpargały. Sięgnęła po niego, popatrzyła na złote brzegi kartek i otworzyła mniej więcej pośrodku.
Pod datą dwudziestego kwietnia 1969 roku delikatną kobiecą ręką zapisano kilka zdań. Lilah przebiegła je wzrokiem. U dołu strony ujrzała znajome imię. Jake...
Jake? Znowu?
Powiedziałam Hugh, że jadą do miasta po zakupy, ale cały dzień spędziłam u Jake'a. Dostałam od niego śliczną bransoletką. Muszą wymyślić jakąś bajeczką dla Hugh, żeby nosić ją także w domu. Zresztą on chyba wie o nas, ale się tym nie interesuje. Najważniejsza jest dla niego farma, a ja się tu nudzą.
- O Boże! - jęknęła Lilah i odruchowo zamknęła notes. Kiedy zorientowała się, czego dotyczą zapiski, spłonęła rumieńcem. Trzymała w rękach pamiętnik matki Rossa. Po przeczytaniu jednej strony wiedziała o Claire Bradford aż za dużo.
Rzuciła notes na łóżko. Nie mogła patrzeć na to swoje znalezisko, ale trudno było wymazać z pamięci kilka przeczytanych zdań. Czyżby pani Bradford romansowała z Wyattem? Istniało pewne prawdopodobieństwo, że mieszkał wówczas w okolicy inny hodowca o tym samym imieniu. Pamiętnik był z pewnością zapisem miłosnych podbojów znudzonej kobiety.
Ross twierdził, że to, iż jego matka romansuje na prawo i lewo, nie jest tajemnicą, ale czy wiedział, że wśród jej kochanków był także Jake Wyatt? Zdenerwowana Lilah przygryzła wargę. A jeśli nie miał o tym pojęcia? Byłoby dla niego prawdziwym upokorzeniem, gdyby się zorientował, że matka sypiała przed laty z jego wrogiem.
Wzdrygnęła się. Nie miała ochoty otwierać mu oczu. Wolała mu nie wspominać o swoim znalezisku. Może schować pamiętnik między papierami i udawać, że go nie zauważyła?
- Lilah! - dobiegł zza brezentowej ściany namiotu głos Denise. - Chodź na kolację! Lada chwila rzucimy się na twoje spaghetti!
Nie wierzyła w te groźby, ale głód dawał jej się we znaki. Popatrzyła na purpurowy zeszycik. Po co Claire prowadziła takie głupie zapiski? Może Ross nie zechce ich czytać, tylko od razu wyrzuci do śmietnika?
- Lilah!
- Idę! - odkrzyknęła, raz jeszcze spojrzała na pamiętnik i wybiegła z namiotu.
Tylko jedno okno było oświetlone, gdy przed północą Lilah zaparkowała pod domem Bradforda. Z uśmiechem patrzyła na żółtawą poświatę. Ross pewnie porządkuje dokumenty albo dzwoni do Nowego Jorku, gdzie właśnie zaczyna się dzień.
Gdy wysiadała z auta, nadszedł strażnik. Jego postać niezbyt wyraźnie majaczyła w ciemnościach, jednak strzelba była doskonale widoczna. Dziewczyna pomachała mu niepewnie, ale strażnik powitał ją, najwyraźniej uprzedzony o nocnych odwiedzinach.
Ross pracował w bibliotece przy staromodnym sekretarzy ku. Niewielka lampka stojąca na blacie oświetlała jego profil.
- Są jakieś skrytki w tym meblu? - zapytała, stając w drzwiach. - Chciałabym do nich zajrzeć.
- Cześć. - Nie wydawał się zaskoczony, kiedy usłyszał jej głos. Pewnie od chwili, gdy weszła, obserwował ją kątem oka. Podniósł głowę, uśmiechnął się i potarł zaczerwienione powieki.
- Witaj. Obawiałam się, że poszedłeś spać.
- Wróciłabyś do domu?
- Skądże. Po omacku dotarłabym do sypialni, rozbijając po drodze kilka cennych bibelotów, i wślizgnęłabym się do twojego łóżka. Ale obawiam się, że nocne hałasy naraziłyby na szwank dobrą opinię twego pensjonatu.
- Na szczęście miałem dużo pracy i postanowiłem trochę dłużej tu posiedzieć.
Lilah podeszła do sekretarzyka i usiadła w obitym skórą fotelu. Serce biło jej niespokojnie.
- Ross, muszę ci o czymś powiedzieć.
- Mianowicie? - zapytał, odwracając krzesło w jej stronę.
- Coś mi wpadło w ręce, kiedy przeglądałam zawartość pudła.
- Masz plany dla Wyatta?
- Tak, jest komplet, ale to nie wszystko. Czy widziałeś kiedykolwiek purpurowy notes oprawiony w skórę? - zaczęła niepewnie. Ross popatrzył na nią z ciekawością. - Coś ci przypomina ten opis? - Pokręcił głową i bez słowa czekał na dalsze wyjaśnienia. - Ach, tak... - mruknęła Lilah. Chyba nie wiedział o romansie Claire z sąsiadem. - Mam na myśli... przedmiot należący do twojej matki.
- Większość rzeczy przechowywanych w letnim domku to jej własność.
- Znalazłam pamiętnik Claire Bradford - wyjaśniła pospiesznie. - Nie wiem, czy warto go czytać. Moim zdaniem przeszłość się nie liczy i nie trzeba zaprzątać sobie nią głowy, zwłaszcza że tamte notatki to jakieś głupstwa. Mam rację? No pewnie! Przeszłość się...
- .. .nie liczy. Już to mówiłaś.
- Och! Naprawdę? - Lilah obserwowała go, niepewna, jak zareagował na jej nowinę.
Ross zachował jednak kamienną twarz. Popatrzył z uwagą na zakłopotaną dziewczynę.
- Odnoszę wrażenie, że masz powody, by zniechęcić mnie do przeczytania tego dziennika.
- Niezupełnie - odparła z ociąganiem. - Moim zdaniem nie jest wart lektury, to wszystko.
- Dzięki. A teraz powiedz mi całą prawdę. Cholera! Koniec owijania w bawełnę.
- Nie czytałam tego dziennika - zapewniła od razu. - Zaciekawił mnie, więc go otworzyłam i rzuciłam okiem na kilka zdań. Jestem przekonana, że nie powinieneś...
- Lilah - wtrącił półgłosem Ross i spojrzał na nią groźnie - próbujesz mi czegoś oszczędzić. - Dziewczyna milczała jednak. Po chwili dodał: - Czego się dowiedziałaś z pamiętnika? Mów, proszę.
- Niewiele - stwierdziła z westchnieniem - ale to wystarczyło, bym doszła do przekonania, że twoja matka wdała się w romans z... Wyattem. Oczywiście mogę się mylić.
- Raczej nie. - Ross uśmiechnął się ponuro. - Od dawna ich podejrzewałem. Ludzie plotkują i trudno nie zwracać na to uwagi.
- Jesteś przygnębiony?
- Chyba nie - wzruszył ramionami Ross. - Potwierdziły się moje domysły. Przykro mi tylko, że Claire Bradford miała tak zły gust. - Milczał przez chwilę. - Dla ciebie to nieprzyjemne odkrycie, prawda?
Jego nieruchoma twarz przypominała maskę. Lilah daremnie próbowała coś z niej wyczytać. Spokojnie przyjął nieprzyjemną wiadomość, powinna więc odetchnąć z ulgą, ale miała przeczucie, że coś jest nie tak.
- Bardzo mnie to zmartwiło - przyznała. - Natknęłam się na ten dziennik późnym popołudniem i od tamtej chwili zastanawiałam się, jak ci o tym powiedzieć. Sądziłam, że będziesz wstrząśnięty.
- Trzeba znacznie więcej, żeby mnie wyprowadzić z równowagi.
- Nie sądzę - odparła w zadumie i dodała kpiąco: - Mniejsza z tym. Całkiem zapomniałam, że nie trzeba się martwić o gruboskórnego Rossa Bradforda. Twardziela nic przecież nie ruszy.
- Próbowałaś mnie chronić?
- Nie chciałam, żebyś cierpiał.
- Bez obaw. Dzięki, że się martwiłaś. Od dawna nikt tak się o mnie nie troszczył.
- Nic dziwnego - mruknęła Lilah. - Nie dajesz po sobie poznać, że cierpisz, więc czemu ludzie mieliby ci współczuć?
- Ty potrafiłaś się na to zdobyć. Czemu?
- Bo niełatwo mnie nabrać - powiedziała. - Moim zdaniem wiele ukrywasz za murem, którym odgrodziłeś się od innych.
Roześmiał się.
- Oto wzięły górę nawyki archeologa. Nie powinnaś zakładać, że czegoś się we mnie dokopiesz.
- Jasne. Przecież mi na to nie pozwolisz.
- Jak mam to rozumieć? - Ross zmarszczył brwi.
- Nikomu nie zdradzasz swoich tajemnic. Nikomu nie pozwalasz się do siebie zbliżyć. Ciekawe dlaczego... - Lilah posmutniała. Po raz pierwszy poczuła ból stanowiący zapowiedź cierpienia, które pozna, kiedy Ross złamie jej serce.
- Bo tak każe zdrowy rozsądek. Niewiele oczekuję od ludzi. Biorę od nich tyle, ile chcą dać.
- Ach tak - odparła Lilah. - Jakie to proste.
- Owszem - rzucił ostro. - Polegam tylko na sobie. Gdyby wszyscy tak żyli, na świecie byłoby znacznie mniej rozczarowanych i rozgoryczonych frustratów.
- I dużo więcej samotników - oświadczyła dziewczyna. Ross odetchnął głęboko, żeby się uspokoić.
- Lilah, do czego zmierzasz? - zapytał.
- Po prostu chcę się czegoś o tobie dowiedzieć, poznać cię lepiej - wyjaśniła. - To bardzo trudne, bo unikasz rozmów na tematy osobiste.
- Czyli jakie?
- Na przykład o swoim ojcu. Nie powiedziałeś mi także, czemu od piętnastu lat nie byłeś w rodzinnym domu.
- Naprawdę chcesz o tym usłyszeć? - Ross zacisnął zęby. - To paskudna historia, Lilah. Ojciec najwyżej cenił tradycję i lojalność. W jego przekonaniu wyrzekłem się obu tych wartości, kiedy oświadczyłem, że nie zostanę hodowcą. Uznał, że odrzucając kolonialny styl życia, sprzeniewierzyłem się rodzinie Bradfordów i stwierdził, że powinien się mnie wyrzec.
- A twoim zdaniem miał do tego prawo?
- Nie, do diabła! Lojalność obowiązuje przecież obie strony. Ale mój ojciec... - Ross nagle umilkł.
- Co chciałeś powiedzieć?
- Mniejsza z tym - burknął. - Otieno próbuje mi wmówić, że ojciec na starość zmienił poglądy.
- Nie sądzisz, że to możliwe?
- Kto wie... Długo się nad tym zastanawiałem i doszedłem do wniosku, że mi to obojętne.
- Może nie chciałeś, żeby ta sprawa nabrała dla ciebie znaczenia - odparła Lilah - bo lękasz się, że znów będziesz cierpieć. Z założenia traktujesz innych obojętnie. Dlatego jesteś samotny i czujny. Nie musisz tak żyć, Ross. Przecież...
- Lilah. - Pochylił się, nie wstając z krzesła, ujął dłonie dziewczyny i przyciągnął ją do siebie. - Przestań. Jesteśmy tu we dwoje. Samotność nam teraz nie grozi.
Wręcz przeciwnie i doskonale o tym wiesz, chciała mu odpowiedzieć, ale zanim zdążyła otworzyć usta, Ross wysunął z dżinsów brzeg jej koszuli i zaczął okrywać pocałunkami wrażliwą skórę wokół talii. Uścisk mocnych palców obejmujących biodra i delikatne dotknięcia warg sprawiły, że zadrżała z pożądania. Poczuła się słaba i zbolała. Tylko Ross mógł ją uzdrowić.
Tymczasem było jednak z nią coraz gorzej. Gorące usta sunęły coraz niżej; czuła ich żar przez grubą tkaninę dżinsów. Nie była w stanie znosić tego dłużej. Kolana się pod nią ugięły, opadła bezwładnie w ramiona Rossa i wtuliła twarz w ciemną czuprynę. Ross objął ją mocno, wstał z fotela i ułożył Lilah na poduszkach skórzanej kanapy.
Tym razem był znacznie bardziej niecierpliwy. Tulił ją z rozpaczliwą zachłannością, która dowodziła, że pragnął nie tylko jej ciała, lecz także całej jej istoty, wymykającej mu się nieuchronnie. Wyczuwał to i był tym coraz bardziej zaniepokojony.
Gwałtowny wybuch namiętności zdziwił ją, a nawet przestraszył. Dłonie Rossa błądziły niecierpliwie po jej skórze, gdy pospiesznie zrzucali ubrania. Jego ciemne oczy lśniły pożądliwie, kiedy całował ją zachłannie. Usta miał gorące i zaborcze. Lilah z zapałem oddawała pocałunki, lecz jej żarliwość nie mogła się równać z desperackim pragnieniem Rossa. Niecierpliwie wygięła się w łuk i mocno do niego przylgnęła.
- Poczekaj - rzucił schrypniętym głosem. - Jeszcze za wcześnie. Nie jesteś...
- W porządku. Nie czekajmy - szepnęła.
Jęknął i wziął ją bez wahania. Westchnęła, czując go w sobie.
Kochał się z nią jak niecierpliwy dzikus. Ta gwałtowność sprawiła, że Lilah wyzbyła się zahamowań. Wciśnięta w poduszki kanapy i unieruchomiona mocnym uściskiem, patrzyła, jak Ross odrzuca głowę w tył pod wpływem gwałtownej rozkoszy. Czuła, że wstrząsają nim dreszcze. Trzymała go w objęciach, aż oprzytomniał, uniósł się na łokciach i spojrzał jej w oczy. Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę, by dotknąć jego torsu. Widziała, że jest zakłopotany i zastanawiała się, dlaczego.
Zapomniała o wszelkich rozterkach, gdy przesunął dłonią po jej brzuchu i biodrach, a potem wsunął palce między smukłe uda. Przymknęła oczy i jęknęła cicho pod wpływem śmiałej pieszczoty, powtarzanej raz po raz w powolnym, jednostajnym rytmie. Przygryzła wargi i uniosła biodra, spragniona jego dotknięcia.
- Nie pozwolę ci zostać w tyle - zapewnił ją Ross.
Lilah otworzyła szeroko zamglone pożądaniem oczy. Ross obserwował ją uważnie. Nie potrafiła nazwać uczuć, które malowały się na jej zmienionej namiętnością twarzy, bo od nadmiaru rozkoszy mąciło jej się w głowie. Rozpalona namiętnością, nie była świadoma niczego oprócz zmysłowego dotyku szorstkich palców, które sprawiły wreszcie, że poszybowała wysoko i rozbłysła niczym gwiazda.
Po chwili przestała drżeć i uniosła ciężkie powieki. Leżała bez sił, rozgrzana i uśmiechnięta. Przytuliła się do swojego mężczyzny.
- Było cudownie - szepnęła, całując go w ramię.
- Cieszę się - odparł Ross.
W jego głosie Lilah usłyszała zadowolenie i... jakby ulgę. Pojęła nagle, że zaniepokoiła go niecierpliwość, której uległ, gdy wziął ją w ramiona. Odniosła wrażenie, że uspokoił się, gdy zobaczył, jak ona sama, rozpalona namiętnością, zapomina w jego ramionach o całym świecie. Można by pomyśleć, że wcześniej przez moment poczuł się zagrożony, bo pragnął jej bardziej, niż ona pożądała jego. Westchnęła cicho, uświadamiając sobie, że chronił samego siebie, pilnując równowagi w erotycznej grze.
- Lilah? - Ross uniósł głowę, trochę zaniepokojony. Spojrzała mu w oczy. Odniosła wrażenie, że są sobie bliscy i dalecy zarazem.
- Jestem wykończona - szepnęła.
- Zmęczenie daje o sobie znać, prawda? - Musnął jej policzek. Czułość malująca się na jego twarzy przyprawiła ją o szybsze bicie serca. Natura Rossa była pełna sprzeczności, ale ona go kochała, chciała mieć udział w jego rozterkach.
- Chyba tak - odparła, tuląc się do niego. Przegarnęła palcami ciemną czuprynę. - Nie ruszajmy się stąd przez chwilę, dobrze?
- Jasne.
Mocno przytuleni, przez kilka minut odpoczywali w cieple swoich ciał. Sennej Lilah przemknęło przez myśl, że w takiej chwili łatwo jest zapomnieć o wszelkich obawach. W objęciach ukochanego mężczyzny czuła się zupełnie spokojna.
- Ross - mruknęła po chwili - przeczytasz dziennik?
- Jeszcze nie podjąłem decyzji - odparł. - Mogą tam być informacje, które powinienem znać.
- Nie sądzę - upierała się. - Lepiej unikać czytania takich bzdur.
- Słodka dziewczyna - szepnął, tuląc się do niej. - Znów próbuje mnie chronić.
- Cóż... Ktoś musi. - Lilah ziewnęła. Czuła, jak kąciki jego warg unoszą się w uśmiechu. - Przemyślę twoje argumenty. A postąpisz tak, jak uznasz za stosowne - dodała. - Doskonale o tym wiem. Następnym razem przywiozę ci pamiętnik. Albo ty wpadnij do nas, żeby go zabrać. Byle nie w sobotni wieczór. Jedziemy całą paczką na kolację do Nairobi.
- Zapowiada się niezła zabawa.
- Mamy dość obozowej kuchni. Przyłączysz się do nas?
- Bardzo bym chciał, ale jestem umówiony z Otieno i jego rodziną.
Kiedy rozmawiali, dłoń Rossa błądziła leniwie po biodrze Lilah, która poczuła wkrótce, że jej ciało budzi się z letargu. Zadrżała, świadoma przyjemnego ożywienia, a dreszcz pożądania obudził w niej ukryte pragnienia. Odwróciła się tak, że leżeli twarzą w twarz. Podniosła wzrok i spojrzała mu w oczy.
- Sądziłem, że jesteś zmęczona - powiedział cicho, patrząc na nią czule i wyzywająco zarazem.
- Nie na tyle, żeby rezygnować z przyjemności, o ile będzie tego warta - odparła.
Ross objął ją mocniej i odruchowo napiął mięśnie.
- Oboje dalecy jesteśmy od rezygnacji. Nie ma o czym dyskutować. Możemy szybko dojść do porozumienia.
- Czyżby? - uśmiechnęła się Lilah. - Porozumienia szukają ludzie różniący się w opiniach.
- Nas to nie dotyczy. Mamy teraz wspólny cel. Chcę tego samego co ty.
- Naprawdę? - Rzuciła mu badawcze spojrzenie.
- Sądziłem, że się domyśliłaś. Zrobię wszystko, żeby się udało, Lilah. Uświadomiłaś mi, że to bardzo ważna sprawa.
- Mówisz serio? - spytała z niedowierzaniem. Ross pokiwał głową.
- Bardzo ci na tym zależy, więc i ja nie dam za wygraną. Ta sprawa jest dla mnie bardzo ważna.
Nadzieja ogarnęła Lilah.
- Zależy mi, bo wkładam w to całe serce, Ross - powiedziała, ściskając jego dłoń. - Taka szansa trafia się raz na całe życie.
- Jestem tego samego zdania - zgodził się z nią. - Nie będzie łatwo, ale przy odrobinie szczęścia w kilka tygodni się z tym uporamy.
- Z czym? - zapytała, nagle znowu pełna obaw.
- Namawiam moje rządowe wtyczki do przyspieszenia biurokratycznych procedur. Zdaję sobie sprawę, że poczujesz się pewniej, gdy będziesz miała w ręku koncesję.
- Tak. Koncesja jest najważniejsza. - Lilah zachichotała nerwowo. - Masz rację.
- Tego właśnie chcesz, prawda?
- Oczywiście. Trafiłeś w sedno.
- Mówił o koncesji na prowadzenie wykopalisk? - spytała z niedowierzaniem Denise. Był ranek. Siedziały w pracowni. Lilah obserwowała przyjaciółkę szkicującą znaleziska. - Ten facet to istna zagadka. Co odpowiedziałaś?
- „Ross - mówię do niego - ty zakuty łbie, ty draniu bez serca. Nie chodziło mi o koncesję. Mówiłam o tobie. Kocham cię i nie chcę, żebyś za kilka tygodni zniknął mi z horyzontu, machając na pożegnanie, wdzięczny za piękne wspomnienia".
Denise z wrażenia upuściła ołówek.
- Powiedziałaś mu to? Nie wierzę! Mów, jak było naprawdę.
- Przyznałam, że koncesja bardzo mi się przyda. - Lilah uśmiechnęła się ponuro.
- Ależ z ciebie mięczak.
- Wiem. Byłam okropnie zakłopotana. Wyrzucałam sobie, że na moment uległam złudzeniom. Jak mogłam być taka głupia i uznać, że chodzi mu o naszą znajomość?
- To nie głupota, tylko miłosne zaślepienie.
- Piękne dzięki.
- Moim zdaniem - dodała Denise, ustawiając lampę nad szkicowanym obiektem - powinnaś mu powiedzieć, co czujesz. Ciekawe, jak zareaguje.
- Zanim się obejrzę, spakuje manatki i wyjedzie. Zbudował wokół siebie mur, którego nie mogę skruszyć.
- Przystojny, dumny brunet. Czy taki facet ulegnie miłości, oznaczającej również cierpienia? A jeżeli się jej oprze i na swoje nieszczęście zdoła uciec przed wielkim uczuciem?
- Twoje rozważania brzmią jak kwestia z mydlanej opery - burknęła Lilah. - Dla mnie to poważna sprawa.
- Oczywiście - zgodziła się Denise. - Pozwól sobie jednak przypomnieć, że czas ucieka. Weź sprawy w swoje ręce. Ross musi przeżyć wstrząs.
- Łatwo ci mówić. Nie mam pojęcia, co mogłoby go wyprowadzić z równowagi. - Lilah umilkła i popadła w zadumę. - To mi przypomniało słowa Elliota po pierwszym spotkaniu z Rossem - powiedziała po chwili.
- A mianowicie?
- Nasz kolega stwierdził, że Bradford jest nienaturalnie opanowany i że to jest denerwujące.
- Czyżby?
- Miał rację. Ross zbudował wokół siebie mur i trzyma na wodzy uczucia, ale to do niego nie pasuje, a poza tym niewiele daje, bo jego gwałtowny temperament stale się ujawnia. Mój ukochany sprawia wrażenie człowieka, w którym dokonuje się przełom.
- Jaki?
- Nie wiem, ale chciałabym to sprawdzić.
Może Elliot miał podobne odczucia i dlatego uznał, że Bradford go denerwuje - rzuciła kpiąco Denise.
ROZDZIAŁ 14
W południe słońce rozświetliło zieloną sawannę potokami oślepiającego światła. Od ostatniej ulewy minęły dwa tygodnie. Grunt powoli wysychał i twardniał. Lato było w pełni. Wkrótce trawa pożółknie, a przysypane kurzem złociste źdźbła z szelestem będą się kołysać nad czerwonawym gruntem.
Ross uświadomił sobie, że wyjedzie z Kenii, zanim krajobraz tak bardzo się zmieni. Zmniejszył prędkość terenowego auta i zredukował bieg. Droga była wyboista. Kiedy oczka wodne powysychają, a niebo przybierze lazurową barwę typową dla letnich miesięcy, Ross Bradford będzie już w Zairze, gdzie czekały na niego ważniejsze zadania.
Westchnął. Znów na linii ognia, w męskim towarzystwie. Jego współpracownicy to pełni zapału i oddani sprawie obrońcy naturalnego środowiska, którzy zrezygnowali z życia rodzinnego, by pomimo licznych przeszkód i politycznych zawirowań walczyć o przetrwanie nieskażonej przyrody. Wszystko dla niej poświęcili. Czy była warta takiej ofiary?
Ross pomyślał z niepokojem, że bez namysłu powinien był odpowiedzieć twierdząco, a tymczasem wahał się przez chwilę, jakby nie był pewny swoich racji. Nadal wierzył, że postępuje słusznie, a jego misja ma głęboki sens, czuł jednak, że czegoś mu brak, z każdą chwilą narastała w nim jakaś dziwna tęsknota.
Obserwował ukradkiem Lilah siedzącą w fotelu pasażera. Lekki wiatr rozwiewał jej włosy, a oczy lśniły radością.
- Dokąd jedziemy?
- Niespodzianka. Wkrótce będziemy na miejscu - odparł.
- Wspaniała wyprawa! Znacznie ciekawsza niż codzienne przerwy na drugie śniadanie. Szczerze mówiąc, gotowa byłam na wszystko, byle wyrwać się obozowiska. Mam dosyć widoku moich kolegów odpoczywających w cieniu i zajadających kanapki z masłem orzechowym.
- Niesnaski w ekipie?
- Nic szczególnego. Ofiar w ludziach nie będzie. - Wzruszyła ramionami i usadowiła się wygodniej. - Ted i ja spieramy się o każdy drobiazg, ale tak było od samego początku.
- Pewnie dlatego patrzył na mnie wilkiem, kiedy po ciebie przyjechałem. Wydawało mi się nawet, że ma jakieś pretensje.
- I słusznie. - Lilah wybuchnęła śmiechem. - Widzisz, mój drogi, Ted potępia twoje metody. Jesteś dla niego ekologicznym najemnikiem, wykonującym brudną robotę.
- Sporo ma do powiedzenia na mój temat.
- Jego zdaniem powinnam się poważnie zastanowić, czy warto się z tobą zadawać - stwierdziła oględnie Lilah. - Twierdzi, że nie jesteś dla mnie odpowiedni.
- A jak ty mnie określisz, Lilah?
- Jesteś skomplikowany - odparła bez namysłu. Posmutniała na chwilę, ale potem dodała z uśmiechem: - Mimo to uważam cię za odpowiedniego mężczyznę.
Ross uniósł brwi. Nie umiał powiedzieć, czy takiej odpowiedzi oczekiwał, ale ostatnia uwaga wcale go nie zadowoliła. To go nauczy, że nie warto rozpoczynać poważnych dyskusji w samochodzie.
- Ross? - odezwała się ponownie Lilah.
- Tak?
- Jako kierowcy ufam ci całkowicie, ale zastanawiam się, czy na pewno wiesz, dokąd jedziesz. Od dziesięciu minut sprawiasz wrażenie, jakbyś czegoś szukał. Zgubiliśmy drogę? Co się dzieje?
- Bez obaw. Wiem, dokąd jadę.
- Skoro tak mówisz... - mruknęła bez przekonania
- Nasz cel jest ruchomy - wyjaśnił, skręcając na zachód, ku rzadkiemu zagajnikowi przy wodopoju. Między krzewami widziała błękitne, połyskliwe lustro wody. Coś się tam poruszyło.
- Aha! - zawołał Ross.
- O co chodzi? - wypytywała dziewczyna.
- Trzymaj się - polecił, zjeżdżając z drogi na trawiastą równinę. Resory trzeszczały, gdy auto, podskakując na wybojach, jechało po wielkim dzikim pastwisku.
- Co ty wyprawiasz? - krzyknęła Lilah, obiema rękami chwytając brzeg deski rozdzielczej.
- Wkrótce się dowiesz. Uwaga, będzie slalom. Wypatruj nor. Jesteś teraz pilotem.
- Słucham?
- Obserwuj grunt przed autem i krzycz, gdy zobaczysz zwierzęcą norę, bo inaczej w nią wpadniemy.
- O to chodzi! Dobrze. - Balansując na siedzeniu, wychyliła się do przodu. - Jest!
- Gdzie? - rzucił niecierpliwie Ross w chwili, gdy przednie koło trafiło w dziurę, a samochód podskoczył jak na trampolinie. Omal nie przypłacili tego urazem kręgosłupa. Zwolnił nieco.
- Byłoby świetnie, gdybyś dodała, czy mam skręcić w prawo, czy w lewo.
- Dobra. Jest... W lewo!
Ross zręcznie ominął kolejną norę i podjechał do małego wzniesienia. Zredukował bieg do jedynki. Samochód wpełzł wolno na górkę.
- Dużo tu jest takich nor? - zapytała Lilah, pocierając obolały kark.
- Sporo.
Wyłączył silnik. Przez otwarte okna napłynęły odgłosy pulsującej życiem sawanny. U stóp pagórka rósł niewielki zagajnik. Pośrodku błękitniała spora sadzawka, woda srebrzyła się w promieniach słońca. Na gałęziach drzew gnieździły się ptaki, które świergotały nieustannie, przelatując od czasu do czasu nad powierzchnią jeziorka.
- Po co tu... - zaczęła Lilah i umilkła, gdy palce Rossa dotknęły jej ust.
- Ciszej - ostrzegł. Przyjemne ciepło pełnych warg obudziło w nim pożądanie, ale wziął się w garść. Później będzie na to czas. Teraz Lilah powinna coś zobaczyć. - Po drugiej stronie - mruknął. - Leżą w zaroślach. Widzisz je?
Na tle zielonej trawy mignęła płowa smuga. Ross i Lilah wstrzymali oddech, gdy pierwsza lwica wstała, by się przeciągnąć. Ziewnęła, obróciła się i znowu opadła na trawę. Wśród gęstej roślinności stała się prawie niewidoczna.
- Ross... - szepnęła Lilah, gdy pojęła, co oznacza ten niezwykły widok. Odwróciła się ku swemu przewodnikowi.
- Jeden z pasterzy doniósł mi właśnie, że widział w okolicy samca i trzy samice. Pomyślałem, że cię to zainteresuje.
- Co za widok! - szepnęła przejęta.
Lwica odpoczywająca najbliżej pagórka uniosła głowę, tocząc wokół znudzonym wzrokiem Nie widzieli całego stada, ale Ross gotów był iść o zakład, że pozostałe zwierzęta kryją się w cieniu drzew.
- Przywędrowały tu z parku narodowego. Po raz pierwszy widzę je tak blisko domu.
- Postaramy się, żeby tu zostały.
Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ciepło i optymizm
Lilah działały na Rossa jak balsam. Zdawał sobie sprawę, że zachowuje się jak zarozumiały pięciolatek. Z dumą pokazywał dziewczynie stado lwów - można by pomyśleć, że to jego własność. Radość i wzruszenie malujące się na twarzy Lilah utwierdziły go w przekonaniu, że postąpił słusznie i nie wyszedł na głupca. Lwy wróciły na jego ziemię. Marzył o tym od dawna. Obecność Lilah, z którą mógł się podzielić tą nowiną, dodała mu pewności siebie.
- Nie jesteś zła, że cię tu zaciągnąłem? - spytał.
- Zła? Skądże! To cudowne przeżycie. Gdyby nie ty, cały czas siedziałabym z nosem przy ziemi, nieświadoma uroków Kenii.
- Sądziłem, że grzebanie w ziemi to twoja pasja.
- Niezupełnie. Praca w terenie nabiera sensu, gdy pojawiają się ciekawe znaleziska. A te lwy... - Lilah westchnęła. - Ich przodkowie byli tu, gdy powstawały moje kamienne narzędzia. Niesamowite.
- Dokonałaś wspaniałego odkrycia.
Lilah skinęła głową i wtuliła się w objęcia Rossa. W milczeniu obserwowali stado lwów. Ross objął Lilah ramieniem i mocno przytulił. Ukrył twarz w jej włosach. Znajomy delikatny zapach uspokajał go, a lśniące kosmyki łaskotały w nos.
- Ross?
- Tak?
- Czemu nigdy mnie nie pytałeś o rodzinę albo dzieciństwo?
- Chcesz, żebym o to zapytał?
- Tak, ponieważ to by oznaczało, że chcesz mnie lepiej poznać.
- I tak dobrze cię znam.
- Czyżby? - odparła smutno. - Nie jestem tego pewna.
Ross spochmurniał. Dlaczego miałby wypytywać o jej osobiste sprawy? Sam złościłby się, gdyby mu zadawała takie pytania. Zakładał, że Lilah ma podobne nastawienie.
- Dorastałam na przedmieściach Chicago - niespodziewanie przerwała milczenie, jakby po namyśle podjęła decyzję. - Mam nadal oboje rodziców. Tata jest nauczycielem w szkole średniej, mama bibliotekarką. Jako pierwsza w rodzinie zrobiłam doktorat.
Kiedy ciągnęła swoją opowieść, Ross jej nie przerywał. Słuchanie o zdarzeniach i okolicznościach, które ukształtowały Lilah, sprawiały mu coraz większą przyjemność. Wyobrażał sobie cichą, wysadzaną drzewami uliczkę, przy której stał jej rodzinny dom, a także jej najbliższych, i bezpieczne dzieciństwo w przyjaznym otoczeniu, o którym on marzył na próżno.
Coś go ścisnęło za gardło, gdy wspominał swoją przeszłość: smutne lata spędzone na farmie, samotne dojrzewanie z dala od rodziny, pobyt w szkole z internatem. Choć minęło tyle czasu, obrazy były jasne i wyraziste. Ross niespodziewanie uświadomił sobie, czemu tak dobrze pamięta tamte lata. Zamknął je w tajnej skrytce. Przez dwadzieścia lat szkolnej nauki i dobrowolnego wygnania nie chciał do nich wracać, bo serce krwawiło mu z żalu na samą myśl o utraconym domu.
Tęsknił za Otieno, Mamą Ruth, falującą sawanną, bezkresnym niebem... a może także i za rodzicami. Odrzucił przeszłość, gdy ojciec się go wyrzekł, ale wspomnienia żyły w nim nadal. Stanowiły dziedzictwo, którego nie mógł odtrącić czy zapomnieć.
Lilah zamilkła i patrzyła na niego w milczeniu.
- Co się stało? - zapytała cicho.
- Wszystko w porządku - mruknął, odwracając wzrok. Patrzył na sawannę, próbując wziąć się w garść. Niespodziewanie ogarnęło go wzruszenie. Było to kuszące i niepokojące zarazem. Gorączkowo szukał sposobu, by się z tym uporać. Odchrząknął nerwowo.
- Mów dalej - poprosił.
- Jesteś pewny, że tego chcesz?
- Tak - odparł pospiesznie. W opowieści Lilah szukał ucieczki przed sprzecznymi uczuciami, które nim targały. Gdy dziewczyna mówiła, słuchał uważnie jej słów i zapominał o swoim cierpieniu. Nie przewidział jednak, że zaskoczy go nagłą zmianą tematu.
- Chcesz, żebym ci opowiedziała o moich zaręczynach?
- Co? - Ross zareagował zbyt gwałtownie na to pytanie. - Kiedy się zaręczyłaś? Z kim?
- To był Jeff Ryan, kolega z uczelni. Zaczęliśmy się spotykać przed dwoma laty. Potem były oświadczyny, które przyjęłam. Pewnie bym za niego wyszła - powiedziała Lilah z ponurą miną i pokiwała głową.
- Co stanęło na przeszkodzie? - zapytał Ross.
- Rzucił mnie dla dwudziestolatki ze swojego seminarium. Twierdził, że zbytnio poświęcam się pracy i za mało czasu mam dla niego. - Przerwała na chwilę. Ross także milczał. - Wiesz, chyba miał rację. Byłam pracoholiczką. Sądzę, że w ten sposób próbowałam ukryć przed sobą, że zaręczyny z Jeffem to życiowy błąd. Zabawne... Dopiero dziś to sobie uświadomiłam. Bardzo długo byłam przekonana, że go kocham. - Wzruszyła ramionami. - Myliłam się. Teraz jestem tego pewna.
- Czyżby?
Lilah spojrzała mu w oczy.
Zapewniam cię - odparła z naciskiem - że wiem, co mówię.
ROZDZIAŁ 15
Lilah od razu wiedziała, że coś dziwnego stało się w obozowisku. Właśnie wrócili z Nairobi, gdzie wybrali się na kolację. Majaczące w półmroku zarysy namiotów wzbudziły podejrzenia, ponieważ ich poły zwisały swobodnie. Tak, o to właśnie chodziło. Przed wyjazdem Lilah upewniła się osobiście, że wszystkie suwaki zostały porządnie zaciągnięte. Pospiesznie zaparkowała auto, wysiadła i popatrzyła na ciemną szparę u wejścia do swojego namiotu. Zmarszczyła brwi i weszła do środka.
- Co...
Znieruchomiała i ogarnęła spojrzeniem niewielką przestrzeń. Podłogę zaścielały rozrzucone bezładnie papiery, ubrania oraz inne rzeczy osobiste, a także starocie, które przywiozła w pudle z letniego domku Rossa Bradforda. Materac zrzucono z polowego łóżka. Opróżniona walizka oraz torba podróżna leżały szeroko otwarte. Wnętrze namiotu wyglądało jak po przejściu trąby powietrznej.
Lilah otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Machinalnie rozejrzała się, by sprawdzić, czego brak. Podejrzewała, że to sprawka złodziei. Ku jej wielkiemu zdziwieniu okazało się, że nieliczne cenne przedmioty - skromna biżuteria, przenośne radio oraz kalkulator - są tam, gdzie je zostawiła.
Okrzyki dobiegające z sąsiednich namiotów upewniły Lilah, że i tam sytuacja wygląda podobnie. Wystawiła głowę na zewnątrz i zobaczyła Teda, który wybiegł na dziedziniec obozowiska i rozglądał się, nie kryjąc wściekłości.
- Mój namiot... Co tu się dzieje? A u ciebie?
- To samo. Coś zginęło?
- Skąd mam wiedzieć? Istna rozpacz! Wszystkie moje papiery leżą na podłodze. Brudnopis artykułu dla „American Antiauity" rozrzucony na wszystkie strony. Do diabła, co jest grane?
- Nie ma pojęcia.
- A ja się domyślam! - wrzasnął Ted. - Zostaliśmy obrabowani. Ross Bradford powinien się o tym dowiedzieć. Elliot! Okradziono nas! - Archeolog zniknął w namiocie i zaczął go energicznie przeszukiwać. Nagle rozległ się jego stłumiony krzyk: - Mój zegarek! Nie ma go! To była pamiątka. Ross Bradford musi zwrócić mi jego równowartość. Ani słowem nie wspomniał, że w jego posiadłości nie jest bezpiecznie. Powinien był nas uprzedzić, że takie rzeczy mają tu miejsce.
Elliot z ponurą miną zajrzał do szefowej.
- To mi się w głowie nie mieści. Coś zginęło?
- Chyba nie. - Lilah mimo woli słuchała wściekłej tyrady Teda. - A u ciebie?
- Straciłem trochę drobnych. Wydaje mi się, że zostawiłem je na stole. Zresztą nie jestem pewny. Czemu Ted się tak wydziera?
- Jest wściekły, bo zginął mu zegarek.
W namiocie awanturniczego archeologa zrobiło się cicho.
- Ted? Ile był wart twój zegarek? - zawołał Elliot. Żadnej odpowiedzi. - Paskudna sprawa. Wiesz, mam zapasowy. Chętnie ci pożyczę. Lepszy taki niż żaden.
- To nie będzie konieczne! - odkrzyknął niechętnie Ted.
- Znalazłem swój. Trudno się dziwić, że nie dostrzegłem go w tym bałaganie.
Lilah uświadomiła sobie nagle, że nikt nie zajrzał do laboratorium. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Jeśli i tam wygląda tak samo, jeśli ktoś zwalił na podłogę znaleziska, notatki, cenny mikroskop i przenośny komputer... Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze. Błyskawicznie przecięła dziedziniec obozowiska i odchyliła zwisająca luźno połę namiotu. Gdy zerknęła do środka, miała ochotę paść na ziemię i wybuchnąć płaczem. Pudełka z okazami zrzucono z półek. Na podłodze leżały pomieszane kamienie i fragmenty kości. Dokumenty, notatki i szkice Denise walały się po całej pracowni, unoszone lekkim wieczornym powiewem.
Mikroskop nie ucierpiał. Laptop także stał na swoim miejscu, ale wszystko, co mogło zostać otwarte i wybebeszone, leżało teraz na podłodze. Lilah uświadomiła sobie, że trzeba będzie kilku dni wytężonej pracy, by uporządkować to pobojowisko.
- O Boże! - usłyszała za sobą głos jednego z kolegów. Odwróciła głowę i ujrzała Petera Lee, który ponad jej ramieniem zajrzał do namiotu. Młody archeolog, zainteresowany techniką wytwarzania ostrzy w czasach prehistorycznych, przesiadywał nocami w pracowni, dopasowując kawałki pokruszonych narzędzi i składając je w całość. Była to jubilerska robota. Trud okazał się daremny. Wszystkie starannie dopasowane elementy rozrzucono po podłodze.
Peter wyglądał jak człowiek, któremu zbiera się na mdłości. Lilah jeszcze raz obrzuciła wzrokiem pracownię, w której do niedawna panował wzorowy ład. Czuła, że ogarnia ją wściekłość. Kilka razy odetchnęła głęboko, chwyciła Petera za ramię i wyprowadziła z namiotu.
- Nie mogę w to uwierzyć - powtarzał raz po raz młody archeolog. - Nie mogę... Czemu nas to spotkało? - Lilah spojrzała na niego bezradnie. Nie on jeden zadawał sobie to pytanie. - Niczego przecież nie ukradli - dodał ze złością Peter, jakby rabunek stanowił pewne usprawiedliwienie dla takiego wandalizmu. - Nie zabrali mikroskopu ani komputera... Wszystko jest na swoim miejscu! O co tu chodzi? Skąd taka wrogość?
Wrogowie? Szkody wyrządzone w obozowisku rzeczywiście wyglądały na dzieło człowieka dotkniętego nienawiścią. Lilah nie miała pojęcia, komu się tak narazili. Najczęściej odwiedzali ich pracownicy farmy zatrudnieni jako kopacze, ale sprawiali wrażenie zadowolonych z dodatkowego zarobku. Lilah uznała, że nie mieli powodu do zemsty.
- Co za noc - westchnął Elliot, widząc ponurą minę młodszego kolegi. - Pete, coś ci ukradli?
- Materiał do pracy doktorskiej - odparł zrozpaczony naukowiec. - Doskonały temat. Powód, żeby kontynuować wykopaliska. Przyczynę, dla której warto tu siedzieć. Nic więcej.
- Nie dramatyzuj - uspokajał go Elliot. - Damy sobie radę. Wszystko jest do naprawienia. Kto pracuje w terenie, musi być przygotowany na takie... niespodzianki, prawda? - dodał, uśmiechając się z przymusem.
- Tym razem zostaliśmy zaskoczeni bardziej niż kiedykolwiek - stwierdziła Lilah. - To wszystko jest dosyć dziwne, Elliot. Czemu ktoś miałby demolować obozowisko, niczego stąd nie zabierając?
- Sabotaż - mruknął Peter. - Bezmyślny wandalizm.
- Kto wie? - odparła Lilah. - Trudno dopatrzyć się w tym sensu. Szkody są przypadkowe. Nie było celowych zniszczeń. Tu i ówdzie trochę rozbitych lub przypadkowo rozdeptanych znalezisk. Wygląda na to, że szukano czegoś w zamkniętych pudłach i torbach.
- Ale czego? - wtrącił Peter.
- Cennych okazów - oświadczył Elliot. - Na temat wykopalisk zawsze krążą plotki. Gdy mowa o archeologii, ludzie myślą o skarbach Tutanchamona. Jeśli złodzieje spodziewali się znaleźć tu drogocenne przedmioty, a zobaczyli tylko fragmenty kości i kamienne narzędzia, mogli ze złości zdemolować obozowisko.
- Czy to oznacza, że mamy się spodziewać następnych podobnych niespodzianek? - Peter był poważnie zaniepokojony. - Ktoś może znowu wpaść na pomysł, że ukrywamy kosztowności.
- Bez obaw - odparł Elliot. - Nie będziemy zostawiać obozowiska bez opieki. Ross wspomniał kiedyś o strażnikach...
- Chyba nie mamy innego wyjścia - przyznała Lilah. - Trzeba ich tu sprowadzić. Musimy zadbać o bezpieczeństwo. Elliot, czy mógłbyś pojechać do Rossa i zawiadomić go, co się stało? Ja wezmę się do porządkowania pracowni. - Było jej ciężko na sercu. Walczyła z gniewem i poczuciem bezsilności. W tym stanie ducha wolała nie ryzykować spotkania z Rossem.
Zapowiadała się długa i męcząca noc. Gdy Elliot odjechał, Lilah wróciła do pracowni, by mimo wewnętrznych oporów przyjrzeć się raz jeszcze potwornemu bałaganowi i ocenić straty. Sporo leżących na podłodze kamiennych narzędzi pokruszyło się lub rozbiło przy upadku. Inne straciły etykietki i stały się przypadkowymi kawałkami skały, których nie można było powiązać z żadnym konkretnym miejscem na stanowisku archeologicznym. To była wielka i bezsensowna strata. Lilah pełzała na czworakach, zbierając okazy, i kipiała z wściekłości na samą myśl, że jakiś barbarzyńca zaprzepaścił efekty ich wielodniowej pracy.
Wkrótce przyszli jej z pomocą najmłodsi uczestnicy ekspedycji. Wszyscy mieli ponure miny. Zniknął bezpowrotnie radosny nastrój, który towarzyszył im podczas kolacji. Milczeli, zajęci metodycznym usuwaniem szkód.
Lilah siedziała po turecku na podłodze, tyłem do wyjścia. Układała pomieszaną dokumentację, gdy ktoś wszedł do namiotu i położył jej rękę na ramieniu.
- Przepraszam - usłyszała znajomy baryton Rossa. - Możesz zrobić chwilę przerwy?
- Nie widzę przeszkód. - Energicznie rzuciła stertę papierów na podłogę. - I tak dziś tego nie skończę.
Przed namiotem czekał na nich Elliot.
- Bradford chciał ocenić straty - mruknął, ruchem głowy wskazując gościa.
- Proszę bardzo. - Lilah cofnęła się, odsłaniając wejście do namiotu.
- Okropnie mi przykro. - Zakłopotany Ross potarł dłonią czoło. - To moja wina. Powinienem od razu przysłać tu strażników i...
- Nie mów głupstw. Miałeś tyle spraw na głowie. Nie było powodu, by podejrzewać, że spotka nas taka katastrofa.
- Pewnie nie - odparł Ross. - Jednak tyle mamy ostatnio nieoczekiwanych zdarzeń... Szkoda, że wcześniej nie wziąłem tego pod uwagę.
- Nieważne - mruknęła Lilah. - To już bez znaczenia.
- Jesteś pewna, że niczego nie ukradli?
- Tak nam się wydaje. Kosztowniejsze przedmioty pozostały nietknięte.
- Jakieś zniszczenia na stanowisku archeologicznym?
- Żadnych. Wszystkie oznaczenia są tam, gdzie je umieściliśmy. Ale w prywatnych namiotach ktoś myszkował.
- Bardzo dziwne - stwierdził Ross.
- Zgadzam się z tobą - odparła z goryczą Lilah. - Łudziłam się, że pech nas opuścił. Ciekawe, jakie niespodzianki los chowa jeszcze dla nas w zanadrzu. - Westchnęła, próbując odzyskać zimną krew. Serce ciążyło jej niczym kamień. Zaskoczona, drgnęła, gdy Ross objął ją ramieniem.
- Chodź - powiedział. - Pospacerujmy trochę.
Kiedy jej dotknął, tłumione uczucia przerwały nagle tamę. Łzy stanęły w piwnych oczach. Bez słowa wyszła z nim na drogę. Ponad głowami mieli gwiaździste niebo. Od strony niedalekiej sadzawki dobiegało kumkanie żab. Noc była ciemna i ciepła.
Lilach czuła obok siebie rozgrzane marszem ciało Rossa i jego charakterystyczny, jakby korzenny zapach. Odprężała się powoli.
- Co za okropny wieczór - odezwała się w końcu. - Dewastacja namiotów... To bez sensu. Przemyślałam wszelkie możliwe wyjaśnienia...
- Na przykład?
- Najdziwniejsze pomysły przychodziły mi do głowy. To mogli być narkomani, agenci rządowi, obcy... - Wzruszyła ramionami, uśmiechając się niepewnie. - Czysta fantastyka. Nie mam pojęcia, czemu zdemolowali namioty i czego szukali. A może coś znaleźli?
- To ciekawe... - mruknął w zadumie Ross. - Uważasz, że człowiek, który buszował w twoim namiocie, szukał czegoś konkretnego?
- Jesteś innego zdania? Dla mnie to oczywiste. Nie wiadomo tylko, co to za jeden i co spodziewał się znaleźć.
- Kimkolwiek był, miał pewność, że dziś wieczorem obozowisko będzie puste.
- Zgadza się, ale jak się zorientował? Powiedziałam ci, że wybieramy się na kolację, ale nikt inny o tym nie wiedział. Z nikim przecież nie rozmawiałam. Wszyscy tkwimy tu całymi dniami, zajęci pracą. Jedyny sposób, żeby się czegoś o nas dowiedzieć, to... - Umilkła, jakby wolała uniknąć końcowego wniosku. - Ross, sądzisz, że ktoś obserwuje nasze obozowisko?
Nieprzyjemna perspektywa. Świecił księżyc, ale noc była ciemna. Przydrożne zarośla nabrały groźnego wyglądu, jakby czaiło się w nich niebezpieczeństwo. Po chwili milczenia Lilah dodała z obawą:
- Łatwo podsłuchać, co mówimy. - Nie po raz pierwszy przyszła jej do głowy ta myśl. Podczas wizyty w domu u Wyatta, doskonale zorientowanego w postępach wykopalisk, całkiem poważnie zastanawiała się, czy ktoś ich nie szpieguje. Ale potem tyle się wydarzyło, że zupełnie zapomniała o swoich podejrzeniach. Nie wspomniała o nich nawet Rossowi. - Muszę ci powiedzieć o pewnym drobiazgu, który mnie uderzył podczas wizyty u Jake'a. Ten facet gratulował mi udanych wykopalisk.
- Cóż w tym dziwnego?
- Miał na myśli najnowsze odkrycie. Dowiedział się o tym niemal z dnia na dzień.
- Zapytałaś go, skąd wie?
- Tak, ale wykręcił się od odpowiedzi. Stwierdził tylko, że ma swoje źródła informacji. Nie pamiętam dokładnie, jak się wyraził. Nie sądzisz, że to dziwne?
- Chyba nie. Wyatt ma swoje wtyczki w zarządzie parków narodowych. Informuję parę osób na bieżąco o postępach prac archeologicznych, by utwierdziły się w przekonaniu, że powinniście dostać koncesję na dalsze wykopaliska. Ktoś pewnie przekazał te informacje Jake'owi.
- To brzmi przekonująco - przyznała Lilah. - Nie mogłam pojąć, czemu Wyatt miałby się interesować naszą ekspedycją aż tak bardzo, by nas szpiegować. - Po chwili dodała z uśmiechem:
- Wspomniałam ci zresztą, że przychodziły mi do głowy różne szalone pomysły.
- Ten ostatni wcale nie jest taki szalony. - Ross wypuścił ją z objęć i splótł ramiona na piersi. Patrzył na ginącą w półmroku drogę. - Ostatnio nie brak w okolicy zagadkowych wydarzeń.
- Potrząsnął głową i dodał cicho, jakby mówił do siebie: - Ta sytuacja mi się nie podoba, i to bardzo.
- Sądzisz, że istnieje jakiś związek między zdemolowaniem obozowiska i nocnym intruzem w twojej posiadłości?
- Sam już nie wiem, co myśleć - odparł, zatrzymując się i bezradnie wznosząc ręce do góry. - Trudno się w tym wszystkim połapać. Stale mam wrażenie, że jestem spóźniony. To obrzydliwe uczucie. Kiedy się na czymś skupię, z innej strony pada cios. - Odruchowo zacisnął dłonie w pięści, spojrzał w dół, otworzył je powoli i opuścił ramiona. Potem dodał cicho: - Nie jestem do tego przyzwyczajony.
- Chodzi o to, że nie panujesz nad sytuacją?
Nie powinna była tego mówić. Ross natychmiast stanął z nią twarzą w twarz. Jego oczy pałały gniewem:
- Nieprawda! Jestem tylko zdumiony, że moja krótka podróż do Kenii przyniosła tyle niespodzianek! - oświadczył i zanim zdążyła mu odpowiedzieć, odwrócił się pospiesznie. - Nie wiem, czy tamten włóczęga ma jakiś związek z ludźmi, którzy wtargnęli do waszego obozu - burknął. - Nadal nie mam pewności, czy pojawił się na farmie ze względu na sprzedaż mojej posiadłości, choć można by sądzić, że do tej pory powinienem to ustalić. Nie mam pojęcia, w jakim celu przeszukano wasze namioty, czemu tamten osobnik zakradł się do mego domu, skąd Jake wziął pieniądze na budowę fabryki...
Jego głos łamał się coraz bardziej. Lilah patrzyła na niego ze zdumieniem. Zupełnie stracił zimną krew. Tłumione dotąd odczucia doszły wreszcie do głosu. Każde słowo Rossa wibrowało gniewem i rozpaczą. Poczuła, że musi go pocieszyć.
- Ross - powiedziała, obejmując go czule - wszystko będzie dobrze. Nie martw się. Jestem przy tobie. Potrafię ci pomóc. We dwoje się z tym uporamy. Znajdziemy sposób.
Mocno przytulona, dotknęła ustami jego ramienia i poczuła, jak napina mięśnie. Popatrzył na nią, znów chłodny i opanowany, jakby chciał jej uświadomić, że odniosła mylne wrażenie.
- Oczywiście, że wszystko się ułoży - odparł chłodno. - Zadbam o to.
Wyraźnie dał jej do zrozumienia, że zrobi to sam. Intencja była oczywista. Zbytnio się zbliżyła i natychmiast wzniósł ochronny mur, o który omal nie rozbiła sobie głowy. Wypuściła go z objęć i cofnęła się urażona. Dlaczego temu facetowi tak trudno jest się otworzyć i porozmawiać o tym, co naprawdę czuje? Wprawdzie czasem wybuchał mimo woli, ale potem bardzo tego żałował. W końcu i ona straciła cierpliwość.
- Och, wybacz - rzuciła ostro. - Czyżbyś się przeraził, bo zrozumiałam, co cię trapi?
- Słucham... ? - Ross skrzywił się.
- Doskonale sobie radzisz z ludźmi, którzy zbyt dużo o tobie wiedzą. Naprawdę tak bardzo ci zagrażam?
- Poruszaliśmy już chyba ten temat - odparł Ross. - Chcesz do niego wrócić?
- Tak - odparła z naciskiem, chociaż w jego głosie wyczuła ostrzeżenie. Nie dbała o to. - Oczywiście, wróćmy do tej kwestii. Podstawowa zasada Rossa Bradforda: nie przyznawać się nigdy do poczucia bezradności. A właściwie czemu nie? Co ci szkodzi przyznać, że czujesz się zaniepokojony i zbity z tropu, bo tyle się tu ostatnio dzieje?
- Czemu tak stawiasz sprawę?
- Bo nie chcę być dłużej trzymana na dystans! Przestań mnie zbywać. Porozmawiajmy jak ludzie.
- Jeśli szukasz ramienia, na którym mogłabyś się wypłakać, to pomyliłaś adres. Nie będę twoim rycerzem, Lilah. Skoro tego ode mnie oczekiwałaś, bardzo się rozczarujesz.
- Mniejsza o płacz. To nie dla mnie. Proszę tylko, żebyś mi zaufał i postępował uczciwie.
- O czym ty mówisz, do diabła? Nigdy cię nie okłamałem!
- Nieprawda! Bez przerwy kłamiesz, bo ukrywasz prawdziwe uczucia. Nie możesz pokazać, kim naprawdę jesteś, bo nie potrafisz zdobyć się na odrobinę zaufania. Wbiłeś sobie do głowy, że jeśli pozwolisz mi się zbliżyć, będziesz potem cierpiał.
- Lilah, czego ty ode mnie chcesz?
- Porozmawiaj ze mną o ważnych dla ciebie sprawach! Chcę, żebyś mi się zwierzył!
- Czego mają dotyczyć te zwierzenia?
- Wszystkiego! Twoich rozterek dotyczących ostatnich wydarzeń, obaw związanych z realną groźbą zbudowania fabryki przez Jake'a Wyatta. Opowiedz mi o swojej przeszłości, o rodzinie. Chcę wiedzieć, co czułeś po śmierci ojca i jak zareagowałeś na wiadomość o romansie matki z Wyattem.
- Już ci mówiłem, że ta ostatnia sprawa nie ma dla mnie znaczenia - odparł zniecierpliwiony.
- Czyżby? Może to jedynie poza? Skąd mam wiedzieć? Nie jesteś przygnębiony, kiedy przypominasz sobie, że ten drań spotykał się z twoją matką, dotykał jej...
- Przestań! - wybuchnął Ross. - Claire miała setkę kochanków. Oszalałbym, wyobrażając sobie każdego z nich!
Stali naprzeciwko siebie, oddychając ciężko w ciemnościach.
- Rozumiem, że nie chcesz się zwierzyć - powiedziała cicho. - Tak samo postępowałeś za życia twego ojca, po śmierci matki oraz wówczas, gdy ostatecznie poróżniłeś się z Bradfordem seniorem. Przez całe życie budowałeś wokół siebie mur, ale już nie musisz tego robić. - Serce Lilah ścisnęło się z żalu, gdy ujrzała jego zmienioną cierpieniem twarz. Czyżby uświadamiając mu prawdę, popełniła błąd? - Ross - dodała - zaufaj mi. Nie chowaj się w skorupie z obawy przed cierpieniem...
- Na miłość boską! - krzyknął. - Ciągle muszę tego słuchać. Ty i Otieno macie chyba obsesję. Ciekawe, co was upoważnia, żebyście mi dyktowali, jak powinienem żyć.
- To proste - odparła Lilah. - Widzimy, że sobie wmówiłeś, że samotność jest twoim przeznaczeniem, a przecież to bzdura.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Choćby dlatego, że masz teraz mnie.
- Czyżby? - spytał znużony. - Nie rozumiem, czemu tak się o mnie troszczysz.
- Bo cię kocham!
Zapadła cisza, w której pulsowało jedynie echo wyznania. Było już za późno, by je cofnąć. Lilah, przerażona własną śmiałością, spojrzała Bradfordowi w oczy. Daremnie jednak oczekiwała reakcji na swoje pochopne słowa. Miał kamienną twarz.
- Ross - powtórzyła drżącym głosem. - Kocham cię. Powoli docierało do niego, co przed chwilą usłyszał.
- Boże mój! Lilah... - wykrztusił z trudem. Był tak poruszony, że mówienie przychodziło mu z trudem. W sercu Lilah wezbrała szalona nadzieja. Na pewno odwzajemni jej uczucie. Za chwilę wyzna, że ją kocha.
Nie dokończył zdania. Zapadła kłopotliwa cisza.
- Chciałam ci tylko powiedzieć... - zaczęła niepewnie, by przerwać milczenie.
- Nic nie mów - przerwał jej. - Pamiętaj, że za trzy tygodnie już mnie tu nie będzie. ,
Sprawiał wrażenie człowieka, który próbuje spalić za sobą mosty. Lilah cofnęła się odruchowo, ale Ross chwycił ją za ramię. Daremnie próbowała się wyrwać.
- Puść mnie - rzuciła zduszonym głosem.
- Nie. Musimy o tym porozmawiać.
- Po co? - Upokorzenie i ból sprawiły, że łzy stanęły jej w oczach. Zamrugała powiekami, żeby się nie rozpłakać. - Usłyszałam już wszystko, co miałeś do powiedzenia. Dla ciebie
to romans, który za parę tygodni dobiegnie końca! Dzięki za przypomnienie. Popełniłam błąd, zakładając naiwnie, że to będzie trwały związek.
- Nie rozumiesz...
- Wierz mi, rozumiem doskonale. Daruj sobie wywody na temat sympatii i marnych szans na wspólną przyszłość. Już to słyszałam i powinnam była wziąć pod uwagę. O to ci chodziło, gdy ostrzegałeś, żebym się nie mieszała do twoich spraw? Ostrzegałeś mnie w ten sposób, żebym się pozbyła złudzeń, bo jestem tylko kochanką, z którą się niedługo rozstaniesz.
- Przestań! To nieprawda. - Palce Rossa zacisnęły się na szczupłym ramieniu Lilah.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
- Przeciwnie. Jesteś zakłopotany, bo powiedziałam o tym bez ogródek. Spotykasz się ze mną dla zabicia czasu. Chwila rozrywki w podróży służbowej. Przyjemny flirt, odrobina namiętności. Nie powinnam tylko angażować się zbytnio, bo czułbyś się winny, że nie odwzajemniasz moich uczuć. Nareszcie wiem, na czym stoję. Lepiej późno niż wcale.
- Lilah! Niech to diabli! Mnie... na tobie zależy.
- Proszę, żadnej litości. Dam sobie radę. Mam teraz mnóstwo pracy. Nie będę rozpaczać, to strata czasu. Dobrze się stało, że wyjaśniliśmy kilka spraw. Byliśmy wobec siebie uczciwi, a to ułatwia życie.
- Nieprawda - stwierdził Ross. - Wszystko jeszcze bardziej się skomplikowało.
- Trudno. Jakoś to będzie - odparła chłodno. - Wierz mi. Tak czy inaczej Ross jej nie okłamał, nie składał obietnic bez pokrycia. Od początku proponował tylko krótki romans, który miał się zakończyć, kiedy ich drogi się rozejdą. Wolała zapomnieć o wszelkich obawach i udawać, że sytuacja zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tak jej było wygodniej. Skoro jednak rzeczywistość nie stała się bajką, należy stawić jej czoło.
Lodowaty chłód w sercu przyprawił ją o dreszcze. Trzeba sprawić, by odtajało powoli; w przeciwnym razie żal wypełni je po brzegi.
- Zapomnijmy o niesnaskach - powiedziała Lilah. - Pamiętaj, że nadal jestem gotowa pomóc ci w rozgrywce z Wyattem.
- Do diabła z nim! - krzyknął niecierpliwie Ross. - Sądzisz, że potrafię teraz o nim myśleć?
- Oczywiście. Posłuchaj, nie masz obowiązku mnie kochać. Ale trudno oczekiwać, że z tego powodu nagle staniemy się sobie obcy. Nadal jesteśmy przyjaciółmi. To jasne, że nie będziemy więcej... sypiali razem. To by niepotrzebnie skomplikowało sytuację. - Lilah westchnęła. Cholera, tak przecież miało być. Czemu rzeczywistość okazała się tysiąc razy gorsza od ponurych wyobrażeń? - Ale teraz muszę już wracać.
Ross potarł dłonią czoło, jakby chciał pozbyć się bólu.
- Nie - rzucił szorstko. - Jeszcze nie skończyliśmy. Chcę, żebyś rozumiała, o co mi naprawdę chodzi.
- Wiem. I zgadzam się, że to nie koniec. Już mówiłam, zostaniemy przyjaciółmi. Jak mogłabym twierdzić, że... mi na tobie zależy, i zaraz potem odwrócić się do ciebie plecami?
- Nie o to mi chodziło - mruknął Ross. Lilah czuła, że coś ściska ją za gardło. Obawiała się, że lada chwila wybuchnie płaczem. Nie miała sił, by ciągnąć tę rozmowę.
- Muszę już iść - powtórzyła z rozpaczą. - Tyle mam pracy... Porozmawiamy innym razem, zgoda?
Przyspieszyła kroku. Niemal biegła w stronę obozowiska. Ross szybko ją dopędził.
- Musimy porozmawiać teraz - oświadczył, chwytając ją za ramię.
- Nie chcę - odparła, nie zwalniając ani na chwilę. Ross
chwycił jej rękę i zatrzymał się nagle. Daremnie próbowała wyrwać ramię. Na widok Teda wyłaniającego się z mroku oboje znieruchomieli.
- Nareszcie jesteś! - zawołał archeolog, podchodząc do spacerowiczów. - Elliot mówił, że masz na dyskietce wszystkie dane na temat kamiennych narzędzi - powiedział, ignorując Bradforda. - Chciałbym porównać numery na etykietach i w bazie danych, zanim zaczniemy sortować znaleziska.
- Zaraz ją przyniosę - odparła natychmiast Lilah, ale Ross nie puścił jej ręki. Ted dopiero teraz spostrzegł, że szefowa i jej znajomy mają dziwne miny. Zerknął podejrzliwie na Rossa.
- Co tu zaszło?
- Nic. Wszystko w porządku - mruknął Bradford. - Lilah zaraz przyjdzie.
- Dyskietka jest nam bardzo potrzebna - oświadczył Ted z ponurą miną. - Ciężko pracujemy. Muszę przejrzeć okazy, sprawdzić w bazie danych...
- Za chwilę - powtórzył wrogo Bradford. Ted przestąpił z nogi na nogę i zerknął na swoją szefową.
- Możesz się pospieszyć? Trzeba...
- Już idę. - Odwróciła się do swojego towarzysza i śmiało popatrzyła mu w oczy. - Puść mnie, Ross.
Niechętnie uwolnił jej rękę z uścisku.
- Cześć - rzuciła zduszonym głosem. Nie była w stanie powiedzieć nic więcej.
Milczał. Z ponurą miną patrzył za nią, gdy szła z Tedem do obozowiska.
Z dala od Rossa Lilah poczuła się lepiej. Była oszołomiona i otępiała. Przerażał ją chłód i poczucie wyobcowania - typowa reakcja obronna. Na krańcach świadomości majaczyło cierpienie, szykując się do frontalnego ataku.
Pracowała do późnej nocy. Zachowywała się całkiem normalnie, jednak kilka razy napotkała zatroskane spojrzenia kolegów. Do północy zdołała uporządkować rozproszoną dokumentację. Reszta archeologów zaczęła ziewać. Wszyscy poszli spać, ale Lilah nie czuła się senna. Nie miała ochoty leżeć na wąskim, polowym łóżku, umęczona gonitwą myśli, które na pewno ją wtedy zaatakują. Wolała porządkować znaleziska, wkładając kamienie i kości do odpowiednich pudełek.
Pracowała samotnie w niewielkim kręgu światła biurowej lampy, gdy poła namiotu uchyliła się i do środka wsunął głowę Elliot.
- Jeszcze tu siedzisz? - zapytał. - Pora spać, Lilah. Nie bierz na siebie zbyt wiele. Jutro dokończymy porządkowanie.
- Chętnie się tym zajmę - odparła cicho dziewczyna. - Nie czuję zmęczenia.
- Dobrze się czujesz? - Zaniepokojony Elliot wszedł do namiotu. - Wieczorem sprawiałaś dziwne wrażenie. Denise ma bóle brzucha. Mam nadzieję, że się nie zatrułaś tak jak ona.
- Wszystko ze mną w porządku.
- Coś cię trapi? - Spojrzał na nią bystro spod krzaczastych brwi. - Nie jesteś dziś sobą.
Lilah otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zmieniła zdanie.
- Nic mi nie jest - odparła. - Do zobaczenia jutro, Elliot.
Gdy wyszedł, siedziała nieruchomo, wsłuchana w nocne odgłosy. Wiatr szumiał w akacjowych koronach. Strażnicy stąpali cicho, krążąc wokół obozowiska. Z oddali dobiegały głosy dzikich zwierząt. Lilah poczuła się nagle bardzo samotna w niewielkim kręgu chłodnego światła. Ściany namiotu ginęły w mroku. Zadrżała i westchnęła głęboko.
Dam sobie radę, myślała, ponownie nabierając powietrza. Wszystko będzie dobrze.
Na razie jednak czuła się fatalnie. Uśpiony żal budził się z wolna, aż fala rozpaczy zalała ją nieodwołalnie, budząc na przemian gorącą wściekłość i chłodną zawziętość.
Ross wiedział, że go pokochała, ale nie było mowy o wzajemności. Musiała zabić tę miłość, obawiała się jednak, że będzie to ponad jej siły. Od początku wiedziała, że ten moment nadejdzie, ale chowała głowę w piasek i oszukiwała się do końca.
Oparła głowę na stole i rozpłakała się cicho.
ROZDZIAŁ 16
Nieustanny ryk klaksonów, typowy dla popołudniowych korków w Nairobi, wdzierał się przez otwarte okno do gabinetu Rossa Bradforda. Pod sufitem szumiał staromodny wentylator. Papiery na biurku szeleściły, unoszone mechanicznym wiatrem. Z wnętrza budynku dobiegały odgłosy remontu prowadzonego dwa piętra niżej.
Ross zwykle nie zwracał uwagi na te uciążliwości. Tego dnia jednak od rana bolała go okropnie głowa. Był w paskudnym nastroju. Z godziny na godzinę migrena i chandra coraz bardziej mu dokuczały. Zresztą i tak było lepiej niż wczoraj i przedwczoraj, kiedy gapił się bezmyślnie na leżące przed nim dokumenty i co chwila łapał się na tym, że wspomina niedawną rozmowę z Lilah.
Wciąż stawała mu przed oczyma jej twarz. Pamiętał nagłą radość, która zalała mu serce, gdy Lilah wyznała, że go kocha. Niestety, szczęście nie trwało długo. Niemal natychmiast uświadomił sobie, co mu grozi. Wiedział, jak ma się zachować. Daremnie oczekiwała miłosnego wyznania, chociaż zasługiwała na nie. Nie mógł się zdobyć na to, by ją zapewnić, że odwzajemnia uczucie.
Gdyby pokochał Lilah, naraziłby na szwank wypracowane z takim trudem mechanizmy obronne. Utraciłby siłę płynącą z przekonania, że nikt mu nie jest potrzebny. Miłość oznaczała niebezpieczny związek dusz i serc oraz potrzebę wspólnego życia. Lilah zarzuciła mu, że trzyma ją na dystans, ale Ross obawiał się, że i tak za bardzo się do niego zbliżyła. Sam jej na to pozwolił. Przyszłość bez niej rysowała się w czarnych barwach. Był na siebie zły, bo miał wyrzuty sumienia, że zbyt brutalnie ją odepchnął.
Ktoś zapukał do drzwi. Ross z irytacją podniósł głowę. Odkąd przystąpił do likwidowania farmy, Maya, sekretarka jego ojca, pracowała co drugi dzień. Właśnie dziś miała wolne. Ross nie czuł się na siłach, by rozmawiać interesantami. Gdyby Maya tu była, kazałby jej spławić natręta. Pukanie rozległo się powtórnie.
- Proszę! - warknął, kiedy drzwi się uchyliły. Do gabinetu zajrzał ostrożnie Elliot Morris. Na widok Rossa uśmiechnął się szeroko.
- Świetnie. Trafiłem. Podali mi numer pokoju, ale to na nic, bo na drzwiach brak tabliczki.
- Zdjąłem ją w ubiegłym tygodniu - odparł krótko Ross. Ciekawe, dlaczego archeolog zawraca mu głowę.
- Aha. Rozumiem. Zwijasz interes. - Elliot z roztargnieniem pokiwał głową.
- Owszem. Co pana do mnie sprowadza?
- Nic ważnego. Przyjechałem zabrać pocztę. Chyba dobrze trafiłem. Lilah powiedziała...
- Rzeczywiście, tu przychodzą listy dla ekspedycji - potwierdził Ross, wskazując ustawione przy drzwiach pudło na korespondencję. - Jeszcze ich nie sortowałem. Proszę mnie wyręczyć.
- Naturalnie. Zaraz się tym zajmę. - Elliot pogrzebał wśród listów i odłożył kilka na bok. - Zebrała się korespondencja z paru dni. Nikt prócz Lilah nie zajmował się jej odbieraniem.
Ross miał nadzieję, że archeolog wkrótce się pożegna i zostawi go samego. Cholera jasna, czy ten facet musi w każdym zdaniu powtarzać imię swojej szefowej?
- Zna pan już wyniki testów laboratoryjnych, którym poddano okazy z naszego stanowiska? - zapytał Elliot. Najwyraźniej miał ochotę na małą pogawędkę. - Tak się ustala chronologię. Lilah trafiła w dziesiątkę. Znaleziska pochodzą sprzed czterystu tysięcy lat. Mogą być, rzecz jasna, niewielkie wahania na skali czasu. Niezły strzał, co?
- Owszem.
- Musi pan do nas przyjechać i zwiedzić wykopaliska. Będzie pan zdumiony, ile zdziałaliśmy.
- Nie wątpię - odparł z westchnieniem Ross. Gość nie zamierzał odejść. Trzeba mu okazać nieco uprzejmości. - Czy obozowisko zostało już doprowadzone do porządku? - spytał zrezygnowanym tonem.
- Prawie. Bardzo ciężko pracowaliśmy, zwłaszcza Lilah. - Elliot z uznaniem pokiwał głową. - Od początku zdawałem sobie sprawę, że ogromnie jej zależy, by ta ekspedycja miała znakomite osiągnięcia, ale nie spotkałem dotąd nikogo równie oddanego swojej pracy. Przez kilka ostatnich dni wstawała o świcie i pracowała do upadłego. Ledwie znajdowała czas, by wieczorem coś przekąsić. - Archeolog spojrzał ponuro na swojego rozmówcę. - Moim zdaniem ta dziewczyna haruje jak niewolnica.
- Co pan przez to rozumie?
- Może przesadzam, ale wydaje mi się, że ostatnio nie wygląda najlepiej. Jest zdenerwowana. Ma cienie pod oczami. Chyba źle sypia. Poza tym jest dziwnie milcząca. Oby się tylko nie rozchorowała. Czy jakaś choroba tropikalna ma podobne objawy?
- Trudno powiedzieć - mruknął Ross. Ciekawe, czemu Elliot wplótł te uwagi w rozmowę. Bradford obrzucił go badawczym spojrzeniem, ale archeolog miał minę niewiniątka
- Zapewne martwię się na wyrost - ciągnął. - Żal mi Lilah. Poświęciła mnóstwo czasu i energii na przygotowanie tej ekspedycji. Moja żona Mary Beth i ja często próbujemy ją wywabić z biblioteki, zapraszając na domowe obiady. Bywają na nich także interesujący młodzi mężczyźni, ale na razie nasza taktyka nie przynosi spodziewanych rezultatów.
- Nie sądzę, żeby przyczyną niepowodzeń był brak zainteresowania - stwierdził z przekąsem Ross. Czuł instynktowną niechęć do interesujących młodych mężczyzn gustujących w Lilah.
- Ze strony naszych gości? - upewnił się Elliot. - Nie! To Lilah jest oporna. Ta dziewczyna niełatwo się angażuje.
- Czyżby?
- Mechanizm obronny - wyjaśnił profesorskim tonem Elliot. - Jest bezwzględnie lojalna. Kiedy pokocha, to całym sercem. Byłoby fatalnie, gdyby związała się z nieodpowiednim mężczyzną. Weźmy na przykład tego łobuza, z którym była zaręczona. Nie mieliśmy do niego zaufania, ale Lilah poszłaby za nim na kraj świata. Przejrzała na oczy dopiero wtedy, gdy złamał jej serce. Domyślam się, że zna pan tę historię. - Ross w milczeniu skinął głową. Elliot ciągnął: - Moim zdaniem jedyne, co może ją skłonić, by się ponownie zakochała, to... - Elliot zawiesił głos.
- Cóż takiego? - nie wytrzymał Ross.
- Wielka namiętność - odparł uroczyście starszy pan. - Musi spotkać człowieka, który ją skłoni, by podjęła ryzyko i pokochała go na śmierć i życie.
Ross czuł, że serce podchodzi mu do gardła. Czy to prawda? Czyżby wyznanie Lilah oznaczało, że to miłość, o której przed chwilą mówił Elliot? Wątpliwe. Trudno sobie wyobrazić uczucie o takiej sile. Ross nie uważał się za człowieka budzącego wielkie namiętności Zresztą nie zasługiwał na takie oddanie - nie potrafi go przyjąć. Wielka miłość oznaczała małżeństwo, dzieci, wspólne marzenia i wspólną przyszłość, którą mogły zniszczyć niezliczone przeciwności.
- Jestem pewny, że Lilah spotka w końcu odpowiedniego mężczyznę - stwierdził rzeczowo, chociaż na samą myśl o kimś takim zrobiło mu się słabo.
- Na pewno - przytaknął uradowany Elliot. - Robię, co mogę, żeby jej to ułatwić. Przyjaciele muszą sobie pomagać.
Ross milczał.
- Muszę wracać do obozowiska. Proszę nas koniecznie odwiedzić - zachęcił po chwili starszy pan. Wrzucił listy do torby i uniósł krzaczaste brwi. - Omal nie zapomniałem! Lilah prosiła, żebym to panu oddał. Mówiła, że ten dziennik jest pańską własnością.
Wyjął cienki, purpurowy notes i poddał go Rossowi. Pamiętnik Claire. Bradford popatrzył na niego z odrazą. Ciemna obwoluta była chłodna i gładka jak skóra węża.
- Dziękuję - powiedział, odkładając pamiętnik na krzesło. Nie miał ochoty się nim zajmować. Jeszcze nie zdecydował, czy go przeczyta.
- Wszystko załatwione. Dzięki za listy. Do zobaczenia. Pewna myśl nie dawała Rossowi spokoju, ale trudno mu było ująć ją w słowa.
- Elliot - odezwał się, porzucając nagle oficjalny ton i ku własnemu zdziwieniu dodał: - Jesteś żonaty.
- Tak. We wrześniu minie trzydzieści pięć lat. - Starszy pan był nieco zbity z tropu.
- Małżeństwo z zasady oznacza, że ludzie kochają się aż do śmierci, w zdrowiu i w chorobie... i tak dalej.
- Racja. - Elliot nie krył zdziwienia. - Ogólnie rzecz biorąc.
- Ale nie zawsze tak jest - ciągnął Ross. - Nie wszyscy potrafią wytrwać w takim związku. Kochają, póki jest im to na rękę, a potem szukają nowej miłości.
- Cóż, nie mam takich doświadczeń - odparł Elliot. - Moim zdaniem trzeba się starać. Małżeństwo nie jest pasmem wiecznej szczęśliwości.
- Słuszna uwaga - przytaknął z goryczą Ross. Przypomnieli mu się rodzice. Gdyby poszukiwano najbardziej niedobranej pary na świecie, ci dwoje zdobyliby palmę pierwszeństwa.
- Z drugiej strony jednak - ciągnął Elliot, unosząc dłoń - porażki wcale nie oznaczają, że cel jest nierealny. Można go osiągnąć żyjąc w sposób, który jest źródłem radości i dumy, a także nadziei na przyszłość. Mary Beth i ja wierzymy, że nasze małżeństwo jest udane.
- Nie boisz się, że pewnego dnia przestanie jej na tobie zależeć?
- Takie niebezpieczeństwo zawsze istnieje - stwierdził po namyśle Elliot.
- A jednak twoim zdaniem warto podjąć ryzyko.
- Jasne. Ono jest wpisane w ten układ, ale to nie zmieni mojego przekonania, że trzeba się starać, bo wierzę w sens podjętego wysiłku.
- Cholera - zaklął cicho Ross. Już to kiedyś słyszał. Przypomniał sobie rozmowę prowadzoną z Lilah w samochodzie. Jechali wtedy do Nairobi. Mówili o ochronie środowiska w Afryce. Ross z zapałem tłumaczył, że warto podjąć wyzwanie, a nawet ryzykować życie, jeśli sprawa jest tego warta.
- Zastanów się - powiedział cicho Elliot. - Co może być dla ludzi cenniejsze od uczuciowych więzi, które łączą ich z bliskimi? - Ross czuł, że starszy pan przygląda mu się uważnie. Kiedy podniósł wzrok, napotkał życzliwe spojrzenie. Elliot sam odpowiedział na własne pytanie: - Nic. Miłość to najważniejsza sprawa. Powiedz mi, jak kochasz, a będę wiedział, kim jesteś. Są ludzie, którym życia nie starcza, żeby to zrozumieć. - Spojrzał na zegarek i skinął ręką na pożegnanie. - Nie zapomnij nas odwiedzić - dodał i zamknął za sobą drzwi.
Ross gapił się na nie jak urzeczony. Jeszcze widział uśmiechniętą twarz Elliota, słyszał jego głos. Wspominał inną rozmowę - także wartą zapamiętania.
Co Otieno mówił o jego ojcu? Pod koniec życia Hugh miał rzekomo pojąć, że nie ziemia czy pieniądze stanowią o wartości człowieka i pozwalają mu lepiej siebie zrozumieć. Najważniejsza jest umoja.
Umoja. Jedność. Poczucie przynależności. Hugh wolał się zajmować farmą niż rodziną. Czy należał do ludzi, którym - wedle słów Elliota - całego życia nie starcza, by zrozumieć sens miłości i uczuciowych więzi między ludźmi?
Otieno tak właśnie sądził.
Ross pomyślał o sobie. Dziwnie się czuł, poddając analizie własny styl życia. Niespodziewanie doszedł do wniosku, że nie jest z siebie zadowolony. Poszedł w ślady ojca. Najważniejsza była dla niego praca. Jak Hugh żył samotnie. Czy to oznaczało, że pewnego dnia odkryje, jak wiele kardynalnych błędów popełnił, kształtując własne życie?
Odsunął krzesło i wstał. Położył dłonie na biurku. Wypolerowany mahoniowy blat odbijał niewyraźną sylwetkę. Przed paroma tygodniami leżało na nim mnóstwo przedmiotów związanych z życiem i pracą Hugh Bradforda. Teraz był pusty - po raz pierwszy od wielu lat.
Ross uznał to za symbol. W jego duszy panował całkowity zamęt; było w niej ciasno od natłoku wspomnień i odczuć. Pod grubą warstwą naleciałości majaczył mglisty wizerunek prawdziwego Bradforda, który należało jak najszybciej wydobyć na jaw.
- Denise?
- Tak?
- Jak się czujesz? - Lilah odsunęła brezentową połę i zajrzała do mrocznego wnętrza namiotu przyjaciółki.
- Lepiej nie mówić.
- Mam rozumieć, że nie chcesz nic jeść?
- O czym ty mówisz? - Chora przewróciła się na bok i jęknęła. - Pamiętam, czym było dla mnie jedzenie, ale chwilowo jesteśmy w separacji. Nie potrafimy być razem. Mam pustkę w żołądku.
- Biedactwo.
- Mówię serio. Cierpię katusze.
- Coś ci przynieść?
- Nie. Wyjdę z tego. Prędzej czy później. To jest kara. Gdy byłam w Meksyku, cała grupa zachorowała i tylko mnie ominęła klątwa Montezumy. Wtedy czułam się wspaniale, a teraz za to płacę. Jak wykopaliska?
Lilah miała właśnie przerwę na drugie śniadanie. Postanowiła zajrzeć do chorej przyjaciółki, która zatruła się, kiedy grupa archeologów pojechała na kolację do Nairobi.
- Doskonale - odparła. - Znasz wyniki prób laboratoryjnych?
- Dziewczyno, to ma być nowina? Dwa dni temu dowiedziałam się, co i jak.
- Przepraszam.
- Wiesz... - Denise uniosła głowę, by przyjrzeć się przyjaciółce. - Od paru dni wydajesz się nieobecna duchem. Czy w głowie mi się mąci od tego chorowania, czy istotnie coś cię gnębi?
- Nie mam większych powodów do zmartwień - uspokoiła ją Lilah. Chora była zbyt osłabiona, by spostrzec, że nadrabia miną.
- To dobrze. Co u Rossa?
- Dawno go nie widziałam - odparła Lilah. - Muszę już iść. Powinnaś się przespać.
- Ciągle śpię - wymamrotała Denise. - To moje główne zajęcie. Czuję się okropnie. Za kilka dni zostanę Śpiącą Królewną i będziecie tu mieli najazd książąt chętnych do całowania rekonwalescentki.
- Wracam na wykopaliska - oznajmiła z uśmiechem Lilah.
- Przestań tak harować - mruknęła Denise. - Zrób sobie wolne popołudnie.
- Po co?
- Żeby odwiedzić Rossa. Praca nie jest najważniejsza. Carpe diem, Lilah. Po łacinie to znaczy: „Korzystaj z dnia". Pamiętasz? Nie bądź tchórzem, dziewczyno. Pamiętaj, że czasu mamy niewiele.
Carpe diem. Maksyma, którą przytoczyła Denise, pomogła doraźnie. Lilah kwadrans przesiedziała w aucie, próbując wzbudzić w sobie odwagę, której niedawno miała aż nadto.
To głupota czy skłonność do masochizmu skłoniła ją do odwiedzenia Rossa? Pamięć uparcie podsuwała wizję ich ostatniej rozmowy i okropnej ciszy, która zapadła po jej miłosnym wyznaniu. Milczenie bywa bardzo wymowne. Najgorszą torturą i największym upokorzeniem była jednak bolesna tęsknota za Rossem. Cóż z tego, że nie odwzajemniał uczucia? Gdy zniknął z jej życia, odniosła wrażenie, jakby straciła cząstkę duszy.
Gdyby zdołała zachować pogodną twarz, mogłaby przynajmniej udowodnić temu draniowi, że doskonale sobie radzi i czuje się wspaniale. Niech Ross myśli, że się otrząsnęła, a do namiętnych oświadczyn skłoniło ją nie tyle głębokie uczucie, ile emocjonalne zawirowanie wywołane niedawnymi trudnościami. Gdyby odzyskała swoją dumę, zdołałaby ukryć ból i cierpięnie w najciemniejszym zakątku swego serca. Czas leczy rany, więc jest nadzieja, że zła miłość przeminie. To brzmiało rozsądnie.
Kiedy dotarła na farmę, odezwały się wątpliwości. Mimo to zapukała do drzwi. Gardło miała ściśnięte, ale uśmiechała się pogodnie. Może Rossa nie ma w domu, pomyślała z nadzieją. Jest szansa, że będzie mogła spokojnie wrócić do obozowiska i udawać, że nie miała zamiaru...
- Lilah?
Zadrżała, słysząc ten głos. Odwróciła się i zmusiła do zdawkowego uśmiechu. Zza rogu wyszedł Ross. W dłoni trzymał kluczyki do auta. Na jej widok nie okazał zdziwienia.
- Szukałaś mnie? Przed chwilą wróciłem.
- Cześć - rzuciła pospiesznie. - Odwiozłam pudło z papierami. Wzięłam je niedawno do obozowiska, żeby poszukać map i planów. Może coś będzie ci potrzebne? Pudło jest w aucie. Zaraz je przyniosę.
- Poczekaj - powiedział Ross i zastąpił jej drogę.
Lilah wstrzymała oddech. Nie powinna była tu przyjeżdżać. Na jego widok omal nie wybuchnęła płaczem. Chciała krzyczeć, rzucić się w jego ramiona i błagać, żeby ją pokochał. Nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest zrozpaczona. Była przerażona siłą własnych uczuć.
- Przywiozłaś mi pudło z papierami. Rozumiem - mruknął Ross. Lilah skinęła głową.
- Poza tym... chciałam się z tobą zobaczyć i usłyszeć nowiny. Od dobrych paru dni nie dajesz znaku życia. Zastanawiałam się...
- Wszystko w porządku - powiedział cicho. Jego szare oczy były pozbawione wyrazu. - A co u ciebie?
Lilah pomyślała, że Ross wygląda mizernie. Sprawiał wrażenie zupełnie wyczerpanego, jakby tylko siłą woli zmuszał się do normalnego funkcjonowania. Z pochyloną głową czekał na odpowiedź.
- U mnie? - powtórzyła machinalnie. - Och, wspaniale. Znakomicie. Wykopaliska idą pełną parą. Pracujemy bardzo ciężko. Powinieneś... nas odwiedzić.
- Tak, już to słyszałem - odparł, uśmiechając się zagadkowo.
Lilah splotła dłonie.
- Nie pokazywałeś się ostatnio. Mam nadzieję, że... nie chodzi tu o mnie.
- Owszem, unikałem cię - przyznał. - Myślałem, że tak będzie lepiej.
- Dlaczego? - Lilah poczuła się urażona. - Nie przeczę, że narzucałam ci się tamtego wieczoru, ale to się więcej nie powtórzy. Bez obaw, mój drogi. - Ross spojrzał na nią z ponurą miną. Przygryzła wargę. Oświadczenie nie wypadło zbyt przekonująco. - Przepraszam - rzuciła po chwili. - Nie przyjechałam tutaj, żeby się kłócić. Przede wszystkim chciałam ci przypomnieć, że mamy do załatwienia pewną sprawę. Jake Wyatt czeka na plan twojej posiadłości.
- Wcale o tym nie zapomniałem. - Ross obrzucił ją badawczym spojrzeniem. - Nie sądziłem tylko, że nadal będziesz chciała mi pomagać, zważywszy na to, co zaszło między nami.
- W takim razie nie słuchałeś mnie uważnie. Próbowałam ci wytłumaczyć, że cokolwiek się stało, nasza przyjaźń nie ucierpi. To chyba oczywiste, że nadal będę ci pomagać. Chcę, żeby ci się powiodło. Reszta nie ma znaczenia.
- Rozumiem.
- Czyżby? - spytała zniecierpliwiona Lilah. - Nie jestem tego pewna. Nadal okazujesz mi nieufność i nie chcesz uwierzyć. Osądziłeś mnie bez procesu. Nie miałam szansy, by udowodnić, że cię nie zawiodę i nie skrzywdzę.
Ross milczał. Lilah wcisnęła ręce w kieszenie i utkwiła wzrok w ziemi. Ogarnęła ją rozpacz.
Nie warto było tu przyjeżdżać. Czego się spodziewała? Ten mężczyzna jej nie kocha. Czemu zjawiła się w jego domu? Co mu chciała ofiarować z nadzieją, że przyjmie jej dar? Jak widać, zawiodła się w swych rachubach.
- Przyniosę karton z papierami. - Próbowała ominąć Rossa, ale on w tej samej chwili zrobił krok w jej stronę. Znaleźli się niespodziewanie bardzo blisko siebie.
Bradford spojrzał w piwne oczy Lilah tak przenikliwie, jakby chciał przejrzeć ją na wylot i poznać sekrety jej duszy. Nie odwróciła wzroku. Umierała z tęsknoty. Nauczyła się już na pamięć tej najdroższej twarzy. Serce wyrywało się jej do niego.
- Ross - szepnęła - czemu nie możesz mi po prostu zaufać?
- Na jego twarzy odmalowało się cierpienie. Uniósł ręce, jakby chciał jej dotknąć, ale zaraz je opuścił. Zacisnął powieki i westchnął spazmatycznie. Lilah powtórzyła pytanie: - Dlaczego mi nie wierzysz? Jak mam cię przekonać?
Ross otworzył oczy. Kiedy w nie popatrzyła, odniosła wrażenie, że spogląda na nią stary, samotny człowiek. Na jego twarzy malował się smutek, jakiego nie życzyła najgorszemu wrogowi.
- Tego właśnie nie potrafię zrozumieć - powiedział powoli.
- Niczego ci nie obiecywałem. Wziąłem od ciebie wszystko, co zechciałaś mi ofiarować, niewiele dając w zamian. Zraniłem twoje uczucia. Mimo to przyszłaś tu, by mi powiedzieć, że dobrze mi życzysz i gotowa jesteś pomóc. Do jasnej cholery, dlaczego tu przyjechałaś?
Lilah zaniemówiła. Dopiero po chwili odzyskała głos.
- Jak możesz w ogóle o to pytać? - rzuciła w końcu.
- Tyle się niedobrego wydarzyło między nami, a mimo to przyjechałaś, zamiast ostatecznie spisać mnie na straty. Czemu
nie dasz za wygraną? Dlaczego nadal pragniesz mi pomóc? Przecież widzisz, że nic w zamian nie dostaniesz.
- Doskonale o tym wiem - zapewniła stłumionym głosem. Szloch dławił ją w gardle, w oczach stanęły łzy. Załkała rozpaczliwie i spojrzała mu w oczy. Coś w niej pękło. Nie mogła dłużej stać twarzą w twarz z tym mężczyzną, zapewniać go o swojej miłości i samotnie walczyć z demonami dręczącymi jego nieszczęsną duszę.
Rzuciła się na niego z pięściami. Zacisnęła dłonie na koszuli i szarpała tak mocno, że odpadły guziki. Gniew i rozpacz znalazły w końcu ujście.
Niech cię piekło pochłonie, ty draniu! - krzyczała, patrząc w stężałą twarz Rossa. - Jesteś zbyt wielkim tchórzem, by dostrzec prawdę, nawet jeżeli masz ją przed oczyma. Powiedziałam, że cię kocham. Nie rozumiesz, że to naprawdę wszystko tłumaczy?
ROZDZIAŁ 17
Dżip podskakiwał na wyboistej drodze, gdy Lilah pędziła do obozu, przeklinając Rossa i siebie. Próbowała zapomnieć o rozpaczy i wzbudzić w sobie gniew.
Jak mogła być taka głupia? Bradford nie był w stanie kochać. Niepotrzebnie łudziła się nadzieją i oddawała romantycznym marzeniom. To był życiowy błąd. Nigdy więcej, zarzekała się stanowczo. Nie wyciągnie do niego pomocnej dłoni; przestanie tęsknić; nie poświęci mu ani jednej myśli. Był tylko jeden sposób, żeby zamknąć tę sprawę, nie tracąc zdrowych zmysłów i chęci do życia. Trzeba działać.
Postanowiła, że następnego dnia po pracy zawiezie na farmę Jake'a Wyatta obiecane plany. To da Rossowi do myślenia. Miał prawo odrzucić jej miłość, ale niech wie, że Lilah Evans dotrzymuje słowa. Jeszcze mnie nie znasz, draniu, pomyślała ze złością. Będziesz musiał poddać rewizji swój upór i cyniczne zasady. Pewnego dnia przejrzysz na oczy i zrozumiesz, czym jest miłość, ale mnie przy tobie nie będzie. Zostaniesz sam. Starczy ci czasu na rozpamiętywanie, co straciłeś.
Kiedy przyjechała na farmę, Wyatta nie było w domu. Daremnie pukała do drzwi. Nasłuchiwała długo, stojąc na werandzie. Było zupełnie cicho. Zerknęła ku horyzontowi. Na próżno nadstawiła ucha w nadziei, że usłyszy warkot silnika. Na sawannie panowała cisza, przerywana jedynie ptasim świergotem. Ponad drogą powietrze drżało od upału. W zwodniczym świetle wczesnego popołudnia szare magazyny przypominały fatamorganę.
A gdyby tak...
Doskonale się składa, pomyślała uradowana. Trafiła na moment, gdy w opustoszałej posiadłości tylko ptaki mogły ją szpiegować. Doskonała okazja, by przyjrzeć się tajemniczym dostawom Jake'a. Ross twierdził, że to błahostka, ale nie widział zmienionej na widok ciężarówki twarzy Wyatta. Lilah była pewna, że dzieje się coś niezwykłego i postanowiła sprawdzić, w czym rzecz.
Z bliska magazyn wyglądał paskudnie: wielka, bezkształtna hala z szarego betonu. Garażowe drzwi stanowiły jedyne wejście do budynku. Wąskie okienka wentylacyjne umieszczono na wysokości dwunastu stóp.
Lilah podjechała autem od tyłu i zaparkowała przy ścianie. Wspięła się zręcznie na dach i próbowała uchylić okno. Szyby były zakurzone i zasnute pajęczyną, a metalowe framugi pokryła rdza. Kiedy chciała oczyścić szklaną taflę, szyba niespodziewanie wypadła z ramy i z brzękiem rozbiła się o podłogę. Lilah znieruchomiała. Na szczęście nikt nie wybiegł z magazynu.
Nadal słyszała jedynie szum wiatru. Sawanna drzemała w promieniach słońca. W budynku panował półmrok. Blask słońca sączył się przez okna. W jasnych smugach tańczyły drobiny kurzu. Przy betonowych ścianach zalegały jakieś rupiecie. Pod wybitym oknem stał warsztat zarzucony kawałkami drewna oraz narzędziami. Z boku postawiono trzy zardzewiałe rowery. W rogu dogorywał zniszczony fotel bujany, spowity gęstą pajęczyną.
Lilah nie dostrzegła ani jednej skrzyni. Wysunęła się do połowy przez okienko, by spojrzeć w głąb budynku. Było ciemno. Niewiele zobaczyła. Trzeba przyjrzeć się z bliska.
Okienko było niewielkie. Trzymając się okapu, Lilah wsunęła nogi w otwór i opuściła je w dół. Doceniła grube dżinsy, gdy wciskała się w zardzewiałą framugę. Opadła lekko na stojący pod oknem warsztat i otrzepała ubranie. Była w magazynie. Od kurzu aż kręciło w nosie.
Gdy jej oczy przywykły do półmroku, dostrzegła złożone w głębi materiały budowlane: stosy desek, cegieł i worków cementu. Panował tu okropny bałagan. Gdyby nie wprawne oko Lilah, pękate skrzynie zasłonięte brezentem i ukryte w cieniu pozostałyby nie zauważone.
Tego właśnie szukała! Serce zabiło jej mocno, a dłonie zaczęły się pocić. Wytarła je o spodnie. Pora sprawdzić, co jest w skrzyniach. Odsunęła brezent i ujrzała przyczepiony do drewna arkusz papieru. Kopia dokumentów przewozowych, zgodnie z miejscowym zwyczajem upstrzona stemplami i podpisami. Litery były rozmazane. Lilah z trudem rozszyfrowała kilka słów: zaopatrzenie, szkoła, Ośrodek Misyjny świętego Łukasza.
Zaopatrzenie dla katolickiej szkoły misyjnej? Ta sprawa z minuty na minutę stawała się coraz bardziej podejrzana. Lilah gotowa była założyć się o sporą sumę, że nie znajdzie w skrzyniach ani podręczników, ani kredy. Po co Jake Wyatt miałby je chować w głębi magazynu, za stertami cegieł i desek?
Był tylko jeden sposób, żeby się upewnić. Podbiegła do warsztatu, chwyciła duży śrubokręt i zmierzyła wzrokiem surowe drewno skrzyni. Nie było czasu na subtelne metody. Liczyła się skuteczność.
Energicznie podważyła śrubokrętem pierwszą deskę, która odskoczyła z głośnym trzaskiem. Niestety, w magazynie było zbyt ciemno, by coś zobaczyć przez wąską szparę. Lilah dostrzegła tylko niewyraźny zarys białawego przedmiotu. Oderwała kolejną deskę, zajrzała do skrzyni i wstrzymała oddech.
Przed oczyma miała ostry koniec słoniowego kła, a jego krzywizna majaczyła w półmroku. Skrzynia pełna była słoniowych ciosów, bielejących w przymglonym świetle dnia.
Jakie trudnił się przemytem. Jakie to proste!
- O Boże! - szepnęła . Pospiesznie oceniła rozmiary skrzyni, liczbę i wielkość kłów oraz ciężar każdego z nich. Obliczyła pospiesznie, że skrzynia zawiera około tysiąca funtów cennego surowca. Ross wspomniał kiedyś, że na czarnym rynku funt kości słoniowej osiąga cenę kilkuset dolarów, a zatem przesyłka warta była około miliona. Nic dziwnego, że Jake tak się zdenerwował.
Poczuła zimny dreszcz, gdy zdała sobie sprawę z wagi swego odkrycia. Fascynująca przygoda zmieniła się nagle w niebezpieczne śledztwo. Lilah omal nie uległa panice. To nie była towarzyska gra, w której można się wykazać zdolnością dedukcji i talentem szpiegowskim. Zimne, uważne oczy Jake'a oraz chłód, który wyczuwała w nim od pierwszej chwili, były ostrzeżeniem. Ten człowiek jest znacznie bardziej niebezpieczny, niż sądził Ross, pomyślała.
Wzięła się w garść. Zdawała sobie sprawę, że jej doniesienie nie wystarczy. Potrzebowała dowodu. Na szczęście miała ze sobą aparat fotograficzny. Oby słaba lampa błyskowa pozwoliła zrobić chociaż kilka wyraźnych zdjęć. Zerwała dokument przewozowy i wsunęła go do kieszeni. Wyjęła aparat i odczekała chwilę, aż ustanie nerwowe drżenie rąk. Robiła zdjęcia, dopóki nie usłyszała charakterystycznego pisku oznaczającego, że film się skończył. Podbiegła do okna. Nie miała czasu do stracenia. Wybita szyba stanowiła dowód, że ktoś włamał się do magazynu. Wolała nie myśleć, co by zrobił Jake, gdyby ją przyłapał, kiedy tam myszkowała.
Telefon stojący na biurku Rossa rozdzwonił się natarczywie. W ciszy późnego popołudnia ten dźwięk był szczególnie denerwujący, zwłaszcza że ekipa remontowa z niższych pięter skończyła już pracę. Bradford odetchnął, gdy przestali stukać i borować.
Telefon ponownie zaterkotał.
- Słucham? Cisza.
- Halo? - rzucił zniecierpliwiony Ross, ale po drugiej stronie przerwano połączenie. Z ponurą miną odłożył słuchawkę i wrócił do poprzedniego zajęcia, starając się odtworzyć przerwane rozumowanie. Uświadomił sobie, że przez wiele godzin siedział prawie bez ruchu w niezbyt wygodnym fotelu. Bolały go wszystkie mięśnie.
Wczorajsze odwiedziny Lilah wytrąciły go z równowagi. Samotna noc w rodzinnym domu jeszcze pogorszyła sprawę. Nie mógł zasnąć, więc wstał z łóżka i snuł się bez celu po ciemnych pokojach, wśród cieni rzeczywistych i wymyślonych.
Ciągle stawała mu przed oczyma zbolała twarz dziewczyny. Uświadomił sobie w końcu, jak bardzo za nią tęskni. Ostatniej nocy powróciło bolesne poczucie osamotnienia, które tak dobrze znał przed laty. Bezradnie obserwował swoje odczucia; miał wrażenie, że dawny wróg zaszedł go od tyłu i poklepał po ramieniu na powitanie.
Ross został sam. Znów był samotny. Rozpaczliwie i nieodwołalnie samotny. Z poczucia bezsilności omal nie zaczął walić pięściami w poduszkę. Do niedawna sądził, że jest ponad to, ale tej nocy jedno zrozumiał: lęk przed osamotnieniem tkwił w nim przez cały czas, chociaż nie do końca uświadomiony.
Z cichym westchnieniem obrócił twarz ku słońcu. Katem oka dostrzegł purpurowy prostokąt na krześle stojącym przy oknie. Pamiętnik Claire. Zapomniał o nim; chyba umyślnie. Sięgnął po notes i odruchowo pogłaskał miękką oprawę. Telefon odezwał się po raz drugi.
- Słucham? Znowu cisza.
- Co tam się dzieje? - rzucił do słuchawki. Czyżby coś szwankowało na linii? Miejscowe telefony często się psuły, a z uzyskaniem połączenia bywały kłopoty, lecz Ross był pewny, że po drugiej stronie ktoś czeka. Niemal słyszał oddech zagłuszany telefonicznym szumem.
- Mówi Ross Bradford - powiedział niecierpliwie. - O co chodzi? Jeśli to głupi dowcip, na przyszłość wybij sobie z głowy takie żarty, durniu.
Nie oczekiwał odpowiedzi, więc bardzo się zdziwił, gdy w słuchawce rozległ się stłumiony głos. Odruchowo odsunął ją od ucha. Rozmówca bełkotał przyciszonym głosem:
- Mogę panu wyświadczyć przysługę.
- Proszę? - Ross natychmiast przyłożył słuchawkę do ucha i zacisnął na niej dłoń.
- Wiem, jak panu pomóc. - Głos był wysoki, ale niewątpliwie męski, ledwie słyszalny z powodu szmerów. Kenijski akcent.
- Czemu pan sądzi, że potrzebuję pomocy?
- Chodzi o Jake'a Wyatta. Coś mogę panu o nim powiedzieć.
- Doskonale - odparł Ross. - Słucham.
- Nie teraz. Proponuję spotkanie.
- Ze mną? Po co? Kim pan jest? - Rozmówca zamilkł, ale Ross miał pewność, że się nie rozłączył. - Czego pan chce? - zapytał łagodniejszym tonem.
- Mogę panu pomóc. Mam coś na Wyatta.
- Świetnie. Proszę być jutro rano w moim biurze, a wówczas...
- Nie! - przerwał wzburzony mężczyzna. - Trzeba się spotkać od razu. To bardzo ważne.
- Gdzie pan jest? - zapytał nieufnie Ross.
- Zaraz przyjadę. Niech pan na mnie poczeka.
Rozległ się charakterystyczny trzask i połączenie zostało przerwane. Ross rzucił słuchawkę na widełki.
- Cholera jasna! Co to ma znaczyć? - mruknął. Miał tu siedzieć jak głupi, czekając, aż tamten się zjawi i przekaże mu informację? - Podniósł słuchawkę i wystukał numer. Otieno również był w mieście. Płacił zaległe rachunki u miejscowych kupców, dostarczających towar na farmę.
- Dziś mamy same niespodzianki - stwierdził Otieno, wysłuchawszy krótkiego streszczenia niedawnej rozmowy. - Przyjadę do ciebie. Facet może być groźny.
- Nie. Dam sobie radę. Co miałeś na myśli, wspominając o niespodziankach? Jakieś wiadomości od Josepha?
Wyatt miał tego popołudnia spotkanie z przedstawicielami sfer rządowych i Ross nie mógł się doczekać nowin.
- Tak. Rozmawiałem z nim. Musiał wyjść z sali obrad.
- Co?
- Jake Wyatt odmówił referowania projektu w jego obecności.
- Wymienił tylko Josepha? A co z innymi sekretarzami? - Ross usiadł na brzegu fotela i oparł łokcie na biurku.
- Podobno wskazał go palcem i powiedział: „Ty za drzwi. Reszta zostaje".
- To bez sensu! - odparł Ross. - Wiedział, że Joseph z nami współpracuje?
- Na to wygląda.
- Jak to wywęszył? Joseph jest z tobą bardzo luźno spokrewniony. Nikomu o nim nie mówiłem. Coś tu nie gra, Otieno. Wyatt jest cwany i ma wpływy, ale brak mu telepatycznych zdolności.
Nie po raz pierwszy Jake wykonał zaskakujące posunięcie. Ross przypomniał sobie, co mówiła Lilah. Wyatt dowiedział się o niezwykłym odkryciu archeologów, chociaż utrzymywali je w tajemnicy. Jak to wówczas wyjaśnił? Twierdził, że ma własne źródła informacji. Tak chyba brzmiała jego odpowiedź na pytanie zaskoczonej Lilah.
W głowie Rossa formowała się ciekawa teoria, ale nie potrafił jeszcze ubrać w słowa tych domysłów.
- Porozmawiamy wieczorem, Otieno - rzucił na koniec i odłożył słuchawkę.
Namnożyło się ostatnio dziwnych zbiegów okoliczności. Przeszukanie obozowiska archeologów to jeden z nich. Skąd wiedziano, że wieczorem będzie tam pusto?
Lilah miała rację. Tylko on wiedział, że naukowcy wybierają się na kolację do Nairobi. Pamiętał, kiedy mu o tym powiedziała. Tamtego wieczoru przyjechała koło północy. Siedział w bibliotece i tam go znalazła. Usiadła na krześle obok sekretarzyka, przy którym pracował.
Sekretarzyk? Chwileczkę. Z biblioteki telefonował do zarządu parków narodowych, by zaaranżować spotkanie w sprawie koncesji dla archeologów. Wkrótce potem Jake wiedział o nowych znaleziskach.
Konszachty z Josephem wyszły na jaw dopiero po tym, jak wzmianka o tajnym informatorze padła w rozmowie Rossa z Otieno. Prowadzili ją w bibliotece.
Nocny włamywacz, nikły ślad wiodący do sekretarzyka... Do tej pory sądził, że ktoś spłoszył intruza, który nie zdążył wykonać zadania. A może było inaczej?
- Cholera! - zaklął i z wściekłością zaczął rozrzucać stare papiery. Jak mógł się nie zorientować? Zainstalowano pluskwę. Mikrofon przekazywał dźwięk do magnetofonu ukrytego gdzieś koło domu. Nocny włóczęga zmieniał taśmy.
Czego jeszcze dowiedział się w ten sposób Jake Wyatt? Ross nerwowo próbował sobie przypomnieć wszystkie odbywane w bibliotece rozmowy, ale miał w głowie kompletną pustkę. Jednego był pewien: Jake słyszał stanowczo zbyt wiele.
Lilah! Zimne palce strachu chwyciły go za gardło. Wyatt miał w ręku dowody, że dziewczyna nie jest z nim szczera. Tyle się wydarzyło w bibliotece... Słowa i czyny świadczyły wymownie, co ją łączy z Bradfordem. Jeśli mimo ostrzeżeń postanowiła odwiedzić Wyatta, nieświadoma, że wie on tyle o jej życiu...
Nie ma czasu na rozmyślania. Trzeba działać. Musiał ją znaleźć i ostrzec.
Lilah oparła się o stół w pracowni, powoli nabrała powietrza i wypuściła je bez pośpiechu. Wróciła do obozowiska. Była już bezpieczna. Trzeba się wziąć w garść i ustalić plan działania. Miała wrażenie, że jest obserwowana, i dlatego odwrót z posiadłości Wyatta zmienił się w paniczną ucieczkę.
Pojechała do Rossa, ale dom był zamknięty na cztery spusty, a wraz z nim jedyny czynny telefon w promieniu wielu mil. Bradford nie wrócił jeszcze z Nairobi, strażnicy gdzieś przepadli. Lilah postanowiła wrócić do obozowiska. Musiała ukryć dokument przewozowy i film.
Obozowisko było puste. Ekipa pracowała w wąwozie. Ciszę mącił tylko świergot ptaków i szum przewijanego filmu. Zniecierpliwiona Lilah nerwowo wyłamywała palce. Czemu to idzie tak wolno? Gdy Jake odkryje, że ktoś wszedł do magazynu i otworzył skrzynię, szybko pozbędzie się trefnego towaru, ale zdjęcia i kopia faktury będą dowodem przeciwko niemu. Ten film i kawałek papieru warte były tyle co ziemia Rossa Bradforda. Trzeba je zawinąć w folię i zakopać...
- Witaj, moja droga.
Znajomy głos był chłodny i ostry jak brzytwa. Lilah wstrzymała oddech. Kiedy odwróciła się, ujrzała Wyatta stojącego u wejścia do namiotu.
- Jake - rzuciła niepewnie, z trudem zdobywając się na uśmiech. - Nie słyszałam, jak przyjechałeś. Zaskoczyłeś mnie.
- Czyżby? - Mężczyzna wszedł do namiotu. Lilah poczuła na sobie jego zimy wzrok. - To dziwne. Twierdziłaś, że zachowujesz ostrożność.
Zaniepokoił ją nieprzenikniony wyraz jego twarzy.
- Przyjechałeś pewnie po mapy - powiedziała. - Mam je w aucie. Zaraz...
- Nie. Oddaj mi aparat fotograficzny.
Lilah obrzuciła nieproszonego gościa badawczym spojrzeniem. Ten drań wszystko wiedział! Nie mogła oddać mu zdjęć. To jedyny dowód.
- Aparat! - Jake strzelił palcami.
Trzeba zyskać na czasie. Lada chwila koledzy z ekipy powinni wrócić do obozowiska.
- Po co ci mój aparat? - zapytała cicho.
Złość wykrzywiła Jake'owi twarz. Podszedł bliżej i wyciągnął rękę.
- Uważasz mnie za głupca? - warknął. - Gra skończona. Oddaj mi ten cholerny aparat albo sam ci go odbiorę.
Lilah znieruchomiała na widok pistoletu. Bez słowa oddała swoją własność.
- Dziękuję. - Jake otworzył wieczko i wyjął film. - Dokonałaś w magazynie ciekawego odkrycia? Odjechałaś w takim pośpiechu...
Pokręciła głową, a Jake wybuchnął śmiechem.
- Taka ładna dziewczyna nie powinna kłamać. Na pewno znalazłaś moje białe złoto. - Zdecydowanym ruchem wyciągnął film z kasety. Gdy bezwartościowa taśma opadła na podłogę,
dodał kpiąco: - Łudziłaś się, że wystarczy kilka zdjęć, by mnie zniszczyć? Błąd. Jesteś nowicjuszką w tym fachu. Robię interesy dłużej, niż ty żyjesz na świecie. - Kopnął zwój taśmy. - Nie pozwolę, żeby mi bruździła głupia nowicjuszką. Nie lubię urodziwych kłamczuch! - Cisnął na ziemię aparat fotograficzny.
- Idziemy!
- Dokąd? - Lilah była przerażona. Czyżby Jake chciał ją zabić? Trzeba go zatrzymać. Wkrótce ktoś tu przyjdzie.
- Pojedziemy do Rossa.
- Lepiej nie. Na pewno jest w domu.
Boże, czemu oni tak długo siedzą w tym jarze? Niech ktoś tu przyjdzie!
- Nie ma go i nieprędko wróci. Siedzi w swoim biurze. Jeden z moich ludzi dostarczył mu fałszywych informacji. Dopiero za godzinę zacznie podejrzewać, że wystawiono go do wiatru. My tymczasem przeszukamy jego dom.
- A strażnicy?
- Mają wolne. Ruszaj. Wolisz, żebym cię wziął na ręce?
- Jake chwycił ją za ramię i popchnął w stronę wyjścia. Lilah potknęła się. Wyatt jednak nie rozluźnił uścisku i dodał niecierpliwie: - Idziemy.
Gdy stanęli przed domem Bradforda, Wyatt zbił szybę i wyłamał drzwi.
- Dobra. Wchodzimy - polecił. - Szukaj notesu.
- Jakiego notesu? - zapytała, udając, że nie wie, o co chodzi. - Pamiętnika - burknął. - Wiem, że oddałaś go Rossowi.
Nie znalazłem go w obozowisku. Musi tu być. Nie zamierzam tracić czasu na drobiazgową rewizję.
- Nie wiem, gdzie Ross go schował - odparła machinalnie, próbując ogarnąć wszystko, czego się przed chwilą dowiedziała. Jake Wyatt zdemolował obozowisko, bo szukał pamiętnika Claire
Bradford. Na szczęście nie dostał go w swoje łapy. Jak to dobrze, że tamtego wieczora miała notes w plecaku.
- Kłamiesz! - wrzasnął Jake, budząc echa w pustym domu.
- Oddałaś notes Rossowi, więc musi tu być. Znajdź mi te zapiski! Przeszukaj najpierw te półki - rozkazał, popychając ją w stronę regału z książkami. - Nie próbuj żadnych sztuczek. Pamiętaj, że stoję za tobą, więc nie masz szans na ucieczkę. Im szybciej znajdziesz pamiętnik, tym lepiej na tym wyjdziesz.
Lilah podeszła do zastawionych tomami półek i udawała, że szuka notesu. Próbowała zyskać na czasie i zebrać myśli. Kątem oka widziała lufę pistoletu, lśniącą groźnie w półmroku.
- Nie mam pojęcia, co Ross zrobił z pamiętnikiem - powiedziała. - A jeśli go nie znajdę?
- Na twoim miejscu nie brałbym pod uwagę takiej możliwości - ostrzegł Wyatt. - Postaraj się. Ten cholerny dziennik musi tu być.
- Czemu tak ci na nim zależy?
- Tego rodzaju zapiski bywają niebezpieczne. Nie miałem pojęcia, że Claire prowadziła dziennik. Niedawno o tym usłyszałem. Wiedziała, że handluję kością słoniową. Mogła o tym wspomnieć.
- Tu go nie ma - oświadczyła Lilah, spoglądając na Wyatta.
- Dobra. - Mężczyzna wsadził jej pod żebro lufę pistoletu. - Teraz przeszukamy sypialnię Rossa.
ROZDZIAŁ 18
Grupa archeologów siedziała przy ognisku, gdy Ross zaparkował wśród namiotów i wyskoczył z auta. W pierwszej chwili poczuł ulgę. Naukowcy spokojnie jedli kolację. Potem spostrzegł, że nie ma wśród nich szefowej ekspedycji.
- Cześć, Ross - rzucił Elliot. - Zjesz trochę spaghetti?
- Gdzie Lilah? - Elliot popatrzył na niego ze zdziwieniem, a Ted z wyraźnym zaniepokojeniem, ale Ross nie zwracał na to uwagi. - Jest w obozowisku?
- Nie. Wyjechała około czwartej.
- Dokąd? - zapytał Ross, zaciskając pięści. Elliot spochmurniał i odparł:
- Powiedziała, że ma coś do załatwienia i dlatego musi pojechać do pana... White'a.
- Do Wyatta - poprawiła go Denise. - Ten facet nazywa się Jake Wyatt, ale...
Rossa ogarnęło przerażenie. Nie czekając, aż Denise skończy zdanie, popędził do auta. Szarpnął drzwi i wskoczył do środka. Usłyszał, że ktoś za nim biegnie. Denise oparła się ciężko o drzwi samochodu. Oddychała z trudem i okropnie pobladła.
- Ross, poczekaj. Dokąd ci tak spieszno?
- Muszę znaleźć Lilah. - Bradford uruchomił silnik.
- Potrzebujesz pomocy? Jadę z tobą.
- Nie. Zostań tu. Może wróci.
Potężny silnik dżipa zawył, gdy Ross z piskiem opon wyjechał na drogę. W lusterku wstecznym dostrzegł osłupiałą dziewczynę. Najchętniej ruszyłby od razu do Wyatta, by go zapytać, gdzie jest Lilah, ale zdawał sobie sprawę, że powinien się dobrze przygotować do tej wizyty. Postanowił najpierw jechać do domu. Stamtąd wezwie policję, a potem weźmie strzelbę i pojedzie do sąsiada. Nie zamierzał czekać z założonymi rękami na przyjazd mundurowych.
Z daleka dostrzegł obcą ciężarówkę zaparkowaną przed domem. Zostawił dżipa w zaroślach i pobiegł do wejścia. Cicho przeciął trawnik. Wśród aloesów leżał jeden ze strażników. Ktoś zabrał mu broń, pozostawiając tylko drewnianą pałkę wsuniętą za pasek.
- Cholera... - mruknął Ross, klękając obok mężczyzny, który miał na głowie paskudną ranę, ale oddychał. Puls był regularny.
Sięgnął po pałkę i wślizgnął się do swojego domu jak złodziej. W salonie było pusto, ale z korytarza dobiegł znajomy głos.
Wyatt! Na końcu świata poznałby ten chełpliwy ton. Co on tutaj robi? Gdzie Lilah? Ross skradał się korytarzem. Drzwi do jego sypialni były otwarte. Jake stał plecami do wejścia.
- Gdzie Bradford go schował?! - wrzeszczał. - Sprawdź w tych pudłach. Szybciej, idiotko! Wyrzuć zawartość na podłogę.
Ross skoczył do sypialni po drugiej stronie korytarza. W ręku swego wroga dostrzegł pistolet.
- Szybciej! - pokrzykiwał Jake.
- Staram się, jak mogę.
Kobiecy głos... Lilah! Bradford odetchnął z ulgą. Słusznie postąpił, jadąc najpierw do domu. Na szczęście Lilah była cała i zdrowa... przynajmniej na razie.
- A jeśli go tu nie ma? Co wtedy? - rzuciła niepewnie. Była zdenerwowana, wystraszona i zła.
- Zamknij się i nie zadawaj głupich pytań.
- Moi koledzy słyszeli, że jadę do ciebie w odwiedziny. Na pewno się zorientują...
- Nieprawda. Powiem, że złożyłaś mi wizytę, a potem wróciłaś do obozowiska. Co było dalej, to nie moja sprawa. Jestem czysty.
- Kość słoniowa...
- Za kilka godzin zniknie z magazynu. Gdy zacznie się śledztwo, ładunek będzie daleko stąd. Nic na mnie nie masz, Lilah.
Kość słoniowa! Osłupiały Ross szybko przeanalizował zdarzenia ostatnich dni. Wszystko jasne! Pieniądze na budowę fabryki. Tajemnicze skrzynie. Elektroniczne gadżety do podsłuchu, dostarczane Wyattowi przez mocodawców. Zwykły farmer nie korzysta z takiego sprzętu, ale dla handlarza kością słoniową to przydatne akcesoria.
- Jeżeli znajdę dziennik, puścisz mnie wolno? - zapytała Lilah. - Sam powiedziałeś, że nic na ciebie nie mam. To prawda. Żadnych dowodów. Nie stanowię zagrożenia.
Dla Wyatta to bez znaczenia, pomyślał Ross z ponurą miną. Zastrzeli ją bez wahania. Ale w takim wypadku gołymi rękami skręcę mu kark.
Ujął mocniej drewnianą pałkę. Była ciężka i z pewnością skuteczna, ale nie w walce z napastnikiem, który trzyma w ręku pistolet. Ross zdawał sobie sprawę, że jego atutem jest zaskoczenie. Musi zajść Wyatta od tyłu, zanim tamten się zorientuje, co mu grozi. To jedyna szansa. Od jego sprawności zależało teraz życie Lilah. Odetchnął głęboko i ruszył ku drzwiom.
- Niemrawo ci idzie to szukanie - warknął Jake. - Próbujesz zyskać na czasie. Wstawaj!
- Jeszcze nie skończyłam - odparła Lilah. Krzyknęła, gdy podszedł i chwycił ją za włosy.
- Módl się, żebym był w dobrym humorze, kiedy znajdziesz pamiętnik - wycedził Wyatt. - Bo inaczej...
Spokojnie, powtarzał sobie Ross, gdy tamten popchnął Lilah w stronę biurka. Cicho skradał się ku drzwiom.
Lilah niespodziewanie podniosła głowę i spostrzegła go za plecami Jake'a. Wstrzymała oddech i natychmiast spuściła wzrok.
- Co? - Wyatt od razu zauważył, że coś ją poruszyło. - Jakiś ślad?
Ross znieruchomiał. Był w połowie drogi. Za daleko, by umknąć do korytarza. Jeśli Jake odwróci się teraz i zacznie strzelać...
- Widzę go! - krzyknęła radośnie Lilah. - Pamiętnik! Znalazłam!
Zaczęła szeleścić papierami, których całe stosy zalegały biurko Rossa.
- Dawaj! - Jake ruszył w jej stronę. - Gdzie go masz?
- Mignął mi przed chwilą - paplała z zapałem Lilah. - Kolorowa okładka. Był tu. Poczekaj. Zaraz go wyciągnę...
- Kłamiesz! - Wyatt pochylił się i uderzył ją w twarz. - Nie masz pamiętnika. Myślisz, że dam się nabrać?
Ross stał tuż za nim. Nagle skrzypnęła deska w podłodze. Jake wyprostował się natychmiast. W ułamku sekundy pojął, co się dzieje, ale było już za późno. Zanim się odwrócił, drewniana pałka uderzyła go w ramię.
- Niech to diabli! - wrzasnął, czując straszliwy ból. Pistolet wypadł z jego bezwładnej dłoni. Kątem oka Ross widział, jak Lilah rzuca się naprzód, by podnieść broń. Ponownie uniósł pałkę do ciosu. Obaj przeciwnicy zwalili się na podłogę.
Ross przygniótł Wyatta, który próbował go uderzyć sprawną ręką. Cios trafił w skroń. Bradfordowi zrobiło się ciemno przed oczyma. Usłyszał przenikliwy krzyk Lilah. Zacisnął zęby i mimo oszołomienia unieruchomił przeciwnika.
- Dawno należało cię zastrzelić, cholerny szczeniaku - syknął Jake, próbując się wyrwać. Chwycił Rossa za szyję i próbował go dusić. Lilah krzyczała coraz głośniej, ale Bradford nie zwracał na to uwagi. Widział tylko wykrzywioną gniewem twarz wroga. Uniósł rękę, by zadać cios.
- Szkoda wysiłku. Przegrałeś - wycedził przez zaciśnięte zęby. Jego prawy sierpowy wylądował na szczęce Wyatta, który opadł bezwładnie na podłogę i znieruchomiał.
- Odsuń się, Ross! Trzymam go na muszce! - krzyknęła Lilah. Podniósł głowę i ujrzał dziewczynę stojącą nad nimi z pistoletem gotowym do strzału. Ręce jej drżały, lecz mimo to pewnie trzymała broń. Uśmiechnął się radośnie. Skroń bolała go od uderzenia, w głowie mu szumiało, ale to nie miało znaczenia. Wystarczyło, że spojrzał na Lilah i od razu poczuł się lepiej.
Wziął od niej pistolet i zabezpieczył go starannie.
- Cała i zdrowa? - spytał krótko.
- Chyba tak. Dzięki tobie - odparła z westchnieniem.
- To dobrze. - Ross spojrzał na nią i nagle zabrakło mu słów. Marzył o Lilah na jawie i we śnie, a gdy stanęli znów twarzą w twarz, nie mógł wydobyć głosu. Tyle miał jej do powiedzenia, ale wzruszenie ścisnęło mu gardło.
- Jak się czujesz? - Podeszła bliżej i opuszkami palców musnęła jego obolałą skroń. Ross przeczuwał, że przez kilka dni będzie miał imponujący siniak.
- Dobrze - odparł machinalnie.
- Jak zwykle. - Lilah posmutniała.
- Szczerze mówiąc... - zaczął niepewnie Ross - boli jak cholera.
Pokiwała głową i spojrzała na niego.
- Wezwijmy policję - powiedziała. - Potem znajdę lód. To pomaga.
Chciała się cofnąć, ale Ross chwycił jej dłoń.
- Poczekaj.
- Słucham.
- Wcale nie czuję się dobrze.
- Co ci dolega?
- Wszystko. Od kilku dni. O Boże! Lilah, byłem cholernie...
Lilah ścisnęła jego dłoń. Nagle oboje usłyszeli warkot silnika. Przed wejściem zahamował ostro samochód. Zaniepokojony Bradford podbiegł do okna. W tej samej chwili z korytarza dobiegł kobiecy głos:
- Ross? Ross, gdzie jesteś? Rany boskie! Otieno, ktoś wyważył drzwi. Spójrz na okno. Mam złe przeczucia. Ross, pokaż się!
Lilah natychmiast się odprężyła. Zerknęła na Bradforda i uśmiechnęła się przepraszająco.
- To Denise. Chodźmy do nich.
Wystraszona rysowniczka biegła korytarzem, a Otieno deptał jej po piętach. Cała czwórka omal nie zderzyła się w drzwiach.
- Lilah! - krzyknęła radośnie Denise i mocno objęła przyjaciółkę. - Nic ci nie jest! Ross był tak przerażony, że udzieliły mi się jego obawy. Postanowiłam rozejrzeć się wokół obozu. Gdy wyszłam na drogę, podjechał Otieno. Opowiedziałam mu, co zaszło, i przyjechaliśmy tutaj. Co się stało? Skąd ten siniak na twarzy Rossa?
Bradford zamrugał powiekami. Przez chwilę gapił się bezmyślnie na Denise, a potem ruchem głowy wskazał swój pokój i rozciągniętego na podłodze Wyatta.
- Czy ja wam przypadkiem nie przerwałam... - zaczęła niepewnie Denise. - Kto to jest?
- Jake Wyatt - odparła Lilah. - Przemyca kość słoniową. Niech ktoś wezwie policję.
- Ja to zrobię - mruknął Ross. Chwila minęła. Zresztą to nie był dobry moment na szczere wyznanie. Nadejdzie odpowiednia pora. I to szybko. Ross podniósł słuchawkę i wystukał numer.
***
- Za długie i owocne wykopaliska! - wzniósł toast Elliot. Zgromadzeni wokół ogniska naukowcy pokrzykiwali wesoło.
- Za skrócenie dnia pracy! - rzuciła Denise.
- Chętnie za to wypiję - oznajmiła Lilah, daremnie próbując stuknąć się plastikowym kubkiem z przyjaciółką. Nie przejęła się jednak tym małym niepowodzeniem.
Cały dzień spędziła w biurach zarządu parków narodowych, gdzie dyrektorzy i prezesi dziękowali jej wylewnie za pomoc w ujęciu Jake'a Wyatta.
- Piję za powodzenie naszych spraw - dodała, uśmiechając się do Elliota.
Gdy minister ochrony środowiska ściskał jej dłoń, wspomniała mimochodem o drobnej niedogodności utrudniającej dalsze prowadzenie wykopalisk. Przed upływem godziny trzymała w ręku opatrzoną stemplami i podpisami bezterminową koncesję na prowadzenie wykopalisk w dawnej posiadłości Bradfordów. Wszystko ułożyło się po jej myśli.
Tylko sprawy z Rossem pozostały nie wyjaśnione. Lilah starała się o nim nie myśleć. Próżny wysiłek. Kiedy pokonał Wyatta, zaczął się zachowywać zupełnie inaczej niż zazwyczaj. Serce kołatało jej niespokojnie, gdy wspominała tamte chwile. Był jakby zniecierpliwiony i nieswój. Odniosła wrażenie, że chciał jej coś powiedzieć.
Wtedy pojawiła się Denise, a za nią wpadł Otieno. Powstało ogromne zamieszanie. W końcu zjawiła się policja. Ledwie mieli czas, by na siebie popatrzeć. Tyle spraw powinni omówić; tyle pytań pozostało bez odpowiedzi, ale po znalezieniu skrzyń z kością słoniową zaczęły się przesłuchania. Musieli pojechać do Nairobi i spędzić długie godziny w biurach policjantów i urzędników.
Ross zadziwił ją w pewnym momencie: nie zważając na tłum, objął ją mocno. Popatrzyła mu w oczy. Była pełna nadziei, a zarazem nieco zbita z tropu.
- Musimy porozmawiać - szepnął. - Wkrótce.
- Zgoda - odparła, uśmiechając się niepewnie. Zdawkowa uwaga do niczego nie zobowiązywała.
- Spotkamy się. Dopilnuję tego.
Gdy policjanci zabrali ją na farmę Wyatta, Ross zniknął dyskretnie i więcej się nie pojawił. Westchnęła. Elliot spojrzał na nią i uniósł butelkę szampana.
- Chcesz trochę?
- Nie, dzięki.
Po namyśle doszła do wniosku, że Bradford chciał jej przypomnieć o rychłym wyjeździe z Kenii. Obiecał, że nie wyjedzie bez pożegnania. Sprzedaż posiadłości została sfinalizowana. Nic go tu nie trzyma. Lilah przygryzła wargę.
- Widziałaś się z Rossem? - zapytał Elliot. Dziewczyna pokręciła głową. Starszy pan posmutniał.
- Na pewno ma mnóstwo spraw na głowie. Poza tym wie, że przez cały dzień byłaś w Nairobi. Wkrótce cię odwiedzi.
- Oczywiście.
Denise podeszła do nich i sięgnęła po chrupki. Współczującym gestem położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki.
- Ross się nie odezwał, co? - mruknęła, przysuwając się bliżej.
- Nie - odparła Lilah.
- Cóż... - Denise była zakłopotana. - Ciebie tu nie było, a facet jest...
- Bardzo zajęty - dokończyła Lilah. - Słuszna uwaga.
- O rany! Wiesz co? Jeśli się okaże draniem i łobuzem, to go uduszę. Po co ci facet, który pojawia się i znika... - Denise zamilkła. - Chyba nie nadaję się na pocieszycielkę.
- Nie rób sobie wyrzutów. - Lilah uścisnęła dłoń przyjaciółki. - Cieszę się, że wykopaliska są pewne. To przecież najważniejsze, nie sądzisz?
- Jasne - mruknęła Denise, ale nie wyglądała na przekonaną.
- Chyba się przejdę - oznajmiła Lilah, wstając powoli. Jej przyjaciółka także się podniosła.
- Dotrzymać ci towarzystwa?
- Nie, dziękuję. Wybieram się do wąwozu. Popatrzę na kamienie. To mi poprawi humor.
- Uważaj na siebie. Kiedy idziesz na spacer, zawsze coś się dzieje.
Lilah zeszła na dno jaru. Odruchowo spojrzała na kamienie rozrzucone bezładnie na piasku i mimo woli zaczęła je klasyfikować.
Powinna wziąć sobie do serca własne słowa. Przyjechała tu, by prowadzić wykopaliska. Marzenie się spełniło. Dostała koncesję. O to jej przecież chodziło, prawda? Błąd w rozumowaniu. Jak na osobę, która dopięła swego, była w podłym nastroju.
Umierała z rozpaczy na samą myśl, że przyjdzie jej z pogodnym uśmiechem żegnać Rossa. Nie była w stanie sprostać takiemu wyzwaniu. Gdy Bradford przyjdzie się pożegnać, nie pozostanie jej nic innego, jak tylko odwrócić się i uciec. Na pewno będzie zawiedziony i wściekły, ale nie potrafiła inaczej.
Dostrzegła ciekawy kamień i przykucnęła, żeby go podnieść.
Nic nadzwyczajnego, zwykły otoczak, szlifowany latami przez wodę, lżejszy od krzemienia.
- Kolejne znalezisko? - dobiegł z tyłu znajomy głos. Lilah zamrugała powiekami.
W jej stronę po dnie jaru biegł Ross. Miał na sobie garnitur. W ręku trzymał dzbanek do parzenia kawy. Postawił go na ziemi.
- Już to przerabialiśmy, co? - Lilah uśmiechnęła się z wahaniem. - Teraz powinnam cię obrazić.
- Śmiało.
- Żadna obelga nie przychodzi mi do głowy - wyznała. - Jak twoje siniaki?
- Bolą. - Ross zaśmiał się. - Ale mój przeciwnik wygląda znacznie gorzej. Poza tym siedzi w więzieniu.
- Miejmy nadzieję, że pozostanie tam na dłużej.
- To pewne. W Kenii nie lubią przemytników kości słoniowej. Urzędnicy, którzy popierali inwestycje Wyatta, są na niego wściekli, ponieważ okazało się, że fabryka miała stanowić kamuflaż dla przestępczej działalności.
- Dlatego tak mu zależało na jej wybudowaniu?
- Właśnie. To byłby idealny parawan. Ciężarówki jeżdżące nieustannie w tę i z powrotem, gorączkowy ruch przez cały dzień. Nieźle to sobie wymyślił. Facet ma głowę na karku.
- Zabrakło mu jednak szczęścia.
- A poza tym naraził się mądrej pani archeolog.
- Nie przesadzaj z tą mądrością. Dostałam nauczkę. Od tej pory dwa razy się zastanowię, nim wejdę na cudzy teren. Powinnam to zrozumieć już wtedy, gdy mnie przyłapałeś na swojej ziemi. A teraz gdyby nie ty... Dzięki. Ocaliłeś mi życie.
- Nie. To ja powinienem ci dziękować. To ty mnie uratowałaś, Lilah.
- Czy to znaczy, że twoja posiadłość nie ucierpi? Nikt już nie wpadnie na pomysł, że powinna tu być fabryka?
- Nie chodziło mi o ziemię, ale pod tym względem wszystko jest w porządku. Upadek Wyatta oznacza koniec planu uprzemysłowienia. Podpisałem dziś wszystkie dokumenty. Informuję cię oficjalnie, że znajdujemy się na terenie parku narodowego.
- Ross, to wspaniała nowina! Ogromnie się cieszę. - Lilah umilkła i spuściła głowę. Czubkiem buta rysowała na piasku skomplikowane wzory. - Załatwiłeś w Kenii swoje sprawy. Niedługo wyjedziesz.
- To wcale nie takie pewne.
- Nie rozumiem. - Spojrzała na niego z niepokojem. - Czekałeś niecierpliwie na moment, kiedy będziesz mógł wrócić do pracy.
- Owszem. Rzecz w tym, że sytuacja się zmieniła. Rząd uznał Wyatta za przestępcę i skonfiskował jego posiadłość. Uruchomiłem swoje kontakty, żeby przejąć nowe tereny. Wygląda na to, że także zostaną przyłączone do parku narodowego.
- Naprawdę? - Lilah wpatrywała się w niego jak urzeczona.
- Tak. Niezłe wyniki, jak na jeden dzień wytężonej pracy.
- Nadzwyczajne! Co za nowina! Gratuluję. To dla ciebie z pewnością wielka radość.
- Mam więcej dobrych wiadomości. Teren rezerwatu będzie dwa razy większy, niż planowano. Zarząd parku narodowego potrzebuje fachowej pomocy.
- Co to oznacza?
- Pociągnąłem za sznurki i upewniłem się, że tę robotę dostanie ECO. To byłby nasz wiodący program, jeśli zdecyduję się pozostać w Kenii.
Lilah nie mogła zrozumieć, w czym rzecz. Ross nie wyjeżdża? Oboje spędzą jakiś czas w Kenii? Jaki z tego wniosek?
- No cóż - zaczęła bez przekonania. Jej głos drżał. - To chyba rzeczywiście dobra nowina. Skoro zostajesz, będę mogła cię widywać.
- Lilah - powiedział stanowczo - wszystko zależy od ciebie. Podszedł bliżej, położył jej dłonie na ramionach i spojrzał
w piwne oczy. Takim go jeszcze nie widziała. Miał w sobie tyle żarliwości, że wstrzymała oddech. Z lękiem i nadzieją pomyślała, że może niezwykły wyraz twarzy Rossa oznacza spełnienie jej najskrytszych marzeń.
- Nie rozumiem, o czym mówisz - odparła.
Puścił ją i pochylił się, żeby podnieść stojący na ziemi dzbanek do kawy. Wręczył go Lilah bez słowa.
- Ross, tu jest piasek! - zawołała zdziwiona, gdy zajrzała do środka. Trzymała w dłoniach emaliowane naczynie wypełnione jasną, sypką ziemią z dna wąwozu. Popatrzyła na Rossa. Nie miała pojęcia, o co mu chodzi.
- Poszukaj w środku. Włóż rękę - powiedział i spojrzał na nią wyczekująco.
- Do dzbanka? Po co?
- Sama mówiłaś, że archeolog uwielbia wydobywać z ziemi ciekawe znaleziska.
- Dobrze. - Pogrzebała w suchym piasku. - Nie mam pojęcia... Ross!
Jej dłoń pochwyciła niewielki, twardy przedmiot o znajomym kształcie. Serce Lilah biło coraz mocniej. Powoli wydobyła znalezisko i otrzepała je pospiesznie. Promienie zachodzącego słońca rozświetliły niewielki brylant, zapalając w nim tęczowy ogień.
- Zamówiłem ten pierścionek dziś rano - tłumaczył Ross. - Gotów byłem oddać jubilerowi wszystko prócz duszy, byle zdążył. Dlatego tak późno tu dotarłem.
- Sądziłam, że przyszedłeś się pożegnać - szepnęła Lilah. Mówiła z trudem, bo wzruszenie ścisnęło jej gardło.
- Wykluczone! Powiedz, że chcesz, abym został, Lilah. Tyle mamy sobie do powiedzenia.
- Naprawdę?
- Oczywiście - zapewnił ją Ross i wziął głęboki oddech. - Ty od początku wiedziałaś, że między nami dzieje się coś ważnego. Ale i ja to w końcu zrozumiałem. Przez całe życie odsuwałem się od ludzi i byłem przekonany, że w ten sposób uniknę cierpienia, niczego zarazem nie tracąc. Nagle uświadomiłem sobie, że mogę stracić ciebie. Poniosę wszelkie ryzyko, byle do tego nie dopuścić.
- Z mojej strony nic ci nie grozi. Musisz mi tylko zaufać.
- Zaufałem. Bez zastrzeżeń. Lilah, tak bardzo cię kocham. Potrzebuję twojej obecności, chcę dzielić z tobą życie. Nie chcę już być samotny.
Nim zebrała myśli, zamknął ją w objęciach. Jego uścisk był tak silny, że ledwie mogła oddychać. Wtuliła się w niego, jakby mieli pozostać złączeni na wieki.
- W gruncie rzeczy nigdy nie byłeś samotny - wyszeptała z ustami przy jego koszuli.
- Nie masz racji - odparł, całując jej włosy. - Uważałem się za samotnika i dlatego się nim stałem.
Lilah płakała i śmiała się ze szczęścia.
- Dawno temu powinieneś się poradzić mądrego archeologa.
- Warto było czekać na odpowiednią konsultantkę. Mam nadzieję, że nadal mnie kochasz.
- Jak możesz w to wątpić! Och, Ross, nie potrafię tego opisać. Dobrze wiesz, o czym mówię.
- W takim razie wyjdź za mnie. Będę ponawiał oświadczyny, aż się zgodzisz. - Z obawą spojrzał w jej piwne oczy. Czekał na odpowiedź. Radosny uśmiech rozświetlił twarz Lilah. Była przekonana, że od tej pory zawsze będzie miała powody do radości.
- Naprawdę chcesz się ze mną ożenić? Do końca życia będziemy razem? Wychowamy dzieci i zestarzejemy się we dwoje?
- O to mi właśnie chodziło. Nasze dzieci od małego będą się znały na kamiennych narzędziach i ochronie przyrody. Nauczymy je też, że dla miłości wszystko trzeba postawić na jedną kartę. Powiedz, że zostaniesz moją żoną, Lilah. Chcę to usłyszeć.
- Tak! - odparła i wybuchnęła śmiechem. - Tak, tak, tak!