Autor: Jonathan Carroll
Tytul: Oko w oko niedźwiedziowi
(A Bear in the Mouth)
Z "NF" 10/95
To było tak. William Linde nigdy nie miał pieniędzy. Do
czasu, kiedy skończył trzydzieści lat, stale pragnął
wszystkiego, lecz niczego nie miał. Na przykład srebrnych
samochodów, które trąbią na ciebie w nocy, przemykając
autostradą; ich połyskujące zielonym blaskiem tablice
rozdzielcze świecą w mroku niczym odległe, tajemnicze
miasta.
Tego właśnie chciał: srebrnych samochodów.
Albo kobiet, wysiadających z limuzyn, wychodzących z
ekskluzywnych sklepów, wkraczających z mroku lotnisk w
jaskrawe światło dnia z oczami skrytymi za szkłami ciemnych
okularów.
Tego właśnie pragnął: kobiet w ciemnych okularach...
Oczywiście, nie tylko, ale chwytacie już, o co chodzi.
Linde ciężko pracował, nic to jednak nie dawało.
Poświęcał pracy cały swój czas, ale jego zarobki wystarczały
akurat na pokrycie rachunków i tyle. Kiedy jesteś biedny,
oddajesz się marzeniom, bo uważasz, że kosztowne drobiazgi
uprzyjemniają życie. Tak bywa istotnie, lecz nawet dla
bogaczy "przyjemności" mają pewne ograniczenia.
Co w tym nowego? Linde naiwnie dostrzegał jedynie pozłotę
świata modelek z pierwszych stron pism, klasycznych walizek
z okuciami z prawdziwego mosiądzu i nierzeczywistego fioletu
porośniętych lawendą wzgórz na południu Francji.
Miał kiedyś dziewczynę - zapomniałem, jak się nazywała -
która udzieliła mu cennej wskazówki: jeśli nie masz
pieniędzy, obserwuj uważnie, co Oni robią ze swoją forsą
tak, żebyś wiedział, jak się zachować, kiedy w końcu sam
zdobędziesz majątek. Linde był pewien, że kiedyś dojdzie do
tego. Nie miał w tej materii najmniejszych wątpliwości.
Oni chadzali do muzeów. Posługiwali się pewnymi
wyrażeniami i zwrotami. Mieli włosy przycięte w specyficzny
sposób. Twierdzili, że czytają Szekspira. Linde sporządził
trzystronicowy spis. Odsyłali jedzenie do kuchni. Parkowali
samochody pod najdziwniejszymi kątami, nie przejmując się
tym, że mogą sprawić komuś kłopot.
Skończywszy, uświadomił sobie z radością, że bez problemu
może przejąć przynajmniej część ich nawyków. Jeśli
zaoszczędzi, stać go będzie na odpowiedniego fryzjera. Dzieła
wszystkie Szekspira kosztują grosze, podobnie jak bilety do
muzeum. Każdy może nauczyć się odpowiednich wyrażeń.
Wielu z nich przechodziło także w swym życiu okres, kiedy
udawali, że muszą z trudem walczyć o przetrwanie, stąpając
twardo po ziemi zamiast kilka cali nad nią. Mimo swych
pieniędzy ubierali się w szorstkie sztruksy i flanelowe
koszule. Dżinsowe spódnice. Mężczyźni zapuszczali
trzydniowy zarost i chadzali na galowe premiery bez
krawatów. Ich kobiety nosiły grube bawełniane suknie i
plastykową biżuterię. Bogacze naprawdę są inni, czasem jednak
udają, że tak nie jest. Na szczęście dla Lindego, to był
właśnie jeden z tych okresów.
Kiedy znalazł już sobie nowe hobby, szybko się uczył.
Gdy tylko miał trochę wolnego czasu, czytał "Króla Lira".
Wykuł nawet na pamięć parę fragmentów na wypadek, gdyby
któregoś dnia poddano go próbie. Mógłby wtedy udowodnić, że
zna się na tym!
Ale gdzie większa dokucza choroba
Tam mniejszej prawie się nie czuje. Zadrżysz
Wobec niedźwiedzia i uciekniesz przed nim;
Ale jeżeli uciekając trafisz
Na zbałwanione morze: wtedy chętnie
Popatrzysz oko w oko niedźwiedziowi.*
Nauczył się rozpoznawać ich gatunki perfum, wiedział,
gdzie robią zakupy, jakie zamawiają omlety.
Jego "zbałwanionym morzem" pozostawała bieda i szalona,
śmiercionośna rzeczywistość. Jeśli udawanie zamożności było
rozpaczliwym fałszem, dziecinnym rozpłaszczaniem nosa o
niewidoczną szybę, to Linde w każdej chwili gotów był
popatrzeć oko w oko temu szczególnemu niedźwiedziowi.
A oto czar tej historii: Linde wygrał na loterii. Kupił
los za pięć dolarów i trafił dwadzieścia milionów.
Dwadzieścia milionów dolarów! Gdybyś chciał pozbyć się
takiej sumy w ciągu roku, musiałbyś wydawać prawie
pięćdziesiąt pięć tysięcy dziennie. Albo też mógłbyś kupić
sobie odrzutowiec, luksusową kamienicę, spłacić dług
niewielkiego afrykańskiego czy może karaibskiego państewka.
Linde zaniósł swoje pieniądze do czarodzieja.
- Co by pan zrobił, gdybym ofiarował panu tę sumę?
Czarodziej był sędziwy i mądry. Kiedyś sam stworzył sobie
majątek, ale wynikły z tego wyłącznie kłopoty.
- Nie chcę twoich pieniędzy. Czego właściwie pragniesz?
Masz wszystko, o czym zawsze marzyłeś. Idź, kup sobie
porsche. Na lotnisku czekają na ciebie kobiety w ciemnych
okularach. Przeleć się Concordem! - Mag spojrzał w oczy
Lindego i ujrzał, że istotnie, jego gość ma wszystko, czego
pragnął. Tyle że rzeczywistość przerażała go.
- Chcę wrócić do czasów, kiedy byłem młody i biedny, ale
tym razem z forsą w kieszeni. Potrafisz to zrobić?
- Jasne, ale to nic nie da. Nie czytałeś Uspienskiego?
Napisał o tym całą książkę. Będziesz się inaczej zachowywał,
ale pozostaniesz tym samym człowiekiem, więc w sumie
niewiele zdołasz zmienić.
Ale to całkiem niegłupi pomysł. Jeśli wymyślisz coś
naprawdę dobrego, zrobię to dla ciebie - za darmo.
Linde spojrzał na niego podejrzliwie.
- Jakie zazwyczaj ustalasz honorarium?
- Wszystko zależy od życzeń klienta. To, o czym przed
chwilą wspomniałeś, kosztuje zwykle około tysiąca dolarów.
- Dlaczego akurat tyle?
- Gdybym zażądał mniej, byłoby to podejrzane. Przy
większej sumie wypadłbym z rynku.
- Masz jakieś propozycje?
- Cóż, na pierwszy rzut oka odnoszę wrażenie, że
poświęciłeś mnóstwo czasu na studiowaniu tego, jak zachowują
się bogaci. Zupełnie jak ktoś, kto pragnąc zostać aktorem
śledzi aktorów odgrywających aktorów. Ale facet taki jak
Marlon Brando nie gra - on po prostu jest Marlonem Brando,
wspaniałym artystą. Chwytasz? Bogacze nie wiedzą, jak
powinni się zachowywać - oni po prostu są sobą. A ty chcesz
się dowiedzieć, jakie to uczucie.
Linde poczuł nagłą ulgę.
- Właśnie! Czy możesz sprawić, żebym to odkrył?
- Przykro mi. To nie moja specjalność. Masz już kupę
pieniędzy. Jak się czujesz?
Linde spuścił wzrok.
- Jakby mi się nie należały. Jakby cały ten majątek był
własnością kogoś innego, a ja znalazłem go jedynie w
papierowej torbie na ławce w parku. - Potrząsnął głową. -
Mam wrażenie, że powinienem go oddać.
Czarodziej, którego nazwisko brzmiało Venasque, klepnął
go po kolanie.
- Chwileczkę! Właśnie przyszła mi do głowy pewna myśl. -
Wstał, gestem nakazując Lindemu, aby pozostał na miejscu i
wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił, niosąc w rękach skórzaną
kurtkę. - Załóż to, proszę.
Linde zerwał się z krzesła i zarzucił na siebie podane
okrycie. Kurtka przypominała stroje pilotów bombowców z
czasów drugiej wojny światowej. Miała futrzany kołnierz,
była porysowana i postrzępiona.
W chwilę później zaczęła porastać włosiem.
Cały proces wyglądał jak przyspieszony film przyrodniczy,
ukazujący rozwijający się kwiat.
Zauważywszy, co się dzieje, Linde zerwał z siebie kurtkę
i cisnął ją w przeciwległy kąt pokoju. Venasque podniósł ją
bez słowa.
- Co to było, do diabła?
- Kurtka Cnoty. Jeśli po założeniu zaczyna pokrywać się
futrem, to znaczy, że pozostała w tobie jeszcze cząstka
prawości. Jeżeli nie - zdążyła już obumrzeć. W głębi duszy
wciąż jesteś dobrym człowiekiem. Zagubionym, lecz dobrym.
Dwudziestokrotnym prawym milionerem. Co teraz z tym
poczniesz?
Dla Lindego odpowiedź na to pytanie okazała się równie
trudna, jak decyzja, co zrobić z niespodziewaną fortuną.
Venasque, który starał się nie udzielać ludziom wskazówek
na ich drodze do nieba, pożałował go. Widział jak na dłoni,
że pomieszanie jego klienta bierze się z dobrego charakteru.
Linde tak wiele czasu poświęcił rozmyślaniom nad życiem
bogaczy, że nie miał pojęcia, kim jest naprawdę -
potencjalnym świętym.
Świadom tego, Venasque nadwerężył nieco swe zasady i
postanowił pchnąć go lekko we właściwym kierunku.
- Zauważyłeś może, że nigdy nie masz w kieszeni
dokładnie tylu pięniędzy, na ile liczyłeś? Kiedy zaglądasz
do portfela, okazuje się, że zamiast spodziewanych
dziesięciu tkwi w nim trzynaście dolców? Albo osiem? Gdzie
podziewają się tamte pieniądze, o których myślałeś, że je
masz? Zastanawiałeś się nad tym?
- Nie. - Twarz Lindego zdradzała tylko zdziwienie - ani
śladu nagłego błysku w oku, objawienia, wznoszącego się z
głębi jestestwa aż do mózgu. Nic.
Venasque potrząsnął głową. Może ten gość nigdy nie
zostanie świętym. Po prostu bogatym durniem. To właśnie
dzieje się, kiedy przez dłuższy czas dysponujesz majątkiem:
wszelkie zagubienie (i cnotliwe pytania) w pewnym momencie
znika bez śladu. Nurzając się w forsie stajesz się
wygodnickim tępakiem. Po co zastanawiać się. "Dlaczego
akurat ja?" albo "O co w tym wszystkim chodzi", skoro masz
pełne kieszenie?
I na tym właśnie polegała genialność ich planu. Coraz
więcej ludzi dołącza do grona bogaczy, coraz mniej
zastanawia się nad znaczeniem tego faktu. To jednak Linde
będzie musiał odkryć samodzielnie. W końcu Venasquemu się to
udało.
- Posłuchaj mnie uważnie, Linde. Gdzie podziewają się
wszystkie dodatkowe pieniądze? Myślisz, że je wydajesz? Albo
może giną gdzieś w pomroce dziejów? Pomyśl nad tym - z
początku naprawdę miałeś dziesięć dolarów. Fakt, że po
sprawdzeniu okazuje się, iż jest ich teraz osiem albo
trzynaście, wiąże się z czymś zupełnie innym. Wracaj do domu
i zastanów się nad tym. Koniec dyskusji.
Linde siedział w swym mieszkaniu, bardziej zagubiony niż
kiedykolwiek przedtem. Wiedział, że Venasque to autentyczny
czarodziej - magia i intuicja tryskały z niego niczym z
fajerwerku na Czwartego Lipca. Przemawiał, posługując się
zagadkami i aluzjami. Był skromny i pokorny.
Co zatem próbował mu powiedzieć?
W dniach, które nastąpiły, nieubłagalnie przybliżających
ostateczny moment, kiedy jego fortuna znajdzie się
bezpiecznie w bankowym sejfie i jego życie zamieni się w
piekło, Linde bez przerwy sprawdzał zawartość portfela.
Rano wkładał do niego dwa dolary i trzydzieści dziewięć
centów, lecz o czwartej po południu znajdował cztery dolary
i jedenaście centów, a raz nawet piętnaście dolarów i
czterdzieści pięć centów.
Rankiem Linde zawsze uważał, by zostawić w portmonetce
dokładnie dwa dolary i trzydzieści dziewięć centów. Pod
koniec dnia nieodmiennie jednak okazywało się, że owa suma
urosła bądź skurczyła się do zupełnie innej kwoty. Czy
rzeczywiście działo się tak przez całe jego życie, nawet
kiedy był biedny i sądził, że zna dokładnie wygląd i wartość
każdego banknotu i monety? Czy to możliwe?
Kupił stos książek i pism finansowych i zaczął je czytać,
póki oczy nie zapiekły go ze zmęczenia. Rozmawiał z
doradcami finansowymi, urzędnikami bankowymi, oszustami.
Każdy mówił mu co innego, coś kompletnie nowego. Zupełnie
jakby wszyscy ci ludzie, choć przecież dyskutowali o
pieniądzach, posługiwali się odmiennymi językami. Płynne
walory. Fundusze zagraniczne. Transfery. Drogocenne metale,
arbitraż. Refinansowanie kredytów.
Aby potwierdzić narastające podejrzenia, zwrócił się do
znanego doradcy inwestycyjnego z pytaniem, jakie są
możliwości transferu płynnych walorów na drogocenne metale w
przypadku gwałtownej obniżki kursu IRA, przepuszczenia
wymaganych kwot przez konto kredytowe i ulokowania weksli
imiennych korporacji DogCusp na rachunku fundacji Finky
Linky?
Doradca stwierdził, że to ryzykowne, ale możliwe.
Linde wrócił do Venasquego ze stalowym błyskiem w oku i
oznajmił:
- To pieniądze! Mają swój własny język. Możesz powiedzieć
w nim cokolwiek, a ludzie uznają, że orientujesz się w
temacie. W rzeczywistości jednak nikt nie wie, o czym
mówisz. - Opowiedział Venasquemu o swym spotkaniu z doradcą.
Czarodziej uśmiechnął się.
- Teraz gadasz z sensem! Czy sprawdziłeś numer z
pieniędzmi w portfelu?
Linde przytaknął i zrelacjonował historię zaklętych dwóch
dolarów i trzydziestu dziewięciu centów. Venasque był tak
podekscytowany, że klasnął głośno niczym uradowane dziecko.
- Racja! No i?
Linde spojrzał mu prosto w oczy i powiedział coś zupełnie
wariackiego.
- No i chcę pomówić z pieniędzmi. Chcę, żebyś zamienił
mnie w pieniądz tak, abym mógł się z nimi porozumieć w ich
własnej mowie.
- Doskonale! - wykrzyknął czarodziej i zamienił świeżo
upieczonego milionera w banknot dolarowy.
Znacie to powiedzenie: "Pieniądze mówią"? Naprawdę to
robią. W ich języku brak akcentów, umlautów, dyftongów,
bowiem stanowi on nieustanny brzęczący szum, który nigdy nie
cichnie i nigdy nie bywa źle zrozumiany.
Każda moneta, każdy banknot, każdy zielony, złoty czy
niebieski kawałek papieru wartościowego przez cały czas mówi
- i inne go rozumieją. Pieniądz nie zna granic ani poziomu
morza, azymutu czy długości geograficznej. Jest całkowitym
egoistą, orientuje się wyłącznie w wartości - przede
wszystkim własnej, ale także swych pobratymców. Nic innego
się nie liczy. Jego pobratymcy zaś to setki miliardów
kawałków drewna i kamienia, muszelek i wszystkiego, co w
dziejach cywilizacji służyło jako waluta.
Zatem pieniądze mówią, tyle że nikt ich nie słucha.
Jako banknot dolarowy Linde szybko odkrył, gdzie podziały
się jego dwa dolary i trzydzieści dziewięć centów: poszły
swoją drogą. Zniknęły w pomroce dziejów, postanowiły
pozostać w tyle, zostały roztrwonione, zapomniane na czyimś
biurku, stole czy podłodze.
Uświadomił sobie, że jako człowiek nie miał nad nimi
żadnej kontroli. Pieniądze robiły, co chciały, nieważne: w
kieszeniach, szufladach, portfelach, sejfach czy
książeczkach czekowych świata, były bowiem tak ważne, że
nikt tak naprawdę nie zwracał na nie uwagi. Jedynie biedni
orientowali się mgliście, jakimi sumami dysponują, gdyż
kwoty te były żałośnie małe. Ale nawet oni tak bardzo
pożądali pieniędzy, że w ich umysłach straciły one
jakikolwiek rzeczywisty aspekt.
Jako banknot dolarowy Linde wędrował z uszytego z
jaszczurczej skóry portfela bogacza do brudnej kieszeni
sprzedawcy gazet, a stamtąd do kobiety o długich
paznokciach... Wreszcie pojął, że nie potrzebuje ludzi, aby
pójść tam, gdzie zapragnie. Był wolny. Mógł robić to, co mu
się żywnie spodoba.
Banknot nazwiskiem William Linde szybko opanował język
pieniędzy, lecz dopiero po pewnym czasie poznał ich
największy sekret. Nastąpiło to, gdy został złożony na
ogromnym rachunku na Kajmanach. Wtedy właśnie usłyszał o
istnieniu Planu.
Na długo przedtem, nim pomyśleli o tym filozofowie,
pieniądze (waluta, towar, środki płatnicze) odkryły
istnienie wolnej woli. Jedyny problem polegał na tym, że bez
człowieka nie miały żadnej wartości, człowiek też pozostawał
ich jedynym wytwórcą. Toteż grały na zwłokę, prowadząc nie
kończące się dyskusje w stale rosnącej wspólnocie
finansowej. Aż wreszcie opracowały Plan.
Ponieważ nie potrafiliby poradzić sobie bez siebie
nawzajem, ale jednocześnie pieniędzy było znacznie więcej
niż ludzi, uznały one, iż pozwolą, by człowiek sądził, że ma
nad wszystkim kontrolę. Mógł je traktować jak śmieci bądź
czcić niczym bóstwo, gardzić nimi albo też do końca swych
ziemskich dni oddawać się spekulacjom, w istocie jednak był
jak dziecko, które sądzi, że rozkazuje swoim rodzicom.
Pieniądze z pobłażaniem obserwowały poczynania swego stwórcy
i trzymały gębę na kłódkę. Chyba że ktoś popełnił naprawdę
poważny błąd. Wtedy, dyskretnie niczym szefowie
szwajcarskich banków, pieniądze wkraczały do akcji i robiły,
co należało: powodowały załamanie rynku, tworzyły kartel,
rujnowały jakiegoś Demokratę, posyłały do kieszeni kogoś
takiego jak Linde więcej gotówki, niż się spodziewał.
Lubiły także zabawę i miały ogromne poczucie humoru.
Igrały z ludźmi, wskakując i wyskakując im z kieszeni -
zawsze jednak czyniły to tak dyskretnie, że nikt nigdy ich
nie przyłapał.
Były mistrzami zręcznych sztuczek, grającymi przed
niezwykle małą, lecz bardzo uważną widownią. Od czasu do
czasu trafiał się człowiek, który zrozumiał bądź odgadł, co
dzieje się naprawdę. Ludzie ci jednak milczeli, bowiem tak
właśnie brzmiało jedyne żądanie, jakie pieniądze stawiały
swym akolitom: Wiemy, co robimy, więc trzymajcie, proszę,
język za zębami, a my już się o was zatroszczymy.
Linde zapytał, dlaczego niektórzy ludzie są bardzo
biedni, a inni - niewiarygodnie bogaci.
Ponieważ Bóg pozostawił kierowanie tą dziedziną życia
pieniądzom, a one starały się najlepiej, jak mogły. Lecz
żaden system nie jest doskonały. Istniały pewne różnice.
Boże! Różnice! To słowo naprawdę go zdenerwowało! Czy
wiedziały, jak to jest: pragnąć wszystkiego? Nie:
potrzebować - pragnąć, nieważne, czy byłaby to nowa warstwa
farby na fasadzie domu, czy też bilety na mecz piłki nożnej?
Nie stać cię na nic, ponieważ musi ci starczyć na
utrzymanie. Czy pieniądze w ogóle znały to słowo,
utrzymanie? Owszem. Wyśmiały go i powiedziały, żeby przestał
gadać jak człowiek.
Ocknął się na kanapie w salonie Venasquego. Stary mag
sączył mrożoną herbatę.
Linde usiadł prosto i skierował oskarżycielski palec na
swego towarzysza, jakby wszystko to było wyłącznie winą
czarodzieja.
- Pieniądze mają własny rozum i robią to, co chcą!
- Zgadza się - Venasque pociągnął kolejny łyk.
- Nieważne więc, co zrobię z moimi. Mogę przepuścić je na
kobiety albo oddać na cele dobroczynne. Ponieważ mogą tam
trafić - albo nie. Pomogą, ale niekoniecznie. Może zatem
pewna różnica namiesza w tym wszystkim!
- Właśnie.
- Co zatem mam począć? Jak, u licha, mogę być
kiedykolwiek szczęśliwy?
Venasque uśmiechnął się.
- Byłeś szczęśliwy studiując życie bogaczy. Czemu nie
zrobisz tego samego z pieniędzmi? Spróbuj odkryć, jak masz
je wykorzystać dla szczytnych celów tak, by kiedy nadejdzie
właściwy moment, móc go rozpoznać i odpowiednio postąpić.
Linde zmarszczył brwi.
- Ale ja byłem pewien, że któregoś dnia stanę się bogaty.
Nie mam żadnej pewności, czy pieniądze kiedykolwiek pozwolą
mi się wykorzystać.
- Pokaż im, że wiesz, co robisz. Przekonaj je, że masz
rację.
Od tej pory William Linde zyskał u ludzi opinię szaleńca.
Linde gadał do pieniędzy. Prowadził z nimi całe rozmowy!
Wydawał swe miliony (dopóki je miał) na najdziwniejsze,
niezrozumiałe sposoby. Kiedy pytano go, do czego zmierza,
wzruszał jedynie ramionami i mówił:
- Nie pytajcie. Ja tu tylko pracuję.
Przełożyła Paulina Braiter
*przełożył Józef Paszkowski
JONATHAN CARROLL
Amerykanin z urodzenia, Europejczyk z wyboru. Wykładowca
literatury. Swoją karierę pisarską rozpoczął w 1980 roku,
kiedy wydał "Krainę Chichów" ("F" 7-10/87). Kolejne książki
ugruntowały jego sławę. W Polsce uznany za autora 1994 roku
- jego książki publikują oficyny Prószyński i S-ka, Rebis
oraz Zysk i S-ka. Ponieważ wszystkie powieści Carrolla
zostały już na polski przetłumaczone i ukazały się na naszym
rynku, teraz przyjdzie kolej na zbiory opowiadań.
Przedstawiane przez nas "Oko w oko niedźwiedziowi" znajdzie
się z pewnością w jednym z nich.
Fantastyka, jaką uprawia Carroll, jest bardzo
niekonwencjonalna i odświeżająco inna od tej, do której
przyzwyczaiła nas większość twórców. Po mistrzowsku
przedstawia on w niezwykłym świetle prozę codzienności,
zawsze dobierając się do dna duszy człowieka. Jak sam
przyznaje, jedyne czego się boi, to śmierć i często o niej
pisze. "Oko w oko niedźwiedziowi" jest jak na Carrolla
opowiadaniem bardzo pogodnym, choć przewrotnym.
D.M.