Andre Norton Galaktyczni rozbitkowie tom II Ross Murdock


ANDRE NORTON

GALAKTYCZNI

ROZBITKOWIE

TOM II CYKLU ROSS MURDOCK

(Tłumacz: Wiesława i Paweł Czajczyńscy)

l

Gorąco - zapowiadał się upalny dzień. Lepiej sprawdzić źródło w za­roślach, zanim jeszcze słońce rozpali ziemię. To jedyna woda na nie­zmierzonej przestrzeni nagich skał... Czy aby na pewno?

Travis Fox pochylił się do przodu w siodle, aby przyjrzeć się różowawo żółtemu pasowi pustyni, jaki oddzielał go od odległej linii zielonych jałowców kontrastujących z płowożółtą bylicą, która wy­znaczała granicę zarośli. To była ziemia jałowa, odpychająca suro­wością każdego, oprócz rdzennych mieszkańców.

W innych zakątkach świata pustynie dawno już nawodniono. Tam, gdzie niegdyś wznosiły się piaszczyste wydmy, teraz były pola upraw­ne. Ludzkość coraz szybciej uniezależniała się od kaprysów pogody i warunków klimatycznych. Jednak ta pustynia nie zmieniła się, po­nieważ kraj, na którego obszarze leżała, był na tyle bogaty, że nie trzeba było pozyskiwać kolejnych terenów pod, uprawy.

Pewnego dnia ta pustynia również zniknie, a wraz z nią zginie kultura tutejszych mieszkańców. Od pięciuset, a może nawet od tysią­ca lat - nikt nie wiedział, kiedy pierwszy szczep Apaczów przybył na to terytorium - w kanionach, na piaszczystych pustkowiach a i w doli­nach mieszkali twardzi pustynni wojownicy, którzy nauczyli się żyć w bardzo ciężkich warunkach, w jakich nikt inny nie zdołałby prze­trwać bez stałych dostaw zapasów. Przez wiele stuleci walczyli o utrzymanie swej ziemi, a ich przodkowie pozostali tu i żyli w równie surowych, trudnych warunkach.

Źródło w zaroślach... Travis bezwiednie stukał brązowymi pal­cami w łęk siodła, odliczając kolejne lata. Dziewiętnaście... dwa­dzieścia... Dwudziesty rok od ostatniej wielkiej suszy. Jeśli Chato się nie mylił, oznaczało to, że okresowo zabraknie wody, która po­winna tu być. Starzec miał słuszność, przewidując niezwykle suche lato tego roku.

Gdyby Travis pojechał do źródła, a to okazałoby się wyschnięte, straciłby większość dnia, a każda chwila była droga. Muszą przepro­wadzić zwierzęta do wodopoju. Z drugiej strony, gdyby zawrócił do kanionu Hohokam i pomylił się, wówczas Whelan miałby prawo za­rzucić mu głupotę. Jego brat uparcie ignorował rady Starszyzny. I to właśnie on był głupcem.

Travis zaśmiał się cicho. Białe Oczy - świadomie użył słów, ja­kimi stary wojownik określał tradycyjnego wroga jego ludu. .

- Pinda-lick-o-yi- powiedział głośno. Białe Oczy nie wiedzia­ły wszystkiego. A niektórzy z nich od czasu do czasu nawet się do tego przyznawali.

Roześmiał się raz jeszcze, tym razem z siebie i z własnych my­śli. Podrap farmera, a znajdziesz Apacza tuż pod jego wysuszoną słońcem skórą. Travis zmusił łaciatego konia do galopu, wkładając w to więcej siły, niż było konieczne. Pojedzie do Hohokam i dzisiaj będzie Apaczem. Tym razem mu się uda.

Whelan uważał, że gdyby Apacze żyli tak jak Białe Oczy i zrezy­gnowali ze starych przyzwyczajeń, zyskaliby wszystko co najlepsze od swoich odwiecznych wrogów. Nie widział niczego dobrego w prze­szłości i nawet same rozważania na temat Starszyzny, tego, co zrobili i dlaczego, uznawał za niepotrzebną stratę czasu. Travis zagryzł war­gi, czując gorycz rozczarowania, równie silną jak przed rokiem.

Srokacz zwinnie kluczył między głazami leżącymi wzdłuż kory­ta wyschniętego potoku. To dziwne, że na tak suchej ziemi wciąż widoczne były ślady wody. Ciągnące się milami rowy irygacyjne wykorzystywane przez Starszyznę rozcinały skąpane słońcem poła­cie nieosłoniętej ziemi, która od wieków nie zaznała kojącego doty­ku wilgoci. Travis popędził konia pod ostre zbocze i skręcił na za­chód. Czuł, jak słońce przypieka mu plecy, przenikając przez cienki materiał wyblakłej koszuli.

Wątpił, żeby Whelan wiedział o kanionie Hohokam. Wzmianki o tym miejscu pojawiały się jedynie w opowieściach o dawnych cza­sach, które przechowywali w pamięci ludzie tacy jak Chato. A Whe­lan nie znał opowieści Chato. Choć był Apaczem, odrzucał tradycję swego ludu i żył tak, jakby przynależał do świata Białych. Chato pre­zentował Odmienną postawę. Ignorował istnienie Białych Oczu i cał­kowicie odizolował się od ich świata.


Kiedyś Travisowi wydawało się, że możliwa jest trzecia droga: połączenie nauki białego człowieka z wiedzą Apaczów. Sądził, że znalazł ludzi, którzy się z nim zgadzali. Ale wszystko to minęło równie szybko, jak wyparowałaby kropla wody spuszczona na je­den z leżących tu kamieni. Teraz skłaniał się ku opinii Chato, który przekazał mu wiedzę, jakiej nie posiadał Whelan, wiedzę o ich zie­mi.

Ojciec Chato. Travis znów zaczął odliczać. Taft, ojciec Chato miałby teraz sto dwadzieścia łat. Urodził się w dolinie Hohokam, w czasie gdy jego rodzina ukrywała się przed żołnierzami w niebie­skich mundurach.

Chato znał zaginiony kanion. Zaprowadził tam Travisa, który wtedy był jeszcze na tyle mały, że ledwo mógł opasać krótkimi nóż­kami brzuch konia. Potem Travis wciąż powracał do tego miejsca. Intrygowały go domy Hohokam, a znajdujące się tam źródło wody jeszcze nigdy nie zawiodło. W sezonie zielone orzechowce dostarczały mnóstwa owoców, a niektóre gatunki drzew owocowych wciąż rodziły. Kiedyś był to ogród - teraz ukryta oaza.

Travis zagłębiał się w labirynt kanionów, odtwarzając w myślach zapomniany szlak, gdy nagle usłyszał buczenie. Instynktownie ścią­gnął wodze. Wiedział, że cień klifu stanowi wystarczającą kryjówkę. Spojrzał w górę.

- Helikopter! - krzyknął. Widok nowoczesnego śmigłowca na prastarej pustyni wprawił go w zdumienie.

Czyżby to Whelan śledził poczynania brata? Kiedy o wschodzie słońca Travis wyjeżdżał z rancza. Bili Redhorse, wnuk Chato, wła­śnie naprawiał silnik. Nie. to niemożliwe, żeby Whelan tracił paliwo na podróże po pustyni. Teraz, kiedy wojna wisiała na włosku, zmniej­szono dostawy i z helikopterów korzystano tylko w nagłych wypad­kach. Do codziennych prac używano koni.

Groźba wojny... Travis myślał o tym, patrząc Jak dziwna ma­szyna znika za załomem skały. Jak daleko sięgał pamięcią, gazety, radio i telewizja nieodmiennie donosiły o rozmaitych konfliktach. Raz po raz dochodziło do lokalnych walk, potem zawierano rozejmy i pro­wadzono nie kończące się negocjacje. Przed kilkoma miesiącami w Europie wydarzyło się coś dziwnego - wielki wybuch na północy. Czerwoni nie wyjaśnili, co się stało, lecz krążyła pogłoska, że jakaś nowa bomba wymknęła się spod kontroli i eksplodowała. Te epizo­dy mogły stanowić wstęp do poważnego rozłamu między Wscho­dem a Zachodem.

Ograniczano coraz to nowe prawa i szeptano o nadchodzących kłopotach. Znów nałożono embargo na dostawy paliwa. Wyczuwało się napięcie...

Tutaj, na pustyni, łatwo było o tym nie myśleć. Skalne ściany stały tu, zanim Apacze przybyli z północy, i prawdopodobnie będą stać nadal - choć może radioaktywne - kiedy Białe Oczy ponownie wykurzą stąd prawowitych mieszkańców.

Helikopter poleciał w stronę kanionu. Travis zastanawiał się, jaka misja przywiodła w te strony stalowego ptaka. Był pewien, że nie jest to śmigłowiec któregoś z miejscowych farmerów. Gdyby pilot szukał pojedynczych sztuk bydła, które oddaliły się od stada, zataczałby koła. Czyżby poszukiwacze? Obecnie nie słyszało się o żad­nych ekspedycjach rządowych, a w ciągu ostatnich pięciu lat drobia­zgowo kontrolowano wszelkie wyprawy poszukiwawcze.

Travis znalazł ukryty zakręt prowadzący do kanionu. Srokacz stąpał ostrożnie, a jeździec badawczo przyglądał się ziemi. Nie do­strzegł żadnego śladu, co świadczyło, że od długiego czasu nikt tędy nie przejeżdżał. Cmoknął językiem i koń przyspieszył. Gdy ujechali może dwie mile wijącą się ścieżką, Travis raptownie zatrzymał wierz­chowca.

Ostrzeżenie przyniósł powiew lekkiego wiatru. Nie był to pu­stynny wiatr, brzemienny gorącem i pyłem; niósł zapach jałowca. Srokacz też rozpoznał znajomą woń. Woda! Na ziemi dokoła wid­niały jednak ślady ludzkiej bytności.

Travis wyciągnął z olstrów strzelbę i zeskoczył z siodła. Jeżeli od ubiegłego roku nie zaszły tu żadne zmiany, u wejścia do ukrytego kanionu znajdowała się dobra kryjówka. Mógłby rozejrzeć się nie­postrzeżenie. Teraz dotarły do niego zapachy świadczące niezbicie o istnieniu jakiegoś obozowiska: woń drzewnego dymu, kawy, sma­żonego bekonu.

Bez trudu wspiął się do upatrzonego miejsca. W dole pachniały sosny - teraz znacznie silniej skąpane w słonecznym żarze - świer­gotały ptaki, rozpowiadając o swoich troskach i niepokojach. Była tam również zielona plama, zasilany źródłem stawek, w którym od­bijał się gorący błękit nieba. Między wodą a szeroką płytką jaskinią, kryjącą kamienne miasto Starszyzny, stał helikopter. Jakiś mężczy­zna krzątał się przy ognisku, drugi poszedł do stawu po wodę.

Travis był pewien, że to nie farmerzy. Zachowywali się, jakby rozbijali obóz. W cieniu rzucanym przez niewielką kępę drzew do­strzegł zrolowane koce. Nie zauważył jednak narzędzi do kopania, żadnych wskazówek świadczących o tym, że ma przed sobą poszu­kiwaczy.

Mężczyzna wrócił znad stawu, postawił napełnione wiadro przy ogniska i usiadł po turecku przed dużą paczką. Wyjął z niej coś, co mogło być nowoczesną przenośną radiostacją.

Kiedy zaczął wysuwać antenę, srokacz za plecami Travisa za­rżał ostrzegawczo. Wiedziony odwiecznym instynktem, Indianin odwrócił się na kolanach z bronią w pogotowiu. Ale strzelba napo­tkała inną lufę, skierowaną prosto w jego pierś.

Szare oczy ponad nieruchomą lufą patrzyły na niego z chłod­nym dystansem, gorszym niż wypowiedziana groźba. Travis Fox miał się za godnego potomka najtwardszych wojowników, teraz jednak zdał sobie sprawę, że ani on, ani żaden z jego ziomków nie stanął nigdy oko w oko z takim człowiekiem. Mężczyzna był mło­dy, ale na jego szczupłej chłopięcej twarzy matowało się zdecydo­wanie.

- Rzuć to! - rozkazał tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Travis wypuścił strzelbę z rąk; zsunęła mu się po nodze i upadła na piaszczyste zbocze,

- Wstawaj. Nie ociągaj się. I schodź tam. - Kolejne polecenia zostały wypowiedziane równie kategorycznym tonem.

Travis wstał i ruszył w dół zbocza. Nie wiedział, w co wdepnął, ale nie wątpił, że to coś paskudnego.

Mężczyzna przy ognisku i ten z radiostacją obserwowali spo­kojnie, jak nadchodzi. Niewiele się różnili od okolicznych białych farmerów. Travis spojrzał na nich ponownie i nagle zdał sobie spra­wę, że twarz mężczyzny przy ognisku jest mu znajoma. Tak, na pew­no widział już kiedyś tego człowieka.

- Skąd go wytrzasnąłeś, Ross? - zapytał mężczyzna z radiosta­cją.

- Leżał na grani, podglądał - odparł zapytany.

Mężczyzna, który krzątał się przy ognisku, wstał, wytarł ręce w jakąś szmatę i ruszył w ich kierunku. Był najstarszy z trójki nie­znajomych, miał zaskakująco jasne błękitne oczy, kontrastujące z ciemną karnacją. Travis wyczuł, że to on jest przywódcą grupy. I znów pojawiło się niewyraźne wspomnienie twarzy tego człowie­ka. Ale dlaczego tę twarz otaczała czarna obwódka?

Nieznajomy nie spieszył się z zadawaniem pytań. Travis patrzył mu prosto w oczy, starając się zachować spokój.

- Apacz - rzekł mężczyzna.

Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Pomogło jednak Travisowi lepiej ocenić nieznajomego. Niewielu ludzi potrafiło na pierw­szy rzut oka odróżnić Apacza od Hopi, Nawaja czy Ute.

- Farmer? - Tym razem było to pytanie i Travis udzielił prawdzi­wej odpowiedzi. Coraz mocniej utwierdzał się w przekonaniu, że w przy­padku tego Białego Oka milczenie nie przyniesie niczego dobrego.

- Z farmy Double A - odparł.

Parę minut wcześniej mężczyzna obsługujący radiostację rozło­żył mapę. Teraz przejechał po niej palcem wskazującym i pokiwał głową.

- Najbliższe pasmo na wschód - rzekł. - Ale niemożliwe, żeby tak daleko na pustyni szukał sztuk bydła, które oddaliły się od stada.

- Woda. - Przywódca wskazał na staw. - Z tego źródła wody korzystała Starszyzna.

Pośrednio było to kolejne pytanie i Travis zdał sobie sprawę, że odpowiada automatycznie.

- Przodkowie je znali. - Brodą wskazał na ruiny w wielkiej, płytkiej jaskini. - Nigdy nie wysychało, nawet w złych latach.

- A mamy zły rok. - Mężczyzna potarł dłonią podbródek, nie spuszczając niebieskich oczu z jeńca. - Komplikacja, jakiej nie prze­widzieliśmy. A więc pędzicie tu bydło w suchych latach, synu?

- Nie - odparł Travis. - Niewielu Apaczów wie o tym miejscu. Niewielu chce słuchać opowieści starców. - Wciąż intrygowało go dokuczliwe wspomnienie szczupłej twarzy. I ta czarna otoczka do­koła niej. Rama! Tak, rama obrazu! Portret nieznajomego wisiał nad biurkiem doktora Morgana, na uniwersytecie.

- Ale ty chcesz słuchać - powiedział mężczyzna, obrzucając Indianina badawczym spojrzeniem, zupełnie jakby chciał czytać w je­go myślach.

- Tak istotnie jest. - Travis bezwiednie użył innego narzecza, próbując przypomnieć sobie coś więcej.

- Co my teraz z tobą zrobimy? - odezwał się mężczyzna z ra­diostacją, wstając leniwie. - Jak myślisz, Ashe? Pójdzie do chłod­ni? - Może tam na górę? - Wskazał kciukiem na ruiny.

Ashe! Doktor Gordon Ashe! Travis wreszcie dopasował nazwi­sko do osoby. I zrozumiał, dlaczego ten człowiek znalazł się w tym miejscu. Ashe był archeologiem. Ale Travis nie musiał widzieć ra­diostacji czy obozowiska, aby się domyślić, że nie jest to ekspedycja poszukująca starożytnych reliktów. Co zatem doktor Ashe i jego lu­dzie robią w Kanionie Umarłych?


- Opuść ręce, synu - powiedział Ashe. - Wszystko będzie w po­rządku, jeśli dobrowolnie zostaniesz tu przez jakiś czas.

- Jak długo? - spytał Travis.

- To zależy - odparł archeolog.

- Zostawiłem tam mojego konia. Musi się napić wody.

- Ross, przyprowadź tego konia.

Młodzieniec zarzucił na ramię broń osobliwych kształtów i wspiął się po zboczu. Niebawem wrócił, prowadząc srokacza. Travis zdjął siodło z wierzchowca, napoił go i powrócił do obozowiska, gdzie czekał na niego Ashe.

- A więc powiadasz, że niewielu ludzi wie o tym miejscu? - rzekł archeolog.

Travis wzruszył ramionami.

- Jeszcze jeden człowiek z Double A. Jest bardzo stary. Jego ojciec urodził się tutaj dawno temu, kiedy Apacze walczyli z woj­skiem. Nikogo innego to miejsce nie interesuje.

- A zatem w tych ruinach nigdy nie prowadzono poszukiwań?

- Raz.

- Kto?

Travis odsunął z czoła kapelusz.

- Ja - odpowiedział krótko.

- Ach tak? - Ashe wyjął paczkę papierosów i poczęstował wszystkich. Travis bezwiednie sięgnął po papierosa.

- Przyjechaliście tu, żeby kopać? - zapytał.

- W pewnym sensie - odparł Ashe, ale kiedy zerknął na pueblo nad urwiskiem, Travisowi przyszło do głowy, że archeolog widzi coś o wiele ciekawszego niż pokruszone bloki wysuszonej słońcem cegły.

- Sądziłem, że interesuje pana głównie okres przed Majami, doktorze Ashe. - Kucnął i wyjął z ogniska tlącą się gałązkę, żeby przypalić papierosa. Czuł satysfakcję na widok zaskoczenia malują­cego się na twarzy archeologa.

- Znasz mnie! - Słowa Ashe'a zabrzmiały jak wyzwanie. Travis pokręcił głową.

- Znam doktora Prentissa Morgana - wyjaśnił.

- Teraz rozumiem! Jesteś jednym z jego błyskotliwych chłop­ców!

- Nie - padła szybka odpowiedź, która zabrzmiała niczym ostrzeżenie, by nie drążyć dalej.

Archeolog właściwie odczytał intencje Travisa i nie zadał kolej­nego pytania.

- Żarcie gotowe, Ashe? - spytał człowiek przy radiostacji.

Ross podszedł do ogniska i sięgnął po patelnię. Travis spojrzał na jego rękę. Skóra poorana była bliznami. Apacz już kiedyś widział podobne szramy - pozostałość po głębokich, bolesnych oparzeniach. Odwrócił pospiesznie wzrok, kiedy młodzieniec rozkładał jedzenie na talerze, i wyjął własny prowiant z sakw przytroczonych do siodła.

Jedli w milczeniu, ale było to dziwnie towarzyskie milczenie. Napięcie spowodowane nieoczekiwanym spotkaniem opadło. Travis nie czuł już wzburzenia na myśl o tym, że dał się podejść w tak pro­sty sposób. Zastąpiła je ciekawość. Pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o tych ludziach, poznać przyczynę ich obecności w tym ka­nionie. Ten młody Ross był doskonałym tropicielem. Musiał mieć sporo doświadczenia, skoro z taką łatwością go podszedł. Apacz chciał bliżej przyjrzeć się broni Rossa. To nie był konwencjonalny rewolwer. Mężczyzna nosił go zawsze w pogotowiu, tak jakby w każ­dej chwili spodziewał się nagłego ataku.

Travis bacznie obserwował trzech mężczyzn. Dostrzegł, że Ashe i Ross znacznie się różnią od swego towarzysza. On miał jasną kar­nację i sprawiał wrażenie nieco flegmatycznego. Oni zaś byli śnia­dzi, poruszali się zwinnie i bezszelestnie, cały czas zachowując czuj­ność. Im dłużej przyglądał się całej trójce, tym bardziej był pewien, że nie przybyli tu, aby badać ruiny na urwisku. Podejrzewał, że wy­konywali o wiele poważniejszą, może nawet śmiertelnie niebezpiecz­ną misję.

Nie zadawał pytań, zadowolony, że do nich należy pierwszy krok. Buczenie nadajnika przerwało spokój panujący w małym obozowi­sku. Radiowiec błyskawicznie założył słuchawki na uszy i po chwili przekazał wiadomość.

- Trzeba wznowić procedurę. Dzisiaj w nocy zaczną sprowa­dzać sprzęt!


2

No i co? - Spojrzenie Rossa prześlizgnęło się po Travisie i spoczę­ło na Ashe'u.

- Czy ktokolwiek wie, że tu jechałeś? - spytał archeolog.

- Chciałem sprawdzić wszystkie źródła wody. Jeżeli nie wró­cę na ranczo w rozsądnym czasie, zaczną mnie szukać. - Travis nie widział powodu, by dodawać, że Whelan nie przejąłby się, gdyby brat nie wrócił w ciągu dwudziestu czterech godzin, spodziewał się bowiem, iż poszukiwanie wody może potrwać nawet parę dni.

- Mówisz, że znasz Prentissa Morgana. Jak dobrze?

- Przez jakiś czas na uniwersytecie byłem w jednej z jego grup.

- Jak się nazywasz?

- Fox. Travis Fox.

Operator zerknął na mapę i powiedział:

- Double A należy do Foxa...

- To mój brat. Pracuję dla niego.

- Grant - Ashe zwrócił się do operatora - oznacz to jako pilne i prześlij do Kelgarriesa. Poproś, żeby sprawdzili Foxa.

- Możemy go odesłać, gdy tylko przyjdzie pierwszy transport, szefie. Przechowają go w bazie, ile będziesz chciał - zaproponował Ross, jakby Travis przestał być osobą z krwi i kości i stanowił tylko zbędny balast.

Ashe potrząsnął głową.

- Posłuchaj, Fox, nie chcemy ci robić kłopotów. Miałeś po pro­stu pecha, że akurat dzisiaj tu zaszedłeś. Szczerze mówiąc, nie mo­żemy ściągać na siebie uwagi. Ale jeśli dasz mi słowo, że nie prze­kroczysz tego wzgórza, póki co zostawimy sprawy tak, jak stoją.

Opuszczenie tego miejsca było ostatnią rzeczą, jakiej Travis pragnął. Rozbudzili już jego ciekawość i nie miał zamiaru się stąd ruszać, chyba żeby usunęli go siłą. A to, jak sobie w duchu obiecał, będzie wymagało od nich sporego wysiłku.

- Umowa stoi - powiedział.

Ashe myślał już o czymś innym.

- Mówisz, że tu trochę kopałeś. Co znalazłeś?

- Zwykłe rzeczy: trochę ceramiki, kilka grotów strzał. Prawdopodobnie pochodzą z okresu przedkolumbijskiego. W tych górach mnóstwo takich ruin.

- Czego się pan spodziewał, szefie? - zapytał Ross.

- Cóż, była niewielka szansa - odparł dwuznacznie Ashe. - Ten klimat świetnie konserwuje. Znaleźliśmy kosze, tkaniny, kości, które przetrwały...

- Wezmę te kości i kosze w zamian za inne rzeczy. - Ross przyłożył okaleczoną rękę do piersi i potarł blizny drugą dłonią, jakby koił, ból w ciągle dokuczającej ranie. - Lepiej zapalić światła, skoro chłopcy wpadną dzisiaj w nocy.

Ross i Ashe zaczęli ustawiać na łące małe plastikowe kanistry w równych odstępach, w dwóch rzędach. Travis domyślił się, że oznaczają lądowisko. Jego rozmiary wskazywały, że oczekują helikopterów znacznie większych niż ten, który już wylądował w kanionie. Gdy skończyli, Ashe usiadł, opierając się plecami o drzewo i zaczął przeglądać gruby notes, a Ross przyniósł rolkę papy i rozwinął ją.

Wyjął pięć kamiennych grotów. Miały charakterystyczny kształt i były zbyt długie jak na groty do strzał. Travis rozpoznał szczególny kształt i wzór płatkowych ostrzy! Było to rękodzieło o wiele lepsze od późniejszych wyrobów jego ludu, chociaż dużo starsze. Już wcześniej miał okazję podziwiać kunszt zapomnianego producenta broni. Groty ludzi Folsom! Wieńczyły włócznie myśliwych, którzy polowali na mamuty, gigantyczne bizony, niedźwiedzie i lwy alaskańskie.

- Człowiek Folsom tutaj? - Travis zauważył, że Ross rzucił mu zaciekawione spojrzenie, a Ashe oderwał wzrok od notesu.

Młodszy mężczyzna wziął ostatni grot z rzędu i podał Apaczowi. Ten delikatnie ujął go w dłonie. Grot był idealny, wspaniały. Obrócił go w palcach.

- Imitacja - powiedział.

Czy aby na pewno? Już wcześniej trzymał w ręku groty Folsom i niektóre, mimo iż bardzo stare, zachowały się w równie idealnym stanie jak ten. Tyle że z tym... było coś nie tak. Nie potrafił sprecy­zować, co.

- Dlaczego tak sądzisz? - zapytał Ashe.

- O jego autentyczności zaświadczył Stefferds - wtrącił Ross, sięgając po następny grot.

Jednak Travis był pewny swej oceny, mimo odmiennej opinii Jednego z największych autorytetów w dziedzinie archeologii.

- Czuję, że coś z nim nie tak.

Ashe skinął na Rossa, który podniósł trzeci kamienny grot. Na pierwszy rzut oka ten również stanowił kopię pierwszego. Travis prze­minął palcem wzdłuż wyżłobień łuszczącej się krawędzi i zrozumiał, że to właśnie jest pierwowzór. Podzielił się tym spostrzeżeniem.

- No, no. - Ross przyglądał się grotom. - Dowiedzieliśmy się czegoś nowego - wymamrotał na wpół do siebie.

- Nie pierwszy raz - stwierdził Ashe. - Pokaż mu swoją broń.

Ross zmarszczył brwi. Przez chwilę zdawało się, że odmówi, lecz w końcu spełnił polecenie. Apacz odłożył ostrożnie pradawny grot, wziął broń i przyjrzał jej się uważnie. Mimo iż kształtem przypomina­ła rewolwer, znacznie się od niego różniła. Gdy wycelował w pień drze­wa, zauważył, że kolba wcale nie jest wygodna, jakby dłoń, dla której została wykonana, nie była podobna do jego ręki.

Im dłużej trzymał broń, tym więcej zauważał szczegółów róż­niących ją od klasycznego rewolweru czy pistoletu. Nie podobało mu się to dziwne wrażenie...

Położył rewolwer koło krzemowego grotu i spojrzał na oba przed­mioty. Wyczuwał w nich wspólne dziedzictwo wieku. W przypadku grotu to odczucie wydawało się jak najbardziej na miejscu. Ale dla­czego rewolwer oddziaływał na niego podobnie? Przyzwyczaił się już polegać na tym osobliwym szóstym zmyśle, jaki posiadał. Fakt, te w tej chwili zawiódł, wytrącał go z równowagi.

- Ile lat ma ta broń? - zapytał Ashe.

- Niemożliwe, żeby... - Travis zaprotestował wbrew wewnętrz­nemu przekonaniu. - Nie uwierzę, że jest równie stara jak ten grot włóczni!

- Bracie - Ross przyjrzał mu się z dziwnym wyrazem twarzy - tak właśnie jest! - Wsunął dziwny rewolwer do kabury. - Mamy tu zgadywacza czasu, szefie.

- Taki dar wcale nie należy do rzadkości - skomentował Ashe. - Widziałem już podobne przypadki.

- Ale pistolet nie może być aż tak stary! - upierał się Travis.

Lewa brew Rossa uniosła się sardonicznie, a usta ułożyły się w kpiący półuśmieszek.

- Nic o nim nie wiesz, bracie - zauważył. - Nowy rekrut? - To pytanie skierował do Ashe'a, który zmarszczył brwi, lecz w końcu uśmiechnął się tak ciepło, że przez moment Travis poczuł się nie­swojo. Ten uśmiech jednoznacznie wskazywał, iż Ashe i Ross od dawna tworzą zgrany zespół, i zarazem odgradzał ich od nowo po­znanego.

- Nie spiesz się, chłopcze. - Archeolog wstał i podszedł do na­dajnika. - Jakieś wieści z frontu?

- Trzask-trzask, prask-prask - żachnął się operator. - Gdy tyl­ko poradzę sobie z jednym zakłóceniem na paśmie, trafiam na inne. Może kiedyś skonstruują takie walkie-talkie, że człowiekowi nie będą pękać bębenki w uszach. Nie, póki co, nic nowego.

Travisowi nasuwało się mnóstwo pytań. Był jednak pewny, że na większość z nich uzyskałby wymijające odpowiedzi. Próbował dopasować ten pistolet do układanki wskazówek i domysłów, i prze­konał się, że mu się to nie udaje. Zapomniał o wszystkim, kiedy Ashe usiadł ponownie i zaczął mówić jak archeolog. Z początku Travis tylko słuchał, potem zdał sobie sprawę, że coraz częściej odpowia­da, wyraża własne opinie, a raz czy dwa ośmielił się nawet sprzeci­wić rozmówcy. Wiedza Apacza, ruiny pośród skał, człowiek Folsom - pytania Ashe'a miały szeroki zasięg. Travis dopiero wtedy zrozumiał, że archeolog sprawdza jego wiedzę, gdy zaczął mówić swobodnie, z zapałem człowieka, któremu od dawna odmawiano możliwości ekspresji.

- Wygląda, że ciężko im się kiedyś żyło - stwierdził Ross, gdy Indianin zakończył opowieść o tym, jak w dawnych czasach Apacze wykorzystywali to obozowisko.

Wtem nadajnik ożył i Grant założył słuchawki na uszy. Ułożył sobie notes na kolanach i zaczął bardzo szybko pisać.

Travis spojrzał na cienie kładące się na klifach. Zbliżał się za­chód słońca, a on zaczynał się niecierpliwić. Czuł się, jakby siedział w teatrze i oczekiwał na podniesienie kurtyny, albo ze spluwą w rę­ku oczekiwał nadciągających kłopotów.

Ashe wziął od Granta zagryzmoloną kartkę i porównał ją z in­nymi zapiskami w notesie. Ross leniwie żuł długie źdźbło trawy. Sprawiał wrażenie ospałego, ale Travis podejrzewał, że gdyby tyl­ko zrobił jakiś niewłaściwy ruch, mężczyzna natychmiast by się rozbudził.


- Ten kraj musiał być kiedyś gęsto zaludniony - odezwał się Ross. - To wygląda na zwyczajny blok mieszkalny. Na sto albo dwieście osób. Tak czy siak, jak oni tu żyli? Przecież to mała dolina.

- Na północny zachód jest jeszcze jedna dolina z wyraźnie za­znaczonymi rowami irygacyjnymi - wyjaśnił Travis, - Poza tym po­lowali: na indyki, jelenie, antylopy, nawet na bizony - jeśli tylko dopisało szczęście.

- Gdyby człowiek znał jakiś sposób na zerknięcie w przeszłość, mógłby się wiele nauczyć...

- Chodzi ci o użycie Vis-Texu na podczerwień? - zapytał Tra­vis obojętnym tonem. Z satysfakcją patrzył, jak pryska spokój jego rozmówcy. - My, Indianie, nie ubieramy się w koce i nie nosimy już piór we włosach. Niektórzy z nas czytają książki, oglądają telewizję i chodzą do szkoły. Ale Vis-Tex, którego działanie widziałem, nie był zbyt skuteczny. - Zdecydował się na zgadywankę. - Zamierza­cie tu przetestować nowy model?

- W pewnym sensie tak.

Travis nie oczekiwał odpowiedzi. Ashe udzielił jej jednak, ku wyraźnemu zdumieniu Rossa.

- Fotografowanie przeszłości przy użyciu fal podczerwieni zakoń­czyło się sukcesem w eksperymentach prowadzonych dwie dekady wcześniej - pod koniec lat pięćdziesiątych. Wówczas rejestrowano stan (przed kilku godzin. Później proces ten udoskonalono i przedmioty pojawiały się na filmach nagrywanych tydzień po ich zniknięciu z da­nego punktu.

Travis uczestniczył kiedyś w prowadzonym przez doktora Morgana pokazie eksperymentalnego Vis-Texu. Jeśli rzeczywi­ście mają nowy model, którym można sięgnąć w głąb historii! Wziął głęboki oddech i utkwił wzrok w ruinach puebla. Zwizualizowanie przeszłości miałoby kolosalne znaczenie! Uśmiechnął się na myśl o tym.

- Jeżeli rzeczywiście macie taki model, i jeśli zadziała, wiele rozdziałów historii trzeba będzie napisać na nowo - rzekł.

- Nie tej historii, którą znamy. - Ashe wyciągnął papierosy i po­częstował ich. - Synu, teraz jesteś częścią tego przedsięwzięcia, czy ci się to podoba czy nie. Nie możemy cię puścić wolno. Rozumiesz, sytuacja jest krytyczna. A więc... otrzymasz szansę na werbunek.

- Do czego? - zainteresował się Travis.

- Do projektu Folsom Jeden. - Ashe zapalił papierosa. - W kwa­terze głównej sprawdzono cię dokładnie. Skłaniam się do stwierdze­nia, że opatrzność maczała palce w twoim pojawieniu się tu akurat dzisiaj. Wszystko pasuje idealnie.

- Aż za bardzo? - Czoło Rossa przecięła głęboka bruzda.

- Nie - odparł Ashe. - Jest tym, za kogo się podaje. Nasz człowiek sprawdził Double A i rozmawiał z Morganem. On nie jest szpiclem.

Jakim szpiclem? - zastanawiał się Travis. Najwyraźniej zwer­bowali go w swoje szeregi, ale chciał się dowiedzieć, dlaczego i po co. Uważał, że najlepiej będzie, jeśli zapyta wprost.

- Jesteśmy tu, aby zobaczyć świat łowców Folsom - wyjaśnił mu Ashe.

- Wysoko pan mierzy, doktorze. Musi pan dysponować wspa­niałym Vis-Texem, skoro może pan zajrzeć dziesięć tysięcy lat wstecz.

- Bardziej prawdopodobne, że jeszcze dalej - poprawił go Ashe. - Póki co, nie jesteśmy pewni.

- Po co to całe “cicho-sza"? Obserwacja jakiegoś wędrownego, prymitywnego plemienia powinna się odbywać przy udziale telewi­zji, ekip wiadomości...

- Prymitywni tubylcy nie interesują nas tak bardzo jak inne rze­czy.

- Na przykład, skąd pochodzi ta broń - wtrącił Ross. Znów po­cierał naznaczoną bliznami rękę, a Travis rozpoznał w jego oczach ten sam cień, który ujrzał podczas pierwszego spotkania u wejścia do kanionu. Było to spojrzenie wojownika szykującego się do bitwy.

- Przez jakiś czas będziesz musiał wierzyć nam na słowo - rzekł Ashe. - To dziwna robota i z konieczności ściśle tajna - używając określenia naszych czasów.

Zjedli kolację i Travis przeprowadził srokacza na wąski, poło­żony niżej skraj kanionu, dostatecznie daleko od zaimprowizowane­go lądowiska. Tuż po zmierzchu wylądował pierwszy z transporto­wych śmigłowców. Wkrótce Apacz stał w jednej linii z pozostałymi mężczyznami, przekazując paczki i pudła z maszyny do schronu w niewielkim gaiku. Pracowali, nie tracąc energii na zbyteczne ru­chy, z prędkością, która sugerowała, że czas jest drogi. Travis za­uważył, iż zaraził się od innych potrzebą pośpiechu. Pierwsza ma­szyna, opróżniona z ładunku, uniosła się w powietrze i znikła w ciem­nościach. Zaledwie po kilku minutach kolejny śmigłowiec zajął jej miejsce. Ponownie uformowali łańcuch do rozładunku, tym razem przekazując sobie cięższe skrzynie, których podniesienie wymagało siły dwóch mężczyzn.

Zanim odleciał czwarty helikopter, Travisa bolał już kręgosłup i ramiona. Do pomocy przyszło kolejnych czterech mężczyzn. Pra­wie nie rozmawiali, koncentrując się na rozładunku i układaniu to­waru. Gdy tylko czwarty śmigłowiec odleciał, Ashe podszedł do Tra­visa w towarzystwie jakiegoś mężczyzny.

- Oto on. - Położył dłoń na ramieniu Indianina i obrócił go twa­rzą w stronę nowo przybyłego.

Mężczyzna był wyższy od doktora i emanował pewnością sie­bie. Obrzucił Travisa bacznym spojrzeniem, a potem uśmiechnął się.

- Jesteś dla nas sporym kłopotem, Fox - powiedział.

- Albo brakującym ogniwem - poprawił Ashe. - Fox, to major Kelgarries, nasz dowódca.

- Porozmawiamy później - obiecał Kelgarries. - Zanosi się na pracowitą noc.

- Zejść z lądowiska! - zawołał ktoś z linii flar. - Ląduje następny.

Odbiegli na bok, robiąc miejsce dla piątego helikoptera, i praca ruszyła na nowo. Major stał w rzędzie i razem z innymi przerzucał pudła i skrzynie. Rzeczywiście nie było czasu na rozmowę.

Który to rozładunek, siódmy czy ósmy? Travis próbował policzyć, rozprostowując zesztywniałe palce. Wciąż była noc, ale po­gaszono już flary. Wszyscy usiedli wokół ogniska. Pili kawę i jedli kanapki, które przyleciały z ostatnim ładunkiem. Mówili niewiele. Travis widział, że pozostali mężczyźni są zmęczeni nie mniej niż on.

- Czas spać, bratku. Nareszcie można odpocząć! - powiedział Ross pomiędzy ziewnięciami. - Potrzebujesz czegoś? Koca, czego­kolwiek?

Travis, otępiały z wyczerpania, pokręcił przecząco głową.

- Mam koc przy siodle - odparł.

Zasnął, zanim zdążył się do­brze ułożyć.

W świetle poranka obozowisko wyglądało na niezorganizowane. Ludzie jednak sprawnie radzili sobie z sortowaniem sprzętu. Pra­cowali tak, jakby często robili coś podobnego. W pewnej chwili Tra­vis, który właśnie pomagał przenieść w inne miejsce wielki kosz, pod­niósł wzrok i napotkał spojrzenie majora.

- Poświęć mi chwilę, Fox - rzekł Kelgarries.

Odeszli na bok.

- Pogmatwałeś życie i sobie, i nam, młody człowieku - podjął major. - Szczerze mówiąc, nie możemy cię wypuścić; dla twojego i naszego dobra. Musimy trzymać ten projekt w tajemnicy, a kilku twardzieli aż się pali, żeby wydusić z ciebie to, co o nas wiesz. Tak, więc albo cię wtajemniczymy, albo pójdziesz do chłodni. Wybieraj. Doktor Morgan za ciebie poręczył.

Travis począł narastające napięcie. Co oni znowu wymyślili? Wspomnienia zawirowały mu w głowie. Ale skoro rozmawiali z Prentissem Morganem, pewnie wiedza, co zdarzyło się w zeszłym roku... i dlaczego. Najwyraźniej wiedzieli, ponieważ Kelgarries kontynuował:

- Fox, czasy uprzedzeń rasowych już minęły. Wiem o ofercie Hewitta złożonej władzom uniwersytetu. Wiem też, co się stało, kie­dy zaczął wywierać naciski, żeby cię skreślono z listy członków eks­pedycji. Ale uprzedzenia mogą się rozciągać w dwóch kierunkach - niezbyt długo mu się opierałeś, prawda?

Travis wzruszył ramionami.

- Może pan słyszał określenie “obywatel drogiej kategorii", ma­jorze. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak traktuje się Indian w tym kraju? Dla tłumu jesteśmy i zawsze będziemy brudnymi, ignoranckimi dzi­kusami. Nie można walczyć, kiedy przeciwnik dysponuje całym arsenałem. Hewitt udzielił dotacji uniwersytetowi, aby zrobiono coś waż­nego. Zażądał, żebym odpadł z tego programu. Gdybym się zgodził, by doktor Morgan walczył o mnie, Hewitt sprzątnąłby mu czek sprzed nosa tak szybko, że od samego tarcia papierek zająłby się ogniem. Znam Hewitta i wiem, co nim powoduje. Poza tym, praca doktora Morgana była ważniejsza... - Travis umilkł raptownie. Czemu, u dia­bła, powiedział Kelgarriesowi tak dużo? Po co tłumaczył, dlaczego odszedł z uniwersytetu i wrócił na ranczo? Majorowi nic do tego.

- Na szczęście, nie zostało już wielu ludzi pokroju Hewitta. I za­pewniam cię, że my nie posługujemy się jego metodami. Jeżeli się do nas przyłączysz, gdy już Ashe wprowadzi cię pokrótce w nasze sprawy, staniesz się jednym z nas. Boże, człowieku - major uderzył ręką w zakurzone bryczesy - nie obchodzi mnie, czy ktoś jest nie­bieskim Marsjaninem o dwóch głowach i czterech otworach gębo­wych - jeśli tylko trzyma język za zębami i robi swoje! Tutaj liczy się tylko, co się robi, a sądząc ze słów Morgana, mógłbyś się przy­dać. Zastanów się i daj mi znać, co postanowiłeś. Jeżeli zdecydujesz nie wchodzić do gry, dziś wieczorem cię odtransportujemy. Powiesz bratu, że wykonujesz jakieś zlecenie rządowe, a my po prostu przez jakiś czas będziemy pilnowali, żebyś siedział cicho. Przykro mi, ale właśnie w taki sposób trzeba będzie to załatwić.

Travis uśmiechnął się na tę obietnicę. Uważał, że sam może się stąd bezpiecznie ulotnić, jeśli tylko zechce. Postanowił trochę przy­cisnąć majora.

- Wyprawa w przeszłość, by schwytać człowieka Folsom... - Ale Kelgarries nie słyszał, ponieważ zdążył się już odwrócić i właśnie odchodził. Travis, podążając za nim, natknął się na Ashe'a.

Archeolog składał trójnóg ze smukłych prętów z uwagą i delikatnością, z jaką traktuje się kruche i drogocenne przedmioty. Zerk­nął w górę, kiedy cień Travisa przesłonił jego dzieło.

- Postanowiłeś do nas dołączyć, aby zerknąć w przeszłość?

- Naprawdę uważasz, że potraficie tego dokonać? .

- Nie ograniczamy się tylko do obserwowania tych ludzi. - Ashe włożył delikatnie śrubę. -My tam byliśmy.

Travis otworzył szeroko oczy. Mógł przyjąć do wiadomości, ze nowy, udoskonalony Vis-Tex umożliwia spojrzenie w historię czy nawet prehistorię. Jednak podróżowanie w czasie było czymś zupeł­nie innym.

- To najprawdziwsza prawda. - Ashe uporał się ze śrubą. Prze­niósł uwagę z trójnogu na rozmówcę. Na jego twarzy malowała się stanowczość i determinacja. - I zamierzamy tam wrócić.

- Po człowieka Folsom? - zapytał Apacz z niedowierzaniem.

- Po statek kosmiczny.

3

To nie był sen, nawet jeden z tych najbardziej realistycznych. Wi­dział Ashe'a przebierającego palcami, jego brązową twarz rysującą się na de czerwono-żółtych ścian klifu i sypiących się ruin. To, co mówił archeolog, wydawało się Travisowi najdzikszą fantazją.

- ... więc odkryliśmy, że Czerwoni poznali tajemnicę podroży w czasie i wielokrotnie przenosili się do przeszłości. Co dawały im te podróże? Tego bardzo długo nie potrafiliśmy ustalić. Dopiero nie­dawno odkryliśmy, że oni znaleźli szczątki - bardzo źle zachowa­ne - statku kosmicznego. Leżał w lodach Syberii razem z zamrożo­nymi ciałami mamutów i kilkoma trafnymi wskazówkami, które su­gerowały właściwą erę, jaką mieli badać. Zatarli ślady najlepiej, jak potrafili, ustawiając stacje przekaźnikowe w innych epokach. Zary­zykowaliśmy i przez przypadek trafiliśmy na jedną z nich. Czerwo­ni, przechwytując naszych agentów czasu, pokazali wrak statku, któ­ry plądrowali kilka tysięcy lat wcześniej.

Ta historia miała sens. Travis mechanicznie podał Ashe'owi mały klucz, którego archeolog szukał, macając w kępach trawy.

- Ale jak ten statek się tam znalazł? - zapytał. - Czy na Ziemi istniała jakaś wczesna cywilizacja, która znała podróże w czasie?

- Tak właśnie sądziliśmy - aż do chwili, gdy znaleźliśmy ten statek. Frachtowiec z ładunkiem zszedł z kursu i zgubił się w trakcie jakiejś galaktycznej ucieczki. Ten świat mógł być dla nich tak samo niebezpieczny jak rafa na morzu, ale z jakiejś przyczyny musieli tu lądować. Znaleźliśmy w bazie Czerwonych film, na którym zarejestrowano około tuzina takich wraków. Niektóre znajdowały się po tej stronie Atlantyku.


- Zamierza pan tu kopać, w poszukiwaniu jednego z nich? Ashe roześmiał się.

- A jak sądzisz, co byśmy znaleźli po około piętnastu tysiącach lat i piętrzeniach się lądu, czy nawet lokalnej działalności wulkanicz­nej? Chcemy, żeby nasz statek był w jak najlepszym stanie.

- Do badań?

- Ostrożnie. Gdybyś spytał Rossa Murdocka, podałby ci dobry powód do zachowania ostrożności. Jako jeden z naszych agentów, wszedł na pokład statku, który plądrowali Czerwoni. Kiedy osaczyli go w kabinie nawigacyjnej, przypadkowo włączył system komuni­kacyjny, wzywając tym samym prawdziwych właścicieli. Nie urado­wali ssą na widok Czerwonych. Pojawili się nagle i zniszczyli ich bazę czasu na tym poziomie, a potem ścigali ich, niszcząc kolejne stacje. Pamiętasz ten wybuch na Bałtyku na początku tego roku, o któ­rym tak szybko ucichło? To kosmiczny patrol, czy jak tam oni siebie nazywają, położył kres projektowi Czerwonych. Z tego, co wiemy, jeszcze nie odkryli, że my interesowaliśmy się i w dalszym ciąga in­teresujemy tą samą rzeczą, A zatem, jeśli znajdziemy tu statek, do­kładnie go sobie obejrzymy.

- Interesuje was ładunek?

- Także. Ale przede wszystkim zależy nam na wiedzy konstruk­torów, stanowi ona bowiem klucz do kosmosu.

Travis poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz emocji. Ludz­kość sięgała ku gwiazdom już prawie od dwóch generacji. Odniosła wprawdzie pewne sukcesy, ale znacznie więcej było druzgoczących porażek. A poza tym - czym jest pomyślny lot na Księżyc w porów­naniu z podróżami do gwiazd czy nawet do innych galaktyk?

Ashe uśmiechnął się, czytając z wyrazu twarzy Travisa.

- Ty też to czujesz, prawda?

Apacz pokiwał bezwiednie głową. Patrzył na kanion i próbował uwierzyć, że gdzieś tutaj, uwięziony w stałych murach czasu, czeka na nich wrak statku kosmicznego. Nie potrafił jednak sobie wyobrazić, jak ten kraj wyglądał w czasach pluwialnych. Deszcze padające przez większą cześć roku niewątpliwie zamieniły w mokradła tereny leżące poza ramionami kurczących się lodowców, niezbyt daleko na północ.

- Ale dlaczego groty Folsom? - Z gmatwaniny faktów i domy­słów wybrał ten problem na początek.

- Wysłaliśmy agentów, którzy wcielili się w role starożytnych Celtów i Tatarów - a nawet ich przodków z epoki brązu. Teraz prawdopodobnie będziemy musieli wykreować kilku włóczników Folsom. Jedna z pierwszych i najważniejszych reguł tej gry mówi, że me wolno ingerować w naturalny bieg czasu. Dlatego nie może być mowy o prawdziwej tożsamości naszych agentów. Nie mamy poję­cia, co mogłoby się stać, gdyby ktoś wmieszał się w strumień znane nam histerii, i ufamy, że nigdy nie będziemy musieli tego doświad­czyć na własnej skórze.

- Myśliwi - powiedział powoli Travis, ledwo zdając sobie sprawę, że w ogóle coś mówi. - Mamuty, mastodonty, wielbłądy, wilki, tygrysy szablozębne...

- Dlaczego cię interesują?

- Dlaczego? - Travis powtórzył niczym echo i umilkł, aby rozważyć powody. Dlaczego jego reakcją na odmalowany przez Ashe'a obraz prehistorycznych myśliwych była wizja lądu zamieszkanego przez dziwne bestie, na które jego współplemieńcy nigdy nie polo­wali? A może polowali? Czyżby łowcy Folsom byli jego przodkami, tak jak starożytni Celtowie byli praojcami Ashe'a? Czuł silne pod­ekscytowanie. Zapragnął zobaczyć świat, który jemu współcześni znali jedynie z niewyraźnych i często sprzecznych śladów widocz­nych na skałach, z garści krzemieni, połamanych kości, dawno wy­gasłych ognisk. - Moi rodacy żyli z myślistwa jeszcze długo po tym, jak twoi przystosowali się do innego trybu życia - odpowiedział wreszcie.

- Zgadza się. - W tonie Ashe'a pobrzmiewała nuta satysfakcji. - A teraz podaj mi tamten pręt.

Powrócił do pracy. Travis został przy nim i pomagał archeolo­gowi najlepiej, jak potrafił. Wiedział, że dokonał wyboru, jakiego życzył sobie Kelgarries: postanowił stać się częścią tej niewiarygod­nej przygody.

Kolejne dwa dni spędzili bardzo pracowicie, przygotowując ekwi­punek do wyprawy w przeszłość. Zastosowali odpowiednie trzonki do imitacji grotów, potem eksperymentowali z wyrzutnią. Broń, któ­rą w końcu stworzyli, skutecznością dwukrotnie przewyższała ory­ginalną. Za pomocą długiej na dwie stopy wyrzutni można było ci­skać oszczep na odległość dobrych stu pięćdziesięciu kroków albo nawet dalej. Travis zdawał sobie sprawę z ogromnych zalet tych włóczni. Nic dziwnego, że tak uzbrojeni myśliwi ośmielali się atako­wać mamuty i inne gigantyczne ssaki tego okresu.

Oprócz włóczni mieli krzemienne noże, odpowiedniki tych, ja­kie znaleźli w pozostałościach po obozowiskach ludzi Folsom. Travisa prześladowało przeczucie, że użyje noża i włóczni, odgrywając rolę prehistorycznego łowcy. Był tego pewien. Dowiedział się od Rossa, że pozostały sprzęt dla agentów czasu trafi do bazy dopiero wówczas, gdy eksperci przejrzą filmy z przeszłości.

Trzeciego dnia Kelgarries i Ashe wyruszyli na wyprawę zwiadowczą. Załadowali helikopter po brzegi i wylecieli z kanionu. Wró­cili po tygodniu. Filmy, które przywieźli, natychmiast wysłano do centrum dowodzenia. Jeszcze tej samej nocy Ashe dołączył do Travisa i Rossa. Położył się przy ognisku, wzdychając ze zmęczenia i radości.

- Trafiliście? - zapytał Ross.

Szef pokiwał głową. Ciemne smugi pod oczami nadawały jego twarzy wyraz zdeterminowania.

- Wrak tam jest, a na obrzeżach tego terytorium zlokalizowaliśmy myśliwych. Myślę jednak, że możemy postępować zgodnie z pla­nem numer jeden. To plemię jest nieliczne, a w okolicy chyba nie ma innych. Nasze domysły okazały się słuszne: ten obszar był bardzo rzadko zaludniony. Nie ma potrzeby wysyłania zwiadowców, żeby zintegrowali się z plemieniem - wystarczy, jeśli będą na bieżąco śledzić ruchy koczowników.

- A transfer?

Ashe zerknął na zegarek.

- Harvey i Logwood montują nową stację. Zajmie im to około czterdziestu ośmiu godzin. Nie mamy czasu na omawianie szczegó­łów, Ekipa techników wchodzi, gdy tylko zwiadowcy przekażą nam wiadomość, że teren jest czysty. W kwaterze głównej analizują ra­porty filmowe. Dostarczą nam resztę sprzętu możliwie jak najszybciej.

Travis poruszył się niespokojnie. Kto wejdzie w skład grupy zwiadowców? Chciał o to spytać, mając nadzieję, że on również. Ale pomny na wydarzenia sprzed roku, które zniweczyły mnóstwo pla­nów, teraz trzymał język za zębami. Ross przyszedł mu z pomocą.

- Kto robi pierwszy skok, szefie?

- Ty i ja, i nasz przyjaciel - dodał, wskazując na Apacza - jeśli tylko zechce.

- Mówisz serio? - zapytał Travis z niedowierzaniem.

Ashe sięgnął po stojący przy ognisku dzbanek kawy.

- Fox, jeżeli tylko nie zamierzasz odskoczyć, żeby na pierwszym lepszym mamucie przetestować tę broń z krzemiennymi grota­mi, którą skonstruowałeś, możesz iść z nami. Głównie dlatego, że jesteś swój chłop, albo raczej staniesz się nim, gdy cię wtajemniczy­my. I może potrafisz się lepiej przystosowywać niż my. Omawianie szczegółów podróży w czasie zwykle zajmowało wiele tygodni. Za­pytaj Rossa; on ci powie, jak wygląda w naszym fachu kurs wkuwa­nia danych. Teraz jednak nie mamy tygodni. Mamy jedynie dni, któ­rych zresztą robi się coraz mniej z każdym wschodem słońca. A za­tem stawiamy na ciebie, na Rossa, na mnie. Ale musisz zrozumieć jedno: ja dowodzę sekcją, rozkazy pochodzą ode mnie. A główna zasada brzmi: robota na pierwszym miejscu! Trzymamy się z dala od tubylców, nie mieszamy się w żadne wydarzenia. Przenosimy się tam tylko po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo i spokój naszym techni­kom podczas badania wraku. A to może wcale nie być łatwe.

- Dlaczego? - spytał Ross.

- Ponieważ nasz statek nie wylądował tak dobrze jak ten, w któ­rym natknąłeś się na Czerwonych. Z tego, co widać na filmach, po­rządnie grzmotnął o ziemię. Możliwe, ze będziemy musieli z niego zrezygnować i odnaleźć numer drugi z naszej listy. Przypuszczam jednak, że zgodę komisji na dalsze badania uzyskamy tylko pod warunkiem, że znajdziemy coś interesującego na pokładzie pierwszego statku.

- Może przydałoby się wciągnąć do sprawy kogoś z komisji? - zasugerował Ross.

Ashe wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Chcesz stracić pracę, chłopcze? Daj im się przyjrzeć naszym znaleziskom, a szybko położą na nich swoje łapska.

Trzy dni później rozpoczęli ostatnie przygotowania do podróży. Towarzyszył im niski, schludnie ubrany mężczyzna. Obserwował bacznie całą trójkę przez górną część dwuogniskowych okularów, wygłaszając raz po raz szorstkie krytyczne uwagi. Rozebrali się i na­tarli dokładnie kremem otrzymanym od instruktora. Wkrótce ich opalona skóra nabrała barwy matowo-brązowej, charakterystycznej dla ludzi, którzy bez względu na pogodę noszą nader skąpy przy­odziewek.

Ashe i Ross włożyli szkła kontaktowe, aby ich oczy były ciem­nobrązowe jak oczy Travisa. Krótko ostrzyżone włosy ukryli pod mistrzowsko wykonanymi perukami ze sztywnych czarnych włosów, które opadały im na ramiona i spływały niczym grzywa kucyka mię­dzy łopatkami.

Następnie każdy kładł się kolejno na plecach, a charakteryzator, wzorując się na kadrach z filmu, malował im na piersiach, ramio­nach, brodach i górnych częściach kości policzkowych wzory symu­lujące tatuaże. Poddając się tym męczarniom, Travis przyglądał się całkowicie ucharakteryzowanemu archeologowi. Gdyby nie widział wszystkich etapów tej transformacji, nie domyśliłby się, że pod skó­ra dzikusa kryje się doktor Gordon Ashe.

- Cieszę się, że możemy nosić sandały - skomentował tenże “dzikus", zaciskając rzemienie utrzymujące kombinację przepaski biodrowej i kiltu z grubej skóry.

Ross właśnie wsunął gołe stopy w prymitywne obuwie.

- Miejmy nadzieję, że nie zawiodą, gdy będziemy musieli brać nogi za pas, szefie - powiedział, lustrując sandały powątpiewającym wzrokiem.

Wreszcie wszyscy trzej stanęli w szeregu do ostatecznego prze­glądu, który przeprowadzili charakteryzator i Kelgarries. Major trzy­mał na ramieniu jakieś futra i teraz rzucił po jednym każdemu z mężczyzn

- Lepiej się z nimi nie rozstawajcie. Tam bywa zimno. No do­brze, helikopter czeka.

Travis przerzucił futro przez ramię i wziął do ręki trzy włócznie, które wcześniej uzbroił w groty. Każdy otrzymał taką samą broni worek z zapasami.

Helikopter wyleciał z kanionu Hohokam na szeroką przestrzeń pustyni i po jakimś czasie wylądował przed skrupulatnie zakamu­flowana konstrukcją. Kelgarries przekazał Ashe'owi ostatnie in­strukcje.

- Macie dzień... w razie potrzeby dwa. Zatoczcie koło na ja­kieś pięć mil, jeśli wam się uda. Reszta należy do was.

Ashe skinął głową.

- Dobrze. Odezwiemy się, gdy tylko będziemy mogli przesłać sygnał: “czysto".

Ukryta konstrukcja, obok której walało się mnóstwo skrzyń, składała się z czterech ścian i podłogi. Nie miała dachu. Agenci weszli do środka i patrzyli, jak panel zamyka się za nimi, a wokół ich ciał strzelają strumienie promieni. Travis poczuł mrowienie w kościach i mięśniach, a potem ukłucie paniki, kiedy dziwne szarpniecie skrę­ciło mu trzewia i wycisnęło powietrze z płuc. Utrzymał się na no­gach tylko dzięki temu, że podparł się włócznią. Na sekundę lub dwie cały świat zatonął w mroku. W końcu Travis złapał oddech i otrząsnął się, jakby wyskoczył z rwącej rzeki. Ross wykrzywił usta w uśmiechu i podniósł kciuk do góry w wymownym geście.

- Koniec podróży. Ruszamy...

Wciąż znajdowali się w skrzyni, kiedy jednak Ashe popchnął panelowe drzwi, nie zobaczyli sterty skrzyń, lecz nieregularne, skali­ste wzniesienia. Wspinając się na nie w ślad za swoimi kompanami, Apacz z zaciekawieniem patrzył na zupełnie odmienny świat, w ja­kim się znaleźli. Znikła pustynia ze spieczonymi słońcem skałami. Równina, porośnięta szorstką- miejscami sięgającą ud, miejscami pasa - tamą, przechodziła w oddali w łagodne wzgórza. Trawiasty ocean kończył się na skraju jeziora, które rozciągało się po horyzont w kierunku północnym. Travis zobaczył tam kępy krzaków i niewiel­kich drzewek. Ledwo dostrzegł poruszające się powoli kształty. Do­myślił się, że to pasące się zwierzęta.

Świeciło słońce, lecz zimny, porywisty wiatr chłostał lodowaty­mi biczami półnagie ciało Travisa. Mężczyzna narzucił futro na ra­miona, pozostali zwiadowcy poszli jego śladem. Przenikliwie chłodne powietrze wręcz ociekało wilgocią. Każdy powiew wiatru niósł ze sobą nowe zapachy, których Apacz nie potrafił zidentyfikować. Świat, który oglądał, wydawał się równie surowy i ponury jak ten, w którym Travis żył dotychczas, lecz była to zupełnie inna surowość.

Ashe pochylił się i przetoczył na bok jeden z pobliskich głazów, odkrywając małą skrzynkę. Z worka z zapasami wyjął trzy miniatu­rowe głośniki i wręczył po jednym swym towarzyszom.

- Wetknijcie je do lewego ucha - polecił, robiąc tak ze swoim. Nacisnął klawisz z boku pudełka. Natychmiast rozległ się niski, prze­nikliwy dźwięk. - To sygnał naprowadzający. Działa jak radar i w ra­zie potrzeby sprowadzi nas tutaj.

- Co to takiego?

Na północy wykwitła smuga dymu spychana wiatrem w podłużny ślad szarobiałej pary. Z kształtu chmury Travis wywnioskował, że nie jest to pożar lasu, chociaż niewątpliwie ogień musiał być ogromny.

Ashe spojrzał w górę, jakby od niechcenia.

- Wulkan - stwierdził. - Ta część świata jeszcze nią zdążyła się ustatkować. Kierujemy się na północny zachód, wzdłuż brzegów je­ziora. W ten sposób powinniśmy natrafić na wrak.

Ruszył równym krokiem i Travis domyślił się, ze archeolog nie pierwszy raz odgrywa rolę prymitywnego łowcy.

Mokra trawa pozostawiała krople zimnej wilgoci na nagich no­gach wędrowców. Tuż przed ich przybyciem musiało porządnie lać. Gromadzące się na wschodzie chmury stanowiły zapowiedź nadcią­gającej burzy.


Kiedy oddalili się od wzgórza z transferem czasu, sygnał napro­wadzający osłabł. Szli wzdłuż brzegu jeziora, gęsto porośniętego bujną roślinnością. Zbliżyli się do pasących się zwierząt, ale nie na tyle, by móc rozpoznać gatunek

Pół mili od północnego krańca jeziora ujrzeli jakiś dziwny przedmiot. Głęboko w ziemi tkwiła metalowa półkula; w zaokrąglonym boku widniały dwie poszarpane szczeliny. Pociemniała ziemia doko­ła była z rzadka porośnięta młodą trawą. Na Travisie szczególne wrażenie wywarły rozmiary przedmiotu; wydedukował, że jedynie jego połowa jest widoczna - o ile miał kształt regularnej kuli. Mimo to cześć wystająca ponad ziemię miała wysokość co najmniej sze­ściu pięter. Pojazd musiał być istnym monstrum, zbliżonym rozmiarami raczej do oceanicznego liniowca niż do największego nawet statku powietrznego.

- Spójrzcie na to! - zawołał Ross. - Paskudne pęknięcie tam na górze. Pewnie powstało podczas lądowania...

- Albo przed lądowaniem. - Ashe oparł się na włóczni i z uwa­gą przyglądał się kadłubowi.

- W jaki sposób?

- Te dziury mogły powstać wskutek pożaru. Eksperci to ocenią, Być może mamy przed sobą ofiarę gwiezdnej wojny. Nadciąga bu­rza. Chyba będzie lepiej, jeśli zatoczymy koło na zachód, zachodząc wrak od frontu, i znajdziemy jakąś kryjówkę pośród wzgórz. Jeżeli pierwsze raporty były precyzyjne, złapie nas ulewa, o jakiej nigdy nam się nie śniło!

Ashe przyspieszył kroku, przeszedł w trucht, a po chwili puścił się pędem ku odległym wzgórzom. Aby jednak do nich dotrzeć, mu­sieli obiec wąski kraniec jeziora.

Kiedy ostrożnie przedzierali się przez bagnisty teren, zatrzymał ich krzyk. Rozległ się tuż przed nimi. Travis od razu pojął, że było to przedśmiertelne wołanie i że ten rozdzierający wrzask nie pochodzi od człowieka ani od żadnego zwierzęcia z jego czasów. Po chwili usłyszeli chrząknięcie, jakie mogło się wyrwać z piersi gigantycznej świni. Tym razem chrząkanie rozległo się za ich plecami!

- Na ziemię! - krzyknął Ashe.

Travis padł w grząskie błoto i przeczołgał się w lewo. Chwilę później wszyscy trzej skryli się w kłujących zaroślach. Nie zwracali uwagi na kolce wbijające się im w ramiona i barki, ponieważ zaj­mowali miejsca w pierwszym rzędzie, oglądając szalony, dziki dra­mat, który całkowicie ich zahipnotyzował.

Na ziemi leżało sapiące cielsko, najwyraźniej targane śmiertel­nymi drgawkami. Długa, posklejana, żółta sierść była umazana krwią, Tuż za ofiarą ujrzeli drugą bestię. Travis bez trudu rozpoznał tygrysa szablozębnego. Nieco krótszy od afrykańskiego lwa, miał muskular­ne łapy i potężne barki, świadczące o sile zdolnej poskramiać większe zwierzęta. Teraz jednak tygrys stanął oko w oko z gigantem...

Przeciwnik, którego młode właśnie padło, miał ponad pięć metrów wysokości. Oparłszy się na grubokościstym zadnich łapach i potężnym ogonie, stanął przed szablozębnym, wysuwając do przodu potężne łapy zwieńczone gigantycznymi pojedynczymi pazurami. Podłużna głowa obracała się nad wąską klatką piersiową, a gęsta, brązowa grzywa falowała nieustannie.

Kiedy drugi monstrualny leniwiec przyłączył się do walki, męż­czyźni poczuli niesioną z wiatrem woń zwierząt. Tygrys szablozębny parsknął rozwścieczony.


4

Czyjaś ręka zacisnęła się na ramieniu Travisa, odwracając jego uwagę od rozpoczynającej się walki. Ashe wskazał na zachód. Ross już czoł­gał się w tym kierunku. Wiatr wiał im w plecy, więc czuli fetor bestii, nie będąc jednocześnie narażeni na wykrycie.

- Wycofujemy się - rozkazał Ashe. - Nie potrzeba nam tego kota na szlaku. Nie poradzi sobie z dwoma dorosłymi leniwcami, więc będzie o jednego rozczarowanego drapieżnika więcej. Niebawem zacznie szukać kolejnego posiłku.

Ruszyli ostrożnie, oddalając się od pomruków tygrysa i pochrząkiwań leniwców. Nie wiedzieli, czy walka osiągnęła już etap wymie­rzania sobie ciosów. Travis wiedział, że jeżeli tygrys jest mądry odejdzie. Znając zwyczaje i taktykę lwów górskich, przypuszczał, że tak właśnie się stanie.

- No dobra, teraz biegiem! - Ashe zerwał się na nogi i popędził przez otwartą przestrzeń.

Ross i Travis podążyli jego śladem. Słońce skryło się już za ho­ryzontem, a szarość pod zniżającymi się chmurami przypominała o zapadającym zmroku. Sygnał urządzenia naprowadzającego wy­dawał się teraz osamotniony i odległy.

Wkrótce zbliżyli się do pasących się zwierząt Byty podobne do bizonów, miały jednak bardziej zakrzywione rogi. Zwietrzywszy woń zwiadowców, podrzuciły pyski w górę i pogalopowały w kierunku północnym. Pośród prehistorycznych bizonów widać było też wielkogłowe konie, które umaszczeniem przypominały zebry; poruszały się równie szybko, lecz z większą gracją, Bezsprzecznie był to raj dla myśliwych.

Ulewa nadciągnęła od południa. Kaskady wody spadającej z nie­ba otoczyły ich ze wszystkich stron. Travis zaczął się krztusić i sa­pać, z trudem walczył o oddech pod bezlitosną nawałnicą. Jednak zdołał utrzymać tempo narzucone przez Ashe'a. Zmierzali ku wzgó­rzom, teraz prawie niewidocznym za zasłoną deszczu.

Zwolnili na łagodnym zboczu i dwukrotnie musieli przeskakiwać przez rwące strumienie niosące nadmiar wody, jaki gromadził się po­wyżej. Błyskawica mignęła zaciekle, na chwilę rozświetlając okolicę. Ktoś pociągnął Travisa w lewo do prowizorycznego schronienia.

Przykucnęli, kryjąc się po zawietrznej stronie skał. Nie była to, co prawda jaskinia, lecz niewielka szczelina, zawsze jednak lepsza niż odsłonięte zbocze.

- Jak długo to potrwa? - mruknął Rosa, Ashe odpowiedział bez cienia nadziei w głosie:

- Od godziny do kilku dni. Miejmy nadzieję, że szczęście nam dopisze.

Zarzucili na ramiona skórzane peleryny i przylgnęli do siebie, chroniąc się przez przenikliwym chłodem. Musieli zapaść w krótką drzemkę, ponieważ Travis oprzytomniał nagle, szarpnąwszy głową. Ruch ten przyprawił go o ból szyi i ramion. Mimo iż wokół panowa­ły ciemności, wiedział, że deszcz przestał padać.

- Idziemy dalej? - zapytał.

Odpowiedział mu rozdzierający ryk. Travis miał wrażenie, że pękają mu bębenki w uszach. Wbił paznokcie w drewniany trzon włóczni, nie mogąc zapanować nad wzdrygnięciem, które targnęło jego ciałem,

- Jeśli nie chcemy dostarczyć kolacji naszemu koledze, to zmy­kamy - skomentował Ashe. - Ten deszcz prawdopodobnie popsuł ko­muś polowanie. Są w tej okolicy tygrysy szablozębne, alaskańskie lwy, niedźwiedzie jaskiniowe i kilku innych mięsożerców, z którymi nie zamierzam się spotykać, dopóki nie będę miał do dyspozycji czołgu.

- Wesołe miejsce - zauważył Ross. - Rzekłbym, że naszemu współtowarzyszowi siedzącemu na grani powyżej nie poszczęściło się tej nocy. Jest szansa, że zejdzie na dół, aby nas spróbować?

- Jeśli to zrobi, będzie miał całe łapy w grotach włóczni - od­parł Ashe. - Dopóki siedzimy w tej szparze, bez naszego przyzwole­nia nic tu nie wejdzie.

Travis zarejestrował z ulgą, że kolejny ryk rozbrzmiał z więk­szej odległości. Oznaczało to, iż drapieżnik z pewnością nie przybył na wzgórza ich śladem. Deszcz zmył z trawy i ziemi wszelkie zapachy. Mężczyźni pozostali w bezpiecznej szczelinie, zesztywniali i zziębnięci. Od czasu do czasu poruszali nogami i rękami, żeby cał­kiem nie zdrętwieć i rano móc się poruszać. Wreszcie nadszedł świt

Ledwie Travis wyczołgał się na zewnątrz i rozprostował obolałe kończyny, poranny mroźny wiatr wdarł się pod połę jego okrycia. Uznał, że aby właściwie przygotować się do wędrówki po plejstoceńskim świecie, trzeba by co najmniej miesiąc trenować na mrozie w samych szortach. Z zadowoleniem zobaczył, że ani Ashe, ani Ross nie wyglądali lepiej, kiedy wyłonili się z kryjówki.

Z worków z zapasami wyjęli pigułki żywnościowe. Travis, mimo że znał wartość energetyczną tabletek, zatęsknił za prawdziwym mięsem, gorącym i soczystym, wyciągniętym prosto z ogniska. Te ta­bletki były zupełnie bez smaku.

- Ruszamy. - Ashe przetarł usta wierzchem dłoni i zarzucił sobie worek na plecy. Przez chwilę obserwował wzgórze, wybierając naj­lepsze podejście. Travis już szedł pod górę, lawirując między głazami.

Kiedy dotarli na wierzchołek, odwrócili się, aby spojrzeć w do­linę. Gładka tafla wody zajmowała połowę niecki. Travis odniósł wrażenie, że lustro Wody jest teraz bliżej wraku statku niż wczoraj po południu. Podzielił się swoim spostrzeżeniem z Ashe'em, ten zaś skinął głową i wyjaśnił:

- Woda musi się gdzieś gromadzić, a te deszcze zasilają wszyst­kie strumienie płynące w dół. To kolejny powód, dla którego musi­my się pospieszyć. Chodźmy zatem.

Kiedy się odwrócili, aby podążyć wzdłuż linii wzgórz, Travis dostrzegł wąską smugę światła przedzierającą się przez chmury od zachodu. Spojrzał w dół, na drugą stronę wzgórz... Nie; nie mógł się mylić! To światło, choć słabe, odbijało się od jakiegoś punktu w do­linie. Od wody? Raczej nie, błysk był zbyt silny.

Jego towarzysze również to dostrzegli.

- Drugi statek? - zasugerował Ross.

- Jeżeli tak, to nie został naniesiony na nasze mapy. Ale przyj­rzymy się temu. Zgadzam się, że błysk jest zbyt jasny jak na słońce odbijające się w wodzie.

Czyżby ktoś ocalał z drugiej katastrofy? - zastanawiał się Tra­vis. Jeśli tak, czy rozbił tam obozowisko? W ciągu ostatnich kilku dni Indianin słyszał dostatecznie dużo, aby zrozumieć, że jakikol­wiek kontakt z pierwotnymi właścicielami statków galaktycznych może być bardzo niebezpieczny. Jeden z ich patroli ścigał Rossa przez wiele dni. Zwiadowca zdołał uciec przed umysłową kontrolą, jaką mu narzucili, świadomie przypalając sobie rękę w ogniu i dzięki bó­lowi opierając się ich żądaniu, aby się poddał. Obce istoty ze statku kosmicznego dysponowały niezrozumiałą dla ludzi mocą i uzbroje­niem.

Zaczęli schodzić w dół. Poruszali się ostrożnie, kryjąc się za krza­kami i głazami lub w skalnych załomach. Travisa zdumiały umiejęt­ności jego towarzyszy. Wcześniej polował na lwy, które zachowywały niezwykłą czujność i trudno je było podejść. Dzięki naukom Chato, który przekazywał mu wiedzę starych wojowników, umiał znakomicie czytać ślady. A jednak Ashe i Ross dorównywali mu w tym, co - jak zawsze uważał - było domeną czerwonoskórych a nie białych.

W końcu dotarli na skraj lasu. Położyli się na ziemi i ostrożnie rozsunęli trawę, aby wyjrzeć na otwartą prerię. Pośrodku doliny spo­czywał sferyczny Statek W porównaniu z gigantem, którego widzie­li poprzedniego dnia, wyglądał jak Pigmej. Wydawało się natomiast, że wylądował normalnie. W połowie kadłuba, w zakrzywionej czę­ści widniała ciemna dziura otwartego luku, z którego zwisała drabina. Ktoś przeżył lądowanie i zszedł na ziemię!

- Kapsuła ratunkowa? - spytał Ashe szeptem.

- Nie przypomina kształtem tej, którą widziałem wcześniej - odparł Ross.- Tamta wyglądała jak rakieta.

Wicher zaśpiewał na polanie. Pod jego naporem drabina uderza­ła w bok kadłuba. Z podnóża dziwnego statku poderwało się stado ptaków. Poruszały się niezdarnie, trzepocząc skrzydłami z osobliwą ociężałością, Wiatr niósł słodkawy, przyprawiający o mdłości odór rozkładających się zwłok.

Ashe uniósł się nieco, bacznie obserwując zachowanie ptaków, i powoli ruszył przed siebie. Warczenie rozległo się tuż przy ziemi, Włócznia Travisa zafurkotała w powietrzu. Umaszczona na brązo­wo czworonożna bestia wyskoczyła w gorę i zamachała łapami tyl­ko po to, by za chwilę runąć z powrotem w trawę. Tym razem więcej padlinożerców zatrzepotało skrzydłami i odskoczyło od swej uczty.

To, co leżało obok drabiny, przedstawiało niemiły widok. Zwia­dowcy nie potrafili stwierdzić na pierwszy rzut oka, ile ciał się tam znajduje. Ashe spróbował podejść bliżej, lecz wrócił po chwili bla­dy, z szeroko otwartymi ustami. Ross podniósł strzęp błękitnozielonego materiału.

- Fragment kombinezonu łysych - zidentyfikował od razu. - To jedna z kilku rzeczy, których nigdy nie zapomnę. Co tu się stało? Jakaś walka?


- Cokolwiek to było, zdarzyło się już jakiś czas temu. - Ashe, siny pod opalenizną i pomalowaną skórą, starannie dobierał słowa. - Nie pochowano ciał, więc sądzę, że cała załoga zginęła.

- Wejdziemy do środka? - Travis położył rękę na drabinie.

- Tak. Ale niczego nie dotykaj. Szczególnie żadnych urządzeń ani instalacji.

Ross roześmiał się nieco histerycznie.

- Mnie tego nie musisz przypominać. Proszę przodem, szefie. Wspięli się po drabinie za Ashe' em i weszli do wnętrza statku przez otwór w burcie. Kawałek dalej ujrzeli drugie drzwi - podwój­ne, grube, o ciężkich zasuwach, lecz również otwarte. Ashe popchnął je i znaleźli się w szybie, z którego wznosiły się w górę kolejne, po­dobne do drabiny schody.

Travis spodziewał się, że w środku będzie ciemno ponieważ w zewnętrznej powłoce kuli nie zauważył okien czy wylotów. Ze ścian sączyło się jednak błękitne światło kojące swym ciepłem.

- Ten Statek wciąż żyje - skomentował Ross. - A jeśli jest nie tknięty...

- To - dokończył miękko Ashe - mamy na swoim koncie wielkie znalezisko, chłopcy. Nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia.

Zaczęli wchodzić po wewnętrznych schodkach. Dotarli do po­ziomu, czy raczej platformy z trzema parami owalnych drzwi. Ross próbował je kolejno otwierać, lecz żadne nie ustąpiły.

- Zamknięte na klucz? - zapytał Travis.

- Możliwe - odparł Ross. - Albo nie wiemy, jak się do nich zabrać. Idziemy na górę, szefie? Jeżeli ten statek jest zaprojektowany tak jak tamten z doliny, to kabina nawigacyjna znajduje się na samej górze.

- Rzucimy okiem, ale żadnych eksperymentów, pamiętajcie. Ross pogładził się po pokrytej bliznami ręce.

- Nie zapomnę o tym.

Drogie schody zaprowadziły ich przez otwór w podłodze do półkolistej kabiny, która zajmowała całą. gorę statku. Zanim tam we­szli. zrozumieli, że śmierć przyszła przed nimi właśnie tą drogą.

Znaleźli tylko jedno ciało, pochylone do przodu, przytrzymywa­ne przez pasy fotela, który zwieszał się na sprężynach i linach z da­chu. Przed sztywnymi zwłokami w błękitno-zielonym uniformie znajdowała się konsola pełna pokręteł, przycisków i dźwigni.

- Pilot. Zginał na stanowisku. - Ashe podszedł bliżej i pochylił się nad ciałem. - Nie widzę żadnych ran. Załogę mogła dopaść jakaś epidemia. Nasi lekarze to zbadają,

Nie wnikali w sprawę głębiej, ponieważ znalezisko było zbyt ważne. Musieli przekazać wieści o drugim statku Kelgarriesowi i je­go przełożonym. Ross i Travis zeszli na dół. Ashe natomiast wcią­gnął drabinę do wnętrza kuli, a sam spuścił się po linie.

- Spodziewasz się, że ktoś przyjdzie węszyć? - zapytał Ross.

- Takie małe zabezpieczenie. Wiemy, że północną część tego kraju zamieszkują ludy prymitywne, Dla nich wszystko, co dziwne, to tabu. Mogą okazać się wścibscy i zaczną zgłębiać to, co im dotąd nieznane. A wcale mi się nie uśmiecha, żeby ktoś znowu uruchomił nadajnik i wezwał galaktyczny patrol, czy jak tam się zwali ci goście w błękitnych mundurach. A teraz musimy dostać się do transferu!

Słabe światło wczesnego poranka stawało się coraz bardziej in­tensywne. Robiło się cieplej i wzrastała wilgotność powietrza, w miarę jak ciężka od rosy trawa pozbywała się brzemienia nocnych opadów. Podróż przypominała bieg przez rzekę usianą śliskimi kamieniami, tyle że tutaj mężczyźni mieli stały grunt pod stopami. Dysząc ciężko, dotarli na wzniesienie, zbiegli w dół, mijając skalną szczelinę, w której skryli się przed burzą, i popędzili na równinę jeziora, okrążając miej­sce, gdzie ścierwojady uwijały się przy szczątkach łupu tygrysa szablozębnego.

Kiedy dotarli na otwartą przestrzeń Ashe zwolnił i machnięciem ręki dał znak, żeby się ukryć. Stado bizonów i koni, które wystraszy li zeszłej nocy, gnało ukośnie w stosunku do ich szlaku. Zwierzęta naj­wyraźniej uciekały przed jakimś niebezpieczeństwem. Znowu szablozębny? Zdawało się jednak, że bizony - tony ciężkich kości i mięśni uzbrojone w ostre rogi - mogły sobie poradzić z tym drapieżnikiem.

Dopiero, gdy wiatr przyniósł wysokie, odległe krzyki, Travis zro­zumiał, że to ludzie. Prymitywni tubylcy jakimś sposobem spłoszyli stado, aby podczas biegu odciąć drogę słabszym osobnikom.

Zwiadowcy stali nieruchomo, patrząc, jak coraz większy potok zwierząt przecina ich szlak wiodący do czasowego przekaźnika. Za­nim dotarli do celu, główna część stada pędziła przed nimi; konie zgrabnie galopowały przed cięższymi od siebie bizonami. Teraz mężczyźni dostrzegli jeszcze innych myśliwych korzystających z ogólnego zamieszania. Pięć ciemnych kształtów wystrzeliło z ukry­cia jakieś sto kroków od nich, zamierzając odłączyć od stada niewielkie cielę biegnące na skraju lawiny bizonów.

- Wilki - stwierdził Ashe.

Krępe zwierzęta o dużych głowach z zamkniętymi pyskami bie­gły zakosami, co świadczyło, że znają się na rzeczy. Dwa skręciły gwałtownie, aby zatopić zęby w szyi cielaka, podczas gdy pozostałe próbowały chwycić go za tylne nogi.

-Ooooooou - yahhh!

Dramat rozgrywający się nieopodal zaabsorbował Travisa na tyle, że prawie zapomniał o rzeczywistości. Nie było szansy, aby ujrzeli łowców. W tym momencie jakiś koń chwiejnym krokiem minął bizona, któ­ry starał się odwrócić uwagę wilków. Koń zwieszał nisko głowę, a z py­ska kapała mu krwawa piana. Z brzucha zwierzęcia wystawało drzewce głęboko wbitej włóczni. Koń podszedł bliżej, spróbował unieść łeb, za­chwiał się i runął na ziemię.

Jeden z wilków błyskawicznie zwrócił się ku nowej ofierze, re­zygnując z walki z cielakiem. Chwilę węszył zaciekawiony przy wciąż oddychającym koniu, po czym z warknięciem rzucił mu się do gard­ła. Wilk przystąpił do uczty, ale właściciel łupu błyskawicznie odpowiedział na tak jawną kradzież.

Kolejna włócznia, lżejsza, lecz równie śmiercionośna i dobrze wycelowana, przecięła powietrze i ugodziła drapieżnika tuż za pra­wym barkiem. Wilk wykonał konwulsyjny skok i padł za ciałem ko­nia. Jednocześnie błysnęły inne włócznie, powalając jego towarzy­szy z watahy, a na końcu nękanego przez nich młodego bizona.

Do tej pory większość uciekającego stada minęła zwiadowców. Na stratowanej, czarnej murawie leżały padłe zwierzęta. Zwiadowcy przykucnęli. Nie mogli snę wycofać, a nie chcieli ściągnąć uwagi łowców podchodzących do swoich ofiar.

Naliczyli około dwudziestu mężczyzn: wszyscy średniego wzrostu, śniadzi, o czarnych, sztywnych włosach przypominających pe­ruki. Byli odziani w skóry przepasane parcianymi pasami i sznurka­mi. Travis przekonał się na własne oczy, jak doskonale upodobniono go do myśliwych Folsom.

Za mężczyznami podążała liczniejsza grupa kobiet i dzieci Wszy­scy zatrzymali się, aby oprawić upolowane zwierzęta. Nie można było stwierdzić, czy ci mężczyźni stanowili pełną siłę plemienia. Teraz na­woływali się hałaśliwie, a dwaj, którzy upolowali wilki, wydawali się szczególnie uradowani Jeden z nich przysiadł na piętach, rozdziawił pysk drapieżnikowi, który dobił konia, i krytycznym wzrokiem zlu­strował kły. Miał na piersiach naszyjnik z wilczych kłów, wiec było jasne, że zastanawia się nad kolejnym dodatkiem do swojej ozdoby.

Ashe położył rękę na ramieniu Travisa.

- Do tyłu - szepnął mu do ucha. Pełznąc w trawie, wycofali się na sam skraj moczarów na końcu jeziora. Stamtąd, pokryci mułem i błotem, ruszyli dalej, oganiając się od much i innych naprzykrzają­cych się owadów. Oddalali się od miejsca polowania, starając się pozostać niezauważeni, radzi, że członkowie plemienia są zaprząt­nięci obfitością mięsiwa.

Grupki drzew podobnych do wierzb płaczących dostarczyły lep­szego ukrycia i w ich cieniu zwiadowcy znów puścili się pędem, aż Ashe, dysząc ciężko, zwolnił przy gęstych zaroślach. Travis rzucił się na ziemię twarzą w dół, czując ogień w piersiach. Ross runął obok niego.

- O mały włos - wysapał pomiędzy haustami powietrza. - W tym interesie człowiek nigdy się nie nudzi...

Travis uniósł głowę i poszukał wzrokiem charakterystycznych punktów terenu. Zanim zwierzęta i nagonka odcięły im drogę, zmie­rzali do zamaskowanego w skałach przekaźnika czasowego. Musieli jednak odbić na północ, aby uniknąć spotkania z łowcami. A zatem cel ich wędrówki leżał gdzieś w kierunku południowo-wschodnim.

Ashe klęczał, spoglądając w kierunku północnym, gdzie z rów­niny wystawał kadłub rozbitego statku.

- Patrzcie!

Stanęli koło dowódcy i obserwowali, jak grupa łowców krąży wokół wraku. Jeden z nich podniósł włócznię i dźgnął nią w metalową burtę.

- Nie uszedł ich uwagi. - Travis rozumiał znaczenie tego faktu.

- Co oznacza, że musimy pospieszyć się z tym mniejszym! Jeżeli go odkryją, zapewne spróbują go dokładniej zbadać. Czas ucieka.

- Między nami a transferem jest otwarta przestrzeń. - Travis zauważył to, co było oczywiste. Aby dotrzeć do odległej grupki skał, musieli wyjść na otwartą przestrzeń, gdzie tubylcy natychmiast by ich spostrzegli.

Ashe patrzył na niego w zadumie.

- Myślisz, że zdołasz się przemknąć nie zauważony? - spytał.

Travis ocenił odległość i zlokalizował naturalne kryjówki wzdłuż najkrótszego szlaku.

- Spróbuję - odparł.


5

Ruszył w kierunku wzniesienia, po którego południowej stronie znaj­dowały się głazy maskujące przekaźnik czasowy. Jakiś cętkowany kształt zbiegł mu z drogi, obnażając groźnie kły. Wilk potruchtał do martwego bizona, z którego kobiety wybrały już najlepsze części. Zwierzę obwąchiwało zdobycz, która trafiła mu się bez walki.

Travis posuwał się wzdłuż łagodnego stoku. Czarny pas strato­wanej ziemi został na zachodzie, więc Apacz uznał, że to stosunko­wo bezpieczne miejsce. Ale nieco dalej z przodu usłyszał chrapliwy odgłos. W niewysokich krzakach coś się poruszyło i za chwilę stanął oków oko z samicą bizona. Złamana włócznia sterczała z barku zwie­rzęcia. Rana nie była śmiertelna, ale ból rozjuszył krowę.

W takiej sytuacji nawet zwykła łaciata krasula byłaby groźna dla człowieka, a ten bizon był o jedną trzecią większy od znanych Tran­sowi zwierząt tego gatunku. Tylko krzaki uratowały Indianina od śmierci. Krowa zaryczała i zaszarżowała na niego z niewiarygodną prędkością. Rzucił się na lewo w dzikie jeżyny i upadł otoczony kol­czastą gmatwaniną. Bizon minął go na tyle blisko, że szorstka sierść zadrapała wyciągniętą w locie rękę.

Trans szamotał się w zaroślach, przygotowując najcięższą ze swoich włóczni. Czuł, jak w głowie huczy mu od ryku krowy, która stanęła i zaczęła się obracać, drąc kopytami trawę i darń. Trzon włócz­ni wystający z jej barku zaczepił się o jedno z wielu karłowatych drze­wek. Zwierzę ryknęło po raz kolejny i rzuciło się gwałtownie do przodu, atakując gruby konar, aż złamana włócznia została wydarta z ciała. Krew chlusnęła z otwartej rany, wsiąkając w gęstą grzywę okalającą łeb. Travis zyskał czas, aby szybko stanąć na nogi i przygotować włócz­nię. Szeroki łeb naprzeciwko niego nie stanowił dogodnego celu. Apacz zdjął z pleców worek z zapasami, zamachnął się nim i rzucił w kierun­ku pyska zwierzęcia. Sztuczka się udała. Bizon zaszarżował nie na człowieka, ale na worek, a Travis z całej siły wraził mu włócznię tuż za łopatkę.

Pod wpływem ciężaru bizona i impetu szarży trzonek odłamał się od ostrza. Krowa opadła na kolana, zakasłała ciężko i po chwili ogromne cielsko przetoczyło się na bok. Travis przeskoczył nad za­dem zwierzęcia, lękając się, że odgłosy walki mogły ściągnąć łow­ców.

Większość pozostałej drogi przebył na czworakach, przedziera­jąc się ostrożnie przez zarośla. W końcu przykucnął za skałą, dysząc ciężko, niepomny krwawiących zadrapań na ramionach i dłoniach.

Przypadł do ziemi, spojrzał za siebie i zrozumiał, że postąpił mądrze, oddalając się od miejsca walki. Trzech myśliwych biegło przez równinę w kierunku zarośli, szykując włócznie. Poruszali się z ostrożnością sugerującą, że nie po raz pierwszy mają do czynienia ze zranionym zwierzęciem, które odłączyło się od uciekającego w po­płochu stada.

Penetrując zarośla, łowcy zbliżyli się do martwej krowy. Kilka sekund później Travis usłyszał okrzyki zdumienia. Zrozumiał, że myśliwi znaleźli bizona. W następnej chwili z jakiegoś miejsca na wzgórzu ponad skałami doszedł przeciągły, upiorny skowyt. Travis poruszył się niespokojnie.

Włócznia, którą musiał zostawić w cielsku krowy, przypomina­ła broń tubylców - ale czy wyglądała na tyle podobnie, by uwierzyli, że zwierzynę upolował ich współplemieniec? Czy ci ludzie mieli sys­tem indywidualnych oznaczeń broni, taki, jaki mieli jego współplemieńcy? Czy ruszą za nim po śladach?

Klucząc, dotarł do skalnej szczeliny. Wcześniej zwiadowcy umie­ścili tam urządzenie alarmowe - małą puszkę umieszczoną obok urzą­dzenia naprowadzającego, które zahuczało mu wprost do ucha. Tra­vis przesunął w dół dźwignię w pokrywie, poruszał nią w górę i w dół, tak jak nauczono go poprzedniego dnia. Na pustyni z końca dwu­dziestego wieku to wezwanie zostałoby zarejestrowane przez kolej­ne urządzenie, przekazując Kelgarriesowi wiadomość o potrzebie spotkania.

Travis odszedł kilka kroków od skałek i rozejrzał się ostrożnie dokoła. Potem przywarł do wysokiego głazu i nasłuchiwał, nie tylko uszami, lecz wszystkimi zmysłami wyczulonymi na odgłosy dziczy. Usłyszał ostrzegawcze kukanie i mocniej ścisnął nóż w dłoni. Uniósł drugą rękę, aby chwycić wzniesione przedramię, równie brązowe i umięśnione jak jego. Przeciwnicy zwarli się ze sobą pierś w pierś. Woń krwi i tłuszczu uderzyła w nozdrza Travisa. Nieznajomy zalał go potokiem niezrozumiałych słów. Apacz podniósł pięść, w której dzierżył nóż. Nie chciał dźgnąć przeciwnika, tylko wymierzyć mu cios w szczękę. Głowa śniadoskórego odchyliła się raptownie w tył na lekko zgarbione plecy.

Kiedy się rozdzielili, Travis poczuł, jak przez żebra przebiega mu silny dreszcz bólu. Zadał kolejny cios w szczękę i błyskawicznie podniósł kolano do góry, gdy przeciwnik skoczył ku niemu z nożem w dłoni. Chciał powalić przeciwnika, nie robiąc mu przy tym krzyw­dy. Myśliwy zachwiał się. Travis właśnie miał zadać ostatni, roz­strzygający cios, kiedy jakaś postać wyskoczyła zza skał i uderzyła tubylca w potylicę. Łowca osunął się na ziemię.

Ross Murdock nie tracił czasu na wyjaśnienia.

- Dalej. Pomóż mi go ukryć!

Zdołali wcisnąć się do transferu, trzymając między sobą czło­wieka Folsom. Ross działał szybko i skutecznie: skrępował mu nad­garstki i kostki u nóg, po czym wetknął kawałek wyprawionej skóry w rozchylone usta.

Travis obejrzał krwawiącą ranę biegnącą w poprzek żeber i stwierdziwszy, że nie jest poważna, odwrócił się. Zobaczył przed sobą Ashe'a.

- Wygląda na to, że zostałeś wybrany na trofeum dnia. - Ashe odsunął dłoń Apacza i krytycznie ocenił ranę. -Będziesz żył - stwier­dził, szperając w worku z zapasami. Wyjął z niego niewielkie pude­łeczko z pigułkami. Rozgniótł jedną na dłoni i posypał ranę powsta­łym proszkiem. Drugą tabletkę kazał pacjentowi połknąć od razu. - Jak się tego nabawiłeś?

Travis opisał przygodę z bizonem.

Archeolog wzruszył ramionami.

- Po prostu jedno z tych pechowych zdarzeń, z którymi trzeba się uczyć, Teraz mamy zmartwienie z tym kolegą. - Popatrzył po­sępnie na pojmanego.

- Co z nim zrobimy? - Ross pokręcił głową. - Otworzymy zoo z tym tu jako pierwszym eksponatem?

- Przekazałeś wiadomość? - zapytał Ashe.

Travis skinął głową.

- A zatem usiądziemy i poczekamy. Gdy się ściemni, wyniesie­my go na zewnątrz, przetniemy więzy i zostawimy w pobliżu jedne­go z ich obozowisk. To najlepsze wyjście. Tak się nieszczęśliwie składa, że to plemię najwyraźniej maszeruje na zachód...

- Na zachód! - Travis pomyślał o drogim statku kosmicznym.

- A jeżeli spróbują wejść na pokład kosmolotu? - Wydawało się, że Ross podziela niepokój Apacza. - Mam przeczucie, że to nie będzie zbyt udana wyprawa. Od samego początku kłopoty deptały nam po piętach. Ale powinniśmy mieć oko na ten drugi statek...

- A w jaki sposób moglibyśmy uniemożliwić im jego zbada­nie? - zapytał Travis.

- Miejmy nadzieję, że podążą za tamtym stadem - odpowie­dział Ashe. - Dla koczowników pożywienie jest bardzo ważne, więc będą się trzymać dobrego źródła zapasów. Ale obserwacja statku ma sens. Muszę tu zaczekać i zdać raport Kelgarriesowi. Wy natomiast zabierzecie naszego kolegę na spacer i będziecie dalej posuwać się wzdłuż tamtej grani, między dolinami. W odpowiednim czasie mo­glibyście ostrzec naszych ludzi, żeby nie wychodzili z ukrycia, gdy­by plemię ruszyło w tamtą stronę.

Ross westchnął.

- W porządku, szefie. Kiedy ruszamy?

- O zmierzchu. Nie ma sensu zwlekać. Gdy zapadnie zmrok, pojawią się maruderzy poszukujący łupu.

- Maruderzy! - Ross uśmiechnął się krzywo. - Delikatnie po­wiedziane. Nie zamierzam spotkać się po ciemku z trzymetrowym lwem!

- Przy świetle księżyca - poprawił łagodnie Travis i usiadł wy­godnie. Chciał chwilę odpocząć przed dalszą wędrówką.

Nocą nie tylko księżyc rozpraszał ciemności. Niebo roziskrzyło się odległym ogniem wulkanu - albo wulkanów. Travis przypusz­czał, że na północy płonie kilka gór. W powietrzu wyczuwało się nikły, metaliczny posmak, który Ashe przypisał erupcji mającej miej­sce wiele mil stąd.

Jakimś cudem udało im się podnieść jeńca na nogi i poprowa­dzić miedzy sobą. Najwyraźniej kręciło mu się w głowie, bo kiedy Travis wyszedł naprzód, aby przyjrzeć się grupie koczującej przy ognisku, tubylec ponownie upadł na ziemię.

Mężczyźni i kobiety Folsom raczyli się mięsiwem lekko osma­lonym w płomieniach ogniska. Apacz wyczuł woń pieczeni i zapalał żądzą schrupania skwierczącego żeberka; wystarczyło wpaść znie­nacka między ucztujących. Koncentraty dostarczały wprawdzie składników odżywczych niezbędnych organizmowi, lecz nie mogły się równać z głównym daniem uczty, której właśnie się przyglądał.

W obawie, by nadmierny apetyt nie przyćmił jego czujności, przy­biegł z powrotem do Rossa z informacją, że nie zauważył straży, które mogłyby pokrzyżować ich prosty plan. Zaholowali jeńca na skraj obo­zowiska, zdjęli mu więzy, wyjęli knebel z ust i lekko go popchnęli. Nie tracąc czasu, puścili się pędem, żeby uciec w bezpieczne miejsce.

Jeżeli któryś z tubylców ruszył ich śladem, najwyraźniej nie tra­fił na właściwy trop i obydwaj bez kłopotów dotarli do grani.

- Mamy nie po kolei w głowach - zauważył Ross, kiedy wbie­gli na ostatnie wzniesienie i znaleźli stosunkowo dobrą kryjówkę pod wiszącą skałą. Nie była to jaskinia z prawdziwego zdarzenia, lecz, co istotne, miała tylko jedno wejście i nadawała się do ewentualnej obrony. - Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie za nami galopował po ciemku.

- Po ciemku? - zaprotestował Travis, spoglądając na północ. Jego podejrzenia co do aktywności wulkanicznej wzbudziła purpu­rowa barwa nieba i woń spalenizny w powietrzu. Ten spektakularny widok nie napawał Apacza pewnością siebie. Travis pocieszał się jedynie tym, że wiele mil dzieliło grań od tej gniewnej góry.

Ross milczał. Travisowi przypadła w udziale pierwsza warta, więc jego kompan otulił się skórzaną peleryną i zasnął.

Czuwali na zmianę. Kiedy Indianin wstał o świcie, zobaczył, że skały pokrywa cienka warstewka szarego pyłu. W tym samym mo­mencie siarkowy podmuch buchnął mu prosto w twarz. Zakasłał ochryple.

- Coś tam się dzieje na dole? - wycharczał.

Ross potrząsnął głową, podając mu bukłak z wodą. Mały statek kosmiczny spoczywał spokojnie na ziemi, a jedyną zmianą w scene­rii z dnia poprzedniego była zmniejszona aktywność padlinożerców pod otwartym lukiem.

- Jak oni wyglądają, ci kosmici? - zapytał niespodziewanie Travis.

Ku jego zdziwieniu Ross, którego zaczął już uważać za pozba­wionego nerwów, zadygotał.

- Czysta trucizna, człowieku, nigdy o tym nie zapominaj! Wi­działem dwa rodzaje: łysych w błękitnych kombinezonach i takiego z porośniętą sierścią twarzą i spiczastymi uszami. Może i wyglądają jak ludzie, ale nimi nie są. I wierz mi, każdy, kto wchodzi w jakieś konszachty z tymi kolesiami w błękicie, to jakby prosił, żeby go prze­puścić przez maszynkę do mięsa!

- Ciekawe, skąd pochodzą. - Travis podniósł głowę. Na ciem­nym niebie lśniło kilka gwiazd - słabych punkcików światła. Myśle­nie o nich jako o słońcach zasilających inne światy, takie jak Zie­mia - na których egzystowali ludzie a przynajmniej istoty przypominające ludzi - wymagało dużej wyobraźni. Ross machnął ręką w kierunku nieba.

- Wybieraj, Fox. Wielkie umysły zawiadujące naszą eskapadą uważają, że wtedy w zjednoczonym tym czy owym znajdowała się cała konfederacja różnych światów... - Zamrugał i roześmiał się. - Mówię “wtedy", a mam na myśli “teraz"! Te skoki w przód i w tył w czasie mieszają człowiekowi w głowie.

- I jeśli ktoś przypadkiem wystartowałby tą maszyną, tam na dole, Wpadłby na nich?

- Gdyby tak się stało, gorzko by tego pożałował!

- Ale jeśliby wystartował w naszych czasach, wciąż by na nie­go czekali?

Ross bawił się sznurkiem od worka z zapasami.

- To jedno z wielkich pytań. I nikt nie pozna właściwej odpo­wiedzi, dopóki my tam nie dotrzemy i nie przekonamy się na własne oczy. Dwanaście, piętnaście tysięcy lat to spory szmat czasu. Czy znasz jakąś cywilizację, która przetrwała choćby ułamek tej liczby? Od pomalowanych łowców aż po erę atomu. Tam może to być od atomu do pomalowanych łowców - albo do nicości.

- Chciałbyś polecieć i sam się o tym przekonać?

Ross uśmiechnął się.

- Raz natknąłem się na tych błękitnych kolesiów. Gdybym wie­dział z całą pewnością, że już ich nie ma na którejś z gwiezdnych map, mógłbym odpowiedzieć na to pytanie “tak". Nie chciałbym się z nimi spotkać na ich rodzimej ziemi. I nie jestem kosmonautą. Ale ten pomysł naprawdę trafia do człowieka. Oho... mamy towarzystwo

Na północy, w dolinie zarejestrowali jakiś ruch. Na widok zwie­rząt, które wychodziły zza drzew wolnym, wręcz leniwym krokiem, Ross aż gwizdnął z podziwu. Travis był nie mniej podekscytowany.

Stado bizonów, pasiaste konie, tygrys szablozębny w konfronta­cji z gigantycznym ziemnym leniwcem - żadne z tych zwierząt nie mogło się równać z tymi, które teraz ujrzeli. Wzbudzały nie tylko podziw, ale i lęk. Sam ich widok paraliżował zwiadowców.


- Mamuty!

Giganty pokryte gęstą sierścią, z potężnym kręgosłupem opada­jącym od olbrzymiej kopuły czaszki, poprzez rozbudowane barki, aż do krótszego zadu, zdawały się drwić t rozmiarów drzew i innych elementów krajobrazu. Trzy sztuki, mierzące prawie pięć metrów w kłębie, górowały sad stadem. Dumnie nosiły przed sobą ogromne, ciężkie, zakręcone ciosy i kołysały trąbami w takt niespiesznych kro­ków. Travis nigdy dotąd nie widział bardziej majestatycznych i zara­zem niebezpiecznych istot. Patrząc na nie, nie mógł uwierzyć, że łowcy, których zlokalizował w drugiej dolinie, powalali mamuty za pomocą włóczni. Jednak co rusz odkrywano nowe dowody potwier­dzające tę tezę; porozrzucane kości z końcówką grota tkwiącą mię­dzy gigantycznymi żebrami albo rozcinającą masywny kręgosłup.

- Jeden... drogi... trzeci - Ross liczył półgłosem. - I mały...

- Cielę - stwierdził Travis. - Nawet z tym niemowlakiem nie odważyłbym się walczyć bez nowoczesnej strzelby w rękach.

- Czwarty... piąty... Rodzinne przyjęcie? - zastanawiał się Ross.

- Być może. Może przemieszczają się stadami?

- Zapytaj o to wielkie umysły. Ooo! Spójrz na to drzewo!

Przywódca stada prowadzący dystyngowaną paradę oparł ma­sywną głowę o pień; naparł na niego lekko i drzewo trzasnęło jak krucha gałązka. Z piskiem, który dotarł do uszu zwiadowców, cielę mamuta pospieszyło do przodu i zaczęło pracowicie obrywać liście trąbą, podczas gdy pozostali członkowie stada patrzyli na to z charakterystyczną dla dorosłych pobłażliwością.

Ross odsunął z oczu kędziory peruki.

- Możemy mieć problem. Co będzie, jeśli nie ruszą dalej? Nie sądzę, aby ktokolwiek odważył się pracować obok tych gigantów.

- Jeżeli chcesz je pogonić - zauważył Travis - nie mogę cię powstrzymać. Prowadziłem już uparte krowy w stadzie, ale nie za­mierzam tam schodzić i zarzucać lassa na któreś z tych stworzeń!

- Mogą grzmotnąć w statek.

- Zgadza się - przytaknął Travis. - A jak moglibyśmy je po­wstrzymać?

Na razie jednak rodzina mamutów zdawała się usatysfakcjono­wana skrajem doliny, co oznaczało, że od statku dzieliło je ćwierć mili. Po godzinie obserwacji Ross zacieśnił rzemienie sandałów i pod­niósł z ziemi włócznie.

- Złożę raport. Może te chodzące góry odstraszą łowców...

- Albo właśnie ich tu ściągną - odpad Travis. - Myślisz, że uda ci się trafić do transferu?

Ross uśmiechnął się.

- Z tego szlaku robi się zwyczajna autostrada. Przydałby się jakiś gliniarz do kierowania ruchem, albo nawet dwóch. Do zoba­czenia...

Travis obserwował oddalającego się Rossa. Ponownie próbował określić, co czyniło Ashe'a i Rossa Murdocka tak odmiennymi od pozostałych członków ich rasy. Oczywiście już wcześniej odczuwał, przynajmniej w pewnym stopniu, ten sam brak uprzedzeń u doktora Morgana. Dla Prentissa Morgana rasa i kolor skóry człowieka nie miały żadnego znaczenia - tak naprawdę liczył się wyłącznie entu­zjazm. Morgan rozłupał skorupę Travisa Foxa i wprowadził go do wielkiego świata. A wtedy ten świat zrobił się wrogi i Travis, podobnie jak wszystkie pozbawione skorup stworzenia, odczuł to boleśnie na własnej skórze. Wówczas umknął z powrotem do swojego świata, pozostawiając wszystko, nawet przyjaźń.

Czekał, aż stary, wciąż tlący się płomień gniewu ożyje na nowo. Był w nim przez cały czas, lecz przytłumiony, i podobnie jak nocny ogień wulkanu, zamienił się teraz w leniwy słup dymu pod wstają­cym słońcem. Pustynia, którą jeszcze tydzień temu przemierzał w po­szukiwaniu wody, wydawała mu się teraz nierealna.

Rozmyślania Travisa przerwało ogłuszające trąbienie. Indianin nigdy w życiu nie słyszał bardziej przerażającego dźwięku. Spojrzał w dół. Największy z mamutów stał z uniesioną trąbą, najwyraźniej wyczuwając czyjąś obecność.

Zatrąbił powtórnie. Czyżby szablozębny na łowach? Lew alaskański? Jaka istota była dostatecznie duża albo aa tyle zdesperowa­na, by podkraść się do tej chodzącej góry? Człowiek?

Jeżeli jakiś łowca Folsom czatował w ukryciu, pewnie czmych­nął czym prędzej. Przywódca stada przemaszerował skrajem lasu i wywrócił kolejne drzewo, żeby dostać się do obwieszonych liśćmi gałęzi i schrupać je ze smakiem. Kryzys minął.

Godzinę później Ross powrócił, wiodąc ze sobą ekipę. Kelgarries i czterej inni mężczyźni, wszyscy ubrani w zielono-brązowe maskujące kombinezony, przywarli do ziemi.

- To nasze dziecię! - Twarz majora promieniała entuzjazmem, kiedy wypatrzył wrak. - Co możecie z nim zrobić, chłopcy?

Jeden z członków ekipy zwrócił lornetkę w innym kierunku.


- Hej, tam są mamuty! - zawołał.

Jego towarzysze jak jeden mąż spojrzeli w tamtą stronę.

- Owszem - warknął major. - Ale patrz na statek, Wilson. Za­kładając, że jest w stanie nienaruszonym, czy moglibyśmy go prze­nieść w czasie?

Mężczyzna niechętnie oderwał wzrok od mamuciej rodziny. Przez dłuższą chwilę obserwował wrak.

- Będzie trochę roboty. Największy transfer, jaki kiedykolwiek robiliśmy, to łódź podwodna...

- Wiem! Ale to było dwa lata temu, a eksperymenty Crawforoa dowiodły, że siatkę napięciową można rozszerzyć, nie tracąc mocy. Jeżeli uda się nam wziąć ten wrak od razu, bez demontowania i ro­zbierania na części, zrobimy krok naprzód o jakieś pięć lat! A wiesz, co to oznacza.

- Ale kto tam zejdzie i zainstaluje ożebrowanie pod bacznym okiem tych wyrośniętych słoni? Musimy mięć czyste pole do pracy.

- Racja - odezwał się jeden z podwładnych. Lornetka ponow­nie zwróciła się ku północy. - Tylko, jak przepłoszyć mamuty?

- To zadanie dla zwiadowcy - rzekł Ashe, który właśnie dołą­czył do pozostałych. - Cóż, przyznaję, że nie przychodzą mi do gło­wy żadne pomysły, ani mądre, ani głupie, jak zmusić mamuty do długiego spaceru. Ale jesteśmy otwarci na propozycje.

W milczeniu wpatrywali się w skubiące trawę zwierzęta. Nikt nie miał żadnej propozycji. Wyglądało aa to, że powstały problem daleko wykraczał poza wszelkie reguły postępowania ujęte w instruk­cjach.

6

Potrzebujemy tu pola minowego. Takiego jak to wokół centrum dowodzenia - odezwał się Ross.

- Pola minowego? - powtórzył mężczyzna, którego Kelgarries nazywał Wilsonem. - Pole minowe! - żachnął się.

- Masz coś? - zapytał major.

- Na pewno nie pole minowe - odparł Wilson. - Moglibyśmy zaminować teren, żeby te bestie wyleciały w powietrze. Nie ma spra­wy. Ale zabrałyby ze sobą statek. Bariera dźwiękowa z kolei...

- Tak! Zainstalujcie ją dokoła statku poza waszym obszarem pracy. - W majora ponownie wstąpił ochoczy duch. - Czy to zajmie dużo czasu?

- Musielibyśmy sprowadzić sporo sprzętu. Potrwa to dzień, może dłużej. Ale to jedyne sensowne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy.

- Dobrze. Dostaniecie niezbędne materiały! - obiecał Kelgar­ries.

Wilson zachichotał.

- Tak po prostu, hę? Bez narzekania na wydatki? Pamiętaj, nie za­mierzam podpisywać żadnych rozkazów, z których za jakieś dwa lata będę się musiał tłumaczyć przed nowo utworzoną komisją śledczą.

- Jeżeli to nam się uda - odparował Kelgarries - nigdy nie bę­dziemy się z niczego przed nikim tłumaczyć! Człowieku, przetrans­portujesz ten statek w stanie nietkniętym, a cały projekt okaże się oszałamiającym sukcesem.

Następne dni były bardzo pracowite. Travis wraz z Ashe'em i Rossem patrolowali szeroki pas wzgórza i doliny, obserwując obo­zowiska koczujących myśliwych i zaznaczając dryfujące stada zwie­rząt. Ludzie Wilsona budowali w dolinie drugi transfer czasu i barierę dźwiękową.

Bariera dźwiękowa - niewidzialna, paraliżująca nerwy ściana impulsów o wysokiej częstotliwości - szczelnie otoczyła statek. I chociaż sygnały nie docierały do ludzkich uszu, napięcie, jakie wytwarzała, zatrzymałoby każdą istotę, która zapędziłaby się w ob­szar jej oddziaływania. Rodzina mamutów wycofała się do małego lasku nieopodal. Ludzie pracujący we wraku nie wiedzieli, czy zwie­rzęta odeszły na skutek wibracji - ale liczył się fakt, że w ogóle odeszły.

Tymczasem na każdej ścieżce prowadzącej do doliny zainstalo­wano kolejne nadajniki dźwiękowe, izolując w ten sposób obszar i za­bezpieczając się przed jakąkolwiek inwazją.

Wokół statku urosła konstrukcja z prętów. Obserwując, z jaką ostrożnością ekipa dopasowywała poszczególne elementy, Travis zrozumiał, że mieli do wykonania niezwykle delikatne i trudne zada­nie. Z zasłyszanych komentarzy dowiedział się, że właśnie składano nowy typ transferu czasu, który wielkością przewyższał wszystkie dotychczasowe. Jeżeli prace zakończą się sukcesem, nietknięty sta­tek zostanie przetransportowany do dwudziestego wieku i poddany szczegółowym badaniom.

Tymczasem druga ekipa ekspertów przeszukiwała wrak, zwra­cając baczną uwagę, aby nie doprowadzić do aktywacji żadnego z urządzeń, oraz przeprowadzała szczegółowe badania szczątków za­łogi. Medycy robili, co w ich mocy, aby znaleźć przyczynę śmierci przybyszów z kosmosu. Ostateczna diagnoza mówiła o nagłym ata­ku jakiejś choroby albo o zatruciu pokarmowym, nie zauważono bo­wiem żadnych ran.

Przez kolejne cztery dni Travis, wyczerpany do granic możliwo­ści, wracał wieczorami ze zwiadu i siadał zgarbiony przy ognisku w małym obozie, jaki rozbili na wzgórzu nad doliną, Metaliczny smak w powietrzu drażnił gardło i płuca przy każdym głębszym oddechu. Wciągu ostatnich dwóch dni aktywność wulkaniczna na północy wzmogła się. Którejś nocy zbudził ich huk wybuchu. Zobaczyli, że jedna z gór, na szczęście oddalona wiele mil od obozowiska, eksplo­dowała ku niebu. Dwukrotnie zalały ich potoki ciepłego deszczu, a wilgotność powietrza i gorąco dorównywały warunkom panującym w tropikach. Travis pomyślał, że będzie bardzo szczęśliwy, kiedy misja wreszcie się skończy i opuszczą ten błotnisty świat

- Widzisz coś? - Ross Murdock odrzucił na bok skórzaną pele­rynę i zakasłał chrapliwie po jednym z przesyconych siarką podmu­chów wiatru.

- Chyba migracja - stwierdził Travis. - Stado bizonów odeszło dalej na południe, a myśliwi idą jego śladem.

- Przypuszczam, że nie podobają im się te fajerwerki. - Ross wskazał na północ. - I nic dziwnego. Dzisiaj płonie tam las.

- Widziałeś jakieś mamuty?

- Nie tutaj. Poszedłem na północny wschód.

- Kiedy oni tam skończą? - Travis oddalił się, by popatrzeć na statek. W dolinie unosił się opar mgły, co utrudniało obserwa­cję. Dostrzegł jednak, że ludzie wciąż pracują na żelaznych ruszto­waniach, spiesząc się, aby zwieńczyć szkielet czapą nałożoną na kulę.

- Zapytaj któregoś z nich. Ta druga ekipa - medycy - skończy­ła swoją działkę dzisiaj po południu. Przeszli przez transfer jakąś godzinę temu. Przypuszczam, że jutro będą gotowi zainstalować włącznik na tym cacku. Najwyższy czas. Mam złe przeczucia co do tego miejsca...

- Może słusznie. - Ashe wyłonił się z mgły. - Z północy nad­ciągają kłopoty.

Travis zauważył, że archeolog nie ma peruki. Dostrzegł też dłu­gą, czerwoną smugę na ramieniu Ashe'a, przecinającą biały szew poprzedniej blizny - ślad po oparzeniu. Ross, który również to do­strzegł, zerwał się na nogi i podszedł do archeologa, aby przyjrzeć się ranie.

- Coś ty robił? Próbowałeś bawić się na płonącym okręcie? - Z jego głosu przebijał niepokój.

- Źle obliczyłem, jak szybko będzie płonąć kępa zielonych drze­wek - przy sprzyjających warunkach. Wczoraj w nocy wierzchołek góry rzeczywiście wyleciał w powietrze, a wkrótce może nastąpić powtórka. Przesuwamy się bliżej transferu. I możemy mieć gości...

- Myśliwych? Widziałem, jak szli na południe...

Ashe zaprzeczył ruchem głowy.

- Nie, ale może byliśmy zbyt sprytni, instalując ekran dźwięko­wy. Mamuty skupiły się w małej dolinie na północy. Jeżeli piekło, którego się spodziewam, rozpęta się właśnie teraz, bariery dźwięko­we nie powstrzymają zwierząt, tylko je rozjuszą. Możliwe, że ruszą prosto na nas. Jeśli tak się stanie, Kelgarries będzie musiał użyć swo­jego wielkiego przekaźnika, i to szybko.


Zwiadowcy dotarli do dna doliny akurat w momencie, kiedy tech­nicy schodzili z rusztowań i w pośpiechu kierowali się do przekaźni­ka czasowego. Nie zdążyli dojść. Świat wokół nich oszalał: płomie­nie, hałas, grzmoty na północy, wielki słup ognia sięgający nisko wiszących chmur. Jakaś potężna siła zwaliła Travisa z nóg, a ziemia pod nim poruszyła się złowróżbnie. Zobaczył, jak rusztowanie do­koła kuli chwieje się, usłyszał okrzyki i wołania.

- Trzęsienie...! - krzyknął ktoś. I rzeczywiście, wybuchowi wulkanu towarzyszyło trzęsienie ziemi Travis spojrzał w górę na rusztowanie, spodziewając się, że w każdej chwili pręty rozpadną się i runą na kopułę statku. O dziwo, choć struktura się chwiała, wciąż stała na swoim miejscu.

W gęstniejącej mgle Kelgarries poprowadził swoich ludzi do transferu dla personelu. Travis zdawał sobie sprawę, że powinien do nich dołączyć, lecz to, co się działo, tak bardzo go zdumiewało, że nie mógł ruszyć się z miejsca. Nagle usłyszał krzyk. Rozpoznał ten głos. Zerwał się na nogi i pobiegł na pomoc.

Ashe leżał na ziemi. Ross pochylał się nad nim, próbując go podnieść. Travis podbiegł do duszących się od dymu mężczyzn. Na chwilę stracił poczucie kierunku. Gdzie jest transfer czasu? Dryfują­cy pył sprawiał, że powietrze i ziemia zlewały się w jedną, niewyraź­ną całość; możliwe, że dopadła ich burza śnieżna.

Doleciał go wrzask przerażenia, który z sekundy na sekundę przy­bierał na sile. Ujrzał jakiś czarny kształt, rozmiarem przewyższający największe potwory z koszmarów nocnych. Doliną pędziły mamuty, dokładnie tak jak przewidział Ashe.

- Uciekamy! - Hoss i Travis pociągnęli archeologa na prawo. Ashe potykał się, idąc między nimi.

Dotarli do rusztowania i przylgnęli do ściany statku. Jakiś mamut zaryczał za ich plecami. Zaczynali tracić nadzieję, że na czas dotrą do przekaźnika dla personelu. Ashe również musiał zdawać sobie z tego sprawę. Odłączył się od towarzyszy i posuwał się dookoła statku.

Travis domyślił się, że archeolog szuka drabiny prowadzącej do otwartego luku, by schronić się wewnątrz statku. Po chwili usłyszał wołanie i zobaczył, że Ashe trzyma drabinę.

Ross wspiął się za szefem, podczas gdy Travis przytrzymywał niestabilną drabinę. Zaczął wchodzić, kiedy postać Ashe'a zamajaczyła w wejściu powyżej. Znów usłyszał rozdzierający ryk mamuta. Po chwili wgramolił się przez luk. Padł na podłogę, dysząc ciężko i kaszląc. Czuł, jak drażniąca mgła wżera mu się w tkanki nosa i gardła.

- Zamknij je! - Ktoś popchnął go, przeciskając się obok. Właz zamknął się z brzękiem. Teraz po mgle pozostały tylko smużki, a zgięte panujący na zewnątrz utonął w absolutnej ciszy.

Travis zaczerpnął powietrza, które tym razem nie podrażniło mu gardła. Błękitnawe światło ze ścian statku było przyćmione, lecz nie na tyle słabe, żeby nie widział dokładnie Ashe'a. Archeolog leżał, opierając głowę i ramiona o ścianę. Na czole, którego nie przesłaniała peruka, wykwitł mu wielki siniak.

- Przytulne, bezpieczne gniazdko - skomentował. - Równie dobrze możemy balować tutaj.

- Tędy... - Murdock wskazał najbliższe drzwi. Bariery, zamk­nięte podczas ich pierwszej wizyty, zostały pootwierane przez techników. W kabinie znajdującej się za tymi drzwiami znaleźli koję przymocowaną linkami do sufitu. Poprowadzili Ashe'a do kabiny i poło­żyli go na koi. Travis ledwie zdążył się rozejrzeć, kiedy jakiś głos zagrzmiał u podnóża schodów.

- Hej! Kto tam jest? Co tu się dzieje?

Wspięli się do kabiny nawigacyjnej. Przed nimi stał żylasty, młody mężczyzna w kombinezonie technika. Patrzył na nich szeroko otwar­tymi oczami.

- Kim jesteście? - spytał, cofając się z podniesionymi pięściami. Travis był całkowicie zdezorientowany, dopóki nie spojrzał w od­bicie na lśniącej powierzchni tablicy sterowniczej: brudny, półnagi dzikus; Ross wyglądał identycznie. Technik Z pewnością wziął ich za tubylców. Murdock zerwał z głowy pokrytą pyłem perukę. Travis poszedł jego śladem. Technik wyraźnie się rozluźnił.

- Jesteście agentami czasu - rzekł. - Co tu się w ogóle dzieje?

- Jedna wielka rozpierducha. - Ross usiadł ciężko na obroto­wym fotelu. Travis oparł się o ścianę. We wnętrzu zacisznej kabiny trudno było uwierzyć w katastrofę i zamieszanie na zewnątrz. - Na­stąpiła erupcja wulkanu - kontynuował Murdock. - I szarża mamu­tów. .. tuż przed tym, jak tu weszliśmy...

Technik ruszył ku schodom.

- Musimy dostać się do przekaźnika.

Travis złapał go za ramię.

- Nie ma mowy o opuszczaniu statku. Na zewnątrz nic nie wi­dać, za dużo pyłu w powietrzu.

- Ile brakowało do przetransportowania statku? - zapytał Ross.

- Z tego, co wiem, wszystko było gotowe - zaczął technik i do­dał szybko: - Chcesz powiedzieć, że spróbują z nami w środku?


- Jest taka możliwość. Póki co, tylko możliwość. Skoro ruszto­wanie przetrwało trzęsienie ziemi i szarżę mamutów... - Ross mówił słabym, zmęczonym głosem. - Poczekamy i sami się przekonamy.

- Trochę możemy podejrzeć. - Technik podszedł do panelu i podniósł rękę z zamiarem dotknięcia jednego z przycisków.

Ross wyskoczył z fotela jak sprężyna. Wpadł na mężczyznę i po­walił go na podłogę. Urządzenie zostało jednak włączone. Z konsoli wyłonił się jakiś dysk i zajaśniał. Ponad głową oszołomionego i wzbu­rzonego technika, który opierał się rękami i nogami o podłogę, zo­baczyli wirującą mgłę pełną kurzu i pyłu, zupełnie jakby wyglądali przez okno na dolinę.

- Ty głupcze! - Ross stanął nad technikiem. Jego oczy rzucały gromy. - Niczego tutaj nie dotykaj!

- Mądry się znalazł... - Mężczyzna podnosił się na nogi. Twarz płonęła mu czerwienią, gdy składał pięści do walki. - Wiem, co robię...

- Patrzcie tam! - Okrzyk Travisa ostudził ich zapał, zanim zdą­żyli się zewrzeć.

We mgle pojawiło się coś więcej. Tworzyło się powoli, pręt za prętem, kwadrat za kwadratem; żółtozielone linie światła o sile bły­skawicy, pozbawione jednak jej zygzakowatego kształtu. Wzór rósł szybko, dominując nad szarością dryfującego pyłu.

- Żelazna siatka! - Technik odbiegł od Rossa. Usiadł na jed­nym z foteli obrotowych, pochylił się w przód iż zaciekawieniem wpatrywał się w ekran. - Włączyli zasilanie. Próbują nas przenieść.

Rusztowanie wciąż jaśniało. Nie mogli już na nie patrzeć, bo blask stał się oślepiający. Statek zakołysał się. Kolejne trzęsienie zie­mi? A może coś innego? Zanim Travis zdążył trzeźwo pomyśleć, ogarnęło go niesłychanie dziwne uczucie, którego nie umiałby na­zwać ani opisać. Miał wrażenie, ze jego ciało i umysł znalazły się w jednej chwili w stanie wojny. Dyszał, wił się. Chwilowy dyskom­fort, jakiego doświadczył podczas przejścia przez transfer, był ni­czym w porównaniu z obecnymi katuszami. Próbował znaleźć jakąś stabilizację w rozpadającym się świecie.

Gdy się ocknął, leżał na podłodze. Nad nim było okno z wido­kiem na zewnątrz. Powoli uniósł głowę. Czuł się tak, jakby został pobity. Ale ten widok za oknem... nie było tam szarości... pył nie opadał jak śnieg. Wszystko było błękitne, jasne, metalicznie błękit­ne - błękit, jaki znał i jaki kojarzył mu się z bezpieczeństwem. Sta­nął chwiejnie na nogach, wyciągając rękę do tej obietnicy błękitu, ale wciąż przeważało poczucie niestabilności.

- Zaczekaj! - Technik zacisnął palce na jego nadgarstku. Odcią­gnął Travisa od ekranu i spróbował wepchnąć go na jeden z foteli. Ross był dalej; ręka pokryta bliznami zaciskała się na krawędzi konsoli. Jego twarz straciła gniewny wyraz. Teraz wyglądał na zaciekawionego.

- Co się dzieje? - zapytał szorstko.

- Siadaj na tamtym fotelu! - rozkazał technik. - Zapnij pasy! Jeżeli to jest to, co mi się wydaje, koleś... - Popchnął Rossa z powrotem na najbliższy fotel, a ten posłuchał pokornie, jakby nie starł się z tym człowiekiem zaledwie przed kilkoma chwilami.

- Przenosimy się w czasie, tak? - Travis wciąż obserwował tę cudowną, kojącą plamę błękitnego nieba.

- Naturalnie. Przenosimy się. Ale jak długo tu pozostaniemy? - Technik podszedł chwiejnie do trzeciego fotela, tego, na którym kil­ka dni temu znaleźli martwego pilota. Usiadł tak gwałtownie, jakby nogi odmówiły mu posłuszeństwa.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - Ross zmrużył oczy gniew­ne spojrzenie wróciło.

- Energia siatki zaktywowała silniki. Nie czujesz tych wibracji człowieku? Według mnie statek przygotowuje się do startu!

- Co takiego? - Travis niemal wyskoczył z fotela.

Technik pochylił się do przodu i wepchał go tam z powrotem

- Nawet nie próbuj wydostać się stąd, chłopcze. Popatrz tylko!

Travis spojrzał we wskazanym kierunku. Szyb, którym wspięli się do kabiny, był teraz zamknięty.

- Włączono zasilanie - kontynuował technik. - Według mnie niebawem ruszamy.

- Nie możemy! - zaczął Travis i zadrżał, zdając sobie sprawę ze protestuje na darmo.

- Czy potrafisz coś zrobić? - spytał Ross, odzyskując panowanie nad sobą.

Technik roześmiał się, zakasłał i przeciągnął ręką po konsoli.

- Ale co? - zapytał posępnie. - Wiem tylko, do czego służą za­ledwie trzy przyciski. Nie ośmielaliśmy się eksperymentować z po­zostałymi bez uprzedniego demontażu całej instalacji. Sprawdzali­śmy wszystko krok po kroku. Nie mogę niczego zatrzymać ani uru­chomić. Polecimy na Księżyc, czy tego chcemy czy nie.

- A czy oni mogą coś zrobić? - Travis spojrzał na błękitną plazmę. Nie wiedział nic na temat maszyn, nie znał nawet podstaw me­chaniki. Pozostawało mu jedynie mieć nadzieję, że gdzieś, jakimś cudem, ktoś położy kres temu horrorowi.


Technik spojrzał na niego i znów zaśmiał się nerwowo.

- Oni mogą tylko szybko uciec. Jeśli po naszym starcie powsta­nie zawirowanie, wielu fajnych facetów może dostać za swoje.

Wibracje, które Travis wyczuwał wcześniej, przybierały na sile. Dochodziły nie tylko ze ścian i podłogi kabiny, ale, jak mu się zda­wało, z powietrza, które łykał szybkimi, płynami haustami. Panika związana z całkowitą bezradnością przyprawiła go o mdłości, wysu­szyła usta, ścisnęła trzewia przejmującym bólem.

- Jak długo..? - usłyszał pytanie Rossa i zobaczył, jak technik potrząsa głową,

- Możesz zgadywać równie dobrze jak ja.

- Ale dlaczego? Jak? - zapytał Travis ochrypłym głosem.

- Ten pilot, ten, którego tu znaleźli siedzącego... - Technik zabębnił palcami po krawędzi konsoli sterowniczej. - Może ustawił aktywację statku, zanim nastąpiło zderzenie. Potem transfer w cza­sie... ta energia wywołała gdzieś reakcję... Ale to są tylko moje do­mysły.

- Ustawił automatyczną aktywację? Po co? Dokąd chciał le­cieć? - Ross przesunął językiem po wargach, jakby chciał je zwil­żyć.

- Do domu. Może o to chodzi, chłopcy! Przypnijcie się!

Travis mocował się z pasami, w końcu niezdarnie przypiął się do fotela. On również poczuł ostatnie drganie towarzyszące wibracjom.

Potem przygniotła go jakaś niewidzialna ręka, tak duża i potęż­na jak stopa mamuta. Fotel wyprostował się i zmienił w rozkołysane łóżko. Travis, zespolony z nim na dobre i złe, nie mógł oddychać, myśleć czy zrobić cokolwiek więcej ponad odczuwanie; musiał ja­koś wytrzymać ból, ciśnienie miażdżące ciało i kości. Błękitny kwa­drat stanowił jedyne wytchnienie dla obolałych oczu. Potem była już tylko ciemność.

7

Travis odzyskiwał przytomność powoli, boleśnie, świadom we­wnętrznych obrażeń. Dopiero po jakimś czasu zdołał pozbierać myśli. Spróbował przełknąć ślinę i poczuł w ustach smak krwi. Miał trudności ze skupieniem wzroku. Ekran, ostatnio błękitny, teraz stał się matowoczamy. Travis drgnął i koja zakołysała się gwałtownie. Powoli, ostrożnie podniósł się, opierając na obydwu rękach.

Na kolejnej wiszącej koi leżał Ross Murdock. Dolną część jego twarzy pokrywała zaschnięta krew. Miał zamknięte oczy, a skóra pod mocną opalenizną i brodem wydawała się zielonobiała. Technik nie wyglądał o wiele lepiej. W kabinie panowała całkowita cisza, żadnych dźwięków czy wibracji. Dopiero gdy sobie to uświadomiła za­czął mocować się z pasem bezpieczeństwa opinającym go w talii. Spróbował wstać.

Próba przyniosła katastrofalne skutki. Travis oderwał się od oparcia, lecz jego stopy nie dotknęły podłogi. Brak przyciągania spowodował, że mężczyzna wypadł z łóżka i uderzył o krawędź głównej konsoli sterowniczej z siłą, która wyrwała mu z gardła okrzyk bólu. Zdjęty paniką, przytrzymał się konsoli i przesuwał się wzdłuż niej, dopóki nie dotarł do technika. Próbował go ocucić a nie widząc żadnych efektów, zastosował bardziej stanowcze me­tody.

W końcu nieprzytomny jęknął, odwrócił głowę i otworzył oczy. Wraz z powracającą świadomością rosło zdumienie i strach.

- Co... co się stało? - wybełkotał. - Jesteś ranny?

Travis otarł usta i brodę wierzchem dłoni, na której pozostała krew.


- Nie mogę chodzić - odparł. - Unoszę się...

- Unosisz się? - Technik wstał z mozołem i odpiął pasy. - A więc nie ma grawitacji! Jesteśmy w kosmosie!

Fragmenty czytanych niegdyś artykułów odżyły w pamięci Travisa. Brak grawitacji; nie ma dołu, góry, ciężaru... Pomimo mdłości i zawrotów głowy, przytrzymując się konsoli minął technika i dotarł do Rossa. Murdock zaczynał się poruszać, a kiedy Indianin położył rękę na jego fotelu, jęknął. Bezwiednie przebierał palcami nad klat­ką piersiową, jakby chciał ukoić ból. Travis delikatnie ujął go za zakrwawiony podbródek i przekręcał mu powoli głowę z boku na bok, dopóki szare oczy nie otworzyły się.

- Stało się, jesteśmy w kosmosie - Technik Case Renfry tylko kręcił głową w odpowiedzi na potok pytań. - Posłuchajcie, koledzy, wynajęto mnie do tego projektu, abym pomógł ocenić stan wraku. Nie potrafię sterować żadnym statkiem, nie mówiąc o tym, a zatem musi mieć włączonego automatycznego pilota.

- Włączonego przez martwego pilota. W takim razie powinien wrócić do bazy - zasugerował ponuro Travis.

- Zapominacie o jednej rzeczy. - Ross usiadł ostrożnie, przy­trzymując się obiema rękami łóżka. - Baza tego pilota znajduje się mniej więcej dwanaście tysięcy lat w przeszłości. Przetransportowa­li nas w czasie, zanim wystartowaliśmy...

- I nie możemy wrócić do siebie? - domyślił się Travis.

- Nie radzę dotykać żadnych przycisków na tej konsoli - ostrzegł Renfry, kręcąc głową. - Jeśli rzeczywiście statkiem steruje automat, najlepiej poczekać, aż dotrzemy do celu podróży. Potem zobaczymy, co da się zrobić.

- Tyle, że trzeba wziąć pod uwagę kilka innych rzeczy, takich jak żywność, woda, zapasy powietrza - zauważył Travis.

- No tak, powietrze - powtórzył Ross ponuro. - Jak długo już lecimy?

Renfry uśmiechnął się słabo.

- Możesz zgadywać równie dobrze jak ja. Myślę, że z zapasem powietrza nie będzie problemu. Mieli na statku fabrykę tlenu, a Stefferds mówił, że jest ona w idealnym stanie. Utrzymywali świeże powietrze dzięki jakiemuś gatunkowi alg w odizolowanej sekcji. Moż­na popatrzeć, ale nie ma możliwości, żeby tam wejść. Oni oddychali mniej więcej taką samą mieszanką jak my. Ale jeśli chodzi o żyw­ność i wodę... lepiej, żebyśmy się rozejrzeli. Widzę ti trzy gęby do wykarmienia...

- Cztery! Jest jeszcze Ashe! - Ross na chwilę zapomniał, gdzie się znajduje, i spróbował zeskoczyć z fotela. Popłynął przed siebie machając chaotycznie nogami i rękami, aż Renfry ściągnął go na dół.

- Tylko spokojnie, kolego. Naciśniesz niewłaściwy przycisk podczas takiego nurkowania i możemy znaleźć się w jeszcze gor­szych opałach. Kim jest Ashe?

- To nasz dowódca. Położyliśmy go w kabinie poniżej. Potęż­nie rąbnął się w głowę.

Travis skierował się do schodów prowadzących do centralnej części kadłuba. Przeleciał za daleko i odbił się z powrotem, ale zdo­łał zacisnąć palce na uchwycie włazu. Otworzyli klapę i zaczęli po­suwać się niezdarnie w kierunku, który Travis wciąż uznawał - mimo sprzecznych dowodów wzrokowych - za “dół";

Zejście do serca statku wymagało zręczności i wysiłku, który przyprawiał ich posiniaczone i obolałe ciała o wyjątkowe katusze. Kiedy wreszcie dotarli do kabiny, znaleźli w niej Ashe'a o wiele le­piej zabezpieczonego przed siłą ciągu niż oni. Tylko spokojna twarz archeologa wystawała ponad gęstą masą galaretowatej substancji wypełniającej wnętrze przeszklonej koi.

- Wszystko będzie z nim dobrze. Trzymają to coś w kapsułach ratunkowych. Służy do leczenia. Raz uratowało mi życie - stwier­dził Ross. - Lek na wszystko.

- Skąd tyle wiesz? - spytał Renfry. Przez chwilę wpatrywał się w Murdocka zaciekawionym wzrokiem, a potem dodał: - Hmm, musisz być facetem, który spotkał się z Czerwonymi na tamtym statku!

- Tak. Ale teraz chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o tym. Żywność, woda...

Rozpoczęli poszukiwania, posuwając się ostrożnie za Rossem. Z każdą minutą nabierali przekonania, że przystosowanie do stanu nieważkości wymaga żmudnej i ciężkiej pracy. Byli jednak zdeter­minowani, by poznać wszystkie, najlepsze i najgorsze, strony swego położenia. Technik już wcześniej dotarł do najmniejszych zakamar­ków na statku i teraz pokazał im jednostkę odnowy powietrza, maszynownię oraz pomieszczenia załogi. Skrupulatnie przeszukali miej­sce, które prawdopodobnie pełniło funkcję mesy i kuchni. W ciasnym pomieszczeniu mogło się pomieścić nie więcej niż czterech ludzi - lub humanoidalnych istot - naraz.

Travis zmarszczył brwi, patrząc na rzędy opieczętowanych po­jemników stojących w szafkach. Wyjął jeden, potrząsnął nim koło ucha i w nagrodę usłyszał charakterystyczne bulgotanie. Przesunął suchym językiem po zakrwawionych ustach. W pojemniku niewątpliwie był jakiś płyn, a Indianin nie pamiętał, kiedy ostatnim razem całkowicie zaspokoił pragnienie.

- To woda, jeśli chce ci się pić. - Renfry przyniósł z kąta me­nażkę. - Mieliśmy na pokładzie takie cztery i korzystaliśmy z nich w czasie pracy.

Travis sięgnął po metalową butelkę, ale nie zdjął z niej zakrętki.

- Nadal masz wszystkie cztery? - Dobrze znał wartość wody i cierpienie spowodowane jej brakiem.

Renfry przyniósł pozostałe menażki i potrząsnął każdą.

- Trzy wydają się pełne. W tej jest połowa...może trochę mniej

- Będziemy musieli racjonować wodę.

- Jasne - zgodził się technik. - Myślę, że są tu także koncentra­ty żywności. Czy i wy macie takie tabletki?

- Ashe miał swój worek ż zapasami, prawda? - Travis zwrócił się do Rossa.

- Tak Lepiej sprawdźmy, ile kapsułek zostało.

Travis spojrzał na tajemniczy pojemnik, który wydał z siebie miłe bulgotanie. W tej chwili oddałby wiele za możliwość podniesienia przykrywki, wypicia zawartości i zaspokojenia pragnienia.

- Możliwe, że będziemy musieli tego spróbować. - Renfry wziął pojemnik od zwiadowcy i odstawił go na miejsce.

- Domyślam się, że spróbujemy wielu rzeczy przed końcem tej podróży, jeżeli kiedykolwiek się skończy. Póki co chciałbym się wykąpać albo przynajmniej umyć. - Ross przyjrzał się z wyraźnym niezadowoleniem swemu podrapanemu, na wpół nagiemu, bardzo brudnemu ciału.

- Z tym nie ma problemu. Chodźcie.

Renfry ponownie zmienił się w przewodnika, prowadząc ich do małego pomieszczenia za mesą.

- Stań na tym. Może uda ci się utrzymać w jednym miejscu. - Wskazał na jakieś pręty wystające ze ściany. - Stopy postaw na tym okrągłym dysku, a potem naciśnij okrąg w ścianie.

- Co się wtedy stanie? Pieczesz się czy gotujesz? - zapytał po­dejrzliwie Travis.

- Nic z tych rzeczy. To naprawdę działa. Sprawdzaliśmy wczoraj na śwince morskiej. Potem korzystał z tego Harvey Bush, kiedy oblał się olejem. To urządzenie przypomina prysznic.

Ross szarpnął za sznurki od kiltu i zdjął sandały; po każdym gwałtownym ruchu lądował na ścianie.

- W porządku. Jestem gotów. Teraz mogę spróbować. - Posta­wił stopy na dysku, utrzymując się w jednym miejscu za pomocą drąż­ków, i nacisnął okrąg. Spod krawędzi podłogi uniosła się mgiełka i otoczyła mu nogi, stopniowo wznosząc się coraz wyżej. Renfry za­mknął drzwi.

- Hej! - zaprotestował Travis. - On się zagazuje!

- Wszystko w porządku! - doleciał ich głos Rossa. - A nawet lepiej niż w porządku!

Kiedy po kilku minutach wyszedł z zamglonej kabiny, na jego ciele nie było widać śladów krwi i brudu. Co więcej, zadrapania, przedtem zaognione, zmieniły się w nikłe różowe linie. Ross uśmie­chał się.

- Luksusy jak w domu. Nie wiem, co to za substancja, ale czy­ści aż do drugiej warstwy skóry i jest naprawdę przyjemna. To pierw­sza dobra rzecz, jaką tutaj znaleźliśmy.

Travis z ociąganiem ściągał swój kilt. Wcale mu się nie uśmie­chała kąpiel w tej kosmicznej łaźni, ale równocześnie bardzo chciał się umyć. Ostrożnie stąpnął na dysk na podłodze, potem stanął cały­mi stopami i nacisnął kółko. Wstrzymał oddech, kiedy gazowa sub­stancja zaczęła go otaczać.

Po chwili zorientował się, że to nie gaz. Tajemnicza substancja miała więcej cech ciała stałego niż para. Odniósł wrażenie, jakby zanurzył się w powodzi spienionych bąbelków, które ocierały się i ze­ślizgiwały z jego skóry ze stałym naciskiem energicznego wyciera­nia ręcznikiem. Rozluźnił się i zamknąwszy oczy, zanurzył głowę. Poczuł delikatne muskanie na twarzy; ból spowodowany zadrapa­niami i stłuczeniami szybko ustępował.

Kiedy bąbelki opadły, Travis wyszedł z pomieszczenia. Zoba­czył Rossa, który właśnie ubrał się w błękitnozielony kombinezon, ściśle przylegający do ciała. Kombinezon był jednoczęściowy, a frag­ment zakrywający stopy miał grube gąbki, które łagodziły stąpanie. Ross podniósł z podłogi zawiniątko z drugim kombinezonem i rzu­cił je Apaczowi.

- Wymogi tego domu - rzekł. - Nigdy nie przyszło mi do gło­wy, że jeszcze kiedyś coś takiego założę.

- Ich mundury? - Travis przypomniał sobie martwego pilota. - Co to jest? Jedwab? - Powiódł dłonią po śliskim materiale, którego nie potrafił zidentyfikować. Zafascynowała go gra kolorów: błękit­nego, zielonego i lawendowego - przy poruszeniu zmieniały się od­cienie.

- Tak. Ma swoje zalety. Daje ochronę na wypadek zimna i go­rąca. Z drugiej strony, łatwo go zauważyć.

Travis znieruchomiał z ręką włożoną do połowy prawego rękawa.

- Zauważyć?

- No cóż, ścigali mnie przez jakieś pięćdziesiąt mil po dość nie­przyjaznym terenie, ponieważ miałem na sobie jeden z tych kombi­nezonów. Próbowali również wtargnąć do mojego umysłu. Pewnej nocy zbudziłem się, idąc prosto w łapy tych chłopców.

Travis wpatrywał się w Rossa szeroko otwartymi oczami, ale nie wątpił, że Murdock mówi serio. Spojrzał na jedwabisty materiał i po­czuł nagły impuls, żeby zerwać kombinezon z ciała.

- Gdybyśmy byli we właściwym czasie, nie dotknąłbym tego nawet kijem - kontynuował Ross z kwaśnym uśmiechem. - Ale sko­ro jesteśmy oddaleni o kilka tysięcy lat od prawowitych właścicieli, zaryzykuję. Tak jak mówiłem, te kombinezony naprawdę mają pewne zalety.

Travis pozapinał się szybko. Materiał był miły w dotyku, dawał trochę ciepła i koił prawie tak, jak spienione bąbelki, które oczyściły i doenergetyzowały wyczerpane ciało.

Uczyli się poruszać w stanie nieważkości. Wkrótce szło im to zupełnie dobrze. Przemieszczali się, wykonując ruchy jak przy pły­waniu, i wciągali się po licznych poręczach. Gdyby nie to, że statek zmierzał w nieznane, ich obecne położenie miało wiele pozytywnych aspektów. Godzinę później wszyscy zebrali się w kabinie sterowni­czej.

Ashe, który po kuracji w kabinie kąpielowej poczuł się znacznie lepiej, objął dowództwo. Renfry był jedyną nadzieją zwiadowców. Technik nie miał jednak zbyt wiele do zaoferowania.

- Tuż przed śmiercią obcy musiał zaprogramować kurs powrot­ny. Nie widzę innego rozsądnego wytłumaczenia. Kiedy prowadzili­śmy badania, mój szef, bazując na tym, czego dowiedział się z taśm zabranych z kwatery rosyjskiej, odkrył trzy instalacje. Jedna umożli­wia obserwację tego, co się dzieje na zewnątrz. - Wskazał ekran, który ożył błękitem na kilka drogocennych sekund poprzedzających niechciany start. - Kolejna tworzy wewnętrzny system komunika­cyjny. No i wreszcie trzecia. Ta. - Przesunął dźwignię do końca. Na tablicy zamrugały trzy światełka i niespodziewanie ponad głowami usłyszeli głos mówiący w niezrozumiałym języku.

- A to co takiego? - Ashe z zainteresowaniem obserwował światła.

- Broń! Mamy teraz otwarte cztery wejścia, a w każdym działo gotowe do strzału. Szef domyślał się, że był to, a raczej jest, mały wojskowy statek zwiadowczy albo policyjny patrolowiec. - Przesu­nął dźwignię z powrotem i światełka zgasły.

- Nie przyda się nam ta broń - skomentował Ross. - Jakie mamy szanse na powrót do domu?

Renfry wzruszył ramionami.

- Póki co, nie widzę żadnej. Szczerze mówiąc, boję się dłu­bać w tych urządzeniach, kiedy jesteśmy w kosmosie. Istnieje zbyt duże ryzyko, że zatrzymamy się i nie ruszymy ani do przodu, ani do tyłu.

- Brzmi sensownie. W takim razie musimy lecieć do miejsca, na które zaprogramowany jest autopilot?

Renfry skinął głową.

- Ta technologia jest bardziej zaawansowana i statek znacznie się różni od naszych samolotów. Gdybym miał czas i siedział sobie bezpiecznie na Ziemi, może zdołałbym rozpracować silniki. Ale za­raz potem stanąłbym przed kolejnym dylematem: co wprawia je w ruch.

- Napęd jądrowy?

- Niewykluczone. Napęd może być atomowy, ale nie zdołam tego ustalić. Silniki są całkowicie ukryte.

- A cel podróży może znajdować się gdziekolwiek we wszech­świecie - odezwał się Ashe. - Oni musieli znać sposób na skoki w przestrzeni. Podróże nie mogły trwać setek lat.

Renfry, wyraźnie rozdrażniony, przyglądał się rzędom przyci­sków i dźwigni.

- Mogli dysponować wszystkim, co byłby w stanie wyobrazić sobie dobry pisarz, ale nie dowiemy o tym, aż coś zadziała, albo nie zadziała!

- Niezła perspektywa. - Ashe wstał. - Myślę, że powinniśmy teraz dokładnie zbadać nasz obecny dom.

Znaleźli trzy małe kabiny mieszkalne - każda z dwoma kojami. Eksperymentując z panelami ściennymi, natknęli się na odzież i rze­czy osobiste załogi. Travisowi nie podobało się opróżnianie płytkich szafek i zagarnianie rzeczy zmarłych. Z chęcią uczestniczył natomiast w polowaniu na wskazówki, które dla obecnych pasażerów mogły oznaczać życie albo śmierć: Otworzywszy ostatnią szufladkę, ujrzał obiecujący błysk. Podniósł śliski prostokątny przedmiot, w dotyku przypominający szkło. Na pierwszy rzut oka był mlecznobiały i gład­ki, lecz kiedy obrócił go z zaciekawieniem, dostrzegł drobne, błysz­czące żółte punkty na krawędzi, które mogły być jakimiś klejnotami otaczającymi osobliwą ramką nie obrazek, ale pustkę.

Obrazek! Gdyby nosił przy sobie jakieś zdjęcie, co by przedsta­wiało? Rodzinę? Dom? Przyjaciół? Wpatrywał się w pustkę w obrę­bie ramki. Pustkę? Tam coś było! Na powierzchnię sączył się kolor, kształty stawały się coraz bardziej wyraźne. Zdezorientowany, pra­wie przerażony, Travis obserwował zadziwiające zjawisko.

Teraz naprawdę patrzył na obrazek - znajomy widok pustyni i gór. Hmm, możliwe, że stał na urwisku i patrzył w kierunku kanionu Czer­wonego Konia! Jak to możliwe, żeby jakiś obcy, który żył dwanaście tysięcy lat temu, miał pośród rzeczy osobistych zdjęcie rodzinnego kraju Travisa? To niewiarygodne! Nierealne!

- Co to jest, synu? - Ręka Ashe'a na jego ramieniu była bardzo realna, głos wydawał się ciepły w porównaniu z chłodem ogarniają­cym Travisa, w miarę jak wpatrywał się w trzymany w ręku przed­miot, przedmiot, który, mimo znanego piękna, był czymś złym, okropnym...

- Zdjęcie... - wymamrotał. - Zdjęcie mojej ziemi rodzinnej. Tutaj.

- Co takiego? - Ashe pochylił się i z okrzykiem wyrwał Travi­sowi z rąk dziwny przedmiot. Apacz potarł spocone dłonie o biodra, starając się zetrzeć wspomnienie dotyku.

Archeolog, patrząc na pustynny krajobraz, krzyknął ponownie. Obraz bladł, a barwy pochłonęła biel. Zarysy urwisk i gór zniknęły. Ashe podniósł ramkę w obu dłoniach. Teraz w jej głębi znów coś zawirowało, scena nabierała nowej ostrości.

Tyle, że nie była to już pustynia, lecz las wysokich, zielonych drzew. Travis rozpoznał sosny. Poniżej znajdował się pas szarobiałego piachu, a dalej fale, które unosiły się wysoko i spienione rozbi­jały o poszarpane skały. Nad niespokojną wodą wisiały białe ptaki.

- Safeharbour! - Ashe usiadł raptownie na koi i obraz zatrząsł się w jego drżących dłoniach. - To plaża przy moim domu w Maine! - W Maine, naprawdę! Safeharbour, Maine! Ale jak się tu znalazła? - Na jego twarzy malowało się zdumienie.

- Mnie również pokazał dom rodzinny - powiedział wolno Tra­vis. - A teraz tobie inną scenę. Być może istocie, która kiedyś miesz­kała w tej kabinie, też pokazywał dom. To z pewnością magiczny przedmiot. I nie chodzi tu o magię, jaką twoja rasa zaprzęgła do speł­niania woli, ani o taką, jaką znali moi przodkowie.

Myśl, że ten przedmiot zaskoczył także białego człowieka, roz­proszyła początkowy strach Travisa. Ashe podniósł wzrok i spojrzał na Apacza. Powoli pokiwał głową.

- Wydaje mi się, że masz rację. Co oni znali, ci ludzie? Jakie cuda znali! Musimy się dowiedzieć, czego tylko się da, podążyć ich śladem.

Travis zaśmiał się nerwowo.

- Ich śladem to my podążamy, doktorze Ashe. A co do nauki, no cóż, zobaczymy.


8

W wąskim korytarzu pojawiła się jakaś postać. Opatrzone poduszeczkami stopy ledwo dotykały podłogi. W bezczasowym wnętrzu statku kosmicznego, gdzie nie było zmiany dnia w noc, Travis mu­siał długo czekać na ten szczególny moment. Zaczął odpinać pas.

Zapasy wody podzielili na ścisłe racje i tak samo zrobili z kap­sułkami zawierającymi koncentraty żywności. Lecz jutro, czy w ko­lejnym okresie przebudzenia, który umownie nazywali “jutrem", pozostaną im tylko cztery małe porcje. Travis zdawał sobie z tego sprawę. Pamiętał również, co powiedział Ross w dniu, w którym omawiali potrzebę eksperymentowania z zapasami żywnościowymi obcych.

- Case Renfry - rzekł Murdock - nie zamierza być królikiem doświadczalnym. Jeżeli kiedykolwiek mamy dowiedzieć się, co wpra­wia w ruch ten pojazd i jak go zawrócić, to tylko dzięki niemu. A ty, szefie - spojrzał na Ashe'a - masz najbystrzejszy umysł. Musisz mu pomóc. Może uda ci się zlokalizować jakąś instrukcję obsługi.

Przeglądali znalezione w kabinach materiały. Przedmioty podob­ne do znikającego obrazka odłożyli na bok w nadziei, że Ashe, dzię­ki swemu doświadczeniu w penetrowaniu pradawnych tajemnic, po głębszej analizie zrozumie ich działanie.

- Natomiast rozwiązanie problemu żywności - kontynuował Ross - należy powierzyć ochotnikowi... czyli mnie.

Travis milczał, lecz on również miał pewien plan. Rozumiał sens wywodów Rosa, ale jego wniosek różnił się od konkluzji Murdocka. Z czterech mężczyzn na pokładzie to on, a nie Murdock, był najbardziej bezużyteczny. A historia jego ludu dowodziła niezbicie, że Apacze mieli najbardziej wytrzymały system pokarmowy. Potrafili żyć z naturalnych płodów ziemi, podczas gdy inne rasy umierały z gło­du. Dlatego zaangażował się teraz we własny, prywatny projekt.

W trakcie ostatniego okresu snu wziął pierwszy pojemnik z szafki z zapasami, ten, w którym bulgotało podczas poruszania. Połknął dwie spore porcje bardzo słodkiej substancji o konsystencji bigosu. Miała nieprzyjemny smak, ale nie spowodowała żadnych dolegliwości żo­łądkowych. Potem wybrał małą, okrągłą puszkę. Szybko zerwał z niej przykrywkę, nasłuchując odgłosów z korytarza.

Zostawił śpiącego Rossa w małej kabinie, którą wspólnie dzieli­li, zajrzał do Renfry'ego i Ashe'a i dopiero wtedy wybrał się na tę małą wycieczkę. Miał niewiele czasu, a po spożyciu każdej nowości musiał odczekać kilka minut przed spróbowaniem następnej.

Dręczyło go pragnienie, lecz wiedział, że lepiej niczego nie pić. Podczas ostatniego “posiłku" położył sobie na dłoni tabletkę z kon­centratem, przyłożył manierkę do ust, ale nie napił się wody. Teraz przyglądał się z obrzydzeniem nowej potrawie.

Brązowa galareta drżała lekko wraz z ruchem pojemnika w dło­ni; światło odbijało się od jej powierzchni. Używając przykrywki jako łyżki, Travis włożył sobie niewielką porcję do ust. Skrzywił się, czując coś tłustego na języku. Przełknął jednak i nabrał kolejną por­cję. Jako trzecie w kolejności wybrał kwadratowe pudełko. Zaczeka. Jeżeli nie będzie żadnych niepożądanych objawów po galarecie - wtedy zje to. Jeśli kilka z tych pojemników zawiera pożywienie, na statku jest dostatecznie dużo jedzenia, żeby przetrwać bardzo długą podróż.

Nie wrócił na koję. Magnetyczne dna kolejnych pojemników przywierały do powierzchni stołu, podobnie jak grube podeszwy jego kombinezonu przyczepiały się do powierzchni spacerowych na stat­ku, jeśli stawiał nogi zdecydowanie. Wszyscy przystosowali się w pewnym stopniu do braku grawitacji, ale Travis nie czul się do­brze. Chwilowa samotność sprawiła mu niemałą ulgę. Bardzo chciał się rozluźnić.

Polubił wyprawy w czasie. Rozumiał prehistoryczny świat, bez­kresną dzicz. Ale ten statek był inny. Apacz miał wrażenie, że cień śmierci wciąż unosi się w małych kabinach, w wąskich korytarzach i przejściach, że obcość tego miejsca jest o wiele bardziej zatrważa­jąca niż szablozębny tygrys czy szarżujący mamut.


Kiedyś chciał poznać tajemnice swoich przodków. Wierzył, że posiądzie ich wiedzę, badając skorupy starych naczyń czy groty strzał wciśnięte w jakąś szczelinę w jaskini. Z przodkami łączyła go du­chowa więź, byli mu bliscy, a konstruktorzy tego statku nie. Przez chwilę czuł się uwięziony, osaczony. Zapragnął gołymi pięściami rozkruszyć otaczające go ściany, wydostać się z tej skorupy.

Ale za ścianami nie było światła ani powietrza, tylko próżnia - tajemniczy kosmos, w którym odległości między gwiazdami wyda­wały się niczym. Travis walczył z własną wyobraźnią. Nie mógł się pogodzić z obrazem statku zawieszonego w pustce, gdzie nie było stałych punktów światła oznaczających gwiazdy, gdzie nie istniało nic stabilnego.

Podróżnicy mogli jedynie mieć nadzieję, że kiedyś dotrą do portu, na który umierający obcy zaprogramował autopilota. Ten kurs został obrany dwanaście tysięcy - a może więcej - lat temu. Co zastaną za ścianą czasu? Kilkanaście tysięcy lat... okres zbyt długi dla umysłu zwyczajnego człowieka. W tych czasach na Ziemi jeszcze nie budo­wano pierwszych lepianek, nie siano ziaren. Kim byli wtedy Apacze... i Biali? Myśliwymi, którzy wprawnie posługiwali się włócznią i no­żem podczas polowania na zwierzynę. A obcy w tych czasach podró­żowali, nie tylko między planetami pojedynczego systemu, lecz po­śród gwiazd!

Travis próbował wyobrazić sobie ich przyszłość, ale przeszka­dzało mu pragnienie otwartej przestrzeni. Chciał stanąć w blasku słońca, poczuć wiatr - tak, nawet gorący pustynny wiatr, ciężki od pyłu, dmuchający mu w twarz. To pragnienie sprawiało mu ból - ból!

Przycisnął ręce do pasa. Nagły spazm bólu targnął jego ciałem. I nie był to ból zrodzony z tęsknoty za domem. Ten ból był fizyczny i bardzo realny. Travis zgiął się wpół, starając się złagodzić piekący uścisk w trzewiach. Kabina wirowała mu przed oczami. Wreszcie kłucie minęło i Indianin wyprostował się, lecz po chwili ból powró­cił. Już rozumiał. Drugi pojemnik z żywnością obcych okazał się pechowy.

Jakimś cudem Indianin podniósł się na nogi, a kiedy dopadła go trzecia fala bólu, oparł się o stół. Wydawało się, że tortury trwają wieczność; jego twarz i dłonie były całe mokre. Przebył połowę dro­gi wzdłuż korytarza, docierając do celu dokładnie w chwili, gdy roz­szalały żołądek nie wytrzymał.

Travis nigdy by nie uwierzył, że dwa łyki tłustej galarety mogą tak bardzo osłabić człowieka. Wycieńczony, powlókł się z powro­tem do mesy i opadł bezwładnie na fotel. Bardziej niż czegokol­wiek innego pragnął teraz napić się wody, oczyścić zły smak w ustach, ugasić ogień w gardle. Nie śmiał jednak wziąć żadnej z ma­nierek, zdając sobie sprawę, jak niewiele zostało drogocennego płynu.

Przez chwilę pochylał się nad stołem, zadowolony, że ból minął. Przyciągnął do siebie puszkę z galaretą. To musiała być trucizna. Spróbował pożywienia z zaledwie dwóch pojemników - zawartość ilu jeszcze okaże się niezdatna do jedzenia?

Zostało im tylko pięć kapsułek z koncentratem. Jeżeli mają prze­trwać tę podróż, muszą skorzystać z zapasów obcych. Nie mógł opa­nować drżenia rąk, kiedy otwierał wieczko kwadratowego pudełka. Może postępował zbyt pochopnie, biorąc kolejną próbkę niedługo po fatalnym efekcie zjedzenia poprzedniej. Wiedział jednak, że jeśli nie zrobi tego teraz i tutaj, później nie zdoła się zmusić do trzeciej próby.

Wieczko w końcu ustąpiło, odsłaniając suche, czerwone kwa­draty. W dotyku przypominały chleb, czy raczej twardszy od chleba biszkopt. Podniósł puszkę i powąchał zawartość. Woń wydała mu się znajoma. Kwadraciki, cienkie i chrupkie jak tortiiie, miały po­dobny do nich aromat. Wzbudzały przyjemne wspomnienia, więc Travis zatopił w jednym zęby z nieoczekiwaną ochotą.

“Ciastko" przełamało się niczym chleb kukurydziany i mimo niezwykłego koloru również w smaku go przypominało. Travis do­kładnie przeżuł kawałek ciastka i połknął. Było suche, ale wyelimi­nowało palenie w gardle pozostawione przez galaretę. Tak mu za­smakowało, że ugryzł jeszcze kilka razy. Szybko skończył pierwsze, a potem drugie ciastko. W końcu, trzymając pudełko w jednej ręce, opadł głębiej w fotelu i zamknął oczy. Wyczerpane ciało domagało się odpoczynku.

Jechał wierzchem. Widział wjazd do kanionu Czerwonego Ko­nia i czuł w powietrzu zapach jałowca. Niedaleko poderwał się jakiś ptak. Orzeł! Wznosił się wysoko ku bezchmurnemu niebu. Nagle błę­kitne dotąd niebo pokryło się czernią, bynajmniej nie zrodzoną z no­cy. Ta czerń zaraziła wszystkie gwiazdy, które powiększały się w szyb­kim tempie. Ciągnęło go w górę do ciemności, w której były już tyl­ko małe świecące punkciki...


Uniósł ciężkie powieki, spojrzał niepewnie na błękitną postać, na chudą, pociągłą twarz o lekko zapadniętych policzkach i ciem­nych smugach pod zimnymi, szarymi oczami.

- Ross! - Podniósł głowę, krzywiąc się pod wpływem bolesne­go kłucia w plecach.

Murdock usiadł po przeciwnej stronie stołu, wciąż przenosząc wzrok z Travisa na pojemniki z żywnością.

- Zrobiłeś to! - W jego tonie znać było oskarżenie, nawet nutę wściekłości.

- Sam powiedziałeś, że to robota dla najbardziej bezużytecznego.

- Zgrywasz bohatera! - Teraz oskarżenie było jawne i palące.

- Kiepski ze mnie bohater. - Travis oparł brodę o pięść i spoj­rzał na ustawione przed sobą pojemniki. - Na razie spróbowałem z trzech - dokładnie trzech.

Ross opuścił powieki. Odzyskał kontrolę nad sobą, chociaż Tra­vis nie wątpił, że gniew wciąż go trawi.

- Jakie rezultaty?

- Numer jeden - Travis wskazał odpowiednią puszkę - to coś w rodzaju bigosu, za słodkie, ale można strawić. To numer dwa. - Poklepał puszkę z brązową galaretką. - Rzekłbym, że służyła jedynie do pozbywania się wilków. To - ujął w dłonie pudełko z czerwo­nymi ciastkami - jest naprawdę dobre.

- Jak długo się z tym zabawiasz?

- Podczas ostatniego okresu snu spróbowałem tych dwóch.

- Trucizna, co? - Ross podniósł puszkę z galaretą.

- Jeśli nawet nie trucizna, nieźle ją udaje - odparował Travis, dotknięty sceptycyzmem towarzysza. Murdock odstawił puszkę.

- Więc jednak trucizna - mruknął. - A ten mały numer je­den?

Wstał i podszedł do szafki, z której wyjął płytki, okrągły pojem­nik. Mieli problemy z jego otworzeniem, a gdy w końcu im się uda­ło, ujrzeli małe kuleczki w żółtym sosie.

- Wiesz, to może być zwyczajna fasola - zauważył Ross. - Jesz­cze nie widziałem żadnego statku, w którego menu nie pojawiłby się jakiś rodzaj fasoli. Zobaczmy, czy tak smakuje. - Włożył do ust jed­no ziarno i żuł w zadumie. - Fasola raczej nie. Powiedziałbym, że smakuje raczej jak kapusta, lekko przyprawiona na ostro. Ale niezłe, całkiem niezłe!

Travis złapał się na tym, że w głębi duszy chce, aby kapusto-fasola dopiekła Rossowi, oczywiście nie przynosząc tak przykrych skutków jak galaretka. Tego nie życzyłby nikomu! Ale gdyby Murdock uświadomił sobie, że testowanie żywności nie należy do ła­twych zadań...

- Czekasz, aż zacznie mi flaki wyżerać? - Ross wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Travis zaczerwienił się lekko, gdy zdał sobie sprawę, że spojrze­niem zdradził swoje myśli. Przesunął chrupki chleb, wstał i sięgnął po wysoki cylinder, w którym coś zachlupotało zachęcająco, kiedy dobrał się do przykrywki.

- Nieszczęścia chodzą parami - kontynuował Ross. - Jak to pachnie?

Odkrycie chleba dodało Travisowi animuszu. Powąchał z nadzie­ją, ale szybko odsunął od nosa pojemnik o stożkowatym otworku, gdyż zaczęła się z niego wylewać biała piana.

- Może trafiło ci się mydło w płynie - skomentował Ross. - Poliż to, masz tylko jeden żołądek do stracenia w służbie dla kraju.

Travis polizał, spodziewając się czegoś niezjadliwego. Ku swe­mu zdziwieniu, przekonał się, że choć piana była dość słodka, sma­kowała o wiele lepiej niż bigos. W zetknięciu z językiem dawała od­świeżający efekt i w pewnym stopniu łagodziła uporczywe pragnie­nie. Zjadł więcej i usiadł w oczekiwaniu na ewentualne fajerwerki w żołądku.

- Dobre? - zapytał Ross. - Cóż, nie może cię ciągle prześlado­wać pech.

- Ciężko stwierdzić, czy to pech czy szczęście. - Travis zamknął pojemnik, z którego wciąż uchodziła piana. - Żyjemy i wciąż leci­my.

- Podróżowanie samo w sobie jest pozytywne. Nieco więcej informacji o celu podróży byłoby pocieszające. Albo wprost prze­ciwnie.

- Świat konstruktorów tego statku nie może zbytnio różnić się od naszego. - Travis powtórzył wcześniejsze spostrzeżenia Ashe'a. - Oddychamy ich powietrzem, nie czując dyskomfortu, i możemy jeść niektóre produkty żywnościowe.

- Dwanaście tysięcy lat... Wiesz, mogę to powiedzieć, ale nie potrafię nadać tej liczbie realnego wymiaru w swoim umyśle. - Wro­gość Rossa zniknęła. - Wymawiasz słowa, lecz nie potrafisz wysilić wyobraźni na tyle, by coś wyrażały... Wiesz, co mam na myśli? - rzucił wyzywająco.

Travis opanował w sobie wzburzenie, zanim odpowiedział.

- Częściowo tak. Spędziłem cztery lata na uniwersytecie. Nie nosimy koców i piór przez cały czas.

Ross podniósł wzrok. W jego zimnych, szarych oczach zabłysło zdumienie.

- Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. - Uśmiechnął się i po raz pierwszy w jego spojrzeniu nie pojawiła się wyższość czy iro­nia. - Chcesz znać całą prawdę, kolego? Zanim z cholernym trudem dostałem się do projektu, sam uczyłem się, czego mogłem. Żadnych uniwersytetów. Ty studiowałeś archeologię, jak nasz szef?

- Tak.

- W takim razie co znaczy dla ciebie dwanaście tysięcy lat? Odmierzasz czas w dużych porcjach, czyż nie?

- To szmat czasu. Przeskakujemy dokładnie do okresu człowie­ka jaskiniowego.

- Taak. Zanim wzniesiono piramidy w Egipcie, zanim wynale­ziono pismo. Cóż, dwanaście tysięcy lat, a ci błękitni chłopcy już mieli gwiazdy dla siebie. Ale założę się, że ich nie utrzymali! W na­szym świecie żadna cywilizacja, nawet ta w Chinach, nie przetrwała tak długo. Wspinają się do góry, do góry, a potem... - pstryknął pal­cami - kaput i ktoś inny przejmuje władzę. Może kiedy dotrzemy do portu, do którego, zgodnie z opinią Renfry'ego, zmierzamy, niczego tam nie znajdziemy albo będzie tam na nas ktoś czekał. Można ob­stawiać jedną albo drugą możliwość i mieć spore szansę wygranej. Jeśli jednak rzeczywiście niczego nie znajdziemy, może być z nami cienko.

Travis musiał się zgodzić z logiką tego stwierdzenia. Przypuść­my, że przybędą do portu, który istotnie przestał istnieć, wylądują w dziwnym świecie, z którego nie będą mogli odlecieć, ponieważ nie potrafią pilotować statku. Resztę życia spędzą jako wygnańcy w kosmosie, niezbadanym przez swoich współziomków.

- Jeszcze nie umarliśmy - powiedział Travis.

Ross roześmiał się.

- Mimo wszystkich naszych wysiłków? Nie, myślę, że to nasza prywatna bitwa. Dopóki człowiek żyje, dopóty przebiera nogami. Ale dobrze byłoby się dowiedzieć, jak długo będziemy zamknięci w tym statku. - Typowy dla niego, na wpół lekceważący ton złagodniał, jakby skrzętnie wypielęgnowane poczucie samowystarczalności zaczy­nało drżeć w posadach.

Eksperymenty zjedzeniem zakończyły się częściowym sukce­sem. Krakersy, które Travis wciąż określał mianem “kukurydzy", pian­kę i kapusto-fasolę Rossa system pokarmowy człowieka trawił bez większego trudu. Do tej listy dodali jeszcze lepką pastę o konsysten­cji dżemu, smakiem przypominającą bekon, i ciastkopodobną substan­cję, jadalną pomimo kwaśnego smaku. Travis poklepał pojemnik z wodą obcych i pociągnął tęgi łyk. Chociaż płyn pozostawiał po wypiciu metaliczny posmak, którym trudno było się rozkoszować, okazał się nieszkodliwy.

Co więcej, młodsi członkowie przypadkowej załogi okazali się bardzo przydatni w badaniach prowadzonych przez Ashe'a i Renfry'ego. Sfrustrowany technik spędzał długie godziny w kabinie na­wigacyjnej, gdzie próbował zgłębić zasady działania poszczególnych urządzeń. Obawiał się jednak je uruchamiać i nawet nie śmiał rozmontowywać. Pewnego ranka o dziesiątej - przynajmniej zgodnie z zegarkiem Renfry'ego, a tylko dzięki niemu mogli ustalać czas - Travis właśnie siedział za plecami technika, kiedy zaszła zmiana, o której należało zameldować.

Przenikliwy brzęczyk przeciął niezmienną ciszę, sygnalizując najprawdopodobniej jakieś niebezpieczeństwo. Renfry chwycił mały mikrofon obwodu komunikacyjnego statku.

- Zapiąć pasy! - rzucił krótką komendę. - Włączył się system alarmowy. Może będziemy podchodzić do lądowania. Zapiąć pasy!

Travis złapał pasy bezpieczeństwa. Znów odczuwał wibracje. Statek przestał bezwładnie dryfować i budził się do życia.

To, co nastąpiło później, trudno było opisać. Indianin najpierw poczuł potężne wirowanie, podobne do tego, jakie przeżył, kiedy statek przedostawał się przez transfer czasu. Leżał zupełnie bezwład­ny, obserwując ekran, który tak długo nic nie pokazywał. Po chwili krzyknął podekscytowany:

- To nasze słońce!

Żółty punkt wysyłał w czerń kosmosu światełko przewodnie.

- Jakieś słońce - poprawił Renfiy. - Zrobiliśmy niezły przeskok. Teraz ostatni etap podróży do systemu...

Żółtoczerwona łuna znikała z ekranu. Travis odniósł wrażenie, że statek obraca się powoli. Teraz, kiedy jaśniejsza poświata bijąca od słońca zniknęła, zobaczył niewielki punkcik, o wiele mniejszy niż gwiazda, która go zasilała. Punkcik nie znikał z ekranu.

- Coś mi mówi, chłopcze - odezwał się Renfry słabym głosem, z którego przebijało wahanie - że to tam zmierzamy.

- Ziemia? - Przez umysł Travisa przepłynął ciepły strumień nadziei.

- Może i ziemia, ale nie nasza.

9

- Wylądowaliśmy. - Cienki, ochrypły głos Renfry'ego przerwał ci­szę w kabinie nawigacyjnej. Jego ręce powędrowały do krawędzi kon­soli z dźwigniami i przyciskami i opadły na nią bezradnie. Chociaż nie miał nic wspólnego z tym lądowaniem, wydawał się wyczerpany jak po ogromnym wysiłku.

- Cel podróży? - Travis wypowiedział te słowa suchymi war­gami.

Chociaż lądowanie nie kosztowało ich tyle nerwów i zdrowia co start, okazało się bardzo nieprzyjemne. Albo obcy byli lepiej przystosowani do prędkości swoich statków kosmicznych, albo na drodze bolesnych doświadczeń przyzwyczaili się do takich cier­pień.

- Skąd miałbym wiedzieć? - odparł Renfry, wyraźnie rozdraż­niony.

Ekran, ich okno na świat zewnętrzny, ponownie pokazał niebo. Nie było to normalne błękitne niebo, które Travis znał i tak bardzo pragnął ujrzeć. Ten kolor bardziej przypominał zieleń, przybierającą odcień turkusu ze wzgórz. To niebo było zimne, wrogie.

Otwartą przestrzeń przecinała potężna struktura rzucająca meta­liczny błysk. Gładź czerwonych powierzchni kończyła się postrzę­pionymi krawędziami, surowymi na błękitno-zielonym tle, najwyraź­niej oznaczającymi ruiny.

Travis odpiął pasy i stanął na nogach, przyzwyczajając się na nowo do siły grawitacji. Zdążył już znienawidzić statek i bardzo pragnął się z niego wydostać, lecz w tym momencie nie miał ocho­ty wychodzić pod turkusowe niebo i badać widniejących na ekra­nie ruin.

Spotkali się przy przedostatniej grodzi, skąd poszli do luku wyj­ściowego. Technik spojrzał przez ramię.

- Hełmy zapięte? - Jego głos grzmiał głucho wewnątrz opie­rającej się na ramionach kuli umocowanej na ściśle dopasowanej uprzęży. Kule i uprząż odkrył Ashe. Zdążyli je wcześniej wypró­bować, przygotowując się do momentu, w którym będą musieli wyjść w nieznane. Bańka nie była wyposażona w nieporęczne zbior­niki z tlenem. Działała na niezrozumiałej dla Renfry'ego zasadzie, ale obcy używali tych hełmów i Ziemianie musieli wierzyć, że są skuteczne.

Zewnętrzny luk opierał się o kadłub statku. Renfry wyrzucił dra­binę i zszedł po niej. Kiedy znalazł się na zewnątrz, pozostali męż­czyźni rozejrzeli się dokoła.

Poniżej rozciągał się szeroki pas twardej, białej powierzchni, po­przerywany kwadratowymi i trójkątnymi strukturami wzniesionymi z matowoczerwonego, metalicznego materiału. Pośrodku każdej z nich znajdowała się powierzchnia naznaczona czarnymi okręgami. Żadna z czerwonych budowli nie zachowała się w całości, a lądowisko - o ile było to lądowisko - wyglądało na od dawna opuszczone.

- Kolejny statek... - Ashe podniósł rękę, jego głos dotarł do Travisa przez komunikator w hełmie.

Statek spoczywał na jednym z placów otoczonych budynkami, jakieś ćwierć mili od nich. Travis dostrzegł trzeci pojazd, nieco da­lej. Nigdzie jednak nie widać było jakiegokolwiek śladu życia. In­dianin czuł na nagich odkrytych dłoniach delikatny wiatr, który pra­wie pieścił swym dotykiem.

Zeszli po drabinie i stanęli u podnóża statku, niepewni, co dalej robić.

- Czekaj! - krzyknął Renfry do Ashe'a. - Coś się poruszyło! Tam!

Przygotowali znalezioną na statku broń, podobną do pistoletu, jaki miał przy sobie Ross, kiedy Travis po raz pierwszy go spotkał. Wiatr wiał nieprzerwanie. Jakiś kawałek dawno uschniętego zielska zaczepił się o kadłub statku, zawirował i pofrunął dalej, wyginając siew osobliwym tańcu.

Z otworu u podnóża najbliższej czerwonej wieży coś wychodzi­ło. Travis zamarł, patrząc, jak stwór zmierza wprost na nich. Wąż? Tak długi, że jego głowa zbliżała się do miejsca, w którym stali, pod­czas gdy ogon leżał pośród ruin.

Indianin wycelował broń. Nagle Renfry uderzył go w nadgar­stek, podbijając w górę lufę miotacza. W tym samym momencie Apacz dostrzegł coś, co Renfry zobaczył pierwszy: wąż nie składał się z ciała, skóry, kręgów, ale z jakiegoś przetworzonego materia­łu.

Wił się mechanicznie przez otwór w budowli. Poruszał się do przodu gwałtownymi ruchami, stawał, pełzł dalej, jakby zmuszany do tego, wbrew ograniczeniom starego materiału i długiego użytko­wania. Fakt, że posuwał się na szczudłowatych nogach, sprawiał, iż przypominał istotę ludzką. Miał jednak cztery górne wypustki, teraz zgięte na głównej części tułowia, a w miejscu, gdzie powinna być głowa, znajdował się trzon przypominający antenę zespołu komuni­kacyjnego.

Szarpany, przerywany chód wskazywał, że wąż nie jest w pełni sprawny. Prawdopodobnie rdzewiał tu i niszczał przez długi czas. Ale jak długi? Mężczyźni odeszli od statku, dając przejście dziw­nym istotom z wieży.

- Roboty! - odezwał się nagle Ross. - To roboty! Ale co Za­mierzają zrobić?

- Chyba nalać paliwa - rzekł Ashe.

- Trafiłeś w dziesiątkę! - Renfry postąpił krok do przodu. - Ale czy mają jeszcze paliwo?

- Miejmy nadzieję, że coś zostało - powiedział Ashe. - Chyba nie powinniśmy tu stać. Lepiej wejdźmy z powrotem na pokład.

Groźba uwięzienia w tym miejscu, gdy automatyczny pilot poderwie statek do góry i pozostawi Ziemian na pastwę losu, wywołała w nich falę czegoś zbliżonego do paniki. Pomknęli do drabiny i za­częli się wspinać. Kiedy jednak dotarli do luku, Renfry stanął w otwo­rze wejściowym i spojrzał na roboty.

- Myślę, że ta ożywiona rura jest połączona pod spodem. Nie widzę, co robi ten robot na początku. Może po prostu czeka na wy­padek kłopotów. I coś się dzieje z tym wężem. Widać, jak pęcznieje! Chyba tankujemy paliwo!

- Stacja paliwowa. - Ashe spojrzał na szeroki pas kruszących się wież i lądowisk. - Popatrzcie na rozmiary tego miejsca. Z pew­nością zbudowano je do obsługi setek albo nawet tysięcy statków kosmicznych. A fakt, że wszystkie naraz nie mogły lądować, sugeru­je istnienie przeogromnej floty. - Wziął głęboki oddech - Floty, któ­rej liczebność wykracza poza ludzkie pojęcie. Mieliśmy rację. Ta cywilizacja rozprzestrzeniła się na całą galaktykę. Może sięgnęła do następnej.

Travis wpatrywał się w postrzępiony wierzchołek wieży, z któ­rej wyszły roboty.

- Wygląda na to, że od jakiegoś czasu nikogo tu nie było - stwier­dził.

- Maszyny - rzekł Renfry - będą pracować, dopóki się nie ze­psują. Myślę, że zdołają jedynie dojść do statku. Wzbudziliśmy jakiś impuls, lądując na właściwym miejscu. Roboty zostały zaktywowane do wykonania swego zadania, może ostatniego. Ile czasu minęło, od kiedy pracowały po raz ostatni? Być może stały tu bezczynnie przez tysiące lat, a cywilizacja, która je stworzyła, powoli umierała. Ci obcy konstruowali maszyny, a stopy metali, jakie wykorzystywa­li, o niebo przewyższają najlepsze ziemskie materiały.

- Chciałbym zobaczyć wnętrze jednej z tych wież - powiedział Ashe z zadumą. - Może przechowywali jakieś zapiski, mieli coś, co potrafilibyśmy zrozumieć i co pozwoliłoby nam rozwikłać tę za­gadkę.

Renfry potrząsnął głową.

- Nie radziłbym próbować. Możliwe, że wzniesiemy się, zanim zdążysz przekroczyć próg tych drzwi. Oho, robot wraca. Chyba trze­ba szykować się do startu.

Zamknęli właz i wewnętrzną grodź. Renfry skierował się do ste­rówki. Pozostała trójka poszła do swoich kabin. Wkrótce nastąpił start. Tym razem nie stracili przytomności i wytrzymali do czasu, aż znaleźli się z powrotem w przestrzeni kosmicznej.

- Co teraz? - spytał Renfry, gdy po kilku godzinach zebrali się w mesie. Ale że żaden z nich nie mógł zaoferować nic ponad domy­sły, pytanie technika pozostało bez odpowiedzi.

- Czytałem kiedyś książkę - odezwał się nagle Ross z lekkim zakłopotaniem, jak ktoś, kto przyznaje się do błędu - o pewnym holenderskim kapitanie, który poprzysiągł, że opłynie przylądek Horn na jednym z tych dawnych żaglowców. Wezwał na pomoc diabła i nigdy nie powrócił do domu. Po prostu ciągle żeglował. Przez wieki.

- Latający Holender - powiedział Ashe.

- Ale my nie wzywaliśmy diabła - zauważył Renfry.

- Czyżby? - Travis wypowiedział na głos swoje myśli.

Wszyscy spojrzeli na niego.

- A cóż to za diabeł? - zainteresował się Ashe.

- Szukaliśmy tego statku po to, aby zdobyć wiedzę niedostępną ludzkości - wyjaśnił Indianin.

- I zostaliśmy za to ukarani - wszedł mu w słowo Ashe. - Jeśli rozpatrywać sprawę z tego punktu widzenia, masz rację. Zakazany owoc wiedzy. To przekonanie tak dawno zostało zasiane w umysłach ludzi, że do dzisiaj w nich pokutuje.

- Zasiane - powtórzył Ross w zamyśleniu. - Zasiane...

- Zasiane! - zagrzmiał Travis, jakby nagle wszystko zrozumiał. - Przez kogo? - Rozejrzał się po statku obcych i dodał miękko: - Przez te istoty?

- Nie chcieli, żebyśmy się o nich dowiedzieli. - powiedział Ross. - Przypomnij sobie, co zrobili z bazą czasu Czerwonych. Od­szukali ją i zniszczyli. Przypuśćmy, że rzeczywiście nawiązali kon­takt z prymitywnymi ludźmi z naszego świata. Zasiali idee. Albo dali im przerażającą lekcję, i pamięć o niej została w umysłach naszych przodków?

- Oprócz legendy o Latającym Holendrze są też inne opowie­ści. - Ashe poruszył się na siedzeniu. Żaden z foteli na statku nie był dopasowany do rozmiarów ludzkiego ciała. - Choćby o Prometeuszu, który ośmielił się wykraść bogom ogień. Podarował go ludziom i cierpiał przez wieki za zuchwałość. Tak, istnieją wska­zówki na poparcie takiej teorii, lecz dowody są za słabe. - Jego zapał rósł w miarę mówienia. - Może, tylko może, wkrótce się tego dowiemy!

- Ten port z zapasami od dawna był opustoszały - zauważył Travis. - Może nic nie zostało z ich imperium?

- Cóż, jeszcze nie dotarliśmy do celu podróży. - Renfry wstał. - Kiedy tam wylądujemy; nie wiem gdzie, ale przecież musimy gdzieś wylądować; być może będzie szansa, byśmy powrócili do domu, pod warunkiem, że... - Zabębnił palcami o drzwi. - Pod warunkiem, że dopisze nam wyjątkowe szczęście.

- To znaczy? - spytał Ashe.

- Automaty muszą być ustawiane za pomocą jakiegoś przewodni­ka - może taśmy albo dysku. Po wylądowaniu, przy sprzyjających wa­runkach, zabiorę się do pracy i może uda mi się odwrócić cały proces. Tyle że od Ziemi dzielą nas setki “jeśli", a nie możemy na nic liczyć.


- Jest jeszcze coś - dodał Ashe. - Analizowałem znalezione przez nas materiały. Gdybyśmy zdołali rozszyfrować ich język... nie­które z zapisków muszą traktować o konserwacji i sterowaniu tym statkiem.

- A gdzie w kosmosie zamierzasz znaleźć Kamień Rosetty? - zapytał Travis. Nie sądził, aby, zapiski obcych okazały się przydat­ne. - Nie mamy wspólnego dziedzictwa mowy.

- Czy prawa matematyki nie powinny być takie same, bez wzglę­du na język? Dwa i dwa zawsze równa się cztery - odparł Ross.

- Proszę, znajdź mi na dyskach, które przepuszczałeś przez czyt­nik, symbole choćby w najmniejszym stopniu podobne do naszych liczb. - Renfry'ego na powrót ogarnął pesymizm. - Tak czy siak, nie mam zamiaru bawić się z urządzeniami w sterówce, póki jesteśmy w kosmosie.

Wciąż w kosmosie - jak długo jeszcze? Drugi etap wyprawy donikąd okazał się gorszy niż pierwszy. Spodziewali się, że pierw­szy gwiezdny port okaże się ostatnim. Ale krótka przerwa na zatan­kowanie stanowiła zapowiedź o wiele dłuższej podróży. Upływ godzin mierzyli wedle wskazań zegarka Renfry'ego. Dni liczyli, odmierzając godziny. Minął tydzień od czasu, gdy opuścili stację paliw.

Aby zająć czymś umysł, zgłębiali zagadki, jakie oferował im sta­tek. Ashe zdążył już opanować działanie małego projektora, który “odczytywał" zapiski przechowywane na krążkach wypełnionych czymś, co przypominało cienki drucik. W ten sposób otworzył drzwi do nieznanych światów. Śpiewna mowa towarzysząca obrazom była niezrozumiała dla Ziemian, ale obrazy okazały się bardzo ciekawe. Trójwymiarowe, barwne, stanowiły okno na świat tajemniczej cywi­lizacji zamieszkującej gwiazdy.

Poznali mnóstwo ras, z których tylko jedną trzecią stanowiły isto­ty humanoidalne. Ale czy te dane były prawdziwe? Może to fikcja, która miała ich bawić podczas długich godzin podróży w kosmosie? A może to raporty z jakichś innych planet?

- Jeśli jesteśmy na statku policyjnym, a to są autentyczne ra­porty ze spraw - skomentował Ross - niewątpliwie mieli pewne pro­blemy. - Oglądał z zainteresowaniem niesamowitą bitwę w dżungli, w przeważającej części zalanej wodą. Wrogowie - białe, amfibijne stwory - posiadały zadziwiającą zdolność wydłużania ciał i kończynami chwytały przeciwników. - Z drugiej strony - ciągnął - mogą to być tylko filmiki służące rozrywce chłopców w błękicie. Żeby im się zbytnio nie nudziło. Skąd mamy wiedzieć?

- Dzisiaj rano odkryłem coś, co powinno nas bardziej zaintere­sować. - Ashe przejrzał krążki. - Spójrzcie na to. - Wyjął zapis bi­twy w dżungli i wsadził nowy krążek.

Z uwagą wpatrywali się w maleńki ekran. Travis próbował się domyślić, co oznacza wysokie gdakanie, które dźwięczało w kabi­nie. Przenikliwy ton głosu nadwerężał ludzkie uszy.

Potem zobaczyli niebo zasnute szarymi, nisko wiszącymi, gęsty­mi chmurami. Poniżej rozciągało się pustkowie pokryte czymś, co mogło być jedynie śniegiem, takim, jaki znali z własnego świata. Na ekranie pojawiła się niewielka grupka istot. Łatwo było rozróżnić znajome błękitne kombinezony kontrastujące z szarobiałym, mono­tonnym tłem.

- Coś ci to mówi? - zwrócił się Ashe do Rossa. Murdock z ożywieniem przyglądał się scenie widocznej na ekranie. Czterej łysi humanoidzi byli ubrani tylko w błękitne kombine­zony. Travis przypomniał sobie uwagi Rossa o izolujących właści­wościach dziwnego tworzywa. Z głowami skrytymi w bankowych hełmach, poruszali się powoli i ostrożnie.

Obraz mignął i nastąpiła jedna z szybkich zmian, do których oglądający zdążyli się przyzwyczaić. Teraz prawdopodobnie oglą­dali tę samą krainę z punktu widzenia jednej z czterech odzianych w błękitny kombinezon istot. Nagle nastąpił zapierający dech w pier­siach spadek; kamera musiała zjechać z ogromną prędkością do doliny. Przed nimi znajdowało się drugie obniżenie terenu, lecz per­spektywa nie zachowywała odpowiednich proporcji.

Proporcje nie były jednak na tyle wypaczone, aby ukryć to, co filmujący chciał zarejestrować. Widzowie spoglądali w dół na sze­roką przestrzeń, w której, na wpół zagrzebany w śniegu, leżał jeden z wielkich frachtowców.

- To niemożliwe! - Na twarzy Rossa malowało się nieopisane zdziwienie.

- Patrzcie - rzekł Ashe.

W pewnej odległości od porzuconej półkuli pojawiły się czarne punkciki. Poruszały się po ścieżce wydeptanej w ubitym śniegu. Roz­legło się kolejne kliknięcie i znów zobaczyli lód - wielką ścianę lodu wyrastającą ku szaremu niebu. Wydeptana ścieżka prowadziła bezpośrednio do tej ściany.


- Posterunek czasu Czerwonych! Na pewno! A ten statek... - Ross prawie krzyczał - ten statek musiał brać udział w nalocie! Rozległo się ostatnie kliknięcie i ekran zaświecił pustką,

- Gdzie reszta? - spytał Ross.

- To już wszystko. Jeżeli nagrali coś jeszcze, nie ma tego na tym zwoju. - Ashe wskazał palcem kolorową tabliczkę przycze­pioną do krążka. - Nie znalazłem niczego z podobnym oznacze­niem.

- Ciekaw jestem, czy Czerwoni w jakiś sposób im się odpłacili. Może wybili później załogę naszego statku. Broń biologiczna... - Ross bawił się włącznikiem projektora. - Przypuszczam, że nigdy się nie dowiemy.

Wtem ponad ich głowami, przerywając ciszę, nadeszło ostrze­żenie z kabiny nawigacyjnej, gdzie Renfry pełnił wachtę.

- Koledzy, statek szykuje się do kolejnego przeskoku. Zapnij­cie pasy! Czeka nas niezła jazda!

Pospieszyli do koi. Travis naciągnął na siebie ochronną pajęczy­nę. Co znajdą tym razem? Kolejną zamieszkaną przez roboty stację paliw czy też tak bardzo oczekiwany cel podróży? Przygotował się psychicznie na katusze związane z wyjściem z hiperprzestrzeni, gdzie nie istniało poczucie odległości ani czasu.

Załoga ponownie doświadczyła owej zmiany, która drwiła z praw naturalnych i wypełniała dyskomfortem umysły i ciała.

- Przed nami słońce. - Travis otworzył oczy, słysząc głos Ren­fry'ego trochę wyostrzony przez komunikator. - Jedna, dwie, cztery planety. Zdaje się, że zmierzamy do drugiej.

Kolejne oczekiwanie. Potem przejście przez atmosferę, powrót grawitacji, wibracje śpiewające w ścianach i podłogach. Wreszcie lądowanie, lekkie uderzenie i tarcie o podłoże.

- To coś innego... - Słowa Renfry'ego utonęły w ciszy, jakby to, co zobaczył na ekranie, odebrało mu mowę.

Wspięli się do kabiny sterowniczej, stłoczyli przed oknem. Na zewnątrz była noc, ożywiona czerwonawym światłem, jakby jakiś gigantyczny ogień wypełniał niebo gniewnym odbiciem swej furii.

- Jesteśmy w domu? - Tym razem to Ross zadał pytanie. Renfry, zahipnotyzowany widokiem ognistego światła, odpowie­dział jak zwykle rozważnie:

- Nie wiem. Po prostu nie wiem.

- Spróbujmy wyjrzeć przez właz - zdecydował Ashe.

- Może to wulkan - odezwał się Travis, pamiętając o doświad­czeniach z prehistorycznego świata.

- Nie, nie sądzę. Widziałem tylko jedno podobne zjawisko

- Wiem, co masz na myśli. - Ross stał już na drabinie - Noce polarne!


10

Port paliwowy, mimo dość nietypowej architektury, nie różnił się aż tak bardzo od budowli, które widywali wcześniej. To jednak było jak spełnienie najbardziej fantastycznego marzenia. Travis patrzył na zewnętrzny świat, dziki i oszałamiający.

Migocząca czerwień, sięgająca chmur, wystrzeliwała jęzorami wzdłuż horyzontu, wypełniając jedną czwartą nieba. Sprawiała, że gwiazdy wydawały się blade, i walczyła z zawieszonym na niebo­skłonie księżycem, trzykrotnie większym od tego, który towarzyszył rodzimej planecie Ziemian.

Dokoła statku rozciągało się spękane, choć kiedyś z pewnością gładkie pole. W powietrzu rozlegały się słabe trzaski, bynajmniej nie od wiatru, lecz od elektrycznych wyładowań. Niesamowita łuna to podświetlała, to znów zacieniała horyzont.

- Powietrze jest w porządku. - Renfry ostrożnie ściągnął hełm. Po tym zapewnieniu pozostali też uwolnili głowy. Powietrze było suche, równie suche jak pustynny wiatr.

- Jakieś budynki. Tam. - Odwrócili głowy w kierunku wskaza­nym przez Rossa.

Podczas gdy ruiny wież stacji paliwowej wystrzelały prosto ku niebu, ta struktura, przylegała do ziemi, a jej najwyższa część nie wystawała ponad kopułę statku. Nigdzie w czerwonym świetle Tra­vis nie mógł dostrzec czegoś, co sugerowałoby istnienie życia. Pla­neta ze stacją paliw wyglądała na opuszczoną, lecz tutaj nagość i su­rowość niepokoiła, była wręcz złowroga.

Żaden z mężczyzn nie kwapił się, by badać teren pod ognistym niebem. Z drugiej strony, nic nie wyszło na powitanie statku. Jeśli była to kolejna stacja obsługi, dawno już nie działała. W końcu Zie­mianie wrócili na statek, zamknęli właz i postanowili czekać.

- Pustynia - powiedział Travis.

Ashe spojrzał na niego pytająco.

- To się czuje w powietrzu - wyjaśnił Indianin. - Człowiek bez trudu ją rozpoznaje, jeśli przeżył na niej większość życia.

- Czy to koniec wyprawy? - zapytał Ross Renfry'ego.

- Nie wiem - odparł technik.

Wspięli się po schodkach do kabiny nawigacyjnej. Renfry stanął przed główną konsolą. Przyglądał się jej, marszcząc brwi. Niespo­dziewanie zwrócił się do Travisa.

- Czujesz tam pustynię. No cóż, ja czuję maszyny, spędziłem z nimi większość swego życia. Wylądowaliśmy i nie zanosi się, aby­śmy mieli znów startować. Mam jednak wrażenie, że podróż jeszcze się nie skończyła. - Roześmiał się. - W porządku, a teraz powiedz mi, że widzę duchy, a ja przyznam ci rację.

- Wprost przeciwnie. Zgadzam się z tobą w zupełności i nie zamierzam się zbytnio oddalać od statku. - Ashe odwzajemnił uśmiech. - Czy sądzisz, że to kolejny przystanek na uzupełnienie paliwa?

- Nie widać żadnych robotów - zaoponował Ross.

- Mogły zostać unieruchomione dawno temu albo zżarła je rdza - odparł Renfry. Teraz, kiedy wzbudził zwątpienie, sprawiał wrażenie zasmuconego.

Po jakimś czasie mężczyźni rozeszli się do swoich kajut. Jeżeli którykolwiek z nich zdołał zasnąć, był to niespokojny sen. Leżąc na miękkim materacu, który samoczynnie dopasowywał się do kształ­tów ciała, Travis odczuwał brak bezpieczeństwa - tego dziwnego bezpieczeństwa oferowanego przez statek w czasie lotu. Teraz na zewnątrz skorupy, w której mógł odpoczywać, znajdował się niezna­ny świat, bardziej złowrogi niż przyjazny. Być może ognista łuna rozjaśniająca noc oraz suchość powietrza przekonały Indianina, że w rzeczywistości nie jest to świat maszyn pozostawionych do wyko­nywania określonych zadań na długo przed narodzinami jego rasy. Nie. Tutaj było życie. I czekało na zewnątrz.

Musiał się zdrzemnąć, ponieważ zbudził go dotyk dłoni. Powlókł się za Rossem do mesy. Jadł w milczeniu, czując napięcie nerwów, przekonany, że na zewnątrz statku czyha niebezpieczeństwo.

Wyszli uzbrojeni w miotacze obcych, wiszące w specjalnych pasach z kaburami. Natychmiast zostali zalani bezlitosnymi promie­niami słonecznymi, równie przerażającymi białą jasnością, jak pło­mienie poprzedniej nocy. Ashe przesłonił oczy ręką.

- Włóżmy hełmy - rozkazał. - Może zredukują część promie­niowania.

Miał słuszność. Przezroczyste tworzywo tak skutecznie odbija­ło światło, że nawet nie musieli mrużyć oczu.

Travis również się nie mylił, sądząc że wylądowali w kraju pu­stynnym. Piach, wpełzał na długie, opustoszałe lądowisko. Wydmy białego piasku połyskiwały w świetle słonecznym i oślepiały nie za­słonięte oczy. Nie zauważyli innych statków, tylko samotne góry pia­chu, nie urozmaicone najmniejszym śladem wegetacji.

Był tylko piach i budynki, niskie, przylegające do ziemi, odda­lone o jakieś ćwierć mili.

Mężczyźni zawahali się, stojąc u podnóża drabiny. Nie tylko przeczucie Renfry'ego, że wyprawa jeszcze się nie skończyła, trzy­mało ich w pobliżu statku. Pustkowie dookoła nie zapraszało do od­krywania nieznanego lądu. Mimo to zawsze istniała szansa, że jakieś znalezisko pomoże im rozwiązać zagadkę powrotu.

- Zrobimy tak. - Ashe, badacz-weteran, przejął kontrolę nad załogą. - Ty, Renfry, zostaniesz tutaj, przy luku. Na najmniejszy znak, że statek znów ożywa, wypalasz. Na maksa.

Z wąskiej lufy miotaczy strzelał błękitny promień, który powi­nien być widoczny na wiele mil. Nie wiedzieli, jaki zasięg mają ko­munikatory w hełmach, ale z pewnością mogli liczyć na skuteczność błyskowych sygnałów ostrzegawczych.

- Zrobi się! - Renfry już wspinał się po drabinie, nie okazując rozczarowania, że nie będzie jednym z odkrywców.

Ruszyli w stronę budynków. Ashe szedł przodem, a Ross i Tra­vis kroczyli z tyłu. Indianin przyglądał się piaskowi pod stopami. Nie wiedział, czego szuka. Przecież na tych luźnych, sypkich ziaren­kach nie pozostałyby żadne ślady. Ślady! Spojrzał za siebie. Nawet niewielkie wgłębienia po stopach były prawie niewidoczne.

Piach nie pokrywał jednak całej planety. Travis stąpnął w bok, aby ominąć pękniętą betonową płytę przechyloną na jedną stronę i odsłaniającą wgłębienie. Zawahał się, spoglądając w dół.

Zeszłej nocy wiał wiatr, Indianin czuł go wyraźnie na górze przy luku wejściowym statku. Dzisiaj powietrze stało nieruchomo, nawet najmniejszy podmuch nie przesuwał drobinek piasku. A w tym wgłę­bieniu nie było piachu. Instynkt podpowiadał mu, że oznacza to coś niedobrego. Nękany podświadomym niepokojem, ukląkł, aby przyj­rzeć się jamie.

Zobaczył to, co w innym wypadku uszłoby jego uwagi - otwór w ziemi, gdzie nie zebrał się piasek. Wiedziony impulsem, przesunął opuszkami palców po wgłębieniu. W dotyku wyczuł coś tłustego. Zdjął hełm i podniósł palce do nosa.

Cuchnący, słodki odór - czegoś żyjącego, czegoś, co nie dbało o higienę ciała. Tego był pewien! Stwór najwidoczniej przycupnął na dłuższy czas w dobrze wybranej kryjówce, z której mógł niepo­strzeżenie obserwować statek. Travis wywnioskował, że obca istota posiada pewnego rodzaju inteligencję. Założył hełm i przez komuni­kator powiadomił o swoim odkryciu resztę załogi.

- Twierdzisz, że musiało tu siedzieć jakiś czas? - spytał Ashe.

- Tak. A odeszło całkiem niedawno. - Doszedł do tego wnio­sku, widząc niewielkie wgłębienie, które musiało powstać w skutek nacisku ciepłego ciała na piaszczyste podłoże w obrębie małego schro­nienia.

- Żadnych śladów?

- Nie byłoby ich tu widać. - Travis uniósł stopę i postawił ją na ziemi. - Nie, nie ma mowy o śladach.

Ukryty obserwator mógł przybyć tylko z jednego miejsca - z bu­dynków, w połowie zakrytych pod przemieszczającymi się wydmami.

Wstał i ostrożnie ruszył do przodu, trzymając ręce blisko zatknię­tej za pas broni. Poczucie czającego się niebezpieczeństwa było wy­jątkowo silne.

Ashe zatrzymał się przed budynkami. Gdy przyjrzał się struktu­rze, zorientował się, że to jedna budowla. Niskie, pozbawione okien przejście łączyło dwa skrzydła z głównym blokiem. Travis wiedział, jaki wpływ na struktury skalne mają wiatr i erozja. Tutaj te same czynniki od dawna żłobiły w kamieniu wgłębienia, zaokrąglając i po­lerując krawędzie, dopóki ściany nie upodobniły się wyglądem do wszędzie widocznych wydm.

Mężczyźni nie dostrzegli okien ani drzwi. Tylko na krańcu skrzy­dła widniało zagłębienie w wydmie, łamiące naturalną linię wyzna­czoną przez wiatr. Załamanie było dostatecznie niezwykłe, aby przy­ciągnąć wyostrzoną uwagę Indianina.

- Tam - zawołał, zapominając o komunikatorze w hełmie. Po­woli, z ostrożnością myśliwego podkradającego się do płochliwego zwierzęcia, ruszył ku przerwie w wydmie. Nie widział żadnych śla­dów, a mimo to wyczuwał, że zmiana w wyglądzie piaszczystego wzniesienia zaistniała niedawno z powodu czegoś, co poruszało się w określonym celu. Z pewnością nie był to skutek działania wiatru.

Okrążył wydmę, która sięgała mu do ramion, i oparł się o ścia­nę. Nie mylił się. Piach został odrzucony i zablokowany luźno po dwóch stronach, jakby jakieś drzwi otwarły się na zewnątrz.

- Osłaniaj go! - Cień Ashe'a przeciął skąpany słońcem wzgó­rek i spotkał się z drugim, rzucanym przez Rossa. Z dwoma agenta­mi czasu po bokach Apacz rozpoczął wnikliwe badanie zewnętrznej strony muru.

Nie widział żadnej różnicy w gładkiej powierzchni, lecz jego palce wyczuły coś mniej więcej na poziomie bioder. Namacał pa­sek biegnący aż do ziemi, który różnił się w dotyku od materiału powyżej i po bokach. Spróbował nacisnąć, ciągnąć, w końcu naparł całym ciężarem, chcąc przesunąć fragment płyty, ale skała nie ustę­powała. Był prawie pewien, że ta część się otwiera. Stąd ślady na piasku.

W końcu, opierając się na rękach i kolanach, wcisnął końcówki palców pod mur tuż przy ziemi. Wtedy odkrył szorstki pędzelek wło­sów wystający z niewidocznej szczeliny. Pomagając sobie czubkiem noża, uwolnił kosmyk. Włosy były sztywniejsze niż sierść znanych mu zwierząt, a każdy pojedynczy włos był sześciokrotnie grubszy od ludzkiego. Maskujący szarobiały kolor sprawiał, że zlewały się z odcieniem piasku i na tle wydm były niewidoczne.

Tłusty kosmyk przylgnął mu do palców. Travis nie musiał wą­chać swego znaleziska, aby stwierdzić, że cuchnie. Oddał je Ashe'owi, czując wzrastający niesmak. Dowódca wyprawy badawczej wło­żył trofeum do jednej z kieszeni paska.

- Jest jakaś szansa, żeby to otworzyć? - Wskazał na ukryte drzwi.

- Nie sądzę - odparł Travis. - Prawdopodobnie są zabezpieczo­ne od wewnątrz.

Przyglądali się niepewnie budynkowi. Poza nim rozpościerała się pustynia, sięgająca aż po horyzont, gdzie zeszłej nocy płonął ogień. Jeżeli była tu jakaś zagadka, jej rozwiązanie leżało wewnątrz tej bu­dowli, a nie w pustynnym krajobrazie.

- Ross, ty zostaniesz tutaj. Travis, przejdź na koniec skrzydła. Stań tak, żebyś widział Rossa i mnie, gdy będę szedł wzdłuż tylnej części budynku.

Ashe zachowywał się równie ostrożnie jak Apacz. Przesuwał dłonie wzdłuż muru, szukając jakiegoś wejścia, które spróbowaliby sforsować. Przeszedł całą długość budynku i wrócił z niczym.

- Byty tu kiedyś okna i drzwi, ale dawno temu zostały zamuro­wane. Gdybyśmy mieli czas i odpowiednie narzędzia, moglibyśmy dostać się do środka.

Głos Rossa zabrzmiał w komunikatorach.

- Są jakieś szanse na wejście przez dach, szefie?

- Jeżeli chcesz spróbować, proszę bardzo!

Travis oparł się o ścianę, która pilnie strzegła swoich sekretów, a Ross wspiął się po nim na dach. Po chwili dwaj zwiadowcy stracili go z oczu. Zgodnie z poleceniem Ashe'a, nieustannie komentował przez komunikator to, co widzi.

- Niewiele piasku. Wydawałoby się, że powinno go być wię­cej ... Zaraz, zaraz! - W tym nagłym okrzyku wyczuwało się zapał. - Mam coś! Okrągłe talerze ustawione w kołach. Są praktycznie wszę­dzie. Zamontowano je na stałe i nie można ich ruszyć z miejsca.

- Metalowe? - zapytał Ashe.

- Nieeee... - Ross wyraźnie się wahał. - Wygląda to raczej na szkło, tyle że nieprzezroczyste.

- Okna? - zasugerował Travis.

- Za małe - zaoponował Murdock. - Ale jest ich tu dużo. Są wszędzie. Zaczekajcie! - Gwałtowność ostatniego okrzyku zaniepo­koiła ich. - Czerwone. Robią się czerwone!

- Uciekaj stamtąd! Skacz! - Komenda Ashe'a rozbrzmiała we wszystkich hełmach.

Ross nie miał najmniejszego zamiaru kwestionować rozkazu. Wy­konał przewrót w powietrzu i wylądował na jednej z wydm. Kompani podbiegli do niego, skupiając uwagę na dachu zamkniętego budynku. Być może hełmy, rozpraszające promienie słoneczne, umożliwiły im ujrzenie nikłych czerwonawych linii sięgających z dachu aż do nieba.

Travis poczuł mrowienie na odkrytej skórze rąk, jakby na chwilę ustała w nich cyrkulacja krwi. Ross wygramolił się z piasku i otrzą­snął gwałtownie.

- Co tu się dzieje? - W jego głosie pojawiła się nuta trwogi.

- Myślę, że to jakieś fajerwerki mające cię zniechęcić, może odstraszyć. Chyba należy założyć, że w przypadku wszelkich wizyt mieszkaniec tej twierdzy udaje, że nie ma go w domu. Co więcej, gospodarz dysponuje jakimiś nieprzyjemnymi urządzeniami, które wspierają jego pragnienie prywatności. Prawdopodobnie dlatego nie znaleźliśmy tu otwartych drzwi.

Cienkie, ogniste smugi zniknęły. Albo wyłączono moc, albo pro­mienie nie były widoczne dla ludzkich oczu. Sztywne włosy, odrzu­cający smród, a teraz to. Nic nie łączyło się w spójną całość. Oczywi­ście sierść mogła pochodzić z jakiegoś psa. To przypuszczenie tłuma­czyłoby również niskie wejście do budynku. Ale czy pies czatowałby w rozważnie wybranej kryjówce, obserwując statek...? To nie zga­dzało się z naturą zwierząt, które Travis dotychczas poznał. Takie działanie świadczyło o pewnej inteligencji.

- Uważam, że są stworzeniami nocnymi - odezwał się nagle Ashe. - To pasuje do wszystkiego, co do tej pory widzieliśmy. Blask słoneczny może być dla nich równie bolesny jak dla nas, kiedy nie nosimy hełmów. Za to w nocy...

- Usiądziemy i będziemy patrzeć, co się stanie? - zapytał Ross.

- Nie na otwartej przestrzeni. Poza tym, najpierw musimy do­wiedzieć się czegoś więcej - odparł dowódca.

Travis przyznał mu rację. Powinni zachować najwyższą ostroż­ność. Ten świat był o wiele bardziej zatrważający i wrogi niż planeta z portem paliwowym. Suche pustkowie miało w sobie mglistą, nie­nazwaną groźbę, jakiej nigdy wcześniej nie wyczuwał w pustynnych kramach na własnej planecie.

Wrócili do statku, wspięli się po drabinie i z zadowoleniem zamk­nęli właz, odcinając się od upiornej białej łuny.

- Co widziałeś? - zapytał Ashe Renfry'ego.

- Najpierw Murdock zeskoczył z wysokiego dachu, a potem jakieś czerwone linie, bardzo słabe, wystrzeliwały z całej powierzchni. Co zrobiliście? Nacisnęliście zły dzwonek do drzwi?

- Prawdopodobnie kogoś obudziliśmy. Nie sądzę, żeby to było szczególnie zdrowe miejsce do zwiedzania. Boże, jak to cuchnie! - zakończył Ross, pociągając nosem.

Ashe trzymał na dłoni kosmyk włosów, którego odór przenikał na wskroś dotychczas bezwonne powietrze statku.

Zanieśli kosmyk do małego pomieszczenia, kiedyś być może sie­dziby dowódcy, w którym Ashe gromadził materiały do badań. Mimo śmierdzących wyziewów wszyscy stali dokoła stołu, kiedy archeolog rozdzielał kosmyk na pojedyncze włosy i rozkładał je na blacie.

- Ale grube te włosy! - zdziwił się Renfry.

- Jeżeli to włosy. Czego bym nie oddał za laboratorium! - Ashe przykrył znalezisko czystą kartką pochodzącą z materiałów piśmien­nych znalezionych na statku.

- Ten smród... - Travis przypomniał sobie, że trzymał w dłoni cuchnące znalezisko, i wytarł rękę o udo.

- Tak? - ponaglił Ashe.

- Cóż, myślę, że bierze się po prostu z brudu. To sierść niezna­nego stworzenia.

- Obcy metabolizm. - Archeolog pokiwał głową. - Każda rasa na Ziemi charakteryzuje się szczególnym zapachem ciała, który jest bardziej wyraźny dla człowieka innej rasy. Ale do czego zmierzasz?

- Hmm, jeżeli rzeczywiście pochodzą od jakiegoś... jakiegoś człowieka... - Travis użył tego terminu, ponieważ nie potrafił zna­leźć innego - a nie od zwierzęcia, to rzekłbym, że gość mieszka w zwyczajnym chlewie. A to oznacza albo stosunkowo wysoki sto­pień prymitywizmu, albo też mamy do czynienia z degeneratem.

- Niekoniecznie - zauważył Ashe. - Kąpiel wymaga wody, a nie widzieliśmy tu żadnych zbiorników.

- Oczywiście. Nie widzieliśmy tu wody. Ale muszą ją gdzieś mieć. I myślę... - Nie mógł zaoferować zbyt wielu dowodów na po­parcie swojej teorii.

- Możliwe. Tak czy owak, dziś w nocy będziemy czuwać i prze­konamy się, co wyłazi z tego domku.

Drzemali w ciągu dnia; Renfry jak zwykle w kabinie nawigacyj­nej. Żaden z nich nie wiedział, z jakiej przyczyny statek wylądował na tym bezmiarze piachu, a jałowość lądu wzmocniła przekonanie Renfry'ego, że jeszcze nie dotarli do celu podróży. Wydawało się logiczne, że statek wyruszył z jakiegoś centrum cywilizacji, a to miej­sce takiego nie przypominało.

Kiedy słońce przygasło i zmierzch okrył góry pełzającego pia­chu, zgromadzili się ponownie przy drzwiach w zewnętrznej skoru­pie, aby obserwować budynek i pas ziemi leżący między nimi a ta­jemniczym blokiem.

- Jak sądzisz, będziemy musieli czekać? - Ross zmienił pozy­cję.

- Wcale - odpowiedział cicho Ashe. - Patrz!

Zza wydmy z niskim wejściem, zlokalizowanym wcześniej przez Travisa, wydobywał się bardzo słaby czerwony blask.


11

Gdyby znów odbywał się ognisty pokaz, jaki oglądali poprzed­niego wieczoru, na pewno by tego nie spostrzegli. Teraz, o zmierz­chu, kiedy kształty wydm zniekształcały widok, trudno było cokol­wiek zobaczyć. Ashe powoli liczył pod nosem. Przy dwudziestu błysk zniknął niespodziewanie, co sugerowało, że zatrzaśnięto drzwi.

Travis wytężył wzrok, obserwując koniec maskującej wydmy. Gdyby to coś, co ich szpiegowało poprzedniej nocy, wracało na starą pozycję, najkrótsza droga przecinałaby ten punkt. Ale jak dotąd ni­czego nie zobaczył.

Usłyszał natomiast dźwięk dolatujący z przeciwnego kierunku, jakiś szept z otwartej przestrzeni. Powiew suchego powietrza mu­snął mu policzki, zwiastując wiatr wzmagający się wraz z nastaniem nocy. Szept musiał być spowodowany poruszającymi się ziarnami piasku pod pierwszym silnym podmuchem.

- Moglibyśmy się zaczaić - zauważył w zadumie Ross.

- Niewykluczone, że mają bardziej wyostrzone zmysły niż my. Jeśli są stworzeniami nocnymi, po ciemku widzą lepiej od nas. Nale­ży również przypuszczać, że zdążyli już nabrać podejrzeń. Poza tym chciałbym dowiedzieć się czegoś więcej o naturze istoty, na którą mam zastawić pułapkę.

Travis słuchał Ashe'a jednym uchem, wydało mu się bowiem, że dostrzegł tam jakiś ruch. Tak! Zacisnął palce na ramieniu archeologa w geście ostrzeżenia. Jakiś cień prześliznął się na końcu wydmy i szybko ukrył za nasypem. Wyraźnie zmierzał do schronienia za płytą. Czy ma zamiar pełnić wartę w zaimprowizowanym punkcie obserwacyjnym?

A może dzisiejszej nocy on, ona lub ono zbliży się jeszcze bardziej do statku?

Robiło się coraz mroczniej, a z nadejściem całkowitych ciem­ności języki ognia rozpoczęły na niebie prawdziwy taniec. Chociaż barwny pokaz nie dawał równomiernego blasku, oświetlał płaski te­ren bezpośrednio przy statku. Jakikolwiek atak tubylców nie uszedł­by uwagi mężczyzn stojących na straży. Wiedzieli, że przy podnie­sionej drabinie i włazie znajdującym się kilkanaście stóp nad ziemią nie muszą się obawiać prób sforsowania swojej twierdzy. Oczywiście, o ile tajemnicze istoty nie dysponują bronią umożliwiającą im zredukowanie odległości.

- Zamknij wewnętrzną grodź - rozkazał nagle Ashe. - Odetniemy światło w statku i trudno im będzie nas dostrzec.

Przy zamkniętej grodzi, przez którą nie dochodziła błękitna po­świata, przywarli do podłogi, starając się nie gnieść wzajemnie. Cze­kali na następny ruch ze strony kryjącego się lub kryjących poniżej.

- Coś tam jest - ostrzegł cicho Ross. - Po lewej. Dokładnie na końcu ostatniej wydmy.

Tubylec okazał się niecierpliwy. Ciemny cień, który mógł być głową, przesunął się na tle białego piasku. Wiatr zawodził dokoła statku, stopniowo przybierając na sile. Mężczyźni założyli hełmy, aby się ochronić przed gwałtownymi podmuchami. Tumany wirują­cego piasku najwyraźniej nie przeszkadzały tubylcowi.

- Myślę, że jest ich więcej - powiedział Travis. - Ten ostatni ruch nastąpił zbyt daleko od pierwszego.

- Czy to możliwe, że szykują się na nas? - zastanawiał się Ross.

Żaden z mężczyzn nie przygotował miotacza. Punkt obserwa­cyjny był wysoko nad ziemią i wydawało się niemożliwe, by komu­kolwiek udało się wdrapać po gładkiej powierzchni kuli, więc załoga statku czuła się bezpieczna.

Ciemny obiekt rzucił się w ich kierunku. Albo biegł zgięty wpół, albo poruszał się na czworakach! Gdy jedna ze zdumiewających eksplozji światła na niebie oświetliła postać, mężczyźni krzyknęli jednocześnie.

Człowiek czy zwierzę? Stworzenie miało cztery długie kończy­ny i jeszcze dwie szczątkowe w połowie ciała. Biegnąc, pochylało okrągłą głowę w dół, więc nie widzieli twarzy. Całe ciało pokrywała sierść, ciemniejsza niż włosy znalezione przez Travisa. Nie dostrzegli ubrania ani jakiejkolwiek broni.

Na chwilę cień zatrzymał się przed statkiem. Potem wycofał się pędem do kryjówki pośród wydm. Nastąpił kolejny ulotny ruch, któ­ry obserwatorzy ledwo dostrzegli, ponieważ tym razem sylwetka bieg­nącego była słabo widoczna na tle piasku.

- Możliwe, że to jego włosy znalazłeś - stwierdził Ashe. - Nie­wątpliwie jest jaśniejszy od tego pierwszego.

- Te stwory mają różne kolory, ale wszystkie są mniej więcej tej samej wielkości - dodał Ross. - Co to jest, do diaska?

- Na pewno nie pochodzą z naszego świata - orzekł Ashe. - Wygląda na to, że ten statek je interesuje i próbują znaleźć jakiś spo­sób, by zbliżyć się do niego niepostrzeżenie.

- Poruszają się - zauważył Travis - jakby obawiały się ataku. Muszą mieć jakichś wrogów.

- Wrogów związanych z tego typu statkami? - Ashe doszedł do tego wniosku z typową dla niego łatwością kojarzenia faktów. - Tak, to możliwe. Nie sądzę jednak, żeby podobny statek lądował tu nie­dawno.

- Wspomnienia przekazywane...

- Wspomnienia oznaczałyby, że to rozumne istoty! - Dopiero wypowiedziawszy te słowa, Travis zdał sobie sprawę, iż myśl o jakimkolwiek pokrewieństwie z tymi stworzeniami napawa go odrazą.

- Dla siebie mogą byś istotami rozumnymi - odpowiedział Ashe - a my możemy wydawać się im potworami. Wszystko jest względne, synu. W każdym razie, nie sądzę, żeby zachowywały się w stosunku do nas przyjaźnie.

- Co ja bym dał za latarkę - odezwał się smutno Ross. - Chciał­bym porządnie oświetlić któregoś z tych stworów i dobrze mu się przyjrzeć.

Mijały kolejne minuty, a oni wciąż obserwowali słabo widocz­nych tubylców poruszających się wśród piaszczystych wzniesień, lecz ani razu nie mieli okazji dobrze się przyjrzeć któremu kolwiek z nich.

- Myślę, że próbują zajść nas od tyłu - stwierdził Travis, wypa­trzywszy uprzednio co najmniej dwa cienie zmierzające w tym kie­runku.

- Daremny trud. To jest jedyne wejście na statek - głos Rossa brzmiał niemal filuternie.

Travis nie potrafił z taką niefrasobliwością myśleć o tym, że tu­bylcy zachodzą od tyłu ich statek. Instynkt podpowiadał mu, że za­graża to jego bezpieczeństwu. Choć z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że istnieje tylko jedno wejście, więc ewentualna obrona nie nastręczy trudności. Wystarczyło zamknąć właz i nic nie mogło do­stać się do środka.

- Dlaczego statek tu wylądował? - zastanawiał się Ross. - Musi istnieć jakiś powód. Może musimy coś znaleźć albo coś zrobić, za­nim znów odlecimy?

Te obawy nurtowały wszystkich, Murdock tylko je zwerbalizo­wał. A jeśli odpowiedź znajdowała się właśnie tam, w budynku, do którego nie potrafili wejść? Może udałoby się go sforsować nocą? Otulone ciemnościami wejście strzeżone przez ruchliwe, owłosione stworzenia, doskonale widzące po zmroku, na których terenie łowiec­kim się znajdowali...

- Budynek? - Travis wypowiedział to słowo pytającym tonem.

Poczuł, jak Ashe poruszył się obok niego niespokojnie.

- Możliwe - zgodził się dowódca. - Jeżeli zostaniemy tu dłu­żej, możemy spróbować dostać się do niego za dnia przy osłonie ognia. Te miotacze nastawione na maksimum mają całkiem niezłą siłę rażenia.

Travis gwałtownym ruchem położył dłoń na ramieniu Ashe'a. Wszyscy mieli na głowach hełmy dla ochrony przed wszędobylskim piachem niesionym przez wiatr, lecz Indianin trzymał rękę na krawę­dzi grodzi i wyczuł dudnienie przenoszone przez zewnętrzną powło­kę statku. Poniżej wzniesienia, które zasłaniało Ziemianom dolną część kadłuba, coś uderzało w metalową burtę. Travis chwycił rękę Ashe'a i przycisnął do grodzi, aby współtowarzysz zrozumiał, co było powodem jego niepokoju.

- Uderzają w statek. - Wiedział, że wiadomości przekazywane przez komunikatory w hełmach nie dotrą do uszu znajdujących się poniżej tubylców. - Ale dlaczego?

- Chcą go przedziurawić? - Ross włączył się do rozmowy. - Nie ma szans, by przedostali się przez kadłub. Chyba nie ma, praw­da?

Pozostali podzielali jego niepokój. Tak naprawdę, nic nie wie­dzieli o możliwościach tubylców.

Obok Travisa leżała zwinięta drabina. Czy ośmieliłby się zejść po niej i sprawdzić, co robią nocni goście? Wydawało mu się, że dudnienie przybiera na sile. Przypuśćmy, że jakimś cudem, albo przy użyciu nieznanego narzędzia, włochate stwory przebiją zewnętrzną powłokę statku? Wówczas nie będzie już nadziei na ucieczkę z tej zapomnianej pustyni.

Zaczął przesuwać drabinę do przodu. Ashe chwycił go za rękę, lecz Travis wyswobodził się z uścisku.

- Musimy sprawdzić - powiedział z naciskiem. - Musimy!


Ross i Ashe ruszyli jednocześnie i zaklinowali się w wąskim przejściu na dostatecznie długo, aby Travis mógł przecisnąć się przez drzwi i opuścić się na długość własnego ciała. Poczuł, że drabina nie wysuwa się dalej, i zrozumiał, że pozostała dwójka stara sieją przy­trzymać.

Chwyciwszy się mocno szczebli i utrzymując się jak najbliżej powierzchni statku, spojrzał w dół. Gra czerwonych błysków na nie­bie w osobliwy sposób oświetlała scenę poniżej. Miał słuszność. Włochate stwory podpełzły nie zauważone od tyłu i cała grupka tło­czyła się teraz u podstawy statku. Nie widział jednak w nieustannie migającym świetle, co robią. Wtem jeden osobnik porzucił typową pozycję na czterech łapach i podniósł ramiona ponad głowę. Koń­czyny w połowie ciała drgnęły, wysunęły się ruchem wijącym, suge­rującym brak szkieletu kostnego, i przywarły ściśle do powierzchni statku.

Stworzenie wyskoczyło w powietrze i zawisło, dyndając tylny­mi kończynami około pół metra nad ziemią. Najwyraźniej trzymało się za pomocą macek wychodzących z pasa, podczas gdy pięści, czy też pazury górnych kończyn waliły zaciekle w powierzchnię statku. Stworzenie wykonało kolejny ruch do góry. Coś w tej wspinaczce świadczyło o zajadłości osobnika.

Drugi stwór podciągnął się za pomocą macek do kadłuba i za­czął wspinaczkę na sam szczyt. Travis nie zauważył u nich żadnej broni, niczego z wyjątkiem tych równomiernie uderzających pięści. Nie miał zamiaru walczyć ze wspinaczami. Przekazał informacje Ashe'owi i otrzymał rozkaz powrotu na statek. Zamknęli właz i za­bezpieczyli go, jakby szykowali się do odlotu. Dopiero wtedy polu­zowali henny.

Teraz nie słyszeli huku uderzeń. Travis był jednak pewien, że stwory nie zaprzestały wysiłków i wciąż próbują dostać się do wnę­trza statku. Mężczyźni weszli po schodkach do kabiny nawigacyjnej, aby obserwować świat na zewnątrz przez mały ekran. Renfry spra­wiał wrażenie zdezorientowanego.

- Nic nie rozumiem. Wciąż jestem pewien, że to nie koniec lotu. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak mi się wydaje, ani dlaczego tu wylądowaliśmy. Jeśli odpowiedź znajduje się w tamtym budynku, będziecie musieli do niego wejść, a możliwe, że mamy lepsze narzę­dzia niż te ręczne miotacze.

Ross pierwszy zrozumiał, o co mu chodzi.

- Działa.

- Zgadza się.

- Czy potrafimy ich użyć? - zapytał Ashe.

- Cóż, ich obsługa jest mniej skomplikowana niż pozostałych urządzeń na pokładzie. Pamiętasz to? - Nacisnął dźwignię: zamru­gały światełka, rozbrzmiało słowo w nieznanym języku. Wszystko było tak, jak podczas pierwszego badania statku.

- I potrafisz z nich wypalić?

- Mój szef wywnioskował, że trzeba nacisnąć tamto - wskazał palcem jakiś przełącznik, którego jednak nie dotknął. - Z tego co ja mogę wydedukować, jeden z tych ogromnych miotaczy jest wycelo­wany w dach waszej twierdzy. Możemy spróbować, kiedy tylko bę­dziecie gotowi.

Ashe, nieobecny duchem, pocierał brodę, co oznaczało, że jesz­cze nie podjął decyzji.

- Za dużo domysłów. Nie wiemy, czy naprawdę musimy otwo­rzyć ten budynek, żeby wystartować ponownie. W rzeczywistości, jeśli go rozłupiemy i nie znajdziemy tego, co potrzeba, nasza sytu­acja wcale się nie polepszy. Życie tubylców niewątpliwie zależy od tego schronienia. Jeśli je zniszczymy, to tak jakbyśmy zmietli ich z powierzchni planety. Mogą nam się nie podobać, ale to ich świat, a my jesteśmy intruzami. Chciałbym jeszcze trochę zaczekać, zanim zdecyduję się na coś równie drastycznego, jak wysadzenie tej bu­dowli w powietrze.

Żaden z pozostałych mężczyzn nie zamierzał ponaglać Ashe'a. Na zewnątrz płomienie buchały ku niebu, a biel księżyca, który wi­dzieli poprzedniej nocy, została przyćmiona żółtą poświatą mniej­szego satelity, podążającego za większym bratem. Ekran nie pokazy­wał, co robią włochaci nieznajomi.

Pierwszą wskazówką było zdumiewające przesunięcie się stat­ku. W jaki sposób stwory na zewnątrz do tego doprowadziły? Być może, wyobraził sobie Travis, wskutek naporu wielu wspinających się po kadłubie ciał statek zmienił pozycję. I może to uruchomiło kontrolę lotu. Znajome ostrzeżenia przed startem sprawiły, że zerwa­li się na równe nogi.

- Nie! - zaprotestował Renfry. - Nie możemy. Jeszcze nie. Naj­pierw musimy się dowiedzieć, dlaczego.

Silniki, których działania nie rozumieli i nie potrafili kontrolować, nie dawały posłuchu tym słabym oporom. Być może tylko limit czaso­wy rządził pobytem statku na tej planecie; pełen dzień i pełna noc cza­su planetarnego. A może chodziło o atak włochatych stworzeń?


Co z tymi stworami? Czy uwolnią się na czas, opadną na ziemię podczas startu, ostrzeżone wibracjami? Czy też będą się trzymać, skupione bezmyślnie na ataku, i zostaną zabrane do mrożącej czerni wiecznej nocy w przestworzach?

Członkowie załogi zapięli pasy, oczekując na katusze startu i sko­ku w hiperprzestrzeń. Znowu przenosili się w nieznane, mając przed sobą kolejny lot.

Tym razem podróż nie miała być taka sama. Travis dostrzegł pierwszą zmianę: start nie był tak uciążliwy jak poprzednie, chyba że zdążyli się już przyzwyczaić. Indianin nie stracił przytomności. Usły­szał okrzyk zdziwienia Renfry'ego:

- Chyba nie weszliśmy w hiperprzestrzeń! Co się stało?

Zerwali się z miejsc i podbiegli do ekranu. Technik miał rację. Zamiast kompletnej ciemności, która zamykała się wokół nich, kie­dy wykonywali skoki międzyplanetarne, zobaczyli oddalającą się or­bitę pustynnej planety, która żegnała ich zmieniającymi się barwami.

- Chyba zmierzamy do innej planety w tym samym systemie - powiedział Ashe. W miarę upływu godzin przekonali się, że się nie mylił. Statek najwyraźniej obrał kurs na trzecią planetę nieznanego słońca.

- Odwiedzimy je wszystkie? - zapytał Ross z nutą dawnej non­szalancji w głosie. - Jeśli tak, to dlaczego? Dostawa mleka?

Minęły trzy dni, cztery. Żywili się zapasami obcych i poruszali się niespokojnie po statku, nie potrafiąc skupić się dłużej na czymś innym niż ekran w kabinie nawigacyjnej. Szóstego dnia pojawiły się pierwsze sygnały świadczące o rychłym lądowaniu.

Na ekranie cel podróży malował się żywymi błękitno-zielonymi barwami przerywanymi tu i ówdzie pomarańczowo-czerwonymi pla­mami. Kontrastujące kolory przyprawiały o zawrót głowy. Ciągnęli losy, kto będzie siedział na trzech fotelach w sterowni; czwarta oso­ba miała zostać relegowana na koje poniżej. Wypadło na Travisa, który leżał teraz samotnie w sercu dudniącej kuli, zastanawiając się, co czeka ich tym razem.

Statek wylądował za dnia. Apacz pospiesznie rozpiął pasy. Po­tknął się, na nowo przyzwyczajając się do siły grawitacji. W końcu dotarł do drabiny. Wszyscy wyszli na zewnątrz, by oglądać nowy świat.

- Nie...!

Zrujnowane wieże, równie potężne jak budynki w porcie pali­wowym, strzelały prosto ku niebu, lecz różniły się od tych z pierwszej planety. Na tle bezchmurnego, jasnoróżowego nieba widniała opalizująca kopuła, rzeźbiona liniami, które wiły się spiralnie ku górze, przeobrażając się na szczycie w kruchą, zamarzniętą koron­kę. Trudno było uwierzyć, by człowiek stworzył taką wymyślną konstrukcję.

Travis przyglądał się wędrującym ku górze liniom. Widział prze­rwy, które psuły idealny wzór. Mimo tych uszkodzeń fantastyczne piękno piany, światła i gry kolorów tęczy królowało w krajobrazie. Wyrastało z roślinności o błękitnym odcieniu, niepodobnym do zie­leni typowej dla liści ze świata Travisa.

Ulistnione gałęzie poruszały się ledwo dostrzegalnie, jakby mu­skał je delikatny wietrzyk, ukazując to tu, to tam coraz to inne barwy. Owoce? Kwiaty?

Renfry odciągnął uwagę pozostałych od sceny tak ulotnej, że aż nierealnej.

- Spójrzcie!

Stał przed główną konsolą, ściskając rękami oparcie fotela pi­lota tak kurczowo, że na ramionach zarysowały mu się kontury mięś­ni. Pulpit sterowniczy ożył. Mężczyźni patrzyli na migające kontrolki zwiastujące przygotowywanie dział statku. Linia małych świate­łek płynęła nierówno wzdłuż rzędów dźwigni i przycisków. Tam, gdzie jakieś zajaśniało, podnosiła się dźwignia, któryś z klawiszy albo wciskał się, albo wyskakiwał ponad poziom konsoli. Na końcu świa­tło eksplodowało z miejsca, które Travis mógł zakryć kciukiem. Otworzyła się klapa i w jamie poniżej ukazał się mały kawałek czer­wonego metalu w kształcie monety, który wypadł i potoczył się po podłodze.

Renfry ożywił się nagle i skoczył, żeby złapać dziwny przed­miot. Podniósł ostrożnie mały dysk, jakby był czymś drogocennym.

- Cel podróży! - Odwrócił się do pozostałych, ukazując roz­promienioną twarz. - To cel naszej podróży! Myślę, że właśnie trzy­mam zapis z wytyczonym kursem!

Nie mogło być innego wyjaśnienia. Podróż zaprogramowana przez zmarłego pilota dobiegła końca. Mały metalowy dysk, który Renfry dzierżył w dłoni, krył nie tylko tajemnicę ich przybycia, lecz również powrotu. Wrócą do własnego świata tylko wtedy, gdy roz­wikłają zasadę działania tego dysku.

Travis przeniósł wzrok z zaciśniętej dłoni technika na ekran. Delikatny wiatr unosił kwitnące gałęzie dokoła opalizującej wieży.


Najbliższa przyszłość zdawała mu się w tym momencie bardziej po­ciągająca niż ta bardziej odległa.

Być może Ashe miał podobne odczucie, ponieważ podszedł do wewnętrznej drabiny, zatrzymał się i spojrzawszy przez ramię, po­wiedział z dziwną prostotą:

- Wychodzimy.

12

Jeśli kiedyś było tu szerokie lądowisko, to bujna zieleń dawno je pochłonęła. Z roślinności zmiażdżonej przez lądujący statek unosiły się różne zapachy: niektóre przyjemne, inne niemiłe.

Ziemianie nie założyli hełmów; nie były im tu potrzebne. Słońce przygrzewało, zupełnie jak na Ziemi wczesnym latem. Delikatny wietrzyk nie nanosił piachu, a tylko podrywał płatki kwiatów i liście pod ich stopami.

Teraz widzieli więcej niż przez ekran na statku. Obok opalizują­cej wieży o fantastycznym kształcie wznosił się budynek równie dziw­ny i odmienny w stylu od swej towarzyszki, tak jak pustynny świat różnił się od tego zielonego. Masywne matowoczerwone bloki, geo­metryczne w swej strukturze, nie mogły zrodzić się w tym samym, twórczym umyśle - a nawet w tej samej epoce.

Nieco dalej stal kolejny budynek o ostrych niczym noże wieży­cach i wąskich oknach w szarych murach. Spiczasty dach wykonano z jakiegoś szorstkiego, matowego materiału. Gdzieniegdzie zwieszały się z niego pnącza, a nawet wyrastało małe drzewko. Ta budowla również diametralnie różniła się stylem od baśniowej kopuły czy masywnych bloków.

- Dlaczego...? - Ross powoli kręcił głową, przenosząc wzrok z jednego budynku na drugi, gdzie niższe piętra skrywała bujna ro­ślinność. Wysokie budowle dominowały nad kulą statku, sprawiając, że wydawał się wręcz miniaturowy.

Travis powrócił myślami do przeszłości, nieco zamazanej przez ostatnie wydarzenia. W jego własnym świecie były przecież miejsca, gdzie miniaturowa wioska Zuni graniczyła z osadą Dakota czy Apaczów.


- Jakieś muzeum? - zasugerował. To było jedyne wytłumacze­nie, jakie przychodziło mu do głowy.

Twarz Ashe'a wydawała się blada pod opalenizną. Spoglądał w skupieniu na kopułę, na blok i dalej na ostro zaznaczające się wie­życe.

- Albo stolica, w której każdą ambasadę wzniesiono w rodzi­mym stylu.

- A teraz to wszystko jest martwe - dodał Travis. I nie mylił się. Miejsce było równie opustoszałe jak port paliwowy.

- Możliwe, że to stolica galaktycznego imperium. Czego moż­na się tu dowiedzieć! Skarbiec... - Ashe oddychał szybko. - Może­my tu odkryć skarby tysiąca światów.

- A kto się o tym dowie? Kogo to zainteresuje? - zapytał Ross. - Nie mówię, że nie jestem gotowy iść i ich poszukać.

Nagle Travis dostrzegł jakiś ruch w masie poplątanych roślin, gdzie lądujący statek rozpłaszczył paprocie, ciągnąc inne, powiąza­ne pnączami. Indianin obserwował drżenie połamanych gałęzi. Coś torowało sobie drogę od miejsca oddalonego o jakieś sto metrów od statku w kierunku ściany nieruchomych roślin. I to coś było całkiem sporych rozmiarów.

Czy pełzające stworzenie jest ranne? Czy wlecze się, aby umrzeć w jakimś zacisznym miejscu? Travis nasłuchiwał, starając się usły­szeć coś więcej niż szelest liści. Jeżeli mieszkaniec tej planety rze­czywiście jest ranny, nie skarżył się. Jakieś zwierzę? Czy... coś inne­go? Coś równie obcego jak wydmowe stwory, bardziej zbliżone do zwierzęcia niż do człowieka, takiego, jakiego znali?

- Ukryło się już - wysapał Ross. - Nie może być ciężko ranne, bo nie przesuwałoby się tak szybko.

- Wydaje się, że ten świat nie jest tak opustoszały, jak wyglądał na pierwszy rzut oka - powiedział Ashe sucho. - A tamte?

“Tamte" zbliżały się lekko i cicho, dryfując przez sztuczną pola­nę powstałą podczas lądowania statku. Raz czy dwa zatrzepotały cien­kimi jak pajęczyna skrzydłami, żeby utrzymać się w powietrzu. Całą uwagę skupiały na statku.

Czym właściwie były? Ptakami? Owadami? Latającymi ssaka­mi? Travis miał wrażenie, że te cztery małe stworzenia stanowią dzi­waczną kombinację wszystkich trzech rodzajów. Długie, wąskie skrzy­dła, prawie przezroczyste, przypominały skrzydła owada. Z drugiej strony, te istoty miały trzy nogi, dwie mniejsze z przodu, zakończone trzema palcami w kształcie pazura, i jedną większą kończynę z tyłu, o jeszcze bardziej wydatnych szponach. Ich głowy zdawały się wy­chodzić bezpośrednio z karku i były okrągłe na górze, zwężając się w zakrzywiony dziób. Oczy zaś - czworo oczu! - sterczały na krót­kich wypustkach: jedna para z przodu, druga z tyłu. Trójkątne ciała pokrywało blade futerko o błękitnym odcieniu.

Powoli i bezszelestnie, wręcz uroczyście dryfowały w kierunku statku. Drugi w rzędzie wyłamał się z formacji i zanurkował ku zie­mi. Tylnymi pazurami zakotwiczył się na pniaku złamanej gałęzi i zło­żył skrzydła na grzbiecie, tak jak robiły to ziemskie motyle.

Dwa ostatnie osobniki z rzędu przeleciały w jedną i w drugą stro­nę przed otwartym włazem, zakołowały i wzniósłszy się ku niebu, zniknęły za wierzchołkami drzew. Przywódca zbliżał się powoli, aż wreszcie zawisł w powietrzu, od czasu do czasu bijąc skrzydłami, aby utrzymać się na równej wysokości, bezpośrednio przed wejściem do statku.

Niczego nie można było wyczytać ze sterczących, jaskrawobłękitnych oczu. Ludzie nie czuli jednak odrazy ani zaniepokojenia, ja­kie towarzyszyło im w trakcie spotkania z mieszkańcami pustyni. Kimkolwiek był tajemniczy lotnik, nie sprawiał wrażenia agresyw­nego czy niebezpiecznego.

- Śmieszny mały żebrak, co? - rzekł Renfry. - Chciałbym przyj­rzeć mu się z bliska. Jeżeli wszystkie tu są takie jak on, nie mamy się czym martwić.

Dlaczego technik określał skrzydlate stworzenie jako “on", było dla reszty niejasne, lecz czterooki stwór bardzo ich zainteresował. Ross pstryknął palcami i wyciągnął rękę na powitanie.

- Chodź tu, kolego - zawołał.

Połyskujące, błękitne ogniki zamrugały wraz z ruchem wypu­stek ocznych, skrzydła zatrzepotały i stwór zbliżył się do włazu. Jed­nak nie na tyle blisko, aby Ziemianin mógł go dotknąć. Stworzenie na chwilę zawisło nieruchomo w powietrzu, a potem zatrzepotało tęczowymi skrzydłami i wzbiło się ku niebu. Jego partner wystarto­wał z krzaka poniżej, aby do niego dołączyć. Kilka sekund później zniknęły, jakby nigdy ich tu nie było.

- Sądzisz, że jest inteligentny? - Ross patrzył za skrzydlatym stworzeniem, a na jego zazwyczaj obojętnej twarzy malowało się rozczarowanie.

- Zgadujesz równie dobrze jak ja - odparł Ashe. - Renfry - zwrócił się do technika - masz teraz zapis z podróży. Czy możesz go odtworzyć?


- Nie wiem. Szkoda, że nie mam instrukcji albo chociaż jakie­goś przewodnika. Myślisz, że można coś takiego tu znaleźć?

- Dlaczego tak ci spieszno do wyjazdu, szefie? Dopiero co tu dotarliśmy, a to miejsce wygląda mi na niezły klejnocik wakacyj­ny. - Ross uniósł głowę, aby popatrzeć na kopułę, na której opałowe błyski igrały w promieniach słońca.

- Właśnie dlatego - odpowiedział spokojnie Ashe. - Za dużo tu pokus.

Travis zrozumiał; wiedza, którą skrywał ten świat, pociągała Ashe'a z nieodpartą siłą. Zafascynowani jego sekretami, mogliby od­kładać badania statku i opóźniać start. Znał podobne sztuczki. Za­nim zostaną wciągnięci w pułapkę, muszą zwalczyć wszechogarnia­jące pragnienie zanurzenia się w tej zielonej dżungli, wycięcia ścież­ki do opalizującej kopuły i przekonania się na własne oczy, jakie skrywa cuda.

Godzinę później wyszli ze statku, pozostawiając technika na stra­ży. Nastawili miotacze na minimum i torowali sobie drogę przez las. Travis zerwał jeden z kwiatów. Pięć szerokich płatków, wydłużonych i lekko pomarszczonych na końcach, miało intensywny kremowy ko­lor, przechodzący w środku w pomarańczowy. Spoczywające na dłoni płatki zaczęły się poruszać i zamykać w pączek. Nie potrafił wyrzucić kwiatu. Jego barwa niewoliła, a aromatyczny zapach pociągał. Włożył krótką łodyżkę do jednej z kieszeni worka na pasku, gdzie, pozbawio­ny ciepła jego dłoni, kwiat ponownie się otworzył. Ani nie zbladł, ani nie zwiądł mimo krótkiej łodyżki.

Teraz, poza bezpośrednim wpływem promieni słonecznych, po­wietrze wydawało się dużo chłodniejsze, wilgotne i ciężkie od in­tensywnie pachnących roślin. Aromatyczna woń, silniejsza niż per­fumy, nabierała intensywności, w miarę jak stąpali po masie zgni­łych liści.

- Fuu! - Ross zamachał dłonią przed twarzą, jakby chciał roz­rzedzić powietrze. - Fabryka perfum, czy co? Czuję się, jakbym bro­dził w powodzi róż!

Ashe najwyraźniej stracił część charakterystycznej dla siebie trzeźwości umysłu.

- Raczej goździków - rzekł. - Wyczuwam tu - powąchał i kich­nął - goździki i chyba gałkę muszkatołową.

Travis oddychał płytko. Już kilka minut wcześniej zwietrzył tę kombinację zapachów. Teraz złapał w nozdrza wiatr przesycony za­pachem szałwi.

Dżungla kończyła się tuż u podstawy opałowego budynku, który z bliska wydawał się o wiele wyższy. Posuwali się naprzód, szukając wejścia. Musiało gdzieś być, chyba że wszyscy tubylcy potrafili la­tać. Co dziwne - mimo iż na wielu wyższych piętrach znajdowały się okna z małymi balkonikami - na dole nie było żadnych otworów. Widzieli tylko panele osadzone w rzeźbionych ramach i solidne blo­ki z opalu. Na każdym panelu widniała połyskująca mozaika, która nie tworzyła żadnego rozpoznawalnego wzoru i mieniła się tysiącem kolorów.

Mężczyźni przebrnęli przez zarośla, docierając do krańca muru. Duży budynek przypominał typowy blok w ziemskim mieście. Za rogiem, na froncie kolistej rampy, znaleźli drzwi. Były zwieńczone łukiem i sięgały pierwszego piętra. Rampa przypominała zamarznię­tą poprzerywaną gdzieniegdzie koronkę

Zawahali się. Gdyby nie westchnienia wiatru, szmer liści i szem­ranie niewidzialnych mieszkańców zielonego świata, dokoła pano­wałaby cisza - cisza dawno zapomnianego miejsca.

Ashe wszedł na rampę i wolnym krokiem wspiął się po delikat­nej pochyłości, jakby wcale nie chciał się dowiedzieć, co jest dalej.

Travis i Ross podążyli za nim. W zakamarkach i krzywiznach rampy znajdowały się kieszonki pełne opadłych liści, a jeszcze wię­cej suchych roślin dryfowało wewnątrz otwartego portalu. Szli po szeleszczącym kobiercu, szurając nogami, aż dotarli do holu, które­go wysokość zapierała dech w piersiach. Podążając wzrokiem za we­wnętrzna spiralą, wznoszącą się nieprawdopodobnie wysoko, poczuli zawroty głowy. Na samej górze wieńczyła ją ogromna opalizująca kopuła. Przebijało przez nią światło słoneczne, malując tęcze na murach i na rampie, która wznosiła się wzdłuż murów, służąc innym łukowatym, koronkowym wejściom na każdym piętrze.

Tutaj nie dostrzegli błysku zewnętrznej mozaiki. Szeroka gama kolorów została zredukowana do delikatnych, wyblakłych cieni, ciem­nego fioletu, zieleni, brudnego różu, kremowego...

- ... czterdzieści osiem, czterdzieści dziewięć, pięćdziesiąt! Pięćdziesięcioro drzwi wzdłuż tylko tej rampy. - Ross ściszył głos do szeptu, a mimo to echo odpowiedziało im upiornie. - Od czego za­czynamy? - Teraz mówił mocniejszym głosem, jakby rzucał wyzwa­nie pogłosowi i ciszy, która go tłumiła.

Ashe przemierzył obszerny hol i włożył obie ręce do niewielkiej niszy. Pospieszyli za nim i zobaczyli, że trzyma w dłoniach małą sta­tuetkę z ciemnofioletowego kamienia. Podobnie jak błękitni lotnicy, figurka była uderzająco podobna do żyjątek, które znali, a jednocześ­nie wydawała się obca.

- Człowiek? - zastanawiał się Ross. - Zwierzę? .

- Totem? Bóg? - dodał Travis, bazując na własnej wiedzy i do­świadczeniu.

- Każde albo żadne z nich - podsumował Ashe. - Ale z pew­nością dzieło sztuki.

Przyjrzeli się statuetce. Postać stała w pozycji wyprostowanej na dwóch szczupłych kończynach zakończonych stopami o długich, wąskich, szeroko rozstawionych palcach. Ciało, również szczupłe, z widocznie zarysowaną talią i szerokimi barkami, przypominało ciało ludzkie. Stworzenie wznosiło ramiona do góry, jakby zamie­rzało wyskoczyć w powietrze. Miałoby jednak większe szanse prze­życia takiego skoku niż ci, którzy teraz patrzyli na statuetkę; skórzaste skrzydła łączyły ramiona i żebra podobnie jak u ziemskich nietoperzy.

Głowa, przypominająca ludzką, była wręcz groteskowa w swej brzydocie. Spiczaste uszy przytłaczały wielkością resztę szczegółów twarzy: głęboko osadzone oczy pod ciężkimi wypukłościami czaszki; nos, pionowa wypustka nad otworem gębowym; i cienkie wargi, ukazujące potężne kły. Ale istota, choć szpetna, nie była odrażająca ani zatrważająca. Brak jakiegokolwiek odzienia mógłby sugerować, że przedstawiciele tej rasy nie należą do osobników kierujących się rozu­mem. Jednak im dłużej odkrywcy przyglądali się posążkowi, tym bar­dziej byli przekonani, że nie przedstawia zwierzęcia.

Fioletowy kamień był gładki i chłodny w dotyku, a kiedy Travis podniósł go do światła, sączącego się z kopuły, statuetka zalśniła jak klejnot. Misterne detale postaci kontrastowały z abstrakcyjnymi ma­lowidłami na zewnętrznych ścianach. Były bardziej zbliżone do or­namentów na kopule i ponad wejściami.

Ross przejechał palcem po wewnętrznej stronie niszy, w której Ashe znalazł figurkę. Kurz posypał się na posadzkę. Jak długo ta uskrzydlona postać tu stała?

Ashe wsunął statuetkę pod pachę i poszli dalej - nie pod górę spiralną rampą, lecz do pierwszych otwartych drzwi na parterze. Pomieszczenie okazało się puste, oświetlone jedynie światłem wpa­dającym przez szczeliny w ścianie. Również pokoje były puste. Wy­glądało na to, że mieszkańcy tego budynku - o ile był to budynek mieszkalny - opuszczając go, zabrali ze sobą wszystko oprócz małej statuetki w holu.

Kiedy sprawdzili ostatnie pomieszczenie, Ross westchnął i oparł się o ścianę.

- Nie wiem, jak się czujecie - powiedział - ale ja w ciągu ostat­niej godziny nałykałem się dość kurzu. O śniadaniu prawie zapo­mniałem. Przerwa na kawę - gdybyśmy tylko ją mieli - mogłaby nas podbudować.

Nie mieli kawy, ale zabrali ze sobą pienisty napój ze statku. Usiadłszy rzędem naprzeciwko rampy, na przemian wysysali płyn z pojemników i pożywiali się ciastkami “kukurydzianymi", które wcześniej podzielili na równe porcje.

- Dobrze by było zjeść coś świeżego - powiedział w zadumie Travis. Monotonna dieta z zapasów na statku zaspokajała głód, lecz nie satysfakcjonowała upodobań smakowych. Indianin wyobraził sobie skwierczący stek i przystawki, jakie zwykle serwowano na ranczo.

- Może tam coś znajdziemy. - Ross wskazał kobierzec zieleni nieco w dole. - Moglibyśmy urządzić małe polowanie...

- Co ty na to? - Travis wstał i zwrócił się do Ashe'a. - Mogli­byśmy spróbować?

Propozycja nie spodobała się archeologowi.

- Nie zabiję niczego, dopóki nie będę wiedział, co zabijam - odparł.

Travis z początku nie zrozumiał, dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie słów Ashe'a. Skąd mogli mieć pewność, że ich łu­pem nie padnie istota rozumna! Mimo wszystko jednak, wciąż miał ochotę na stek, i to pragnienie nie dawało mu spokoju.

- Wchodzimy na górę? - Ross wstał. - Mamy tu pracy na cały dzień, jeśli chcemy się czegoś dowiedzieć.

- Zapewne. - Ashe przycisnął do piersi nietoperzopodobną fi­gurkę. - Możemy rozejrzeć się na parterze tego dużego czerwonego bloku na północy.

Przebrnęli przez gęstą zasłonę krzaków, trawy, drzew i pnączy i dotarli do czerwonego budynku o monolitycznej architekturze. Tu ponownie stanęli przed otwartymi drzwiami; były bardzo wąskie, jak­by broniły wstępu do wnętrza.

- Wygląda na to, że ci, co go zbudowali, nie przepadali za swo­imi sąsiadami - skomentował Ross. - W razie potrzeby byłaby tu niezła forteca. Tamten budynek z kopułą jest otwarty na oścież.

Travis zawahał się przez moment, nim zdecydował się na prze­kroczenie progu. Ledwie znalazł się w środku, znieruchomiał.


- Kłopoty! - pomyślał i błyskawicznym ruchem wyciągnął go­towy do strzału miotacz.

Przed nim rozciągał się szeroki hol, taki jak w budynku z kopu­łą. Ten jednak wyglądał inaczej. Przecinało go wiele przepierzeń, niektóre o wysokości prawie dwóch metrów. Dzieliły hol na niewiel­kie schowki. Z żadnego nie można było zobaczyć, co jest za następ­nym. Nie tym jednak przejął się zwiadowca, lecz wonią, która dotar­ła do jego nozdrzy.

To, co wyczuł, przypominało odór nocnych stworzeń z piasz­czystej planety. Była to woń nory - nory, z której od dawna korzy­stano. Powietrze cuchnęło zgnilizną, obcym ciałem, wysuszonymi i zgniłymi roślinami oraz odchodami. Coś tu miało swoje legowisko i często z niego korzystało.

Tajemniczego stwora zdradziła niecierpliwość. Indianin usły­szał niski, gardłowy pomruk, taki jaki wydobywa się z gardzieli kota szykującego się do skoku na nieświadomą niebezpieczeństwa ofiarę.

Odwrócił się w mgnieniu oka. Ujrzawszy zgarbiony kształt ba­lansujący na górnej krawędzi przepierzenia, zrozumiał, że stworze­nie lada moment skoczy wprost na niego. Instynktownie uniósł rękę i wyzwolił energię miotacza.

Promień trafił napastnika w powietrzu. Straszliwy skowyt szału i bólu odbił się echem od masywnych murów. Cepowata kończyna zaopatrzona w ostre pazury zdołała sięgnąć celu. Travis zatoczył się i zanurzył w jeszcze większych ciemnościach. Niemal w tej samej chwili wpadli Ross i Ashe, strzelając z miotaczy w ryczącego stwo­ra, który szykował się do ponownego ataku.

Stworzenie było nieprawdopodobnie żywotne. Dopiero kiedy płomienie dwóch miotaczy skupiły się na jego ciele, padło na ziemię i znieruchomiało. Travis, wyraźnie wstrząśnięty, usiłował się pod­nieść. Wiedział, że gdyby nie ostrzeżenie, byłby już albo martwy, albo tak straszliwie okaleczony, iż pragnąłby śmierci.

Pokuśtykał w kierunku drzwi. Cała noga zdrętwiała mu od druzgoczącego ciosu. Pomacał ręką, lecz nie znalazł rozdarcia w kombinezonie i wydawało mu się, że nie ma otwartej rany.

- Dostał cię? - Ashe zbadał ranę.

Travis, wciąż oszołomiony, skrzywił się pod naciskiem palców archeologa.

- Tylko siniaki. Co to było?

Ross spojrzał na zwłoki tajemniczego stwora.

- Trudno określić - odparł. - Ale na pewno jest martwy i ma sześć łap.

Rzeczywiście, po strzałach z miotaczy pozostały tylko spalone szczątki. Przyjrzawszy się im, stwierdzili, że futrzasty drapieżnik miał sześć łap, ponad dwa metry długości i proporcjonalne do rozmiarów ciała kły i pazury.

- Miejscowa odmiana tygrysa szablozębnego - zasugerował Ross.

Ashe pokiwał głową.

- Proponuję strategiczny odwrót. Ten tutaj może mieć kolegów. Wolałbym nie spotkać któregoś z nich w dżungli.


13

Myślałeś, że nie natrafimy tu na żadne paskudne niespodzianki? - Ross bębnił pokaleczoną ręką o blat stołu w mesie. Patrzył na Travisa nieco protekcjonalnie. - Pozwól, kolego, że dam ci pewną radę. Właśnie wtedy, gdy wszystko idzie po twojej myśli, powinieneś spo­dziewać się pułapki.

Indianin potarł posiniaczone udo. Miał czas na przeanalizowa­nie ostatniej walki. Sam doszedł do wniosku, że był zbyt pewny sie­bie, wchodząc do budynku o czerwonych murach, toteż uwagi Rossa wydały mu się zbyt protekcjonalne. Zobaczył w korytarzu Renfry'ego i Ashe'a. Po chwili weszli do mesy.

- Wiesz - mówił technik - że te błękitne latające stwory wróciły dwukrotnie podczas waszej nieobecności? Podleciały do włazu, ale nie próbowały dostać się do środka.

Travis, przypomniawszy sobie pazury tych stworzeń, chrząknął.

- Na szczęście - powiedział.

- Potem - kontynuował Renfry, nie zwracając uwagi na wtręt Apacza - tuż przed waszym powrotem, znalazłem to. Za zewnętrz­nymi drzwiami.

To" nie zostało przyniesione przez wiatr. Trzy różki ze zwinię­tych zielonych liści o żółtych nerwach, spiętych kilkucentymetrowy­mi cierniami, były wypełnione owalnymi bladozielonymi przedmio­tami, mniej więcej wielkości paznokcia kciuka.

Mogły być to owoce, nasiona lub jakaś forma ziarna. Co dziwne, Travis miał pewność, że stanowiły czyjeś pożywienie. Nietrudno było się domyślić, że błękitni lotnicy podarowali je w geście przyjaźni. Dlaczego? Z jakiej przyczyny?

- Widziałeś, jak te skrzydlaki to zostawiały? - zapytał Ashe.

- Nie. Gdy poszedłem do włazu, już tam leżało. Jedno z ziarenek wypadło z paczuszki i potoczyło się po stole. Travis przycisnął je palcem i kulka natychmiast pękła, jak przejrzałe winogrono. Bez namysłu podniósł lepki palec do ust. Było cierpkie, lecz słodkie i miało w sobie świeżość mięty czy podobnego ziela.

- Zrobiłeś to - zauważył Ross. - No cóż, pozostaje nam tylko patrzeć, jak obsypiesz się purpurowymi krostami albo cały zrobisz się zielony i uschniesz. - Mówił jak zwykle rozbawionym tonem, lecz z jego głosu przebijało napięcie. Zapewne Ross uważał, że Apacz, robiąc ten eksperyment, wziął na siebie zbyt duże ryzyko.

- Smakuje całkiem nieźle - odparował Travis. Wziął kolejny owoc, włożył go do ust i rozgniótł skórkę zębami. Jagoda, ziarenko, czy cokolwiek to było, nie mogła wprawdzie zastąpić mięsa, lecz była świeża i, co najważniejsze, miała smak.

- Dosyć! - Ashe sprzątnął mu sprzed nosa pakuneczek wraz z zawartością. - Nie możemy ryzykować bez potrzeby.

Kiedy jednak Travis nie odczuwał żadnych sensacji, podzielili miedzy siebie resztę ziarenek. Podczas kolacji, po raz pierwszy od wielu tygodni, rozkoszowali się smacznym pożywieniem.

- Może moglibyśmy czymś pohandlować, żeby dostać tego wię­cej - zaczął Ross, lecz zreflektował się i zamilkł.

Ashe roześmiał się.

- Właśnie się zastanawiałem, kiedy zaświta ci w głowie ta moż­liwość.

Murdock wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Łatwo ci mówić. Pewnie myślisz, że mi się nie uda, co? W po­rządku, raz jeszcze zmienimy się w handlarzy. Tak naprawdę nigdy nie miałem okazji, by wypróbować swoje zdolności. Zbyt wiele prze­szkód.

Travis czekał cierpliwie, aż mu wszystko wyjaśnią. Kolejny raz wspólne przeżycia Ashe'a i Rossa z przeszłości izolowały go, przy­pominając, że uczestniczy w tej przygodzie przez czysty przypadek.

- Między przedmiotami, które wybraliśmy do analizy, powinny być takie, które zainteresują tubylców. - Ross minął Ashe'a, wycho­dząc z messy. - Rzucę okiem.

- Handel, co? - pokiwał głową Renfry. - Słyszałem, jak wy, chłopcy, podczas podróży w czasie pogrywaliście w ten sposób.

- To dobra przykrywka. Jedna z najlepszych. Handlarz bez prze­szkód porusza się po prymitywnym świecie i nikt nie kwestionuje jego obecności czy zachowania. Każde dziwactwo mowy, zwycza­jów, ubioru można wiarygodnie wytłumaczyć. Wiadomo, że przyby­wa z daleka, więc ci, którzy się z nim kontaktują, nie oczekują, że będzie do nich podobny. Handlarz szybko podłapuje nowinki. Tak, handel to przykrywka, jakiej używaliśmy od samego początku.

- Też byłeś handlarzem, kiedy cofnąłeś się w czasie? - zapytał Travis.

Ashe wyraźnie się ożywił, gdy dano mu szansę opowiedzenia o swoich przygodach.

- Słyszałeś kiedykolwiek o ludzie pucharu? Byli to kupcy; na początku epoki brązu mieli swoje faktorie od Grecji aż po Szkocję. To był mój kamuflaż w starożytnej Brytanii, a potem w krajach nad­bałtyckich. Ten zawód naprawdę wciąga i fascynuje. Mój pierwszy partner mógł odejść na emeryturę jako milioner - a raczej odpowied­nik milionera w tamtym okresie. - Ashe przerwał nagle, lecz Travis zadał kolejne pytanie.

- Dlaczego tego nie zrobił?

- Czerwoni zlokalizowali naszą stację i wysadzili ją w powie­trze. Sami też zginęli, ponieważ dali nam namiar na swoją bazę. - Dopóki się nie zobaczyło jego oczu, można było sądzić, że przywo­łuje z pamięci suche fakty.

Travis wiedział, że Ross jest niebezpieczny. Teraz zrozumiał, że Ashe w razie konieczności potrafi być bardziej bezwzględny niż jego podwładny, który właśnie wrócił z pełnymi rękami i rozłożył przed­mioty na stole.

Znalazł się tam kawałek materiału - być może apaszka - który znaleźli w jednej z szafek członków załogi. Była to zielona tkanina w purpurową kratkę; żywe kolory przyciągały wzrok. Obok leżały cztery drewniane płaskorzeźby o odcieniu koralowym, zdobione zło­tem. O ile mogli się zorientować, były to stylizowane imitacje liści paproci lub piór. Ashe przypuszczał, że przedstawiają istoty pochło­nięte jakąś grą, chociaż na statku nie zlokalizowali dotychczas żad­nej planszy czy innych akcesoriów do gry; Nieco dalej na blacie Ross położył tabliczkę, która w tajemniczy sposób odtwarzała trzymają­cej ją osobie obraz rodzinnych stron. Ashe odsunął tabliczkę, kręcąc głową.

- To zbyt ważne. Za pierwszym razem nie musimy być aż tak hojni. Jakkolwiek by na to patrzeć, otrzymaliśmy bardzo drobny po­darunek. Spróbuj dać im apaszkę i te dwie płaskorzeźby.

- Położyć je w wejściu? -zapytał Ross.

- Raczej nie. Nie ma co zwabiać tu gości. Wybierz jakieś miej­sce na ziemi.

Ashe wyszedł za Murdockiem. Travis poczuł nagle ostre ukłucie w nodze, pokuśtykał więc na koję, aby wypróbować jej uzdrawiają­ce właściwości. Zdjął kombinezon, wyciągnął się z grymasem bólu i spróbował się rozluźnić.

Musiał zasnąć pod narkotycznym wpływem uzdrawiającej galare­ty, która wlała się do przeszklonej koi i otoczyła jego ciało. Kiedy uniósł powieki, zobaczył nad sobą Rossa, który szarpał go gwałtownie.

- Co się dzieje?

Murdock nie dał mu czasu na protesty.

- Ashe zniknął! - Jego twarz była na pozór obojętna, lecz zim­ne błyski w oczach zdradzały silne emocje.

- Zniknął? - Senność spowodowana uzdrawiającymi właściwo­ściami galarety utrudniała myślenie. - Gdzie?

- Tego właśnie musimy się dowiedzieć. Ruszaj się!

Travis ubrał się i zapiął pas z miotaczem, który podał mu Ross.

- Powiedz mi, jak to się stało - zwrócił się do Murdocka, gdy wyszli na korytarz.

- Byliśmy na zewnątrz. Szukaliśmy kamienia, na którym moż­na by położyć rzeczy do handlu. Obserwowała nas para tych skrzydlaków, więc czekaliśmy, by zobaczyć, czy zlecą na dół. Nie kwapiły się, więc Ashe powiedział, żebyśmy udali, że idziemy do tych bu­dynków. Przeszedł za powalone drzewo... widziałem, jak tam szedł. Mówię ci... widziałem go! Potem zniknął! - Ross był wyraźnie wy­trącony z równowagi.

- Pułapka w ziemi? - Travis podał pierwsze rozwiązanie zagad­ki, jakie przyszło mu na myśl i podążył za Rossem do komory po­wietrznej. Renfry mocował tam dwa kawałki jedwabnego sznurka, który, jak wcześniej sprawdzili, był zdumiewająco wytrzymały. W ta­ki sposób, doczepieni do statku, mogli przeczesać okolicę, pozosta­wiając jednocześnie wiadomość o miejscu swego pobytu.

- Przeszukałem ten teren cal po calu - wycedził przez zęby Ross. - Nie znalazłem nawet dziurki mrówek czy innego robaka. W jednej chwili Ashe tam był, a w następnej zniknął!

Przywiązali się linkami i zostawiwszy Renfry'ego na straży, ze­szli na ziemię, gdzie połamana przez statek roślinność usychała w pro­mieniach zachodzącego słońca. Wiedzieli, że gdy zapadnie zmrok, trudno będzie prowadzić poszukiwania. Mieli nadzieję znaleźć jakiś ślad, zanim ciemności ogarną okolicę.


Ross ruszył przodem, balansując na zwalonym pniu. Dotarł do samej korony powalonego drzewa o przywiędłych liściach, teraz zmiażdżonych i połamanych.

- Stał dokładnie tutaj.

Travis zeskoczył na połamane liście. Ostry zapach lepkiej posoki oraz ciężka woń kwiatów i liści drażniły nozdrza. Ross miał słusz­ność. Zielsko porastało ziemię szerokim pasem i nic nie wskazywa­ło, że cokolwiek zostało tu naruszone. Przyjrzał się uważnie śladom stóp, lecz niczym się nie różniły od tych, które sam zostawił. Mogły to być odciski stóp zarówno Ashe'a, jak i Rossa. Z uwagi na brak innych śladów Indianin poszedł tym tropem.

Chwilę później, na samym skraju polany, którą Murdock wy­deptał w czasie poszukiwań, Travis ujrzał coś jeszcze. Leżał tam inny pień drzewa, pozostałość leśnego giganta, który nie został powalony podczas lądowania statku. Leżał tam dostatecznie długo, aby nagro­madziły się dokoła niego ziemia i opadłe liście oraz porósł go czer­wony mech i grzyby.

Na mchu widniały dwie duże ciemne plamy, poszarpane smugi sugerujące, że coś lub może ktoś wbił tu paznokcie, aby przeciw­stawić się jakiejś potężnej sile. Ashe? Ale jak to możliwe, że schwy­tano go, a Ross ani nie widział walki, ani nie słyszał żadnych jej odgłosów?

Travis przeskoczył pień drzewa i znalazł potwierdzenie swych domysłów: kolejny głęboki odcisk stopy w ściółce. Ale dalej nic. Zupełnie nic! A żadna istota żywa nie mogłaby iść po tak miękkim podłożu, nie zostawiając śladów. Wydawało się, że w tym miejscu Ashe uniósł się w powietrze.

Ależ tak! Powinni szukać nie na ziemi, lecz w górze, Travis za­wołał Rossa. Dokoła nich rosły potężne drzewa. Gładkie pnie sięga­ły ponad siedem metrów w górę, dopiero na tej wysokości widać było liście. Nie dostrzegli żadnego niezwykłego ruchu ani nie słyszeli żad­nych dźwięków.

Wtem nadleciał jeden z błękitnych skrzydlaków. Krążył nad Travisem, obserwując go czworgiem wystających oczu. Czyżby skrzy­dlate stwory porwały archeologa? Nie mógł w to uwierzyć. Czło­wiek o wadze i sile Ashe'a, walczący zaciekle - co sugerowały ślady na mchu - nie dałby się porwać w powietrze jednemu takiemu stwo­rzeniu. Musiałoby go dopaść całe stado. Apacz był jednak pewien, tak jakby to widział, że archeologa uprowadzono w powietrze, albo na wierzchołki drzew.

- Jak zdołały go unieść? - zastanawiał się Ross. Najwyraźniej skłaniał się do zaakceptowania pomysłu Travisa. - A potem - konty­nuował agent czasu - dokąd go zabrały?

- W przeciwnym kierunku niż trzy najbliższe budynki - zasu­gerował Travis. - Transportowanie więźnia nie było łatwe, więc po­leciały bezpośrednio do miejsca swego zamieszkania. Bardziej zale­żało im na czasie niż na ukrywaniu się.

- Czyli lot do dżungli. - Ross powiódł wzrokiem po drzewach, pnączach i krzakach. - No cóż, zastosujemy pewną sztuczkę. Podaj mi swój pas. Uczyli nas tego na początku szkolenia. - Wziął pas od Travisa, zaczepił o swój i otoczył nim drzewo. Jednak pień był zbyt szeroki. Ross odczepił sznurek łączący ich ze statkiem, odciął kawałek i dołączył do obu pasków. Tym razem wystarczyło. Wykorzystując pasy, zaczął wspinać się po pniu niemego świadka ostatniej walki.

Liście drżały, kiedy torował sobie między nimi drogę.

- Znalazłem ślad - zawołał po chwili. - Dokoła tego konaru za­czepiono linę, która wyżłobiła rowek w korze. I... no, no, no... nie są zbyt mądre albo nie sądzą, że my jesteśmy. Wejdź i sam zobacz!

Linka wykonana ze sznurka i pasków opadła wzdłuż pnia. Tra­vis złapał ją i wspiął się z mniejszą zręcznością niż Ross. Po chwili jednak dołączył do kompana ukrytego na gałęzi pośród liści. Ross składał w dłoniach inną linę, zieloną, zrobioną z pnączy roślin.

- Trzeba zabawić się w Tarzana. - Ross pociągnął koniec zie­lonej liny. - Przelatujesz na tamto drzewo, prawdopodobnie znajdu­jesz kolejną linę. I tak dalej. Wciąż nie bardzo rozumiem, jak prze­nosiły Ashe'a. Chociaż - zmrużył oczy - może zaczekały, aż wróci­łem po ciebie na statek.

Travis przyjrzał się linie.

- To, że zostawiły tu linę oznacza, że...

- Że wrócą? - Ross pokiwał głową. - Możliwe, że zamierzają wyłapywać nas jednego po drugim. Ale kim są? To na pewno nie te latające stworzenia...

- Te mogą pełnić rolę psów myśliwskich. - Travis starał się nie patrzeć na ziemię, ponieważ wysokość, na jakiej siedział, nie napa­wała go otuchą.

- A ten prezent z owoców był tylko przynętą, żeby zwabić nas w pułapkę - zgodził się Ross. - Wszystko pasuje: owoce, żeby wy­ciągnąć nas ze statku, skrzydlaki miały dać sygnał, kiedy wyszliśmy. A potem - atak! I jeden z nas sprzątnięty! Tyle że Ashe nie zostanie długo więźniem.


- To również może być pułapka - przypomniał mu Travis, kie­dy szarpnąwszy za linę, zorientował się, że jest bardzo mocno przy­wiązana do drzewa.

- To prawda. Wkrótce się dowiemy.

- W nocy? - Słońce chyliło się ku zachodowi. Travis chciał iść po śladach, podobnie jak Ross, lecz zdrowy rozsądek nakazywał im, by nie dali się wciągnąć w bezmyślną akcję ratowniczą.

- Noc... - Ross skrzywił się, patrząc na ostatnie promienie słoń­ca. - Te stworzenia są aktywne za dnia i przyzwyczajone do dużych wysokości.

- Co sugeruje, żeby nie podróżować po ziemi ani w nocy. - Tra­visa zaczynało męczyć mówienie. - Nasz kolega w czerwonym domu może służyć jako przykład. Jakie widzisz rozwiązanie?

- Wracamy do budowli z kopułą. Idziemy na górę. Dokoła ko­puły jest balkon. Stamtąd rozpoczniemy poszukiwania.

Travis był skłonny się zgodzić, lecz musieli jakoś zdławić prote­sty Renfry'ego. Dotychczas Ross akceptował żądania technika, twier­dząc, że z całej ekipy tylko Renfry dysponuje wiedzą, dzięki której mogą przejąć kontrolę nad statkiem, a zarazem nad własną przyszłością. Co więcej, konieczność zorganizowania ekipy poszukiwawczej przed zapadnięciem zmroku wiązała się z jak najszybszym odnale­zieniem śladów, które mogłyby doprowadzić do Ashe'a.

Podążyli ścieżką, którą wyrąbali rankiem, kiedy przechodzili przez małe polanki. Travis zerkał na niebo. Miał nadzieję, że do­strzeże błękitne skrzydlaki na czatach. Nie zobaczył żadnego.

Gdy dotarli do wewnętrznej rampy pod kopułą, Ross przyspie­szył kroku. Zwolnił tempo, kiedy wchodzili stopniowo na piąty, szó­sty, potem siódmy, ósmy, dziewiąty, a wreszcie dziesiąty poziom. Z budynku nie doleciał ich najmniejszy dźwięk, nic, co zmąciłoby ciszę i pustkę bajecznie pięknego wnętrza.

Dotarli na balkon - wąskie przejście, okalające kopułę, zabez­pieczone sięgającą do piersi rzeźbioną poręczą. Wzmagający się wiatr burzył im włosy i zawodził osobliwie w szczelinach budowli. Ross ruszył do miejsca, skąd roztaczał się widok w kierunku, w którym, jak sądzili, podążyli oprawcy Ashe'a.

Dopiero z kopuły mężczyźni ujrzeli inne budowle, a raczej ru­my, wystające z dżungli. Większość z nich nie dorównywała wielko­ścią kopule, lecz trzy czy cztery stojące w dalszej odległości wyraź­nie ją przewyższały.

Ross wskazał na jedną z budowli,

- Jeżeli skierowały się do najbliższej budowli, przemieszczając się pośród wierzchołków drzew, to musi być tamta - powiedział.

Travis analizował w myślach najdrobniejsze szczegóły krajobra­zu.

- Na prawo od tego dachu w kształcie lejka i na lewo od stosu kamieni. To może być kilka mil stąd.

Uzbrojeni w miotacze mogli zaryzykować przejście tego szlaku, lecz wtedy obwieściliby wszem i wobec swoje przybycie. Jeżeli chcie­li zlokalizować wroga - oczywiście pod warunkiem, że Ross trafnie wybrał budowlę - wiązało się to z dłuższymi i bardziej skompliko­wanymi podchodami. A takiej wyprawy nie można było zaczynać nocą.

- Jest jeden sposób, aby sprawdzić prawdziwość naszych do­mysłów - powiedział Murdock, jakby myślał na głos. - Jeżeli zosta­niemy tu do zmierzchu, dowiemy się wszystkiego.

- Jak?

- Światła. Jeśli zobaczymy tam jakieś światła, będziemy mieli dowód.

- Marne szanse. Okazaliby się głupkami, gdyby zapalili światła.

- Mogłaby to być pułapka - mruknął Ross. - Jeszcze większa przynęta, żeby nas zwabić.

- To tylko domysły. Skąd możemy wiedzieć, co im chodzi po głowach? Nawet nie wiemy, czym są. Nie podobał ci się ten, który nosił taki sam uniform. - Travis wskazał na błękitny kombinezon. - Jeżeli to właśnie jest ich rodzima planeta, może grają z nami tak, jak grali z tobą, kontrolując twój umysł?

- Rozejrzyj się! - Zamaszystym ruchem dłoni Ross wskazał rozległą dżunglę i budynki wyrastające z niej niczym odizolowane wyspy. - Kimkolwiek byli twórcy tych budowli, już nie żyją. I to od dawna. Albo też spadli z drabiny ewolucji. Jeżeli są istotami prymi­tywnymi, Ashe zdoła sobie z nimi poradzić; szkolił się w tym. Widziałem go w akcji. Daj mi godzinę po zachodzie słońca. Jeśli wtedy zobaczymy światła, pójdę tam...

Travis wyciągnął miotacz. Ciemności, a nawet szarówka zmierz­chu, mogły ożywić stwory, które będą się czaić wzdłuż szlaku. Rozu­miał jednak Rossa, a poza tym mieli dobrze oznaczoną drogę do statku.

- W porządku.

Chodzili powoli wkoło kopuły, czekając na zapadnięcie zmro­ku. Naliczyli przynajmniej pięćdziesiąt budynków, fantastycznych, niezwykłych. Niektóre z nich zdawały się przeczyć prawom grawita­cji. Za nimi stały te wyższe, zwyczajne. Czy niższe to budowle wznie­sione przez tubylców, a wyższe to ambasady, przykłady trans galaktycznej architektury, jak sugerował Ashe? Jeśli nie wszystkie były puste, cóż za bogactwo wiedzy zawierały...

Krzyk Rossa wyrwał Travisa z zamyślenia. Na niebie za ich ple­cami wciąż odbijał się blask słońca. Lecz... przeczucia Murdocka sprawdziły się. Niewyraźne światełko błysnęło przez bezmiar ziele­ni z pierwszej z odległych wysokich wieżyc. Zabłysło - zgasło - za­błysło.

Czy było nęcącym sygnałem?

14

Wrócili na statek, gdzie odbyli naradę wojenną przy zamkniętym luku zewnętrznym - tego środka ostrożności nauczyli się w pustyn­nym świecie.

- Trudno będzie iść prosto przez dżunglę w tamtym kierunku - zauważył Renfiy. - Oni oczekują, że tak postąpicie.

- Czasami najszybsza jest droga okrężna, a nie ta na wprost - zgodził się Ross. Rozłożył na stole mapę narysowaną na kawałku materiału obcych; krzyżykami i kwadratami oznaczyli poszczególne budynki. - Zobaczcie tutaj. Stoją w grupie, te wysokie wieże. Ale tutaj, tutaj i tutaj są inne budynki. Przypuśćmy, że skierujemy się na ten, który wygląda jak olbrzymi lejek. Tuż za nim jest to zgrupowa­nie bloków. Wieża, o którą nam chodzi, stoi między nimi. A więc ruszamy do lejka, potem do bloków i z powrotem. Jeżeli uda się nam ich przekonać, że szukamy na oślep, zyskamy na czasie. Dotrzemy mniej więcej do tego miejsca... - wskazał punkt na zaimprowizowa­nej mapie - a potem zawrócimy i puścimy się pędem. - Podniósł wzrok. - Ktoś ma lepszy pomysł?

Renfry wzruszył ramionami.

- To twoja działka, przeszedłeś odpowiednie szkolenie. Ale pójdę z tobą.

- I pozwolisz, żeby jakiś dowcipniś rąbnął nam statek? - żach­nął się Ross. - Oni coś na nas mają. Gdyby było inaczej, nie zdołali­by porwać szefa. To nie pierwszy lepszy rekrut, pamiętaj. Widziałem go w akcji.

- Szlak pośród wierzchołków drzew - zamyślił się Travis. - Jeżeli to ich typowy sposób podróżowania, może jest coś, co działa na naszą korzyść. Kiedy już zagłębimy się w dżungli, po prostu znikniemy im z oczu. Nie mogą nas przez cały czas obserwować z góry.

- A więc wyruszacie obydwaj? - Renfry wciąż studiował mapę.

Murdock wstał.

- Nie pozwolę im tak po prostu sprzątnąć nam szefa sprzed nosa i odejść spokojnie. Im prędzej wyruszymy, tym lepiej!

Nawet Ross musiał przyznać, że ze zrealizowaniem planu po­winni zaczekać do świtu. Przetrząsnęli statek w poszukiwaniu zapa­sów i zgromadzili, co się dało. Każdy założył pas podtrzymujący mio­tacze. Dodatkowo zarzucili sobie na ramiona po zwoju linki i wzięli noże, które stanowiły ich główną broń, gdy udawali myśliwych. Cho­ciaż krzemień wydawał się zbyt kruchy, mistrzowsko wykonane ostrza mogły się przydać w śmiertelnych zmaganiach. Zabrali również worki z jedzeniem i pojemniki z pianą.

Renfry nie chciał siedzieć z założonymi rękami. Musiał jednak przyznać, że w innym razie nie można by zamknąć włazu, więc ktoś powinien zostać na straży. Nalegał jedynie, żeby wykorzystać uzbro­jenie statku. Tak więc, kiedy wczesnym rankiem zeszli po drabinie, z kadłuba sterczały czarne lufy złowrogich dział.

Na zmianę torowali sobie drogę. Tam, gdzie mogli, przeciskali się przez zarośla, oszczędzając energię miotaczy. Travis właśnie szedł przo­dem, kiedy przebrnąwszy przez gęstą ścianę paproci, wpadli do zielo­nego tunelu.

Przypominał płytką rynnę. Apaczowi wystarczyło jedno spoj­rzenie, żeby się zorientować, co to jest. Szlak dzikich zwierząt pro­wadził albo do wodopoju, albo do jakiegoś ulubionego pastwiska. Ścieżka była wykorzystywana od bardzo dawna.

Znaleźli tu mnóstwo śladów: wgłębienia, ślady pazurów, odci­śnięte kopyto, i jakieś mniejsze, obce tropy, których nie potrafili zi­dentyfikować.

- Pójdziemy tą ścieżką? Prowadzi we właściwym kierunku. - Travis nie potrafił się zdecydować. Gdyby poszli ścieżką, poruszali­by się znacznie szybciej, co było niezwykle istotne, ale z tego szlaku oprócz zwierząt mogły korzystać istoty, które czatowały na takich wędrowców jak oni.

Ross wyszedł na ścieżkę. Wiła się i zakręcała, lecz rzeczywiście prowadziła w stronę budynku o lejkowatym wierzchołku, który koń­czył ich pierwszy etap podróży.

- Tak, idziemy tędy - postanowił.

Ruszył biegiem. Do jego uszu dolatywały odgłosy szemrania, pisków, czasami jakieś przenikliwe skrzeczenie. Nigdzie jednak nie widział żadnych stworzeń.

Szlak opadał do płytkiego wąwozu. Na dnie, po brązowozielonym piasku wił się leniwie strumień, a nad nim rozpościerało się otwarte niebo. Waśnie tam przeszkodzili rybakowi.

Ręka Travisa powędrowała do rękojeści miotacza, lecz zastygła w bezruchu. Podobnie jak błękitne skrzydlaki, i ten mieszkaniec nie­znanego świata nie wyglądał złowrogo. Stworzenie miało wielkość dzikiego kota i nieco go przypominało - może z powodu okrągłej głowy i lekko skośnych oczu. Bardzo długie i spiczaste uszy zwień­czone były ciężkimi kosmykami... piór. Piór! Błękitne skrzydlaki były porośnięte sierścią, a to stworzenie, bez wątpienia lądowe, mia­ło miękkie upierzenie w tym samym błękitnozielonym odcieniu co roślinność dokoła. Gdyby dziwaczny kot nie kucał na kamieniu na otwartej przestrzeni, nie zauważyliby go.

Opierał się na masywnych zadnich łapach. Dwiema parami o wie­le szczuplejszych i dłuższych przednich kończyn przytrzymywał bez­władne, łuskowate stworzenie, systematycznie obgryzając mu nóżki otaczające całe ciało. Kot, wyraźnie zaintrygowany, obserwował Tra­visa szeroko otwartymi oczami, nie wykazując śladu zaniepokojenia czy gniewu.

Kiedy Apacz podszedł bliżej, jedną z przednich łap strzepnął w roztargnieniu jakąś nóżkę czy dwie z upierzonego brzucha. Po­tem, przyciskając do siebie śniadanie, za pomocą środkowych koń­czyn, wykonał spektakularny skok i skrył się w zaroślach.

- Zając, kot, sowa czy cokolwiek to było - skomentował Ross. - Wcale się nas nie bało.

- Znaczy to, że albo nie ma naturalnych wrogów, albo my ich nie przypominamy. - Travis spojrzał w kierunku, gdzie zniknął rzecz­ny łowca. - Obserwuje nas. Stamtąd - dodał szeptem.

Obecność upierzonego stwora wzmogła w nich czujność. Tra­vis znalazł wejście na szlak po drugiej stronie strumienia. Podążył nim raźno, chociaż drzewa paprociowe łączyły się ponad ich gło­wami i obydwaj z Rossem ponownie zagłębili się w zielonym tu­nelu.

Wciąż docierały do nich sygnały o ukrytym życiu toczącym się dokoła. Dwukrotnie natknęli się na ślady przechodzącego szlakiem łowcy lub łowców. Raz znaleźli kawałek podobnego do pluszu sza­rego futra, zbroczonego jasnoróżowawą posoką, potem kremowożółte pióra i ściągniętą skórę.

Przed lejkowatym budynkiem znajdował się otwarty plac, a wzdłuż murów wyrastał kamienny wachlarz częściowo porośnięty czerwo­nym mchem. Jeśli mieli działać zgodnie z planem Rossa, musieli te­raz zagłębić się w dżungli i przedzierać przez gęstą roślinność. Naj­pierw jednak, z uwagi na ewentualnych obserwatorów, przeszli przez pokrytą mchem polanę do budynku, jakby zamierzali zbadać jego wnętrze. Tyle że nie było to łatwe. Krata, wykonana z takiego same­go trwałego materiału jak ten, który tworzył kamienny wachlarz przed drzwiami, zagradzała przejście. Przez pręty tylko częściowo widzie­li wnętrze. Najwyraźniej ten budynek nie został ogołocony, jako że na podłodze walało się mnóstwo przeróżnych przedmiotów, owinię­tych w rozpadające się opakowania.

Ross zagwizdał, przyciskając twarz do kraty.

- Rzekłbym, że przygotowali się do przeprowadzki, ale cięża­rówki nigdy nie dotarły. Szef będzie chciał tu wejść. Pewnie znajdzie sporo ciekawych rzeczy.

- Lepiej najpierw znajdźmy jego. - Travis stanął na szczycie czte­rech szerokich schodków prowadzących do zakratowanego wejścia. Widział wieżę, która stanowiła ich ostateczny cel, chociaż olbrzymie paprotniki przesłaniały trzy pierwsze piętra. Na ile mógł się zoriento­wać, nie było tu najmniejszego nawet śladu życia, nic nie poruszało się w otworach okiennych. Ale poprzedniego wieczora widzieli w nich światło.

- No, dobra. Idziemy! - Ross odszedł od krat. Szerokim gestem wskazał wybrany przez nich cel.

Musieli torować sobie drogę, używając miotaczy i własnych rąk do wyrąbywania ścieżki między małymi, odizolowanymi przesieka­mi utworzonymi przez zwalone gigantyczne pnie. Sapiąc i potykając się, dotarli do trzeciej polanki.

- Wystarczy - powiedział Ross. - Zawracamy. Na szczęście wyłaniający się od czasu do czasu z gąszczu szczyt wieży służył im za przewodnika. Podchodzili do budowli od tyłu. Z tej strony było mniej zarośli, musieli więc szukać kryjówek, zwra­cając baczną uwagę, czy jakiś zwiadowca albo szpieg ich nie obser­wuje. Travis poruszał się wyjątkowo ostrożnie, jakby w każdej chwili spodziewał się zasadzki.

Przeszli może połowę drogi do podstawy wieży, kiedy usłyszeli przenikliwy pisk. Znieruchomieli. Okrzyk wojenny stworzenia, któ­re miało swe legowisko w czerwonym holu! Odgłos został zniekształ­cony przez dżunglę i Travis nie potrafił stwierdzić, skąd pochodził.

Wojenny skowyt stanowił jedynie początkowy sygnał do istnej wrzawy. Spomiędzy krzaków wystrzelił jakiś ptak, zmierzając w pa­nice prosto na dwójkę mężczyzn. W ostatniej chwili skręcił i minął ich bezpiecznie. Wdzięczne, smukłe stworzenie o nakrapianej sier­ści oraz pojedynczym, zakrzywionym rogu mignęło, zanim Travis mógł z całą pewnością stwierdzić, że je w ogóle widział.

Skowyty wściekłości nie ustawały. Musiało być więcej tych be­stii - może całe stado! A odgłosy świadczyły, że toczyła się tam wal­ka. Travis wyobraził sobie Ashe'a, który przyparty do muru, stawia czoła śmiertelnemu wrogowi. Indianin puścił się pędem. Ross zrów­nał się z nim i za chwilę rzucili się wspólnie na krzaczasty żywopłot, zmierzając prosto do podnóża wieży.

Travis potknął się, stracił równowagę i runął na murawę. Przez chwilę leżał nieruchomo u wejścia do wieży - długiego, wąskiego otwo­ru. Z wnętrza budynku dolatywały odgłosy zażartej walki. Ross minął go błyskawicznie i puścił na oślep wiązkę błękitnych płomieni.

Apacz zerwał się na nogi i kiedy wbiegli do środka bezpośred­nio na prowadzącą do góry rampę, znajdował się tuż za swoim towa­rzyszem. Jeden ze skowytów rozbrzmiewających na górze zakoń­czył się zdławionym kaszlem. Na dół stoczyła się masa matowoczerwonego futra o bezwładnych nogach, płaskim, wąskim łbie łasicy z obnażonymi zębami, drgająca, szarpana śmiertelnymi konwulsja­mi. Ross odskoczył w bok.

- Promień miotacza! - zawołał. - Szefie! Ashe! Jesteś tam?

Jakakolwiek odpowiedź musiała utonąć we wrzasku zwierząt. Pomimo przyćmionego światła mężczyźni dostrzegli barierę bie­gnącą w poprzek rampy. Barykada stała tu najwidoczniej od jakie­goś czasu. Teraz widniała w niej dziura, w której zaklinowały się dwie czerwone bestie walczące o przejście. Tuż za nimi obnażała kły trzecia.

Travis oparł sobie na przedramieniu lufę miotacza i wycelował z precyzją snajpera w podskakującą głowę łasicy. Futrzasty stwór zaryczał i stoczył się po rampie.

Jedno ze stworzeń przy otworze zobaczyło dwójkę obcych po­niżej i cofnęło się, pozwalając drugiemu przejść przez barierę. Samo odwróciło się, aby skoczyć na Rossa. Promień miotacza trafił w przednie łapy. Bestia wrzasnęła wściekle i runęła na ziemię, dra­piąc zaciekle zadnimi nogami, próbując się podnieść. Ross wypalił ponownie i zwierzę znieruchomiało. Jednak walka za barykadą nie ustawała.

- Ashe! - zawołał Ross, a Travis, łapiąc oddech, powtórzył wołanie. Nie mieli ochoty przechodzić przez otwór w barterze i na­trafić na promień z miotacza archeologa.

- Haaaaalooooo! - Okrzyk odbił się upiornym, nieludzkim echem i doleciał gdzieś z góry albo z przodu. Jednak obydwaj go usłyszeli. Minęli barierę i wbiegli do szerokiego holu.

Wnętrze rozświetlały palące się głownie, które leżały na podło­dze w dalekim końcu, jakby zrzucono je z wyższej kondygnacji. Ominęli nieruchome ciało jednej z czerwonych bestii. Inna, wlokąc bezwładne zadnie kończyny, pełzała ku nim. Travis bez namysłu ją dobił. Promień miotacza zgasł, zanim mężczyzna zdążył oderwać palec od spustu. Kolejna próba potwierdziła jego obawy - energia się wyczerpała.

Usłyszeli drapanie na drugiej rampie, w dalekim końcu holu. Ross stanął u podnóża, unosząc miotacz. Travis nachylił się, aby podnieść jedną z głowni. Zakręcił nią w powietrzu, rozbudzając tlący się ko­niec do życia.

Ross wycelował w szarżującą łasicę, lecz chybił. Rzucił się w bok, przekoziołkował przez barierkę na podłogę. Bestia popędziła za nim w dzikim szale. Travis zakołował pochodnią, celując płonącą głow­nią w wężową głowę napastnika.

Jedna z potężnych przednich łap wydarła pochodnię z ręki Apa­cza. Lecz Ross zdążył już stanąć na nogach i przygotować miotacz. Czerwony drapieżnik padł jak rażony gromem. Travis cofnął się chwiejnie, aby podnieść drugą pochodnię.

- Haaaaloooo! - Znów ten krzyk z góry.

Ross odpowiedział.

- Ashe! Tutaj, na dole...

Na rampie zapadła cisza, ale Travis zastanawiał się, czy nie cze­ka tam na nich więcej łasicogłowych. Z bezużytecznym miotaczem nie miał zamiaru wspinać się w nieznane. Kamienny nóż nie wystar­czyłby do obrony.

Czekali, nasłuchując. Nikt ich nie atakował, więc Ross ruszył przodem. Travis podążył za nim, niosąc nową pochodnię. Po kilku krokach chwycił Murdocka za ramię i zrównał się z nim. Coś tam w górze na nich czekało.

Travis zanurzył pochodnię w ciemnościach i wtedy zobaczył, że Ross trzyma miotacz w pogotowiu...

- Wejdźcie! - Słowa brzmiały dość zwyczajnie, lecz odnieśli wrażenie, jakby Ashe'owi brakowało tchu i mówił wyższym głosem niż zazwyczaj. Ale to naprawdę był Ashe, cały i zdrowy. Wkroczył w krąg światła i czekał, aż do niego dołączą. Tyle że nie był sam. Za nim poruszały się na wpół widoczne cienie. Ross nie schował miota­cza, a dłoń Travisa zacisnęła się na trzonku noża.

- Wszystko w porządku, szefie?

Ashe roześmiał się w odpowiedzi na pytanie Rossa.

- Teraz, kiedy wylądował kosmiczny patrol, tak, wszystko w po­rządku. Dobrze zagraliście, chłopcy, i w odpowiednim momencie. Chodźcie, poznacie moich znajomych.

Pochodnia zgasła w momencie, gdy cienie zbliżyły się do Ashe'a. Wtem nowe światło zajaśniało ponad podłogą. Travis zamrugał na widok towarzystwa, jakie wyłoniło się z ciemności.

Ashe nie był zbyt wysoki, ale nad tymi istotami górował ni­czym wieża. Najwyższy z jego nowych przyjaciół sięgał mu do ra­mienia.

- Mają skrzydła! - zawołał Travis.

Tak, niespodziewanie para skrzydeł - nieupierzonych, lecz z go­łej skóry - rozpostarła się ponad ramionami obcej istoty. Gdzie wi­dział takie skrzydła? Statuetka w budynku z kopułą!

Jednak twarze zwrócone w kierunku Ziemian nie były tak grote­skowe jak twarz posążka. Te istoty miały uszy i rysy bardziej humanoidalne, choć nosy pozostały pionowymi szparkami. Albo statuetka była karykaturą, albo przedstawiała o wiele bardziej prymitywnego osobnika.

Tubylcy cofnęli się nieco, a z ich wąskich, spiczastych szczęk wydobyło się niskie buczenie, z którego Travis nie potrafił wyłowić poszczególnych dźwięków.

- To oni cię porwali, szefie? - Ross wciąż nie wypuszczał mio­tacza z rąk.

- W pewnym sensie. Rozumiem, że poradziliście sobie z tymi dzikimi bestiami na dole?

- Z wszystkimi, jakie spotkaliśmy - odparował Travis, obser­wując skrzydlatych ludzi. Był pewien, że są ludźmi.


- W takim razie możemy stąd wyjść. - Ashe odwrócił się do czekających cieni i schował własną broń do kabury.

Dwaj skrzydlaci mężczyźni skinęli głowami i reszta cofnęła się, pozwalając Ziemianom wspiąć się na trzecią rampę. Na górze, gdzie powitały ich jasne promienie słoneczne, weszli do szerokiego holu o łukowatych wejściach, znajdujących się na całej długości pomiesz­czenia.

Nozdrza Travisa rozszerzyły się, gdy doleciała do nich mieszanka zapachów, niektórych przyjemnych, innych wprost przeciwnie. Były to ślady czyjejś aktywności; wskazówki świadczące, iż znajdują się w stałym siedlisku. Niektóre łukowate wejścia obwieszono sieciami zieleni i przystrojono kwiatami, w większości podobnymi do tych, ja­kie znaleźli pierwszego dnia na nieznanej planecie. Przy ścianach le­żały koryta wykonane z masywnych pniaków. Wyrastały z nich prze­różne rośliny, wszystkie skierowane ku słońcu, którego promienie są­czyły się przez okna, tworzące zasłonę zieleni od podłogi aż po sufit.

Skrzydlaci ludzie przestali być cieniami. W świetle słońca wy­raźnie było widać humanoidalne rysy. Złożone skrzydła zakrywały im plecy niczym złożone peleryny; nie mieli na sobie żadnych ubrań poza kilkoma ozdobami: paskami, kołnierzykami i naramiennikami. Wszyscy nosili przy sobie broń: niewielkie włócznie, które nie da­wały odpowiedniej ochrony przed czerwonymi zabójcami.

Przypatrywali się bacznie Ziemianom, brzęcząc nieustannie, ale nie wykonując żadnych wrogich gestów. Przybysze nie potrafili ni­czego wyczytać z wyrazu ich twarzy i Travis nie wiedział, czy trak­towano ich jak więźniów, sprzymierzeńców czy po prostu obiekt ogólnego zainteresowania.

- Tutaj... - Ashe stanął przed jednym z zasłoniętych łuków i za­gwizdał cicho.

Zasłona rozchyliła się i mężczyzna wszedł do środka, dając znak pozostałej dwójce, żeby poszli za nim.

Kroczyli po grubej macie z pnączy i liści. Ujrzeli niskie prze­pierzenia z okratowanych konstrukcji, ponad którymi pięły się rośli­ny, tworząc ścianki działowe, dzielące jedno obszerne pomieszcze­nie na wiele mniejszych.

- Nie zwracajcie uwagi na ściany - rzucił Ashe. - Skupcie wzrok na tym.

Przy wysokim na ponad pół metra stole przykrytym roślinnym obrusem kucał jeden ze skrzydlatych ludzi. Skóry tych, których widzieli w zewnętrznym holu miały barwę ciemnej lawendy, zbliżonej w odcieniu do kamienia, z którego wyrzeźbiony został posążek. Ten jednak był ciemniejszy, prawie ciemnopurpurowy. Coś w jego oszczędnych ruchach sugerowało, że wiele przeżył.

Tubylec podniósł wzrok i napotkał spojrzenie Ashe'a. Travis zrozumiał, że ma przed sobą przywódcę. Emanowało to z jego oczu, ruchów i powolnej rozwagi, z jaką przyglądał się trzem przybyszom.


15

- Co za złomowisko! - Ross rozglądał się dokoła oniemiały.

- Skarby! - poprawił go archeolog ostrym tonem.

Travis stał między nimi, chłonąc oczami wszystko to, co wi­dział dokoła. Pomyślał, że obydwa określenia są w pewnym stop­niu trafne.

- Porwali cię, żebyś to uporządkował? - spytał Ross tonem peł­nym niedowierzania.

- Zgadza się - przyznał Ashe. - Pozostaje pytanie: od czego zaczynamy, co mamy i w jaki sposób wyjaśnimy im znaczenie tego, co znajdziemy?

- Jak długo to wszystko gromadzili? - zainteresował się Travis.

Ashe wzruszył ramionami.

- Jak można się czegokolwiek dowiedzieć, kiedy jedyna meto­da komunikacji opiera się na gestach i domysłach?

- Ale dlaczego ty? To znaczy... skąd masz wiedzieć, na jakich zasadach to wszystko działa? - zapytał znowu Ross.

- Przylecieliśmy statkiem. Możliwe, że mają jakieś dziwne tra­dycje, legendy mówiące, że ludzie z kosmosu wiedzą wszystko.

- Bogowie - wtrącił Travis.

- Tylko że my nie jesteśmy Cortezem i jego ludźmi - odparo­wał Ashe.

- A oni nie są tymi łysymi, czy tym futrzakiem, którego widzia­łem na monitorze u Czerwonych. Gdzie zatem można ich umieścić?

- Sądząc po statuetce, ich przodkowie wznieśli tę kopułę - od­parł Ashe. - Uważam, że są prymitywni, nie dekadenccy.

Wyobraźnia Travisa wykonała nagły skok.

- Ulubione zwierzątka?

Mężczyźni spojrzeli na niego. Ashe wziął głęboki oddech.

- Możliwe, że masz rację! - Wypowiedział te słowa z nacis­kiem. - Dajcie naszemu światu dziesięć tysięcy lat plus odpowiednią kombinację warunków i zobaczcie, co się stanie z naszymi psami czy kotami.

- Jesteśmy ich więźniami? - Ross powrócił do głównego punktu.

- Teraz już nie. Dzięki temu, że rozprawiliśmy się z łasicogłowymi. Wspólny wróg jest doskonałym argumentem do polepszenia wzajemnych stosunków. Ponadto mamy ten sam cel. Jeśli chcemy znaleźć coś, co pomoże Renfry'emu, powinniśmy rozpocząć poszu­kiwania właśnie tutaj.

- Przejrzenie zaledwie wierzchniej warstwy tego bałaganu za­bierze cały rok - rzekł posępnie Ross.

- Wiemy, czego szukamy. Mamy przecież wzorce na statku. A jeśli znajdziemy coś, co mogłoby pomóc naszym skrzydlatym przy­jaciołom, zwrócimy im.

Ashe nie mylił się co do skrzydlatych ludzi. Wódz, który ich przyjął w pokoju o ścianach z pnączy i zaprowadził do ogromnej izby z przedmiotami zgromadzonymi przez jego plemię, nie sprzeciwił się, gdy postanowili wrócić na statek. Tyle że ich powrót nadzorowa­ły dwa błękitne, skrzydlate stworzenia, które łączyło coś z latający­mi ludźmi, być może więź typu człowiek - pies.

Podczas uwięzienia Ashe dowiedział się, że czerwone łasice sta­nowią główne zagrożenie na tej planecie i skrzydlaci próbowali od­dzielić murem niższe kondygnacje wież, aby zniechęcić łowców. Czerwone stworzenia posługiwały się pewną taktyką, atakując bary­kadę na rampie, co świadczyło, że nie są całkowicie pozbawione in­teligencji. Jednakże dopiero zdecydowany atak całego stada dopro­wadził do przerwania pieczołowicie skonstruowanej barykady i wdar­cia się do mieszkania skrzydlatych ludzi. Miotacz Ashe'a oraz zaskakujący atak Rossa i Travisa unicestwiły wrogów, co wywarło dobre wrażenie na obrońcach. Zgodnie z wcześniejszą uwagą arche­ologa, wspólny wróg stanowił mocną podstawę, na której można budować przymierze.

- Przecież oni mają skrzydła - zauważył Ross. - Dlaczego po prostu nie odlecieli, zostawiając ten budynek sześcionożnym łasi­com?


- Z przyczyny, którą wodzowi udało się wreszcie wyjaśnić. Okazuje się, że to pora narodzin ich potomstwa. Mężczyźni mogliby uciec, lecz kobiety i dzieci - nie.

Renfry oczekiwał ich z niecierpliwością. Wyraźnie mu ulżyło, gdy zobaczył wszystkich całych i zdrowych. Powitał ich wiadomo­ścią, że poprzez konsolę sterowniczą udało mu się dojść do źródeł zapisu z wyprawy. Nie wiedział jednak, czy potrafiłby przesunąć go na początek.

- Nie wiem, czy powinienem to przesunąć. - Postukał palcem w dysk wielkości monety, który wysunął się z konsoli w dniu lądo­wania na tej planecie. - Jeśli ten drucik się przerwie... - Wzruszył ramionami. Nie musiał dodawać nic więcej.

- Rozumiem, że chciałbyś mieć inny do eksperymentowania. - Ashe pokiwał głową. - W porządku, wszyscy wiemy, czego mamy szukać, gdy jutro zaczniemy grzebać w tych skarbach.

- Jeśli drugi taki dysk istnieje. - Głos Renfry'ego brzmiał po­wątpiewająco.

- Wniosek numer jeden. - Ashe pociągnął spory łyk z puszki z pieniącym się płynem. - Uważam, że większość rzeczy, jakie zgromadzili skrzydlaci, pochodzi z wież takich jak ta, w której żyją. A jest tu ich sporo. Pozostałe budynki diametralnie różnią się stylem architektonicznym i nie mają swoich duplikatów. Oznacza to, że struktury z wieżami należą do rodzimej tradycji tej planety, a wszystkie pozo­stałe z jakiejś przyczyny zostały tu sprowadzone.

- Kiedy ten obcy nastawił automatycznego pilota, aby spro­wadzić tu statek, ustalił kurs albo na swoją ojczystą planetę, albo na główną stację obsługi. A zatem istnieje prawdopodobieństwo, że w gmatwaninie rozmaitych przedmiotów, jakie zebrali skrzydla­ci, natkniemy się na coś, co wiąże się z zapisami znalezionymi na statku.

- Dużo tu gdybań, wahań i domysłów - stwierdził Renfry.

Ashe roześmiał się.

- Człowieku, przez większą część dorosłego życia zajmowa­łem się gdybaniami i domysłami. Szperanie w przeszłości wymaga wielu domysłów, a potem ciężkiej pracy, by dowieść, że były praw­dziwe. Istnieją podstawowe wzory, które można wykorzystać jako szkielet dla tych gdybań.

- Ludzkie wzory - przypomniał Travis. - Tutaj nie mamy do czynienia z ludźmi.

- Tak, to prawda. Chyba, że rozszerzymy definicję człowieka i określimy tym mianem każdą istotę obdarzoną inteligencją i na do­datek potrafiącą się nią posługiwać. Uważam, że powinniśmy tak właśnie uczynić. W każdym razie, stoimy przed pierwszym, konkret­nym zadaniem, a mianowicie musimy zbadać pozostałości po tej cywilizacji.

Nazajutrz wszyscy, łącznie z Renfrym, wyruszyli do wieży. Za­danie, jakie wyznaczyli Ashe i wódz skrzydlatych, wydawało się bardzo trudne. Przynajmniej do momentu, gdy dzieci tubylców za­oferowały pomoc swych zwinnych rączek i bystrych oczu. Travis zauważył nagle, że stoi w środku małej grupki skrzydlatych maluchów, które obserwują go z ożywieniem, gdy próbuje rozplatać kilka połą­czonych ze sobą przedmiotów. Para małych rączek chwyciła cylin­dryczny pojemnik, a inny pomocnik wyjął pudełko. Trzeci rozprosto­wał szybko zwój elastycznej linki, która ugrzęzła w wierzchniej części stosu. Apacz roześmiał się i pokiwał z uznaniem głową, mając nadzie­ję, że obydwa gesty zostaną odebrane jako podziękowanie i zachęta do dalszej pomocy. Najwyraźniej tak się stało, jako że młodzi ruszyli do pracy z jeszcze większym wigorem, docierając do miejsc, do któ­rych mężczyzna nie mógł się dostać. Dwukrotnie musiał jednak po­spiesznie wyciągać zbyt ambitnego “szperacza", ratując go przed lawiną ciężkich przedmiotów.

Mnóstwo odkrytych i przejrzanych rzeczy, które odłożyli na jedną stronę, było zbyt zniszczonych albo nie miało żadnego znaczenia dla Ziemian. Travis mocował się z popękanymi pojemnikami i skrzyn­kami, które czasami rozpadały mu się w rękach; kiedy indziej znowu po otworzeniu pudełka znajdował w środku jedynie pył po dawno nie istniejących przedmiotach.

Odłożył na bok fragmenty stopów uformowanych w rurki. Spra­wiały wrażenie nienaruszonych i mogły być w dalszym ciągu wyko­rzystywane przez skrzydlatych ludzi jako materiał na broń lub narzę­dzia bardziej skuteczne od obecnie używanych. Raz natknął się na owalne pudełko, które rozpadło mu się w rękach. Na otwartej dłoni ujrzał połyskujący kamień osadzony w metalu. Mali pomocnicy zabuczeli ze zdumienia. Indianin wręczył lśniący klejnot najbliższemu i patrzył, jak skrzydlaci przekazują sobie go z ręki do ręki, aż w koń­cu ozdoba powróciła do niego.

Do południa żaden z czterech Ziemian, pracujących w różnych częściach dużego pomieszczenia, nie znalazł niczego użytecznego.


Spotkali się pod oknem, aby podzielić się pozostałymi zapasami żywności, na szczęście nie zakurzonej tak bardzo, jak wszystko dokoła.

- Wiedziałem, że to robota na co najmniej rok - poskarżył się Ross. - Co dotychczas znaleźliśmy? Jakiś metal, który jeszcze do cna nie przerdzewiał, kilka klejnotów...

- I to. - Ashe wyciągnął niewielki krążek. - Jeśli się nie mylę, to dysk z zapisem. Być może jest w stanie nienaruszonym. Wygląda jak te ze statku.

- Nadchodzi wielki szef - odezwał się Ross, podnosząc wzrok. - Zapytasz go?

Wódz i jego eskorta weszli do magazynu. Poruszał się powoli, przyglądając się stertom, które badacze ledwo co naruszyli. Kiedy podszedł do Ziemian, wstali; wzrostem przewyższali wodza i jego towarzyszy. Nie mieli wspólnego języka i porozumiewali się głów­nie za pomocą gestów, więc Ashe podszedł do owoców ich pracy. Klejnoty wzbudziły zainteresowanie wodza. Na metalowe tuby po­patrzył raczej obojętnie.

Ashe zwrócił się do Renfry'ego.

- Czy można je przerobić na włócznie?

- Możliwe, ale potrzebuję trochę czasu. I narzędzi. - Glos tech­nika nie brzmiał jednak zbyt pewnie.

Na koniec archeolog wyjął dysk i twarz wodza po raz pierwszy wyraźnie się ożywiła. Ujął krążek w dłonie i zahuczał do jednego ze strażników, który oddalił się pospiesznie. Postukał palcem w mały przedmiot, a potem pokazał kilkakrotnie wszystkie palce, kończąc gestykulację szerokim, zamaszystym ruchem ramienia.

- Co on nam próbuje powiedzieć, Ashe? - Renfry przyglądał się bacznie przedstawieniu.

- Chyba chodzi mu o to, że to tylko jeden z wielu. Możliwe, że dokonaliśmy odkrycia.

Strażnik wrócił, prowadząc mniejszego skrzydlatego, który wy­glądał jak jego młodszy brat. Nowo przybyły, wzrostem przewyższa­jący dzieci, prawdopodobnie wszedł w wiek młodzieńczy. Przywitał się, klapnąwszy skrzydłami, i znieruchomiał w oczekiwaniu. Wódz wysunął przed siebie ramię, ujął Ashe'a za rękę i wsunął ją w dłoń młodszego. Na koniec odprawił ich gestem.

- Pójdziesz? - zapytał Ross.

- Tak. Chyba chcą nam pokazać, skąd się to wzięło. Renfry, dobrze by było, gdybyś z nami poszedł. Jesteś technikiem i łatwiej będzie ci zrozumieć pewne rzeczy.

Kiedy mężczyźni odeszli wraz z wodzem i jego świtą, Ross ro­zejrzał się dokoła z wyraźnym niezadowoleniem na twarzy.

- Nie ma tu czego szukać.

Travis podszedł do okna i podniósł tubę na wysokość oczu, by przyjrzeć jej się w pełnym świetle. Miała nieco ponad metr długości i nie widać na niej było żadnych oznak erozji czy uszkodzeń związa­nych z upływem czasu. Nie wiedział, jakie było pierwotne przezna­czenie tego stopu, wyjątkowo lekkiego i gładkiego. Przesuwając przedmiot w dłoniach, wpadł jednak na pewien pomysł.

Skrzydlaci ludzie potrzebowali czegoś lepszego od włóczni. A wykonywanie takiej broni z kawałków metalu znalezionych w tej kupie śmieci wymagało metod, jakich prawdopodobnie nie znał na­wet Renfry. Mogli jednak zrobić z tego skuteczną broń, a być może w nie zidentyfikowanej masie przedmiotów na podłodze znalazłaby się amunicja.

- Co jest wyjątkowego w tej tubie? - zapytał Ross.

- Może być wyjątkowa dla tych ludzi. - Travis podniósł tubę i przyłożył jeden koniec do ust. Tak, była dostatecznie lekka.

- W jaki sposób?

- Nie słyszałeś nigdy o dmuchawach?

- O czym?

- Podstawę stanowi tuba, taka jak ta. Używają ich głównie In­dianie Ameryki Południowej. Dmuchając w nią, strzela się małymi strzałkami. Jest to broń celna i śmiercionośna. Czasami używa się zatrutych strzał. Ale zwykłe też spełniają swoje zadanie, o ile tylko trafi się w odpowiednie miejsce, powiedzmy w oczy albo gardło.

- Zaczynasz mówić sensownie, kolego. - Ross poszukał rurki zbliżonej wyglądem do tej, jaką trzymał Travis. - Zamierzasz na­uczyć skrzydlatych lepszego sposobu na obronę przed czerwonymi łasicami? Potrafiłbyś zrobić taką dmuchawkę?

- Zawsze możemy spróbować. - Indianin odwrócił się do stło­czonych dzieci i pokazał im, że mają szukać tego typu rurek. Młodzi asystenci rozpierzchli się w okamgnieniu, wydając przy tym podeks­cytowane buczenia.

Zgodnie ze swoimi oczekiwaniami, Travis znalazł przedmioty nadające się na strzałki. Pod koniec półgodzinnych poszukiwań dzier­żył już całą garść cieniutkich jak igły drutów z tego samego lekkiego stopu co rurki. Nigdy nie robił ani nie używał dmuchawek, zasadę działania tej broni znał wyłącznie z książek, więc nie mógł się do­czekać, kiedy będzie mógł wypróbować swoje dzieło. W końcu wy­szukali w pomieszczeniu całą masę materiałów do eksperymentowa­nia. Nie zdążyli jednak nic zrobić, ponieważ młodzieniec, który wy­szedł z Ashe'em, wrócił, pociągnął Rossa za rękaw i skinął na Ziemian, aby za nim podążyli.

Przechodzili z jednej rampy na drugą, minęli miejsce, w którym skrzydlaci odbudowywali zniszczoną przez łasice barykadę. Nie wyszli jednak z wieży. Ich przewodnik dotarł do holu wejściowego, położył obydwie ręce na pozornie gładkim murze i naparł na niego. Travis i Ross, widząc jego wysiłki, pomogli mu i w ścianie pojawiła się szpara.

Ujrzeli ostro opadającą rampę niknącą w ciemnej studni. Chłopiec rozpostarł skrzydła, by utrzymać równowagę, i przemieszczał się w dół z prędkością, o jakiej żaden Ziemianin nie mógłby nawet marzyć.

Kiedy zeszli już dość głęboko, dostrzegli blask kopcącej pochod­ni. Obrawszy nowy kurs, pobiegli wąskim korytarzem, wzniecając masę kurzu.

Pomieszczenie w wieży powyżej mieściło niezliczone sterty przedmiotów. Miejsce, do którego obecnie weszli i gdzie czekał na nich Ashe, było pomnikiem precyzji i wydajności stworzonym przez konstruktorów kulistego statku.

Znaleźli tu liczne zaawansowane technologicznie urządzenia, konsole z tysiącami przycisków, ciemne ekrany. W miarę jak posu­wali się do przodu, światło pochodni wyławiało z ciemności szafki pełne pojemników z archiwalnymi zapisami i z dyskami z podróży. Setki, tysiące nośników informacji, takich jak te, które przeniosły ich przez przestrzeń kosmiczną, leżało w cylindrach o przezroczy­stych wieczkach oznaczonych nieznanymi symbolami.

- Centrum kontroli lotów. - Z głosu Ashe'a przebijała pewność. Renfry wkładał pod kombinezon próbki wzięte zarówno z po­jemników z archiwalnymi zapisami, jak i dyski z podróży.

- Biblioteka - ocenił Travis. Ashe pokiwał głową.

- Gdybyśmy tylko wiedzieli, co brać! Boże, tutaj może być wszystko, czego potrzebujemy. Nie tylko na teraz, ale na całą przy­szłość!

Ross podszedł do najbliższej szafki i zaczął robić to samo, co Renfry.

- Możemy wrzucić je do czytnika na statku. Jeśli weźmiemy ich dostatecznie dużo, istnieje prawdopodobieństwo, że przynajmniej kilka okaże się pomocnych.

Podchodził do problemu w sposób sensowny i logiczny. Zaczęli systematycznie wybierać próbki z każdej szafki.

- Chyba jest tu cała galaktyka wiedzy - dziwił się Ashe, piesz­cząc palcami kolejne krążki.

W końcu wyszli z pełnymi rękami i dziwacznymi wybrzusze­niami na przedzie kombinezonów. Zanim jednak opuścili wieżę, Travis zabrał rurki i metalowe igły. Po powrocie na statek włączyli czytnik i przygotowali archiwalne zapisy. Apacz wziął się do kon­struowania broni; miał nadzieję, że będzie mógł podarować ją skrzydlatym ludziom w zamian za przechowywane przez wieki informacje.

Renfry, rozłożywszy przed sobą mozaikę małych narzędzi z sza­fek załogi, zajmował się jednym z dysków z podróży. Udało mu się go otworzyć i ostrożnie zaczął rozwijać cienki, spiralny drucik. Zarówno przy pierwszej, jak i przy drugiej próbie krucha niteczka, dzięki której statek docierał do najdalszych gwiazd, przerywała się przy najmniej­szym dotyku. Po drugim niepowodzeniu Renfry podniósł wzrok. Wy­glądał na zniechęconego, oczy miał przekrwione z wysiłku.

- Chyba nic z tego - rzekł.

- Jest jeszcze ten. - Ashe sięgnął po kolejny krążek. - Zacząłeś od starych. Tu masz nowy ze statku.

Zdawali sobie sprawę, że ten wysiłek może zaowocować powro­tem do ich świata. Zachęty wyraźnie podziałały na Renfry'ego. Spraw­dził dyski z wieży i odłożył na bok te nadgryzione zębem czasu. Wybrany krążek nie różnił się specjalnie od tego, w którym była za­pisana ich przyszłość. Technik po raz trzeci, bardzo ostrożnie, spró­bował wyjąć zwój.

Tej nocy nie było im pisane znalezienie istotnej informacji. Ar­chiwalne zapisy ukazały jedynie scenki, fascynujące same w sobie, lecz obecnie bez żadnej wartości. Co więcej, na pozostałych migały tylko niezrozumiałe symbole - może wzory albo rachunki. W końcu Ashe wyłączył czytnik.

- Nie możemy oczekiwać, że cały czas będzie nam dopisywało szczęście.


- W tym miejscu znajdziemy tysiące podobnych przedmiotów - zauważył Ross. - Jeśli rzeczywiście trafimy na coś użytecznego, to tylko dzięki łutowi szczęścia!

- No cóż, w tej rozgrywce musimy liczyć właśnie na uśmiech losu - Z głosu Ashe'a przebijało zmęczenie. Poruszał się wolno, pocierając powieki palcami. - Kiedy przestanie się wierzyć w szczę­ście, jest się przegranym!

16

Travis przytknął rurkę do ust i dmuchnął. Cienka, lśniąca igła, za­kończona pierzastym kosmykiem, pomknęła ku zaimprowizowanej tarczy z liścia o czerwonych nerwach i przyszpiliła go do pnia pa­protnika rosnącego kilka metrów dalej. Radość mężczyzny z udanej próby nie miała granic. Cofnął się o metr i przygotował do drugiego strzału. Publiczność składająca się ze skrzydlatych istot, buczała w za­chwycie.

Kiedy udało mu się umieścić drugą strzałkę tuż obok pierwszej, jego satysfakcja była niemal całkowita. Skinął palcem na młodzień­ca, który pomógł mu przynieść nową broń na tymczasową strzelnicę. Przekazał skrzydlatemu dmuchawę, której dotychczas używał, a sam podniósł z ziemi drugą, nieco dłuższą.

Młody wojownik odłożył włócznię i zaczął nieporadnie zazna­jamiać się z nową bronią. Podniósłszy ją do ust, dmuchnął z wigo­rem. Strzałka wbiła się w drzewo nieco powyżej liścia. Dwóch in­nych tubylców, lekko rozkładając skrzydła w trakcie biegu, pospie­szyło, aby ocenić strzał, a Travis, uśmiechając się i kiwając głową, złożył dłonie w geście aprobaty.

Tubylcy nie potrzebowali dalszej zachęty. Popodnosili rurki z ziemi, przekazywali je sobie z ręki do ręki, doszło nawet do ja­kiejś sprzeczki. Potem każdy po kolei próbował strzelać, oczywi­ście z różnym szczęściem. Od czasu do czasu przerywali, aby po­wyjmować strzałki z pnia albo przyczepić inny liść na resztkach poprzedniego.

Kilkoro z uczniów miało sokoli wzrok i Apacz uważał, że wkrótce przewyższą swego nauczyciela. Kiedy w południe silne słońce dało mu się we znaki, zostawił dmuchawki rozentuzjazmowanym tubyl­com i poszedł szukać swoich towarzyszy.

Wiedział, że Renfry wciąż jest zaprzątnięty rozpracowywaniem dysków z podróży. Travis wszedł po schodkach do kabiny nawiga­cyjnej i ku swemu zdziwieniu zastał tam również Ashe'a. Czytnik stał na podłodze, a obydwaj mężczyźni kucali przed nim, na zmianę obserwując zapis i badając główny panel konsoli sterowniczej. Zdjęta pokrywa ukazywała zawiły wzór przewodów. Od czasu do czasu Renfry szedł śladem jednej z tych nici i albo promieniał z radości, albo marszczył smutno brwi.

- Co się dzieje? - spytał Apacz.

- Możliwe, że nadszedł koniec naszych kłopotów! - odpowie­dział mu Ashe. - To zapis manualny. Pokazuje pewne instalacje, które odpowiadają instalacjom w tej gmatwaninie, jaką widzisz.

- Pewne instalacje. - Entuzjazm Renfry'ego nie dorównywał ekscytacji Ashe'a. - Mniej więcej jeden przewód na dziesięć! To tak, jakbyś próbował zmontować komputer, dysponując instrukcją ob­sługi napisaną po chińsku! Taak, ten czerwony przewód dociera do ekranu w tym punkcie, ale czy mówi nam to coś o tych białych drucikach po lewej stronie?

Ashe zmrużył oczy, wpatrując się w gmatwaninę przewodów, i przeniósł wzrok na czytnik.

- Tak! - Renfry błyskawicznie opadł na kolana, aby zobaczyć na własne oczy schemat wyświetlany na ekranie.

- Jest tam kto? - Głos Rossa zabrzmiał w studni wewnętrznego szybu i po chwili Travis odczuł wibrację kroków mężczyzny.

Z otworu wyłoniła się zakurzona głowa i barki; zwiadowca pil­nie wypełniał swoje obowiązki w wieży skrzydlatych ludzi.

- Znalazłeś coś? - zapytał Travis współczującym tonem.

Ross wzruszył ramionami.

- Parę rzeczy, które mogą się przydać. Nie mam na tyle spraw­nego mózgu, żeby połączyć ze sobą jakieś przewody, wbić kilka gwoździ, dodać do tego parę metalowych puszek i wyprodukować odrzutowiec. Widziałem, że twoi śmiałkowie nie mogą oderwać się od tych strzałek. Jeden z nich już upolował przystawkę do obiadu. Choć ten jeleń nie wyglądał na specjalnie smakowitego. Nie podo­bają mi się stworzenia z kilkudziesięcioma nogami. Ale zjadłbym z apetytem jakieś bardziej cywilizowane pożywienie.

Travis zerknął na Ashe'a i pochłoniętego pracą Renfry'ego.

- Jeżeli coś dzisiaj mamy zjeść, wygląda na to, że właśnie wy­brano nas na kucharzy. Oni odkryli zapis, który pokazuje wnętrze konsoli sterowniczej.

- Ho, ho! To już coś! - Ross wszedł do kabiny i nachylił się, spoglądając Ashe'owi przez ramię na miniaturowy ekranik.

- Rzekłbym, że bardziej przypomina schemat zaprojektowanej przez demona czteropasmówki - skomentował rozsądnie. - Skupię się na puszce z bigosem.

Renfry i Ashe zjedli w kambuzie posiłek w roztargnieniu typo­wym dla ludzi pochłoniętych innymi myślami. Kiedy wrócili do swojej pracy, Ross przeciągnął się i spojrzał na Travisa.

- Nie wybrałbyś się na małe, prywatne poszukiwanko? - zapy­tał z obojętnością, która od razu wzbudziła w Apaczu podejrzenia.

- W którą stronę?

- Do tego lejkowatego budynku. Pamiętasz? Cały hol zagraco­ny, jakby mieszkający tam chłopcy bardzo się spieszyli z przepro­wadzką, ale z jakiegoś powodu zostawili swoje rzeczy! Chciałbym przyjrzeć się temu bliżej.

- O ile dobrze pamiętam, wejścia broni solidna krata - przypo­mniał mu Travis.

- A ja znam sposób na obejście tego problemu. Chodź.

Sposób na sforsowanie zabezpieczonego wejścia okazał się nad wyraz prosty. Jeden ze skrzydlatych ludzi pofrunął ze zwojem linki do okna na drugim piętrze. Okiennica była zamknięta, lecz tubylec czubkiem włóczni otworzył rygiel i kilka chwil później lina dyndała już wzdłuż muru, zapraszając do wspinaczki.

Na balkonie, na który po chwili się dostali, znaleźli ślady świad­czące o czyjejś bytności. Poszarpane pajęczyny, rozpadające się w proch pod delikatnym dotknięciem, przesłaniały ściany. Pod gru­bą warstwą kurzu dostrzegli kilka mebli o dziwnych kształtach. W kil­ku miejscach na zakurzonej podłodze widniały ślady stóp lub łap. Skrzydlaty wskazał je włócznią i nie spuszczając wzroku z Ziemian, dźgnął ostrzem w ślad z zaciekłością, z jaką atakuje się wroga.

Kolejna nora łasic? Travis nie bardzo w to wierzył. Odciski nie­pokojąco przypominały ludzkie stopy.

Znaleźli schody, tak wąskie i strome, że doszli do wniosku, iż istoty, które je zbudowały, znacznie różniły się od ludzi. Ross wysfo­rował się do przodu i zaczął schodzić do zagraconego holu, który widzieli wcześniej z zewnątrz. Pasja odkrywcy przyćmiła jego czujność.


Travis pociągnął nosem. Poczuł słabą, mdłą woń. Nie był to za­pach nagromadzonego przez wieki kurzu czy rozkładających się li­ści nawiewanych tu przez wiatr, ale raczej woń legowiska zwierzę­cia. Co więcej, odór wydawał się znajomy.

Jama łasicogłowych? Nie sądził. Smród nie był aż tak odrażają­cy, jak ten w czerwonym budynku, którym zawładnęły bestie. Nie przypominał również zapachu w mieszkaniach skrzydlatych ludzi.

Zauważył, że płat skóry na nozdrzach tubylca rozszerzył się, a głęboko osadzone oczy na lawendowej twarzy zaświeciły, zwra­cając się to w jedną, to w drugą stronę. Już nie po raz pierwszy Apacz pożałował, że nie znają sposobu na szybkie komunikowanie się. Ziemianie nie potrafili naśladować buczących dźwięków skła­dających się na mowę tubylców, a żaden ze skrzydlatych ludzi nie był w stanie wyartykułować słowa, mimo żmudnego i cierpliwego powtarzania.

W budynku panował półmrok, chociaż do holu wpadało sporo światła przez zakratowane wejście. Ross ominął stertę rupieci. Jedną rękę położył na jakimś pudle, drugiej nie zdejmując z kolby miota­cza.

Travis nie ruszał się z miejsca. Ta woń... Tkwiła gdzieś głęboko w pokładach jego pamięci. Mężczyźni stali nieruchomo. Wtem po­wiew wiatru, który wdarł się przez kraty, przyniósł świeży zapach i Travis natychmiast go rozpoznał...

- Piaskowi ludzie! - Słowa, choć wypowiedziane szeptem, nio­sły w sobie stanowczość krzyku. Co mogły robić tutaj nocne stwo­rzenia pustyni?

- Jesteś pewny? - Ku jego zdziwieniu, Ross nie kwestionował tego spostrzeżenia.

- Nie zapomina się szybko takiego smrodu. - Travis przebiegał gorączkowo wzrokiem po skrzyniach i pudłach stłoczonych w przed­sionku. Czy coś się tam ruszało? Czy obserwowały ich stworzenia, które widziały o wiele lepiej po ciemku niż oni?

Dłoń tubylca spoczęła na ramieniu Apacza, nakazując ostroż­ność. Travis odwrócił powoli głowę i zobaczył, że skrzydlaty szyku­je włócznię. Sam włożył strzałkę do dmuchawy.

- Tam coś jest, na lewo - dotarł do niego ledwo słyszalny szept Rossa, który skierował miotacz w zacieniony kąt.

Pomieszczenie nagle ożyło, zamieniając się we wrzący kocioł kształtów wyłaniających się z zakamarków. Atakujące stworzenia poruszały się zwinnie na czterech łapach, jak zwierzęta. Milczący atak wydawał się tym bardziej przerażający, że bestie - albo ich da­lecy przodkowie - były kiedyś humanoidami!

Promień z miotacza powalił trzech napastników. Jakaś macka wysunęła się w kierunku Rossa i czwarty stwór runął na ziemię ze strzałką we włochatym gardle. Skrzydlaty człowiek za Travisem cof­nął się kilka schodków do góry i frunął w powietrze. W locie dźgał włócznią w pozbawione szkieletu kostnego kończyny, wznoszące się, aby go ściągnąć na dół. Robił to ze skupieniem i zapałem.

Ross krzyknął. Jedna z macek wysunęła się z cienia, zawinęła dokoła kostki u nogi mężczyzny i pociągnęła. Wycelował miotacz w długi owłosiony korpus. Odpowiedział mu przeraźliwy ryk i pętla odpadła. Strzałka Travisa dosięgła stwora, który podniósł się na zadnich łapach, pazurami sięgając pleców Murdocka. Apacz strzelał tak szybko, jak zdołał wkładać strzałki do dmuchawki. Cofnął się ku schodom i teraz wymachiwał rurką, aby zrobić wolne pole i odcią­gnąć Rossa.

Jeden z włochaczy wyrwał skrzydlatemu włócznię. Tubylec kuc­nął na stercie skrzyń i zaczął kołysać się w przód i w tył, bijąc skrzy­dłami. Poderwał się w powietrze w chwili, gdy potężne kontenery runęły w dół.

- Wyczerpał mi się miotacz - wysapał Ross. Schwycił za lufę bezużytecznej broni i rąbnął rękojeścią w okrągłą czaszkę stworze­nia gramolącego się po skrzyniach.

Wycofywali się, wchodząc po dość stromych schodach. Travis kopał. Złapał kolejną szorstkowłosą głowę i popchnął stwora na innego przeciwnika. Skrzydlaty przewrócił drugą stertę skrzyń, a te­raz latał w tę i z powrotem, bombardując napastników mniejszymi pudełkami.

W końcu odparli pierwszy atak. Korzystając z chwili wytchnie­nia, dobiegli do balkonu, skąd nie było wyjścia. Tubylec przeleciał ponad ich głowami, stanął na parapecie otwartego okna i skinął na nich, bucząc gorączkowo.

Travis pociągnął Rossa w kierunku wyjścia.

- Zostały mi tylko dwie strzałki. Szybko, wychodźmy stąd! Murdock opierał się, lecz po chwili podbiegł do okna. Travis wycelował strzałką w przygarbione plecy i głowę wyłaniające się ponad schodami. Pocisk zaledwie musnął owłosioną górną kończy­nę i w otworze gębowym, który już nie przypominał ust człowieka, błysnęły kły. Małe, czerwone z wściekłości oczy płonęły straszliwym blaskiem.


Indianin wycofał się w kierunku okna. Lawendowa ręka sięgnę­ła mu przez ramię. Dłoń zacisnęła się na dmuchawie, starając się wyrwać mu ją z rąk. Skrzydlaty wciąż siedział na parapecie i teraz wyraźnie domagał się broni.

Zdając sobie sprawę, że tubylec może w każdej chwili uciec, Travis oddał dmuchawkę, przeskoczył przez okno i złapał za linę. Widział, jak lawendowy wycofuje się, unosząc skrzydła...

Wtedy tubylec rzucił się do tyłu, demonstrując szalony pokaz akrobatyki powietrznej. Kiedy pierwsza futrzana głowa wysunęła się z okna, rozpostarł skrzydła i wzbił się ponownie w górę ruchem spi­ralnym. Ross zdążył już dotrzeć do ziemi, Travis znajdował się nie­daleko za nim. Lina zakołysała się potężnie, sprawiając, że przeje­chał ciałem po szorstkim murze. Uświadomił sobie, że ci na górze próbują go wciągnąć z powrotem.

Wypuścił linę z rąk. Uwolniony od ciężaru sznur podskoczył gwałtownie. Travis nie przypuszczał, żeby nocne stworzenia konty­nuowały pościg w pełnym świetle słońca. Mimo to, kiedy przemie­rzali pas dżungli dzielący ich od statku, zachowywali niezwykłą ostrożność, obserwując, czy nikt za nimi nie podąża.

Ashe z gradową miną wysłuchał raportu.

- Sytuacja mogła się pogorszyć, gdybyśmy tu mieli zostać dłużej.

Ross odrzucił w kąt bezużyteczny miotacz.

- Chcesz przez to powiedzieć, że odlatujemy? Kiedy?

- Za dzień, może dwa. Renfry jest gotów, by przesunąć zwój na początek.

Po raz pierwszy Travis zrozumiał, jak wiele zależy od tego cie­niutkiego drucika. Jedno niepowodzenie mogło udaremnić wszelkie plany, pozostawiając ich na zawsze na wygnaniu. Jakiś ukryty de­fekt, którego teraz nie zauważyli, mógłby dać o sobie znać w prze­strzeni kosmicznej, przerywając niewidzialną nić łączącą ich z rodzimą planetą, skazując statek na dryfowanie między gwiazdami ni­czym wieczny, kosmiczny wrak. Czy Renfry'emu uda się przewinąć zwój? A jeśli nawet, to czy dysk zadziała w odwrotną stronę? Nie może być mowy o locie próbnym. Kiedy już wystartują, stale będą ryzykować życiem, krocząc po bardzo cienkiej nici stworzonej głów­nie z nadziei i pozbawionej logiki wiary w łut szczęścia.

- Teraz rozumiesz? - zapytał Ashe. - Pamiętaj o jednym: za­wsze możemy zostać tutaj.

Do końca pozostaną na wygnaniu, ale przynajmniej przeżyją. Tutaj mieli wrogów, ale mogli przecież zawrzeć przymierze ze skrzydlatymi ludźmi i połączyć siły. Travis zerwał się na równe nogi. Podszedł do szafki, gdzie ukryli kwadratową ramkę, która dostrajała się do ludzkiej pamięci, pokazując bliskie sercu miejsca. Musiał się przekonać, czy przeszłość miała dostatecznie silny wpływ, aby skło­nić go do podjęcia tak ogromnego ryzyka.

Ujął obrazek w dłonie i zajrzał do jego głębi. Wkrótce ujrzał czerwone klify górujące nad zieloną polaną, błękitne niebo, wzgórza Ziemi. Wydało mu się, że czuje na języku gryzący pył unoszony wzmagającym się wiatrem. Wiedział już, że zaryzykuje.

Wszyscy dokonali tego samego wyboru.

- Podróże w przeszłość to co innego - powiedział Ross. - Jeże­li coś nie wyjdzie i utkniemy w okresie prehistorycznym... cóż, można się wtedy wkurzyć. Kto by chciał zabawiać się z mamutami, jeśli jest przyzwyczajony raczej do odrzutowców? Mimo to taki gość wie­działby, co mu się przytrafiło, i że ludzie, których będzie spotykał na swej drodze, należą do jego gatunku. Ale pozostać tutaj... Nie, moi drodzy! Oni trochę się od nas różnią. My jesteśmy tu gośćmi, nie imigrantami. A ja nie chcę być wiecznym gościem! Nigdy!

Wybrali się jeszcze raz do biblioteki, skąd przynieśli kolejne dyski i poutykali je we wszystkich możliwych schowkach. Wódz, zachwy­cony dmuchawkami, pozwolił im wybrać też inne przedmioty z ple­miennego skarbca. Poprosił tylko, żeby wrócili i podzielili się z nimi zdobytą wiedzą. Tym razem nie natknęli się na nocne stworzenia z lejkowatej wieży, lecz i tak przedsięwzięli środki ostrożności, zamyka­jąc na noc luk wejściowy.

- Wrócimy tu? - zapytał Ross.

- My polecimy do domu tym statkiem - odparł sucho Ashe. - Ale ktoś na pewno tu przyleci. Tego możesz być pewny. Co u ciebie, Renfry?

Technik wyglądał jak cień. Zmarszczki, których prawdopodob­nie miał się już nigdy nie pozbyć, otaczały mu usta, znaczyły kąciki zmęczonych oczu. Drżącymi rękoma usiłował podnieść do ust po­jemnik z piciem.

- Zwój przewinięty - rzekł. - I drut się nie przerwał. Jutro przy­gotuję statek do startu. Co do reszty, pozostaje tylko się modlić. Nie mogę wam nic więcej powiedzieć.

Travis leżał tej nocy na swojej koi - jego koja, ich statek... Ten statek stawał się coraz mniej obcy w porównaniu ze światem na ze­wnątrz. Na nadgarstku miał ciężką metalową bransoletę z małymi zielonymi kamieniami ułożonymi we wzór, który przypominał łamiące się fale - podarunek od skrzydlatego wodza, wręczony podczas for­malnego pożegnania. Travis był pewien, że skrzydlaci ludzie nie wykonali tej bransoletki. Ile miała lat? I z jakiego świata, z jakiej zapomnianej i dawno nie istniejącej cywilizacji pochodziła?

Nawet nie zajrzeli pod powierzchnię tego, co znajdowało się w tym starożytnym porcie. Czy ukryte w dżungli miasto było stolicą jakiegoś galaktycznego imperium, jak podejrzewał Ashe? Nie mieli czasu na rozwiązywanie tych zagadek. Tak, kiedyś tu powrócą. Lu­dzie z jego świata będą prowadzić badania, spekulować, snuć domy­sły, prawdopodobnie błędne. Za jakiś czas powstanie gdzieś nowe miasto - może w jego własnym świecie - które będzie pełniło rolę przechowalni wiedzy zdobywanej pośród gwiazd. Czas będzie wciąż mijał i miasto umrze śmiercią naturalną. Dopóki przedstawiciel ja­kiejś rasy, jeszcze nie istniejącej, przybędzie, aby je badać i spekulo­wać. .. i snuć domysły... Travis zasnął.

Zbudził się wypoczęty i pełen wigoru. Ponad głową usłyszał komunikat z kabiny nawigacyjnej.

- Wszystko gotowe - doleciał go łamiący się z wyczerpania głos Renfry'ego. Cóż, technik pracował chyba całą noc.

- Wszystko gotowe.

Wciąż mogli powiedzieć “nie" tej szalonej wyprawie i wybrać znajome niebezpieczeństwa. Travisa ogarnęła fala paniki. Zacisnął dłonie na krawędzi koi i podniósł się do pozycji siedzącej. Musiał powstrzymać Renfry'ego. Nie wolno im wylatywać w kosmos.

Po chwili znów się położył i zapiął pasy. Niech Renfry naciśnie właściwy przycisk, jak najszybciej! Czekanie zawsze źle wpływa na nastrój. Poczuł znajome wibracje przenikające ciało. Teraz nie było już odwrotu. Zamknął oczy i próbował rozluźnić mięśnie protestują­ce przeciwko temu oczekiwaniu.

17

- Wystartowaliśmy bez problemów.

- Dobre i to - jakiś inny głos rozbrzmiał w głośniku. Travis otworzył oczy. Zastanawiał się, czy ktokolwiek może się przyzwyczaić do dyskomfortu związanego ze startem w kosmos. W ciągu ostatnich kilku dni, kiedy tak miło stąpało się po ziemi, za­pomniał już, co znaczy zostać wyniesionym poza atmosferę i siłę grawitacji. Najważniejsze jednak, że dysk działał i udało im się opu­ścić nieznaną planetę.

Nadal lecieli. Teraz z większą niż dotychczas ufnością patrzyli w przyszłość.

- Jeżeli po prostu powtórzymy schemat - powiedział Ashe wie­czorem piątego dnia - jutro wylądujemy na pustynnej planecie.

- Byłoby lepiej, gdybyśmy mogli ominąć ten przystanek - za­uważył Travis. Opustoszały świat z nocnymi stworami odpychał go bardziej niż cokolwiek innego podczas tej fantastycznej wyprawy.

- Pomyślałem, że... - Ross zerknął na fotel pilota, w którym Renfry spędził większość poranka. - ... tankowaliśmy w tamtym pierwszym porcie. Przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że tam wyczerpie się nam zapas paliwa.

Na trupiobladej, wymizerowanej twarzy Renfry'ego pojawił się szeroki uśmiech. Technik skierował kciuk ku dołowi w odwiecznym geście porażki.

- Wtedy kaput, kolego. Miejmy jednak nadzieję, że szczęście nas nie opuści i ominiemy ten etap podróży.

Tym razem wylądowali w pustynnym porcie wczesnym rankiem, kiedy niesamowita gra płomieni wzdłuż horyzontu zaczynała już bled­nąć. Łuna wstającego słońca odbijała się jaskrawo od bezmiaru piasz­czystych wydm.

- Spędzimy tu mniej więcej dwa dni, jeśli istotnie duplikujemy schemat.

Dwa dni oczekiwania, zamknięci w statku, niepewni, czy wy­startują. .. Na samą myśl o tym, Travis poruszył się niespokojnie w fo­telu.

- Mały spacerek? - Ross niewątpliwie podzielał jego odczucia.

- Nie ma sensu - odparł spokojnie Ashe. - Rozejrzymy się w cią­gu dnia. Choć nie sądzę, by było tu dużo do oglądania.

Rankiem włożyli na głowy hełmy rozpraszające promienie sło­neczne i otworzyli zewnętrzny właz. Zlustrowali przestrzeń, na któ­rej wiatry mogły ukształtować nowe formy pośród wydm, lecz nie dostrzegli żadnych zmian od czasu ostatniej wizyty.

- Co oni tu robili?- Ręce Rossa poruszały się nerwowo wzdłuż krawędzi luku. - Ten przystanek na pewno miał jakieś znaczenie, musiał mieć. I dlaczego takie same stworzenia - ludzie, zwierzęta czy cokolwiek - znajdowały się w lejkowatym budynku na innej pla­necie?

- Którzy z nich są banitami? - rozważał Ashe. - Czy tamci żyją od wielu wieków na obcej planecie, ponieważ nie zdołali wrócić na czas? A może ci to wygnańcy, a tamci są u siebie? Prawdopodobnie nigdy nie rozwikłamy tej zagadki i nie odpowiemy na żadne z pytań dotyczących tych stworzeń. - Przyjrzał się przysadzistej budowli pośród pełznących wydm. - Muszą mieszkać pod ziemią, a ten budynek zakrywa wejście. Być może na planecie skrzydlatych też żyją pod ziemią, Kiedyś musieli tu mieszkać, aby obsługiwać statki i pilnować bazy.

- A potem - odezwał się powoli Travis - statki przestały tu lą­dować.

- Tak. Nie było już statków. Być może czekali przez całą gene­rację, mając nadzieję, że statki nadlecą i zostaną wezwani. Potem albo pogrążyli się w apatii i spadli z drabiny ewolucji, albo przysto­sowali się do istniejących tu warunków.

- Ostatecznie rezultat był ten sam - zauważył Ross. - Nie są­dzę, by ci tutaj różnili się od tych z lejkowatej wieży. A tam przynaj­mniej trafił im się lepszy świat.

- Czekajcie! - Travis od jakiegoś czasu nie odrywał wzroku od zagrzebanego w piachu budynku. Wydawało mu się, że to miejsce wyglądało inaczej przed kilkoma tygodniami. - Czy ta elewacja po lewej była tam wcześniej?

Ross i Ashe wpatrywali się przez chwilę we wskazane miejsce.

- Masz rację, to coś nowego! - Murdock potwierdził pierwszy. - I nie sądzę, żeby było z kamienia, tak jak cała resztą.

Blok, który w dziwny sposób pojawił się w rogu odległego da­chu, nie połyskiwał metalicznie w promieniach słońca. Miał lekki połysk, taki, jakim charakteryzowało się matowe szkło czy obsydian.

Przez kilka chwil nic się nie zmieniało. Potem jednak obserwa­torzy zarejestrowali niespodziewaną aktywność. Widzieli już wcześ­niej promienie, które chroniły dach budynku przed atakiem czy nie­pożądanym badaniem. Teraz ujrzeli coś, co musiało być jakimś rodzajem broni używanej przez architektów tej budowli.

Co wybuchło u podnóża statku? Jakiś płomień? Piorun? Siła, jakiej ludzie nie potrafili sobie wyobrazić ani nazwać?

Travis uświadomił sobie, że energia uderzenia wrzuciła go z po­wrotem do statku i cisnęła wraz z Rossem i Ashe'em za wewnętrzną grodź. Runęli na metalową ścianę, wypluwając całe powietrze z płuc. Świat dokoła zatonął w ciemności.

Travis leżał na podłodze, próbując złapać oddech pomimo strasz­liwego bólu w piersiach. Jak za mgłą widział otwarty właz. W tej chwili liczył się tylko ten skrawek pustej przestrzeni. I poczucie, że trzeba ją odciąć, zamknąć, że to, co znajduje się na zewnątrz, ozna­cza zagładę.

Wpił się paznokciami w ciało, które przywaliło mu kolana. Ja­kimś cudem, pomimo bólu, udało mu się obrócić i wysunąć spod ciężaru. Zaczął się posuwać cal po calu w kierunku zewnętrznego włazu. Dzwonienie w uszach tłumiło wszelkie myśli, wzmagając za­wroty głowy. Wyjrzał na piaszczysty świat skąpany w blasku słońca.

Z początku miał wrażenie, że coś mu się pomieszało w głowie, że to, co widzi, nie może być prawdą. Nad zasypanym lądowiskiem unosiły się cienkie smugi piachu, warstwami otaczając kulę. Zasłona wirowała pomimo bezwietrznej pogody! To było niewiarygodne, nie­możliwe, chociaż wiedział, że wzrok go nie myli.

Opadł na kolana i zatrzasnął luk, odcinając się od zasłony pia­chu, ostrego światła, od niemożliwego. Macając dłońmi w poszuki­waniu zasuwy, poczuł, że ból maleje. Znowu mógł oddychać swo­bodnie. Odwrócił się do swoich towarzyszy.

Na widok sinych twarzy poderwał się do działania. Szarpnię­ciem posadził obu mężczyzn pod ścianą. Ashe otworzył oczy.

- Co...?- Kiedy archeolog wypowiedział słabym głosem to jedno słowo, Travis skupił całą uwagę na Rossie.


Z kącika ust zwiadowcy sączyła się cienka strużka krwi. Jęknął, kiedy Travis lekko nim potrząsnął. Ashe drgnął i skrzywił się, przy­ciskając ręce do piersi.

- Co się stało? - Tym razem udało mu się wypowiedzieć całe pytanie.

- Wylądowali... kosmiczni... marines. - Ross wyrzucał z sie­bie pojedyncze słowa. - Chyba na mnie.

- Haaaaloooo, tam na dole! - Wołanie doleciało z komunikato­ra. - Co się dzieje?

Kadłub nie przepuszczał światła ani dźwięku, lecz teraz wyczu­wali drgania przebijające się przez warstwy ochronne. Zupełnie jakby na statek oddziaływała jakaś siła. Piaskowe ściany? Travis do­wlókł się do drabiny. Chciał spojrzeć na ekran w kabinie nawigacyj­nej, stanowiący teraz jedyne połączenie ze światem.

Renfry wpatrywał się z niedowierzaniem w grube warkocze pia­chu. Jeszcze chwila, a zostaną pogrzebani w morzu pyłu. Mieli po­wody, aby sądzić, że jakaś nieznana inteligencja, kierowana odwieczną animozją, świadomie usiłuje ich unicestwić.

- Możemy wystartować? - Travis doczołgał się do najbliższe­go fotela. - Jest jakaś szansa?

Jeśli lot odbywał się zgodnie z wcześniejszym schematem, mieli tu jeszcze pozostać kolejną noc i dzień. Do tego czasu statek ugrzęźnie tak głęboko, że nie będzie nadziei na wyrwanie się spod ton pia­chu. Zostaną żywcem pogrzebani w kosmicznym grobowcu.

Renfry sięgnął do klawiatury na konsoli, lecz zawahał się. Zaci­snął usta.

- To ogromne ryzyko, ale mógłbym spróbować.

- Pozostanie tutaj wiąże się prawdopodobnie z jeszcze więk­szym ryzykiem. - Travis przypomniał sobie o przyjaciołach, których zostawił przy wejściu. Trzeba ich wynieść ze strefy zagrożenia przed startem w kosmos.

- Daj mi pięć minut - krzyknął. - Potem odpalaj, jeśli potra­fisz!

Ashe stał o własnych siłach i próbował przesunąć Rossa w głąb korytarza. Travis pospieszył mu z pomocą.

- Renfry spróbuje wystartować - poinformował. - Zagrzebują nas w piachu.

Przenieśli Rossa na koję. Ashe rzucił się na sąsiednią, a Tra­vis ledwo zdążył dojść do drugiej kabiny, kiedy w komunikatorze rozbrzmiał przenikliwy sygnał ostrzegawczy. Odczuli wibrację przeciążonych silników. Tym razem przeciążenie trwało o wiele dłu­żej. Travis leżał spięty, oczekując na ból związany z przyspiesze­niem, odliczając sekundy...

Wibracje przybierały na sile i były intensywniejsze niż kiedy­kolwiek. Statek kołysał się na podstawie; ruch i dźwięk zlewały się w jedną całość, osłabiającą mieszankę, która przyprawiała o mdło­ści i paraliżowała myśli, pozostawiając strach.

Nagle, w jednej chwili wszystko się urwało. I zapadły ciemno­ści...

Wibracje ustały, hałas ucichł. Pozostało tylko odległe wspomnie­nie oraz aromatyczny zapach uzdrawiającej galaretki, która w razie potrzeby wypełniała zamknięte koje. Travis otworzył oczy. Czyżby zdołali uciec z pustynnej planety?

Usiadł prosto i zaczął ścierać galaretkę. Ześlizgiwała się bez trudu ze skóry, z kombinezonu, pozostawiając po sobie równowagę umy­słu i ciała. Wracała pewność siebie, którą utracił. Wstał i zajrzał do sąsiedniej kabiny.

Ross i Ashe wciąż leżeli bez ruchu pod drgającą masą uzdrawia­jącej substancji. Wszedł do sterówki.

Renfry był przypięty do fotela pilota, lecz głowa spoczywała mu bezwładnie na ramionach. Bladość jego twarzy przeraziła Travisa. Położył dłoń na piersi nieprzytomnego. Serce biło powoli. Poodpinał pasy i tylko dzięki brakowi grawitacji udało mu się prze­nieść technika na koję. Ekran pokazywał jedynie nieprzeniknione ciemności, co oznaczało, że statek wszedł w hiperprzestrzeń. Nie tylko wyrwali się z piaskowej pułapki, lecz odbywali kolejny etap podróży, który mógł zakończyć się na ojczystej Ziemi. Mógł bądź nie.

Ile trwał ten etap poprzednim razem? Zgodnie z zegarkiem Renfry'ego, dziewięć dni. Dziewięć dni między piachem a portem pali­wowym. Dziewięć dni, zanim się upewnią, czy poczynania technika nie sprawiły, że statek zboczył z kursu.

Kiedy wszyscy doszli do siebie po szoku, Ashe przejął dowo­dzenie i zaczął przeglądać przedmioty znalezione w archiwum, by odwrócić uwagę załogi od obecnego położenia. Kazał im pracować na zmianę przy czytniku, przetwarzając każdy nie uszkodzony krą­żek w poszukiwaniu instrukcji pilotażu. Kilka obiecujących zwojów było tak poplątanych, że bali się za nie zabrać. Musieli je zostawić dla ekspertów na Ziemi. Ashe, po ucieczce z pustynnej planety, ani razu nie zakwestionował szczęśliwego powrotu do domu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe przeżycia - jak zauważył - nie było powodu przypuszczać, że szczęście przestanie im dopisywać.

Travis pomyślał w duchu, że nawet Ashe'em musiały targać wąt­pliwości, i pewnie był równie zdenerwowany jak pozostali - chociaż tego nie okazywał - kiedy zegarek Renfry'ego wyliczył dziewiąty dzień lotu i nie doświadczyli żadnego ostrzeżenia przed lądowaniem. W samo południe zebrali się w mesie. Tego samego ranka Travis przeliczył racje żywnościowe. Jeśli będą jedli bardzo niewiele, wy­starczy im pożywienia do ojczystej planety, o ile podróż się nie przedłuży. Poinformował o tym Ashe'a, ale w odpowiedzi usłyszał tylko roztargnione chrząknięcie.

Wtedy - -jakby wbrew okropnym przeczuciom - nadeszło ostrze­żenie. Travis przypiął się pasami i spojrzał na Rossa, który wyszcze­rzył do niego zęby w uśmiechu.

- W samą porę! Oto lądujemy na stacji po paliwko, a potem do domu!

Na widok zrujnowanych wież, wyznaczających lądowiska, i me­talicznie turkusowego nieba pierwszego galaktycznego portu zigno­rowali dyskomfort związany z lądowaniem. No cóż, byli już prawie w domu!

Zeszli do luku wyjściowego i ochoczo otworzyli właz, aby za­czekać na pełznącego węża linii paliwowej i robota przewodnika. Minęło jednak sporo czasu a w cieniu rzucanym przez najbliższą wieżę nic się nie poruszyło. Travis przyglądał się badawczo otocze­niu. Czy wylądowali w tym samym miejscu, co poprzednio? Czy nie­wielka zmiana mogła być przyczyną obecnej ciszy?

- Może się to wiązać z czasem. - Głos Ashe'a zabrzmiał w ko­munikatorze, tak jakby archeolog czytał w myślach. - Opuściliśmy drugi przystanek sporo przed czasem, według poprzedniego grafiku.

Uchwycili się tej ostatniej nadziei. Upłynęła pierwsza godzina, potem druga i wciąż nic sienie zmieniło. Przywołując wspomnienia, stwierdzili jednogłośnie, że wylądowali dokładnie w tym samym miejscu. Skrzętnie unikali wypowiadania na głos najgorszych obaw, że automaty obsługujące tak długo ten starożytny port w końcu się zużyły.

W końcu Renfry powiedział:

- Nie wiem, ile mamy paliwa. Nie potrafię wam nawet powie­dzieć, jakiej ono jest natury. I czy możemy wystartować bez tankowa­nia. Jeśli tak, nie sądzę, by udało nam się dotrzeć do końca tej wypra­wy. Możliwe, że działamy wbrew czasowi - ale musimy sprawdzić, czy uda nam się zmusić te maszyny do wykonania jeszcze jednej pracy. I powinniśmy zrobić to jak najszybciej!

Wyszli na zewnątrz. Renfry wpełzł pod łukowaty bok statku. To, co tam zobaczył, zakrawało na miano katastrofy. Jeżeli wcześniej zostało trochę paliwa w zbiornikach, to teraz już go nie było. Na ziemi widniała złowroga wilgotna plama.

Głos Renfry'ego brzmiał głucho.

- Teraz już wiadomo, koledzy. Zbiorniki są puste. Jeśli nie uda się wam uruchomić tej linii, aby zatankować, jesteśmy uziemieni.

- Co sprawiło, że zbiorniki się otworzyły? - zastanawiał się Ross.

- Możliwe, że jakiś mechanizm. - Ashe postawił nogę na beto­nowej płycie. - Cóż, chodźmy poszukać tego robota i jego ożywio­nego dystrybutora.

Ruszyli w kierunku wieży. Z ziemi struktura wydawała się jesz­cze bardziej spiczasta, podobna do igły. U jej podnóża znajdował się otwór, wejście, z którego wcześniej wyłonił się robot. Ashe podszedł bliżej i stanął, zaglądając do środka.

Zardzewiały robot, który pobrzękując wypełnił swój obowiązek poprzednim razem, stał teraz w wejściu. Za nim, widoczni w rdza­wym, żółtawym świetle, przycupnęli jego podwładni. Wszyscy tacy sami, ustawieni w szeregu pod ścianą, jakby czekali na oficjalną inspekcję.

Ze studni pośrodku podłogi wystawał olbrzymi kawał metalu, w którym Travis rozpoznał “głowę" węża. Ashe wyciągnął rękę, aby popchnąć robota. Ku zdumieniu mężczyzn, maszyna, która sprawia­ła wrażenie masywnej i nieruchomej, drgnęła. Nie zareagowała jak budzik wstrząśnięciem zmuszony do chodzenia, lecz posunęła się w przód z dziwną słabością. Jedno z ramion odpadło z klekotem, po­toczyło się po betonowym chodniku i uderzyło w głowę węża.

- Rusza się! Patrzcie, rusza się!

Ross miał rację. Ciężka końcówka ruchomej linii szarpnęła się do przodu i przesunęła o parę centymetrów. Ziemianie wstrzymali oddechy, aż ponownie zastygła bez ruchu.

- Uderz jeszcze raz - poradził Ross.

Ashe obszedł robota dokoła, przyglądając mu się z uwagą. Prze­niósł wzrok na węża, który wcale nie wyglądał na zniszczonego. Nachylił się, chwycił mocno za “łeb" i pociągnął. Pospiesznie od­skoczył w tył, a Ross i Travis odkopnęli robota z drogi pełzającego dystrybutora. Pół metra, metr... wyszedł na zewnątrz, kierując się do statku. Renfry zobaczył, co się dzieje, zamachał do nich i wczołgał się z powrotem pod kulę, aby przygotować wlot zbiorników na przy­bycie rury.

Radość okazała się jednak przedwczesna. Niespełna dwa metry od wieży “głowa" opadła na ziemię. Ashe bezskutecznie spróbował poprzedniej metody ożywienia węża. Mężczyźni potrząsali nim, ra­zem i osobno. Był o wiele cięższy od robota i nie potrafili zmusić go do dalszego wysiłku.

Renfry sprawdził studnię, z której wyłaniała się rura, lecz wrócił zdezorientowany.

- Możemy pociągnąć go ręcznie? - zapytał Travis.

- To właśnie będziemy musieli teraz sprawdzić - orzekł tech­nik.

Wzięli ze statku mocną linę i obwiązali nią “łeb" węża. Na ko­mendę Ashe'a szarpnęli jednocześnie. Uparty rurociąg dał za wygra­ną i ruszył do przodu, poddając się sile ludzkich ramion. Przesunęli się o parę metrów, lecz wysiłek związany z poruszaniem tego cięża­ru był zbyt wyczerpujący.

Ross potknął się, przewrócił, stanął na nogi. Jego twarz ukryta pod hełmem kipiała wściekłością. Chwycił ponownie linę i wszyscy szarpnęli. Tym razem maszyna nie ustąpiła, a ich stopy ślizgały się na popękanym kamieniu.

18

Travis przysiadł na obcasach butów. Pozostali położyli się obok liny “holowniczej" z twarzami czerwonymi od wysiłku. Renfry uniósł się, oparł na łokciu, a drugą ręką zdjął hełm. Odrzuciwszy go do tyłu, zaciągnął się mocno powietrzem jak tonący człowiek, któremu bra­kuje tlenu.

- Załóż henn, głupku! - zgromił technika Ashe.

Renfry pokręcił głową i coś powiedział, ale jego słowa do nich nie docierały. Travis dotknął palcami małego zapięcia przy własnym hełmie.

- Nie sądzę, żebyśmy tego potrzebowali. - Ściągnął bańkę i pod­niósł głowę, aby rozkoszować się dotykiem lekkiego, swawolnego wiaterku. Powietrze było rześkie, takie jak podczas ziemskiej jesie­ni. Napełniło mu płuca, orzeźwiając jednocześnie całe ciało. Sięgnął po linę, gotów do kolejnej próby.

- Nie ma sensu wypluwać płuc przy ciągnięciu liny - orzekł Ashe. - Problem tkwi w tej wieży.

Renfry zaczął pełznąć na czworakach wzdłuż rurociągu, spraw­dzając jego powierzchnię. W końcu wstał chwiejnie na nogi i wszedł do budynku. Pozostali mężczyźni podążyli za nim.

Znaleźli technika na dole, przy wlocie do studni, z której wysta­wał wąż. Sprawdzał pokrywę, próbując wykręcać elastyczną rurę w jedną i w drugą stronę.

- Blokuje się gdzieś pod spodem! - Walnął pięścią w rurę.

- Moglibyśmy zdjąć tę pokrywę i zobaczyć, co tam jest? - za­pytał Ross.

- Możemy spróbować.


Taka operacja wymagała określonych narzędzi; dźwigni, kli­nów... Zerknęli na rząd oczekujących robotów - czy ich części mogą się przydać? Ross podniósł luźne “ramię" i zaczął sprawdzać jego wytrzymałość, rozciągając z całej siły.

Travis przyglądał się klapie od studni. Nie widział tam otworu, żadnej szczeliny, w którą dałoby się wetknąć klin. Renfry przejechał palcami dokoła okręgu, z którego wyłaniała się rura, próbując wy­czuć to, czego nie widziały oczy. Postukał prętem, najpierw lekko, potem coraz silniej.

- Czy to można odkręcić? - zasugerował Ross.

Renfry spojrzał spode łba i rzucił kilka krótkich, mocnych słów. Skoncentrował wysiłki na zewnętrznej krawędzi przykrywy. Wtedy dokonał obiecującego odkrycia. Działali szybko, usuwając nagro­madzony przez wieki kurz z czterech wgłębień z wypukłościami, które mogły stanowić głowy sworzni.

Skupili się przy uszkodzonym robocie, rozebrali go na części i uzbrojeni w prowizoryczne narzędzia, zaatakowali oporną klapę. Była to jednak długa, irytująca walka. Travis wrócił na statek, skąd zabrał pojemniki z galaretą, którą się zatruł w trakcie testowania zapasów. Posmarowali galaretą nieustępliwe gałki w nadziei, że po natłuszczeniu poluzują się pod uderzeniami i naciskiem. Wkrótce sworzeń ustąpił pierwszy i Renfry palcami odkręcił go do końca. Ten mały sukces zachęcił ekipę do dalszych wysiłków.

Kiedy poddał się drugi sworzeń, tym razem Ashe'a, było już zupełnie ciemno.

- Koniec na dziś - powiedział archeolog. - Nie możemy zain­stalować oświetlenia, a nie ma sensu bawić się tu po ciemku. Przez ostatnie pół godziny częściej waliłem w swoje palce niż w ten pie­kielny sworzeń.

- Możliwe, że czas postoju się kończy - rzekł Ross. Wyraził słowami jedną z dwóch obaw, jakie ciążyły im podczas żmudnej pracy.

- Cóż, nie wystartujemy bez paliwa. - Ashe wstał i jęknął z bó­lu, łapiąc się za plecy. - A nie możemy dalej pracować po ciemku, bez odpoczynku, na głodnego. Tego jesteśmy pewni, co do pozosta­łych rzeczy możemy jedynie zgadywać.

Wrócili do statku. Dopiero teraz, po zakończonej bitwie z nieu­stępliwym metalem, uświadomili sobie, jak bardzo są wyczerpani. Travis wiedział, że Ashe miał rację. Nie mogli się łudzić, iż rozwiążą problem, męcząc się ponad granice ludzkiej wytrzymałości.

Posilili się, jedząc podwójne racje i wycieńczeni padli na koje. Kiedy rankiem Travis otworzył oczy, wciąż czuł się zesztywniały. Zdezorientowany wpatrywał się w twarz Rossa, który stał nad nim.

- Wracamy do kopalni soli, bracie! - Murdock przyłożył po­czerniały paznokieć okaleczonego palca do ust. - Teraz wystarczy­łaby mi lutownica. Złaź z tego wszawego wyra i dołącz do bandy niewolników.

Późnym rankiem poradzili sobie z czwartym i ostatnim sworz­niem. Przez długą chwilę po prostu siedzieli dokoła krawędzi stud­ni, zwiesiwszy posiniaczone i pełne pęcherzy ręce między kolana­mi.

- No, dobra! - Ashe wstał. - Zobaczymy, czy teraz się ruszy!

Żeby zdobyć dźwignie do podniesienia pokrywy, musieli roze­brać jeszcze dwa roboty. Przeprowadzali destrukcję z satysfakcją godną dzikusów. Demontaż niewzruszonych, na wpół człowieczych form uwalniał ich od frustracji i wszechobecnego strachu. Dzierżąc tęgie pręty ponowili atak na wieko studni.

Nie wiedzieli, jak długo trwało forsowanie przykrywy. W koń­cu, po kolejnej próbie podważenia jej wspólnymi siłami, metal prze­łamał się na dwie części, ukazując ciemną dziurę, z której wystawała rura.

Na zewnątrz był dzień równie jasny jak poprzedni, ale wnętrze wieży tonęło w półmroku, a oni nie mieli latarki, aby oświetlić czar­ną czeluść. Renfry położył się i włożywszy obie ręce do środka, badał palcami powierzchnię rurociągu na tyle, na ile mógł sięgnąć.

- Znalazłeś coś? - Ashe kucnął obok technika i spoglądał mu przez ramię.

- Nie... - rzucił Renfry, ale w tej samej sekundzie zmienił zda­nie - Tak! - krzyknął podekscytowany. - Ledwo sięgam, ale wydaje mi się, że zaczepiła się tu łuskowata warstwa rury. - Wykręcił się i Travis złapał go za nogi, żeby nie spadł na dół.

Renfry przystąpił do uwalniania rury. Pracował przewieszony przez krawędź studni głową w dół, trzymany przez towarzyszy. Mu­siał bazować głównie na wrażeniach dotykowych, ponieważ własnym ciałem przesłaniał trzy czwarte i tak już przytłumionego światła. Pro­wizorycznymi narzędziami usuwał śmieci dokoła.

Za czwartym razem, kiedy go wyciągnęli, żeby odpoczął, prze­toczył się na plecy i leżał dłuższą chwilę, ciężko dysząc.

- Uwolniłem tę rurę tak daleko Jak tylko mogłem sięgnąć - rzekł wreszcie z wysiłkiem. - Ale jest zaczepiona jeszcze niżej.


- Może uda nam się ją uwolnić, jak pociągniemy z góry. - Ashe objął rękami łuskowata powierzchnię rurociągu w miejscu, gdzie wyłaniał się ze studni.

- Możecie spróbować. - Renfry potarł pięściami czoło, kiedy Travis odsunął go dalej od otworu, aby wspomóc wysiłki Ashe'a.

Wspólnymi siłami pociągnęli rurę wewnątrz studni. Sprawiała wrażenie przyklejonej do ściany w miejscu, gdzie Renfry walczył, aby ją uwolnić. Na czole Travisa wystąpiły krople potu, by spłynąć w dół, omijając wykrzywione usta. W półświetle widział napiętą twarz Ashe'a i mięśnie jego ramion rysujące się pod błękitnym kombine­zonem.

Ross naparł na rurę całym ciężarem ciała.

- Ty ciągnij - powiedział do archeologa. - My będziemy pchać w twoim kierunku. Jeżeli w ogóle ma ustąpić, to powinno pomóc.

Przez bardzo długą chwilę zdawało się, że rura się nie podda, że w studni poniżej dokonało się zbyt wielkie spustoszenie. Nagle Ashe poleciał do tyłu. Wąż uderzył go potężnie w klatkę piersiową, gdy opór niespodziewanie zelżał. Ross i Travis również runęli na beto­nową podłogę.

Ross podskoczył do Ashe'a, by uwolnić go spod węża. Wyszli razem na zewnątrz; Renfry człapał z tyłu. Ponownie schwycili linę holowniczą i pociągnęli węża w kierunku statku. Łuskowaty ruro­ciąg poruszył się niezdarnie, lecz metr po metrze przesuwał się do przodu.

Podczas jednej z częstych przerw Travis zerknął za siebie i krzyk­nął przerażony. Znajdowali się trzy czwarte drogi od celu, a pod brzu­chem węża widniała mokra plama połyskująca w popołudniowym świetle. Ostatnie szarpnięcie musiało osłabić materiał i paliwo za­częło wyciekać.

Renfry cofnął się chwiejnym krokiem i klęknąwszy, przyglądał się plamie. Wyciągnął rękę, by po chwili cofnąć jaz okrzykiem bólu.

- To jest żrące. Jak kwas - ostrzegł. - Nie dotykajcie tego.

- Co teraz? - Ross kopnął nogą piach na plamę i patrzył, jak ziarenka rozpuszczają się w ciemnej kałuży.

- Możemy dociągnąć rurę do statku i mieć nadzieję, że dosta­tecznie dużo paliwa pozostanie w środku - odpowiedział bezbarw­nym głosem Ashe. - Nie sądzę, żeby udało nam się naprawić ten wąż..

Zabrali się znów do holowania, starając się nie patrzeć za siebie ani nie myśleć o wyciekającym paliwie. W końcu dowlekli końcówkę węża do statku. Renfry, przyciskając poparzoną rękę do piersi, wszedł pod kadłub i jęcząc z bólu, doczepił łeb węża do otworu pa­liwowego.

- Napełnia się? - Ross zadał nurtujące wszystkich pytanie.

Renfry, jakby obawiał się odpowiedzi, położył zdrową dłoń na łuskowatej rurze i trzymał ja w tej pozycji przez długą chwilę.

- Tak - rzekł wreszcie.

Nie mieli pojęcia, ile paliwa potrzebuje statek, ani czy w porcie jest go dostateczna ilość. Mokra plama wzdłuż węża powiększała się z każdą chwilą. Renfry nie odrywał dłoni od rury, kiwając do nich od czasu do czasu, że płyn wciąż napływa.

Rozległ się odgłos przypominający niewielką eksplozję. Gło­wa węża odpadła od otworu w statku i zwiotczała rura upadła na ziemię. Renfry, pomagając sobie czymś w rodzaju młotka, wsunął wieko na miejsce i nasunął na nie ochronną przykrywę. Kiedy usły­szał satysfakcjonujące kliknięcie, wynurzył się spod brzucha kosmolotu.

- Na tym koniec. Mamy już to, czego potrzebowaliśmy.

- Wystarczy? - zapytał Travis, choć wiedział, że pozostali, po­dobnie jak on, nie znają odpowiedzi.

Wspięli się na górę po drabinie i porozchodzili do swoich kabin. Zrobili już, co mogli - teraz ich przyszłość zależała od szczęścia.

Travis ocknął się z drzemki. Wibracja w ścianach - znowu star­tują! Ale czy dolecą do ojczystej planety? Może statek zabierze ich po prostu w przestrzeń kosmiczną, gdzie będą skazani na wieczne dryfowanie?

Śnił o czerwonych urwiskach, szałwi i świerkach, o śpiewie ma­łych ptaków w kanionie. Śnił o dotyku pustynnego wiatru i napię­tych mięśniach końskiego grzbietu między nogami - o świecie, któ­ry istniał, zanim ludzkość pomyślała o lotach w kosmos. Był to do­bry sen, tak dobry, że nawet gdy rozpłynął się jak mgła, Travis leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami, próbując wysiłkiem woli przy­wołać go raz jeszcze.

Miał jednak w nozdrzach sterylny zapach statku i dawna, klaustrofobiczna niechęć do tego pojazdu odżyła w nim z zapomnianą siłą. Z trudem otworzył oczy.

- Wciąż lecimy. - Ross usiadł na przeciwległej koi, mrużąc oczy w błękitnym świetle. Złożył dłonie, splatając zarówno zdrowe, jak i okaleczone palce. Roześmiał się na ten widok. - Zupa czeka - do­dał.


Tego dnia policzyli puszki z jedzeniem. Zawartość kilku pojem­ników trzeba było teraz podzielić na porcje. Ashe odmierzał racje, które musiały utrzymać ich przy życiu do następnego okresu przebu­dzenia.

- Wystarczy, jeśli będziemy oszczędzać siły, a podróż potrwa dokładnie tyle samo co w tamtą stronę. Jak najwięcej czasu spędzaj­cie na kojach - im mniej spalicie energii, tym lepiej.

Człowiek nie może ciągle spać. Mimo usilnych starań sen w koń­cu uciekał i mogli tylko leżeć nieruchomo, wpatrując się w sufit, pod­czas gdy długie minuty przeciągały się w godziny.

- Tak sobie myślę - odezwał się nagle Ross do Travisa - że kie­dy dolecimy, powinniśmy się pojawić na ekranach radarów jeszcze przed lądowaniem. A jakiś bystry koleś może posłać nam rakietę, tak tylko, żeby nie wyjść z wprawy. Przecież nie ma możliwości, aby ich poinformować, że jesteśmy tylko kosmicznymi wędrowcami, którzy wracają do domu.

- Jesteśmy uzbrojeni. - Travis zastanowił się, w jaką broń był wyposażony ten statek. Rząd ich kraju, inne rządy, mogły powitać nie zidentyfikowany pojazd licznymi nieprzyjemnymi niespodzian­kami.

- I co z tego. - Ross wyglądał na rozdrażnionego. - Nie wydaje mi się, żebyśmy tymi działkami mogli rozwalić rakietę Nike Cztery wraz ze wszystkimi jej kuzynami. Nawet nie wiemy, jak celować tym świństwem!

Statek wyszedł z hiperprzestrzeni. Mężczyźni, choć wciąż osła­bieni, powlekli się do kabiny nawigacyjnej, aby obserwować, jak naznaczona zielonymi plamami piłka coraz bardziej wypełnia ekran. Travis drżał, czując podobne mdłości, jak podczas testowania jedze­nia. Czy ta zielona planeta to ich rodzinny dom? Czy to rzeczywisty obraz, czy tylko miraż, który wszyscy widzieli, ponieważ bardzo chcieli go ujrzeć? Dokładnie tak jak z magiczną ramką obcych, która mogła odtwarzać ukochane miejsca każdego człowieka, aby osło­dzić przedłużającą się samotność?

Teraz jednak znajome zarysy kontynentów znacznie się wyostrzy­ły. Ross pochylił głowę i skrył twarz w dłoniach. Ashe wypowiadał powoli słowa, w których Travis rozpoznał dziękczynną modlitwę. Ręce Renfry'ego biegały w tę i z powrotem po pulpicie sterowniczym, pieszcząc delikatnie poszczególne klawisze.

- Zrobił to! Przywiózł nas do domu!

- Jeszcze nie wylądowaliśmy! - Ross nie podnosił głowy.

- Przywiózł nas aż tak daleko - ciągnął Renfiy. - Dowiezie nas do końca podróży. Zrobisz to, stary, prawda?

Szarpnięcie związane z wejściem w atmosferę przyjęli na wpół odrętwiali, wciąż nie wierząc we własne szczęście. Ross wstał z fo­tela i podszedł do wewnętrznych schodków.

- Idę na dół. - Odwrócił wzrok od ekranu, jakby nie był w sta­nie dłużej patrzeć.

Travis również zwątpił w prawdziwość tego, co pokazywał ekran, i podążył za przyjacielem do swojej kabiny, gdzie rzucił się na koję, aby tam oczekiwać na lądowanie - o ile miało nastąpić.

Przenikliwe i głośne wibracje silników były niczym w porówna­niu z naciskiem atmosfery na powłokę kuli. Potworne buczenie wypeł­niło im uszy. Koszmar oczekiwania, jaki mieli już za sobą, nie dał się porównać do tego ostatniego okresu, którego nie mogli zmierzyć żad­nym zegarkiem. Przeczucie, że może się stać - że stanie się - coś, co zniweczy cały ich trud i wysiłek, wdzierało się im w serca niczym ostrze noża.

Travis usłyszał mamrotanie Rossa po drugiej stronie kabiny, lecz nie potrafił rozróżnić słów. Co teraz się działo? Pędzili dzień i noc wokół swego świata, próbując wylądować na miejscu, z którego po­derwali się wiele tygodni temu?

Sekundy pełzły z niewiarygodną ospałością, minuty... godziny... Mogli odmierzać czas jedynie nierównymi, z trudem zaczerpywanymi oddechami - siła grawitacji oddziaływała na statek. Czy byli wi­doczni na ekranach radarów, wrogich i przyjaznych, uruchamiają­cych rakiety, aby odgrodzić ich od Ziemi? Travis wyobrażał sobie start takiego pocisku, z ognistym ogonem zmierzającego wprost na nich...

Skulił się na koi i poczuł, jak miękkie posłanie podnosi się wo­kół napiętego ciała.

- Podchodzimy do lądowania.

Czy te słowa zabrzmiały przez komunikator statku, czy też były tylko wytworem jego wyobraźni?

Odczuł nacisk na klatkę piersiową i płuca, trudniejszy teraz do wytrzymania z uwagi na ogólne osłabienie. Ale nie zemdlał.

Nastąpił wstrząs, statek potoczył się i osiadł lekko na boku. Ręce Travisa powędrowały do pasów bezpieczeństwa. Wokoło panowała niezmącona cisza. Obawiał się ją przerwać, prawie lękał się poru­szyć - nie był w stanie uwierzyć, że naprawdę wylądowali, że pod nimi znajduje się brązowa gleba jego Ziemi.


Ross szarpnął się w górę. Wyswobodził się z ochronnej uprzęży koi i ruszył do drzwi. Szedł jak chory człowiek, popychany wszech­mocną siłą.

- Muszę... to... zobaczyć... - wyszeptał.

I wtedy Travis zrozumiał, że on również musi to ujrzeć. Nie po­trafił przyjąć żadnego świadectwa oprócz tego, jakie mogły mu za­pewnić własne oczy. Poszedł korytarzem aż do wewnętrznej grodzi, gdzie Ross właśnie mocował się z zamknięciem. Travis pospieszył mu z pomocą.

Przeszli przez śluzę powietrzną i razem złapali za zewnętrzny właz. Ross dygotał z głową schowaną w ramiona. Jego poszarzałą twarz pokrywały krople potu.

Travis otworzył luk. Patrzyli na wschód. Musiało być wcześnie rano, ponieważ pod krzywizną statku kładły się cienie, a horyzont rozjaśniały bladozłote smugi. Travis zeskoczył na ziemię, chłonąc ten widok.

- Mamy towarzystwo. - Ross wysunął rękę do przodu. Usły­szeli ogłuszający huk. Kwartet samolotów w nienagannej formacji przeciął jaśniejszy pas nieba.

Dokoła statku paliły się światełka, skutecznie rozpraszając resztki nocy. Dopiero teraz Travis zauważył olbrzymie wklęśnięcie w bur­cie - oznakę zderzenia z ziemią. Zbliżali się jacyś ludzie. A za ich plecami wschodziło słońce. Jego słońce. Wschodziło, aby opromie­nić jego świat! Dokonali tego. Wrócili mimo tak marnych szans. Pogładził ręką powierzchnię statku pod krawędzią otwartego luku, jakby pieścił wygiętą w łuk szyję srokacza, który wytrwał niosąc go na grzbiecie przez cały dzień.

Ponad odległymi wzgórzami jaśniało żółte słońce. A góry były z poczciwej, brązowej ziemi rodzinnej!

66



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andre Norton Galaktyczna pustka tom II cyklu Ross Murdock
Andre Norton Zuchwali Agenci tom III Ross Murdock(1)
Andre Norton Galaktyczni rozbitkowie
Andre Norton Galaktyczni rozbitkowie 2
Andre Norton Galaktyczni Rozbitkowie
Andre Norton Ross Murdock 2 Galaktyczni rozbitkowie
Norton Andre Ross Murdock 2 Galaktyczni rozbitkowie
Norton Andre Ognista ręka Tom 05 cyklu Ross Murdock
Andre Norton Cykl Ross Murdock (1) Tajni agenci czasu
Andre Norton Cykl Ross Murdock (4) Klucz spoza czasu
Andre Norton Ross Murdock 1 Tajni agenci czasu
Norton Andre Ross Murdock 4 Klucz spoza czasu
Norton Andre Ross Murdock 05 Ognista Ręka

więcej podobnych podstron