Jumping Jack Flash RLlFG


Jumping Jack Flash

To miał być ciężki dzień i mężczyzna doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział to, gdy tylko się obudził. Ha! Był tego absolutnie pewien, już kiedy kładł się spać! Z przynajmniej setki przyczyn ten dzień miał być gorszy niż wiele innych. A jednocześnie kilka z tych powodów czyniło dwudziesty trzeci czerwca dniem najstraszniejszym ze wszystkich, jakie Remus przeżył.
Jutro pełnia. Nie ma nic bardziej koszmarnego, niż chwile tuż przed pełnią. Kiedy czujesz smak światła. Kiedy świat powoli blaknie i zaczynasz widzieć zapachy. Fosforyzujące, świetliste nici, oplatające każdy przedmiot i osobę. Plamy barw zawieszone w powietrzu. Niewyraźne, jak nieudane zdjęcie. Połyskujące na granicy pola widzenia. Dostrzegasz je kątem oka, ale kiedy chcesz się przyjrzeć... już ich nie ma. Coś takiego doprowadza człowieka - o tak, jeszcze człowieka - do szału.
Albo z innej strony - dźwięki. Dzień przed pełnią trzeba mocno się skupić, żeby rozumieć ludzki język. Dużo ciekawsze wydaje się szczekanie psów.
Remus westchnął z głębi serca. Było mu ciężko, jak zawsze. Ale przyzwyczaił się. Trochę lat już chodził po ziemi, miał czas zaakceptować swój los. To było coś w rodzaju niewygodnych butów. Po jakimś czasie zwyczajnie przestaje się czuć, że uwierają.
Ale przychodzą też takie dni, kiedy masz ochotę odgryźć sobie nogi.
Dzień przed pełnią. Remus żałował, że feralną datę procesu wyznaczono właśnie na ten dzień. Chciałby być silny, pewny swego i elokwentny. Chciałby myśleć jak człowiek, a nie jak coś, co ledwie przed godziną wyszło z lasu. Tymczasem, niestety, czuł się szalenie nie na miejscu. Wydawało mu się, że wszyscy patrzą wyłącznie na niego - nie nazwałby tego miłym uczuciem. Cóż, nie był najwyraźniej zbyt medialną osobowością.
Zajął jedno z ostatnich wolnych miejsc, w najniższym rzędzie. Obok siedział mężczyzna o pociągłej twarzy; jego krawat w barwne wzory potwornie gryzł się z ciemnozieloną koszulą. Remus nie znał go, ale od razu poznał, że on... on też. Dzień przed pełnią takie rzeczy po prostu się wiedziało, to było jak jakiś wirtualny neon, wiszący nad ludźmi. Remus wiedział, która kobieta jest w ciąży, który facet powinien jak najszybciej udać się do lekarza i... i wiedział, kto jest taki jak on. Postrzeganie podobnych „drobiazgów” wydawało się zupełnie naturalne. Prawie jak oddychanie.
Sąsiad Remusa siedział bez ruchu, pustym wzrokiem wpatrując się w złowieszcze krzesło na środku sali. W uszy wetknięte miał małe słuchawki.
I was born in a crossfire hurricane
And I howled at my ma in the drivin' rain!*
Właściwie to zabawne... albo nie, w tym wcale nie ma niczego zabawnego. To raczej przeklęta ironia losu. Wielki Merlinie, dlaczego musiał znaleźć się obok akurat takiego człowieka?! I dlaczego on musi słuchać akurat tego, nie innego kawałka? Remus rozpiął powoli płaszcz, starając się zapanować nad drżeniem rąk. Dzień przed pełnią łatwo było wyprowadzić go z równowagi - zbyt łatwo. Wszystko drażniło. Nie miał jakoś ochoty zrobić z siebie widowiska, zwłaszcza tutaj.
Przebieraniec wyłączył nagle odtwarzacz. Remus zamarł z uniesionymi dłońmi, w połowie rozpinania płaszcza. Może ostrzegł go instynkt albo cokolwiek... jednak miał rację. Tak, jak Remus się spodziewał, chwilę później drzwi bezszelestnie się otworzyły. Podobnie jak reszta zgromadzonych, wbił wzrok w ciemny prostokąt przejścia. To już. Zaczęło się. Kiedyś w końcu musiało się zacząć.
Najpierw weszło dwóch aurorów - stanęli po obu stronach wejścia, gotowi, by w każdej chwili miotać klątwy i uroki. Za nimi wpłynęła para dementorów, prowadząc skazańca. Właśnie skazańca - nie podejrzanego. Wyrok był właściwie jasny i niepewne było jedynie, czy mężczyzna będzie siedział w Azkabanie do końca życia, czy może już teraz zostanie nagrodzony pocałunkiem demona.
Fenrir Greyback miał skute solidnymi kajdanami ręce i nogi. Dementorzy właściwie nie tyle go prowadzili, co ciągnęli po kamiennej podłodze. Mężczyzna nawet nie starał się iść, pozwalał traktować się jak marionetkę. Długie, splątane włosy zasłaniały wychudzoną twarz, ale przecież Remus i tak doskonale wiedział, jak wygląda. Inni ludzie wyciągali szyje, żeby dojrzeć jak najwięcej. Remus wzdrygnął się - według niego, takie zachowanie nie było odpowiednie. Nie w stosunku do Fenrira.
Kiedy więzień usiadł na krześle, oplotły go kolejne kajdany, pasy i łańcuchy. Zupełnie niepotrzebne, bo właściwie jak miałby uciec? Sprzed Wizengamotu? Przez ten cały metal ledwie mógł oddychać. Remus był doskonale pewien, że tak właśnie jest. Jakby czytał w myślach człowieka. Człowieka - co za żart...
Fenrir - dotąd zupełnie bierny - nagle obudził się z letargu. Poderwał głowę i odrzucił z twarzy szare jak popiół włosy. Tłum westchnął przeciągle - ze strachem i chorą fascynacją. Fala szeptów przetoczyła się przez salę. Skazaniec uśmiechnął się, jakby był zadowolony z wywołanej reakcji. Powiódł wzrokiem po mrocznym lochu. Spoglądał w oczy każdemu, kto ośmielił się przyjść i oglądać jego poniżenie. Remusowi przyszło nagle do głowy, że jednak łańcuchów jest za mało. Powinno ich być o wiele więcej. O wiele, wiele więcej.

Remus odetchnął z ulgą, kiedy sędziowie w końcu weszli na salę. Dotąd zaciskał pięści tak mocno, że paznokcie wbiły mu się w skórę. Wydawało mu się, że szepty ludzi wokół wdarły się pod jego czaszkę. Czuł się tak, jakby miał głowę pełną pajęczyn.
- Ciężko, co? - Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że najwyraźniej ktoś do niego mówi. Powoli uniósł głowę i spojrzał w oczy siedzącego obok mężczyzny. Wciąż wyglądał trochę nieprzytomnie, jakby słuchał muzyki, która brzmiała tylko w jego głowie.
- Nie wiem. Chyba tak - mruknął, odwracając wzrok.
- Nie martw się, stary. Dostanie za swoje. - Facet uśmiechnął się z pobłażaniem.
Remus nic nie odpowiedział.
To był dziwny dzień. Zły. Najgorszy z możliwych. Dzień przed pełnią, kiedy wszystkie zapachy nagle nabierają kształtów i zaczynają szeptać, każdy własnym głosem. Dzień, kiedy jego osobisty koszmar... nie, kiedy przyczyna wszystkich koszmarów „dostanie za swoje”. Abstrakcyjna myśl. Remus był przyzwyczajony do wyobrażania sobie Fenrira, jako nieuchwytny, mroczny cień; zarazę, która krąży po świecie, nie krępowana żadnymi barierami. A teraz... teraz do tego krzesła przykuty jest nie kto inny, jak właśnie Fenrir. Fenrir Greyback. To bardziej niż nierealne.
To jak sen. Ale nie jak marzenie.
- Czy oskarżony chce coś powiedzieć przed rozpoczęciem rozprawy? - Określenie: „oskarżony” wyrwało Remusa z zamyślenia. Uśmiechnął się ironicznie, słysząc mały niuans.
Fenrir przekrzywił lekko głowę, analizując słowa Wizengamotu. A potem uśmiechnął się drapieżnie, odsłaniając zęby. Jakby miał zamiar warczeć albo rzucić się do gardła tym wszystkim ignorantom. Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa Remusa.
- Wszystko... - Głos mężczyzny faktycznie brzmiał jak warczenie. Remus chciał zamknąć oczy i zasłonić uszy, ale nie mógł nawet drgnąć. Zapragnął mieć teraz jakąś wewnętrzną muzykę, cokolwiek, dzięki czemu przestałby kontaktować. - Wszystko będzie... - Fenrir zamilkł i rozglądał się, jakby szukał kogoś wśród zebranych. A kiedy jego spojrzenie spoczęło dokładnie na Remusie Lupinie, coś zaiskrzyło w oczach potwora. Znalazł. - Wszystko będzie jak wtedy. Jak zawsze. Bo zawsze jest tak samo.
Serce Remusa biło głośno i szybko. Gdyby nie kolejna fala szeptów i nerwowych chichotów, jaka zalała salę rozpraw, pewnie wszyscy usłyszeliby ten dźwięk. Chciał przełknąć ślinę, ale gardło miał zupełnie suche. Słyszał wokół siebie słowa, które powoli łączyły się w zdania. „Zwariował do reszty.” „Kompletny wariat!” Remus, w duchu, gorzko westchnął. Doskonale wiedział, że Fenrir wcale nie oszalał. Może i był potworem, fanatykiem i Merlin wie kim jeszcze - ale na pewno nie wariatem. Umysł miał jasny i ostry jak własne zęby. Był dziki, ale nie szalony.
Wszystko będzie tak jak wtedy...
Remus ukrył twarz w dłoniach. Nie słuchał, przestały docierać do niego monotonne zeznania świadków. Na nikogo nie patrzył. Przez jego myśli przewijały się setki obrazów, słyszał głosy z przeszłości. Na początku były zupełnie chaotyczne i bez znaczenia. Ale potem...
Potem już nie było ponurej i surowej sali sądowej. Nie było dementorów ani przysięgłych. Szepty zmieniły się w szelest trawy, głos sędziego w cykanie świerszczy. Słońce zachodziło powoli i cienie wydłużały się. Z oddali niosło się echo nagrania, bez końca powtarzanego w starym magnetofonie. I was born in a crossfire hurricane...
Jak wtedy.

***

Czerwiec 1969
Obcy z zachodu

Remus siedział na ziemi, tuż obok rozgrzanego asfaltu szosy. Wysokie trawy pochylały się pod oddechami wiatru, źdźbła cicho szeleściły. Puchate obłoki leniwie płynęły po ciemniejącym niebie, a wszędzie wokół fruwały ćmy. Chłopak był obrażony na cały świat i postanowił już nigdy więcej się do niego nie odzywać. Nie miał lepszej możliwości, bo jedyną alternatywą do zaistniałej sytuacji była odwrotna: świat jest obrażony na niego. To wcale nie szczególnie atrakcyjna opcja, właściwie zupełnie zła. Jedyną rozsądną możliwością był więc frontalny atak. Walka z góry przegrana, bo miał przeciwko sobie wszystkich, kompletnie wszystkich...
Remus nie wiedział, że za kilka lat nie będzie nawet pamiętał, jak na imię mieli Keith, Danny i Trev. Nie mógł mieć pojęcia, że epizod, który teraz wydawał mu się sensem istnienia, powodem brawurowej ucieczki z domu - za kilka dni wyparuje z jego głowy. Teraz jednak słońce zbliżało się nieubłaganie do linii horyzontu. Remus nie zmartwił się tym - do własnego domu trafiłby z zamkniętymi oczami. Ale póki co, oni wszyscy mogą się trochę pomartwić. Niech drżą ze strachu! Wróci późną nocą albo dopiero jutro, a oni będą się cieszyć, że w ogóle przyszedł. Tak, tak właśnie. Zasłużyli, żeby ich ukarał! Jakoś.
Patrzył na fruwające owady i powoli, choć nieubłaganie, zaczynał się nudzić. Może gdyby przekradł się do domu i zabrał trochę komiksów byłoby lepiej. Ale przecież już niedługo zrobi się ciemno i nie będzie mógł nawet czytać. Hm... niedobrze. Co właściwie robią uciekinierzy? Poza uciekaniem i w ogóle?
Rozważał właśnie, czy faktycznie nie wrócić do domu, kiedy coś pojawiło się na drodze. Cień. Wzrok Remusa prześlizgnął się po asfalcie, szukając jego właściciela. Jakiś mężczyzna... Zachodzące słońce jaśniało za jego plecami i chłopak nie widział dokładnie. Obcy szedł bez pośpiechu; krok miał nonszalancki, jakby zupełnie na niczym mu nie zależało. Z oślepiającego blasku szczegóły wyłaniały się nieznośnie powoli - Remus niemal słyszał werble i westchnienia oczekującej publiczności.
Obcy miał buty na grubej, wojskowej podeszwie. Były zakurzone, a ich czasy świetności musiały minąć dawno temu. Sprany dżins spodni zdobiły obszarpane dziury. Sprzączka skórzanego pasa lekko połyskiwała. Mężczyzna nosił krzywo zapiętą, szarą koszulę. Na ramieniu wisiał płócienny plecak, który wyglądał na prawie zupełnie pusty; nieporządnie zwisały z niego jakieś zapięcia i paski. Długie, ciemne włosy wyglądały, jakby obcy nie czesał ich od lat.
- Cześć, mały.
Ten człowiek był... cool.
- Daleko stąd do miasta, mały? - Jego głos był szorstki i nieszczególnie przyjemny. Remus wstał, bezwiednie otrzepując spodnie. Bardzo żałował, że jego ubranie jest takie zadbane i czyste. Chociaż nie, buty miał prawie tak samo beznadziejne, jak on.
- Wioska jest po drugiej stronie wzgórza. - Wskazał ręką chłopak. Mężczyzna spojrzał przelotnie na porośnięty wysoką trawą pagórek. - A... a chcesz się zatrzymać na noc...?
- Szukam cywilizacji, mały. Nie interesują mnie zapadłe dziury. - Obcy odwrócił się i ruszył dalej. Remus podbiegł do niego - nie zamierzał zmarnować takiej okazji.
- A... a mogę szukać z tobą? Cywilizacji? - Remus nie do końca miał pojęcie, co to słowo oznacza, ale podejrzewał, że musiało to być coś świetnego.
- Ile ty masz lat, mały? - Mężczyzna zatrzymał się, uśmiechając lekko.
- Cz... Czternaście - zaryzykował. Obcy uśmiechnął się jeszcze szerzej, chociaż kpiąco. - Trzynaście, przysięgam, że trzynaście!
- Na moje oko wyglądasz na osiem.
- Dwanaście, na serio dwanaście! To co, mogę iść z tobą? - Spojrzał z nadzieją w ciemne oczy. Dziwne ten mężczyzna miał oczy. Remus nie wiedział, jak określić to, co czuł, kiedy w nie patrzył. Był jednak pewien, że nigdy w życiu nie widział podobnych.
- Mały, a mama nigdy ci nie mówiła, żebyś nie rozmawiał z nieznajomymi? - Mężczyzna znów ruszył przed siebie. Nie wydawał się jednak zdenerwowany, więc Remus postanowił nie poddawać się jeszcze. Może uda mu się go przekonać...
- Ee... nie. - Tak naprawdę powtarzała to bardzo często, ale teraz to nie miało znaczenia.
- To co z niej za matka? - parsknął obcy.
- Tak! Tak, zawsze to mówi!
- Wiec dlaczego jej nie słuchasz? - Uch, teraz pomyśli, że jest niegrzeczny. Znowu źle.
- Wiec... może... powiedz mi jak masz na imię i już nie będziesz obcy! - O, to było dobre. Sprytne. Remus pogratulował sobie w duchu.
- Niby dlaczego mam ci mówić, jak mam na imię? - Chłopak musiał biec, żeby nadążyć za obcym, więc zdążył się zmachać i oddychał trochę zbyt głośno. Na szczęście facet zatrzymał się i spojrzał na niego uważnie. - A jak ciebie wołają, mały?
- Remus. - Zmrużył oczy, podczas gdy facet uśmiechnął się szeroko. - Wiem, głupio.
- Wcale nie głupio. To bardzo dobre imię. Naprawdę świetne. - Nagle mężczyzna wyciągnął rękę. - Fenrir.
Remus uścisnął dłoń Fenrira i czuł się cudownie. Fenrir był pierwszym dorosłym, który traktował go tak... na równi. Fenrir był wspaniały.

Remus setki razy zastanawiał się, czy gdyby wtedy odpuścił, gdyby nie dał się nabrać i nie powiedział, jak ma na imię... Gdyby pozwolił mu po prostu odejść... Czy wszystko wyglądałoby inaczej? Czy od tego głupiego imienia zależało aż tyle? Od kilku sekund, kilku chwil? I czy lepiej, gdyby faktycznie tak było, czy może gdyby wszystko stało się przypadkiem?

- Dobrze zrobiłeś, że ich olałeś, mały. Nie słuchaj wszystkiego, co ci mówią.
- No... niby tak, ale teraz nie chcą ze mną rozmawiać. Znaczy... ja nie chcę z nimi.
- Szybko im przejdzie. Dzieciaki już tak mają.
Siedzieli na środku drogi i to wydawało się Remusowi świetne. Mama zawsze mówiła, żeby uważał i w ogóle... A tymczasem ten ktoś - Fenrir - od tak, łamał zasady. Był niesamowity. Remus też chciał taki być. Ich cienie kładły się na asfalcie, po obu stronach białej, przerywanej linii. Cień Remusa był bardzo długi, jakby należał do kogoś szczególnie wysokiego. Fenrir podniósł do ust plastikową butelkę wody. Nie wyglądała na wyjątkowo świeżą, ale jemu to chyba nie przeszkadzało. Remus oglądał skarby z jego plecaka.
- No to co? Zabierzesz mnie ze sobą? - Nie patrzył na Fenrira. Znalazł świetny, wielofunkcyjny scyzoryk. Mama nigdy nie pozwalała mu nawet dotknąć noża, a teraz miał w rękach tę rzecz, która miała chyba z tysiąc ostrzy! Super!
- Mówiłem, że dzieciakom szybko przejdzie. Tobie też. Wracaj do swoich kumpli i nie zawracaj mi głowy. - Fenrir wyjął mu z dłoni nóż, ale Remus nie był szczególnie zawiedziony. W plecaku było jeszcze chyba z tysiąc niesamowitych rzeczy.
- A... ale mogę, co? - Tym razem znalazł naszyjnik z prawdziwym kłem. Właściwie naszyjnik to zbyt szumne określenie, bo ząb był zawieszony na kawałku rzemienia, ale i tak wyglądał fantastycznie.
- Słuchaj, mały. - Fenrir wstał nagle, szybko i sprężyście. - Dziwny jesteś. Znasz mnie ledwie chwilę, a już opowiedziałeś mi z pół swojego życia. Wcale się nie boisz. To nie jest normalne, uwierz. Skąd wiesz, że nie jestem jakimś szaleńcem, który poderżnie ci gardło o zachodzie słońca? - Mówiąc to Fenrir uśmiechnął się jakoś... dwuznacznie. Remus westchnął.
- Nie możesz być szaleńcem. Znam cię. - Fenrir roześmiał się głośno, chociaż Chłopak nie wiedział z czego. Uśmiechnął się niepewnie, dla towarzystwa.
- Osobliwy sposób myślenia, ale... podoba mi się. - Fenrir przestał się śmiać. Patrzył przez chwilę na Remusa. I zupełnie nagle otworzył scyzoryk i podrzucił go wysoko. Gasnące słońce odbijało się w wirującym ostrzu. Fenrir złapał nóż, zupełnie pewnie, nawet nie patrząc. Remus westchnął z podziwem, na co mężczyzna tylko zaklął. Chyba nie takiej reakcji się spodziewał. - Nie idziesz ze mną. - Odwrócił się i było w tym ruchu coś ostatecznego. Remus zagryzł wargę. Wiedział, że tym razem lepiej za nim nie biec.
- T... to może... jak... jak wrócisz tu kiedyś, to zabierzesz mnie, co?
Fenrir zatrzymał się. W ostatnich promieniach słońca jego włosy wydawały się czerwone, jakby płonęły. Niesamowicie wyglądał na tle granatowego nieba. Remus chciał być taki jak on. Rany, jak on strasznie chciał...! Tylko... tylko żeby Fenrir nie okazał się być taki, jak wszyscy dorośli. To znaczy... żeby czar nie prysł. Bo wtedy byłoby bardzo głupio.
- Wiesz co... może nawet wrócę. - Szczęście zapłonęło jasnym płomieniem w duszy Remusa. Bał się, że jego oczy zaczną od tego świecić. Nie chciał, żeby świeciły. Wolał, żeby były jak u Fenrira, takie mroczne. - Za parę lat. - Płomyk radości trochę przygasł i Remus był pewien, że na pewno nic mu nie świeci.
- A... nie dałoby się trochę wcześniej?
- Nie, mały. - Fenrir znów ruszył przed siebie, zdecydowanym krokiem.
- Ale wrócisz? - westchnął z nadzieją Remus.
- Jasne. Przecież nie zostawię kogoś z takim dobrym imieniem, nie?
Remus patrzył na jego oddalającą się postać. Fenrir... jeśli ktoś taki coś obiecał, to chyba spełni obietnicę, prawda? Tacy ludzie... no... „nie rzucają słów na wiatr”. Na pewno. On jest inny niż reszta. Jest wspaniały. Cool. Wróci. Tak, na pewno. Nie powiedział tak, żeby się go pozbyć, prawda? Co do ostatniego, chłopak nie był do końca pewien. Czuł, że musi coś jeszcze powiedzieć, bo za chwilę on może zniknąć i wszystko będzie stracone.
- I mam dziewięć lat! Tak naprawdę! Fenrir tylko machnął ręką. A potem droga zakręciła i zniknął za zieloną ścianą lasu.

Następnego dnia w miasteczku znaleziono dwa martwe psy. Jeden był definitywnie zagryziony, bo Remus widział go na własne oczy. Jednak słyszał, że drugie zwierzę wyglądało na zranione czymś ostrym, może nożem. Remus bał się, że może Fenrira też napadł jakiś szaleniec i poderżnął mu gardło o zachodzie słońca. Chociaż, po namyśle, Fenrir nie wyglądał na kogoś, kto pozwala sobie podrzynać gardło. Zdecydowanie nie.

***

Remus nie zwracał uwagi na nieprzerwany ciąg oskarżeń, wygłaszanych przez kolejnych zeznających. Na początku może było to bulwersujące - te wszystkie morderstwa i ataki... Ale po jakimś czasie stawało się po prostu... nudne. Wiedział, że to niezbyt zdrowe podejście, ale co mógł poradzić? Oni wszyscy mówili właściwie to samo - w kółko i w kółko. Zęby, pazury, przemoc, bestia, potwór, ugryzienie. Zęby, pazury, przemoc... I jeszcze raz.
Fenrir był potworem. Był wilkiem w ludzkiej skórze. Tyle wystarczyło powiedzieć - czy koniecznie musieli rozkładać te dwa proste zdania na czynniki pierwsze? Czy ci wszyscy ludzie odnajdywali jakąś perwersyjną przyjemność w słuchaniu tragicznych opowieści? Nie? No tak, przecież byli normalni. Ale w takim razie, o co mogło im chodzić?
Fenrir także nie wydawał się specjalnie zainteresowany. Jego oczy błysnęły ciekawością tylko kilka razy - kiedy naprzeciw Wizengamotu siadali kolejni świadkowie. Może starał się przypomnieć sobie ofiary?
Był potworem. Najgorszym z najgorszych. Remus kiedyś chciał być taki jak on. Cóż, był bezmyślnym dzieciakiem i z całą pewnością nie wiedział wszystkiego. Ale to nie zmieniało faktu, że chciał. A najgorsze na świecie ponoć są własne życzenia - zwłaszcza te, które się spełniają. I tak się złożyło, że życzenie Remusa się spełniło. Szkoda, że akurat to.

***

Lipiec 1971
Bardzo dobre imię

- Colm! Colm wracaj natychmiast! Ty głupi psie, chodź tutaj!
Zatrzymał się zdyszany i zmęczony. Oparł dłonie na kolanach, dłuższą chwilę łapiąc oddech. Dopiero po kilku minutach wyprostował się i ze złością kopnął wystający korzeń. Głupi pies. Nie mógł wybrać sobie lepszego momentu na ucieczkę. I lepszego miejsca też nie mógł najwyraźniej sobie znaleźć. A przecież nie dalej niż wczoraj mama mówiła, żeby nie zbliżać się do lasu!
Coś złego stało się ostatnio panu Nathanowi. Mama nie chciała powiedzieć, co takiego. Ta rozmowa była dziwna, bo mama nagle zaczęła mówić nie o Nathanie, tylko o lesie. O tym, jaki jest niebezpieczny i w ogóle. Niedawno w gazetach pisali o klęsce suszy, pożarach i tak dalej - tyle że mama wcale nie wyglądała na kogoś przejętego pożarami. I pan Nathan też nie trafił do Munga z powodu ognia. Remus podejrzewał - właściwie był zupełnie pewien - że te dwie sprawy mają coś wspólnego. To, co mówiła mama, las i nagła niedyspozycja sąsiada.
Głupio wyszło. Ledwie obiecał rodzicom, że w najbliższym czasie nawet nie zbliży się do drzew, a teraz zabrnął w puszczę. Głupi pies, to wszystko jego wina! Co ciekawego może znaleźć pies w lesie?! No dobrze, może coś faktycznie może. No ale, na litość boską, czemu akurat teraz?!
Słońce już prawie zupełnie zaszło i Remus coraz mniej widział. Wydawało mu się, że gdzieś miedzy drzewami zauważył smugę jasnej sierści - szybko znikło, ale... Tak, to chyba był Colm. Chłopak zawołał go jeszcze kilka razy, ale nie odniósł większego sukcesu. Westchnął - miał nadzieję, że zwierze pozwoli się złapać jakoś szybko. Nie miał ochoty zapuszczać się jeszcze głębiej w las, ale w tej sytuacji... Skoro puszcza miała być taka niebezpieczna, to jak miałby zostawić tutaj swojego psa?
Biegł, bacznie się rozglądając. Mrok gęstniał niemal z sekundy na sekundę. Remus nie mógł nigdzie wypatrzyć lśniącej sierści zwierzęcia. Dlaczego on właściwie uciekał?! Przecież nigdy nie robił takich rzeczy! Szalone zwierze...
- Colm! Colm, chodź tutaj albo oddam cię Keith! Skończysz tak jak jej chomiki! - Coś w oddali trzasnęło. Remus nieco zwolnił - bieganie po lesie było bardzo męczące. Zaczął iść szybkim krokiem w stronę źródła hałasu. Colm dostanie za swoje! Jeden dzień z Keith i będzie potulny jak...
Ćma przeleciała tak blisko, że musnęła skrzydłem policzek chłopaka. Remus krzyknął cicho, zaskoczony i odskoczył. Zamrugał. Wokół niego latało co najmniej kilka owadów. W ich szarych skrzydełkach odbijały się resztki światła. Wyglądały jak iskry albo kawałki szkieł. Remus oparł się o drzewo - nie było dobrze. Nie wiedział, gdzie pobiegł Colm i - co było znacznie gorsze - musiałby się chwilę zastanowić, żeby zorientować się, gdzie jest dom. Och, nie, nie zgubił się, wcale. Tylko... no... Nie było dobrze.
- Głupi pies - mruknął do siebie, ocierając rękawem pot z czoła.
- Nie przejmuj się psem.
Remus poderwał się, jakby strzelił go piorun. W pierwszej chwili przestraszył się - zupełnie nie spodziewał się jakiejkolwiek odpowiedzi! Był przecież w lesie, wielki Merlinie! Ale... sekundę później zorientował się, że doskonale zna ten głos.
- Fenrir! - To musiał być on. Było już prawie zupełnie ciemno, ale Remus wszędzie rozpoznałby tego człowieka.
Fenrir wcale się nie zmienił. Wciąż miał te same skołtunione włosy, te ciemne oczy... Chyba nawet spodnie nosił takie jak wcześniej - tylko dziur im przybyło. Zamiast koszuli na jego ramionach wisiał jakiś wystrzępiony, ciemny płaszcz. Nie było co się oszukiwać - Fenrir wyglądał jak coś wywleczonego ze śmietnika, czym długo bawiły się dzikie koty. Cool.
- Cześć mały. A właściwie: cześć Remus. - Chłopak omal nie rzucił się na mężczyznę. Szczęście go rozpierało - on wrócił! Wrócił! Chłopak wstydził się, że stracił nadzieję. Jak mógł zwątpić?! W Fenrira?! W najlepszego faceta na świecie?! Nigdy!
- Ty... - Nie wiedział, co mówić i gdzie podziać oczy. To było głupie, bo przecież setki razy układał sobie w głowie, co powie temu facetowi, kiedy znów go zobaczy. Ale teraz był tak szczęśliwy, że... wszystkie słowa pozwoliły się zapomnieć. Remus przełknął ślinę. Chciał jakoś... podtrzymać rozmowę, ale, jak na złość, nic inteligentnego czy błyskotliwego nie chciało przyjść mu do głowy. - Mój pies uciekł. Widziałeś go może? - Och, nie, to zdecydowanie nie było ani mądre, ani błyskotliwe! Gdyby mógł, sam by się kopnął.
- Nie przejmuj się nim. W tym lesie nie ma nic gorszego ode mnie. - Fenrir roześmiał się krótko. Remus także, bo wydawało mu się to jakoś niespodziewanie zabawne. Postarał się opanować, ale głupi uśmiech nie chciał spełznąć z jego twarzy. Na szczęście mężczyzna nie pozwolił mu wygłosić kolejnej idiotycznej uwagi.
- Chyba nie przyszło ci do głowy, że złamię słowo, co? - Fenrir oparł się od niechcenia o drzewo.
- Nie, nie wcale! - Remus był zbyt podekscytowany, żeby zwrócić uwagę na drwinę. Prawdę mówiąc, trochę się przestraszył, że przyjaciel może czytać w myślach.
Fenrir skinął jedynie głową. Zapadła cisza, ale chłopak nawet nie zauważył milczenia. Patrzył na mężczyznę, chłonąc go niemal wzrokiem. Chodzący ideał. Ktoś, kto łamie wszystkie zasady, komu na niczym nie zależy. Remusowi niemal od razu wyleciał z głowy zagubiony pies, jakieś nakazy i zakazy matki, nie myślał nawet o zapadającej ciemności.

Fenrir Greyback był snem jego dzieciństwa. Czymś nieosiągalnym. Dobrym duchem, który stoi tuż za plecami, który broni i wskazuje drogę. Zagląda przez ramię i wykrywa spiski, szepta rady do ucha. Był obietnicą czegoś wspaniałego, zwiastunem rzeczy niezwykłych i niewątpliwie wspaniałych. Jak kometa. Wszystko, co zdarzyło się później, było jakąś podłą ironią losu. Remus nie znajdował innego wytłumaczenia.

Było prawie dokładnie tak samo, jak dwa lata temu. Różniły się tylko szczegóły, nieznaczące drobiazgi. Znacznie ciemniejsze niebo, na przykład - słońce zdążyło już zajść, więc Remus nie widział ani cienia Fenrira, ani tym bardziej swojego. Ale siedzieli obok siebie - chociaż nie na środku asfaltowej szosy, a w lesie. I tak łamali akurat jakąś zasadę, więc to nie stanowiło większego problemu. Zamiast świerszczy Remus słyszał skrzypienie drzew. Było wspaniale.
- I co? Teraz zabierzesz mnie ze sobą? - Spojrzał z nadzieją na Fenrira. Ledwie go widział w mroku. Na niebie jaśniał księżyc - prawie okrągły.
- To zależy - odparł Fenrir lakonicznie. Jego głos wydawał się nagle w jakiś dziwny sposób głęboki. Patrzył na księżyc.
- Och... a... a od czego?
Mężczyzna milczał długą chwilę i Remus zaczął się nawet bać, czy po prostu nie zignorował jego pytania. Jednak Fenrir nie był kimś, kto ignoruje, tym bardziej zapomina. Wrócił przecież po ponad dwóch latach! Był jakby... bohaterem.
- A chciałbyś... Remus, chciałbyś być zawsze wolny? Nie słuchać niczego i nikogo, tylko siebie? Chciałbyś zostać panem swojego losu, lepszym niż wszyscy? Nikt by cię nigdy nie powstrzymał, nie schwytał. Stałbyś się wiatrem. Niedościgniony. Chciałbyś tak?
- J... Fenrir... - Remus był tak oczarowany, że na moment zapomniał, jak używa się języka. Wydawało mu się, że oczy Fenrira jaśnieją w ciemnościach. - Jasne, Fenrir!
- Cóż, doskonale. To wiele ułatwi. - I nagle mężczyzna poderwał się na równe nogi. Tak samo lekko, jak kiedyś. Wyciągnął rękę w stronę Remusa i postawił go na nogi, chociaż szarpnął nieco zbyt gwałtownie. Nie puścił jego ręki.
- Fenrir?
- Nie ma czasu. Chodź - Mężczyzna nie pofatygował się o tłumaczenie czegokolwiek. Ruszył przed siebie, ciągnąc za sobą chłopaka. Szedł zupełnie pewnie, ani jeden raz się nie potknął. Niestety, o Remusie nie można było powiedzieć tego samego.
- Wiesz... nie sądzę, żeby akurat teraz to był dobry... - Zaczął po chwili, jednak nie dane mu było dokończyć.
- Zamknij się.
I Remus zamilkł - zupełnie zszokowany. Nie spodziewał się czegoś takiego, nie po Fenrirze. Bohaterowie tak nie mówią. Coś... coś musiało być nie tak. Coś z całą pewnością było nie tak, jak powinno. Remus nagle poczuł, że wcale nie chce już iść gdziekolwiek z tym facetem. Nie, zdecydowanie nie.
- Wiesz, chyba mama mnie wołała...
- Remus, zamknij pysk z łaski swojej. - Chłopak przełknął ślinę. Było coraz gorzej. Przed chwilą Fenrir mówił o wolności, łamaniu zasad i... i o różnych wspaniałych rzeczach. A teraz... Chyba lepiej będzie uwolnić się od niego jak najszybciej. Może jeśli spotkają się rano, będzie lepiej?
Remus spojrzał za siebie - przypuszczał, że właśnie tam powinien być jego dom. Tak, gdzieś tam... Potknął się o coś i wpadł na plecy mężczyzny. Fenrir odwrócił się i Remus wykorzystał chwilę, kiedy patrzyli sobie w oczy.
- Mogę wrócić do domu, Fenrir? - wyjęczał desperacko. Chyba najlepiej było powiedzieć prawdę prosto z mostu. - Bo wiesz, jestem zmęczony, a wiesz, jeśli chcemy gdzieś iść to chyba powinienem wcześniej zebrać siły i wiesz... wiesz Fenrir...
Zamilkł. Coś takiego było w oczach Fenrira... To, co zawsze tylko... mocniej. Bardziej. Wydawały się świecić w ciemności jakimś niezdrowym blaskiem. W tych oczach było... coś złowrogiego, dzikiego i nieopanowanego. Jak wiatr. Huragan. Straszny i niezwiązany żadnymi zasadami. Niepowstrzymany.
- Nagle straciłeś rezon, co, mały? - Mężczyzna roześmiał się. Remus prawie odetchnął z ulgą. Może on tylko tak żartuje? Może chce go nastraszyć? - Już nie jesteś taki odważny? - Fenrir pochylił się lekko, żeby spojrzeć mu prosto w oczy - Teraz już się boisz?
Remus roześmiał się nerwowo. Chciał powiedzieć, że nie, wcale, co za głupstwo, ale... ale chyba się bał. Bardzo. Za nic by się jednak do tego nie przyznał - zwłaszcza Fenrirowi.
Tymczasem mężczyzna znów zaczął iść, ciągnąc za sobą chłopaka. Las był ciemny i pusty, dziwnie cichy. Zazwyczaj słyszy się jakieś szelesty, gryzonie oraz nocne ptaki... Tym razem panowała zupełna cisza. Nawet świerszcze przestały grać. Jakby wszystko, co żyje i jest w stanie biegać, wykorzystało daną przez naturę możliwość i zwiało za siedem gór i rzek. Remus miał nadzieję, że to mu się tylko tak wydaje - ale straszne przeczucie podpowiadało, że chyba jednak ma rację. Coś było nie tak. Strasznie źle.
Znowu się potknął i znowu wpadł na mężczyznę.
- Nie możesz iść normalnie?! - Głos Fenrira brzmiał jak warczenie. Puścił dłoń Remusa i uniósł rękę. Chłopak odskoczył - tak niefortunnie, że przewrócił się o to, w co wcześniej zaplątały się jego nogi. Upadł, w ostatniej chwili zdołał podeprzeć się ramieniem. Skaleczył sobie dłoń, ale nawet tego nie zauważył. Patrzył prosto w oczy Fenrira i modlił się, żeby to, co widział przed momentem... żeby to było tylko złudzenie. Tylko przywidzenie. Żeby to nie było naprawdę. Boże, proszę, niech to nie będzie naprawdę...
Fenrir patrzył przez chwilę w oczy Remusa. Opuścił rękę. A potem jego spojrzenie ześlizgnęło się niżej.
Colm leżał na mchu. Jego złota sierść lśniła wśród igieł i szyszek. To był wielki pies, naprawdę duży. Nie rasowy, ale to nie miało znaczenia, bo to nie zabawka na wystawy. To prawdziwy przyjaciel. Remus dostał go na dziesiąte urodziny. Najlepszy pies na świecie - potrafił aportować i czasami nawet przynosił tacie gazetę. Kupowali mu pełno zabawek - kolorowe piłki, gumowe dinozaury, kości i freesbe... N... najlepszy pies na świecie.
Colm leżał na mchu. I miał nóż w oku, wbity głęboko, aż po rękojeść. Remus doskonale znał ten nóż. Ten niesamowity scyzoryk z dziesiątkami ostrzy.

O niczym nie myślał. Po prostu zrobił to, co na jego miejscu zrobiłby każdy. Co powinien zrobić już dawno, gdyby tylko mógł.
Biegł. Gałęzie chłostały go po twarzy. Drzewa wyciągały konary, jakby chciały go zatrzymać. Szarpały ubranie. Korzenie wyłaniały się z ziemi i próbowały złapać stopy. Jakieś kolczaste kłącza czepiały się spodni, rozwiązywały sznurowadła butów.
Nie wiedział czy biegnie w odpowiednim kierunku. Nie był pewien, czy w tej sytuacji powinien biec prosto do domu, czy może głębiej w las. Może mógłby zgubić mężczyznę wśród drzew, może nie powinien ściągać go bliżej mamy? Ale właściwie nawet nie wiedział, gdzie jest dom, więc mógł tylko biec przed siebie. Jak najszybciej i jak najdalej od... od tego... potwora.
Suche igły i gałęzie trzaskały pod jego stopami. Rozglądał się, szukał odległych świateł miasta albo czegokolwiek, co pozwoliłoby mu określić kierunek. Czegokolwiek znajomego. Zatrzymał się, nasłuchując. Nie słyszał kroków, nie słyszał oddechu ścigającego go człowieka. Cz... czy to znaczy, że się udało? Uciekł?
- Musisz być szybszy, mały - poderwał się. Prawie czuł, jak źrenice zwężają mu się z przerażenia. Fenrir stał, oparty o drzewo, ledwie kilka kroków dalej. Tak po prostu. Jakby był tam zawsze. Jakby czekał.
Remus znów biegł, prawie nic nie widział w ciemności. Tylko wysokie kolumny drzew odcinały się czernią od granatu nieba. Wszystko było takie obce, takie zimne... Ćmy fruwały pośród gwiazd. Teraz wyglądały jak wielkie, świetliste oczy, które śledziły każdy ruch. Znały każdy krok. Widziały, jak się potykał, jak opierał o drzewa. Widziały, jak któraś gałąź w końcu zdarła mu z szyi srebrny naszyjnik. Inna uderzyła go w ramię, rozdzierając skórę. Krople krwi spływały po jego ręce, na przemian zimne jak lód i gorące jak ogień.
- Wciąż za wolny... Chcesz być szybszy? Wystarczy słowo i będziesz. Zresztą, będziesz i bez słów...
Upiorny śmiech niósł się przez las, wśród drzew. Raz blisko, raz daleko. Czasami brzmiał tuż przy uchu Remusa, czasami był tylko echem. W płucach chłopak czuł ogień, nogi były jak z ołowiu. Kiedy potknął się po raz kolejny, upadł ciężko na ziemię. I nie miał sił, żeby się podnieść. Walczył o każdy oddech, łzy płynęły mu z oczu. Odwrócił się niezgrabnie, a zraniona ręka eksplodowała bólem.
Fenrir stał nad nim. Wysoki, silny i zimny. Jego oczy naprawdę jaśniały. Nie wyglądał na zmęczonego.
- D... d... dlaczego? - Remus ledwie rozpoznał swój głos. Był ochrypły, zupełnie zmieniony. Chłopak gardło miał ściśnięte, a łzy żłobiły jasne ślady w pokrywającym jego twarz kurzu i pyle. Zamrugał rozpaczliwie, ale to niczego nie zmieniło. - F... Fen... Fenrir... dlaczego?
Mężczyzna pochylił się - Remus spróbował odpełznąć, ale zraniona ręka odmówiła posłuszeństwa. Prawie dusił się własnym płaczem. Poczuł, jak żelazna dłoń zaciska się na jego koszuli i podnosi go wysoko. Od tak, jakby nic nie ważył. Fenrir pchnął go na drzewo - Remus czuł gładką korę i chrzęst łamanej gałązki. W powietrzu unosił się zapach ziemi i wilgotnego mchu. Drzew... lasu. Remus słyszał własne łkanie i cichy, spokojny oddech mężczyzny. Na niebie prawie wcale nie było gwiazd - przyćmiewało je światło księżyca. Tylko ćmy o płomiennych skrzydełkach...
- Dlaczego? - Mężczyzna przekrzywił lekko głowę. Patrzył. Remus czuł się oblepiony tym spojrzeniem, jakby go pochłaniało. Każdy cal jego skóry. Ślizgało się po ciele chłopaka, powoli, niemal namacalne. Jak coś lepkiego i gęstego, coś, w czym się zanurzał. - Wiesz... przecież nie mogłem zmarnować tak dobrego imienia.
Fenrir powoli przeciągnął językiem po wargach. Remus był tak przerażony, że zapomniał o oddychaniu. Strach go paraliżował - mógł tylko patrzeć, jak mężczyzna pochyla się i zlizuje krew płynącą po jego ramieniu. Zaczął od czubków palców. Miał gorący oddech.
Remus niewiele pamiętał z tego, co działo się później. Kilka następnych dni było kłębiącą się, czarną mgłą, w której dryfowały bez celu świetliste punkty. Czas przesiąkł zapachem ziemi i mchu. Szelestem liści i skrzypieniem drzew. Może to nawet lepiej.

***

Kolejny świadek zszedł z mównicy. Jakaś kobieta w przedostatnim rzędzie wachlowała się energicznie dłonią, zszokowana do granic możliwości. Remus żałował, że nim kolejne zeznania nie mogły wstrząsnąć. Przełknął ślinę. Wciąż nie mógł pozbyć się uczucia, że tutaj nie pasuje. Że w jakiś sposób różni się od tych wszystkich ludzi, od wilkołaków czy kogokolwiek. Nie bawiły go, ani nie przerażały historie, które pewnie połowa z zebranych uznawała za najlepsze horrory. Nie wzdychał z napięciem, czekając na kolejnego świadka. Nie patrzył z odrazą na oplecionego zwojami metalu Fenrira Greybacka.
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że wstał. Przestraszył się, że stracił nad sobą kontrolę i robi coś niestosownego. Na szczęście w porę uświadomił sobie, że po prostu wyczytali jego imię. Jego kolej. Czas na wielką, fascynującą historię Remusa Lupina. O tak, już czas... W końcu po to właśnie tu przyszedł. Żeby dołożyć kolejny kamień do grobu Fenrira. Oni wszyscy tylko na to czekali. Poniekąd był tutaj główną atrakcją. Ludzie go znali, wiedzieli, co robił na wojnie. Wiedzieli też, że nie jest taki jak oni, teraz mieli dowiedzieć się, jak do tego doszło. Śmieszne.
Wszyscy poprzedni świadkowie zachowywali się tak, jakby sprawiało im radość wywlekanie najczarniejszych momentów ze swojej przeszłości. W końcu ktoś ich słuchał, w końcu mogli zgnębić doszczętnie swojego prześladowcę. A Remus tymczasem... chyba wcale nie chciał mówić. Szedł przez salę - mechanicznie, jak zombie. Ścigały go setki spojrzeń. Wciąż miał swoje stare, pocerowane ubranie. Wyglądał pewnie jak strach na wróble. Nie pasował tutaj i już nie wiedział, czy wciąż ma na to ochotę.
Usiadł na krześle przeznaczonym dla zeznających. Było zupełnie podobne do tego, które zajmował Fenrir - różniło się tylko brakiem kajdan. Remus patrzył przed siebie, pustym wzrokiem. Niejasno zdawał sobie sprawę, że Fenrir także wbija w niego spojrzenie. I szepta. Ciągle i ciągle te same słowa. Tak jak kiedyś.
Remus rozejrzał się, nieprzytomnie jak lunatyk. To nie tak powinno być. Wiele razy wyobrażał sobie swoje ostatnie spotkanie - ostatnią potyczkę - z Fenrirem Greybackiem. I to nie powinno wyglądać jak jakieś widowisko. Te dziesiątki ciekawych, spragnionych sensacji oczu... Nie pasowały. Remus nie chciał żadnych pustych i płytkich umysłów, niezdolnych do pojęcia nawet cienia tego, co przeżywał. Powinien... powinien być...
Las. Zapach trawy, mchu i ziemi. Skrzypienie drzew. Ćmy. I wielki, srebrny dysk księżyca. Ta jego twarz, obleśnie uśmiechająca się na granatowym niebie. Bez żadnych gwiazd. Wizg wiatru w uszach i zapach krwi. Warczenie i wycie. Zęby i pazury. A nie jacyś bezmyślni, słabi... Remus ukrył twarz w dłoniach. To tylko ludzie. I on też był człowiekiem, a zaczynał myśleć jak potwór. Zwierzę. Wiedział, że nie powinno tak być, nie teraz, ale... ale jednocześnie nie mógł powiedzieć sobie dość. Chciał tego lasu. Tej nocy. Żeby to odbyło się tak, jak powinno. Żeby odpłacił Fenrirowi za wszystko, a nie po prostu gadał o jakichś...
Głos sędzi. Pytali o coś. Na wpół dziki umysł potrzebował kilku sekund, żeby zrozumieć, o co właściwie chodzi. Chcieli wiedzieć... co? Ach... tak, związek Fenrira z Tym, Którego Imienia... Remus opuścił ręce. Spojrzał w oczy bestii. Widział w nich własne odbicie. Nie dostrzegał uśmiechu Fenrira, nie słyszał słów, które szeptał. Widział tylko te oczy, w których zawsze świecił księżyc. Księżyc w pełni.
To nie powinno tak wyglądać.

***

Czerwiec 1978
Psy i inne zwierzęta

- Zostaw mnie! Myślisz, że nie wiem, o co naprawdę chodzi?! Nigdy się na to nie zgodzę! - Zmrużył wściekle oczy i poderwał się, przewracając krzesło. Fenrir miał nieobecny wyraz twarzy; nie wydawał się szczególnie poruszony krzykiem Remusa.
- Zastanów się nad tym, mały. Dobrze się zastanów. - Mężczyzna wyciągnął wymiętą paczkę tandetnych papierosów z kieszeni, przewieszonego przez oparcie krzesła, płaszcza. Możliwe, że był to ten sam płaszcz, co siedem lat wcześniej. Remus nie był tego zbyt pewny. Ten strój wyglądał, jakby szarpały go dzikie zwierzęta - ale ten efekt nie jest zbyt trudny do osiągnięcia, kiedy jest się kimś pokroju Fenrira Greybacka.
- Nie ma się nad czym zastanawiać. - Remus uderzył pięścią w ścianę. Był wściekły. Na tego potwora, ale po części także na siebie - że zgodził się tutaj przyjść. Czysta głupota! Jak mógł jemu zaufać?! I to teraz?! Już nie był dzieciakiem, był dorosły! Wiedział, że może spotkać tutaj tuzin śmierciożerców, a mimo to zgodził się. Ku jego zdumieniu, Fenrir nie rozszarpał mu gardła, gdy tylko przekroczył próg. Po prostu mówił. Ale to chyba było jeszcze gorsze. - W tym wszystkim chodzi przecież o jedno!
- W zasadzie tak. Ale powiedz mi, dlaczego nie? Co tak bardzo trzyma cię po tamtej stronie, że nie możesz przyłączyć się do Czarnego Pana? - Fenrir przypalił papierosa końcem różdżki, jednocześnie nie spuszczając badawczego spojrzenia z Remusa.
- To szaleniec! Psychopata! - Fenrir uśmiechnął się tak, jakby rozmawiał z przedszkolakiem. Remus poczuł, że wszystko się w nim gotuje ze złości. Zamiast krwi w jego żyłach płynęła furia. Dzisiaj pełnia. Nic specjalnie dziwnego, że tracił nad sobą panowanie. Zdawał sobie sprawę, że nie zachowuje się racjonalnie, ale nie umiał nad tym zapanować.
- Może szaleniec, może nie. Ale on pozwoli żyć takim jak ty czy ja. Żaden człowiek już nigdy nie spojrzy na ciebie z góry. - Fenrir zaciągnął się tytoniowym dymem i odchylił na krześle. - Będziesz miał jakąś przyszłość. Lepszą perspektywę.
- O co ci chodzi? Przecież ja mam przyszłość! Nie jestem przestępcą, jak ty! Ja nie jestem skończony! - Remus odgarnął włosy z czoła. Nie wiedział, co ma zrobić z rękami. Wszystko zaczynało mu przeszkadzać, nic na świecie nie było na właściwym miejscu.
- Ależ jesteś. Zawsze byłeś. Przez siedem ostatnich lat, w każdej sekundzie. - Fenrir obracał w palcach papieros, patrząc na wirujące w powietrzu wstążki dymu. - Po tamtej stronie nie masz żadnej przyszłości. Nikt nie przyjmie pod swój dach takich jak my. Skończysz w rynsztoku. Uwierz, póki co, to twoje najszczęśliwsze widoki.
- Nie! - Remus zacisnął pięści. Oddychał głęboko. Nie było dobrze. Do zmierzchu coraz bliżej. Kiedy wschód księżyca? Za trzy godziny? Dwie? - Nie, to nieprawda! Dumbledore...
- Dumbledore, Dumbledore - zakpił mężczyzna. Wdusił niedopałek w stół i splótł dłonie. Był zaskakująco spokojny. W jego wyglądzie nie zmieniło się prawie nic, odkąd widzieli się po raz ostatni - skołtunione włosy, wojskowe buty, zniszczone spodnie. Zaśniedziała sprzączka paska straciła połysk. Remus nie potrafił pojąć, jak ktoś z prezencją dzikusa, może zachowywać się tak spokojnie, podczas gdy on sam... - Co takiego zrobił dla ciebie ten starzec? Zmarnował ci siedem lat. Nauczył machać różdżką, ale te fajerwerki nie przydadzą ci się w niczym. Nie w prawdziwym życiu. Tacy jak ty mają tylko dwie możliwości. Albo zaszyjesz się na końcu świata, gdzie nikt cię nie wytropi, albo przyłączysz do tych, którzy dają jakąś przyszłość. Wybór jest oczywisty.
- Kłamiesz. Jesteś takim samym szaleńcem jak twój pan! Kłamiesz, kłamiesz, kła... - Remusowi zakręciło się w głowie. Pokój nie posiadał okna, chłopak nie mógł sprawdzić, ile czasu mu zostało. Zresztą, oprócz stołu i krzeseł nie było zupełnie nic - gołe, ślepe ściany i drewniana podłoga. Żadnych zegarów. Remus musiał jak najszybciej opuścić to miejsce. Nie miał ochoty zamienić z Fenrirem ani słowa więcej. Nie chciał go słuchać. To co mówił... Nie, to nie prawda! - Daj mi klucz! Chcę stąd wyjść!
- Jeszcze nie skończyliśmy - Greyback najwyraźniej świetnie się bawił, patrząc jak chłopak się męczy. Sam wyglądał na uosobienie stoickiego spokoju.
- Ja już skończyłem! - Remus był zdesperowany. Klucz, potrzebował klucza! Fenrir zamknął drzwi, gdzie jest...? Ach, jego płaszcz. Prawa kieszeń. Tak, na pewno. Zapach metalu... Remusowi wystarczył jeden skok, żeby znaleźć się przy mężczyźnie. Zanim jednak zdążył zrobić cokolwiek więcej, poczuł silny uścisk dłoni Fenrira na nadgarstku. Szarpnął się, ale bezskutecznie. Mocniej mogłoby trzymać chyba tylko imadło.
- Tacy jak ty... szczeniaki z ideałami.- Fenrir podniósł się nagle. Pchnął Remusa na ścianę - chłopak na moment stracił oddech. Zakrztusił się własną śliną, ale nie przestawał być czujny. Od mężczyzny dzieliła go odległość ramienia. Gdyby chciał, w każdej chwili mógłby wydrapać mu oczy. - Znałem kilku takich. Tego nie zrobią, tamtego też nie. Nie byli źli. Nie zabijali, nie kradli. A raz w miesiącu przykuwali się do ścian w piwnicy. Miło z ich strony, nie uważasz? A wiesz, co się z nimi stało? - Fenrir pochylił się lekko, tak, żeby patrzeć chłopakowi prosto w oczy. - Jeden z nich spłonął we własnym domu. Komuś nie podobało się jego sąsiedztwo. Drugi uciekł do lasu i tak długo unikał ludzi, aż zapomniał, jak się używa języka. Było kilku, którzy skończyli jako atrakcja, dziwolągi na łańcuchu. Większość żebra na ulicy i zdycha z głodu. Ty też tak skończysz. Ten świat nie lubi takich jak my, wcale nie lubi. I albo zmienisz go tak, żeby zaczął, albo on zmieni ciebie w wyjący z głodu szkielet.
- K... kłamiesz... - Remus przełknął ślinę. Czy mu się wydawało, czy oczy Fenrira znów lśnią? Jak daleko do wschodu księżyca? Ile czasu... - Moi przyjaciele...
- Przyjaciele. Wiec będziesz zawsze żył na czyjś rachunek? - Fenrir parsknął z politowaniem. - Poza tym... ludzie przychodzą i odchodzą. Przyjaciół traci się w najmniej spodziewanym momencie. Nie licz na ludzi tylko na siebie, Remus.

Być może, gdyby jego umysł był wtedy chociaż odrobinę bardziej ludzki, Remus zastanowiłby się nad sensem słów Fenrira. A jeśli on wiedział o czymś? Czy można było zapobiec... temu, co stało się potem? Remus nigdy nie poznał odpowiedzi na to pytanie. I dobrze - zawsze się jej przecież bał. Nie zniósłby, gdyby okazało się, że mógł...

- Przestań! Nie chcę tego słuchać! Moje życie nie będzie takim bagnem jak twoje! - Z rozmachem uderzył pięścią w pierś mężczyzny. Ten nawet nie drgnął. Remus nie zrażał się - uderzył jeszcze raz.
- Jesteś młody. Jesteś głupi. - Fenrir ponownie unieruchomił jego dłoń silnym chwytem. Po chwili uniósł rękę i zrobił coś dziwnego. Remus zamarł, mrugając ze zdziwienia. Fenrir ugryzł się w nadgarstek. Mocno. - Młody... takich jak ty zbyt łatwo zwieść. Czymkolwiek.
Remus jęknął, widząc krople krwi, spływające po dłoni mężczyzny. Jeśli zapach może być zimny - ten taki był. Zapach jak północny wiatr, mroźny, wdzierający się w płuca i skuwający serce lodem. Zapach krwi.
- Klucz... Chcę... wyjść...
- Czujesz to? - szepnął Fenrir, nie zwracając uwagi na zduszony szept chłopaka. Zbliżył skaleczoną dłoń do jego twarzy. Remus spróbował się wyrwać. Bezskutecznie. Musiał stąd uciec, był gotów nawet przegryźć się przez drzwi, żeby tylko zaczerpnąć chociaż haust świeżego, czystego powietrza. Spuścił głowę, zaciskając szczęki niemal do bólu. - To jest coś, co wyzwala w tobie wilka. Bo ty nie jesteś psem, nie musisz służyć ludziom. Nie będą prowadzić cię na smyczy, a ty nie będziesz ich lizał po rękach. Nie zrobili dla ciebie nic. Jesteś wilkiem. Panem. Psy zasługują na śmierć, ty zasłużyłeś na życie. Lepsze życie. Ja daję ci możliwość. Szansę. Nie możesz jej zmarnować.
Dłoń o zbyt długich paznokciach uniosła jego twarz. Fenrir patrzył mu w oczy. Pewnie chciał pokazać, jak ważne było to, co powiedział. Remus starał się nie oddychać - modlił się, żeby ten zapach zniknął, żeby nie musiał czuć krwi... Wschód księżyca za kilka godzin. Za chwilę. Już przez to Remus nie myślał do końca jak człowiek. A teraz krew... jak mógł to znieść? Jak?! Z trudem zogniskował rozbiegany wzrok na twarzy Fenrira. Wychudzone, gładkie oblicze o mrocznych oczach i czerwonych od krwi ustach.
Wilk, o którym mówił Fenrir, odepchnął to, co jeszcze mu przeszkadzało. Przez chwilę dryfował na powierzchni świadomości, chłonąc obraz, jaki rejestrowały ludzkie oczy. A potem zlizał krew z warg mężczyzny. I niczego już nie można było cofnąć. W żaden sposób.
Chwilę potem Remus szarpał się, czując, jak Fenrir miażdży mu usta w pocałunku. Widocznie nie był aż tak opanowany, na jakiego wyglądał - zachichotało cynicznie coś w głowie chłopaka. Znów był sobą, przynajmniej na chwilę - nie zamierzał się poddawać. Spróbował kopać - ale Fenrir był zbyt blisko, by coś takiego mogło mu zagrozić. Mężczyzna unieruchomił jego ręce, przyciskając nadgarstki Remusa do ściany. To bolało, ale nie aż tak, by odwrócić jego uwagę od najważniejszego. Szarpnął się rozpaczliwie - Fenrir uśmiechnął się kpiąco.
- Młody... takich jak ty zbyt łatwo zwieść. Czymkolwiek. - Fenrir ugryzł się w język.
Remus bardzo chciał - ze wszystkich sił - ale nie był w stanie dłużej się opierać. Wilk w jego duszy zawył z radości. Czuł smak krwi, czuł jej zapach. To było jak narkotyk. Świat stał się tak niesamowicie kolorowy, jaskrawe barwy wyłoniły się z szarości. Pusty pokój zatonął w iskrach. Fenrir puścił jego ręce, ale Remus nawet tego nie zauważył.
Mężczyzna odsunął się na moment - dłonie chłopaka zacisnęły się na szarej koszuli. Jego usta szukały ust Fenrira, jakby od tego zależała przyszłość świata. Mężczyzna roześmiał się krótko i pozwolił skraść sobie smakujący krwią pocałunek. Remus zamknął oczy. Nie pamiętał już, jak się nazywa. Zdawał sobie niejasno sprawę, że ma na sobie coraz mniej ubrania. I Fenrir też... Jakiś strzęp wylądował na podłodze i mógł być koszulą mężczyzny. Remus czuł jego dłonie, ślizgające się po skórze, jak węże. Ugryzł mężczyznę w szyję. Mocno - Fenrir drgnął, ale nie odsunął się. Tylko przeciągnął paznokciami wzdłuż żeber chłopaka. Remus odrzucił głowę do tyłu. Jęknął - a może to wilk znów zawył z przyjemności.
Osunął się na podłogę i pociągną Fenrira za sobą. Jeśli było odwrotnie - nie zwrócił na to uwagi. Gorąca, naga skóra mężczyzny nieomal parzyła. Zapach krwi upajał. Krwi, lasu i nocy - jeśli tylko noc może mieć zapach. Zapach wilgotnej ziemi.
Remus zatopił paznokcie, w skórze Fenrira, pozostawiając długie, czerwone rysy. Takie świadectwo obecności. Krew doprowadzała do obłędu - purpurowe szaleństwo zamknięte w szkarłatnych kroplach. Remus długo lizał miejsce, które zranił. Cztery karminowe rysy na klatce Fenrira odcinały się od reszty świata jak gwiazdy od nocnego nieba.
Pocałował Fenrira - dziko i namiętnie, bo język mężczyzny wciąż smakował krwią. Greyback zacisnął palce na włosach chłopaka i szarpnął - Remus jęknął, odchylając głowę. Fenrir ukąsił jego szyję, raz i drugi. Ból był słodki i przeszywający, był wspaniały. Remus chciał więcej. W jakikolwiek sposób - niech tylko Fenrir da mu to, czego pragnie! Westchnął - słowa wydawały się zbyt przyziemne, by wyrazić trawiącą go żądzę.
Dłonie Fenrira przesunęły się wzdłuż ciała chłopaka, kalecząc skórę paznokciami. Jakby musiały zaznaczyć swoją drogę, by móc później wrócić. Remus kręcił głową z boku na bok, z zaciśniętego gardła wyrywały się nieartykułowane dźwięki. Fenrir syknął - przepełnione pożądaniem jęki były chyba ostatnim, czego potrzebował. Uniósł nogi chłopaka; Remus odruchowo objął kolanami uda mężczyzny. Ramionami otoczył jego plecy, urzeźbione błyszczącymi od potu muskułami.
Fenrir wszedł dziko, jak nacierający byk. Oczy mężczyzny błyszczały, kiedy zachłannie patrzył na wijącego się pod nim chłopaka. W tych oczach był głód. Remus krzyknął, tracąc oddech. Świat wirował szaleńczo - być może tylko w jego głowie. Fenrir wygiął się, niczym atakująca kobra. Był napięty, jego mięśnie drżały. Otworzył usta, gwałtownie łapiąc oddech - czyżby nagle zabrakło mu powietrza? Remus przeciągnął paznokciami po jego ramionach. Krew spływała po gorącej skórze chłopaka - oślepiony namiętnością, mógł jedynie czuć jej przeszywający zapach.
Krzyczał głośno do swojego mężczyzny.

Remus czuł, że jeśli zostanie tutaj chwilę dłużej... już nigdy stąd nie wyjdzie. Już nigdy nie uwolni się od Fenrira. Przełknął ślinę. Musiał... jakoś... Ale nie był w stanie niczego zrobić. Czuł się taki lekki i bezwładny. Zawieszony w przestrzeni, w pustce. Niczego nie chciał, nie potrzebował. Poruszanie wydawało się czynnością tak abstrakcyjną i nieosiągalną jak... Zbyt abstrakcyjną, by Remus mógł tego dokonać.
A jednak wstał - po długiej chwili trwania w bezczynności. Poruszał się powoli, planując każdy gest. Jakby podniesienie się do pionu było poważną, strategiczną operacją. Wciągnął spodnie i zarzucił na ramiona koszulę. Zapięcie guzików okazało się ponad jego wątłe siły. Nie potrafił patrzeć na swoje czerwone od krwi dłonie. Przez cały czas miał świadomość, że Fenrir nie odrywa od niego wzroku - chłopak uparcie nie patrzył w jego stronę. Z kieszeni płaszcza Greybacka wydobył upragniony klucz. Nie zdążył go użyć.
Drzwi skrzypnęły i uchyliły się lekko, niemal zapraszająco. Remus popełnił wielki błąd i spojrzał na mężczyznę. Fenrir uśmiechał się lekko, obracając w palcach różdżkę.

A potem Remus biegł. Biegł długo, mijał sklepy i domy, szkoły... Przebiegł przez skrzyżowanie, minął cmentarz. Daleko za sobą zostawił przedmieścia - ale pędził dalej. Asfalt zmienił się w żwir, potem w zwyczajną, polną drogę. Wokół szemrały trawy. Szeptały i chichotały, wytykając go łodygami. Remus długo się nie poddawał, a kiedy w końcu padł na kolana, był tak zmęczony, że za żadną cenę nie zdołałby się poruszyć. Zamiast krwi w jego żyłach nie płynął już gniew, furia czy żądza. Nie było tam nic. Pustka.
Ćmy latały wśród gwiazd, machając zawzięcie płomiennymi skrzydłami.

***

Siedział przy stole i patrzył bezmyślnie w kwadrat okna. Małą kuchnię oświetlał słaby blask księżyca. Jutro pełnia, ale dzisiaj... dzisiaj jeszcze wszystko jest w porządku. Na stole płonęła stara świeca, ozdobiona malowniczymi kaskadami zastygłego wosku. Remus właściwie jej nie potrzebował - w noce takie jak ta, widział trochę lepiej, niż normalni ludzie. Tylko trochę, ale to i tak wystarczało. Jednak... dopiero jutro pogrąży się w mroku. Dziś stać go jeszcze na ten płomyk. Sięgnął po cukierniczkę i łyżeczkę; zaczął słodzić herbatę.
Cóż... wyglądało na to, że będzie bohaterem skandalu. Może nawet napiszą o tym jakieś gazety, brukowce. Jeden z najważniejszych przeciwników Voldemorta, zaufany członek Zakonu Feniksa, były nauczyciel i Merlin wie co tam jeszcze, składa zaskakujące zeznania. Bywa i tak. Pewnie spodziewali się czegoś innego, wzruszającej albo przepełnionej grozą historyjki. Ślicznej bajki. I tak dostali sensację, więc powinni być zadowoleni. Zapewnił temat plotek na najbliższe dni. Ale to nie miało znaczenia, bo nic nie miało znaczenia. Nie obchodziło go, czy ktoś zechce wyciągnąć z tego jakieś poważne konsekwencje.
Przynajmniej teraz Remus tak się czuł. Ale jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że za kilka dni, kiedy księżyc przestanie szczerzyć się z nieba swoim idealnym okręgiem, spojrzy na sprawę nieco inaczej. Pewnie zacznie żałować, odwoływać, czy cokolwiek. Ale co tam. Mniejsza. Te rzeczy wydawały mu się tak odległe, jakby należały do innego życia. Jakby to był problem kogoś innego i ten wewnętrzny głos mógł się wypchać.

Remus wszystkiemu zaprzeczył. Zaprzeczył, jakoby Fenrir Greyback ugryzł kogokolwiek, zranił, napadł, zgwałcił, okradł... wszystko. Nie był sługą, poplecznikiem ani wyznawcą Voldemorta. Nie porywał. Nie zdradzał. Nie kłamał. Nie zabijał.
A Fenrir śmiał się. Śmiał się tak głośno, że para aurorów ledwo zdołała go uciszyć. Śmiał się, a jego oczy błyszczały. Zachowywał się tak, jakby wygrał, jakby dopiął swego. Podzwaniały łańcuchy, zgrzytały kajdany. Kłamstwo nawet nie tyle kłuło w oczy, co rzucało się na człowieka i przygniatało swoim ciężarem. To brzmiało jak kpina. Ludzie milczeli - zszokowani albo rozbawieni - kiedy on, Remus Lupin, wygłaszał największe bzdury w swoim życiu. Nawet nie pomyślał, że kiedykolwiek posunie się do czegoś podobnego. Nie planował - nagle przyszło mu do głowy, że tak będzie lepiej.
Może faktycznie powinni trzymać się razem, tak, jak mówił Fenrir. Oni wszyscy. Inni. Ale nie, nie postąpił tak ze względu na... pokrewieństwo gatunkowe? Można i tak to określić. Po prostu... coś było cholernie nie tak, coś działo się w nieodpowiednim czasie i miejscu. I z nieodpowiednią widownią. Nie było drzew i świetlistych skrzydeł owadów pośród gwiazd.
Może kupił Fenrirowi Greybackowi dożywocie, zamiast słodkiego pocałunku. A może zignorują jego szalone wywody i rozwiążą to jak sami zechcą. Mniejsza. To wszystko, co mógł zrobić.

Remus lekko westchnął. Spojrzał na herbatę - cukier zajmował prawie połowę szklanki. Mężczyzna uśmiechnął się i podniósł szkło do ust.
I was born in a crossfire hurricane
And I howled at my ma in the drivin' rain!

Ćma zatrzepotała skrzydełkami, krążąc wokół świecy. A potem naprawdę spłonęła.

Koniec

*Jumping Jack Flash, The Rolling Stones 1968



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
AT89C51 8 bit Microcontroller with 4K Bytes Flash
PIC Programmer All Flash USB Ki Nieznany
Flash i PHP Tworzenie systemu e commerce
Flash on English for Mechanics, Electronics and Technical Assistance
Flash MX cwiczenia zaawansowane
Pamięci flash
Działanie pamięci flash
jobs flash 3
Flash Lite User Guide Q6J2VKS3J Nieznany
flash BW
flash
The?lebrated Jumping Frog of?laveras County
Macromedia Flash ?sics
Przetwornik?C flash
Dni tygodnia FLASH?YS week
Flash 5 Podstawy, r 17-02, Oto przykłady stylów nagłówków:
PHP for Flash, r07-t, Oto przykłady stylów nagłówków:

więcej podobnych podstron