SZCZĘŚCIE TO CHWILA ZŁUDNA
wejdawustus
Był październik, piękna polska złota jesień, którą opiewali poeci i dalej to czynią. Wyjechałem z domu tam, gdzie już mnie nic nie krepowało, gdzie mogłem być wreszcie sobą, choć ze swoją innością pogodziłem się dopiero przed kilkoma miesiącami. Na ten wyjazd czekałem od dawna. Zmieniłem miejsce zamieszkania, aby pójść na studia, aby robić to, co zawsze chciałem, by zostać artystą. Udało mi się dostać na wymarzony kierunek, choć nie było to łatwe. Co prawda po skończeniu liceum znalazłem pracę, która bardzo mi odpowiadała, oddałem się jej bezgranicznie, ale jednak studia to studia. I nie chodzi tu o samą naukę, ale o fakt bycia studentem, o studenckie życie.
W moim nowym mieście, historycznym, z tradycjami, pubami, sklepami oraz... z gejami, wierzyłem, że dam sobie radę. Jestem osobą, która dosyć szybko się dostosowuje do nowych warunków, szybko się uczy i ma w terenie dobrą orientację. Więc nie zginę. Ale była to dla mnie duża zmiana, jak skok na głębinę, z małomiasteczkowego życia w ten wielkomiejski wir.
Powoli urządzałem sobie mieszkanie, aby miało swój klimat, aby urzekało odwiedzających mnie i abym z radością do niego wracał. Nie było duże, ale dla studenta w sam raz. A najważniejsze, że z daleka od domu... Pierwsza rzecz, jakiej potrzebowałem, to Internet, aby mieć kontakt ze światem, aby móc mieć profil na jakimś gejowskim portalu, aby poznać nowe osoby, umawiać się na randki i aby zakochać się bezgranicznie. Profil na portalu randkowym miałem już od dawna, ale jakoś tak było, że nikt wartościowy się nie pojawiał i nie rozpoczynał rozmowy, a jeśli ja to czyniłem, to byłem zbywany jakimiś durnymi słowami.
Czas płynął nieubłaganie, a ja dalej byłem sam. Spotkałem kilku znajomych z moich stron, którzy przed laty też trafili tu na studia, ale kończyło się na zwykłym „cześć, fajnie cię widzieć”... oraz wielu nowych, niektórych mógłbym nawet uważać za przyjaciół, ale jakoś nie było tej jedynej osoby, z którą chciałbym spędzić resztę życia, abym mógł z nią zamieszkać, abym z nią śmiał się, cieszył się czy płakał.
Był piątkowy wieczór, dosyć późna pora, siedziałem w swojej kawalerce. Nie miąłem zamiaru nigdzie wychodzić. Nie przepadam za jakimiś klubami, gdzie jest tylko zgiełk i hałas, wolę ciche, przyjemne lokale ze swoim klimatem, jakieś kawiarnie i tym podobne, poza tym na dworze było zimno i wiał dosyć mocny wiatr. Więc po co miałbym włóczyć się bez końca, wrócić potem zmarznięty czy przemoczony. Zasiadłem do komputera. Jakiś nowy osobnik pojawił się w odwiedzających, więc zajrzałem, jak to zwykle czyniłem, na jego profil, bo zawsze z nowym odwiedzającym pojawiała się nadzieja na coś więcej, może perspektywa miłości, tej pięknej, wzajemnej... Mało miał informacji o sobie, ale u mnie też nie było za dużo tekstu, chociaż uważałem, że jest treściwy. Przeczytałem jego wynurzenia, poprzeglądałem komentarze oraz zdjęcie, które było ogólnodostępne. Inne były zamknięte hasłem. Zaraz do niego napisałem i poprosiłem o hasło, gdyż chciałem „spojrzeć mu w oczy”, jak to zawsze robię, aby - jak to robili Grecy - zobaczyć jego duszę, a w niej może miłość do mnie? Po chwili pojawił się e-mail z hasłem i prośbą, abym w rewanżu też podał mu swoje hasło. Podałem. Miałem tam tylko cztery zdjęcia z wycieczki w górach, ale wśród nich było jedno z moją wyraźną twarzą, a tę przecież nie wszyscy muszą od razu widzieć. Kliknąłem w jego profil, wpisałem hasło. Chciałem zobaczyć, czy nie ma tam zdjęć pornograficznych, bo wielu tak robiło. Gdy były, zrywałem kontakt. Tym razem zobaczyłem tu kogoś z pięknymi oczyma, w szczerym uśmiechu zdobiącym miłą, sympatyczną twarz. I było w niej to coś, co do tej pory wprawia mnie w zadumę, gdy o nim pomyślę.
Oglądnąłem i napisałem zdawkowe, „Co słychać? Fajny opis i ładne fotki” - i tyle było moich słów. Nie wiedziałem, jak zacząć rozmowę, ani tym bardziej, jak ją kontynuować. Po chwili zobaczyłem, że on też był na moim profilu i obejrzał zdjęcia, a po jakiś 20 minutach komp obwieścił mi nową wiadomość. Od niego, a w niej kolejna fotka, tylko dla mnie, numer gadu gadu i uwaga, że jeśli chcę, mogę się odezwać.
Był wyższy ode mnie, starszy o rok, na fotce wyglądał naprawdę pięknie, inteligentny wyraz twarzy, do tego to coś... Do dzisiaj mam to zdjęcie w ukrytym folderze na komputerze. Nie wiedziałem, czy dobrze robię, ale się odezwałem... i zaczęliśmy naszą pierwszą rozmowę, o wszystkim i o niczym. Czytając jego odpowiedzi zacząłem się śmiać, czego dawno nie czyniłem, bo jakoś nie miałem powodów. W pewnej chwili napisałem, że muszę sobie zrobić kawę. A on odpisał: „To zrób i dla mnie...” Jak mnie to ubawiło! Odpisałem: „Chętnie już stawiam wodę, tylko przyjdź zanim wystygnie.” A on: „Dobrze, ale skąd jesteś?” Ja - że stąd... A on: „Ja też!... Ale wpadnę innym razem...” Co za cudowny zbieg okoliczności! - pomyślałem uradowany... Rozmawialiśmy bardzo długo. Jakoś nie umiałem mu powiedzieć, że na dzisiaj wystarczy, bo już dawno minęła północ, ale sam chciałem z nim rozmawiać dalej. Około pierwszej w nocy on zaproponował, abyśmy udali się na spoczynek, bo jutro też jest dzień i możemy sobie dalej pogadać. Zgodziłem się z radością. Sam odczuwałem jakieś dziwne pragnienie bycia z nim i potrzebę dalszej rozmowy.
Przez sobotę i niedzielę gadaliśmy bardzo dużo, aż wymieniliśmy się numerami telefonów i umówiliśmy się na spotkanie, żeby się poznać w realu. Jutro, w poniedziałek, o 17:00 w Rynku!
Już się nie mogłem tego terminu doczekać!
W poniedziałek wszystko prysło. Przed 15:00, gdy zaczynałem jakiś durny wykład, napisał mi sms-a, że już miał w tym czasie zaplanowane inne spotkanie, o którym zapomniał... Oraz, że... przeprasza, jeśli zrobiłem sobie wobec niego jakieś nadzieje, bo on już kogoś ma, ale chce, abyśmy zostali przyjaciółmi...
Upłynęło kilka kolejnych dni, gdy przysłał mi sms-a, że na jeden wykład będziemy chodzić razem, bo on przeszedł na studia międzywydziałowe. Ucieszyłem się bardzo, że wreszcie poznam go osobiście.
Choć zawsze ubierałem się gustownie, tego ranka ubrałem się jeszcze gustowniej. Byłem jakiś wewnętrznie jakby odmieniony. Na wykładzie od razu rozpoznałem go, ale on nie był pewny i napisał sms-a, czy ja, to ja. Po przerwie już siedzieliśmy razem. Później rozmawialiśmy już zawsze, przed wykładem i po wykładzie, ale unikaliśmy pytań o sprawy osobiste. Bolało mnie, że ma kogoś, a ja wciąż byłem sam, ale udawałem, że wcale nie jestem tym zmartwiony. Unikaliśmy też dwuznacznych zachowań, żeby nie wzbudzić w nikim podejrzeń co do swojej inności.
Marek nigdy nie opuścił żadnego wykładu, dlatego byłem bardzo zdziwiony, gdy na początku grudnia nie było go przez kolejne dwa tygodnie. Na moje sms-y też nie odpowiadał. Jego gg też milczało. Dopiero w ostatnim tygodniu przed świętami - przyszedł. Był dziwny, jakiś taki zaniedbany, jakby załamany. Najpierw nie odpowiadał na moje pytania, ale na przerwie się rozkleił i przyznał mi się, że jego facet go zdradził i z tego powodu załamał się, a nawet był bliski samobójstwa. Jest po krótkiej terapii, był u psychologa... Było mi go żal, ale razem z tą wiadomością powróciła nadzieja, że jednak między nami może coś zaiskrzy! Chciałem, żeby zapomniał o tamtym, żeby jakoś zbliżył się do mnie, więc go pocieszałem, ile mogłem. Chciałem się z nim umówić gdzieś na gruncie neutralnym, poza uczelnią. Początkowo nie chciał, ale w końcu się zgodził. Stało się to przed samymi świętami Bożego Narodzenia, dokładnie dwa dni przed wigilią.
Umówiliśmy się u mnie w domu, bo moje mieszkanko było niekrępujące, a on mieszkał na stancji. Pomyślałem, że przygotuję też jakiś smaczny obiad, bo było mi go żal, że jada tylko gdzieś po barach.
Był punktualnie. I zaskoczyła go obiadowa zastawa przygotowana dla dwóch osób. Gdy podałem obiad, spytał, kto mi gotuje i tylko pokiwał głową, gdy odpowiedziałem mu, że sam. A gdy spróbował, powiedział, że nawet jego mama tak dobrze nie gotuje. Byłem w siódmym niebie. Potem siedzieliśmy przed telewizorem. Cały czas miałem nadzieję, że coś się miedzy nami zacznie, że ktoś z nas odważy się na to „coś” jako pierwszy. Tymczasem ani on, ani ja nie mogliśmy zrobić tego pierwszego kroku. Filmy leciały jeden po drugim, a my tylko siedzieliśmy przytuleni do siebie i rozmawialiśmy. Zrobiło się już bardzo późno i byłem pewien, że zostanie u mnie na noc, i wtedy może coś... Zacząłem go całować, najpierw nieśmiało, a potem coraz śmielej, najpierw po szyi, a potem usta, a gdy chciałem rozpiąć mu koszulę i zaproponowałem, żebyśmy się położyli, wstał. Przeprosił, że nie może nocować, bo rano przyjedzie po niego ojciec, żeby go zabrać do domu, wiec musi wracać do siebie na stancję. Nie wiedziałem, czy to prawda, czy tylko jego wymówka. Ja też jutro wyjeżdżałem do domu, ale gdyby mi ktoś zaproponował, żebym został u niego na noc, na pewno bym został. Na rano, na każdą godzinę, zdążyłbym potem do siebie wrócić. Ale trudno. Odprowadziłem go więc na przystanek, na autobus nocny, a że czekaliśmy sami pod wiatą prawie pół godziny, całowaliśmy się raz po raz. Tu się nie bronił. A w domu nie chciał. Dlaczego?
Z domu często gadaliśmy ze sobą poprzez gg, pisaliśmy do siebie sms-y lub dzwoniliśmy. Te rozmowy były coraz serdeczniejsze i coraz dłuższe, jakbyśmy od dawna byli razem. Ale tak nie było, przynajmniej według niego. Za to ja byłem cały w skowronkach z powodu uczucia, jakie do niego żywiłem.
Po świętach napisał mi, że już będzie wracał na stancję, bo musi się brać za pisanie pracy. Ucieszyłem się. Zaraz powiedziałem rodzicom, że przed sylwestrem wracam do siebie, bo mamy z kolegami umówioną imprezę. I - zaprosiłem go tam do siebie na sylwestra, ale musiałem mocno nalegać, aby go przekonać, żeby przyszedł. Że przecież w sylwestra na pewno nie będzie pisał tej pracy. Wtedy odpisał mi, że będzie.
Jednak będzie!
Upiekłem ciasto, zrobiłem sałatki, kupiłem szampana i przygotowałem wszystko, aby ten wieczór i ta noc były dla nas wyjątkowe.
Przyjechał po 20:00, tak jak powiedział. Od razu otworzyłem alkohol i zrobiłem drinki. Sączyliśmy je powoli, rozmawiając i oglądając sylwestrowe programy rozrywkowe. Leżeliśmy na łóżku przy romantycznym świetle, były pocałunki, była bliskość ciał. O północy otworzyłem szampana, wznieśliśmy toast za nas i za cały świat, podzwoniliśmy do znajomych z życzeniami, a potem wyszliśmy na balkon oglądać strzelające sztuczne ognie. Mnie grzała miłość, a na balkonie było bardzo chłodno. Byłem w samym podkoszulku, a on w kurtce, do której i mnie wtulił. Jak mi teraz było z nim dobrze. Wróciliśmy do pokoju i postanowiliśmy obejrzeć jeszcze jakiś film. Ale nie było co oglądać, wszędzie były tylko powtórki starych znanych nam filmów. Dopiliśmy drinki i szampana. Wtedy chyba alkohol zadziałał na niego tak, jak tego pragnąłem, bo coraz bardziej do siebie zbliżaliśmy się. Zaczęliśmy się odważniej dotykać, pieścić swoje ciała, aż wreszcie byliśmy nadzy. Wtedy pękła w nim ta bariera. Zaczęliśmy się kochać... najpierw ja jego, szczęśliwie i radośnie, a potem on mnie, ale dziwnie, bo tak jakby chłodno, obojętnie. Do dziś, gdy sobie to przypominam, pojawiają mi się łzy w oczach. Miał wytrysk, ale sam czułem, że nie była to dla niego żadna mocna ekstaza. Byłem przygaszony, że chyba nie umiałem mu dać tak, jak on tego potrzebował, że nie jestem dla niego tak podniecający i atrakcyjny, jak on dla mnie.
Potem przylgnęliśmy do siebie, objąłem go bardzo mocno i rozmawialiśmy. W pewnym momencie spytałem go, co by zrobił, gdybym powiedział faustowskie: „Chwilo trwaj, zabierz mi duszę.” On zaśmiał się i nic nie odpowiedział. Po jakimś czasie powiedziałem mu, że go kocham, że chcę, aby był ze mną, że chcę stworzyć z nim trwały związek, że to, co teraz mówię, czuję w sobie od dawna, jeszcze wtedy, gdy był z tamtym, ale że mam swojej zasady, więc nie chciałem się wtrącać w jego poprzedni związek.
On wtedy odsunął się trochę ode mnie i dziwnie się uśmiechnął, na co ja zareagowałem mieszanymi uczuciami. To, co powiedział i co zrobił potem, przekreśliło we mnie wszelkie nadzieje. Powiedział:
- Sorry, to, że uprawialiśmy seks, o niczym nie świadczy. Nie masz w sobie tego czegoś, tego jakiegoś błysku w oku... Nie mogę się zmusić, żeby być z tobą. Możemy być tylko przyjaciółmi, nic więcej... - wstał, ubrał się i wyszedł.
Coś we mnie pękło. Chciałem sobie wmówić, że on też żywi jakieś uczucie do mnie, ale zrozumiałem, że do miłości nie da się nikogo zmusić.
Przez najbliższych kilka dni, które były dla mnie koszmarem, nie wychodziłem z domu. Płakałem. Wcześniej nigdy nie płakałem ani ze szczęścia, ani ze smutku, nawet na pogrzebie dziadka. Teraz łzy płynęły mi same. Trochę z nim rozmawiałem na gg, gdy zaczynał rozmowę, ale nie umieliśmy już złapać wspólnego tematu. Zrozumiałem, co on przeżywał, gdy zdradził go tamten jego facet. Jak on wtedy, tak ja teraz miałem myśli samobójcze, paliłem papierosa za papierosem, a przedtem nienawidziłem, jak ktoś przy mnie zapalił. Kupowałem wino, wódkę, sam sobie robiłem mocne drinki i tak oszołomiony padałem do łóżka. I jedna piosenka: „Nothing else metter” Mettalic'i.
Teraz, pisząc to, gdy sobie to wszystko przypominam, też płyną mi łzy. Chciałem zerwać z nim kontakt. Przepisałem się na inny wykład monograficzny, żeby wcale się z nim nie widywać. Unikałem go, żeby się z nim nie spotkać nawet przypadkiem. Nie chciałem już z nim rozmawiać, jeśli nie musiałbym. Skasowałem jego nr gg, skasowałem nr komórki. Ile łez wtedy poleciało... Ale nie mogłem i nadal nie mogę o nim zapomnieć...
Kiedyś spotkałem go w bibliotece. Podszedł, zaczął rozmawiać, a ja - jakbym nagle w stosunku do niego stał się innym człowiekiem: przykrym, złośliwym i jakimś opryskliwym. Wtedy popatrzył na mnie obojętnie i odszedł bez słowa.
Ostatnio życie zmusiło mnie do rozmowy z nim przez telefon, z jednej strony byłem w siódmym niebie, z drugiej - byłem opryskliwy i zły, a w głębi serca, które mi złamał, płynęły potoki łez.
Czasem rozmawiamy na gg, ale to nie jest to. Nasze pytania, odpowiedzi są zdawkowe. Unikam go, na ile jest to możliwe, ale ze względu na swoje studenckie obowiązki, musimy rozmawiać. Każda taka rozmowa sprawia mi ból. A on - podobno kogoś ma. I podobno jest szczęśliwy...
A ja... Próbuję kogoś znów poznać, ale zawsze tego kogoś porównuję z Markiem. Moja miłość do niego tkwi we mnie dalej. Kocham go...
wejdawustus