Autor: Adam Wiśniewski-Snerg
Tytul: Rozdwojenie
Z "NF" 6/95
Leżałem na tapczanie i od godziny znowu biłem się z
myślami w obliczu alternatywy: czy jechać do Jowity i
wreszcie zaproponować jej trwały związek, czy też pozwolić,
aby na zawsze odjechała?
Chociaż tematu wzajemnych uczuć nigdy nie poruszaliśmy,
Jowita kochała mnie, co bez słów wynikało z wielu faktów, ja
natomiast nie byłem siebie pewny. Ile razy przewidywałem
losy naszego wspólnego życia, natychmiast rozum wskazywał mi
perspektywy piekła, serce zaś - raju na ziemi. W takiej
sytuacji natarczywe pytanie, czy wyznać jej miłość,
stawiałem sobie od dawna, niebawem jednak ostatecznie
upływał czas mego wahania, Jowita bowiem właśnie tego dnia
wieczorem na stałe opuszczała miasto (powiedział mi to rano
nasz znajomy), przy czym nikomu nie zdradziła, dokąd się
przenosi ani o której godzinie ma zamiar wyjść z domu i
pojechać na lotnisko.
Czas do namysłu mijał, toteż stan pobudzenia
emocjonalnego ustawicznie rósł we mnie. Coraz szybciej
ważyłem w myślach zalety i wady ewentualnego małżeństwa.
Miotany ostrymi argumentami za i przeciw przewracałem się z
boku na bok albo wstawałem i równie nerwowo kręciłem się po
całym mieszkaniu, opadając kolejno na spotykane krzesła lub
fotele. Straciłem w końcu poczucie miejsca prowadzonej walki
psychologicznej. Tak bardzo skupiłem się na zmaganiach z
problemem, że nie wiedziałem, gdzie ostatecznie zapadła
upragniona decyzja.
W pewnej chwili - stało się to chyba na tapczanie -
spostrzegłem przez uchylone drzwi bałagan w kuchni, który
Jowita zostawiła tam po swej ostatniej wizycie. Nigdy nie
dbała o porządek! Do tego mankamentu dodałem zaraz inne jej
psychiczne wady oraz fizyczne braki, aż z czystym sumieniem
wyszeptałem tylko jedno słowo: "Wy-klu-czo-ne!" W domu
panowała idealna cisza. Dla zaakcentowania powziętej decyzji
palnąłem pięścią w nocny stolik.
Niemal w tej samej chwili rozległ się w kuchni brzęk
rozbijanej o podłogę szklanki, jak gdyby tam również zapadła
jakaś nieodwołalna decyzja. Szklanka mogła spaść z półki
wskutek hałasu wywołanego uderzeniem w stolik, lecz nagle -
i dopiero wtedy krew zastygła mi w żyłach - drzwi otworzyły
się szerzej i z kuchni jak senna zjawa wyłoniła się wierna
kopia mej własnej postaci.
Zadumane nad czymś widmo przez kilka minut trwało w
bezruchu. Nasze milczenie stało się nieznośne.
- No i co dalej? - spytałem cicho, aby jakimkolwiek
zdaniem sprowokować je do wyjaśnienia niezwykłej sytuacji.
Nie dostrzegłem w nim ochoty do przeprowadzenia bodaj
lakonicznej konwersacji. Mimo braku reakcji zjawisko w
przedpokoju wyglądało na realnego człowieka. Spróbowałem
więc rozwikłać problem w racjonalnych ramach: czy był to mój
rodzony brat, bliźniak jednojajowy, czy doskonały sobowtór?
Pierwsza hipoteza odpadała, ponieważ nie miałem żadnego
brata. A zatem sobowtór. Co za podobieństwo! Nawet ubrania
nasze były jednakowe. W jego zachowaniu najdziwniejszy był
fakt, że ani razu nie spojrzał w moim kierunku. Jeżeli
miałem tu do czynienia z prawdziwym człowiekiem, to musiał
być głuchy i ślepy. Albo udawał ułomnego.
Naraz - podczas gdy wpatrywałem się w niego oczami
wytrzeszczonymi ze zdumienia - szybkim krokiem wszedł do
pokoju i zatrzymał się przy tapczanie, z którego nie
podniosłem się jeszcze.
Co chciał zrobić i dlaczego milczał? Dłonie trzymał w
kieszeniach. Może w jednej z nich ukrywał nóż lub rewolwer.
Czyżby z powodu naszego niewiarygodnego podobieństwa
zamierzał popełnić morderstwo? Te proste pytania przemknęły
mi przez umysł w ułamku sekundy. Już spodziewałem się ataku,
bo pewnie przybył tutaj, aby bez żadnej dyskusji zniszczyć
swego sobowtóra, gdy raptem zwrócił się do stolika z
aparatem telefonicznym.
Uważnie śledziłem ruchy jego palca na tarczy aparatu.
Kiedy wybrał cały numer, zerwałem się z tapczanu, okazało
się bowiem, ku memu zaskoczeniu, że dzwoni do Jowity. Nim
wymówił pierwsze słowo, ostrożnie wyjąłem mu słuchawkę z
dłoni i odłożyłem na widełki. Uczyniłem to z oczywistego
powodu, tylko brak oporu wydał mi się dziwny. Nieprzytomnym
wzrokiem poszukał czegoś dookoła siebie i zwalił się na
fotel obok aparatu. Nadal ignorował fakt mojej obecności w
domu.
Przynajmniej jedno teraz było dostatecznie jasne: chciał
mi zrujnować życie. Najwidoczniej zamierzał wykorzystać
nasze fizyczne podobieństwo, aby wyznać Jowicie miłość i
oświadczyć się jej wbrew mej woli, a potem, jak się pojawił
z ulicy, tak zniknąć gdziekolwiek, zostawiając mi na głowie
perfidne cechy tej dziewczyny - słowem planował porzucić nas
bez troski o katusze nieudanego małżeństwa. Lecz skoro on
także był bliskim przyjacielem lub nawet kochankiem Jowity -
co wyczułem instynktownie w trakcie telefonicznego incydentu
- obaj znaliśmy ją wszechstronnie i powinien wiedzieć, do
czego jest zdolna. To była gra w otwarte karty.
- Chciałeś ją zatrzymać czy tylko pożegnać? - zapytałem
przekonany, że przy pożegnaniu mogli się pogodzić.
Jakby w odpowiedzi na te słowa ponownie wyciągnął rękę do
aparatu. Skoczyłem po nożyczki i odciąłem przewód przy
telefonie. Kolejne próby ich porozumienia trwałyby pewnie do
późnego wieczora, gdybym w zdecydowany sposób nie przerwał
im możliwości szybkiego kontaktu.
Pochylił się nisko, oparł łokcie na kolanach i ukrył
twarz w dłoniach. Odgadłem bez trudu, że wszystkie jego
myśli krążyły teraz wokół Jowity i leciały ku niej jak ćmy
do ognia, nieświadome czyhającego tam niebezpieczeństwa.
- Unikaj stresów - odezwałem się łagodnym tonem. - Nie ma
na świecie gorszej dla ciebie dziewczyny.
Milczał.
- Jeżeli rzeczywiście chciałeś połączyć się z nią, to
czemu zamiast słuchawki podniosłeś nożyczki? - natarłem
ostro, aby jaskrawym kłamstwem zmusić go wreszcie do wymiany
zdań.
Wyprostował się i zaraz wrócił na fotel.
Ponieważ nieproszony gość nadal udawał głuchoniemego
ślepca, wyszedłem z pokoju, nie wytrzymując już nawału
pytań, które stawiała mi sytuacja. W obliczu tajemnicy ich
kontaktów czułem się bezradny. Czy Jowita odróżniała nas?
Zdenerwowany istnieniem sobowtóra długo kręciłem się po
mieszkaniu, aż przyszło mi do głowy, że tak czy inaczej - po
jej wyjeździe - cały problem przestanie być aktualny.
Tymczasem należało zająć się czymkolwiek: chodziło tu
przecież o przeczekanie kilku godzin. Spróbowałem więc
rozładować napięcie porządkowaniem drugiego pokoju, a potem
pozmywałem naczynia kuchenne.
Powoli zapadał zmierzch. Zaparzyłem dwie kawy. Paląc
kolejnego papierosa, zastanawiałem się właśnie, czy jedną z
napełnionych szklanek postawić przed intruzem, kiedy w
przedpokoju rozległ się podejrzany trzask. Przypominał
odgłos zasuwy cofanej przez kogoś przy drzwiach na korytarz.
Wyjrzałem z kuchni. Drzwi mieszkania były szeroko
otwarte, a sobowtór minął je i zwrócił się w kierunku windy.
Nie ulegało wątpliwości, że zamierzał jechać do Jowity, by
wyznaniem swego uczucia w moim imieniu zatrzymać ją w
mieście.
Kilkoma skokami znalazłem się przy nim i - jeśli nie
liczyć wahania po obu stronach progu - równym krokiem
zaprowadziłem do pokoju, gdzie zaraz sam rzucił się na
tapczan. Jeszcze udawał potulnego, ale już przewidywałem, z
jakim temperamentem zachowa się później. Zapewne dysponował
drugim kluczem, bo inaczej nie dostałby się tutaj. Fakt ten
potwierdziła rewizja kieszeni. Zabranym mu kluczem zamknąłem
drzwi mieszkania. Potem długo medytowałem, co zrobić z
obydwoma kluczami. Do kieszeni bardziej niż gdzie indziej
wolałem ich nie wkładać w obawie przed napadem potencjalnego
szaleńca. Żadna kryjówka wokół nas nie była dość pewna,
straszyło mnie bowiem głupie podejrzenie, że sobowtór
odgaduje wiele moich myśli. Odgaduje, a może zna cały ich
przebieg? Co za brednia!
Klucze parzyły mi dłoń jak rozgrzane nad ogniem lancety.
Ostrzami tymi raniłem sobie serce, gdyż mimo stanowczej
decyzji wahałem się jeszcze, czy nie zatrzymać Jowity.
Dlatego powinienem odciąć nimi bolesne pokusy opuszczenia
domu. Wbiegłem do kuchni i tuż za parapetem otwartego okna
upuściłem je z dwunastego piętra. Celowałem dokładnie:
upadły przy ścianie domu, gdzie trawa była najwyższa. Dzięki
takiemu manewrowi, rano - po naprawie przewodu
telefonicznego - mogłem zadzwonić do sąsiadki i wskazać jej
klucze, aby otworzyła drzwi od strony korytarza.
Poczułem się lepiej. Przed przygotowaniem kolacji
wszedłem do wanny. Zanurzony w ciepłej wodzie słyszałem
kroki intruza, który zaczął chodzić po mieszkaniu. Najpierw
zlekceważyłem je i myłem się dalej, lecz nagle coś kazało mi
wyskoczyć z wanny: może było to przypuszczenie, że
nieproszony gość już zabrał się do naprawy przewodu
telefonicznego.
Nagi i mokry zastygłem na progu łazienki. Takiego manewru
nie przewidywałem. Stał przed drzwiami na korytarz i łomem
wygrzebanym z mojego zbioru narzędzi manipulował przy zamku.
Chociaż przyrząd ten kupiłem w innym celu, zakończony
płaskim hakiem stalowy drążek mógł służyć włamywaczowi.
- Wariacie! - ryknąłem obcym głosem. - Już jej nigdzie
nie dogonisz!
Gdy zbliżyłem się do sobowtóra, ostrze haka tkwiło obok
zamka w szparze przy krawędzi drzwi. Zamiast ostrożnie
wyciągnąć hak ze szczeliny, pchnąłem mocno drugi koniec
łomu, który zaraz wymknął mi się z mokrych rąk. Reagując po
nacisku jak twarda sprężyna, wyprostował się momentalnie i
silnym ciosem zranił mi czoło.
Znokautowany upadłem na wznak. Przez jakiś czas czołgałem
się po zachlapanej mydlinami podłodze, usiłując wstać. Z
zamroczenia wyrwał mnie dopiero trzask drzwi wyłamywanych
przez sobowtóra. Po chwili zostałem sam z beznadziejnym
pytaniem, kto teraz zdoła go zatrzymać. Rzecz prosta, tylko
ja mogłem jeszcze przemówić mu do rozumu. Ale nie miałem do
stracenia ani jednej sekundy. Chwyciłem koszulę i spodnie,
wciągnąłem je szybko na mokre ciało, podniosłem buty i boso
wybiegłem z mieszkania.
Musiał czekać w korytarzu. Sprowadzenie windy na dwunaste
piętro trwało dostatecznie długo. Zdążyłem wpaść do niej tuż
za sobowtórem. Od tej chwili nie zamykałem ust: mówiłem
nieustannie o fizycznych brakach Jowity, o nieznośnych
cechach jej charakteru i o piekle, jakie groziło im w
przypadku zawarcia ślubu. Podczas tego monologu ani razu nie
spojrzał na mnie i nadal udawał niemego. Kiedy winda dotarła
do parteru, zagrodziłem mu wyjście i wcisnąłem guzik
dwunastego piętra, a gdy tam dojechaliśmy, on z kolei - po
krótkim postoju - wcisnął guzik parteru. Na dole siły mego
przeciwnika znacznie wzrosły. Zadałem sobie dużo trudu, aby
ponownie zatrzymać go w kabinie.
Tymczasem zagadkowe kursy windy oraz nasze zmagania w
przejściu do niej zniecierpliwiły lokatorów zgromadzonych na
parterze. Mimo okazywanej przez nich chęci towarzyszenia nam
nikomu nie udało się wejść do kabiny, a my jeszcze raz
ruszyliśmy ku górze. Interwencja zirytowanych mieszkańców
bloku zapowiadała szybki kres tej zabawy.
Nie znałem godziny wyjazdu Jowity i nie wiedziałem, czym
zamierzała opuścić miasto: pociągiem czy samolotem?
Poszukiwania na dworcach i lotniskach nie miały sensu.
Gdybym mu stale nie przeszkadzał, sobowtór zaryzykowałby
oświadczyny przez telefon albo pojechałby prosto do jej
domu, gdzie najpewniej - bo zgodnie ze swym zwyczajem
odkładania przykrych spraw do ostatniej chwili - zajmowała
się jeszcze pakowaniem walizek. Tak czy inaczej w moim
interesie leżało zatrzymać go gdziekolwiek możliwie
najdłużej. Ale w jaki sposób? - skoro już osłabłem, co
wykazał przebieg ostatniej walki.
Czując zimne dreszcze, spojrzałem na swe bose stopy i
dopiero wtedy spostrzegłem, że w ręce - zamiast butów -
trzymam łom podniesiony z podłogi. Czy ta pomyłka była
efektem roztargnienia, usprawiedliwionego zamroczeniem po
upadku przy drzwiach mieszkania i pośpiechem - czy
planowanego tam w podświadomości zabójstwa?
Bez dalszego namysłu trzasnąłem łomem w guziki z numerami
pięter. Winda stanęła momentalnie. Zatrzymała się akurat
pośrodku drogi między dwiema kondygnacjami - czyli w
miejscu, skąd nie można było wydostać się na korytarz.
Znalazłem się więc w sytuacji, która kogo innego
doprowadziłaby do złości lub paniki, mnie zaś przepełniła
nastrojem bezpieczeństwa. Zadowolony z siebie usiadłem w
rogu kabiny i obserwowałem, jak sobowtór miota się w naszej
pułapce.
Wkrótce opanował mnie spokój zabarwiony uczuciem
melancholii. Klatka schodowa dudniła echami różnorodnych
hałasów. Nad skargami lokatorów dominował głos dozorcy domu,
który sam potrafił nas uwolnić, z czego jeszcze nie zdawałem
sobie sprawy. Szacowałem, ile czasu zajmie im poszukiwanie
mechanika. Myślałem o godzinach oczekiwania, gdy raptem -
zaledwie po upływie kwadransa - winda zjechała na parter,
gdzie dozorca sprowadził ją z dołu bez niczyjej pomocy.
Nie zwracając uwagi na żadne pytania, rzuciłem się szybko
do samochodu zaparkowanego przed domem. Lecz sobowtór
wybiegł pierwszy. Kiedy otwierałem drzwiczki, pochylał się
już nad kołami i przebijał opony ostrzem scyzoryka.
Od automatów telefonicznych przy rogu ulicy dzielił nas
tylko jeden budynek. Poszedłem ku nim wolnym krokiem,
oszołomiony rozwojem wypadków, złamany i całkowicie
bezradny. Zbliżywszy się do automatów, znowu usłyszałem głos
mego prześladowcy, który kategorycznym tonem ostrzegał mnie
przed podniesieniem słuchawki. Skazany na jego uparte
towarzystwo - po tylu niepowodzeniach - łatwo przewidywałem,
co zrobi podczas kolejnej próby telefonicznego kontaktu z
Jowitą. Odbierał mi już ostatnie nadzieje zatrzymania jej w
domu, kiedy obok nas stanęła taksówka.
Natychmiast zająłem miejsce obok kierowcy, podając mu
adres Jowity. Od razu ruszył we wskazanym kierunku. Pod
wpływem szybkiej jazdy do upragnionego celu zapomniałem o
istnieniu sobowtóra, który przez kilkanaście minut leżał
chyba na tylnych fotelach. Tylko on mógł się tam ukrywać,
ponieważ nikt inny nie był zainteresowany planowaniem takiej
katastrofy. Dopiero nie opodal domu Jowity ujawnił, do
jakiego szaleństwa doprowadziło go moje powodzenie.
Tuż przed ostatnim zakrętem prawidłowy obrót kierownicy
uniemożliwiła druga para rąk, która nagle pojawiła się na
dłoniach kierowcy. W efekcie gwałtownego ich zmagania
podbita krawężnikiem jezdni taksówka przeleciała nad
chodnikiem, rozbiła szyby najbliższej witryny i z wielkim
hałasem łamanych po drodze desek wpadła do sklepu z
ubraniami.
Taksówka zdemolowała wnętrze magazynu, nie zraniła jednak
nikogo. Kierowca uspokajał przerażone ekspedientki, sprawca
wypadku zaś leżał pewnie pod stosem garderoby.
Korzystając z ogólnego zamieszania, wymknąłem się na
skrzyżowanie, skąd niespokojnie spojrzałem w głąb bliskiej
memu sercu ulicy. Znajomy dom stał obok przystanku metra.
Jowita szła do tunelu. Przed schodami rozejrzała się wokoło
i na mój widok upuściła walizki. Pobiegłem ku niej z
radosnym okrzykiem.
Tak oto po długiej walce jeden z nas pokonał drugiego.
Ale czy lepiej się stało, że to ja nim byłem? W tej sprawie
nadal nie miałem pewności!
Adam Wiśniewski-Snerg
ADAM WIŚNIEWSKI-SNERG
Urodzony 1 stycznia 1937 roku. Gwiazda pierwszej
wielkości polskiej SF lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych. Jego debiutancka powieść "Robot" (1973)
została uznana w plebiscycie miłośników fantastyki za
najbardziej wartościową książkę SF powojennego
trzydziestolecia, nieoczekiwanie wygrywając z głośnymi
tytułami Lema. "Według łotra" (1978) otrzymało pierwszą
nagrodę na Euroconie we Włoszech w 1980 roku. Trzecia
powieść Snerga, "Nagi cel" (1980), była podobnie jak
poprzednie kilkakrotnie wznawiana; dwie pierwsze zostały
ponadto przetłumaczone na niemiecki. W 1989 roku znokautował
Snerg czytelników i krytyków powieścią "Arka" (recenzja "F"
1/1990), a następnie uciekł w fizykę. Ślady tej pasji i jej
publicznego odbioru znajdziecie Państwo w recenzji z jego
pracy "Jednolita teoria czasoprzestrzeni" ("NF" 2/91) i
następującym po niej liście samego Snerga ("NF" 12/91).
AW-S najbardziej jest znany jako autor "Robota" i twórca
przedstawionej w tej powieści teorii Nadistot. Młodsi
Czytelnicy "NF" mogą nie wiedzieć, że postać elektronicznego
cinkciarza Sneera z Zajdlowskiej "Limes inferior" (1982)
jest dobrotliwą karykaturą i heroizującym zarazem
wizerunkiem Snerga. Był on na przełomie lat 1970/80
kongenialnym fizykiem-amatorem-korepetytorem, skłóconym z
oficjalnymi światami nauki i edukacji. Snerg, autor osobny i
dickowski z ducha, nie przeżywał fascynacji fantastyką
polityczną (socjologiczną); interesowała go filozofia.
Czytany uważnie, wydaje się więźniem i piewcą wizji świata
postrzeganego jako kondensat absurdu, mglistości, zagrożenia
sztucznością - w którym to świecie tylko drogą wielkich
wysiłków intelektualnych (np. budując teorie) można ocalić
tożsamość i przynajmniej pozory wolności. Sporo o sobie i
swojej metodzie powiedział nam Snerg w wywiadzie "Karcer i
niebo wcielenia" ("F" 6/87).
(mp)