Wiśniewski Snerg Adam Przerwany film

background image

Ze zbiorów

Zygmunta Adamczyka

background image

Adam Wiśniewski

-Snerg

Przerwany

film

background image

2

Toczy się gra, trwa, powstaje film, mijają ujęcia, sceny

i nastroje. Ileż to razy?

Kiedyś, siedząc w fotelu na sali kinowej, wpatrzony w

ekran, na którym postać filmowa opuszcza pokó

j i zamyka za

sobą drzwi lub znika w jakikolwiek inny sposób (wychodząc

poza ramy eksponowanego ujęcia), nie zastanawiałem się

nigdy, co się z nią dalej dzieje

- to znaczy, jaki jest los

samej ekranowej postaci, a nie aktora, który ją grał.

Wyszedłem z kadru

-

znalazłem się poza ekranem, choć gra

toczy się , chociaż film trwa nadal, ja już nie biorę w nim

udziału.

Zobaczyłem ich około południa na łagodnym stoku Tengar

Wening, w rejonie plenerowych zdjęć do trzeciej

sceny

"Dopełnienia". Ujrzałem ich bardziej wyraźnie niż

kiedykolwiek: na tle rumowiska muru, wyżłobionego

tysiącletnimi ulewami, który liczył sekundy dzielące go od

ostatecznego kresu -

wszystkich zatopionych w czerni długich

cieni, gdy zni

eruchomieli w pozach dotąd jeszcze zgodnych z

kolejną sekwencją. Zastygli w naturalnym, bardzo ostrym

słońcu, które zgasło nagle w zestawieniu z tamtym świtem, w

porównaniu z upiornym blaskiem tamtego najjaśniejszego ze

wszystkich wschodów.

Powiedziano mi potem, że w tamtej

-

pamiętnej tylko dla

mnie -

chwili spytałem podniesionym głosem:

- Co to?

A kiedy grali dalej, bez żadnego sensu, w czasie długiej

horyzontalnej panoramy ryknąłem na całe gardło coś, czego

już nikt nie był w stanie mi powtórzyć . Przy milczeniu

reżysera (Yoren przyjrzał mi się tylko smętnym wzrokiem)

Zoffi uznał, że przebrałem miarę , i tak jak wszyscy

pozostali zupełnie nieświadom grozy naszego położenia,

wyprowadzony z równowagi moim dziwacznym wybrykiem -

jak się

wyraził

-

pozwolił sobie na uwagę , której w innych

background image

3

okolicznościach nigdy bym mu nie darował:

-

Można wiedzieć , panie Hanis

-

spytał ostro

- czemu przy

czwartym dublu na planie otwiera pan wrota gębowe przed

stopem?

Milczałem w osłupieniu.

-

Zdaje się , że pańska obecność w ogóle jest tutaj

zbędna, co wreszcie wyraźnie stwierdzam

-

dodał, a ja wciąż

nie rozumiałem sytuacji.

Pamię tam dobrze, co się przedtem działo: Enet wspominał

k

iedyś o ciężko okaleczonej kobiecie, która przez wiele

miesięcy po lądowaniu zdemolowanego samolotu mdlała ze strachu

na widok każdej postaci unoszącej się z krzesła, tylko

dlatego, że ów ruch nieodwołalnie kojarzyła z obrazem

zamachowca wstającego z fotela z ładunkiem dynamitu w

rękach. Mężczyzna zdążył oświadczyć pasażerom, że zamierza

zmusić pilota do zmiany kursu w celu uprowadzenia samolotu,

gdy nagle źle zabezpieczona bomba eksplodowała mu w

dłoniach. Tak i ja teraz

-

obłędni

e - w mechanicznej

kolejności zdarzeń, pośród zwyczajnych czynności dnia

zdjęciowego doszukiwałem się usilnie ostatniej przyczyny

tego, co jednak leżało daleko poza nami.

Najpierw nasunął mi się głos Toma Yorena, który kilka

minut wcze

śniej zwrócił się do Liny Kliz:

-

Stop! Lyna, wyszłaś z kadru, ale to nie wszystko.

Wtedy Tonsen odezwał się ze swego miejsca. Burknął

bez entuzjazmu i spytał donośnie:

-

Więc jak? Przejedziemy się jeszcze raz?

Na to Yoren pods

zedł w milczeniu do operatora.

- Ray! -

zawołał stamtąd.

-

Wiesz, co mam na myśli? Do

licha, trzymajcie się jakoś.

Ray Enet skinął głową. Przeskoczył szyny, po których

łagodnym łukiem toczył się wózek tam i z powrotem aż do kępy

drze

w. Razem z innymi aktorami podszedł pod kamienny mur.

- Gotowi?

- Jest! -

rzucił Tonsen.

- Grajcie.

background image

4

- Cisza na planie!

Świerszcze cykały w trawie.

Miałem wciąż w oczach obraz tamtej sceny: rozbijałem ją

na drobne w poszukiwani

u jedynego właściwego cięcia,

oddzielającego bajeczną fikcję od upiornej rzeczywistości,

uparcie i z popłochem przerażonego montażysty, który po

omacku tnie taśmę na kawałki, gubi się w szczegółach i nie

znajdując początku ani końca, skleja ją na chybił trafił w

naiwnej nadziei, że kolejnością ujęć w sekwencji pokieruje

szczęśliwy los.

Kilka osób z personelu pomocniczego ekipy opalało się na

leżakach lub kocach rozłożonych daleko poza planem. Goła

skóra ich ciał skąpana w białym żarze spęczniała potem w

mgnieniu oka i koszmarnymi, szkarłatno

-

fioletowymi bąblami

gotowała się na nich i piekła, ledwie

-

żywi jeszcze

-

zdążyli poderwać się z miejsc. Bliżej dymiło ognisko

rozpalone przekornie, na złość Zoffiemu

przez Raya Eneta: to

chyba Pet, pochylony nad nim, od płonącej gałązki przypalał

sobie nieodłącznego papierosa, podczas gdy pasemka dymu

rozwiewały się przed obiektywem

-

to jedno przynajmniej było

całkiem nieistotne. Słyszałem też brzmienie c

zystego akordu:

Muriel trąciła struny gitary, a potem głos uwiązł jej w

krtani, kiedy w płonącej sukience zaśpiewała jeszcze:

,..smutek ten wierny pies...

Spojrzałem na rząd foteli lśniących szeregiem niklowanych

uchwytów poza szybami gó

rnego pokładu cinemobilu i

przeniosłem wzrok na rozbebeszony agregat, skąd biegły ku

nam zwoje czarnych kabli. Wszystko kłębiło mi się w myślach:

cisza na planie w słoneczną noc przed strasznym świtem,

głęboka ciemność w pełnym blasku dnia zlały mi się w jedno z

błękitem czystego nieba, który zakreślał granice brunatno

-

zielonej równiny, wspierając się na północy o łańcuch

sinych gór. Wiał lekki ciepły wiatr. Tylko Yoren obejrzał

się za siebie i spojrzał TAM.

- Kamera!

background image

5

Terkot i klaps.

-

Scena trzecia, ujęcie szesnaste, dubel czwarty.

Ten cichy terkot miał już trwać aż do nieskończoności.

Najtrudniej mi było prześledzić ostatnie sekundy. Widziałem

tęgą sylwetkę Zoffiego rozkraczonego na kanistrze z książką

zdjęć w garści, którą jak zwykle przy doskonałej znajomości

scenopisu -

bez żadnej rozsądnej potrzeby ciągle miętosił i

mordował na planie, podkreślając tekst wyszlifowanym

paznokciem w ślad za biegiem akcji. A czynił to z pocieszną

m

iną pomazanego przez wytwórnię najwyższego cenzora, który

najlepiej wie, czego oczekuje widownia i przy którym reżyser

ma być ślepym narzędziem zobowiązanym do przyjmowania

modlitewnej pozy wobec wszystkiego "co stoi w piśmie".

Zobaczyłem go w tej pozie tuż przed samym błyskiem, zanim

wpadł całym ciałem w ognisko ekranu słonecznego, obróconego

przypadkiem w jego stronę , jeszcze przed miażdżącym ciosem

czoła głównej fali uderzeniowej. Zwijał się tam w agonii

przez całe piętnaście sekund: teraz było mi go żal mimo

wszystko, choć rozbeczał się jak stara baba, kiedy z

kredowobiałą twarzą nagle ożywionego trupa wracał stamtąd

razem z innymi niedowiarkami biegiem, byle prędzej zejść ze

strefy radioaktywnego piekła

- poza

to zdumiewające cięcie,

które ostrą linią oddzielało rozległe cmentarzysko od oazy

kwitnącego dalej życia, bo wtedy dopiero naprawdę uwierzył,

gdy w nieforemnym kształcie rozpoznał samego siebie.

Ale to nie z jego obrazem w oczach zaskocz

ył mnie koniec

świata. Każdy na swoim miejscu i przy swoich gratach

-

staliśmy wszyscy poza planem szesnastego ujęcia, na

marginesie "Dopełnienia", wszyscy zaprzątnięci różnymi

czynnościami, utrwalającymi przebieg akcji, gdyż w tamtej,

ostat

niej już minucie życia na krawędzi termojądrowej

zagłady liczył się tylko jednostajny terkot kamery i

realizacja tuzinkowego scenariusza, ważny był tylko film ze

sławną i rozpieszczaną przez producentów Lyną Kliz i z

zaangażowanym w ostatnim dniu przed wyjazdem na zdjęcia

background image

6

plenerowe Rayem Enetem w rolach głównych.

Przegapiłem gwałtowną scenę z planu ogólnego tuż po

rozjaśnieniu. Trwał najazd na postać kobiety z planu

średniego do wycinka twarzy. Szerokie rondo kapelusza i

detal -

ręka z pierścieniem zaciśnięta przy ustach

składających się do krzyku (Yoren westchnął przy tym z

ponurą miną). Wzniesienie z panoramą w czasie małego odjazdu

(jakie łamańce mógł wyprawiać Tonsen na swym nowym

wielocineskopie!) i stamtąd

perspektywa ptasia poprzez

obcię te kadrem plecy zbója z koltem w dłoni. Strzał. Po

krótkim szwenku przez rozwichrzony dymek nurkowanie do

perspektywy normalnej. Odjazd kamery ukazuje drugiego

uzbrojonego zucha. Pierwszy tymczasem skacze z muru. Wymiana

strzałów. Prowadzenie za uciekającym na tle wysmukłych drzew

(bardzo malowniczych), aż do samego wozu, gdzie mimo osłony

zorganizowanej przez całą bandę trafia go celna i (tu mała

satysfakcja) najzupełniej zasłużona kula. Wreszcie w

olna,

horyzontalna panorama do ujęcia statycznego na postaci

Muriel, śpiewającej swój kawałek przy akompaniamencie

gitary.

W tym ujęciu nie było stopu.

W jaśniejszym od dziesięciu słońc biało

-

liliowym błysku,

który wdarł mi się na dno źrenic i boleśnie smagał wszystko,

co żyło aż po sam widnokrąg widziany z najwyższego lotu

ptaka, ujrzałem swój smolisty cień otoczony lustrem

pulsującego szkliwa.

- Co to!

Kto nie spojrzał w tamtą stronę w owej chwili! Cień

zo

stał na miejscu. Zdarzenia biegły szybciej od

skamieniałych myśli. Zdążyłem wykonać ćwierć obrotu.

Słyszałem w ciszy szmery i syki, podczas gdy ciało gryzły mi

jadowite dreszcze. Zabłąkany zapach dzikich kwiatów snuł mi

się wokół nabrzmiałej twarzy. W ułamku sekundy nastąpiła

inna pora roku. Stałem na bezkresnej śnieżno

-

błękitnej

pustyni, momentalnie przeniesionej tu spoza koła

background image

7

podbiegunowego. Wrażenie błyskawicznie pogłębiającej się

pustki potęgowało się i w końcu sparaliżowało

mnie na

miejscu: pochodziło z gwałtownej zmiany zarysu drzew,

których liście jakby przez płynne przenikanie jednego obrazu

na drugi -

więdły w oczach i zwijały się w popielate, ulotne

wiórki. Soczysta zieleń znikła. W miejsce zwartego jeszcze

przed kilkoma sekundami gąszczu świeżych liści wyłoniły się

zwęglone widma gołych drzew. Na obnażonych bezgłośnym

tchnieniem konarach pełzły już gęste dymne pokrowce.

Oślepiająca lawina światła lała się sponad horyzontu na

śmiertelnie porażoną ziemię . Stałem tyłem do źródła.

Wtem - z wielokrotnym trzaskiem -

wszystkie gałęzie

stanęły w ogniu. Dopiero ta głucha

-

przecież wcale nie

najgroźniejsza i powtórzona przez odbite od gór echo

- salwa

buchających zewsząd płomieni, ogarniających wszystko, co nie

miało twardości skały, wyrwała mnie z głębokiego osłupienia.

Ale na ratunek było za późno już po upływie pierwszej

sekundy. W kręgu prześwietlonych promieniowaniem ciał nie

było żadnego bezpiecznego cienia, masywne osłony

antyradiacyjne znajdowały się w zbyt wielkiej odległości.

Ubranie już na mnie płonęło. Powinienem paść twarzą na

piach i tarzać się za jakimkolwiek występem, lecz świadomość

że umieram dostarczyła obłędnej ekstazy znieczulającej bó

l i

uśpiła we mnie wolę życia, nawet odruch samozachowawczy.

Wiedziałem, że za kilka sekund wszystko minie na zawsze i

zgaśnie, zmiecione z powierzchni ziemi huraganowym ciosem

wichru. Runie na nas czoło powietrznej fali uderzeniowej,

rozle

cimy się na strzępy w imadle nieopisanego nadciśnienia

i nigdy nie usłyszymy grzmotu, który targnie atmosferą nad

naszymi szczątkami, wstrząsając rozległym obszarem

kontynentu. Grzmotu, który wlókł się z epicentrum ze

ślamazarną prę dkościądźwię ku.

W kolejnym ułamku sekundy, kiedy oślepiony blaskiem

obejrzałem się w końcu poza siebie, nad popielatym

krajobrazem zapanował półmrok księżycowej nocy. Lazurowe

background image

8

niebo przybrało nagle ciemnogranatową barwę . Źródło białego

żaru zgasło, zaś wielokrotnie ciemniejsze od niego słońce

-

przez silny kontrast po błysku tamtego flesza

-

zamieniło

się w anemiczną latarkę . Przez latające mi przed oczyma

płaty ujrzałem w dali ponad chwiejnym horyzontem obraz

dobrze znany z film

owych migawek: mrożącą krew w żyłach

panoramę eksplozji nuklearnej. Wygaszone już jądro kuli

ognistej wypaliło w globie ziemskim obszar o przerażających

rozmiarach: trzon gigantycznego grzyba się gał stratosfery,

dźwigając nad sobą niebotyczny kaptur. I, chociaż

znajdowaliśmy się w wielkiej odległości od epicentrum

wybuchu, którego podstawę przesłaniała nam krzywizna ziemi,

musiałem unieść oczy, by sięgnąć wzrokiem do samego szczytu

skłębionej w dali góry.

Wszystko to do

reszty poraziło mi gasnącą świadomość , ale

w ostatnim jej przebłysku zauważyłem jeszcze przed sobą coś

w najwyższym stopniu zdumiewającego, co kłóciło się z moim

wyobrażeniem o fazach termojądrowej eksplozji.

Przy samym kraterze, gdzie otoczona pancerzem powietrza

sprasowanego do twardości stali prę żyła się kolumna

oszalałej materii, błysnęła laserowym ostrzem jadowita

iskra. Nim zgasła, w doskonałej ciszy, spiętrzonej do granic

wytrzymałości przed rykiem rozdzieranej przest

rzeni, atomowy

słup osunął się całą swą długością w dół

-

do wnętrza wyrwy.

Ziemia zapadła się jeszcze głębiej. W krótkotrwałej pustce

ponad kraterem pojawiło się nagle coś żywego, jakby drżąca

kropla rtęci uwiązana w środku pęcherza wytłocz

onego

wewnątrz gruntu, który rozciągnął się płynnie nad wszystkim,

czego przedtem nie strawił błysk. Po chwili srebrna kopuła

pęcherza, rosnąc w zawrotnym tempie, osiągnęła rozmiary

podniebnej góry i dotarła równocześnie swą powierzchnią aż

do naszych stóp, gdzie się zatrzymała.

Stałem najbliżej ostrej krawędzi granicznej: tuż pod

nieskończoną płaszczyzną lustra. Widziałem w nim swoje

odbicie -

żywą pochodnię przewiązaną wstęgami sinego dymu;

background image

9

obję te ogniem postacie miotały się w popiele poza rozgrzaną

do czerwoności blachą filmowego autokaru. Na plecach czułem

płomień. Zdołałem utrzymać się na nogach do tej właśnie

chwili, aby -

jako jedyny świadek błyskawicznego rozwoju

zdarzeń

-

dostrzec po raz ostatni gasną

ce oczy i wreszcie

całe odbicie swego martwego ciała akurat w momencie, gdy na

tle spustoszonego pejzażu w księżycowej poświacie słońca

osuwało się bezwładnie na rozpalony piach.

Tak było tam

-

w głębi doskonale czystego zwierciadła, a

raczej we wnętrzu półprzestrzeni ograniczonej jego

niewiadomą powierzchnią, która była płaszczyzną symetrii

odwzorowania przestrzennego naszych ciał i całego sprzętu

filmowego włącznie z autokarem. Tak było tylko tam! Ponieważ

nagle -

żywy, jak na ułamek sekundy przed samym błyskiem,

nienaruszony i przytomny, chociaż z pełną świadomością

minionego cierpienia i grozy, unieruchomiony ostrym

wstrząsem rozpoznania i zdumienia skłębionego z trwogą

-

zrozumiałem, gdzie naprawdę jestem i d

laczego bez przeszkód

i do końca mogłem zobaczyć wszystko, również własną agonię i

śmierć .

Znajdowałem się tutaj

-

poza lustrzaną powłoką

gigantycznego pęcherza, czyli po drugiej stronie

gigantycznego łuku, który przy podstawie niknącej już kopuły

rozcinał powierzchnię ziemi, dzieląc na niej cmentarne

popioły i zgliszcza od oazy wskrzeszonego nagle życia.

Obróciłem się poza siebie jeszcze raz. Jak na komendę ,

wszyscy ludzie ilu ich było w ekipie Yorena, odwzorowani w

bujnej trawie względem tej samej płaszczyzny przekształceń,

unieśli się ze swych agonalnych miejsc. Powstali

równocześnie i z niezwykłym skupieniem odmalowanym na

zahipnotyzowanych twarzach, jakby w lunatycznym transie,

zajęli porzucone sta

nowiska przy zmaterializowanej wiernie

aparaturze filmowej oraz na planie - najwidoczniej po to, by

kontynuować przerwane zdjęcia. Nie zauważyli, co się stało.

Działali jednak z całą stanowczością. Jakaś siła

background image

10

bezwładności czy potężna sprężyna bez udziału świadomości

dociągała ich do poprzedniej sytuacji, mimo że nie miało to

już sensu. Bezmyślne twarze ożywił jednostajny terkot

uruchomionej kamery. Ten groteskowy obraz wyprowadził mnie

ostatecznie z równowagi. Krzyknąłem na całe gardło, lecz

głos załamał mi się w nieartykułowany ryk.

Kamera stanę ła. Yoren przyjrzał mi się smętnym wzrokiem i

rzucił obojętnie:

-

Dość ! Zwijamy manatki.

Za to Zoffi, któremu w tych okolicznościach zebrało się

na dłuższe kazanie (i po tym poznałem, że się nie zmienił),

syczał w moją stronę ze swego kanistra. Przyskoczyłem doń i

brutalnie obróciłem mu głowę , by spojrzał tam, gdzie w

czarnych pióropuszach dymu dopalały się nasze autentyczne

ciała i gdzie konała cała ziemia w objęciach realnej

śmierci.

Wtedy dopiero wytrzeszczył oczy, zbladł i skamieniał mi w

uchwycie drżących rąk.

Jest dzień. Jest jeden z tych zwyczajnych dni, kiedy

budzę się ze snu nagi na lodowej krze lub w tłumie

przechodniów na płytach ulicznego chodnika. Ludzie mają

kamienne twarze. Widzę ich ponad sobą, gdy omijają mnie

długim szeregiem. Wszyscy z cukierkami w ustach poruszają

szarymi wargami i przełykają ślinę . Zrywam się wtedy z myślą

o ratunku

bezpiecznego ukrycia i chyłkiem drapię ściany u

podstawy niebotycznych wież lub z rękoma na gołym brzuchu

przeskakuję wstęgę bieżni w poszukiwaniu kępy krzaków. Lecz

tam nie znajduję oazy. Kiedy indziej

-

jak właśnie dziś

-

otwieram oczy w

śród gęstwiny drzew, w samym środku

rzeczywistego legowiska. Tutaj nie od razu unoszę się z

ziemi. Najpierw wodzę ręką dokoła siebie, by otoczyć i

przyswoić jakiś kszałt, cokolwiek, co sprowadza zmysły do

granicy czucia. Nigdy nie patrzę w dal, gdyż nie mam

zaufania do świadectwa wzroku. Otula mnie wiatr i ciepło.

background image

11

Zatem jest dzień. Jest jeden z tych szczęśliwych dni,

które chciałbym uwięzić w klatce. Znajduję szorstki owal

pnia, nacinam go paznokciem i węszę . Potem się gam po cierń i

znajduję ból. Oto biała rysa i kropelka krwi. Dopiero wtedy

szeroko otwieram oczy. Otwieram je na świeżą zieleń traw i

na zakola czystej miedzi uformowane w piasku. Badam zmysłami

każdą woń i każdy smak, patrzę na biały dom, jaśniejący

oszklonym parterem w południowym słońcu, na obciążoną

pomarańczami gałąź, która kołysze się w górze na tle

głębokiego błękitu nieba, słyszę , gdziekolwiek drgnie

najlżejszy szmer, gdy źdźbło ociera się o źdźbło i brzęczy

owad w sen

nej ciszy lata. Krótkie są godziny jawy. Choć

wciąż zajmuje mnie tak wiele spraw. Główny nurt czasu

-

zdaje się

-

upływa mi na nieustannym poszukiwaniu nowego

legowiska. Nie znam granic ogrodu i wcale nie myślę o nich,

przynajmniej staram si

ę nie myśleć . Błąkam się wkoło białego

domu, obracam w dłoni klucz i wciąż czegoś nie mogę się

doliczyć . Dzisiaj smak wina czuję w nagrzanym powietrzu.

Bywa, że razem ze mną budzi się jeszcze ktoś inny: co

jakiś czas ktoś unosi się z trawy, ktoś inny wstaje od stołu

na piętrze, by wyjrzeć przez uchylone okno. Powtarzają się

sceny pozdrowień. Nie wymieniamy spojrzeń wprost: czekam, aż

tamten wzrok obejmie moją twarz i zgaśnie utkwiony w ziemię ,

bym mógł z kolei unieść własne oczy na jego twarz czy jego

całą postać . Ubrania nasze nie noszą śladów minionych nocy:

niekiedy -

w głębszym przebłysku świadomości

- wydaje mi

się , że wyglądamy coraz bardziej uroczyście. Mę czyźni i

kobiety podzieleni na niewielkie

grupy śpią między smugami

barw rozrzuconymi przez konary drzew. Niektórzy spoczywają

na posłaniach z koców. Inni zajmują miejsca pod gałęziami

lub na trawie w pełnym blasku słońca. Ci, których sen

zaskoczył w koktajlbarze poza szybami parteru, jak również

ci, którzy zmieniając miejsca trwałej nieświadomości,

przechodzą tam na bliżej nie określony czas pobytu

- wszyscy

wspierają głowy gdzieś przy balustradach, na brzegach

background image

12

stolików wśród naczyń z resztkami jedzenia, kryją twarze

między kieliszkami wina lub słaniają się na wysokich

stołkach, ustawionych w podkowę dookoła baru.

Owady brzęczą w sennej ciszy lata. W dzień ludzie śpią

najczęściej z otwartymi oczami. Kobiety spoza rozsypanych

włosów porównują barwy paznokci i rzęs z bladym wspomnieniem

dawno już przebrzmiałego balu, mężczyźni

- wsparci na

pięściach przyłożonych do skroni

-

liczą minione sceny i

nastroje, jedni wchłaniają kształty szklistym wzrokiem, inni

drżą w niemym ożywieniu, zapatrzeni w siebie lub lepką od

soków zieleń, która otula biały mur i zagląda agresywnie

przez okna, pozostali z liczby wahających się na krawędzi

jawy rozmawiają szeptem w chwilach największego napięcia,

niektórzy -

o różnych porach świtu i zmierzchu, gdy wywołany

ptasim krzykiem, ciosem spłoszonych skrzydeł wraca z piętra

muzyczny motyw balu -

ludzie znów jedzą i piją lub palą

papierosy na wietrze, gdzie słońce utartym szlakiem kreśli

swój codzienny łuk w błękitnej toni nieba, czasem ktoś szuka

kogoś, znajduje, oddycha z ulgą i niemy nieruchomieje obok.

Pozornie -

pustka: jest tak, jakby nas tutaj nie było.

Jakby nie było wcale rzeczywistości powtórzonej w myślach i

jakby myśli same żyły, obejmowały się z miłością albo

walcz

yły między sobą o coś niewiadomego. Wątki rwą się ,

wrażenia kłębią, pamięć goni za najtrwalszym śladem, gdy

uwaga traci rachubę godzin. Ale nasz sen

-

głęboki czy

płytki

- nie ma nic wspólnego z rodzajem tego fizycznego

omdlenia, jakie powala

na ziemię umęczone zwierzę : my tylko

zewnętrznie jesteśmy tacy nieobecni.

Rozglądam się wokoło siebie i poprzez widma wielu dni

widzę wciąż twarze znajomych ludzi. Patrzę na nich z uwagą

wzrastającą z godziny na godzinę i graniczącą już z lękiem,

a oni -

również czymś zaniepokojeni i, zdaje się , coraz

bardziej czujni -

spoglądają z kolei na mnie swymi

szklistymi, tak samo nic nie widzącymi oczami.

background image

13

ADAM WIŚNIEWSKI

-SNERG

Obchodziłby w styczniu sześć dziesiąte pierwsze urodziny

oraz fetował ćwierćwiecze "Robota", najbardziej udanej

debiutanckiej powieści. W ostatnich latach życia twórca

wypalony i zapoznany -

po śmierci czytany na nowo, okazuje

się autorem zagadkowym, staroświeckim i

nowoczesnym o nie do

końca przedstawionym dorobku. Jego dzieło (także drukowany u

nas "Dzikus" - "NF" 8-

9/97), w którym można widzieć proces

doskonalenia i przełamywania konwencji, odsłania się zarazem

jako egzystencjalny zapis osobistej udręk

i i

nieprzystosowania.
Tak mamy w "Przerwanym filmie". Konwencjonalna jest

maniera pisarska (proza sypka, amorficzna) wzięta z modnego

w latach sześć dziesiątych nouveau roman. Pokoleniowy (bo

wspólny dojrzewającym w cieniu Hiroszimy pier

wszej i drugiej

generacji) byłby lęk przed atomową zagładą. Na zdecydowanie

własny natomiast wygląda zawiły stosunek do kina. Snerg

dwukrotnie sparzył się na podejściu do ekranizacji "Robota"

i "Według łotra", nie cenił więc kina, jakie było,

z jakim

zetknął się w PRL. Drażniły go wyrazowe ograniczenia obrazu

oraz fakt, iż to, co w kinie wielkie, pochodzi najczęściej

od reżysera, zaś od pisarza bierze kino postaci i schematy.

Ale widać też z "Przerwanego filmu", że pielęgnował wizję

filmu doskonałego, pełnego znaczeń jak sen, który wyświetlał

sobie na ekranie intelektu. Takie kino było jego

nie spełnioną obsesją; świadczy o tym kontrowersyjna

ontologia filmu, przedstawiona w "Według łotra". Na realnym

kinie się zawiódł, dlatego demonstracyjnie je odrzucał.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wisniewski Snerg Adam Przerwany film
Wiśniewski Snerg Adam Trzecia Cywilizacja
Wiśniewski Snerg Adam Arka
Wiśniewski Snerg Adam Rozdwojenie
Wiśniewski Snerg Adam Według łotra
Wiśniewski Snerg Adam Zmowa
Wiśniewski Snerg Adam Według Łotra
Wiśniewski Snerg Adam Według Łotra
Wiśniewski Snerg Adam Arka
Wisniewski Snerg Adam Dzikus
Wiśniewski Snerg Adam Eksperymentator
Wiśniewski Snerg Adam Trzecia Cywilizacja
Wiśniewski Snerg Adam Arka
Wiśniewski Snerg Adam Według łotra
Wiśniewski Snerg Adam Według Łotra
Wisniewski Snerg Adam Eksperymentator
Wiśniewski Snerg Adam Trzecia Cywilizacja

więcej podobnych podstron