Autor: Adam Wi
ś
niewski-Snerg
Tytul: Dzikus
Z "NF" 8-9/97
HORDA to poł
ą
czona wi
ę
zami rodowymi gromada dzikich ludzi
(m
ęż
czyzn, kobiet, starców i dzieci), która wzorem
pierwotnych plemion przedziera si
ę
w przestrzeni wypełnionej
zabudowaniami bezludnej cywilizacyjnej d
ż
ungli. Zamiast
g
ą
szczu drzew ziemi
ę
pokrywaj
ą
architektoniczne cuda
wzniesione przez konstruktorów przyszło
ś
ci. Mieszka
ń
ców nie
ma, wi
ę
c nikt nie wie, jak sterowa
ć
skomplikowanymi
urz
ą
dzeniami. Pokolenia hordy walcz
ą
o
ż
ycie w tajemniczych
warunkach. Pustka domów i ulic w zestawieniu ze sprawno
ś
ci
ą
działaj
ą
cych wsz
ę
dzie mechanizmów urbanistycznych tworzy
osobliwy klimat dla koczuj
ą
cej gromady. Pytanie "Dlaczego las
jest ogromny, gro
ź
ny i bezludny?" - jak kiedy
ś
dla człowieka
urodzonego w d
ż
ungli - nie ma sensu.
1 Urodziłem si
ę
na peronie metra, a wi
ę
c w scenerii
niezwykłej dla takich wydarze
ń
. To mo
ż
e niewiarygodne, lecz
od pierwszej chwili, gdy otworzyłem oczy, miałem
ś
wiadomo
ść
istnienia i my
ś
lałem o wszystkim przytomnie - jak człowiek
dojrzały psychicznie. Od razu stałem si
ę
krytycznym
obserwatorem wypadków, z czego przecie
ż
nie wynika,
ż
e
czułem si
ę
mniej bezradny ni
ż
inne dziecko. Bezsilno
ść
moja
wyszła na jaw zaraz po urodzeniu, kiedy wydałem z siebie
dono
ś
ny skrzek noworodka. Bo miało to by
ć
ostre
przekle
ń
stwo, bezkompromisowe w ocenie odkrytej
rzeczywisto
ś
ci i równocze
ś
nie bardzo niesprawiedliwe, wprost
podłe, ale nawet ono nie było do
ść
mocne do wyra
ż
enia grozy
doznanego wstrz
ą
su.
Na marmurowej płycie obok matki le
ż
ała te
ż
moja male
ń
ka
siostrzyczka. Dzi
ę
ki niej nie musiałem zagl
ą
da
ć
do lustra,
by mie
ć
poj
ę
cie o własnym wygl
ą
dzie. Spuchni
ę
ta i sina
twarzyczka układała si
ę
do płaczu, czym dawała wyraz
niezadowolenia z losu. Po
ś
rodku swego brzuszka widziałem
kikut przegryzionej p
ę
powiny, a po obu jego stronach -
male
ń
kie nó
ż
ki, dr
żą
ce z zimna nieforemne ko
ń
czyny, które
protestuj
ą
c przeciwko nieludzkim warunkom
ż
ałosnymi
podrygami kopały powietrze. To był koszmar! Wszystkie siły
zmobilizowałem w rozrywaj
ą
cym płuca wrzasku: nie chc
ę
!
Poza nami na peronie nie było nikogo. Nikt te
ż
nie
wyjrzał przez okno wagonu ani nawet z przedziału
motorniczego, kiedy mijał nas pierwszy elektryczny poci
ą
g. W
odpowiedzi na mój krzyk usłyszałem pisk hamulców i szum
szeregu przesuwanych drzwi drugiej automatycznej jednostki.
Podstawiona na miejsce poprzedniej, nim ruszyła dalej, przez
kilkana
ś
cie sekund trwała w ciszy i bezruchu, jakby
zasłuchana w nasze rozpaczliwe głosy. Z okien biła jasno
ść
,
otwarte wej
ś
cia zapraszały do przedziałów, wolne ławki
czekały na pasa
ż
erów - metro funkcjonowało regularnie,
pomimo braku obsługi. Z tunelu o
ś
wietlonego tablicami
wielkich reklam co kilka minut rozlegał si
ę
hałas i na
zwolniony tor przy pustym peronie wje
ż
d
ż
ał nowy poci
ą
g.
Wagony l
ś
niły czystymi lakierami, ich wahadłowy ruch trwał
nieprzerwanie i najwyra
ź
niej nikomu nie słu
ż
ył.
Chłód peronowej płyty przenikn
ą
ł mnie ju
ż
na wskro
ś
, gdy
w dali ukazało si
ę
kilku zagadkowych ludzi. Najpierw rzucił
mi si
ę
w oczy osobliwy fakt,
ż
e wszyscy byli nadzy, jak moja
nieprzytomna matka, która równie
ż
nie miała na sobie
ż
adnego
ubrania. Przybysze zdumiewali te
ż
swoim zachowaniem: chocia
ż
z górnego przej
ś
cia mogli zjecha
ć
po prostu ruchomymi
schodami - aby wynie
ść
nas z metra, zeszli na dół po
konstrukcji wspieraj
ą
cej reklamy. Ta karkołomna wspinaczka,
zwłaszcza przy transporcie matki, wymagała małpiej
zr
ę
czno
ś
ci i siły, ale wida
ć
w przekonaniu nudystów wygodna
jazda ruchomymi schodami nie wchodziła w rachub
ę
.
Po wyj
ś
ciu z podziemia na zalany ostrym
ś
wiatłem chodnik
nasi wybawcy skierowali si
ę
w stron
ę
pobliskiego placu. Na
poziomie jezdni było upalnie. W perspektywie jasnej ulicy
stało wiele wysokich gmachów. Patrz
ą
c ponad ramieniem
nios
ą
cego mnie m
ęż
czyzny, zagl
ą
dałem do mijanych po drodze
sklepów. Nigdzie nie widziałem ludzi.
Zobaczyłem ich dopiero po
ś
rodku placu, skupili si
ę
tam w
licznej gromadzie m
ęż
czyzn, kobiet, starców i dzieci. Jedni
le
ż
eli na asfalcie w cieniu pobliskiego wie
ż
owca, inni
siedzieli na stopniach wysokiego gmachu. Wszyscy byli nadzy
i tak bardzo opaleni, czy mo
ż
e raczej brudni, jakby od
urodzenia nie u
ż
ywali mydła. Porozumiewali si
ę
ruchami r
ą
k
pomagaj
ą
c sobie przy tym gardłowymi, urywanymi głosami.
Kudłate brody, długie potargane włosy oraz gro
ź
ne miny i
gesty, a cz
ę
sto te
ż
t
ę
pe spojrzenia nadawały im wygl
ą
d
pierwotnych dzikusów.
Zanim dotarli
ś
my do ich obozu, kilkunastu takich nagusów
wybiegło nam na spotkanie. Dowódca naszej grupy powiedział
im co
ś
z o
ż
ywieniem, wskazuj
ą
c kilkakrotnie poza siebie w
kierunku schodów prowadz
ą
cych do metra. Na jego polecenie
kobiety zaopiekowały si
ę
matk
ą
, która odzyskała przytomno
ść
po wypiciu wody. Ani si
ę
spostrzegłem, gdy czyje
ś
twarde
r
ę
ce poło
ż
yły mnie przy niej na rozpalonym chodniku - obok
bli
ź
niaczego oseska.
Ci ludzie nie znali lito
ś
ci! Czy
ż
by byli a
ż
tak
prymitywni? Ogarni
ę
ty przera
ż
eniem, ponownie próbowałem
porozumie
ć
si
ę
ze swymi opiekunami i zarazem oprawcami, aby
im wytłumaczy
ć
, do czego doprowadzi takie traktowanie, lecz
zamiast wymówi
ć
sensowne zdanie, raz jeszcze zaskrzeczałem
głosikiem rozkapryszonego niemowlaka. Dopełniło to miary
mojego cierpienia w tej pierwszej godzinie
ż
ycia: najpierw
mro
ż
ony chłodem marmurowego podziemia, potem torturowany
uciskiem zrogowaciałych dłoni, to znowu wystawiony na
działanie upalnego wiatru, po czym znów przypalany piek
ą
cymi
promieniami sło
ń
ca, obolały i wyczerpany - kiedy tylko
poczułem kontakt z piersi
ą
matki, natychmiast - jak w
ostatniej nadziei ratunku - pogr
ąż
yłem si
ę
we
ś
nie, mimo
ż
e
siostra (pewnie te
ż
ś
wiadoma nikłej szansy przetrwania)
nadal darła si
ę
wniebogłosy tu
ż
przy moim uchu.
Przez pierwsze tygodnie
ż
ycia spałem po dwadzie
ś
cia trzy
godziny na dob
ę
, wi
ę
c niemal nieustannie, budz
ą
c si
ę
jedynie
w okresach posiłków lub w chwilach szczególnie bolesnych
przykro
ś
ci sprawianych mi przez otoczenie. Siostra
przechodziła zapalenie płuc, matka - szkorbut, mnie
natomiast najbardziej dolegały skutki słonecznego pora
ż
enia.
Nast
ą
pił trudny czas adaptacji do surowych, niemal
zwierz
ę
cych warunków bytowania.
O ka
ż
dej porze dnia i nocy dookoła placu panowała cisza,
tym gro
ź
niejsza dla mnie,
ż
e z uwagi na nieustanny ruch
automatycznego metra - najzupełniej zagadkowa. Podczas dnia
obszerny plac błyszczał w sło
ń
cu, które
ś
wieciło z
nieskazitelnie czystego nieba. Nigdy nie przysłaniały go
chmury. Dlatego sylwetki kilkunastu okazałych wie
ż
owców
stoj
ą
cych poza terenem o niskiej zabudowie widziałem zawsze
ze swego stałego miejsca przy pomniku na tle ró
ż
nych odcieni
lazuru. Od rana do wieczora długie cienie tych budynków, jak
ogromne wskazówki słonecznych zegarów, obracały si
ę
po
okolicy, przy czym dwa z nich w
ę
drowały po nagrzanej płycie
placu, łagodz
ą
c skutki całodziennego skwaru. Najbardziej
upalne były popołudnia, za to nocami temperatura spadała tak
nisko,
ż
e trudno byłoby wytrzyma
ć
bez ubrania pod gołym
niebem. Z tego powodu nudy
ś
ci (tak ich czasami nazywałem w
my
ś
lach, bez przekonania by
ż
yli nago z wolnego wyboru) noce
sp
ę
dzali przy ognisku. Rozpalali je pó
ź
nym wieczorem, po
czym ciasno skupiali si
ę
i drzemali do rana w blasku
wysokich płomieni. Widok tej dzikiej, cz
ę
sto pijanej
gromady, która liczyła około stu dwudziestu osobników,
nasuwał my
ś
l o hordzie pierwotnej.
Wi
ę
kszo
ść
mieszka
ń
ców placu, jak gdyby w obawie przed nie
znanym mi zagro
ż
eniem, stale przebywała na jego terenie.
Widocznie dawał tym ludziom poczucie bezpiecze
ń
stwa.
Samodzielniejsze dzieci biegały po nim swobodnie z jednego
ko
ń
ca na drugi. Matki zajmowały si
ę
tylko najmłodszym
potomstwem, nosz
ą
c je wsz
ę
dzie ze sob
ą
- w okolice ogniska,
na rozgrzane sło
ń
cem stopnie, to znów gdy było zbyt gor
ą
co,
aby ukry
ć
je w cieniu. Starcy sp
ę
dzali czas w cieniu siedz
ą
c
na ogół bezczynnie, podczas gdy zdrowi i silni m
ęż
czy
ź
ni
kr
ąż
yli po ulicach w poszukiwaniu
ż
ywno
ś
ci i opału. Nudy
ś
ci
opuszczaj
ą
c plac uzbrajali si
ę
prymitywnie w kije
najcz
ęś
ciej od szczotek. Ze swych długotrwałych wypraw
wracali o zachodzie, niekiedy z pustymi r
ę
koma, ale zwykle
obładowani solidnie stolikami i krzesłami, które zaraz
łamano lub rozrywano na cz
ęś
ci, aby nocami rzuca
ć
je w
ogie
ń
. Zaopatrzeniowcy ci przynosili te
ż
całe kartony gumy
do
ż
ucia, kakao i cukier w kostkach, słone orzeszki, soki
owocowe i ziarno palonej kawy, sporo czekolady oraz innych
słodyczy, ponadto torebki z jakimi
ś
kremami w proszku, od
czasu do czasu puszki zg
ę
szczonego mleka, rzadko kiedy
mi
ę
sne lub rybne konserwy, ale niemal zawsze butelki z
ró
ż
nego rodzaju alkoholem - wszystko to jednak w ilo
ś
ci
niedostatecznej do zaspokojenia potrzeb licznej gromady.
Asortyment tych dostaw i ich skromna ilo
ść
zdawały si
ę
wskazywa
ć
,
ż
e nasi
ż
ywiciele omijali spo
ż
ywcze sklepy i
pl
ą
drowali tylko małe dworcowe bufety i kawiarnie.
Nocne chłody oraz choroby wywołane chronicznym
niedo
ż
ywieniem razem z pozostałymi trudami tej prymitywnej
egzystencji - mimo zdumiewaj
ą
cej, chyba wrodzonej odporno
ś
ci
moich rodaków - bardzo im dawały si
ę
we znaki, dziesi
ą
tkuj
ą
c
ich systematycznie, zwłaszcza niemowl
ę
ta. Kiedy po kilku
dniach zmarła moja siostra, spodziewałem si
ę
nieustannie,
ż
e
i mnie wkrótce spotka jej los, bo oboje zachorowali
ś
my
równocze
ś
nie, ale potem nast
ą
piły zno
ś
niejsze miesi
ą
ce i
cho
ć
przecierpiałem wiele niewygód, łagodzonych troskliwie
przez matk
ę
w granicach jej skromnych mo
ż
liwo
ś
ci, przecie
ż
nadal utrzymywałem si
ę
przy
ż
yciu. Stała opieka tej kochanej
kobiety przynosiła mi poczucie bezpiecze
ń
stwa.
Ojcem moim okazał si
ę
ów sprawny fizycznie m
ęż
czyzna,
który wyniósł nas ze stacji kolei podziemnej - omin
ą
wszy
ruchome schody, jakby w obawie przed ich mechanizmem. Nie od
razu zauwa
ż
yłem,
ż
e ł
ą
czy go co
ś
z moj
ą
matk
ą
, gdy
ż
pojawiał
si
ę
przy niej sporadycznie. Przewa
ż
nie przebywał w mie
ś
cie -
na wyprawach organizowanych przez wodza naszej hordy. Matka
natomiast, po swej samotnej i tak niefortunnej wycieczce do
metra, gdzie mnie urodziła, nim zemdlała na peronie, pewnie
przestraszona widokiem wje
ż
d
ż
aj
ą
cego poci
ą
gu - bardzo długo
nie opuszczała placu.
Rosłem w przekonaniu,
ż
e kiedy
ś
- gdy o własnych siłach
zdołam wreszcie wyj
ść
do miasta - by
ć
mo
ż
e w jednej chwili
rozwiej
ą
si
ę
wszystkie moje w
ą
tpliwo
ś
ci. Wierzyłem w taki
finał tego okropnie długiego oczekiwania, na razie jednak,
dopóki raczkowałem w promieniu ledwie kilku metrów, nie
potrafiłem zrozumie
ć
otaczaj
ą
cego mnie
ś
wiata. Nigdy si
ę
specjalnie nie zastanawiałem nad sensem osobliwego trybu
wegetacji moich krewnych. Od pocz
ą
tku najbardziej
pochłaniała mnie zagadka miasta oraz dziwnego nieba, które w
dzie
ń
stale było lazurowe, w nocy za
ś
nieodmiennie czarne,
bezgwiezdne i bezksi
ęż
ycowe. Nieba tego pewnie te
ż
w nocy
nie pokrywały chmury, bo nigdy z niego nie padał deszcz. W
okolicy nie dostrzegłem ani jednego ptaka; ponadto
intryguj
ą
cy wydawał si
ę
brak jakichkolwiek ro
ś
lin - drzew,
kwiatów czy bodaj
ź
d
ź
bła trawy, nic tu wokoło nie mogło
wyrosn
ąć
- na twardej płycie bez skrawka gleby. Plac
otaczała komfortowa, wzniesiona w ramach ze stali i
zabudowana wie
ż
owcami oraz niskimi pawilonami, miejscami
betonowa, ale z reguły marmurowa i szklana - zupełnie martwa
pustynia. Niezliczone latarnie, zawieszone nad promenadami
w
ś
ród kr
ę
tych wiaduktów, efektowne fasady domów w ulicach
długich a
ż
do horyzontu, pokryte mozaikami błyskaj
ą
cymi si
ę
cyklicznie, zasobne witryny pod ruchomymi reklamami,
ś
wieciły si
ę
jasno od zachodu sło
ń
ca a
ż
po
ś
wit.
Cały czas nurtowało mnie pytanie, kto tymi
ś
wiatłami
operuje, dla kogo je gasi i zapala, a je
ś
li nikt - to w
jakim celu to dzieje si
ę
. Pó
ź
niej, kiedy nieco urosłem i
mniej spałem, baczniej zacz
ą
łem przygl
ą
da
ć
si
ę
ludziom ze
swego otoczenia i zrozumiałem wkrótce,
ż
e fałszywie oceniam
przyczyny ich zacofania. Istotnie, chocia
ż
nie nosili ubra
ń
,
niewiele mieli wspólnego z nudystami. Nie byli bowiem
programowymi zwolennikami powrotu do natury czy przebywania
nago na
ś
wie
ż
ym powietrzu dla fizycznej i psychicznej
higieny - co zrazu przyj
ą
łem po odrzuceniu przypuszczenia,
ż
e co
ś
ich zmuszało do takiego trybu
ż
ycia. Nie, to byli
autentycznie dzicy.
Odkrycia tego dokonałem z niemałym zdumieniem w czasie
jednego z posiłków, które zawsze odbywały si
ę
wieczorami,
natychmiast po długo oczekiwanym powrocie zaopatrzeniowców i
po rozdzieleniu zdobyczy. Tym razem przyniesiono konserwy -
w monotonnej diecie, przesyconej nadmiarem słodyczy, rarytas
rzadki zwłaszcza dla dorosłych. Wygłodzeni członkowie hordy
rzucili si
ę
na nie z wilczym apetytem. Nie nazwałbym ich
"autentycznie dzikimi" tylko dlatego,
ż
e jedli, a raczej
ż
arli, po prostu jak małpy, gdy
ż
pasowało to do ich manier
(demonstrowanych z upodobaniem przy ka
ż
dej okazji). Kiedy
jednak spostrzegłem, jacy byli bezradni przy otwieraniu
zwyczajnych puszek (zaopatrzonych przecie
ż
w klucze do
konserw), jak je piłowali tr
ą
c o beton i jak tłukli nimi o
ś
ciany, a
ż
do p
ę
kni
ę
cia blachy, raz po raz próbuj
ą
c na niej
siły swych z
ę
bów, zrozumiałem,
ż
e ich prymitywizm jest
absolutnie szczery. Bo niby dlaczego (a zwłaszcza przed
kim?) mieliby udawa
ć
idiotów.
Nast
ę
pnym razem, gdy matka znowu miała kłopoty z
otworzeniem puszki sardynek, dopóty marudziłem podniesionym
głosem, a
ż
mi j
ą
podała - w swym przekonaniu do zabawy, mnie
za
ś
chodziło o przeprowadzenie eksperymentu. Miałem ju
ż
mleczne z
ę
by, ale nadal nie byłem dostatecznie zr
ę
czny,
podobnie jak przeci
ę
tne dziecko w tym wieku. Walczyłem wi
ę
c
z oporem niesprawnych r
ą
k, a szczególnie palców:
parali
ż
owane brakiem koordynacji odmawiały mi posłusze
ń
stwa,
w ko
ń
cu jednak zdołałem zało
ż
y
ć
klucz na wystaj
ą
cy brzeg
puszki i obróci
ć
nim kilkakrotnie - a
ż
do powstania małej
szczeliny. Tyle wystarczyło, matka domy
ś
liła si
ę
reszty i
zaskoczona - rzuciwszy mi spojrzenie pełne uznania - sama
nawin
ę
ła na klucz pozostał
ą
cz
ęść
blaszanej pokrywki
zamykaj
ą
cej dost
ę
p do sardynek. Zaintrygowana zwróciła si
ę
zaraz do towarzyszy, aby im zademonstrowa
ć
zastosowanie
klucza. Wkrótce wszyscy nauczyli si
ę
otwiera
ć
konserwy
innego typu, daj
ą
c dowód posiadania nie wykorzystanych
zdolno
ś
ci. Autorstwo odkrycia przypisano mojej matce, ona
natomiast wskazywała na mnie, przekonana,
ż
e doszedłem do
niego przypadkiem.
Zatem moi krewni nie byli ideowymi przeciwnikami techniki
ani te
ż
urodzonymi kretynami, niezdolnymi do korzystania z
ż
adnych jej osi
ą
gni
ęć
. Czy
ż
by wegetowali na niskim poziomie
po prostu dlatego,
ż
e nie znaj
ą
c w ogóle dorobku ludzkiej
cywilizacji, nie umieli si
ę
nim posługiwa
ć
?
Ale kim w takim razie byli i sk
ą
d tutaj przyszli? No i co
si
ę
stało z budowniczymi miasta?
2 Zaciekawiony zagadkami, niecierpliwiłem si
ę
powolnym
upływem czasu. Musiałem czeka
ć
kilkana
ś
cie miesi
ę
cy, zanim
nieco urosłem i po okresie raczkowania nauczyłem si
ę
chodzi
ć
, aby samodzielnie szuka
ć
odpowiedzi. Aczkolwiek
urodziłem si
ę
, jak s
ą
dz
ę
, obdarzony umysłem o bardzo du
ż
ym
współczynniku inteligencji, nie mogłem jeszcze wykaza
ć
istotnej przewagi nad moimi krewnymi, fizycznie bowiem
rozwijałem si
ę
zwyczajnie - to znaczy równie wolno jak inne
dzieci. Razem z nimi stawiałem pierwsze kroki i wielokrotnie
upadałem. Na utrzymaniu równowagi zale
ż
ało mi najbardziej,
poniewa
ż
im wystarczała zabawa przy matkach, podczas gdy ja
marzyłem ju
ż
o zwiedzaniu miasta. Mimo licznych kontuzji
zmuszałem si
ę
do wstawania z asfaltu po ka
ż
dym upadku, a
ż
wreszcie bez niczyjej pomocy mogłem przej
ść
dystans około
dwustu metrów. Wtedy zaryzykowałem zbadanie okolicy.
Pewnej nocy (szczególnie ciemnej i zimnej) nie zauwa
ż
ony
przez nikogo oddaliłem si
ę
od ogniska, które ogrzewało
gromad
ę
nagich postaci. Ludzie ci najwidoczniej nie
cierpieli z powodu braku odzie
ż
y, skoro mogli spa
ć
w takich
warunkach. Poza zwartym kr
ę
giem panował chłód i półmrok, od
strony ulic akurat tej nocy docierało tu mało
ś
wiatła. Jasno
było dalej - za placem, gdzie blask z witryn sklepowych
obejmował partery i chodniki. Niezdarnym krokiem poszedłem w
kierunku supermarketu. By
ć
mo
ż
e zaintrygowały mnie cyfry
neonowego zegara na jego fasadzie.
Ten du
ż
y dom towarowy stał tu
ż
obok i był - jak mi si
ę
zdawało - nie
ź
le we wszystko zaopatrzony, zarówno w produkty
tekstylne, jak i spo
ż
ywcze (widziałem je przecie
ż
przez
wystawowe szyby!), ani razu jednak nie dostrzegłem w nim
ż
adnych ubranych czy te
ż
nagich klientów.
Marzyłem o znalezieniu ciepłego okrycia na nagie ciało, a
bałem si
ę
niebezpiecze
ń
stw, które według relacji
do
ś
wiadczonych czaiły si
ę
niemal w ka
ż
dym zakamarku miasta.
Od czasu, gdy opanowałem skromny zasób słów j
ę
zyka naszej
hordy, matka wielokrotnie ostrzegała mnie przed ukrytymi tam
zagro
ż
eniami. Próbowała opisa
ć
je ró
ż
nymi sposobami, lecz
nie pojmowałem, na czym polegały. W rezultacie fantazja
podsuwała mi niesamowite obrazy i tym bardziej chciałem si
ę
z nimi zapozna
ć
.
Wyloty ulic prowadz
ą
cych do placu oraz wszystkie jezdnie
i chodniki a
ż
po kres bł
ę
kitu nieba w dzie
ń
przy odległym
horyzoncie były wci
ąż
tak samo puste jak ciemne okna domów.
Wnioskuj
ą
c o cało
ś
ci niesamowitego
ś
wiata z obrazu jego
najbli
ż
szej okolicy, musiałem przyj
ąć
,
ż
e mieszka
ń
cy miasta
tak czy inaczej opu
ś
cili je albo - co nie mniej
prawdopodobne - doszcz
ę
tnie w nim wymarli. Została tylko ta
bezradna i zdegenerowana gromada. Oczywi
ś
cie, nie domy
ś
lałem
si
ę
przyczyny wydarze
ń
; nie pojmowałem równie
ż
, dlaczego moi
krewni przymierali głodem, pra
ż
yli si
ę
na sło
ń
cu albo
dygotali z zimna w sytuacji, gdy domy były puste, a półki
sklepowe uginały si
ę
pod ci
ęż
arem wspaniałych towarów.
Okazało si
ę
wkrótce,
ż
e sposobu na dokuczaj
ą
cy im głód i
zimno nie musiałem daleko szuka
ć
. Wystarczył krótki spacer.
Tu
ż
za rogiem najbli
ż
szej ulicy przeszedłem obok szeregu
elegancko urz
ą
dzonych i bardzo dobrze zaopatrzonych sklepów.
Chocia
ż
czułem dotkliwe zimno i wpajany mi od urodzenia
strach przed opuszczeniem placu, mijałem je powoli, patrz
ą
c
przez wystawowe szyby i oceniaj
ą
c, czy zawierały co
ś
cennego
z punktu widzenia dzikich. Zapewne wiele towarów mogło im
si
ę
przyda
ć
, a w
ś
ród nich zwłaszcza
ż
ywno
ść
i ubrania,
nigdzie jednak nie dostrzegłem rozbitej szyby, które - co
pó
ź
niej sprawdziłem - były wykonane z pancernego szkła.
Ale najdziwniejszy w tej zagadkowej sprawie okazał si
ę
fakt,
ż
e w zamkach wszystkich drzwi tkwiły klucze.
Znajdowałem je w zamkach pod klamkami od strony ulicy
dostatecznie nisko, przekr
ę
całem kolejno i drzwi otwierały
si
ę
bez oporu. Tak dostałem si
ę
do sklepu spo
ż
ywczego i
odzie
ż
owego. Ich wn
ę
trza zachowały przyjemne ciepło. ¯ ywno
ść
zgromadzona w pierwszym robiła wra
ż
enie
ś
wie
ż
ej, a garderoba
dla dorosłych rozmieszczona na półkach i stojakach drugiego
wystarczyłaby do ubrania całej naszej hordy.
Kilka domów dalej napotkałem drzwi bez klucza. Były
zamkni
ę
te tylko na klamk
ę
i nale
ż
ały do ruiny baru, z
którego dzicy wynie
ś
li wszystkie artykuły spo
ż
ywcze oraz
krzesła i stoliki. Wyrwali deski z bufetu i zawieszone nad
nim półki - słowem zabrali wszystko, co nadawało si
ę
do
zjedzenia lub spalenia.
A zatem moi krewni potrafili podtrzymywa
ć
ogie
ń
(przyniesiony pewnie z jakiego
ś
po
ż
aru); nieobca im te
ż
była zagadka klamki. Ale nie odkryli jeszcze tajemnicy
klucza! Kolejne potwierdzenie tego wniosku uzyskałem przy
zamkni
ę
tych na klucz drzwiach supermarketu. W
ś
rodku był
nietkni
ę
ty. Przyszło mi do głowy,
ż
e stworzony tu dla
dzikich problem kluczy ma uniemo
ż
liwi
ć
im demolowanie du
ż
ych
sklepów. Nie dawało to odpowiedzi na wiele pozostałych
pyta
ń
.
Nie wzi
ą
łem nic z supermarketu. Nast
ę
pnego dnia
przyprowadziłem matk
ę
i pokazałem jej,
ż
e drzwi s
ą
otwarte.
Była bardzo zdziwiona. Wydała gardłowy okrzyk wzywaj
ą
c
członków hordy. Gdy przybiegli, razem wtargn
ę
li
ś
my do
wn
ę
trza. Byli oszołomieni ogromem bogactwa, pi
ę
trz
ą
cego si
ę
na półkach.
Tu wła
ś
nie po raz pierwszy przyczyniłem si
ę
do
wkroczenia mojej hordy na wy
ż
szy stopie
ń
cywilizacji.
Penetruj
ą
c w miar
ę
swych skromnych mo
ż
liwo
ś
ci, wraz z innymi
wn
ę
trze supermarketu, znalazłem si
ę
w dziale odzie
ż
owym,
który nie wzbudził zainteresowania moich ziomków. Tu
si
ę
gn
ą
łem po le
żą
c
ą
na podłodze, zrzucon
ą
ze stojaka m
ę
sk
ą
marynark
ę
. Okazała si
ę
dla mnie za du
ż
a, si
ę
gała do podłogi.
Najci
ęż
ej było z r
ę
kawami, które z niemałym trudem
zawin
ą
łem. Penetruj
ą
c supermarket, matka zwracała jednak
uwag
ę
na to, co robi
ę
. Stan
ę
ła przede mn
ą
zdziwiona. Po
chwili sama zało
ż
yła obszern
ą
m
ę
sk
ą
marynark
ę
. Ze spodniami
były pewne trudno
ś
ci, zanim nakłoniłem j
ą
, aby je zało
ż
yła.
Uzupełniwszy w ten sposób garderob
ę
, przejrzała si
ę
w
najbli
ż
szym lustrze. Ogl
ę
dziny widocznie wypadły pomy
ś
lnie,
bo na jej okrzyk przybiegło kilkoro nagusów, którzy zrazu
zaskoczeni jej wygl
ą
dem, wkrótce zacz
ę
li j
ą
na
ś
ladowa
ć
. Od
tej pory moja horda była zbiorem ludzi ubranych.
3 Dopóki potrzebowałem opieki, matka zajmowała si
ę
mn
ą
troskliwie. Gdy si
ę
zm
ę
czyłem, nosiła mnie na plecach,
karmiła mlekiem z piersi, pod jej kierunkiem stawiałem
pierwsze kroki. Pó
ź
niej, gdy ju
ż
dobrze chodziłem po
schodach, abym szybciej stał si
ę
samodzielny, nauczyła mnie
pi
ć
wod
ę
z napotkanych zbiorników, otwiera
ć
lodówki i
znajdowa
ć
w nich odpowiedni pokarm. Zanim to nast
ą
piło,
musiałem zapozna
ć
si
ę
z rozkładem pustych mieszka
ń
na
typowej kondygnacji oraz z lokalizacj
ą
ró
ż
nych zakładów
gastronomicznych.
Umiej
ę
tno
ść
dostrzegania wła
ś
ciwych barów i sklepów
spo
ż
ywczych (wła
ś
ciwych - to znaczy zamkni
ę
tych, czyli
jeszcze nie naruszonych) miała du
żą
warto
ść
w
ś
wiecie
pierwotnej walki o przetrwanie: decydowała o losie dzikiego
człowieka. Zawarto
ść
ka
ż
dej chłodni, wł
ą
czanej automatycznie
dopiero w momencie pierwszego otwarcia szczelnych drzwiczek,
kiedy drobnoustroje razem z powietrzem dostawały si
ę
do
sterylnego wn
ę
trza, ulegała stopniowemu zamro
ż
eniu, co
hamowało proces rozpocz
ę
tego rozkładu
ż
ywno
ś
ci. Jednak -
mimo obni
ż
onej temperatury - po kilku latach lub tym
bardziej wiekach nie nadawała si
ę
do jedzenia.
Nic nie słyszałem o bakteriach. I nic o nich nie
wiedziałem. I w ogóle nie znałem
ż
adnej teorii. Ale zasadzie
omijania lodówek raz ju
ż
otwartych zawdzi
ę
czałem dobre
zdrowie. Do
ś
wiadczenia pokole
ń
potwierdzały słuszno
ść
tej
prostej reguły, a kto jej nie przestrzegał, ryzykował
zatrucie i
ś
mier
ć
albo co najmniej chorob
ę
.
We wczesnym dzieci
ń
stwie bardzo potrzebowałem pomocy.
Matka rozumiała to doskonale. Pokazała mi wi
ę
c, gdzie w
labiryncie korytarzy, pustych pokoi i kuchni rozmieszczone
s
ą
łazienki, czym na ulicach rozbija
ć
wystawowe szyby, je
ś
li
nie były pancerne, dok
ą
d prowadz
ą
liczne drzwi, schody i
tunele - słowem któr
ę
dy i
ść
, by bez obawy dotrze
ć
do
ź
ródeł
czystej wody i zapasów
ś
wie
ż
ej
ż
ywno
ś
ci. Ostrzegała mnie
przy tym przed niebezpiecze
ń
stwami czyhaj
ą
cymi na drodze do
celu; dzi
ę
ki niej po raz pierwszy w
ż
yciu zwróciłem uwag
ę
na
wiele ciekawych zjawisk, jakie zachodziły w naszym
naturalnym
ś
rodowisku.
Horda, w której si
ę
urodziłem, nale
ż
ała do niewielkich
społecze
ń
stw egzystuj
ą
cych w bezkresie dziewiczej,
zbudowanej z betonu, stali, marmuru i szkła, wielopoziomowej
konstrukcji. Składała si
ę
z kilkudziesi
ę
ciu ludzi w ró
ż
nym
wieku, poł
ą
czonych współprac
ą
w nieustannych poszukiwaniach,
jak i wzgl
ę
dami bezpiecze
ń
stwa oraz - i to było
najwa
ż
niejsze - bardziej lub mniej
ś
cisłymi wi
ę
zami
rodowymi. Podobnie jak niekiedy spotykane inne gromady,
prowadziła koczowniczy tryb
ż
ycia podyktowany konieczno
ś
ci
ą
zdobywania
ż
ywno
ś
ci.
Głównym problemem był dla wszystkich ci
ą
gły niedostatek
wody. Jej brak zmuszał ludzi do cz
ę
stych zmian miejsca
postoju. Alkohol - owszem: tego nigdzie nie brakowało - ani
w małych barach kawowych, ani w restauracjach. Pod ci
ęż
arem
butelek wypełnionych zagadkowym płynem uginały si
ę
te
ż
półki
sklepowe. Etykietki o ró
ż
nych rysunkach przyci
ą
gały wzrok
jaskrawymi kolorami. Butelki łatwo wchodziły w r
ę
ce, ich
kształty pasowały do dłoni. Kryły w sobie co
ś
fascynuj
ą
cego:
ju
ż
my
ś
l o tym wywoływała dreszcze i sprawiała,
ż
e pod jej
wpływem dzieci - w pozorowanych wojnach - ciskały butelkami
o
ś
ciany. Takim zabawom doro
ś
li przygl
ą
dali si
ę
z wła
ś
ciw
ą
im oboj
ę
tno
ś
ci
ą
na wszelkie poruszenie ciała, które nie
prowadziło do celu okre
ś
lonego rychł
ą
konsumpcj
ą
. Tylko
czasami kto
ś
z nich, mniej od innych oci
ęż
ały, pochylał si
ę
nad kału
żą
rozlan
ą
wokół szcz
ą
tków butelki, w
ą
chał j
ą
-
szeroko rozdymaj
ą
c nozdrza - i prostował si
ę
zaraz, jak
zwykle z pustk
ą
na twarzy.
Odnosiło si
ę
mgliste wra
ż
enie,
ż
e z istniej
ą
cej w
przyrodzie wielkiej obfito
ś
ci całkowicie bezu
ż
ytecznych
cieczy, najcz
ęś
ciej perfum i rozpuszczalników, a potem ze
wszystkich pozostałych: od farb i olejów pocz
ą
wszy poprzez
szampony do mycia włosów, rzadkie kleje i g
ę
ste lekarstwa,
a
ż
po płynne
ś
rodki pior
ą
ce, kiedy
ś
- w dalekiej przyszło
ś
ci
- w wyniku jakiego
ś
bardzo zło
ż
onego procesu rafineryjnego
mo
ż
na b
ę
dzie otrzyma
ć
niezb
ę
dn
ą
do
ż
ycia wod
ę
. Do
rozpowszechniania tych
ś
miałych pogl
ą
dów przyczynił si
ę
zwłaszcza Mizenagek, daleki krewny mojej matki. Ka
ż
d
ą
woln
ą
chwil
ę
na postoju sp
ę
dzał on w sklepach z materiałami
pisemnymi, gdzie z samozaparciem próbował wytłoczy
ć
wod
ę
z
atramentu, filtruj
ą
c go przez podwójnie zło
ż
on
ą
bibuł
ę
.
Poniewa
ż
jego dzienne uzyski nie wychodziły poza stadium
eksperymentu laboratoryjnego, jedynym wła
ś
ciwie
ź
ródłem wody
do picia pozostawały muszle klozetowe łazienek, zreszt
ą
bardzo komfortowo urz
ą
dzonych i tak czystych, jak
ś
ciany i
l
ś
ni
ą
ce posadzki w innych pomieszczeniach mieszkalnych, do
których (przed przybyciem pierwszych ludzi) nie mógł
wtargn
ąć
ani jeden pyłek.
Standardowej muszli klozetowej przyroda nadała posta
ć
wyrafinowanego cokołu. Homo sapiensowi wyprostowanemu przy
nim postument ów si
ę
gał zaledwie do kolan, za
ś
pochylonemu
nad lustrem wody w gł
ę
bokim skłonie porcelanowy kołnierz
zakrywał nawet uszy. W owalnym wn
ę
trzu muszli istniały dwa
znajduj
ą
ce si
ę
na ró
ż
nych poziomach zbiorniki. Dno górnego
ko
ń
czyło si
ę
progiem w formie lekko wkl
ę
słej półki. Obydwa
zbiorniki wypełniała woda i ten wła
ś
nie szczegół stał si
ę
bod
ź
cem do umysłowego rozwoju człowieka. Zbiornik górny,
cho
ć
dostatecznie szeroki dla głowy, był równocze
ś
nie
znacznie płytszy i zawierał mniej wody ni
ż
dolny, podobny do
małej studzienki, wszelako zbyt w
ą
ski do bezpo
ś
redniej
eksploatacji. Na tej podstawie mo
ż
na było mniema
ć
, i
ż
zbiornikowi górnemu natura nadała kształt obszernej niecki,
aby pierwotnego człowieka utrzyma
ć
przy
ż
yciu. Natomiast
kusz
ą
ca obecno
ść
nieosi
ą
galnej wody w zbiorniku numer dwa
zmuszała go do intelektualnego wysiłku tak długo, a
ż
po
wiekach prób wzi
ą
ł do r
ę
ki pierwsze w swych dziejach
narz
ę
dzie: kubek lub szklank
ę
. Ruch ten miał przełomowe
znaczenie w rozwoju działalno
ś
ci ludzkiej: kład
ą
c kres
długotrwałej erze bezmy
ś
lnego chłeptania, zapocz
ą
tkował er
ę
rozumnego czerpania i nadał wła
ś
ciwy kierunek dalszym
poszukiwaniom na drodze do odkrycia tajemnicy KRANU.
O rozwi
ą
zanie tej tajemnicy moja gromada otarła si
ę
w
swej historii dwa razy. "Otarła si
ę
", poniewa
ż
dwa razy
znajdowała si
ę
blisko jej odkrycia i dwukrotnie straciła
wielk
ą
szans
ę
nawet tego nie podejrzewaj
ą
c. Co gorsza, w obu
przypadkach przeoczon
ą
mo
ż
liwo
ść
dokonania cywilizacyjnego
skoku okupiono
ś
mierci
ą
człowieka.
Pierwsza szansa wyłoniła si
ę
w okresie, kiedy ludzie
cierpieli z powodu wyj
ą
tkowego niedostatku wody; horda
przemierzała poziom zabudowany domami, w których muszle
okazały si
ę
doskonale suche. Przyczyna tego stanu rzeczy
była banalna: zawory pływakowe w rezerwuarach wody nad
muszlami odwiedzanych łazienek bardzo szczelnie zamykały jej
dopływ - to znaczy działały sprawnie. (Zwykle niewielki
nadmiar wody w rezerwuarze, spowodowany nieszczelno
ś
ci
ą
zaworu, s
ą
czył si
ę
leniwie przez rur
ę
do muszli, wyrównuj
ą
c
ubytek wody wywołany parowaniem.)
Pejza
ż
suchej okolicy ogl
ą
dany przez koczowników nie
ró
ż
nił si
ę
od obrazu regionów dostatecznie zaopatrzonych w
wod
ę
. I tutaj wielopi
ę
trowe wie
ż
owce podpierały wysoki strop
o barwie nieba, wypełniaj
ą
c swymi masywami wi
ę
ksz
ą
cz
ęść
przestrzeni mi
ę
dzy dwoma kolejnymi poziomami, które
wyznaczały granice jednej z wielu gigantycznych kondygnacji.
Poszukiwania przebiegały jak w innych stronach: chodziło si
ę
od drzwi do drzwi - po linii nakre
ś
lonej rozkładem izb
badanego lokalu, aby naciska
ć
klamk
ę
za klamk
ą
, lecz tylko
tam, gdzie to miało sens, bo do du
ż
ych sal, jak na przykład
do kina, nie warto było zagl
ą
da
ć
. Nie znaleziono
ś
ladu
ż
adnego obcego człowieka, co nikogo nie dziwiło. W domach
panowała cisza. Jak wsz
ę
dzie mieszkania były puste, a sklepy
pełne. Wystawy miały nie uszkodzone szyby. W nocy l
ś
niły
blaskiem barwnych reklam, dniem - w powodzi
ś
wiatła
padaj
ą
cego z góry. Wszelkiego rodzaju wyroby przemysłowe
le
ż
ały na półkach w pedantycznym porz
ą
dku. I jezdnie
zachowały pierwotny wygl
ą
d: wiły si
ę
wokół przystanków metra
błyszcz
ą
cymi czysto
ś
ci
ą
pasami lub z wielopoziomowych
skrzy
ż
owa
ń
biegły w dal - do niezbadanej niesko
ń
czono
ś
ci.
Wszystko trwałoby nadal w
ś
nie nie zakłóconej przez
nikogo głuszy, gdyby pustki ulic nie naruszyła gromada
wyczerpanych ludzi, którzy setkami klatek schodowych - obok
czynnych wind - wspinali si
ę
mozolnie na wysokie pi
ę
tra,
padaj
ą
c po drodze. Czas pot
ę
gował ich pragnienie i
ś
wiadomo
ść
gro
ź
nej sytuacji. Dobowy cykl zmian jasno
ś
ci
lazurowego stropu odmierzył ju
ż
czwarty dzie
ń
daremnych
poszukiwa
ń
, kiedy w jednej z tysi
ę
cy odwiedzonych łazienek
zdarzyło si
ę
co
ś
niepowszedniego.
Znaleziono tam wod
ę
. Jej widok wywołał zrozumiałe
o
ż
ywienie: kilka niecierpliwych r
ą
k równocze
ś
nie skierowało
naczynia do wn
ę
trza muszli, kto
ś
stracił równowag
ę
i chwycił
przypadkiem za ła
ń
cuszek zwisaj
ą
cy z rezerwuaru.
Zdumiewaj
ą
cy odgłos, który rozległ si
ę
nad głowami zebranych
w łazience,
ś
ci
ą
ł wszystkim krew w
ż
yłach i w jednej chwili
wypłoszył ich na ulic
ę
. Na górze pozostał tylko jeden
m
ęż
czyzna. Im dłu
ż
ej nie wracał, tym bardziej było pewne,
ż
e
zgin
ą
ł w niezwykły sposób.
Znaleziono go dopiero nad ranem, gdy kilku
ś
miałków
weszło na podejrzane pi
ę
tro, aby wyja
ś
ni
ć
zagadk
ę
. Ju
ż
przed
zamkni
ę
tymi drzwiami mieszkania poczuli nieznany zapach. We
wn
ę
trzu miał on takie st
ęż
enie,
ż
e nie mo
ż
na było oddycha
ć
.
M
ęż
czyzna nie dawał znaku
ż
ycia. Le
ż
ał w kuchni pod
otwartym zaworem gazowej rury. Silny podmuch z jej wylotu
zwróciłby mo
ż
e uwag
ę
obecnych na
ź
ródło przykrego zapachu,
gdyby ich zainteresowanie nie skupiło si
ę
na łazience. Nie
mogli oderwa
ć
oczu od du
ż
ego strumienia wody płyn
ą
cej z
zaworu nad wypełnion
ą
po brzegi wann
ą
. Szcz
ęś
liwym
przypadkiem drzwi wej
ś
ciowe na korytarz tym razem pozostały
szeroko otwarte. Zapewniało to dopływ
ś
wie
ż
ego powietrza.
Przez kilkadziesi
ą
t nast
ę
pnych dni nasza gromada
przebywała w pobli
ż
u nadzwyczajnego
ź
ródła. Wieczni
włócz
ę
dzy - widz
ą
c w nim zapowied
ź
czasów obfito
ś
ci -
postanowili w jego okolicy pozosta
ć
na zawsze. Lecz wkrótce
pojawiły si
ę
w
ą
tpliwo
ś
ci: z jednej strony wszystkich
poci
ą
gała niewyczerpana ilo
ść
wody, z drugiej - odpychała
konieczno
ść
coraz dalszych wypraw po
ż
ywno
ść
. Kiedy
opró
ż
niono lodówki w promieniu kilkunastu kilometrów od
miejsca, gdzie stała cudowna wanna, horda z
ż
alem ruszyła w
dalsz
ą
drog
ę
. Do takiej decyzji przyczyniło si
ę
te
ż
podejrzenie,
ż
e znaleziona woda ma wła
ś
ciwo
ś
ci szkodliwe dla
zdrowia. W czasie postoju przy
ź
ródle pewna liczba ludzi
cierpiała na bóle głowy. Zdarzały si
ę
wymioty. Nikt tych
objawów nie kojarzył z obecno
ś
ci
ą
gazu, który nieustannie
ulatniał si
ę
w kuchni.
Wartki potok płyn
ą
cy ze
ś
ciany w łazience przyci
ą
gał
wzrok jak płomie
ń
pierwotnego ogniska. Okoliczno
ś
ci
ś
mierci
nie nasun
ę
ły nikomu my
ś
li o odkrywcy tajemnicy wodoci
ą
gowego
i gazowego zaworu. Człowiek ten zabrał j
ą
ze sob
ą
do grobu
tylko dlatego,
ż
e po odkr
ę
ceniu pierwszego - działaj
ą
c dalej
w genialnym ol
ś
nieniu - przesun
ą
ł te
ż
d
ź
wigni
ę
drugiego. A
potem zbyt długo cieszył si
ę
skutkami. I to go zgubiło.
Otwarcie zaworu gazowej rury raz jeszcze stało si
ę
przyczyn
ą
tragicznego wypadku. Tym razem straciła
ż
ycie
moja starsza siostra. Jej
ś
mier
ć
była wynikiem wyj
ą
tkowego
zbiegu okoliczno
ś
ci: dziewczyna znalazła si
ę
obok zagadki
sycz
ą
cego zaworu akurat w momencie, gdy odkryła tajemnic
ę
elektrycznego wył
ą
cznika.
Istotn
ą
rol
ę
w wypadku odegrało sztuczne futro - strój
prezentowany przez manekiny na wystawie domu towarowego, do
którego wst
ą
piła na chwil
ę
, aby zmieni
ć
ubranie. To futro,
szczególnie pi
ę
kne, ale zbyt ci
ęż
kie przy panuj
ą
cym cały
dzie
ń
upale, zostawiła w jednym z mieszka
ń
, kiedy piła tam
wod
ę
. Nie dostrzegaj
ą
c nigdzie
ż
adnego haka, powiesiła je w
kuchni na d
ź
wigni zaworu gazu. Przypomniała sobie o futrze w
kilka dni pó
ź
niej, podczas chłodnej nocy, a poniewa
ż
z
placu było znacznie bli
ż
ej do mieszkania ni
ż
do domu
towarowego - wróciła tam po nie.
W zamkni
ę
tej kuchni zgromadził si
ę
gaz. Krok za progiem
zaduch panuj
ą
cy w
ś
rodku zmusił dziewczyn
ę
do
natychmiastowej ucieczki. I wybiegłaby stamt
ą
d bez futra i
szkód, lecz w nocnej ciemno
ś
ci - bł
ą
dz
ą
c r
ę
k
ą
po
ś
cianie w
poszukiwaniu drzwi, które zatrzasn
ę
ły si
ę
o sekund
ę
wcze
ś
niej - musn
ę
ła przycisk elektrycznego wył
ą
cznika. Kto
wie, czy w ułamku nast
ę
pnej sekundy zd
ąż
yła zauwa
ż
y
ć
iskr
ę
mi
ę
dzy jego stykami? Je
ś
li tak, mogłaby si
ę
zdziwi
ć
,
ż
e na
rozkaz jej palca zalewa wn
ę
trze kuchni jasno
ść
znana tylko z
wystaw i latarni ulicznych.
W ostatniej chwili
ż
ycia znalazła klucz do miliardów
takich
ś
wiateł i - jak odkrywca tajemnicy kranu - zabrała go
do wieczno
ś
ci.
4 Odk
ą
d nauczyłem si
ę
biega
ć
, wi
ę
kszo
ść
czasu sp
ę
dzałem w
gronie rówie
ś
ników i starszych chłopców. Szybko zauwa
ż
yłem,
ż
e dzieci znacznie bardziej ni
ż
doro
ś
li interesowały si
ę
zagadkami otaczaj
ą
cego
ś
wiata. Ilekro
ć
gromada zatrzymywała
si
ę
na dłu
ż
ej, chodziłem z kolegami po okolicy.
Chłopcy wspinali si
ę
na najwy
ż
sze pi
ę
tra gmachów oraz
zwiedzali rozległe partery i piwnice. Cz
ę
sto spotykali
ruchome schody i biegn
ą
ce szybciej lub wolniej chodniki.
Chocia
ż
mechanizmy te stanowiły powtarzalny element domów
towarowych i stacji metra, zatrzymywali si
ę
przy schodach za
ka
ż
dym razem, bo miały w sobie co
ś
niezwykłego. Zdumiewała
liczba stopni, które ukazywały si
ę
wci
ąż
z jednego ko
ń
ca i
gin
ę
ły w drugim. Obserwacja nieprzerwanego ci
ą
gu metalowych
płyt nasuwała my
ś
l o niesko
ń
czono
ś
ci. Inn
ą
jej posta
ć
przywoływał widok kolejowych torów. Perony stacji metra
miały okre
ś
lon
ą
długo
ść
, za
ś
le
żą
ce mi
ę
dzy nimi szyny
mierzyły w mroczn
ą
dal tuneli - nie wiadomo sk
ą
d i dok
ą
d.
Pami
ę
tałem dzie
ń
, w którym pierwszy raz zobaczyłem
poci
ą
g. Na przystanek metra zaprowadzili mnie dwaj starsi
koledzy w powrotnej drodze z magazynu wyrobów metalowych,
sk
ą
d wynie
ś
li du
ż
y zwój drutu.
W walkach prowadzonych pomi
ę
dzy hordami wa
ż
n
ą
rol
ę
odgrywały stalowe włócznie. Robiono je z grubego spr
ęż
ystego
drutu, takiego, jaki chłopcy znale
ź
li w magazynie. Do obrony
czy do ataku najlepsze były odcinki około dwóch metrów.
M
ęż
czyzna uzbrojony w włóczni
ę
miał przewag
ę
nad
napastnikiem, który dysponował tylko no
ż
em lub siekier
ą
: nie
pozwalał podej
ść
do siebie, a je
ś
li przed walk
ą
ć
wiczył
rzuty, mógł zabi
ć
przeciwnika ze znacznej odległo
ś
ci. Moi
przodkowie zdobyli kiedy
ś
kilka włóczni. Pozostały one w
r
ę
kach najdzielniejszych wojowników hordy, przy czym wszyscy
zazdro
ś
cili im gro
ź
nej broni. Materiału do jej wyrobu nie
brakowało. Ostrze włóczni mo
ż
na było wygładzi
ć
, tr
ą
c je o
szorstki beton, nikt jednak nie wiedział, w jaki sposób
dzieli
ć
drut na kawałki o po
żą
danej długo
ś
ci.
Znaleziony drut miał grubo
ść
palca, a cały zwój - kształt
kr
ę
gu o
ś
rednicy przewy
ż
szaj
ą
cej mój wzrost. Kiedy
przechodzili
ś
my obok schodów prowadz
ą
cych do metra, jeden z
chłopców zauwa
ż
ył,
ż
e drut mo
ż
na poci
ąć
kład
ą
c zwój na szyny
- pod koła poci
ą
gu. Pomysł ten bardzo spodobał si
ę
drugiemu,
gdy
ż
wiele razy widział, jak koła rozcinały wszystko na swej
drodze z wyj
ą
tkiem kolejowych torów.
Nie brałem udziału w ich rozmowie. Chocia
ż
nie
rozumiałem, co zamierzaj
ą
zrobi
ć
, przeczuwałem
niebezpiecze
ń
stwo. Wkrótce po zej
ś
ciu na peron zobaczyłem
pierwszy w swym
ś
wiadomym
ż
yciu poci
ą
g. Najpierw przeraził
mnie zgrzyt hamulców i widok wagonów, które niespodziewanie
wytoczyły si
ę
z tunelu na o
ś
wietlon
ą
stacj
ę
. W przedziale
motorniczym nie było nikogo. Wszystkie drzwi otworzyły si
ę
równocze
ś
nie. Skamieniałem przed otwartym wej
ś
ciem do
jasnego wn
ę
trza, niezdolny do ucieczki ani do krzyku.
Oczekiwałem,
ż
e zaraz nast
ą
pi co
ś
strasznego, ale długi
szerego okien i drzwi trwał w bezruchu. W podziemiach
panowała gł
ę
boka cisza. Do wagonów nikt nie wsiadał. Poci
ą
g
stał przy peronie zaledwie kilkana
ś
cie sekund, ruszył nagle
i znikł w tunelu równie szybko, jak si
ę
pojawił. Po chwili
na s
ą
siednim torze zatrzymał si
ę
drugi - jad
ą
cy z przeciwnej
strony. Równie
ż
pusty.
Matka mówiła mi o
ś
mierci czyhaj
ą
cej na torach na
nieposłuszne dzieci. Dlatego odczuwałem silny zam
ę
t,
zrozumiały dla ka
ż
dego, kto po raz pierwszy bezpo
ś
rednio
zetkn
ą
ł si
ę
z odwieczn
ą
tajemnic
ą
poci
ą
gu. Jego obraz
zmroził mi krew w
ż
yłach. Mimo to przez nast
ę
pne lata
chodziłbym bez l
ę
ku po peronach, gdybym nie zobaczył jeszcze
jednej sceny, której opisem - po samotnym powrocie do hordy
- wywołałem zdumienie najbardziej do
ś
wiadczonych.
Kiedy drugi poci
ą
g zanurzył si
ę
w tunelu, do podziemia
znowu wróciła cisza. Koledzy czekali na ten moment.
Wiedzieli,
ż
e za kilka minut nast
ę
pne poci
ą
gi przejad
ą
przez
stacj
ę
. Zeskoczyli na tory razem z przyniesionym drutem. Na
szynie poło
ż
yli go symetrycznie, tak, aby koła przeci
ę
ły
zwój dwukrotnie wzdłu
ż
jego
ś
rednicy. Poniewa
ż
kr
ę
gi zło
ż
one
były czterokrotnie, ci
ę
cie w dwóch przeciwległych punktach
musiało doprowadzi
ć
do powstania o
ś
miu włóczni. Lecz aby
drut nie zapl
ą
tał si
ę
w koła wagonu, trzeba było zwój
przykr
ę
powa
ć
do podkładów toru. W tym celu chłopcy zdj
ę
li z
niego cz
ęść
cie
ń
szego drutu, którym był zwi
ą
zany.
Zd
ąż
yliby wszystko przygotowa
ć
, mimo
ż
e efekt nie był
pewny. Ledwie jednak rozpl
ą
tali kilka skr
ę
tów, stalowa
spirala wyprostowała si
ę
nagle ponad ich głowami. Przez
sekund
ę
próbowali
ś
ci
ą
gn
ąć
j
ą
do dołu, lecz uwolnionym
ko
ń
cem uderzyła w niski strop tunelu. Koniec ten w
o
ś
lepiaj
ą
cym blasku błyskawicy zwarł si
ę
z przewodem trakcji
elektrycznej, a poniewa
ż
drugi koniec wyzwolonej spr
ęż
yny
tkwił nadal w r
ę
kach chłopców, mocowali si
ę
z nim, stoj
ą
c
boso na szynach. Obaj zastygli w pozach, w jakich pr
ą
d pod
wysokim napi
ę
ciem zacisn
ą
ł im dłonie i napr
ęż
ył roztrz
ę
sione
mi
ęś
nie - kto wie, mo
ż
e a
ż
do przyjazdu kolejnego poci
ą
gu.
Tego nie umiałem powiedzie
ć
.
Nurtował mnie problem niesko
ń
czono
ś
ci
ś
wiata. Przez całe
swoje
ż
ycie szedłem z hord
ą
wiecznie pustymi ulicami miasta,
którego granice le
ż
ały w nieosi
ą
galnej dali. W mie
ś
cie tym
ka
ż
da dzielnica przylegała bezpo
ś
rednio do s
ą
siednich: jedna
- zwartymi kolumnami domów - przenikała peryferie drugiej,
ta z kolei zajmowała miejsce przy nast
ę
pnej, a za ni
ą
rozci
ą
gała si
ę
jeszcze inna i tak dalej we wszystkich
kierunkach - jak si
ę
zdawało - bez ko
ń
ca.
Rozległy obszar ciasno zabudowanej przestrzeni miał tylko
dwie widoczne granice. Były nimi ogromne kopuły dwu
kolejnych stopni, mi
ę
dzy którymi zawierała si
ę
cała
gigakondygnacja. Granice te to o
ś
wietlony z dołu bł
ę
kitny
strop na wysoko
ś
ci sze
ść
dziesi
ą
tego pi
ę
tra, dok
ą
d si
ę
gały
wszystkie wie
ż
owce, oraz poziom ich fundamentów pokryty
labiryntem chodników i jezdni. Tylko te granice były
osi
ą
galne: górna - wysoko nad głow
ą
(ludzie dotykali jej
niekiedy, wyci
ą
gaj
ą
c r
ę
ce z okien ostatniego pi
ę
tra) i dolna
- tu
ż
pod nogami. Pozostałe - je
ś
li w ogóle istniały, gin
ę
ły
w gł
ę
bi długich ulic poza odległym horyzontem.
Odnosiłem czasem wra
ż
enie,
ż
e tam daleko, gdzie stalowe
niebo ł
ą
czyło si
ę
pozornie z betonow
ą
ziemi
ą
, bł
ę
kit jest
nieco ja
ś
niejszy. Zapatrzony we
ń
próbowałem odgadn
ąć
, jakie
obrazy ukrywa niebieska krzywizna. Jej nie
ś
miały blask -
widziany w prze
ś
witach mi
ę
dzy wie
ż
owcami - dawał ludziom
nadziej
ę
lepszego jutra, mobilizuj
ą
c ich do niestrudzonych
poszukiwa
ń
legendarnej krainy dostatku, we mnie natomiast
budził pragnienie poznania niewyobra
ż
alnej kraw
ę
dzi
ś
wiata.
W miar
ę
jak rosłem, tajemnica górnej i dolnej granicy oraz
bezkres wszystkiego, co istniało dookoła, nasuwała mi coraz
wi
ę
cej niespokojnych my
ś
li. Obok pytania o przestrzenny
koniec
ś
wiata, intrygowała mnie niepewno
ść
, co zakrywaj
ą
powierzchnie nieba i ziemi. I cho
ć
próbowałem to sobie
wyobrazi
ć
, byłem w swych domysłach równie bezradny jak przy
kre
ś
leniu wizji niesko
ń
czonego miasta.
5 Aresztowany za rozbicie wystawy i kradzie
ż
w sklepie
samoobsługowym, gdzie schowałem do torby niewielki zapas
ż
ywno
ś
ci, oskar
ż
ony o włócz
ę
gostwo i kradzie
ż
- podczas nocy
sp
ę
dzonej w towarzystwie oficera dy
ż
urnego - opowiedziałem
mu histori
ę
swego krótkiego
ż
ycia, typow
ą
dla dziecka
wychowanego w hordzie.
Swego ojca prawie nie znałem, wi
ę
c nie umiałem go
dokładnie opisa
ć
, natomiast o matce potrafiłem powiedzie
ć
wiele dobrego. Chocia
ż
zajmowała si
ę
głównie wychowaniem
kolejnych, młodszych dzieci oraz - jak inne kobiety -
poszukiwaniem wody i
ż
ywno
ś
ci, do czasu, gdy urodziła
dwojaczki, po
ś
wi
ę
cała mi du
ż
o uwagi. Byłem jej jedenastym
czy mo
ż
e pi
ę
tnastym potomkiem - liczb
ę
wszystkich dzieci
próbowałem ustali
ć
na palcach, ale nie miałem pewno
ś
ci, ile
ich w ko
ń
cu było: kilkoro zmarło zaraz po urodzeniu, za
ś
do
rachunku poległych lub zaginionych w starszym wieku braci i
sióstr (cho
ć
operowałem te
ż
palcami bosych stóp) wci
ąż
wkradały si
ę
nowe bł
ę
dy.
Urodziłem si
ę
na peronie metra, gdzie matka schowała si
ę
w chwili ataku wrogiej gromady. Oczywi
ś
cie, ani okresu
ż
ycia, jakie sp
ę
dziłem potem noszony przez matk
ę
na plecach,
ani - tym bardziej - gro
ź
nego dla hordy dnia, w którym
przyszedłem na
ś
wiat - wcale nie pami
ę
tałem. Powiedziałem
"oczywi
ś
cie", jednak - po krótkim namy
ś
le - wyraziłem
zdziwienie,
ż
e to wszystko tak szybko wyleciało mi z głowy,
zwłaszcza obraz walki, o której mi opowiadano, bo sk
ą
din
ą
d
miałem wra
ż
enie, jakby te fakty nale
ż
ały do bardzo bliskiej
przeszło
ś
ci. W ka
ż
dym razie znałem kilka szczegółów ze swego
wczesnego dzieci
ń
stwa.
Wygl
ą
dałem na osiem, mo
ż
e dziewi
ęć
lat. I pewnie ich tyle
miałem, tak zanotowano w protokole, co potwierdził lekarz z
zakładu rehabilitacji, poniewa
ż
w trakcie badania nie
potrafiłem swego wieku okre
ś
li
ć
. Ujawniony fakt,
ż
e
urodziłem si
ę
i wychowywałem w Strefie Ska
ż
onej - gdzie
ś
gł
ę
boko mi
ę
dzy powierzchni
ą
kuli ziemskiej i jej
ś
rodkiem,
wi
ę
c w obszarze mniejszego ci
ąż
enia grawitacyjnego, bardzo
wyra
ź
nie zdeterminował budow
ę
mojego ciała. Chocia
ż
byłem
wysoki jak na swój wiek, miałem cienkie ko
ś
ci i słabe,
ź
le
rozwini
ę
te mi
ęś
nie, które tutaj tu
ż
pod powierzchni
ą
globu,
dok
ą
d dotarłem przypadkiem - nie pozwalały mi długo utrzyma
ć
si
ę
na nogach. Policjant ju
ż
wcze
ś
niej zwrócił uwag
ę
na mój
niedorozwój fizyczny oraz osłabienie; schwytanie i
rozbrojenie takiego złodzieja nie sprawiło
ż
adnej trudno
ś
ci.
Byłem dziwacznie ubrany, brudny, wystraszony. Taki dzikus
budził zainteresowanie policjantów odwiedzaj
ą
cych
komisariat; ten i ów bardziej lub mniej przyjaznym tonem
próbował wci
ą
gn
ąć
mnie do rozmowy. Tematem stała si
ę
moja
bro
ń
, wy
ś
miewana przez nich butelka po winie, osadzona
szyjk
ą
na kiju od szczotki i tak rozbita w połowie, by
szklane gro
ź
ne ostrza odstraszały napastników.
Mówiłem archaicznym j
ę
zykiem i nie miałem elementarnego
wykształcenia. Nos wycierałem r
ę
kawem koszuli. Przewiduj
ą
c
ró
ż
ne mo
ż
liwo
ś
ci, porucznik zaprowadził mnie do słu
ż
bowej
toalety i na wszelki wypadek wskazał muszl
ę
klozetow
ą
. W
przekonaniu wra
ż
liwego policjanta dyskretny gest precyzyjnie
okre
ś
lał jej przeznaczenie. Jednak wkrótce, w przerwie
przesłuchania, zobaczył na podłodze pod
ś
cian
ą
podejrzan
ą
kału
żę
, do której zbadania nie trzeba było ekipy
dochodzeniowej ani laboratoryjnej. Zaskoczony odkryciem i
tym bardziej w
ś
ciekły,
ż
e przedtem - na widok porcelanowego
postumentu - zdawałem si
ę
wyra
ż
a
ć
zrozumienie, chwycił mnie
za ucho i ponownie wszedł ze mn
ą
do toalety. Tam -
porywczym tonem, a gdy to nie pomogło - wzorowym przykładem
bardziej ni
ż
ostre słowa wymownym - pouczył mnie, gdzie
wiadome sprawy (w epoce lawinowego rozwoju wiedzy o
ś
wiecie)
powinien załatwia
ć
dobrze wychowany człowiek.
Zaczerwieniłem si
ę
po uszy. Wywołany zachowaniem
m
ęż
czyzny przykry obraz zepsucia cywilizawanych ludzi po
prostu nie mie
ś
cił mi si
ę
w głowie. Nie mogłem poj
ąć
, czemu
zmuszaj
ą
mnie do zanieczyszczania jednego z tych cennych
ź
ródeł kryształowej wody, w których od niepami
ę
tnych czasów
za przykładem licznych pokole
ń
ja i wszyscy znani mi
mieszka
ń
cy Ziemi zawsze gasili pragnienie.
*
Termin "zakład rehabilitacji" usłyszałem po raz pierwszy
w komisariacie policji i ju
ż
nast
ę
pnego dnia (po nocnym
przesłuchaniu) dowiedziałem si
ę
, co on oznacza.
Rano jego sens sprowadzał si
ę
do jednego z pi
ę
tnastu
łó
ż
ek na sali zajmowanej przez kalekie i ułomne dzieci,
gdzie zostałem ulokowany. W południe wzbogacił swoj
ą
tre
ść
o
hała
ś
liw
ą
jadalni
ę
i zatłoczony pokój telewizyjny. Kilka dni
pó
ź
niej znaczenie tego terminu uzupełnił widok sali
gimnastycznej z przyrz
ą
dami do
ć
wicze
ń
dla inwalidów, a po
miesi
ą
cu, kiedy zszedłem przed gmach - o obraz boiska pod
murem zakładu.
Wiek chłopców, z którymi dzieliłem sypialni
ę
, wahał si
ę
w
granicach od kilku do kilkunastu lat. Prawie wszyscy
sp
ę
dzali tu okres rekonwalescencji po leczeniu szpitalnym i
chocia
ż
byłem w
ś
ród nich jedynym całkowicie zdrowym
człowiekiem, wyró
ż
niałem si
ę
wyj
ą
tkow
ą
słabo
ś
ci
ą
organizmu.
Mimo cielesnych defektów, niekiedy bardzo powa
ż
nych, z
jakimi
ż
yli od urodzenia lub od wypadku zako
ń
czonego
operacj
ą
, przewy
ż
szali mnie sił
ą
i wytrzymało
ś
ci
ą
. Patrzyłem
na nich z podziwem, nie rozumiej
ą
c, dlaczego chore dziecko
lub chłopiec chodz
ą
cy o kulach potrafi dłu
ż
ej ni
ż
ja
utrzyma
ć
si
ę
na nogach, sta
ć
swobodnie z dala od
ś
ciany i
bez niczyjej pomocy przebiec niewielk
ą
odległo
ść
. Dla mnie -
dopóki czułem ból w nadwer
ęż
onych mi
ęś
niach - przez wiele
dni było to nieosi
ą
galne.
Dawniej chodziłem lekko i biegałem bez wi
ę
kszej
trudno
ś
ci, nie miałem te
ż
kłopotu z d
ź
wiganiem odpowiednich
dla mojego wieku ci
ęż
arów. W nowych warunkach nie mogłem
podnie
ść
nawet krzesła, przesun
ąć
łó
ż
ka czy stołu
obci
ąż
onego talerzami. Ułomni koledzy, wcale nie
przygn
ę
bieni kalectwem i przekonani o bezwzgl
ę
dnej warto
ś
ci
uzyskiwanych tu przewag, z dziecinnym optymizmem rywalizuj
ą
c
mi
ę
dzy sob
ą
, codziennie okazywali mi swe lekcewa
ż
enie. Na
sali gimnastycznej nie dorównywałem im w najprostszych
ć
wiczeniach: m
ę
czyłem si
ę
szybko, cz
ę
sto upadałem, wsz
ę
dzie
byłem ostatni i zawsze prze
ż
ywałem jakie
ś
niezrozumiałe dla
nich problemy.
W
ś
ród rówie
ś
ników nie spotkałem nikogo, kto by mi
wyja
ś
nił, dlaczego nagle stałem si
ę
taki słaby. Pami
ę
tałem,
ż
e nast
ą
piło to, zanim mnie aresztowano, dokładnie w chwili,
gdy po długim
ś
nie wyszedłem na korytarz z windy dalekiego
zasi
ę
gu. Wcze
ś
niej, jeszcze przed wej
ś
ciem do tego
szybkobie
ż
nego d
ź
wigu, zatrzymałem si
ę
w korytarzu i
osadziłem rozbit
ą
butelk
ę
na kiju, wspieraj
ą
c jego koniec o
jeden z przycisków wystaj
ą
cych ze
ś
ciany. Wtedy usłyszałem
szmer drzwi, które rozsun
ę
ły si
ę
tu
ż
przy mnie. Wind
ę
zobaczyłem po raz pierwszy w
ż
yciu. Poniewa
ż
przechodziłem
tamt
ę
dy w poszukiwaniu legowiska, zainteresowałem si
ę
mi
ę
kkimi ławami umieszczonymi w gł
ę
bi niewielkiego wn
ę
trza.
W kabinie działała klimatyzacja. Jej drzwi zasun
ę
ły si
ę
za
mn
ą
, ledwie uło
ż
yłem si
ę
do snu, a potem kiedy si
ę
obudziłem, wypocz
ę
ty i zdrowy - wyj
ś
cie było otwarte.
Chocia
ż
czułem si
ę
bardzo dobrze, nie miałem siły
podnie
ść
si
ę
na nogi. Z windy wyszedłem z wielkim trudem.
Zdziwiła mnie zmiana w wygl
ą
dzie korytarza, bo zapami
ę
tałem
otoczenie wej
ś
cia do windy. Ale jeszcze bardziej
przestraszyłem si
ę
z powodu niemocy odczuwanej w mi
ęś
niach.
Odt
ą
d nieustannie zataczałem si
ę
pod ci
ęż
arem swego
ciała, którego waga wzrosła kilkakrotnie. Wkrótce
zauwa
ż
yłem,
ż
e nie tylko własne ciało, ale równie
ż
wszystkie
inne, dobrze znane mi przedmioty maj
ą
tutaj wi
ę
kszy ci
ęż
ar.
Ponadto - i fakt ten był główn
ą
przyczyn
ą
licznych drwin ze
strony kolegów - zwracałem na siebie uwag
ę
nienormaln
ą
powolno
ś
ci
ą
reakcji przy chwytaniu spadaj
ą
cych przedmiotów.
Dot
ą
d zawsze, nawet ju
ż
nad podłog
ą
, potrafiłem dogoni
ć
w
locie ka
ż
dy przedmiot wypuszczony z r
ę
ki. Teraz byłem
bezradny w podobnych sytuacjach, gdy
ż
wszystko tu spadało z
niewiarygodn
ą
pr
ę
dko
ś
ci
ą
.
Efekty tego dziwnego stanu rzeczy szczególnie ostro
ujawniały si
ę
podczas gry w piłk
ę
: próbowałem chwyta
ć
j
ą
lub
kopa
ć
w niewła
ś
ciwym momencie, gdy znajdowała si
ę
ju
ż
w
innym miejscu. Daremne chwytanie lub kopanie powietrza
wywoływało zło
ś
liwe komentarze b
ą
d
ź
salwy
ś
miechu w kr
ę
gu
lepiej graj
ą
cych kolegów.
O przyczyn
ę
zmiany ci
ęż
aru zapytałem lekarza ju
ż
w czasie
pierwszego badania w izbie przyj
ęć
nowych rekonwalescentów.
Potem poruszyłem ten temat przy okazji kolejnego spotkania z
wychowawc
ą
grupy. Lekarz i pedagog mieli dobre intencje, ale
ich wyja
ś
nienia wcale mnie nie uspokoiły. U
ż
ywali równie
niezrozumiałych terminów, jak w codziennej praktyce
terapeutycznej i dydaktycznej.
Kilka wa
ż
nych informacji uzyskałem dopiero po trzech
miesi
ą
cach pobytu w o
ś
rodku od starszego od siebie inwalidy
z s
ą
siedniej sali. Chłopiec ten wyja
ś
nił,
ż
e gmach zakładu
rehabilitacji znajduje si
ę
na szesnastej kondygnacji, a ja
pochodz
ę
ze Strefy Ska
ż
onej, która znajduje si
ę
w pobli
ż
u
ś
rodka planety. I to jest powodem,
ż
e jeste
ś
taki, jaki
jeste
ś
- powiedział.
Wiodłem w zakładzie
ż
ycie według schematu ustalonego
tygodniowym planem zaj
ęć
. Wypełniała je nauka j
ę
zyka, sen i
posiłki, wyczerpuj
ą
ce
ć
wiczenia gimnastyczne oraz godziny
wytchnienia sp
ę
dzane w sali automatycznych gier lub przed
telewizorem.
Pocz
ą
tkowo mo
ż
liwo
ść
sterowania strumieniem wody nad
umywalk
ą
czy
ś
wiatłami w pokojach zdumiewała mnie w równym
stopniu, jak ruchome obrazy na szklanym ekranie i głosy
utrwalone na płycie czy ta
ś
mie. Kr
ę
ciłem wi
ę
c zaworami,
naciskałem wł
ą
czniki, zmieniałem kanały i ta
ś
my, pełen
podziwu dla odkry
ć
dokonanych przez cywilizowanych ludzi.
Wkrótce jednak - naturalnym porz
ą
dkiem rzeczy - zabawy te
straciły dla mnie pierwotny urok. Pozostało po nich uczucie
niedosytu, u
ś
pione w gł
ę
bi
ś
wiadomo
ś
ci, a na pierwszy plan
wyszła niech
ęć
do jednostajnych dni, które linijka po
linijce składały si
ę
w ramki rozkładu zaj
ęć
realizowanego
przez personel. Monotonia tego
ż
ycia, cykliczna
powtarzalno
ść
i pustka zda
ń
głoszonych z telewizyjnego
ekranu, obok sprzeciwu dla tera
ź
niejszo
ś
ci budziła we mnie
pragnienie otwartej przestrzeni i swobody działania.
Najbardziej m
ę
czyła mnie niepewno
ść
dalszych losów. Nikt
nie potrafił lub nie chciał odpowiedzie
ć
na moje pytania, a
było ich wiele. Pewnego dnia do zakładu powrócił z urlopu
młody instruktor rehabilitacji i szybko zyskał moj
ą
sympati
ę
. Był inny ni
ż
reszta, bardziej ludzki. Zauwa
ż
yłem,
ż
e zwrócił na mnie szczególn
ą
uwag
ę
, zajmował si
ę
cz
ęś
ciej
mn
ą
ni
ż
innymi chłopcami. Opowiedziałem mu swoj
ą
histori
ę
.
Kiwn
ą
ł ze zrozumieniem głow
ą
i powiedział:
- Nie przejmuj si
ę
, mały, zrobimy z ciebie zdrowego
chłopaka, ale musisz by
ć
cierpliwy. Przede wszystkim musisz
du
ż
o
ć
wiczy
ć
.
- Jak długo? - spytałem.
- S
ą
dz
ę
,
ż
e ze dwa lata - odpowiedział.
- Ile to jest dwa lata? - spytałem, bo nic mi ten termin
nie mówił. Spojrzał na mnie ostro, jakby podejrzewał,
ż
e z
niego
ż
artuj
ę
, ale po chwili u
ś
miechn
ą
ł si
ę
.
- No tak - powiedział. - Zapomniałem,
ż
e pochodzisz ze
Strefy Ska
ż
onej. Zapomniałem,
ż
e wychowałe
ś
si
ę
w jednej z
koczuj
ą
cych tam hord i
ż
e wobec tych faktów, nic nie wiesz
i niewiele rozumiesz, bo jeste
ś
po prostu dziki.
- Nie chc
ę
by
ć
dziki! - krzykn
ą
łem. - Pytałem chłopców,
instruktorów, lekarzy, ale nikt nie chce ze mn
ą
rozmawia
ć
.
- Dobrze - przerwał mi. - Przyjd
ź
tutaj wieczorem po
zaj
ę
ciach, odpowiem na wszystkie twoje pytania.
Gdy spotkali
ś
my si
ę
wieczorem w umówionym miejscu, kazał
mi usi
ąść
i wyprzedzaj
ą
c moje pytania powiedział:
- Najpierw opowiem ci o tym, gdzie jeste
ś
my, o miejscu, w
którym
ż
yjemy i jak do tego doszło. To pozwoli ci wiele
zrozumie
ć
, a potem b
ę
dziesz pytał.
Skin
ą
łem głow
ą
na zgod
ę
.
- Mieszkamy i
ż
yjemy na szesnastej gigakondygnacji
aglomeracyjnej planety zwanej Ziemi
ą
. Numery tych wielkich
stopni aglomeracyjnych rosn
ą
w dół pocz
ą
wszy od pierwszego -
tu
ż
pod powierzchni
ą
planety, w kierunku jej
ś
rodka. Tak
wi
ę
c od powierzchni Ziemi dzieli nas odległo
ść
zaledwie
pi
ę
tnastu gigakondygnacji, ale gdyby
ś
my chcieli zjecha
ć
w
dół, w kierunku
ś
rodka Ziemi, to pod nami jest ponad trzy
tysi
ą
ce takich gigakondygnacji, przy czym ka
ż
da z nich ma
sze
ść
dziesi
ą
t pi
ę
ter. Jest to jedno z wi
ę
kszych ziemskich
miast. Kiedy
ś
było inaczej. Miast nie budowano w gł
ę
bi
Ziemi, ale na jej powierzchni. Opowiem ci, jak do tego
doszło.
- Gdzie
ś
w połowie dwudziestego wieku ludzie wynale
ź
li
straszn
ą
bro
ń
- bomb
ę
atomow
ą
. Była to tak potworna bro
ń
,
ż
e
jedna bomba wystarczyła, aby zniszczy
ć
całe miasto. Ziemia
była wtedy podzielona na dwa wrogie mocarstwa - Wschód i
Zachód. Obydwie strony zbroiły si
ę
w bomby atomowe i
rakiety, które je przenosiły. Wy
ś
cig zbroje
ń
nie miał ko
ń
ca.
Ludzi ogarn
ą
ł strach przed zagład
ą
. Najpierw rz
ą
dy, wojsko i
bardziej zamo
ż
ni ludzie zacz
ę
li budowa
ć
podziemne schrony, w
których mo
ż
na było prze
ż
y
ć
atak atomowy. Ale byli to
nieliczni, reszcie ludno
ś
ci groziła totalna zagłada.
Narastała fala atomowej histerii, zacz
ę
ły si
ę
bunty, ba,
prawie rewolucje. Pod naciskiem
żą
da
ń
ludno
ś
ci, które
brzmiały - "Schron dla ka
ż
dego", zacz
ę
to budowa
ć
miasta w
gł
ą
b Ziemi. Gdy wybuchła wojna atomowa, zniszczono w
osiemdziesi
ę
ciu procentach powierzchni
ę
planety, ale nie
zniszczono podziemnych miast. Aby zniszczy
ć
ludzi
zamieszkuj
ą
cych podziemne miasta, wrogie mocarstwa znalazły
inny sposób. Bro
ń
bakteriologiczn
ą
.
Wyhodowano w tajnych laboratoriach bakterie i wirusy
powoduj
ą
ce epidemie szybko u
ś
miercaj
ą
cych chorób, na które
nie było lekarstw. Dywersanci wrzucali je do zbiorników
wody, do
ż
ywno
ś
ci lub do systemów wentylacyjnych
aglomeracji miejskich. Wybuchały epidemie, które szybko
zabijały miliony ludzi. Nie było ratunku. Poszczególne
kondygnacje, na których wybuchły epidemie odcinano od
pozostałych. Obowi
ą
zywał system całkowitej izolacji. Trupy,
a nawet zara
ż
onych, spalano w piecach anihilacyjnych.
Epidemie, które wybuchły gdzie
ś
w
ś
rodku miasta, obj
ę
ły
kolejno prawie wszystkie aglomeracje w dół i w gór
ę
. Doszły
ju
ż
do szesnastej kondygnacji i tu si
ę
zatrzymały, bo w
ko
ń
cu zawarto pokój. Wszystkie kondygnacje poni
ż
ej
szesnastej s
ą
do dzisiaj uwa
ż
ane za Stref
ę
Ska
ż
on
ą
, w
dalszym ci
ą
gu obowi
ą
zuje ich izolacja. Nieliczni ludzie,
którzy prze
ż
yli epidemie, obecnie w pi
ą
tym lub szóstym
pokoleniu tworz
ą
dzikie hordy, z których ty si
ę
wywodzisz.
- Czy poza mn
ą
kto
ś
si
ę
stamt
ą
d wydostał? - spytałem.
- Tak, jeste
ś
szóstym przypadkiem w ci
ą
gu ostatnich
trzydziestu lat.
Rozmawiali
ś
my długo - miałem wiele pyta
ń
. Nie
wszystko, o czym mówił, było dla mnie zrozumiałe, ale on
cierpliwie wyja
ś
niał. Na ko
ń
cu naszej rozmowy zapytałem go,
jakie b
ę
d
ą
moje losy, co zamierzaj
ą
ze mn
ą
zrobi
ć
.
- Gdy wzmocni
ą
si
ę
twoje mi
ęś
nie i ko
ś
ci - odpowiedział -
co, jak s
ą
dz
ę
, potrwa około dwu lat, zostaniesz przeniesiony
na powierzchni
ę
Ziemi do Rezerwatu Przyrody. Tam zostaniesz
powierzony jakiej
ś
rodzinie, która b
ę
dzie si
ę
tob
ą
opiekowa
ć
. Jak ci ju
ż
mówiłem, osiemdziesi
ą
t procent
powierzchni Ziemi zostało zniszczone w wojnie atomowej.
Pozostałe dwadzie
ś
cia procent jest obecnie wykorzystane jako
Rezerwat Przyrody. Nie ma tam miast, s
ą
wioski, przewa
ż
nie o
zabudowie drewnianej. Ludzie uprawiaj
ą
tam gleb
ę
,
ż
yj
ą
na
poziomie techniki i cywilizacji połowy dwudziestego wieku.
Uwa
ż
amy,
ż
e ty jako dziki miałby
ś
du
ż
e trudno
ś
ci z
adaptacj
ą
do poziomu techniczno-cywilizacyjnego,
jaki jest obecnie w mie
ś
cie. Tam b
ę
dzie ci łatwiej si
ę
przystosowa
ć
.
6 Od kilku miesi
ę
cy mieszkałem w Rezerwacie przyrody na
powierzchni Ziemi. Przygarn
ę
ła mnie na wychowanie rodzina
Rozentów, oczywi
ś
cie władze pokrywały wydatki zwi
ą
zane z
moim utrzymaniem.
Wizyta pana Consmana wywarła na wszystkich du
ż
e wra
ż
enie:
od razu wyczułem,
ż
e mnie ona dotyczy, nie spuszczałem oczu
z niezwykłego go
ś
cia, Tomasz, by lepiej słysze
ć
, o czym
b
ę
dzie mowa, uchylił drzwi s
ą
siedniej izby, gdzie go
wypłoszyło ujadanie psa i kroki przed domem, za
ś
pani Rozent
bardziej ni
ż
inni przej
ę
ta, upu
ś
ciła garnek na rozpalony
blat kuchni. I nawet jej m
ąż
, po zwykłym komentarzu: "A to
nieprawda!", którym gniewnie skomentował ostatnie zdanie
spikera, na widok wchodz
ą
cego kierownika szkoły zmienił si
ę
na twarzy, natychmiast uciszył rozgadany gło
ś
nik i z bardzo
uprzejm
ą
min
ą
wstał od telewizora.
Gospodarz przyj
ą
ł pana Consmana serdecznym u
ś
miechem,
go
ś
cinnie wskazuj
ą
c mu ciepłe miejsce przy kuchni. Niestety,
kierownik szkoły nie dał si
ę
zaprosi
ć
na kolacj
ę
ani nawet
nie był łaskaw usi
ąść
na chwil
ę
za stołem. Spieszył si
ę
w
sprawie urz
ę
dowej. Czy to z powodu znacznej odległo
ś
ci od
wioski i pó
ź
nej pory, czy te
ż
mo
ż
e uprzedzony
plotkami, ograniczył czas wizyty do niezb
ę
dnego minimum.
Najpierw zapytał o moje nazwisko, a kiedy gospodarz
przypomniał,
ż
e pochodz
ę
ze Strefy Ska
ż
onej,
zainteresował si
ę
moim wiekiem.
Pan Rosent wzruszył ramionami i rozło
ż
ył r
ę
ce gestem
bezradno
ś
ci.
- Nie wiemy dokładnie. Wła
ś
nie dlatego pozostaje w domu.
Zreszt
ą
chłopiec zna ju
ż
alfabet i nawet umie porachowa
ć
krowy...
- Mam dziesi
ęć
lat - odezwałem si
ę
.
Wszyscy spojrzeli na mnie. Niecodzienny fakt, nie pytany
przez nikogo zabrałem głos w rozmowie dorosłych.
- Je
ś
li tak jest, to tym lepiej - powiedział pan Consman.
- Bo skoro czyta ju
ż
i liczy, to pójdzie od razu do trzeciej
klasy.
- A czy ja mu tego kiedykolwiek broniłem? - zapytał pan
Rozent, wzywaj
ą
c sufit na
ś
wiadka.
Sprawa była załatwiona. Kierownik szkoły schował swój
notes i po wymianie chłodnych ukłonów zwrócił si
ę
do
wyj
ś
cia. Gospodarz ruszył za nim na przesadnie sztywnych
nogach.
- Musz
ę
jeszcze co
ś
panu powiedzie
ć
- szepn
ą
ł do go
ś
cia w
otwartych drzwiach sieni. Wyszli za próg, gdzie pan Rozent
kilkoma spazmatycznymi j
ę
kami ujawnił, ile bolesnego wysiłku
kosztuje go ta krótka wycieczka. - Moja krzywda nikogo nie
obchodzi - rzekł - bo ka
ż
dy, kto ma zdrowe nogi, sam sobie
radzi bez pastucha.
W tej chwili pies - przyczajony za kieratem - wystrzelił
ku obcemu na cał
ą
długo
ść
ła
ń
cucha.
- I ja wam, gospodarzu, co
ś
powiem... - Pan Consman
poczekał cierpliwie, a
ż
w
ś
ciekły ryk kundla mro
ź
ne powietrze
zdławi do niskiego skowytu. - Nauka w szkole powszechnej
jest obowi
ą
zkowa. Wi
ę
c je
ś
li jutro... za kwadrans ósma wasz
chłopak nie zamelduje si
ę
w mojej kancelarii, b
ę
dziecie
mieli do czynienia z wójtem.
Od pewnego czasu szkoła zajmowała w mojej
ś
wiadomo
ś
ci
centralne miejsce. Granicz
ą
cy z kultem podziw dla nauki
otaczałem uczuciem wytrwałej nadziei. W moim przekonaniu
szkoła mogła mnie wyprowadzi
ć
z pułapki, do jakiej losy
wci
ą
gały ka
ż
dego dzikiego. Widziałem w niej kres swej
niepewno
ś
ci. Nie wyobra
ż
ałem sobie instytucji bardziej
wzniosłej i godnej zaufania. Chocia
ż
nigdy nie o
ś
mieliłem
si
ę
zajrze
ć
do jej wn
ę
trza, miałem gł
ę
bok
ą
pewno
ść
,
ż
e jest
ona tym, czego brakowało mi w zagrodzie: kluczem
do wszelkich tajemnic, drogowskazem na rozstaju barwnych
dróg i gwarancj
ą
niezwykłego jutra, pasjonuj
ą
c
ą
przygod
ą
,
ale te
ż
ostoj
ą
duchowej równowagi i siły, razem - bram
ą
do
cywilizowanego
ś
wiata. Ile razy o niej my
ś
lałem, ogarniało
mnie te
ż
zdziwienie oboj
ę
tno
ś
ci
ą
innych dzieci, poniewa
ż
w
uwagach starszych uczniów wypowiadanych na jej temat - nie
mogłem si
ę
doszuka
ć
ż
adnego entuzjazmu.
Zaledwie kierownik szkoły znikn
ą
ł w zasypanej
ś
niegiem
dolinie, gdy w chałupie Rozentów rozgorzała nerwowa
krz
ą
tanina. Rozpocz
ą
łem przygotowania do nauki. Pani Rozent
asystowała mi w poszukiwaniach tornistra. Uwa
ż
ała,
ż
e
chłopiec nie powiniem i
ść
na pierwsz
ą
lekcj
ę
bez
odpowiedniego ekwipunku. Jakby to wygl
ą
dało? Trzeba było
przystawi
ć
drabin
ę
do klapy prowadz
ą
cej na poddasze, gdzie
od lat w stosie innych gratów pod grub
ą
warstw
ą
kurzu
poniewierał si
ę
piórnik i kałamarz jej brata, Tomasza. Tam
te
ż
wkrótce znaleziono stare ksi
ąż
ki. Aby nada
ć
im
ś
wie
ż
y wygl
ą
d, gospodyni starannie obło
ż
yła je w now
ą
gazet
ę
. Co prawda, ksi
ąż
ki nie były ju
ż
w najlepszym stanie,
czemu nikt si
ę
nie dziwił, bo Tomasz chodził do trzeciej
klasy przed dwunastu laty, jednak co by ludzie powiedzieli,
gdyby nowy ucze
ń
- id
ą
c przez wie
ś
- dzwonił kałamarzem o
piórnik w pustym tornistrze.
Po sko
ń
czeniu pakowania Tomasz zniósł ze strychu jeszcze
jeden szkolny przybór z dawnych czasów: specjaln
ą
ma
ść
sprz
ą
dzon
ą
według recepty swego do
ś
wiadczonego kolegi,
kiedy
ś
ostatniego nieuka, a dzi
ś
cenionego farmaceuty.
Zademonstrował mi, jak posmarowa
ć
ni
ą
r
ę
ce, aby linijka
nauczycielki p
ę
kła na dłoni t
ę
pego ucznia ju
ż
przy pierwszym
ciosie.
Pani Rozent przysłuchiwała si
ę
naszej rozmowie z nie
ukrywan
ą
trosk
ą
. Kiedy uznała za stosowne wspomnie
ć
,
ż
e
pełnym bezpiecze
ń
stwem mógł cieszy
ć
si
ę
tylko ucze
ń
posłuszny i pilny, Tomasz mrugn
ą
ł porozumiewawczo,
wyprowadził mnie z kuchni, wytarł tłuste r
ę
ce w star
ą
marynark
ę
i po rozdarciu podszewki wyrwał z jej ramion dwie
mi
ę
kkie poduszki. Jego zdaniem ochraniacze te stale nale
ż
ało
nosi
ć
na kolanach pod spodniami, co podczas odbywania
zwykłej kary wielogodzinnego kl
ę
czenia na grochu przynosiło
skazanemu znaczn
ą
ulg
ę
w m
ę
czarniach. Podobno woreczek z
grochem le
ż
ał w jednym k
ą
cie lekcyjnej izby i z reguły
okupowany był przez ten typ
ś
mierdz
ą
cych leni, którzy bali
si
ę
bólu fizycznego, natomiast w drugim jej rogu, tu
ż
obok
tablicy, stała o
ś
la ławka - narz
ę
dzie wyszukanych tortur dla
wra
ż
liwych na cierpienia psychiczne.
Zainteresowała mnie sytuacja ucznia tak haniebnie
odosobnionego w miejscu wstydliwej ekspozycji. Zapytany o
bli
ż
sze szczegóły Tomasz chciał uprzejmie rozwin
ąć
ciekawy
dla mnie temat, ale - dostrzegłszy niezdrowe wypieki na
moich policzkach - postanowił zako
ń
czy
ć
sprawozdanie z
tajemnic szkoły optymistycznym akcentem. Zaraz przyszedł mu
do głowy wła
ś
nie ów kierownik, na pierwszy rzut oka oschły
urz
ę
dnik i belfer, a faktycznie człowiek wyrozumiały dla
wszystkich matołów, wi
ę
c w
ś
cisłym tego słowa znaczeniu -
dobry.
Otó
ż
- dla kontrastu z chaotycznymi nauczycielkami, które
bez ładu ni składu chlastały linijkami tego ucznia
b
ą
d
ź
innego, to za grzanie r
ą
k przy piecu podczas pauzy, to
znów z powodu niedoci
ą
gni
ęć
w kaligrafii wywołanych mrozem,
raz za brak logicznego my
ś
lenia, kiedy indziej za nadmiar -
systematyczny kierownik karcił wył
ą
cznie krn
ą
brnych
indywidualistów. Kazał im kła
ść
si
ę
na taborecie siedzeniem
do góry i przed frontem całej klasy lał miarowo gumowym
sznurem od
ż
elazka.
Wieczorem ustalono,
ż
e (ze wzgl
ę
du na długi marsz po
gł
ę
bokim
ś
niegu) musz
ę
wsta
ć
nieco wcze
ś
niej ni
ż
zwykle i
wyj
ść
z domu o siódmej. Gospodyni obiecała zaprowadzi
ć
mnie
do kancelarii. Zasn
ą
łem dopiero nad ranem.
Przez cał
ą
noc próbowałem wyobrazi
ć
sobie wn
ę
trze
szkolnej klasy. Domy
ś
liłem si
ę
bez trudu, jakiego rodzaju
uczucia prze
ż
ywał ten
ś
mierdz
ą
cy le
ń
, skierowany przez
chaotyczn
ą
nauczycielk
ę
do kl
ę
czenia na grochu, oraz ów
krn
ą
brny indywidualista,
ć
wiczony miarowymi razami pana
Consmana, który - jako człowiek sprawiedliwy - tolerował
wszystko z wyj
ą
tkiem ludzi samodzielnych. Lecz porównanie
przykrego poło
ż
enia tamtych dwóch uczniów z tragicznym losem
lokatora o
ś
lej ławki obudziło we mnie powa
ż
ne w
ą
tpliwo
ś
ci.
Dlatego przez kilka godzin bezsennej nocy nie mogłem si
ę
zdecydowa
ć
, czego bardziej si
ę
bałem i - co za tym idzie -
jak
ą
w szkole przyj
ąć
taktyk
ę
obronn
ą
: czy lepiej ujawni
ć
tam wra
ż
liwo
ść
duchow
ą
, czy fizyczn
ą
.
Wie
ś
le
ż
ała na dnie płytkiej doliny, w odległo
ś
ci trzech
kilometrów od gospodarstwa Rozentów.
W drodze do szkoły pani Rozent raz po raz rzucała ku mnie
spojrzenie pełne gł
ę
bokiej troski. Gdy zsun
ą
łem si
ę
ze
ś
cie
ż
ki do pokrytego zasp
ą
dołu, pochyliła si
ę
nade mn
ą
i
wycieraj
ą
c mi nos własn
ą
chustk
ą
, pocieszała mnie smutnym
u
ś
miechem. Powiedziała,
ż
ebym podczas lekcji nie bał si
ę
nikogo, bo profesorowie s
ą
dobrzy dla grzecznych chłopczyków
i dziewczynek. Posłusznym dzieciom szkoła nie robi nic
złego. Obowi
ą
zuj
ą
tam jednak przepisy specjalnego
regulaminu, wi
ę
c w nagłym wypadku, gdybym musiał opu
ś
ci
ć
klas
ę
w wiadomej potrzebie, zamiast wierci
ć
si
ę
na siedzeniu
lub nonszalancko - jak Tomasz - wyj
ść
ze słowami "spadam do
wychodka", co tylko w chałupie uchodziło płazem, powinienem
w milczeniu podnie
ść
do góry jeden wskazuj
ą
cy palec.
Przełkn
ą
łem łzy napływaj
ą
ce mi do gardła i otworzyłem
usta ze szczerym zdumieniem.
- Palec?
- Tak, chłopcze. Ale tylko jeden. O... ten!
I pani Rozent, pomagaj
ą
c sobie lew
ą
r
ę
k
ą
przy układaniu
niesfornych palców prawej dłoni, zwin
ę
ła cztery z nich w
nienagann
ą
tr
ą
bk
ę
, po czym wzorowym ruchem uniosła
wyprostowany palec nad głow
ę
- tak wysoko i sugestywnie,
jakby wskazywała gwiazdy.
Nie dowierzałem własnym oczom. Z gł
ę
boko
ś
ci swej zaspy
patrzyłem w stron
ę
dalekiego nieba, gdzie w ró
ż
owym blasku
jutrzenki l
ś
nił szczyt palca pani gospodyni. Na tle
gasn
ą
cych gwiazd wygl
ą
dała jak pomnik. Wyobraziłem sobie
zaraz,
ż
e t
ę
monumentaln
ą
postaw
ę
b
ę
d
ę
musiał przyj
ąć
wkrótce gdzie
ś
po
ś
rodku obcej klasy mi
ę
dzy nieznanymi
lud
ź
mi, gdyby mnie tam przypadkiem przycisn
ę
ła wiadoma
potrzeba.
Na t
ę
my
ś
l zaczerwieniłem si
ę
po same uszy. Nic nie
odpowiedziałem, ale miałem ju
ż
pewno
ść
,
ż
e cho
ć
by mnie
skazali na rok o
ś
lej ławki, tak absurdalnego punktu w
szkolnym regulaminie nigdy nie b
ę
d
ę
przestrzegał.
Pana Consmana nie było w kancelarii. Obecna w pokoju
nauczycielskim pani Pelfing poinformowała nas uprzejmie,
ż
e
kierownik opu
ś
cił szkoł
ę
w sprawie urz
ę
dowej. Kiedy wróci?
Mo
ż
e po południu. Nie ma jednak powodu do zmartwienia, gdy
ż
przed wyj
ś
ciem powierzył jej opiek
ę
nad nowym uczniem.
Spojrzała na zegarek. Teraz nie mo
ż
e mi po
ś
wi
ę
ci
ć
wi
ę
cej
ni
ż
kilka minut. Dzie
ń
pracy rozpoczynała dzi
ś
od lekcji
matematyki w trzeciej klasie, gdzie zostałem skierowany
przez jej przeło
ż
onego.
Miałem głupi
ą
min
ę
. Wychodz
ą
c, zapytała mnie o
pierwiastek kwadratowy z dziewi
ę
cu, a kiedy zbaraniałem,
naglona po
ś
piechem wyprowadziła nas z ciasnej klitki do
mrocznego korytarza.
Po zamazanej błotem podłodze
ś
lizgało si
ę
kilkunastu
uczniów. Pani Pelfing, cho
ć
ju
ż
niemłoda i otyła,
lawirowała mi
ę
dzy nimi tak zr
ę
cznie jakby na nartach omijała
przeszkody slalomu.
- Dwie krowy doda
ć
sze
ść
krów - rzuciła za siebie spoza
ostatniej "tyczki".
Wiedziałem!
Weszła do kancelarii po dziennik. Potem otworzyła
podrapane drzwi i szybko zbiegła do dy
ż
urki wo
ź
nego.
Zwróciła mi uwag
ę
na przykry fakt,
ż
e w pokoju
nauczycielskim jest zimno jak w psiej budzie, za
ś
w czwartej
klasie czu
ć
dym ulatniaj
ą
cy si
ę
z pieca.
Dreptali
ś
my tak za ni
ą
to w jedn
ą
, to znów w przeciwn
ą
stron
ę
- a
ż
nagle rozległ si
ę
dzwonek na pierwsz
ą
lekcj
ę
.
Pani
ą
Rozent przestraszył ten brutalny sygnał: chciała tu
komu
ś
powiedzie
ć
co
ś
bli
ż
szego o chłopcu, który został jej
powierzony na wychowanie, ale teraz - po dzwonku, nie miała
odwagi. Prowadzona przed szeregiem trzaskaj
ą
cych drzwi
doszła do wniosku,
ż
e zatrzymuj
ą
c pani
ą
Pelfing, cho
ć
by
tylko w celu streszczenia mej krótkiej historii, wybrałaby
moment szczególnie niefortunny.
Tymczasem ja miałem inne problemy. My
ś
lałem gor
ą
czkowo o
przyczynie zagadkowej wycieczki pana Consmana. Có
ż
to
znaczyło "sprawa urz
ę
dowa"? Niew
ą
tpliwie, co
ś
tak wa
ż
nego
musiało mie
ć
zwi
ą
zek z regulaminem szkolnym, a poniewa
ż
w
sprawie jego przestrzegania surowy kierownik nie darował
nikomu, wi
ę
c z cał
ą
pewno
ś
ci
ą
- przewiduj
ą
c ju
ż
opór nowego
ucznia w dra
ż
liwej kwestii podnoszenia palca - aby go
poskromi
ć
, wyszedł po
ś
wie
ż
y groch i nowy sznur do
ż
elazka.
Przez brudne i nieszczelne
ś
ciany ze wszystkich stron
słycha
ć
było hałas przygotowa
ń
do pierwszej lekcji.
Ponaglona dzwonkiem młodzie
ż
zajmowała miejsca w pop
ę
kanych
ławkach, równie starych jak cały budynek szkolny.
Nauczycielka wprowadziła mnie do jednej z tych zagraconych
izb i ruchem r
ę
ki skierowała do tablicy, gdzie pod wpływem
złowrogiej ciszy, jaka natychmiast zapadła w klasie,
zmieniłem si
ę
w słup rozpaczy.
Pani Rozent zrozumiała,
ż
e w tej chwili wa
żą
si
ę
szkolne
losy jej wychowanka. Pozostała jednak w pustym korytarzu,
sk
ą
d wzrokiem posłała mi wezwanie do zachowania dzielno
ś
ci.
Drzwi - otworzone przeci
ą
giem - trzasn
ę
ły po raz ostatni.
Gospodyni przyło
ż
yła do nich ucho i zamarła z zapartym
tchem.
W tej pozycji stała kilkana
ś
cie minut. Sama nie
wiedziała, na co czeka: na j
ę
k? na wrzask? Odeszła dopiero
wtedy, gdy w drugim ko
ń
cu korytarza ukazał si
ę
wo
ź
ny.
Obserwował j
ą
podejrzliwie. Nic nie powiedział, ale
ź
le mu
patrzyło z oczu.
Wyszła na drog
ę
w kierunku sklepu za mostem i wróciła do
szkoły z zeszytami dla mnie. Trafiła akurat na koniec
pierwszej przerwy, kiedy uczniowie ponownie znikn
ę
li za
drzwiami swych klas.
Pani Pelfing
ś
pieszyła si
ę
na drug
ą
lekcj
ę
. Nie musiała
pyta
ć
, co gospodyni chciałaby wiedzie
ć
, bo pytanie o
fizyczny i duchowy stan podopiecznego wypisane było na jej
twarzy.
- Zdolny, ale leniwy - powiedziała nauczycielka.
Ruszyła szybko w stron
ę
trzeciej klasy.
- Leniwy - powtórzyła pani Rozent.
Powiedziała to tak dziwnym tonem,
ż
e wcale nie było
wiadomo, czy jest to jeszcze jedno pytanie, czy
potwierdzenie dobrze znanego faktu. Naraz ockn
ę
ła si
ę
z
zamy
ś
lenia i pobiegła za nauczycielk
ą
. Dogoniła j
ą
w
półotwartych drzwiach.
- Jesieni
ą
chłopiec miał zapalenie lewego ucha... -
Cofn
ę
ła si
ę
na widok dzieci zaskoczonych jej zdenerwowaniem,
lecz dostrzegaj
ą
c zniecierpliwienie w zachowaniu
nauczycielki, doko
ń
czyła podniesionym głosem: - Wi
ę
c niech
go pani za to ucho nie ci
ą
gnie!
Pani Pelfing zrobiła tak
ą
min
ę
, jakby j
ą
kto
ś
uderzył w
twarz. Została zniewa
ż
ona. I to gdzie? Na oczach całej
klasy!
Kto wie, jak zako
ń
czyłaby si
ę
ta przykra scena, gdyby nie
szybka interwencja wo
ź
nego, który tym razem okazał si
ę
bardziej rozmowny. Biegn
ą
c na pomoc nauczycielce,
przyskoczył do gospodyni z okrzykiem odpowiednim do
wysoko
ś
ci swojego stanowiska:
- Obywatelko!
Pani Rozent nie stawiała
ż
adnego oporu. Wyszła z nim
dobrowolnie przed budynek szkoły, gdzie z uczuciem winy i
nie bez zdumienia spróbowała pod
ąż
y
ć
za lawin
ą
jego pyta
ń
:
"Có
ż
ona tu sobie wła
ś
ciwie wyobra
ż
a?" Wo
ź
ny zrobił du
żą
pauz
ę
, by przed dalszym ci
ą
giem pyta
ń
da
ć
jej czas na
zebranie wszystkich najczarniejszych my
ś
li. "Pewnie s
ą
dzi,
ż
e współcze
ś
ni pedagodzy nadal s
ą
katami dla bezbronnych
dzieci! Kary cielesne miałby kto
ś
stosowa
ć
w dzisiejszych
czasach?"
- A na jakiej podstawie podejrzewa ich o to? - niech mu
uprzejmie b
ę
dzie wolno spyta
ć
. On nie pami
ę
ta
ż
adnego
Tomasza. Zreszt
ą
jak ona
ś
mie porównywa
ć
metody tresury
szkolnej, stosowane dwana
ś
cie lat temu - w mrocznej
epoce jej brata - z najbardziej racjonalnymi systemami
edukacji zbiorowej realizowanymi obecnie na całym
ś
wiecie?
R
ę
ce człowiekowi opadaj
ą
i ogarnia go zniech
ę
cenie do
odpowiedzialnej pracy, gdy musi patrze
ć
cierpliwie na tak
niedoinformowan
ą
kobiet
ę
. Ale to jest niemo
ż
liwe! Czy
ż
by
nigdy nie słyszała o zaocznych kursach dokształcaj
ą
cych, na
których wszyscy nauczyciele uzupełniaj
ą
fachow
ą
wiedz
ę
pod
kierunkiem do
ś
wiadczonych psychologów i najwybitniejszych...
Wo
ź
ny nie doko
ń
czył ostatniego pytania. Doszedł w pewnej
chwili do wniosku,
ż
e zamiast
ś
wiadomej obywatelki
egzaminuje ciemny kołek. Machn
ą
ł r
ę
k
ą
,
ż
e dalej szkoda było
gada
ć
. Tak si
ę
na ni
ą
w ko
ń
cu pogniewał,
ż
e bez po
ż
egnania
wszedł do korytarza i zasłonił si
ę
drzwiami szkoły z tak
ą
sił
ą
, a
ż
na zmurszałym fundamencie zadr
ż
ała jej wiekowa
ś
ciana.
Gospodyni wróciła do domu z mieszanymi uczuciami:
palił j
ą
dotkliwy wstyd, lecz z drugiej strony bardzo
była rada. Wstyd gn
ę
bił j
ą
dlatego, gdy
ż
w oczach prostego
stró
ż
a skompromitowała si
ę
jaskrawym analfabetyzmem, za
ś
cieszyła si
ę
na my
ś
l o jasnej przyszło
ś
ci swego wychowanka,
którego zostawiła w r
ę
kach wła
ś
ciwych opiekunów.
7 Pozostałem na drugi rok w trzeciej klasie. Na
zako
ń
czenie roku szkolnego miałem oceny niedostateczne z
dwóch głównych przedmiotów: j
ę
zyka ojczystego i z
matematyki. Dowiedziałem si
ę
o tym w czerwcu, po sze
ś
ciu
miesi
ą
cach nauki (ostatnie trzy z nich nale
ż
ałoby nazwa
ć
"miesi
ą
cami chodzenia do szkoły"), kiedy wr
ę
czono mi
pierwsze w moim
ż
yciu
ś
wiadectwo niedojrzało
ś
ci.
Przeczytałem je bez zdziwienia: "Na tej podstawie uchwał
ą
Rady Pedagogicznej ucze
ń
nie otrzymał promocji do czwartej
klasy".
W dniu uroczystego zako
ń
czenia nauki nie miałem ochoty
dzieli
ć
si
ę
z nikim ogromem swojego wzruszenia. Nie szukałem
towarzystwa, bo wystarczyło mi szcz
ęś
cie prze
ż
ywane w
samotno
ś
ci. Czułem tak
ą
ulg
ę
, jakbym nagle zdj
ą
ł z serca i
na czas wakacji pozostawił we wsi jaki
ś
niemo
ż
liwy do
utrzymania ci
ęż
ar. Na my
ś
l o dwóch miesi
ą
cach przerwy w
ortograficznych i rachunkowych
ć
wiczeniach cał
ą
dusz
ę
wypełnił mi spokój, który tchn
ą
ł z nieba pogodn
ą
zapowiedzi
ą
lata. Wiedziałem,
ż
e po upływie tego radosnego czasu koszmar
powróci, by mnie mia
ż
d
ż
y
ć
ze zdwojon
ą
sił
ą
. Ale do wrze
ś
nia
było jeszcze bardzo daleko.
Po obejrzeniu mojej cenzury Tomasz u
ś
miechn
ą
ł si
ę
zagadkowo i wrócił w milczeniu na ł
ą
k
ę
do koszenia trawy.
Gospodyni zareagowała okrzykiem zdumienia, natomiast pan
Rozent - słysz
ą
c jej wołanie - nie oderwał nawet oczu od
telewizora. Wiadomo
ść
skomentował trzema krótkimi d
ź
wi
ę
kami:
"a... nie mówiłem", przy czym na pierwszy z nich poło
ż
ył tak
znaczny akcent,
ż
e mógłby on zast
ą
pi
ć
całe przemówienie, za
ś
reszt
ę
zdania pu
ś
cił jednym tchem, jak powietrze z d
ę
tki
przeci
ąż
onej ci
ś
nieniem. Z płynnej długo
ś
ci tego
ś
wistu
mo
ż
na było wnioskowa
ć
o wielko
ś
ci zaparcia, co dawało
pewno
ść
,
ż
e mił
ą
mu my
ś
l o pora
ż
ce wychowanka piel
ę
gnował w
sobie ju
ż
od Nowego Roku.
W czasie kilku nast
ę
pnych tygodni gospodyni analizowała
sens twardej uchwały Rady Pedagogicznej. Wie
ś
ci o kulisach
tej uchwały docierały ze wsi i były przynoszone przez
ż
yczliwych s
ą
siadów. Nikt za to nie r
ę
czył słowem honoru,
ale podobno pani Ewelbuch, nauczycielka j
ę
zyka i zarazem
opiekunka klasy, przed podj
ę
ciem znanej decyzji długo
konsultowała j
ą
z pani
ą
od matematyki, która równie
ż
nie
miała zamiaru wyrz
ą
dzi
ć
mi krzywdy. Ka
ż
da z nich oddzielnie
wyrobiła sobie s
ą
d na temat mojej inteligencji, i cho
ć
w
szczerej rozmowie przeprowadzonej pod sklepem obydwie
oceniły j
ą
cyfr
ą
zero,
ż
adna nie miała odwagi zbyt pochopnie
zostawi
ć
mnie na drugi rok w trzeciej klasie, poniewa
ż
projektowanymi dwójkami wbiłyby ostatnie gwo
ź
dzie do trumny
chorego na nogi pana Rozenta, który tego podwójnego ciosu
mógłby w ogóle nie prze
ż
y
ć
.
*
Ju
ż
na pierwszej lekcji sam zauwa
ż
yłem, jakie braki musz
ę
usun
ąć
w swym przygotowaniu, aby poziomem wiedzy
dorówna
ć
bardziej wykształconym kolegom. Postanowiłem wtedy,
ż
e uczyni
ę
wszystko, na co mnie sta
ć
. I zaraz po
powrocie do domu zabrałem si
ę
do pracy.
Na pierwszy ogie
ń
mojego zapału rzuciłem tabliczk
ę
mno
ż
enia, gdy
ż
aktualnie powtarzali
ś
my j
ą
w klasie, a miała
te
ż
by
ć
nam potrzebna w przyszło
ś
ci, o czym zapewniała
nauczycielka. Spodziewałem si
ę
,
ż
e opanuj
ę
j
ą
w ci
ą
gu kilku
godzin, nie straciłem jednak wiary w siebie, kiedy przed
snem uzbrojona w tabliczk
ę
gospodyni zadała mi szereg
wyrywkowych pyta
ń
, ujawniaj
ą
c w mojej pami
ę
ci bardzo powa
ż
ne
luki.
Wieczorem raz jeszcze przemy
ś
lałem wszystko, co tego dnia
zdarzyło si
ę
w szkole. Pani Pelfing zwróciła si
ę
do mnie
tylko z jednym problemem: "Siedem razy dziewi
ęć
". Poniewa
ż
wtedy odpowiedziałem "nie wiem", po powrocie do domu
zdziwiła mnie wiadomo
ść
,
ż
e "jestem zdolny, ale leniwy",
pochodz
ą
ca od nauczycielki matematyki. Nie rozumiałem, sk
ą
d
tej pani przyszła do głowy taka opinia. Czy
ż
na podstawie
szczerego wyznania "nie wiem" mo
ż
na było powiedzie
ć
cokolwiek o zdolno
ś
ciach albo o lenistwie ucznia
rozpoczynaj
ą
cego nauk
ę
?
Przez kilkana
ś
cie nast
ę
pnych dni nie byłem wzywany do
odpowiedzi z j
ę
zyka i bardzo mi to odpowiadało, zwłaszcza
ż
e nie miałem si
ę
czym pochwali
ć
, natomiast na lekcjach
matematyki szybko zwróciłem na siebie uwag
ę
pani Pelfing
jako jeden z najgorszych uczniów. Nadal powtarzali
ś
my
tabliczk
ę
mno
ż
enia, a ja jej jeszcze nie opanowałem.
Kompromitowały mnie b
ą
d
ź
te odpowiedzi ni w pi
ęć
, ni w
dziewi
ęć
, b
ą
d
ź
długie chwile milczenia, którymi próbowałem
odwlec kolejny unik w postaci uniwersalnego "nie wiem".
W domu kilka razy powracałem do kucia tabliczki, a
ż
ostatecznie pomieszały mi si
ę
wszystkie wyniki. Po licznych
niepowodzeniach doszedłem wreszcie do prostego wniosku,
ż
e
nie mam do
ść
dobrej pami
ę
ci. Lecz czy w takim razie mogłem
my
ś
le
ć
o sukcesach w nauce? Trzeba było w ko
ń
cu spojrze
ć
prawdzie w oczy: je
ż
eli cała nauka polegała na mechanicznym
tłoczeniu do głowy takich, mo
ż
e sk
ą
din
ą
d cennych informacji,
jak "osiem razy sze
ść
jest czterdzie
ś
ci osiem" albo "dany
wyraz nale
ż
y pisa
ć
tak, a nie inaczej", to prawie nic nie
miałem w niej do powiedzenia, bo do zdobycia wiedzy metod
ą
bezmy
ś
lnego wkuwania brakowało mi niezb
ę
dnej pami
ę
ci.
Tabliczka mno
ż
enia była wydrukowana na okładce zeszytu,
zawierała osiem kolumn po dziesi
ęć
pozycji w ka
ż
dej. Z
wyj
ą
tkiem ostatniego wiersza były to iloczyny liczb
jednocyfrowych przez dwa - w pierwszej kolumnie, przez trzy
- w drugiej... i tak dalej, a
ż
do mno
ż
enia przez dziewi
ęć
. Z
punktu widzenia kalkulatora tabliczka uginała si
ę
wi
ę
c pod
ci
ęż
arem osiemdziesi
ę
ciu niezale
ż
nych informacji.
Pochylaj
ą
c si
ę
nad ni
ą
zadałem sobie pytanie, które
pó
ź
niej ogłosiłbym ch
ę
tnie przypinaj
ą
c je nad bram
ą
swej
szkoły, gdybym wcze
ś
niej nie doszedł do wniosku,
ż
e moi
nauczyciele programowo zajmowali si
ę
produkcj
ą
maszyn
licz
ą
cych lub powtarzaj
ą
cych. Odt
ą
d pytanie to stawiałem
sobie codziennie: "Co przechowa
ć
w pami
ę
ci, aby obci
ąż
y
ć
j
ą
najmniej i nie straci
ć
nic z uzyskanych wiadomo
ś
ci?"
Liczba nie zmieniała swej warto
ś
ci w iloczynie przez
jedno
ść
, za
ś
aby uzyska
ć
wynik mno
ż
enia przez dziesi
ęć
,
wystarczy dopisa
ć
do niej zero - to zauwa
ż
yłem najpierw i we
wszystkich kolumnach na tabliczce skre
ś
liłem pierwszy wiersz
oraz ostatni. Nast
ę
pnie zwróciłem uwag
ę
na ciekawy fakt,
ż
e
warto
ść
iloczynu nie zale
ż
y od kolejno
ś
ci czynników, po czym
- jako zb
ę
dne - wykre
ś
liłem z tabliczki te wszystkie
pozycje, w których czynniki były przestawione. Nie miałem
kłopotu z zapami
ę
taniem kwadratów liczb od jednego do
dziesi
ę
ciu. Na koniec ustaliłem,
ż
e musz
ę
pami
ę
ta
ć
tylko
mno
ż
enie przez dwa oraz przez trzy, bowiem w przypadku, gdy
chciałem mno
ż
y
ć
przez cztery albo przez sze
ść
, podwajałem
wyniki odpowiednich iloczynów przez dwa lub przez trzy,
natomiast w razie potrzeby mno
ż
enia przez pi
ęć
, brałem
połow
ę
liczby uzyskanej z mno
ż
enia przez dziesi
ęć
. Wszystkie
te operacje bez trudu wykonywałem w pami
ę
ci.
Byłem taki dumny ze swego odkrycia,
ż
e ju
ż
na najbli
ż
szej
lekcji sam zgłosiłem si
ę
do odpowiedzi. Pani Pelfing -
wietrz
ą
c w tym jaki
ś
nieładny podst
ę
p - zmierzyła mnie
bacznym spojrzeniem. Tego dnia patrzyłem na ni
ą
zbyt
ś
miało.
- Chciałby
ś
mi rozbi
ć
ustalony od lat plan
ć
wicze
ń
z
tabliczki mno
ż
enia dla tak błahego powodu,
ż
e znowu jaka
ś
bzdura przyszła ci do głowy? - zaturkotała z rosn
ą
c
ą
pr
ę
dko
ś
ci
ą
, jak kartofle wysypane z worka na schodach. -
Dziewi
ęć
razy osiem!
Nawet nie zmru
ż
yłem oczu, tak dobrze byłem przygotowany.
Wzi
ą
łem w my
ś
li dziewi
ęć
ósemek i po chwili odj
ą
łem jedn
ą
z
nich. Ale gdy podawałem jej wynik, zagłuszyła mnie drug
ą
komend
ą
:
- Siedem razy dziewi
ęć
!
Wiedziałem. To było takie proste. Lecz nim trzykrotnie
podwoiłem "siedem", powiedziała "siadaj" i z kamiennym
spokojem otworzyła dziennik, by we wła
ś
ciwej rubryce wstawi
ć
mi nast
ę
pn
ą
dwójk
ę
.
Po tym
ż
ałosnym egzaminie wcale nie straciłem wiary w
warto
ść
swojego systemu. Oczywi
ś
cie, przed pani
ą
Pelfing nie
popisałem si
ę
szybko
ś
ci
ą
, bo z całej tabliczki wybrała
zło
ś
liwie akurat te problemy, których rozwi
ą
zanie wymagało
pewnego namysłu. Jednak na ka
ż
de inne pytanie
odpowiedziałbym natychmiast. Zreszt
ą
nie zamierzałem si
ę
ga
ć
po laury błyskawicznego rachmistrza. Znacznie bardziej
martwiło mnie ci
ą
głe niepowodzenie na lekcjach j
ę
zyka, które
prowadziła wychowawczyni klasy - pani Ewelbuch.
Na pierwszy rzut oka mogłoby si
ę
zdawa
ć
,
ż
e je
ż
eli mimo
wszystko nie nale
ż
ałem do dzieci ograniczonych umysłowo, to
- przy braku zdolno
ś
ci do matematyki, tej królowej
ś
cisłych
nauk - powinienem odnosi
ć
sukcesy w dziedzinach
humanistycznych, taki bowiem pogl
ą
d rozpowszechniali
wykształceni specjali
ś
ci, a inni ludzie przyjmowali go bez
sprzeciwu. Według tej opinii, na ogół uczniowie przejawiali
zdolno
ś
ci w jednym albo w całkiem przeciwnym kierunku, o
czym miały
ś
wiadczy
ć
dobre czy złe stopnie z matematyki i
fizyki b
ą
d
ź
z j
ę
zyków i historii, st
ą
d wi
ę
c - jak si
ę
zdawało - wyłaniała si
ę
potrzeba przeprowadzenia podziału
młodzie
ż
y na grupy o ró
ż
nych zainteresowaniach. Je
ż
eli ucze
ń
nie nale
ż
ał do
ż
adnej z tych dwu kierunkowych grup, to nic
dobrego o nim nie mo
ż
na było powiedzie
ć
.
Mnie intrygował cały
ś
wiat - wszystko, co si
ę
na nim
działo. Nie umiałem tego jeszcze wyrecytowa
ć
przed tablic
ą
ani przekaza
ć
pani Ewelbuch w formie domowego wypracowania,
ale ciekawiła mnie taka realno
ść
ś
wiata, jak
ą
dookoła siebie
widziałem: wolna od sztucznego podziału na wykładane
przedmioty i grupy, u
ź
ródła którego mogły le
ż
e
ć
bł
ę
dnie
rozpoznane zdolno
ś
ci, a u celu - pułapka
ź
le wybranej
specjalizacji, słowem - interesowała mnie rzeczywisto
ść
wszechstronna, a zwłaszcza jej niezgł
ę
biona tajemnica.
Do prawdy o
ś
wiecie chciałem dotrze
ć
mo
ż
liwie najkrótsz
ą
drog
ą
(dlaczego miałbym marnowa
ć
ż
ycie na poszukiwanie
innej?), tymczasem pani Ewelbuch próbowała mnie przekona
ć
,
ż
e wskazany cel mo
ż
na osi
ą
gn
ąć
tylko przez pokonanie
labiryntu trudno
ś
cci w poprawnej pisowni znanych mi słów,
przez rozpl
ą
tanie g
ą
szczu reguł i opanowanie lawiny wyj
ą
tków
w tych mglistych zasadach ortografii, których ja - mimo
szczerej ch
ę
ci - w czasie kilku miesi
ę
cy systematycznego
kucia nie zdołałem zapami
ę
ta
ć
. Na lekcjach j
ę
zyka
nauczycielka dyktowała nam teksty specjalnie przygotowane.
Zdania budowane przez ni
ą
miały głupi
ą
tre
ść
, ale składały
si
ę
ze słów szczególnie trudnych ze wzgl
ę
du na pisowni
ę
. Tym
powszechnie znanym sposobem pleniła wytrwale bł
ę
dy uczniów,
którzy po wielu dyktandach przyswajali sobie poprawn
ą
pisowni
ę
ka
ż
dego wyrazu. Metoda ta nie dawała jednak dobrego
rezultatu w odniesieniu do mnie: na kartkach z moimi pracami
wci
ąż
roiło si
ę
od czerwonych poprawek. Straszny wygl
ą
d
zeszytu nowego ucznia zadziwiał równie
ż
szkolnych prymusów.
W tej sytuacji w kwietniu wychowawczyni klasy - sk
ą
din
ą
d
kobieta wyrozumiała i cierpliwa - miała prawo mnie zapyta
ć
,
kiedy wreszcie przestan
ę
gwałci
ć
elementarne zasady
ortografii.
Bardzo mnie zmartwiło to pytanie. Przecie
ż
szanowałbym je
ch
ę
tnie i bez trudu, gdybym rzeczywi
ś
cie dostrzegł w nich
jednolite zasady, a nie długie serie wyj
ą
tków w zło
ż
onych i
niejednoznacznych regułach. Nie miałem nic przeciwko jasnym
zasadom ortografii, przeciwnie: marzyłem o tym, aby one
istniały. Rozumiałem dobrze,
ż
e bez nich w budowie wyrazów
zapanowałby chaos przypadkowo zestawianych liter, ka
ż
dy
pisałby je inaczej, a w konsekwencji - przy braku
jednoznaczno
ś
ci słów - ludzie w ogóle nie mogliby
porozumiewa
ć
si
ę
mi
ę
dzy sob
ą
.
ś
cisłe normy trzeba tu było
wyprowadzi
ć
.
We wst
ę
pach do zasad poprawnej pisowni czytałem czasami
takie pi
ę
kne zdania: "Walka z bł
ę
dami ortograficznymi jest
walk
ą
o
ś
wiadome i sprawne posługiwanie si
ę
j
ę
zykiem, tym
niezb
ę
dnym, a pot
ęż
nym
ś
rodkiem działania i rozwoju
społecznego". ¯
ą
dano ode mnie, bym j
ę
zykiem posługiwał si
ę
ś
wiadomie, pytałem zatem, w jakim celu - bez naturalnej
konieczno
ś
ci - pisownia wielkiej liczby wyrazów tak daleko
odbiega od ich wymowy.
Rzecz prosta nie miałem o to
ż
alu do nauczycielki - tylko
do specjalistów ustalaj
ą
cych normy, oni za
ś
z kolei mogliby
mie
ć
pretensje do twórców j
ę
zyka
ż
yj
ą
cych w odległych
czasach, sk
ą
d tryskało m
ę
tne
ź
ródło istniej
ą
cego bałaganu.
Lecz o czym
ś
wiadczył fakt,
ż
e kolejne pokolenia zajmuj
ą
cych
si
ę
doskonaleniem j
ę
zyka do dzi
ś
nie potrafiły zaprowadzi
ć
ładu w jego pierwotnym chaosie? Fakt ten
ś
wiadczył
ź
le o
poziomie umysłowym bezimiennych twórców j
ę
zyka i o ich
bardzo pobła
ż
liwych korektorach. Dlaczego miałby przynosi
ć
ujm
ę
wra
ż
liwemu na zgrzyty dziecku, które bez krytycznego
spojrzenia na wielkie braki w tej dziedzinie zmuszano
obowi
ą
zkiem szkolnym do otaczania kultem tak jawnie ułomnego
dzieła?
Powtórzenie trzeciej klasy niewiele nowego wniosło do
moich rachunkowych i ortograficznych umiej
ę
tno
ś
ci. Drugi rok
nauki sp
ę
dziłem pracowicie na próbach dorównania bodaj
gorszym uczniom, ale bez powodzenia: wszyscy nadal górowali
nade mn
ą
zdolno
ś
ci
ą
zapami
ę
tywania wielocyfrowych liczb i
uporz
ą
dkowanych zbiorów liter zwanych wyrazami, które - o
czym dowiedziałem si
ę
znacznie pó
ź
niej - były w swej istocie
wariacjami liter, a pod wzgl
ę
dem trudno
ś
ci magazynowania ich
w pami
ę
ci (spontanicznie broni
ą
cej si
ę
przed obci
ąż
eniem) -
wieloliterowymi numerami. Nieraz podziwiałem swoich o rok
młodszych kolegów, z jak
ą
przyjemno
ś
ci
ą
ich umysły całymi
tysi
ą
cami pochłaniały te numery, by je potem - jak kasjer
bankowe sumy - pod dyktando pani Ewelbuch sprawnie przelewa
ć
na papier (wobec zakazu stosowania metody kija) za marchewk
ę
czy cukierek w postaci dobrego stopnia.
Po zako
ń
czeniu roku szkolnego przestałem si
ę
łudzi
ć
,
ż
e
kiedykolwiek zdołam osi
ą
gn
ąć
poziom wiedzy równie jak oni
wysoki. Wprawdzie zdałem do czwartej klasy, ale sukces ten
zawdzi
ę
czałem tylko wspaniałomy
ś
lno
ś
ci obu nauczycielek. Jak
donoszono ze wsi, przy mojej promocji Rada Pedagogiczna
kierowała si
ę
współczuciem dla biednego pana Rozenta, który
z powodu stopniowego zaniku mi
ęś
ni nóg (wywołanego
bezruchem) ju
ż
prawie wcale nie mógł oddali
ć
si
ę
od
telewizora.
W połowie nast
ę
pnego roku szkolnego sko
ń
czyłem trzyna
ś
cie
lat. Dwa pierwsze lata nauki bardzo mnie rozczarowały.
Dotychczasowy jej przebieg nie dawał mi
ż
adnych podstaw do
optymizmu na przyszło
ść
. Kiedy po raz pierwszy szedłem do
szkoły, wyobra
ż
ałem sobie,
ż
e usłysz
ę
tam co
ś
niezmiernie
wa
ż
nego i zarazem ciekawego, po co warto i
ść
przez zasypane
ś
niegiem pola i co mo
ż
e zmieni
ć
koleje dalszych moich losów.
Lecz setki godzin wypełnionych lekcjami matematyki i j
ę
zyka,
tak prowadzonymi, aby wynikało z nich,
ż
e jestem idiot
ą
-
ostatecznie rozwiały t
ę
naiwn
ą
fikcj
ę
. Chocia
ż
inne
przedmioty, jak rysunek, prace r
ę
czne,
ś
piew i wychowanie
fizyczne nie sprawiały mi kłopotu, zniech
ę
cony złymi ocenami
z rachunków i ortografii oraz nud
ą
monotonnych lekcji, coraz
rzadziej zagl
ą
dałem do szkolnego podr
ę
cznika.
W tym okresie zacz
ą
łem czyta
ć
ksi
ąż
ki, przewa
ż
nie
stare. Po
ż
yczałem je od mieszkaj
ą
cego we wsi swojego
przyjaciela Hansa i czytałem po zako
ń
czeniu codziennych
zaj
ęć
w gospodarstwie, najcz
ęś
ciej wieczorami, poniewa
ż
w
ci
ą
gu zimowych dni pomagałem pani Rozent i jej bratu przy
karmieniu bydła, a wolne od nauki godziny pozostałych
miesi
ę
cy roku sp
ę
dzałem razem z nimi na licznych pracach w
polu.
Z biegiem czasu lektura stała si
ę
główn
ą
moj
ą
pasj
ą
.
Interesowały mnie powie
ś
ci o wyprawach do niezwykłych krain.
Lubiłem je czyta
ć
, gdy
ż
ich bohaterowie nie musieli si
ę
martwi
ć
chronicznym brakiem post
ę
pów w nauce. W
ę
drowałem z
nimi przez wielkie miasta i rozległe kontynenty, pływałem po
bezkresnych oceanach lub prze
ż
ywałem przygody na
bezludnej wyspie. Pod wpływem tych nieobowi
ą
zkowych lektur,
zasadniczo innych ni
ż
ksi
ąż
ki proponowane mi przez
bibliotek
ę
szkoln
ą
, której szafy wypełniała dydaktyczna nuda
i zaduch ciasnej problematyki wiejskiej, snułem marzenia o
barwnym, pełnym niespodzianek
ż
yciu podczas swobodnej
włócz
ę
gi po
ś
wiecie. Moja wyobra
ź
nia pod
ąż
ała czujnie za
ka
ż
dym w
ą
tkiem opowiadanej historii lub si
ę
gała poza ramy
utrwalonego opisu - w szerok
ą
dal fantastycznych domysłów,
materializuj
ą
c sny o innych stronach z wi
ę
ksz
ą
ostro
ś
ci
ą
ni
ż
kolorowe filmy i budz
ą
c we mnie gor
ą
ce t
ę
sknoty.
Wahadło monotonnych kursów mi
ę
dzy domem a wsi
ą
trzymało
mnie jeszcze mocno w swych długich ramionach. Ale
postanowiłem,
ż
e kiedy b
ę
d
ę
starszy, złami
ę
je i rusz
ę
w
ś
wiat, by pozna
ć
wszystkie jego tajemnice.
8 Program czwartej klasy wzbogacił wykłady o dwa nowe
przedmioty: we wrze
ś
niu pojawiła si
ę
w nim historia, a w
listopadzie - przyroda, która obejmowała zagadnienia z
geografii i biologii. Historii uczył kierownik szkoły pan
Consman.
Przez pewien czas
ż
ywiłem nadziej
ę
,
ż
e przedmiot ten
wniesie co
ś
nowego do tre
ś
ci programu naukowo opracowanego
przez kuratorium i metodycznie maltretowanego belfersk
ą
rutyn
ą
nauczycielek Ewelbuch i Pelfing. ¯ ycie ludzi w
dawnych wiekach, rozwój pogl
ą
dów na
ś
wiat i dzieje
cywilizacji ciekawiły mnie w stopniu równie wielkim jak
współczesno
ść
człowieka. Tematowi temu ch
ę
tnie po
ś
wi
ę
ciłbym
cał
ą
uwag
ę
: skoro jeszcze nie mogłem porusza
ć
si
ę
w
przestrzeni, gotów byłem rozpocz
ąć
dług
ą
podró
ż
w czasie. Na
lekcjach historii spodziewałem si
ę
usłysze
ć
co
ś
bli
ż
szego o
codziennych sprawach przodków, je
ż
eli mo
ż
na to było
powiedzie
ć
na podstawie pisemnych przekazów i wykopalisk
archeologicznych. Obraz ruin ogl
ą
dany na fotografii
przywoływał my
ś
l o zagadce przemijaj
ą
cych pokole
ń
. A wła
ś
nie
najwi
ę
kszym ze wszystkich sekretów
ś
wiata była tajemnica
czasu.
Moje nadzieje zwi
ą
zane z nauk
ą
nowego przedmiotu szybko
si
ę
rozwiały. Chocia
ż
po zaocznych kursach dokształcaj
ą
cych
kierownik szkoły uzyskał tytuł magistra historii, ulubionym
jego tematem pozostał czas tera
ź
niejszy, a w nim - oceny ze
sprawowania. Wi
ę
ksz
ą
cz
ęść
ka
ż
dej lekcji po
ś
wi
ę
cał aktualnym
problemom wychowawczym. Wy
ż
sze studia nie podniosły
efektywno
ś
ci jego działania, bowiem to, co kiedy
ś
załatwiał
szybko - kilkoma ciosami sznura od
ż
elazka, teraz rozci
ą
gało
si
ę
nieporadnie, jak prasowana wałkiem do ciasta kleista
masa, której usiłował nada
ć
kształt kazania o prawidłowej
postawie ucznia.
Zegarynka jego miarowych okresów zdaniowych miała na
obwodzie ta
ś
my dwa cykliczne zł
ą
cza. Pierwszym był znak
zapytania: "Ile razy mo
ż
na to powtarza
ć
?", a drugim -
wykrzyknik: "Ty si
ę
jeszcze doigrasz!" Dopiero na kwadrans
przed dzwonkiem przypominał sobie nagle o swoim dyplomie i
sypał datami potyczek zbrojnych oraz liczbami poległych, tak
po jednej, jak i po drugiej stronie,
żą
daj
ą
c, aby mu te
numery (bo daty te
ż
były numerami) recytowa
ć
potem z pami
ę
ci
jak wiersze. Człowiek ten nazywał siebie humanist
ą
.
Na lekcjach geografii, prowadzonych przez młod
ą
absolwentk
ę
liceum, równie
ż
nic - poza tasiemcowymi ci
ą
gami
liczb - nie mo
ż
na było usłysze
ć
. Nauczycielka wymawiała je
pedantycznie, z in
ż
ynieryjn
ą
precyzj
ą
. Oznaczały one
pogrzebane w leksykonach lub zmiecione do encyklopedii takie
wielko
ś
ci, jak pola powierzchni krajów i długo
ś
ci ich
granic, wysoko
ś
ci szczytów, zliczenia dopływów rzek i ich
miary od
ź
ródeł do uj
ś
cia, kilometry produkowanych tkanin
oraz zasoby naturalne w tonach przesypanego w
ę
gla, przelanej
ropy naftowej i wytopionej stali... Nie było w jej wykładach
nic prócz beznadziejnych szeregów liczb odpowiadaj
ą
cych na
pytania: ile, czego, gdzie i kiedy - pytania z pewno
ś
ci
ą
istotne. Ale dla kogo i w jakiej chwili?
Licealistka numerami tymi operowała do
ść
sprawnie, dopóki
powtarzała je nocami przed poprawkowym egzaminem
dojrzało
ś
ci, który zdała w mie
ś
cie dopiero na jesieni.
Rozpoczynaj
ą
c prac
ę
na wsi, pami
ę
tała je jeszcze i biczowała
nimi dzieci, jakby si
ę
na nich m
ś
ciła za swoje zesłanie.
Jednak ju
ż
po dwóch tygodniach - i ten tylko fakt przemawiał
na jej korzy
ść
- wszystkie te tony i kilometry, sumy,
megawaty i daty pomieszały si
ę
jej ostatecznie w głowie,
wi
ę
c aby uczciwie wymierza
ć
oceny, przed ka
ż
dym pytaniem
zerkała do szuflady - do ksi
ąż
ki tam otwartej.
Coraz bardziej traciłem zainteresowanie wszystkim, co
dotyczyło nauki w szkole. Pod naciskiem opinii - jawnie
głoszonych przez nauczycieli - stopniowo oswajałem si
ę
z
ocen
ą
,
ż
e jestem najgorszym uczniem w klasie. Przestałem
odrabia
ć
domowe zadania, nie słuchałem wykładów, pogr
ąż
ony w
my
ś
lach nad swoimi sprawami czekałem niecierpliwie ko
ń
ca
ka
ż
dej lekcji.
Miałem przy tym
ś
wiadomo
ść
trwania w nierealnym
absurdzie, bowiem nauka, któr
ą
w swej wizji uto
ż
samiałem z
triumfem ludzkiego rozumienia nad wiedz
ą
kieszonkowych
kalkulatorów, sprowadzona tu została do obowi
ą
zku
przechowywania w pami
ę
ci ponumerowanych serii liczebników
głównych albo porz
ą
dkowych, co kłóciło si
ę
z moim odczuciem
godno
ś
ci człowieka. Takie jej pojmowanie nie mogło mie
ć
nic
wspólnego z prawdziwym obliczem
ś
wiata. Kto
ś
, kto po
genialnej analizie wszystkich form i tre
ś
ci zdołałby
udowodni
ć
,
ż
e wszystko jest liczb
ą
, wskazałby zarazem, co z
ogromu faktów musi zapami
ę
ta
ć
, by w razie potrzeby dotrze
ć
do ka
ż
dego z nich: wła
ś
nie to twierdzenie, a nie wszystkie
fakty!
Chocia
ż
ka
ż
da nauczycielka, my
ś
l
ą
c o mnie, kojarzyła mój
przypadek z klasycznym przykładem oligofrenii i nie miała
tylko pewno
ś
ci, jak gł
ę
boko si
ę
ga mój umysłowy niedorozwój
(wszak na zaszczytnym szczeblu mi
ę
dzy wzorowym debilem a
ostatnim idiot
ą
szczerzył z
ę
by imbecyl, jako fotogeniczny
przypadek po
ś
redni) - wszystkie w alarmuj
ą
cych notach
kierowanych pod adresem pani Rozent swobodnie operowały
wytartym frazesem "jest zdolny, ale leniwy", czego wymagały
od nich opracowane przez kuratorium "Nowe wskazówki
metodyczne".
Powie
ś
ci po
ż
yczane od Hansa albo kupowane we wsi
przynosiły mi jedyn
ą
pociech
ę
w okresie, gdy szkoła
pot
ę
piała mnie za rzekomy upór w niech
ę
ci do nauki. W
ś
ród
ksi
ąż
ek unikałem tytułów instrumentalnych, które w roli
nieskazitelnych cegieł całymi latami ambitnie dekorowały
półki szkolnej biblioteki czy kiosku. Szybko zauwa
ż
yłem,
ż
e
wyniosłe noty w rodzaju "dzieło warto
ś
ciowe" lub "cenna
pozycja" maj
ą
charakter wzgl
ę
dny i wcale nie bior
ą
pod uwag
ę
wieku czytelnika. Dla kilkunastoletniego chłopca walor
"cennych pozycji" mogły mie
ć
tylko ksi
ąż
ki ciekawe.
Czytałem je w czasie przeznaczonym na odrabianie domowych
zada
ń
, tote
ż
kiedy pani Rozent (zobowi
ą
zana do kontroli)
czujnie zagl
ą
dała mi przez rami
ę
, aby nie sprawia
ć
jej
przykro
ś
ci, musiałem maskowa
ć
swe lektury zeszytem z
rachunkami albo
ć
wiczeniami z ortografii. W takich chwilach
gospodyni kładła dło
ń
na mojej głowie i czule gładziła mi
włosy.
- Ucz si
ę
, kochany, ucz - powtarzała z przekonaniem,
ż
e
wychowanek uporem potrafi pokona
ć
wrodzony brak zdolno
ś
ci. -
Jeste
ś
ju
ż
du
ż
ym chłopcem, wi
ę
c pewnie rozumiesz, czym
byłby
ś
bez
ś
wiadectwa uko
ń
czenia szkoły. Mo
ż
e cenzura
niewiele
ś
wiadczy o warto
ś
ci człowieka, ale bez tego
papierka dla ludzi nic nie b
ę
dziesz znaczył w
ż
yciu.
Mówiła to cz
ę
sto, a tymczasem
ż
ycie obracało si
ę
w
kieracie kolejnych pór roku. Niekiedy codzienny porz
ą
dek
zaj
ęć
zakłócało jakie
ś
niezwykłe wydarzenie. Jednym z nich
była wizyta lekarza, zapowiedziana wcze
ś
niej na połow
ę
stycznia.
Po wyznaczeniu terminu odwiedzin przez dwa tygodnie
gospodarz kl
ą
ł
ż
on
ę
za ten beznadziejnie głupi pomysł. Ale
ju
ż
gdzie
ś
w okolicy Bo
ż
ego Narodzenia musiał widocznie
pogodzi
ć
si
ę
z nieszcz
ęś
ciem, bo po Nowym Roku powoli zacz
ą
ł
my
ś
le
ć
o przygotowaniach. Traktował je bardzo powa
ż
nie,
tote
ż
wczesnym rankiem dnia pi
ę
tnastego stycznia nogi - przy
ś
wiadkach - zostały umyte i wszystko odbyłoby si
ę
zgodnie z
harmonogramem, gdyby całego planu nie zawalił skandaliczny
wprost brak punktualno
ś
ci doktora. Bo lekarz przybył dopiero
w maju, kiedy o zapowiedzianej wizycie wszyscy ju
ż
dawno
zapomnieli i kiedy styczniow
ą
ś
wie
ż
o
ść
nóg pana Rozenta
nawet ła
ń
cuchowy pies - z miejsca w swej budzie - łatwo mógł
zakwestionowa
ć
.
Badanie nóg, które bez spodni wygl
ą
dały jak wygłodzone
patyki, te
ż
nie wypadło po my
ś
li chorego. Lekarz przez dobry
kwadrans mruczał naukowo o ciekawym (bo wiejskim) przypadku
telewizyjnej choroby, przy czym łamał sobie głow
ę
, jak by to
biedakowi najdelikatniej powiedzie
ć
.
- Wiecie, gospodarzu, dlaczego regulamin wi
ę
zienny zmusza
pensjonariuszy zamkni
ę
tych zakładów karnych do codziennej
przechadzki? - spytał. I zanim gospodrz zd
ąż
ył zebra
ć
my
ś
li,
czy za brudne nogi nie grozi mu areszt, wyja
ś
nił: - Bo bez
obowi
ą
zkowych spacerów wszyscy wyje
ż
d
ż
aliby na wolno
ść
w
inwalidzkich wózkach.
Do karty zdrowia pacjenta trzeba było wpisa
ć
dat
ę
urodzenia, wi
ę
c lekarz musiał zapyta
ć
o ten drobny szczegół.
Dat
ę
swego urodzenia pan Rozent rozci
ą
gn
ą
ł do płaczliwej
skargi trwaj
ą
cej kolejny kwadrans. Miał trzydzie
ś
ci osiem
lat, co wynikało z liczby jego spazmatycznych j
ę
ków.
Po wysłuchaniu ostatniego z nich lekarz zaproponował
kuracj
ę
na
ś
wie
ż
ym powietrzu:
- Nawet w tak podeszłym wieku półgodzinny spacer dookoła
stodoły nikomu nie powinien zaszkodzi
ć
.
Na my
ś
l o terapii wysiłkiem fizycznym pan Rozent
odpowiedział grymasem nieopisanego bólu, a po wyj
ś
ciu
doktora podniósł głos na
ż
on
ę
i ostrzegł,
ż
eby mu wi
ę
cej do
domu nie sprowadzała takich konowałów. Poniewa
ż
nikt nie
ś
miał odezwa
ć
si
ę
ani jednym słowem, reszt
ę
wieczoru
sp
ę
dził na ostrej wymianie zda
ń
z telewizyjnym spikerem,
który czytał dziennik.
Pani Rozent, czyli Julianna, bo tak miała na imi
ę
, była
córk
ą
, jak si
ę
okazało, do
ść
bogatego gospodarza. Wie
ść
o tym,
ż
e ojciec Julianny był człowiekiem zamo
ż
nym, nie wiadomo
jakimi drogami w ci
ą
gu miesi
ą
ca rozeszła si
ę
po okolicy.
Pewnie rozgłosił j
ą
handlarz, któremu Julianna sprzedała
niewielk
ą
cz
ęść
złotego złomu, jaki dostała w spadku po
ojcu. W tym czasie pan Rozent zło
ż
ył jej kilka energicznych
wizyt, a po zawarciu mał
ż
e
ń
skiego zwi
ą
zku sprowadził si
ę
do
jej domu razem z takimi ruchomo
ś
ciami, jak szczoteczka do
z
ę
bów, zapasowa koszula i druga para skarpetek - które
przeniósł ze swej starej ubikacji.
Prac
ę
na roli rozpocz
ą
ł od sprzeda
ż
y reszty złotego złomu
i od zakupu telewizora. Zanim na stałe zasiadł przed
ekranem, raz jeszcze si
ę
gn
ą
ł do złomu, by zapłaci
ć
cie
ś
lom
za zbudowanie nowej stodoły. Tu
ż
przy jej
ś
cianie (z kilku
desek porzuconych na podwórku) zmontował bud
ę
dla Reksa.
Bud
ę
- przy gotowej ju
ż
stodole - wzniósł własnymi r
ę
kami,
co przed Tomaszem dawało mu podstaw
ę
do
ś
miałego
twierdzenia,
ż
e swoje słynne nogi nadwer
ęż
ył podczas
d
ź
wigania belek do tamtej zasadniczej inwestycji.
Pan Rozent był człowiekiem wykształconym, za czym
przemawiał bardzo wa
ż
ny dokument pa
ń
stwowy, ale niewiele
szcz
ęś
cia czerpał z tego faktu. Raz do roku - na imieninach
- aby umo
ż
liwi
ć
go
ś
ciom studia nad swym
ś
wiadectwem
uko
ń
czenia szkoły podstawowej, kładł je dyskretnie na
kraw
ę
dzi barku, którego centralne miejsce dekorował
butelkami z alkoholem. Dzi
ę
ki takiej aran
ż
acji przestrzeni, nie
sposób było napi
ć
si
ę
czego
ś
bez zauwa
ż
enia dokumentu. Nawet
do
ść
sprytnie zostało to przemy
ś
lane. Niestety, s
ą
siedzi
zgromadzeni na imieninach - kiedy alkohol mocniej uderzał im
do głowy - woleli analizowa
ć
zeszłoroczne plony z hektara
albo aktualny stan pogłowia trzody chlewnej ni
ż
stopnie na
po
ż
ółkłej cenzurze pijanego solenizanta. Widocznie sprawa
nie docenionego dyplomu ostrym kolcem tkwiła w jego
pod
ś
wiadomo
ś
ci, bowiem co roku zaledwie przez dwie lub trzy
godziny wytrzymywał to ich wesołe gadanie o nawozach
sztucznych. Potem zmieniał si
ę
na twarzy jak upiór i
wyrzucał wszystkich za drzwi okrzykiem: "Won! Przyszli
ś
cie
tu tylko po to, aby si
ę
naje
ść
!"
Poniewa
ż
go
ś
ci interesowała wył
ą
cznie wódka, oskar
ż
enie
brzmiało tak absurdalnie,
ż
e na beznadziejnie chorego
prawie nikt si
ę
nie obra
ż
ał.
9 Od szeregu lat kr
ąż
yły po wsi plotki,
ż
e "sprawa
urz
ę
dowa", w jakiej pan Consman tak cz
ę
sto opuszczał swe
lekcje historii, to jedna z córek wójta - dziewczyna
wyró
ż
niaj
ą
ca si
ę
urod
ą
. Przy takim nastawieniu opinii
publicznej wiadomo
ść
prostuj
ą
ca tamte domysły musiała wi
ę
c
bardzo wszystkich zaskoczy
ć
: po latach pró
ż
nego kołatania do
bram władz gminy kierownik uzyskał wreszcie fundusz na
budow
ę
nowej szkoły.
Wzniesiono j
ą
według planu opracowanego przez wybitnych
architektów w porozumieniu z badaczami miejscowego folkloru.
Ich zdanie te
ż
trzeba było wzi
ąć
pod uwag
ę
, gdy
ż
regionalna
poetka w swej starej pie
ś
ni o przyszłej szkole ju
ż
dawno
sprecyzowała jej wygl
ą
d słowami: "Ma by
ć
czysta i jasna, a w
takiej ja was uczy
ć
ka
żę
!" To szczere marzenie poetki
dopiero po latach mogło by
ć
zrealizowane. I tak - w nowej
szkole - na wszystkich oknach działały automatyczne
ż
aluzje,
a w pomieszczeniach - klimatyzacja, sprawnie reguluj
ą
ca
wilgotno
ść
powietrza i jego temperatur
ę
. Podłogi l
ś
niły
blaskiem polerowanego lustra, boczne
ś
ciany budynku pokryto
marmurowymi płytami, natomiast fasad
ę
zdobiła olbrzymia
mozaika wykonana przez słynnego projektanta monumentów. W
zamy
ś
le twórczym autora mozaika miała przedstawia
ć
dzieło
oryginalne: wzorowo zorganizowan
ą
grup
ę
dzieci rado
ś
nie
krocz
ą
cych do szkoły. Niestety, plastyk codziennie
przyje
ż
d
ż
ał do szkoły zaraz po zej
ś
ciu z drabiny ustawionej
przed elewacj
ą
bramy do wiejskiego cmentarza, gdzie
wykonywał równie
ż
inne zamówienie. Tote
ż
Rada Pedagogiczna -
rozumiej
ą
c duchow
ą
rozterk
ę
artysty, która groziła
rozdwojeniem ja
ź
ni - darowała mu brak optymizmu w kolorach
zrealizowanej wizji oraz wisielczy determinizm w u
ś
miechach
dzieci, tak rado
ś
nie zorganizowanych na frontowej
ś
cianie
szkoły, jakby szły za pogrzebowym karawanem.
Kosztown
ą
inwestycj
ę
zako
ń
czono podczas wakacji, dzi
ę
ki
czemu ju
ż
we wrze
ś
niu nauka mogła rozpocz
ąć
si
ę
w
doskonałych warunkach. Przedtem wzorcowy obiekt zwiedziło
kilkana
ś
cie wycieczek, a w
ś
ród nich grupa znanych
osobisto
ś
ci, zaproszona na uroczyste otwarcie. Nowoczesny
wygl
ą
d sal wykładowych oraz bogate wyposa
ż
enie pracowni
budziły powszechny podziw.
Bo nowa szkoła w niczym nie przypominała starej: "tamta
była ruin
ą
, przegniłym reliktem minionej epoki, ta za
ś
-
ś
miałym spojrzeniem w oczy przyszło
ś
ci". Chyba wła
ś
nie te
słowa, wpisane przez kogo
ś
do ksi
ę
gi pami
ą
tkowej,
najtrafniej oddawały nastrój przełomowego dnia w
ż
yciu
wioski.
Wn
ę
trze nowej placówki o
ś
wiatowej zainteresowało nawet
kilku najstarszych rolników. Wchodziło si
ę
do niej przez
szatni
ę
, dyskretnie ukryt
ą
w podziemiu, sk
ą
d - po zało
ż
eniu
muzealnych kapci - mo
ż
na było wjecha
ć
wind
ą
na oszklony
parter lub dwie pozostałe kondygnacje. Do tego czasu nie
zbudowano we wsi
ż
adnej chałupy murowanej, wi
ę
c chłopom (na
my
ś
l o podatkach) zakr
ę
ciło si
ę
w głowach, gdy w ramach
pierwszej wycieczki ogl
ą
dali te wszystkie projekcyjne sale,
tablice
ś
wietlne i obrotowe, magnetowidy, fony, gabinety i
kabiny.
Zmian
ę
miejsca i stylu pracy zarówno młodzie
ż
, jak i
pedagodzy prze
ż
yli bez wstrz
ą
su. Tylko przez
pierwszych kilka dni uczniowie mieli wypieki na twarzach, a
nauczycielom dr
ż
ały głosy i r
ę
ce. Potem wykłady o zawrotnych
sumach darowanych przez władze "na ten cel szlachetny"
(akcentowane okrzykami "nie ruszaj!" lub "ostro
ż
nie")
ustabilizowały si
ę
w płaszczy
ź
nie długiego cyklu prac
klasowych o zbiorowej wdzi
ę
czno
ś
ci.
Do nowego budynku wszedłem z baga
ż
em czterech dwójek na
ostatnim
ś
wiadectwie (co zmuszało mnie do powtórzenia kursu
czwartej klasy) i z ci
ęż
arem tych samych ocen
niedostatecznych pozostałem w szkole do ko
ń
ca nast
ę
pnego
roku. Nie pomogła mi klimatyzacja ani spełnienie proroczego
snu poetki o blasku bij
ą
cym od podłóg, bowiem w nowej szkole
od podstaw zreformowano wszystko, z wyj
ą
tkiem tego, co
zdaniem uczonych profesorów powinno stanowi
ć
tre
ść
szkolnego
przekazu i co według nich w praktyce zniesione by
ć
nie mo
ż
e,
to znaczy z wyj
ą
tkiem przymusu pami
ę
tania setek tysi
ę
cy
numerów (dawniej wbijanych do głowy rozkazem: "przepisz to
sto razy!", a teraz sto razy wy
ś
wietlanych na ekranie),
numerów wielocyfrowych lub wieloliterowych, które w mojej
pami
ę
ci - tak czy inaczej - z reguły nie pozostawały do
nast
ę
pnej lekcji.
Nie miałem kompleksu ni
ż
szo
ś
ci, martwiła mnie tylko
mroczna perspektywa powtarzania ka
ż
dej klasy. Oczywi
ś
cie,
gdyby mi bardzo na tym zale
ż
ało, zapami
ę
tałbym szereg
kilkunastocyfrowych numerów. Lecz wtedy musiałbym nosi
ć
je w
pami
ę
ci nie wiadomo ile lat - mo
ż
e nawet do ko
ń
ca
ż
ycia,
oboj
ę
tne, czy zawierałyby istotn
ą
tre
ść
, czy jakie
ś
brednie,
a ju
ż
wówczas zauwa
ż
yłem,
ż
e ka
ż
dy numer, wbity przemoc
ą
do
głowy, tłumi jasno
ść
ś
wiadomo
ś
ci i - co za tym idzie -
ogranicza wyobra
ź
ni
ę
. Nadal wi
ę
c popełniałem karygodne
bł
ę
dy: rachunkowe - w zliczeniach kwot przelanych "na ten
cel szlachetny" - i ortograficzne: w hymnach pochwalnych na
cze
ść
wspaniałomy
ś
lno
ś
ci władz.
Zdarzyło mi si
ę
wprawdzie raz na lekcji geometrii,
ż
e
zadziwiłem wszystkich własnym dowodem znanego twierdzenia,
innym za
ś
razem wizytator, któremu pani Ewelbuch po jakiej
ś
klasówce dla rozrywki pokazała moj
ą
prac
ę
, zamiast rykn
ąć
ś
miechem na widok kolekcji osobliwych byków zwrócił jej
uwag
ę
na logiczn
ą
interpunkcj
ę
i oryginalny styl chłopca -
ale któ
ż
by tam zaraz dostrzegał niepowszechni talent po
samodzielnym dowodzie twierdzenia lub po zgrabnym u
ż
yciu
pauzy czy przecinka.
Sprawa była jasna:
ś
mierdz
ą
cy le
ń
albo niepospolity
matoł. Zimowe ferie sp
ę
dziłem na pisaniu wierszy.
Postanowiłem zmierzy
ć
swe młode siły z dojrzałym talentem
regionalnej poetki, patronki nowej szkoły, której od
czterech miesi
ę
cy zawdzi
ę
czałem tak wiele czystego
ś
wiatła.
Utwory swe pisałem w tajemnicy przed dorosłymi. Jeden z
moich wierszy wychwalał ciepło domowego ogniska:
Cud stał si
ę
w zagrodzie pewnego wieczora
Gospodarz przemówił do telewizora
Rozkazywał gro
ź
nie przez półtora roku
Ale telewizor nie dał ani kroku
Wi
ę
c huczał na niego przez sze
ść
lat bez mała
A
ż
w biednej maszynie lampa si
ę
przegrzała.
W kunsztownych rymach tej strofy pogrzebałem cztery bł
ę
dy
ortograficzne. Mimo wszystko nie doszłoby jednak do
ż
adnej
tragedii, gdyby utwór nie wpadł w r
ę
ce pana Rozenta, który -
zaintrygowany podejrzanymi chichotami dobiegaj
ą
cymi z
miejsca pracy twórczej - nie przerywaj
ą
c sobie ci
ą
gu ostrych
replik, kierowanych pod adresem spikera, opu
ś
cił podst
ę
pnie
swe stałe stanowisko operacyjne, podszedł na palcach do mnie
i sprytnie zajrzał mi przez rami
ę
.
Zaraz po dzienniku południowym gospodarz uniósł głos na
ż
on
ę
i spienił si
ę
pytaj
ą
c, jak długo jeszcze w swoim domu
b
ę
dzie musiał karmi
ć
i tolerowa
ć
tego kretyna. Na to
otworzyłem drzwi do pokoju i zauwa
ż
yłem krn
ą
brnie,
ż
e
przecie
ż
rz
ą
d płaci za moje utrzymanie, wi
ę
c tylko jemu oraz
pani gospodyni, a nie panu Rozentowi, zawdzi
ę
czam swoje
utrzymanie.
Czego
ś
podobnego w domu tym jeszcze nigdy nie słyszały
ś
ciany! Nast
ę
pnego dnia gospodarz dał listonoszowi pismo do
pana Consmana. Postulował w nim, aby jego wychowanek został
przeniesiony do zakładu specjalnego dla dzieci umysłowo
upo
ś
ledzonych. Wniosek swój uzasadnił brakiem nadziei na
jakikolwiek post
ę
p w nauce oraz niebezpiecznymi wypaczeniami
w moim charakterze, który bezczelnie odszczekuje swojemu
opiekunowi przy ka
ż
dej próbie sprowadzenia go na dobr
ą
drog
ę
.
List zawierał subteln
ą
aluzj
ę
do głosu wydawanego przez
Reksa. To delikatne słowo przyszło panu Rozentowi do głowy,
gdy rano u
ś
wiadomił sobie, ile czasu zmarnował w tej dziurze
na obszczekiwaniu telewizora. Faktycznie: sze
ść
lat bez
mała! Do lampy kineskopowej miał
ż
al głównie o to,
ż
e
ś
wiat
urz
ą
dzony jest niesprawiedliwie. Nic nie dawał mu za darmo,
a przecie
ż
pan Rozent urodził si
ę
- istniał! Miał dowód
osobisty i przewód pokarmowy. Raczył pojawi
ć
si
ę
na Ziemi i
od wielu lat siedział na niej z zało
ż
onymi r
ę
kami. W takiej
pozycji łatwiej mu było obserwowa
ć
działalno
ść
Ludzi i
pot
ę
pia
ć
ich za dochody - niesprawiedliwe jego zdaniem. Bo
ile razy próbował zaj
ąć
si
ę
czymkolwiek, zaraz psuł wszystko
dookoła siebie albo innym przeszkadzał w pracy do tego
stopnia,
ż
e błogosławili go, kiedy prosił o zwolnienie.
Siedział zatem uczciwie i cierpliwie czekał. Ale ile mo
ż
na
czeka
ć
na co
ś
, co ka
ż
demu si
ę
nale
ż
y?
Przedtem wegetował w mie
ś
cie, gdzie nie dali mu samochodu
ani nawet własnego mieszkania. Zdobył je dopiero tutaj, a i
to trafiło mu si
ę
cudem, jak
ś
lepemu kogutowi kura. W
trzydziestym dziewi
ą
tym roku
ż
ycia dorobił si
ę
zaledwie
trzech niewolników, którzy teraz na niego pracowali. Wi
ę
c
ilu brakowało do dziesi
ę
ciu i gdzie tu była sprawiedliwo
ść
?
Innym powodziło si
ę
lepiej. Z faktem tym nigdy nie mógł si
ę
pogodzi
ć
. Dlatego nosił w sobie poczucie wielkiej krzywdy i
codziennie pluł na telewizor. Ta intymna profanacja
sprawiała mu przyjemno
ść
z dwóch co najmniej powodów:
napierw miał złudzenie nieograniczonej władzy, a nast
ę
pnie -
uczucie pełnego bezpiecze
ń
stwa, gdy
ż
systematycznie
zniewa
ż
any ekran w
ż
aden sposób nie mógł go obrazi
ć
.
*
Wkrótce po zako
ń
czeniu zimowych ferii zostałem wezwany do
eleganckiego gabinetu pana Consmana. Dowiedziałem si
ę
tam,
ż
e z jednej strony regulamin nie przewiduje mo
ż
liwo
ś
ci
trzykrotnego powtarzania ka
ż
dej klasy, za
ś
z drugiej - dla
młodzie
ż
y nauka w szkole podstawowej jest obowi
ą
zkowa. W
takiej sytuacji, kiedy pani Rozent opiek
ę
nad niepełnoletnim
uregulowała prawnie, jej legalny mał
ż
onek mógł wysun
ąć
wniosek o skierowanie mnie do zakładu specjalnego. Kierownik
szkoły - jako człowiek dobry i zarazem przekonany o mojej
ułomno
ś
ci - nie zamierzał mnie straszy
ć
widmem jakiej
ś
kary.
Równie
ż
w nowej szkole był wyrozumiały dla wszystkich
matołków i jak dawniej nie cierpiał jedynie uczniów
samodzielnych.
Nie podejrzewał mnie o lenistwo ani o ukryte zdolno
ś
ci.
Nale
ż
ał do zwolenników teorii dziedziczno
ś
ci i uwa
ż
ał,
ż
e mój
niedorozwój umysłowy jest wrodzony. Poniewa
ż
sam nie był a
ż
tak ograniczony, by wierzy
ć
w warto
ść
swego dyplomu, na
powitanie pogładził mnie po głowie jak własnego syna. Miało
to wymow
ę
ż
yczliwego gestu znacz
ą
cego tyle, co pocieszaj
ą
ce
słowa: "My, biedacy, jednakowo przez los pokrzywdzeni, zawsze
powinni
ś
my sobie pomaga
ć
w naszym wspólnym nieszcz
ęś
ciu.
Ale nie zapominajmy przy tym o dziel
ą
cej nas przepa
ś
ci! Bo
kto tu jest kierownikiem szkoły?"
Bior
ą
c pod uwag
ę
to zasadnicze pytanie oraz cechuj
ą
cy go
tolerancyjny stosunek do osobników t
ę
pych, lecz karnych, pan
Consman spróbował stworzy
ć
w swym nowym gabinecie nastrój
przeniesiony z domu, gdzie panuje miła atmosfera rodzinna. W
celu wywołania tego efektu u
ś
miechn
ą
ł si
ę
najpierw i
porozumiewawczo zmru
ż
ył jedno oko. Nast
ę
pnie o
ś
wiadczył,
ż
e
zakład dla młodzie
ż
y intelektualnie niedorozwini
ę
tej jest
o
ś
rodkiem - w gruncie rzeczy - bardzo sympatycznym. Tam nie
ma si
ę
czego ba
ć
! - wykrzykn
ą
ł. Opowiadaj
ą
c, jak wyobra
ż
a
sobie
ż
ycie i obyczaje panuj
ą
ce w przyszłym miejscu mojej
nauki, skoncentrował si
ę
zwłaszcza na opisie zachowania
moich potencjalnych kolegów. Poniewa
ż
wci
ąż
miał
w
ą
tpliwo
ś
ci, czy słowa do
ść
celnie oddaj
ą
cał
ą
przyjemno
ść
obcowania z nimi, jak amator na zawodowej scenie j
ą
ł
na
ś
ladowa
ć
ich ruchy i głosy. Aby zachowa
ć
pełniejszy
realizm opisu, miny strojone przez nich zilustrowałby
szeregiem bardziej wstrz
ą
saj
ą
cych grymasów, gdyby w dalszym
wykrzywianiu twarzy nie przeszkodził mu wo
ź
ny, który
(zaniepokojony jego strasznymi rykami) jak sanitariusz
pogotowia ratunkowego wpadł bez pukania do gabinetu.
Mnie, swego słuchacza i widza, pan Consman postawił na
nogi dopiero po sformułowaniu optymistycznej diagnozy.
Wynikało z niej,
ż
e mój poziom umysłowy jest - niestety -
niezwykle niski, a w zwi
ą
zku z tym stan - bardzo krytyczny.
Ale nie beznadziejny!
Od tego czasu
ż
yłem w l
ę
ku mi
ę
dzy młotem szkoły a
kowadłem domu. Z obu stron słyszałem solenne zapewnienia,
ż
e nie ma tu mowy o
ż
adnej pomyłce ani - tym bardziej - o
represjach czy zem
ś
cie. Decyzj
ę
o skierowaniu mnie do
o
ś
rodka dla młodzie
ż
y umysłowo upo
ś
ledzonej Rada
Pedagogiczna podj
ę
ła po bardzo wnikliwej analizie sytuacji.
Pojad
ę
tam na pocz
ą
tku przyszłego roku szkolnego.
Opiekunowie nie
ż
ycz
ą
mi
ź
le, lecz wprost przeciwnie -
dobrze, przy czym kieruj
ą
si
ę
trosk
ą
o moje staranne
wykształcenie i nienaganne wychowanie. Przecie
ż
maj
ą
obowi
ą
zek my
ś
le
ć
o przyszło
ś
ci swojego wychowanka. Mo
ż
e
obecnie jeszcze nie rozumiem, dlaczego swym wychowawcom
powinienem zaufa
ć
. Jednak po latach, kiedy dorosn
ę
, przyznam
im racj
ę
i z pewno
ś
ci
ą
przyjd
ę
do nich z kwiatami, aby za
wszystko serdecznie podzi
ę
kowa
ć
.
Tymczasem
ż
yłem w nieustannym l
ę
ku przed zapowiedzianym
wyjazdem do drugiej szkoły. My
ś
lałem o niej jak o miejscu
nowej, jeszcze bardziej wyszukanej ka
ź
ni. Gospodarz
postraszył mnie profilaktycznie,
ż
e gdybym uciekł ze wsi,
pr
ę
dzej czy pó
ź
niej zostan
ę
gdzie
ś
zatrzymany i do o
ś
rodka
dla idiotów doprowadzony sił
ą
. Pan Rozent nie ukrywał swej
pogardy dla mnie.
W tym okresie moja niech
ęć
do szkoły przekroczyła granice
nienawi
ś
ci. Przestałem równie
ż
czyta
ć
ksi
ąż
ki. Kładłem si
ę
do łó
ż
ka wcze
ś
nie, ale długo nie mogłem zasn
ąć
. W całym ciele
czułem silny, niezwykle przy
ś
pieszony rytm serca. W ci
ą
gu
dnia te
ż
nie czułem si
ę
najlepiej: bywało,
ż
e bez
ż
adnego
powodu dr
ę
twiała mi r
ę
ka lub noga. Nie widziałem wyj
ś
cia z
tej sytuacji. Je
ż
eli ludzie, którzy nazywali siebie
inteligentnymi, potrafili wywoła
ć
u mnie taki wstr
ę
t do
nauki, to czego mogłem si
ę
spodziewa
ć
po wieloletnim
przebywaniu w towarzystwie osobników bez w
ą
tpienia
ograniczonych? Na podstawie dotychczasowych do
ś
wiadcze
ń
wyobra
ż
ałem ju
ż
sobie, jakimi metodami rozwija si
ę
tam
upo
ś
ledzony intelekt. Wszelkie rzeczywiste poznanie wymaga
niekłamanego zaanga
ż
owania, które dopiero wtedy mo
ż
e
prowadzi
ć
do nieoszukanej prawdy, gdy powodem ka
ż
dego
wysiłku jest niepozorowana miło
ść
. Lecz czy to szczere
uczucie kiedykolwiek wywołał kto
ś
terrorem?
W sierpniu pan Rozent wycofał swoje
żą
danie umieszczenia
mnie w o
ś
rodku specjalnym. Wcale jednak nie kierował si
ę
lito
ś
ci
ą
: po długim namy
ś
le doszedł do prostego wniosku,
ż
e
gdyby mnie wypu
ś
cił z domu, straciłby nie tylko tani
ą
sił
ę
robocz
ą
, ale i rz
ą
dow
ą
dotacj
ę
na moje utrzymanie. Formalnie
zmian
ę
decyzji wytłumaczył bardzo złym stanem swego zdrowia
i nawałem pracy w gospodarstwie.
Ja jednak miałem ju
ż
dosy
ć
. Zapas mojej cierpliwo
ś
ci
wyczerpał si
ę
ostatecznie. Miałem dosy
ć
: pana Rozenta, jego
terroru i obelg, szkoły z jej drylem, tego, co nazywano tu
cywilizacj
ą
. Ogarn
ę
ła mnie skrajna nienawi
ść
do otoczenia.
Jaka b
ę
dzie tutaj moja przyszło
ść
? W najlepszym przypadku
b
ę
d
ę
do ko
ń
ca
ż
ycia parobkiem u pana Rozenta lub którego
ś
z
jego s
ą
siadów. Robotem, czym
ś
w rodzaju domowego zwierz
ę
cia
przeznaczonego do ustawicznej monotonnej pracy - pracy bez
ko
ń
ca. Pracy nudnej i ogłupiaj
ą
cej, nie daj
ą
cej
ż
adnej
satysfakcji. Nie, nie mogłem si
ę
na to zgodzi
ć
. Postanowiłem
uciec i powróci
ć
do Strefy Ska
ż
onej. Chciałem jak dawniej
i
ść
z hord
ą
wiecznie pustymi ulicami miasta, którego granice
le
ż
ały zawsze gdzie
ś
w nieosi
ą
galnej dali. Patrze
ć
tam
daleko, gdzie stalowe niebo ł
ą
czy si
ę
pozornie z betonow
ą
ziemi
ą
, na jasny pas bł
ę
kitu widzialny w prze
ś
witach mi
ę
dzy
wie
ż
owcami. Tak, b
ę
d
ę
znowu dziki, ale b
ę
d
ę
wolny. To, czego
si
ę
tu nauczyłem, przeka
żę
członkom mojej hordy, umiem ju
ż
korzysta
ć
z "dobrodziejstw" cywilizacji, nie b
ę
d
ę
pił
wody z muszli klozetowych i wiem, jak korzysta
ć
z zaworów i
innych urz
ą
dze
ń
, a czego jeszcze nie wiem, to si
ę
domy
ś
l
ę
, bo
wiem,
ż
e to wszystko, co tam jest, zostało zrobione przez
ludzi i dla ludzi.
Moje mi
ęś
nie i ko
ś
ci przystosowały si
ę
do ci
ąż
enia
grawitacyjnego na powierzchni Ziemi, tam w Strefie Ska
ż
onej
- b
ę
d
ę
siłaczem. Za kilka lat, gdy dorosn
ę
, na pewno zostan
ę
wodzem hordy.
Uciekłem pó
ź
nym wieczorem, gdy wszyscy zasn
ę
li. Ze
skrytki pani Rozent, w szafie pod prze
ś
cieradłami, zabrałem
na drog
ę
kilka banknotów. Przez cał
ą
noc szedłem do stacji
kolejowej. O
ś
wicie z wykupionym biletem siedziałem w
wagonie poci
ą
gu jad
ą
cego do miasta.
Konduktor sprawdzaj
ą
cy bilety spojrzał na mnie
podejrzliwie.
- Jedziesz chłopcze bez opieki? - spytał.
- Tak - potwierdziłem. - Jad
ę
do miasta do cioci, która
b
ę
dzie czeka
ć
na mnie na peronie, bo wie pan, mama
zachorowała i nie mogła jecha
ć
ze mn
ą
- skłamałem gładko.
Kiwn
ą
ł ze zrozumieniem głow
ą
i wyszedł z przedziału.
Po kilku godzinach jazdy wysiadłem z poci
ą
gu na peronie
pierwszej podziemnej kondygnacji. Odszukałem szybkobie
ż
n
ą
wind
ę
i zjechałem na poziom szesnastej kondygnacji. Ni
ż
ej
zaczynała si
ę
Strefa Ska
ż
ona.
Dwa dni zaj
ę
ło mi odtwarzanie w pami
ę
ci drogi do windy,
któr
ą
tu przyjechałem. Przecie
ż
w ko
ń
cu j
ą
znalazłem.
Gdy wreszcie stan
ą
łem w kabinie windy wpatrzony w rz
ę
dy
przycisków, ogarn
ę
ła mnie rozpacz. Pod moimi stopami było
trzy tysi
ą
ce kondygnacji. Znalezienie kondygnacji, na której
ż
yła moja horda było mo
ż
liwo
ś
ci
ą
znalezienia igły w stogu
siana. Zamkn
ą
łem oczy i na
ś
lepo przycisn
ą
łem cztery
przyciski.
Gdzie
ś
si
ę
zatrzyma - pomy
ś
lałem.
Czekała mnie długa droga w nieznane, mogłem znale
źć
inn
ą
hord
ę
, ale nie było
ż
adnej pewno
ś
ci,
ż
e j
ą
znajd
ę
.
Winda ruszyła - przy
ś
pieszała coraz bardziej. Byłem
znowu wolny.
Adam Wi
ś
niewski-Snerg
Notka do odc. 1.
ADAM WI
ś
NIEWSKI-SNERG
Urodzony 1 stycznia 1937 roku w Płocku, zmarł tragicznie
w Warszawie 24 sierpnia 1995; obchodzimy drug
ą
rocznic
ę
jego
ś
mierci. Autor pami
ę
tnego "Robota" (1973), który burzył w
swoim czasie autorskie hierarchie, a tak
ż
e "Według łotra"
(1978), "Nagiego celu" (1980), wreszcie "Arki" (1989).
Pisarz nagradzany, tłumaczony, komentowany; a jednocze
ś
nie
samotnik, rogata dusza, skłócony ze sob
ą
i
ś
wiatem
maksymalista, którego ci
ęż
kie do
ś
wiadczenia dzieci
ń
stwa i
trudny charakter skazywały na nieustanne rozczarowania.
Fizyk-amator, filozofuj
ą
cy pisarz egzystencjalny spod znaku
Kafki, opowiadał stale wła
ś
ciwie t
ę
sam
ą
histori
ę
o
jednostce badaj
ą
cej w skupieniu i trwodze natur
ę
i granice
absurdalnego
ś
wiata, w który rzucił j
ą
los. Podobnie jak
dla Dicka (jak dla najlepszych), rekwizytornia dekoracji,
chwytów, tematów i postaci SF (Obcy, robot, dylematy:
naturalne-sztuczne, zaprogramowane-wybrane) była mu nie
celem, lecz metod
ą
do wyrzucenia z siebie dychawych
problemów i nadania im artystycznego kształtu. Dlatego jego
barwne i wyszukane opowie
ś
ci s
ą
na pierwszy rzut oka
nierozpoznawalne jako obsesyjne nawi
ą
zania do tego samego. A
jednak znawca odnajdzie bez w
ą
tpienia w prezentowanym dzi
ś
"Dzikusie" temat i ton wspólny z całym Snergowym dziełem.
Poniewa
ż
drukujemy rzecz w dwu cz
ęś
ciach - obszerniej o tej
noweli za miesi
ą
c.
W "Fantastyce", pomijaj
ą
c wywiad Parowskiego ("Karcer i
niebo wcielenia", "F" 6/87) nie drukowali
ś
my Snerga ani
razu, w "NF" - niewiele; za
ż
ycia: "Rozdwojenie" ("NF"
6/95). Po
ś
miertnie: trzy miniatury "Pery Eks obraca si
ę
w
ś
ród ludzi delikatnych (i oczytanych)", "Rozmach i energia
Perego Eksa" oraz "Tramwajada" ("NF" 4/ /96). Tam
ż
e obszerny
blok wspomnie
ń
o Adamie (Krystyny Wawer-Dadmun, Edwarda
J
ę
drzejewskiego, Janusza Cegieły i Jadwigi J
ę
drzejewskiej-
Ruff) oraz wywiad Oramusa z TS "Politechnik" z 1977 roku
"Teoria wzgl
ę
dno
ś
ci
ż
ycia" i komentarz Snerga do teorii
Nadistot. W"NF" 4/91 Snerg w sonda
ż
u "SF pod koniec
stulecia"; mówił bez entuzjazmu o rynkowej ewolucji gatunku;
zrywał z fantastyk
ą
a wybierał fizyk
ę
. Ale to nie sko
ń
czyło
si
ę
dobrze.
(mp)
Notka do odc. 2.
Nie zostawił du
ż
ego nowelistycznego dorobku: "Anioł
przemocy" w antologii "Wehikuł wyobra
ź
ni" (Wyd. Pozna
ń
skie
1978), "Oaza" w zbiorze "Go
ść
z gł
ę
bin" (Wyd. Czytelnik
1979) - pierwsze opowiadanie było mroczne i dziwaczne,
drugie wygl
ą
dało na wysilone. Uwa
ż
ne, analityczne i
obsesyjne badania dziwnych rzeczywisto
ś
ci, snucie
pracowitych hipotez, zdzieranie powłok pozorów - lepiej
wychodziło Snergowi w powie
ś
ciach. Dysponuj
ą
c wi
ę
ksz
ą
liczb
ą
stron, łatwiej trafiał w ton wła
ś
ciwy; potrafił zmie
ś
ci
ć
w
dziele swoj
ą
spraw
ę
i skuteczniej uwodzi
ć
czytelników.
Tym wi
ę
ksza nasza rado
ść
, cho
ć
szkoda,
ż
e Adam jej nie
doczekał, z odnalezienia i mo
ż
liwo
ś
ci przedstawienia Pa
ń
stwu
nowej, nieznanej a udanej noweli Snerga. Ciekawej tak
ż
e
dlatego,
ż
e znajdziemy tu akcenty, których przedtem w jego
prozie programowo (po cz
ęś
ci wynikało to z programu cenzora)
nie było. Jest to opowiadanie z gatunku SF - rekomenduje
rzecz w li
ś
cie pan Stanisław Wi
ś
niewski, brat Adama, który
opowiadanie odnalazł i przepisał z r
ę
kopisu - według mojego
zdania pasuj
ą
ce do profilu "NF". Adam ulokował w drugiej
jego cz
ęś
ci ładny kawałek własnego
ż
yciorysu.
Tekst wyra
ź
nie dwudzielny, dziej
ą
cy si
ę
w dwu
ś
wiatach
(dlatego, a tak
ż
e ze wzgl
ę
dów metra
ż
owych wydrukowali
ś
my go
w dwu odcinkach), obsługuje dwie wielkie mitologie science
fiction. Zderza tu Snerg technologiczn
ą
cywilizacj
ę
przyszło
ś
ci z rozsypuj
ą
cym si
ę
ś
wiatem dark future - jedno
nawi
ą
zuje do kosmicznych marze
ń
, drugie do politycznych i
psychologicznych demaskacji fantastyki socjologicznej. Oba
bieguny nowelowego
ś
wiata ogl
ą
da Snerg z perspektywy
DZIKUSA, człowieka znik
ą
d, za jakiego si
ę
miał. Znajdujemy
tu przejmuj
ą
c
ą
prób
ę
autoanalizy (gł
ę
bsz
ą
ni
ż
w
młodzie
ń
czych "Perry Eksach", "NF" 4/96); bohater Snerga chce
polubi
ć
ś
wiat i chce by
ć
lubiany, ale mu nie wychodzi. Znana
jest historia o niem
ą
drej polonistce, która przyblokowała
Snerga na eksternistycznej maturze, pozbawiaj
ą
c mo
ż
liwo
ś
ci
studiowania - introspekcje "Dzikusa" pokazuj
ą
,
ż
e spór
Snerga ze szkoł
ą
, z praktyk
ą
wdra
ż
ania wiedzy (chodzi o
wczesn
ą
szkoł
ę
PRL-owsk
ą
) był bardziej fundamentalny.
Snergowy "Dzikus"
ź
le czuje si
ę
w swojej skórze i podobnie
mówi o sformalizowanej wiedzy jak Kafkowski "Głodomór" o
jedzeniu: Musz
ę
głodowa
ć
, nie potrafi
ę
inaczej (..) poniewa
ż
nie mogłem znale
źć
potrawy, która by mi smakowała. Gdybym j
ą
znalazł, wierz mi, nie starałbym si
ę
o wywoływanie sensacji i
najadłbym si
ę
tak jak ty i inni. Odsłania te
ż
Snerg, czy
mo
ż
e bada, w "Dzikusie" ten rys własnej osobowo
ś
ci, o którym
mowa we wspomnieniach przyjaciół: upór, maksymalizm, niech
ęć
do zamkni
ę
tych systemów, przekładanie wszystkiego na własn
ą
logik
ę
stale od nowa. "Dzikus" tak jak powie
ś
ci Adama
okazuje si
ę
wi
ę
c
ś
wiadectwem do
ś
wiadcze
ń
bogatych i ponurych
- wewn
ę
trznych i zewn
ę
trznych. I cho
ć
brzmi chwilami
staro
ś
wiecko, to zarazem poruszaj
ą
co. Do nowoczesnej
tematyki "szkolnej" w uj
ę
ciu Inglota, Dukaja, dopowiada
Snerg nowe tony.
UWAGA! - w wersji udost
ę
pnionej nam przez pana Stanisława
opowiadanie nosi tytuł "HORDA". Ale
ż
e istnieje ju
ż
znacz
ą
cy
tekst Piotra Górskiego pod tym tytułem ("NF" 11/92), a tak
ż
e
dla autobiograficznej warstwy noweli Snerga, której "DZIKUS"
zdecydowanie bardziej odpowiada, zdecydowałem si
ę
na zmian
ę
.
My
ś
l
ę
,
ż
e - podobnie jak brat Stanisław - i Adam, gdyby
ż
ył,
dałby si
ę
na to namówi
ć
.
(mp)