Wisniewski Snerg Adam Dzikus

background image

Autor: Adam Wi

ś

niewski-Snerg

Tytul: Dzikus

Z "NF" 8-9/97

HORDA to poł

ą

czona wi

ę

zami rodowymi gromada dzikich ludzi

(m

ęż

czyzn, kobiet, starców i dzieci), która wzorem

pierwotnych plemion przedziera si

ę

w przestrzeni wypełnionej

zabudowaniami bezludnej cywilizacyjnej d

ż

ungli. Zamiast

g

ą

szczu drzew ziemi

ę

pokrywaj

ą

architektoniczne cuda

wzniesione przez konstruktorów przyszło

ś

ci. Mieszka

ń

ców nie

ma, wi

ę

c nikt nie wie, jak sterowa

ć

skomplikowanymi

urz

ą

dzeniami. Pokolenia hordy walcz

ą

o

ż

ycie w tajemniczych

warunkach. Pustka domów i ulic w zestawieniu ze sprawno

ś

ci

ą

działaj

ą

cych wsz

ę

dzie mechanizmów urbanistycznych tworzy

osobliwy klimat dla koczuj

ą

cej gromady. Pytanie "Dlaczego las

jest ogromny, gro

ź

ny i bezludny?" - jak kiedy

ś

dla człowieka

urodzonego w d

ż

ungli - nie ma sensu.

1 Urodziłem si

ę

na peronie metra, a wi

ę

c w scenerii

niezwykłej dla takich wydarze

ń

. To mo

ż

e niewiarygodne, lecz

od pierwszej chwili, gdy otworzyłem oczy, miałem

ś

wiadomo

ść

istnienia i my

ś

lałem o wszystkim przytomnie - jak człowiek

dojrzały psychicznie. Od razu stałem si

ę

krytycznym

obserwatorem wypadków, z czego przecie

ż

nie wynika,

ż

e

czułem si

ę

mniej bezradny ni

ż

inne dziecko. Bezsilno

ść

moja

wyszła na jaw zaraz po urodzeniu, kiedy wydałem z siebie
dono

ś

ny skrzek noworodka. Bo miało to by

ć

ostre

przekle

ń

stwo, bezkompromisowe w ocenie odkrytej

rzeczywisto

ś

ci i równocze

ś

nie bardzo niesprawiedliwe, wprost

podłe, ale nawet ono nie było do

ść

mocne do wyra

ż

enia grozy

doznanego wstrz

ą

su.

Na marmurowej płycie obok matki le

ż

ała te

ż

moja male

ń

ka

siostrzyczka. Dzi

ę

ki niej nie musiałem zagl

ą

da

ć

do lustra,

by mie

ć

poj

ę

cie o własnym wygl

ą

dzie. Spuchni

ę

ta i sina

twarzyczka układała si

ę

do płaczu, czym dawała wyraz

niezadowolenia z losu. Po

ś

rodku swego brzuszka widziałem

kikut przegryzionej p

ę

powiny, a po obu jego stronach -

male

ń

kie nó

ż

ki, dr

żą

ce z zimna nieforemne ko

ń

czyny, które

protestuj

ą

c przeciwko nieludzkim warunkom

ż

ałosnymi

podrygami kopały powietrze. To był koszmar! Wszystkie siły
zmobilizowałem w rozrywaj

ą

cym płuca wrzasku: nie chc

ę

!

Poza nami na peronie nie było nikogo. Nikt te

ż

nie

wyjrzał przez okno wagonu ani nawet z przedziału
motorniczego, kiedy mijał nas pierwszy elektryczny poci

ą

g. W

odpowiedzi na mój krzyk usłyszałem pisk hamulców i szum
szeregu przesuwanych drzwi drugiej automatycznej jednostki.
Podstawiona na miejsce poprzedniej, nim ruszyła dalej, przez
kilkana

ś

cie sekund trwała w ciszy i bezruchu, jakby

zasłuchana w nasze rozpaczliwe głosy. Z okien biła jasno

ść

,

otwarte wej

ś

cia zapraszały do przedziałów, wolne ławki

czekały na pasa

ż

erów - metro funkcjonowało regularnie,

pomimo braku obsługi. Z tunelu o

ś

wietlonego tablicami

wielkich reklam co kilka minut rozlegał si

ę

hałas i na

zwolniony tor przy pustym peronie wje

ż

d

ż

ał nowy poci

ą

g.

Wagony l

ś

niły czystymi lakierami, ich wahadłowy ruch trwał

nieprzerwanie i najwyra

ź

niej nikomu nie słu

ż

ył.

Chłód peronowej płyty przenikn

ą

ł mnie ju

ż

na wskro

ś

, gdy

w dali ukazało si

ę

kilku zagadkowych ludzi. Najpierw rzucił

mi si

ę

w oczy osobliwy fakt,

ż

e wszyscy byli nadzy, jak moja

nieprzytomna matka, która równie

ż

nie miała na sobie

ż

adnego

ubrania. Przybysze zdumiewali te

ż

swoim zachowaniem: chocia

ż

z górnego przej

ś

cia mogli zjecha

ć

po prostu ruchomymi

background image

schodami - aby wynie

ść

nas z metra, zeszli na dół po

konstrukcji wspieraj

ą

cej reklamy. Ta karkołomna wspinaczka,

zwłaszcza przy transporcie matki, wymagała małpiej
zr

ę

czno

ś

ci i siły, ale wida

ć

w przekonaniu nudystów wygodna

jazda ruchomymi schodami nie wchodziła w rachub

ę

.

Po wyj

ś

ciu z podziemia na zalany ostrym

ś

wiatłem chodnik

nasi wybawcy skierowali si

ę

w stron

ę

pobliskiego placu. Na

poziomie jezdni było upalnie. W perspektywie jasnej ulicy
stało wiele wysokich gmachów. Patrz

ą

c ponad ramieniem

nios

ą

cego mnie m

ęż

czyzny, zagl

ą

dałem do mijanych po drodze

sklepów. Nigdzie nie widziałem ludzi.
Zobaczyłem ich dopiero po

ś

rodku placu, skupili si

ę

tam w

licznej gromadzie m

ęż

czyzn, kobiet, starców i dzieci. Jedni

le

ż

eli na asfalcie w cieniu pobliskiego wie

ż

owca, inni

siedzieli na stopniach wysokiego gmachu. Wszyscy byli nadzy
i tak bardzo opaleni, czy mo

ż

e raczej brudni, jakby od

urodzenia nie u

ż

ywali mydła. Porozumiewali si

ę

ruchami r

ą

k

pomagaj

ą

c sobie przy tym gardłowymi, urywanymi głosami.

Kudłate brody, długie potargane włosy oraz gro

ź

ne miny i

gesty, a cz

ę

sto te

ż

t

ę

pe spojrzenia nadawały im wygl

ą

d

pierwotnych dzikusów.
Zanim dotarli

ś

my do ich obozu, kilkunastu takich nagusów

wybiegło nam na spotkanie. Dowódca naszej grupy powiedział
im co

ś

z o

ż

ywieniem, wskazuj

ą

c kilkakrotnie poza siebie w

kierunku schodów prowadz

ą

cych do metra. Na jego polecenie

kobiety zaopiekowały si

ę

matk

ą

, która odzyskała przytomno

ść

po wypiciu wody. Ani si

ę

spostrzegłem, gdy czyje

ś

twarde

r

ę

ce poło

ż

yły mnie przy niej na rozpalonym chodniku - obok

bli

ź

niaczego oseska.

Ci ludzie nie znali lito

ś

ci! Czy

ż

by byli a

ż

tak

prymitywni? Ogarni

ę

ty przera

ż

eniem, ponownie próbowałem

porozumie

ć

si

ę

ze swymi opiekunami i zarazem oprawcami, aby

im wytłumaczy

ć

, do czego doprowadzi takie traktowanie, lecz

zamiast wymówi

ć

sensowne zdanie, raz jeszcze zaskrzeczałem

głosikiem rozkapryszonego niemowlaka. Dopełniło to miary
mojego cierpienia w tej pierwszej godzinie

ż

ycia: najpierw

mro

ż

ony chłodem marmurowego podziemia, potem torturowany

uciskiem zrogowaciałych dłoni, to znowu wystawiony na
działanie upalnego wiatru, po czym znów przypalany piek

ą

cymi

promieniami sło

ń

ca, obolały i wyczerpany - kiedy tylko

poczułem kontakt z piersi

ą

matki, natychmiast - jak w

ostatniej nadziei ratunku - pogr

ąż

yłem si

ę

we

ś

nie, mimo

ż

e

siostra (pewnie te

ż

ś

wiadoma nikłej szansy przetrwania)

nadal darła si

ę

wniebogłosy tu

ż

przy moim uchu.

Przez pierwsze tygodnie

ż

ycia spałem po dwadzie

ś

cia trzy

godziny na dob

ę

, wi

ę

c niemal nieustannie, budz

ą

c si

ę

jedynie

w okresach posiłków lub w chwilach szczególnie bolesnych
przykro

ś

ci sprawianych mi przez otoczenie. Siostra

przechodziła zapalenie płuc, matka - szkorbut, mnie
natomiast najbardziej dolegały skutki słonecznego pora

ż

enia.

Nast

ą

pił trudny czas adaptacji do surowych, niemal

zwierz

ę

cych warunków bytowania.

O ka

ż

dej porze dnia i nocy dookoła placu panowała cisza,

tym gro

ź

niejsza dla mnie,

ż

e z uwagi na nieustanny ruch

automatycznego metra - najzupełniej zagadkowa. Podczas dnia
obszerny plac błyszczał w sło

ń

cu, które

ś

wieciło z

nieskazitelnie czystego nieba. Nigdy nie przysłaniały go
chmury. Dlatego sylwetki kilkunastu okazałych wie

ż

owców

stoj

ą

cych poza terenem o niskiej zabudowie widziałem zawsze

ze swego stałego miejsca przy pomniku na tle ró

ż

nych odcieni

lazuru. Od rana do wieczora długie cienie tych budynków, jak
ogromne wskazówki słonecznych zegarów, obracały si

ę

po

okolicy, przy czym dwa z nich w

ę

drowały po nagrzanej płycie

background image

placu, łagodz

ą

c skutki całodziennego skwaru. Najbardziej

upalne były popołudnia, za to nocami temperatura spadała tak
nisko,

ż

e trudno byłoby wytrzyma

ć

bez ubrania pod gołym

niebem. Z tego powodu nudy

ś

ci (tak ich czasami nazywałem w

my

ś

lach, bez przekonania by

ż

yli nago z wolnego wyboru) noce

sp

ę

dzali przy ognisku. Rozpalali je pó

ź

nym wieczorem, po

czym ciasno skupiali si

ę

i drzemali do rana w blasku

wysokich płomieni. Widok tej dzikiej, cz

ę

sto pijanej

gromady, która liczyła około stu dwudziestu osobników,
nasuwał my

ś

l o hordzie pierwotnej.

Wi

ę

kszo

ść

mieszka

ń

ców placu, jak gdyby w obawie przed nie

znanym mi zagro

ż

eniem, stale przebywała na jego terenie.

Widocznie dawał tym ludziom poczucie bezpiecze

ń

stwa.

Samodzielniejsze dzieci biegały po nim swobodnie z jednego
ko

ń

ca na drugi. Matki zajmowały si

ę

tylko najmłodszym

potomstwem, nosz

ą

c je wsz

ę

dzie ze sob

ą

- w okolice ogniska,

na rozgrzane sło

ń

cem stopnie, to znów gdy było zbyt gor

ą

co,

aby ukry

ć

je w cieniu. Starcy sp

ę

dzali czas w cieniu siedz

ą

c

na ogół bezczynnie, podczas gdy zdrowi i silni m

ęż

czy

ź

ni

kr

ąż

yli po ulicach w poszukiwaniu

ż

ywno

ś

ci i opału. Nudy

ś

ci

opuszczaj

ą

c plac uzbrajali si

ę

prymitywnie w kije

najcz

ęś

ciej od szczotek. Ze swych długotrwałych wypraw

wracali o zachodzie, niekiedy z pustymi r

ę

koma, ale zwykle

obładowani solidnie stolikami i krzesłami, które zaraz
łamano lub rozrywano na cz

ęś

ci, aby nocami rzuca

ć

je w

ogie

ń

. Zaopatrzeniowcy ci przynosili te

ż

całe kartony gumy

do

ż

ucia, kakao i cukier w kostkach, słone orzeszki, soki

owocowe i ziarno palonej kawy, sporo czekolady oraz innych
słodyczy, ponadto torebki z jakimi

ś

kremami w proszku, od

czasu do czasu puszki zg

ę

szczonego mleka, rzadko kiedy

mi

ę

sne lub rybne konserwy, ale niemal zawsze butelki z

ż

nego rodzaju alkoholem - wszystko to jednak w ilo

ś

ci

niedostatecznej do zaspokojenia potrzeb licznej gromady.
Asortyment tych dostaw i ich skromna ilo

ść

zdawały si

ę

wskazywa

ć

,

ż

e nasi

ż

ywiciele omijali spo

ż

ywcze sklepy i

pl

ą

drowali tylko małe dworcowe bufety i kawiarnie.

Nocne chłody oraz choroby wywołane chronicznym
niedo

ż

ywieniem razem z pozostałymi trudami tej prymitywnej

egzystencji - mimo zdumiewaj

ą

cej, chyba wrodzonej odporno

ś

ci

moich rodaków - bardzo im dawały si

ę

we znaki, dziesi

ą

tkuj

ą

c

ich systematycznie, zwłaszcza niemowl

ę

ta. Kiedy po kilku

dniach zmarła moja siostra, spodziewałem si

ę

nieustannie,

ż

e

i mnie wkrótce spotka jej los, bo oboje zachorowali

ś

my

równocze

ś

nie, ale potem nast

ą

piły zno

ś

niejsze miesi

ą

ce i

cho

ć

przecierpiałem wiele niewygód, łagodzonych troskliwie

przez matk

ę

w granicach jej skromnych mo

ż

liwo

ś

ci, przecie

ż

nadal utrzymywałem si

ę

przy

ż

yciu. Stała opieka tej kochanej

kobiety przynosiła mi poczucie bezpiecze

ń

stwa.

Ojcem moim okazał si

ę

ów sprawny fizycznie m

ęż

czyzna,

który wyniósł nas ze stacji kolei podziemnej - omin

ą

wszy

ruchome schody, jakby w obawie przed ich mechanizmem. Nie od
razu zauwa

ż

yłem,

ż

e ł

ą

czy go co

ś

z moj

ą

matk

ą

, gdy

ż

pojawiał

si

ę

przy niej sporadycznie. Przewa

ż

nie przebywał w mie

ś

cie -

na wyprawach organizowanych przez wodza naszej hordy. Matka
natomiast, po swej samotnej i tak niefortunnej wycieczce do
metra, gdzie mnie urodziła, nim zemdlała na peronie, pewnie
przestraszona widokiem wje

ż

d

ż

aj

ą

cego poci

ą

gu - bardzo długo

nie opuszczała placu.
Rosłem w przekonaniu,

ż

e kiedy

ś

- gdy o własnych siłach

zdołam wreszcie wyj

ść

do miasta - by

ć

mo

ż

e w jednej chwili

rozwiej

ą

si

ę

wszystkie moje w

ą

tpliwo

ś

ci. Wierzyłem w taki

finał tego okropnie długiego oczekiwania, na razie jednak,
dopóki raczkowałem w promieniu ledwie kilku metrów, nie

background image

potrafiłem zrozumie

ć

otaczaj

ą

cego mnie

ś

wiata. Nigdy si

ę

specjalnie nie zastanawiałem nad sensem osobliwego trybu
wegetacji moich krewnych. Od pocz

ą

tku najbardziej

pochłaniała mnie zagadka miasta oraz dziwnego nieba, które w
dzie

ń

stale było lazurowe, w nocy za

ś

nieodmiennie czarne,

bezgwiezdne i bezksi

ęż

ycowe. Nieba tego pewnie te

ż

w nocy

nie pokrywały chmury, bo nigdy z niego nie padał deszcz. W
okolicy nie dostrzegłem ani jednego ptaka; ponadto
intryguj

ą

cy wydawał si

ę

brak jakichkolwiek ro

ś

lin - drzew,

kwiatów czy bodaj

ź

d

ź

bła trawy, nic tu wokoło nie mogło

wyrosn

ąć

- na twardej płycie bez skrawka gleby. Plac

otaczała komfortowa, wzniesiona w ramach ze stali i
zabudowana wie

ż

owcami oraz niskimi pawilonami, miejscami

betonowa, ale z reguły marmurowa i szklana - zupełnie martwa
pustynia. Niezliczone latarnie, zawieszone nad promenadami
w

ś

ród kr

ę

tych wiaduktów, efektowne fasady domów w ulicach

długich a

ż

do horyzontu, pokryte mozaikami błyskaj

ą

cymi si

ę

cyklicznie, zasobne witryny pod ruchomymi reklamami,

ś

wieciły si

ę

jasno od zachodu sło

ń

ca a

ż

po

ś

wit.

Cały czas nurtowało mnie pytanie, kto tymi

ś

wiatłami

operuje, dla kogo je gasi i zapala, a je

ś

li nikt - to w

jakim celu to dzieje si

ę

. Pó

ź

niej, kiedy nieco urosłem i

mniej spałem, baczniej zacz

ą

łem przygl

ą

da

ć

si

ę

ludziom ze

swego otoczenia i zrozumiałem wkrótce,

ż

e fałszywie oceniam

przyczyny ich zacofania. Istotnie, chocia

ż

nie nosili ubra

ń

,

niewiele mieli wspólnego z nudystami. Nie byli bowiem
programowymi zwolennikami powrotu do natury czy przebywania
nago na

ś

wie

ż

ym powietrzu dla fizycznej i psychicznej

higieny - co zrazu przyj

ą

łem po odrzuceniu przypuszczenia,

ż

e co

ś

ich zmuszało do takiego trybu

ż

ycia. Nie, to byli

autentycznie dzicy.
Odkrycia tego dokonałem z niemałym zdumieniem w czasie
jednego z posiłków, które zawsze odbywały si

ę

wieczorami,

natychmiast po długo oczekiwanym powrocie zaopatrzeniowców i
po rozdzieleniu zdobyczy. Tym razem przyniesiono konserwy -
w monotonnej diecie, przesyconej nadmiarem słodyczy, rarytas
rzadki zwłaszcza dla dorosłych. Wygłodzeni członkowie hordy
rzucili si

ę

na nie z wilczym apetytem. Nie nazwałbym ich

"autentycznie dzikimi" tylko dlatego,

ż

e jedli, a raczej

ż

arli, po prostu jak małpy, gdy

ż

pasowało to do ich manier

(demonstrowanych z upodobaniem przy ka

ż

dej okazji). Kiedy

jednak spostrzegłem, jacy byli bezradni przy otwieraniu
zwyczajnych puszek (zaopatrzonych przecie

ż

w klucze do

konserw), jak je piłowali tr

ą

c o beton i jak tłukli nimi o

ś

ciany, a

ż

do p

ę

kni

ę

cia blachy, raz po raz próbuj

ą

c na niej

siły swych z

ę

bów, zrozumiałem,

ż

e ich prymitywizm jest

absolutnie szczery. Bo niby dlaczego (a zwłaszcza przed
kim?) mieliby udawa

ć

idiotów.

Nast

ę

pnym razem, gdy matka znowu miała kłopoty z

otworzeniem puszki sardynek, dopóty marudziłem podniesionym
głosem, a

ż

mi j

ą

podała - w swym przekonaniu do zabawy, mnie

za

ś

chodziło o przeprowadzenie eksperymentu. Miałem ju

ż

mleczne z

ę

by, ale nadal nie byłem dostatecznie zr

ę

czny,

podobnie jak przeci

ę

tne dziecko w tym wieku. Walczyłem wi

ę

c

z oporem niesprawnych r

ą

k, a szczególnie palców:

parali

ż

owane brakiem koordynacji odmawiały mi posłusze

ń

stwa,

w ko

ń

cu jednak zdołałem zało

ż

y

ć

klucz na wystaj

ą

cy brzeg

puszki i obróci

ć

nim kilkakrotnie - a

ż

do powstania małej

szczeliny. Tyle wystarczyło, matka domy

ś

liła si

ę

reszty i

zaskoczona - rzuciwszy mi spojrzenie pełne uznania - sama
nawin

ę

ła na klucz pozostał

ą

cz

ęść

blaszanej pokrywki

zamykaj

ą

cej dost

ę

p do sardynek. Zaintrygowana zwróciła si

ę

zaraz do towarzyszy, aby im zademonstrowa

ć

zastosowanie

background image

klucza. Wkrótce wszyscy nauczyli si

ę

otwiera

ć

konserwy

innego typu, daj

ą

c dowód posiadania nie wykorzystanych

zdolno

ś

ci. Autorstwo odkrycia przypisano mojej matce, ona

natomiast wskazywała na mnie, przekonana,

ż

e doszedłem do

niego przypadkiem.
Zatem moi krewni nie byli ideowymi przeciwnikami techniki
ani te

ż

urodzonymi kretynami, niezdolnymi do korzystania z

ż

adnych jej osi

ą

gni

ęć

. Czy

ż

by wegetowali na niskim poziomie

po prostu dlatego,

ż

e nie znaj

ą

c w ogóle dorobku ludzkiej

cywilizacji, nie umieli si

ę

nim posługiwa

ć

?

Ale kim w takim razie byli i sk

ą

d tutaj przyszli? No i co

si

ę

stało z budowniczymi miasta?

2 Zaciekawiony zagadkami, niecierpliwiłem si

ę

powolnym

upływem czasu. Musiałem czeka

ć

kilkana

ś

cie miesi

ę

cy, zanim

nieco urosłem i po okresie raczkowania nauczyłem si

ę

chodzi

ć

, aby samodzielnie szuka

ć

odpowiedzi. Aczkolwiek

urodziłem si

ę

, jak s

ą

dz

ę

, obdarzony umysłem o bardzo du

ż

ym

współczynniku inteligencji, nie mogłem jeszcze wykaza

ć

istotnej przewagi nad moimi krewnymi, fizycznie bowiem
rozwijałem si

ę

zwyczajnie - to znaczy równie wolno jak inne

dzieci. Razem z nimi stawiałem pierwsze kroki i wielokrotnie
upadałem. Na utrzymaniu równowagi zale

ż

ało mi najbardziej,

poniewa

ż

im wystarczała zabawa przy matkach, podczas gdy ja

marzyłem ju

ż

o zwiedzaniu miasta. Mimo licznych kontuzji

zmuszałem si

ę

do wstawania z asfaltu po ka

ż

dym upadku, a

ż

wreszcie bez niczyjej pomocy mogłem przej

ść

dystans około

dwustu metrów. Wtedy zaryzykowałem zbadanie okolicy.
Pewnej nocy (szczególnie ciemnej i zimnej) nie zauwa

ż

ony

przez nikogo oddaliłem si

ę

od ogniska, które ogrzewało

gromad

ę

nagich postaci. Ludzie ci najwidoczniej nie

cierpieli z powodu braku odzie

ż

y, skoro mogli spa

ć

w takich

warunkach. Poza zwartym kr

ę

giem panował chłód i półmrok, od

strony ulic akurat tej nocy docierało tu mało

ś

wiatła. Jasno

było dalej - za placem, gdzie blask z witryn sklepowych
obejmował partery i chodniki. Niezdarnym krokiem poszedłem w
kierunku supermarketu. By

ć

mo

ż

e zaintrygowały mnie cyfry

neonowego zegara na jego fasadzie.
Ten du

ż

y dom towarowy stał tu

ż

obok i był - jak mi si

ę

zdawało - nie

ź

le we wszystko zaopatrzony, zarówno w produkty

tekstylne, jak i spo

ż

ywcze (widziałem je przecie

ż

przez

wystawowe szyby!), ani razu jednak nie dostrzegłem w nim

ż

adnych ubranych czy te

ż

nagich klientów.

Marzyłem o znalezieniu ciepłego okrycia na nagie ciało, a
bałem si

ę

niebezpiecze

ń

stw, które według relacji

do

ś

wiadczonych czaiły si

ę

niemal w ka

ż

dym zakamarku miasta.

Od czasu, gdy opanowałem skromny zasób słów j

ę

zyka naszej

hordy, matka wielokrotnie ostrzegała mnie przed ukrytymi tam
zagro

ż

eniami. Próbowała opisa

ć

je ró

ż

nymi sposobami, lecz

nie pojmowałem, na czym polegały. W rezultacie fantazja
podsuwała mi niesamowite obrazy i tym bardziej chciałem si

ę

z nimi zapozna

ć

.

Wyloty ulic prowadz

ą

cych do placu oraz wszystkie jezdnie

i chodniki a

ż

po kres bł

ę

kitu nieba w dzie

ń

przy odległym

horyzoncie były wci

ąż

tak samo puste jak ciemne okna domów.

Wnioskuj

ą

c o cało

ś

ci niesamowitego

ś

wiata z obrazu jego

najbli

ż

szej okolicy, musiałem przyj

ąć

,

ż

e mieszka

ń

cy miasta

tak czy inaczej opu

ś

cili je albo - co nie mniej

prawdopodobne - doszcz

ę

tnie w nim wymarli. Została tylko ta

bezradna i zdegenerowana gromada. Oczywi

ś

cie, nie domy

ś

lałem

si

ę

przyczyny wydarze

ń

; nie pojmowałem równie

ż

, dlaczego moi

krewni przymierali głodem, pra

ż

yli si

ę

na sło

ń

cu albo

dygotali z zimna w sytuacji, gdy domy były puste, a półki

background image

sklepowe uginały si

ę

pod ci

ęż

arem wspaniałych towarów.

Okazało si

ę

wkrótce,

ż

e sposobu na dokuczaj

ą

cy im głód i

zimno nie musiałem daleko szuka

ć

. Wystarczył krótki spacer.

Tu

ż

za rogiem najbli

ż

szej ulicy przeszedłem obok szeregu

elegancko urz

ą

dzonych i bardzo dobrze zaopatrzonych sklepów.

Chocia

ż

czułem dotkliwe zimno i wpajany mi od urodzenia

strach przed opuszczeniem placu, mijałem je powoli, patrz

ą

c

przez wystawowe szyby i oceniaj

ą

c, czy zawierały co

ś

cennego

z punktu widzenia dzikich. Zapewne wiele towarów mogło im
si

ę

przyda

ć

, a w

ś

ród nich zwłaszcza

ż

ywno

ść

i ubrania,

nigdzie jednak nie dostrzegłem rozbitej szyby, które - co

ź

niej sprawdziłem - były wykonane z pancernego szkła.

Ale najdziwniejszy w tej zagadkowej sprawie okazał si

ę

fakt,

ż

e w zamkach wszystkich drzwi tkwiły klucze.

Znajdowałem je w zamkach pod klamkami od strony ulicy
dostatecznie nisko, przekr

ę

całem kolejno i drzwi otwierały

si

ę

bez oporu. Tak dostałem si

ę

do sklepu spo

ż

ywczego i

odzie

ż

owego. Ich wn

ę

trza zachowały przyjemne ciepło. ¯ ywno

ść

zgromadzona w pierwszym robiła wra

ż

enie

ś

wie

ż

ej, a garderoba

dla dorosłych rozmieszczona na półkach i stojakach drugiego
wystarczyłaby do ubrania całej naszej hordy.
Kilka domów dalej napotkałem drzwi bez klucza. Były
zamkni

ę

te tylko na klamk

ę

i nale

ż

ały do ruiny baru, z

którego dzicy wynie

ś

li wszystkie artykuły spo

ż

ywcze oraz

krzesła i stoliki. Wyrwali deski z bufetu i zawieszone nad
nim półki - słowem zabrali wszystko, co nadawało si

ę

do

zjedzenia lub spalenia.
A zatem moi krewni potrafili podtrzymywa

ć

ogie

ń

(przyniesiony pewnie z jakiego

ś

po

ż

aru); nieobca im te

ż

była zagadka klamki. Ale nie odkryli jeszcze tajemnicy
klucza! Kolejne potwierdzenie tego wniosku uzyskałem przy
zamkni

ę

tych na klucz drzwiach supermarketu. W

ś

rodku był

nietkni

ę

ty. Przyszło mi do głowy,

ż

e stworzony tu dla

dzikich problem kluczy ma uniemo

ż

liwi

ć

im demolowanie du

ż

ych

sklepów. Nie dawało to odpowiedzi na wiele pozostałych
pyta

ń

.

Nie wzi

ą

łem nic z supermarketu. Nast

ę

pnego dnia

przyprowadziłem matk

ę

i pokazałem jej,

ż

e drzwi s

ą

otwarte.

Była bardzo zdziwiona. Wydała gardłowy okrzyk wzywaj

ą

c

członków hordy. Gdy przybiegli, razem wtargn

ę

li

ś

my do

wn

ę

trza. Byli oszołomieni ogromem bogactwa, pi

ę

trz

ą

cego si

ę

na półkach.
Tu wła

ś

nie po raz pierwszy przyczyniłem si

ę

do

wkroczenia mojej hordy na wy

ż

szy stopie

ń

cywilizacji.

Penetruj

ą

c w miar

ę

swych skromnych mo

ż

liwo

ś

ci, wraz z innymi

wn

ę

trze supermarketu, znalazłem si

ę

w dziale odzie

ż

owym,

który nie wzbudził zainteresowania moich ziomków. Tu
si

ę

gn

ą

łem po le

żą

c

ą

na podłodze, zrzucon

ą

ze stojaka m

ę

sk

ą

marynark

ę

. Okazała si

ę

dla mnie za du

ż

a, si

ę

gała do podłogi.

Najci

ęż

ej było z r

ę

kawami, które z niemałym trudem

zawin

ą

łem. Penetruj

ą

c supermarket, matka zwracała jednak

uwag

ę

na to, co robi

ę

. Stan

ę

ła przede mn

ą

zdziwiona. Po

chwili sama zało

ż

yła obszern

ą

m

ę

sk

ą

marynark

ę

. Ze spodniami

były pewne trudno

ś

ci, zanim nakłoniłem j

ą

, aby je zało

ż

yła.

Uzupełniwszy w ten sposób garderob

ę

, przejrzała si

ę

w

najbli

ż

szym lustrze. Ogl

ę

dziny widocznie wypadły pomy

ś

lnie,

bo na jej okrzyk przybiegło kilkoro nagusów, którzy zrazu
zaskoczeni jej wygl

ą

dem, wkrótce zacz

ę

li j

ą

na

ś

ladowa

ć

. Od

tej pory moja horda była zbiorem ludzi ubranych.

3 Dopóki potrzebowałem opieki, matka zajmowała si

ę

mn

ą

troskliwie. Gdy si

ę

zm

ę

czyłem, nosiła mnie na plecach,

karmiła mlekiem z piersi, pod jej kierunkiem stawiałem

background image

pierwsze kroki. Pó

ź

niej, gdy ju

ż

dobrze chodziłem po

schodach, abym szybciej stał si

ę

samodzielny, nauczyła mnie

pi

ć

wod

ę

z napotkanych zbiorników, otwiera

ć

lodówki i

znajdowa

ć

w nich odpowiedni pokarm. Zanim to nast

ą

piło,

musiałem zapozna

ć

si

ę

z rozkładem pustych mieszka

ń

na

typowej kondygnacji oraz z lokalizacj

ą

ż

nych zakładów

gastronomicznych.
Umiej

ę

tno

ść

dostrzegania wła

ś

ciwych barów i sklepów

spo

ż

ywczych (wła

ś

ciwych - to znaczy zamkni

ę

tych, czyli

jeszcze nie naruszonych) miała du

żą

warto

ść

w

ś

wiecie

pierwotnej walki o przetrwanie: decydowała o losie dzikiego
człowieka. Zawarto

ść

ka

ż

dej chłodni, wł

ą

czanej automatycznie

dopiero w momencie pierwszego otwarcia szczelnych drzwiczek,
kiedy drobnoustroje razem z powietrzem dostawały si

ę

do

sterylnego wn

ę

trza, ulegała stopniowemu zamro

ż

eniu, co

hamowało proces rozpocz

ę

tego rozkładu

ż

ywno

ś

ci. Jednak -

mimo obni

ż

onej temperatury - po kilku latach lub tym

bardziej wiekach nie nadawała si

ę

do jedzenia.

Nic nie słyszałem o bakteriach. I nic o nich nie
wiedziałem. I w ogóle nie znałem

ż

adnej teorii. Ale zasadzie

omijania lodówek raz ju

ż

otwartych zawdzi

ę

czałem dobre

zdrowie. Do

ś

wiadczenia pokole

ń

potwierdzały słuszno

ść

tej

prostej reguły, a kto jej nie przestrzegał, ryzykował
zatrucie i

ś

mier

ć

albo co najmniej chorob

ę

.

We wczesnym dzieci

ń

stwie bardzo potrzebowałem pomocy.

Matka rozumiała to doskonale. Pokazała mi wi

ę

c, gdzie w

labiryncie korytarzy, pustych pokoi i kuchni rozmieszczone
s

ą

łazienki, czym na ulicach rozbija

ć

wystawowe szyby, je

ś

li

nie były pancerne, dok

ą

d prowadz

ą

liczne drzwi, schody i

tunele - słowem któr

ę

dy i

ść

, by bez obawy dotrze

ć

do

ź

ródeł

czystej wody i zapasów

ś

wie

ż

ej

ż

ywno

ś

ci. Ostrzegała mnie

przy tym przed niebezpiecze

ń

stwami czyhaj

ą

cymi na drodze do

celu; dzi

ę

ki niej po raz pierwszy w

ż

yciu zwróciłem uwag

ę

na

wiele ciekawych zjawisk, jakie zachodziły w naszym
naturalnym

ś

rodowisku.

Horda, w której si

ę

urodziłem, nale

ż

ała do niewielkich

społecze

ń

stw egzystuj

ą

cych w bezkresie dziewiczej,

zbudowanej z betonu, stali, marmuru i szkła, wielopoziomowej
konstrukcji. Składała si

ę

z kilkudziesi

ę

ciu ludzi w ró

ż

nym

wieku, poł

ą

czonych współprac

ą

w nieustannych poszukiwaniach,

jak i wzgl

ę

dami bezpiecze

ń

stwa oraz - i to było

najwa

ż

niejsze - bardziej lub mniej

ś

cisłymi wi

ę

zami

rodowymi. Podobnie jak niekiedy spotykane inne gromady,
prowadziła koczowniczy tryb

ż

ycia podyktowany konieczno

ś

ci

ą

zdobywania

ż

ywno

ś

ci.

Głównym problemem był dla wszystkich ci

ą

gły niedostatek

wody. Jej brak zmuszał ludzi do cz

ę

stych zmian miejsca

postoju. Alkohol - owszem: tego nigdzie nie brakowało - ani
w małych barach kawowych, ani w restauracjach. Pod ci

ęż

arem

butelek wypełnionych zagadkowym płynem uginały si

ę

te

ż

półki

sklepowe. Etykietki o ró

ż

nych rysunkach przyci

ą

gały wzrok

jaskrawymi kolorami. Butelki łatwo wchodziły w r

ę

ce, ich

kształty pasowały do dłoni. Kryły w sobie co

ś

fascynuj

ą

cego:

ju

ż

my

ś

l o tym wywoływała dreszcze i sprawiała,

ż

e pod jej

wpływem dzieci - w pozorowanych wojnach - ciskały butelkami
o

ś

ciany. Takim zabawom doro

ś

li przygl

ą

dali si

ę

z wła

ś

ciw

ą

im oboj

ę

tno

ś

ci

ą

na wszelkie poruszenie ciała, które nie

prowadziło do celu okre

ś

lonego rychł

ą

konsumpcj

ą

. Tylko

czasami kto

ś

z nich, mniej od innych oci

ęż

ały, pochylał si

ę

nad kału

żą

rozlan

ą

wokół szcz

ą

tków butelki, w

ą

chał j

ą

-

szeroko rozdymaj

ą

c nozdrza - i prostował si

ę

zaraz, jak

zwykle z pustk

ą

na twarzy.

Odnosiło si

ę

mgliste wra

ż

enie,

ż

e z istniej

ą

cej w

background image

przyrodzie wielkiej obfito

ś

ci całkowicie bezu

ż

ytecznych

cieczy, najcz

ęś

ciej perfum i rozpuszczalników, a potem ze

wszystkich pozostałych: od farb i olejów pocz

ą

wszy poprzez

szampony do mycia włosów, rzadkie kleje i g

ę

ste lekarstwa,

a

ż

po płynne

ś

rodki pior

ą

ce, kiedy

ś

- w dalekiej przyszło

ś

ci

- w wyniku jakiego

ś

bardzo zło

ż

onego procesu rafineryjnego

mo

ż

na b

ę

dzie otrzyma

ć

niezb

ę

dn

ą

do

ż

ycia wod

ę

. Do

rozpowszechniania tych

ś

miałych pogl

ą

dów przyczynił si

ę

zwłaszcza Mizenagek, daleki krewny mojej matki. Ka

ż

d

ą

woln

ą

chwil

ę

na postoju sp

ę

dzał on w sklepach z materiałami

pisemnymi, gdzie z samozaparciem próbował wytłoczy

ć

wod

ę

z

atramentu, filtruj

ą

c go przez podwójnie zło

ż

on

ą

bibuł

ę

.

Poniewa

ż

jego dzienne uzyski nie wychodziły poza stadium

eksperymentu laboratoryjnego, jedynym wła

ś

ciwie

ź

ródłem wody

do picia pozostawały muszle klozetowe łazienek, zreszt

ą

bardzo komfortowo urz

ą

dzonych i tak czystych, jak

ś

ciany i

l

ś

ni

ą

ce posadzki w innych pomieszczeniach mieszkalnych, do

których (przed przybyciem pierwszych ludzi) nie mógł
wtargn

ąć

ani jeden pyłek.

Standardowej muszli klozetowej przyroda nadała posta

ć

wyrafinowanego cokołu. Homo sapiensowi wyprostowanemu przy
nim postument ów si

ę

gał zaledwie do kolan, za

ś

pochylonemu

nad lustrem wody w gł

ę

bokim skłonie porcelanowy kołnierz

zakrywał nawet uszy. W owalnym wn

ę

trzu muszli istniały dwa

znajduj

ą

ce si

ę

na ró

ż

nych poziomach zbiorniki. Dno górnego

ko

ń

czyło si

ę

progiem w formie lekko wkl

ę

słej półki. Obydwa

zbiorniki wypełniała woda i ten wła

ś

nie szczegół stał si

ę

bod

ź

cem do umysłowego rozwoju człowieka. Zbiornik górny,

cho

ć

dostatecznie szeroki dla głowy, był równocze

ś

nie

znacznie płytszy i zawierał mniej wody ni

ż

dolny, podobny do

małej studzienki, wszelako zbyt w

ą

ski do bezpo

ś

redniej

eksploatacji. Na tej podstawie mo

ż

na było mniema

ć

, i

ż

zbiornikowi górnemu natura nadała kształt obszernej niecki,
aby pierwotnego człowieka utrzyma

ć

przy

ż

yciu. Natomiast

kusz

ą

ca obecno

ść

nieosi

ą

galnej wody w zbiorniku numer dwa

zmuszała go do intelektualnego wysiłku tak długo, a

ż

po

wiekach prób wzi

ą

ł do r

ę

ki pierwsze w swych dziejach

narz

ę

dzie: kubek lub szklank

ę

. Ruch ten miał przełomowe

znaczenie w rozwoju działalno

ś

ci ludzkiej: kład

ą

c kres

długotrwałej erze bezmy

ś

lnego chłeptania, zapocz

ą

tkował er

ę

rozumnego czerpania i nadał wła

ś

ciwy kierunek dalszym

poszukiwaniom na drodze do odkrycia tajemnicy KRANU.
O rozwi

ą

zanie tej tajemnicy moja gromada otarła si

ę

w

swej historii dwa razy. "Otarła si

ę

", poniewa

ż

dwa razy

znajdowała si

ę

blisko jej odkrycia i dwukrotnie straciła

wielk

ą

szans

ę

nawet tego nie podejrzewaj

ą

c. Co gorsza, w obu

przypadkach przeoczon

ą

mo

ż

liwo

ść

dokonania cywilizacyjnego

skoku okupiono

ś

mierci

ą

człowieka.

Pierwsza szansa wyłoniła si

ę

w okresie, kiedy ludzie

cierpieli z powodu wyj

ą

tkowego niedostatku wody; horda

przemierzała poziom zabudowany domami, w których muszle
okazały si

ę

doskonale suche. Przyczyna tego stanu rzeczy

była banalna: zawory pływakowe w rezerwuarach wody nad
muszlami odwiedzanych łazienek bardzo szczelnie zamykały jej
dopływ - to znaczy działały sprawnie. (Zwykle niewielki
nadmiar wody w rezerwuarze, spowodowany nieszczelno

ś

ci

ą

zaworu, s

ą

czył si

ę

leniwie przez rur

ę

do muszli, wyrównuj

ą

c

ubytek wody wywołany parowaniem.)
Pejza

ż

suchej okolicy ogl

ą

dany przez koczowników nie

ż

nił si

ę

od obrazu regionów dostatecznie zaopatrzonych w

wod

ę

. I tutaj wielopi

ę

trowe wie

ż

owce podpierały wysoki strop

o barwie nieba, wypełniaj

ą

c swymi masywami wi

ę

ksz

ą

cz

ęść

przestrzeni mi

ę

dzy dwoma kolejnymi poziomami, które

background image

wyznaczały granice jednej z wielu gigantycznych kondygnacji.
Poszukiwania przebiegały jak w innych stronach: chodziło si

ę

od drzwi do drzwi - po linii nakre

ś

lonej rozkładem izb

badanego lokalu, aby naciska

ć

klamk

ę

za klamk

ą

, lecz tylko

tam, gdzie to miało sens, bo do du

ż

ych sal, jak na przykład

do kina, nie warto było zagl

ą

da

ć

. Nie znaleziono

ś

ladu

ż

adnego obcego człowieka, co nikogo nie dziwiło. W domach

panowała cisza. Jak wsz

ę

dzie mieszkania były puste, a sklepy

pełne. Wystawy miały nie uszkodzone szyby. W nocy l

ś

niły

blaskiem barwnych reklam, dniem - w powodzi

ś

wiatła

padaj

ą

cego z góry. Wszelkiego rodzaju wyroby przemysłowe

le

ż

ały na półkach w pedantycznym porz

ą

dku. I jezdnie

zachowały pierwotny wygl

ą

d: wiły si

ę

wokół przystanków metra

błyszcz

ą

cymi czysto

ś

ci

ą

pasami lub z wielopoziomowych

skrzy

ż

owa

ń

biegły w dal - do niezbadanej niesko

ń

czono

ś

ci.

Wszystko trwałoby nadal w

ś

nie nie zakłóconej przez

nikogo głuszy, gdyby pustki ulic nie naruszyła gromada
wyczerpanych ludzi, którzy setkami klatek schodowych - obok
czynnych wind - wspinali si

ę

mozolnie na wysokie pi

ę

tra,

padaj

ą

c po drodze. Czas pot

ę

gował ich pragnienie i

ś

wiadomo

ść

gro

ź

nej sytuacji. Dobowy cykl zmian jasno

ś

ci

lazurowego stropu odmierzył ju

ż

czwarty dzie

ń

daremnych

poszukiwa

ń

, kiedy w jednej z tysi

ę

cy odwiedzonych łazienek

zdarzyło si

ę

co

ś

niepowszedniego.

Znaleziono tam wod

ę

. Jej widok wywołał zrozumiałe

o

ż

ywienie: kilka niecierpliwych r

ą

k równocze

ś

nie skierowało

naczynia do wn

ę

trza muszli, kto

ś

stracił równowag

ę

i chwycił

przypadkiem za ła

ń

cuszek zwisaj

ą

cy z rezerwuaru.

Zdumiewaj

ą

cy odgłos, który rozległ si

ę

nad głowami zebranych

w łazience,

ś

ci

ą

ł wszystkim krew w

ż

yłach i w jednej chwili

wypłoszył ich na ulic

ę

. Na górze pozostał tylko jeden

m

ęż

czyzna. Im dłu

ż

ej nie wracał, tym bardziej było pewne,

ż

e

zgin

ą

ł w niezwykły sposób.

Znaleziono go dopiero nad ranem, gdy kilku

ś

miałków

weszło na podejrzane pi

ę

tro, aby wyja

ś

ni

ć

zagadk

ę

. Ju

ż

przed

zamkni

ę

tymi drzwiami mieszkania poczuli nieznany zapach. We

wn

ę

trzu miał on takie st

ęż

enie,

ż

e nie mo

ż

na było oddycha

ć

.

M

ęż

czyzna nie dawał znaku

ż

ycia. Le

ż

ał w kuchni pod

otwartym zaworem gazowej rury. Silny podmuch z jej wylotu
zwróciłby mo

ż

e uwag

ę

obecnych na

ź

ródło przykrego zapachu,

gdyby ich zainteresowanie nie skupiło si

ę

na łazience. Nie

mogli oderwa

ć

oczu od du

ż

ego strumienia wody płyn

ą

cej z

zaworu nad wypełnion

ą

po brzegi wann

ą

. Szcz

ęś

liwym

przypadkiem drzwi wej

ś

ciowe na korytarz tym razem pozostały

szeroko otwarte. Zapewniało to dopływ

ś

wie

ż

ego powietrza.

Przez kilkadziesi

ą

t nast

ę

pnych dni nasza gromada

przebywała w pobli

ż

u nadzwyczajnego

ź

ródła. Wieczni

włócz

ę

dzy - widz

ą

c w nim zapowied

ź

czasów obfito

ś

ci -

postanowili w jego okolicy pozosta

ć

na zawsze. Lecz wkrótce

pojawiły si

ę

w

ą

tpliwo

ś

ci: z jednej strony wszystkich

poci

ą

gała niewyczerpana ilo

ść

wody, z drugiej - odpychała

konieczno

ść

coraz dalszych wypraw po

ż

ywno

ść

. Kiedy

opró

ż

niono lodówki w promieniu kilkunastu kilometrów od

miejsca, gdzie stała cudowna wanna, horda z

ż

alem ruszyła w

dalsz

ą

drog

ę

. Do takiej decyzji przyczyniło si

ę

te

ż

podejrzenie,

ż

e znaleziona woda ma wła

ś

ciwo

ś

ci szkodliwe dla

zdrowia. W czasie postoju przy

ź

ródle pewna liczba ludzi

cierpiała na bóle głowy. Zdarzały si

ę

wymioty. Nikt tych

objawów nie kojarzył z obecno

ś

ci

ą

gazu, który nieustannie

ulatniał si

ę

w kuchni.

Wartki potok płyn

ą

cy ze

ś

ciany w łazience przyci

ą

gał

wzrok jak płomie

ń

pierwotnego ogniska. Okoliczno

ś

ci

ś

mierci

nie nasun

ę

ły nikomu my

ś

li o odkrywcy tajemnicy wodoci

ą

gowego

background image

i gazowego zaworu. Człowiek ten zabrał j

ą

ze sob

ą

do grobu

tylko dlatego,

ż

e po odkr

ę

ceniu pierwszego - działaj

ą

c dalej

w genialnym ol

ś

nieniu - przesun

ą

ł te

ż

d

ź

wigni

ę

drugiego. A

potem zbyt długo cieszył si

ę

skutkami. I to go zgubiło.

Otwarcie zaworu gazowej rury raz jeszcze stało si

ę

przyczyn

ą

tragicznego wypadku. Tym razem straciła

ż

ycie

moja starsza siostra. Jej

ś

mier

ć

była wynikiem wyj

ą

tkowego

zbiegu okoliczno

ś

ci: dziewczyna znalazła si

ę

obok zagadki

sycz

ą

cego zaworu akurat w momencie, gdy odkryła tajemnic

ę

elektrycznego wył

ą

cznika.

Istotn

ą

rol

ę

w wypadku odegrało sztuczne futro - strój

prezentowany przez manekiny na wystawie domu towarowego, do
którego wst

ą

piła na chwil

ę

, aby zmieni

ć

ubranie. To futro,

szczególnie pi

ę

kne, ale zbyt ci

ęż

kie przy panuj

ą

cym cały

dzie

ń

upale, zostawiła w jednym z mieszka

ń

, kiedy piła tam

wod

ę

. Nie dostrzegaj

ą

c nigdzie

ż

adnego haka, powiesiła je w

kuchni na d

ź

wigni zaworu gazu. Przypomniała sobie o futrze w

kilka dni pó

ź

niej, podczas chłodnej nocy, a poniewa

ż

z

placu było znacznie bli

ż

ej do mieszkania ni

ż

do domu

towarowego - wróciła tam po nie.
W zamkni

ę

tej kuchni zgromadził si

ę

gaz. Krok za progiem

zaduch panuj

ą

cy w

ś

rodku zmusił dziewczyn

ę

do

natychmiastowej ucieczki. I wybiegłaby stamt

ą

d bez futra i

szkód, lecz w nocnej ciemno

ś

ci - bł

ą

dz

ą

c r

ę

k

ą

po

ś

cianie w

poszukiwaniu drzwi, które zatrzasn

ę

ły si

ę

o sekund

ę

wcze

ś

niej - musn

ę

ła przycisk elektrycznego wył

ą

cznika. Kto

wie, czy w ułamku nast

ę

pnej sekundy zd

ąż

yła zauwa

ż

y

ć

iskr

ę

mi

ę

dzy jego stykami? Je

ś

li tak, mogłaby si

ę

zdziwi

ć

,

ż

e na

rozkaz jej palca zalewa wn

ę

trze kuchni jasno

ść

znana tylko z

wystaw i latarni ulicznych.
W ostatniej chwili

ż

ycia znalazła klucz do miliardów

takich

ś

wiateł i - jak odkrywca tajemnicy kranu - zabrała go

do wieczno

ś

ci.

4 Odk

ą

d nauczyłem si

ę

biega

ć

, wi

ę

kszo

ść

czasu sp

ę

dzałem w

gronie rówie

ś

ników i starszych chłopców. Szybko zauwa

ż

yłem,

ż

e dzieci znacznie bardziej ni

ż

doro

ś

li interesowały si

ę

zagadkami otaczaj

ą

cego

ś

wiata. Ilekro

ć

gromada zatrzymywała

si

ę

na dłu

ż

ej, chodziłem z kolegami po okolicy.

Chłopcy wspinali si

ę

na najwy

ż

sze pi

ę

tra gmachów oraz

zwiedzali rozległe partery i piwnice. Cz

ę

sto spotykali

ruchome schody i biegn

ą

ce szybciej lub wolniej chodniki.

Chocia

ż

mechanizmy te stanowiły powtarzalny element domów

towarowych i stacji metra, zatrzymywali si

ę

przy schodach za

ka

ż

dym razem, bo miały w sobie co

ś

niezwykłego. Zdumiewała

liczba stopni, które ukazywały si

ę

wci

ąż

z jednego ko

ń

ca i

gin

ę

ły w drugim. Obserwacja nieprzerwanego ci

ą

gu metalowych

płyt nasuwała my

ś

l o niesko

ń

czono

ś

ci. Inn

ą

jej posta

ć

przywoływał widok kolejowych torów. Perony stacji metra
miały okre

ś

lon

ą

długo

ść

, za

ś

le

żą

ce mi

ę

dzy nimi szyny

mierzyły w mroczn

ą

dal tuneli - nie wiadomo sk

ą

d i dok

ą

d.

Pami

ę

tałem dzie

ń

, w którym pierwszy raz zobaczyłem

poci

ą

g. Na przystanek metra zaprowadzili mnie dwaj starsi

koledzy w powrotnej drodze z magazynu wyrobów metalowych,
sk

ą

d wynie

ś

li du

ż

y zwój drutu.

W walkach prowadzonych pomi

ę

dzy hordami wa

ż

n

ą

rol

ę

odgrywały stalowe włócznie. Robiono je z grubego spr

ęż

ystego

drutu, takiego, jaki chłopcy znale

ź

li w magazynie. Do obrony

czy do ataku najlepsze były odcinki około dwóch metrów.
M

ęż

czyzna uzbrojony w włóczni

ę

miał przewag

ę

nad

napastnikiem, który dysponował tylko no

ż

em lub siekier

ą

: nie

pozwalał podej

ść

do siebie, a je

ś

li przed walk

ą

ć

wiczył

rzuty, mógł zabi

ć

przeciwnika ze znacznej odległo

ś

ci. Moi

background image

przodkowie zdobyli kiedy

ś

kilka włóczni. Pozostały one w

r

ę

kach najdzielniejszych wojowników hordy, przy czym wszyscy

zazdro

ś

cili im gro

ź

nej broni. Materiału do jej wyrobu nie

brakowało. Ostrze włóczni mo

ż

na było wygładzi

ć

, tr

ą

c je o

szorstki beton, nikt jednak nie wiedział, w jaki sposób
dzieli

ć

drut na kawałki o po

żą

danej długo

ś

ci.

Znaleziony drut miał grubo

ść

palca, a cały zwój - kształt

kr

ę

gu o

ś

rednicy przewy

ż

szaj

ą

cej mój wzrost. Kiedy

przechodzili

ś

my obok schodów prowadz

ą

cych do metra, jeden z

chłopców zauwa

ż

ył,

ż

e drut mo

ż

na poci

ąć

kład

ą

c zwój na szyny

- pod koła poci

ą

gu. Pomysł ten bardzo spodobał si

ę

drugiemu,

gdy

ż

wiele razy widział, jak koła rozcinały wszystko na swej

drodze z wyj

ą

tkiem kolejowych torów.

Nie brałem udziału w ich rozmowie. Chocia

ż

nie

rozumiałem, co zamierzaj

ą

zrobi

ć

, przeczuwałem

niebezpiecze

ń

stwo. Wkrótce po zej

ś

ciu na peron zobaczyłem

pierwszy w swym

ś

wiadomym

ż

yciu poci

ą

g. Najpierw przeraził

mnie zgrzyt hamulców i widok wagonów, które niespodziewanie
wytoczyły si

ę

z tunelu na o

ś

wietlon

ą

stacj

ę

. W przedziale

motorniczym nie było nikogo. Wszystkie drzwi otworzyły si

ę

równocze

ś

nie. Skamieniałem przed otwartym wej

ś

ciem do

jasnego wn

ę

trza, niezdolny do ucieczki ani do krzyku.

Oczekiwałem,

ż

e zaraz nast

ą

pi co

ś

strasznego, ale długi

szerego okien i drzwi trwał w bezruchu. W podziemiach
panowała gł

ę

boka cisza. Do wagonów nikt nie wsiadał. Poci

ą

g

stał przy peronie zaledwie kilkana

ś

cie sekund, ruszył nagle

i znikł w tunelu równie szybko, jak si

ę

pojawił. Po chwili

na s

ą

siednim torze zatrzymał si

ę

drugi - jad

ą

cy z przeciwnej

strony. Równie

ż

pusty.

Matka mówiła mi o

ś

mierci czyhaj

ą

cej na torach na

nieposłuszne dzieci. Dlatego odczuwałem silny zam

ę

t,

zrozumiały dla ka

ż

dego, kto po raz pierwszy bezpo

ś

rednio

zetkn

ą

ł si

ę

z odwieczn

ą

tajemnic

ą

poci

ą

gu. Jego obraz

zmroził mi krew w

ż

yłach. Mimo to przez nast

ę

pne lata

chodziłbym bez l

ę

ku po peronach, gdybym nie zobaczył jeszcze

jednej sceny, której opisem - po samotnym powrocie do hordy
- wywołałem zdumienie najbardziej do

ś

wiadczonych.

Kiedy drugi poci

ą

g zanurzył si

ę

w tunelu, do podziemia

znowu wróciła cisza. Koledzy czekali na ten moment.
Wiedzieli,

ż

e za kilka minut nast

ę

pne poci

ą

gi przejad

ą

przez

stacj

ę

. Zeskoczyli na tory razem z przyniesionym drutem. Na

szynie poło

ż

yli go symetrycznie, tak, aby koła przeci

ę

ły

zwój dwukrotnie wzdłu

ż

jego

ś

rednicy. Poniewa

ż

kr

ę

gi zło

ż

one

były czterokrotnie, ci

ę

cie w dwóch przeciwległych punktach

musiało doprowadzi

ć

do powstania o

ś

miu włóczni. Lecz aby

drut nie zapl

ą

tał si

ę

w koła wagonu, trzeba było zwój

przykr

ę

powa

ć

do podkładów toru. W tym celu chłopcy zdj

ę

li z

niego cz

ęść

cie

ń

szego drutu, którym był zwi

ą

zany.

Zd

ąż

yliby wszystko przygotowa

ć

, mimo

ż

e efekt nie był

pewny. Ledwie jednak rozpl

ą

tali kilka skr

ę

tów, stalowa

spirala wyprostowała si

ę

nagle ponad ich głowami. Przez

sekund

ę

próbowali

ś

ci

ą

gn

ąć

j

ą

do dołu, lecz uwolnionym

ko

ń

cem uderzyła w niski strop tunelu. Koniec ten w

o

ś

lepiaj

ą

cym blasku błyskawicy zwarł si

ę

z przewodem trakcji

elektrycznej, a poniewa

ż

drugi koniec wyzwolonej spr

ęż

yny

tkwił nadal w r

ę

kach chłopców, mocowali si

ę

z nim, stoj

ą

c

boso na szynach. Obaj zastygli w pozach, w jakich pr

ą

d pod

wysokim napi

ę

ciem zacisn

ą

ł im dłonie i napr

ęż

ył roztrz

ę

sione

mi

ęś

nie - kto wie, mo

ż

e a

ż

do przyjazdu kolejnego poci

ą

gu.

Tego nie umiałem powiedzie

ć

.

Nurtował mnie problem niesko

ń

czono

ś

ci

ś

wiata. Przez całe

swoje

ż

ycie szedłem z hord

ą

wiecznie pustymi ulicami miasta,

którego granice le

ż

ały w nieosi

ą

galnej dali. W mie

ś

cie tym

background image

ka

ż

da dzielnica przylegała bezpo

ś

rednio do s

ą

siednich: jedna

- zwartymi kolumnami domów - przenikała peryferie drugiej,
ta z kolei zajmowała miejsce przy nast

ę

pnej, a za ni

ą

rozci

ą

gała si

ę

jeszcze inna i tak dalej we wszystkich

kierunkach - jak si

ę

zdawało - bez ko

ń

ca.

Rozległy obszar ciasno zabudowanej przestrzeni miał tylko
dwie widoczne granice. Były nimi ogromne kopuły dwu
kolejnych stopni, mi

ę

dzy którymi zawierała si

ę

cała

gigakondygnacja. Granice te to o

ś

wietlony z dołu bł

ę

kitny

strop na wysoko

ś

ci sze

ść

dziesi

ą

tego pi

ę

tra, dok

ą

d si

ę

gały

wszystkie wie

ż

owce, oraz poziom ich fundamentów pokryty

labiryntem chodników i jezdni. Tylko te granice były
osi

ą

galne: górna - wysoko nad głow

ą

(ludzie dotykali jej

niekiedy, wyci

ą

gaj

ą

c r

ę

ce z okien ostatniego pi

ę

tra) i dolna

- tu

ż

pod nogami. Pozostałe - je

ś

li w ogóle istniały, gin

ę

ły

w gł

ę

bi długich ulic poza odległym horyzontem.

Odnosiłem czasem wra

ż

enie,

ż

e tam daleko, gdzie stalowe

niebo ł

ą

czyło si

ę

pozornie z betonow

ą

ziemi

ą

, bł

ę

kit jest

nieco ja

ś

niejszy. Zapatrzony we

ń

próbowałem odgadn

ąć

, jakie

obrazy ukrywa niebieska krzywizna. Jej nie

ś

miały blask -

widziany w prze

ś

witach mi

ę

dzy wie

ż

owcami - dawał ludziom

nadziej

ę

lepszego jutra, mobilizuj

ą

c ich do niestrudzonych

poszukiwa

ń

legendarnej krainy dostatku, we mnie natomiast

budził pragnienie poznania niewyobra

ż

alnej kraw

ę

dzi

ś

wiata.

W miar

ę

jak rosłem, tajemnica górnej i dolnej granicy oraz

bezkres wszystkiego, co istniało dookoła, nasuwała mi coraz
wi

ę

cej niespokojnych my

ś

li. Obok pytania o przestrzenny

koniec

ś

wiata, intrygowała mnie niepewno

ść

, co zakrywaj

ą

powierzchnie nieba i ziemi. I cho

ć

próbowałem to sobie

wyobrazi

ć

, byłem w swych domysłach równie bezradny jak przy

kre

ś

leniu wizji niesko

ń

czonego miasta.

5 Aresztowany za rozbicie wystawy i kradzie

ż

w sklepie

samoobsługowym, gdzie schowałem do torby niewielki zapas

ż

ywno

ś

ci, oskar

ż

ony o włócz

ę

gostwo i kradzie

ż

- podczas nocy

sp

ę

dzonej w towarzystwie oficera dy

ż

urnego - opowiedziałem

mu histori

ę

swego krótkiego

ż

ycia, typow

ą

dla dziecka

wychowanego w hordzie.
Swego ojca prawie nie znałem, wi

ę

c nie umiałem go

dokładnie opisa

ć

, natomiast o matce potrafiłem powiedzie

ć

wiele dobrego. Chocia

ż

zajmowała si

ę

głównie wychowaniem

kolejnych, młodszych dzieci oraz - jak inne kobiety -
poszukiwaniem wody i

ż

ywno

ś

ci, do czasu, gdy urodziła

dwojaczki, po

ś

wi

ę

cała mi du

ż

o uwagi. Byłem jej jedenastym

czy mo

ż

e pi

ę

tnastym potomkiem - liczb

ę

wszystkich dzieci

próbowałem ustali

ć

na palcach, ale nie miałem pewno

ś

ci, ile

ich w ko

ń

cu było: kilkoro zmarło zaraz po urodzeniu, za

ś

do

rachunku poległych lub zaginionych w starszym wieku braci i
sióstr (cho

ć

operowałem te

ż

palcami bosych stóp) wci

ąż

wkradały si

ę

nowe bł

ę

dy.

Urodziłem si

ę

na peronie metra, gdzie matka schowała si

ę

w chwili ataku wrogiej gromady. Oczywi

ś

cie, ani okresu

ż

ycia, jakie sp

ę

dziłem potem noszony przez matk

ę

na plecach,

ani - tym bardziej - gro

ź

nego dla hordy dnia, w którym

przyszedłem na

ś

wiat - wcale nie pami

ę

tałem. Powiedziałem

"oczywi

ś

cie", jednak - po krótkim namy

ś

le - wyraziłem

zdziwienie,

ż

e to wszystko tak szybko wyleciało mi z głowy,

zwłaszcza obraz walki, o której mi opowiadano, bo sk

ą

din

ą

d

miałem wra

ż

enie, jakby te fakty nale

ż

ały do bardzo bliskiej

przeszło

ś

ci. W ka

ż

dym razie znałem kilka szczegółów ze swego

wczesnego dzieci

ń

stwa.

Wygl

ą

dałem na osiem, mo

ż

e dziewi

ęć

lat. I pewnie ich tyle

miałem, tak zanotowano w protokole, co potwierdził lekarz z

background image

zakładu rehabilitacji, poniewa

ż

w trakcie badania nie

potrafiłem swego wieku okre

ś

li

ć

. Ujawniony fakt,

ż

e

urodziłem si

ę

i wychowywałem w Strefie Ska

ż

onej - gdzie

ś

ę

boko mi

ę

dzy powierzchni

ą

kuli ziemskiej i jej

ś

rodkiem,

wi

ę

c w obszarze mniejszego ci

ąż

enia grawitacyjnego, bardzo

wyra

ź

nie zdeterminował budow

ę

mojego ciała. Chocia

ż

byłem

wysoki jak na swój wiek, miałem cienkie ko

ś

ci i słabe,

ź

le

rozwini

ę

te mi

ęś

nie, które tutaj tu

ż

pod powierzchni

ą

globu,

dok

ą

d dotarłem przypadkiem - nie pozwalały mi długo utrzyma

ć

si

ę

na nogach. Policjant ju

ż

wcze

ś

niej zwrócił uwag

ę

na mój

niedorozwój fizyczny oraz osłabienie; schwytanie i
rozbrojenie takiego złodzieja nie sprawiło

ż

adnej trudno

ś

ci.

Byłem dziwacznie ubrany, brudny, wystraszony. Taki dzikus
budził zainteresowanie policjantów odwiedzaj

ą

cych

komisariat; ten i ów bardziej lub mniej przyjaznym tonem
próbował wci

ą

gn

ąć

mnie do rozmowy. Tematem stała si

ę

moja

bro

ń

, wy

ś

miewana przez nich butelka po winie, osadzona

szyjk

ą

na kiju od szczotki i tak rozbita w połowie, by

szklane gro

ź

ne ostrza odstraszały napastników.

Mówiłem archaicznym j

ę

zykiem i nie miałem elementarnego

wykształcenia. Nos wycierałem r

ę

kawem koszuli. Przewiduj

ą

c

ż

ne mo

ż

liwo

ś

ci, porucznik zaprowadził mnie do słu

ż

bowej

toalety i na wszelki wypadek wskazał muszl

ę

klozetow

ą

. W

przekonaniu wra

ż

liwego policjanta dyskretny gest precyzyjnie

okre

ś

lał jej przeznaczenie. Jednak wkrótce, w przerwie

przesłuchania, zobaczył na podłodze pod

ś

cian

ą

podejrzan

ą

kału

żę

, do której zbadania nie trzeba było ekipy

dochodzeniowej ani laboratoryjnej. Zaskoczony odkryciem i
tym bardziej w

ś

ciekły,

ż

e przedtem - na widok porcelanowego

postumentu - zdawałem si

ę

wyra

ż

a

ć

zrozumienie, chwycił mnie

za ucho i ponownie wszedł ze mn

ą

do toalety. Tam -

porywczym tonem, a gdy to nie pomogło - wzorowym przykładem
bardziej ni

ż

ostre słowa wymownym - pouczył mnie, gdzie

wiadome sprawy (w epoce lawinowego rozwoju wiedzy o

ś

wiecie)

powinien załatwia

ć

dobrze wychowany człowiek.

Zaczerwieniłem si

ę

po uszy. Wywołany zachowaniem

m

ęż

czyzny przykry obraz zepsucia cywilizawanych ludzi po

prostu nie mie

ś

cił mi si

ę

w głowie. Nie mogłem poj

ąć

, czemu

zmuszaj

ą

mnie do zanieczyszczania jednego z tych cennych

ź

ródeł kryształowej wody, w których od niepami

ę

tnych czasów

za przykładem licznych pokole

ń

ja i wszyscy znani mi

mieszka

ń

cy Ziemi zawsze gasili pragnienie.

*
Termin "zakład rehabilitacji" usłyszałem po raz pierwszy
w komisariacie policji i ju

ż

nast

ę

pnego dnia (po nocnym

przesłuchaniu) dowiedziałem si

ę

, co on oznacza.

Rano jego sens sprowadzał si

ę

do jednego z pi

ę

tnastu

łó

ż

ek na sali zajmowanej przez kalekie i ułomne dzieci,

gdzie zostałem ulokowany. W południe wzbogacił swoj

ą

tre

ść

o

hała

ś

liw

ą

jadalni

ę

i zatłoczony pokój telewizyjny. Kilka dni

ź

niej znaczenie tego terminu uzupełnił widok sali

gimnastycznej z przyrz

ą

dami do

ć

wicze

ń

dla inwalidów, a po

miesi

ą

cu, kiedy zszedłem przed gmach - o obraz boiska pod

murem zakładu.
Wiek chłopców, z którymi dzieliłem sypialni

ę

, wahał si

ę

w

granicach od kilku do kilkunastu lat. Prawie wszyscy
sp

ę

dzali tu okres rekonwalescencji po leczeniu szpitalnym i

chocia

ż

byłem w

ś

ród nich jedynym całkowicie zdrowym

człowiekiem, wyró

ż

niałem si

ę

wyj

ą

tkow

ą

słabo

ś

ci

ą

organizmu.

Mimo cielesnych defektów, niekiedy bardzo powa

ż

nych, z

jakimi

ż

yli od urodzenia lub od wypadku zako

ń

czonego

operacj

ą

, przewy

ż

szali mnie sił

ą

i wytrzymało

ś

ci

ą

. Patrzyłem

na nich z podziwem, nie rozumiej

ą

c, dlaczego chore dziecko

background image

lub chłopiec chodz

ą

cy o kulach potrafi dłu

ż

ej ni

ż

ja

utrzyma

ć

si

ę

na nogach, sta

ć

swobodnie z dala od

ś

ciany i

bez niczyjej pomocy przebiec niewielk

ą

odległo

ść

. Dla mnie -

dopóki czułem ból w nadwer

ęż

onych mi

ęś

niach - przez wiele

dni było to nieosi

ą

galne.

Dawniej chodziłem lekko i biegałem bez wi

ę

kszej

trudno

ś

ci, nie miałem te

ż

kłopotu z d

ź

wiganiem odpowiednich

dla mojego wieku ci

ęż

arów. W nowych warunkach nie mogłem

podnie

ść

nawet krzesła, przesun

ąć

łó

ż

ka czy stołu

obci

ąż

onego talerzami. Ułomni koledzy, wcale nie

przygn

ę

bieni kalectwem i przekonani o bezwzgl

ę

dnej warto

ś

ci

uzyskiwanych tu przewag, z dziecinnym optymizmem rywalizuj

ą

c

mi

ę

dzy sob

ą

, codziennie okazywali mi swe lekcewa

ż

enie. Na

sali gimnastycznej nie dorównywałem im w najprostszych

ć

wiczeniach: m

ę

czyłem si

ę

szybko, cz

ę

sto upadałem, wsz

ę

dzie

byłem ostatni i zawsze prze

ż

ywałem jakie

ś

niezrozumiałe dla

nich problemy.
W

ś

ród rówie

ś

ników nie spotkałem nikogo, kto by mi

wyja

ś

nił, dlaczego nagle stałem si

ę

taki słaby. Pami

ę

tałem,

ż

e nast

ą

piło to, zanim mnie aresztowano, dokładnie w chwili,

gdy po długim

ś

nie wyszedłem na korytarz z windy dalekiego

zasi

ę

gu. Wcze

ś

niej, jeszcze przed wej

ś

ciem do tego

szybkobie

ż

nego d

ź

wigu, zatrzymałem si

ę

w korytarzu i

osadziłem rozbit

ą

butelk

ę

na kiju, wspieraj

ą

c jego koniec o

jeden z przycisków wystaj

ą

cych ze

ś

ciany. Wtedy usłyszałem

szmer drzwi, które rozsun

ę

ły si

ę

tu

ż

przy mnie. Wind

ę

zobaczyłem po raz pierwszy w

ż

yciu. Poniewa

ż

przechodziłem

tamt

ę

dy w poszukiwaniu legowiska, zainteresowałem si

ę

mi

ę

kkimi ławami umieszczonymi w gł

ę

bi niewielkiego wn

ę

trza.

W kabinie działała klimatyzacja. Jej drzwi zasun

ę

ły si

ę

za

mn

ą

, ledwie uło

ż

yłem si

ę

do snu, a potem kiedy si

ę

obudziłem, wypocz

ę

ty i zdrowy - wyj

ś

cie było otwarte.

Chocia

ż

czułem si

ę

bardzo dobrze, nie miałem siły

podnie

ść

si

ę

na nogi. Z windy wyszedłem z wielkim trudem.

Zdziwiła mnie zmiana w wygl

ą

dzie korytarza, bo zapami

ę

tałem

otoczenie wej

ś

cia do windy. Ale jeszcze bardziej

przestraszyłem si

ę

z powodu niemocy odczuwanej w mi

ęś

niach.

Odt

ą

d nieustannie zataczałem si

ę

pod ci

ęż

arem swego

ciała, którego waga wzrosła kilkakrotnie. Wkrótce
zauwa

ż

yłem,

ż

e nie tylko własne ciało, ale równie

ż

wszystkie

inne, dobrze znane mi przedmioty maj

ą

tutaj wi

ę

kszy ci

ęż

ar.

Ponadto - i fakt ten był główn

ą

przyczyn

ą

licznych drwin ze

strony kolegów - zwracałem na siebie uwag

ę

nienormaln

ą

powolno

ś

ci

ą

reakcji przy chwytaniu spadaj

ą

cych przedmiotów.

Dot

ą

d zawsze, nawet ju

ż

nad podłog

ą

, potrafiłem dogoni

ć

w

locie ka

ż

dy przedmiot wypuszczony z r

ę

ki. Teraz byłem

bezradny w podobnych sytuacjach, gdy

ż

wszystko tu spadało z

niewiarygodn

ą

pr

ę

dko

ś

ci

ą

.

Efekty tego dziwnego stanu rzeczy szczególnie ostro
ujawniały si

ę

podczas gry w piłk

ę

: próbowałem chwyta

ć

j

ą

lub

kopa

ć

w niewła

ś

ciwym momencie, gdy znajdowała si

ę

ju

ż

w

innym miejscu. Daremne chwytanie lub kopanie powietrza
wywoływało zło

ś

liwe komentarze b

ą

d

ź

salwy

ś

miechu w kr

ę

gu

lepiej graj

ą

cych kolegów.

O przyczyn

ę

zmiany ci

ęż

aru zapytałem lekarza ju

ż

w czasie

pierwszego badania w izbie przyj

ęć

nowych rekonwalescentów.

Potem poruszyłem ten temat przy okazji kolejnego spotkania z
wychowawc

ą

grupy. Lekarz i pedagog mieli dobre intencje, ale

ich wyja

ś

nienia wcale mnie nie uspokoiły. U

ż

ywali równie

niezrozumiałych terminów, jak w codziennej praktyce
terapeutycznej i dydaktycznej.
Kilka wa

ż

nych informacji uzyskałem dopiero po trzech

miesi

ą

cach pobytu w o

ś

rodku od starszego od siebie inwalidy

background image

z s

ą

siedniej sali. Chłopiec ten wyja

ś

nił,

ż

e gmach zakładu

rehabilitacji znajduje si

ę

na szesnastej kondygnacji, a ja

pochodz

ę

ze Strefy Ska

ż

onej, która znajduje si

ę

w pobli

ż

u

ś

rodka planety. I to jest powodem,

ż

e jeste

ś

taki, jaki

jeste

ś

- powiedział.

Wiodłem w zakładzie

ż

ycie według schematu ustalonego

tygodniowym planem zaj

ęć

. Wypełniała je nauka j

ę

zyka, sen i

posiłki, wyczerpuj

ą

ce

ć

wiczenia gimnastyczne oraz godziny

wytchnienia sp

ę

dzane w sali automatycznych gier lub przed

telewizorem.
Pocz

ą

tkowo mo

ż

liwo

ść

sterowania strumieniem wody nad

umywalk

ą

czy

ś

wiatłami w pokojach zdumiewała mnie w równym

stopniu, jak ruchome obrazy na szklanym ekranie i głosy
utrwalone na płycie czy ta

ś

mie. Kr

ę

ciłem wi

ę

c zaworami,

naciskałem wł

ą

czniki, zmieniałem kanały i ta

ś

my, pełen

podziwu dla odkry

ć

dokonanych przez cywilizowanych ludzi.

Wkrótce jednak - naturalnym porz

ą

dkiem rzeczy - zabawy te

straciły dla mnie pierwotny urok. Pozostało po nich uczucie
niedosytu, u

ś

pione w gł

ę

bi

ś

wiadomo

ś

ci, a na pierwszy plan

wyszła niech

ęć

do jednostajnych dni, które linijka po

linijce składały si

ę

w ramki rozkładu zaj

ęć

realizowanego

przez personel. Monotonia tego

ż

ycia, cykliczna

powtarzalno

ść

i pustka zda

ń

głoszonych z telewizyjnego

ekranu, obok sprzeciwu dla tera

ź

niejszo

ś

ci budziła we mnie

pragnienie otwartej przestrzeni i swobody działania.
Najbardziej m

ę

czyła mnie niepewno

ść

dalszych losów. Nikt

nie potrafił lub nie chciał odpowiedzie

ć

na moje pytania, a

było ich wiele. Pewnego dnia do zakładu powrócił z urlopu
młody instruktor rehabilitacji i szybko zyskał moj

ą

sympati

ę

. Był inny ni

ż

reszta, bardziej ludzki. Zauwa

ż

yłem,

ż

e zwrócił na mnie szczególn

ą

uwag

ę

, zajmował si

ę

cz

ęś

ciej

mn

ą

ni

ż

innymi chłopcami. Opowiedziałem mu swoj

ą

histori

ę

.

Kiwn

ą

ł ze zrozumieniem głow

ą

i powiedział:

- Nie przejmuj si

ę

, mały, zrobimy z ciebie zdrowego

chłopaka, ale musisz by

ć

cierpliwy. Przede wszystkim musisz

du

ż

o

ć

wiczy

ć

.

- Jak długo? - spytałem.
- S

ą

dz

ę

,

ż

e ze dwa lata - odpowiedział.

- Ile to jest dwa lata? - spytałem, bo nic mi ten termin
nie mówił. Spojrzał na mnie ostro, jakby podejrzewał,

ż

e z

niego

ż

artuj

ę

, ale po chwili u

ś

miechn

ą

ł si

ę

.

- No tak - powiedział. - Zapomniałem,

ż

e pochodzisz ze

Strefy Ska

ż

onej. Zapomniałem,

ż

e wychowałe

ś

si

ę

w jednej z

koczuj

ą

cych tam hord i

ż

e wobec tych faktów, nic nie wiesz

i niewiele rozumiesz, bo jeste

ś

po prostu dziki.

- Nie chc

ę

by

ć

dziki! - krzykn

ą

łem. - Pytałem chłopców,

instruktorów, lekarzy, ale nikt nie chce ze mn

ą

rozmawia

ć

.

- Dobrze - przerwał mi. - Przyjd

ź

tutaj wieczorem po

zaj

ę

ciach, odpowiem na wszystkie twoje pytania.

Gdy spotkali

ś

my si

ę

wieczorem w umówionym miejscu, kazał

mi usi

ąść

i wyprzedzaj

ą

c moje pytania powiedział:

- Najpierw opowiem ci o tym, gdzie jeste

ś

my, o miejscu, w

którym

ż

yjemy i jak do tego doszło. To pozwoli ci wiele

zrozumie

ć

, a potem b

ę

dziesz pytał.

Skin

ą

łem głow

ą

na zgod

ę

.

- Mieszkamy i

ż

yjemy na szesnastej gigakondygnacji

aglomeracyjnej planety zwanej Ziemi

ą

. Numery tych wielkich

stopni aglomeracyjnych rosn

ą

w dół pocz

ą

wszy od pierwszego -

tu

ż

pod powierzchni

ą

planety, w kierunku jej

ś

rodka. Tak

wi

ę

c od powierzchni Ziemi dzieli nas odległo

ść

zaledwie

pi

ę

tnastu gigakondygnacji, ale gdyby

ś

my chcieli zjecha

ć

w

dół, w kierunku

ś

rodka Ziemi, to pod nami jest ponad trzy

tysi

ą

ce takich gigakondygnacji, przy czym ka

ż

da z nich ma

background image

sze

ść

dziesi

ą

t pi

ę

ter. Jest to jedno z wi

ę

kszych ziemskich

miast. Kiedy

ś

było inaczej. Miast nie budowano w gł

ę

bi

Ziemi, ale na jej powierzchni. Opowiem ci, jak do tego
doszło.
- Gdzie

ś

w połowie dwudziestego wieku ludzie wynale

ź

li

straszn

ą

bro

ń

- bomb

ę

atomow

ą

. Była to tak potworna bro

ń

,

ż

e

jedna bomba wystarczyła, aby zniszczy

ć

całe miasto. Ziemia

była wtedy podzielona na dwa wrogie mocarstwa - Wschód i
Zachód. Obydwie strony zbroiły si

ę

w bomby atomowe i

rakiety, które je przenosiły. Wy

ś

cig zbroje

ń

nie miał ko

ń

ca.

Ludzi ogarn

ą

ł strach przed zagład

ą

. Najpierw rz

ą

dy, wojsko i

bardziej zamo

ż

ni ludzie zacz

ę

li budowa

ć

podziemne schrony, w

których mo

ż

na było prze

ż

y

ć

atak atomowy. Ale byli to

nieliczni, reszcie ludno

ś

ci groziła totalna zagłada.

Narastała fala atomowej histerii, zacz

ę

ły si

ę

bunty, ba,

prawie rewolucje. Pod naciskiem

żą

da

ń

ludno

ś

ci, które

brzmiały - "Schron dla ka

ż

dego", zacz

ę

to budowa

ć

miasta w

ą

b Ziemi. Gdy wybuchła wojna atomowa, zniszczono w

osiemdziesi

ę

ciu procentach powierzchni

ę

planety, ale nie

zniszczono podziemnych miast. Aby zniszczy

ć

ludzi

zamieszkuj

ą

cych podziemne miasta, wrogie mocarstwa znalazły

inny sposób. Bro

ń

bakteriologiczn

ą

.

Wyhodowano w tajnych laboratoriach bakterie i wirusy
powoduj

ą

ce epidemie szybko u

ś

miercaj

ą

cych chorób, na które

nie było lekarstw. Dywersanci wrzucali je do zbiorników
wody, do

ż

ywno

ś

ci lub do systemów wentylacyjnych

aglomeracji miejskich. Wybuchały epidemie, które szybko
zabijały miliony ludzi. Nie było ratunku. Poszczególne
kondygnacje, na których wybuchły epidemie odcinano od
pozostałych. Obowi

ą

zywał system całkowitej izolacji. Trupy,

a nawet zara

ż

onych, spalano w piecach anihilacyjnych.

Epidemie, które wybuchły gdzie

ś

w

ś

rodku miasta, obj

ę

ły

kolejno prawie wszystkie aglomeracje w dół i w gór

ę

. Doszły

ju

ż

do szesnastej kondygnacji i tu si

ę

zatrzymały, bo w

ko

ń

cu zawarto pokój. Wszystkie kondygnacje poni

ż

ej

szesnastej s

ą

do dzisiaj uwa

ż

ane za Stref

ę

Ska

ż

on

ą

, w

dalszym ci

ą

gu obowi

ą

zuje ich izolacja. Nieliczni ludzie,

którzy prze

ż

yli epidemie, obecnie w pi

ą

tym lub szóstym

pokoleniu tworz

ą

dzikie hordy, z których ty si

ę

wywodzisz.

- Czy poza mn

ą

kto

ś

si

ę

stamt

ą

d wydostał? - spytałem.

- Tak, jeste

ś

szóstym przypadkiem w ci

ą

gu ostatnich

trzydziestu lat.
Rozmawiali

ś

my długo - miałem wiele pyta

ń

. Nie

wszystko, o czym mówił, było dla mnie zrozumiałe, ale on
cierpliwie wyja

ś

niał. Na ko

ń

cu naszej rozmowy zapytałem go,

jakie b

ę

d

ą

moje losy, co zamierzaj

ą

ze mn

ą

zrobi

ć

.

- Gdy wzmocni

ą

si

ę

twoje mi

ęś

nie i ko

ś

ci - odpowiedział -

co, jak s

ą

dz

ę

, potrwa około dwu lat, zostaniesz przeniesiony

na powierzchni

ę

Ziemi do Rezerwatu Przyrody. Tam zostaniesz

powierzony jakiej

ś

rodzinie, która b

ę

dzie si

ę

tob

ą

opiekowa

ć

. Jak ci ju

ż

mówiłem, osiemdziesi

ą

t procent

powierzchni Ziemi zostało zniszczone w wojnie atomowej.
Pozostałe dwadzie

ś

cia procent jest obecnie wykorzystane jako

Rezerwat Przyrody. Nie ma tam miast, s

ą

wioski, przewa

ż

nie o

zabudowie drewnianej. Ludzie uprawiaj

ą

tam gleb

ę

,

ż

yj

ą

na

poziomie techniki i cywilizacji połowy dwudziestego wieku.
Uwa

ż

amy,

ż

e ty jako dziki miałby

ś

du

ż

e trudno

ś

ci z

adaptacj

ą

do poziomu techniczno-cywilizacyjnego,

jaki jest obecnie w mie

ś

cie. Tam b

ę

dzie ci łatwiej si

ę

przystosowa

ć

.

6 Od kilku miesi

ę

cy mieszkałem w Rezerwacie przyrody na

powierzchni Ziemi. Przygarn

ę

ła mnie na wychowanie rodzina

background image

Rozentów, oczywi

ś

cie władze pokrywały wydatki zwi

ą

zane z

moim utrzymaniem.
Wizyta pana Consmana wywarła na wszystkich du

ż

e wra

ż

enie:

od razu wyczułem,

ż

e mnie ona dotyczy, nie spuszczałem oczu

z niezwykłego go

ś

cia, Tomasz, by lepiej słysze

ć

, o czym

b

ę

dzie mowa, uchylił drzwi s

ą

siedniej izby, gdzie go

wypłoszyło ujadanie psa i kroki przed domem, za

ś

pani Rozent

bardziej ni

ż

inni przej

ę

ta, upu

ś

ciła garnek na rozpalony

blat kuchni. I nawet jej m

ąż

, po zwykłym komentarzu: "A to

nieprawda!", którym gniewnie skomentował ostatnie zdanie
spikera, na widok wchodz

ą

cego kierownika szkoły zmienił si

ę

na twarzy, natychmiast uciszył rozgadany gło

ś

nik i z bardzo

uprzejm

ą

min

ą

wstał od telewizora.

Gospodarz przyj

ą

ł pana Consmana serdecznym u

ś

miechem,

go

ś

cinnie wskazuj

ą

c mu ciepłe miejsce przy kuchni. Niestety,

kierownik szkoły nie dał si

ę

zaprosi

ć

na kolacj

ę

ani nawet

nie był łaskaw usi

ąść

na chwil

ę

za stołem. Spieszył si

ę

w

sprawie urz

ę

dowej. Czy to z powodu znacznej odległo

ś

ci od

wioski i pó

ź

nej pory, czy te

ż

mo

ż

e uprzedzony

plotkami, ograniczył czas wizyty do niezb

ę

dnego minimum.

Najpierw zapytał o moje nazwisko, a kiedy gospodarz
przypomniał,

ż

e pochodz

ę

ze Strefy Ska

ż

onej,

zainteresował si

ę

moim wiekiem.

Pan Rosent wzruszył ramionami i rozło

ż

ył r

ę

ce gestem

bezradno

ś

ci.

- Nie wiemy dokładnie. Wła

ś

nie dlatego pozostaje w domu.

Zreszt

ą

chłopiec zna ju

ż

alfabet i nawet umie porachowa

ć

krowy...
- Mam dziesi

ęć

lat - odezwałem si

ę

.

Wszyscy spojrzeli na mnie. Niecodzienny fakt, nie pytany
przez nikogo zabrałem głos w rozmowie dorosłych.
- Je

ś

li tak jest, to tym lepiej - powiedział pan Consman.

- Bo skoro czyta ju

ż

i liczy, to pójdzie od razu do trzeciej

klasy.
- A czy ja mu tego kiedykolwiek broniłem? - zapytał pan
Rozent, wzywaj

ą

c sufit na

ś

wiadka.

Sprawa była załatwiona. Kierownik szkoły schował swój
notes i po wymianie chłodnych ukłonów zwrócił si

ę

do

wyj

ś

cia. Gospodarz ruszył za nim na przesadnie sztywnych

nogach.
- Musz

ę

jeszcze co

ś

panu powiedzie

ć

- szepn

ą

ł do go

ś

cia w

otwartych drzwiach sieni. Wyszli za próg, gdzie pan Rozent
kilkoma spazmatycznymi j

ę

kami ujawnił, ile bolesnego wysiłku

kosztuje go ta krótka wycieczka. - Moja krzywda nikogo nie
obchodzi - rzekł - bo ka

ż

dy, kto ma zdrowe nogi, sam sobie

radzi bez pastucha.
W tej chwili pies - przyczajony za kieratem - wystrzelił
ku obcemu na cał

ą

długo

ść

ła

ń

cucha.

- I ja wam, gospodarzu, co

ś

powiem... - Pan Consman

poczekał cierpliwie, a

ż

w

ś

ciekły ryk kundla mro

ź

ne powietrze

zdławi do niskiego skowytu. - Nauka w szkole powszechnej
jest obowi

ą

zkowa. Wi

ę

c je

ś

li jutro... za kwadrans ósma wasz

chłopak nie zamelduje si

ę

w mojej kancelarii, b

ę

dziecie

mieli do czynienia z wójtem.
Od pewnego czasu szkoła zajmowała w mojej

ś

wiadomo

ś

ci

centralne miejsce. Granicz

ą

cy z kultem podziw dla nauki

otaczałem uczuciem wytrwałej nadziei. W moim przekonaniu
szkoła mogła mnie wyprowadzi

ć

z pułapki, do jakiej losy

wci

ą

gały ka

ż

dego dzikiego. Widziałem w niej kres swej

niepewno

ś

ci. Nie wyobra

ż

ałem sobie instytucji bardziej

wzniosłej i godnej zaufania. Chocia

ż

nigdy nie o

ś

mieliłem

si

ę

zajrze

ć

do jej wn

ę

trza, miałem gł

ę

bok

ą

pewno

ść

,

ż

e jest

ona tym, czego brakowało mi w zagrodzie: kluczem

background image

do wszelkich tajemnic, drogowskazem na rozstaju barwnych
dróg i gwarancj

ą

niezwykłego jutra, pasjonuj

ą

c

ą

przygod

ą

,

ale te

ż

ostoj

ą

duchowej równowagi i siły, razem - bram

ą

do

cywilizowanego

ś

wiata. Ile razy o niej my

ś

lałem, ogarniało

mnie te

ż

zdziwienie oboj

ę

tno

ś

ci

ą

innych dzieci, poniewa

ż

w

uwagach starszych uczniów wypowiadanych na jej temat - nie
mogłem si

ę

doszuka

ć

ż

adnego entuzjazmu.

Zaledwie kierownik szkoły znikn

ą

ł w zasypanej

ś

niegiem

dolinie, gdy w chałupie Rozentów rozgorzała nerwowa
krz

ą

tanina. Rozpocz

ą

łem przygotowania do nauki. Pani Rozent

asystowała mi w poszukiwaniach tornistra. Uwa

ż

ała,

ż

e

chłopiec nie powiniem i

ść

na pierwsz

ą

lekcj

ę

bez

odpowiedniego ekwipunku. Jakby to wygl

ą

dało? Trzeba było

przystawi

ć

drabin

ę

do klapy prowadz

ą

cej na poddasze, gdzie

od lat w stosie innych gratów pod grub

ą

warstw

ą

kurzu

poniewierał si

ę

piórnik i kałamarz jej brata, Tomasza. Tam

te

ż

wkrótce znaleziono stare ksi

ąż

ki. Aby nada

ć

im

ś

wie

ż

y wygl

ą

d, gospodyni starannie obło

ż

yła je w now

ą

gazet

ę

. Co prawda, ksi

ąż

ki nie były ju

ż

w najlepszym stanie,

czemu nikt si

ę

nie dziwił, bo Tomasz chodził do trzeciej

klasy przed dwunastu laty, jednak co by ludzie powiedzieli,
gdyby nowy ucze

ń

- id

ą

c przez wie

ś

- dzwonił kałamarzem o

piórnik w pustym tornistrze.
Po sko

ń

czeniu pakowania Tomasz zniósł ze strychu jeszcze

jeden szkolny przybór z dawnych czasów: specjaln

ą

ma

ść

sprz

ą

dzon

ą

według recepty swego do

ś

wiadczonego kolegi,

kiedy

ś

ostatniego nieuka, a dzi

ś

cenionego farmaceuty.

Zademonstrował mi, jak posmarowa

ć

ni

ą

r

ę

ce, aby linijka

nauczycielki p

ę

kła na dłoni t

ę

pego ucznia ju

ż

przy pierwszym

ciosie.
Pani Rozent przysłuchiwała si

ę

naszej rozmowie z nie

ukrywan

ą

trosk

ą

. Kiedy uznała za stosowne wspomnie

ć

,

ż

e

pełnym bezpiecze

ń

stwem mógł cieszy

ć

si

ę

tylko ucze

ń

posłuszny i pilny, Tomasz mrugn

ą

ł porozumiewawczo,

wyprowadził mnie z kuchni, wytarł tłuste r

ę

ce w star

ą

marynark

ę

i po rozdarciu podszewki wyrwał z jej ramion dwie

mi

ę

kkie poduszki. Jego zdaniem ochraniacze te stale nale

ż

ało

nosi

ć

na kolanach pod spodniami, co podczas odbywania

zwykłej kary wielogodzinnego kl

ę

czenia na grochu przynosiło

skazanemu znaczn

ą

ulg

ę

w m

ę

czarniach. Podobno woreczek z

grochem le

ż

ał w jednym k

ą

cie lekcyjnej izby i z reguły

okupowany był przez ten typ

ś

mierdz

ą

cych leni, którzy bali

si

ę

bólu fizycznego, natomiast w drugim jej rogu, tu

ż

obok

tablicy, stała o

ś

la ławka - narz

ę

dzie wyszukanych tortur dla

wra

ż

liwych na cierpienia psychiczne.

Zainteresowała mnie sytuacja ucznia tak haniebnie
odosobnionego w miejscu wstydliwej ekspozycji. Zapytany o
bli

ż

sze szczegóły Tomasz chciał uprzejmie rozwin

ąć

ciekawy

dla mnie temat, ale - dostrzegłszy niezdrowe wypieki na
moich policzkach - postanowił zako

ń

czy

ć

sprawozdanie z

tajemnic szkoły optymistycznym akcentem. Zaraz przyszedł mu
do głowy wła

ś

nie ów kierownik, na pierwszy rzut oka oschły

urz

ę

dnik i belfer, a faktycznie człowiek wyrozumiały dla

wszystkich matołów, wi

ę

c w

ś

cisłym tego słowa znaczeniu -

dobry.
Otó

ż

- dla kontrastu z chaotycznymi nauczycielkami, które

bez ładu ni składu chlastały linijkami tego ucznia
b

ą

d

ź

innego, to za grzanie r

ą

k przy piecu podczas pauzy, to

znów z powodu niedoci

ą

gni

ęć

w kaligrafii wywołanych mrozem,

raz za brak logicznego my

ś

lenia, kiedy indziej za nadmiar -

systematyczny kierownik karcił wył

ą

cznie krn

ą

brnych

indywidualistów. Kazał im kła

ść

si

ę

na taborecie siedzeniem

do góry i przed frontem całej klasy lał miarowo gumowym

background image

sznurem od

ż

elazka.

Wieczorem ustalono,

ż

e (ze wzgl

ę

du na długi marsz po

ę

bokim

ś

niegu) musz

ę

wsta

ć

nieco wcze

ś

niej ni

ż

zwykle i

wyj

ść

z domu o siódmej. Gospodyni obiecała zaprowadzi

ć

mnie

do kancelarii. Zasn

ą

łem dopiero nad ranem.

Przez cał

ą

noc próbowałem wyobrazi

ć

sobie wn

ę

trze

szkolnej klasy. Domy

ś

liłem si

ę

bez trudu, jakiego rodzaju

uczucia prze

ż

ywał ten

ś

mierdz

ą

cy le

ń

, skierowany przez

chaotyczn

ą

nauczycielk

ę

do kl

ę

czenia na grochu, oraz ów

krn

ą

brny indywidualista,

ć

wiczony miarowymi razami pana

Consmana, który - jako człowiek sprawiedliwy - tolerował
wszystko z wyj

ą

tkiem ludzi samodzielnych. Lecz porównanie

przykrego poło

ż

enia tamtych dwóch uczniów z tragicznym losem

lokatora o

ś

lej ławki obudziło we mnie powa

ż

ne w

ą

tpliwo

ś

ci.

Dlatego przez kilka godzin bezsennej nocy nie mogłem si

ę

zdecydowa

ć

, czego bardziej si

ę

bałem i - co za tym idzie -

jak

ą

w szkole przyj

ąć

taktyk

ę

obronn

ą

: czy lepiej ujawni

ć

tam wra

ż

liwo

ść

duchow

ą

, czy fizyczn

ą

.

Wie

ś

le

ż

ała na dnie płytkiej doliny, w odległo

ś

ci trzech

kilometrów od gospodarstwa Rozentów.
W drodze do szkoły pani Rozent raz po raz rzucała ku mnie
spojrzenie pełne gł

ę

bokiej troski. Gdy zsun

ą

łem si

ę

ze

ś

cie

ż

ki do pokrytego zasp

ą

dołu, pochyliła si

ę

nade mn

ą

i

wycieraj

ą

c mi nos własn

ą

chustk

ą

, pocieszała mnie smutnym

u

ś

miechem. Powiedziała,

ż

ebym podczas lekcji nie bał si

ę

nikogo, bo profesorowie s

ą

dobrzy dla grzecznych chłopczyków

i dziewczynek. Posłusznym dzieciom szkoła nie robi nic
złego. Obowi

ą

zuj

ą

tam jednak przepisy specjalnego

regulaminu, wi

ę

c w nagłym wypadku, gdybym musiał opu

ś

ci

ć

klas

ę

w wiadomej potrzebie, zamiast wierci

ć

si

ę

na siedzeniu

lub nonszalancko - jak Tomasz - wyj

ść

ze słowami "spadam do

wychodka", co tylko w chałupie uchodziło płazem, powinienem
w milczeniu podnie

ść

do góry jeden wskazuj

ą

cy palec.

Przełkn

ą

łem łzy napływaj

ą

ce mi do gardła i otworzyłem

usta ze szczerym zdumieniem.
- Palec?
- Tak, chłopcze. Ale tylko jeden. O... ten!
I pani Rozent, pomagaj

ą

c sobie lew

ą

r

ę

k

ą

przy układaniu

niesfornych palców prawej dłoni, zwin

ę

ła cztery z nich w

nienagann

ą

tr

ą

bk

ę

, po czym wzorowym ruchem uniosła

wyprostowany palec nad głow

ę

- tak wysoko i sugestywnie,

jakby wskazywała gwiazdy.
Nie dowierzałem własnym oczom. Z gł

ę

boko

ś

ci swej zaspy

patrzyłem w stron

ę

dalekiego nieba, gdzie w ró

ż

owym blasku

jutrzenki l

ś

nił szczyt palca pani gospodyni. Na tle

gasn

ą

cych gwiazd wygl

ą

dała jak pomnik. Wyobraziłem sobie

zaraz,

ż

e t

ę

monumentaln

ą

postaw

ę

b

ę

d

ę

musiał przyj

ąć

wkrótce gdzie

ś

po

ś

rodku obcej klasy mi

ę

dzy nieznanymi

lud

ź

mi, gdyby mnie tam przypadkiem przycisn

ę

ła wiadoma

potrzeba.
Na t

ę

my

ś

l zaczerwieniłem si

ę

po same uszy. Nic nie

odpowiedziałem, ale miałem ju

ż

pewno

ść

,

ż

e cho

ć

by mnie

skazali na rok o

ś

lej ławki, tak absurdalnego punktu w

szkolnym regulaminie nigdy nie b

ę

d

ę

przestrzegał.

Pana Consmana nie było w kancelarii. Obecna w pokoju
nauczycielskim pani Pelfing poinformowała nas uprzejmie,

ż

e

kierownik opu

ś

cił szkoł

ę

w sprawie urz

ę

dowej. Kiedy wróci?

Mo

ż

e po południu. Nie ma jednak powodu do zmartwienia, gdy

ż

przed wyj

ś

ciem powierzył jej opiek

ę

nad nowym uczniem.

Spojrzała na zegarek. Teraz nie mo

ż

e mi po

ś

wi

ę

ci

ć

wi

ę

cej

ni

ż

kilka minut. Dzie

ń

pracy rozpoczynała dzi

ś

od lekcji

matematyki w trzeciej klasie, gdzie zostałem skierowany
przez jej przeło

ż

onego.

background image

Miałem głupi

ą

min

ę

. Wychodz

ą

c, zapytała mnie o

pierwiastek kwadratowy z dziewi

ę

cu, a kiedy zbaraniałem,

naglona po

ś

piechem wyprowadziła nas z ciasnej klitki do

mrocznego korytarza.
Po zamazanej błotem podłodze

ś

lizgało si

ę

kilkunastu

uczniów. Pani Pelfing, cho

ć

ju

ż

niemłoda i otyła,

lawirowała mi

ę

dzy nimi tak zr

ę

cznie jakby na nartach omijała

przeszkody slalomu.
- Dwie krowy doda

ć

sze

ść

krów - rzuciła za siebie spoza

ostatniej "tyczki".
Wiedziałem!
Weszła do kancelarii po dziennik. Potem otworzyła
podrapane drzwi i szybko zbiegła do dy

ż

urki wo

ź

nego.

Zwróciła mi uwag

ę

na przykry fakt,

ż

e w pokoju

nauczycielskim jest zimno jak w psiej budzie, za

ś

w czwartej

klasie czu

ć

dym ulatniaj

ą

cy si

ę

z pieca.

Dreptali

ś

my tak za ni

ą

to w jedn

ą

, to znów w przeciwn

ą

stron

ę

- a

ż

nagle rozległ si

ę

dzwonek na pierwsz

ą

lekcj

ę

.

Pani

ą

Rozent przestraszył ten brutalny sygnał: chciała tu

komu

ś

powiedzie

ć

co

ś

bli

ż

szego o chłopcu, który został jej

powierzony na wychowanie, ale teraz - po dzwonku, nie miała
odwagi. Prowadzona przed szeregiem trzaskaj

ą

cych drzwi

doszła do wniosku,

ż

e zatrzymuj

ą

c pani

ą

Pelfing, cho

ć

by

tylko w celu streszczenia mej krótkiej historii, wybrałaby
moment szczególnie niefortunny.
Tymczasem ja miałem inne problemy. My

ś

lałem gor

ą

czkowo o

przyczynie zagadkowej wycieczki pana Consmana. Có

ż

to

znaczyło "sprawa urz

ę

dowa"? Niew

ą

tpliwie, co

ś

tak wa

ż

nego

musiało mie

ć

zwi

ą

zek z regulaminem szkolnym, a poniewa

ż

w

sprawie jego przestrzegania surowy kierownik nie darował
nikomu, wi

ę

c z cał

ą

pewno

ś

ci

ą

- przewiduj

ą

c ju

ż

opór nowego

ucznia w dra

ż

liwej kwestii podnoszenia palca - aby go

poskromi

ć

, wyszedł po

ś

wie

ż

y groch i nowy sznur do

ż

elazka.

Przez brudne i nieszczelne

ś

ciany ze wszystkich stron

słycha

ć

było hałas przygotowa

ń

do pierwszej lekcji.

Ponaglona dzwonkiem młodzie

ż

zajmowała miejsca w pop

ę

kanych

ławkach, równie starych jak cały budynek szkolny.
Nauczycielka wprowadziła mnie do jednej z tych zagraconych
izb i ruchem r

ę

ki skierowała do tablicy, gdzie pod wpływem

złowrogiej ciszy, jaka natychmiast zapadła w klasie,
zmieniłem si

ę

w słup rozpaczy.

Pani Rozent zrozumiała,

ż

e w tej chwili wa

żą

si

ę

szkolne

losy jej wychowanka. Pozostała jednak w pustym korytarzu,
sk

ą

d wzrokiem posłała mi wezwanie do zachowania dzielno

ś

ci.

Drzwi - otworzone przeci

ą

giem - trzasn

ę

ły po raz ostatni.

Gospodyni przyło

ż

yła do nich ucho i zamarła z zapartym

tchem.
W tej pozycji stała kilkana

ś

cie minut. Sama nie

wiedziała, na co czeka: na j

ę

k? na wrzask? Odeszła dopiero

wtedy, gdy w drugim ko

ń

cu korytarza ukazał si

ę

wo

ź

ny.

Obserwował j

ą

podejrzliwie. Nic nie powiedział, ale

ź

le mu

patrzyło z oczu.
Wyszła na drog

ę

w kierunku sklepu za mostem i wróciła do

szkoły z zeszytami dla mnie. Trafiła akurat na koniec
pierwszej przerwy, kiedy uczniowie ponownie znikn

ę

li za

drzwiami swych klas.
Pani Pelfing

ś

pieszyła si

ę

na drug

ą

lekcj

ę

. Nie musiała

pyta

ć

, co gospodyni chciałaby wiedzie

ć

, bo pytanie o

fizyczny i duchowy stan podopiecznego wypisane było na jej
twarzy.
- Zdolny, ale leniwy - powiedziała nauczycielka.
Ruszyła szybko w stron

ę

trzeciej klasy.

- Leniwy - powtórzyła pani Rozent.

background image

Powiedziała to tak dziwnym tonem,

ż

e wcale nie było

wiadomo, czy jest to jeszcze jedno pytanie, czy
potwierdzenie dobrze znanego faktu. Naraz ockn

ę

ła si

ę

z

zamy

ś

lenia i pobiegła za nauczycielk

ą

. Dogoniła j

ą

w

półotwartych drzwiach.
- Jesieni

ą

chłopiec miał zapalenie lewego ucha... -

Cofn

ę

ła si

ę

na widok dzieci zaskoczonych jej zdenerwowaniem,

lecz dostrzegaj

ą

c zniecierpliwienie w zachowaniu

nauczycielki, doko

ń

czyła podniesionym głosem: - Wi

ę

c niech

go pani za to ucho nie ci

ą

gnie!

Pani Pelfing zrobiła tak

ą

min

ę

, jakby j

ą

kto

ś

uderzył w

twarz. Została zniewa

ż

ona. I to gdzie? Na oczach całej

klasy!
Kto wie, jak zako

ń

czyłaby si

ę

ta przykra scena, gdyby nie

szybka interwencja wo

ź

nego, który tym razem okazał si

ę

bardziej rozmowny. Biegn

ą

c na pomoc nauczycielce,

przyskoczył do gospodyni z okrzykiem odpowiednim do
wysoko

ś

ci swojego stanowiska:

- Obywatelko!
Pani Rozent nie stawiała

ż

adnego oporu. Wyszła z nim

dobrowolnie przed budynek szkoły, gdzie z uczuciem winy i
nie bez zdumienia spróbowała pod

ąż

y

ć

za lawin

ą

jego pyta

ń

:

"Có

ż

ona tu sobie wła

ś

ciwie wyobra

ż

a?" Wo

ź

ny zrobił du

żą

pauz

ę

, by przed dalszym ci

ą

giem pyta

ń

da

ć

jej czas na

zebranie wszystkich najczarniejszych my

ś

li. "Pewnie s

ą

dzi,

ż

e współcze

ś

ni pedagodzy nadal s

ą

katami dla bezbronnych

dzieci! Kary cielesne miałby kto

ś

stosowa

ć

w dzisiejszych

czasach?"
- A na jakiej podstawie podejrzewa ich o to? - niech mu
uprzejmie b

ę

dzie wolno spyta

ć

. On nie pami

ę

ta

ż

adnego

Tomasza. Zreszt

ą

jak ona

ś

mie porównywa

ć

metody tresury

szkolnej, stosowane dwana

ś

cie lat temu - w mrocznej

epoce jej brata - z najbardziej racjonalnymi systemami
edukacji zbiorowej realizowanymi obecnie na całym

ś

wiecie?

R

ę

ce człowiekowi opadaj

ą

i ogarnia go zniech

ę

cenie do

odpowiedzialnej pracy, gdy musi patrze

ć

cierpliwie na tak

niedoinformowan

ą

kobiet

ę

. Ale to jest niemo

ż

liwe! Czy

ż

by

nigdy nie słyszała o zaocznych kursach dokształcaj

ą

cych, na

których wszyscy nauczyciele uzupełniaj

ą

fachow

ą

wiedz

ę

pod

kierunkiem do

ś

wiadczonych psychologów i najwybitniejszych...

Wo

ź

ny nie doko

ń

czył ostatniego pytania. Doszedł w pewnej

chwili do wniosku,

ż

e zamiast

ś

wiadomej obywatelki

egzaminuje ciemny kołek. Machn

ą

ł r

ę

k

ą

,

ż

e dalej szkoda było

gada

ć

. Tak si

ę

na ni

ą

w ko

ń

cu pogniewał,

ż

e bez po

ż

egnania

wszedł do korytarza i zasłonił si

ę

drzwiami szkoły z tak

ą

sił

ą

, a

ż

na zmurszałym fundamencie zadr

ż

ała jej wiekowa

ś

ciana.

Gospodyni wróciła do domu z mieszanymi uczuciami:
palił j

ą

dotkliwy wstyd, lecz z drugiej strony bardzo

była rada. Wstyd gn

ę

bił j

ą

dlatego, gdy

ż

w oczach prostego

stró

ż

a skompromitowała si

ę

jaskrawym analfabetyzmem, za

ś

cieszyła si

ę

na my

ś

l o jasnej przyszło

ś

ci swego wychowanka,

którego zostawiła w r

ę

kach wła

ś

ciwych opiekunów.

7 Pozostałem na drugi rok w trzeciej klasie. Na
zako

ń

czenie roku szkolnego miałem oceny niedostateczne z

dwóch głównych przedmiotów: j

ę

zyka ojczystego i z

matematyki. Dowiedziałem si

ę

o tym w czerwcu, po sze

ś

ciu

miesi

ą

cach nauki (ostatnie trzy z nich nale

ż

ałoby nazwa

ć

"miesi

ą

cami chodzenia do szkoły"), kiedy wr

ę

czono mi

pierwsze w moim

ż

yciu

ś

wiadectwo niedojrzało

ś

ci.

Przeczytałem je bez zdziwienia: "Na tej podstawie uchwał

ą

Rady Pedagogicznej ucze

ń

nie otrzymał promocji do czwartej

background image

klasy".
W dniu uroczystego zako

ń

czenia nauki nie miałem ochoty

dzieli

ć

si

ę

z nikim ogromem swojego wzruszenia. Nie szukałem

towarzystwa, bo wystarczyło mi szcz

ęś

cie prze

ż

ywane w

samotno

ś

ci. Czułem tak

ą

ulg

ę

, jakbym nagle zdj

ą

ł z serca i

na czas wakacji pozostawił we wsi jaki

ś

niemo

ż

liwy do

utrzymania ci

ęż

ar. Na my

ś

l o dwóch miesi

ą

cach przerwy w

ortograficznych i rachunkowych

ć

wiczeniach cał

ą

dusz

ę

wypełnił mi spokój, który tchn

ą

ł z nieba pogodn

ą

zapowiedzi

ą

lata. Wiedziałem,

ż

e po upływie tego radosnego czasu koszmar

powróci, by mnie mia

ż

d

ż

y

ć

ze zdwojon

ą

sił

ą

. Ale do wrze

ś

nia

było jeszcze bardzo daleko.
Po obejrzeniu mojej cenzury Tomasz u

ś

miechn

ą

ł si

ę

zagadkowo i wrócił w milczeniu na ł

ą

k

ę

do koszenia trawy.

Gospodyni zareagowała okrzykiem zdumienia, natomiast pan
Rozent - słysz

ą

c jej wołanie - nie oderwał nawet oczu od

telewizora. Wiadomo

ść

skomentował trzema krótkimi d

ź

wi

ę

kami:

"a... nie mówiłem", przy czym na pierwszy z nich poło

ż

ył tak

znaczny akcent,

ż

e mógłby on zast

ą

pi

ć

całe przemówienie, za

ś

reszt

ę

zdania pu

ś

cił jednym tchem, jak powietrze z d

ę

tki

przeci

ąż

onej ci

ś

nieniem. Z płynnej długo

ś

ci tego

ś

wistu

mo

ż

na było wnioskowa

ć

o wielko

ś

ci zaparcia, co dawało

pewno

ść

,

ż

e mił

ą

mu my

ś

l o pora

ż

ce wychowanka piel

ę

gnował w

sobie ju

ż

od Nowego Roku.

W czasie kilku nast

ę

pnych tygodni gospodyni analizowała

sens twardej uchwały Rady Pedagogicznej. Wie

ś

ci o kulisach

tej uchwały docierały ze wsi i były przynoszone przez

ż

yczliwych s

ą

siadów. Nikt za to nie r

ę

czył słowem honoru,

ale podobno pani Ewelbuch, nauczycielka j

ę

zyka i zarazem

opiekunka klasy, przed podj

ę

ciem znanej decyzji długo

konsultowała j

ą

z pani

ą

od matematyki, która równie

ż

nie

miała zamiaru wyrz

ą

dzi

ć

mi krzywdy. Ka

ż

da z nich oddzielnie

wyrobiła sobie s

ą

d na temat mojej inteligencji, i cho

ć

w

szczerej rozmowie przeprowadzonej pod sklepem obydwie
oceniły j

ą

cyfr

ą

zero,

ż

adna nie miała odwagi zbyt pochopnie

zostawi

ć

mnie na drugi rok w trzeciej klasie, poniewa

ż

projektowanymi dwójkami wbiłyby ostatnie gwo

ź

dzie do trumny

chorego na nogi pana Rozenta, który tego podwójnego ciosu
mógłby w ogóle nie prze

ż

y

ć

.

*
Ju

ż

na pierwszej lekcji sam zauwa

ż

yłem, jakie braki musz

ę

usun

ąć

w swym przygotowaniu, aby poziomem wiedzy

dorówna

ć

bardziej wykształconym kolegom. Postanowiłem wtedy,

ż

e uczyni

ę

wszystko, na co mnie sta

ć

. I zaraz po

powrocie do domu zabrałem si

ę

do pracy.

Na pierwszy ogie

ń

mojego zapału rzuciłem tabliczk

ę

mno

ż

enia, gdy

ż

aktualnie powtarzali

ś

my j

ą

w klasie, a miała

te

ż

by

ć

nam potrzebna w przyszło

ś

ci, o czym zapewniała

nauczycielka. Spodziewałem si

ę

,

ż

e opanuj

ę

j

ą

w ci

ą

gu kilku

godzin, nie straciłem jednak wiary w siebie, kiedy przed
snem uzbrojona w tabliczk

ę

gospodyni zadała mi szereg

wyrywkowych pyta

ń

, ujawniaj

ą

c w mojej pami

ę

ci bardzo powa

ż

ne

luki.
Wieczorem raz jeszcze przemy

ś

lałem wszystko, co tego dnia

zdarzyło si

ę

w szkole. Pani Pelfing zwróciła si

ę

do mnie

tylko z jednym problemem: "Siedem razy dziewi

ęć

". Poniewa

ż

wtedy odpowiedziałem "nie wiem", po powrocie do domu
zdziwiła mnie wiadomo

ść

,

ż

e "jestem zdolny, ale leniwy",

pochodz

ą

ca od nauczycielki matematyki. Nie rozumiałem, sk

ą

d

tej pani przyszła do głowy taka opinia. Czy

ż

na podstawie

szczerego wyznania "nie wiem" mo

ż

na było powiedzie

ć

cokolwiek o zdolno

ś

ciach albo o lenistwie ucznia

rozpoczynaj

ą

cego nauk

ę

?

background image

Przez kilkana

ś

cie nast

ę

pnych dni nie byłem wzywany do

odpowiedzi z j

ę

zyka i bardzo mi to odpowiadało, zwłaszcza

ż

e nie miałem si

ę

czym pochwali

ć

, natomiast na lekcjach

matematyki szybko zwróciłem na siebie uwag

ę

pani Pelfing

jako jeden z najgorszych uczniów. Nadal powtarzali

ś

my

tabliczk

ę

mno

ż

enia, a ja jej jeszcze nie opanowałem.

Kompromitowały mnie b

ą

d

ź

te odpowiedzi ni w pi

ęć

, ni w

dziewi

ęć

, b

ą

d

ź

długie chwile milczenia, którymi próbowałem

odwlec kolejny unik w postaci uniwersalnego "nie wiem".
W domu kilka razy powracałem do kucia tabliczki, a

ż

ostatecznie pomieszały mi si

ę

wszystkie wyniki. Po licznych

niepowodzeniach doszedłem wreszcie do prostego wniosku,

ż

e

nie mam do

ść

dobrej pami

ę

ci. Lecz czy w takim razie mogłem

my

ś

le

ć

o sukcesach w nauce? Trzeba było w ko

ń

cu spojrze

ć

prawdzie w oczy: je

ż

eli cała nauka polegała na mechanicznym

tłoczeniu do głowy takich, mo

ż

e sk

ą

din

ą

d cennych informacji,

jak "osiem razy sze

ść

jest czterdzie

ś

ci osiem" albo "dany

wyraz nale

ż

y pisa

ć

tak, a nie inaczej", to prawie nic nie

miałem w niej do powiedzenia, bo do zdobycia wiedzy metod

ą

bezmy

ś

lnego wkuwania brakowało mi niezb

ę

dnej pami

ę

ci.

Tabliczka mno

ż

enia była wydrukowana na okładce zeszytu,

zawierała osiem kolumn po dziesi

ęć

pozycji w ka

ż

dej. Z

wyj

ą

tkiem ostatniego wiersza były to iloczyny liczb

jednocyfrowych przez dwa - w pierwszej kolumnie, przez trzy
- w drugiej... i tak dalej, a

ż

do mno

ż

enia przez dziewi

ęć

. Z

punktu widzenia kalkulatora tabliczka uginała si

ę

wi

ę

c pod

ci

ęż

arem osiemdziesi

ę

ciu niezale

ż

nych informacji.

Pochylaj

ą

c si

ę

nad ni

ą

zadałem sobie pytanie, które

ź

niej ogłosiłbym ch

ę

tnie przypinaj

ą

c je nad bram

ą

swej

szkoły, gdybym wcze

ś

niej nie doszedł do wniosku,

ż

e moi

nauczyciele programowo zajmowali si

ę

produkcj

ą

maszyn

licz

ą

cych lub powtarzaj

ą

cych. Odt

ą

d pytanie to stawiałem

sobie codziennie: "Co przechowa

ć

w pami

ę

ci, aby obci

ąż

y

ć

j

ą

najmniej i nie straci

ć

nic z uzyskanych wiadomo

ś

ci?"

Liczba nie zmieniała swej warto

ś

ci w iloczynie przez

jedno

ść

, za

ś

aby uzyska

ć

wynik mno

ż

enia przez dziesi

ęć

,

wystarczy dopisa

ć

do niej zero - to zauwa

ż

yłem najpierw i we

wszystkich kolumnach na tabliczce skre

ś

liłem pierwszy wiersz

oraz ostatni. Nast

ę

pnie zwróciłem uwag

ę

na ciekawy fakt,

ż

e

warto

ść

iloczynu nie zale

ż

y od kolejno

ś

ci czynników, po czym

- jako zb

ę

dne - wykre

ś

liłem z tabliczki te wszystkie

pozycje, w których czynniki były przestawione. Nie miałem
kłopotu z zapami

ę

taniem kwadratów liczb od jednego do

dziesi

ę

ciu. Na koniec ustaliłem,

ż

e musz

ę

pami

ę

ta

ć

tylko

mno

ż

enie przez dwa oraz przez trzy, bowiem w przypadku, gdy

chciałem mno

ż

y

ć

przez cztery albo przez sze

ść

, podwajałem

wyniki odpowiednich iloczynów przez dwa lub przez trzy,
natomiast w razie potrzeby mno

ż

enia przez pi

ęć

, brałem

połow

ę

liczby uzyskanej z mno

ż

enia przez dziesi

ęć

. Wszystkie

te operacje bez trudu wykonywałem w pami

ę

ci.

Byłem taki dumny ze swego odkrycia,

ż

e ju

ż

na najbli

ż

szej

lekcji sam zgłosiłem si

ę

do odpowiedzi. Pani Pelfing -

wietrz

ą

c w tym jaki

ś

nieładny podst

ę

p - zmierzyła mnie

bacznym spojrzeniem. Tego dnia patrzyłem na ni

ą

zbyt

ś

miało.

- Chciałby

ś

mi rozbi

ć

ustalony od lat plan

ć

wicze

ń

z

tabliczki mno

ż

enia dla tak błahego powodu,

ż

e znowu jaka

ś

bzdura przyszła ci do głowy? - zaturkotała z rosn

ą

c

ą

pr

ę

dko

ś

ci

ą

, jak kartofle wysypane z worka na schodach. -

Dziewi

ęć

razy osiem!

Nawet nie zmru

ż

yłem oczu, tak dobrze byłem przygotowany.

Wzi

ą

łem w my

ś

li dziewi

ęć

ósemek i po chwili odj

ą

łem jedn

ą

z

nich. Ale gdy podawałem jej wynik, zagłuszyła mnie drug

ą

komend

ą

:

background image

- Siedem razy dziewi

ęć

!

Wiedziałem. To było takie proste. Lecz nim trzykrotnie
podwoiłem "siedem", powiedziała "siadaj" i z kamiennym
spokojem otworzyła dziennik, by we wła

ś

ciwej rubryce wstawi

ć

mi nast

ę

pn

ą

dwójk

ę

.

Po tym

ż

ałosnym egzaminie wcale nie straciłem wiary w

warto

ść

swojego systemu. Oczywi

ś

cie, przed pani

ą

Pelfing nie

popisałem si

ę

szybko

ś

ci

ą

, bo z całej tabliczki wybrała

zło

ś

liwie akurat te problemy, których rozwi

ą

zanie wymagało

pewnego namysłu. Jednak na ka

ż

de inne pytanie

odpowiedziałbym natychmiast. Zreszt

ą

nie zamierzałem si

ę

ga

ć

po laury błyskawicznego rachmistrza. Znacznie bardziej
martwiło mnie ci

ą

głe niepowodzenie na lekcjach j

ę

zyka, które

prowadziła wychowawczyni klasy - pani Ewelbuch.
Na pierwszy rzut oka mogłoby si

ę

zdawa

ć

,

ż

e je

ż

eli mimo

wszystko nie nale

ż

ałem do dzieci ograniczonych umysłowo, to

- przy braku zdolno

ś

ci do matematyki, tej królowej

ś

cisłych

nauk - powinienem odnosi

ć

sukcesy w dziedzinach

humanistycznych, taki bowiem pogl

ą

d rozpowszechniali

wykształceni specjali

ś

ci, a inni ludzie przyjmowali go bez

sprzeciwu. Według tej opinii, na ogół uczniowie przejawiali
zdolno

ś

ci w jednym albo w całkiem przeciwnym kierunku, o

czym miały

ś

wiadczy

ć

dobre czy złe stopnie z matematyki i

fizyki b

ą

d

ź

z j

ę

zyków i historii, st

ą

d wi

ę

c - jak si

ę

zdawało - wyłaniała si

ę

potrzeba przeprowadzenia podziału

młodzie

ż

y na grupy o ró

ż

nych zainteresowaniach. Je

ż

eli ucze

ń

nie nale

ż

ał do

ż

adnej z tych dwu kierunkowych grup, to nic

dobrego o nim nie mo

ż

na było powiedzie

ć

.

Mnie intrygował cały

ś

wiat - wszystko, co si

ę

na nim

działo. Nie umiałem tego jeszcze wyrecytowa

ć

przed tablic

ą

ani przekaza

ć

pani Ewelbuch w formie domowego wypracowania,

ale ciekawiła mnie taka realno

ść

ś

wiata, jak

ą

dookoła siebie

widziałem: wolna od sztucznego podziału na wykładane
przedmioty i grupy, u

ź

ródła którego mogły le

ż

e

ć

ę

dnie

rozpoznane zdolno

ś

ci, a u celu - pułapka

ź

le wybranej

specjalizacji, słowem - interesowała mnie rzeczywisto

ść

wszechstronna, a zwłaszcza jej niezgł

ę

biona tajemnica.

Do prawdy o

ś

wiecie chciałem dotrze

ć

mo

ż

liwie najkrótsz

ą

drog

ą

(dlaczego miałbym marnowa

ć

ż

ycie na poszukiwanie

innej?), tymczasem pani Ewelbuch próbowała mnie przekona

ć

,

ż

e wskazany cel mo

ż

na osi

ą

gn

ąć

tylko przez pokonanie

labiryntu trudno

ś

cci w poprawnej pisowni znanych mi słów,

przez rozpl

ą

tanie g

ą

szczu reguł i opanowanie lawiny wyj

ą

tków

w tych mglistych zasadach ortografii, których ja - mimo
szczerej ch

ę

ci - w czasie kilku miesi

ę

cy systematycznego

kucia nie zdołałem zapami

ę

ta

ć

. Na lekcjach j

ę

zyka

nauczycielka dyktowała nam teksty specjalnie przygotowane.
Zdania budowane przez ni

ą

miały głupi

ą

tre

ść

, ale składały

si

ę

ze słów szczególnie trudnych ze wzgl

ę

du na pisowni

ę

. Tym

powszechnie znanym sposobem pleniła wytrwale bł

ę

dy uczniów,

którzy po wielu dyktandach przyswajali sobie poprawn

ą

pisowni

ę

ka

ż

dego wyrazu. Metoda ta nie dawała jednak dobrego

rezultatu w odniesieniu do mnie: na kartkach z moimi pracami
wci

ąż

roiło si

ę

od czerwonych poprawek. Straszny wygl

ą

d

zeszytu nowego ucznia zadziwiał równie

ż

szkolnych prymusów.

W tej sytuacji w kwietniu wychowawczyni klasy - sk

ą

din

ą

d

kobieta wyrozumiała i cierpliwa - miała prawo mnie zapyta

ć

,

kiedy wreszcie przestan

ę

gwałci

ć

elementarne zasady

ortografii.
Bardzo mnie zmartwiło to pytanie. Przecie

ż

szanowałbym je

ch

ę

tnie i bez trudu, gdybym rzeczywi

ś

cie dostrzegł w nich

jednolite zasady, a nie długie serie wyj

ą

tków w zło

ż

onych i

niejednoznacznych regułach. Nie miałem nic przeciwko jasnym

background image

zasadom ortografii, przeciwnie: marzyłem o tym, aby one
istniały. Rozumiałem dobrze,

ż

e bez nich w budowie wyrazów

zapanowałby chaos przypadkowo zestawianych liter, ka

ż

dy

pisałby je inaczej, a w konsekwencji - przy braku
jednoznaczno

ś

ci słów - ludzie w ogóle nie mogliby

porozumiewa

ć

si

ę

mi

ę

dzy sob

ą

.

ś

cisłe normy trzeba tu było

wyprowadzi

ć

.

We wst

ę

pach do zasad poprawnej pisowni czytałem czasami

takie pi

ę

kne zdania: "Walka z bł

ę

dami ortograficznymi jest

walk

ą

o

ś

wiadome i sprawne posługiwanie si

ę

j

ę

zykiem, tym

niezb

ę

dnym, a pot

ęż

nym

ś

rodkiem działania i rozwoju

społecznego". ¯

ą

dano ode mnie, bym j

ę

zykiem posługiwał si

ę

ś

wiadomie, pytałem zatem, w jakim celu - bez naturalnej

konieczno

ś

ci - pisownia wielkiej liczby wyrazów tak daleko

odbiega od ich wymowy.
Rzecz prosta nie miałem o to

ż

alu do nauczycielki - tylko

do specjalistów ustalaj

ą

cych normy, oni za

ś

z kolei mogliby

mie

ć

pretensje do twórców j

ę

zyka

ż

yj

ą

cych w odległych

czasach, sk

ą

d tryskało m

ę

tne

ź

ródło istniej

ą

cego bałaganu.

Lecz o czym

ś

wiadczył fakt,

ż

e kolejne pokolenia zajmuj

ą

cych

si

ę

doskonaleniem j

ę

zyka do dzi

ś

nie potrafiły zaprowadzi

ć

ładu w jego pierwotnym chaosie? Fakt ten

ś

wiadczył

ź

le o

poziomie umysłowym bezimiennych twórców j

ę

zyka i o ich

bardzo pobła

ż

liwych korektorach. Dlaczego miałby przynosi

ć

ujm

ę

wra

ż

liwemu na zgrzyty dziecku, które bez krytycznego

spojrzenia na wielkie braki w tej dziedzinie zmuszano
obowi

ą

zkiem szkolnym do otaczania kultem tak jawnie ułomnego

dzieła?
Powtórzenie trzeciej klasy niewiele nowego wniosło do
moich rachunkowych i ortograficznych umiej

ę

tno

ś

ci. Drugi rok

nauki sp

ę

dziłem pracowicie na próbach dorównania bodaj

gorszym uczniom, ale bez powodzenia: wszyscy nadal górowali
nade mn

ą

zdolno

ś

ci

ą

zapami

ę

tywania wielocyfrowych liczb i

uporz

ą

dkowanych zbiorów liter zwanych wyrazami, które - o

czym dowiedziałem si

ę

znacznie pó

ź

niej - były w swej istocie

wariacjami liter, a pod wzgl

ę

dem trudno

ś

ci magazynowania ich

w pami

ę

ci (spontanicznie broni

ą

cej si

ę

przed obci

ąż

eniem) -

wieloliterowymi numerami. Nieraz podziwiałem swoich o rok
młodszych kolegów, z jak

ą

przyjemno

ś

ci

ą

ich umysły całymi

tysi

ą

cami pochłaniały te numery, by je potem - jak kasjer

bankowe sumy - pod dyktando pani Ewelbuch sprawnie przelewa

ć

na papier (wobec zakazu stosowania metody kija) za marchewk

ę

czy cukierek w postaci dobrego stopnia.
Po zako

ń

czeniu roku szkolnego przestałem si

ę

łudzi

ć

,

ż

e

kiedykolwiek zdołam osi

ą

gn

ąć

poziom wiedzy równie jak oni

wysoki. Wprawdzie zdałem do czwartej klasy, ale sukces ten
zawdzi

ę

czałem tylko wspaniałomy

ś

lno

ś

ci obu nauczycielek. Jak

donoszono ze wsi, przy mojej promocji Rada Pedagogiczna
kierowała si

ę

współczuciem dla biednego pana Rozenta, który

z powodu stopniowego zaniku mi

ęś

ni nóg (wywołanego

bezruchem) ju

ż

prawie wcale nie mógł oddali

ć

si

ę

od

telewizora.
W połowie nast

ę

pnego roku szkolnego sko

ń

czyłem trzyna

ś

cie

lat. Dwa pierwsze lata nauki bardzo mnie rozczarowały.
Dotychczasowy jej przebieg nie dawał mi

ż

adnych podstaw do

optymizmu na przyszło

ść

. Kiedy po raz pierwszy szedłem do

szkoły, wyobra

ż

ałem sobie,

ż

e usłysz

ę

tam co

ś

niezmiernie

wa

ż

nego i zarazem ciekawego, po co warto i

ść

przez zasypane

ś

niegiem pola i co mo

ż

e zmieni

ć

koleje dalszych moich losów.

Lecz setki godzin wypełnionych lekcjami matematyki i j

ę

zyka,

tak prowadzonymi, aby wynikało z nich,

ż

e jestem idiot

ą

-

ostatecznie rozwiały t

ę

naiwn

ą

fikcj

ę

. Chocia

ż

inne

przedmioty, jak rysunek, prace r

ę

czne,

ś

piew i wychowanie

background image

fizyczne nie sprawiały mi kłopotu, zniech

ę

cony złymi ocenami

z rachunków i ortografii oraz nud

ą

monotonnych lekcji, coraz

rzadziej zagl

ą

dałem do szkolnego podr

ę

cznika.

W tym okresie zacz

ą

łem czyta

ć

ksi

ąż

ki, przewa

ż

nie

stare. Po

ż

yczałem je od mieszkaj

ą

cego we wsi swojego

przyjaciela Hansa i czytałem po zako

ń

czeniu codziennych

zaj

ęć

w gospodarstwie, najcz

ęś

ciej wieczorami, poniewa

ż

w

ci

ą

gu zimowych dni pomagałem pani Rozent i jej bratu przy

karmieniu bydła, a wolne od nauki godziny pozostałych
miesi

ę

cy roku sp

ę

dzałem razem z nimi na licznych pracach w

polu.
Z biegiem czasu lektura stała si

ę

główn

ą

moj

ą

pasj

ą

.

Interesowały mnie powie

ś

ci o wyprawach do niezwykłych krain.

Lubiłem je czyta

ć

, gdy

ż

ich bohaterowie nie musieli si

ę

martwi

ć

chronicznym brakiem post

ę

pów w nauce. W

ę

drowałem z

nimi przez wielkie miasta i rozległe kontynenty, pływałem po
bezkresnych oceanach lub prze

ż

ywałem przygody na

bezludnej wyspie. Pod wpływem tych nieobowi

ą

zkowych lektur,

zasadniczo innych ni

ż

ksi

ąż

ki proponowane mi przez

bibliotek

ę

szkoln

ą

, której szafy wypełniała dydaktyczna nuda

i zaduch ciasnej problematyki wiejskiej, snułem marzenia o
barwnym, pełnym niespodzianek

ż

yciu podczas swobodnej

włócz

ę

gi po

ś

wiecie. Moja wyobra

ź

nia pod

ąż

ała czujnie za

ka

ż

dym w

ą

tkiem opowiadanej historii lub si

ę

gała poza ramy

utrwalonego opisu - w szerok

ą

dal fantastycznych domysłów,

materializuj

ą

c sny o innych stronach z wi

ę

ksz

ą

ostro

ś

ci

ą

ni

ż

kolorowe filmy i budz

ą

c we mnie gor

ą

ce t

ę

sknoty.

Wahadło monotonnych kursów mi

ę

dzy domem a wsi

ą

trzymało

mnie jeszcze mocno w swych długich ramionach. Ale
postanowiłem,

ż

e kiedy b

ę

d

ę

starszy, złami

ę

je i rusz

ę

w

ś

wiat, by pozna

ć

wszystkie jego tajemnice.

8 Program czwartej klasy wzbogacił wykłady o dwa nowe
przedmioty: we wrze

ś

niu pojawiła si

ę

w nim historia, a w

listopadzie - przyroda, która obejmowała zagadnienia z
geografii i biologii. Historii uczył kierownik szkoły pan
Consman.
Przez pewien czas

ż

ywiłem nadziej

ę

,

ż

e przedmiot ten

wniesie co

ś

nowego do tre

ś

ci programu naukowo opracowanego

przez kuratorium i metodycznie maltretowanego belfersk

ą

rutyn

ą

nauczycielek Ewelbuch i Pelfing. ¯ ycie ludzi w

dawnych wiekach, rozwój pogl

ą

dów na

ś

wiat i dzieje

cywilizacji ciekawiły mnie w stopniu równie wielkim jak
współczesno

ść

człowieka. Tematowi temu ch

ę

tnie po

ś

wi

ę

ciłbym

cał

ą

uwag

ę

: skoro jeszcze nie mogłem porusza

ć

si

ę

w

przestrzeni, gotów byłem rozpocz

ąć

dług

ą

podró

ż

w czasie. Na

lekcjach historii spodziewałem si

ę

usłysze

ć

co

ś

bli

ż

szego o

codziennych sprawach przodków, je

ż

eli mo

ż

na to było

powiedzie

ć

na podstawie pisemnych przekazów i wykopalisk

archeologicznych. Obraz ruin ogl

ą

dany na fotografii

przywoływał my

ś

l o zagadce przemijaj

ą

cych pokole

ń

. A wła

ś

nie

najwi

ę

kszym ze wszystkich sekretów

ś

wiata była tajemnica

czasu.
Moje nadzieje zwi

ą

zane z nauk

ą

nowego przedmiotu szybko

si

ę

rozwiały. Chocia

ż

po zaocznych kursach dokształcaj

ą

cych

kierownik szkoły uzyskał tytuł magistra historii, ulubionym
jego tematem pozostał czas tera

ź

niejszy, a w nim - oceny ze

sprawowania. Wi

ę

ksz

ą

cz

ęść

ka

ż

dej lekcji po

ś

wi

ę

cał aktualnym

problemom wychowawczym. Wy

ż

sze studia nie podniosły

efektywno

ś

ci jego działania, bowiem to, co kiedy

ś

załatwiał

szybko - kilkoma ciosami sznura od

ż

elazka, teraz rozci

ą

gało

si

ę

nieporadnie, jak prasowana wałkiem do ciasta kleista

masa, której usiłował nada

ć

kształt kazania o prawidłowej

background image

postawie ucznia.
Zegarynka jego miarowych okresów zdaniowych miała na
obwodzie ta

ś

my dwa cykliczne zł

ą

cza. Pierwszym był znak

zapytania: "Ile razy mo

ż

na to powtarza

ć

?", a drugim -

wykrzyknik: "Ty si

ę

jeszcze doigrasz!" Dopiero na kwadrans

przed dzwonkiem przypominał sobie nagle o swoim dyplomie i
sypał datami potyczek zbrojnych oraz liczbami poległych, tak
po jednej, jak i po drugiej stronie,

żą

daj

ą

c, aby mu te

numery (bo daty te

ż

były numerami) recytowa

ć

potem z pami

ę

ci

jak wiersze. Człowiek ten nazywał siebie humanist

ą

.

Na lekcjach geografii, prowadzonych przez młod

ą

absolwentk

ę

liceum, równie

ż

nic - poza tasiemcowymi ci

ą

gami

liczb - nie mo

ż

na było usłysze

ć

. Nauczycielka wymawiała je

pedantycznie, z in

ż

ynieryjn

ą

precyzj

ą

. Oznaczały one

pogrzebane w leksykonach lub zmiecione do encyklopedii takie
wielko

ś

ci, jak pola powierzchni krajów i długo

ś

ci ich

granic, wysoko

ś

ci szczytów, zliczenia dopływów rzek i ich

miary od

ź

ródeł do uj

ś

cia, kilometry produkowanych tkanin

oraz zasoby naturalne w tonach przesypanego w

ę

gla, przelanej

ropy naftowej i wytopionej stali... Nie było w jej wykładach
nic prócz beznadziejnych szeregów liczb odpowiadaj

ą

cych na

pytania: ile, czego, gdzie i kiedy - pytania z pewno

ś

ci

ą

istotne. Ale dla kogo i w jakiej chwili?
Licealistka numerami tymi operowała do

ść

sprawnie, dopóki

powtarzała je nocami przed poprawkowym egzaminem
dojrzało

ś

ci, który zdała w mie

ś

cie dopiero na jesieni.

Rozpoczynaj

ą

c prac

ę

na wsi, pami

ę

tała je jeszcze i biczowała

nimi dzieci, jakby si

ę

na nich m

ś

ciła za swoje zesłanie.

Jednak ju

ż

po dwóch tygodniach - i ten tylko fakt przemawiał

na jej korzy

ść

- wszystkie te tony i kilometry, sumy,

megawaty i daty pomieszały si

ę

jej ostatecznie w głowie,

wi

ę

c aby uczciwie wymierza

ć

oceny, przed ka

ż

dym pytaniem

zerkała do szuflady - do ksi

ąż

ki tam otwartej.

Coraz bardziej traciłem zainteresowanie wszystkim, co
dotyczyło nauki w szkole. Pod naciskiem opinii - jawnie
głoszonych przez nauczycieli - stopniowo oswajałem si

ę

z

ocen

ą

,

ż

e jestem najgorszym uczniem w klasie. Przestałem

odrabia

ć

domowe zadania, nie słuchałem wykładów, pogr

ąż

ony w

my

ś

lach nad swoimi sprawami czekałem niecierpliwie ko

ń

ca

ka

ż

dej lekcji.

Miałem przy tym

ś

wiadomo

ść

trwania w nierealnym

absurdzie, bowiem nauka, któr

ą

w swej wizji uto

ż

samiałem z

triumfem ludzkiego rozumienia nad wiedz

ą

kieszonkowych

kalkulatorów, sprowadzona tu została do obowi

ą

zku

przechowywania w pami

ę

ci ponumerowanych serii liczebników

głównych albo porz

ą

dkowych, co kłóciło si

ę

z moim odczuciem

godno

ś

ci człowieka. Takie jej pojmowanie nie mogło mie

ć

nic

wspólnego z prawdziwym obliczem

ś

wiata. Kto

ś

, kto po

genialnej analizie wszystkich form i tre

ś

ci zdołałby

udowodni

ć

,

ż

e wszystko jest liczb

ą

, wskazałby zarazem, co z

ogromu faktów musi zapami

ę

ta

ć

, by w razie potrzeby dotrze

ć

do ka

ż

dego z nich: wła

ś

nie to twierdzenie, a nie wszystkie

fakty!
Chocia

ż

ka

ż

da nauczycielka, my

ś

l

ą

c o mnie, kojarzyła mój

przypadek z klasycznym przykładem oligofrenii i nie miała
tylko pewno

ś

ci, jak gł

ę

boko si

ę

ga mój umysłowy niedorozwój

(wszak na zaszczytnym szczeblu mi

ę

dzy wzorowym debilem a

ostatnim idiot

ą

szczerzył z

ę

by imbecyl, jako fotogeniczny

przypadek po

ś

redni) - wszystkie w alarmuj

ą

cych notach

kierowanych pod adresem pani Rozent swobodnie operowały
wytartym frazesem "jest zdolny, ale leniwy", czego wymagały
od nich opracowane przez kuratorium "Nowe wskazówki
metodyczne".

background image

Powie

ś

ci po

ż

yczane od Hansa albo kupowane we wsi

przynosiły mi jedyn

ą

pociech

ę

w okresie, gdy szkoła

pot

ę

piała mnie za rzekomy upór w niech

ę

ci do nauki. W

ś

ród

ksi

ąż

ek unikałem tytułów instrumentalnych, które w roli

nieskazitelnych cegieł całymi latami ambitnie dekorowały
półki szkolnej biblioteki czy kiosku. Szybko zauwa

ż

yłem,

ż

e

wyniosłe noty w rodzaju "dzieło warto

ś

ciowe" lub "cenna

pozycja" maj

ą

charakter wzgl

ę

dny i wcale nie bior

ą

pod uwag

ę

wieku czytelnika. Dla kilkunastoletniego chłopca walor
"cennych pozycji" mogły mie

ć

tylko ksi

ąż

ki ciekawe.

Czytałem je w czasie przeznaczonym na odrabianie domowych
zada

ń

, tote

ż

kiedy pani Rozent (zobowi

ą

zana do kontroli)

czujnie zagl

ą

dała mi przez rami

ę

, aby nie sprawia

ć

jej

przykro

ś

ci, musiałem maskowa

ć

swe lektury zeszytem z

rachunkami albo

ć

wiczeniami z ortografii. W takich chwilach

gospodyni kładła dło

ń

na mojej głowie i czule gładziła mi

włosy.
- Ucz si

ę

, kochany, ucz - powtarzała z przekonaniem,

ż

e

wychowanek uporem potrafi pokona

ć

wrodzony brak zdolno

ś

ci. -

Jeste

ś

ju

ż

du

ż

ym chłopcem, wi

ę

c pewnie rozumiesz, czym

byłby

ś

bez

ś

wiadectwa uko

ń

czenia szkoły. Mo

ż

e cenzura

niewiele

ś

wiadczy o warto

ś

ci człowieka, ale bez tego

papierka dla ludzi nic nie b

ę

dziesz znaczył w

ż

yciu.

Mówiła to cz

ę

sto, a tymczasem

ż

ycie obracało si

ę

w

kieracie kolejnych pór roku. Niekiedy codzienny porz

ą

dek

zaj

ęć

zakłócało jakie

ś

niezwykłe wydarzenie. Jednym z nich

była wizyta lekarza, zapowiedziana wcze

ś

niej na połow

ę

stycznia.
Po wyznaczeniu terminu odwiedzin przez dwa tygodnie
gospodarz kl

ą

ł

ż

on

ę

za ten beznadziejnie głupi pomysł. Ale

ju

ż

gdzie

ś

w okolicy Bo

ż

ego Narodzenia musiał widocznie

pogodzi

ć

si

ę

z nieszcz

ęś

ciem, bo po Nowym Roku powoli zacz

ą

ł

my

ś

le

ć

o przygotowaniach. Traktował je bardzo powa

ż

nie,

tote

ż

wczesnym rankiem dnia pi

ę

tnastego stycznia nogi - przy

ś

wiadkach - zostały umyte i wszystko odbyłoby si

ę

zgodnie z

harmonogramem, gdyby całego planu nie zawalił skandaliczny
wprost brak punktualno

ś

ci doktora. Bo lekarz przybył dopiero

w maju, kiedy o zapowiedzianej wizycie wszyscy ju

ż

dawno

zapomnieli i kiedy styczniow

ą

ś

wie

ż

o

ść

nóg pana Rozenta

nawet ła

ń

cuchowy pies - z miejsca w swej budzie - łatwo mógł

zakwestionowa

ć

.

Badanie nóg, które bez spodni wygl

ą

dały jak wygłodzone

patyki, te

ż

nie wypadło po my

ś

li chorego. Lekarz przez dobry

kwadrans mruczał naukowo o ciekawym (bo wiejskim) przypadku
telewizyjnej choroby, przy czym łamał sobie głow

ę

, jak by to

biedakowi najdelikatniej powiedzie

ć

.

- Wiecie, gospodarzu, dlaczego regulamin wi

ę

zienny zmusza

pensjonariuszy zamkni

ę

tych zakładów karnych do codziennej

przechadzki? - spytał. I zanim gospodrz zd

ąż

ył zebra

ć

my

ś

li,

czy za brudne nogi nie grozi mu areszt, wyja

ś

nił: - Bo bez

obowi

ą

zkowych spacerów wszyscy wyje

ż

d

ż

aliby na wolno

ść

w

inwalidzkich wózkach.
Do karty zdrowia pacjenta trzeba było wpisa

ć

dat

ę

urodzenia, wi

ę

c lekarz musiał zapyta

ć

o ten drobny szczegół.

Dat

ę

swego urodzenia pan Rozent rozci

ą

gn

ą

ł do płaczliwej

skargi trwaj

ą

cej kolejny kwadrans. Miał trzydzie

ś

ci osiem

lat, co wynikało z liczby jego spazmatycznych j

ę

ków.

Po wysłuchaniu ostatniego z nich lekarz zaproponował
kuracj

ę

na

ś

wie

ż

ym powietrzu:

- Nawet w tak podeszłym wieku półgodzinny spacer dookoła
stodoły nikomu nie powinien zaszkodzi

ć

.

Na my

ś

l o terapii wysiłkiem fizycznym pan Rozent

odpowiedział grymasem nieopisanego bólu, a po wyj

ś

ciu

background image

doktora podniósł głos na

ż

on

ę

i ostrzegł,

ż

eby mu wi

ę

cej do

domu nie sprowadzała takich konowałów. Poniewa

ż

nikt nie

ś

miał odezwa

ć

si

ę

ani jednym słowem, reszt

ę

wieczoru

sp

ę

dził na ostrej wymianie zda

ń

z telewizyjnym spikerem,

który czytał dziennik.
Pani Rozent, czyli Julianna, bo tak miała na imi

ę

, była

córk

ą

, jak si

ę

okazało, do

ść

bogatego gospodarza. Wie

ść

o tym,

ż

e ojciec Julianny był człowiekiem zamo

ż

nym, nie wiadomo

jakimi drogami w ci

ą

gu miesi

ą

ca rozeszła si

ę

po okolicy.

Pewnie rozgłosił j

ą

handlarz, któremu Julianna sprzedała

niewielk

ą

cz

ęść

złotego złomu, jaki dostała w spadku po

ojcu. W tym czasie pan Rozent zło

ż

ył jej kilka energicznych

wizyt, a po zawarciu mał

ż

e

ń

skiego zwi

ą

zku sprowadził si

ę

do

jej domu razem z takimi ruchomo

ś

ciami, jak szczoteczka do

z

ę

bów, zapasowa koszula i druga para skarpetek - które

przeniósł ze swej starej ubikacji.
Prac

ę

na roli rozpocz

ą

ł od sprzeda

ż

y reszty złotego złomu

i od zakupu telewizora. Zanim na stałe zasiadł przed
ekranem, raz jeszcze si

ę

gn

ą

ł do złomu, by zapłaci

ć

cie

ś

lom

za zbudowanie nowej stodoły. Tu

ż

przy jej

ś

cianie (z kilku

desek porzuconych na podwórku) zmontował bud

ę

dla Reksa.

Bud

ę

- przy gotowej ju

ż

stodole - wzniósł własnymi r

ę

kami,

co przed Tomaszem dawało mu podstaw

ę

do

ś

miałego

twierdzenia,

ż

e swoje słynne nogi nadwer

ęż

ył podczas

d

ź

wigania belek do tamtej zasadniczej inwestycji.

Pan Rozent był człowiekiem wykształconym, za czym
przemawiał bardzo wa

ż

ny dokument pa

ń

stwowy, ale niewiele

szcz

ęś

cia czerpał z tego faktu. Raz do roku - na imieninach

- aby umo

ż

liwi

ć

go

ś

ciom studia nad swym

ś

wiadectwem

uko

ń

czenia szkoły podstawowej, kładł je dyskretnie na

kraw

ę

dzi barku, którego centralne miejsce dekorował

butelkami z alkoholem. Dzi

ę

ki takiej aran

ż

acji przestrzeni, nie

sposób było napi

ć

si

ę

czego

ś

bez zauwa

ż

enia dokumentu. Nawet

do

ść

sprytnie zostało to przemy

ś

lane. Niestety, s

ą

siedzi

zgromadzeni na imieninach - kiedy alkohol mocniej uderzał im
do głowy - woleli analizowa

ć

zeszłoroczne plony z hektara

albo aktualny stan pogłowia trzody chlewnej ni

ż

stopnie na

po

ż

ółkłej cenzurze pijanego solenizanta. Widocznie sprawa

nie docenionego dyplomu ostrym kolcem tkwiła w jego
pod

ś

wiadomo

ś

ci, bowiem co roku zaledwie przez dwie lub trzy

godziny wytrzymywał to ich wesołe gadanie o nawozach
sztucznych. Potem zmieniał si

ę

na twarzy jak upiór i

wyrzucał wszystkich za drzwi okrzykiem: "Won! Przyszli

ś

cie

tu tylko po to, aby si

ę

naje

ść

!"

Poniewa

ż

go

ś

ci interesowała wył

ą

cznie wódka, oskar

ż

enie

brzmiało tak absurdalnie,

ż

e na beznadziejnie chorego

prawie nikt si

ę

nie obra

ż

ał.

9 Od szeregu lat kr

ąż

yły po wsi plotki,

ż

e "sprawa

urz

ę

dowa", w jakiej pan Consman tak cz

ę

sto opuszczał swe

lekcje historii, to jedna z córek wójta - dziewczyna
wyró

ż

niaj

ą

ca si

ę

urod

ą

. Przy takim nastawieniu opinii

publicznej wiadomo

ść

prostuj

ą

ca tamte domysły musiała wi

ę

c

bardzo wszystkich zaskoczy

ć

: po latach pró

ż

nego kołatania do

bram władz gminy kierownik uzyskał wreszcie fundusz na
budow

ę

nowej szkoły.

Wzniesiono j

ą

według planu opracowanego przez wybitnych

architektów w porozumieniu z badaczami miejscowego folkloru.
Ich zdanie te

ż

trzeba było wzi

ąć

pod uwag

ę

, gdy

ż

regionalna

poetka w swej starej pie

ś

ni o przyszłej szkole ju

ż

dawno

sprecyzowała jej wygl

ą

d słowami: "Ma by

ć

czysta i jasna, a w

takiej ja was uczy

ć

ka

żę

!" To szczere marzenie poetki

dopiero po latach mogło by

ć

zrealizowane. I tak - w nowej

background image

szkole - na wszystkich oknach działały automatyczne

ż

aluzje,

a w pomieszczeniach - klimatyzacja, sprawnie reguluj

ą

ca

wilgotno

ść

powietrza i jego temperatur

ę

. Podłogi l

ś

niły

blaskiem polerowanego lustra, boczne

ś

ciany budynku pokryto

marmurowymi płytami, natomiast fasad

ę

zdobiła olbrzymia

mozaika wykonana przez słynnego projektanta monumentów. W
zamy

ś

le twórczym autora mozaika miała przedstawia

ć

dzieło

oryginalne: wzorowo zorganizowan

ą

grup

ę

dzieci rado

ś

nie

krocz

ą

cych do szkoły. Niestety, plastyk codziennie

przyje

ż

d

ż

ał do szkoły zaraz po zej

ś

ciu z drabiny ustawionej

przed elewacj

ą

bramy do wiejskiego cmentarza, gdzie

wykonywał równie

ż

inne zamówienie. Tote

ż

Rada Pedagogiczna -

rozumiej

ą

c duchow

ą

rozterk

ę

artysty, która groziła

rozdwojeniem ja

ź

ni - darowała mu brak optymizmu w kolorach

zrealizowanej wizji oraz wisielczy determinizm w u

ś

miechach

dzieci, tak rado

ś

nie zorganizowanych na frontowej

ś

cianie

szkoły, jakby szły za pogrzebowym karawanem.
Kosztown

ą

inwestycj

ę

zako

ń

czono podczas wakacji, dzi

ę

ki

czemu ju

ż

we wrze

ś

niu nauka mogła rozpocz

ąć

si

ę

w

doskonałych warunkach. Przedtem wzorcowy obiekt zwiedziło
kilkana

ś

cie wycieczek, a w

ś

ród nich grupa znanych

osobisto

ś

ci, zaproszona na uroczyste otwarcie. Nowoczesny

wygl

ą

d sal wykładowych oraz bogate wyposa

ż

enie pracowni

budziły powszechny podziw.
Bo nowa szkoła w niczym nie przypominała starej: "tamta
była ruin

ą

, przegniłym reliktem minionej epoki, ta za

ś

-

ś

miałym spojrzeniem w oczy przyszło

ś

ci". Chyba wła

ś

nie te

słowa, wpisane przez kogo

ś

do ksi

ę

gi pami

ą

tkowej,

najtrafniej oddawały nastrój przełomowego dnia w

ż

yciu

wioski.
Wn

ę

trze nowej placówki o

ś

wiatowej zainteresowało nawet

kilku najstarszych rolników. Wchodziło si

ę

do niej przez

szatni

ę

, dyskretnie ukryt

ą

w podziemiu, sk

ą

d - po zało

ż

eniu

muzealnych kapci - mo

ż

na było wjecha

ć

wind

ą

na oszklony

parter lub dwie pozostałe kondygnacje. Do tego czasu nie
zbudowano we wsi

ż

adnej chałupy murowanej, wi

ę

c chłopom (na

my

ś

l o podatkach) zakr

ę

ciło si

ę

w głowach, gdy w ramach

pierwszej wycieczki ogl

ą

dali te wszystkie projekcyjne sale,

tablice

ś

wietlne i obrotowe, magnetowidy, fony, gabinety i

kabiny.
Zmian

ę

miejsca i stylu pracy zarówno młodzie

ż

, jak i

pedagodzy prze

ż

yli bez wstrz

ą

su. Tylko przez

pierwszych kilka dni uczniowie mieli wypieki na twarzach, a
nauczycielom dr

ż

ały głosy i r

ę

ce. Potem wykłady o zawrotnych

sumach darowanych przez władze "na ten cel szlachetny"
(akcentowane okrzykami "nie ruszaj!" lub "ostro

ż

nie")

ustabilizowały si

ę

w płaszczy

ź

nie długiego cyklu prac

klasowych o zbiorowej wdzi

ę

czno

ś

ci.

Do nowego budynku wszedłem z baga

ż

em czterech dwójek na

ostatnim

ś

wiadectwie (co zmuszało mnie do powtórzenia kursu

czwartej klasy) i z ci

ęż

arem tych samych ocen

niedostatecznych pozostałem w szkole do ko

ń

ca nast

ę

pnego

roku. Nie pomogła mi klimatyzacja ani spełnienie proroczego
snu poetki o blasku bij

ą

cym od podłóg, bowiem w nowej szkole

od podstaw zreformowano wszystko, z wyj

ą

tkiem tego, co

zdaniem uczonych profesorów powinno stanowi

ć

tre

ść

szkolnego

przekazu i co według nich w praktyce zniesione by

ć

nie mo

ż

e,

to znaczy z wyj

ą

tkiem przymusu pami

ę

tania setek tysi

ę

cy

numerów (dawniej wbijanych do głowy rozkazem: "przepisz to
sto razy!", a teraz sto razy wy

ś

wietlanych na ekranie),

numerów wielocyfrowych lub wieloliterowych, które w mojej
pami

ę

ci - tak czy inaczej - z reguły nie pozostawały do

nast

ę

pnej lekcji.

background image

Nie miałem kompleksu ni

ż

szo

ś

ci, martwiła mnie tylko

mroczna perspektywa powtarzania ka

ż

dej klasy. Oczywi

ś

cie,

gdyby mi bardzo na tym zale

ż

ało, zapami

ę

tałbym szereg

kilkunastocyfrowych numerów. Lecz wtedy musiałbym nosi

ć

je w

pami

ę

ci nie wiadomo ile lat - mo

ż

e nawet do ko

ń

ca

ż

ycia,

oboj

ę

tne, czy zawierałyby istotn

ą

tre

ść

, czy jakie

ś

brednie,

a ju

ż

wówczas zauwa

ż

yłem,

ż

e ka

ż

dy numer, wbity przemoc

ą

do

głowy, tłumi jasno

ść

ś

wiadomo

ś

ci i - co za tym idzie -

ogranicza wyobra

ź

ni

ę

. Nadal wi

ę

c popełniałem karygodne

ę

dy: rachunkowe - w zliczeniach kwot przelanych "na ten

cel szlachetny" - i ortograficzne: w hymnach pochwalnych na
cze

ść

wspaniałomy

ś

lno

ś

ci władz.

Zdarzyło mi si

ę

wprawdzie raz na lekcji geometrii,

ż

e

zadziwiłem wszystkich własnym dowodem znanego twierdzenia,
innym za

ś

razem wizytator, któremu pani Ewelbuch po jakiej

ś

klasówce dla rozrywki pokazała moj

ą

prac

ę

, zamiast rykn

ąć

ś

miechem na widok kolekcji osobliwych byków zwrócił jej

uwag

ę

na logiczn

ą

interpunkcj

ę

i oryginalny styl chłopca -

ale któ

ż

by tam zaraz dostrzegał niepowszechni talent po

samodzielnym dowodzie twierdzenia lub po zgrabnym u

ż

yciu

pauzy czy przecinka.
Sprawa była jasna:

ś

mierdz

ą

cy le

ń

albo niepospolity

matoł. Zimowe ferie sp

ę

dziłem na pisaniu wierszy.

Postanowiłem zmierzy

ć

swe młode siły z dojrzałym talentem

regionalnej poetki, patronki nowej szkoły, której od
czterech miesi

ę

cy zawdzi

ę

czałem tak wiele czystego

ś

wiatła.

Utwory swe pisałem w tajemnicy przed dorosłymi. Jeden z
moich wierszy wychwalał ciepło domowego ogniska:
Cud stał si

ę

w zagrodzie pewnego wieczora

Gospodarz przemówił do telewizora
Rozkazywał gro

ź

nie przez półtora roku

Ale telewizor nie dał ani kroku
Wi

ę

c huczał na niego przez sze

ść

lat bez mała

A

ż

w biednej maszynie lampa si

ę

przegrzała.

W kunsztownych rymach tej strofy pogrzebałem cztery bł

ę

dy

ortograficzne. Mimo wszystko nie doszłoby jednak do

ż

adnej

tragedii, gdyby utwór nie wpadł w r

ę

ce pana Rozenta, który -

zaintrygowany podejrzanymi chichotami dobiegaj

ą

cymi z

miejsca pracy twórczej - nie przerywaj

ą

c sobie ci

ą

gu ostrych

replik, kierowanych pod adresem spikera, opu

ś

cił podst

ę

pnie

swe stałe stanowisko operacyjne, podszedł na palcach do mnie
i sprytnie zajrzał mi przez rami

ę

.

Zaraz po dzienniku południowym gospodarz uniósł głos na

ż

on

ę

i spienił si

ę

pytaj

ą

c, jak długo jeszcze w swoim domu

b

ę

dzie musiał karmi

ć

i tolerowa

ć

tego kretyna. Na to

otworzyłem drzwi do pokoju i zauwa

ż

yłem krn

ą

brnie,

ż

e

przecie

ż

rz

ą

d płaci za moje utrzymanie, wi

ę

c tylko jemu oraz

pani gospodyni, a nie panu Rozentowi, zawdzi

ę

czam swoje

utrzymanie.
Czego

ś

podobnego w domu tym jeszcze nigdy nie słyszały

ś

ciany! Nast

ę

pnego dnia gospodarz dał listonoszowi pismo do

pana Consmana. Postulował w nim, aby jego wychowanek został
przeniesiony do zakładu specjalnego dla dzieci umysłowo
upo

ś

ledzonych. Wniosek swój uzasadnił brakiem nadziei na

jakikolwiek post

ę

p w nauce oraz niebezpiecznymi wypaczeniami

w moim charakterze, który bezczelnie odszczekuje swojemu
opiekunowi przy ka

ż

dej próbie sprowadzenia go na dobr

ą

drog

ę

.

List zawierał subteln

ą

aluzj

ę

do głosu wydawanego przez

Reksa. To delikatne słowo przyszło panu Rozentowi do głowy,
gdy rano u

ś

wiadomił sobie, ile czasu zmarnował w tej dziurze

na obszczekiwaniu telewizora. Faktycznie: sze

ść

lat bez

mała! Do lampy kineskopowej miał

ż

al głównie o to,

ż

e

ś

wiat

background image

urz

ą

dzony jest niesprawiedliwie. Nic nie dawał mu za darmo,

a przecie

ż

pan Rozent urodził si

ę

- istniał! Miał dowód

osobisty i przewód pokarmowy. Raczył pojawi

ć

si

ę

na Ziemi i

od wielu lat siedział na niej z zało

ż

onymi r

ę

kami. W takiej

pozycji łatwiej mu było obserwowa

ć

działalno

ść

Ludzi i

pot

ę

pia

ć

ich za dochody - niesprawiedliwe jego zdaniem. Bo

ile razy próbował zaj

ąć

si

ę

czymkolwiek, zaraz psuł wszystko

dookoła siebie albo innym przeszkadzał w pracy do tego
stopnia,

ż

e błogosławili go, kiedy prosił o zwolnienie.

Siedział zatem uczciwie i cierpliwie czekał. Ale ile mo

ż

na

czeka

ć

na co

ś

, co ka

ż

demu si

ę

nale

ż

y?

Przedtem wegetował w mie

ś

cie, gdzie nie dali mu samochodu

ani nawet własnego mieszkania. Zdobył je dopiero tutaj, a i
to trafiło mu si

ę

cudem, jak

ś

lepemu kogutowi kura. W

trzydziestym dziewi

ą

tym roku

ż

ycia dorobił si

ę

zaledwie

trzech niewolników, którzy teraz na niego pracowali. Wi

ę

c

ilu brakowało do dziesi

ę

ciu i gdzie tu była sprawiedliwo

ść

?

Innym powodziło si

ę

lepiej. Z faktem tym nigdy nie mógł si

ę

pogodzi

ć

. Dlatego nosił w sobie poczucie wielkiej krzywdy i

codziennie pluł na telewizor. Ta intymna profanacja
sprawiała mu przyjemno

ść

z dwóch co najmniej powodów:

napierw miał złudzenie nieograniczonej władzy, a nast

ę

pnie -

uczucie pełnego bezpiecze

ń

stwa, gdy

ż

systematycznie

zniewa

ż

any ekran w

ż

aden sposób nie mógł go obrazi

ć

.

*
Wkrótce po zako

ń

czeniu zimowych ferii zostałem wezwany do

eleganckiego gabinetu pana Consmana. Dowiedziałem si

ę

tam,

ż

e z jednej strony regulamin nie przewiduje mo

ż

liwo

ś

ci

trzykrotnego powtarzania ka

ż

dej klasy, za

ś

z drugiej - dla

młodzie

ż

y nauka w szkole podstawowej jest obowi

ą

zkowa. W

takiej sytuacji, kiedy pani Rozent opiek

ę

nad niepełnoletnim

uregulowała prawnie, jej legalny mał

ż

onek mógł wysun

ąć

wniosek o skierowanie mnie do zakładu specjalnego. Kierownik
szkoły - jako człowiek dobry i zarazem przekonany o mojej
ułomno

ś

ci - nie zamierzał mnie straszy

ć

widmem jakiej

ś

kary.

Równie

ż

w nowej szkole był wyrozumiały dla wszystkich

matołków i jak dawniej nie cierpiał jedynie uczniów
samodzielnych.
Nie podejrzewał mnie o lenistwo ani o ukryte zdolno

ś

ci.

Nale

ż

ał do zwolenników teorii dziedziczno

ś

ci i uwa

ż

ał,

ż

e mój

niedorozwój umysłowy jest wrodzony. Poniewa

ż

sam nie był a

ż

tak ograniczony, by wierzy

ć

w warto

ść

swego dyplomu, na

powitanie pogładził mnie po głowie jak własnego syna. Miało
to wymow

ę

ż

yczliwego gestu znacz

ą

cego tyle, co pocieszaj

ą

ce

słowa: "My, biedacy, jednakowo przez los pokrzywdzeni, zawsze
powinni

ś

my sobie pomaga

ć

w naszym wspólnym nieszcz

ęś

ciu.

Ale nie zapominajmy przy tym o dziel

ą

cej nas przepa

ś

ci! Bo

kto tu jest kierownikiem szkoły?"
Bior

ą

c pod uwag

ę

to zasadnicze pytanie oraz cechuj

ą

cy go

tolerancyjny stosunek do osobników t

ę

pych, lecz karnych, pan

Consman spróbował stworzy

ć

w swym nowym gabinecie nastrój

przeniesiony z domu, gdzie panuje miła atmosfera rodzinna. W
celu wywołania tego efektu u

ś

miechn

ą

ł si

ę

najpierw i

porozumiewawczo zmru

ż

ył jedno oko. Nast

ę

pnie o

ś

wiadczył,

ż

e

zakład dla młodzie

ż

y intelektualnie niedorozwini

ę

tej jest

o

ś

rodkiem - w gruncie rzeczy - bardzo sympatycznym. Tam nie

ma si

ę

czego ba

ć

! - wykrzykn

ą

ł. Opowiadaj

ą

c, jak wyobra

ż

a

sobie

ż

ycie i obyczaje panuj

ą

ce w przyszłym miejscu mojej

nauki, skoncentrował si

ę

zwłaszcza na opisie zachowania

moich potencjalnych kolegów. Poniewa

ż

wci

ąż

miał

w

ą

tpliwo

ś

ci, czy słowa do

ść

celnie oddaj

ą

cał

ą

przyjemno

ść

obcowania z nimi, jak amator na zawodowej scenie j

ą

ł

na

ś

ladowa

ć

ich ruchy i głosy. Aby zachowa

ć

pełniejszy

background image

realizm opisu, miny strojone przez nich zilustrowałby
szeregiem bardziej wstrz

ą

saj

ą

cych grymasów, gdyby w dalszym

wykrzywianiu twarzy nie przeszkodził mu wo

ź

ny, który

(zaniepokojony jego strasznymi rykami) jak sanitariusz
pogotowia ratunkowego wpadł bez pukania do gabinetu.
Mnie, swego słuchacza i widza, pan Consman postawił na
nogi dopiero po sformułowaniu optymistycznej diagnozy.
Wynikało z niej,

ż

e mój poziom umysłowy jest - niestety -

niezwykle niski, a w zwi

ą

zku z tym stan - bardzo krytyczny.

Ale nie beznadziejny!
Od tego czasu

ż

yłem w l

ę

ku mi

ę

dzy młotem szkoły a

kowadłem domu. Z obu stron słyszałem solenne zapewnienia,

ż

e nie ma tu mowy o

ż

adnej pomyłce ani - tym bardziej - o

represjach czy zem

ś

cie. Decyzj

ę

o skierowaniu mnie do

o

ś

rodka dla młodzie

ż

y umysłowo upo

ś

ledzonej Rada

Pedagogiczna podj

ę

ła po bardzo wnikliwej analizie sytuacji.

Pojad

ę

tam na pocz

ą

tku przyszłego roku szkolnego.

Opiekunowie nie

ż

ycz

ą

mi

ź

le, lecz wprost przeciwnie -

dobrze, przy czym kieruj

ą

si

ę

trosk

ą

o moje staranne

wykształcenie i nienaganne wychowanie. Przecie

ż

maj

ą

obowi

ą

zek my

ś

le

ć

o przyszło

ś

ci swojego wychowanka. Mo

ż

e

obecnie jeszcze nie rozumiem, dlaczego swym wychowawcom
powinienem zaufa

ć

. Jednak po latach, kiedy dorosn

ę

, przyznam

im racj

ę

i z pewno

ś

ci

ą

przyjd

ę

do nich z kwiatami, aby za

wszystko serdecznie podzi

ę

kowa

ć

.

Tymczasem

ż

yłem w nieustannym l

ę

ku przed zapowiedzianym

wyjazdem do drugiej szkoły. My

ś

lałem o niej jak o miejscu

nowej, jeszcze bardziej wyszukanej ka

ź

ni. Gospodarz

postraszył mnie profilaktycznie,

ż

e gdybym uciekł ze wsi,

pr

ę

dzej czy pó

ź

niej zostan

ę

gdzie

ś

zatrzymany i do o

ś

rodka

dla idiotów doprowadzony sił

ą

. Pan Rozent nie ukrywał swej

pogardy dla mnie.
W tym okresie moja niech

ęć

do szkoły przekroczyła granice

nienawi

ś

ci. Przestałem równie

ż

czyta

ć

ksi

ąż

ki. Kładłem si

ę

do łó

ż

ka wcze

ś

nie, ale długo nie mogłem zasn

ąć

. W całym ciele

czułem silny, niezwykle przy

ś

pieszony rytm serca. W ci

ą

gu

dnia te

ż

nie czułem si

ę

najlepiej: bywało,

ż

e bez

ż

adnego

powodu dr

ę

twiała mi r

ę

ka lub noga. Nie widziałem wyj

ś

cia z

tej sytuacji. Je

ż

eli ludzie, którzy nazywali siebie

inteligentnymi, potrafili wywoła

ć

u mnie taki wstr

ę

t do

nauki, to czego mogłem si

ę

spodziewa

ć

po wieloletnim

przebywaniu w towarzystwie osobników bez w

ą

tpienia

ograniczonych? Na podstawie dotychczasowych do

ś

wiadcze

ń

wyobra

ż

ałem ju

ż

sobie, jakimi metodami rozwija si

ę

tam

upo

ś

ledzony intelekt. Wszelkie rzeczywiste poznanie wymaga

niekłamanego zaanga

ż

owania, które dopiero wtedy mo

ż

e

prowadzi

ć

do nieoszukanej prawdy, gdy powodem ka

ż

dego

wysiłku jest niepozorowana miło

ść

. Lecz czy to szczere

uczucie kiedykolwiek wywołał kto

ś

terrorem?

W sierpniu pan Rozent wycofał swoje

żą

danie umieszczenia

mnie w o

ś

rodku specjalnym. Wcale jednak nie kierował si

ę

lito

ś

ci

ą

: po długim namy

ś

le doszedł do prostego wniosku,

ż

e

gdyby mnie wypu

ś

cił z domu, straciłby nie tylko tani

ą

sił

ę

robocz

ą

, ale i rz

ą

dow

ą

dotacj

ę

na moje utrzymanie. Formalnie

zmian

ę

decyzji wytłumaczył bardzo złym stanem swego zdrowia

i nawałem pracy w gospodarstwie.
Ja jednak miałem ju

ż

dosy

ć

. Zapas mojej cierpliwo

ś

ci

wyczerpał si

ę

ostatecznie. Miałem dosy

ć

: pana Rozenta, jego

terroru i obelg, szkoły z jej drylem, tego, co nazywano tu
cywilizacj

ą

. Ogarn

ę

ła mnie skrajna nienawi

ść

do otoczenia.

Jaka b

ę

dzie tutaj moja przyszło

ść

? W najlepszym przypadku

b

ę

d

ę

do ko

ń

ca

ż

ycia parobkiem u pana Rozenta lub którego

ś

z

jego s

ą

siadów. Robotem, czym

ś

w rodzaju domowego zwierz

ę

cia

background image

przeznaczonego do ustawicznej monotonnej pracy - pracy bez
ko

ń

ca. Pracy nudnej i ogłupiaj

ą

cej, nie daj

ą

cej

ż

adnej

satysfakcji. Nie, nie mogłem si

ę

na to zgodzi

ć

. Postanowiłem

uciec i powróci

ć

do Strefy Ska

ż

onej. Chciałem jak dawniej

i

ść

z hord

ą

wiecznie pustymi ulicami miasta, którego granice

le

ż

ały zawsze gdzie

ś

w nieosi

ą

galnej dali. Patrze

ć

tam

daleko, gdzie stalowe niebo ł

ą

czy si

ę

pozornie z betonow

ą

ziemi

ą

, na jasny pas bł

ę

kitu widzialny w prze

ś

witach mi

ę

dzy

wie

ż

owcami. Tak, b

ę

d

ę

znowu dziki, ale b

ę

d

ę

wolny. To, czego

si

ę

tu nauczyłem, przeka

żę

członkom mojej hordy, umiem ju

ż

korzysta

ć

z "dobrodziejstw" cywilizacji, nie b

ę

d

ę

pił

wody z muszli klozetowych i wiem, jak korzysta

ć

z zaworów i

innych urz

ą

dze

ń

, a czego jeszcze nie wiem, to si

ę

domy

ś

l

ę

, bo

wiem,

ż

e to wszystko, co tam jest, zostało zrobione przez

ludzi i dla ludzi.
Moje mi

ęś

nie i ko

ś

ci przystosowały si

ę

do ci

ąż

enia

grawitacyjnego na powierzchni Ziemi, tam w Strefie Ska

ż

onej

- b

ę

d

ę

siłaczem. Za kilka lat, gdy dorosn

ę

, na pewno zostan

ę

wodzem hordy.
Uciekłem pó

ź

nym wieczorem, gdy wszyscy zasn

ę

li. Ze

skrytki pani Rozent, w szafie pod prze

ś

cieradłami, zabrałem

na drog

ę

kilka banknotów. Przez cał

ą

noc szedłem do stacji

kolejowej. O

ś

wicie z wykupionym biletem siedziałem w

wagonie poci

ą

gu jad

ą

cego do miasta.

Konduktor sprawdzaj

ą

cy bilety spojrzał na mnie

podejrzliwie.
- Jedziesz chłopcze bez opieki? - spytał.
- Tak - potwierdziłem. - Jad

ę

do miasta do cioci, która

b

ę

dzie czeka

ć

na mnie na peronie, bo wie pan, mama

zachorowała i nie mogła jecha

ć

ze mn

ą

- skłamałem gładko.

Kiwn

ą

ł ze zrozumieniem głow

ą

i wyszedł z przedziału.

Po kilku godzinach jazdy wysiadłem z poci

ą

gu na peronie

pierwszej podziemnej kondygnacji. Odszukałem szybkobie

ż

n

ą

wind

ę

i zjechałem na poziom szesnastej kondygnacji. Ni

ż

ej

zaczynała si

ę

Strefa Ska

ż

ona.

Dwa dni zaj

ę

ło mi odtwarzanie w pami

ę

ci drogi do windy,

któr

ą

tu przyjechałem. Przecie

ż

w ko

ń

cu j

ą

znalazłem.

Gdy wreszcie stan

ą

łem w kabinie windy wpatrzony w rz

ę

dy

przycisków, ogarn

ę

ła mnie rozpacz. Pod moimi stopami było

trzy tysi

ą

ce kondygnacji. Znalezienie kondygnacji, na której

ż

yła moja horda było mo

ż

liwo

ś

ci

ą

znalezienia igły w stogu

siana. Zamkn

ą

łem oczy i na

ś

lepo przycisn

ą

łem cztery

przyciski.
Gdzie

ś

si

ę

zatrzyma - pomy

ś

lałem.

Czekała mnie długa droga w nieznane, mogłem znale

źć

inn

ą

hord

ę

, ale nie było

ż

adnej pewno

ś

ci,

ż

e j

ą

znajd

ę

.

Winda ruszyła - przy

ś

pieszała coraz bardziej. Byłem

znowu wolny.
Adam Wi

ś

niewski-Snerg

Notka do odc. 1.

ADAM WI

ś

NIEWSKI-SNERG

Urodzony 1 stycznia 1937 roku w Płocku, zmarł tragicznie
w Warszawie 24 sierpnia 1995; obchodzimy drug

ą

rocznic

ę

jego

ś

mierci. Autor pami

ę

tnego "Robota" (1973), który burzył w

swoim czasie autorskie hierarchie, a tak

ż

e "Według łotra"

(1978), "Nagiego celu" (1980), wreszcie "Arki" (1989).
Pisarz nagradzany, tłumaczony, komentowany; a jednocze

ś

nie

samotnik, rogata dusza, skłócony ze sob

ą

i

ś

wiatem

maksymalista, którego ci

ęż

kie do

ś

wiadczenia dzieci

ń

stwa i

trudny charakter skazywały na nieustanne rozczarowania.
Fizyk-amator, filozofuj

ą

cy pisarz egzystencjalny spod znaku

background image

Kafki, opowiadał stale wła

ś

ciwie t

ę

sam

ą

histori

ę

o

jednostce badaj

ą

cej w skupieniu i trwodze natur

ę

i granice

absurdalnego

ś

wiata, w który rzucił j

ą

los. Podobnie jak

dla Dicka (jak dla najlepszych), rekwizytornia dekoracji,
chwytów, tematów i postaci SF (Obcy, robot, dylematy:
naturalne-sztuczne, zaprogramowane-wybrane) była mu nie
celem, lecz metod

ą

do wyrzucenia z siebie dychawych

problemów i nadania im artystycznego kształtu. Dlatego jego
barwne i wyszukane opowie

ś

ci s

ą

na pierwszy rzut oka

nierozpoznawalne jako obsesyjne nawi

ą

zania do tego samego. A

jednak znawca odnajdzie bez w

ą

tpienia w prezentowanym dzi

ś

"Dzikusie" temat i ton wspólny z całym Snergowym dziełem.
Poniewa

ż

drukujemy rzecz w dwu cz

ęś

ciach - obszerniej o tej

noweli za miesi

ą

c.

W "Fantastyce", pomijaj

ą

c wywiad Parowskiego ("Karcer i

niebo wcielenia", "F" 6/87) nie drukowali

ś

my Snerga ani

razu, w "NF" - niewiele; za

ż

ycia: "Rozdwojenie" ("NF"

6/95). Po

ś

miertnie: trzy miniatury "Pery Eks obraca si

ę

w

ś

ród ludzi delikatnych (i oczytanych)", "Rozmach i energia

Perego Eksa" oraz "Tramwajada" ("NF" 4/ /96). Tam

ż

e obszerny

blok wspomnie

ń

o Adamie (Krystyny Wawer-Dadmun, Edwarda

J

ę

drzejewskiego, Janusza Cegieły i Jadwigi J

ę

drzejewskiej-

Ruff) oraz wywiad Oramusa z TS "Politechnik" z 1977 roku
"Teoria wzgl

ę

dno

ś

ci

ż

ycia" i komentarz Snerga do teorii

Nadistot. W"NF" 4/91 Snerg w sonda

ż

u "SF pod koniec

stulecia"; mówił bez entuzjazmu o rynkowej ewolucji gatunku;
zrywał z fantastyk

ą

a wybierał fizyk

ę

. Ale to nie sko

ń

czyło

si

ę

dobrze.

(mp)

Notka do odc. 2.

Nie zostawił du

ż

ego nowelistycznego dorobku: "Anioł

przemocy" w antologii "Wehikuł wyobra

ź

ni" (Wyd. Pozna

ń

skie

1978), "Oaza" w zbiorze "Go

ść

z gł

ę

bin" (Wyd. Czytelnik

1979) - pierwsze opowiadanie było mroczne i dziwaczne,
drugie wygl

ą

dało na wysilone. Uwa

ż

ne, analityczne i

obsesyjne badania dziwnych rzeczywisto

ś

ci, snucie

pracowitych hipotez, zdzieranie powłok pozorów - lepiej
wychodziło Snergowi w powie

ś

ciach. Dysponuj

ą

c wi

ę

ksz

ą

liczb

ą

stron, łatwiej trafiał w ton wła

ś

ciwy; potrafił zmie

ś

ci

ć

w

dziele swoj

ą

spraw

ę

i skuteczniej uwodzi

ć

czytelników.

Tym wi

ę

ksza nasza rado

ść

, cho

ć

szkoda,

ż

e Adam jej nie

doczekał, z odnalezienia i mo

ż

liwo

ś

ci przedstawienia Pa

ń

stwu

nowej, nieznanej a udanej noweli Snerga. Ciekawej tak

ż

e

dlatego,

ż

e znajdziemy tu akcenty, których przedtem w jego

prozie programowo (po cz

ęś

ci wynikało to z programu cenzora)

nie było. Jest to opowiadanie z gatunku SF - rekomenduje
rzecz w li

ś

cie pan Stanisław Wi

ś

niewski, brat Adama, który

opowiadanie odnalazł i przepisał z r

ę

kopisu - według mojego

zdania pasuj

ą

ce do profilu "NF". Adam ulokował w drugiej

jego cz

ęś

ci ładny kawałek własnego

ż

yciorysu.

Tekst wyra

ź

nie dwudzielny, dziej

ą

cy si

ę

w dwu

ś

wiatach

(dlatego, a tak

ż

e ze wzgl

ę

dów metra

ż

owych wydrukowali

ś

my go

w dwu odcinkach), obsługuje dwie wielkie mitologie science
fiction. Zderza tu Snerg technologiczn

ą

cywilizacj

ę

przyszło

ś

ci z rozsypuj

ą

cym si

ę

ś

wiatem dark future - jedno

nawi

ą

zuje do kosmicznych marze

ń

, drugie do politycznych i

psychologicznych demaskacji fantastyki socjologicznej. Oba
bieguny nowelowego

ś

wiata ogl

ą

da Snerg z perspektywy

DZIKUSA, człowieka znik

ą

d, za jakiego si

ę

miał. Znajdujemy

tu przejmuj

ą

c

ą

prób

ę

autoanalizy (gł

ę

bsz

ą

ni

ż

w

młodzie

ń

czych "Perry Eksach", "NF" 4/96); bohater Snerga chce

background image

polubi

ć

ś

wiat i chce by

ć

lubiany, ale mu nie wychodzi. Znana

jest historia o niem

ą

drej polonistce, która przyblokowała

Snerga na eksternistycznej maturze, pozbawiaj

ą

c mo

ż

liwo

ś

ci

studiowania - introspekcje "Dzikusa" pokazuj

ą

,

ż

e spór

Snerga ze szkoł

ą

, z praktyk

ą

wdra

ż

ania wiedzy (chodzi o

wczesn

ą

szkoł

ę

PRL-owsk

ą

) był bardziej fundamentalny.

Snergowy "Dzikus"

ź

le czuje si

ę

w swojej skórze i podobnie

mówi o sformalizowanej wiedzy jak Kafkowski "Głodomór" o
jedzeniu: Musz

ę

głodowa

ć

, nie potrafi

ę

inaczej (..) poniewa

ż

nie mogłem znale

źć

potrawy, która by mi smakowała. Gdybym j

ą

znalazł, wierz mi, nie starałbym si

ę

o wywoływanie sensacji i

najadłbym si

ę

tak jak ty i inni. Odsłania te

ż

Snerg, czy

mo

ż

e bada, w "Dzikusie" ten rys własnej osobowo

ś

ci, o którym

mowa we wspomnieniach przyjaciół: upór, maksymalizm, niech

ęć

do zamkni

ę

tych systemów, przekładanie wszystkiego na własn

ą

logik

ę

stale od nowa. "Dzikus" tak jak powie

ś

ci Adama

okazuje si

ę

wi

ę

c

ś

wiadectwem do

ś

wiadcze

ń

bogatych i ponurych

- wewn

ę

trznych i zewn

ę

trznych. I cho

ć

brzmi chwilami

staro

ś

wiecko, to zarazem poruszaj

ą

co. Do nowoczesnej

tematyki "szkolnej" w uj

ę

ciu Inglota, Dukaja, dopowiada

Snerg nowe tony.
UWAGA! - w wersji udost

ę

pnionej nam przez pana Stanisława

opowiadanie nosi tytuł "HORDA". Ale

ż

e istnieje ju

ż

znacz

ą

cy

tekst Piotra Górskiego pod tym tytułem ("NF" 11/92), a tak

ż

e

dla autobiograficznej warstwy noweli Snerga, której "DZIKUS"
zdecydowanie bardziej odpowiada, zdecydowałem si

ę

na zmian

ę

.

My

ś

l

ę

,

ż

e - podobnie jak brat Stanisław - i Adam, gdyby

ż

ył,

dałby si

ę

na to namówi

ć

.

(mp)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wiśniewski Snerg Adam Trzecia Cywilizacja
Wiśniewski Snerg Adam Arka
Wiśniewski Snerg Adam Rozdwojenie
Wiśniewski Snerg Adam Według łotra
Wiśniewski Snerg Adam Zmowa
Wiśniewski Snerg Adam Według Łotra
Wiśniewski Snerg Adam Według Łotra
Wiśniewski Snerg Adam Arka
Wiśniewski Snerg Adam Eksperymentator
Wiśniewski Snerg Adam Trzecia Cywilizacja
Wiśniewski Snerg Adam Przerwany film
Wiśniewski Snerg Adam Arka
Wiśniewski Snerg Adam Według łotra
Wiśniewski Snerg Adam Według Łotra
Wisniewski Snerg Adam Eksperymentator
Wiśniewski Snerg Adam Trzecia Cywilizacja
Wisniewski Snerg Adam Przerwany film

więcej podobnych podstron