.st
James Fenimore Cooper
Młody Orzeł
Instytut Prasy i Wydawnictw "Novum",
Warszawa 1989
Tom
Caĺo׏ w tomach
Polski Zwićzek Niewidomych Zakĺad Wydawnictw i NagraĄ
Warszawa 1990
.pa
Tekst niniejszego wydania
przygotowano na podstawie edycji polskiej z 1902 roku, w której dokonano koniecznych zmian jĹzykowych.
Tĺoczono w nakĺadzie 10 egz. pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni PZN,
Warszawa ul. Konwiktorska 9. Pap. kart. 140 g. kl. III_Bć1 Przedruk z Instytutu
Prasy i Wydawnictw "Novum", Warszawa 1989
Pisaĺa: K. Jurczyk.
Korekty dokonaĺa
K. Kruk
.st
Rozdziaĺ I~
Spór my×liwych
o zabitć zwierzynĹ
środek stanu New York stanowi malownicze miejsce skĺadajćce siĹ ze wzgórz i dolin. Tam wĺa×nie rzeka Delaware zaczyna swój bieg, a takže wypĺywa z licznych Žródeĺ wspaniaĺa Suskehanne, tworzćc w dalszym cićgu jednć z najwiĹkszych rzek Stanów Zjednoczonych. Niemal wszystkie góry nadajć siĹ do uprawy; nad brzegami rzeczek lub jezior wznoszć siĹ wioski i ĺadne posiadĺo×ci. Drogi wijć siĹ w rozmaitych kierunkach po wzgórzach i dolinach.
W ostatnich dniach grudnia 1795 roku, o zachodzie sĺoĄca, kryte sanie przesuwaĺy siĹ z wolna po stromej drodze. Wieczór byĺ zimny lecz pogodny; obĺoki o×wietlone gasnćcymi promieniami sĺoĄca róžowiĺy siĹ na zachodzie nad ziemić pokrytć ×niegiem.
Droga wiodćca po spadzistym
stoku góry miaĺa z jednej strony wysokć ×cianĹ, z drugiej zabezpieczona byĺa od gĺĹbokiej przepa×ci zrĹbem z kĺód, rzuconych niedbale. Wierzchoĺek góry pokrywaĺ las cićgnćcy siĹ daleko.
PiĹkne kasztanki, zaprzĹžone do krytych sani, osypane byĺy szronem, iskrzćcym siĹ w powietrzu; z nozdrzy ich buchaĺa para. Uprzćž z czarnego rzemienia zdobiĺ brćz bĺyszczćcy w promieniach sĺoĄca jak zĺoto.
Na koŽle siedziaĺ Murzyn, liczćcy okoĺo dwudziestu lat. Mróz marszczyĺ mu l×nićcć twarz i z žywych czarnych oczu
wyciskaĺ ĺzy, nie mogćc wszakže pozbawiŹ ich wyrazu wesoĺo×ci. Ogromny ciĹžki pojazd zwany slejgiem, mógĺ pomie×ciŹ licznć rodzinĹ, tym razem jednak siedziaĺ w nim starszy mĹžczyzna i mĺoda kobieta. Podróžny
wysokiego wzrostu, owiniĹty byĺ w futro i miaĺ na gĺowie kunowć
czapkĹ, zakrywajćcć uszy, spod niej wyglćdaĺa twarz o rysach
szlachetnych i mĹskich, wielkie niebieskie oczy, w których malowaĺa siĹ dobroŹ, roztropno׏ i wesoĺo׏. Mĺoda osóbka
siedzćca obok niego, otulona byĺa rozmaitymi ciepĺymi okryciami. Spod jedwabnej, czarnej kapotki, podbitej puchem, wyzieraĺy od czasu do czasu czarne, ×liczne oczĹta peĺne žywo×ci i ognia.
Ojciec i córka jechali w
milczeniu, oddani wĺasnym my×lom. Ojciec przypomniaĺ sobie, jak przed czterema laty jego nieboszczka žona žegnaĺa ukochanć jedynaczkĹ, wysyĺajćc jć dla dokoĄczenia nauk do New Yorku. W kilka miesiĹcy potem straciĺ swć zacnć towarzyszkĹ žycia; pomimo jednak wielkiego osamotnienia, nie chciaĺ przerywaŹ nauk córki i przedwcze×nie sprowadziŹ jej do siebie.
My×li Elžuni byĺy mniej posĹpne: przyglćdaĺa siĹ ciekawie róžnym zmianom zaszĺym w tej okolicy podczas jej
nieobecno×ci. GórĹ, po której jechali, pokrywaĺy wysokie sosny, ich ciemna zieleĄ odbijaĺa od ×niežnej bieli, tworzćc kontrast wielce malowniczy.
Podróžni nie odczuwali wiatru, ale wierzchoĺki drzew chwiaĺy siĹ z gĺuchym szumem, przypominajćcym groŽny powiew zimy.
Nagle poszczekiwanie psów rozlegĺo siĹ po lesie. Marmaduk Temple, jadćcy z córkć, przerwaĺ swe rozmy×lania i zawoĺaĺ na woŽnicĹ:
- Stój, Adžy, stój! To gĺos
starego Hektora, poznajĹ go w×ród tysićca innych. Pewno Nataniel Bumpo, korzystajćc z piĹknej pogody, wyszedĺ na polowanie i psy jego gonić daniela. Elžuniu - dodaĺ zwracajćc siĹ do córki - wszak
nie lĹkasz siĹ strzaĺu, wiĹc dostarczĹ ci zwierzyny na ×wiĹta.
Murzyn zatrzymaĺ konie i, bijćc siĹ rĹkoma po bokach, rozgrzewaĺ skrzepĺe od zimna palce, Marmaduk Temple,
tymczasem, wyskoczyĺ z sani, zdjćĺ futrzane rĹkawice pokrywajćce zamszowe, wydobyĺ strzelbĹ i opatrzywszy podsypkĹ, skierowaĺ siĹ do lasu. Wkrótce ukazaĺ siĹ piĹkny daniel pĹdzćcy rćczo pomiĹdzy drzewami; podróžny zĺožyĺ siĹ w mgnieniu oka i daĺ ognia, daniel jednak biegĺ dalej i juž przesadziŹ miaĺ drogĹ, kiedy daĺ siĹ sĺyszeŹ drugi strzaĺ, zwierz podskoczyĺ wysoko, lecz wnet trzeci strzaĺ obaliĺ go na ziemiĹ. Jednocze×nie dwóch my×liwych ukazaĺo siĹ spoza drzew.
- To ty, Natty? - zawoĺaĺ
Temple, zbližajćc siĹ do starszego z nich i oglćdajćc zabitego daniela. - Gdybym wiedziaĺ, že jeste× tam ukryty, nie byĺbym strzelaĺ, ale usĺyszawszy szczekanie Hektora nie mogĺem siĹ powstrzymaŹ i zapomniaĺem o caĺym ×wiecie. Jednak nie jestem zupeĺnie pewny, czy to mój strzaĺ poĺožyĺ trupem zwierzynĹ.
- Nie, nie, panie sĹdzio -
odpowiedziaĺ strzelec ze zĺo×liwym nieco u×miechem - pan tylko zužyĺ trochĹ prochu, žeby sobie ogrzaŹ nos w tak zimny wieczór. Czyž možna zabiŹ daniela z takiej strzelbeczki na wróble? DosyŹ jest teraz drobnego ptactwa i bažantów w lesie, može pan codziennie mieŹ pasztety, ale chcćc upolowaŹ grubszć zwierzynĹ, naležy wzićŹ strzelbĹ z dĺugć rurć i zamiast kĺaków užyŹ skóry dobrze natĺuszczonej, inaczej zužyje pan dužo prochu, a korzy×ci z tego nie bĹdzie žadnej.
To mówićc, strzelec wierzchem rĹki otarĺ usta, jak gdyby chcćc
ukryŹ drwićcy u×miech, który ožywiĺ jego twarz.
- Moja fuzja bije dobrze,
Natty - odrzekĺ podróžny dobrodusznym tonem - nie pierwszy to raz trafiĺem z niej daniela. Widzisz, že ma dwie rany, strzaĺ byĺ w szyjĹ i w serce, zupeĺnie možliwe, že to ja wĺa×nie zadaĺem ×miertelnć ranĹ.
- Mniejsza o to, który z nas
dwóch - odrzekĺ Natty, marszczćc brwi chmurnie; dobywszy nóž zza pasa, przeržnćĺ gardĺo danielowi - ale zwierz padĺ nie po
pierwszym ani drugim, ale dopiero po trzecim strzale - dodaĺ po chwili - a ten wymierzyĺa mĺodsza i pewniejsza rĹka, niž pana sĹdziego i moja! Co do mnie jestem czĺowiekiem niebogatym, mogĹ wszakže obyŹ siĹ bez zwierzyny, tylko bĹdćc mieszkaĄcem wolnego kraju, nie lubiĹ zrzekaŹ siĹ moich praw, chociaž i u nas nieraz tak samo jak i w starym ×wiecie przemoc jest prawem.
Stary strzelec wypowiedziaĺ
ostatnie sĺowa z ponurć niechĹcić.
- Chodzi mi tylko o chlubĹ, Natty - odpowiedziaĺ podróžny z niezmćconym spokojem. - Cóž wart jest taki daniel? Zaledwie kilka dolarów, ale przyjemnie jest wiedzieŹ, že sam go upolowaĺem. Chciaĺbym zažartowaŹ z Ryszarda, który siedem razy tej jesieni chodziĺ na polowanie i przyniósĺ tylko jednego bekasa i kilka popielic.
- Oj, panie sĹdzio - zawoĺaĺ
Natty, wzdychajćc žaĺo×nie; z powodu waszego nieobliczalnego trzebienia nieĺatwo teraz o zwierzynĹ! MinĹĺy te czasy kiedy zabijaĺem po trzydzie×ci danieli starych i bez liku mĺodych podczas jednej jesieni. Nieraz najwspanialszego dzika zdarzaĺo mi siĹ zabiŹ przez szparĹ w ×cianie mojej chaĺupy. Ilež to razy wycie wilków wybijaĺo mnie
ze snu. Mój stary Hektor ma od nich pamićtkĹ - dodaĺ, gĺaszczćc wielkiego czarnego psa z biaĺym podgardlem i pstrymi ĺapami. - Pies ten lepszy od niejednego czĺowieka, bo nigdy nie odstĹpuje przyjaciela i przywićzany jest do tego, czyj chleb je - dodaĺ z naciskiem.
W sĺowach i zachowaniu siĹ
starego strzelca byĺo co× szczególnego, co uderzyĺo ElžbietĹ i zaczĹĺa przyglćdaŹ siĹ mu uwažnie. Byĺ to czĺowiek majćcy sze׏ stóp wzrostu, a z powodu niezwykĺej chudo×ci wydawaĺ siĹ znacznie wyžszy.
Lisia czapka pokrywaĺa mu czĹ׏ dĺugich, wiekiem pobielonych wĺosów, policzki miaĺ zapadĺe, spod krzaczastych brwi bĺyszczaĺy szare, bystre i peĺne žywo×ci oczy. Krój jego odzienia byĺ do׏ dziwaczny, poniewaž sam je sobie sporzćdzaĺ bez pomocy krawca. Skóra jelenia obci×niĹta pasem wkoĺo žeber stanowiĺa wierzchni ubiór, kamasze równiež z tej skóry zachodziĺy za
kolana, osadnicy przezywali go Kosmatym Kamaszem lub Skórzanć PoĄczochć. Na rzemieniu zwieszaĺ mu siĹ przez lewe ramiĹ ogromny róg woĺowy, wyrobiony tak cienko, že w nim proch prze×wiecaĺ. Natty wzićĺ wĺa×nie do rĹki želaznć miarkĹ, napeĺniĺ jć prochem i zaczćĺ nabijaŹ swć rusznicĹ tak niezmiernie dĺugć, že kiedy kolba staĺa na ×niegu, koniec rury siĹgaĺ mu až do czapki.
Temple tymczasem oglćdaĺ daniela i nie zwažajćc na zĺy humor starego strzelca, zawoĺaĺ:
- Nie chce mi siĹ Natty, zrzec
moich pretensji, bo je×li to ja trafiĺem w szyjĹ, drugi strzaĺ byĺ tylko, jak my nazywamy, "zĺym zamiarem".
- Može pan sĹdzia dobieraŹ
jakie chce uczone nazwy - odrzekĺ Natty - ale ĺatwiej jest znaleŽŹ wyraz, niž zabiŹ daniela w biegu. Mówiĺem juž zresztć, že
padĺ on z rĹki mĺodszej i pewniejszej od naszej.
- Wyrzucimy w górĹ dolar, žeby
los zadecydowaĺ, kto ma wiĹksze prawa do rogacza - zawoĺaĺ sĹdzia, zwracajćc siĹ do drugiego strzelca. - Co powiesz na to?
- MówiĹ, že to ja zabiĺem - odpowiedziaĺ mĺody my×liwy nieco chmurnie i hardo, opierajćc siĹ na strzelbie takiej prawie, jakć miaĺ Natty.
- Dwóch was przeciw mnie
jednemu - rzekĺ sĹdzia z u×miechem - ale pogodzimy siĹ przeciež. Sprzedajcie mi daniela.
- Nie mogĹ sprzedaŹ tego, co
do mnie nie naležy - rzuciĺ Natty niechĹtnie. - Widziaĺem nieraz, že zwierz postrzelony w
szyjĹ caĺy dzieĄ chodziĺ; nie mam zwyczaju przywĺaszczaŹ sobie cudzej wĺasno×ci.
- Uparty jeste× Natty - za×miaĺ siĹ Temple, chcćc koniecznie postawiŹ na swoim. - Sĺuchaj, mĺody strzelcze, dam ci trzy dolary za daniela - dodaĺ zwracajćc siĹ do my×liwego.
- Rozstrzygnijmy przede
wszystkim do kogo powinien naležeŹ - odparĺ mĺodzian. - Iloma kulami nabita byĺa paĄska fuzja?
- PiĹcioma. Czy nie do׏, aby
zabiŹ rogacza?
- DosyŹ jednej - odpowiedziaĺ strzelec, postĹpujćc parĹ kroków w gĺćb lasu. - Nikt prócz pana
nie strzelaĺ z tej strony, racz pan obejrzeŹ to drzewo, oto jedna, druga, trzecia, czwarta kula.
- A pićta? - zapytaĺ sĹdzia
triumfujćco.
- Pićta jest tu - odrzekĺ mĺodzian i odrzuciwszy pĺaszcz, wskazaĺ przestrzelone odzienie i ramiĹ zalane krwić.
- O mój Bože! - zawoĺaĺ Temple
ze szczerym wspóĺczuciem. - Siadaj co prĹdzej do naszych sani; o póĺ kilometra stćd jest
chirurg, który ci opatrzy ranĹ. Koszty leczenia sam poniosĹ, bĹdziesz u mnie až do zupeĺnego wyzdrowienia.
- DziĹkujĹ panu za jego dobre
chĹci, ale mam przyjaciela, który bardzo by siĹ niepokoiĺ o mnie. Zresztć rana jest lekka, ko׏ nie zadra×niĹta. Teraz sćdzĹ, že pan mi przyznaje prawo do zwierzyny?
- PrzyznajĹ, bez wćtpienia, i
dajĹ ci pozwolenie polowania w moich lasach. Dotćd jeden tylko Natty miaĺ ten przywilej, ale sprzedaj mi proszĹ daniela, masz oto zapĺatĹ - dodaĺ sĹdzia, wyjmujćc banknot z pugilaresu.
Natty, prostujćc siĹ wynio×le,
mruknćĺ:
- Sć jeszcze ludzie starzy, którzy mogć powiedzieŹ, že Natty Bumpo pierwej miaĺ prawo polowaŹ w tych lasach niž Marmaduk
Temple zabroniŹ mu tego! Lepiej by urzĹdowo nie pozwolono strzelaŹ z tych przeklĹtych
fuzyjek, które Bóg wie gdzie ×rut rozrzucajć!
Mĺody strzelec skĺoniwszy siĹ
sĹdziemu, odpowiedziaĺ stanowczym tonem:
- Niech mi pan daruje, ale sprzedaŹ zwierzyny nie mogĹ, gdyž jest mi potrzebna.
- BĹdziesz mógĺ kupiŹ sto
danieli za sumĹ, którć ci dajĹ - odrzekĺ sĹdzia zdumiony odmowć - wszak to banknot studolarowy.
Strzelec jakby zawahaĺ siĹ
chwilĹ, ale wnet potrzćsnćĺ przeczćco gĺowć.
Elžunia, sĺuchajćca rozmowy, wychyliĺa gĺówkĹ i nie zwažajćc na zimno, odrzuciĺa kapturek z czoĺa. Zwracajćc siĹ do mĺodego strzelca, rzekĺa uprzejmie:
- Niech pan nie martwi mego ojca i zgodzi siĹ pojechaŹ z nami, aby×my mogli udzieliŹ mu pomocy.
Strzelec zĺagodniaĺ widocznie
i zachwiaĺ siĹ w swym
postanowieniu, co spostrzegĺszy Temple wzićĺ go za rĹkĹ i poczćĺ
znowu nalegaŹ.
- Nigdzie bližej - rzekĺ - nie
opatrzć ci rany, niž u nas, w Templtonie, bo stćd do chaty Nattiego bĹdzie dobre trzy mile. Siadaj z nami, po×lĹ wnet po lekarza, Natty uspokoi twego przyjaciela, a jutro, je×li zechcesz, powrócisz do siebie.
Mĺodzieniec staraĺ siĹ
wyswobodziŹ rĹkĹ z mocno ×ciskajćcej jć dĺoni sĹdziego, ale spotkawszy siĹ ze wzrokiem Elžbiety widocznie walczyĺ skrycie z sobć, by nie ulec namowom.
Natty, wsparty wcićž na strzelbie, odezwaĺ siĹ do towarzysza:
- Najmćdrzej bĹdzie pojechaŹ
do Templtonu, bo je×li kula zostaĺa w ranie, to ja juž temu zaradziŹ nie potrafiĹ. Dawniej co innego. Przed trzydziestu laty, pamiĹtam, szedĺem sam jeden przez pustyniĹ siedemdziesićt mil z kulć w lĹdŽwiach i sam wydobyĺem jć nožem. Indianin John bardzo dobrze przypomina sobie tĹ chwilĹ, bo wĺa×nie wówczas poznali×my siĹ.
Koniec koĄców mĺody strzelec daĺ siĹ skĺoniŹ i usiadĺ razem z podróžnymi. Murzyn przy pomocy swego pana zarzuciĺ daniela na paki, a nastĹpnie Temple poczćĺ zapraszaŹ jeszcze Nattiego, by siĹ zabraĺ z nimi, ale ten stanowczo odmówiĺ.
- Nie, panie sĹdzio - odrzekĺ
- mam dužo roboty w domu, muszĹ
wracaŹ do swego kćta, ale temu mĺodemu kaž pan zaraz opatrzyŹ ramiĹ, niech lekarz wyjmie kulĹ, a ja znam takie zioĺa, które
prĹdzej zagojć ranĹ niž wszelkie plastry. Ježeli za× spotkacie po drodze Indianina, to radziĺbym go zabraŹ z sobć, bo ma doskonaĺe lekarstwo na stĺuczenia i rany.
- Natty, nie mów nic o tym, že
jestem raniony, ani gdzie jadĹ. PamiĹtaj! - szepnćĺ mĺody
strzelec na požegnanie.
- Spu׏ siŠna starego Bumpa -
odpowiedziaĺ Natty - rzucajćc znaczćce spojrzenie na mĺodego przyjaciela - kto czterdzie×ci lat przežyĺ na pustyniach, musiaĺ nauczyŹ siĹ trzymaŹ jĹzyk za zĹbami. PamiĹtaj co mówiĺem o Johnie.
- Dobrze, dobrze, skoro tylko wyjmć mi kulĹ, powrócĹ zaraz do was i przyniosĹ ŹwiartkĹ daniela na ×wiĹta...
Natty przerwaĺ mu, przykĺadajćc palec do ust na znak milczenia. Usunćĺ siĹ z drogi, majćc oczy utkwione w sam szczyt sosny, po czym postćpiĺ krok naprzód, odwiódĺ kurek i dĺugć swć rusznicĹ wymierzyĺ w górĹ. Podróžni zdjĹci ciekawo×cić, wysunĹli gĺowy i wnet dostrzegli cel jego strzaĺu. Byĺ to ptak ukryty w×ród najwyžszych gaĺĹzi, tylko szyjĹ i gĺowĹ widaŹ byĺo. Bumpo strzeliĺ, ptak trzepoczćc siĹ spadĺ na ziemiĹ. Pies rzuciĺ siĹ wnet po zdobycz.
- Do nogi, Hektor! Nazad, stary ĺotrze! - zawoĺaĺ Natty.
Posĺuszny pies powróciĺ do
swego pana, ten nabiĺ strzelbĹ, po czym, ujćwszy ptaka bez gĺowy, pokazaĺ go podróžnym, mówićc:
- To lepszy przysmak, niž
pieczeĄ ze zwierzyny! Przyzna pan, panie sĹdzio, že z fuzji my×liwskiej nie potrafiĺby pan trafiŹ ptaka na takć odlegĺo׏ nie oderwawszy ani jednego piórka!
Natty za×miaĺ siĹ triumfujćco otworzywszy szeroko usta. Byĺ to ×miech dziwny, bez gĺosu, sĺychaŹ tylko byĺo jakby gĺuche rzĹženie.
Požegnawszy mĺodego strzelca, przypomniaĺ mu jeszcze, že ma koniecznie widzieŹ siĹ z Indianinem i leczyŹ siĹ jego zioĺami po czym zawróciĺ w stronĹ lasu i wkrótce wraz ze swymi psami zniknćĺ z oczu
podróžnym na zakrĹcie drogi. Rozdziaĺ II~
Przeszĺo׏ Marmaduka Templa.
Przygoda w podróžy
Jeden z przodków Marmaduka Templa przybyĺ do Pensylwanii wraz ze sĺynnym zaĺožycielem tej osady, Wilhelmem Pennem. SpieniĹžywszy caĺć swć majĹtno׏ w Anglii, przywiózĺ z sobć do
Ameryki do׏ znacznć sumĹ, za którć nabyĺ dužć ilo׏ ziemi, žyĺ bardzo dostatnio, piastowaĺ wysokie urzĹdy i zmarĺ w porĹ, nie majćc pojĹcia o tym, že jest wĺa×ciwie caĺkiem ubogi. Zwykĺa to jest kolej ludzi przybywajćcych ze znacznymi kapitaĺami do Ameryki; najczĹ×ciej ubožejć stopniowo, nie mogćc siĹ dostosowaŹ do nowych warunków, inni za×, zawdziĹczajćcy dobrobyt wĺasnej tylko pracy, umiejć go utrzymaŹ. Potomkowie Templa žyli w wielkim niedostatku, ale, powodowani ambicjć, postanowili odzyskaŹ majćtek i znaczenie. Ojciec sĹdziego Marmaduka Templa oženiĺ siĹ bogato i daĺ synowi staranne wychowanie. Ten ostatni zaprzyjaŽniĺ siĹ ze swym rówie×nikiem, Edwardem Effinghamem, pobierajćcym wraz z nim nauki. Ojciec Edwarda sĺužyĺ w wojsku od mĺodo×ci,
uczestniczyĺ w wielu bitwach z Francuzami i odznaczyĺ siĹ wielkć waleczno×cić, zyskujćc sĺawĹ i zaszczyty. Po otrzymaniu
dymisji w randze majora, nie chciaĺ korzystaŹ z proponowanych mu urzĹdów, uwažano go wiĹc w sferach rzćdowych za oryginaĺa i dziwaka pogardzajćcego pieniĹdzmi. Odtćd zamieszkaĺ we wĺasnej siedzibie, cieszćc siĹ ogólnym powažaniem, ale gdy jego jedyny syn postanowiĺ ustaliŹ swój los i wstćpiĺ w zwićzki maĺžeĄskie z wybrankć serca, major oddaĺ mu caĺy majćtek, skĺadajćcy siĹ z kapitaĺów w
banku, wielu posiadĺo×ci oraz znacznej przestrzeni ziemi w stronach niezamieszkaĺych przez osadników, poprzestajćc na rencie wypĺacanej mu przez syna.
Skoro Edward objćĺ to wszystko
w posiadanie, natychmiast
odszukaĺ przyjaciela swego Marmaduka, któremu bezgranicznie mógĺ zaufaŹ i zaczĹli wspólnie prowadziŹ interesy. Wobec tego Marmaduk najzupeĺniej uczciwć drogć dorobiĺ siĹ wkrótce ĺadnej fortuny i kupiĺ posiadĺo׏ nad Žródĺami rzeki Suskehanny. Przy zasobach pieniĹžnych, staraniu i wytrwaĺo×ci podwoiĺ w szybkim czasie warto׏ ziemi, a w chwili gdy siĹ opowie׏ nasza zaczyna, uchodziĺ za najbogatszego obywatela w tej okolicy. Gdy wybuchĺa wojna o niepodlegĺo׏, Edward sĺužyĺ w wojsku angielskim i broniĺ praw swego rzćdu, a Temple staĺ po stronie powstaĄców. Po zwyciĹstwie tych
ostatnich, Edward opu×ciĺ AmerykĹ, pozostawiwszy wszystkie
dokumenty majćtkowe i kapitaĺy w rĹku Marmaduka, który otrzymaĺ wiadomo׏, že Effingham utonćĺ podczas burzy na morzu w drodze
do Stanów Zjednoczonych. W okrĹgu, w którym mieszkaĺ Marmaduk miaĺ opiniĹ czĺowieka sprawiedliwego, o nieskazitelnym charakterze. To byĺo powodem obrania go sĹdzić Sćdu Najwyžszego.
Po ×mierci ukochanej žony przelaĺ caĺe swe uczucie na jedynaczkĹ ElžuniĹ, która wĺa×nie powracaĺa teraz po skoĄczeniu pensji do rodzinnego domu.
W chwili, gdy konie ruszyĺy, Marmaduk poczćĺ siĹ przyglćdaŹ
uwažnie mĺodemu strzelcowi, siedzćcemu naprzeciw niego. Byĺ to mĺodzian smukĺy, lat dwudziestu trzech najwyžej; miaĺ na sobie opoĄczĹ z grubego krajowego sukna, przepasanć weĺnianym pasem.
- Twarz pana nie jest mi obca
- rzekĺ sĹdzia Temple, starajćc
siĹ sobie przypomnieŹ kiedy i w jakich okoliczno×ciach mógĺ go juž przedtem spotkaŹ.
- Jestem tu dopiero od trzech
tygodni, a zdaje siĹ, že pan przez czas dĺužszy byĺ nieobecny - odrzekĺ strzelec zimnym tonem,
jakby nie okazujćc chĹci prowadzenia rozmowy.
- Tak jest, miesićc juž upĺynćĺ od czasu mego wyjazdu - cićgnćĺ sĹdzia - ale pomimo to rysy pana twarzy sć mi znajome, widziaĺem je chyba we ×nie. Jak my×lisz Elžuniu? Czy nie zaczynam ple׏ od rzeczy? Može mi siĹ pomieszaĺo w gĺowie? Jakže bĹdĹ mógĺ sćdziŹ sprawy, a co wažniejsze w danej chwili, czy bĹdĹ w stanie ugo×ciŹ naszych przyjacióĺ, majćcych przybyŹ do nas na ×wiĹta - žartowaĺ Temple, chcćc rozweseliŹ córkĹ.
- Jedno i drugie na pewno
lepiej ci siĹ, mój ojczulku, powiedzie - zawoĺaĺa wesoĺo Elžunia - niž zabijanie daniela z maĺej fuzyjki!
Mĺody strzelec u×miechnćĺ siĹ,
rzuciwszy nieco wzgardliwe spojrzenie na sĹdziego. Nagle konie przy×pieszyĺy biegu, czujćc, že stajnia niedaleko. WidaŹ juž byĺo dolinĹ, miasteczko i dom sĹdziego, co wprowadziĺo go w doskonaĺy humor.
- Patrz, Elžuniu - rzekĺ wskazujćc dym unoszćcy siĹ z kominów ich domu - oto jest twoja siedziba, gdzie masz odtćd pĹdziŹ žycie. I pan równiež go×ciem naszym bĹdzie, o ile zechce pozostaŹ z nami - dodaĺ uprzejmie zwracajćc siĹ do mĺodzieĄca.
Oboje mĺodzi rzucili na siebie
przelotne spojrzenie, jakby zdumieni tym nagĺym zwrotem i przypuszczeniem, že nieznajomy
mógĺby byŹ zaliczony do koĺa domowego w sĹdziowskim dworze.
Murzyn ×cićgaĺ lejce przy
spuszczaniu siĹ z góry w dolinĹ, Elžbieta przyglćdaĺa siĹ teraz uwažnie krajobrazowi niewidzianemu od lat kilku, obserwujćc zaszĺe tu przez ten czas zmiany. Dolina otoczona byĺa górami pokrytymi lasem. W niektórych miejscach widaŹ byĺo nad drzewami lekkć mgĺĹ dymu, zwiastujćcć mieszkania ludzi i coraz liczniejsze wykarczowane juž grunta przygotowane do uprawy. Nowe osady, z poczćtku odosobnione, szybko siĹ powiĹkszaĺy, a dom Templa stanowiĺ teraz punkt centralny sporego miasteczka, zabudowanego do׏ fantastycznie, bez zachowania najelementarniejszych zasad architektonicznych. Okna domków miaĺy okiennice malowane na zielono, przed gankiem každego z nich wznosiĺo siĹ kilka drzewek ogoĺoconych z gaĺĹzi, podobnych do grenadierów peĺnićcych straž przed paĺacem. Mieszkaĺo w takich domostwach paru adwokatów, kilku kupców, jeden doktor. Siedziba sĹdziego Templa byĺa najokazalsza, otaczaĺ jć dužy ogród owocowy; podwójny szereg topoli tworzyĺ ulicĹ prowadzćcć do bramy wjazdowej. Brat przyrodni Templa, Ryszard Jones wybudowaĺ wedĺug swego planu dwa domy sĹdziego, jeden z nich byĺ trzypiĹtrowy. Przy spuszczaniu siĹ z góry w dolinĹ uderzaĺ widok dužej pĺaszczyzny jeziora, pokrytego teraz lodem i ×niegiem.
Elžbieta przyglćdaĺa siĹ w milczeniu, przypominajćc róžne chwile z lat dziecinnych spĹdzonych w Templtonie pod okiem troskliwej matki. Nagle brzĹk dzwonków zwróciĺ uwagĹ podróžnych i oznajmiĺ o zbližaniu siĹ drugiego zaprzĹgu, pĹdzćcego z wielkim po×piechem pomimo górzystej drogi. SĹdzia poznaĺ od razu jadćcych. Powoziĺ czĺowiek maĺego wzrostu, w opoĄczy obszytej futrem, gĺowĹ
trzymaĺ podniesionć do góry i ponaglaĺ konie do biegu, užywajćc ku temu gĺosu i bicza. Za nim, na przednim siedzeniu, siedziaĺ mĹžczyzna wysokiego wzrostu, niemĺody, o žoĺnierskiej postawie. W gĺĹbi, w pĺaszczu futrzanym i kuniej
czapce, nasuniĹtej na uszy, widaŹ byĺo podróžnego o twarzy okrćgĺej, oczach žywych i u×miechniĹtych; czwarty wreszcie o rysach ×cićgniĹtych, w czarnym
pĺaszczu, i powažnym wyrazie twarzy wyglćdaĺ na duchownego. Kiedy siĹ sanie spotkaĺy z powozem, siedzćcy na koŽle zawoĺaĺ do Murzyna:
- Z drogi Adžy, na bok, bo nie
potrafiĹ wyminćŹ! Jak siĹ masz, kochany Marmaduku! Jak siĹ masz, Czarnooka! Wyjechali×my na wasze spotkanie - mówiĺ Ryszard wesoĺo - dla po×piechu kazaĺem zaprzćc
czwórkĹ, ale konie narowiste, ja tylko potrafiĹ daŹ sobie z nimi radĹ. Musisz koniecznie sprzedaŹ je, bracie, mam na nie nawet kupca.
- Sprzedawaj co chcesz, Ryszardzie - odpowiedziaĺ sĹdzia dobrodusznym tonem - byleby× mi mojć córkĹ i grunta zostawiĺ. - Frym, mój stary przyjacielu - dodaĺ zwracajćc siĹ do podeszĺego w latach mĹžczyzny o žoĺnierskim wyglćdzie - kiedy siedemdziesićt lat wychodzi na spotkanie czterdziestu piĹciu, jest to rzetelny dowód žyczliwo×ci! Jakže siĹ pan miewa, panie Le Quoi? Panie Grant, uprzejmo׏ pana mnie rozczula! Kochani moi, oto moja córka, którć juž znacie, a dla niej równiež nie jeste×cie obcymi. Czy poznajesz, Elžuniu, majora Hartmana?
- Wszak jeste×my starymi przyjacióĺmi - za×miaĺo siĹ dziewczĹ, gdy tymczasem pan Le Quoi powstaĺ z pewnym trudem z powodu mnóstwa okryŹ otulajćcych mu nogi i zdjćwszy czapkĹ, wsparty o ramiĹ Ryszarda,
przemówiĺ póĺ po francusku, póĺ
po angielsku:
- Panie Temple, widok pana cieszy mnie i zachwyca! Panno Elžbieto, najnižszy jej sĺuga.
- Przykryj twć paĺkĹ, Gallu,
przykryj paĺkĹ! - zawoĺaĺ Ryszard Jones. - Inaczej stracisz resztĹ wĺosów, na
zbytek których nie masz potrzeby siĹ užalaŹ. Gdyby ich Absalon nie posiadaĺ w wiĹkszej ilo×ci, žyĺby može po dzi× dzieĄ!
íarty Ryszarda zawsze prawie
wzbudzaĺy wesoĺo׏, je×li jednak nie ×mieli siĹ sĺuchacze, on sam wybuchaĺ gĺo×nym ×miechem.
Pastor Grant skromnie
powinszowaĺ Templowi i córce ich szczĹ×liwego przybycia, a Ryszard staraĺ siĹ zrĹcznie zawróciŹ konie, ale droga byĺa tak wćska, že trudno byĺo wyminćŹ na miejscu, gdyž tuž obok znajdowaĺy siĹ doĺy powstaĺe z powodu wydobywania kamieni do budowy miasteczka. Adžy radziĺ wyprzćc dwa przednie konie, Marmaduk takže podzielaĺ jego zdanie, ale Ryszard wszelkie uwagi puszczaĺ mimo uszu, dowodzćc, že nikt nie potrafi lepiej od niego zažyŹ koni.
- Pan Le Quoi može to potwierdziŹ, poniewaž nieraz odbywali×my przejaždžki - dodaĺ
z przekonaniem.
Grzeczno׏ wĺa×ciwa Francuzom nie pozwoliĺa panu Le Quoi zaprzeczyŹ, jednakže nic nie odpowiedziaĺ, wpatrujćc siĹ z przeraženiem w przepa׏ odlegĺć zaledwie o dwa kroki. Grant trzymaĺ siĹ oburćcz pojazdu, jak gdyby gotów w každej chwili wyskoczyŹ, a major u×miechaĺ siĹ zĺo×liwie z cheĺpliwo×ci Ryszarda, ten za× za pomocć bicza zmuszaĺ konie do zjechania z go×ciĄca i skierowania siĹ
wćskć drožynć, wiodćcć po zboczu góry, ale za každym krokiem nogi ich grzĹzĺy w ×niegu, a lodowa skorupa ĺamaĺa siĹ i bole×nie kaleczyĺa, wiĹc przednie konie
cofaĺy siĹ ku dyszlowym i w ten sposób odpychaĺy w tyĺ pojazd do poĺowy juž zawrócony. Dwa koĺa z lewej strony byĺy na kilka zaledwie cali od przepa×ci przeszĺo dwie×cie stóp
gĺĹbokiej.
- Strzež siĹ pan, panie Ryszardzie! Poĺoženie jest groŽne - zawoĺaĺ Francuz.
- Chcesz pan koniecznie zĺamaŹ
powóz i pozabijaŹ konie? - oburzyĺ siĹ major.
- Kochany panie Jones, bćdŽ roztropnym - odezwaĺ siĹ Grant, blednćc ze strachu.
- Dalej, naprzód! - woĺaĺ
Ryszard, bijćc konie nielito×ciwie, chciaĺ bowiem co prĹdzej wybrnćŹ z poĺoženia, którego caĺe niebezpieczeĄstwo jasnym mu siĹ staĺo. - Panie Le Quoi, uwolnijže mi nogĹ; je×li bĹdziesz mnie cićgnćĺ, jakže sobie z tymi wariackimi koĄmi dam radĹ? Marmaduk, musisz sprzedaŹ jednć parĹ, powiadam ci, sć zupeĺnie znarowione!
- O Bože! - krzyknćĺ Temple. -
Oni wszyscy zginć!...
Elžbieta równiež wydaĺa okrzyk przeraženia, a nawet Adžy zdawaĺ siĹ mocno zaniepokojony. Tymczasem krnćbrne konie cićgle siĹ cofaĺy i každa sekunda pomnažaĺa grožćce podróžnym niebezpieczeĄstwo.
W tej decydujćcej chwili mĺody
my×liwy wyskoczyĺ z sani, pobiegĺ ku koniom i mocno je pocićgnćĺ naprzód. Uratowaĺo to od wpadniĹcia w przepa׏, jednakže konie cićgle siĹ wspinaĺy i jeden rzuciĺ siĹ nagle na lewo, wobec czego tylne i przednie koĺo zapadĺy tak
gĺĹboko, že równowaga zostaĺa naruszona i wszyscy czterej podróžni wpadli w ×nieg. Major
i Grant odrzuceni byli niezbyt
daleko, Ryszard zatoczyĺ wielki ĺuk w powietrzu i upadĺ o piĹtna×cie blisko stóp na drogĹ, trzymajćc wcićž wodze w zaci×niĹtej kurczowo dĺoni, tym
sposobem ciaĺo jego stanowiĺo jakby kotwicĹ utrzymujćcć konie. Francuz, gotujćcy siĹ do skoku wĺa×nie wtedy, gdy siĹ pojazd wywracaĺ, gĺowĹ pogrćžyĺ w ×niegu. íaden z tych panów nie doznaĺ powažnego obraženia, a major Hartman, który zachowaĺ najwiĹcej zimnej krwi, pierwszy podniósĺ siĹ na nogi i zawoĺaĺ:
- A to ci wspaniaĺa jazda!
Panie Ryszardzie, masz osobliwy sposób wyĺadowywania wiezionego towaru!
Jones z dobrć minć otrzćsnćĺ
siĹ ze ×niegu i odrzekĺ z niezmćconym spokojem:
- Cóž chcecie? WywinĹli×my siĹ
gĺadko! Z innym woŽnicć mogliby×cie, jak nic, znaleŽŹ siĹ na dnie przepa×ci! Uwažaĺe×, kochany Marmaduku, jak zrĹcznie i w porĹ ×mignćĺem ostatni raz
biczem? A co za przytomno׏ umysĺu miaĺem zatrzymujćc lejce w rĹku!
- Twoje ×migniĹcie biczem, twoja przytomno׏ umysĺu!... - odrzekĺ sĹdzia drwićco - powiedz raczej, že bez pomocy tego dzielnego mĺodziana ani ty, ani nasi przyjaciele nie byliby×cie juž na ×wiecie! Ale gdziež jest Le Quoi?
- Najmilszy panie sĹdzio! Ryszardzie! Panie Grant! Adžy! PrzyjdŽcie mi z pomocć, bo nie mogĹ wygramoliŹ siĹ ze ×niegu - woĺaĺ przytĺumiony gĺos.
Okazaĺo siĹ, že Francuz
ugrzćzĺ w miejscu, gdzie wiatr nawiaĺ ×niegu na jakie sze׏ stóp co najmniej. Grant i major po×pieszyli na ratunek i wydobyli pana Le Quoi, który wnet odzyskaĺ humor. Dostrzegĺszy Ryszarda, pomagajćcego Adžemu w odprzĹženiu dwóch siwoszów, uznaĺ bowiem, choŹ zbyt póŽno, koniecznć tego potrzebĹ, Le Quoi zapytaĺ zĺo×liwie.
- Cóž jeszcze wymy×liĺe×,
panie Ryszardzie? Czy masz zamiar dokonaŹ nowej próby?
- Przede wszystkim niech nauczy siĹ powoziŹ - wtrćciĺ sĹdzia zajĹty wyrzucaniem na ×nieg paczek, których peĺno byĺo dokoĺa. - Siadajcie panowie z nami, znajdzie siĹ miejsce dla wszystkich, bĹdĹ waszym woŽnicć, a Ryszard i Adžy zajmć siĹ
podniesieniem sani, po czym zabiorć rzeczy. Adžy, pilnuj mojego daniela - dodaĺ zwracajćc siĹ do Murzyna, podkre×liwszy wyraz "mojego", zarazem mrugniĹciem nakazujćc dyskrecjĹ - a ja z mojej strony bĹdĹ
pamiĹtaĺ o tobie.
Murzyn zrozumiaĺ, že sĹdziemu chodzi o zachowanie tajemnicy i opinii dobrego my×liwego.
Ryszard mruczaĺ pod nosem:
- NauczyŹ siĹ powoziŹ, powiadasz, a któž to lepiej ode mnie potrafi? Kto ujeŽdziĺ twojć kasztankĹ, której nikt dosić׏ siĹ nie odwažyĺ? Wprawdzie twój stangret utrzymywaĺ, iž przede mnć jeszcze jej dosiadaĺ, ale wszyscy wiedzć, že to jest wierutne kĺamstwo!
Podróžni ulokowali siĹ w wielkich saniach sĹdziego i wyruszyli ku domowi. Ryszard, pozostawszy z Murzynem na drodze, jćĺ przyglćdaŹ siĹ rozcićgniĹtemu na ×niegu danielowi i wypytywaŹ, czy istotnie Temple wĺasnorĹcznie go zabiĺ. Adžy utrzymywaĺ, že tak byĺo niewćtpliwie, chociaž miaĺ wielkć ochotĹ do ×miechu.
- PamiĹtasz, jakem poĺožyĺ
trupem daniela zeszĺej zimy? - przechwalaĺ siĹ Ryszard.
- Doskonale sobie przypominam
- odrzekĺ Murzyn. Natty Bumpo
wystrzeliĺ jednocze×nie i wielu utrzymywaĺo, že to on zabiĺ rogacza.
- Kĺamstwo, wierutne kĺamstwo,
czarny diabeĺku! - zawoĺaĺ Ryszard z oburzeniem. - Jakže ×wiat jest zawistny! Nie bĹdĹ siĹ tež dziwiĺ - dodaĺ po chwili - ježeli ten mĺodzik bĹdzie siĹ
przechwalaĺ, že nam wszystkim
uratowaĺ žycie! Rzuciĺ siĹ, jak szalony, przed moje konie, a gdyby pozostaĺ spokojnie na miejscu, w póĺ minuty zawróciĺbym bez žadnego wypadku. Nic tak nie kaleczy pyska
koĄskiego, jak cićgniĹcie naprzód za cugle! Kto to jest ten mĺodzieniec, Adžy? Nie przypominam sobie, abym go widziaĺ kiedykolwiek.
Murzyn rzekĺ, že podróžni spotkawszy na stromej górze idćcego pieszo mĺodziana
prosili, aby jechaĺ z nimi. Poniewaž byĺo to we zwyczaju podczas zĺej pogody, Ryszard zadowoliĺ siĹ na razie tym wyja×nieniem. Po chwili znów krćžyĺ wokoĺo tego samego tematu.
- Wyglćda na uczciwego chĺopca
- mówiĺ - i gdyby go nie zepsuto
pochwaĺami, miaĺbym dla niego pewne wzglĹdy, poniewaž w gruncie rzeczy žywiĺ dobre zamiary. Ale co on robiĺ wĺa×ciwie, czy miaĺ jakie rzeczy z sobć? Može jest wĹdrownym
kramarzem?
Murzyn zakĺopotany podnosiĺ i spuszczaĺ oczy, nie dajćc žadnej odpowiedzi.
- Gadaj zaraz, czarny, czy miaĺ toboĺek na plecach? Kij w rĹku?
- Nie - panie, miaĺ tylko
fuzjĹ.
- FuzjĹ? - podchwyciĺ Ryszard,
a dostrzegĺszy zmieszanie na
twarzy Murzyna, zawoĺaĺ: - Zaĺožyĺbym siĹ, že to nie Marmaduk, a ten mĺodzik zabiĺ daniela! Zgadĺem od razu. Powiedz ×miaĺo, czy sĹdzia kupiĺ od strzelca tĹ zwierzynĹ?
Murzyn chcćc zachowaŹ
dla Temple czĹ׏ zaszczytu i niezupeĺnie skĺamaŹ, odrzekĺ wymijajćco:
- Wszak pan sam zauwažyĺ przed
chwilć, že daniel zabity zostaĺ dwoma strzaĺami.
Ryszard siĹ nasrožyĺ i klasnćwszy batem, krzyknćĺ:
- Nie kĺam, Murzynie, oto tym batem prawdĹ z ciebie wydobĹdĹ!
Adžy padĺ na kolana i
powiedziawszy w krótkich sĺowach co widziaĺ w lesie, prosiĺ, aby Jones raczyĺ go zasĺoniŹ swć opiekć od sĹdziowskiego gniewu.
- Nie bój siĹ, wĺos ci z gĺowy
nie spadnie - odpowiedziaĺ Ryszard, zacierajćc rĹce. - Nie zdradŽ, že wiem o wszystkim, zostaw mi przyjemno׏ na×miania siĹ z Marmaduka. Jakže siĹ ubawiĹ! Musimy po×pieszyŹ, bĹdĹ
pomagaĺ doktorowi wydobywaŹ kulĹ. PomknĹli kĺusem do miasteczka.
Ryszard byĺ w ×wietnym humorze, zachĹcaĺ Murzyna, aby zacinaĺ konie, a jednocze×nie czyniĺ uwagi:
- WiĹc to ten mĺody strzelec i
stary Bumpo polowali na daniela, a brat Marmaduk zdobyĺ siĹ tylko
na wpakowanie kuli w rĹkĹ czĺowieka ukrytego za sosnć! Przewyborna historia!
Nie opodal domu sĹdziego, wzićĺ cugle z rćk Murzyna i wjechaĺ triumfalnie w dĺugć alejĹ, zauwažyĺ bowiem, že dužo ciekawych zebraĺo siĹ, aby powitaŹ sĹdziego powracajćcego z córkć z dalekiej podróžy.
Na ganku oczekiwaĺa ich
sĺužba. Na pierwszym planie ochmistrz, majćcy twarz niezmiernie dĺugć, nos pĺaski, jak u maĺpy, usta od ucha do ucha, wĺosy zwićzane w harcap, spodnie i kamizelkĹ z czerwonego pluszu, na guzach przy brćzowym fraku wyryte byĺy kotwice. Byĺ to Beniamin Pengillan, rodem z Anglii; w mĺodo×ci sĺužyĺ na okrĹcie i lubiĺ opowiadaŹ o swych nadzwyczajnych przygodach, chociaž nie miaĺ ich zbyt wiele. Poniewaž czĹsto wspominaĺ o trudach poniesionych niegdy× przy pompach okrĹtowych dla zapobieženia zatoniĹciu, przezwano go Ben Pompo.
Drugim typem oryginalnym w
swoim rodzaju byĺa ochmistrzyni ubrana w biaĺć sukniĹ,
odbijajćcć jaskrawo przy tabaczkowej cerze i szafranowych zĹbach. Miaĺa nos i brodĹ spiczaste, czoĺo pĺaskie, zažywaĺa co chwila tabaki. Marmaduk Temple powierzyĺ jej rzćdy domu po ×mierci žony, nie znaĺa wiĹc Elžuni i spoglćdaĺa na nić nieufnie.
W chwili przybycia podróžnych
daĺo siĹ sĺyszeŹ straszliwe ujadanie psów, które Jones sam poczćĺ przedrzeŽniaŹ wrzaskliwie, czynićc jeszcze wiĹksze zamieszanie. Jeden tylko olbrzymi pies majćcy miedzianć obrožĹ z literami swego pana zachowywaĺ milczenie, ale nie odstĹpowaĺ na krok sĹdziego, a pogĺaskany przez niego, wymownie krĹciĺ ogonem. Elžunia przywitaĺa go, nazywajćc dzielnym staruszkiem.
Podróžni weszli do wielkiej
sali, w której paliĺy siĹ ×wiece w ciĹžkich miedzianych
lichtarzach. Ciepĺo byĺo w caĺym mieszkaniu; wielki piec želazny, do czerwono×ci rozpalony, staĺ w ×rodku sali, a na wierzchu naczynie z wodć sĺužyĺo do
od×wieženia zbyt suchego powietrza.
Meble byĺy czĹ×ciowo sprowadzone z New Yorku, a po czĹ×ci sporzćdzone w Templtonie. W kćcie staĺ staro×wiecki zegar
z miedzianym cyferblatem, w
szafce z orzechowego drzewa. Ogromna sofa przykryta materić indyjskć zajmowaĺa caĺć dĺugo׏ ×ciany; wielki kredens, wysadzany ko×cić sĺoniowć, peĺen byĺ srebrnych naczyĄ.
Ryszard wszedĺszy ostatni do salonu, pierwszy przerwaĺ milczenie:
- Cóž to Beniaminie? Cóž to
Pompo? Takže przyjmujecie dziedziczkĹ? - zawoĺaĺ groŽnie. - Dalejže, zapalaŹ ×wiatĺo,
žeby×my przeciež mogli widzieŹ siĹ nawzajem. Wybacz - dodaĺ, zwracajćc siĹ do Elžuni - ale za chwilĹ wszystko bĹdzie w
porzćdku. Kochany Marmaduku, przywiozĺem twego daniela, co z nim zrobimy?
Elžunia i sĹdzia zachowywali
milczenie, obojgu bowiem przypomniaĺa siĹ poniesiona przez nich strata, jakby cieĄ zmarĺej stanćĺ nagle pomiĹdzy nimi. Sĺudzy tymczasem u zwierciadeĺ i pajćków zapalili
×wiece i wnet zrobiĺo siĹ jasno. Elžunia zrzuciĺa osĺaniajćcy jć pĺaszcz, czarny kapturek i
szale. Ochmistrzyni dopomagaĺa jej w tym, przyglćdajćc siĹ zarazem ciekawie mĺodziutkiej osóbce, która miaĺa jej odebraŹ rzćdy w domu. Dĺugie sploty kruczych wĺosów widniaĺy nad czoĺem Elžuni, nosek miaĺa foremny, usta ×licznie wykrojone, figurĹ zgrabnć, oczy peĺne ognia. Amazonka z niebieskiego sukna dodawaĺa jeszcze wdziĹku uroczej dzieweczce. Rzuciwszy okiem dokoĺa, dostrzegĺa stojćcego w pobližu wej×cia mĺodego strzelca o szlachetnych rysach twarzy.
Wĺosy jego ciemne i l×nićce nie ustĹpowaĺy w barwie splotom Elžuni. W rĹku trzymaĺ czapkĹ, opierajćc siĹ z lekka na maĺym szpinecie wysadzanym ko×cić sĺoniowć. Nie okazywaĺ ani zbytecznej bojaŽliwo×ci, ani
zuchwaĺej swobody ludzi nieobytych z towarzystwem.
- Ojcze drogi - zawoĺaĺa
Elžunia - nie zapominajmy o naszym go×ciu, któremu
przyrzekli×my udzieliŹ pomocy. Wszystkie spojrzenia
skierowaĺy siĹ w stronĹ mĺodego strzelca, jakby czekajćc wyja×nienia.
- Moja rana jest drobnostkć,
przypuszczam, že chirurg nie bĹdzie miaĺ wiele do roboty - rzekĺ mĺodzieniec.
- Nie zapomniaĺem wcale o dĺugu zacićgniĹtym wobec pana - zawoĺaĺ sĹdzia.
- A wiĹc jeste× co× winien, kochany Marmaduku? Bez wćtpienia
za daniela, którego zabiĺe× - rzuciĺ drwićco Ryszard, zacierajćc rĹce.
- SćdzĹ tež, že rana nie jest
niebezpieczna, poniewaž wĺada pan rĹkć z ĺatwo×cić - rzekĺ sĹdzia, zwracajćc siĹ do mĺodego strzelca i puszczajćc mimo uszu uwagĹ krewniaka.
- Co ty možesz o tym wiedzieŹ?
- wtrćciĺ znowu Ryszard - ja co
innego! Jestem wnukiem lekarza, mam powoĺanie do medycyny. Sć cnoty i talenty dziedziczne.
Beniamin skorzystaĺ z okazji,
aby rozpoczćŹ jakć× historiĹ o lekarzu okrĹtowym, ale Elžunia przerwaĺa mu, polecajćc przygotowaŹ pokój, w którym bĹdzie možna opatrzyŹ rannego.
- Sam siĹ tym zajmĹ - rzuciĺ
Ryszard z po×piechem - proszĹ za mnć, zobaczĹ czy gĺĹboko uwiĹzĺa kula.
- Zaczekam do przybycia chirurga - rzekĺ zimno strzelec. - SćdzĹ, že nie bĹdziemy dĺugo
czekali, wiĹc uniknie pan próžnego zachodu.
Ryszard zmierzyĺ nieznajomego
zdumionym spojrzeniem, a poczytujćc odmowĹ za krok nieprzyjazny, odwróciĺ siĹ, wĺožywszy rĹce do kieszeni. Po chwili podszedĺ do Granta i nachylajćc siĹ do jego ucha, szepnćĺ:
- Zobaczycie, že rozpuszczć wie׏ po okolicy, iž ów chĺystek uratowaĺ nam žycie, že bez jego wtrćcania siĹ do nie swoich rzeczy
wszyscy by×my karki poĺamali! Jak gdybym powoziŹ nie umiaĺ! Naležaĺo tylko silnie skrĹciŹ na lewo i zacićŹ porzćdnie biczem po bokach z prawej strony.
Przybycie doktora przerwaĺo
dalsze wywody upartego zwolennika wĺasnej jazdy i powoženia.
Rozdziaĺ III~
WyjĹcie kuli
z ramienia Oliwiera
Doktor Elnatan Todd uchodziĺ w
Templtonie za czĺowieka obdarzonego niezwykĺymi zdolno×ciami. Wzrostu wysokiego, niezmiernie szczupĺy, gĺowĹ miaĺ maĺć, twarz marszczćcć siĹ co chwila. Nie posiadajćc žadnej wiedzy, odwažaĺ siĹ nawet na ryzykowne operacje, a poniewaž miaĺ, jak to mówić, szczĹ×liwć rĹkĹ, dokonywaĺ róžnych pomy×lnych do×wiadczeĄ na pacjentach i coraz wiĹkszć cieszyĺ siĹ wziĹto×cić.
Wszedĺ do salonu uzbrojony w
dwa futeraĺy, zawierajćce chirurgiczne narzĹdzia, gdyž uprzedzono go, iž bĹdzie miaĺ do czynienia z ranć od broni palnej. W pierwszej chwili spojrzenie doktora Todda spoczĹĺo na ksztaĺtnej postaci Elžuni, której amazonka szamerowana zĺotymi sznurami obudziĺa w nim przypuszczenie, že bĹdzie miaĺ do czynienia z rannym oficerem; nie mógĺ wszakže trwaŹ dĺugo w bĺĹdzie, spoglćdaĺ wiĹc na przemian to na Templa, który siĹ ku niemu zbližaĺ z gĺĹbi sali, to na Jonesa, przechadzajćcego siĹ wielkimi krokami z widocznym niezadowoleniem, že strzelec jakby nie dowierza jego wrodzonym zdolno×ciom do medycyny. NastĹpnie doktor przeniósĺ wzrok na majora Hartmana, zapalajćcego fajkĹ osadzonć na dĺugim cybuchu, na Granta przeglćdajćcego uwažnie jaki× rĹkopis, na ochmistrzyniĹ, która ze skrzyžowanymi rĹkoma podziwiaĺa modny ubiór swej mĺodej pani z nieco zazdrosnym
wyrazem.
íadna z obecnych osób nie
wyglćdaĺa na chorć i potrzebujćcć pomocy chirurga, który przedtem byĺ w strachu, že wypadnie dokonaŹ operacji na kimkolwiek z domowników lub dobrych przyjacióĺ sĹdziego. Uspokoiĺ siĹ znacznie, gdy
Temple, zbližywszy siĹ ku niemu, rzekĺ, biorćc go za rĹkĹ:
- W porĹ przybywasz, kochany
doktorze, oto jest mĺodzieniec, którego miaĺem nieszczĹ×cie zraniŹ, strzelajćc do daniela.
Oczy Todda podćžyĺy we
wskazanym kierunku. Strzelec zrzuciĺ wierzchnie okrycie, pod którym miaĺ odziež z grubego sukna i zamierzaĺ wĺa×nie oswobodziŹ ramiĹ z rĹkawa, lecz spojrzawszy na ElžuniĹ, zarumieniĺ siĹ i rzekĺ, zwracajćc siĹ do doktora:
- Widok krwi može zatrwožyŹ
miss Temple, lepiej bĹdzie dokonaŹ opatrunku na osobno×ci.
- Dobre o×wietlenie w tym
miejscu byĺoby bardzo dogodne do operacji - odrzekĺ doktor Todd, który odzyskaĺ pewno׏ siebie widzćc, že ma do czynienia z czĺowiekiem o skromnym wyglćdzie i zupeĺnie w miasteczku
nie znanym.
Elžunia, usĺyszawszy uwagĹ mĺodego strzelca spĺonĹĺa rumieĄcem i skinćwszy na MurzynkĹ, majćcć jej sĺužyŹ za pokojówkĹ, wyszĺa z salonu. Wówczas lekarz zabraĺ siĹ do oglĹdzin rannego, Beniamin przyniósĺ mu stare pĺótno, z którego pocićĺ bandaže, a Ryszard zbližyĺ siĹ ofiarujćc swć pomoc. Todd, podajćc mu kawaĺek pĺótna, rzekĺ z przesadnć uprzejmo×cić:
- Pan, który nie jeste×
nowicjuszem w operacjach chirurgicznych, zechcesz mi naskubaŹ szarpii. Tylko proszĹ braŹ wyĺćcznie nitki lniane, a wĺókna baweĺny odrzucaŹ, gdyž mogĺyby zatruŹ ranĹ.
- Wiem o tym, doktorze - odrzekĺ Ryszard - rzuciwszy na Marmaduka spojrzenie mówićce wyraŽnie: "Widzisz, že siĹ chirurg beze mnie nie može
obej׏".
PodsuniĹto stóĺ doktorowi, który rozkĺadaĺ jedne po drugich flaszki zawierajćce róžnobarwne
pĺyny oraz piĺki, lancety, sondy etc., po czym wycieraĺ je starannie czerwonć jedwabnć chustkć, zwracajćc niekiedy wzrok na widzów, jakby chcćc zbadaŹ jakie te przygotowania sprawiajć na nich wraženie.
- Sĺowo dajĹ - zauwažyĺ
Hartman - masz pan piĹkny arsenaĺ instrumentów, a lekarstwa owe zapewne przyjemniejsze sć dla oka niž dla gĹby!
- Sĺusznie, panie majorze, bardzo sĺusznie - odrzekĺ Todd, z minć czĺowieka znajćcego siĹ
na rzeczy. - Roztropny lekarz zawsze stara siĹ, aby jego lekarstwa przyjemnie wpadaĺy w oko, chociaž czĹsto siĹ trafia, že ich smak przykry jest dla podniebienia. Wažne jest umieŹ nakĺoniŹ pacjenta do czynienia tego, czego zdrowie wymaga, chociažby leki wzbudzaĺy w nim wstrĹt.
- Moi panowie - zawoĺaĺ sĹdzia
zniecierpliwiony - czas juž przystćpiŹ do roboty, bo czytam z oczu naszego rannego, že nic
go tak nie nužy, jak oczekiwanie!
Mĺody nieznajomy bez niczyjej pomocy obnažyĺ ramiĹ, na którym widaŹ byĺo ranĹ od kuli. Silne zimno widocznie zatamowaĺo krew, chirurg ×miaĺo zabraĺ siĹ do sondowania rany, ale mĺodzieniec odtrćciĺ jego rĹkĹ pogardliwym ruchem i rzekĺ:
- Možna siĹ obej׏ bez sondowania, panie doktorze, kula przeszyĺa ciaĺo, nie dotknćwszy ko×ci, czujĹ jć tu pod skórć - dodaĺ, wskazujćc palcem - i ĺatwo panu bĹdzie jć wydobyŹ.
Doktor zwróciĺ siĹ do
Ryszarda, a biorćc przygotowane przez niego szarpie, poczćĺ zachwycaŹ siĹ, iž sć tak doskonale skubane. Ryszard ogromnie byĺ dumny z pochwaĺy, zapewniaĺ, že jego dziad i ojciec sĺynĹli ze swych chirurgicznych zdolno×ci i že
on, Ryszard posiada dar ten we krwi.
- Bez wćtpienia, bez wćtpienia
- wtrćciĺ Beniamin, mieszajćc
siĹ do rozmowy - sam widziaĺem dzieci flisów wĺažćce na wierzchoĺek wysokiego masztu, zanim siĹ nauczyĺy chodziŹ.
- Nieraz tež pewno widziaĺ
Beniamin wyjmowanie kuli, bĹdćc jeszcze na okrĹcie, niech wiĹc trzyma miednicĹ, poniewaž widoku krwi siĹ nie lĹka.
- O tak, byĺem obecny przy
wydobywaniu kuli dwunastofuntowej z boku kapitana okrĹtu "Piorun".
- Co? Kula dwunastofuntowa -
zdziwiĺ siĹ Grant, opuszczajćc rĹkopis na kolana i podnoszćc okulary na czoĺo.
- Widziaĺem na wĺasne oczy -
zapewniĺ Beniamin. - Možna by wydobyŹ i dwudziestoczterofuntowć, byleby chirurg zrĹcznie wzićĺ siĹ do rzeczy. Panie doktorze - dodaĺ - czyž nie zdarzajć siĹ jeszcze bardziej zadziwiajćce wypadki?
Doktor Todd przecićĺ w tej
chwili skórĹ pacjenta i ujćĺ w dwa palce szczypce ze stolika, a jednocze×nie przy poruszeniu siĹ mĺodego strzelca, kula wypadĺa na ziemiĹ. Todd pochwyciĺ jć jednć rĹkć, a drugć - uzbrojonć w szczypce - zrĹcznie wykonaĺ
manewr, aby widzowie przypuszczali, iž doktor sam wydobyĺ jć z ramienia.
- Znakomicie - zawoĺaĺ Ryszard
- nigdy nie widziaĺem jeszcze
tak szybko i zrĹcznie dokonanej operacji! SćdzĹ, že i Beniamin to potwierdzi?
- Tak jest, istotnie - odrzekĺ
Beniamin - a teraz, mówićc žeglarskim stylem, pozostaje tylko zatkaŹ dziurĹ i okrĹt može, rozwinćwszy žagle, pu×ciŹ siĹ na peĺne morze!
Doktor zbližyĺ siĹ, chcćc wĺožyŹ szarpie w ranĹ, ale pacjent odsunćĺ go z lekka i rzekĺ, patrzćc w stronĹ
otwartych drzwi:
- DziĹkujĹ panu za poniesione
trudy, ale oto jest kto×, kto oszczĹdzi panu fatygi.
Wszyscy zwrócili oczy ku
drzwiom. W progu staĺ Mohikanin, znany ogólnie pod imieniem Johna Indianina.
Rozdziaĺ IV~
Wielki Wćž i Mĺody Orzeĺ
Zanim Europejczycy zawĺadnĹli tć przestrzenić kraju, która stanowi Nowć AngliĹ oraz Stany Ameryki w gĺćb, na zachód od gór wysuniĹte, zamieszkiwaĺy dwa wielkie indiaĄskie plemiona. Každe z nich miaĺo odrĹbny jĹzyk, prowadziĺy wojnĹ pomiĹdzy sobć, až wreszcie biali wiĹkszć czĹ׏ ich pokoleĄ przywiedli do podlegĺo×ci. Jedno z tych plemion stanowili Irokezi, drugie zwano Delawarami, poniewaž obrady swe odbywali przewažnie nad rzekć Delawarć. Do tych ostatnich naleželi Mohikanie, osiedleni pomiĹdzy rzekć Hudson i Oceanem. Te dwa pokolenia byĺy pierwszymi, które Europejczycy wyzuli z ich posiadĺo×ci. Mohikanie zniknĹli powoli, szukajćc w innych stronach schronienia, zaledwie kilkana×cie rodzin pozostaĺo i te pracowaĺy spokojnie na ojczystym zagonie, zaprzestawszy wszelkich wojen. Irokezi przezwali ich z tego powodu "zniewie×ciaĺymi". Taki stan rzeczy przetrwaĺ až do poczćtku wojny o niepodlegĺo׏ Ameryki. W tej epoce wielu Mohikanów poĺćczyĺo siĹ z Delawarami, którzy ogĺosili siĹ niepodlegĺymi i wybrawszy najdzielniejszych wojowników od czasu do czasu zaczĹli robiŹ wyprawy przeciwko dawnym swoim nieprzyjacioĺom, a niekiedy nawet staczali boje z Europejczykami.
PomiĹdzy Mohikanami jedna
zwĺaszcza rodzina wyróžniaĺa siĹ bohaterskć odwagć i niezrównanć dzielno×cić, zyskujćc sĺawĹ i uznanie w×ród wspóĺbraci. Z tego doszczĹtnie wygasĺego juž rodu
pochodziĺ Indianin, zwany Johnem, który wszedĺ wĺa×nie do mieszkania sĹdziego Templa. Indianin ów dĺugi czas przebywaĺ z biaĺymi, przyjćĺ ich wiarĹ i
obyczaje, srodze wszakže ucierpiaĺ podczas wojny, pochwycony bowiem ze swym oddziaĺem przez nieprzyjacióĺ, musiaĺ byŹ ×wiadkiem jak caĺć jego rodzinĹ wymordowano. Kiedy niedobitki plemienia dotarĺy do brzegów Delawary, w nadziei zapuszczenia siĹ w gĺćb kraju, John nie chciaĺ podćžyŹ za nimi. Pragnćĺ, aby jego zwĺoki pokryĺa ta sama ziemia, pod którć przodkowie jego spoczywali i gdzie on sam przez czas pewien sprawowaĺ wĺadzĹ.
Jednakže dopiero od kilku miesiĹcy ukazaĺ siĹ John w górach znajdujćcyh siĹ w pobližu Templtonu. CzĹsto odwiedzaĺ ubogć chatkĹ Nattiego, z którym ĺćczyĺa go wielka zažyĺo׏, zamieszkali nawet razem, co nikogo nie dziwiĺo, Natty bowiem w swych zamiĺowaniach dužo miaĺ
wspólnego z dzikimi.
Dawny naczelny wódz Mohikanów,
mówićc o sobie zwaĺ siĹ Czyngaszgukiem, co oznaczaĺo w jego jĹzyku "Wielki Wćž". ImiĹ to otrzymaĺ w mĺodo×ci za swoje mĹstwo i roztropno׏. Ubiór jego byĺ na wpóĺ narodowy, na póĺ europejski. Nie zwažajćc na zimno, gĺowĹ pokrytć bujnym wĺosem miaĺ odkrytć, szlachetne czoĺo, nos rzymski, usta ksztaĺtne, zĹby zdrowe i biaĺe, pomimo že liczyĺ juž lat siedemdziesićt. Oczy jego, niezbyt duže, bĺyszczaĺy jak gwiazdy. Zbližyĺ siĹ do mĺodego strzelca i nie przemówiwszy ani sĺowa, utkwiĺ wzrok w ranie, po czym spojrzaĺ na sĹdziego znaczćco, jakby z wyrzutem.
Temple podaĺ mu rĹkĹ i przywitaĺ uprzejmie, mówićc:
- Ten mĺodzieniec zdaje siĹ ma
wysokie mniemanie o twych zdolno×ciach leczniczych, przedkĺadajćc je nad zabiegi doktora.
Mohikanin odpowiedziaĺ w jĹzyku angielskim zupeĺnie poprawnie, ale tonem cichym,
monotonnym i gardĺowym:
- Dzieci Mikona (Wilhelma Penna) nie lubić widoku krwi, a przeciež Mĺody Orzeĺ ugodzony zostaĺ rĹkć, która od przyczynienia mu najmniejszej krzywdy powstrzymaŹ by siĹ powinna!
- Johnie! - zawoĺaĺ sĹdzia z przeraženiem. - Czyž sćdzisz , že moja rĹka kiedykolwiek dobrowolnie wytoczyĺa ludzkć krew? WstydŽ siĹ, stary, powiniene× mieŹ lepsze przekonanie o twoich bliŽnich!
Mówićc to sĹdzia zwróciĺ swć
szczerć i otwartć twarz ku rannemu, jakby czekajćc potwierdzenia.
- Nieczysta siĺa nieraz do najlepszego serca siĹ wkrada - odrzekĺ Indianin nie spuszczajćc oczu z twarzy Templa, - ale brat mój prawdĹ mówi, rĹka jego
nikogo nie pozbawiĺa žycia, nawet wtenczas, kiedy synowie potĹžnej Anglii zrumienili wody naszych rzek krwić jego ludu.
- Zapewne pamiĹtasz Johnie te
wielkie sĺowa: "Nie sćdŽcie, aby×cie nie byli sćdzeni". Jakiž mógĺby mieŹ powód sĹdzia Temple zranienia nieznanego sobie mĺodzieĄca? - zapytaĺ Grant.
Indianin nie przestawaĺ
wpatrywaŹ siĹ w twarz sĹdziego, až wreszcie rzekĺ, wycićgajćc rĹkĹ ku niemu:
- Nie winien jest, brat mój
nie miaĺ zĺych zamysĺów.
Przez ten czas ranny przyglćdaĺ siĹ mówićcym ze wzgardliwym nieco u×miechem; wreszcie Indianin zabraĺ siĹ do opatrzenia rany, a doktor
uprzejmie ustćpiĺ mu swego miejsca, mówićc póĺgĺosem do Le Quoi:
- SzczĹ×cie, že siĹ kulĹ
wyjĹĺo przed przybyciem tego starca; teraz lada baba potrafi daŹ radĹ! Widocznie ten strzelec mieszka razem z Bumpo i Johnem, wiĹc jemu wiĹcej niž innym ufa.
Ryszard, który miaĺ wiele
uznania dla leczniczych wiadomo×ci Indianina, chciaĺ koniecznie asystowaŹ przy opatrunku i rzekĺ przyjacielskim tonem:
- Pozwolisz, Johnie, že ci pomogĹ, wiesz jakć mam lekkć rĹkĹ w takich wypadkach. PamiĹtasz jake×my nastawili Nattiemu zwichniĹty palec u lewej rĹki, który wywichnćĺ ze×lizgnćwszy siĹ ze skaĺy, szukajćc spadĺego tam bažanta. Nigdy nie mogĺem dowiedzieŹ siĹ, czy to Natty, czy tež ja go zastrzeliĺem?
Indianin, nie odrzekĺszy ani sĺowa, podaĺ Ryszardowi koszyk z lekami do trzymania, co pozwoliĺo nastĹpnie cheĺpliwemu Jonesowi przechwalaŹ siĹ, že kulĹ wydobywaĺ z doktorem Toddem, a ranĹ opatrywaĺ z Johnem. Niedĺugo to trwaĺo, gdyž Mohikanin poprzestaĺ na przyĺoženiu do rany kory utĺuczonej z sokiem jakich× ro×lin uzbieranych w lesie. W chwili, gdy bandažowaĺ ramiĹ, Ryszard oddaĺ doktorowi koszyk z zioĺami Johna, a sam mu niby pomagaĺ, trzymajćc koniec bandaža. Doktor nie omieszkaĺ skorzystaŹ z okazji zbadania wnĹtrza koszyka i nieznacznie wycićgnćĺ trochĹ kory i zióĺ, ukrywszy je w kieszeni. SĹdzia zauwažyĺ ten manewr, doktor wiĹc szepnćĺ mu na ucho:
- Indianie znajć niewćtpliwie
skuteczne leki na niektóre choroby, na przykĺad na raka, i
2opuchliznĹ wodnć. Wzićĺem próbki dla zbadania wĺa×ciwo×ci tych ro×lin.
DziĹki owemu wydarzeniu,
doktor Todd otrzymaĺ póŽniej stopieĄ starszego chirurga w milicyjnej brygadzie. Zastosowawszy skutecznie zioĺa užyte przez Indianina, gdy chodziĺo o zagojenie rany pewnego oficera postrzelonego w pojedynku.
Mĺody strzelec wydawaĺ siĹ bardzo zadowolony, gdy mógĺ wreszcie ubraŹ siĹ i przestano siĹ nim zajmowaŹ.
- Nie bĹdĹ nadužywaĺ dĺužej
uprzejmo×ci paĄstwa - rzekĺ do sĹdziego - pozostaje jeszcze, zaĺatwienie jednej sprawy, mianowicie rozstrzygniĹcie do kogo naležy daniel?
- Zrzekam siĹ wszelkich
pretensji - szepnćĺ Temple - ale jeszcze mam z panem do pomówienia. Zechce pan odwiedziŹ nas jutro z rana. Elžuniu - dodaĺ zwracajćc siĹ do córki, która weszĺa wĺa×nie - kaž, dziecko, daŹ jaki× posiĺek go×ciowi; Adžy niech przygotuje powóz, dla odwiezienia go, dokćd bĹdzie sobie žyczyĺ. Beniaminie, kaž wĺožyŹ do sanek caĺego daniela. Ostatnie sĺowa wymówiĺ z pewnym smutkiem w gĺosie. WiĹc
do jutra, panie...
- Nazywam siĹ Oliwier Edwards.
Mieszkam niedaleko stćd - po×pieszyĺ wyja×niŹ strzelec.
- Miĺo nam bĹdzie zobaczyŹ siĹ
z panem jutro rano - rzekĺa
Elžunia. - Mam nadziejĹ, že nie odmówi pan przyjĹcia dowodów naszego žalu z powodu tego nieszczĹ×liwego wypadku.
Edwards spojrzaĺ na dziewczynĹ
wzrokiem peĺnym zachwytu i szepnćĺ spu×ciwszy oczy.
- DziĹkujĹ, powrócĹ jutro.
Powiódĺ nastĹpnie wzrokiem posĹpnym po obecnych, skĺoniĺ siĹ i wyszedĺ.
- Musi mu dolegaŹ rana - rzekĺ
Temple po jego odej×ciu - ale w ×wietle jutrzejszego poranka ujrzymy go spokojniejszym i przystĹpniejszym.
- Ja bym, na twoim miejscu,
nie odstćpiĺ mu caĺego daniela - zawoĺaĺ Ryszard. - Jakim prawem Natty i ów Oliwier polujć w twoim lesie? Moim zdaniem naležy zredagowaŹ obwieszczenie zabraniajćce stanowczo wszelkich polowaĄ na twojej ziemi.
- Fuzja jest wiĹkszym nad
prawo panem - rzekĺ major, strzćsajćc popióĺ z fajki do komina.
- A po cóž by istniaĺy prawa?
Ja sam gotów jestem pozwaŹ do sćdu tego chĺystka, za to, že ×miaĺ wtrćcaŹ siĹ do moich koni - zawoĺaĺ Ryszard poirytowany. -
Nie lĹkam siĹ jego fuzji. Wielež to razy przeszyĺem kulć dolara o sto kroków.
- WiĹcej chybiĺe× niž
trafiĺe× - za×miaĺ siĹ Temple - ale oto ochmistrzyni daje znaŹ, že wieczerzĹ podano. Panie Le Quoi, zechciej pan podaŹ rĹkĹ
mojej córce.
- Jakžem szczĹ×liwy - szepnćĺ
Francuz, prowadzćc ElžuniĹ do jadalni - jakćž pociechć dla wygnaĄca jest u×miech uroczego zjawiska.
Wszyscy w dobrym nastroju zasiedli do wieczerzy, a John powĹdrowaĺ za Mĺodym Orĺem do chaĺupy Nattiego.
Rozdziaĺ V~
Go×cie i osadnicy Templtonu.~
Nauki pastora Granta. ~
Mĺody Orzeĺ ~
tĺumi w sobie gniew~
za doznane krzywdy
Przedstawiwszy czytelnikom gĺówne osoby tego opowiadania, musimy pokrótce wyja×niŹ, w jaki sposób ci ludzie znaleŽli siĹ razem, chociaž z róžnych pochodzili krajów. Byĺy to wĺa×nie czasy rewolucji francuskiej, gdy Ludwik XVI zostaĺ stracony, a tysićce Francuzów musiaĺo szukaŹ schronienia w×ród obcych. Pan Le
Quoi byĺ z liczby tych, którzy dostali siĹ až za ocean. Poleciĺ go sĹdziemu Temple wĺa×ciciel domu handlowego w New Yorku, z którym byĺ w zažyĺych stosunkach. SĹdzia od pierwszej chwili poznania oceniĺ
przybysza jako czĺowieka bardzo dobrych manier, który widocznie, otrzymaĺ staranne wychowanie. Le Quoi ocaliĺ trochĹ ze swej fortuny i pragnćĺ uruchomiŹ jakie× korzystne przedsiĹbiorstwo. Temple doradziĺ mu zakupiŹ herbaty, tabaki, fajansu oraz galanterii i otworzyŹ sklep w Templtonie.
Okazaĺo siĹ, že pomysĺ ten byĺ doskonaĺy; emigrant z wielkim powodzeniem sam stanćĺ za ladć i swć uprzejmo×cić tak licznć zjednaĺ sobie klientelĹ w×ród osadników, že w krótkim czasie osićgnćĺ bardzo powažne zyski.
Major Fryderyk Hartman byĺ
potomkiem rodziny, która wyemigrowaĺa z Niemiec; posiadaĺ on wszystkie wady i zalety swych rodaków. Gniewny, milczćcy, uparty nie ufaĺ cudzoziemcom.
MĹžny i ×miaĺy umiaĺ dochowaŹ przyjaŽni, zažyĺo׏ jego z sĹdzić trwaĺa juž dĺugie lata, byĺ to jedyny czĺowiek, który nie umiejćc po niemiecku, pozyskaĺ jego zaufanie. Cztery razy do roku odwiedzaĺ Templa, opuszczajćc swojć siedzibĹ poĺožonć od Templtonu o trzydzie×ci mil, bawiĺ zazwyczaj tydzieĄ; wĺa×nie przybyĺ na godzinĹ zaledwie przed powrotem sĹdziego i od razu porwany zostaĺ przez Ryszarda, aby jechaŹ na spotkanie Marmaduka i jego córki.
Grant byĺ od niedawna mieszkaĄcem miasteczka, w którym miaĺ peĺniŹ urzćd pastora.
Wchodzćc do jadalni, sĹdzia
zwróciĺ uwagĹ, že na kominku pĺonie jaworowe drzewo. Zachmurzyĺ siĹ na ten widok i rzekĺ do Ryszarda:
- Nie przystoi wĺa×cicielowi
lasów dawaŹ zĺy przykĺad mieszkaĄcom, którzy i tak sć pochopni w niszczeniu drzew, jak gdyby to byĺ skarb niewyczerpany. MuszĹ koniecznie zarzćdziŹ poszukiwania wĹgla kamiennego w okolicznych górach - dodaĺ po chwili.
- WĹgla? - powtórzyĺ Ryszard,
a któž, u licha, zechce siĹ
bawiŹ wygrzebywaniem go z ziemi? Przeciež zanim siĹ miarkĹ wydobĹdzie možna uzbieraŹ tyle gaĺĹzi i korzeni, že na rok starczy. PrzestaĄ utyskiwaŹ na
marnotrawstwo, kochany Marmaduku, to ja wĺa×nie kazaĺem roznieciŹ ognisko dla rozgrzania twojej Elžuni.
- To ciĹ po czĹ×ci tĺumaczy - za×miaĺ siĹ sĹdzia, zachĹcajćc wszystkich do zajĹcia miejsc
przy stole.
Ryszard wzićĺ siĹ z zapaĺem do
krajania indyka, a Elžunia spoglćdaĺa z podziwem na obfitć zastawĹ.
- Nasza ochmistrzyni przeszĺa sama siebie - zauwažyĺ sĹdzia - liczyĺa snaŹ na to, že zimno doda nam apetytu.
- SzczĹ×liwa jestem, že pan
wydaje siĹ byŹ zadowolony - odrzekĺa Petibona - sćdziĺam, že naležy wystćpiŹ jak naj×wietniej
na przyjĹcie Elžuni.
SĹdzia zmarszczyĺ brwi i rzekĺ
tonem surowym:
- Moja córka jest panić domu,
wiĹc wszyscy domownicy powinni nazywaŹ jć "miss Temple".
- Widziane to rzeczy, žeby do
mĺodziutkiego dziewczćtka nie mówiŹ po imieniu - szepnĹĺa ochmistrzyni, stropiona otrzymanym napomnieniem.
Stóĺ uginaĺ siĹ od póĺmisków z
jadĺem. Byĺ tam jeden indyk pieczony, drugi gotowany, grzbiet niedŽwiedzi, baranina, frykasy z szarych wiewiórek i ze zwierzyny. Ogromna moc ciast ustawionych w piramidy, sosów do miĹsa, wódek, araku, win, piwa, jabĺecznika itp. Zaledwie
gdzieniegdzie widaŹ byĺo pod tym stosem przedziwnych smakoĺyków obrus ×niežnej biaĺo×ci.
MĹžczyŽni nie kazali siĹ
prosiŹ i zmiatali szybko smaczne kćski.
Temple miaĺ wcićž na my×li mĺodego strzelca i zadawaĺ sobie pytanie kim jest ów Edwards, którego zachowanie jest zupeĺnie odmienne od innych mieszkaĄców lasów.
Le Quoi twierdziĺ równiež, že
nieznajomy wyglćda na kogo× lepszego, mówi przy tym poprawnie po angielsku.
Ryszard za×miaĺ siĹ, sĺyszćc
tĹ uwagĹ Francuza i rzekĺ:
- Tobiež to, Gallu, o tym sćdziŹ! W každym razie zasĺužyĺ na postawienie go pod prĹgierz za owo natrĹtne wtrćcanie siĹ do nie swoich rzeczy, chcćc niby ratowaŹ nas od wypadku. Nie ma wyobraženia o tym, co to jest koĄ! Zaĺožyĺbym siĹ, že tylko woĺy potrafi poganiaŹ!
- Niesprawiedliwie go sćdzisz, - odrzekĺ sĹdzia - okazaĺ bowiem
dužo zimnej krwi i odwagi, na którć by siĹ nie každy zdobyĺ. Nieprawdaž Elžuniu?
To nagĺe pytanie wywoĺaĺo rumieniec na twarzy dziewczĹcia.
- Tak, bez wćtpienia -
odpowiedziaĺa - sposób bycia tego pana zdradza dobre wychowanie.
- Czy to na pensji nauczono was, tak ĺatwo oceniaŹ ludzi i
sćdziŹ o ich sposobie bycia? - zapytaĺ szyderczo Ryszard.
- Z postĹpowania mĹžczyzny z
kobietami možna wnioskowaŹ o tym - odrzekĺa Elžunia, dotkniĹta
widocznie uwagć krewnego - ten mĺodzian umie zachowaŹ wzglĹdy przyzwoito×ci i uszanowania.
- Pozyskaĺ uznanie mĺodej
osóbki, nie chcćc w jej obecno×ci pokazaŹ doktorowi zranionej rĹki - powiedziaĺ Ryszard z u×miechem. - Niech i tak bĹdzie. OddajĹ mu sprawiedliwo׏, že jest dobrym
strzelcem, poniewaž on to, a nie kto inny poĺožyĺ trupem daniela, kochany Marmaduku.
- Ten zacny mĺodzieniec uratowaĺ nam žycie, to nie ulega wćtpliwo×ci. Dopóki bĹdĹ miaĺ dach nad gĺowć, zawsze gotów jestem wzićŹ go pod swojć opiekĹ.
- WeŽ go, weŽ, zarĹczam, že
nie miaĺ nigdy lepszego schronienia, niž budĹ w rodzaju chatki Bumpa, wiĹc twój murowany dom paĺacem mu siĹ wyda.
- Moja to rzecz, majorze, zajćŹ siĹ jego losem - odparĺ sĹdzia. - BezwzglĹdnie za ocalenie žycia moim przyjacioĺom, zacićgnćĺem dĺug wielki wzglĹdem niego. Ale obawiam siĹ, že nie zechce przyjćŹ go×ciny, ani pomocy.
- Zapytaj, ojcze, Beniamina,
czy nie mógĺby udzieliŹ o tym nieznajomym jakich wiadomo×ci, on zazwyczaj wie o wszystkim co siĹ dzieje dokoĺa - wtrćciĺa Elžunia, rumienićc siĹ znowu i spuszczajćc oczy.
- Bez wćtpienia - rzekĺ Beniamin - zadowolony wielce ze sposobno×ci wmieszania siĹ do rozmowy - zawsze ów mĺodzik
žegluje na jednej z ĺodzi z Natty Bumpo, to jest chodzi z nim na polowania w góry. Nikt lepiej od niego nie umie celowaŹ, tak mi mówiĺ Bumpo. Ježeli to prawda,
že nigdy nie chybi, chciaĺbym aby siĹ spotkaĺ z panterć, której wycie sĺyszano w lesie od strony jeziora.
- Czy zamieszkaĺ u Bumpa? -
zapytaĺ sĹdzia z pewnym zainteresowaniem.
- Tak, sć zawsze razem. Od trzech tygodni przebywa w tych stronach. Zabili wspólnie wilka. Natty przyniósĺ gĺowĹ i skórĹ dla otrzymania nagrody przyrzeczonej za tĹpienie szkodliwych zwierzćt. Nikt zrĹczniej od niego nie
zdejmuje skóry z gĺowy wilka; nic w tym dziwnego, je×li, jak
powiadajć, skalpowaĺ tež ludzi, a w takim razie - dodaĺ Beniamin
- zasĺugiwaĺby na surowć karĹ.
- Nie naležy dawaŹ wiary
niedorzecznym pogĺoskom - rzekĺ sĹdzia Temple - istnieje prawo zarabiania na žycie w tych górach polowaniem na zwierzynĹ, wiĹc gdyby kto powažyĺ siĹ Nattiemu wyrzćdziŹ krzywdĹ, miaĺby z prawem do czynienia.
- Fuzja to lepszy opiekun niž
prawo - rzuciĺ major.
- Co siĹ tyczy fuzji, lepiej
od niego potrafiĹ siĹ z nić obej׏ - poczćĺ przechwalaŹ siĹ Ryszard, ale musiaĺ przerwaŹ, poniewaž wszyscy powstali od stoĺu i zamierzali udaŹ siĹ do domu modlitwy, gdzie Grant miaĺ przemawiaŹ po raz pierwszy.
KsiĹžyc ×wieciĺ wspaniale,
oblewajćc potokami ×wiatĺa lasy sosnowe, wieĄczćce góry od strony wschodu.
Jechano z wolna, co dawaĺo Elžuni možno׏ przyglćdania siĹ domom w miasteczku, a nawet odczytywania nazwisk na szyldach. Dužo spotykaĺa nowych, jak równiež twarze widziane po drodze w wiĹkszej czĹ×ci okazaĺy siĹ jej nieznane. MĹžczyŽni odziani byli w dĺugie surduty i obszerne pĺaszcze, okrywajćce ich od stóp do gĺów, a kobiety miaĺy na gĺowie kaptury podszyte futrem. Wszyscy podćžali w tĹ samć stronĹ do, nazwanej szumnie akademić, szkoĺy, gdzie miaĺ przemawiaŹ Grant.
Przeježdžano wĺa×nie obok oberžy, nad którć widniaĺ napis: "śmiaĺy Dragon". Szyld przedstawiaĺ jeŽdŽca w czapce niedŽwiedziej, uzbrojonego w szablĹ i pistolety. Z oberžy wychodzili w tej chwili jej wĺa×ciciele. Sieržant Hollister, chociaž kulawy, szedĺ z minć
dzielnć, žona jego miaĺa wyglćd niefrasobliwy. Promienie ksiĹžyca o×wietlaĺy jej twarz peĺnć, szerokć, rumianć o mĹskich rysach, pod czepcem
obszytym lichymi koronkami i wypĺowiaĺć wstćžkć. Na czepiec wsuniĹty byĺ czarny kapelusz nieco przechylony w tyĺ. Dostrzegĺszy sanie sĹdziego, oberžystka sadziĺa wielkimi krokami przez ×niežne zaspy, aby siĹ zbližyŹ ku jadćcym, co widzćc Temple kazaĺ woŽnicy zatrzymaŹ konie.
- Witam szczĹ×liwie wracajćcego - zawoĺaĺa pani Hollister z mocno irlandzkim akcentem - a oto i panna Elžbieta, zapewne, bardzo urodziwa osoba, niech siĹ mĺodzieĄcy majć na baczno×ci! Witam, witam, zwróciĺa siĹ do Hartmana. Czy mam dzi× przygotowaŹ wazĹ "toddy" * dla pana majora?
Major skinćĺ tylko gĺowć w
milczeniu.
Pani Hollister znanć byĺa ze swego gadulstwa, wiĹc jeszcze rozprawiaĺa chwilĹ o szyldzie nad oberžć, na który Elžunia zwróciĺa uwagĹ, a który miaĺ wyobražaŹ Hollistera w wojennym rynsztunku, oberžysta tymczasem zamieniĺ kilka sĺów z sĹdzić, po czym wszyscy podćžyli ku akademii stanowićcej chlubĹ Ryszarda, gdyž sam robiĺ plany i doglćdaĺ robót, koszta wszakže poniósĺ wyĺćcznie Temple.
Rodzaj ponczu robionego z
wódki.
Ryszard Jones i Hiram Dulitl odegrali rolĹ architektów z wielkim powodzeniem, oni to bowiem, jake×my juž wspomnieli, zbudowali dom sĹdziego, akademiĹ i wiĹzienie, najokazalsze gmachy
w miasteczku.
Dulitl byĺ zarazem sćdownikiem
i architektem. Wysoki, chudy,
miaĺ pospolite rysy twarzy wyražajćce zadowolenie i chytro׏.
Gdy siĹ juž wszyscy zgromadzili i zasiedli na ĺawkach akademii, Elžbieta zauwažyĺa, že równie jak pastor Grant, zwracaĺa na siebie uwagĹ
obecnych; patrzono na nić z widocznym zaciekawieniem.
Zanim Grant rozpoczćĺ
przemówienie i uciszyĺo siĹ dokoĺa, daĺo siĹ sĺyszeŹ mocne tupanie nogami w przedsionku, jak gdyby nowo przybywajćcy
otrzćsali ×nieg przylegajćcy do obuwia i jednocze×nie weszli do sali Natty Bumpo, stary Indianin i mĺody strzelec.
John wysunćĺ siĹ z powagć naprzód i widzćc miejsce puste na ĺawie sĹdziego, zajćĺ je z minć zdajćcć siĹ mówiŹ, iž jako dawny wódz swego plemienia ma prawo do tego zaszczytu. Natty zatrzymaĺ siĹ przy kominku, usiadĺ na wićzce drzewa przygotowanego do palenia i oparĺszy strzelbĹ, pogrćžyĺ siĹ w zadumie. Mĺodzieniec zajćĺ
pierwsze wolne na ĺawce miejsce. Grant rozpoczćĺ wzniosĺć
przepowiednić proroka hebrajskiego: "Pan jest w ×wićtyni, niech wszystka ziemia przed Nim umilknie".
Gdy przyszĺa kolej na modlitwy, wymagajćce odpowiedzi okazaĺo siĹ, že Jones który miaĺ je wypowiedzieŹ, zniknćĺ gdzie× i zapanowaĺa chwila kĺopotliwego
milczenia.
Wtedy odezwaĺ siĹ dŽwiĹczny gĺosik kobiecy. Byĺa to mĺoda dziewczyna o twarzy bladej, ĺagodnej i miĺej, jak siĹ póŽniej okazaĺo, córka pastora Granta. Kiedy powtórnie trzeba byĺo odpowiedzieŹ wedĺug zwyczaju, znowu daĺ siĹ sĺyszeŹ ten sam gĺos, a jednocze×nie odezwaĺ siĹ mĺody mĹžczyzna, w którym Elžbieta poznaĺa wnet Edwardsa. Wówczas starajćc siĹ przezwyciĹžyŹ swć bojaŽliwo׏, za trzecim razem przyĺćczyĺa swój gĺos do dwóch poprzednich. NastĹpnie Grant przystćpiĺ do nauki. Znaĺ doskonale charakter swych sĺuchaczy, którzy ze wzglĹdu na obyczaje byli niemal pierwotnym ludem. Mówca czerpaĺ z wielkiej ksiĹgi przyrody
otwartej dla wszystkich, którzy chcć z niej czytaŹ; nie przybierajćc tonu wyžszo×ci, przemawiaĺ tylko jĹzykiem rozumu i przekonania.
- Jakćž przestrogĹ dla každego
z nas - powiedziaĺ miĹdzy
innymi - daje wspomnienie o pierwszych latach žycia! Owe skarcenia przez ojca za popeĺnione przez nas winy, wydajćce siĹ tak srogimi w dzieciĄstwie, czyž takimi okazujć siĹ, gdy spoglćdamy na nie doszedĺszy do wieku mĹskiego? Tak tež przyszedĺszy do rozumu každy czĺowiek niech siĹ zastanowi i uzna mćdro׏ Boga w tym, co przed nami zakryĺa, równie jak w tym, co siĹ jej podobaĺo nam objawiŹ. Niech pokora oczy×ci serca nasze i umocni sĺabo׏, dajćc poznaŹ
niedoskonaĺo׏ ludzkć, nie dozwalajćc próžno×ci wmawiaŹ w nas, iž jeste×my mocnymi, a natomiast ukaže jak maĺo mamy prawa do cheĺpienia siĹ z naszych wiadomo×ci.
Dužo i piĹknie mówiĺ Grant na ten temat. Sĺuchano go z uwagć i uszanowaniem.
Kiedy siĹ juž wszyscy rozchodzili, pastor Grant zbližyĺ siĹ do sĹdziego i Elžuni przedstawiajćc im swć córkĹ LudwikĹ. Obie panienki spojrzaĺy na siebie z žyczliwo×cić ×wiadczćcć, že bĹdć odtćd žyĺy w przyjaŽni. Uĺožyĺy nastĹpnie pomiĹdzy sobć, jak majć spĹdziŹ razem dzieĄ jutrzejszy i juž poczĹĺy projektowaŹ na dalszć metĹ, gdy Grant przerwaĺ im, mówićc z u×miechem:
- Powoli, powoli, proszĹ pamiĹtaŹ o tym, že Ludwika jest mojć gospodynić, ježeli wiĹc przyjmie choŹby poĺowĹ tych propozycji, moje sprawy domowe wielce ucierpić na tym!
- W takim razie najlepiej
bĹdzie przenie׏ siĹ do tatusia na mieszkanie - zawoĺaĺa Elžunia. - Dom obszerny, miejsca
dosyŹ, a drzwi same siĹ otworzć na przyjĹcie tak miĺych go×ci.
- Poznaĺem juž go×cinno׏ pana
sĹdziego, widzĹ že i córka
wstĹpuje w jego ×lady - odrzekĺ Grant - ale nie powinni×my nadužywaŹ grzeczno×ci paĄstwa. Zapewniam wszakže, iž Ludwinia bĹdzie czĹstym go×ciem pani.
- ProszĹ pamiĹtaŹ, že jutro
obiadujemy razem pod moim dachem - powiedziaĺ Temple uprzejmie -
a teraz dobrej nocy, pora nam
wracaŹ do domu.
Indianin siedziaĺ wcićž na tym samym miejscu i zdawaĺ siĹ nie zwracaŹ wcale uwagi na otaczajćcych, którzy mu siĹ pilnie przypatrywali. Natty równiež nie zmieniĺ poĺoženia, oparĺszy gĺowĹ na rĹku, drugć trzymaĺ swć strzelbĹ poĺožonć na kolanach. Wyraz twarzy starego strzelca zdradzaĺ pewien niepokój. Oczekiwaĺ na Indianina, któremu okazywaĺ zawsze wysokć cze׏, pomimo wrodzonej opryskliwo×ci. Mĺody towarzysz dwóch mieszkaĄców lasu staĺ przed kominkiem, czekajćc na swych przyjacióĺ.
Grant z córkć pozostaĺ jeszcze chwilĹ po odjeŽdzie Templów, a wówczas John zbližyĺ siĹ ku niemu, wstrzćsnćĺ czarnć grzywć i rzekĺ z powagć:
- Sĺowa wasze od czasu jak siĹ
ksiĹžyc podniósĺ, wzbiĺy siĹ wysoko i zadowoliĺy Wielkiego Ducha.
Zatrzymaĺ siĹ chwilĹ, jakby wažćc sĺowa i przybierajćc dumnć postawĹ naczelnika plemienia, dodaĺ:
- Ježeli Czyngaszguk kiedykolwiek powróci do swego narodu, tam, kĹdy sĺoĄce zachodzi, a Wielki Duch, tchnćwszy weĄ žycie, dozwoli mu przebyŹ jeziora i góry, opowie on swym towarzyszom, o czym sam dzi× sĺyszaĺ, a oni mu uwierzć, bo któž powiedzieŹ može, že Czyngaszguk, Wielki Wćž, jest kĺamcć?
- Niech Czyngaszguk pokĺada
zaufanie w dobroci Boskiej - odrzekĺ Grant - a ta go nigdy nie zawiedzie. Kiedy serce jest peĺne miĺo×ci Boga, nie ma w nim miejsca dla grzechu. WzglĹdem ciebie, mĺodzieĄcze - zwróciĺ siĹ do Oliwiera - poczuwam siĹ do wdziĹczno×ci, wspólnie ze
wszystkimi, którym ocaliĺe× žycie, a takže winienem ci podziĹkowaŹ za odpowiedzi podczas sĺužby Božej, poniewaž przyszedĺe× mi niespodziewanie z pomocć. Chciaĺbym ciĹ widywaŹ u siebie i porozmawiaŹ swobodnie. Twoi przyjaciele može zechcć równiež przyj׏ dzi× do mnie.
- Nie, nie - odparĺ Natty
opryskliwie. - MuszĹ koniecznie wróciŹ do wigwamu (tak Indianie nazywajć swoje domy). Niech mĺody idzie z wami, stary John takže može wam towarzyszyŹ, je×li ma ochotĹ, co do mnie, nie znam zwyczajów ×wiata, nie posiadam nauki, ale chociaž czytaŹ i pisaŹ nie umiem, potrafiĹ za to upolowaŹ do dwustu bobrów w jednym miesićcu, nie liczćc innej zwierzyny. Je×li wćtpicie, zapytajcie tego oto Czyngaszguka, on wie, že nigdy nie mijam siĹ z prawdć.
- Nie wćtpiĹ, iž byĺe× niegdy×
dzielnym žoĺnierzem, jak równiež, že teraz jeste× dobrym my×liwym - odpowiedziaĺ Grant - lecz potrzeba czego× wiĹcej dla przygotowania siĹ do bliskiego koĄca, bo jak to powiadajć: mĺody može umrzeŹ, a stary
musi.
- Nigdym nie byĺ tak dalece gĺupi, abym sćdziĺ, že zawsze bĹdĹ žyŹ - odparĺ Natty, ×miejćc siĹ na swój sposób, to jest zaciskajćc usta - nie možna tak my×leŹ przebywajćc w lasach z dzikimi i mieszkajćc podczas upaĺów nad brzegami jezior. Mam co prawda želazne zdrowie, nieraz mi siĹ zdarzaĺo piŹ wodĹ z Onondago, gdym tropiĺ
zwierzynĹ i chciaĺem ugasiŹ
pragnienie, a wiadomo že od tego každy može nabawiŹ siĹ febry. Ale mnie tam nic nie bierze, co jednak nie budzi we mnie pewno×ci, že wieki žyŹ bĹdĹ. Wszystko ma swój koniec na ziemi.
- Tak, wszystko to doczesne -
odrzekĺ Grant coraz bardziej zainteresowany tym nowym dla siebie okazem - a tobie wĺa×nie wypadaĺoby siĹ przygotowaŹ do wieczno×ci.
To rzekĺszy, zwróciĺ siĹ znowu
do mĺodzieĄca proszćc, aby mu towarzyszyĺ. Indianin równiež przyjćĺ zaproszenie i we czworo poszli do mieszkania Grantów do׏ daleko poĺožonego.
Wćska ×ciežka z obu stron
ogrodzona parkanem, nie pozwalaĺa dwu osobom i׏ obok siebie. Zimno byĺo przejmujćce, ×nieg skrzypiaĺ pod nogami, a ksiĹžyc doskonale o×wietlaĺ drogĹ. Grant szedĺ przodem, za nim Mohikanin owiniĹty opoĄczć, z gĺowć odkrytć i rozwichrzonym
dĺugim wĺosem. Patrzćc na jego ogorzaĺć twarz, spokojnć postawĹ i muskuĺy przez wiek stĹžaĺe
zdawaĺo siĹ, že jest obrazem wytrwaĺej staro×ci, nie zĺamanej przebyciem siedemdziesiĹciu zim, lecz spojrzawszy w czarne, peĺne blasku oczy wyczuwaĺo siĹ duszĹ jeszcze mĺodć i gorćcć.
Wysmukĺa postaŹ panny Grant,
postĹpujćcej tuž za nim, stanowiĺa uderzajćcć sprzeczno׏ z caĺć postawć starego
Indianina, byĺa bowiem biaĺa i wiotka jak mĺoda topola.
Mĺodzian, zamykajćcy pochód,
zastanawiaĺ siĹ wĺa×nie nad tym, gdy oboje obejrzeli siĹ naraz, podziwiajćc ×wiatĺo ksiĹžyca.
Grant zapytaĺ mĺodego
strzelca:
- W którym z naszych Stanów
urodzony jeste×, panie Oliwierze, bo tak ci podobno na imiĹ?
- W tutejszym - odrzekĺ krótko
strzelec.
- W mowie pana nie wyczuwam akcentu ani dialektu žadnego ze Stanów Zjednoczonych - cićgnćĺ dalej Grant swój wywiad - zapewne musiaĺe× przebywaŹ cićgle w jakim× dužym mie×cie?
Edwards u×miechnćĺ siĹ w
milczeniu.
- W každym razie sćdzĹ, že
swym przykĺadem bĹdzie pan zachĹcaĺ innych do pobožno×ci - rzekĺ Grant po chwili. - Može zechcesz mi jutro dopomóc, tak jak to dzi× dobrowolnie uczyniĺe×?
- Nie czujĹ siĹ godnym tego zaszczytu - odpowiedziaĺ Edwards - my×li moje sć tak rozproszone,
že nie zawsze potrafiĹ siĹ
dostatecznie skupiŹ.
- Každy jest, a przynajmniej
powinien byŹ, sĹdzić samego siebie - rzekĺ Grant. - Zauwažyĺem istotnie w paĄskim obej×ciu siĹ z Templem jakć× niechĹŹ, pomimo že nie možesz pan wćtpiŹ ani na chwilĹ, iž nie miaĺ zamiaru wyrzćdzenia panu krzywdy, a przebaczenie jest naszym obowićzkiem.
Tu naraz Mohikanin wtrćciĺ siĹ
do rozmowy:
- Czĺowiek biaĺy može to robiŹ, czego ojcowie go nauczyli - zawoĺaĺ - ale w žyĺach Mĺodego
Orĺa pĺynie krew wodza Delawarów, krew purpurowa, a plama przez nić zrobiona tylko krwić Mingo zmyta byŹ može!
Grant wiedziaĺ, že Mingami
nazywajć Indianie swych nieprzyjacióĺ, poczćĺ wiĹc wyja×niaŹ, že Mohikanin ma faĺszywe pojĹcie o konieczno×ci zemsty i, že naležy czyniŹ dobrze nawet wrogom, którzy nas trapić i prze×ladujć.
Indianin sĺuchaĺ go z uwagć. OgieĄ paĺajćcy w jego oczach u×mierzaĺ siĹ powoli, szli wiĹc dalej przy×pieszywszy nieco kroku. Ludwika jednak nie miaĺa juž siĺy podćžaŹ tak szybko za nimi i pozostaĺa nieco w tyle. Poniewaž ×ciežka byĺa szersza w
tym miejscu, Edwards zaproponowaĺ pannie Grant, aby siĹ wsparĺa na jego ramieniu.
- Mogĺabym jeszcze i׏ dalej -
szepnĹĺa Ludwika - ale ów Indianin przeraziĺ mnie swym strasznym spojrzeniem, gdy przemówiĺ do ojca.
- Nie zna pani ludzi tej rasy
- odrzekĺ Edwards - zemsta
poczytywana jest za pierwszorzĹdnć cnotĹ w×ród Indian. Uczć ich od maĺego dziecka, aby nigdy nie zapomnieli i nie przebaczyli krzywdy. Tylko prawa go×cinno×ci biorć górĹ nad ich zawziĹtym gniewem.
- Spodziewam siĹ, že nie byĺe×
pan w takich zasadach chowany? - rzekĺa Ludwika, wysuwajćc mimo woli rĹkĹ opartć na ramieniu Edwardsa.
- Uczono mnie przebaczaŹ, tak
jak to ojciec pani wykĺadaĺ przed chwilć; ale nie tylko teoretycznie ale i praktycznie otrzymaĺem naukĹ przebaczania i puszczania krzywdy w niepamiĹŹ. SćdzĹ, že niewiele mam sobie pod tym wzglĹdem do zarzucenia, a mniej jeszcze mieŹ bĹdĹ w przyszĺo×ci. Staram siĹ przemóc lecz walka to ciĹžka.
To mówićc znowu podaĺ rĹkĹ i
Ludwika wsparĺa siĹ na niej. Rozmawiali juž o rzeczach obojĹtnych i wkrótce zatrzymali siĹ przed domem stojćcym w polu peĺnym jeszcze pniaków sosnowych, wyglćdajćcych gdzieniegdzie spod zasp ×niežnych.
ZewnĹtrznie siedziba Grantów wyglćdaĺa do׏ niepozornie i nosiĺa ×lady zaniedbania i po×piechu, z jakim budowano pierwsze domy w ×wiežo zamieszkaĺych osadach, lecz wewnĹtrzne urzćdzenie byĺo wygodne, a przy tym panowaĺa tam wielka czysto׏ i porzćdek. Pierwszy pokój, do którego weszli, byĺa to jadalnia. OgieĄ rozniecony przy kominku
o×wietlaĺ jć jaskrawo. Dywan krajowego wyrobu pokrywaĺ podĺogĹ, dužy stóĺ staĺ na ×rodku. Szafa na ksićžki, staro×wiecka z akacjowego drzewa, stanowiĺa jedyny sprzĹt warto×ciowy, zresztć wszystko tu byĺo proste i tanie. Na ×cianach wisiaĺy widoki wyszyte na kanwie. Jeden przedstawiaĺ grób, przy nim pĺaczćcć dziewicĹ. Na pĺycie grobowej wypisane byĺy imiona osób noszćcych nazwisko Grant. W ten sposób Edwards dowiedziaĺ siĹ z pierwszego rzutu oka, že Grant byĺ wdowcem i že Ludwika jedna mu tylko
pozostaĺa z sze×ciorga dzieci. Usadowiono siĹ przed
kominkiem, Grant rozpoczćĺ znowu rozmowĹ na poprzednio poruszony temat.
- Mam nadziejĹ - rzekĺ ĺagodnym tonem - že wychowanie jakie× otrzymaĺ, skĺoni ciĹ do zapomnienia urazy i chĹci zemsty, które urodzenie byŹ može w ciebie wpoiĺo; gdyž z
napomknieĄ Johna wnoszĹ, že
pĺynie w tobie krew Delawarów. Nie masz podstaw rumieniŹ siĹ z tego powodu; ani barwa skóry, ani urodzenie nie majć znaczenia, a czĺowiek poĺćczony wĹzĺami pokrewieĄstwa z dawnymi wĺa×cicielami tej ziemi, ma nawet wiĹksze prawa do przebywania w tych górach, niž ci, którzy je sobie przywĺaszczyli.
- Wszystko co ujrzysz wyszedĺszy na najwyžszć z tych gór - zawoĺaĺ stary wódz ilustrujćc swe sĺowa gestami - wszystko, co ujrzysz pomiĹdzy wschodzćcym i zachodzćcym sĺoĄcem powinno naležeŹ do Mĺodego Orĺa. Ale musi byŹ sprawiedliwo׏, musi byŹ rozdzielona rzeka i ziemia na dwie równe czĹ×ci i powiedziane bĹdzie: Potomku Orĺa Delawarów, weŽ swojć czĹ׏ i trzymaj, bćdŽ naczelnikiem, w kraju ojców twoich.
- Nigdy! - zaprzeczyĺ Edwards
z energić i mocć. - Wilk w
ostĹpie nie ĺaknie bardziej ĺupu od tego czĺowieka požeranego žćdzć zĺota, chociaž dla pozyskania bogactw czoĺga siĹ z caĺć chytro×cić wĹža, udajćc ĺagodnego baranka!...
- Strzež siĹ, mój synu - przerwaĺ Grant tonem ojcowskiego napomnienia. - Pow×cićgaŹ naležy takie napady gniewu. Krzywda zupeĺnie przypadkowo wyrzćdzona ci przez pana Templa poruszyĺa snadŽ w tobie pamiĹŹ krzywd doznanych przez twoich przodków. Pierwsza byĺa mimowolna, drugie za× nastćpiĺy skutkiem jednej z tych wielkich zmian politycznych, które nieraz caĺe narody usuwajć z widowni ×wiata. Gdziež sć owi Filistyni, trzymajćcy niegdy× dzieci Izraela w poddaĄstwie? Co siĹ staĺo z wyniosĺym Babilonem, który w upojeniu dumy zwaĺ siĹ królem narodów? PamiĹtaj, že tylko tyle mamy prawa do otrzymania przebaczenia od naszego Ojca niebieskiego, ile go sami udzielamy tym, którzy nas obrazili. Twoje ramiĹ zresztć wkrótce siĹ zagoi, nie powiniene× wiĹc žywiŹ do
sĹdziego tak gĺĹbokiej urazy. - Moje ramiĹ? - powtórzyĺ
Edwards tonem pogardy. - Wcale o nim juž nie pamiĹtam. Nie przypuszczam równiež, aby Temple chciaĺ mnie zamordowaŹ. Zbyt jest ostrožny i bojaŽliwy, by siĹ mógĺ dopu×ciŹ podobnej zbrodni. Niech sobie sĹdzia i jego córka cieszć siĹ ze swych bogactw, przyjdzie jednak dzieĄ porachunku.
To mówićc wstaĺ i poczćĺ przechadzaŹ siĹ wielkimi krokami po pokoju. Wystraszona Ludwika zbližyĺa siĹ do ojca i oparĺszy rĹkĹ na jego ramieniu szepnĹĺa co× z drženiem.
- Taka jest dziedziczna gwaĺtowno׏ ludzi urodzonych w tym kraju, moje dzieciĹ -
odpowiedziaĺ ojciec. - SnadŽ krew europejska zmieszana w tym mĺodzieĄcu z krwić indiaĄskć wywoĺuje w nim tak burzliwe wybuchy.
Chociaž mówiĺ cicho, Edwards dosĺyszaĺ jego sĺowa i podnoszćc gĺowĹ z u×miechem rzekĺ o wiele spokojniejszym tonem.
- Niech siĹ pani nie lĹka,
uniosĺem siĹ nieco, chociaž powinienem siĹ pow×cićgnćŹ. Nie mam powodu wstydziŹ siĹ mego pochodzenia, a nawet dumny
jestem z tego, že pochodzĹ od obroĄcy Delawarów, wojownika bĹdćcego chlubć swego rodu.
Stary Mohikanin, wierny
przyjaciel, oddaje cze׏ jego pamiĹci i zasĺugom. Grant widzćc, že siĹ Edwards uspokoiĺ, przemawiaĺ jeszcze na temat darowania win i pogody ducha, po czym požegnaĺ siĹ przyjaŽnie. Mohikanin poszedĺ ku wiosce. Mĺody Orzeĺ zwróciĺ siĹ w stronĹ jeziora.
Ludwika staĺa przy oknie i w blasku ksiĹžyca widziaĺa wyraŽnie zgrabnć postaŹ Edwardsa przechodzćcego szybkimi
krokami przez jezioro pokryte lodem. Zmierzaĺ widocznie do chaĺupy Bumpa, poĺožonej u stóp skaĺy, na wierzchoĺku której rosĺa sosna.
- Chciaĺbym wpĺynćŹ na Oliwiera - rzekĺ Grant - gdyž wyczuwam w nim szlachetnć dumĹ i
mam nadziejĹ, že dobre porywy wezmć w nim górĹ nad innymi. Przypomnij mi, gdy przyjdzie do nas, abym mu daĺ do przeczytania ksićžkĹ o baĺwochwalstwie.
- Jak to, ojcze - odrzekĺa
Ludwika ze zdumieniem - czy przypuszczasz, že mu grozi powrót do bĺĹdów jego przodków?
- Nie, moje dziecko, zanadto
dobrze mu z oczu patrzy, žeby
mógĺ co× podobnego uczyniŹ. Lecz jest inne, nie mniej straszne baĺwochwalstwo, kult naszych wĺasnych namiĹtno×ci i z tego uleczyŹ go pragnĹ.
Rozdziaĺ VI~
Pod "śmiaĺym Dragonem"
Oberža pod "śmiaĺym Dragonem" byĺa jednć z najokazalszych w miasteczku, a poniewaž Hollister i jego maĺžonka mieli dar
zjednywania sobie žyczliwo×ci przez swć uprzejmo׏ dla go×ci, chĹtniej odwiedzano ich, niž stojćcć po drugiej stronie drogi kawiarniĹ templtoĄskć Habakuka Futa i Jozuego Knappa.
Sala w oberžy Holliesterów byĺa przestronna; przy trzech ×cianach staĺy ĺawki, czwartć wypeĺniaĺy dwa kominki, pomiĹdzy którymi byĺ rodzaj alkowy zapeĺnionej butelkami, gdzie rej wodziĺa oberžystka, podczas gdy jej mćž podrzucaĺ drew do komina i podsycaĺ žarzćcy siĹ ogieĄ.
- Pali siĹ jak može najlepiej
- zawoĺaĺa pani Hollister -
przestaĄ zajmowaŹ siĹ ogniskiem. Postaw raczej na stoĺach szklanki i przystaw do ognia garnek z jabĺecznikiem zaprawnym imbirem dla doktora. Spodziewam siĹ, že dzisiejszego wieczora bĹdziemy mieŹ dužo go×ci.
Wkrótce zaczĹli siĹ schodziŹ,
otrzćsajćc z haĺasem ×nieg z obuwia u drzwi oberžy. Zapeĺniĺy siĹ wszystkie ĺawki.
Doktor Todd zajćĺ miejsce nie opodal kominka wraz z mĺodzianem ubranym z cudzoziemska. Elegant ów wydobywaĺ co chwila srebrny zegarek zawieszony na ĺaĄcuszku; miaĺ przy koszuli szpilkĹ z wielkim faĺszywym kamieniem i zažywaĺ tabakĹ z ozdobnej tabakierki.
Oberžy×ci zajĹci byli przygotowywaniem i podawaniem róžnych napojów, co wymagaĺo pewnej umiejĹtno×ci i wprawy, každy z go×ci miaĺ swoje odrĹbne upodobania.
Rozmawiano gĺo×no i z ožywieniem, naraz zapanowaĺa cisza, gdy towarzysz doktora, Lippet, jeden z dwóch templtoĄskich adwokatów,
zapytaĺ:
- Podobno, doktorze, wyjĹli×cie dzi× kulĹ z ramienia syna Natiego Bumpo?
- Tak jest - odrzekĺ Todd - prostujćc siĹ z powagć. - Ale nie wiedziaĺem, že mój pacjent jest synem Bumpa, to dla mnie nowina.
- Mniejsza o to czyim jest synem - odparĺ adwokat - sćdzĹ jednak, že nie pozwoli, aby siĹ na tym zakoĄczyĺo. íyjemy w kraju, gdzie prawa dla nikogo nie czynić wyjćtków. Chciaĺbym wiedzieŹ czy czĺowiek, bĹdćcy wĺa×cicielem stu tysiĹcy akrów ziemi ma wiĹksze od innych prawo strzelania bezkarnie do ludzi? Co powiesz na to, doktorze?
- Mĺodzian ów wkrótce siĹ
wyleczy - odrzekĺ Todd. - Kula zostaĺa wydobyta jak naležy, rana starannie obandažowana, žadnego niebezpieczeĄstwa nie ma.
- Panie Dulitl - zawoĺaĺ
adwokat zwracajćc siĹ do architekta - jeste× pan urzĹdnikiem, wiesz na co prawo zezwala a czego zabrania, wiĹc osćdŽ proszĹ, czy rana z palnej broni jest sprawć tak prostć, jak doktor powiada. Przypu׏my, že raniony jest robotnikiem lub rzemie×lnikiem utrzymujćcym z pracy rćk rodzinĹ i že kula pozbawiĺa go možno×ci zarobku na resztĹ žycia. Czy w takim razie nie powinien wymagaŹ znacznego odszkodowania?
Oczy wszystkich obecnych zwróciĺy siĹ na Hirama Dulitla, musiaĺ wiĹc z konieczno×ci odpowiedzieŹ, odrzekĺ wiĹc z powagć:
- Zapewne pan Lippet wie
równie dobrze jak i ja, iž je×li kto rani z zamiarem zabójstwa
sćd uzna go winnym i wówczas zĺa to jest dla niego sprawa.
- Bardzo zĺa - potwierdziĺ adwokat. - Otóž, moim zdaniem, ježeli ów mĺodzieniec mieŹ bĹdzie dobrych doradców, potrafi
uzyskaŹ tyle, že hojnie može opĺaciŹ doktora.
- O to mi nie chodzi - odrzekĺ
Todd z pewnym zakĺopotaniem. - Temple przyrzekĺ mi zapĺatĹ.
- Doktor može w každym razie
wytoczyŹ proces Templowi, je×li nie otrzyma tego, co mu siĹ sĺusznie naležy - dorzuciĺ Lippet.
Nastćpiĺa chwila milczenia, podczas której drzwi siĹ otworzyĺy i ujrzano Natty Bumpo, niosćcego w rĹku nieodĺćcznć strzelbĹ. Nie zwracajćc uwagi na nikogo z obecnych, przysunćĺ siĹ do ognia. Gospodarz, z którym žyĺ w przyjaŽni, poniewaž obaj sĺužyli niegdy× w szeregach armii, przyniósĺ mu dužć szklanicĹ wina. Adwokat tymczasem znów rozpoczćĺ przerwanć rozmowĹ.
- Znam sposoby, jakimi možna
dochodziŹ sprawiedliwo×ci i ukaraŹ sĹdziego Templa, czy kogokolwiek, kto pozwala sobie strzelaŹ do ludzi - zapewniaĺ z przebiegĺym u×miechem.
- Szczególny pomysĺ rozpoczynaŹ proces z sĹdzić Templem, który ma worek z pieniĹdzmi co najmniej wysoko×ci najwyžszej sosny w lesie! - zawoĺaĺa oberžystka. - A przy tym sĹdzia jest czĺowiekiem, któremu groziŹ nie potrzeba, gdyž z pewno×cić uczyni zawsze to, co sprawiedliwo׏ nakazuje. Niezawodnie, Natty, nie bĹdziesz tak nierozsćdnym, by wbijaŹ mĺodzikowi do gĺowy jakie× postĹpowanie prawne przeciw sĹdziemu. Powiedz temu swemu przyjacielowi, že može tu piŹ darmo ile zechce dopóki mu siĹ ramiĹ nie zagoi.
- Oto prawdziwie szlachetna ofiara ze strony pani Hollister! - zawoĺaĺo kilkana×cie gĺosów.
- Wiedziaĺem dobrze - odezwaĺ
siĹ wreszcie Natty - že sĹdzia spudĺuje. Z takć marnć strzelbć porywaŹ siĹ na daniela!...
Kiedym z sir Williamem szedĺ
przeciw Francuzom ku twierdzy Niagara, nie znano innych niž dĺugie strzelby, bo to najlepsza broĄ w rĹku czĺowieka umiejćcego nabijaŹ i majćcego pewne oko. Wojowali×my z Francuzami i z Irokezami. Czyngaszguk, Wielki Wćž, mógĺby wam wiele szczegóĺów opowiedzieŹ, lepiej jednak wĺadaĺ tomahawkiem niž fuzjć. Dobre to stare czasy, zwierzyny wszĹdzie byĺo pod dostatkiem, a teraz gdyby mój Hektor nie miaĺ tak dobrego wĹchu, caĺe dnie nieraz trawiĺbym na próžnych poszukiwaniach.
- Niepochlebne dajesz ×wiadectwo swemu towarzyszowi zowićc go wĹžem, stary John wcale dzi× nie podobny jest do wĹža - mówiĺa oberžystka.
- Stary John i Czyngaszguk to
zupeĺnie róžni ludzie - odparĺ Bumpo, potrzćsajćc gĺowć. - Podczas wojny byĺ on mĹžem w peĺni dojrzaĺym. PamiĹtam jak wyglćdaĺ wspaniale w pamiĹtny dzieĄ zwyciĹstwa! Obnažony do pasa, twarz miaĺ z jednej strony czarnć, z drugiej czerwonć, reszta ciaĺa pomalowana byĺa na žóĺto. Gĺowa ogolona, prócz kosmyka na wierzchu, na którym widniaĺa kita z orlich piór. Bardziej wojowniczej postaci z nožem i tomahawkiem w rĹku nie možna sobie wyobraziŹ. Nazajutrz po bitwie, widziaĺem trzyna×cie czupryn przywićzanych na jego kiju, a wszystkie wĺasnorĹcznie zdobyte.
Pani Hollister westchnĹĺa z oburzeniem i zwracajćc siĹ do mĹža, zapytaĺa:
- Spodziewam siĹ sieržancie,
že× nigdy nie pomagaĺ w skalpowaniu ludzi?
- Mojć powinno×cić byĺo staŹ w
szeregu i oczekiwaŹ tam kuli lub bagnetu - odrzekĺ Hollister. - Byĺem wówczas w twierdzy, a že rzadko wychodziĺem, nie widywaĺem dzikich, którzy wiedli bój na skrzydĺach, przypominam sobie jednak, že sĺyszaĺem o
Wielkim WĹžu jako o sĺawnym wodzu i nigdy nie spodziewaĺem siĹ widzieŹ go nawróconym.
- Gdyby te góry naležaĺy
jeszcze do prawego wĺa×ciciela, który by udŽwignćĺ takć strzelbĹ jak moja i majćcego pewne oko, wszystko by szĺo inaczej - mruczaĺ Bumpo jakby do siebie. - Ha, krzywda siĹ staĺa, krzywda dotćd nie pomszczona...
Gdy Natty mówiĺ te sĺowa, daĺy siĹ sĺyszeŹ gĺosy nowych go×ci u wej×cia. Byĺ to sĹdzia Temple, major Hartman, Le Quoi i Ryszard Jones. Na ich widok adwokat Lippet umknćĺ, korzystajćc z ogólnego poruszenia.
Wielu z obecnych zbližyĺo siĹ
do sĹdziego witajćc go przyjaŽnie. Major tymczasem zasiadĺ spokojnie na ĺawie, zdjćĺ kapelusz i perukĹ i przywdziaĺ weĺnianć szlafmycĹ, a nasunćwszy jć na uszy, wydobyĺ z kieszeni puszkĹ z tytoniem, naĺožyĺ fajkĹ i zapaliwszy jć, pu×ciĺ kĺćb dymu. Po czym zwracajćc siĹ do gospodyni zapytaĺ:
- Mój "toddy" zapewne juž
gotów?
SĹdzia usadowiĺ siĹ obok majora: Ryszard szukaĺ oczyma po sali najdogodniejszego dla siebie miejsca; Le Quoi usiadĺ w pobližu kominka; stary John, który wszedĺ w tej chwili,
zajćĺ w milczeniu kćt na ĺawie.
- Johnie, oto szklanica jabĺecznika z imbirem - odezwaĺa siĹ uprzejmie oberžystka, po czym dodaĺa: - Indianin choŹby nie miaĺ pragnienia, piŹ može!
- Jakiež nowiny przywiózĺ pan
sĹdzia z New Yorku? Co tam Kongres uchwaliĺ? - zagadnćĺ Hiram Dulitl.
- Wiele praw ustanowiĺ, które
nam bardzo byĺy potrzebne. PomiĹdzy innymi zabroniĺ ĺowiŹ ryby niewodem w niewĺa×ciwym czasie, nastĹpnie ograniczyĺ zabijanie saren, a mam nadziejĹ iž przyjdzie pora kiedy i drzewa
zostanć wziĹte w opiekĹ i nie wolno bĹdzie wyrćbywaŹ ich bez potrzeby.
Natty Bumpo sĺuchaĺ z natĹžonć uwagć, nastĹpnie poczćĺ ×miaŹ siĹ po swojemu nie wydobywajćc wcale gĺosu.
- Uchwalajcie prawa, wydawajcie ustawy - rzekĺ na koniec - lecz gdzie znajdziecie tylu ludzi, aby potrafili upilnowaŹ gór lub jezior podczas nocy? O ile tylko pamiĹcić siĹgnćŹ mogĹ, zwierzynĹ wolno byĺo zabijaŹ každemu, kto jć wytropi. Odgĺos strzaĺu powtarza echo, któž može zgadnćŹ gdzie staĺ czĺowiek, który strzeliĺ?
- Roztropny urzĹdnik zbrojny
powagć prawa - odrzekĺ sĹdzia - može zapobiec wielu nadužyciom, wobec których zwierzyna staje siĹ coraz rzadsza. Prawa wĺa×ciciela do zwierzyny muszć byŹ w takim poszanowaniu jak grunta dzieržawne.
- Wasze prawa i dzieržawy -
zawoĺaĺ Natty - wszystko to zaczĹĺo siĹ od wczoraj! Prawa powinny byŹ bezstronne i nie sprzyjaŹ jednemu z pokrzywdzeniem drugiego. Przykro jest widzieŹ siĹ pozbawionym ×rodków utrzymania, nie móc ĺowiŹ ryb, ani polowaŹ w každym czasie!
Oberžystka podaĺa Ryszardowi wybornie przyrzćdzony przez siebie napój.
- Doskonaĺy! - zapewniaĺ Ryszard popijajćc ze smakiem i poczćĺ ×piewaŹ, uĺožonć przez siebie piosenkĹ na wesoĺć nutĹ.
- Jakže ci siĹ Johnie podoba
ta melodia? - zapytaĺ. - Czy može porównaŹ siĹ z waszymi pie×niami wojennymi?
- Dobra jest - odrzekĺ Indianin
- któremu pod wpĺywem trunku
szumiaĺo nieco w gĺowie.
- Brawo! Brawo Ryszardzie! - wykrzyknćĺ major - kiwajćc siĹ nad mocnym "toddy".
Bravissimo! Wyborna jest twoja piosenka, lecz Natty Bumpo umie
lepszć. Dalejže stary, za×piewaj nam o zwierzynie.
- Nie, majorze, nie - odpowiedziaĺ Bumpo wstrzćsajćc gĺowć ze smutkiem - nie mam juž serca do ×piewania. Je×li ten, który powinien byŹ tu panem, musi piŹ wodĹ ×niegowć dla
ugaszenia pragnienia, nie przystoi tym, co žyli z jego ĺaski, cieszyŹ siĹ, jak gdyby wszĹdzie byĺo sĺoĄce i wiosna!
To rzekĺszy, ukryĺ twarz w
dĺoniach i skĺoniĺ gĺowĹ na kolana.
John pod wpĺywem rozgrzewajćcego napoju poczćĺ ×piewaŹ, wydajćc dŽwiĹki monotonne i przecićgĺe i
wymawiajćc wyrazy niezrozumiaĺe. Jeden Natty mógĺ pojćŹ ich znaczenie, inni sĺyszeli tylko jakć× melancholijnć melodiĹ, raz podnoszćcć siĹ do najwyžszych tonów, nastĹpnie spadajćcć do niskich i držćcych dŽwiĹków, stanowićcych przewažnie charakter tej muzyki.
Jednocze×nie doktor Todd
staraĺ siĹ przekonaŹ Templa o wažno×ci dokonanej przez siebie operacji, chcćc zapewniŹ sobie jak najwiĹksze wynagrodzenie.
śpiew Mohikanina stawaĺ siĹ
coraz bardziej dziki, co przerwaĺo ogólnć rozmowĹ. Wówczas Natty podniósĺ gĺowĹ i przemówiĺ do Johna w jego ojczystym jĹzyku:
- Na co siĹ przyda, Czyngaszguku, ×piewaŹ o twoich czynach i wspominaŹ o wojownikach, których sam zabiĺe×, kiedy najwiĹkszy nieprzyjaciel jest blisko ciebie i przywĺaszcza sobie prawa
Mĺodego Orĺa? I ja walczyĺem w bitwach wiĹcej od innych wojowników, lecz nie pragnĹ siĹ tym chwaliŹ w takich, jak obecne, czasach.
Indianin chciaĺ siĹ podnie׏, nie mogćc jednak utrzymaŹ siĹ na nogach, caĺym ciĹžarem opu×ciĺ siĹ na ĺawĹ.
- Sokole Oko - odrzekĺ ponuro - jestem Wielki Wćž Delawarów;
mogĹ tropiŹ Mingosów, jak gadzina unoszćca jaja ptasie i jednym ciosem ich obaliŹ. Czĺowiek biaĺy dobrze mówiĺ dzisiejszego wieczora i chciaĺ on tomahawkowi Czyngaszguka nadaŹ biaĺo׏ wód Otsego, lecz nie wyschĺa jeszcze na nim krew naszych wrogów.
- I dlaczegóž pozbawiĺe× žycia
bitnych Mingosów? Czy nie
dlatego, aby zapewniŹ dzieciom twych ojców posiadanie gór, lasów i jezior, które oddane byĺy na uroczystej radzie Požeraczowi Ognia?... Czyž krew bohatera nie pĺynie w žyĺach Mĺodego Orĺa, którego gĺos powinien rozbrzmiewaŹ wysoko.
Rozmowa ta dawaĺa siĹ
przywracaŹ Indianinowi przytomno׏ umysĺu i pobudzaŹ do dziaĺania. Wstrzćsnćĺ gĺowć, powstaĺ znowu z widocznym wysiĺkiem utrzymania siĹ na nogach i utkwiwszy wzrok w Marmaduku Temple, ×cićgnćĺ brwi i siĹgnćĺ rĹkć po tomahawek,
wiszćcy u pasa.
- Nie przelewaj krwi! -
zawoĺaĺ Bumpo spostrzegĺszy, že stary wódz przybiera postawĹ wojowniczć.
Ryszard postawiĺ przed Indianinem kubek napeĺniony mocnym napojem, który John duszkiem wychyliĺ. W tejže chwili oczy jego zaŹmiĺy siĹ, rysy wyražaĺy tylko osĺupienie, kubek wypadĺ z rćk a on osunćĺ siĹ na ĺawĹ, oparĺszy gĺowĹ na stole.
- Oto sć dzicy - rzekĺ Natty
szyderczo - daj im piŹ, a bĹdziesz miaĺ albo psy w×ciekĺe albo bydlĹta!
Szepnćĺ do Indianina sĺów kilka niezrozumiaĺych dla otoczenia, lecz ten juž nic nie sĺyszaĺ.
- Po co teraz mówiŹ do niego?
- zawoĺaĺ Ryszard. - Czy nie
widzicie, že jest w tej chwili
gĺuchy, ×lepy i niemy. Kapitanie Hollister, daj mu jakć izbĹ, kćt w stodole do przespania siĹ, ja
zapĺacĹ. Jestem dzisiejszego wieczora bogaty, dwadzie×cia razy bogatszy od ciebie, Marmaduku, z twymi lasami, gruntami, jeziorami, procentami i gotówkć:
"Bo chcćc trosce stawiŹ czoĺo,@ wzićŹ
rozbrat z czarnym humorem,@
trzeba rano i wieczorem@ piŹ - ×piewaŹ i žyŹ wesoĺo!...@"
Zanuciwszy znów swojć piosenkĹ, poczćĺ zachĹcaŹ Hirama Dulitla do wypitki.
- Tak wrzeszczysz, Ryszardzie - rzekĺ sĹdzia zniecierpliwiony
- že niepodobna sĺyszeŹ co mówi
doktor. WiĹc obawiaŹ siĹ naležy, aby rana siĹ nie rozjćtrzyĺa z powodu zimna? - zwróciĺ siĹ do Todda:
- Przeciwnie, mówiĺem, iž nie
možna siĹ lĹkaŹ rozjćtrzenia rany, którć starannie przewićzaĺem, wydobywszy z niej kulĹ; mam jć jeszcze w kieszeni. Poniewaž pan sĹdzia zamierza wzićŹ tego mĺodzieĄca do siebie, przeto lepiej bĹdzie, gdy podam jeden rachunek za operacjĹ i dalsze starania.
- Tak jest, moim zdaniem, dosyŹ bĹdzie jednego rachunku - odpowiedziaĺ Temple z u×miechem, który možna byĺo przypisaŹ dobremu humorowi lub tež ukrytej ironii czĺowieka czujćcego, že go každy pragnie wyzyskaŹ.
Tymczasem oberžysta z pomocć
kilku go×ci wyniósĺ starego Indianina do stodoĺy i poĺožyĺ na sĺomie, aby przespaĺ siĹ spokojnie.
Major Hartman tyle wychyliĺ kubków "toddy", ile wypaliĺ fajek i takže poczćĺ byŹ haĺa×liwie wesoĺym. PóŽno juž w nocy wyszedĺ sĹdzia z Ryszardem prowadzćcym majora, bĹdćcego w ×wietnym humorze. Temple szedĺ pierwszy, a gdy siĹ obejrzaĺ,
przekonaĺ siĹ, že obaj jego towarzysze nie tylko pozostali w tyle, ale zupeĺnie zniknĹli z horyzontu. Wróciĺ wiĹc i znalazĺ ich ležćcych po szyjĹ w ×niegu. Z trudem postawiwszy ich na
nogi, wzićĺ obu pod rĹce i wiódĺ, aby, mówićc sĺowami Beniamina "wprowadziŹ ich do portu bez szwanku".
Rozdziaĺ VII~
Ben Pompo i Petibona
Przed wyj×ciem do oberžy, sĹdzia Temple odprowadziĺ córkĹ do domu. światĺa w sali byĺy pogaszone, tylko Adžy podsycaĺ wcićž ogieĄ na kominku w salonie.
Ochmistrzyni nie bardzo
chĹtnym okiem spoglćdaĺa na swć
mĺodć panić, miaĺa wszakže nadziejĹ, že przy niedo×wiadczeniu Elžuni
uda siĹ jej zachowaŹ
przynajmniej czĹ׏ wĺadzy. My×l,
iž podlegaŹ bĹdzie musiaĺa rozkazom mĺodziutkiego dziewczĹcia sprawiaĺa jej przykro׏.
- CzujĹ siĹ nieco znužona - rzekĺa Elžbieta - i chciaĺabym pój׏ do sypialni. ProszĹ zobaczyŹ czy jest ogieĄ w moim pokoju?
Petibona miaĺa wielkć ochotĹ
odpowiedzieŹ swej mĺodej pani, iž može to sama sprawdziŹ, lecz po krótkim
namy×le wykonaĺa polecenie. Elžunia oddaliĺa siĹ wiĹc, žyczćc dobrej nocy ochmistrzyni i Beniaminowi.
Po jej wyj×ciu Petibona
poczĹĺa czyniŹ uwagi o sĹdziance, nie bĹdćce niby wyraŽnć naganć, odczuwaĺo siĹ jednak w jej sĺowach dužo niechĹci. Beniamin sĺuchaĺ w milczeniu, potem przysunćĺ stoliczek do kominka i postawiĺ na nim butelki i szklanki dla uczczenia ×wićtecznego dnia. Petibona potrzćsnĹĺa gĺowć i rzekĺa žaĺo×nie:
- Niedĺugo pozostaniemy w tym
domu na tej stopie, na jakiej byli×my dotćd. Chciaĺby× pan, aby jaki dudek pomiataĺ tobć i wydawaĺ rozkazy? Mnie siĹ wydaje, že to jest nazbyt przykre, panie Beniaminie!
- Tak, tak, trudno, aby
sternik otrzymywaĺ rozkazy od majtka, w takim razie sternik opu×ciĺby rudel. Czĺowiek, który prze lat trzydzie×ci sĺužyĺ na okrĹtach wszelkiego rodzaju, nigdy siĹ o siebie nie troszczyĺ i dlatego tež pijĹ pani zdrowie.
Ochmistrzyni lubiĺa niekiedy wypiŹ szklankĹ džinu, to jest osĺodzonego araku z gorćcć wodć.
- Musiaĺe× pan wiele
do×wiadczyŹ w žyciu? - rzekĺa po chwili.
- O tak, morze nastrĹcza wielkie korzy×ci, žeglarz ma sposobno׏ nauczyŹ siĹ poznawaŹ nie tylko rozmaite narody, ale i liczne kraje. Na przykĺad Zatoka Biskajska to moja stara znajoma. Chciaĺbym, aby pani przez jednć
chwilĹ mogĺa sĺyszeŹ ryk wiatru tam huczćcego, wĺosy by stanĹĺy na gĺowie!
- íycie žeglarza musi byŹ okropne! - zawoĺaĺa ochmistrzyni i dlatego nie dziwiĹ siĹ, že
przenosisz pan nad nie sĺužbĹ w tym spokojnym domu; co do mnie, nie mam zamiaru tu pozostaŹ; ĺatwo mi bĹdzie znaleŽŹ odpowiednić posadĹ. Tego tylko odžaĺowaŹ nie mogĹ, žem siĹ tu dostaĺa, ale któž mógĺ przewidzieŹ, jak siĹ to wszystko skoĄczy!
- Poniewaž przez czas dĺugi žeglowaĺa× pani na tym statku musiaĺa× siĹ przekonaŹ, že dobrze pĺynie.
- Tak byĺo dotychczas, dopóki
nie przyjechaĺa Elžunia. PrzyznajĹ nawet, že jest powabna na pierwszy rzut oka, ale žyŹ z nić nie bĹdzie možna. Pan Jones przedstawiaĺ jć jako wzór wszelkich doskonaĺo×ci, lecz moim zdaniem Ludwika Grant jest
sto razy milsza od niej. Panna Temple uwaža siĹ za wielkć panić i sĺówka przemówiŹ nie raczy do
osób nižszego stanowiska. ZagadnĹĺam jć, czy jej przykro byĺo nie zastaŹ matki w tym domu, odwróciĺa gĺowĹ i nie raczyĺa mi odpowiedzieŹ.
- Može nie zrozumiaĺa pani -
odrzekĺ Beniamin - przyznaŹ bowiem trzeba, že straszliwy masz akcent, a panna Elžunia uczyĺa siĹ po angielsku u dobrych nauczycieli i wĺada jĹzykiem wy×mienicie. Co do wymowy musisz przyznaŹ, že jeste× tylko majtkiem, a twoja mĺoda pani admiraĺem!
- Moja pani! Dobre sobie! Nie
jestem przeciež Murzynkć, niewolnicć! Elžunia nie jest mojć panić i nigdy nić nie bĹdzie.
- Mniejsza o to! Nie widzĹ jednak przyczyny užalania siĹ na pannĹ Temple, najlepiej wiĹc wypijmy raz jeszcze i nie my×lmy o tym wiĹcej!
- Nie zostanĹ dĺužej w tym domu, w którym nie pozwalajć mi nazywaŹ panienki jej imieniem, a wymagajć, abym mówiĺa do niej "pani" z wielkim uszanowaniem.
íyjemy w kraju wolnym - mówiĺa ochmistrzyni tonem podniesionym - wobec wymagaĄ sĹdziego jutro
siĹ oddalĹ, albo bĹdĹ jego córkĹ nazywaŹ Elžunić. MogĹ zresztć mówiŹ jak mi siĹ podoba.
- Co do tego nie ma dwóch zdaĄ
- zapewniaĺ Beniamin. -
PowstrzymaŹ gadulstwo niewie×cie, gdy mu przyjazny wiatr sĺužy, byĺoby tym samym, co uciszyŹ huragan rozpĹtany nad morzem!
Obražona ochmistrzyni podniosĺa siĹ z powagć, wziĹĺa ×wiecĹ ze stoĺu i wyszĺa z pokoju, zatrzasnćwszy drzwi za sobć. Beniamin machnćĺ rĹkć ze wzgardliwym u×miechem, wypiĺ jeszcze szklankĹ grogu, skĺoniĺ gĺowĹ na piersi i zachrapaĺ, wydajćc dŽwiĹki podobne do
mruczenia niedŽwiedzia.
Bĺogi sen przerwany zostaĺ po
kilku godzinach powrotem sĹdziego z Jonesem i majorem. Beniamin na tyle odzyskaĺ przytomno׏, že pomógĺ tym dwóm ostatnim doj׏ do ich pokojów, a že byli pod dobrć datć, nie zauwažyli, iž Ben Pompo równiež podpiĺ sobie na potĹgĹ. SĹdzia obejrzaĺ jeszcze, czy ×wiatĺa wszĹdzie pogaszone po czym udaĺ siĹ na spoczynek.
Rozdziaĺ VIII~
Strzelanie do indyka
Nazajutrz znacznie siĹ ociepliĺo, zapowiadaĺa siĹ odwilž.
Elžunia obudziĺa siĹ wcze×nie i zupeĺnie wypoczĹta wybiegĺa
przed ×niadaniem przyjrzeŹ siĹ jak wyglćda ogród i caĺe otoczenie ojcowskiego domu. Ujrzaĺa zaraz Ryszarda, który uprzejmie jć powitaĺ przez otwarty lufcik:
- WidzĹ, že z ciebie ranny ptaszek - zawoĺaĺ. - Zaczekaj chwilĹ, zaraz ci bĹdĹ towarzyszyĺ, bo chcesz pewnie zobaczyŹ ulepszenia, jakie podczas twojej nieobecno×ci zostaĺy wprowadzone. Tylko ja mogĹ to wszystko obja×niŹ, poniewaž sam ukĺadaĺem plany.
Ojciec twój i major pewno dopiero za godzinĹ zejdć na ×niadanie, muszć wypoczćŹ po tych wstrĹtnych mieszankach pani Hollister! Mamy wiĹc czas na przechadzkĹ.
Elžunia skinĹĺa gĺówkć i przyrzekĺa zaczekaŹ na kuzyna, który po chwili zjawiĺ siĹ i wzićwszy jć pod rĹkĹ, prowadziĺ ostrožnie.
- Odwilž siĹ zaczyna - mówiĺ.
- Co za wstrĹtny klimat! Wczoraj
o zachodzie przenikliwe zimno, o
póĺnocy juž znacznie powietrze zĺagodniaĺo, a nastĹpnie tak siĹ ociepliĺo, že pod koĺdrć uležeŹ
nie mogĺem. Adžy! Hola! Adžy! Zbliž siĹ Murzynku, masz oto dolara jako ×wićteczny upominek, ale uwažaj dobrze, je×li sĹdzia wstanie, donie× nam o tym.
- Tylko co zaglćdaĺam do
pokoju ojca, ×pi jeszcze gĺĹboko. Možemy spokojnie i׏ na przechadzkĹ, zanim siĹ obudzi - rzekĺa Elžunia.
Ryszard zaczćĺ swoim zwyczajem przechwalaŹ siĹ, že wszystkim lepiej od innych potrafi zarzćdziŹ i že mu každy zazdro×ci.
- Nie wspóĺubiegam siĹ jak inni o zaszczyty - mówiĺ Ryszard - ale wiem, že dobrze wychodzi
zawsze ten, kto mnie posĺucha. Može nie wiesz nawet o tym, že przyczyniĺem siĹ do umieszczenia ciĹ na pensji w New Yorku, napisaĺem bowiem do przyjaciela, który zebraĺ potrzebne wiadomo×ci i wszystko uĺatwiĺ. Niejeden szturm musiaĺem przypu×ciŹ do twego ojca, aby zgodziĺ siĹ oddaŹ ciĹ na naukĹ, gdyž jest zazwyczaj uparty, ale wreszcie zwyciĹžyĺem.
- Wybacz ojcu, kochany wujaszku, že czasem siĹ upiera, ale on tež dla ciebie dužo czyni - rzekĺa Elžunia filuternie,
obracajćc w rĹku kopertĹ z urzĹdowymi pieczĹciami.
- Dla mnie?... - zapytaĺ
Ryszard, jakby chcćc odgadnćŹ my×l Elžuni.
- Oto jest nominacja na urzćd
przynoszćcy zaszczyt i dochody! - rzekĺa Elžunia wrĹczajćc mu
zapieczĹtowany dokument. -
Ojciec powiedziaĺ, abym ofiarowaĺa ci, wujaszku, ten prezent na ×wiĹta.
Ryszard rezerwaĺ pieczćtkĹ
niecierpliwym ruchem:
- Ryszard Jones zostaje szeryfem! - zawoĺaĺ zdumiony. - Istotnie, czĺowieka odpowiedniejszego na to stanowisko trudno znaleŽŹ! O tak, twój ojciec umie oceniaŹ ludzi! Jestem mu szczerze
wdziĹczny za tĹ niespodziankĹ, bo jego staraniom to zawdziĹczam, ale przekona siĹ, že nie zawiodĹ zaufania i obowićzki bĹdĹ speĺniaŹ naležycie. Dzi× po poĺudniu zabiorĹ siĹ do opracowania planu pracy.
- Panie szeryfie - rzekĺa Elžunia wesoĺym tonem - miaĺe× mi pokazaŹ róžne udoskonalenia i zmiany, gdziež one sć?
- Gdzie? Moja droga, alež wszĹdzie, gdzie tylko rzucisz okiem. Tu wĺa×nie mam przeprowadziŹ piĹŹ ulic; gdy drzewa zostanć zrćbane i grunt siĹ uprzćtnie, domy stanć z obu stron, a Templton zamieni siĹ w piĹkne miasto.
- Nie rozumiem, jak možna
przeprowadziŹ ulice na tym gruncie bagnistym i pokrytym wzgórzami - rzekĺa Elžunia.
- Nie znasz siĹ na tym.
Wytyczamy ulice wedĺug planu, nie baczćc na przeszkody. To siĹ nazywa kolonizacja.
Rozmawiajćc, oddalali siĹ
coraz bardziej od domu, przed nimi widniaĺ spory lasek sosnowy. Naraz znaleŽli siĹ o parĹ kroków od miejsca, w którym mĺody strzelec, Bumpo i stary Mohikanin odbywali naradĹ, nie widzćc przybyĺych.
- Cofnijmy siĹ - szepnĹĺa
Elžunia - nie mamy prawa podsĺuchiwaŹ tych ludzi.
- Nie mamy prawa? - odrzekĺ
Ryszard, silniej ujmujćc ramiĹ kuzynki. - Zapominasz, že jako szeryf jestem obowićzany czuwaŹ nad utrzymaniem porzćdku i spokoju. Ludzie ci mogć obmy×laŹ szkodliwe zamachy. Cicho! Posĺuchajmy o czym mówić.
Elžunia opieraĺa siĹ, ale
Ryszard byĺ nieubĺagany. Stali tak blisko rozmawiajćcych, že dokĺadnie sĺychaŹ byĺo každe sĺowo.
- Musimy zdobyŹ tego ptaka! - rzekĺ Natty Bumpo. - Niezawodnie
jest dobrze utuczony, ale ostatnić
monetĹ wydaĺem u Francuza na
kupno prochu, wy tež nie macie wiele, musimy losowaŹ kto ma strzelaŹ do indyka. Wiem, že Billy Kirby takže zamierza upolowaŹ, ten može trafiŹ. John ma wyborne oko do strzaĺu, mnie za× držy rĹka, obawiam siĹ chybiŹ.
- Mam tylko jednego szylinga -
powiedziaĺ Edwards ze smutnym u×miechem - ale musisz i ty strzelaŹ do tego indyka, na pewno odniesiesz zwyciĹstwo.
- Wolaĺbym, aby John strzelaĺ
- odpowiedziaĺ Bumpo. - Indianin
niczym siĹ nie wzrusza. Masz Johnie szylinga i mojć strzelbĹ i ruszaj z innymi.
Indianin z minć posĹpnć podniósĺ gĺowĹ i rzekĺ:
- Gdy John byĺ mĺody, kula
jego nigdy nie chybiĺa! Držaĺ Mingos, skoro dostrzegĺ Czyngaszguka podnoszćcego strzelbĹ. Kiedyž Czyngaszguk celowaĺ dwa razy? Orzeĺ dostrzegĺszy wigwam Czyngaszguka skrywaĺ siĹ w obĺokach, musiaĺ jednak zapĺaciŹ daninĹ ze swych piór. Ale teraz? Patrzcie na te rĹce, które držć jako daniel, gdy usĺyszy wycie wilka. Czy to oznaka staro×ci? Od kiedyž siedemdziesićt zim može uczyniŹ starym mohikaĄskiego wojownika? Ale to jest wina biaĺych; ich
napoje ogniste gorsze sć od tomahawka, walć z nóg.
- Dlaczego wiĹc Czyngaszguk
pije? - zapytaĺ Oliwier. -
Dlaczego poniža w sobie szlachetnć naturĹ, by staŹ siĹ podobnym bydlĹciu?
- BydlĹciu, powiadasz? Tak, sĺowa twoje sć prawdziwe, synu Požeracza Ognia! John staĺ siĹ bydlĹciem! - mówiĺ Indianin powoli, jakby wažćc každe sĺowo. - Dawniej nie bĺyskaĺy ognie
przybyszów na tych górach. Ojcowie moi przyszli znad brzegów wielkiego jeziora, žyli
w spokoju, gromadzili siĹ wokoĺo
ogniska na rady. Przybyli do
twego dziada, ježeli podnosili tomahawki, to chyba dla roztrzaskania czaszki Mingosa. Czyngaszguk nie byĺ wtedy bydlĹciem! Ale nadeszli biali, przynie×li wielkie nože i arak, pogasili ognie Indianom i opanowali ich lasy. W ich flaszkach i baryĺkach siedziaĺy zĺe moce, które wypu×cili na nas. Tak, Mĺody Orle, powiedziaĺe× prawdĹ, John jest bydlĹciem!
- Przebacz mi, przebacz -
zawoĺaĺ mĺodzian, ×ciskajćc dĺoĄ Mohikanina - nie powinienem byĺ czyniŹ ci wymówki. Niech przeklĹtć bĹdzie chciwo׏, która zniszczyĺa tak szlachetne plemiĹ!
Indianin rozchmurzyĺ siĹ nieco i rzekĺ innym juž tonem: - Ty×
potomkiem Orĺa Delawarów, mój synu, ty wiĹc powiniene× strzelaŹ do ptaka.
- Od razu odniosĺem wraženie, že w tym hardym mĺodziku pĺynie krew indiaĄska - szepnćĺ Ryszard - wnioskowaĺem to z jego
obcesowego rzucenia siĹ na moje
konie! Pomimo to dam mu jeszcze od siebie szylinga na strzaĺ drugi. Zdaje mi siĹ, že juž rozpoczĹĺa siĹ zabawa ×wićteczna; jak
wiesz, strzelanie do indyka jest z dawna przyjĹtym obyczajem,
sĺychaŹ tam w dali wrzawĹ i ×miechy. To mówićc, Ryszard uczyniĺ krok naprzód, wstrzymaĺa go Elžunia.
- Niegrzecznie byĺoby daŹ mu
szylinga - szepnĹĺa.
- Sćdzisz, že odmówi? -
odrzekĺ Ryszard drwićco. - Mylisz siĹ, przyjmie chĹtnie szylinga i kieliszka nie odmówi, chociaž tak niby powstaje przeciw pijaĄstwu.
- Pozwól mi zaĺatwiŹ tĹ
sprawĹ - rzekĺa Elžunia i odsuwajćc Ryszarda, zbližyĺa siĹ do stojćcych na polance.
Ukazanie siĹ jej zakĺopotaĺo
Edwardsa, uczyniĺ ruch, jakby chciaĺ siĹ oddaliŹ, lecz
ochĺonćwszy nieco, uchyliĺ czapki, pozdrowiĺ uprzejmie pannĹ Temple i wsparty o strzelbĹ, pozostaĺ na miejscu. Natty i Mohikanin nie okazali wcale zdziwienia. Elžbieta, zwracajćc siĹ do wszystkich trzech razem, rzekĺa wesoĺo:
- DowiadujĹ siĹ, že zwyczaj
strzelania do indyka w pierwszy dzieĄ świćt zachowaĺ siĹ w×ród tutejszych mieszkaĄców. Chciaĺabym tež spróbowaŹ szczĹ×cia. Kto podejmie siĹ mnie wyrĹczyŹ?
- Czyž to zabawa odpowiednia
dla kobiety? - odrzekĺ mĺody strzelec, bez ogródek wypowiadajćc my×l swojć.
- Dlaczego by nie? - odparĺa
Elžunia zapĺoniona. - Nie do pana zwracam siĹ o zastćpienie mnie ale sćdzĹ, že dawny mieszkaniec tych lasów, dzielny Natty Bumpo nie odmówi mi i raz za mnie odda strzaĺ do ptaka. - To mówićc podaĺa mu szylinga, który wnet zniknćĺ w jego kieszeni. Bumpo rzekĺ spokojnie:
- Niesĺusznie Oliwier powiada,
že dla kobiety nie jest to odpowiednia zabawa, sam bowiem widziaĺem jak holenderskie niewiasty nad brzegami Mohawku strzelaĺy do celu i nikt im tego nie braĺ za zĺe. Ježeli tylko
Billy Kirby nie postrzeliĺ juž ptaka, to za kilka minut przyniosĹ go
pani.
- Ale mój bĹdzie pierwszy
strzaĺ, pamiĹtaj Natty - zawoĺaĺ žywo Oliwier. - Niech pani wybaczy - dodaĺ - mojć niegrzeczno׏, ale ogromnie mi zaležy na zabiciu ptaka i dlatego domagam siĹ pierwszeĄstwa.
- Nie žćdam wcale, aby× siĹ
pan go zrzekĺ dla mnie - odrzekĺa Elžunia. - WierzĹ w sprawno׏ rĹki i dobre oko Bumpa, on bĹdzie moim rycerzem - dodaĺa z u×miechem, na który stary strzelec odpowiedziaĺ jakby porozumiewawczym
skinieniem gĺowy.
Ruszono ku miejscu, z którego
dolatywaĺy gĺo×ne ×miechy. Ryszard szepnćĺ ze zdumieniem: - Skćd ci przyszĺa fantazja, moja droga, zdobyŹ tego indora? Przeciež masz ich bez liku! Po co, okazywaŹ tyle uprzejmo×ci tym wĺóczĹgom - dodaĺ przyszĺy szeryf wyniosĺym tonem.
- Pozwól mi postćpiŹ, jak mi siĹ podoba - odparĺa Elžunia. - CieszĹ siĹ, že pozyskaŹ mi siĹ udaĺo tak niezrównanego strzelca jakim jest Bumpo.
- A wiĹc chodŽmy popatrzeŹ jak
siĹ bawić ludziska - zawoĺaĺ Ryszard. - Nie obawiaj siĹ niczego, gdy jeste× przy moim boku.
- Córka sĹdziego Templa nie
zna uczucia lĹku! - zapewniĺa Elžunia.
Zbližyĺa siĹ do placu, na którym zgromadziĺo siĹ dužo osadników przyglćdajćc sĹ zabawie. Wobec braku widowisk, každy najdrobniejszy fakt nabieraĺ w Templtonie niezwykĺego znaczenia. Pewien wyzwolony Murzyn sprowadzaĺ ogromnć ilo׏ indyków na ×wiĹta. Juž do niektórych zaczĹto strzelaŹ, ale najlepsi strzelcy czekali na najpiĹkniejszego indora. Ptaka przywićzywano za nogĹ do sosny. Murzyn otrzymywaĺ zapĺatĹ za každy oddany strzaĺ, a poniewaž dužo ludzi chybiaĺo,
zbieraĺ sporo szylingów ku uciesze widzów.
Przybyĺo juž okoĺo trzydziestu strzelców, pomiĹdzy którymi rej wodziĺ drwal, Billy Kirby, strzelec doskonaĺy i gaduĺa jakich maĺo. Przechwaĺkom nie byĺo koĄca, každy miaĺ co× do opowiedzenia ze swych my×liwskich przygód. Zarówno Natty Bumpo jak Billy Kirby, mieli sĺawĹ znakomitych strzelców, przy tym Kirby byĺ ogromnie haĺa×liwy i odznaczaĺ siĹ niebywaĺć siĺć. Caĺymi tygodniami przesiadywaĺ w
oberžach, dopóki nie przepiĺ wszystkiego, co posiadaĺ. Wówczas wyruszaĺ do lasu z siekierć i strzelbć i pracowaĺ od ×witu do nocy, a zarobiwszy w ten sposób nieco grosiwa, znowu wĹdrowaĺ po karczmach i tak
cićgle w kóĺko.
W chwili, gdy Bumpo zwany pospolicie Skórzanć PoĄczochć, zbližaĺ siĹ z towarzyszami, Billy pĺaciĺ wĺa×nie Murzynowi za swój strzaĺ i stanćĺ na wyznaczonym miejscu. Indyk byĺ juž przywićzany i caĺy ukryty w ×niegu; widaŹ byĺo tylko gĺowĹ z czerwonym podgardlem. Ptaka naležaĺo trafiŹ w szyjĹ lub gĺowĹ; nawet je×li kula musnĹĺa choŹby parĹ piórek, strzelec
otrzymywaĺ nagrodĹ, ale gdyby kula przebiĺa mu tuĺów ukryty pod ×niegiem,
indyk stawaĺ siĹ wĺasno×cić Murzyna Bruma. Warunki te zostaĺy obwieszczone dono×nym
gĺosem przedsiĹbiorcy siedzćcego na ×niegu nie opodal indyka.
Niespodziewane przybycie
Elžuni sprawiĺo na obecnych pewne wraženie. Ustaĺy krzyki i ×miechy, ale przekonawszy siĹ, že córka sĹdziego zamierza byŹ widzem zabawy, odzyskano znów dobry humor, a uprzejmy u×miech dziewczĹcia zdawaĺ siĹ jeszcze bardziej zachĹcaŹ do wesoĺo×ci.
- Hej, z drogi! - krzyknćĺ
drwal. - Ja teraz strzelam. Brumie, požegnaj siĹ ze swym indorem!
- NastĹpny strzaĺ mój - rzekĺ
Oliwier Edwards, zwracajćc siĹ do Murzyna. - Oto szyling ode mnie.
- Musisz mieŹ dužo pieniĹdzy, ježeli pĺacisz z góry za strzaĺ, który prawdopodobnie nie nastćpi, bo mój nie zawiedzie - przechwalaĺ siĹ Billy Kirby. - Masz dziurĹ w ramieniu, wobec czego Brum može nawet pozwoliŹ ci strzeliŹ za poĺowĹ opĺaty, bez obawy stracenia indyka.
- Nie gadaj zbyt wiele, Billu - rzekĺ Bumpo - masz prawo tylko
do jednego strzaĺu, a gdyby temu mĺodzieĄcowi nie dopisaĺa zraniona rĹka, moja rusznica jest w pogotowiu.
- Patrzcie proszĹ! Skórzana
PoĄczocha tu siĹ znalazĺa! Dobrze, dobrze spróbujmy kto celniej strzela! - woĺaĺ Billy. - Ale uprzedzam, že sprzćtnĹ wam
pieczyste sprzed nosa!
Drwal wycelowaĺ i strzeliĺ. Indyk zatrzepotaĺ skrzydĺami, a
potem usadowiĺ siĹ znowu i niespokojnie rozglćdaĺ siĹ dokoĺa.
- Dobry z ciebie ptak! - wrzasnćĺ Murzyn, tarzajćc siĹ z rado×ci po ×niegu i obejmujćc indyka. Jeszcze jeden szyling, Billy i strzelaj po raz drugi.
- O nie, ten strzaĺ do mnie
naležy - zawoĺaĺ Oliwier stanowczym tonem. Zĺožyĺ siĹ,
wycelowaĺ, ale Natty przeszkodziĺ mu:
- Jeste× zbyt niespokojny, twa rĹka držy, daj pokój! Pozwól mi stanćŹ na twoim miejscu: je×li zabijĹ ptaka, ĺatwo uĺožymy siĹ
z pannć Temple.
- Sam bĹdĹ strzelaĺ! odpowiedziaĺ krótko Edwards.
Ale i jemu szczĹ×cie nie
dopisaĺo. Kula nie utrćciĺa nawet jednego piórka z gĺowy ptaka.
Elžunia dostrzegĺa, že twarz mĺodzieĄca zachmurzyĺa siĹ i
zdziwiĺo jć bardzo, iž widocznie przywićzywaĺ wagĹ do zdobycia nagrody o tak maĺej cenie.
Teraz z kolei Natty Bumpo
stanćĺ na stanowisku. Powoli zsuwaĺ skórzany futeraĺ ze swej dĺugiej strzelby, wysunćĺ prawć nogĹ, wymierzyĺ, pocićgnćĺ za cyngiel, lecz tylko daĺ siĹ sĺyszeŹ przygĺuszony trzask, proch spaliĺ na panewce.
Murzyn nie posiadaĺ siĹ z
rado×ci.
- Nie wolno strzelaŹ powtórnie - woĺaĺ - nie wolno! Nowy strzaĺ
kosztuje nowego szylinga.
- Kto lepiej zna prawa
strzeleckie? - oburzyĺ siĹ Bumpo. - Kto zdoĺa dowie׏, že spalenie na panewce naležy uwažaŹ za strzaĺ?
Billy Kirby stanćĺ po stronie
Murzyna, a ten znów zwróciĺ siĹ do Ryszarda, žeby wydaĺ sćd w tej sprawie.
Ryszard, zadowolony z okazji odegrania roli w sporze, przychyliĺ siĹ do zdania Billy Kirby.
- W pojedynku - rzekĺ - spalenie na panewce uchodzi za peĺny strzaĺ. Dlaczegóž by nie miaĺo byŹ tak samo przy strzelaniu do celu? Ježeli
Nataniel Bumpo chce strzelaŹ raz jeszcze, musi zapĺaciŹ szylinga.
- Chciaĺbym wiedzieŹ, co sćdzi
o tym panna Temple? - mruknćĺ
stary strzelec. - Je×li powie, že nie mam racji, ustćpiĹ natychmiast.
- Jestem tego samego zdania, co mój kuzyn - rzekĺa Elžunia - lecz chĹtnie zapĺacĹ szylinga Brumowi, aby Bumpo mógĺ raz jeszcze strzeliŹ. Wolaĺabym jednak, daŹ Murzynowi dolara za indyka i zakoĄczyŹ w ten sposób tak okrutnć zabawĹ!
Propozycja dziewczĹcia nie trafiĺa nikomu do przekonania; obecni pragnĹli, aby widowisko jak najdĺužej trwaĺo, a Murzyn spodziewaĺ siĹ osićgnćŹ daleko wiĹksze zyski za chybione strzaĺy. Billy Kirby miaĺ teraz pierwszeĄstwo, podniósĺ strzelbĹ i skĺadaĺ siĹ do drugiego
strzaĺu. Wreszcie rozlegĺ siĹ huk dono×ny i w ×lad za nim okrzyki Murzyna, objawiajćcego swć rado׏, indyk bowiem pozostaĺ zdrów i caĺy.
- Stul dziób, podĺy kruku! -
zawoĺaĺ drwal rozgniewany. - Kto to widziaĺ, žeby trafiŹ o sto kroków w sam ĺeb indyka? Gĺupstwo zrobiĺem, žem siĹ wdawaĺ z tobć!
Murzyn nic sobie nie robiĺ z tych uwag, fikaĺ kozĺy, taĄczyĺ i cieszyĺ siĹ na swój sposób.
- Je×li chcesz wiedzieŹ,
jak siĹ trafia o sto kroków, to wytĹž wzrok. Teraz moja kolej - rzekĺ Bumpo i z wielkć pewno×cić siebie stanćĺ i mierzyĺ z natĹžonć uwagć.
Wystrzeliĺ wreszcie. W pierwszej chwili nic nie možna byĺo dostrzec, prócz obĺoczka dymu, ale Elžbieta odgadĺa po wyrazie twarzy Bumpa
opierajćcego kolbĹ o ×nieg i po charakterystycznym jego bezgĺo×nym ×miechu, že tym razem odniósĺ triumf. Okazaĺo siĹ, že trafiĺ indyka w gĺowĹ. Dzieci podniosĺy zabitego ptaka i podaĺy zwyciĹzcy, ale on rzekĺ:
- Zĺóžcie go u nóg tej mĺodej
pani. Dla niej strzelaĺem, wiĹc do niej naležy.
Elžbieta u×miechnĹĺa siĹ
žyczliwie, mówićc do starego strzelca:
- Byli×cie tak dobrym moim zastĹpcć, že naležy siĹ wam ode mnie podziĹka. PragnĹĺam przekonaŹ siĹ osobi×cie o mistrzostwie strzeleckim Skórzanej PoĄczochy.
Po czym dodaĺa, zwracajćc siĹ
do Edwardsa:
- Panu za×, je×li pan pozwoli,
ofiarujĹ tego indyka, poniewaž zranione ramiĹ nie dozwoliĺo panu otrzymaŹ nagrody zrĹczno×ci.
Niepodobna opisaŹ wyrazu, z jakim mĺody strzelec przyjćĺ podarek z rćk Elžuni. Walczyĺy w nim sprzeczne uczucia rado×ci i wewnĹtrznej niechĹci. Skĺoniĺ siĹ tylko w milczeniu i podniósĺ indyka z zadowoleniem.
Elžunia podaĺa Murzynowi sztukĹ srebra, chcćc go pocieszyŹ po doznanej stracie. Zamierzaĺa juž wracaŹ do domu, ale Ryszard prosiĺ, aby zatrzymaĺa siĹ chwilĹ, gdyž jako wielki formalista zauwažyĺ, že sport nie odbywa siĹ wcale wedĺug ustalonych zasad. Zaproponowaĺ wiĹc organizatorom zabawy, žeby przybyli do niego
nazajutrz na naradĹ, a on im uĺožy ustawĹ strzeleckć.
W chwili, gdy dĺugo i szeroko
przemawiaĺ na ten temat do zgromadzonych, uczuĺ naraz czyjć× rĹkĹ na swym karku. Odwróciĺ siĹ, oburzony zuchwaĺo×cić, ale natychmiast udobruchaĺ siĹ, widzćc, že to sĹdzia Temple podszedĺ niepostrzeženie, by go powitaŹ i zĺožyŹ ×wićteczne žyczenia przyszĺemu szeryfowi.
- Masz doprawdy osobliwe pomysĺy - zawoĺaĺ sĹdzia, wzruszajćc ramionami. - Po co byĺo przyprowadzaŹ ElžuniĹ na takie widowisko?
- To ona wĺa×nie mnie tu
przywiodĺa - odpowiedziaĺ Ryszard - strzelanina tak jć pocićgnĹĺa, jak gdyby chowana byĺa w obozie, a nie na pierwszorzĹdnej pensji. Ale, ale, przede wszystkim dziĹkujĹ ci serdecznie za ĺaskawć protekcjĹ. Nigdy nie zapomnĹ ci
tego. Co siĹ tyczy tej niebezpiecznej zabawy, sćdzĹ, že naležaĺoby prawnie jć ograniczyŹ a nawet zabroniŹ.
- To juž twoja rzecz, panie
szeryfie - odrzekĺ sĹdzia z pogodnym u×miechem.
Ryszard prowadzćc sĹdziego na stronĹ, szepnćĺ tajemniczo:
- Ten mĺodzieniec z postrzelonć rĹkć wydaje mi siĹ nieco podejrzany. Trzeba bĹdzie mieŹ go na oku.
- To juž moja rzecz, kochany Ryszardzie, wĺa×nie rad jestem, že go tu spotykam, mam z nim do pomówienia. Zbližmy siĹ do strzelców.
Rozdziaĺ IX~
Oliwier zostaje sekretarzem~
sĹdziego Temple
Oliwier Edwards staĺ wsparty na strzelbie nie opodal Bumpa i starego Mohikanina. SĹdzia podszedĺ wraz z Elžunić do
Oliwiera i powitawszy go uprzejmie, rzekĺ:
- Nie zapomnĹ nigdy, žem pana
mimo woli zraniĺ, ale mam nadziejĹ, že rana wkrótce przestanie juž dolegaŹ. Poniewaž mój krewny, bĹdćcy dotćd moim sekretarzem i pomocnikiem peĺniŹ bĹdzie urzćd szeryfa, chciaĺbym, aby pan zajćĺ jego miejsce. SćdzĹ bowiem, že potrzebuje pan staĺego zajĹcia i nie zamierza trudniŹ siĹ jedynie my×listwem. ZapewniĹ panu odpowiednie wynagrodzenie wraz z mieszkaniem i utrzymaniem w moim domu.
Edwards, zaskoczony niespodzianć propozycjć, zmieszaĺ siĹ. Przez chwilĹ jakby toczyĺ walkĹ z sobć, po czym odpowiedziaĺ.
- Nie tajĹ, že chciaĺbym
bardzo zarobiŹ na swe utrzymanie, ale pracujćc u pana, musiaĺbym z konieczno×ci zaniedbaŹ daleko wažniejsze powinno×ci, najlepiej wiĹc bĹdzie pozostaŹ tym kim jestem dzisiaj, strzelcem utrzymujćcym siĹ z my×listwa.
- Widzisz Elžuniu - szepnćĺ
Ryszard - jakć ci mieszaĄcy
majć odrazĹ do žycia cywilizowanego, wolć obcowaŹ z dzikć przyrodć, niž pracowaŹ, jak siĹ naležy.
SĹdzia staraĺ siĹ przeĺamaŹ opór mĺodzieĄca, dla którego uczuĺ wielkć sympatiĹ.
- íycie, jakie pĹdzi pan teraz
- mówiĺ - naraža pana na wiele
niewygód; a u mnie bĹdzie siĹ pan czuĺ jak w rodzinnym domu - zapewniaĺ Temple uprzejmym tonem.
Elžunia žyczliwym spojrzeniem popieraĺa pro×bĹ ojca; ale najbardziej przekonywajćce okazaĺy siĹ rady starego wodza:
- Sĺuchaj, co mówi Wielki Wćž
- rzekĺ Mohikanin - gĺos
staro×ci ma swe znaczenie. Niech
Mĺody Orzeĺ zamieszka bez obawy pod dachem biaĺego. Dlaczego brat Mikona i
Mĺody Orzeĺ mieliby byŹ wrogami?
Sć to dwie latoro×le wyrastajćce z jednego pnia, ojcowie ich i
matki sć sobie pokrewni. Naucz siĹ czekaŹ, mój synu. W žyĺach twoich pĺynie krew Delawarów, a pierwszć cnotć wojownika indiaĄskiego jest cierpliwo׏.
Sĺowa te dla innych
niezrozumiaĺe, zdawaĺy siĹ wywieraŹ wielkie wraženie na mĺodzieĄcu. Pod ich wpĺywem zgodziĺ siĹ przyjćŹ proponowanć posadĹ, pod warunkiem jednak, že bĹdzie to tylko próba i že každa ze stron ma prawo odstćpiŹ od umowy, o ile to uzna za stosowne.
Rozstano siĹ w wielkiej zgodzie. SĹdzia z Ryszardem i Elžunić udali siĹ do domu, a Bumpo z Edwardsem i Mohikaninem do lasu.
Mĺodzieniec szedĺ zamy×lony ze
spuszczonć gĺowć.
- Któž by przewidziaĺ przed miesićcem, že zgodzĹ siĹ žyŹ pod jednym dachem z najwiĹkszym wrogiem? - zawoĺaĺ z goryczć. - Lecz to upokarzajćce poĺoženie nie potrwa dĺugo, niebawem otrzćsnĹ z siebie te pĹta!
- W czymže okazaĺ siĹ twym
wrogiem? - zapytaĺ Mohikanin. - Wojownik delawarski spokojnie umie oczekiwaŹ na Wielkiego Ducha zrzćdzenia. Nie krzyczy jak kobieta lub dziecko i nie
narzeka.
Natty Bumpo, wiecznie niezadowolony ze stanu rzeczy, poczćĺ mruczeŹ po swojemu:
- Podobno majć wyj׏ jakie×
nowe ustawy w kraju. Wszystko siĹ zmieniĺo w naszych górach! Lasy rzednć powoli, zaledwie poznaŹ možna jeziora i rzeki. Nie dowierzam piĹknym sĺówkom biaĺych; przemawiajć kuszćco, a chcieliby zagarnćŹ jak najwiĹcej ziemi naležćcej z dawien dawna do Indian. Powiadam to wam szczerze, choŹ sam naležĹ do rasy biaĺych i urodzony jestem niedaleko Yorku.
- PoddajĹ siĹ konieczno×ci -
bĹdĹ siĹ staraĺ zapomnieŹ kim jestem - rzekĺ Edwards - nie przypominajcie mi, že pochodzĹ od wodza delawarskiego, do którego naležaĺy niegdy× te piĹkne jeziora i przepyszne góry. StanĹ siĹ na pewien czas sĺugć i niewolnikiem. Powiedz mi stary Mohikaninie, czyž nie jest zaszczytna przyczyna mojej niewoli?
- Stary, powiadasz? - podchwyciĺ Indianin tonem uroczystym i przecićgĺym. Tak, Czyngaszguk jest stary, synu mojego brata. Gdyby byĺ mĺody, czyž strzelba jego odpoczywaĺaby kiedykolwiek? Jaki zwierz ukryĺby siĹ przed jego kulć? Teraz držćca rĹka podnosi tylko tomahawek dla odciĹcia gaĺćzek wikliny, by z niej uple׏ koszyk. Staro׏ i gĺód idć w parze. Spójrz na Sokole Oko, którego dzi× zwć Skórzanć PoĄczochć, kiedy byĺ mĺody caĺe dnie mógĺ spĹdzaŹ bez jadĺa, a dzisiaj i on zestarzaĺ siĹ. Wierz mi, Mĺody Orle, bierz rĹkĹ, którć ci syn Mikona podaje i bĹdzie ci z tym dobrze.
- Nie jestem juž tym, kim byĺem kiedy×, Czyngaszguku - odezwaĺ siĹ Bumpo - jednak potrafiĹ w razie potrzeby obchodziŹ siĹ bez pokarmu przez dzieĄ caĺy. Mam lat sze׏dziesićt osiem, ale po×cig mogĹ robiŹ jeszcze i dzisiaj, je×li siĹ zdarzy. Przypominasz sobie te czasy, gdy×my prze×ladowali Irokezów? Oni caĺć
zwierzynĹ gnali przed sobć, tak že nie mieli×my przez trzy dni co do ust wĺožyŹ. Udaĺo mi siĹ wówczas zastrzeliŹ rosĺego jelenia. Rozkoszć byĺo patrzeŹ, z jakć chciwo×cić požerali go
zgĺodniali Delawarowie, z którymi wĺa×nie szedĺem na wyprawĹ. Byĺem tak wyczerpany, že nie czekajćc na kawaĺ miĹsa požywiĺem siĹ krwić, a Indianie jedli surowe miĹso. Takich wysiĺków nie wytrzymaĺbym pewno
teraz, chociaž nie jadam zbyt wiele naraz i jestem skory do wyrzeczeĄ.
- DosyŹ tego, kochani przyjaciele - zawoĺaĺ Edwards. - Rozumiem, že ofiara z mojej strony jest konieczna i poniosĹ jć bez szemrania. Nie mówmy o tym wiĹcej, bĺagam was, jest to bardzo przykry dla mnie w tej chwili temat.
Towarzysze zamilkli i wkrótce wszyscy trzej wĹdrowcy przybyli do chaty Bumpa zamkniĹtej na sporzćdzony przez niego zamek.
Jednocze×nie w drodze
powrotnej do domu rozmawiali Temple, Ryszard i Elžunia. SĹdzia žartowaĺ sobie:
- PojćŹ nie mogĹ, co mój dom
ma tak nieprzyjemnie dziaĺajćcego na Edwardsa, že ledwie daĺ siĹ
namówiŹ na przyjĹcie posady. Zapewne twoja postaŹ tak go przeraža, moja Elžuniu?
- Mam wraženie, že ma nieco
obĺćkane oczy - wtrćciĺ Ryszard. - Zauwažyĺam tylko, že
wyražaĺy dumĹ wcale nie na miejscu! Ojciec wytrzymaĺ istnć próbĹ cierpliwo×ci z tym upartym mĺodzieĄcem - dodaĺa Elžunia, wzruszajćc ramionami. - Najlepiej byĺoby zostawiŹ go w lasach z jego wielkopaĄskimi tonami! Jemu siĹ widocznie wydaje, že czyni nam zaszczyt. Gdziež bĹdzie jadaŹ?
- Z Beniaminem i ochmistrzynić
naturalnie - pochwyciĺ Ryszard, odpowiadajćc za sĹdziego. - Nie sposób sadzaŹ go do obiadu z Murzynami, Indianie bowiem majć czarnych w pogardzie. Umarĺby raczej ów hardy mĺodzieniec, niž przystaĺ na spožywanie jadĺa z Murzynem.
- Daleki jestem od tej my×li -
odrzekĺ sĹdzia z powagć - žyczeniem moim jest, aby zasiadaĺ z nami do wspólnego stoĺu. Co sćdzisz o tym, Elžuniu?
- ChĹtnie przystajĹ, ojczulku,
na wszystko, co sam uznasz za stosowne - odparĺa.
Wieczorem przyszĺa Ludwika, z którć Elžunia podziwiaĺa, przez okno, nagĺć zmianĹ zaszĺć w cićgu dnia. śniegu nie byĺo juž ani ×ladu, deszcz zmyĺ go z dachów, na których sterczaĺy okopcone kominy, sosny otrzćsaĺy pĺatki ×niežne i caĺy Templton przybraĺ zwykĺy swój wyglćd.
DziewczĹta zaprzyjaŽniĺy siĹ
szybko. Elžunia opowiadaĺa Ludwice o róžnych swych
przygodach z lat dziecinnych, przy czym twarz jej zaróžowiĺa siĹ. Ludwika miaĺa cerĹ matowo bladć
i dužo wdziĹku w spojrzeniu
smutnych nieco oczu. Panowie dĺugo jeszcze
siedzieli przy stole po kolacji, raczćc siĹ doskonaĺym winem. Od czasu do czasu sĺychaŹ byĺo gĺo×ne wybuchy wesoĺo×ci, zwĺaszcza Ryszard przodowaĺ pod tym wzglĹdem. Kiedy wszyscy przeszli do salonu, Beniamin przyniósĺ nowy zapas drzewa podsycajćc ogieĄ na kominku.
- Jak to, Ben Pompo? - zawoĺaĺ
nowy szeryf. - Czyž sćdzisz že madera sĹdziego nie do׏ jeszcze nas rozgrzaĺa?
- Može byŹ - odrzekĺ Beniamin
z powažnć minć - že×cie siĹ
znaleŽli panowie u stoĺu biesiadnego pod bardzo gorćcć szeroko×cić, ale ja, który spĹdziĺem dwadzie×cia siedem lat na morzu i siedem w tych górach, mogĹ zapewniŹ, že w nocy bĹdzie przejmujćce zimno.
Istotnie przepowiedziana przez
Beniamina zmiana pogody nastćpiĺa w niespeĺna godzinĹ. Powietrze oziĹbiĺo siĹ znacznie; sĹdzia zatrzymaĺ na noc Granta i jego córkĹ, ku wielkiemu zadowoleniu Elžuni. Obie panny rozmawiaĺy jeszcze dĺugo w swej sypialni, a ×wist wichru póĺnocnego nie dawaĺ im zasnćŹ. Naraz usĺyszaĺy przecićgĺe wycie. Elžunia sćdziĺa, že to sć
psy Natty Bumpo, ale Ludwika poznaĺa od razu znane, juž sobie odgĺosy.
- To wycie wilków - rzekĺa - one schodzć z gór i posuwajć siĹ až do miasteczka, szukajćc žeru. Raz byĺy pod naszymi drzwiami. Ach, jakćž to strasznć noc przežyĺam wtedy! - Elžunia wzdrygnĹĺa siĹ, ale zawoĺaĺa wnet raŽno:
- Wkrótce wszystkie wyginć!
Cywilizacja czyni szybkie postĹpy, a w miarĹ jak siĹ czĺowiek posuwa, dzikie
zwierzĹta ustĹpujć.
Wycie sĺychaŹ byĺo jeszcze
przez jaki× czas, wreszcie zginĹĺo w oddali. Dwie przyjacióĺki smacznie zasnĹĺy. Rano Elžunia zbližywszy siĹ do okna, zauwažyĺa, že gruba warstwa lodu pokrywa szyby.
W gĺadkiej lodowej powierzchni
jeziora odbijaĺy siĹ promienie wschodzćcego sĺoĄca, jak gdyby w zwierciadle. Ogromne sople lodu, zwieszajćce siĹ z dachów, bĺyszczaĺy jak krysztaĺowe ozdoby žyrandoli. Niezmiernie piĹknie przedstawiaĺ siĹ widok lasów okrywajćcych okoliczne góry. GaĺĹzie drzew zdawaĺy siĹ pokryte l×nićcć gazć, migotaĺy barwami tĹczy.
- Spójrz Ludwisiu - zawoĺaĺa Elžunia - na tĹ dziwnć zmianĹ! Panna Grant podeszĺa do okna, po czym cofnćwszy siĹ nieco, szepnĹĺa:
- Zadziwiajćca zmiana - zdumiona jestem, jak siĹ to staĺo w tak krótkim czasie!
Elžunia nie zrozumiaĺa w
pierwszej chwili o czym mowa, lecz zwróciwszy oczy w kierunku spojrzenia Ludwiki, dostrzegĺa naraz Edwardsa rozmawiajćcego z jej ojcem u drzwi domu. Byĺ bardzo starannie ubrany, co go zmieniĺo nie do poznania.
- Wszystko jest niezwykĺe w
tym kraju - zauwažyĺa ze ×miechem. - Rozumiem teraz, že to przeobraženie odwróciĺo twojć uwagĹ od czarodziejskiego widoku, jaki mamy przed sobć!
Ludwika rzuciĺa okiem na góry
i jezioro, lecz po chwili rzekĺa
jakby do siebie:
- Co dziwniejsze, podobno krew indiaĄska pĺynie w jego žyĺach. - Trzeba przyznaŹ -
odpowiedziaĺa Elžunia z filuternym u×miechem - že ma minĹ bardzo dobrze wychowanego dzikusa! ChodŽmy przyrzćdziŹ herbatĹ temu potomkowi wĺadców indiaĄskich.
Panny zbiegĺy na dóĺ i w przedsionku spotkaĺy sĹdziego, który uprzedziĺ ElžuniĹ, aby nie pytaĺa nigdy Edwardsa o jego przeszĺo׏ i pochodzenie, prosiĺ bowiem o to, jak o szczególnć ĺaskĹ.
- Bardzo dobrze, mój ojcze,
zapewniam ciĹ, že wcale nie jestem tego ciekawa. PrzypuszczaŹ bĹdĹ, že jest synem jakiego× sĺawnego wodza, može nawet Wielkiego WĹža i stosownie do tego bĹdĹ z nim postĹpowaĺa až do chwili, gdy mu przyjdzie
naraz ochota zgoliŹ piĹknć czuprynĹ, zostawiajćc tylko maĺy kosmyk
wĺosów na czubku gĺowy, zawiesiŹ strzelbĹ na ramiĹ i powróciŹ do lasów tak nagle, jak tu przybyĺ. A traz chodŽmy do jadalni
zobaczyŹ z bliska to dziwo, gdyž zdaje mi siĹ, iž twój sekretarz, ojczulku drogi, niedĺugo tu zabawi.
SĹdzia u×miechnćĺ siĹ widzćc,
že Elžunia jest w wybornym humorze i wprowadziĺ obie panienki do salonu, gdzie Edwards siedziaĺ przy ogniu i patrzyĺ w zadumie na wzlatujćce w górĹ iskry.
I oto w domu sĹdziego Templa
upĺywaĺy dni za dniami, nie przynoszćc juž žadnych zmian. Major wyjechaĺ, przyrzekajćc powróciŹ za trzy miesićce. Ryszard z zapaĺem zabraĺ siĹ do sprawowania swego urzĹdu, Edwards wypeĺniaĺ powierzone sobie obowićzki z wzorowć ×cisĺo×cić, sĹdzia miaĺ dužo zajĹŹ z powodu coraz to nowych pró×b o udzielenie gruntu do
uprawy przybywajćcym wcićž
osadnikom, a Elžunia z Ludwikć byĺy prawie nierozĺćczne. Urzćdzaĺy najczĹ×ciej spacery i zabawy na jeziorze pokrytym lodowć powĺokć. JeŽdziĺy sankami, a Edwards, który im zwykle towarzyszyĺ, dawaĺ dowody niepospolitej zrĹczno×ci ĺyžwiarskiej. Nie×miaĺo׏ jego znikĺa powoli, chwilami jednak bywaĺ zamy×lony, jakby nie mogćc pogodziŹ siĹ ze swoim obecnym poĺoženiem. CzĹ׏ wieczorów, a nieraz i caĺe noce spĹdzaĺ w ubogiej chatce Bumpa. Natomiast stary wódz indiaĄski rzadko pokazywaĺ siĹ w domu sĹdziego, a Natty wcale tam nie bywaĺ.
Rozdziaĺ X~
"Uwaga! Drzewo siĹ wali!..."
Z nadej×ciem wiosny ×niegi poczĹĺy topnieŹ pod wpĺywem ciepĺych wiatrów.
W piĹkny marcowy dzieĄ szeryf poddaĺ my×l konnej przejaždžki na górĹ poĺožonć nad jeziorem, z której odsĺaniaĺ siĹ malowniczy i wspaniaĺy widok. Po drodze
zatrzymano siĹ przed sklepem pana Le Quoi, zapraszajćc go do wziĹcia udziaĺu w wycieczce, na co zgodziĺ siĹ chĹtnie.
Ryszard dowodziĺ sĹdziemu, že
to jest najwĺa×ciwsza pora do wyrabiania cukru z klonów.
Le Quoi, który przebywaĺ czas
jaki× w Indiach Zachodnich, opowiadaĺ o przetworach z trzciny cukrowej.
- Wiem, wiem - mówiĺ wszystkowiedzćcy szeryf - trzcina cukrowa to jest nazwa pospolita, naukowa za× brzmi "saccharum officinarum", a nasz klon cukrowy zowie siĹ "acer saccharinum".
- Czy to po grecku, czy po ĺacinie? - zapytaĺa Elžunia, jadćcego przed nić Oliwiera, torujćcego drogĹ w zaro×lach - a može sć to wyrazy jeszcze
bardziej uczonego jĹzyka, które pan tylko potrafi wytĺumaczyŹ?
Czarne oczy mĺodzieĄca
zabĺysĺy gniewem, ale spotkawszy pogodne i wesoĺe spojrzenie Elžuni zmieniĺy wnet wyraz.
- PrzypomnĹ sobie pytanie pani, przy pierwszym widzeniu siĹ ze starym Mohikaninem - odrzekĺ z u×miechem.
- WiĹc pan nie zna jego jĹzyka? - pytaĺa z žywo×cić mĺodziutka amazonka.
- Bardzo maĺo - odpowiedziaĺ
Oliwier - natomiast znam lepiej jĹzyk ojczysty pana Le Quoi.
- Mówi pan po francusku? -
zawoĺaĺo dziewczĹ ze zdumieniem. - Jest to jĹzyk užywany przez
Irokezów i w caĺej Kanadzie - odrzekĺ mĺodzieniec z dziwnym u×miechem.
- Wszak Irokezi sć waszymi
nieprzyjacióĺmi, których nazywacie Mingosami - zauwažyĺa Elžunia.
- Daĺyby nieba, abym nie miaĺ
niebezpieczniejszych - zawoĺaĺ Oliwier i spićwszy konia ruszyĺ naprzód, aby nie byŹ zmuszonym do wykrĹtnych odpowiedzi.
Ryszard tymczasem zwracaĺ
wcićž uwagĹ sĹdziego, jako wĺa×ciciela lasów, že gĺĹbokie naciĹcia zrobione byĺy w pniu každego niemal klonowego drzewa; po žĺobku z kory olchowej spĺywaĺ sok do drewnianego, niezgrabnie wydrćžonego naczynia, przy czym wiĹksza czĹ׏ sĺodkiego pĺynu wylewaĺa siĹ na ziemiĹ. DosiĹgnćwszy wierzchoĺka góry, towarzystwo zatrzymaĺo siĹ na chwilĹ, aby konie wytchnĹĺy i by podziwiaŹ rozlegĺy widok. Naraz daĺ siĹ sĺyszeŹ dono×ny ×piew:
"PĺyĄ nam sĺodyczy - pĺyĄ w
cukrowym soku,@ twój roztwór wrzćcy niech zgĹszczć pĺomienie,@ sen sĺodki na mym nie usićdzie oku,@ póki w gĺaz twardy ciebie nie zamieniĹ.@"
śpiewaĺ tĹ pieץ, bardzo w×ród
osadników rozpowszechnionć, Billy Kirby, któremu szeryf przyklaskiwaĺ, a nawet zažćdaĺ od drwala, aby dostarczyĺ mu jej odpis. Billy uchodziĺ za najlepszego fabrykanta cukru krajowego i gotowaĺ sok z klonu w ogromnych kotĺach. Pan Le Quoi
poczćĺ targowaŹ siĹ o cenĹ dla nabycia go do swego sklepu.
Zĺo×liwy Billy, majćc wraženie, že drwić z niego, ogromnć ĺyžkć poczćĺ mieszaŹ wrzćcy pĺyn, nastĹpnie, ochĺodziwszy go nieco, podaĺ Francuzowi do spróbowania.
Le Quoi bojaŽliwie przybližyĺ ĺyžkĹ do ust, a poniewaž brzegi jej nie byĺy gorćce, przeto bez žadnej obawy wychyliĺ sporć dozĹ i tak siĹ straszliwie oparzyĺ,
že przez chwilĹ wykrzywiaĺ siĹ w niemožliwy sposób. - "Nogami wywijaĺ jakby paĺkami na bĹbnie" - opowiadaĺ nastĹpnie Billy swym
przyjacioĺom - "klćĺ mnie po francusku, ale nic nie zrozumiaĺem. Dobrze mu tak, po co sobie žarty ze mnie stroi!"
Droga przez las, byĺa
wĺa×ciwie wćskć ×ciežynć; nad nić splataĺy siĹ gaĺĹzie drzew nie dopuszczajćc prawie ×wiatĺa dziennego. Ziemia bardzo jeszcze wilgotna utrudniaĺa bieg koniom, musiano miejscami jechaŹ stĹpa, gdyž wyniosĺe karcze wystawaĺy nad ziemić. Trzeba byĺo przebyŹ mostek, rzucony przez niewielkć rzeczkĹ; koĄ Ryszarda przeszedĺ go ze zdumiewajćcć ostrožno×cić, a Elžunia zacićwszy pejczem
swego wierzchowca, przesadziĺa most jednym skokiem.
- Powoli, dziecko, powoli! - krzyknćĺ sĹdzia przeražony - nie sćdŽ, že w tym kraju možna uprawiaŹ gonitwy konne!
- Musiaĺabym chyba wyrzec siĹ
konnych spacerów, gdybym zamierzaĺa czekaŹ na poprawienie dróg w tych dzikich stronach! - zawoĺaĺa Elžbieta. - Kiedy× opowiadaĺe× mi, ojczulku, o
pierwszych swych wraženiach z pobytu w×ród nieprzebytych lasów; przypominam sobie jak przez sen to, co sĺyszaĺam od ciebie w dziecinnych latach.
- O tak, dziecko drogie, dužo
przežyĺem trosk, przeszkód i niewygód, a nawet zaznaĺem gĺodu. Nie uwierzyĺaby× može, iž jeszcze przed piĹciu laty mieszkaĄcy tych lasów žywili siĹ wyĺćcznie owocami rosnćcymi dziko i upolowanć zwierzynć. Maĺo byĺo produktów europejskich na targach, a te sprzedawano po niezmiernie wysokich cenach.
Pierwsi osadnicy majć olbrzymie trudno×ci, zanim zdoĺajć sobie zabezpieczyŹ byt. PamiĹtam doskonale ten poranek, kiedy przybywszy tu z kilku towarzyszami pozostawiĺem ich w, tak zwanej dzi×, Wi×niowej Dolinie, a sam wdrapaĺem siĹ na szczyt góry, z której roztaczaĺ siĹ prze×liczny widok. Nigdzie nie možna byĺo dostrzec ludzkiej siedziby, tylko stada ptaków unosiĺy siĹ nad szklanym jeziorem i niedŽwiedzie piĺy w nim wodĹ. Przedzierajćc siĹ nastĹpnie przez gćszcz le×ny, ujrzaĺem smugĹ dymu i tam skierowaĺem swe kroki.
- To byĺa chata Nataniela
Bumpo! - zawoĺaĺa Elžunia, której ten szczegóĺ utkwiĺ w pamiĹci.
- Tak to byĺ poczćtek naszej znajomo×ci - potwierdziĺ Temple. - Bumpo swoim czóĺnem przywiózĺ
mnie do miejsca, gdzie zostawiĺem konia, nastĹpnie spĹdziĺem noc w jego chacie.
Oliwier przysĺuchiwaĺ siĹ
uwažnie opowiadaniu i zagadnćĺ z wĺa×ciwym sobie u×miechem.
- A czy Bumpo okazaĺ siĹ
go×cinnym gospodarzem?
- Bardzo byĺ uprzejmy dla
mnie, až do chwili, gdy dowiedziaĺ siĹ w jakim celu tu przybyĺem. W osadnikach widziaĺ ludzi przywĺaszczajćcych sobie jego prawa, przede wszystkim
zatrwažaĺa go utrata swobód ĺowieckich, uwažaĺ równiež, že dzieje siĹ krzywda dawnym wĺa×cicielom tej ziemi -
Indianom. Od czasu jednak zakoĄczenia wojny o niepodlegĺo׏ Ameryki, roszczenia Indian musiaĺy upa׏. Nabyĺem tĹ ziemiĹ na mocy ustaw krajowych, uwažam siĹ wiĹc
sĺusznie za prawowitego jej wĺa×ciciela.
- Czy wtedy byĺ pan juž wĺa×cicielem tych posiadĺo×ci, czy przybyĺ pan dopiero, žeby je oglćdaŹ? - wtrćciĺ Edwards z niezwykĺym u niego zaciekawieniem.
- Juž od dawna do mnie naležaĺy, zwiedzaĺem je w zamiarze urzćdzenia tu osady - odparĺ sĹdzia. - Miejsce nad
jeziorem wydaĺo mi siĹ najodpowiedniejsze.
Edwards nie pytaĺ wiĹcej, ale odsunćĺ siĹ nieco od caĺego towarzystwa, prowadzćcego w dalszym cićgu rozmowĹ na temat osadnictwa.
Zerwaĺ siĹ silny wicher, wierzchoĺki drzew poruszyĺy siĹ na wszystkie strony. Nagle usĺyszano na przedzie gĺos Edwardsa, wyražajćcy wielkie przeraženie.
- Uwaga! Drzewo siĹ wali!
Uciekajcie co tchu!
Každy zrozumiaĺ od razu jakie niebezpieczeĄstwo im grozi. W puszczy nieraz siĹ zdarza, že olbrzymie drzewa chylć siĹ i upadajć z ĺoskotem. Szeryf z Francuzem popĹdzili jak strzaĺy, a sĹdzia porwaĺ za cugle konia
Elžuni, która zatrzymaĺa siĹ, nie zdajćc sobie sprawy z groŽnego poĺoženia. ťoskot podobny do gromu oznajmiĺ runiĹcie ogromnej sosny, o parĹ kroków zaledwie od uciekajćcych. Po drugiej stronie wywróconego drzewa sĹdzia dostrzegĺ Edwardsa cićgnćcego za cugle wierzchowca Ludwiki, która zasĺoniĺa twarz dĺoĄmi z wielkiego przeraženia. Wszystkie konie držaĺy
wylĹknione.
Ludwika zachwiaĺa siĹ na siodle i byĺaby spadĺa, gdyby jej Edwards zrĹcznie nie podtrzymaĺ. Pozsiadano z koni, uĺožono pannĹ Grant pod drzewem, starania Elžuni prĹdko jć ocuciĺy, po czym wszyscy udali siĹ w powrotnć drogĹ.
- Nagĺe runiĹcie
spróchniaĺych drzew stanowi najwiĹkszć klĹskĹ tych lasów - mówiĺ sĹdzia, spoglćdajćc bacznie na prawo i na lewo.
Musiano przy×pieszyŹ kroku, gdyž ×nieg zaczćĺ obficie sypaŹ. Po przybyciu do domu,
dziewczĹta, przemokĺe do nitki, pobiegĺy szybko na górĹ, by siĹ przebraŹ.
Ludwika, zsiadajćc z konia z pomocć Edwardsa, szepnĹĺa z wdziĹczno×cić:
- Ocaliĺe× mi pan žycie, nigdy
nie zapomnĹ o tym. Niech to panu Bóg wynagrodzi!.nv
Rozdziaĺ XI~ Strzelanie do goĺĹbi.~ Przygoda Ben Pumpa~ podczas poĺowu ryb ~ na jeziorze
Wiosna juž byĺa w caĺej peĺni, pola pokrywaĺy siĹ zielono×cić, jaskóĺki ×wiergotaĺy wesoĺo nad oknami pokoju Elžuni, rozpoczynajćc budowanie swych gniazdek.
- Wstawajcie juž moje panie! - daĺ siĹ sĺyszeŹ gĺos Ryszarda. - Elžuniu! Elžuniu! Spójrz! Caĺe niebo przysĺania w tej chwili stado goĺĹbi! Beniamin przygotowaĺ amunicjĹ, zaraz po ×niadaniu udamy siĹ na polowanie.
Niewyczerpany w pomysĺach Ryszard wynalazĺ jakć× starć armatkĹ, którć kazaĺ oporzćdziŹ, a Beniamin miaĺ peĺniŹ obowićzki
artylerzysty. Powietrze roiĺo siĹ od goĺĹbi, a miasteczko caĺe peĺne byĺo ludzi z bronić w rĹku, ×pieszćcych na ĺowy. Nataniel Bumpo nie omieszkaĺ
równiež stawiŹ siĹ ze swć dĺugć strzelbć i nieodĺćcznymi psami, ale nie braĺ udziaĺu w zabawie. Ze wszystkich stron zaczĹĺa siĹ strzelanina. Coraz wiĹcej postrzelonych ptaków spadaĺo na ziemiĹ. Bumpo okazywaĺ swe niezadowolenie posĹpnym milczeniem, ale dostrzegĺszy armatkĹ, wybuchnćĺ gniewem:
- Oto sć mćdre urzćdzenia -
zawoĺaĺ. - Od czterdziestu lat widywaĺem te chmary goĺĹbi przelatujćce wiosnć i na jesieni nad dolinć, ale nigdy žadnemu z nich nie wyrzćdziĺem krzywdy. Chyba Bóg ukarze tych ludzi, którzy tĹpić bezmy×lnie niewinne stworzenia! Nawet Mĺody Orzeĺ zaciekle strzela dzi× do goĺĹbi, jakby miaĺ Mingosów przed sobć! Co do mnie, je×li chcĹ mieŹ pieczyste z goĺĹbia, zabijam jednego i basta!
Billy Kirby, uzbrojony w stary
muszkiet, strzelaĺ tež nieustannie, nie celujćc wcale. Usĺyszawszy gĺos Nataniela tuž przy sobie, odwróciĺ nagle gĺowĹ i rzekĺ wesoĺo:
- Czego zrzĹdzisz stary?
Strasznie zrobiĺe× siĹ pyszny po zabiciu indora! Ježeli tak umiesz celnie strzelaŹ, to strćŹ, proszĹ, tego oto odbitego od stada goĺĹbia, albo ja go zaraz trupem poĺožĹ. To mówićc wystrzeliĺ we wskazanym kierunku, ale chybiĺ. Bumpo miaĺ strzelbĹ w pogotowiu i zaraz po Billym wycelowaĺ i strzeliĺ. Goĺćb, trafiony kulć, wywinćĺ kilka kozioĺków w powietrzu i ze strzaskanym skrzydĺem wpadĺ do jeziora, skćd wydobyĺa go wierna towarzyszka Nataniela, Juno, i zĺožyĺa jeszcze dyszćcego ptaka u stóp swego pana.
Wszyscy obecni podziwiali mistrzowski strzaĺ starego Bumpo. SĹdzia Temple nakazaĺ mĺodym chĺopakom, zebranym tĺumnie, žeby dobijali zranione ptaki i obiecaĺ im po sze׏ pensów za každe sto gĺówek.
Najdĺužej trwaĺ na stanowisku Ryszard z Beniaminem, który zapewniaĺ z powagć, iž armatka poĺožyĺa jednym wystrzaĺem wiĹcej goĺĹbi, niž polegĺo ongi Francuzów w pamiĹtnym dniu bitwy wydanej przez admiraĺa Bodney'a.
- Hurra! ZwyciĹžyli×my na
caĺej linii! - woĺaĺ Ryszard, kiedy pierwsze rzĹdy przeražonego ptactwa skĺĹbiĺy siĹ i zawróciĺy nagle ku wschodowi, a za nimi podćžyĺa caĺa przysĺaniajćca niebo chmara goĺĹbi.
* * *
Czas upĺywaĺ niepostrzeženie w
jasne dni wiosenne, ĺagodne powietrze sprzyjaĺo rozwijaniu siĹ ro×lin, li×cie topoli amerykaĄskich držaĺy na wietrze, nawet opieszaĺy dćb rozwijaĺ swe pćki, a nad cichć powierzchnić jeziora rybak czatowaĺ na zdobycz.
Pewnego wieczoru sĹdzia z córkć i Ludwikć udaĺ siĹ na spacer nad Jezioro Otsego, do miejsca skćd wypĺywaĺ strumieĄ. Edwards równiež towarzyszyĺ w tej wyprawie.
Ryszard nie uznawaĺ ĺowienia ryb na haczyk i zarzćdziĺ poĺów niewodem, majćcy siĹ odbyŹ nastĹpnej nocy.
- Wszystkich paĄstwa zapraszam
na to widowisko - zawoĺaĺ szeryf - przekonam ciĹ Marmaduku, že to
jest bezowocna przyjemno׏ siedzieŹ po kilka godzin z wĹdkć w rĹku, jak ty to nieraz
czynisz.
To samo grono osób zebraĺo siĹ
wiĹc nazajutrz przy blasku ksiĹžyca. Nad jeziorem pĺonĹĺy duže ogniska, rybacy rozsiedli siĹ dokoĺa. Beniamin z Ryszardem doglćdali czy wszystko jest w porzćdku.
Beniamin, pogrćžony wcićž w swych žeglarskich wspomnieniach, odezwaĺ siĹ do szeryfa:
- Dla tego, kto nie widziaĺ
nigdy rekina, ryba wažćca dwadzie×cia albo trzydzie×ci
kilo može wydawaŹ siĹ czym× osobliwym, ale dla mnie to drobiazg...
- Co tam komu przyjdzie z
rekina. A nasze okonie, szczupaki, ĺososie to przysmaki nie lada, godne choŹby królewskiego stoĺu! - odparĺ Ryszard.
- W každym razie w tym jeziorze trudno spodziewaŹ siĹ takiego poĺowu, jakie widywaĺem juž w žyciu! Trafiaĺy siĹ wieloryby takiej wielko×ci jak najwyžsza sosna tej puszczy.
- Miarkuj siĹ, Ben Pumpo! -
powstrzymywaĺ zapaĺ starego žeglarza Ryszard Jones. - Wszak mamy ×wierki mierzćce wiĹcej niž dwadzie×cia stóp.
- Cóž z tego? Widziaĺem na
wĺasne oczy wieloryby takiej wielko×ci jak ten ×wierk - upieraĺ siĹ Beniamin.
Billy Kirby, wpóĺležćcy przy
ogniu, wmieszaĺ siĹ do rozmowy: - Moim zdaniem w tym jeziorze
mógĺby pĺywaŹ swobodnie
najwiĹkszy wieloryb, jaki zostaĺ kiedykolwiek wymy×lony - rzekĺ z powagć znawcy. - A co siĹ
tyczy gĺĹboko×ci jeziora, možna by weĄ wsadziŹ tĹ oto sosnĹ, nad którć teraz ksiĹžyc ×wieci, zanurzyĺaby siĹ zupeĺnie i jeszcze ponad nić mógĺby przepĺynćŹ najwiĹkszy okrĹt, jaki kiedykolwiek zbudowano.
- A czy× widziaĺ
kiedykolwiek okrĹt, Billy? - spytaĺ Ben Pumpo oburzony. - Nic
nie widziaĺe× chyba prócz ĺódki zbitej z desek! Czy masz pojĹcie co to jest okrĹt wojenny z trzema masztami?
- Czemu nie? - odrzekĺ Billy Kirby - nie lubićcy cudzoziemców i zawsze gotów do sprzeczki. -
Na Jeziorze Champlain sć takie statki, których maszty majć po dziewiĹŹdziesićt stóp wysoko×ci. Nie jednć sosnĹ zdarzyĺo mi siĹ ×cićŹ na owe maszty. Chciaĺbym byŹ kapitanem takiego statku a ciebie widzieŹ na pokĺadzie
jednego z wojennych okrĹtów angielskich, daĺbym ci poznaŹ z jakiego drzewa Jankes wyciosany!...
- Trzeba zbližyŹ siĹ do nich -
rzekĺ sĹdzia - sprzeczka bowiem zamieni siĹ w kĺótniĹ. Beniamin to niepoprawny samochwaĺ, a Billy, syn lasów, jest przekonany, že jeden Amerykanin wart wiĹcej od sze×ciu Anglików!
Na dany znak rybacy powsiadali
do ĺodzi i odpĺynĹli na jezioro, žeby powycićgaŹ zastawione tam sieci, a nastĹpnie powróciwszy do brzegu, brnĹli w pĺytkiej wodzie, cićgnćc za sobć niewód szerokim póĺkolem. Nikt nie chciaĺ pozostaŹ bezczynnym widzem poĺowu, sĹdzia i Edwards cićgnĹli równiež liny, Ryszard i Beniamin dziaĺali z wielkć energić, wreszcie ukazaĺ siĹ obfity plon. Zĺowiono przeszĺo dwa tysićce ryb róžnego gatunku, najwiĹcej byĺo karpi i okoni.
- Te ryby Elžuniu - rzekĺ
sĹdzia - bĹdć oddane najubožszym mieszkaĄcom miasteczka, chociaž moim zdaniem to jest wielkie marnotrawstwo wyĺawiaŹ tak dužo ryb od razu.
Ryszard byĺ innego zdania i kazaĺ Beniaminowi i rybakom przygotowaŹ sieŹ do powtórnego zarzucenia, innym za× porozdzielaŹ ryby ležćce na piasku wedĺug gatunku, aby potem ĺatwiej byĺo uczyniŹ sprawiedliwy podziaĺ.
Mohikanin i Bumpo przypĺynĹli
tež do miejsca, gdzie siĹ odbywaĺ poĺów.
- ChodŽcie tu bližej - zawoĺaĺ
sĹdzia zachĹcajćco - možecie nabraŹ sobie ryb ile siĹ wam
podoba.
Bumpo wszakže przeczćco
wzruszyĺ gĺowć.
- Ježeli mam apetyt na wĹgorza albo pstrćga, to siĹgnĹ sobie po niego swojć wĹdkć, ale nie chcĹ korzystaŹ z takiej niszczycielskiej gospodarki! - mruknćĺ niechĹtnie. - Nie macie
miary ani w ryboĺówstwie ani w polowaniu!
- Može masz i sĺuszno׏ - odrzekĺ sĹdzia nieco zasĹpiony. Po czym zbližyĺ siĹ do czóĺna Nattiego, przy którym staĺy panny, a Oliwier obja×niaĺ im
jego budowĹ i przyczyny, dla których pĺywanie na czóĺnie z desek jesionowych okrytych korć
brzozowć jest bezpieczniejsze, niž na každej innej ĺodzi.
Elžunia wyraziĺa žyczenie
przejechania siĹ po jeziorze, ojciec zgodziĺ siĹ na to, a Bumpo rzekĺ:
- Ježeli miss Temple chce užyŹ
spaceru na moim czóĺnie, bĹdzie widziaĺa przy sposobno×ci jak siĹ ĺowi pstrćga. John go zĺowi, on sam zbudowaĺ to czóĺno i wczoraj po raz pierwszy spu×cili×my je na jezioro.
Stary wódz indiaĄski powstaĺ z
miejsca i podaĺ rĹkĹ Elžuni, aby uĺatwiŹ jej wej×cie do ĺódki.
- Zaufaj Indianinowi - rzekĺ
przyjaŽnie - choŹ gĺowa moja stara, ale rĹka krzepka. Mĺody Orzeĺ bĹdzie nam towarzyszyĺ i czuwaĺ, žeby siĹ žadna przygoda nie przytrafiĺa jego siostrze.
- Sĺyszy pan - rzekĺa Elžunia,
zwracajćc siĹ do Edwardsa - przyjaciel przemawia w pana imieniu. Czy zgadza siĹ pan popĺynćŹ ze mnć?
Zarumieniĺa siĹ lekko mówićc
te sĺowa.
- Z najwiĹkszć chĹcić, chociažby chodziĺo o po×wiĹcenie žycia - odrzekĺ z zapaĺem. - Može i panna Grant zechce popĺynćŹ z nami?
- Nie mam najmniejszej ochoty naražaŹ žycia na tak wćtĺej ĺupinie - odparĺa Ludwika - i tobie tež radzĹ, moja droga, zaniechaŹ tego zamiaru.
Ale Elžunia usadowiĺa siĹ juž
w czóĺnie, Oliwier wskoczyĺ za
nić, Natty wsiadĺ równiež i po chwili sunĹli spokojnie po ciemnej tafli jeziora. Natty stanćĺ na przodzie, trzymajćc w
rĹku hak osadzony na dĺugim prĹcie i zapalone ĺuczywo. Przy ×wietle tym možna byĺo widzieŹ doskonale dno jeziora i poruszajćce siĹ tam ryby.
- Skórzana PoĄczocha ogromnie
malowniczo wyglćda w blasku ĺuczywa - szepnĹĺa Elžunia do Edwardsa.
W tej chwili Bumpo skinćĺ na
Indianina, aby pĺynćĺ we wskazanym przez niego kierunku.
- Dostrzegĺem wspaniaĺego
ĺososia, zaraz go zĺowiĹ - rzekĺ opuszczajćc hak do wody.
Rzeczywi×cie schwytaĺ rybĹ, a
wydobywszy jć, zawoĺaĺ:
- Oto wszystko, czego mi byĺo
potrzeba, juž wiĹcej nie bĹdĹ zarzucaĺ haka tej nocy.
- Dobrze - odpowiedziaĺ wódz
indiaĄski, zrĹcznym ruchem wiosĺa skierowujćc czóĺno do brzegu.
W powrotnej drodze spotkano
ĺódŽ rybackć, na której przewodziĺ Beniamin.
- Cofnijcie siĹ - krzyknćĺ - ×wiatĺo pĺoszy ryby, które tak samo jak konie wyczuwajć niebezpieczeĄstwo. PrĹdzej, prĹdzej! Najlepszy admiraĺ nie potrafi nic zrobiŹ, ježeli polecenia jego nie bĹdć od razu wykonane! Sĺyszycie?
Te ostatnie sĺowa stosowaĺy
siĹ do Billy Kirby, który pĺynćĺ wraz z Beniaminem i niechĹtnie sĺuchaĺ jego rozkazów.
- LubiĹ, aby do mnie grzecznie
przemawiano - odezwaĺ siĹ drwal - ježeli mam zawróciŹ ĺódŽ,
naležy powiedzieŹ to uprzejmie, a speĺniĹ zaraz ale nie znoszĹ,
aby kto× ze mnć jak z psem siĹ obchodziĺ!
- Pies dobrze uĺožony lepiej
by wykonaĺ robotĹ! - zĺo×ciĺ siĹ Ben Pompo. - SieŹ juž caĺa w wodzie! Pchnijcie no statek jeszcze o kilka wĹzĺów dalej!
Kirby z w×ciekĺo×cić szarpnćĺ
wiosĺem i tak gwaĺtownie wstrzćsnćĺ ĺódkĹ, že Beniamin straciĺ równowagĹ i wpadĺ do
wody. Drwal roze×miaĺ siĹ gĺo×no, ale umilkĺ po chwili, widzćc, že Beniamin idzie na dno.
Od brzegu daĺy siĹ sĺyszeŹ
nawoĺywania.
- Admiraĺ nie umie pĺywaŹ! - huknćĺ Kirby, zaczynajćc zrzucaŹ z siebie odzienie.
- Johnie, wiosĺuj w tĹ stronĹ
- zawoĺaĺ Edwards. - Dam nurka i
wycićgnĹ go zaraz.
- Ach, ratuj go pan, ratuj! -
prosiĺa Elžunia przeražona. Czóĺno wnet podpĺynĹĺo do
miejsca katastrofy, mĺodzieniec miaĺ juž rzuciŹ siĹ do wody, gdy Bumpo podtrzymaĺ go, mówićc:
- Poczekaj! Ja go prĹdzej
wydobĹdĹ!
To rzekĺszy z wielkć ostrožno×cić zaczepiĺ hakiem o harcap, jaki ochmistrz nosiĺ na gĺowie.
Wyratowany Beniamin spojrzaĺ dokoĺa wzrokiem bĺĹdnym nie poznajćc nikogo. Umieszczono go w ĺodzi, a dopĺynćwszy do
brzegu, Billy Kirby zaniósĺ ociekajćcego wodć i usadowiĺ przy ogniu. SĹdzia wnet podaĺ sam Beniaminowi butelkĹ araku, Ben Pompo wypiĺ jć do dna i zaraz uczuĺ siĹ rze×ki, dogadujćc po swojemu drwalowi, który byĺ sprawcć wypadku.
- Wolaĺbym wypiŹ caĺć wodĹ
jeziora - zawoĺaĺ žywo - niž kiedykolwiek pu×ciŹ siĹ z Kirby w czóĺnie, szalupie, a nawet na
wojennym okrĹcie! Jemu wszystko jedno, czy wrzuciŹ do wody rybĹ czy porzćdnego czĺowieka! Bumpo, dajcie mi rĹkĹ. Nigdy nie zapomnĹ, že×cie mi uratowali žycie! Co prawda, mogli×cie to uczyniŹ bardziej po žeglarsku, spuszczajćc linĹ, zamiast wyĺawiaŹ harpunem, ale mniejsza o to! Powiadajć, že×cie nie z
jednej gĺowy zdejmowali w swoim czasie skórĹ wraz z czuprynć, wiĹc nawykli×cie widocznie chwytaŹ
czĺeka od razu za ĺeb! SĹdzia rozkazaĺ wycićgnćŹ
sieci, a znajdujćce siĹ w nich ryby wrzuciŹ do wody; drwala pozostawiono na stražy przy stosach ryb, które miaĺy byŹ porozdawane nazajutrz.
Bumpo z Indianinem odpĺynĹli na swoim czóĺnie; dĺugo jeszcze migaĺo ×wiateĺko ĺuczywa až zgasĺo na przeciwlegĺym brzegu. Elžunia ×ledziĺa je zadumanym wzrokiem i zapragnĹĺa odwiedziŹ kiedy× ubogć chatkĹ Nataniela, peĺnć tajemniczego uroku.
Rozdziaĺ XII~
Niepokojćce wie×ci. ~
ťowy na jelenia
Nazajutrz rano Ryszard wszedĺ do sypialni sĹdziego i przeraziĺ siĹ jego wyglćdem. Zapytany o powód, powiedziaĺ smutnym gĺosem:
- Wczoraj po powrocie z poĺowu
zastaĺem listy, które mi spĹdziĺy sen z powiek!
Istotnie Ryszard zauwažyĺ, že
ĺóžko byĺo nie tkniĹte, a ×wiece wypaliĺy siĹ do koĄca w lichtarzach. Oczy Templa wydawaĺy siĹ zapadĺe i podsiniaĺe. Zdumienie szeryfa wzrastaĺo.
- List z Anglii! - zawoĺaĺ, spojrzawszy na stempel trzymanej w rĹku koperty.
- Przeczytaj - rzekĺ krótko
Temple.
Ryszard nie mógĺ zrazu dokĺadnie zrozumieŹ o co chodzi, prócz tego, že list wysĺany zostaĺ z Londynu przed kilku miesićcami i že podpis brzmiaĺ: Andrzej Holt.
- Oto drugi z Connecticut - rzekĺ sĹdzia. Zawiera te same wie×ci. Pocieszam siĹ tylko my×lć, že otrzymaĺ mój list ostatni, zanim statek, o którym wspomina, odpĺynćĺ.
- Przykre to jest, bardzo przykre - odrzekĺ Ryszard. - Na nic siĹ nie przydadzć teraz moje plany dobudowania jeszcze dwóch
skrzydeĺ do twego domu!
- Dajže mi pokój! - odpowiedziaĺ sĹdzia zniecierpliwiony. - Mam, jak wiesz, ×wiĹty obowićzek do
wypeĺnienia i chcĹ niezwĺocznie to uczyniŹ. Musisz dzi× byŹ moim sekretarzem, nie mogĹ bowiem powierzyŹ Edwardsowi sprawy tak wažnej i wymagajćcej ×cisĺej tajemnicy.
Na caĺć resztĹ dnia Marmaduk Temple zamknćĺ siĹ z Ryszardem i z adwokatem Dirkiem i naradzali
siĹ dĺugo. Smutek ojca oddziaĺaĺ równiež na ElžbietĹ i twarzyczka jej, zwykle pogodna i wesoĺa, przybraĺa wyraz posĹpny, tak niezgodny z jej žywym usposobieniem.
Edwards zauwažyĺ od razu tĹ
zmianĹ i nie mógĺ siĹ powstrzymaŹ od zapytania o przyczynĹ, a uczyniĺ to z takć troskliwo×cić i wspóĺczuciem, že Ludwinia, siedzćca obok Elžuni z robótkć w rĹku, opu×ciĺa igĺĹ i zarumieniĺa siĹ po uszy.
- Odebrali×my niemiĺe wiadomo×ci, panie Oliwierze - rzekĺa Elžunia. - Možliwe, že ojciec bĹdzie zmuszony odbyŹ dĺugć i ucićžliwć podróž, o ile nie uda siĹ tak urzćdziŹ, žeby zastćpiĺ go wuj Ryszard.
- Može ja bym mógĺ?... -
szepnćĺ mĺodzieniec.
- Sprawa jest tego rodzaju, že možna jć powierzyŹ tylko komu× bardzo dobrze znanemu.
- WiĹc przez piĹŹ miesiĹcy mojego tu pobytu nie staĺem siĹ jeszcze "bardzo dobrze znanym?" - odrzekĺ Oliwier z wymówkć w
gĺosie.
Elžunia odwróciĺa gĺowĹ, niby
poprawiajćc zwoje haftowanego przez siebie mu×linu, a wĺa×ciwie, aby ukryŹ rumieniec i rzekĺa:
- Jakimže sposobem možna byĺo
pana poznaŹ? Wiemy tylko jak siĹ pan nazywa, Ludwini daĺ pan do zrozumienia, že jest krajowcem.
- Alež moja droga -
zaprotestowaĺa Ludwinia spĺoniona - mówiĺam tylko, že to mój domysĺ, Žle× mnie zrozumiaĺa. Przypuszczaĺam, že pan jest može dalekim krewnym Johna Mohikanina...
- A može przebranym ksiĹciem? - wtrćciĺa Elžunia z u×miechem.
- Može krew jednego z dawnych
wĺadców tej ziemi pĺynie w
žyĺach pana?
- Czy widoczne sć ×lady tego
pokrewieĄstwa? - zapytaĺ Edwards, jakby dotkniĹty do žywego. - CerĹ mam ciemnć, ogorzaĺć, ale zdaje mi siĹ nie wyglćdam jak czerwonoskóry?
- Daruj pan - odpowiedziaĺa
Elžunia z filuternym u×miechem - ale w tej chwili tak!
Rzeczywi×cie twarz Oliwiera
zaczerwieniĺa siĹ mocno i w oczach migotaĺy blaski.
Ludwini ogromnie žal siĹ
zrobiĺo mĺodzieĄca. Obawiajćc siĹ, že Elžunia sprawiĺa mu wiĹlkć przykro׏, poczĹĺa go braŹ w obronĹ:
- Nie przypatrzyĺa× siĹ chyba
dobrze oczom pana Edwardsa - rzekĺa nie×miaĺo - przeciež nie sć one tak czarne, jak u Mohikanina, a nawet jak twoje, wĺosy za× macie zupeĺnie jednakowego koloru.
- Možliwe, že i ja równiež z
tego samego plemienia pochodzĹ - odrzekĺa Elžunia.
Odrzucajćc wszakže ton žartobliwy dodaĺa:
- Byĺoby to ulgć dla mnie, albowiem nigdy bez tajemniczego smutku nie mogĹ patrzeŹ na starego Mohikanina! Wydaje mi siĹ, že jest chodzćcym cieniem tych, którzy tu byli niegdy× panami, a widok jego zdaje siĹ ostrzegaŹ, jak wćtĺe sć prawa mego ojca do tego kawaĺka ziemi.
- Doprawdy tak pani my×li?...
- zawoĺaĺ žywo Oliwier.
- Bez wćtpienia - odrzekĺa
Elžunia - ale cóž mogĹ poradziŹ... Gdyby×my temu starcowi ofiarowali go×cinĹ u
siebie, nie czuĺby siĹ dobrze w obcych warunkach. A czy podobna užyŽnione juž grunta zapu×ciŹ, by siĹ pokryĺy znów lasami, jakby tego pragnćĺ Bumpo. Przyznaj pan sam, czy to možliwe?
- Ma pani zupeĺnć sĺuszno׏ -
odpowiedziaĺ Oliwier - cóž može pani poradziŹ? Ale jest jedna rzecz, którć wykonaŹ pani zdoĺa i pewny jestem že wykona. UžyŹ w
przyszĺo×ci dostatków na przyniesienie ulgi nieszczĹ×liwym; prawda, že to
odpowiada równiež žyczeniu pani? - To bĹdzie po czĹ×ci zaležne
od czĺowieka, którego sobie Elžunia obierze za dozgonnego towarzysza - odezwaĺa siĹ Ludwika.
- Nie my×lĹ na×ladowaŹ panien,
które mówić zawsze, že nie majć zamiaru wyj׏ za mćž, a od rana do wieczora o niczym innym nie marzć, ale gdziež w tym pustkowiu znajdĹ owego "dozgonnego", moja droga - rzekĺa Elžunia wesoĺo.
- Nie ma tu nikogo w istocie,
który by byĺ godnym pani! - zawoĺaĺ Edwards z przekonaniem - a wiem dobrze, že nie odda pani
rĹki temu, kto by na to nie zasĺugiwaĺ. Ježeli zatem nie spotka pani godnego siebie, pozostanie raczej samotnć, budzćc do koĄca žycia miĺo׏, szacunek i uwielbienie wszystkich, którzy panić znajć.
To rzekĺszy Oliwier Edwards
zerwaĺ siĹ z miejsca i skĺoniwszy siĹ paniom wyszedĺ, pozostawiajćc je w zadumie.
* * *
Pewnego poranka, na poczćtku lipca, Temple z Ryszardem wybrali siĹ na dĺužszć konnć wycieczkĹ w góry, gdzie przypuszczano, že siĹ znajduje ruda želaza, Elžunia i Ludwinia powziĹĺy zamiar przej׏ siĹ trochĹ po lesie. Spotkaĺy po drodze Edwardsa, idćcego z wĹdkć nad jezioro.
- Czy mogĹ towarzyszyŹ paniom?
- zapytaĺ. - Na wszelki wypadek
wezmĹ ze sobć strzelbĹ.
- DziĹkujĹ panu, ale proszĹ siĹ nie trudziŹ, i nie zmieniaŹ powziĹtego planu. W lesie jest zupeĺnie bezpiecznie, a zresztć zabierzemy Brawa ze sobć. Braw, chodŽ tu!... - zawoĺaĺa Elžunia. Na to wezwanie przybiegĺ ogromny pies i, krĹcćc ogonem, przytuliĺ siĹ do nóg swej pani.
- Do widzenia, panu - dodaĺa Elžunia uprzejmym tonem - žyczĹ obfitego poĺowu. Po czym udaĺy siĹ w stronĹ lasu.
Ludwinia spoglćdaĺa jeszcze poza siebie ukradkiem, chcćc przekonaŹ siĹ jak mĺodzieniec przyjćĺ odmowĹ.
- Zmartwiĺa× tego chĺopca - rzekĺa po chwili. - Može sćdziŹ, že przez pychĹ nie przyjĹĺa× jego towarzystwa.
- Nie wypadaĺo nam i׏ z nim
bez nikogo ze starszych, a je×li pomy×li, že to jest duma niewie×cia, tym lepiej, moja droga.
Oliwier tymczasem poszedĺ nad jezioro, odwićzaĺ ĺódkĹ i silnie pracujćc wiosĺem, skierowaĺ siĹ w stronĹ chaty Bumpa.
Mechaniczna praca wiosĺowania zmniejszyĺa nieznacznie gorycz jego rozmy×laĄ. Wyskoczywszy z ĺódki, dobyĺ z kieszeni maĺć piszczaĺkĹ i gwizdnćĺ. Jakby w odpowiedzi na wezwanie dwa psy Bumpa poczĹĺy szczekaŹ gĺo×no i wysunćwszy siĹ ze swoich bud targaĺy rzemienie, na których byĺy uwićzane.
- Cicho Hektor! Wara Slut! -
zawoĺaĺ Edwards, a psy, poznawszy jego gĺos, uciszyĺy siĹ wnet, krĹcćc ogonami. Gwizdnćĺ powtórnie, a gdy nikt nie odezwaĺ siĹ, wszedĺ do chaĺupy, otworzywszy jć w sposób sobie wiadomy, odpoczćĺ tam chwilĹ. Wtem spostrzegĺ, že Hektor co× wĹszy, podniósĺszy pysk do góry i zaczyna wyŹ, jakby czujćc co× niezwykĺego.
Mĺodzian rozejrzaĺ siĹ bacznie i ujrzaĺ zmykajćcego szybko w×ród drzew Hirama Dulitla.
- Kogo on tu ×ledzi? Czego szuka? - my×laĺ Oliwier i dobrze opatrzywszy zamek i kĺódkĹ po ich zamkniĹciu, rozmy×laĺ sobie: "Hiram powinien znaŹ prawo i wie chyba dobrze na co siĹ naraža ten, kto odbija zamki; nie odwažyĺby siĹ wiĹc wej׏ do wnĹtrza! NastĹpnie powróciwszy na brzeg jeziora ujrzaĺ czóĺno, a w nim swych starych przyjacióĺ
ĺowićcych ryby na wĹdkĹ. Wskoczyĺ szybko do ĺódki i wkrótce zrównaĺ siĹ z nimi.
- Czy byĺe× w chaĺupie? -
zapytaĺ Natty.
- Byĺem - odrzekĺ mĺodzian -
wszystko tam jest w porzćdku, tylko zauwažyĺem Dulitla krćžćcego w pobližu i zmykajćcego ze strachu przed psami.
- Korci go zajrzeŹ do mego wigwamu, ale nic z tego - odparĺ Bumpo, zdejmujćc zĺowionć rybĹ z haczyka i zakĺadajćc nowć przynĹtĹ. - Je×li bĹdzie krćžyĺ tak koĺo mego schronienia, dostanie kulĹ w ĺeb!
- Sprowadziĺby× tym wielkie nieszczĹ×cie na swojć i na nasze gĺowy - szepnćĺ Oliwier - po co naražaŹ siĹ na surowć karĹ dla pozbycia siĹ niecnego szpiega. Cóž by×my robili bez ciebie?...
Serdeczna nuta zabrzmiaĺa w
gĺosie mĺodzieĄca, a Mohikanin, obrzucajćc go peĺnym miĺo×ci spojrzeniem, rzekĺ:
- Mĺody Orzeĺ jest dzielny i sprawiedliwy, on siĹ urodziĺ na wodza i žadne nieszczĹ×cie dotknćŹ go nie može!
Przez chwilĹ wszyscy trzej zajĹci byli ĺowieniem ryb i zapanowaĺa dokoĺa niezmćcona cisza.
- Jak tu piĹknie! - szepnćĺ
mĺodzieniec podziwiajćc wspaniaĺć naturĹ.
- Kraina ta naležaĺa do mojego
ludu - rzekĺ Mohikanin. -
Odstćpili×my jć na radzie Požeraczowi Ognia, a co Delawarowie oddadzć, tego nie odbierajć. Sokole Oko paliĺ fajkĹ z wodzami na tej radzie, bo byĺ naszym przyjacielem.
- Rozkosz byĺa wtedy polowaŹ w
tych lasach i trwaĺoby to dotćd, gdyby nie pienićdze Templa i podstĹpy prawne! - westchnćĺ Bumpo, pogrćžony we wspomnieniach.
Naraz urwaĺ i przykĺadajćc ucho prawie do powierzchni wody nadsĺuchiwaĺ uwažnie.
- Gdybym nie uwićzaĺ go wĺasnymi rĹkami, przysićgĺbym, že sĺyszĹ na górze szczekanie Hektora - rzekĺ zdumiony.
- Niepodobnaž - odezwaĺ siĹ Edwards - niedawno widziaĺem oba psy na uwiĹzi.
Szczekanie rozlegaĺo siĹ coraz dono×niej, obaj towarzysze sĺyszeli je teraz wyraŽniej, wreszcie z gćszczy wyskoczyĺ wielki jeleĄ i, uciekajćc przed psami, skoczyĺ rćczo do wody.
Bumpo krzyknćĺ na psy i te
wnet cofnĹĺy siĹ posĺusznie, nie
przestajćc ujadaŹ przeraŽliwie. JeleĄ pĺynćĺ przed siebie tak dalece wystraszony, že zdawaĺ siĹ nie widzieŹ czóĺna ni ludzi, dzieliĺo go od nich zaledwie parĹ kroków, žyĺka my×liwska odezwaĺa siĹ w mieszkaĄcach lasu. Edwards poczćtkowo przypomniaĺ swym towarzyszom surowe przepisy ĺowieckie wydane przez sĹdziego Templa, ale w ostatniej chwili sam równiež ulegĺ pokusie i zarzuciĺ zrĹcznie jeleniowi postronek na rogi, a Bumpo poderžnćĺ mu gardĺo. Po czym wcićgniĹto do ĺodzi niespodzianć zdobycz.
- Pyszna zwierzyna, ĺadniejsza
niž siĹ spodziewaĺem! - zawoĺaĺ Bumpo uradowany. - Pierwszy raz w žyciu zdarzyĺo mi siĹ upolowaŹ
jelenia na jeziorze!
Edwards, ochĺonćwszy nieco,
zauwažyĺ poniewczasie:
- Nie ma co mówiŹ!
Popeĺnili×my bezprawie, ale na szczĹ×cie nikt nas nie widziaĺ. Nie pojmujĹ jednak kto mógĺ spu×ciŹ psy?
Przybyli do brzegu. Psy zaczĹĺy witaŹ swego pana, on
za× oglćdaĺ rzemienie, potrzćsajćc gĺowć, a Mohikanin przypatrzywszy siĹ im, rzekĺ z przenikliwo×cić wĺa×ciwć Indianom:
- RzemieĄ zostaĺ przeciĹty
ostrym narzĹdziem osadzonym na dĺugiej rĹkoje×ci.
- Jakim sposobem to odgadĺe×? -
zapytaĺ Mĺody Orzeĺ.
- Spójrz proszĹ - odpowiedziaĺ
Mohikanin - przeciĹcie jest gĺadkie, co dowodzi, že nóž byĺ doskonale wyostrzony; poziome - zostaĺo wiĹc wykonane narzĹdziem majćcym dĺugć rĹkoje׏, žeby za× nie lĹkano siĹ psów, uciĹto ich smycze krócej i bližej szyi.
- John ma sĺuszno׏! - zawoĺaĺ
Bumpo. - Na pewno ów przeklĹty Hiram wdrapaĺ siĹ na maĺć skaĺĹ za psimi budkami i przywićzawszy nóž do kija, przecićĺ rzemienie. Jest to ĺotr skoĄczony, ale
niech siĹ strzeže!... - dodaĺ z grožnym wyrazem. - Je×li wtargnćĺ tam, biada mu!
Edwards zastanowiĺ siĹ chwilĹ,
po czym poprosiĺ przyjacióĺ o
czóĺno, które byĺo lžejsze od ĺódki i rzekĺ:
- Može uda mi siĹ jeszcze przybyŹ w porĹ, aby go przyĺapaŹ na gorćcym uczynku.
Mĺodzieniec popĺynćĺ przodem, za nim sunĹĺa ĺódŽ, na której Indianin wiózĺ jelenia, a Bumpo z psami poszedĺ w stronĹ swojej
chatki.
Rozdziaĺ XIII~
Spotkanie z panterć -~
Bumpo ocala žycie~
Elžuni i Ludwice
W tym czasie, gdy odbywaĺo siĹ
owo niezwykĺe polowanie na jeziorze, dziewczĹta spacerowaĺy
po lesie. ściežka, którć podćžaĺy, zawiodĺa je w stronĹ wigwamu Bumpa. Wstćpiĺy na pagórek, skćd widaŹ byĺo skromnć siedzibĹ starego strzelca.
- Chciaĺabym wiedzieŹ - rzekĺa
Elžunia - dlaczego ta chatka w lesie jest jedynym na piĹŹdziesićt mil mieszkaniem, którego drzwi nie otwierajć siĹ dla nikogo prócz tych trzech ludzi: dwóch starców i jednego mĺodzieĄca?
- Na to pytanie nawet wszystkowiedzćcy pan Ryszard nie mógĺby daŹ odpowiedzi - odrzekĺa Ludwika z u×miechem.
íar sĺoĄca poczćĺ siĹ dawaŹ we
znaki, wiĹc skierowaĺy siĹ w gĺćb lasu, zapuszczajćc siĹ coraz dalej.
Nagle Elžunia zatrzymaĺa siĹ
nadsĺuchujćc.
- SĺyszĹ wyraŽnie pĺacz dziecka! ChodŽmy w tĹ stronĹ. Ježeli siĹ jakie maleĄstwo zabĺćkaĺo w lesie, jakaž to bĹdzie przyjemno׏ odprowadziŹ je do rodziców!
Wzićwszy siĹ za rĹce, szĺy przy×pieszonym krokiem, Ludwika odwróciĺa siĹ i zatrzymujćc ElžuniĹ wskazaĺa jej Brawa, który staĺ nieruchomy z sier×cić naježonć i oczyma wlepionymi w jaki× przedmiot. Warczaĺ z cicha.
- Braw! Piesku mój! Cóže× tam
zobaczyĺ tak strasznego? - zawoĺaĺa Elžunia. - Može jaki
zwierz jest w pobližu?...
Pies przypadĺ do jej kolan i
gĺo×no zaszczekaĺ.
Elžunia, spojrzawszy na
LudwikĹ, oniemiaĺa z przeraženia, gdyž przyjacióĺka jej blada jak pĺótno wskazywaĺa co× ukrytego w×ród gaĺĹzi. Idćc za jej wzrokiem, ujrzaĺa bĺyszczćce groŽnie oczy pantery.
- Uciekajmy! - krzyknĹĺa
Elžunia.
Ale w tej chwili Ludwika osunĹĺa siĹ na ziemiĹ. Elžunia uklĹkĺa przy zemdlonej, starajćc
siĹ jć cuciŹ, a jednocze×nie woĺaĺa do psa:
- Odwagi! śmiaĺo Braw! BroĄ
twej pani!
Wtem z gaĺĹzi zsunĹĺo siĹ zwierzćtko podobne do maĺego kota. Byĺa to mĺodziutka panterka zbližajćca siĹ w wesoĺych podskokach do psa, jakby wzywajćc go do zabawy. Braw jednak przyskoczyĺ do niej, schwyciĺ za kark i rzuciĺ z takć siĺć, že uderzywszy siĹ o pieĄ drzewa padĺa bez žycia. W tejže chwili czatujćca na gaĺĹzi pantera z w×ciekĺym rykiem zeskoczyĺa wprost na grzbiet psa, wpijajćc siĹ pazurami w jego ciaĺo. Walka byĺa nierówna. Pies broniĺ siĹ zaciĹcie, ale potĹžne kĺy pantery szarpaĺy go i krew spĺywaĺa obficie z ran.
Dziki zwierz,pogryziony przez psa coraz bardziej nacieraĺ, až wreszcie Braw skomlćc wyzionćĺ ostatnie tchnienie.
Wówczas pantera przysiadĺa na tylne ĺapy, wpatrujćc siĹ roziskrzonym wzrokiem w klĹczćcć ElžuniĹ. Podskoczyĺa nastĹpnie ku maĺej panterze, obwćchaĺa jć, przewróciĺa, jakby chcćc przekonaŹ siĹ, czy jest martwa i uderzywszy siĹ ogonem po bokach zaryczaĺa przeraŽliwie.
Elžbieta jakby skamieniaĺa,
wpatrzona w strasznego zwierza, bĺyskajćcego okiem i gotujćcego siĹ do skoku. Usta jej držaĺy a twarz okryĺa ×miertelna blado׏.
Nagle doszedĺ jej uszu
przyciszony gĺos:
- ProszĹ schyliŹ gĺowĹ! Usĺuchaĺa prawie bezwiednie i
w tejže chwili daĺ siĹ sĺyszeŹ
wystrzaĺ. Zawtórowaĺ mu w×ciekĺy ryk miotajćcej siĹ po ziemi pantery. Elžbieta ujrzaĺa wysokć postaŹ starego strzelca stojćcego tuž przy niej i woĺajćcego teraz gĺo×no:
- Stój Hektor! Do nogi! To
zwierzĹ ma žycie twarde, nie trzeba mu dowierzaŹ.
Bumpo powtórnie wycelowaĺ i
trafiĺ w gĺowĹ pantery, która rozcićgnĹĺa siĹ jak dĺuga na ziemi.
Ludwika otworzyĺa oczy. Strzelec przyniósĺ z pobliskiego Žródĺa zimnej wody, która ožywczo podziaĺaĺa na zemdlonć. DziewczĹta, držćc ze wzruszenia, dziĹkowaĺy gorćco swemu wybawcy, który tylko u×miechaĺ siĹ dobrodusznie i potrzćsaĺ gĺowć.
- Nie sposób tak samym
spacerowaŹ po lesie! SzczĹ×ciem tylko pies padĺ ofiarć ale mogĺo byŹ gorzej!... - rzekĺ tonem napomnienia. Po czym wyprowadziĺ dziewczĹta na drogĹ wiodćcć do Templtonu, a sam powróciĺ do lasu, w miejsce na którym ležaĺa pantera. Usĺyszaĺ szelest w pobližu, przyĺožyĺ wiĹc kolbĹ swej fuzji do ramienia i zawoĺaĺ:
- Kto tam?
- To ja - odpowiedziaĺ po×piesznie Hiram Dulitl, ukazujćc siĹ spoza krzaków. - Cóž to? Na polowaniu w taki upaĺ? Wszak wiecie, že zabronione jest zabijanie zwierzyny w tym czasie. Zdaje mi siĹ, že sĺyszaĺem ujadanie psów, gonićcych zwierzynĹ. Zapĺacicie karĹ za samowolĹ.
- Jak kažć zapĺaciŹ, zapĺacĹ -
odrzekĺ Bumpo obojĹtnym tonem. Po czym dodaĺ szyderczo:
- Donosicielowi podobno przypada poĺowa ze ×cićgniĹtej kary? Hiram spu×ciĺ oczy pod przenikliwym wzrokiem strzelca.
- Tak, prawo przyznaje poĺowĹ
temu, kto wykryje nadužycie - odpowiedziaĺ podkre×lajćc ostatnie sĺowa. - WidzĹ ×wiežć krew na rĹkawie. Musieli×cie zastrzeliŹ zwierza.
- I jakiego jeszcze! Pyszny! -
odrzekĺ Bumpo swobodnym tonem.
- Wiem, že macie psy, które
gonić wybornć zwierzynĹ! Gdziež je ukryli×cie? - badaĺ Hiram z zaciekawieniem.
Strzelec zaprowadziĺ go do drzewa, pod którym ležaĺa
pantera, a dalej nieco rozszarpany pies i maĺa panterka.
- Pies sĹdziego Templa! Co to
znaczy? - pytaĺ Hiram zdumiony. - Przyjrzyj siĹ pan dokĺadnie,
nie przypuszczasz przecie, žebym zamordowaĺ tego psa? - Bumpo opowiedziaĺ pokrótce jak siĹ rzecz miaĺa, mówićc w koĄcu ze zĺo×liwym u×miechem:
- SćdzĹ, že prawo nie
zabrania strzelaŹ do pantery?
- Przeciwnie, za skórĹ pantery
wyznaczona jest duža nagroda.
- Trzeba bĹdzie upomnieŹ siĹ o
nić - odrzekĺ Bumpo, zabierajćc siĹ do zdjĹcia skóry z drapiežnego zwierza. - Jako urzĹdnik paĄstwowy mógĺby mi pan daŹ na pi×mie upowažnienie do otrzymania tej nagrody.
- Dobrze, možemy pój׏ do
wigwamu i tam zaĺatwimy formalno×ci. Musicie zĺožyŹ przysiĹgĹ, že×cie sami zabili, tego wymaga prawo.
Bumpo oparĺ siĹ na strzelbie i patrzćc przenikliwie na Hirama, zapytaĺ:
- Czy sćdzi pan, že w mojej ubogiej chaĺupie znajdujć siĹ przybory do pisania? Dajmy temu pokój, przy okazji odbiorĹ nagrodĹ. Ale co to siĹ staĺo Hektorowi? Dusi siĹ w swojej obrožy. Czy nie masz pan nožyka przy sobie.
Hiram podaĺ mu swój nóž, nie
domy×lajćc siĹ do czego to zmierza.
- Dobry nóž! - zauwažyĺ Bumpo,
oglćdajćc ostrze - gotów jestem przysićc, že ten sam nóž przecinaĺ niedawno rzemieĄ!...
- Chcecie przez to powiedzieŹ, že to ja spu×ciĺem wasze psy? - oburzyĺ siĹ Hiram. - Co za zuchwaĺe przypuszczenie!...
- Wcale tego nie twierdzĹ -
odparĺ strzelec - przeciwnie sam je spu×ciĺem, jak to zawsze czyniĹ wychodzćc z domu. Zdumienie odmalowaĺo siĹ na
twarzy Hirama, Bumpo za× najspokojniej w ×wiecie poucinaĺ rzemienie przy szyi swych wiernych psów i zwróciĺ nóž wĺa×cicielowi, mówićc:
- RadzĹ panu nie zbližaŹ siĹ
zbytnio do mojej chaĺupy!...
Tu naraz zimna krew go opu×ciĺa i uderzajćc mocno kolbć o ziemiĹ, dodaĺ groŽnym tonem:
- Nigdy za mojć zgodć noga
paĄska w moim wigwamie nie postanie, ježeli bĹdzie pan krćžyĺ dokoĺa, jake× to robiĺ przez caĺy ranek, možesz bardzo Žle wyj׏ na tym!
Oczy Hirama bĺysnĹĺy gniewem.
- A ja wam powiadam, že wyjdziecie znacznie gorzej, gdyž bezprawnie zabili×cie jelenia i to wam nie ujdzie na sucho!
To rzekĺszy, poczćĺ cofaŹ siĹ
po×piesznie, bo wyraz twarzy starego strzelca nie wróžyĺ nic dobrego.
- Precz! precz!... - woĺaĺ Bumpo za uciekajćcym. - Strzež siĹ pan, mógĺbym wzićŹ go na cel jak panterĹ!...
Hiram nic nie odpowiedziaĺ na
pogróžki, ale paĺaĺ niepohamowanć chĹcić odwetu.
Bumpo udaĺ siĹ wolnym krokiem
do swej siedziby. Zastaĺ tam Edwardsa.
- Czy wszystko w porzćdku! -
zapytaĺ.
- Tak jest - odrzekĺ Mĺody Orzeĺ. - Kto× próbowaĺ jednak otworzyŹ drzwi, ale mu siĹ nie udaĺo.
- Znam tego "ktosia" - szepnćĺ
Bumpo ponuro - ale nie odwažy siĹ wiĹcej tu pojawiŹ, bo mu ĺeb rozwalĹ!
Rozdziaĺ XIV~
Tajemnicza pieczara.~
Bumpo broni wej×cia~
do wigwamu
Podczas gdy nastćpiĺy te wydarzenia na jeziorze i w lesie, sĹdzia Temple z Ryszardem
jechali konno i oddalili siĹ prawie o milĹ od miasteczka.
- Jakaž to wielka tajemnica,
którć miaĺe× mi powierzyŹ? - zapytaĺ sĹdzia zdumiony pow×cićgliwo×cić w mowie swego, tak zazwyczaj gadatliwego, towarzysza.
- Zrobili×my doniosĺe odkrycie
- odrzekĺ Ryszard - i o tym
wĺa×nie chciaĺem pomówiŹ z tobć na osobno×ci.
SĹdzia u×miechnćĺ siĹ z niedowierzaniem, znajćc bogatć fantazjĹ przyrodniego brata.
- Zrobili×my, powiadasz, któž
jeszcze prócz ciebie?
- Hiram Dulitl, czĺowiek bardzo warto×ciowy, doskonale sprawuje powierzony mu przeze mnie urzćd, nastĹpnie Jotam Riddel...
- Co? Ten próžniak i wĺóczĹga,
który nigdzie miejsca nie zagrzeje? Wybór niezupeĺnie szczĹ×liwy. Cóž dalej?
- BćdŽ co bćdŽ dokonane
zostaĺo odkrycie. Czy zastanowiĺe× siĹ kiedykolwiek, kochany Marmaduku, co robi w twych posiadĺo×ciach ów Nataniel Bumpo, który zawarĺ przyjaŽĄ z Johnem, mianujćcym siĹ wodzem indiaĄskim i z twym nowym sekretarzem? Czy domy×lasz siĹ co ich ĺćczy ze sobć?...
- Czy posiadasz jakie dane w
tym wzglĹdzie? Przyznam siĹ, že i mnie to bardzo interesuje -
odrzekĺ Temple z zaciekawieniem. - Otóž dane sć takie. Wiesz,
že znajdujć siĹ skarby w tych górach, sam sĺyszaĺem jak mówiĺe×, že jeste× tego pewny, bo ježeli Ameryka Poĺudniowa posiada kopalnie zĺota, dlaczegóž by i w Ameryce Póĺnocnej nie znalazĺy siĹ podobne bogactwa? Mam pewne poszlaki, že Bumpo wraz z Indianinem i Edwardsem wydobywajć cenne kruszce, przetapiajć je cichaczem, jednym sĺowem gromadzć skarby na twej wĺasnej ziemi. Widziaĺem, jak
Bumpo z Indianinem chodzili w góry z oskardem i ĺopatć. Inni gotowi sć ×wiadczyŹ, že pewnego razu Bumpo powróciĺ po
kilkudniowej nieobecno×ci, cićgnćc za sobć sanie naĺadowane niedŽwiedzimi skórami; pod którymi znajdowaĺ siĹ jaki× dužy, ciĹžki przedmiot, który wraz z Indianinem ostrožnie wydostali i przenie×li, ukrywajćc starannie. Prawdopodobnie, byĺy to narzĹdzia do wydobywania kruszców z ziemi! Od tego czasu strzegć wigwamu dniem i nocć i wszystkim bronić doĄ wstĹpu. W parĹ tygodni potem pojawiĺ siĹ ów rzekomy Edwards, który pomimo, že go przyjćĺe× pod swój dach, daĺe× zajĹcie, wymyka siĹ bardzo czĹsto do swoich tajemniczych wspólników i nieraz spĹdza tam noce. Czym mogliby siĹ trudniŹ, zastanów siĹ tylko. Topić metale i bogacć siĹ twoim kosztem.
SĹdzia u×miechnćĺ siĹ z
niedowierzaniem.
- íaden z podejrzewanych przez
ciebie ludzi nie sprawia wraženia bogatego czĺowieka - odparĺ w koĄcu. - Ale zechciej mi powiedzieŹ dlaczego×my wĺa×ciwie tu przybyli?
- Zaraz ci powiem. Otóž poleciĺem Jotamowi zbadaŹ góry i doszukaŹ siĹ rudy. Znalazĺ wreszcie ×lady kruszcu i dzi× wĺa×nie rozpoczćĺ kopanie. Czuĺem siĹ w obowićzku zawiadomiŹ ciĹ o tym. Oto jest powód naszego tu przybycia.
Obaj jeŽdŽcy zsiedli z koni u
zbocza góry, gdzie Jotam Riddel kopaĺ zawziĹcie. SĹdzia przyglćdaĺ siĹ czas jaki× jego pracy, nastĹpnie obejrzaĺ wydobyte kamienie, a nie znalazĺszy w nich nic prócz krzemieni i kwarcu, dosiadĺ konia i udaĺ siĹ na to miejsce, gdzie jak powiadaĺ Ryszard, trzej my×liwi kopali na swojć rĹkĹ. Droga skrĹcaĺa w dóĺ i
niebawem po drugiej stronie wzgórza, do którego przywarĺa chaĺupka Bumpa, ukazaĺo siĹ oczom jeŽdŽców wgĺĹbienie podobne do otworu pieca. Przed wgĺĹbieniem ležaĺa kupa ×wiežo wykopanej ziemi. Widoczne byĺo, že owa pieczara zostaĺa rozszerzona rĹkć ludzkć.
SĹdzia musiaĺ przyznaŹ, že jest w tym co× niezwykĺego i že warto zbadaŹ do czego wĺa×ciwie otwór može sĺužyŹ.
- Mój kochany - zawoĺaĺ Ryszard z zadowoleniem - juž ja wszystko potrafiĹ spenetrowaŹ. Patrz, oto w krzakach ležć narzĹdzia užywane do tej tajemniczej roboty, widaŹ že jeszcze majć zamiar poszerzyŹ jaskiniĹ.
- Može istotnie postćpiĺem
nierozwažnie wprowadzajćc do mego domu nieznanego czĺowieka. WiĹcej tym razem kierowaĺem siĹ sercem niž rozumem - mówiĺ sĹdzia zamy×lony - ale wezwĹ do siebie Nataniela, aby mi natychmiast wyja×niĺ zagadkĹ.
W powrotnej drodze jeŽdŽcy
rozĺćczyli siĹ, Ryszard miaĺ jeszcze jakie× urzĹdowe sprawy do zaĺatwienia, a sĹdzia ujrzawszy z daleka panny zmierzajćce ku domowi, zacićĺ konia i wkrótce zrównaĺ siĹ z nimi. Možna sobie wyobraziŹ jego wzruszenie, gdy Elžunia opowiedziaĺa mu naprĹdce o ich przežyciach, o strasznym niebezpieczeĄstwie, z jakiego Bumpo je wybawiĺ.
Przyjechawszy do swego mieszkania, sĹdzia przywoĺaĺ zaraz ochmistrzyniĹ, która nawiasem mówićc, przestaĺa juž dćsaŹ siĹ na ElžuniĹ i pogodziĺa siĹ ze swym losem. Poleciĺ jej odprowadziŹ natychmiast LudwikĹ do ojca, po czym wypytujćc jeszcze ukochanć jedynaczkĹ, przechadzaĺ siĹ po pokoju, nie mogćc usiedzieŹ na miejscu sĺuchajćc strasznej opowie×ci.
- Jakaž to ĺaska Boska nad
tobć, dziecko drogie! - zawoĺaĺ Temple, przyciskajćc córkĹ do bijćcego mocno serca. - Ile przytomno×ci umysĺu okazaĺ ten zacny Bumpo a ty, dziecino moja, odwažnie postćpiĺa×, nie opuszczajćc zemdlonej Ludwiki.
- Nie wiem czy to možna nazwaŹ
odwagć - odrzekĺa Elžunia - zdaje mi siĹ bowiem, že uciekaŹ nie miaĺabym siĺy. WyznajĹ jednak, že mi na chwilĹ nawet my×l podobna w gĺowie nie postaĺa. Nie mogĺam nawet
wymówiŹ sĺów modlitwy, niebezpieczeĄstwo bowiem zaskoczyĺo nas tak, že nie byĺam w stanie zebraŹ my×li.
W oczach dziewczĹcia zabĺysĺy
ĺzy.
- Nie mówmy juž o tym, bo ciĹ
to zanadto wzrusza - rzekĺ sĹdzia. - Nigdy nie przypuszczaĺem, aby dzikie zwierzĹta podchodziĺy tak blisko do siedzib ludzkich, widocznie jednak przynaglone gĺodem, zapĹdzajć siĹ až tutaj.
W tej chwili Beniamin zapukaĺ
do drzwi, oznajmiajćc przybycie Hirama Dulitla.
- Czeka na dole i powiada, že
koniecznie musi zaraz rozmówiŹ siĹ osobi×cie - rzekĺ Beniamin. - O ile wymiarkowaĺem, chce
oskaržyŹ starego strzelca, który sto razy wiĹcej jest wart od niego!
- Co? OskaržyŹ mego zbawcĹ? -
zawoĺaĺa Elžunia z oburzeniem.
- Nie lĹkaj siĹ - uspokajaĺ jć
ojciec - chodzi zapewne o jaki× drobiazg i zaraz siĹ to wyja×ni. Pro×, niech tu wejdzie.
Hiram stanćĺ przed sĹdzić, kĺaniajćc siĹ nisko i winszujćc ocalenia córki z niebezpieczeĄstwa.
- Nie jest to zdarzenie maĺej wagi dla Nataniela Bumpo - dodaĺ po chwili - gdyž ma prawo do nagrody za zabicie pantery.
- DopilnujĹ tego, žeby zostaĺ
sowicie wynagrodzony - odrzekĺ sĹdzia.
- Pan jest znany ze swej wspaniaĺomy×lno×ci, panie sĹdzio - mówiĺ Dulitl kĺaniajćc
siĹ znowu uniženie - ale równiež sprawiedliwo×ci zawsze czynisz zado׏. Otóž przychodzĹ zawiadomiŹ, že Bumpo zabiĺ jelenia i przechowuje go w swym wigwamie. Upraszam wiĹc o danie mi na pi×mie rozkazu przeszukania jego siedziby.
Temple zamy×liĺ siĹ nieco i
rzekĺ wreszcie:
- Ma pan prawo jako urzĹdnik
uczyniŹ to bez mego rozkazu.
- Zapewne, ale zarzćdzenie
paĄskie ma daleko wiĹksze znaczenie, poniewaž bĹdzie to pierwsza sprawa o nadužycie, od
czasu ogĺoszenia przez pana przepisów ĺowieckich. Prócz tego, bywajćc czĹsto w lesie dla wybrania drzewa na budowĹ, nie chciaĺbym Nataniela wrogo do siebie usposobiŹ.
- Czyžby on byĺ zdolny wyrzćdziŹ krzywdĹ komu×? - upomniaĺa siĹ o swego obroĄcĹ Elžunia, mierzćc pogardliwie Hirama.
- Potrafiĺby strzeliŹ z zimnć
krwić do czĺowieka tak samo, jak do pantery lub jelenia - odrzekĺ Hiram.
- ProszŠzej׏ do mojego biura
- odpowiedziaĺ sĹdzia, zaraz
podpiszĹ potrzebny nakaz.
Dulitl wyszedĺ, a Elžunia
spojrzaĺa na ojca z niemym wyrzutem i miaĺa wĺa×nie wystćpiŹ z gorćcć obronć, ale ojciec przewidujćc to, rzekĺ z u×miechem:
- Natty na pewno zabiĺ jelenia, dobrze mi jest znana jego žyĺka my×liwska; sćd skarze go na grzywnĹ, zapĺaciŹ musi dwana×cie i póĺ dolara, a karĹ možesz za niego wnie׏ sama. Hiramowi chodzi o to, žeby otrzymaŹ tĹ poĺowĹ, jakć prawo przyznaje donosicielowi w podobnym wypadku. Co do mnie nie mogĹ odmówiŹ podpisania nakazu, inaczej bowiem podejrzewano by
mnie o stronniczo׏ wobec wybawcy mego dziecka. To mówićc sĹdzia wyszedĺ, pozostawiajćc ElžuniĹ znacznie uspokojonć.
Hiram, majćc w rĹku nakaz
zrewidowania chaty Nataniela, po×pieszyĺ jak najrychlej z tego skorzystaŹ. Wzićĺ z sobć Jotama Riddla, a spotkawszy Billy Kirby, namówiĺ go zrĹcznie, žeby równiež uczestniczyĺ w wyprawie na kĺusownika.
Nieĺatwo wszakže byĺo zmusiŹ Sokole Oko do otworzenia drzwi swego mieszkania. Hiram i Jotam, ukryci za drzewami, wyprawili Billy Kirby na pierwszy ogieĄ.
- Czego chcecie ode mnie? -
zapytaĺ Bumpo, stojćc na progu domu i zakrywajćc sobć wnĹtrze.
- Mam tu papier od sĹdziego
Templa - rzekĺ drwal - a ježeli odcyfrowaŹ go nie potraficie, jest tu pan Dulitl, który wam
odczyta. Zabili×cie podobno jelenia?
- Oto sć uszy pantery, dajćce
prawo do nagrody za tĹpienie drapieŽników. Zamierzaĺem pój׏ z tym do sĹdziego, ale je×li
on...
W tej chwili wystćpiĺ Hiram i gĺosem urzĹdowym odczytaĺ nakaz rewizji w mieszkaniu strzelca. Nataniel wzruszyĺ ramionami i szepnćĺ bardziej do siebie:
- Cóž robiŹ? Córka jego
niewinna temu, oczy jej jasne jak u ĺani. Ratowaĺem jć bo tak naležaĺo czyniŹ. Ale czegóž sĹdzia tak siĹ zawzićĺ na mnie?
Hiram Dulitl przybraĺ wyraz
podstĹpnie dobroduszny i powiedziaĺ tonem uprzejmym:
- Zmuszeni jeste×my dopeĺniŹ
prostej formalno×ci zrewidowania mieszkania. Pienićdze na zapĺacenie kary sĹdzia Temple wyĺožy z wĺasnej szkatuĺy.
Stary my×liwy ×ledzćc bacznie
každe poruszenie nieproszonych go×ci, rzekĺ groŽnie:
- ProszĹ oddaliŹ siĹ stćd i
powiedzieŹ swemu sĹdziemu, že može sobie zatrzymaŹ naležnć mi
nagrodĹ, ale nikogo wbrew mej woli do mego wigwamu nie wprowadzi.
Billy Kirby u×miechnćĺ siĹ z zadowoleniem i zwracajćc siĹ do Hirama, zawoĺaĺ:
- Oto doskonaĺy sposób zaĺagodzenia sprawy. Bumpo zrzeka siĹ swej nagrody, kara powinna mu byŹ równiež darowana.
- Domagam siĹ w imieniu prawa
wej×cia pod ten dach - rzekĺ Hiram przybierajćc znów ton wyniosĺy i dostojny. - Kirby, Jotamie, idŽcie za mnć, wasze ×wiadectwo bĹdzie mi potrzebne.
To mówićc Hiram postawiĺ juž
nogĹ na progu, przypuszczajćc, že Bumpo cofnie siĹ do wnĹtrza, ale stary strzelec zrĹcznym ruchem schwyciĺ go za barki, obróciĺ i odtrćciĺ z takć siĺć, že natarczywy go׏ poleciaĺ jak piĺka o jakie× dwadzie×cia stóp. Billy Kirby roze×miaĺ siĹ na gĺos, zachwycony ×miaĺo×cić i siĺć strzelca.
- Billy Kirby! Zatrzymaj tego
czĺowieka, rozkazujĹ ci w
imieniu prawa - krzyknćĺ Hiram rozw×cieczony.
Bumpo nie zmieniajćc stanowiska, wymierzyĺ lufĹ strzelby ku drwalowi.
- Oddal siĹ, radzĹ ci - rzekĺ
stĺumionym gĺosem. -
Nie žyczĹ tobie nic zĺego, ale nie pozwolĹ nikomu z was wej׏ do mojej chaty! Nie doprowadzajcie mnie do ostateczno×ci!
Zmierzyli siĹ oczami.
- Nie przybyĺem tu jako twój
nieprzyjaciel, Natty - rzekĺ Billy - ale czy sćdzisz, že siĹ przelĹknĹ tego kawaĺka wydrćžonego želaza? Ježeli pan Dulitl rozkaže ciĹ aresztowaŹ, zobaczymy kto z nas weŽmie górĹ!
Ale pan Dulitl zwiaĺ jak
niepyszny. Zobaczywszy fuzjĹ zniknćĺ wraz z Jotamem, wówczas Bumpo odĺožyĺ strzelbĹ na stronĹ, a Billy odwróciwszy siĹ czekajćc na rozkaz przywódcy
ujrzaĺ obu uciekinierów pĹdzćcych co tchu w stronĹ miasteczka.
- Wystraszyĺe× ich porzćdnie - rzekĺ Billy z najwiĹkszć wzgardć gonićc wzrokiem za nimi - ale mnie tak ĺatwo nie zatrwožysz?
- Powtarzam ci raz jeszcze, že
nic ci zĺego nie žyczĹ - odpowiedziaĺ Bumpo ze spokojem - ale im od mego domu wara! Chcć wiedzieŹ czy upolowaĺem jelenia? Tak jest, przyznajĹ siĹ i na dowód dajĹ tobie skórĹ z niego. Jako karĹ po×wiĹcam naležnć mi za panterĹ nagrodĹ. Czegóž wiĹcej žćdaŹ mogĹ ode mnie?
- Na tym powinni poprzestaŹ -
powiedziaĺ drwal zupeĺnie rozpogodzony - dawaj mi tĹ skórĹ i wszystko bĹdzie w porzćdku.
Natty wszedĺ do chaĺupy i powróciĺ po chwili z przyrzeczonć skórć. Rozstali siĹ w przyjacielskiej zgodzie,
×ciskajćc sobie dĺonie.
Po Templtonie rozeszĺa siĹ juž
wie׏ o oporze stawianym wĺadzy przez Bumpo. Gromadki ludzi zbieraĺy siĹ na ulicach wypytujćc o szczegóĺy zaj×cia. Przybycie Kirby ze skórć jelenia nie pozostawiĺo žadnego powodu do rewizji, bĹdćc dostatecznym
×wiadectwem winy. Uspokoili siĹ wreszcie
mieszkaĄcy osady i rozeszli siĹ po domach, opowiadajćc sobie o cudownym niemal uratowaniu córki sĹdziego przez tegož Nataniela Bumpo.
Rozdziaĺ XV~
Oliwier opuszcza~
dom sĹdziego Templa
Zaraz po strasznym wypadku w lesie, Edwards wpadĺ przeražony do mieszkania sĹdziego i z niezwykĺć u niego serdeczno×cić poczćĺ wyražaŹ ojcu Elžuni swć rado׏ z powodu szczĹ×liwego ocalenia.
- DziĹkujĹ ci, mój Oliwierze -
rzekĺ Temple wzruszony - nie jestem w stanie opowiedzieŹ ci nawet o tej okropnej scenie, starajmy siĹ o niej zapomnieŹ! PójdŽmy do Elžuni, Ludwika bowiem juž powróciĺa do ojca.
Oliwier skorzystaĺ chĹtnie z
zaproszenia, z takim zapaĺem i szczero×cić okazywaĺ swe wspóĺczucie, že Elžunia zdumiona byĺa, a oziĹbĺo׏ jej zupeĺnie jako× siĹ rozwiaĺa. Mĺody czĺowiek gawĹdziĺ czas dĺužszy z ojcem i córkć, nastĹpnie o×wiadczyĺ, že musi pój׏ do Grantów, aby dowiedzieŹ siĹ o zdrowie Ludwiki.
Powracajćc wĺa×nie z tej wizyty, Oliwier spotkaĺ adwokata Lippeta, który mu opowiedziaĺ o zatargu Dulitla z Bumpo i zbrojnym oporze wobec wĺadzy. Oliwier ogromnie zaniepokoiĺ siĹ losem swego starego przyjaciela i po×pieszyĺ do domu sĹdziego,
chcćc rozmówiŹ siĹ w tej sprawie. Beniamin oznajmiĺ, že Temple jest zajĹty z tym "przeklĹtym korsarzem" Dulitlem, co to jest i cie×lć, i architektem, i jakim× tam urzĹdnikiem, który w gruncie rzeczy nic nie umie, a tylko zawsze co× niedobrego knuje. Gadatliwy staruszek miaĺ ochotĹ opowiadaŹ co× jeszcze, ale Oliwier zapytaĺ czy nie mógĺby zobaczyŹ siĹ zaraz z pannć Temple w wažnej sprawie.
- Jest w salonie - odrzekĺ
Beniamin. - Powiadam panu ten Bumpo to zacny czĺek! Ocaliĺ nam panienkĹ. Može liczyŹ na mojć pomoc na lćdzie i na morzu!
- DziĹkujĹ w jego i swoim
imieniu - odpowiedziaĺ Oliwier, ×ciskajćc rĹkĹ starego oryginaĺa - možemy kiedy× potrzebowaŹ
twojej przyjaŽni i oznajmimy ci o tym.
Beniamin skĺoniĺ siĹ z wielkć powagć, po czym otworzyĺ drzwi do salonu.
- Pozwól pani, že zajmĹ jej
chwilĹ czasu - rzekĺ Oliwier
witajćc ElžuniĹ, na twarzy której bĺysĺo zadowolenie.
- Ach, to pan, panie Edwardsie
- odpowiedziaĺa uprzejmie -
niechže mi pan opowie jak siĹ czuje Ludwinia po tym strasznym przej×ciu?
- Bardzo dobrze -
odpowiedziaĺ Oliwier, zajmujćc wskazane sobie miejsce. - DziĹkowaĺa mi serdecznie za odwiedziny. Mówili×my jeszcze o szczegóĺach wypadku; serce mi siĹ ×ciskaĺo sĺyszćc to wszystko!
- Przyjaciel pana, Bumpo, zostaĺ odtćd moim przyjacielem - rzekĺa Elžunia. - Chciaĺabym mu choŹ w czĹ×ci odwdziĹczyŹ siĹ za to, co uczyniĺ dla mnie. Može mi pan zechce sĺužyŹ dobrć radć?
- Bardzo chĹtnie - zawoĺaĺ
žywo Oliwier. Otóž može nie jest jeszcze wiadomym pani, že Natty uchybiĺ prawu zabijajćc jelenia wĺa×nie dzi× rano. Byĺem tež po czĹ×ci wspólnikiem jego winy. Ojciec pani kazaĺ przeszukaŹ jego mieszkanie...
- Wiem, wiem - przerwaĺa Elžunia - jest to formalno׏, która žadnych zĺych skutków nie pocićgnie za sobć. Odpowiem panu tym samym pytaniem, jakie mi pan zadaĺ niedawno. Czy tak dĺugo przebywajćc z nami nie mogĺe× jeszcze nas poznaŹ?... Sćdzi pan, že pozwolimy, aby czĺowiek, któremu zawdziĹczam ocalenie, zostaĺ wtrćcony do wiĹzienia? Wszystko jest juž przewidziane i uĺožone.
- Zdejmuje mi pani ciĹžar z
serca! - zawoĺaĺ Oliwier
rado×nie. - Zatem nie grozi mu žadne niebezpieczeĄstwo?
- Ojciec potwierdzi wnet moje sĺowa - odparĺa Elžunia, patrzćc z gĺĹbokim uczuciem na
wchodzćcego Templa. Twarz jego jednak byĺa mocno zasĹpiona, wreszcie rzekĺ ze smutkiem w gĺosie:
- Nasze plany zawiodĺy, opór
Nattiego odebraĺ nam možno׏
udzielenia mu pomocy. BĹdzie zmuszony ponie׏ skutki swego nierozwažnego postĹpowania.
- A jaka czeka go kara? -
zapytaĺ Oliwier z niepokojem.
- Wszystkie okoliczno×ci muszć
byŹ dokĺadnie wyja×nione i wówczas dopiero bĹdĹ mógĺ wydaŹ osćd. W každym razie, pomimo caĺej wdziĹczno×ci dla Bumpa, muszĹ postćpiŹ tak, jak nakazuje prawo. Nie chcĹ, aby mnie spotkaĺ zarzut, že osĺaniam swć powagć wybawcĹ mego dziecka.
- Któž by wćtpiŹ ×miaĺ o
sprawiedliwo×ci sĹdziego Templa - rzekĺ Edwards z pewnć goryczć.
- Ale czyž podeszĺy wiek
Nattiego i nieznajomo׏ prawa nie mogć byŹ uwzglĹdnione?
- Mogć zmniejszyŹ winĹ, lecz
nie usprawiedliwiaŹ w zupeĺno×ci. Przyznaj pan, czy podobna byĺoby žyŹ w spoĺeczeĄstwie, w którym wolno odpowiadaŹ wystrzaĺem na wezwanie wĺadz sćdowych? W jakimže celu zaludniĺem pustyniĹ osadnikami, rozszerzyĺem cywilizacjĹ? Aby wytĹpiŹ samowolĹ.
- Gdyby panu udaĺo siĹ utemperowaŹ drapiežno׏ pantery, która przed kilku godzinami zagražaĺa žyciu Elžbiety, rozumowanie pana sĹdziego byĺoby stosowniejsze do okoliczno×ci!
- Panie Edwardsie! - krzyknĹĺa
Elžunia w obawie, by ojciec nie poczuĺ siĹ dotkniĹty.
- Przebaczam panu tĹ uwagĹ, znajćc przyjaŽĄ, jaka ĺćczy pana z Nattym - odrzekĺ sĹdzia z
godno×cić - wiem, že to ten fakt jest przyczynć nazbyt porywczego sćdu pana.
- O tak, jestem szczerym przyjacielem Nattiego i chlubiĹ siĹ tym - zawoĺaĺ Oliwier -
prostak to nieokrzesany, lecz zdanie jego o ludziach jest trafne. Ma przy tym zĺote serce, serce za które možna przebaczyŹ tysićce uchybieĄ. Nigdy nie opu×ci przyjaciela w zĺej doli -
dodaĺ z naciskiem.
- Tak, jest to bezwzglĹdnie charakter prawy, przyznajĹ to, chociaž nie miaĺem szczĹ×cia cieszyŹ siĹ jego wzglĹdami; každym czynem i sĺowem staraĺ siĹ zawsze mnie odpychaŹ od siebie, ale znosiĺem to jego postĹpowanie jako dziwactwo starca, a gdy wypadnie mi sćdziŹ za popeĺnione przestĹpstwo...
- PrzestĹpstwo?... - zawoĺaĺ
Edwards, a oczy jego zabĺysĺy ogniem... - Czy možna nazwaŹ przestĹpcć tego, który nie chciaĺ wpu×ciŹ do siebie nikczemnego natrĹta? Je×li jest wina, to z pewno×cić nie z jego strony.
- A z czyjej, mój panie? - odparĺ sĹdzia, spoglćdajćc z ukosa na mĺodzieĄca držćcego ze wzruszenia.
Caĺć siĺć woli powstrzymywaĺ siĹ Oliwier, aby nie wybuchnćŹ, ale ostatnie pytanie sĹdziego wyprowadziĺo go z równowagi.
- Z czyjej?... - krzyknćĺ
popĹdliwie. - I pan mnie o to pytasz? Czyž nie odnajdujesz pan odpowiedzi we wĺasnym sumieniu? Spójrz pan na tĹ rozlegĺć dolinĹ, na jezioro i przepyszne góry, zapytaj pan wĺasnego serca czyje one sć, do kogo prawnie powinny naležeŹ? Czy Natty i Mohikanin nie sĺusznie uwažajć pana za tego, który przywĺaszczyĺ sobie cudze mienie?
SĹdzia sĺuchaĺ mĺodzieĄczego wybuchu ze spokojnym zdumieniem. Elžbieta przeražona chciaĺa wtrćciŹ jakie× sĺowo, ale ojciec daĺ znak, aby nie mieszaĺa siĹ do rozmowy i rzekĺ stanowczym tonem:
- Zapomina pan z kim mówi! Powiadajć, že jeste× potomkiem dawnych wĺa×cicieli tego kraju, ale jako czĺowiek wyksztaĺcony pojmuje pan chyba, že te ziemie zostaĺy nabyte przez biaĺych w sposób legalny. To, co posiadam,
zdobyĺem uczciwć pracć. Daĺem
panu miejsce w mym domu, ale nadal mieszkaŹ pod jednym dachem nie možemy. PrzejdŽmy do mego gabinetu, wypĺacĹ panu naležno׏, po czym opu×cisz mój dom. Nietaktowne zachowanie pana postaram siĹ wykre×liŹ z pamiĹci.
Oliwier staĺ jak wryty, gdy sĹdzia opu×ciĺ pokój; po czym zwróciĺ siĹ do Elžuni siedzćcej na sofie z gĺowć zwieszonć na piersiach i twarzć ukrytć w dĺoniach.
- Panno Elžbieto - szepnćĺ
Oliwier zĺamanym gĺosem - zapomniaĺem siĹ, uniosĺem jak szaleniec! Dzi× jeszcze muszĹ stćd odej׏, ale nie karz mnie pani swym gniewem!
Tyle byĺo pro×by w jego gĺosie, že Elžunia podniosĺa gĺowĹ, oczy ĺzć zabĺysĺy, a twarz okryĺa siĹ žywym rumieĄcem.
- Przebaczam panu - rzekĺa wstajćc i postĹpujćc ku drzwiom. - Ojciec mój równiež przebaczy.
Nie zna pan nas jeszcze, lecz przyjdzie dzieĄ, w którym zmienisz pan o nas mniemanie.
- O pani zawsze jak najlepszego byĺem zdania i nigdy, nigdy nie zmieniĹ - zawoĺaĺ Oliwier z uczuciem, ale Elžunia przerwaĺa mu, mówićc:
- Jest co× w tej sprawie czego
zrozumieŹ dobrze nie mogĹ, ale pomimo tego, co tu zaszĺo przed chwilć, zapewnij pan Bumpo, že može liczyŹ na naszć žyczliwo׏ i niech siĹ zbytnio owć karć nie
troszczy. A panu, panie Oliwierze, žyczĹ szczĹ×cia.
To rzekĺszy, wybiegĺa szybko z
pokoju. Mĺodzieniec staĺ jeszcze chwilĹ, jakby zastanawiajćc siĹ, co ma poczćŹ, nastĹpnie, nie zachodzćc juž wcale do gabinetu sćdziego udaĺ siĹ
po×piesznie do chaty starego strzelca.
Rozdziaĺ XVI~
UwiĹzienie Nataniela Bumpo
W nocy Ryszard powróciĺ do
Templtonu bardzo zadowolony z wyprawy, poniewaž udaĺo mu siĹ schwytaŹ kilku faĺszerzy monet, ukrywajćcych siĹ po lasach. SkrĹpowanych przestĹpców szeryf osadziĺ w wiĹzieniu, po czym udaĺ siĹ prosto do mieszkania sĹdziego. Juž byĺo po póĺnocy i wszyscy spali, tylko Beniamin czuwaĺ i ze ×wiecć w rĹku wyszedĺ na spotkanie Ryszarda.
- Co sĺychaŹ? - zapytaĺ
przybyĺy.
- Dužo nowin, wszystko znajdzie pan szeryf tu zapisane
- odrzekĺ Beniamin, wskazujćc na
tabliczkĹ szyfrowć.
Pomysĺowy Ryszard Jones miaĺ zwyczaj prowadzenia dziennika, w którym notowaĺ wszelkie wydarzenia zaszĺe nie tylko w domu sĹdziego, ale i w miasteczku. Zwracaĺ tež szczególnć uwagĹ na zmiany pogody, a nawet kierunek wiatru. Podczas nieobecno×ci szeryfa Beniamin obowićzany byĺ dostarczaŹ owych notatek, z których nastĹpnie Ryszard czerpaĺ potrzebne dla siebie wiadomo×ci i wpisywaĺ do dziennika. Poniewaž Beniamin nie byĺ biegĺy w pisaniu, szeryf wynalazĺ szereg umówionych znaków, które Ben Pompo dopeĺniaĺ niezgrabnymi rysunkami. Ryszard zabraĺ siĹ do odcyfrowywania niezrozumiaĺych hieroglifów.
- Co majć oznaczaŹ te maĺpy i
szczury? - zapytaĺ.
- To nie maĺpy, ale figury - odrzekĺ Ben Pompo z powagć. - Po lewej stronie panna Temple, a po drugiej panna Grant.
- Cóž one robić w moim dzienniku? - badaĺ szeryf.
- Stojć naprzeciw pantery,
która im zagrodziĺa drogĹ. Niesĺusznie nazwaĺ pan jć szczurem. A to biedny Braw, który zginćĺ ×miercić
bohaterskć, jak jaki admiraĺ walczćcy za króla i ojczyznĹ. A tamta osoba...
- Chcesz powiedzieŹ raczej: to
straszydĺo.
- Wydaje mi siĹ, že jeszcze nic podobniejszego w moim žyciu nie narysowaĺem! - zapewniaĺ Beniamin. - To, panie szeryfie, jest Natty Bumpo, który zabiĺ panterĹ, tĹ samć, co zagryzĺa Brawa i chciaĺa rzuciŹ siĹ na naszć panienkĹ.
Ryszard, nie patrzćc juž na
dziwaczne rysunki swego ulubieĄca, poczćĺ wypytywaŹ o szczegóĺy wypadku. NastĹpnie uwagĹ jego zwróciĺa ilustracja, której nie možna byĺo w žaden sposób bez pomocy Ben Pompa zrozumieŹ.
- Nie poznaje pan, panie szeryfie? - dziwiĺ siĹ Beniamin, Przeciež to pan sĹdzia wojuje z panem Edwardsem.
- Co pobili siĹ? ťadny przykĺad dla osadników! Alež do licha! WiĹcej wypadków przytrafiĺo siĹ, jak widzĹ, w cićgu póĺtorej doby, niž przez sze׏ miesiĹcy!
- Nie doszĺo do bijatyki, skoĄczyĺo siĹ na pociskach sĺów, rzucanych wzajemnie.
- Bez wćtpienia poszĺo o kopalniĹ - zauwažyĺ Ryszard, zaprzćtniĹty wcićž jednć my×lć.
- BroĄ Bože, nie chodziĺo o
žadnć kopalniĹ. Ten znaczek to kotwica, jako že mĺody czĺowiek zerwaĺ siĹ z kotwicy i popĺynćĺ w ×wiat.
- Jak to? Edwards wyniósĺ siĹ
z domu?
- Tak jest, wyniósĺ siĹ.
Nowe wypytywania dopomogĺy
szeryfowi dociec przyczyny nieporozumienia, chodziĺo o Nataniela, który popeĺniĺ bezprawie i stawiĺ opór wĺadzy. Szeryf, pomimo spóŽnionej pory wyruszyĺ w stronĹ wiĹzienia, bĹdćcego zarazem posterunkiem policyjnym. Chciaĺ zaskoczyŹ starego strzelca w jego le×nej
siedzibie, aresztowaŹ i odprowadziŹ do wiĹzienia.
Wszystko zostaĺo uĺožone.
Cisza nocy sprzyjaĺa zamiarom, Ryszard oczekiwaĺ zebrania siĹ policjantów nad jeziorem. Krzyknćĺ: "naprzód" i pobiegĺ ku chatce Bumpa, zdumiony, že nie
sĺyszy szczekania psów; podwĺadni przybyli równiež na miejsce, wysuwajćc siĹ z ukrycia, ale zamiast chaty dostrzegli tylko zgliszcza i gdzieniegdzie dogasajćce pĺomienie.
Stali tak w milczeniu, szeryf nie byĺ zdolny nawet sĺowa wymówiŹ, zĺy okrutnie, že mu siĹ jego plany nie powiodĺy. Nagle dostrzegĺ wysokć postaŹ pochylonć nad zgliszczami i rozdmuchujćcć tlćce gĺownie. Przy blasku ognia poznaĺ sczerniaĺć twarz Nataniela.
- Czego chcecie od bezdomnego
starca? - zapytaĺ prostujćc siĹ. - Czterdzie×ci lat mieszkaĺem
pod tym dachem, wolaĺem spaliŹ chatĹ, aniželi pozwoliŹ na przetrzćsanie jej obcymi rĹkami! Goryczć napeĺnili×cie moje serce!... Jestem jeden, a was kilku. Je×li taka jest wola Boža, czyĄcie ze mnć co siĹ wam podoba!
Wszyscy cofnĹli siĹ, przejĹci wspóĺczuciem dla nieszczĹsnego starca. Siwe wĺosy zwisaĺy mu nad czoĺem, staĺ bezradny i zbolaĺy. Ryszard zbližyĺ siĹ do niego i poczćĺ tĺumaczyŹ siĹ, že zmuszony jest speĺniŹ przykry obowićzek i aresztowaŹ go do czasu, až sćd wyda naĄ wyrok. Straž zaczĹĺa siĹ skupiaŹ i otoczywszy Nattiego powiodĺa do wiĹziennego gmachu.
Rozdziaĺ XVII~
Pod prĹgierzem
Budynek, w którym mie×ciĺ siĹ sćd w Templtonie byĺ drewniany,
na dole urzćdzono cele dla aresztantów, a na górze salĹ, gdzie wydawano wyroki. Liczny zastĹp ciekawych przyglćdaĺ siĹ zwykle temu widowisku.
Tego wĺa×nie dnia, a byĺo to w
sierpniu, sćd miaĺ do rozpatrzenia do׏ sporć ilo׏ róžnych spraw mniejszej i wiĹkszej wagi. Dwie godziny trwaĺy juž narady. SĹdzia Temple na czele dwunastu obywateli przysiĹgĺych rozpatrywaĺ podane
mu akty oskarženia. Wreszcie przyszĺa kolej na sprawĹ Nataniela Bumpo, zwanego Skórzanć PoĄczochć, Kosmatym Kamaszem, Sokolim Okiem, wszystkie te nazwy wymieniono kolejno. Stary strzelec zajćĺ miejsce na ĺawie oskaržonych. Rozglćdaĺ siĹ z pewnym zaciekawieniem po sali sćdowej, której dotćd nie znaĺ wcale. Oczy wszystkich byĺy na niego zwrócone.
Zarzucano Nattiemu dwa wykroczenia. Po pierwsze obraženie Hirama Dulitla podczas peĺnienia obowićzków urzĹdowych; po wtóre zagroženie wystrzaĺem drwalowi Billy Kirby wziĹtemu przez Hirama do pomocy.
- Czy oskaržony przyznaje siĹ
do winy? - pytaĺ sĹdzia dono×nym, urzĹdowym tonem.
- Nie jestem winien -
odpowiadaĺ Bumpo - mogĹ to powiedzieŹ z najczystszym sumieniem. Ale przyznajĹ, že daĺbym siĹ raczej zabiŹ, niž wpu×ciŹ wdzierajćcego siĹ przemocć do mojej chaty.
Hiram Dulitl, przywoĺany na
×wiadka staraĺ siĹ przedstawiŹ caĺe zaj×cie w najniekorzystniejszym dla obwinionego ×wietle. Adwokat Lippet, obroĄca Bumpa, zadaĺ zrĹcznie parĹ pytaĄ, które zmieszaĺy oskaržyciela. KrĹtactwa Dulitla wszystkim mocno siĹ nie podobaĺy.
Prokurator žćdaĺ skazania
oskaržonego, wówczas sĹdzia
Temple zwróciĺ siĹ do przysiĹgĺych z zapytaniem, czy Hiram Dulitl miaĺ prawo uciekaŹ siĹ do užycia siĺy, aby wej׏ do mieszkania obywatela wolnego kraju? PrzysiĹgli jednomy×lnie wygĺosili swe zdanie, že oskaržony jest niewinny.
Bumpo sĺuchaĺ, przyglćdaĺ siĹ,
wreszcie, gdy mu sĹdzia powiedziaĺ, že jest zwolniony od pierwszego zarzutu, u×miechnćĺ siĹ rado×nie i zamierzaĺ juž opu×ciŹ ĺawĹ oskaržonych, ale adwokat szepnćĺ mu co× na ucho. Usiadĺ wiĹc znowu, odrzuciwszy w tyĺ swe siwe wĺosy.
- PrzystĹpujemy do odczytania
drugiego aktu oskarženia - powiedziaĺ sĹdzia.
Prokurator przedstawiĺ zarzut
groženia wystrzaĺem sĺudze sćdowemu wysĺanemu dla wykonania rozkazu.
- Podobny postĹpek - dodaĺ -
okre×la oskaržonego jako zuchwaĺego, gwaĺtownego i chciwego krwi ludzkiej.
Stary strzelec žachnćĺ siĹ.
- To kĺamstwo, prawdziwe kĺamstwo. Nie walczyĺem nigdy nawet przeciw bezbronnemu nieprzyjacielowi!
- Bumpo, czy przyznajesz siĹ, že wymierzyĺe× fuzjĹ do Billy Kirby? - zapytaĺ sĹdzia.
Natty roze×miaĺ siĹ bezgĺo×nym ×miechem otwierajćc szeroko usta i wskazujćc palcem na drwala.
- Czy Billy staĺby teraz zdrów
i caĺy na tym miejscu, gdybym do
niego mierzyĺ? Billy sam to przyzna. Moja strzelba nie chybia! Prawda Billy?
- A wiĹc nie przyznajecie siĹ
do winy? - podsunćĺ szybko obroĄca, chcćc powstrzymaŹ klienta, który mógĺby powiedzieŹ jakie niepotrzebne sĺowo.
- Nie przyznajĹ siĹ! - odrzekĺ
Natty.
RozpoczĹĺy siĹ jeszcze badania
Kirby, Jotama i Dulitla.
Kiedy Billy Kirby powiedziaĺ,
že od chwili, gdy Natty
zastrzeliĺ goĺĹbia w locie uznaje go za najlepszego strzelca w okolicy, miĺo׏ wĺasna starego Bumpo zostaĺa mile poĺechtana. Wycićgnćĺ rĹkĹ do drwala, którć Billy u×cisnćĺ gorćco. Lippet z rado×cić widziaĺ ten gest porozumienia pomiĹdzy ×wiadkiem oskarženia i obwinionym.
- Czy zakoĄczyli×cie zgodć wasze spory na miejscu zaj×cia? - zapytaĺ drwala.
- A dlaczego miaĺbym siĹ z nim
kĺóciŹ - odpowiedziaĺ Billy. - Nataniel oddaĺ mi skórĹ jelenia.
- Nie zamierzaĺe× wnosiŹ
skargi na Bumpa?
- A po co, kiedy mu wcale Žle
nie žyczĹ. To tylko pan Dulitl czuĺ siĹ mocno uražony.
ZdawaŹ by siĹ mogĺo, že sprawa wziĹĺa jak najlepszy obrót dla
obwinionego. Lippet triumfowaĺ, ale prokurator potrafiĺ ze swego punktu widzenia w tak czarnych kolorach przedstawiŹ caĺe zaj×cie, že przysiĹgli uznali za stosowne uznaŹ winĹ Bumpo i dla przykĺadu ukaraŹ go wedĺug odpowiedniego paragrafu prawa.
SĹdzia odczytaĺ wyrok
skazujćcy obywatela Nataniela Bumpo na stanie w cićgu godziny pod prĹgierzem na placu publicznym, odsiedzenie miesićca w wiĹzieniu i zapĺacenie stu
dolarów kary. Ze wzglĹdu na podeszĺy wiek uwolniono go od chĺosty, którć prawo w podobnych wypadkach zaleca stosowaŹ.
- A skćdže, na miĺy Bóg, wezmĹ
tyle pieniĹdzy? - zawoĺaĺ Bumpo ze zdumieniem. - Ježeli mnie zamkniĹcie, nie bĹdĹ w stanie zarobiŹ upolowaniem zwierzyny, wszak nie wypĺacili×cie mi nagrody za zabicie pantery. Oddam wszystko, ale nie pozbawiajcie mnie widoku lasów i nieba! Daĺem ci kiedy×, panie sĹdzio, go×cinĹ w mojej chacie, przyrzćdziĺem pieczeĄ z jelenia. Nie uwažaĺe× wówczas zabicia jelenia za wystĹpek! Dužo zĺego
mówić ludzie o tobie, panie sĹdzio Temple, ale ja nie wierzĹ, aby× dozwoliĺ ukaraŹ tak biednego starca za to, že siĹ broniĺ! Pu×cie mnie, za dĺugo juž tu siedzĹ w×ród tĺumu, muszĹ wracaŹ do lasu!
SĹdzia zdawaĺ siĹ staczaŹ ciĹžkć walkĹ z sobć, wreszcie rzekĺ:
- OdprowadŽcie wiĹŽnia pod
prĹgierz!
W tejže chwili staĺa siĹ rzecz
zgoĺa niespodziewana. Beniamin ukazaĺ siĹ na sali, przecisnćĺ siĹ przez tĺum i stanćwszy jednć nogć na oknie, drugć oparĺ na porĹczy ĺawki. Wydobyĺ z kieszeni skórzany woreczek i daĺ znak, že chce mówiŹ.
- Oto jest trzydzie×ci
piĹŹ piastrów hiszpaĄskich - rzekĺ, zwracajćc siĹ do sĹdziego. - OfiarujĹ je jako ĺadunek dla
tego starego statku, zwanego Bumpo. Przyjmijcie to jako pierwszć ratĹ naležno×ci, pozwólcie mu žeglowaŹ, a jestem
przekonany, že odda wszystko czego žćda prawo.
Wszyscy byli zdumieni niesĺychanie, zrobiĺ siĹ gwar na sali, wiĹc szeryf stuknćĺ w stóĺ koĄcem paĺasza i krzyknćĺ groŽnie:
- Cisza!
- Trzeba skoĄczyŹ z tym -
powiedziaĺ sĹdzia mocno wzruszony. - Niech straž odprowadzi wiĹŽnia pod prĹgierz, a pisarz niech obwie×ci
rozpoczĹcie innej sprawy. Wyprowadzono starego strzelca
z sali. Nie opieraĺ siĹ, szedĺ w
milczeniu, z gĺowć zwieszonć na piersi.
Tĺum po×pieszyĺ, aby
przyjrzeŹ siĹ ciekawemu widowisku.
Kara prĹgierza polegaĺa na usadowieniu skazanego pod grubym sĺupem, przy czym kĺadziono mu nogi w dyby.
Sĺup byĺ wbity nie opodal wiĹzienia, tworzyĺ cztery
×cianki, žeby czterech winowajców mogĺo w tym samym czasie odbyŹ owć karĹ.
Natty usadowiĺ siĹ i czekaĺ až
mu skrĹpujć nogi. Beniamin zajćĺ miejsce obok niego pod prĹgierzem.
- Jakie to gĺupstwo wciskaŹ
želazne obrĹcze na nogi czĺowieka, jak na beczkĹ! - zawoĺaĺ wzruszajćc ramionami... - Co to za kara wetknćŹ nogi w
dziurĹ, a potem siedzieŹ godzinĹ i odpoczywaŹ sobie! Zupeĺnie
×mieszna rzecz!
- Wcale to nie ×mieszne, je×li
siedemdziesiĹcioletniego starca wystawiajć na widok tych gapiów, co siĹ tam tĺoczć i patrzć jak na dzikiego zwierza! - odparĺ Bumpo ponuro.
Beniamin prosiĺ, aby jego równiež zakuto w dyby.
- Alež panie, cóž znowu, nie
miaĺem rozkazu... - mówiĺ pachoĺek.
- Ja wĺa×nie kažĹ! Któž ma
wiĹksze prawo nad moimi nogami ode mnie? Rób, co ci mówiĹ. ChcĹ siedzieŹ obok tego zacnego czĺowieka - mówiĺ Beniamin.
- Wszystko to fraszka, kochany
panie! - zwróciĺ siĹ do
stražnika. - Znaĺem na statku wielu najzacniejszych ludzi, których jednak przywićzywano do wielkiego masztu za to jedynie, že zapomnieli o wypitej poprzednio porcji grogu i powtórnie stanĹli do podziaĺu. Jeste× teraz, mój kochany Bumpo, niby statek na morzu podczas wielkiej ciszy! Najlepszy žeglarz nic wtedy nie može poradziŹ, ale to nie trwa dĺugo. Powiadam ci, Skórzana PoĄczocho, jak žyŹ pragnĹ, tak ciĹ nie opuszczĹ i jak nam tylko pozwolć podnie׏ kotwicĹ, popĺynĹ razem z tobć na bobry.
Nataniel u×miechnćĺ siĹ smutno
i rzekĺ:
- Nawykli×cie do przebywania pomiĹdzy ludŽmi i trudno byĺoby wam przyzwyczaiŹ siĹ do lasu.
- Je×li jestem czyim przyjacielem, to juž do grobowej deski! Ale wiesz - dodaĺ Beniamin - že zaczynam czuŹ zdrĹtwienie w nogach. Czy nie dobrze byĺoby nam pokrzepiŹ siĹ jakim napojem?
Bumpo siedziaĺ z gĺowć pochylonć i nic nie odpowiadaĺ, zatopiony w drĹczćcych rozmy×laniach. Beniamin milczenie swego sćsiada uwažaĺ za zgodĹ, wydobyĺ wiĹc z kieszeni skórzany worek z pieniĹdzmi i spojrzaĺ na otaczajćcych, szukajćc wzrokiem kogo by posĺaŹ do oberžy Hollisterów.
W tym czasie wĺa×nie Hiram Dulitl wraz z Jotamem, wyszli z sćdu. Hiram zbližyĺ siĹ do prĹgierza z wyraŽnym zamiarem nasycenia zemsty widokiem udrĹki starego strzelca. Spotkawszy siĹ jednak z jego spojrzeniem peĺnym pogardy, odwróciĺ szybko gĺowĹ.
Beniamin schowaĺ worek do
kieszeni i szerokć dĺonić pochwyciĺ Hirama za nogĹ, ×cisnćĺ mocno jak obcĹgami, po czym korzystajćc z dogodnego poĺoženia i niezwykĺej siĺy, cisnćĺ nim o ziemiĹ, mówićc szyderczo:
- Ach ty, pyszny statku korsarski, co pod róžnymi pĺywa banderami! Nie do׏ ci byĺo usidliŹ tego zacnego starca,
ale przyszedĺe× jeszcze napa׏ wzrok jego poniženiem! Ta oto piĹ׏ ciĹžej na ciebie spadnie, niž mĺot na kowadĺo.
- Uderz, je×li masz ×miaĺo׏ -
odpowiedziaĺ Hiram - a ja ciĹ kažĹ...
WiĹcej juž nie mógĺ wykrztusiŹ, gdyž Beniamin lewć rĹkć zdusiĺ go za gardĺo, prawć za× waliĺ z caĺej siĺy po gĺowie.
Powstaĺ straszny zamĹt w×ród
×wiadków tej sceny. Jedni uciekali z obawy, by ich nie podejrzewano o udziaĺ w bójce i nie cićgano po sćdach, inni
cisnĹli siĹ bližej, robićc tĺok i zamieszanie.
W tym momencie nadbiegĺ zadyszany szeryf i poczćĺ ubolewaŹ nad niezgodć powstaĺć pomiĹdzy dwoma najbardziej ulubionymi przez niego ludŽmi, miaĺ bowiem zarówno do Beniamina, jak do Hirama szczególnć sĺabo׏; a ten ostatni krzyczaĺ wĺa×nie rozpaczliwie:
- Na pomoc, panie szeryfie, na
pomoc! Ukarzcie tego zuchwaĺego napastnika.
- Beniaminie, w jaki sposób tu trafiĺe×? Miaĺem ciĹ zawsze za takiego spokojnego czĺowieka - strofowaĺ go szeryf.
Hiram, wyrwawszy siĹ z želaznych rćk Ben Pompa, stĹkaĺ i wyrzekaĺ, domagajćc siĹ
niezwĺocznego ukarania. Ryszard musiaĺ stanćŹ w obronie poturbowanego mocno urzĹdnika, a že wĺa×nie godzina kary Bumpa dobiegaĺa koĄca, szeryf zarzćdziĺ odprowadzenie Beniamina razem ze starym strzelcem do wiĹziennej celi.
Przez resztĹ dnia Ben Pompo
zajĹty byĺ przyjmowaniem odwiedzajćcych, którzy rozmawiali z nim przez kratĹ, gdyž znany w caĺym Templtonie cieszyĺ siĹ ogólnć žyczliwo×cić. Bumpo przechadzaĺ siĹ po celi w milczeniu, z gĺowć pochylonć na piersi.
Nad wieczorem przyszedĺ Oliwier i dĺugo rozmawiaĺ ze swym starym przyjacielem, który siĹ pod wpĺywem sĺów mĺodzieĄca
trochĹ uspokoiĺ.
Billy Kirby bawiĺ najdĺužej pod oknem wiĹziennym i okoĺo ósmej godziny wieczorem odniósĺ wypróžnionć wraz z Beniaminem flaszkĹ do "śmiaĺego Dragona". Wówczas Bumpo zakryĺ okno derkć, ažeby natrĹci nie zaglćdali wcićž do wnĹtrza i nie zakĺócali spokoju, po czym obaj wiĹŽniowie uĺožyli siĹ do snu.
Rozdziaĺ XVIII~
Ucieczka Bumpa i Beniamina~
z wiĹzienia
W tym samym czasie sĹdzia Temple przechadzaĺ siĹ z córkć i z pannć Grant po topolowej alei
prowadzćcej do jego domu.
- Nikt ĺatwiej od ciebie nie
potrafi uĺagodziŹ tego wzburzonego umysĺu - mówiĺ sĹdzia - lecz staraj siĹ usprawiedliwiŹ wyrok, pamiĹtaj o tym, že ×wiĹto׏ prawa powinna byŹ szanowana.
- Trudno, mój ojcze, abym przyznawaĺa sĺuszno׏ prawu, które skazaĺo Nattiego na wiĹzienie za rzecz tak bĺahć.
- Ubliženie wykonawcom prawa
jest wielkim przestĹpstwem, moje dzieciĹ, a cóž by powiedziano o mnie, gdybym okazaĺ pobĺažanie jedynie przez wdziĹczno׏ za to, že Bumpo ocaliĺ ci žycie?
- Rozumiem caĺć trudno׏ twego poĺoženia, mój ojczulku - mówiĺa Elžunia - ale jestem gĺĹboko przekonana, že stary strzelec nic nie zawiniĺ, a natomiast za winnych uwažam tych, którzy go prze×ladujć.
- A zatem i sĹdziego Templa?... - rzekĺ ojciec ze smutnym u×miechem.
- O nie! nie!... Ale nie pytaj
mnie wiĹcej, czekam na twe rozkazy i biegnĹ je wykonaŹ niezwĺocznie.
- IdŽ wiĹc, dziecko drogie, i nim zamknć wiĹzienie, zanie× to na pociechĹ swemu wybawcy, by miaĺ czym zapĺaciŹ karĹ.
To mówićc sĹdzia wrĹczyĺ
Elžuni dwie×cie dolarów i kartkĹ, na mocy której miaĺ jć wpu×ciŹ odŽwierny.
Elžunia z rado×cić chwyciĺa
podany woreczek i razem z Ludwinić udaĺy siĹ szybkim krokiem w stronĹ wiĹziennego gmachu.
Zmierzch zapadaĺ, na ulicach miasteczka panowaĺa zupeĺna cisza. Dopiero w pobližu
wiĹzienia przyjacióĺki dostrzegĺy wóz z sianem zaprzĹžony w parĹ woĺów, podćžajćcy w tĹ samć co one stronĹ. Obok wozu szedĺ woŽnica stćpajćcy ciĹžkim krokiem jak gdyby byĺ bardzo znužony. Zatrzymaĺ wóz w pobližu wiĹzienia i rzuciĺ woĺom wićzkĹ siana, Elžunia wymijajćc go, spojrzaĺa mimo woli i z wielkim zdumieniem rozpoznaĺa Oliwiera w przebraniu woŽnicy.
- To pan?
- Pani tu?
Okrzyk jednocze×nie wyrwaĺ siĹ
z ust obojga.
- I panna Ludwika równiež?...
Przepraszam, že nie zauwažyĺem od razu. Panie wybraĺy siĹ na spacer w tĹ stronĹ?...
- Idziemy do wiĹzienia -
odrzekĺa Elžunia - musimy zobaczyŹ Nattiego, ježeli pan tež do niego idzie, prosimy o chwilĹ cierpliwo×ci.
- BĹdĹ czekaĺ jak dĺugo pani
rozkaže - odpowiedziaĺ Oliwier. - Czy mogĹ prosiŹ, aby panie nie
mówiĺy nikomu, že tu jestem?
- Može pan byŹ pewny, že go
nie zdradzimy - szepnĹĺa Elžunia.
OdŽwierny nie okazaĺ wcale zdziwienia, widzćc przybyĺe; ogólnie wiedziano, že Bumpo wybawiĺ dziewczĹta od ×mierci, wiĹc ich troskliwo׏ o starego strzelca wydaĺa siĹ stražy zupeĺnie naturalna.
Elžunia z Ludwinić szĺy korytarzem poprzedzane przez stražnika, który obróciĺ klucz w zamku wiĹziennej celi, drzwi jednak nie otworzyĺy siĹ od razu.
- Baczno׏! Kto idzie? -
odezwaĺ siĹ Beniamin.
- Idć osoby, które rad bĹdziesz powitaŹ - odpowiedziaĺ stražnik. - Ale co zrobili×cie z zamkiem? Nie možna otworzyŹ.
- ZagwoŽdziĺem armatĹ, ažeby
nieprzyjaciel nie mógĺ jej przeciw nam užyŹ. Niechby tu
wszedĺ Dulitl, miaĺby siĹ z pyszna, ale wiem, že dzi× nie wstanie, dobrze go poturbowaĺem - chichotaĺ Beniamin za
drzwiami. - Juž usuniĹte zawady, proszĹ wej׏ teraz.
Po piciu razem z przyjacióĺmi, którzy go caĺy dzieĄ nawiedzali, wyglćdaĺ, mówićc jego stylem,
"jak maszt okrĹtu burzć miotany". Ujrzawszy swć mĺodć panić, oparĺ siĹ plecami o mur, žeby nie straciŹ równowagi i u×miechnćĺ siĹ z niezmiernym zadowoleniem.
Stražnik zwróciĺ siĹ do niego
surowo:
- Za psucie zamków možna
dostaŹ na rĹce obrćczki. CiĹžko bĹdzie dŽwigaŹ!...
To rzekĺszy, postawiĺ ×wiecĹ
na stole i oznajmiĺ pannom, že za kwadrans, to jest o dziewićtej, musi zamknćŹ wiĹzienie.
Po odej×ciu stražnika, Elžunia
podeszĺa do Bumpa i powitaĺa go žyczliwie.
- PrzychodzĹ spĺaciŹ dĺug
wdziĹczno×ci - rzekĺa z žywo×cić, kĺadćc woreczek na stole. - Ach, jak to siĹ Žle staĺo, že nie pozwolili×cie przeszukaŹ mieszkania! Nie byĺoby powodu do tej caĺej awantury i przykro×ci, jakie was spotkaĺy!
- Sćdzi pani, že mogĺem
wpu×ciŹ do siebie te
jaszczurki? - oburzyĺ siĹ
Bumpo. - Nigdy! Mogć sobie grzebaŹ w zgliszczach i popiele ile im siĹ tylko podoba. Nie przeszkadzam.
- ChatĹ odbudujemy, obszerniejszć i wygodniejszć niž tamta. Sama nad tym bĹdĹ czuwaŹ - zapewniaĺa Elžunia.
- Panienko droga! Czy masz
sposób wskrzeszenia tego co umarĺo? - szepnćĺ Natty zaĺamanym gĺosem. - Czy pojmujesz, co znaczy utraciŹ kćt, gdzie siĹ czterdzie×ci lat przežyĺo? Te rzeczy, na których przez caĺe žycie wzrok
spoczywaĺ? Jeste× jeszcze bardzo mĺoda, panno Elžbieto, ale Bóg nic doskonalszego nad ciebie nigdy nie stworzyĺ! Miaĺem my×l jednć, pewnć nadziejĹ, która by siĹ mogĺa speĺniŹ, lecz teraz wszystko skoĄczone, po tym, co zaszĺo...
Elžunia zapĺoniĺa siĹ nagle, jakby wyczuwajćc my×l starca. Ludwinia ocieraĺa oczy zroszone ĺzami.
- O chatce wcićž bĹdĹ my×leŹ
postaram siĹ žeby jak najprĹdzej byĺa gotowa - mówiĺa Elžunia - by×cie žyli w dostatku i spokoju.
- Masz zacne chĹci i zamiary,
moja ×liczna panienko - odpowiedziaĺ Bumpo wzruszony - ale speĺnienie ich jest zupeĺnie niemožliwe. Wystawiony raz na wzgardĹ i po×miewisko ludzi nie bĹdĹ w stanie znie׏ ich widoku.
- Do licha z nimi i z twoim
prĹgierzem! - zawoĺaĺ naraz Beniamin z dobrć minć. - Wyprawa na bobry musi siĹ udaŹ!
- Beniaminie proszĹ zachowywaŹ siĹ jak naležy - rzekĺa Elžunia z powagć.
- Pani jest moim kapitanem, winienem ci posĺuszeĄstwo, panno Elžbieto - beĺkotaĺ Ben Pompo, prostujćc siĹ.
Bumpo tymczasem nasĺuchiwaĺ. Daĺ siĹ sĺyszeŹ jaki× szelest za oknem.
- Otóž i moment juž przyszedĺ
- powiedziaĺ - sĺyszĹ jak woĺy
rogami potrćcajć o ×ciany wiĹzienne. Musimy siĹ po×pieszyŹ.
- A wiĹc czekam rozkazu i podnoszĹ kotwicĹ - zawoĺaĺ Beniamin z dobrć minć. - Wyprawa na bobry musi siĹ udaŹ!
Natty spojrzaĺ na ElžuniĹ wzrokiem ĺagodnym i zapytaĺ:
- Wszak nie zdradzicie nas?
Nieprawdaž? Nie zamierzam uczyniŹ nic zĺego, pragnĹ tylko oddychaŹ znowu powietrzem gór i lasów. Kazali mi zapĺaciŹ sto dolarów, muszĹ je zarobiŹ jak
najprĹdzej, a ten zacny czĺowiek obiecaĺ mi pomoc.
- Tak, tak - odrzekĺ Ben
Pompo. - Uzbieramy znacznie wiĹcej, niž na opĺacenie kary potrzeba.
- Nie my×lcie o ucieczce - zawoĺaĺa Elžunia - miesićc szybko minie. KarĹ jutro zapĺacicie, przyniosĺam te pienićdze dla was. Dwie×cie dolarów w zĺocie.
Natty wzruszyĺ ramionami.
- Co? Miaĺbym tu siedzieŹ
bezczynnie trzydzie×ci dni i trzydzie×ci nocy? Nie, ani chwili dĺužej wytrzymaŹ nie potrafiĹ! Zĺoto? - dodaĺ, biorćc worek z dziecinnć jakć× ciekawo×cić. - Bardzo dawno juž nie widziaĺem zĺota, jeszcze podczas wojny.
To mówićc poczćĺ przerzucaŹ
zĺote monety z jednej dĺoni na drugć.
- Dla mnie te skarby? Za co? -
szepnćĺ zdumiony.
- Za co? - powtórzyĺa Elžunia.
- Czyž nie ocalili×cie nam
žycia? To jest drobiazg wobec tego, co wy×cie zrobili!
- Powiadajć, že w Dolinie
Wi×niowej jest do sprzedania fuzja niosćca dalej niž o sto kroków. Bach! NieŽle byĺoby mieŹ takć broĄ na stare lata. Ale - dodaĺ machnćwszy rĹkć - moja strzelba mnie przežyje, nie warto juž kupowaŹ nowej.
Odsunćĺ woreczek z pieniĹdzmi
i zadumaĺ siĹ chwilĹ.
- Zachowajcie te pienićdze, bo
gdyby nawet udaĺo siĹ wam umknćŹ, przydadzć siĹ z pewno×cić - mówiĺa Elžunia, patrzćc ze wspóĺczuciem na starego strzelca.
- Nie, za nic w ×wiecie nie przyjmĹ - odrzekĺ Bumpo. - Mam tylko jednć pro×bĹ, aby×, dobra panienko, zechciaĺa kupiŹ dla mnie rožek prochu za dwa dolary we francuskim sklepie. Wielka by to byĺa dla mnie pociecha.
- Bardzo chĹtnie -
odpowiedziaĺa Elžunia - ale gdziež was mam szukaŹ?
- Gdzie? - powtórzyĺ stary
strzelec zamy×lajćc siĹ chwilĹ. - Jutro w poĺudnie na górze, tam
nad mojć chatkć. ProszĹ tylko uwažaŹ, aby proch byĺ
drobnoziarnisty i bĺyszczćcy, bo taki jest najlepszy.
- PrzyjdĹ i przyniosĹ wam
proch. DajĹ wam na to sĺowo. Wtedy Natty, usiadĺszy na
podĺodze, oparĺ siĹ mocno o kawaĺek drewnianej ×ciany poprzednio wypiĺowanej i wysunćĺ na zewnćtrz kloc drzewa. Przez ten otwór možna siĹ byĺo z ĺatwo×cić wydostaŹ. Kloc widocznie spadĺ na poĺožone w tym miejscu siano, gdyž nie sĺychaŹ byĺo najmniejszego ĺoskotu. Elžunia i Ludwinia spojrzaĺy na siebie porozumiewawczo. WiĹc to w tym celu Oliwier przebraĺ siĹ za woŽnicĹ i ulokowaĺ wóz z sianem w pobližu wiĹzienia. Ucieczka
widocznie byĺa juž z góry zaplanowana.
- PrĹdzej, Ben Pompo, nie ma
co drzemaŹ, za godzinĹ juž ksiĹžyc wschodzi! - mówiĺ Bumpo.
- Wstrzymajcie siĹ chwilĹ -
szepnĹĺa Elžunia - niechže ucieczka z wiĹzienia nie nastćpi w obecno×ci córki sĹdziego.
Zostawcie nam czas do odej×cia. Zaledwie zdćžyĺa wypowiedzieŹ
te sĺowa, zapukano do drzwi i stražnik oznajmiĺ, že wybiĺa godzina zamkniĹcia wiĹzienia. Natty pocićgnćĺ za nogi opartego wcićž o ×cianĹ i kiwajćcego siĹ Beniamina, tak že jego plecy zakryĺy otwór, zanim drzwi siĹ otwarĺy.
- Idziemy juž, idziemy. BćdŽcie zdrowi - zawoĺaĺy dziewczĹta swobodnym tonem.
- Drobny i bĺyszczćcy... -
szepnćĺ Natty, cieszćc siĹ w my×li zapasem prochu, który miaĺ dostaŹ nazajutrz.
Elžunia skinĹĺa gĺowć i wyszĺa szybko wraz z Ludwinić na ulicĹ.
Sĺyszaĺy zamykanie za sobć
rygli i ĺaĄcuchów, dwie olbrzymie sztaby želazne miaĺy zabezpieczaŹ owe zbudowane z drzewa wiĹzienie, o kruchych ×cianach, które tak ĺatwo daĺy siĹ przepiĺowaŹ.
- Musisz koniecznie wrĹczyŹ panu Oliwierowi te pienićdze dla Nattiego - szepnĹĺa Ludwika - mój ojciec równiež daĺ mi trochĹ grosza dla niego.
- Cicho, - odrzekĺa Elžunia. -
SĺyszĹ szelest na sianie. Bože, žeby ich nie przyĺapano!
Zbližywszy siĹ do miejsca, w
którym wóz siĹ zatrzymaĺ, zobaczyĺy Oliwiera i Bumpa zajĹtych wycićganiem Beniamina przez otwór. Zaledwie mógĺ siĹ w nim zmie×ciŹ. Wydobywszy wreszcie z trudem nie mogćcego juž ustaŹ na nogach Ben Pompa, oparli go o ×cianĹ.
- WrzuŹ prĹdko siano do wozu -
szepnćĺ Bumpo do Edwardsa - nie powinni wiedzieŹ jakiego užyli×my sposobu do ucieczki.
Jednocze×nie w wiĹzieniu
powstaĺ zamĹt. światĺa bĺysnĹĺy. Odsuwano rygle. Nie byĺo ani chwili czasu do stracenia.
- Musimy zostawiŹ Beniamina,
nie ma innej rady - rzekĺ Edwards.
- Niemožliwe! PoĺowĹ wstydu
prĹgierza mi oszczĹdziĺ! Za pobicie Dulitla ukarzć go ciĹžko. WeŽmiemy go z sobć.
- Ale w jaki sposób?
- RzuŹcie go na siano i pognajcie woĺy - szepnĹĺa Elžunia przechodzćc obok nich.
- Doskonaĺa rada - odrzekĺ
Oliwier z u×miechem.
Wsadzili Ben Pompa na wóz, wetknĹli mu bicz w rĹkĹ i popĹdzili woĺy. Sami tymczasem pod osĺonć ciemno×ci, dostali siĹ na wćskć uliczkĹ prowadzćcć na drugi koniec miasteczka.
Cmokajćc i przemawiajćc do
woĺów Beniamin jechaĺ powoli wyobražajćc sobie, že podćža na polowanie.
Sĺyszćc krzyki od strony wiĹzienia, gromadka ludzi zabawiajćcych siĹ w oberžy pod "śmiaĺym Dragonem" wybiegĺa na ulicĹ. Dowiedziawszy siĹ o poszukiwaniu zbiegów, jedni siĹ ×miali, inni wyrzekali na brak dozoru. Najdono×niej brzmiaĺ
gĺos pijanego Billy Kirby, który przechwalaĺ siĹ, že natychmiast odszuka wiĹŽniów. Nattiego wsadzi do jednej kieszeni, a Ben Pompa do drugiej.
Elžunia i Ludwika w kilka minut znalazĺy siĹ w topolowej alei i byĺy juž bardzo blisko domu, gdy naraz dostrzegĺy dwóch
ludzi doganiajćcych je z po×piechem.
- Natty i Edwards - szepnĹĺa
Elžunia ×ciskajćc rĹkĹ przyjacióĺki.
- Prawdopodobnie nie zobaczĹ pani juž nigdy w žyciu - brzmiaĺ cichy gĺos Oliwiera. - DziĹki za wspóĺczucie okazane nieszczĹ×liwemu... Ani siĹ domy×lacie, panie, jak wielkie obowićzki wdziĹczno×ci mam dla niego!
- Uciekajcie, prĹdzej! - przerwaĺa Elžunia. - śpieszcie nad brzeg jeziora, weŽcie czóĺno ojca, dopóki jest ciemno dostaniecie siĹ do lasu. Odpowiedzalno׏ za czóĺno biorĹ na siebie.
- Nie zapomni pani o prochu?
- szepnćĺ Natty. - Niech was
obie Bóg bĺogosĺawi za wasze zacne serca - dodaĺ wzruszony.
Oliwier dorzuciĺ równiež
serdeczne sĺowo požegnania, po czym zniknĹli obaj a przyjacióĺki powróciĺy do domu.
Billy Kirby tymczasem,
spotkawszy wóz z sianem, poznaĺ ze zdumieniem, že to byĺy jego wĺasne woĺy pozostawione przy mostku i przyzwyczajone oczekiwaŹ tam na swego pana, gdy gasiĺ pragnienie pod "śmiaĺym Dragoenm".
- Dalej do rudla! - komenderowaĺ z wysoko×ci
napeĺnionego wozu niezupeĺnie trzeŽwy Beniamin i, wywijajćc biczem, poczĹstowaĺ nim Kirbego.
- Któž tam u licha wgramoliĺ
siĹ na mój wóz? - krzyczaĺ drwal oburzony.
- Kto? Nie widzisz, maĺpo
zielona? Sternik kieruje statkiem.
Billy Kirby u×miechnćĺ siĹ z
zadowoleniem poznawszy Ben Pompo, którego dobry humor wysoce ceniĺ.
- Gdziež to zamierzacie udaŹ
siĹ na moim wozie? - zapytaĺ Billy.
- Zamierzamy naĺadowaŹ statek
skórami bobrowymi. Ja i Bumpo, rozumiecie? A wiĹzienie hen, tam pozostaĺo za nami.
Billy wzićĺ lejce z rćk kiwajćcego siĹ na wszystkie
strony Beniamina i szedĺ przy wozie, kierujćc siĹ ku lasowi. Ben Pompo nie wiedzćc juž o Božym ×wiecie zachrapaĺ mocno, zwaliwszy siĹ na siano. Billy nie domy×laĺ siĹ nawet, že to Oliwier takiego mu figla wypĺataĺ i zabraĺ wóz stojćcy nie opodal oberžy ale, že lubiĺ wszystko, co wychodziĺo poza obrĹb powszednio×ci, chĹtnie wiózĺ jednego ze zbiegów w bezpieczne miejsce, gdyž miaĺ nocowaŹ w lesie i rano zabraŹ siĹ tam do wybierania miodu z uli.
Elžunia ze swć przyjacióĺkć dĺugo jeszcze staĺy w oknie, skćd widaŹ byĺo doskonale stražników z pochodniami, biegnćcych w róžne strony, aby szukaŹ zbiegów, lecz po niejakim czasie powrócili z niczym i cisza zapanowaĺa w miasteczku jak gdyby nic nie zaszĺo.
Rozdziaĺ XIX~
Požar lasu.~
śmierŹ Czyngaszguka.~
Ocalenie Elžuni
Nazajutrz panny poszĺy do
sklepu pana Le Quoi, chcćc wypeĺniŹ przyrzeczenie dane staremu strzelcowi.
Francuz z wyszukanć grzeczno×cić powitaĺ go×ci, a twarz jego wyražaĺa niezwykĺć rado׏.
- Czy otrzymaĺ pan jakć pomy×lnć wiadomo׏? - zapytaĺa Elžunia, siadajćc na podanym sobie krze×le.
- O tak, poznaĺa pani od razu
- odparĺ Le Quoi, wskazujćc na
list trzymany w rĹku. - Przed chwilć go otrzymaĺem. Jeszcze bĹdĹ oglćdaŹ kochanć mojć FrancjĹ! Z rozkoszć my×lĹ o tym!
Le Quoi, tak samo jak wielu
opuszczajćcych FrancjĹ na poczćtku rewolucji, umknćĺ bardziej ze strachu niž z potrzeby i udaĺ siĹ do Martyniki, gdzie miaĺ posiadĺo׏. Wpisany zostaĺ na listĹ emigrantów, a gdy majćtek jego skonfiskowano, uciekĺ do Nowego Jorku, po czym idćc za
radć Templa doskonale potrafiĺ wybrnćŹ z kĺopotów. Donoszono mu wĺa×nie, že može ×miaĺo wracaŹ do Francji i majćtek zostanie mu zwrócony.
Panny powinszowaĺy uprzejmie panu Le Quoi szczĹ×liwego dlaĄ obrotu rzeczy i kupiwszy rožek prochu, tak upragniony przez Nattiego, udaĺy siĹ w stronĹ góry, gdzie miaĺy spotkaŹ starego strzelca. Przed lasem Ludwika zatrzymaĺa siĹ. ElžuniĹ przeraziĺa blado׏ jej twarzy, zdawaĺo siĹ, že siĺy jć opuszczajć i lada chwila upadnie zemdlona.
- Taki straszny lĹk czujĹ, zbližajćc siĹ do miejsca, gdzie nas spotkaĺ ów okropny wypadek! Nie mam odwagi i׏ dalej - szepnĹĺa Ludwika, držćc caĺa. - Nigdy w žyciu nie zapuszczĹ siĹ w gćszcz le×ny!
- PójdĹ wiĹc sama, a ty wracaj
do domu - o×wiadczyĺa Elžunia stanowczym tonem - chociaž, wolaĺabym aby× tu na mnie
zaczekaĺa.
- ChoŹby rok caĺy, ale nie wymagaj, žebym szĺa z tobć na górĹ; czujĹ že zabrakĺoby mi siĺy.
Elžunia rozstawszy siĹ z przyjacióĺkć, szĺa ×miaĺym krokiem przed siebie, przyglćdajćc siĹ z zaciekawieniem zmianom zaszĺym w otaczajćcej jć przyrodzie. Dĺuga posucha zabarwiĺa li×cie drzew brunatnym tonem. WyschniĹte trawy miaĺy barwĹ pĺowć. W lesie byĺo duszno i gorćco.
U szczytu góry znajdowaĺa siĹ
niewielka pĺaszczyzna, tam wĺa×nie Elžunia spodziewaĺa siĹ spotkaŹ starego strzelca. Doszedĺszy szczĹ×liwie do celu, spojrzaĺa na zegarek, kilka minut jeszcze brakĺo do umówionej godziny. Sćdzćc, že Natty musi gdzie× byŹ ukryty w pobližu, poczĹĺa nawoĺywaŹ z cicha, nastĹpnie gĺo×niej nieco, ale odpowiadaĺo jej tylko echo. Stropiona tć niesĺowno×cić Bumpa, nasĺuchiwaĺa jeszcze przez pewien czas bardzo uwažnie, wreszcie doszedĺ jej uszu jaki× szmer dziwny podobny
do dmuchania. Zeszĺa nieco nižej po stromym zboczu na skalistć pĺaszczyznĹ, a stanćwszy tam, z przeraženiem spojrzaĺa w przepa׏ u jej stóp rozpostartć. Zaszele×ciĺy powiĹdĺe li×cie, Elžunia zwróciĺa oczy w tĹ stronĹ. Na pniu dĹbu siedziaĺ wynĹdzniaĺy Mohikanin. Dĺugie czarne wĺosy spadĺy mu pasmami na szyjĹ i ramiona. W uszach miaĺ pozawieszane srebrne ozdoby pomieszane ze szklanymi paciorkami wedĺug indiaĄskiego obyczaju. Pomarszczone czoĺo przecinaĺy czerwone linie, tak samo równiež caĺe ciaĺo byĺo fantastycznie malowane w róžne linie i zygzaki. Caĺa postaŹ przedstawiaĺa indiaĄskiego wojownika gotujćcego siĹ na wažnć wyprawĹ.
- Johnie - zawoĺaĺa Elžunia
zbližajćc siĹ do niego - jakže wam zdrowie sĺužy? Tak dawno nie
pokazywali×cie siĹ ani u nas, ani w miasteczku. Przyrzekli×cie mi
uple׏ koszyk z ĺozy, a juž od miesićca uszyta dla was koszula czeka waszego przybycia.
Indianin patrzyĺ przez
chwilĹ ponurym wzrokiem, jakby nie mogćc wymówiŹ sĺowa, wreszcie szepnćĺ cichym, gardĺowym gĺosem:
- RĹka Johna juž nie može ple׏ koszyków, koszula juž mu nie potrzebna!
- Ale John wie, že gdyby czego potrzebowaĺ, može zawsze ×miaĺo do nas siĹ zwróciŹ. Zdaje mi siĹ, že ma do tego wszelkie prawo.
Indianin, nie ruszajćc siĹ z miejsca, cićgnćĺ tym samym bezdŽwiĹcznym caĺkiem gĺosem.
- Sze׏ razy dziesiŏ lat
minĹĺo, od czasu, gdy John wiosnĹ žycia rozpoczynaĺ, John byĺ natenczas mĺody, smukĺy, jak to drzewo przed nami, prosty jak linia strzaĺu Sokolego Oka, mocny jak bawóĺ, zrĹczny jak lampart, a waleczny jak Mĺody Orzeĺ. Gdy naród jego ×cigaĺ wroga przez kilka sĺoĄc Czyngaszguk umiaĺ wynajdywaŹ ich ×lady. íaden wojownik nie przynosiĺ tyle czaszek nieprzyjacielskich z bitwy!
Kiedy kobiety pĺakaĺy, nie majćc czym wyžywiŹ dzieci, pierwszy byĺ do polowania, a kula jego trafiaĺa najbardziej rćczego daniela w biegu. Ale Czyngaszguk nie plótĺ wówczas koszyków!
- Czasy siĹ zmieniĺy, Johnie,
zamiast wojowaŹ z nieprzyjacióĺmi, nauczyĺe× siĹ obawiaŹ i czciŹ Boga, i žyŹ z ludŽmi w zgodzie.
Mohikanin potrzćsnćĺ gĺowć i patrzyĺ na ElžuniĹ gĺĹboko zapadniĹtymi oczami, po czym rzekĺ:
- Spójrz na to jezioro, na góry i dolinĹ. John byĺ mĺody, kiedy wielka rada jego ludu
oddaĺa Požeraczowi Ognia ten kraj i wszystko, co on mie×ci, poczynajćc od góry, której widzisz bĺĹkitne czoĺo až do miejsca, gdzie wzrok przestaje widzieŹ bieg Suskehanny. íaden Delawar nie zabiĺby daniela w tym lesie, ani ptaka przelatujćcego nad tć ziemić, ani nie wyĺowiĺby ryby z tej wody, bo oni wszystko oddali Požeraczowi Ognia, który byĺ mocny i opiekowaĺ siĹ nimi. Czyž obawiali siĹ Boga ci, którzy Požeraczowi Ognia odebrali ziemiĹ przez nas jemu danć, którzy pozbawili go tej ziemi i dzieciĹ jego i dziecko jego dzieciĹcia, orle mĺode? Czy žyli oni w zgodzie z ludŽmi?
- Tak siĹ dzieje w×ród biaĺych, Johnie, i w×ród Delawarów równiež - odrzekĺa Elžunia. - Czy nie zamieniajć oni ziemi na proch lub inne towary? Indianin spojrzaĺ na nić z wyrzutem.
- A gdziež sć towary, którymi
biali okupili prawo wĺasno×ci Požeracza Ognia? Czy powiedzieli mu: "weŽ to srebro, tĹ broĄ, tĹ odziež, a daj nam twojć ziemiĹ?" Wydarli mu tĹ ziemiĹ, nie pytajćc wcale, czy obrabowany ma z czego žyŹ, czy tež umrzeŹ ma z
gĺodu. Tacy ludzie nie žyjć w pokoju i nie bojć siĹ Wielkiego Ducha!
- Nie rozumiem was, Johnie. Nie znacie praw ani obyczajów biaĺych ludzi, a sćd o nich wydajecie srogi. Zdaje mi siĹ,
že nie powiniene× ojca mego oskaržaŹ w žadnym razie, jest bowiem dobry i sprawiedliwy.
- Dobry jest - potwierdziĺ
John - mówiĺem to Sokolemu Oku, mówiĺem Mĺodemu Orĺowi, že przyjdzie czas, kiedy zrobi co sprawiedliwo׏ kaže.
- Kogo zowiecie Mĺodym Orĺem,
Johnie? - zapytaĺa Elžunia spuszczajćc oczy. - Kim on jest? Skćd przybyĺ? Jakie ma prawa do tej ziemi?
- Tak dĺugo przebywaĺ pod waszym dachem, a ty o niego siĹ pytasz? John jest stary, staro׏ ziĹbi krew w žyĺach, jak zima wodĹ w jeziorze, ale mĺodo׏ ogrzewa serca, jak promienie sĺoneczne ožywiajć naturĹ na wiosnĹ. Mĺody Orzeĺ ma oczy bystre, czyžby jĹzyk jego nie byĺ tak bystry, jak oczy?
- Przede mnć tajemnic swych
nie wyjawiaĺ - szepnĹĺa Elžunia, kryjćc ×miechem swe zakĺopotanie. - Zanadto przejĹty jest widocznie zasadami Delawarów, by my×lami swymi dzieliŹ siĹ z kobietć!
John pokrĹciĺ gĺowć z
niedowierzaniem.
John miaĺ žonĹ i synów, i córki. Miĺowaĺ matkĹ swych dzieci i my×lami siĹ dzieliĺ.
- Cóž siĹ staĺo z nimi? -
pytaĺa Elžunia z wielkim zainteresowaniem.
- A co siĹ staĺo z lodem pokrywajćcym jezioro zeszĺej
zimy? Stopniaĺ i zmieszaĺ siĹ z wodć! John žyĺ za dĺugo, bo widziaĺ caĺć rodzinĹ, jednych po drugich przenoszćcych siĹ do Wielkiego Ducha. Ale i Johna godzina wybiĺa i jest w pogotowiu.
Mohikanin umilkĺ i skĺoniĺ gĺowĹ na piersi. Elžunia nie wiedziaĺa co poczćŹ. Chciaĺa w jaki× sposób rozproszyŹ smutne my×li starego wojownika, ale nie znajdowaĺa odpowiednich sĺów. Wydawaĺo siĹ jej w tej chwili, že patrzy na jaki× posćg wykuty z brćzu, noszćcy wyraz godno×ci
i niemego smutku w ostro
zarysowanych rysach. Przerwaĺa jednak dĺugie milczenie, pytajćc:
- Gdzie jest Natty? Czy nie widzieli×cie go, Johnie? Prosiĺ, abym mu przyniosĺa rožek z prochem; može zechcecie mu to oddaŹ?
Mohikanin z wolna podniósĺ gĺowĹ i wycićgnćĺ rĹkĹ:
- To najwiĹkszy wróg rodu
ludzkiego - rzekĺ w koĄcu. - Czy biali mogliby wygnaŹ Delawarów bez strzelb i prochu? Gdy Johna nie bĹdzie, nie pozostanie na ×wiecie ani ×ladu z jego plemienia!
Z rĹkami opartymi na kolanach,
siedziaĺ stary wódz wodzćc oczami dokoĺa, jak gdyby žegnajćc na zawsze rozpostartć przed nim okolicĹ.
- Wszyscy, wszyscy poodchodzili! Nie mam juž nikogo na tej ziemi! Jeden mi pozostaĺ: Mĺody Orzeĺ, i ten z krwi biaĺych pochodzi! - rzekĺ Mohikanin i westchnćĺ gĺĹboko.
- Kim on jest? Dlaczego go
kochasz? Skćd przybyĺ? - ponowiĺa Elžunia swe pytania.
Indianin wstrzćsnćĺ siĹ
sĺyszćc te sĺowa, ×cićgajćce znów jego my×li, ku ziemi. Ujćĺ dziewczynĹ za rĹkĹ i usadowiĺ na pniu obok siebie, a wycićgnćwszy rĹkĹ ku póĺnocy, rzekĺ gĺosem stĺumionym:
- Patrz, wszystko co widzisz, jak daleko wzrok siĹga naležaĺo do niego...
Zaledwie zaczćĺ mówiŹ, kĺćb gryzćcego dymu wzbiĺ siĹ nad ich gĺowami i gĹstć szarć powĺokć zasĺoniĺ widok przed nimi. Elžunia zerwaĺa siĹ wystraszona. Dostrzegĺa, že wierzchoĺek góry otulony byĺ czarnć chmurć. W pewnej odlegĺo×ci daĺ siĹ
sĺyszeŹ jaki× huk zĺowieszczy, jakby straszny huragan miaĺ rozszaleŹ siĹ za chwilĹ.
- Co to može byŹ, Johnie? -
zawoĺaĺa Elžunia. - Jeste×my dymem otoczeni i žar na mnie bucha!
Jednocze×nie od strony lasu zabrzmiaĺ gĺos peĺen niepokoju:
- Gdzie jeste×, Johnie?
Mohikaninie! Las siĹ pali! Uciekaj! Jedna chwila zwĺoki zgubiŹ ciĹ može!...
John nadćĺ policzki i uderzyĺ
rĹkć po ustach, wydajćc odgĺos podobny do syczenia wĹža, jaki uprzednio ×cićgnćĺ na siebie
uwagĹ Elžuni. W zaro×lach daĺy siĹ sĺyszeŹ przy×pieszone kroki i Oliwier Edwards stanćĺ przed
starym wodzem.
- Byĺbym niepocieszony przez
caĺe žycie, gdybym miaĺ ciĹ utraciŹ! - zawoĺaĺ mĺodzian zdyszany. - Wstawaj prĹdzej! Ruszajmy stćd! Pĺomienie otoczyĺy skaĺĹ. Ježeli ogieĄ siĹ wzmože zginiemy!
Elžunia przeražona, usunĹĺa siĹ na stronĹ, sĺyszćc gĺos Edwardsa. Mohikanin wycićgnćĺ rĹkĹ w kierunku stojćcej pod drzewem Elžuni i rzekĺ rozkazujćcym tonem:
- Ocal jć! Nie my×l o Czyngaszguku, ×mierŹ go juž przyjćŹ powinna!
Oliwier ujrzawszy ElžuniĹ przejĹtć strachem, sam nie wiedziaĺ co poczćŹ i sĺowa jakby zamarĺy mu na ustach. Wreszcie zawoĺaĺ z rozpaczć:
- Pani tu?! Takaž to ×mierŹ
jest ci przeznaczona?...
- Czyž doprawdy juž nie ma ratunku? Nie mówmy o ×mierci! - odpowiedziaĺo dziewczĹ z prostotć. - SćdzĹ, že znajdziemy sposób ucieczki.
Te sĺowa dodaĺy Edwardsowi
otuchy.
- Zanadto byŹ može przeraziĺem
panić - rzekĺ po×piesznie. - Može jeszcze uda siĹ przedostaŹ tć samć drogć, którć przybyĺem przed chwilć. Ale ×pieszmy, ×pieszmy, bo czas uchodzi!
- Nie možemy pozostawiŹ Johna
na pastwĹ pĺomieni! - mówiĺa Elžunia patrzćc z rosnćcym wspóĺczuciem na starego Mohikanina.
Silne wzruszenie odbijaĺo siĹ na wyrazistej twarzy Oliwiera. Zdawaĺ siĹ toczyŹ walkĹ z sobć, wreszcie zbližyĺ siĹ do sĹdziwego przyjaciela i obejmujćc go ramieniem chciaĺ pocićgnćŹ ku sobie, lecz John daĺ znak, že chce pozostaŹ.
- Niech siĹ pani nie trwožy -
rzekĺ Oliwier, zwracajćc siĹ do
Elžuni ze spokojem peĺnym rozpaczy. - John przywykĺ do lasów, zna dobrze górĹ, widziaĺ juž podobne požary; je×li zechce, potrafi siĹ ocaliŹ, a kto wie, može pozostajćc na miejscu zdoĺa przetrwaŹ. Ale my chodŽmy, chodŽmy - woĺaĺ z nerwowym drženiem w gĺosie - ježeli dobiegniemy do tej skaĺy zanim ogieĄ tam dosiĹgnie, jeste×my uratowani!
- Panie Edwardsie - szepnĹĺa
Elžunia opierajćc siĹ na jego ramieniu - wzrok pana co innego mówi niž sĺowa.
Oliwier, podtrzymujćc mocno ElžuniĹ szedĺ coraz szybszym krokiem, chociaž kĺĹby dymu tamowaĺy dech w piersiach.
- Naprzód, naprzód, chodzi o
žycie! - mówiĺ wzruszony.
Po skalnych zĺomach piĹli siĹ
w górĹ otoczeni obĺokami dymu.
íar straszliwy szedĺ w ×lad za nimi. Gdzieniegdzie spod stóp prawie wypeĺzaĺy ogniste pĺomyki, stosy suchych gaĺĹzi nagromadzone przy drožynie, zapaliĺy siĹ naraz jakby bĺyskawicć i objĹĺy požarem wszystkie drzewa dokoĺa. Przed uciekajćcymi stanĹĺa ×ciana ognia i zagrodziĺa im drogĹ. Musieli siĹ cofnćŹ i szukaŹ innego wyj×cia, ale gdziekolwiek siĹ zwrócili, wszĹdzie ogarniaĺ ich straszny žywioĺ i okropno׏ poĺoženia stawaĺa siĹ coraz ja×niejsza.
- Przenaczenie chciaĺo, žeby ta góra zawsze byĺa fatalna dla mnie - rzekĺa Elžunia dyszćc ciĹžko.
- Nie traŹmy nadziei! - pocieszaĺ jć Oliwier, chociaž przeraženie malowaĺo siĹ w jego oczach. - Jedynym wybawieniem byĺoby spuszczenie pani na dóĺ z tej skaĺy. Ale jak to wykonaŹ? Gdyby byĺ Natty, gdyby možna ocuciŹ z osĺupienia nieszczĹsnego Johna,
wynaleŽliby wspólnymi siĺami jaki× sposób. Jednak trzeba
próbowaŹ, choŹby kosztem
wĺasnego žycia uratowaŹ panić muszĹ!
- Nie my×l pan o mnie tylko,
ale i o sobie, i o Johnie - mówiĺa Elžunia.
Oliwier w mgnieniu oka skoczyĺ z powrotem do starego Indianina,
proszćc by mu daĺ swój pĺaszcz. John skinćĺ gĺowć nie ruszajćc siĹ z miejsca, chociaž ogieĄ syczaĺ juž w pobližu. Mĺody Orzeĺ podarĺ na dĺugie pasy pĺaszcz, wĺasne odzienie i szal Elžbiety, pozwićzywaĺ na mocne wĹzĺy i rzuciĺ z wysoko×ci skaĺy, trzymajćc za koĄce, ale z rozpaczć w sercu przekonaĺ siĹ, že nie dochodzi nawet do poĺowy gĺĹboko×ci.
- Nie ma ratunku! Nie ma nadziei! Ze wszystkich stron peĺzajć ku nam pĺomienie! - wyrwaĺ siĹ z ust Elžuni okrzyk przeraženia.
NastĹpnie zĺožyĺa rĹce z wyrazem rezygnacji. Snopy iskier padaĺy dokoĺa, Edwards staĺ z kurczowo zaci×niĹtymi piĹ×ciami jakby gotów do walki, czujćc jednak, že nie može nic poradziŹ na rozszalaĺy žywioĺ. Mohikanin trwaĺ niewzruszenie na swoim miejscu, najbližej ognia; gasnćcym wzrokiem spozieraĺ na dwoje mĺodych, potem na zasnutć dymem okolicĹ i cichym, monotonnym gĺosem nuciĺ pieץ pogrzebowć swego wygasĺego plemienia. Elžunia odwróciĺa oczy ze strachem, gdy do pnia, na którym siedziaĺ John, juž dochodziĺ ogieĄ. Widziaĺa z wysoko×ci góry Templton i dom ojca, a przed nim grupĹ osób patrzćcych z przeraženiem na gorejćce lasy.
- Ojcze mój! Ojcze! - zawoĺaĺa
jakby przywoĺujćc na pomoc tego, który byĺ zawsze jej oparciem i osĺonć.
Naraz odezwaĺ siĹ jaki× gĺos
ochrypĺy od dymu, ale niezbyt daleki:
- Gdzie jeste×cie? Sĺyszycie
mnie?
- To Natty! - krzyknĹĺa
Elžunia.
- Tak, to on! WiĹc nadzieja jeszcze nie stracona - zawoĺaĺ Oliwier ucieszony.
W tej chwili daĺ siĹ sĺyszeŹ
huk i sĺup ognia wystrzeliĺ w górĹ.
- To rožek z prochem! CzujĹ to! Biedne dzieciĹ zginĹĺo na pewno z mojej winy!
Osmolony Natty skoczyĺ jednym susem przez wyschniĹty strumieĄ, który chwilowo tamowaĺ ogieĄ i stanćĺ przed Elžunić i Edwardsem z twarzć rozpĺomienionć,
ociekajćcć potem, lecz z oczami rozja×nionymi wielkim szczĹ×ciem z odnalezienia zaginionych.
Tymczasem Ludwika czekaĺa przeszĺo godzinĹ na ElžuniĹ, wreszcie dostrzegĺszy kĺĹby dymu nad lasem, zamierzaĺa biec do miasta, aby zawiadomiŹ o požarze, gdy w tej wĺa×nie chwili stanćĺ przed nić Bumpo i rzekĺ po×piesznie:
- Caĺy las w ogniu! Stražnicy
poszukujćcy mnie w nocy rzucali niebacznie pochodnie i ×cićgnĹli to nieszczĹ×cie na sĹdziego. A jest tam gĺupiec, co siĹ grzebie w ziemi, doszukujćc siĹ jakich×
skarbów z rozkazu szeryfa. Radziĺem, žeby uciekaĺ, ale to groch o ×cianĹ! Zginie marnie w tej czelu×ci, bo z ogniem nie ma žartów! Gdzie panna Elžbieta? Czy nie pozostawiĺa tu dla mnie prochu?
Twarz Ludwiki wyražaĺa ogromne
przygnĹbienie.
- Elžunia jest tam, na górze,
szuka was, Natty! - odrzekĺa blednćc coraz bardziej.
- Bože wielki! - wykrzyknćĺ
Bumpo, chwytajćc siĹ za gĺowĹ. - Pĺomienie dosiĹgajć juž prawie wierzchoĺka góry! A na domiar nieszczĹ×cia biedne dziecko ma proch przy sobie! Bože ratuj!
- Co mam poczćŹ? - pytaĺa
Ludwika bezradnie.
- Do miasta! Co prĹdzej trzeba
biec do miasta! WezwaŹ pomocy! Niech ×pieszć ratowaŹ sĹdziowskie mienie, ja idĹ po nić!
To rzekĺszy Bumpo zawróciĺ do
lasu i i×cie mĺodzieĄczym krokiem biegĺ pod górĹ.
- Znalazĺem was nareszcie! -
zawoĺaĺ dyszćc ciĹžko. - Bogu dziĹki! PrĹdzej za mnć!
- Moja lekka sukienka može
spĺonćŹ od lada iskry! - zawoĺaĺa Elžunia.
- Poradzi siĹ na to - odrzekĺ
stary strzelec, wkĺadajćc swój kaftan z jeleniej skóry na ElžuniĹ. Przepasaĺ jć jeszcze rzemieniem, aby uchroniŹ
sukienkĹ z biaĺego mu×linu. - Teraz chodŽcie, bo ciĹžkć mamy drogĹ, chwila može decydowaŹ o žyciu lub ×mierci.
- A John? - zawoĺaĺ Oliwier,
wskazujćc Mohikanina.
Bumpo stanćwszy nad starym wodzem poczćĺ doĄ przemawiaŹ.
- PowstaĄ Czyngaszguku! Chcesz
upiec siĹ tu, jak Mingos przywićzany do sĺupa? Bože mój! Proch musiaĺ koĺo niego wybuchnćŹ, bo ma caĺkiem popalone nogi i plecy! Dalej, dalej, za nami!
Ale Mohikanin obojĹtny byĺ na
tĹ zachĹtĹ przyjaciela.
- Dlaczego Czyngaszguk ma i׏
z wami? - odpowiedziaĺ ponuro. -
Czas na mnie! Moi woĺajć: Przybywaj! Wielki Duch daje znak. Czyngaszguk dzi× powinien umrzeŹ!
- Musimy go ocaliŹ wbrew jego
woli! - zawoĺaĺ Oliwier z žywo×cić.
Natty machnćĺ rĹkć.
- Nic nie poradzisz, gdy
Indianin požćda ×mierci!
To mówićc stary strzelec schwyciĺ jednak zrĹcznie starego wodza w ramiona, sznurem ze szmat sporzćdzonych przez Edwardsa przywićzaĺ go mocno i zarzuciĺ na swoje plecy. Zaledwie postćpili parĹ kroków, potĹžny pieĄ pĺonćcej sosny
zwaliĺ siĹ z ĺoskotem na to miejsce, które opu×cili przed chwilć.
Oliwier i Elžunia szli krok w
krok za starym strzelcem, dŽwigajćcym Johna.
- Trzymajcie siĹ strumyka, z którego bucha biaĺa para. Mĺody Orle, strzež mi panny Elžbiety jak oka w gĺowie! Drugiej takiej nie znajdziesz - mruczaĺ stary.
ťožysko wysuszonego przez
požar strumienia stanowiĺo szczĹ×liwie obmy×lonć przez Bumpa drožynĹ, tam bowiem nie mieli przynajmniej žaru pod
stopami, nie staĺy im na przeszkodzie gorejćce suche gaĺĹzie i zwalone pnie. Po kwadransie niezmiernie ucićžliwej drogi stanĹli wreszcie na wyžynie skaĺy, na której nie rosĺy ani drzewa, ani trawa.
ťatwiej jest sobie wyobraziŹ niž opisaŹ rado׏ Oliwiera i Elžuni, gdy znaleŽli siĹ juž w bezpiecznym miejscu, ale najweselszy wydawaĺ siĹ Bumpo. Zwróciĺ siĹ do swych mĺodych przyjacióĺ z triumfujćcym wyrazem twarzy, trzymajćc jeszcze na plecach Mohikanina, i za×miaĺ siĹ na swój sposób bezdŽwiĹcznie, otwierajćc szeroko usta.
- Francuz nie oszukaĺ!... - zawoĺaĺ niespodziewanie. Možna zawsze poznaŹ dobry proch po wystrzale! Kiedym wojowaĺ w Kanadzie...
- Poczciwy Natty - przerwaĺa
mu Elžunia - powiedzcie raczej czy jeste×my tu bezpieczni?
- A pewno! - rzekĺ triumfujćco. - Gdyby×my tam pozostali jeszcze dziesiĹŹ minut, juž by byĺo po nas! Stćd možna przyglćdaŹ siĹ ×miaĺo, bo i jest na co popatrzeŹ!
To mówićc, posadziĺ Indianina
na ziemi, opierajćc go plecami o skaĺĹ. Elžunia usiadĺa równiež, czujćc siĹ bardzo znužonć. Oliwier dono×nym gĺosem poczćĺ
nawoĺywaŹ.
- Beniaminie! Ben Pompo! Gdzie
jeste×cie?
- Hohe! Ho! - odpowiedziaĺ chrapliwy gĺos, zdajćcy siĹ wychodziŹ spod ziemi. Jestem na dnie okrĹtu, gdzie gorćco jak w kotle!
- Przynie×cie nam wody. Može
tam macie choŹ trochĹ?... - krzyknćĺ Oliwier.
Beniamin, jak siĹ okazaĺo, schroniĺ siĹ do pieczary, którć Ryszard z Templem oglćdali niedawno. Wdrapawszy siĹ z trudem na skaĺĹ, podaĺ wodĹ Elžuni, Edwards i Bumpo tež pili chciwie, jeden tylko Mohikanin odmówiĺ.
- Godzina jego nadeszĺa - szepnćĺ Bumpo - czytam to w jego
oczach.
- íaden Mohikanin nie držy,
gdy nadchodzi koniec, Wielki Duch woĺa, on idzie - mówiĺ John zaledwie dosĺyszalnym gĺosem - odchodzĹ w krainĹ sprawiedliwych. Bywaj zdrów Sokole Oko. Pójdziesz z Požeraczem Ognia i Mĺodym Orĺem do nieba biaĺych, Czyngaszguk idzie do swoich ojców. Niech ĺuk, strzaĺy, tomahawek i fajka Czyngaszguka zĺožone bĹdć na jego grobie.
- Wszystko to speĺniĹ wedĺug
twego žyczenia - odrzekĺ Bumpo, patrzćc ze smutkiem na gasnćcego przyjaciela.
GĹste chmury gromadziĺy siĹ na
niebie. Pĺomienie przygasaĺy, spadĺo kilka kropel deszczu i zygzaki bĺyskawic odcinaĺy siĹ jaskrawo na ciemnym niebie, zwiastujćc gwaĺtownć burzĹ. Czyngaszguk wyprostowaĺ siĹ i wycićgnćĺ ramiĹ ku wschodowi. PromieĄ rado×ci zabĺysnćĺ na chwilĹ na jego twarzy, lecz wkrótce muskuĺy ×cićgnĹĺy siĹ, usta drgnĹĺy, ramiona opadĺy bez ruchu. Stary wódz odszedĺ na zawsze.
Natty patrzyĺ w milczeniu w jego twarz posĹpnć i zadumanć.
- SćdziŹ go bĹdzie SĹdzia
sprawiedliwy nie wedĺug praw ludzkich ale wiekuistych. I mnie juž niewiele žycia pozostaĺo - mówiĺ smĹtnie - wszystko poza mnć. Drzew dawnych juž nie ma i tych ludzi, których w mĺodo×ci znaĺem...
Wielkie krople deszczu spadaĺy coraz gĹ×ciej. Zaniesiono zwĺoki Indianina do pieczary, a wej×cie zaĺožono pniakami.
W lesie sĺychaŹ byĺo gĺo×ne
nawoĺywania. Szukano Elžuni we wszystkich kierunkach. SĹdzia Temple wybraĺ siĹ tež sam na poszukiwanie jedynaczki.
Oliwier odprowadziĺ jć do
drogi i rzekĺ na požegnanie:
- Minćĺ czas tajemnicy. Jutro
o tej godzinie zerwĹ zasĺonĹ,
którć byŹ može ze szkodć dla siebie osĺaniaĺem mojć przeszĺo׏. SĺyszĹ gĺos pani ojca w pobližu, mogĹ odej׏, z serca spadĺ mi ogromny ciĹžar.
Po chwili Elžunia tuliĺa siĹ
do piersi ojca, który ze ĺzami witaĺ odzyskanć jedynaczkĹ. MieszkaĄcy Templtonu, którzy udali siĹ na poszukiwania, powrócili okopceni, pokryci bĺotem i popioĺem, ale rozpromienieni, že córka zaĺožyciela osady uniknĹĺa szczĹ×liwie okropnej i przedwczesnej ×mierci.
Rozdziaĺ XX~
Walka przy jaskini.~ Wyja×nienie tajemnicy
Mĺodego Orĺa
Ulewny deszcz padajćcy prawie bez przerwy przez resztĹ dnia, wstrzymaĺ szerzenie siĹ požaru. Pozostaĺe drzewa pokryte byĺy sczerniaĺć korć i jeszcze dymiĺy. Jotama Riddla znaleziono ciĹžko poparzonego w kopanym przez niego dole. Powszechnie mniemano, že Mohikanin takže zginćĺ w požarze.
Faĺszerze monet przebywajćcy w
wiĹzieniu, poszli za przykĺadem Nattiego i Beniamina i wymknĹli siĹ zrĹcznie tejže nocy, gdy ogieĄ szerzyĺ siĹ w lesie i wszyscy byli zajĹci katastrofć. Dulitl przypuszczaĺ, že musieli schroniŹ siĹ w pieczarze i w caĺym Templtonie o niczym wiĹcej teraz nie mówiono, jak o potrzebie schwytania niebezpiecznych zbiegów. Mówiono tež, že to niewćtpliwie Edwards i Bumpo podpalili las, žeby
zatrzeŹ ×lady ucieczki.
Szeryf postanowiĺ zarzćdziŹ wyprawĹ, sieržant Hollister przypasaĺ tež swć ciĹžkć szablĹ, Dulitl i doktor Todd przyĺćczyli siĹ do obĺawy. Billy Kirby, jak zwykle nieustraszony, szedĺ w pierwszym rzĹdzie. Wywiadowcy przynie×li wiadomo׏, že zbiegów možna zaatakowaŹ w jaskini, bo tam oszaĄcowani, widocznie majć zamiar broniŹ siĹ do upadĺego. Ryszard, lubićcy robiŹ wszystko z wielkć paradć, kazaĺ biŹ w
bĹbny przy wyj×ciu z miasteczka. Ochotnicy rozdzielili siĹ na dwa oddziaĺy i pomaszerowali przez spalony las do góry, u stóp
której byĺa jaskinia wcale nieŽle ufortyfikowana. Otwór otoczony byĺ waĺem z pni i gaĺĹzi, za tym oszaĄcowaniem staĺ Beniamin i Bumpo. DostĹp byĺ utrudniony, gdyž deszcz sprawiĺ, že grunt byĺ bardzo ×liski.
Szeryf komenderowaĺ z daleka.
Kazaĺ drwalowi žćdaŹ od oblĹžonych natychmiastowego poddania siĹ. Kirby podszedĺ ×miaĺo, ale w odpowiedzi na jego sĺowa ukazaĺa siĹ dĺuga strzelba Bumpa i daĺ siĹ sĺyszeŹ stanowczy gĺos:
- Oddal sić Billy; zrozum, že
ĺatwiej mi ciebie postrzeliŹ, niž goĺĹbia w locie!
Kirby cofnćĺ siĹ nieco i,
stanćwszy za grubym pniem
drzewa, odpowiedziaĺ wyzywajćco: - Przez to drzewo nie
potrafisz mnie dosiĹgnćŹ, ale
natomiast fraszkć jest dla mnie zwaliŹ je toporem na twojć gĺowĹ.
- Ježeli tak bardzo chcecie wej׏ do jaskini, zaczekajcie dwie godziny, albowiem ležy tu jeden trup, a drugi czĺowiek dogorywa.
Kirby po×pieszyĺ oznajmiŹ, že Bumpo prosi tylko o zwĺokĹ i že nie naležy go dražniŹ, može bowiem popeĺniŹ jakie× gĺupstwo i postrzeliŹ niewinnego
czĺowieka.
Takie rozumowanie nie trafiĺo
do przekonania szeryfa, lubujćcego siĹ w efektownych dziaĺaniach. Nie wćtpićc ani na chwilĹ, že w gĺĹbi tej pieczary odbywaĺo siĹ przetapianie drogocennych kruszców, postanowiĺ dziaĺaŹ szybko i energicznie.
- Kapitanie Hollister - zawoĺaĺ
do sieržanta - wzywam ciĹ do dania mi siĺy zbrojnej, dla wykonania prawa! Natanielu
Bumpo, rozkazujĹ ci poddaŹ siĹ bez oporu! Beniaminie Pengillan, masz siĹ udaŹ do wiĹzienia!
- Poddajcie siĹ! - krzyknćĺ
Hollister tubalnym gĺosem. - W razie oporu nie spodziewajcie siĹ od nas pardonu.
- Nie dbam o twój pardon,
sieržancie - odpowiedziaĺ
drwićco Ben Pompo. - Po co tak gĺo×no krzyczysz, jak gdyby× byĺ na maszcie wielkiego okrĹtu i mówiĺ do gĺuchego, stojćcego na pokĺadzie?
- Oznajmiam wam, že posiadamy
dostatecznć ilo׏ prochu do wysadzenia w powietrze skaĺy, na której stoicie. PodĺožĹ ogieĄ, je×li nas nie zostawicie w spokoju - rzekĺ Bumpo.
- Byĺoby to poniženiem mojej
godno×ci rozmawiaŹ z tymi buntownikami - zawoĺaĺ Ryszard i obaj z doktorem przezornie opu×cili wnet zagrožonć wybuchem skaĺĹ.
Hollister wzićĺ to za hasĺo do
boju i zakomenderowaĺ:
- NatrzeŹ bagnetem! Naprzód,
marsz! Nikogo nie przepuszczaŹ, je×li siĹ nie poddadzć!
To mówićc, zamierzyĺ siĹ swć ciĹžkć szablć i byĺby rozcićĺ Beniamina na dwoje, gdyby nie trafiĺ na armatkĹ, którć zapalaĺ w tej chwili Ben Pompo. Kilka
tuzinów kul wyleciaĺo w powietrze, a Beniamin, odrzucony wybuchem, padĺ na ziemiĹ.
- ZwyciĹstwo! ZwyciĹstwo!
Zdobyli×my warowniĹ! - woĺaĺ wielkim gĺosem Hollister.
W tejže chwili Bumpo uderzyĺ
go kolbć po grzbiecie tak mocno, že ×miaĺy dragon wyleciaĺ z owej warowni jeszcze szybciej, niž wleciaĺ i potoczyĺ siĹ po pochyĺo×ci až na sam dóĺ góry. Tam wĺa×nie staĺa oberžystka, przybyĺa na czele caĺej gromadki dzieci osadników, aby oglćdaŹ na wĺasne oczy, jak jej mćž stacza bohaterskie boje.
- Jak to sieržancie? - zawoĺaĺa z oburzeniem. - Uciekasz, jak niepyszny przy pierwszym wystrzale? Na próžno przyniosĺam worek do zabrania zdobyczy! Podobno caĺa pieczara napeĺniona jest srebrem i zĺotem, a ĺupy po bitwie naležć do zwyciĹzcy!
- A to ci uciecha! - ×miaĺ siĹ
Billy Kirby z niefortunnej przygody sieržanta.
WidaŹ byĺo, že drwal nie miaĺ ochoty wykorzystaŹ sposobno×ci wtargniĹcia do obleganych, chociaž mógĺ to ĺatwo uczyniŹ,
prowadzćc z sobć kilkunastu policjantów.
Hiram Dulitl wychyliĺ gĺowĹ, zaciekawiony okrzykami, ale Žle wyszedĺ na tym, Natty bowiem dostrzegĺ go i wymierzyĺ tak zrĹcznie, že jego kula trafiĺa Hirama ponižej pleców, a Billy Kirby miaĺ znowu powód zanosiŹ siĹ od ×miechu, widzćc jak nieborak podskakuje w górĹ, trzymajćc siĹ wcićž za zranione miejsce.
Jednocze×nie caĺa gromada
rzuciĺa siĹ z wrzaskiem na szaniec. W tej chwili zagrzmiaĺ dono×nie gĺos sĹdziego Templa:
- StaŹ! BroĄ do nogi! Czy
wykonanie prawa nie može obej׏ siĹ bez krwi rozlewu?
- Tak jest. Nie przelewajcie
krwi! - odezwaĺ siĹ gĺos ze szczytu góry.
Nacierajćcy cofnĹli siĹ, Natty usiadĺ spokojnie, a wszyscy zgromadzeni stali w osĺupieniu oczekujćc na dalszy bieg wypadków.
Z wierzchoĺka góry spu×ciĺ siĹ
zrĹcznie Oliwier w towarzystwie majora Hartmana i obaj weszli bocznć szczelinć do gĺĹbi podziemia. Wkrótce ukazali siĹ znowu, niosćc duže krzesĺo, starannie przykryte jelenić skórć. Na krze×le tym siedziaĺ zgrzybiaĺy starzec; biaĺe wĺosy spadaĺy mu na czoĺo i ramiona, ubranie miaĺ na sobie ĺatane ale czyste, na nogach obuwie užywane przez indiaĄskich wodzów, zwane mokasynami. Postawa starca byĺa powažna, peĺna godno×ci, lecz oczy zwracaĺy siĹ na otaczajćcych z jakim× dziecinnym wyrazem. Natty staĺ za krzesĺem oparty na fuzji, major Hartman zajćĺ miejsce po prawej stronie, Oliwier po lewej, patrzćc na starca z serdecznć tkliwo×cić.
- Kto to jest? - zapytaĺ
sĹdzia.
- Kto? - powtórzyĺ Mĺody Orzeĺ
spokojnie na pozór, ale z gĺĹbokim wzruszeniem. - Ten mieszkaniec pieczary pozbawiony wszystkiego, co žycie može uczyniŹ požćdanym, byĺ niegdy× towarzyszem i doradcć rzćdzćcych tym krajem, byĺ wojownikiem
dzielnym i nieulĹknionym, plemiona indiaĄskie nazywaĺy go Požeraczem Ognia. Czĺowiek ten, dzi× bezdomny, byĺ niegdy× prawym dziedzicem ziemi, którć wĺada obecny tu sĹdzia Marmaduk Temple.
- A wiĹc to major Effingham, o którym sćdzono, že zaginćĺ? -
zawoĺaĺ sĹdzia, nie mogćc wyj׏ z podziwu.
- On sam wĺa×nie, zapewniam -
odezwaĺ siĹ major Hartman.
- A pan?... - zwróciĺ siĹ
sĹdzia do Oliwiera z pewnym przymusem.
- Jestem jego wnukiem. Zapanowaĺo chwilowe milczenie,
po czym sĹdzia ze ĺzć w oku zbližyĺ siĹ do Mĺodego Orĺa i serdecznie u×cisnćĺ jego dĺoĄ.
- Teraz dopiero zrozumiaĺem
twoje dziwne zachowanie siĹ w stosunku do mnie - rzekĺ Temple - przebaczam ci twoje
podejrzenia, Žle tajonć niechĹŹ. Ale nie mogĹ sobie darowaŹ, že ten czcigodny starzec žyĺ w tak okropnym stanie! A przeciež dom mój i majćtek byĺyby na wasze rozkazy, gdybym tylko wiedziaĺ o wszystkim.
- Czyž ci nie powiedziaĺem, mój
chĺopcze, že Marmaduk jest czĺowiekiem nieposzlakowanej prawo×ci i ma serce zĺote? - zawoĺaĺ major Hartman uradowany.
SĹdzia Temple miaĺ twarz
rozpromienionć, jak gdyby olbrzymi ciĹžar spadĺ mu z
serca. Chcćc usunćŹ niepotrzebnych widzów, kazaĺ sieržantowi odprowadziŹ uzbrojone oddziaĺy do miasta, doktorowi poleciĺ opatrzeŹ ranĹ Dulitla, Ryszarda wysĺaĺ po powóz, a Beniaminowi, któremu dla jego zasĺug darowaĺ wszelkie wybryki, wydaĺ zarzćdzenie przygotowania w domu pokoju dla go×cia.
- Czy mogĹ zgodziŹ siĹ, panie
sĹdzio, aby major Effingham zamieszkaĺ pod paĄskim dachem? - zapytaĺ Oliwier z wahaniem.
- Jakže by mogĺo byŹ inaczej?
- odparĺ sĹdzia žywo. - Ojciec
twój, syn majora, byĺ za mĺodu najdrožszym moim przyjacielem. Rozdzieliĺy nas sprawy
polityczne, gdyž on walczyĺ w armii angielskiej, a ja przyĺćczyĺem siĹ do Jankesów, pomimo to byli×my nadal
przyjacióĺmi. Powierzyĺ mi caĺe swe mienie, nie žćdajćc w zamian žadnego dowodu. Dziad twój, Oliwierze, nic nie wiedziaĺ o tym, že prowadzili×my na spóĺkĹ róžne korzystne przedsiĹbiorstwa, gdyž jako arystokrata angielski uwažaĺby za ujmĹ wszelkie handlowe kombinacje. Po skoĄczonej wojnie ojciec twój odpĺynćĺ do Anglii a jego dobra, za bezcen tu sprzedawane, poczćĺem nabywaŹ z jego funduszów, majćc nadziejĹ, že mu wkrótce zdam z tego rachunek. Staĺo siĹ inaczej. Puĺkownik zginćĺ na morzu, a z nim, jak ogólnie twierdzono, zginćĺ równiež jego jedyny syn i spadkobierca. W jaki sposób ocalaĺe×, Oliwierze?
- Nie towarzyszyĺem ojcu w tej
podróžy i dopiero otrzymawszy wiadomo׏ o jego ×mierci udaĺem siĹ na poszukiwanie mego dziadka, do Ameryki, wiedzćc, že pozostaĺ bez ×rodków do žycia, ale dowiedziaĺem siĹ, iž zabraĺ go do siebie czĺowiek, który sĺužyĺ dawniej pod jego dowództwem, Nataniel Bumpo. Dziadek przebywaĺ w lasach darowanych mu przez Delawarów. Przyczyniĺ siĹ do tego John Mohikanin, któremu dziad mój uratowaĺ žycie a ów John, którego ciaĺo spoczywa w pieczarze byĺ wówczas potĹžnym wodzem, znanym pod imieniem Czyngaszguk i on to przez wdziĹczno׏ dla majora Effinghama uczyniĺ go swym przybranym synem. Indianie nazywali dziadka Požeraczem Ognia, a czasem Orĺem, stćd i na mnie przeszĺo to imiĹ, zarazem powstaĺa pogĺoska, že w žyĺach moich pĺynie krew indiaĄska. Dziadek po stracie syna wpadĺ w stan zniedoĺĹžnienia i gdyby nie troskliwa opieka Nataniela, zginćĺby marnie. Bumpo nie mógĺ znie׏, aby nieustraszony, dzielny dowódca staĺ siĹ w póŽniejszych latach
po×miewiskiem obojĹtnych ludzi, wiĹc ukrywaĺ go starannie przed oczyma caĺego ×wiata. "Lepiej niech sćdzć, že nie žyje uwielbiany niegdy× nasz major, który walczyĺ mĹžnie z Irokezami i Francuzami w Kanadzie,
przybrany syn Wielkiego WĹža, Czyngaszguka" - mawiaĺ nieraz nasz zacny Bumpo i otaczaĺ go najtroskliwszć opiekć, pomimo
že sam jedynie polowaniem zarabiaĺ na žycie.
- Jakže mogĺe×, Oliwierze,
posćdzaŹ mnie o nikczemne przywĺaszczenie sobie waszego mienia? - rzekĺ sĹdzia wzruszony do gĺĹbi.
- WyznajĹ, že milczenie pana
sĹdziego co do pochodzenia jego majćtku nieraz wprowadzaĺo mnie w zdumienie, a duma rodowa nie
pozwoliĺa dopominaŹ siĹ o wĺasno׏, która wedĺug litery prawa naležy do pana. Wolaĺem uchodziŹ za nieznanego nikomu strzelca i bĺćkaŹ siĹ po lasach.
- A dlaczego nie przyszĺo ci
nigdy na my×l zwróciŹ siĹ do Fryca Hartmana? Czyž ojciec twój nie wspominaĺ o mnie?... - wtrćciĺ major z wyrzutem.
- Owszem, mówiĺ nieraz, ale
unikaĺem wszelkich wyznaĄ o swoim rodzie i pochodzeniu i gdyby nie dzisiejsze naj×cie na ciche schronienie mego dziada, byĺbym može w dalszym cićgu zachowaĺ tajemnicĹ. Nagle nam zasĺabĺ i obawiam siĹ, aby nie spoczćĺ wkrótce obok Mohikanina.
Nadjechaĺ powóz, do którego
przeniesiono ostrožnie zdziecinniaĺego starca, okazujćcego wielkć rado׏ z tego powodu. Gdy go wniesiono do salonu, oglćdaĺ sprzĹty my×lćc widocznie, že wróciĺ do wĺasnego domu. Przemawiaĺ tak, jakby czuĺ sić gospodarzem domu, po czym wpadĺ w odrĹtwienie. Bumpo z Oliwierem odnie×li go do przygotowanego dlaĄ pokoju i poĺožyli na wygodnym ĺóžku. Temple z majorem byli w
gabinecie sĹdziego i tam wezwany zostaĺ Oliwier Effingham.
- Przeczytaj ten papier
Oliwierze - rzekĺ sĹdzia - przekonasz siĹ, že nie miaĺem nigdy zamiaru skrzywdzenia twej rodziny. W testamencie przygotowanym zawczasu, uznajĹ prawa Effinghamów i ich spadkobierców mogćcych siĹ kiedykolwiek zgĺosiŹ.
Oliwier z widocznym wzruszeniem odczytaĺ ten jawny dowód bezinteresowno×ci Templa, do którego žywiĺ dotćd nieuzasadnionć niechĹŹ.
Elžunia z oczami pĺonćcymi
rado×cić, zapytaĺa Oliwiera swym dŽwiĹcznym gĺosem:
- Czy pan jeszcze powćtpiewasz?
- Nigdy o szlachetno×ci pani nie wćtpiĺem! - zawoĺaĺ Mĺody Orzeĺ gorćco, nie mogćc ukryŹ dĺužej swego uczucia.
- Przekonaĺe× siĹ pan jaki
jest mój ojciec? - dodaĺa z
dumć Elžunia.
- Niechže mu Bóg stokrotnie
wynagrodzi! - wyrwaĺ siĹ serdeczny okrzyk z piersi mĺodzieĄca.
SĹdzia patrzyĺ z ojcowskim uczuciem na syna swego drogiego przyjaciela, a potem przeniósĺ wzrok na jedynaczkĹ. Major Hartman spozieraĺ tež na dwoje mĺodych, stojćcych obok siebie i mrugnćĺ znaczćco.
- Poĺowa mych posiadĺo×ci od
dzi× naležy do ciebie - rzekĺ sĹdzia, ×ciskajćc dĺoĄ Oliwiera - druga przypada w udziale
mojej córce, a byŹ može - dodaĺ patrzćc z pobĺažliwym u×miechem na zapĺonionć ElžuniĹ, niezadĺugo tež przejdzie w twoje rĹce.
Oliwier pochyliĺ siĹ, by ucaĺowaŹ wycićgniĹtć ku niemu rćczkĹ uroczej dzieweczki, a major žartowaĺ z mĺodych:
- To ci szczĹ×liwiec!... No,
no! Gdybym byĺ takim dziarskim mĺodzianem, jak wówczas sĺužćc
z dziadkiem Oliwiera na
jeziorach, to by× siĹ musiaĺ ze mnć zmierzyŹ, zanim by× otrzymaĺ tak piĹknć nagrodĹ!
- Daj pokój, Fryc! - ×miaĺ siĹ
sĹdzia - pamiĹtaj, že masz lat siedemdziesićt i že Ryszard czeka ciĹ z toddy, zrobionym wedĺug swych niezawodnych przepisów.
To mówićc uprowadziĺ z sobć majora, przybyĺ wĺa×nie pan Le Quoi, chcćc požegnaŹ siĹ przed swym wyjazdem do Francji. Miaĺ przy tym skryty zamiar zĺožyŹ swe serce u stóp uroczej Elžuni i o×wiadczyŹ jej swe gorćce
uczucia, ale widzćc, že siĹ spóŽniĺ i nie ma žadnej szansy, poszedĺ pocieszaŹ siĹ przy kubku toddy z szeryfem i majorem.
Rozdziaĺ XXI~
Rok póŽniej. ~
SzczĹ×liwa para.~
Natty Bumpo odchodzi w ×wiat
Rok przeszĺo upĺynćĺ od opisanych powyžej wypadków. Gĺównym wydarzeniem w tym czasie, byĺ ×lub Oliwiera z Elžunić, a nastĹpnie ×mierŹ majora Effinghama. Zgasĺ on, pozostawiajćc žal po sobie w sercu tych, którzy go dawniej znali.
Natty i Beniamin zostali chwilowo osadzeni w wiĹzieniu, aby powaga prawa pozostaĺa nienaruszona, ale sĹdzia wysĺaĺ wnet goĄca do Albany i uzyskaĺ u wyžszej wĺadzy darowanie winy staremu strzelcowi. Dulitl za× otrzymaĺ pieniĹžne odszkodowanie, wiĹc swe oskarženie cofnćĺ i wkrótce wyjechaĺ na zawsze z Templtonu przez nikogo nie žaĺowany. Beniamin powróciĺ do swych obowićzków, a Bumpo do lasów. Ryszard przestaĺ drĹczyŹ Marmaduka dziwacznymi pomysĺami; Le Quoi odzyskaĺ swe majĹtno×ci, odnalazĺ rodziców i pisywaĺ
czĹsto listy peĺne wdziĹczno×ci dla przyjacióĺ, którzy go tak uprzejmie przyjmowali w Ameryce.
Pewnego poranka Oliwier
zaproponowaĺ žonie przechadzkĹ nad jeziorem, a nastĹpnie zaprowadziĺ jć na miejsce, gdzie staĺa dawniej chatka Bumpa. Ziemia wyĺožona byĺa darnić, której jesienne deszcze nadaĺy
wiosennć ×wiežo׏. Kamienny mur otaczaĺ ten zakćtek, a furtka wiodĺa do ×rodka. Elžunia dostrzegĺa strzelbĹ Nattiego opartć o mur i dwa psy strzelca siedzćce obok. Stary przyjaciel klĹczaĺ na ziemi przed grobowym kamieniem z biaĺego marmuru i wyrywaĺ zielsko, po chwili podniósĺ siĹ i przyglćdaĺ uwažnie napisom i ozdobom. W pobližu tego grobu byĺ artystycznie wykonany pomnik upiĹkszony urnć.
Natty nie zauwažyĺ, že mĺoda
para stanĹĺa za nim i ×ledzi go uwažnie, wiĹc zĺožywszy rĹce na piersiach, mruczaĺ do siebie:
- Wcale nieŽle zrobione! ťuk,
strzaĺy, fajka, nawet tomahawek, co prawda dobry dla tego, kto go nigdy nie widziaĺ, ale zawsze co× nieco× broĄ indiaĄskć przypomina. Odpoczywajć tu sobie blisko jeden drugiego, jak przebywali za žycia! A któž to moje ko×ci zĺožy, gdy wybije ostatnia godzina?... - Tu westchnćĺ, smutno potrzćsajćc gĺowć.
- Je×li juž ta nieszczĹsna
godzina nadejdzie, znajdć siĹ przeciež dobrzy przyjaciele, którzy oddadzć ci ostatnić posĺugĹ - odezwaĺ siĹ Oliwier, kĺadćc mu rĹkĹ na ramieniu. - Nie frasuj siĹ tym Sokole Oko!
Bumpo odwróciĺ gĺowĹ, nie
okazujćc najmniejszego zdziwienia, obyczaj ten bowiem przyjćĺ od Indian, i odrzekĺ:
- Przyszli×cie odwiedziŹ
zmarĺych? To dobrze. A czy pamiĹtaĺe× o tym, Oliwierze, žeby gĺowĹ majora obróciŹ w
stronĹ zachodu, a Mohikanina ku wschodowi?
- Uczyniĺem, jak žćdaĺe×.
- A co w napisie powiedziane
jest o wodzu Delawarów i o jednym z najdzielniejszych biaĺych, jakiegokolwiek w tych górach widziano?
Oliwier zaczćĺ odczytywaŹ powoli sĺowo po sĺowie, wskazujćc je staremu strzelcowi:
"Tu ležy ×p. Oliwier
Effingham, major królewsko_brytyjskiego 60. puĺku piechoty. Odznaczaĺ siĹ gĺĹbokć
wiarć, prawo×cić charakteru, waleczno×cić i cnotami. W zaraniu žycia posiadaĺ bogactwa, zaszczyty i znaczenie; wieczór jego dni zasĹpiĺ mrok zapomnienia, ubóstwa, cierpieĄ i przeciwno×ci losu, osĺadzaĺo je wszakže po×wiĹcenie siĹ wiernego przyjaciela i byĺego podkomendnego, Nataniela Bumpo".
Natty drgnćĺ ze wzruszenia,
sĺyszćc swoje nazwisko i u×miechnćĺ siĹ z zadowoleniem.
- Co mówisz? WiĹc doprawdy
kazaĺe× wyryŹ to na marmurze? Niech ci to Bóg wynagrodzi! A co napisane jest o czerwonoskórym?
- Zaraz przeczytam: "PamiĹci
wodza Delawarów, znanego pod imieniem Johna Mohikanina i Czyngaszguka!
- Czyn_gasz_gu_ka - przerwaĺ
Natty, dobitnie wymawiajćc sylaby - to znaczy Wielkiego WĹža. Nie možna siĹ myliŹ, bo nazwiska indiaĄskie zawsze co× oznaczajć.
- Dobrze, kažĹ poprawiŹ - odrzekĺ Mĺody Orzeĺ i czytaĺ dalej: - "Byĺ on ostatnim z plemienia zamieszkujćcego tĹ krainĹ. BĺĹdy jego byĺy bĺĹdami Indianina, cnoty jego byĺy cnotami sprawiedliwego czĺowieka".
- Tak jest, rzetelna prawda -
potakiwaĺ Bumpo. - Ach, - westchnćĺ naraz - gdyby×cie go widzieli jak walczyĺ mĹžnie w bitwie podczas której major
Effingham ocaliĺ mu žycie! Te ĺotry Irokezi przywićzali go juž do sĺupa. Sam przecićĺem mu wiĹzy, daĺem mój tomahawek i nóž. Wieczorem, tegož dnia powaliĺ i oskalpowaĺ jedenastu wrogów. Smutno pomy×leŹ, že nie zabĺysnć juž nigdy ogniska Delawarów w×ród tych wyniosĺych gór, že ani jeden czerwonoskóry tu nie pozostaĺ. Hej! hej! Dobre byĺy czasy i ja zžyĺem siĹ z tymi ludŽmi, chociaž sam zaliczam siĹ do biaĺych. Ale do׏ juž tych gawĹd, czas mi odej׏.
- Dokćd? - zagadnćĺ Oliwier.
- Zapewne macie zamiar polowaŹ
gdzie× w odlegĺej stronie - dorzuciĺa Elžunia, widzćc že
strzelec wbrew zwyczajowi zarzuciĺ na ramiĹ toboĺek. - Nie naležy podejmowaŹ trudu dalekich wypraw w waszym wieku.
- Elžunia ma zupeĺnć sĺuszno׏
- rzekĺ Oliwier.
- íycie jest ciĹžkie - odpowiedziaĺ Natty - a
polowanie to jeszcze jedyna rzecz, która mi pozostaĺa na ×wiecie. Wiedziaĺem, že mi nieĺatwo bĹdzie rozstaŹ siĹ z wami, totež przyszedĺem tylko požegnaŹ groby i miaĺem zamiar odej׏ nie widzćc siĹ z miĺymi sercu, by siĹ nie roztkliwiaŹ bez potrzeby. Mam zamiar udaŹ siĹ w okolice wielkich jezior, gdzie sć jeszcze lasy nie tkniĹte siekierć. Tam tylko žyŹ i umieraŹ! Trzymaĺem siĹ tu
dopóki oni žyli - dodaĺ wskazujćc na groby - wam do niczego przydatnym byŹ nie mogĹ. Czas, wiĹc, bym pomy×laĺ o sobie i staraĺ siĹ przepĹdziŹ wedĺug
wĺasnego upodobania tĹ resztĹ dni, które mi jeszcze pozostaĺy.
- Je×li tylko braknie ci
czego, dobry, kochany mój Natty - zawoĺaĺ Oliwier - to powiedz
nam szczerze, a postaramy siĹ speĺniŹ wszystko, czego tylko zažćdasz.
Bumpo skĺoniĺ z wdziĹczno×cić
gĺowĹ.
- Zamiary wasze sć dobre -
odparĺ pogodnie - ale gusta nasze sć odmienne; nie chodzimy jednymi drogami. Znajdziemy siĹ wszakže kiedy× obok siebie w krainie sprawiedliwych, mam nadziejĹ, že tak bĹdzie.
- Sćdziĺam, že do koĄca žycia
bĹdziecie z nami! - rzekĺa Elžbieta ze szczerym žalem.
- Pozwól nam przynajmniej
wybudowaŹ chatkĹ dla ciebie w miejscu, jakie sam sobie obierzesz, choŹby o kilkana×cie mil stćd odlegĺym, aby×my mogli od czasu do czasu mieŹ o tobie wie×ci.
- Je×li macie nieco przyjaŽni, pozwólcie mi žyŹ w sposób, jaki dla mnie jedynie wydaje siĹ przyjemny! - rzekĺ Bumpo tonem pro×by.
Nie pomogĺy žadne nalegania i perswazje. Elžunia rozpĺakaĺa
siĹ na dobre, a Oliwier wydobyĺ pugilares i wszystkie znajdujćce siĹ tam asygnaty podaĺ strzelcowi.
Natty obejrzaĺ je ciekawie.
- Ach, to sć owe papierowe
pienićdze? Nigdy ich nie widziaĺem - szepnćĺ jakby do siebie. - To tylko dobre dla ludzi uczonych na ksićžkach, mnie trudno byĺoby poznaŹ siĹ na tym. Nie mógĺbym nawet užyŹ ich do strzelby, bo tylko skórĹ w nić kĺadĹ. Obdarzyli×cie mnie juž bardzo hojnie, oddajćc mi caĺy proch, pozostaĺy w sklepie po odjeŽdzie Francuza. To caĺe moje bogactwo. A teraz niech pani pozwoli staremu wĺóczĹdze ucaĺowaŹ swć biaĺć rćczkĹ i niech was Bóg bĺogosĺawi.
Elžunia podniosĺa gĺówkĹ,
stary strzelec spojrzaĺ w jej zroszone ĺzami Žrenice, pochyliĺ siĹ nad biaĺć twarzyczkć i zdjćwszy czapkĹ, dotknćĺ jej czoĺa z ojcowskć tkliwo×cić.
Oliwier u×cisnćĺ jego rĹkĹ w
milczeniu, ale w u×cisku tym wyraziĺ mu caĺe serdeczne
przywićzanie do niego.
Bumpo zarzuciĺ na ramiĹ swć ukochanć strzelbĹ i odszedĺ po×piesznie. Po chwili dopiero odwróciĺ siĹ i zawoĺaĺ dono×nie:
- Za mnć Hektor! W drogĹ Slut! Psy pobiegĺy za swym panem,
oddalajćcym siĹ wielkimi krokami. Wspićwszy na pagórek, Bumpo zatrzymaĺ siĹ, spojrzaĺ na mĺodych stojćcych wcićž jeszcze na tym samym miejscu, poruszyĺ rĹkć w powietrzu na znak požegnania, potem zakryĺ nić oczy, jakby chcćc ukryŹ ĺzy i odszedĺ w ×wiat.
Od tego czasu nikt juž nigdy nie widziaĺ starego strzelca. Na próžno go sĹdzia Temple kazaĺ szukaŹ wszĹdzie, nigdzie znaleŽŹ nie možna byĺo wĹdrowca, który jak siĹ potem okazaĺo, udaĺ siĹ na Zachód i byĺ pierwszym z tej gromady osadników zwanych pionierami, torujćcych drogĹ Amerykanom przez rozlegĺy lćd do drugiego morza.