Norton Andre ŚC 1 7 Estcarp Strzeż się sokoła


Andre Norton

Strzeż się sokoła

Przełożyła: Ewa Witecka

SCAN-dal

Dla Pauliny Griffin,

której zachęty i sugestie

przyczyniły się do powstania

tej opowieści

Estcarpem, ostatnią ostoją Starej Rasy, rządziły Strażniczki, Kobiety Władające Mocą Czarodziejską. (Owa Moc była niegdyś dziedzictwem wszystkich członków tego plemienia). Estcarp tkwił jak w kleszczach pomiędzy zasiedlonymi przez nowe ludy dwoma wrogimi państwami — Alizonem na północy i Karstenem na południu. Na wschodzie leżało Escore, tajemnicza kraina, do której dostępu broniła stworzona przez Moc zapora. Zapora ta miała chronić mieszkańców Estcarpu przed starożytnym Złem. Później przez jedną z Bram przybyli Kolderczycy — władcy dziwnych maszyn i twórcy armii żywych trupów — z zamiarem objęcia rządów nad nowym światem. Z całej duszy nienawidzili mieszkańców Estcarpu, ponieważ kolderskie maszyny nie mogły zapanować nad ich umysłami.

Zdobyli Gorm i Sulkar — twierdzę morskich wędrowców od dawien dawna sprzymierzonych z Estcarpem. Uczynili z karsteńskiego księcia Yviana jednego ze swoich agentów o martwych umysłach. Zaatakowali więc Estcarp z dwu stron, jakby był on orzechem, który można rozłupać między dwoma kamieniami.

Mniej więcej w tym samym czasie, z innego świata i z innej epoki, przybył do Estcarpu Simon Tregarth, który złożył przysięgę wierności Czarownicom. Razem z wygnanym z Gormu Korisem, Czarownicą imieniem Jaelithe i Loyse z Verlaine (za pośrednictwem topora weselnego poślubionej księciu Yvianowi, którego nigdy nie widziała na oczy) wyruszył przeciw wrogom, porwawszy do walki cały Estcarp.

Kolderczycy zostali odepchnięci do Bramy, którą za nimi wspólnie zamknęli Simon i Jaelithe (wbrew obyczajom swego ludu wyszła ona za Simona i przez to utraciła przychylność Strażniczek, ale nie dar władania mocą). Wkrótce potem w Karstenie wybuchła wojna domowa, ponieważ książę Yvian nie pozostawił następcy tronu.

Władca ten przed śmiercią (a zginął z rozkazu Kolderczyków) wyjął spod prawa wszystkich ludzi ze Starej Rasy, mieszkających w jego państwie. Niektórym udało się uniknąć krwawej masakry i uciec na północ, do dalekich krewnych w Estcarpie. Tam pod wodzą Simona stali się Strażnikami Granicznymi i razem z Sokolnikami strzegli górskich przejść.

W Karstenie władzę objął „nowy człowiek” imieniem Pagar, który zjednoczył zwaśnionych wielmożów wskazując im wspólny cel: Estcarp. Armia Estcarpu okazała się zbyt słaba, by pokonać wroga. Pragnąc ratować kraj, Czarownice skupiły wszystkie swoje siły i w ciągu jednej nocy skierowały je przeciw samej ziemi: góry stały się dolinami, a doliny wydźwignęły się ku niebu. Później nazwano to Wielkim Poruszeniem. W rezultacie wiele Strażniczek umarło, a te, które ocalały, utraciły niemal całą siłę, lecz Pagar i jego armia zostali unicestwieni.

Jaelithe Tregarth urodziła swemu małżonkowi troje dzieci jednocześnie — rzecz dotąd nie znana w Estcarpie. Po kilku latach, gdy były jeszcze małe, wyruszyła na poszukiwanie Simona, który tymczasem zaginął podczas wyprawy zwiadowczej. Trójka młodych Tregarthów trzymała się razem, mimo że Strażniczki porwały ich siostrę, chcąc wykształcić ją na przyszłą Czarownicę. W noc Wielkiego Poruszenia bracia uwolnili ją z Przybytku Mądrości. Uciekli na wschód i nie przeszkodziła im w tym starożytna zapora, ponieważ w ich żyłach płynęła domieszka obcej krwi. W taki oto sposób trafili do Escore, zapomnianej ojczyzny Starej Rasy, i walczyli tam ze złymi mocami, które niechcący obudzili swym przybyciem. Przyłączyło się do nich wielu wygnańców z Karstenu i całymi rodzinami i klanami przesiedliło do kraju, z którego przed wiekami uciekli ich przodkowie.

Po śmierci Pagara i jego armii, w Karstenie ponownie zapanował chaos. Ruszone z posad góry zyskały sobie złą sławę i tylko zbójcy szukali tam schronienia. Z przebudzonego, kipiącego magią Escore przybyły nieznane, niesamowite istoty i grasowały na nowych terenach łowieckich.

Rządy nad wyczerpanym ciągłymi wojnami Estcarpem objął Koris z Gormu. Z czasem przyłączyli się do niego Jaelithe i Simon Tregarth. Wróciwszy z innego świata dzięki pomocy swoich dzieci, woleli bronić zachodnich, a nie wschodnich rubieży.

Niegdyś Kolderczycy podstępem skłonili Alizończyków do napaści na zachodni kontynent, gdzie rozciągały się doliny High Hallack. Najeźdźcy ponieśli druzgocącą klęskę. Na północy Estcarpu zapanował niepewny pokój, chociaż wrogo nastawieni sąsiedzi częstymi wypadami wypróbowywali graniczne umocnienia, i tam też Koris skoncentrował swoje siły.

Lata po wielkiej wojnie były pełne niebezpieczeństw i wędrówek ludzi, którzy wszystko utracili, zwłaszcza zaś wygnańców z Karstenu. Niektórzy osiedli w Estcarpie, jakkolwiek nigdy nie uznali go za nową ojczyznę, inni zaś wstąpili na służbę tam, gdzie ją znaleźli.

Posępni i groźni Sokolnicy musieli uciekać ze swego górskiego Gniazda, zniszczonego podczas Wielkiego Poruszenia. Wspaniała twierdza stała się kupą kamieni. Sprawna organizacja przestała istnieć i rozproszyli się po świecie. Służyli więc jako marynarze na sulkarskich statkach albo szukali innego zajęcia. Tak płynęły lata i większość ludzi nie potrafiła od nowa zapuścić korzeni. Pod nowymi rządami Estcarp nie był pewny swej przyszłości.

Rozdział I

Wiatr rozhulał się o świcie. Pierwszy poryw zerwał łupkową dachówkę i z hałasem roztrzaskał na dziedzińcu karczmy. Romsgarth był niegdyś sporym miastem, w którym spotykali się wędrowni kupcy, a zarazem ostatnią estcarpiańską twierdzą strzegącą początku górskiego szlaku wiodącego do Karstenu. Miasto było bardzo stare i zniszczone: przynajmniej trzecia część starodawnych kamiennych budowli zawaliła się i zamieniła w zarośnięte zielskiem ruiny. Od targowych dni i spotkań tamtych wiecznie czymś zaaferowanych kupców przeminęły prawie dwa pokolenia. Karsten… Któż teraz podróżował przez góry do Karstenu? Wielkie Poruszenie zniszczyło wszystkie trakty i drogi, w granicznych górach powstały nowe zapory i przejścia, znane tylko banitom, uciekinierom i zbójcom, którzy ściągali tu zewsząd w poszukiwaniu kryjówek w szczelinach i pieczarach.

Przy oknie karczmy stała dziewczyna, przytrzymując okiennicę, by nie szarpał nią wiatr, i z wysuniętym koniuszkiem języka patrzyła na budzące się do życia miasto. Ten nerwowy nawyk, z którego nie zdawała sobie sprawy, zdradzał, że dręczy ją niepokój; jednak nie pozostał przy życiu nikt, kogo by obchodziły troski Tirthy z Sokolego Rogu.

Wielu łudzi krążyło teraz wzdłuż nie strzeżonej granicy. Wyczerpani długą wojną, snuli się bez celu, bądź szukali jakiegoś schronienia lub załatwiali sprawy, które pragnęli utrzymać w tajemnicy. W zrujnowanych, umierających miastach nie zadawano wędrowcom zbędnych pytań. Życie Estcarpu skupiło się na północy: na żyznych ziemiach i w portach pełnych sulkarskich statków, gdyż wytrwali kupcy na nowo przecierali swe dawne morskie szlaki.

W karczemnej izbie, gdzie skręcona szmatka — udająca knot w misce z olejem — bardziej dymiła, niż dawała światło, wisiał kwaśny odór: świadectwo pobytu zbyt licznych wędrowców, miernego starunku właścicieli i upływu lat. Brzemię czasu przygniatało popękane ściany, czyniło podłogę nierówną, bo jej grube deski wydeptały niezliczone obute stopy. Tirtha głęboko wciągnęła do płuc czyściejsze powietrze z zewnątrz, po czym zamknęła okiennice i wsunęła na miejsce drążek. Lekkim i szybkim krokiem zbliżyła się do kulawego stołu. Poruszała się jak ktoś, kto przywykł do niebezpiecznych szlaków.

Po raz już drugi od chwili przebudzenia sprawdziła ukrytą pod brązowym kaftanem sakiewkę, która stanowiła część paska zaciśniętego pod warstwami odzieży wokół talii. Wykonany z wężowej skóry i mocny, był dostatecznie giętki, żeby bez otwierania mogła wyczuć zawartość. Trzymała tam pieniądze — gromadzone powoli i z wielkim trudem. Wystarczyło, że spojrzała na swoje zrogowaciałe ręce czy poczuła ból przy ruchu chudych ramion, a przypominała sobie, jak je zdobyła. Miała tam też niewielki skarb, składający się z dziesięciu nieregularnych złotych krążków — tak starych, że zniknęły z nich wszelkie oznakowania — prawdziwy dar losu. Uznała to wydarzenie za znak, że jej marzenia stają się rzeczywistością.

Porąbała zwalone drzewo, by oswobodzić drogę dla pługa, i wśród korzeni znalazła rozbite naczynie, a w nim — ukryty skarb! Los sprzyjał jej również dlatego, że była w tym momencie sama. Gburowaty gospodarz, który najął Ją do pomocy przy zbiorach, uznał za stosowne wysłać samą do najcięższej pracy, jaką mógł znaleźć — przypuszczała, że tylko po to, by jej udowodnić, iż jako kobieta do niczego się nie nadaje.

Jeszcze raz dotknęła warg koniuszkiem języka. Nigdy nie będzie kuchenną służką ani praczką. Miała na sobie męski strój, u pasa nosiła miecz, lecz jego brzeszczot wyszczerbił się i zrobił taki cienki, że w obawie czekała, iż przy lada okazji się złamie. Na gałce wciąż jeszcze trwał nie zatarty rysunek, który bardzo sobie ceniła — głowa sokoła z rozwartym lekko dziobem, jakby wydającego bojowy okrzyk. I to było całe jej dziedzictwo, chyba że…

Karsten i pewien sen. Odkąd Czarownice z Estcarpu mocą swej magii dokonały Wielkiego Poruszenia, ruszając z posad góry i wstrząsając ziemią — i w ten sposób unicestwiły siły armii księcia Pagara — nikt nie wiedział, co działo się teraz za granicznymi górami.

Ze strzępów wiadomości i niejasnych pogłosek, które Tirtha starała się wydobyć od każdego napotkanego wędrowca (a robiła to bardzo ostrożnie, żeby nikogo nie zaciekawiło, dlaczego ta wysoka kobieta o stanowczych rysach spalonej na brąz twarzy interesuje się czymś więcej niż pracą i codzienną strawą), wynikało, że Karsten rozpadł się na mnóstwo niewielkich majętności, które często toczyły ze sobą wojny. Od czasów Pagara żaden wielmoża nie zyskał na tyle dużej przewagi, by znów zjednoczyć podzielone księstwo.

Z jednej strony, taki stan rzeczy mógł dobrze się przysłużyć sprawie Tirthy, z drugiej jednak — stać się znaczącą przeszkodą. Sama jeszcze nie wiedziała, jak to ocenić. Odkrycie złotego skarbu uznała za dobrą wróżbę, ale wnet uświadomiła sobie, że nie powinna wyruszać na południe bez przewodnika: podczas Wielkiego Poruszenia zniknęły wszystkie znaki orientacyjne. Samotna wędrówka była zatem niemożliwa.

Pozostał jej więc targ najmitów.

Przypasała miecz i narzuciła grubo tkaną opończę podszytą zajęczym futerkiem. Odzienie zbytkowne, jak na stan jej sakiewki, ale dające osłonę przed niepogodą — taką jak ta wyjąca za progiem wichura — oraz zapewniające ciepło w nocy. Przez ramię przewiesiła podróżną sakwę oraz kołczan z łukiem i strzałami. Przez kilka miesięcy uczyła się je wyrabiać, a później uparcie ćwiczyła oko. Nie miała pistoletu strzałkowego. Na to mogli sobie pozwolić bogacze, wodzowie klanów i ich drużynnicy, albo żołnierze Marszałka Korisa, strzegący teraz prawa i porządku w Estcarpie.

Na dole w stajni czekała niewysoka klacz o kosmatej sierści, pewnym kroku — zadowalająca się skąpo rosnącą trawą — i wyjątkowo złośliwym usposobieniu. Jednakże właśnie ta złośliwość chroniła wierzchowca Tirthy przed kradzieżą. Klacz była równie chuda i niepozorna, jak jej pani, a połyskujący miedzią czarny włos przystawał do krótko obciętych kędziorów Tirthy, nierównymi kosmykami opadających na czoło.

Przed -zejściem do wspólnej izby dziewczyna zgasiła palcami knot lampy. Stąpając bezszelestnie po wyżłobionych niezliczonymi stopami schodach, skrzywiła się: z dołu bił smród ludzkiego potu i kuchenne wyziewy.

Chociaż było jeszcze wcześnie, karczmarka stała już przy palenisku. Była to otyła kobieta o obwisłym brzuchu przykrytym workowatym fartuchem, z zakasanymi rękawami na ramionach niemal równie grubych, jak uda Tirthy. W jednym ręku trzymała długą chochlę, a drugą zaciskała w pięść, gdyż dopiero co dała kuksańca pilnującej garnka dziewczynie. Przez mieszaninę innych zapachów przebijał swąd spalenizny i Tirtha z łatwością rozpoznała rodzaj przewinienia podkuchennej.

Wprawdzie przypalone, ale zawsze jedzenie. Tirtha już dawno nauczyła się nie wybrzydzać — wystarczy, że potrawa jest ciepła i sycąca. Nie miała dość pieniędzy na zamawianie specjalnych dań. Wzięła ze stołu pustą drewnianą miskę, wybrała rogową łyżkę, która przynajmniej wyglądała na wytartą po poprzednim użyciu, i podeszła do rozpalonej kuchni.

Służebna dziewka pochlipując odpełzła na czworakach na bezpieczną odległość od swej pani, która mieszała w garnku tak zamaszyście, że jego zawartość przelewała się przez krawędzie.

— Owsianka. Możesz też dostać kotlet wołowy. — Karczmarka skupiła teraz uwagę na Tircie. Małymi oczkami już oceniła gościa i uznała, że nie warto go namawiać do bardziej wyszukanego posiłku.

— Niech będzie owsianka — zgodziła się Tirtha wyciągając miskę, do której karczmarka wlała sześć chochli z lekkością wynikającą z wieloletniej praktyki.

Buchająca z miski para pachniała nie tylko spalenizną, ale i stęchlizną — kaszę ugotowano z resztek zimowego przemiału. Nie dodano dla smaku ani kawałków boczku, ani nawet krajanej cebuli. Mimo wszystko było to jedzenie — a więc energia, która pozwoli Tircie przeżyć ten ranek, i dziewczyna nie wahała się przed zwiększeniem jej rezerw. Musiała porobić zakupy. W górach było dużo dzikiej zwierzyny, Tirtha zaś umiała zastawiać sidła; nie zużywała w ten sposób strzał, no, chyba że los zesłał jej antylopę. Poza tym, w lesie i górach wraz z nastaniem wiosny pojawiło się wiele świeżych zielonych kiełków, które po ugotowaniu służyły nie tylko jako pokarm, lecz także jako przyprawy. Problemem była sól i kilka innych rzeczy, na które z niechęcią musiała wysupłać pieniądze. Ułożyła w myśli spis.

Podczas gdy dziewczyna nie śpiesząc się opróżniała miskę, karczmarka coraz to obrzucała Tirthę podejrzliwymi spojrzeniami, bez wątpienia szykując się do zjadliwej riposty na jakąkolwiek skargę. Tirtha wiedziała, że właścicielka zajazdu ma wobec niej zastrzeżenia. Była dla niej ni psem, ni wydrą. Zresztą, dla każdego w tych stronach. Kobieta podróżująca jak mężczyzna, nie zajmująca właściwego jej płci miejsca?! To prawda, że Tirtha rzucała się w oczy, ale przecież docierali tutaj równie dziwni jak ona przybysze. Jeżeli nawet poplotkowano o niej dzień lub dwa, wkrótce na pewno przyjedzie ktoś inny, kto ich zadziwi i da pożywkę dla przypuszczeń i domysłów. Z tej strony granicy nie musiała się niczego obawiać. Ale po tamtej… Nawet jej twarz mogłaby ściągnąć na nią śmierć, jeżeli dawne opowieści mówiły prawdę, a nie wątpiła, iż żaden z ponurych szczegółów nie został wymyślony przez bardów — Kowali Pieśni. Za rządów księcia Yviana ludzie ze Starej Rasy po trzykroć zostali ogłoszeni banitami i wyjęci spod prawa. polowano na nich jak na dzikie zwierzęta i zabijano — czasami w straszny sposób — i dotąd nie zatarła się pamięć tamtych dni.

Ci którym się poszczęściło, zbiegli do Estcarpu i zostali Strażnikami Granicznymi; wędrowali tam i z powrotem krwawym szlakiem, tworząc pierwszy mur obronny dla przybranej ojczyzny. Mężczyźni i kobiety ze Starej Rasy, którzy widzieli śmierć swoich najbliższych, niczego nie zapomnieli. Miecz u boku Tirthy miał swój udział w tamtych czasach, chociaż walki się skończyły, zanim odrosła od stołu nie wyższego niż ten, przy którym obecnie siedziała. Mimo to nienawiść stała się integralną częścią jej istoty. Członkowie Starej Rasy żyli długo — o ile nie zginęli przedwcześnie na wojnie — i jeszcze dłużej pamiętali.

Do wspólnej izby schodzili się teraz inni podróżni. Zauważyła wśród nich przynajmniej trzech, którzy przypuszczalnie tak jak ona wyruszą na jarmark najmitów odbywający się tutaj wczesną wiosną. Nosili lepszą odzież i mieli pełniejsze twarze, jak gdyby nie znali przednówkowej biedy. Byli to ekonomowie z okolicznych włości wysłani po najem pasterza, krowiarki, a jeśli będzie sprzyjać im szczęście, może znajdą nawet tkaczkę.

Tirtha szukała kogoś całkiem innego i tutaj sprowadziły ją tylko niepewne pogłoski. Chociaż wielu uczestników wojen otrzymało ziemie na wschodzie lub pozostało drużynnikami wielmożów, których znaki przyjęli na tarcze (inni zaś stali się banitami, ponieważ z wojennego rzemiosła pozostała im jedynie umiejętność grabieży) — nadal można było wynająć wyćwiczonego żołnierza, któremu akurat się nie wiodło. A najemnicy lepszego pokroju, którzy zachowali dumę i przestrzegali starych obyczajów, mogli złożyć mieczową przysięgę w zamian za przyjęcie na służbę.

Potrzebowała znającego góry mężczyzny, który nie wszedł w konflikt z prawem i zgodziłby się zostać przewodnikiem do Karstenu. Gotowa była zapłacić mu za to sporą część sumy bezpiecznie spoczywającej na jej biodrach.

Wyskrobała ostatni niesmaczny kęs z miski, włożyła do niej wylizaną łyżkę i wstała zza stołu. Najmici zgromadzą się tam, gdzie kupcy z miejscowej gildii ongiś mieli swój główny rynek. Szukający zajęcia mogli schronić się przy dokuczliwym wietrze w zaopatrzonych w daszki i podpartych kolumnami niszach, w których dawno temu stały stragany.

Ozdobną klamerką spięła opończę pod szyją, naciągnęła kaptur na głowę i przeszła przez podwórze na ulicę. Trwało to zaledwie kilka chwil, lecz silny wiatr zaparł jej dech w piersiach, uderzywszy w twarz. Na ulicy było niewielu przechodniów. Zaciągnięte chmurami ołowiane niebo wróżyło dalsze pogorszenie pogody. Tirtha skręciła na rynek i przekonała się, że miała rację — czekający ukryli się w niszach.

Wszyscy nosili na kapeluszach lub kapturach miniaturowe symbole swego zawodu: kij był oznaką pasterza, kłak owczej wełny — owczarza, ubijacz — krowiarki. Tirtha obrzuciła ich szybkim spojrzeniem. W ostatniej niszy — a padał już ulewny deszcz i wiatr ciskał kroplami jak ostrymi grotami strzał — schronił się tylko jeden mężczyzna. Był zupełnie sam, jakby rzeczywiście był banitą. Wędrowiec, z którym nikt z potulnych i kornych najmitów nie chciał mieć do czynienia, sokół wpuszczony w stado drobiu. Sokół…

Tirtha zatrzymała się, mimo woli szukając ręką wpółzatartego herbu na gałce miecza. Mężczyzna ten był tu do tego stopnia nie na miejscu, że równie dobrze mógłby być pomalowany na czerwono czy obwieszony klejnotami.

Opierał się o kolumnę i natychmiast wyprostował, gdy Tirtha się zatrzymała. Obrzucił ją spojrzeniem tak zimnym, jakby bardziej należał do sił Ciemności niż do mocy Światła. Podczas gdy dziewczyna osłaniała opończą skórzany strój, on miał na sobie kolczugę i płaszcz obcięty do kolan, z dwiema niezdarnie załatanymi dziurami. Przy butach do konnej jazdy nie było ostróg. Najbardziej zdumiało Tirthę jego nakrycie głowy.

Zamiast gładkiego hełmu Strażnika Granicznego nieznajomy nosił znacznie ozdobniejszy szłom zasłaniający mu pół twarzy. Szłom był poważnie uszkodzony i podobnie jak płaszcz nosił ślady nieporadnej naprawy. Wykuto go w kształcie sokoła, a niezgrabnie przylutowane skrzydło wyglądało jak zwichnięte.

Sokolnik! Żywa legenda! Czy ci zrodzeni do walki mężczyźni zostali aż do tego stopnia zdegradowani przez niepomyślny zbieg okoliczności i chaos wojny? Kiedyś ich Gniazdo znajdowało się w granicznych górach, ale Tirtha słyszała, że Sokolnikom przekazano to samo ostrzeżenie, które sprowadziło Strażników Granicznych na równinę Estcarpu. Musieli zatem przeżyć Wielkie Poruszenie. Tak, w minionych miesiącach dobiegła ją wieść, że niektórzy z nich służyli nawet jako marynarze na sulkarskich statkach — jak przed wiekami, kiedy po raz pierwszy przybyli do Estcarpu.

W Estcarpie nie znaleźli wszakże uznania w oczach Strażniczek, nawet wtedy, gdy zaoferowali swoją pomoc wyćwiczonych wojów dla przetrzebionej w walce armii Estcarpu. Zbyt obcy okazał się ich sposób życia dla wszechpotężnych Czarownic, które nienawidziły go i uważały za sprzeczny z naturą. Sokolnicy tworzyli bowiem wyłącznie męski klan, kobietami gardzili i czuli do nich wstręt. Owszem, mieli swoje niewiasty, z którymi płodzili następców. Trzymali je w odciętej od świata wiosce, dokąd w oznaczonych porach roku przybywali wybrani na ojców młodzi wojownicy. Nie okazywali też litości swemu potomstwu: zabijali każde dziecko, które nie urodziło się całe i zdrowe. Ich obyczaje były całkowitym zaprzeczeniem panujących w Estcarpie rządów Mądrych Kobiet. Osiedlili się na ziemi niczyjej, w górach dzielących Estcarp od Karstenu. Zbudowali tam wielką twierdzę — Gniazdo Sokolników — oraz graniczne wieże strażnicze. Na początku zapewniali ochronę kupcom podróżującym górskimi szlakami, a w niedawnych ciężkich czasach stali się estcarpiańską zaporą przeciw Karstenowi.

Strażnicy Graniczni, chociaż nie traktowali ich jak mieczowych braci, to jednak utrzymywali z nimi dość bliskie kontakty i dążyli szacunkiem. Służyli razem w przykładnej zgodzie. Posiali im żywność, najpierw potajemnie, bo zakazały tego Czarownice, a później jawnie, zarówno do samego Gniazda, jak i do ich kobiecej wioski. W ostatnich latach przed Wielkim Poruszeniem właściwie zniknęły niemal wszystkie bariery dzielące żołnierzy Estcarpu i przybyłych zza mórz cudzoziemców, uciekających przed jakąś katastrofą.

Sokolnicy po mistrzowsku władali wszelką bronią, a tak cenne dla nich sokoły, zaopatrzone w tajemnicze urządzenia, tworzyły powietrzną siatkę wywiadowczą, która coraz częściej decydowała o wyniku licznych górskich utarczek i bitew.

Tirtha odruchowo poszukała spojrzeniem sokoła — czarnego, z białym V na piersi — który powinien siedzieć na przegubie swego pana. Nie było go tam. Przy ramieniu nie zobaczyła też ręki. Koniec rękawa cienkiej kolczugi błysnął lśniącym metalem: poruszyło się pięć wąskich zębów przypominających ptasie szpony. Tirtha pomyślała, że musi to być groźna broń; nie wątpiła też, że wojownik, który zachował kolczugę, uszkodzony hełm, a w pochwie wyostrzony miecz, zapewne dobrze umiał się nimi posługiwać.

Był jednak Sokolnikiem, a Tirtha nie mogła się wyrzec swojej płci. Właśnie takiego przewodnika poszukiwała, ale nie wiedziała, czy nieznajomy zgodzi się przyjąć u niej służbę — zapewne zależało to od stopnia jego desperacji. Zapragnęła obejrzeć też jego twarz, lecz ozdobny henn zakrywał ją niemal w całości jak maska. No cóż, Tirtha wyprostowała ramiona i zrobiła dwa kroki do przodu, tym samym uciekając z zasięgu potężniejącej szybko nawałnicy. Podniosła głos, by zagłuszyć huk wiatru.

— Czy jesteś wojownikiem z czystą tarczą?

Tylko tacy wojowie oferowali swoje usługi, ale nigdy nie słyszała o Sokolniku, który by się w ten sposób określił. Tworzyli jeden klan i wstępowali na służbę wyłącznie jako oddział, a wszystkie formalności załatwiał ich dowódca. Nigdy też nie spoufalali się ze swymi chlebodawcami.

Przez moment przypuszczała, iż gardzący kobietami Sokolnik nie odpowie jej i nawet nie będzie miała okazji zaproponować mu służby. Jednak po przydługiej chwili mężczyzna przerwał milczenie:

— Jestem wojownikiem z czystą tarczą — powiedział beznamiętnie. Nie podniósł głosu, żeby przekrzyczeć wiatr, ale dobrze go usłyszała.

— Potrzebuję przewodnika w górach, a także woja… — Tirtha od razu przeszła do sprawy. Nie podobało się jej, że Sokolnik mógł wpatrywać się w nią przez otwór w hennie, podczas gdy ona sama nie widziała jego twarzy. Poruszyła się, a wtedy jej płaszcz rozchylił się nieco, odsłaniając podróżny skórzany strój używany przez Strażników Granicznych.

— Wynajmuję moje służby…

Znowu ten monotonny głos. Tirtha odniosła wrażenie, że rozmawia z odlanym z metalu człowiekiem, pozbawionym wszelkich uczuć i oczekiwań. Czy to, co go tutaj przywiodło, uczyniło zeń tylko cień wojownika, jakim był niegdyś? Nie mogła tracić na kogoś takiego swych niewielkich oszczędności. Widać jednak było, że dba on o kolczugę i broń najlepiej, jak może. Powróciła znów do metalowych szponów zastępujących mu rękę. Z każdym następnym spojrzeniem wyglądały na coraz bardziej niebezpieczne.

Popatrzyła na ołowiane niebo, a następnie przeniosła wzrok na wciąż stojącego nieruchomo jak posąg Sokolnika.

— Są lepsze miejsca do rozmowy niż to. Zatrzymałam się w karczmie. Wprawdzie we wspólnej izbie nie można porozmawiać na osobności, ale w stajni…

Żołnierz poruszył się po raz pierwszy: skinął głową. Potem odwrócił się i podniósł z ziemi zawinięty w koc tobołek, który zarzucił na ramię, pomagając sobie szponami. I tak oto znaleźli się w zajeździe, w stajni, gdzie Tirtha zostawiła swoją klacz. Usiadła na beli siana przed przegrodą Waldy spokojnie chrupiącej siano. Ruchem ręki wskazała Sokolnikowi podobne siedzisko.

Uznała, że lepiej porozmawiać z nim otwarcie. Miał w sobie coś, co budziło zaufanie, a przez ostatnie cztery lata Tirtha nauczyła się ufać swemu instynktowi. Był człowiekiem, którego spotkało nieszczęście, lecz który mimo to nie zaparł się siebie. Mógłby się złamać, ale nie ugiąć. A może nawet już nic nie zdoła go pogrążyć? Im dłużej mu się przypatrywała, tym lepiej zdawała sobie sprawę, że oto ma przed sobą wojownika, z którym należało się liczyć.

— Muszę przebyć góry, żeby dotrzeć… do Karstenu — powiedziała nieoczekiwanie. Nie musiała wyjaśniać mu już teraz swojej misji. — Dawne drogi i szlaki zniknęły, w okolicy kręcą się zbóje i maruderzy. Potrafię posługiwać się bronią i wyżyć w dzikich stronach. Nie chcę jednak zabłądzić i znaleźć śmierć wcześniej, zanim zrobię to, co muszę zrobić.

Ponownie odpowiedział jej skinieniem głowy.

— Zapłacę dwie złote monety za dwadzieścia dni służby, połowa płatna z góry. Czy masz wierzchowca?

— Tam… — Sokolnik na pewno oszczędnie używał słów. Wskazał szponami na dwie przegrody dalej.

Stał tam górski kuc, nieco większy i cięższy od klaczy Tirthy. Miał przystrzyżoną grzywę, a na ogrodzeniu wisiało siodło z rozdwojonym łękiem, na którym powinien był siedzieć sokół. Ale i tam nie było ptaka.

— A twój sokół? — Dopiero teraz odważyła się na pytanie.

Poczuła lodowate zimno płynące od Sokolnika. Równie dobrze mogłaby wejść do jakiegoś zakazanego miejsca Mocy, gdzie wysoki mur broniłby dostępu jej i jej podobnym. Przynajmniej tak się jej przez chwilę zdawało. Zlękła się, że tym nierozważnym pytaniem zerwała umowę. Chociaż… W tych warunkach jej pytanie było przecież naturalne!

— Nie mam sokoła… — odparł niższym o cały ton głosem.

Może właśnie to legło u podstaw jego wygnania. Tirtha wiedziała dostatecznie dużo, żeby dalej nie wypytywać.

— Czy odpowiadają ci moje warunki? — zapytała tak chłodno, jak tylko zdołała.

— Dwadzieścia dni… — odezwał się, jakby myśląc głośno. — A co po upływie tego terminu?

— Zobaczymy — odrzekła dziewczyna i wstała wyciągając rękę, by uściskiem przypieczętować umowę. Odniosła wrażenie, że Sokolnik położy na jej dłoni chłodne metalowe szpony, gdyż okaleczone ramię drgnęło, jakby ten ruch był dla niego bardziej naturalny. Ale zaraz potem na jej palcach zacisnęła się żywa dłoń.

Idąc do stajni sięgnęła pod opończę i wyjęła złoty krążek z pasa. Teraz uwolniwszy pośpiesznie rękę podała pieniądz żołnierzowi. Ten trzymał go chwilę, jakby rozważając ofertę, wreszcie po raz trzeci skinął głową.

— Muszę zrobić zapasy, kupić żywność — powiedziała. — Lecz mimo burzy chciałabym opuścić miasto jeszcze dzisiaj. Czy to ci odpowiada?

— Wstąpiłem na służbę… — zaczął i urwał, jakby nowa myśl przyszła mu do głowy. — Czyj herb mam teraz nosić?

Wyglądało na to, że ten Sokolnik przestrzegał starych obyczajów. Wojownik z czystą tarczą wstępując na służbę przybierał herb rodu, który go zatrudnił. Tirtha uśmiechnęła się ponuro i wyciągnęła z pochwy miecz, ustawiając go tak, by padało nań światło latarni, którą stajenny zapalił i powiesił w pobliżu.

Zatarty rysunek uwidocznił się przy tym oświetleniu: głowa skwirzącego sokoła, który rzucał wyzwanie ludziom i światu.

— Herb Domu Sokolego Rogu, Sokolniku. Zdaje się, że mamy ze sobą coś wspólnego, chociaż Sokoli Róg leży w ruinach od tylu lat, że wolałabym nie marnować czasu na ich liczenie.

Pochylił niżej głowę, jakby chciał się lepiej przyjrzeć herbowi, a później zwrócił na nią spojrzenie.

— Kto przemawia w imieniu tego Domu? — zapytał.

Tirtha znów się uśmiechnęła i jej uśmiech był jeszcze bardziej ponury i gorzki.

— Ja przemawiam w jego imieniu, Sokolniku. Albowiem Ja jestem Domem i Krwią, i wszystkimi członkami tego rodu na tym świecie — a jeszcze nikt nie nauczył się przywoływać duchów na jakiekolwiek zgromadzenie. Przyjąłeś służbę u Domu Sokolego Rogu i ja jestem tym Domem.

Odwróciła się i odeszła, żeby zakończyć przygotowanie do podróży, którą planowała przez tyle ciężkich lat.

Rozdział II

Burza szalała przez pół dnia. Skuleni w siodłach, zawinięci szczelnie w opończe skierowali wierzchowce — wyraźnie temu niechętne — na wiodący w góry szlak, z którego, już o pól mili od Romsgarthu, pozostał teraz jedynie nikły ślad. Sokolnik prowadził od samego początku, traktując to jako rzecz samą przez się zrozumiałą. Przy tym podążał tak pewnie, że jego pani upewniła się, iż wie on co nieco o ruszonych z posad górach.

Lecz nie ujechali daleko. Niebawem Sokolnik zatrzymał się, czekając, aż Tirtha się z nim zrówna, i po raz pierwszy przerwał milczenie panujące między nimi od opuszczenia miasta.

— Czy chcesz, żebyśmy jechali niepostrzeżenie, o ile to będzie możliwe?

Nie zadawał pytań o cel podróży, ale też Tirtha bynajmniej nie zamierzała na nie odpowiadać. Zdawało się jednak, że częściowo odgadł jej zamiary.

— A czy znasz inną drogę?

Znowu ogarnął ją gniew, że Sokolnik widzi ją bez trudu, a ona jego nie. Zrobiło jej się jednak cieplej koło serca.

— To nie będzie łatwe — odparł. — Ale nie sądzę, byśmy nie zauważyli kogoś, kto będzie podróżował znanym mi szlakiem. Przed dwoma miesiącami stoczono tam bitwę: ludzie Marszałka wymietli rozbójników z gniazda.

— To dobrze.

Tirtha nie zamierzała pytać go, skąd zna zbójeckie ścieżki. Sokolnicy nigdy nie przystawali do podobnych band, a przynajmniej tak mówiono. Oprócz tego dziewczyna miała własne sposoby wykrywania niebezpieczeństwa. Jakaś część dziedzictwa Starej Rasy przetrwała nawet w takiej włóczędze jak ona. Nie twierdziła, że włada choćby cieniem prawdziwej mocy, ale posiadała pewien zmysł, który przydawał się jej również przy spotkaniach z dzikim zwierzem na odludziu. Zawsze wiedziała, skąd i gdzie zagraża jej niebezpieczeństwo, a gdzie czeka ją tylko nędza, której od dawna stawiała czoło. Teraz wyczuła, że ten mężczyzna dotrzyma przysięgi i że nie jest zdrajcą.

W taki oto sposób powędrowali dalej na zachód. Droga była nierówna, wiodła w górę zboczy, gdzie podróżni musieli zsiadać z kucyków, by przeprowadzić je wokół pozostałości zimowych lawin. Zatrzymywali się też w regularnych odstępach czasu, by dać odpocząć koniom i sobie.

Przed nocą dotarli do półki skalnej, ocienionej sporym nawisem. To miejsce było kiedyś używane jako obozowisko, ponieważ w tylnej części jaskini znaleźli resztki ogniska ze zwęglonymi końcami szczap. Wszystko wskazywało, że od jakiegoś czasu nikt tu nie obozował. W rozwiewanym przez wiatr popiele Tirtha dostrzegła ślady zwierzęcych łap. Górski goreks — a były to płochliwe stworzenia — swobodnie krążył wokół poczerniałej jamy od czasu, gdy po raz ostatni rozpalono tu ognisko. W najdalszym krańcu jaskini znalazło się dość miejsca dla kucyków. Zdjąwszy z nich siodła, wytarli zwierzęta szorstkimi szmatami. Nie rosła tu wprawdzie trawa, ale w podróżnych sakwach wieźli na paszę ziarno z równiny Es, które Tirtha nabyła na targu w Romsgarcie.

Dziewczyna skrupulatnie podzieliła skąpą porcję pomiędzy oba kucyki. Zwierzęta prawie nie pasły się podczas podróży: nie natrafili na trawiastą dolinę czy zbocze. Nie znaleźli też wody, więc i ją muszą racjonować. Oporządziwszy konie, przykucnęli obok wypalonej jamy.

Tirtha spojrzała na swego towarzysza. Dobrze znał te strony i powinien wiedzieć, czy mogą zaryzykować i rozpalić niewielkie ognisko. Powiedział przecież, że ludzie Marszałka oczyścili z rozbójników tę część Estcarpu. Chociaż, minęły już dwa miesiące i jakaś inna banda mogła zająć opustoszałe tereny.

Wiatr, który przez cały dzień popychał ich i chłostał, ucichł teraz, chmury zaś pojaśniały, a ukryte słońce zabarwiło je złotem i purpurą. Powietrze było czyste i świeże. O dziwo, Tirtha nabrała ducha, jakby ten pierwszy pomyślnie zakończony dzień podróży ją przekonał, że los wbrew wszystkiemu uśmiechnął się do niej. A przecież dobrze wiedziała, jak bywał zmienny i jak rzadko jej sprzyjał.

Jej towarzysz podróży ostrożnie ułożył drwa w jamie, zręcznie popychając metalowymi szponami dłuższe szczapy. Zapadał zmrok, a oni mieli ognisko, radość dla oczu i miłe ciepło dla ciała.

Na ostrugane patyki nabili kawałki podsuszonego mięsa, które Tirtha dodała do wspólnych zapasów. Upieczone, jeszcze gorące, ściągali wargami z zaimprowizowanych rożnów, zagryzając podróżnymi sucharami.

Po posiłku drużynnik Tirthy po raz pierwszy zdjął hełm i wreszcie zobaczyła twarz mężczyzny, któremu zaufała. Nie był ani młody, ani stary — nie potrafiła określić jego wieku. Choć jego podbródek i wąskie usta miały w sobie coś młodzieńczego, głębokie zmarszczki dzieliły brwi nad oczami, w których malowało się ogromne zmęczenie.

Włosy, równie ciemne jak włosy Tirthy i przystrzyżone przy skórze, przypominały ciepłe czepki, noszone w podróży przez żony wielmożów. Poza tym, pomyślała, wyglądałby prawie jak mężczyzna ze Starej Rasy, gdyby jego oczy miały szarą barwę chmur burzowych, a nie kryły w swej głębi złocistej iskierki jak oczy drapieżnego ptaka.

Zauważyła to wszystko, obrzucając go ukradkowymi spojrzeniami. Nie chciała otwarcie zdradzać zbytniego zaciekawienia. Ale Sokolnik zdawał się niczego nie dostrzegać. Potarł ręką czoło, jakby chciał usunąć ból spowodowany ciężarem hełmu. Nie odrywał oczu od ogniska. Zda się, czytał w nim jakieś posłanie, niczym Mądra Kobieta posługująca się dalekowidzeniem lub proroczym darem.

— Już kiedyś wędrowałeś tym szlakiem — przerwała milczenie Tirtha. Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.

— Jeden raz… — odparł z roztargnieniem Sokolnik, nadal wpatrując się w ogniste języki. Teraz wyciągnął ku nim jedyną rękę. — Byłem zwiadowcą dwa lata temu, kiedy przemyśliwaliśmy o powrocie… — urwał, omijając wzrokiem dziewczynę. — Lecz nic tam nie zostało.

Wypowiedziawszy szorstko te ostatnie słowa, po raz pierwszy spojrzał na Tirthę. Migocące w jego oczach złote iskry wyglądały jak długo powstrzymywany płomień gniewu.

— Zaskoczyła nas lawina. Te drogi nadal są niebezpieczne, gdyż zbudzone przez Czarownice siły jeszcze nie usnęły. Szedłem na przedzie i dlatego… — machnął lekko ręką, pozwalając dziewczynie domyślić się reszty.

— I od tej pory podróżowałeś sam? — Tirtha nie wiedziała, po co usiłuje go zmusić do osobistych wyznań. Nie wyglądał na rozmownego i natarczywość może tylko sprawić, że zamknie się w sobie. Wszystko, co słyszała o jego rasie, wskazywało, iż Sokolnicy trzymają się z dala od ludzi innej krwi.

— Sam — odparł zwięźle i takim tonem, iż zrozumiała, że istotnie nie powinna dalej nalegać. Zamierzała jednak zadać mu inne pytania, na które będzie musiał odpowiedzieć, gdyż nie dotyczą go osobiście.

— Co wiesz o Karstenie? Ludzie różnie mówią, ale wszystko, czego się dowiedziałam, było tylko pogłoskami, a te mogą się okazać fałszywe.

Sokolnik wzruszył ramionami, położył hełm obok siebie na skale, jeszcze raz potarł dłonią czoło i rzekł:

— Toczą się tam bitwy, a raczej drobne utarczki, jeden szlachetka przeciw drugiemu. Od śmierci Pagara, ich ostatniego księcia, nie znalazł się nikt, kto mógłby Pozostałym narzucić swoją wolę i zaprowadzić pokój. Przybywają tam Sulkarczycy — jak zwykle pod bronią żeby zawierać handlowe transakcje. Każdy kapitan dobrze zapłaci za żelazo z kopalń Yostu i srebro z Yaru. Ale handel w Karstenie niemal zamarł, chociaż ludzie umierają tam z głodu, bo nikt nie śmie uprawiać pól, które w każdej chwili mogą stratować napastnicy. Zgromadzone niegdyś bogactwa zostały złupione, ukryte lub rozproszone. Tak się rzeczy mają na zachodnim wybrzeżu i u podnóża gór. A co się dzieje dalej, na wschodzie… — Wzruszył ramionami. — Z tamtych stron nie docierają nawet pogłoski. Kiedy książę Yvian skazał na zagładę Starą Rasę, dał początek zarazie, która rozprzestrzeniła się na cały kraj.

— Więc to rozkazy — Tirtha zwilżyła wargi czubkiem języka — Yviana rozpoczęły… — Znów nie dokończyła pytania i zastanowiła się przez chwilę. Może tajemnica, która ją tutaj sprowadziła, miała takie właśnie korzenie?

Sokolnik obrzucił ją badawczym spojrzeniem i Tirtha pomyślała, że po raz pierwszy przestał się zajmować własnymi sprawami. Był dla niej narzędziem, i to wielce sprawnym, ale nie okazał dotąd najmniejszego zainteresowania przyczynami jej wyprawy na południe.

— Stara Rasa… — urwał, wyciągając metalowe szpony po kawałek gałęzi, który złamał i wsadził do ognia, i ciągnął dalej: — …miała swoje sekrety. Może jednym z nich był sposób utrzymania trwałego pokoju? Słyszałem, że zanim książę Yvian stal się sługą Kolderczyków, zwykli mieszkańcy Karstenu lękali się członków Starej Rasy i sama ich obecność — choć było ich niewielu — kładła tamę bezprawiu. Później jednak władca ten udowodnił, że można ich zabijać tak samo, jak innych ludzi. W Karstenie nigdy nie brakowało takich, którzy ich nienawidzili i zazdrościli im. No i teraz mogli dać upust nienawiści. Oprócz tego kolderscy „opętani” inicjowali i wspierali te morderstwa. Ale czemu to mówię, przecież chodzi tu o twoich pobratymców, prawda?

— Tak — odrzekła, rozważając swoje zachowanie: kierować się impulsem czy zachować ostrożność? W końcu dodała: — Sokoli Róg znajdował się w Karstenie. Widzisz więc, że należę do rasy, którą Yvian chciał wytępić — i to w kraju, dokąd zarówno on, jak i jego lud niegdyś przybyli jako intruzi i najeźdźcy.

— Wracając tam, narażasz się na taki sam los, jaki spotkał twoich krewnych. Tamto prawo nadal obowiązuje. Zbyt wielu Karsteńczyków zabijało, grabiło i wzbogaciło się na tym rozlewie krwi. — Sokolnik nie wyglądał na poruszonego, raczej dawał do zrozumienia, iż są dwojgiem podróżnych, których na krótko złączył los.

— Nauczyliśmy się czegoś… — Tirtha wycedziła każde słowo. — W Karstenie nie możemy nikomu ufać. Ale jest tam coś, co na mnie czeka.

Nie powiedziała nic więcej. Sokolnik poznał cel ich wspólnej podróży. Na pewno nie zechce zapuścić się poza góry. I nie należał do ludzi, którym by dobrowolnie powierzyła tajemnicę.

Rozłożyła opończę, okręciła się nią, wsparła głowę na jednej z podróżnych sakw i przymknęła powieki mówiąc:

— Będziemy razem czuwać tej nocy. Obudź mnie, gdy zabłyśnie czerwona gwiazda.

Sokolnik w milczeniu skłonił głowę. Tirtha zastanawiała się przedtem, czy to zrobi i tym samym zechce dzielić z nią obowiązki, skoro są towarzyszami podróży. Podczas gdy dziewczyna próbowała zasnąć, mężczyzna przysunął się bliżej ognia, który połyskiwał krwawo na jego metalowych szponach, na przemian oświetlając i kryjąc w mroku twarz o regularnych rysach, równie martwą, jak hełm noszony przezeń za dnia.

Tirtha siłą woli zmusiła się do zaśnięcia. Tej nocy również miała senne widziadła. Nawiedzały ją od wielu lat i każdy szczegół tak utrwalił się w jej pamięci, że po obudzeniu mogłaby opowiedzieć o wszystkim, co zobaczyła, a nawet wyjaśnić niektóre obrazy. Była to prawdziwa wizja, stanowiąca część dalekowidzenia. Wprawdzie nie została Mądrą Kobietą, lecz płynęła w niej pełna krew Starej Rasy. Nie wierzyła, że wszystkie pozostałości mocy zanikły wśród jej rodaków z Karstenu, choć nie trzymali się tak kurczowo pradawnej wiedzy, jak ich kuzyni z Estcarpu.

A tam, pośrednio za sprawą mocy, liczba mieszkańców znacznie się zmniejszyła. Czarownice tak bardzo ceniły swoje zdolności, że nie chciały ulec żadnemu mężczyźnie. Rodziło się zatem coraz mniej dzieci, aż w końcu, z powodu kobiecej dumy. Stara Rasa bliska była wymarcia. Później jednak sytuacja uległa nieoczekiwanej zmianie. Jak wiadomo, wszystkie Mądre Kobiety zjednoczyły swoje siły w Wielkim Poruszeniu i większość z nich umarła po tej ostatniej, tytanicznej bitwie. Ich ciała nie zdołały zgromadzić i skierować na wroga tak ogromnych ilości energii — i tego wysiłku przeżyć.

Rządy w Estcarpie objął wtedy Koris z Gormu — dość daleko spokrewniony ze Starą Rasą. Pomagali mu Tregarthowie, którzy pilnowali północnych rubieży, tak jak niegdyś strzegli gór na granicy z Karstenem. Simon Tregarth był cudzoziemcem, przybyszem z innego świata, a jego małżonka dawną Czarownicą, która wyrzekła się swoich sióstr i po wyjściu za mąż — dziwnym zrządzeniem losu — nie utraciła daru władania mocą. Ta trójka rządziła teraz Estcarpem i ich wpływ wszędzie dawał się odczuć. Nie rekrutowano już przymusowo Czarownic, chyba że utalentowane dziewczęta same wybierały ten sposób życia. Ludzie częściej się ze sobą spotykali i zawierali więcej związków małżeńskich. Wygnańcy z Karstenu przemieszali się z Sulkarczykami i ze swymi kuzynami z Estcarpu, W zamkach i zagrodach pojawiło się więcej dzieci, utrzymywano też kontakty z tajemniczym wschodem — z Escore, pradawną ojczyzną Starej Rasy, odnalezioną przez dzieci Simona Tregartha i pani Jaelithe. W tym kraju nadal toczyła się wojna, lecz z odwiecznym Złem. Gdyby Tirtha nie była sobą, tylko kimś zupełnie innym, na pewno przyciągnąłby ją wschód.

Przyciągnął ją we śnie! Znów szła szerokim korytarzem oświetlonym słabo przez osadzone w ścianach matowe, nigdy nie gasnące pręty, których sekret działania utracono przed wiekami. Widziała cienie poruszające się wśród innych cieni, obdarzone własnym życiem. Co robiły, kiedy i dlaczego — nic jej nie obchodziło.

Jakkolwiek Tirtha przemierzała tę drogę wyłącznie w widzeniu sennym, znała ją znacznie lepiej niż wiele miejsc, do których zawędrowała na jawie. Stała się ona jej częścią \v sposób, w jaki nigdy nie mogło się stać żadne inne miejsce. Od dziecka przyprowadzały ją tutaj sny i wszystko zawsze wyglądało tak samo, z upływem zaś czasu zaczęło wywierać na nią coraz większy wpływ, aż w końcu stało się bardziej rzeczywiste, niż cokolwiek.

Znajdowała się w głównej sali jakiegoś zamku — siedziby niemal równie starej jak mury Estcarpu. U szczytu biesiadnego stołu stały wysokie krzesła pana zamku i jego małżonki. Tirthę otaczał tłum mglistych postaci. Było to uroczyste spotkanie i choć nie słyszała słów, czuła, że omawiano jakąś bardzo ważną sprawę.

Skupiła niemal całą uwagę na przedmiocie znajdującym się pomiędzy dwoma krzesłami o wysokich oparciach. Widziała go zupełnie jak na jawie! Z otwartej szkatułki tryskało światło. Pokrywające ją rysunki czy wzory nietrwały nieruchomo, lecz zdawały się mieć własne życie: przelewały się, zmieniały kształty, pełzły, migotały; w żadnej chwili nie można było mieć pewności, co przedstawiały. Jednak w momentach, gdy na mgnienie nieruchomiały, rozpoznawała słowa i symbole Mocy.

Nigdy też nie dojrzała zawartości szkatułki, ponieważ zasłaniało ją na poły uniesione wieczko. Czuła tylko, że kryje się tam serce i esencja wszystkiego, co tu ogląda, bardziej żywe, niż otaczające ją mgliste postacie.

Dalej sen potoczył się dobrze znanym trybem. Strzęp cienia będący prawą ręką wielmoży i takaż prawa dłoń jego małżonki razem zatrzasnęły wieko szkatułki.

Później, jak zawsze w tej chwili, Tirthę zmroził strach. Zbliżało się Zło. Nigdy nie udawało jej się przed nim uciec. Z jakiegoś powodu powinna je zobaczyć… zobaczyć i poznać… zobaczyć i zapamiętać!

Cień, będący panem zamku, przez długą chwilę przyciskał wieczko szkatułki. Blask ukrytego w niej życia bladł. Możliwe, że ostrzeżone wypływem energii samo starało się bronić. A później, niechętnie — Tirtha zawsze czuła, że niechęć ta była w istocie smutkiem lub złym przeczuciem — wielmoża pchnął niezwykły skarb w stronę swej małżonki. We śnie miała ona formę mglistej kolumny. Odgrywające rolę rąk odgałęzienia były tylko strzępami mgły. Wzięła szkatułkę i wstała. Otaczający ją tłum niewyraźnych postaci zafalował. Po chwili pan zamku dołączył do tej ciżby niknącej z pola widzenia Tirthy.

Nigdy za nim nie poszła. Liczyła się tylko szkatułka i tylko ona ją przyciągała. Kobieca postać podniosła cenne brzemię i przycisnęła do piersi w miejscu, gdzie bije ludzkie serce, a później odwróciła się i odeszła.

Tircie wydało się teraz, że sama stała się duchem, gdyż popłynęła w powietrzu za utkaną z mgły przewodniczką. Skierowały się gdzieś poza szczyt stołu. Pani zamku poruszała się szybko, zdawała się biec, jakby czas stał się jej wrogiem.

Dotarły tak do wykładanej boazerią ściany, do której cień dziwnie się przytulił, zdając się otwierać tajemne przejście. W ścianie pojawiły się wąskie drzwi. Widmowa dama wcisnęła się do ciemnego pomieszczenia — a Tirtha za nią.

I chociaż w tym dziwnym śnie nie miała ciała, poczuła dotknięcie Mocy, która rosła i trwała, trwała latami, a może nawet wiekami, chroniąc niezwykłą szkatułkę.

Na środku małej, pozbawionej okien komnaty stał kamienny stół, a na ścianach wisiały mgliste gobeliny. Atmosfera tajemnego schowka ostrzegała każdego przybysza, że może do niego wejść jedynie osoba władająca Mocą. A jednak… Tirtha znalazła się tam bez przeszkód, chociaż tu nie dysponowała ani ciałem, ani magicznym talentem.

Widmowa dama, nadal przyciskając ręką szkatułkę do piersi, uniosła wysoko drugą dłoń i nakreśliła w powietrzu jakiś znak, dotykając przy tym brzegiem dłoni i palców środka kamiennego stołu. Masywny blok zadrżał. Pani zamku pośpiesznie poderwała rękę — a raczej strzęp mgły — w powietrze. Mimo że Tirtha nigdy nie widziała podobnego rytuału, zdawała sobie sprawę, iż jest świadkiem starożytnego obrzędu, w którym umysł kontrolował materię i czynił ją sobie posłuszną.

Postawiona na stole szkatułka zadrżała tak samo, jak przed chwilą kamienna płyta. Jakby zapuszczała tam korzenie, pomyślała Tirtha. Mglista kobieca postać nadal rzucała czary; wydawało się, iż zamyka i rygluje niewidzialne drzwi, tak by nikt niepowołany nie wtargnął do tajemnej komnaty.

I…

Tirtha drgnęła, jej senna wizja zniknęła… Ktoś ją dotyka! Znów była we własnym ciele i mogła odczuwać i słyszeć. I właśnie usłyszała przy uchu, tam gdzie kaptur opończy opadł lub został odsunięty, czyjś szept. Poczuła na policzku oddech. Otworzyła oczy i zobaczyła nocny mrok; chciała się poruszyć, ale unieruchomiła ją niewidoczna dłoń.

— Cicho!

Tak nagle wyrwano ją z widmowego zamku, że nie do końca zdała sobie sprawę, iż powróciła do obozowiska na skalnej półce. Nie było przecież nawet śladu ognia. Wreszcie przebudziła się. Wtedy dopiero rozpoznała osobę, która przy niej klęczała, przytrzymując ją ręką, gotowa nawet zatkać jej usta, gdyby miał się z nich wydrzeć jakiś dźwięk.

Lecz Tirtha zebrała na to w swych wędrówkach zbyt dużo doświadczenia. Pozostała na swoim miejscu, wytężyła tylko słuch. Jej towarzysz spostrzegł widać, że się obudziła, gdyż cofnął pośpiesznie rękę. Pomyślała, że musiał się zmusić do dotknięcia kobiecego ciała, a jednak się nie oddalił.

Jeden z kucyków grzebnął kopytem i sapnął. Sokolnik nagle zniknął. Pojęła, iż popełzł w stronę koni, by je uspokoić. Wciąż nasłuchiwała.

Wreszcie dobiegł ją dziwny dźwięk, ale nie mogła ocenić, z jakiej odległości. Usłyszała szelest, jak gdyby ktoś lub coś gramoliło się po niezbyt bezpiecznym żwirze czy kamiennym osypisku w żlebie. Przypomniała sobie, że na szlaku niedaleko od jaskini pozostała kupa żwiru, ślad zimowej lawiny, które nader często schodziły w tych ruszonych z posad górach.

Usiadła i zrzuciła z ramion płaszcz. Pod ręką miała swój Niszczony miecz, obok leżał kołczan, ale i jedno, i drugie było w tej ciemności bezużyteczne. Powoli, ostrożnie sięgnęła ręką do stosu kamieni, leżącego opodal ogniska. Kamienie były jeszcze ciepłe. Zacisnęła palce wokół położonego najwyżej. Okazał się wystarczająco ciężki, a już kiedyś z powodzeniem użyła tej prymitywnej broni.

Sokolnik nosił u pasa pistolet strzałkowy. W tym mroku podobna broń też na nic mu się nie przyda, chyba że jest jednym z owych legendarnych strzelców trafiających do celu na podstawie dźwięku. Miał również miecz i teraz na pewno trzymał go w zdrowej ręce. Przypomniała sobie jego szpony i mimo woli się wzdrygnęła — z bliska była to bardzo groźna broń.

Szelest ucichł, lecz napastnik bez wątpienia nie odszedł. Nie węchem, ale w inny jakiś sposób szukał ofiar.

Nagle zawirowało jej przed oczami! Nie zdołała nawet jęknąć, tak bardzo zaskoczył ją atak. Nieznany stwór polował za pomocą umysłu! Odpowiedziała na cios, który miał ich zlokalizować, instynktowną blokadą myśli, dziedziczną umiejętnością Starej Rasy. Czy Sokolnik zdoła odeprzeć taki atak? Prawie nie znała sposobu myślenia jego ludu, nie wiedziała też, czy jej towarzysz potrafi się osłonić przed podobnym uderzeniem.

Na nieszczęście blokada umysłu miała swoje ujemne strony. Tirtha nie ośmieliła się choćby uchylić swej tarczy, aby zbadać naturę czającego się w mroku stworu. Napastnik użył łączności telepatycznej, nie mógł więc być banitą; tylko członkowie Starej Rasy posiadali takie zdolności. Tirtha umiała swoją myślą kierować zwierzętami, lecz nigdy nie próbowała robić tego z ludźmi. Jako potworności związanej z pradawnym Złem, przeciwstawiali się temu wszyscy jej pobratymcy od czasu przybycia do Karstenu czy też Estcarpu.

Teraz dotarł do niej ciężki, zwierzęcy odór. Nie należał do żadnego znanego jej stworzenia. Poranny wiatr niósł smród rozkładu, jakby ktoś rozrzucił cuchnącą kupę śmieci lub odsłonił pełną zgnilizny jamę.

Nie zanieczyściłby tak nocnego powietrza śnieżny kot, jedno z nielicznych zwierząt, które podobno miało tutaj powrócić po Wielkim Poruszeniu. Tirtha natychmiast skierowała w stronę kucyków uspokajającą myśl, bo ohydny odór musiał obudzić wszystkie ich instynkty i lęki. Jednakże jej posłanie napotkało silną myślową zaporę! W ten to sposób dowiedziała się, co robił jej towarzysz. Być może, długie lata spędzone wśród skrzydlatych pobratymców obudziły i umocniły w Sokolnikach ich wrodzone zdolności. Teraz zaś jeden z nich otaczał myślowym murem zagrożone atakiem wierzchowce. Tirtha pośpieszyła mu z pomocą.

Rozdział III

Czający się w dole stwór polował za pomocą myśli, kiedy więc ofiary otoczyły się telepatyczną tarczą, musiał się zorientować, że został odkryty. Tirtha bezszelestnie wstała. Grube podeszwy jej butów były miękkie i nie zaskrzypiały, gdy cal po calu wynurzała się z jaskini na skraju skalnej półki, nasłuchując i wytężając wzrok. Nocne chmury przesłoniły księżyc i gwiazdy. Mogła tylko liczyć na nos i uszy.

Usłyszała znów grzechot kamieni. Odgłos dobiegł z bliższej odległości niż przedtem, zaś ohydny smród stał się silniejszy. A potem…

W mroku zabłysły dwa żółtawe, położone obok siebie ogniki. Oczy! Nie potrzebowały odbitego blasku, lecz same świeciły w ciemności. Być może nieznany stwór miał przez to wzrok lepszy od ludzkiego, ale w ten sposób zdradzał swą obecność. Tirtha słyszała teraz powtarzający się zgrzyt pazurów potwora szukającego nierówności w skalnej ścianie, po której musiał się wspiąć, żeby do nich dotrzeć.

Odłożyła na bok kamień i sięgnęła do sakiewki na biodrze. W Romsgarcie miała okazję odnowić jej zawartość. Ostrożnie wymacała woreczek z takiej samej giętkiej wężowej skóry, jak pasek. Wyczuła ukryte w jego wnętrzu ziarna i ostrożnie wysypała kilka do nadstawionej dłoni.

Żółtawe oczy nie mrugały, nie odrywały od niej wzroku, zbliżały się coraz bardziej. Tirtha czekała na drugą parę lub dźwięk świadczący, że napastnik nie był sam. Dobrze wiedziała, że atakowała ich istota całkowicie należąca do sił Ciemności — taka, jakie według Kowali Pieśni przebywały w czeluściach Wieczystego Mroku. Dobiegł ją z tyłu cichy odgłos: to Sokolnik zostawił konie i szedł walczyć u jej boku. Chciała go zapytać, czy wie, jaki stwór im zagraża, ale nie odważyła się przemówić — nie wiedziała, czy nie przerwie tym myślowej blokady.

Trzymając w pogotowiu dłoń z własną bronią, drugą ręką sięgnęła w mrok i natrafiła na okryte kolczugą ramię. Ścisnęła je mając nadzieję, że Sokolnik zrozumie sygnał. Następnie pochyliła się do przodu, obserwując ślepia napastnika. Czując kolejny atak na swój umysł, cisnęła gruboziarnistym proszkiem. Nie było wiatru, miała więc nadzieję, że los im sprzyja.

Po chwili oczekiwania usłyszała głośny wrzask, który nie mógłby się wydobyć z gardzieli żadnego znanego jej zwierzęcia. Świecące oczy zaczęły szybko mrugać i potwór rzucił się na ich skalną grzędę.

Sokolnik wyszarpnął ramię z jej dłoni. Tirtha szybko wyciągnęła z pochwy miecz. Stwór wielkości kucyka zaczepił się pazurami o skraj półki skalnej, wyjąc i rozbryzgując palącą ohydną ciecz.

Pchnęła mieczem. Poczuła, że brzeszczot nie zdołał przebić grubej skóry. Dobiegł ją szczęk pistoletu strzałkowego. Jedno mrugające wciąż oko zniknęło i znów zabrzmiało nieludzkie wycie, a niezgrabne cielsko jeszcze raz się uniosło. Później napastnik stracił równowagę i runął w dół, rozdzierając nocną ciszę urywanym rykiem i skrzekiem. Usłyszeli ciężkie uderzenie potwornego cielska o skalny występ. Z gruchotem posypały się skały, kamienie i żwir; upadek monstra wywołał kolejną lawinę.

W powietrzu wciąż wisiał ohydny fetor, ale gdy ucichł łoskot osuwiska, nie usłyszeli już ani wrzasków, ani szamotaniny. Dopiero teraz zarżał głośno z przerażenia któryś z koni. Tirtha dopomogła Sokolnikowi przekonać zwierzęta, ze niebezpieczeństwo minęło. Była pewna, iż nie muszą się już niczego obawiać.

Kiedy wierzchowce nieco się uspokoiły, jęła gładzić mokre od potu grzbiety, starając się dotykiem przywrócić poczucie bezpieczeństwa oszołomionym zwierzętom. W pewnej chwili jej dłonie musnęły jedyną rękę Sokolnika i zrozumiała, że on także wiedział, iż było to konieczne.

Uspokoiwszy kucyki, wróciła na skraj półki skalnej. Jej towarzysz chyba nie oczekiwał następnego napastnika, przynajmniej nie na razie. Muszą jednak odtąd bardzo uważać, ponieważ pokonana przez nich istota mogła być tylko zwiadowcą. Tirtha spojrzała na niebo i uznała, że już niedaleko do świtu. Nie mogą nic zrobić, póki się nie rozwidni. Sokolnik znów stanął przy niej i wtedy po raz pierwszy odważyła się zapytać:

— Co to było?

Odpowiedź nieco ją zaskoczyła.

— Nie wiem. Chodzą pogłoski, że tak wielka masakra, jaką była śmierć Pagara i jego armii, ściągnęła tu ze wschodu stwory nigdy przedtem tu nie widziane.

— Ze wschodu — powtórzyła. — Z Escore, po przełamaniu zapory…

Przebiegł ją dreszcz, lecz nie zmroziło jej ani nocne powietrze, ani brak płaszcza. Przypomniała sobie bowiem fragmentaryczne opowieści o krainie na wschodzie tak długo zakazanej — zakazanej z wyboru — dla ludzi jej krwi, gdzie czyhała śmierć w postaci potworów o nieznanych mocach. Znalazło się tam wielu wygnańców z Karstenu i, jak mówiono, Escore toczyło teraz wojnę ze sługami Ciemności. Czy ta wojna — a może część złych mocy — przesuwała się na zachód? Zapora ustanowiona przed wiekami w Estcarpie przestała istnieć wraz z dotarciem do Escore członków Starej Rasy. Czy pękła też z tej strony, gdy Czarownice skupiły całą swoją moc, żeby spustoszyć graniczne góry? Może same zniszczyły wówczas pradawne zabezpieczenia, o których istnieniu nie wiedziały?

Tirtha zawsze była gotowa ponosić ryzyko spotkania z ludźmi i zwierzętami. Ale co miała robić w obliczu Zła? Przecież nie zdoła mu się w żaden sposób przeciwstawić!

— To nie było zwierzę — myślała głośno — a na pewno nie człowiek, nawet nie kolderski „opętany” — jeżeli tacy nadal istnieli — a jednak miało ono coś w rodzaju mocy.

— Tak — potwierdził sucho Sokolnik. — Moc, zawsze tylko moc! — W jego głosie brzmiał gniew, jakby chciał zaprzeczyć samemu jej istnieniu.

Usiedli obok siebie, czekając na świt. Tirtha znów owinęła się opończą. Nocna przygoda była poważnym ostrzeżeniem przed dalszą podróżą, ale nie mogła zawrócić. Sokolnik również nawet słowem nie wspomniał o powrocie. Złożył Tircie mieczową przysięgę, wypełni więc wszystkie jej warunki.

Niebo poszarzało, a kilka przeświecających przez chmury gwiazd zbladło. Dziewczyna widziała już otoczenie, kucyki i bagaże leżące obok wygasłego ogniska w głębi skalnej niszy. Znacznie bardziej interesowało ją to, co znajdowało się w dole. O świcie musi zobaczyć, jaki stwór pełzł ku nim w ciemności, i poznać jego naturę.

Jej towarzysz widać również odczuwał tę potrzebę, gdyż zsunął się ze skały ku pozostałościom nocnego osypiska. Tirtha opuściła się tuż za nim. Z kupy kamieni i żwiru wystawało coś, co początkowo uznała za złamaną gałąź, lecz później rozpoznała uniesioną w górę włochatą kończynę.

Razem usunęli kamienie, odsłaniając większą część ciała nocnego myśliwego. Dziewczyna w ostatniej chwili powstrzymała okrzyk obrzydzenia. Odkryli dużą głowę, górne kończyny i niemal cały wielki, rozdęty brzuch. Ciało potwora miało prawie tę samą szarobiałą barwę, co otaczające je skalne odłamki. Skórę porastała skołtuniona długa sierść.

W jednym ślepiu tkwił koniec strzałki, z drugiego zaś sączył się śluz spływając aż do ust, tworzących dolną część twarzy —jeśli w ogóle można to było nazwać „twarzą”.

Chociaż nie odsłonili całego cielska, Tirtha oceniła, że napastnik dorównywał jej wzrostem. Przypuszczała też, że chodził na dwóch nogach, bo jego górne odnóża nie kończyły się łapami, tylko czymś w rodzaju rąk uzbrojonych w pazury równie cienkie i ostre, jak metalowe szpony Sokolnika.

Nigdy dotąd ani nie widziała, ani nie słyszała o takich istotach. Ale jeżeli podobne do nich stwory przeniknęły do południowych gór Estcarpu, to po co nawet najodważniejsi czy najbardziej zdesperowani rozbójnicy szukali w nich schronienia?

Zdechły potwór miał wprawdzie otwarty pysk, lecz nawet z zamkniętego musiały wystawać na zewnątrz ostre kły, równie długie, jak jej środkowy palec, zdolne rozszarpać ciało ofiary ściągniętej w dół pazurzastymi rękami. Sokolnik ukląkł i z przebitego oka wyciągnął szponami strzałkę — nie zamierzał uszczuplać skąpych zapasów amunicji. Położył ją na piasku i, nie dotykając zdrową ręką, starannie oczyścił.

Robił to mechanicznie, gdyż jednocześnie patrzył z namysłem na Tirthę.

— Ty również walczyłaś — odezwał się nagle. — Jak?

— Mam tu — Tirtha oparła rękę na wiszącej u pasa sakiewce — sproszkowaną mieszankę ziołową, którą można oślepić przeciwnika. Już kiedyś jej użyłam; a myślę, że to — ruchem głowy wskazała białoszare cielsko — było nocnym myśliwym. Oślepionych można zabić równie łatwo, jak schwytanego w sidła zająca.

— Żeby to zrobić, musiałaś być blisko, znacznie bliżej, niż chciałby się znaleźć wojownik.

Wzruszyła ramionami.

— To prawda. Ale w życiu człowiek uczy się posługiwać najróżniejszą bronią. Chodziłam po polach i uprawiałam je, a przy tym można się wiele nauczyć. Mój miecz — wyciągnęła do połowy z pochwy zbyt często ostrzony brzeszczot — sam widzisz, raczej nie nadaje się do walki, chociaż należy do mnie jako do głowy rodu. Mam też łuk i strzały. — Nie chwaliła się swymi umiejętnościami. — Nie mam bowiem ani pieniędzy, ani znajomości, żeby nabyć pistolet strzałkowy. Dlatego muszę się chwytać innych sposobów.

Sokolnik nic nie odpowiedział. Ponieważ znów włożył hełm, nie widziała jego twarzy, spostrzegła tylko, że lekko zacisnął usta. Postanowiła jednak, że nie pozwoli sobie na gniew. Każdemu to, co do niego należy. Niech walczy mieczem i pistoletem strzałkowym, skoro go tego nauczono.

Tirtha dobrze wiedziała, kto ją szkolił i hartował w minionych latach. Miała własne zasady postępowania i jako głowa rodu (mimo że był to tylko pusty tytuł i nigdy nie starała się, by go uznano) ściśle ich przestrzegała. Nie żebrała, nie szukała schronienia u nie istniejących krewnych. Zarabiała na własne utrzymanie i jeśli używała broni, którą Sokolnik uważał za niegodną wojownika (być może uznał oślepiający proszek za rodzaj trucizny), odpowiadała za to sama przed sobą.

Dary ziemi należały do wszystkich. Jeżeli nie wykorzystywało się ich w zły lub podstępny sposób, stawały się równie dobrą bronią, jak pięciokrotnie przekuwana stal. Jeśli więc jej towarzysz chciałby się z nią o to kłócić, niech zrobi to teraz, a wtedy zerwą umowę i sprawa będzie jasna.

Najwyraźniej jednak Sokolnik nie miał takich zamiarów. Oczyściwszy w piasku strzałkę, owinął ją szmatą i wsadził do jednej z pętelek przerzuconego przez ramię pasa. Cichy szmer skierował ich uwagę w inną stronę.

Tirtha zobaczyła niewielkie brązowawe zwierzątko — mogło być pokryte łuskami, w każdym razie miało kilka par nóg. Był to przypuszczalnie ścierwojad poszukujący rzadkiej w tych stronach padliny. Bez słowa wspięli się na półkę skalną, skąpo nakarmili i napoili kucyki, spożyli własne zimne porcje i ruszyli w dalszą drogę. Sokolnik znów szedł na przedzie prowadząc swego wierzchowca. Znajdował przejście tam, gdzie dziewczyna z trudem dostrzegała cokolwiek.

O wschodzie słońca natrafili na wąski trakt pokryty starymi śladami końskich kopyt oraz tropami niewielkiej antylopy z gatunku, który już przed wiekami wycofał się w wyższe partie gór. Trudno było je upolować, ale Tirtha trzymała łuk pod ręką, mając nadzieję na uzupełnienie zapasów.

Przed południem droga sprowadziła ich do okrągłej doliny, gdzie mały strumyk wypływał z ukrytego wśród zieleni źródła. Kucyki rześko parskając pokłusowały do wody. Tirthę ogarnęła radość, że znaleźli miejsce na popas dla zwierząt i w ten sposób zachowają na dłużej zapasy wody i paszy.

Nie oni pierwsi odkryli to obozowisko: był tu obszerny szałas o ścianach z odłamków skalnych gęsto przykrytych gałęziami, które obciążono sporymi kamieniami. Przed wejściem ktoś wykopał dół na ognisko. Tirtha nazbierała drew, pilnie podnosząc każdą zeschłą gałązkę. Badając plątaninę powalonych przez wielką burzę drzew, natrafiła na trop jeszcze świeży, świadczący, iż nie byli sami w tych stronach.

Na skrawku miękkiej ziemi spostrzegła ślad buta — tak wyraźny i głęboki, że nie zmył go padający przed dwoma dniami deszcz. Przykucnęła, odgarnęła suche liście i przyjrzała się uważnie.

Ona sama nosiła miękkie, sięgające do połowy łydki podróżne trzewiki powszechnie używane na pograniczu: giętkie, o wielowarstwowej podeszwie, a ostatnia jej warstwa była wykonana ze skóry jaszczurki workowatej. Trzewiki te nosiło się równie dobrze, a nawet lepiej, niż jakiekolwiek grubsze i cięższe buty znane na północy Estcarpu. Pozwalały chwytać podłoże palcami nóg i utrzymywać równowagę na śliskim terenie; w podróżnej sakwie Tirtha przechowywała zapasowe kawałki jaszczurczej skóry na wymianę.

W ziemi odbity był ślad buta używanego na północy. Oceniła jego stan jako doskonały, co znaczyło, iż właściciel obuwia nie podróżował długo po trudnych górskich szlakach. Tirtha wciąż tkwiła pochylona nad tropem, gdy dołączył do niej Sokolnik.

Rozwarł dłoń nad odciskiem stopy, starając się nie dotykać ziemi.

— Mężczyzna… prawdopodobnie żołnierz lub rozbójnik, któremu się powiodło przy braniu łupów. Może był tu wczoraj rano…

Dziewczyna spojrzała na szałas i pomyślała o swoich planach zapewnienia koniom wypoczynku. Czy w obliczu dowodu czyjejś obecności mogą się tu zatrzymać na dłużej? Rozważała to w myślach, kiedy Sokolnik znów przemówił:

— Ten mężczyzna miał kłopoty…

Jego nozdrza rozdęły się pod maską hełmu zasłaniającego górną połowę twarzy. Wskazał pochylony, na poły zasypany ziemią krzak. Dostrzegła błysk owadzich skrzydeł. Tu także byli padlinożercy — napęczniałe muchy szukające odpadków wszędzie, gdzie się dało. Teraz zbijały się w chmary i wirowały nad kroplami krwi zakrzepłej na liściach pochyłego krzewu, reszta kropli spłynęła w nieregularną plamę na ziemi.

Sokolnik bezszelestnie ruszył do przodu, trzymając w pogotowiu pistolet strzałkowy. Tirtha zawahała się. Już po deszczu, dzień wcześniej przechodził tędy ranny człowiek, a okaleczony rozbójnik mógł postrzelić z zasadzki każdego, kto szedłby jego tropem. Zdziwiło ją, że Sokolnik bez wahania postanowił go odszukać. Może sądził, że to ktoś z jego plemienia, zagubiony i potrzebujący pomocy?

Stojąc w cieniu dużego krzaka, Tirtha myślą zbadała otoczenie. Robiła to już wiele razy, gdy chciała się przekonać, czy nie grozi jej niebezpieczeństwo. Odnosiła wrażenie, że im częściej używa swych umiejętności, tym bardziej się one wzmacniają.

Tym razem jednak nic nie znalazła.

Wróciła do miejsca, gdzie pasły się spętane koniki. Szybko przeprowadziła je w pobliże śladów, osiodłała i na wszelki wypadek okręciła wodze wokół łęków siodeł. Dopiero wtedy uważnie rozejrzała się po dolinie. Źródełko było niewielkie, wypływało spomiędzy dwóch kamieni, a później jego lodowato zimne wody — może początek brały ze stopniałego śniegu — ginęły wśród zielonych krzaków. Wiosna wcześnie dotarła w to miejsce.

Pod osłoną wyższych krzewów rosło mnóstwo małych, barwnych kwiatów, nad którymi uwijały się pszczoły. Ta dolina była oazą życia wśród martwych skał. Tirtha zdjęła płaszcz, żeby mieć swobodę ruchów, nałożyła cięciwę na łuk i uniosła głowę nasłuchując, niczym stojący na straży samiec antylopy.

Usłyszała tylko szum wody, brzęczenie pszczół i chrzęst zrywanych i gryzionych liści, którymi konie syciły głód. Sokolnik poruszał się tak cicho, że do jej uszu nie dotarł najmniejszy dźwięk. Inne jej zmysły również nie znalazły nic podejrzanego.

Sokolnik jak zwykle pojawił się nieoczekiwanie. Nadal trzymał w ręku pistolet strzałkowy, a jego ogorzała twarz zastygła jak maska. Zdała sobie sprawę, że poznaje go coraz lepiej, teraz zaś emanował od niego taki zimny gniew, jakiego sama nigdy nie czuła.

— Znalazłeś? — zapytała. Nie pozwoli, by traktował ją jak kogoś gorszego tylko dlatego, iż jego plemię zwykło tak traktować kobiety. Razem muszą dzielić niebezpieczeństwa grożące w tej zniszczonej przez Moc krainie.

— Chodź, jeśli chcesz! — Wyczuła w jego głosie nutę pogardy i podejrzliwości, jak gdyby uważał, że nie jest nic warta poza tym, iż przez jakiś czas musi dogadzać jej kaprysom. Poszła za nim, trzymając w ręku łuk z nałożoną na cięciwę strzałą.

Szli śladem znaczonym coraz liczniejszymi kroplami zaschłej krwi, wokół nich uwijały się padlinożerne muchy. Po drugiej stronie pasa krzewów rozpostarł się przed nimi szmat porosłej zielenią ziemi. Na jego przeciwległym krańcu stał osiodłany koń, a puszczone swobodnie wodze i siodło były ozdobione w sposób charakterystyczny dla mieszkańców nizin. Nie był to górski kucyk, ale torgiańczyk — z rasy najbardziej poszukiwanych (nie tylko w Estcarpie) wierzchowców, którego cena, bywało, równała się wartości całorocznych zbiorów. Konie te nie były ani duże, ani specjalnie urodziwe, lecz ich wierność, szybkość i wytrzymałość na trudy sprawiały, że pragnął posiąść je każdy, kto mógł sobie na to pozwolić.

Torgiańczyk stał nad leżącym na zdeptanej trawie ciałem. Na widok intruzów cofnął się i szczerząc zęby jął bić kopytami o ziemię, jakby szykował się do ataku. Tirtha słyszała, że niekiedy konie tej rasy przyuczano do walki i podkuwano im przednie nogi specjalnymi podkowami, żeby mogły powalić na ziemię wysadzonego z siodła przeciwnika.

Posłała w jego stronę uspokajającą myśl; postąpiłaby podobnie z o wiele mniej inteligentnymi kucykami. Wiedziała, że Sokolnik także stara się dotrzeć do zaniepokojonego zwierzęcia. W umyśle torgiańczyka wyczuła jednak więcej gniewu niż strachu.

Koń pochylił głowę i dwukrotnie trącił pyskiem leżące w trawie ciało. A później błyskawicznie się odwrócił, szykując do ataku. Z zaskoczeniem i lekkim przestrachem Tirtha uświadomiła sobie, że nie zdołała przeniknąć do jego umysłu. Zapewne był tak rozwścieczony, że na nic nie zwracał uwagi. Nie chciała go zabijać — i była pewna, że jej towarzysz również nie zamierzał tego zrobić.

Włożyła wszystkie siły w myślowy zew. Torgiańczyk znowu skręcił w bok, ale nie rzucił się w ich stronę, tylko jął biegać odgradzając ich od ciała, nie pozwalając zbliżyć się do martwego jeźdźca. Zatrzymali się w miejscu, koncentrując się i usiłując przekazać wiernemu rumakowi, iż nie zamierzają zrobić nic złego ani jemu, ani temu, kogo bronił.

Torgiańczyk zwolnił biegu, aż wreszcie zatrzymał się parskając nerwowo i rzucając głową. Kosmyki zmierzwionej grzywy opadały mu na oczy. Grzebał kopytem, wyrzucając w powietrze kawałki darni.

Tirtha i Sokolnik nie odzywali się do siebie, lecz między nimi musiało zaistnieć jakieś porozumienie, ponieważ jednocześnie, ramię przy ramieniu, ruszyli w stronę wzburzonego konia. Żołnierz opuścił rękę z pistoletem, a dziewczyna zwolniła cięciwę łuku.

Torgiańczyk znów parsknął i zaczął się cofać. W jego umyśle niepewność zajmowała miejsce gniewu. Krytyczna chwila, kiedy mógł zaatakować na oślep, minęła.

Tirtha i Sokolnik zbliżali się krok za krokiem, nadając wciąż pełne życzliwości myśli, a zwierzę nadal się cofało. Wreszcie odeszło na bok i pozwoliło im się zbliżyć do zabitego, który leżał z twarzą ukrytą w przesiąkniętej krwią trawie. Ubrany był w podróżny skórzany strój mieszkańców nizin, na nim miał kolczugę naprawioną nieco większymi metalowymi pierścieniami. Mimo to była ona w znacznie lepszym stanie niż te wystawiane obecnie na sprzedaż na jarmarkach. Głowę miał gołą, jego hełm spadł i potoczył się na bok. Widzieli tylko zmierzwione czarne włosy i ranę na karku.

Na nodze spostrzegli strumyk zakrzepłej krwi, jeszcze więcej jej wypłynęło z karku i zastygło na ramieniu. Sokolnik ukląkł i odwrócił zabitego na plecy. Całe ciało przewróciło się od razu. Było sztywne, jakby zamarzłe na kamień.

Zmarły miał młodą twarz, zastygłą w grymasie przedśmiertnej męki. Tirtha nagle krzyknęła z zaskoczenia, a nie z powodu widoku, gdyż oglądała w życiu wiele trupów w znacznie gorszym stanie.

Na żadnym z tamtych ciał nie widziała jednak przymocowanej do kolczugi na wysokości serca metalowej plakietki w kształcie tarczy herbowej. Przedstawiała sokoła z rozwartym szeroko dziobem — jej jedyną więź z przeszłością. Znamię Sokolego Rogu! Kim był ten nieznajomy, który ośmielił się popisywać herbem stanowiącym całe jej dziedzictwo?!

Pochyliła się niżej, by się lepiej przyjrzeć plakietce, w nadziei na znalezienie jakiejś różnicy. Wszystkie karsteńskie klany wysoko ceniły swoje oznaki i były z nich dumne, więc skopiowanie którejś lub bezprawne noszenie wydało się jej czymś niesłychanym, wprost niewyobrażalnym. — Czy to twój krewny? — zapytał chłodno Sokolnik. — Nie mam krewnych — odparła ufając, iż jej słowa zabrzmiały równie zimno i obojętnie. — Nie znam tego człowieka i nie wiem, dlaczego miałby nosić coś, do czego nie miał prawa. A nie jest to odznaka krewnego, tylko głowy rodu. — Była tego pewna. — I chociaż nasz zamek już nie stoi w Karstenie, tylko ja jedna pozostałam z całego klanu Sokolego Rogu.

Oderwała wzrok od przypiętej odznaki i spojrzała Sokolnikowi prosto w oczy. Może on i jego współplemieńcy uważali, że wszystkie kobiety nie tylko kłamią, lecz także zdolne są do jeszcze gorszych występków. Niewykluczone, iż nie zdoła mu udowodnić prawdziwości swoich słów. A niech tam! To ona była głową klanu Sokolego Rogu i dowiedzie tego, gdy nadejdzie czas.

Rozdział IV

Obszukali zwłoki. Nie było przy nich nic, czego nie mógłby mieć każdy wojownik z czystą tarczą opuszczający Estcarp w prywatnej sprawie. Sokolnik oświadczył, że zadane zmarłemu rany nie pochodziły od miecza czy innej ostrej broni; jego ciało rozszarpały kły i pazury. Nie znaleźli przy nim broni. Miał przypasaną pochwę od miecza, ale pustą, podobnie opróżnione były wszystkie pętelki na strzałki. Na pewno zaś nie zapuścił się w te niebezpieczne okolice z pustymi rękami. Może został ograbiony po śmierci? Jeśli tak, to w jaki sposób rabuś ominął torgiańczyka? No i jakiż to wróg podróżował w towarzystwie uzbrojonego w kły i pazury myśliwca?

Torgiańczyk parskał i co jakiś czas walił kopytami, uparcie trzymając się od nich z dala. Przy siodle wisiały dwie podróżne sakwy. Tirtha skupiła na nich całą uwagę. Jeżeli koń pozwoli je zdjąć, mogą dowiedzieć się więcej o jego panu.

Sokolnik orzekł, że sądząc po zesztywnieniu ciała nieznajomy młodzieniec nie żył już od dłuższego czasu. O dziwo, poza chmarami much nie dobrał się do niego żaden padlinożerca — na pewno było to zasługą torgiańczyka.

Ponieważ nie mieli narzędzi, Sokolnik posiekał mieczem darń, obluzowując spore płaty, które Tirtha wyrywała i odkładała na bok. Wykopali w ten sposób dość płytki grób i nic więcej nie mogli zrobić. Kiedy złożyli w nim zmarłego, dziewczyna przykryła mu twarz chustką, którą nosiła pod kapturem podczas niepogody. Później pomogła położyć na dawnym miejscu darń, a następnie dodatkowo obciążyła grób kamieniami przyniesionymi znad strumyka. Po skończonej pracy wstała z kolan i w zamyśleniu przyglądała się świeżej mogile.

Przesunęła językiem po wargach szukając potrzebnych słów. Nie wygłosiła rytualnych formuł, które wiele razy słyszała w dzieciństwie, tylko wyraziła uczucie przepełniające teraz jej serce. W owej chwili nie umiała przywołać innych.

— Niech sen twój będzie słodki, o nieznajomy, a droga w zaświaty gładka i prosta, niech spełnią się wszystkie twoje życzenia i przyniosą ci spokój.

Nachyliła się, podniosła wypatrzony wcześniej okrągławy biały kamień — zapewne oszlifowany przez wodę — i jakby rzeczywiście była bliską krewną zmarłego, położyła go na grobie nad jego głową. Nie wyryła na kamieniu symbolu dawnej Mocy, nie mogła też rzucić czaru uwalniającego duszę. Przez te wszystkie lata przekonała się, że uroczyste obrzędy raczej przynosiły ulgę żywym, niż pomagały umarłemu, który już wstąpił na Długą Drogę i może nawet zapomniał o świecie ludzi, niecierpliwie pragnąc poznać zaświaty.

Tirtha nie znała wierzeń Sokolników dotyczących życia doczesnego i pozagrobowego. Teraz zobaczyła, że jej towarzysz wyciągnął miecz i podniósł go wysoko w górę, trzymając za brzeszczot. Później odwrócił go w taki sposób, że wraz z ruchem jego dłoni rękojeść przesunęła się nad mogiłą, i przez cały ten czas śpiewał cicho, niemal szeptem, w niezrozumiałym dla niej języku.

Później jednocześnie poszukali wzrokiem konia zmarłego. Wydawało się, że wraz z pogrzebem jego pana zwierzę opuścił gniew, który przedtem kazał mu się trzymać z dala od ludzi. Torgiańczyk odszedł nieco na bok i niezgrabnie szczypał trawę, gdyż przeszkadzało mu w tym wędzidło. Tirtha zbliżyła się ostrożnie i zatrzymała, gdy tylko podniósł głowę i spojrzał na nią,

Nie emanowały już od niego ani strach, ani gniew. Spokojnie więc odczepiła od siodła podróżne sakwy. Sokolnik tymczasem rozkulbaczył konia i wytarł szorstką sierść, na której zakrzepły krople krwi.

W jednej z sakw Tirtha znalazła małą paczkę podróżnych sucharów i niewiele większy zapas suszonego mięsa oraz zbite w nierówną kulę suszone jagody huk, które owinięto w szorstką szmatę. Pod nimi leżała poobijana manierka. Dziewczyna otworzyła naczynie i poczuła woń mocnej zbożowej wódki, która nie tylko rozgrzewała na mrozie, ale nadawała się też do przemywania ran, chroniąc je przed gangreną.

Obróciwszy powoli manierkę przyjrzała się skomplikowanym ozdobom. Bez trudu rozpoznała wyrób ludzi ze Starej Rasy i — sądząc po wiekowym wyglądzie — pochodzący z Karstenu. Nie dostrzegła jednak w podrapanych i powyginanych deseniach nic szczególnego — w każdym razie nie było tam herbu właściciela.

Z drugiej sakwy wyjęła zwiniętą w ciasną rolkę źle wypraną i wysuszoną koszulę, osełkę i niewielką ilość oleju do smarowania broni. Na samym dnie spoczywał szczelnie zamknięty metalowy cylinder wielkości dłoni, również z pociemniałego ze starości metalu, z ledwie widocznymi rytami na bokach. Raz czy dwa razy widziała już podobne cylindry. Przechowywano w nich pergaminy z cennymi zapiskami.

Każdy taki futerał zaopatrywano w tajemne zamknięcie i nie można go było otworzyć nie niszcząc jednocześnie jego zawartości. Obróciła go teraz powoli w palcach. Wydawał się śliski, jakby naoliwiony. Mogło się tam kryć rozwiązanie całej zagadki — również i tajemnicy Tirthy — ale na razie nie zamierzała jej odsłaniać. Przysiadła znów na piętach. Sokolnik stał nad nią, przypatrując się jej działaniom. Wiedziała, że skupił całą uwagę na znalezisku — nie próbowała więc umniejszyć swego odkrycia.

— To jest futerał na zapiski, i to bardzo stary — wyjaśniła.

Tyle Sokolnik sam widział. I mimo że nie miała ochoty wypuszczać cylindra z rąk, wyciągnęła go ku niemu, że niby niewiele ją obchodzi to cenne znalezisko; nie chciała dodatkowo zwiększać jego podejrzeń.

— Otwórz go! — rozkazał.

Tirtha zesztywniała. Nie myliła się, podejrzewał coś. Czy przypuszczał, że w te strony przybyła na spotkanie z zabitym? Nie musiała mu nic wyjaśniać. Składając przysięgę, przez określony czas zobowiązał się wykonywać wszystkie rozkazy swojej pani, z wyjątkiem tych, które mogły splamić jego honor wojownika. Dzieliła ich niechęć i pogarda. W Estcarpie dość się nasłuchała o Sokolnikach i znała ich poglądy. Wiedziała też, że drogo za nie zapłacili.

— Jeśli masz o tym choć nikłe pojęcie — wskazała gestem cylinder w ręku Sokolnika — musisz wiedzieć, że takie futerały zaopatruje się w sekretne zamknięcia i że zna je tylko właściciel i jego najbliżsi krewni albo jego mieczowy brat czy towarzysz broni. Ten mężczyzna nie był moim krewnym, nie znam więc jego tajemnic.

Przyszło jej do głowy, że może będzie musiała dowiedzieć się, kim był nieznajomy i dlaczego wędrował przez te niebezpieczne góry. Czy podążał do Karstenu? Czy mogła powiedzieć więcej o sobie Sokolnikowi, aby pozyskać jego zaufanie? Wszystko się w niej przed tym wzdragało. Cel podróży do Karstenu był dla Tirthy największą i najdroższą w życiu tajemnicą, której strzegła jak oka w głowie, zwłaszcza że Sokolnik mógłby uznać jej opowieść za nasłaną przez złe moce halucynację albo za wymysł głupiej kobiety.

Jej towarzysz nie odrywał wzroku od ledwie dostrzegalnej linii między pokrywką a resztą cylindra. Na pewno nie było tam ani zamka, ani zatrzasku. Podniósł głowę i spojrzał dziewczynie, w oczy.

— Mówisz, że pochodzisz z klanu Sokolego Rogu. Może on też tak mówił. — Wskazał futerałem świeżą mogiłę. — A zarazem twierdzisz, że był ci zupełnie obcy. Dobrze znam Starą Rasę. Bliskie związki między jej członkami są częścią jej dziedzictwa.

Tirtha skinęła głową i odparła:

— Tak, trzymamy się razem równie mocno, jak ty ze swoimi towarzyszami broni. Mimo to znalazłam cię samego w Romsgarcie i sam nazwałeś się wojownikiem z czystą tarczą, czyż nie tak? Gdzież więc są twoi mieczowi bracia?

Żółtawe iskierki w oczach mężczyzny rozgorzały płomieniem gniewu. Poruszył wargami, jakby chciał obrzucić ją obelgami. Dlaczego przybył — bez ptaka i w opłakanym stanie — do Romsgarthu? Nigdy nie słyszała, by jakiś Sokolnik porzucił swoich współplemieńców i wędrował samotnie. Ci dumni wojownicy tworzyli mur odgradzający ich od reszty świata i nie wyobrażali sobie innego sposobu życia.

Nie zamierzała zmuszać Sokolnika do odpowiedzi, gdyż ta była wyłącznie jego sprawą. Ale musi on pozwolić jej zachować taką samą godną postawę bez zadawania pytań. Mogła wszakże poczynić pewne ustępstwa, nie odkrywając jednak przed nim duszy.

— W Karstenie obwołano nas banitami — oświadczyła — i napadano na nas znienacka, tak jak wiosną rolnicy polują na zające i, by ułatwić sobie zabijanie, wypłaszają je z pól i zaganiają w matnię. Właśnie tak polowano na Starą Rasę. Ale my walczyliśmy i ani nie trzęśliśmy się ze strachu, aniśmy nie skomleli pod pałkami o litość. Hordy morderców zabijały każdego człowieka z naszej rasy, a nawet swoich współplemieńców, którzy chcieli nas ostrzec. Niektórzy z nas dotarli do Estcarpu. Strażnicy Graniczni to przecież dawni karsteńscy wojownicy. Dobrze wiesz o tym, przecież twoi mieczowi bracia walczyli u ich boku. Niestety, podczas rzezi w Karstenie dokonało się rozbicie klanów. Niektóre zamki i zagrody zostały zrównane z ziemią i nie ocalał nikt z ich mieszkańców. Z innych zdołała uciec tylko garstka… Jestem córką dwojga, którzy dotarli do Estcarpu. Wprawdzie wróg zdobył siedzibę mojego rodu, lecz nie było tam podówczas młodszego brata pana zamku i jego niedawno poślubionej małżonki. Gościli wtedy u jej krewnych i tym samym znaleźli się bliżej granicy — i bliżej wolności. Moja matka miała dar dalekowidzenia i zobaczyła upadek Sokolego Rogu. Jestem ostatnią z rodu. — Z trzaskiem wsunęła miecz do pochwy. — Nie wiem, kim był zabity, nie mogę ci tego powiedzieć. Ale prorocze wizje nigdy nie kłamią. Sokoli Róg został zdobyty i spalony, a wraz z nim przestał istnieć cały klan. .

— Prorocze wizje… — powtórzył wojownik i urwał. Tirtha skinęła głową.

— Nazwałbyś to sztuką Czarownic, prawda, Sokolniku? Każda rasa ma własne sekrety. Wy również rodzicie się z pewnymi zdolnościami, chociaż nie z takimi, jakimi władają Mądre Kobiety. Czyż inaczej moglibyście tresować wasze ptaki i jak nikt inny strzec tych gór, zanim ruszono je z posad? Nie gardzę umiejętnościami twego plemienia, więc i ty nie staraj się pomniejszać talentów mojego ludu. Ja nie potrafię przywoływać Mocy, ale wiele razy widziałam, jak posługiwały się nią Czarownice. A teraz… — Pochyliła się i zanim jej towarzysz zdążył zaprotestować, wyjęła mu z ręki futerał z zapiskami. — Czy nie uważasz, że powinniśmy ruszyć w dalszą drogę? Sam powiedziałeś, że człowiek, którego tu pochowaliśmy, zginął od…

Coś nagle błysnęło zza ramienia Sokolnika. Tirtha zesztywniała. Musiał wyczytać niepokój w jej twarzy, ponieważ odwrócił się trzymając w pogotowiu miecz. To, co zobaczył, nie poruszało się i nie stanowiło żadnego zagrożenia. Znajdowało się na skalnej ścianie ponad pasmem łąki.

To promienie słońca oświetliły naskalny rysunek. Tirtha mimo woli ruszyła do przodu, minęła Sokolnika, skupiwszy całą uwagę na świecących liniach, które wiły się po spirali i stawały się coraz wyraźniejsze. Wydawało się, że rzuciły na nią czar.

Przebywszy ostatnią zaporę krzewów, nie zważając na kolce i ostre gałązki rwące jej odzienie i raniące ręce, zobaczyła, że cała skalna ściana została ścięta jak nożem. Stało się to przypuszczalnie podczas Wielkiego Poruszenia. A jeśli tak, to niezwykły rysunek musiał być przedtem głęboko ukryty. Dlaczego?

Podobny symbol, świecący teraz na nagiej skale, widziała tylko raz. Spędziła wtedy zimę w Lormcie, poważanej i prawie opustoszałej skarbnicy zapomnianej wiedzy. W przypominających stodoły budynkach, niegdyś przeznaczonych dla uczonych i stróżek wiedzy, mieszkała teraz garstka starych kobiet. Jedne z nich nadal prowadziły poszukiwania wśród zwojów i kronik, inne zaś zadowalały się przesypianiem w spokoju swoich ostatnich dni. Było to prawdziwe schronisko dla tych, które chciały się ukryć przed mroźnymi wichrami życia.

Symbol ten widniał na leżącym na stole zwiniętym zwoju, pozostawionym przez jedną z najbardziej zapominalskich podopiecznych Tirthy. W wolnych od opieki nad staruszkami chwilach też prowadziła poszukiwania, starała się nauczyć wszystkiego, co mogłoby jej pomóc w realizacji celu, który sobie przed laty wytyczyła. Zapytała więc o znaczenie tego symbolu. Odpowiedziano jej, że istotnie jest bardzo stary, a dawno temu miał bronić przed złymi mocami tych miejsc, gdzie po odpowiedniej ceremonii został namalowany, inkrustowany lub wyryty. I oto teraz jaśniał w słońcu, najwidoczniej wmurowany w skałę.

Ale po co? Tirtha rozejrzała się po niewielkiej dolinie. Co tu się kiedyś znajdowało, że należało to chronić? A może wcale nie był przeznaczony dla tej kotliny? Został odsłonięty, kiedy Moc ruszyła z posad góry. Czego niegdyś strzegł w ukryciu?

— Co to takiego? — spytał Sokolnik stanąwszy ramię w ramię z Tirtha. Nie schował brzeszczotu do pochwy, tylko zdjął henn metalowymi szponami, by lepiej się przyjrzeć rysunkowi na skale.

— To bardzo silna zapora przeciw Ciemności. Dawno temu chroniła to miejsce przed tym, czego nie potrafiły powstrzymać ani mury, ani stal. Jeszcze trochę czarów, wojowniku — dodała z lekką drwiną w głosie. — Zastanawiam się…

Zabity przez nich potwór na pewno nie pochodził z Karstenu, ani tym bardziej z Estcarpu. Na wschodzie, w Escore, toczyła się wojna między Światłem a Ciemnością. Może kiedyś taki sam bój wrzał w tych stronach… Jeszcze jedna tajemnica. A przecież — jeśli ją dobrze poinformowano w Lormcie — miejsce pod ochronnym symbolem zapewniało bezpieczeństwo.

Czyżby dlatego nieznajomy wojownik starał się dotrzeć do zbawczej doliny? Nie poraniły go ani strzałki, ani miecz, tylko kły i pazury. Może został ranny w pewnej odległości od tej maleńkiej oazy bezpieczeństwa, ale gdy tu dotarł, umarł z ran i upływu krwi.

— To dzikie okolice. — Sokolnik schował miecz, lecz nadal trzymał w szponach hełm. — Kto mógł tutaj umieścić takie zabezpieczenia?

— To bardzo stara kraina — poprawiła go Tirtha. — Kryje odwieczne tajemnice. Może góry, które poderwały się z miejsca na Wezwanie Rady Strażniczek, po prostu ruszyły dawno znaną drogą. To na pewno jest bezpieczne miejsce. — Podniosła rękę rozwierając pałce i tworząc rozpoznawczy znak. — Tak, będziemy tu bezpieczni. On również mógłby być — spojrzała przez ramię na świeżą mogiłę — gdyby dotarł tu cały i zdrowy. Nie wiemy, co może grasować po okolicy. Czy uważasz, że powinniśmy stąd odejść, czy też pozwolić naszym koniom najeść się i odpocząć?

Sokolnik nadal wpatrywał się w symbol na skale.

— Mówisz o latach — rzekł — a ja sądzę, że niepodobna ich policzyć. Czy czar może trwać tak długo?

— Legendy mówią, że tak. Sprawdźmy…

Podeszła do skały na wyciągnięcie ręki. Symbol znalazł się wysoko ponad jej głową. Rozejrzała się wokoło i wyszarpnęła gałąź do połowy tkwiącą w ziemi. Z sakiewki u pasa wyjęła tajemniczy futerał. Być może to ranny wojownik starał się dotrzeć w bezpieczne miejsce wiedząc o istnieniu tego symbolu, a nie zaniósł go tam półprzytomnego błąkający się torgiańczyk.

W swojej sakiewce trzymała skórzane rzemyki do naprawy butów. Wybrała jeden i przywiązała nim metalowy cylinder do końca gałęzi.

— Takie futerały — wyjaśniła Sokolnikowi, który uważnie obserwował jej ruchy, najwidoczniej nie rozumiejąc celu jej działań — naładowane są pewnym rodzajem energii. Dzisiaj już nie umiemy wytwarzać takich rzeczy, gdyż sekret ten zaginął przed wiekami. Lecz ja zimowałam w Lormcie przed dwoma laty i dowiedziałam się tam przynajmniej, jak takie rzeczy działają; dzisiaj już zapomniano dlaczego. Ten symbol wykonano z naładowanego energią metalu. Wykuli go utalentowani kowale, którzy znali się na czarach — jak ty byś to powiedział. Prastare prawo głosi, że podobne reaguje na podobne. Przekonamy się, czy magiczna energia przetrwała zarówno we wtopionym w skałę symbolu, jak i w futerale, mimo że są tak różne. Teraz!

Sprawdziwszy moc więzów, Tirtha stanęła na palcach, jedną ręką oparła się o skałę, a drugą podniosła gałąź najwyżej, jak mogła. Metalowy cylinder dotknął najniższej pętli symbolu. Dziewczyna omal nie krzyknęła z zaskoczenia.

Przez martwe drewno gałęzi spłynęła na nią fala energii, a symbol i metalowy futerał rozjarzyły się niebieskawą poświatą. Gwałtownym ruchem odsunęła futerał od ściany w obawie, że przebudzona moc spali go na popiół. Miała rację! Błękit zawsze był kolorem mocy obronnej. W Lormcie przejrzała wiele relacji o bezpiecznych miejscach, które w ten sposób identyfikowano. Miejsca takie musiały się znajdować w Escore, bo w Estcarpie nigdy o nich nie słyszała. Jeżeli metalowy cylinder także zajaśniał niebieskim blaskiem, znaczyło to, iż jego zawartość nie kryła w sobie jakiejś pospolitej pisaniny, tylko moc…

Przez jej palce przebiegło dziwne mrowienie i rozbolała ją ręka. Szybko przełożywszy gałąź w lewą dłoń, Tirtha zgięła palce prawej. Okrzyk Sokolnika odwrócił uwagę dziewczyny od reakcji jej organizmu i rodzącego się podejrzenia, że robiąc coś, czego nie rozumiała, postąpiła lekkomyślnie.

Sokolnik pochwycił gałąź powyżej jej własnej dłoni i omal nie wyszarpnął w podnieceniu. Spojrzała na futerał. Cienka niby włos linia między przykrywką a resztą cylindra rozszerzyła się. Otaczała ją obręcz z niebieskiego płomienia, Jakby magiczna energia trawiła prastary metal.

— Nie dotykaj tego! Jeszcze nie! — zawołała gwałtownie widząc, że Sokolnik szykuje się do odwiązania metalowego cylindra. — Chyba że chcesz stracić drugą rękę!

Wojownik jak oparzony puścił gałąź i spojrzał podejrzliwie na dziewczynę. Tirtha ostrożnie położyła gałąź u stóp skały i bacznie się wpatrywała w futerał. To prawda! Otwór się powiększał. Opuściła oczy na swoje ręce i miecz. Jeżeli niebieska poświata się zatrzyma, spróbuje zmusić ją do dalszego działania. Przypomniała sobie ostrzegawczy, gwałtowny wybuch mocy, który dotarł do niej za pośrednictwem martwego drewna. Nie, muszą zaczekać, aż energia się wyczerpie.

Spojrzała w górę. Nie zobaczyła nic prócz spiralnych linii. Błyszczały jak przedtem w promieniach słońca. Moc ochronnego symbolu przeniknęła do futerału, a teraz i ona gasła — w każdym razie błękitna obręcz traciła z jednej strony blask. Kiedy poświata zgasła całkowicie, Tirtha zobaczyła ciemny pasek na ściance cylindra. Otworzyła czarodziejski zamek! Była równie zaskoczona jak Sokolnik, że dokonała tego niezwykłego czynu. Jej towarzysz przyglądał się niebezpiecznemu przedmiotowi tak samo czujnie, jak patrzyłby w oczy nieprzyjaciela.

Ze strony Tirthy była to tylko próba oparta na nie sprawdzonych przypuszczeniach. A jednak się udała…! Może właśnie dlatego konający wojownik wlókł się tutaj resztkami sił — by odczytać zapis ważny dla niego jak samo życie?

Błękitna poświata zniknęła. Tirtha uklękła i wyciągnęła rękę w stronę skórzanych węzłów na gałęzi. Nie wyczuła ani gorąca, ani energii. Ciemny pasek na cylindrze pozostał nietknięty.

Zachowując wszelkie środki ostrożności rozwiązała rzemień, starając się nie dotykać metalu. Gdy nie wyczuła mrowienia, nabrała odwagi i ująwszy w dłonie, podniosła cylinder. Przytrzymując pokrywkę palcami, mocno szarpnęła. Napotkała tylko niewielki opór, a później metalowe wieczko zsunęło się z trzonu futerału. Upuściła je, odwróciła cylinder i potrząsnęła nim nad lewą dłonią, lecz nic z niego nie wypadło. Zajrzała do środka — wewnątrz znajdował się zwój ściśle przylegający do ścianek. Trzeba go wydobyć bardzo ostrożnie. Jeśli pergamin jest stary, może rozsypać się w proch przy niewłaściwym traktowaniu.

Trzymała w ręku zwój z kilku warstw sklejonej jaszczurczej skóry, podobny do pergaminu, ale znacznie od niego trwalszy. Rozwinęła go i ujrzała galimatias niezrozumiałych symboli.

Krzyknęła cicho. Na pewno był to przedmiot naładowany mocą, ale nie umiała się nim posłużyć. Równie dobrze mogłaby nie wyjmować go z futerału. Nie znała żadnego z dziwacznych symboli. Nawet w Lormcie nie widziała takich wijących się znaków nakreślonych czerwoną farbą czy atramentem. Nie tworzyły nawet linii wyglądających na zaszyfrowaną wiadomość — tylko rozciągały się to tu, to tam, jedne duże, drugie małe, a żaden z nich nie układał się w zrozumiały wzór.

— Może to mapa?

Tirtha prawie zapomniała o Sokolniku. Podszedł znów do niej i spojrzał na rozwinięty zwój unosząc z zakłopotaniem brwi.

— Mapa! — powtórzyła. Niegdyś już z nich korzystała. Ale po Wielkim Poruszeniu nikt nie próbował sporządzać nowych map nadgranicznych ziem. Ona sama długo gromadziła skąpe informacje, które, jej zdaniem, mogły pomóc w dotarciu do Karstenu. Rysowała je, starała się zapamiętać, po czym starannie niszczyła. Nigdy jednak nie widziała ani nie słyszała o czymś podobnym do tej bazgraniny. Im dłużej się jej przyglądała, tym bardziej rysunki wydawały się nieprzypadkowe. Musiały mieć jakieś znaczenie, ale nie umiała ich rozszyfrować.

— Nie tego. — Jej towarzysz ruchem ręki wyeliminował ich otoczenie. — Myślę, że jest to inny rodzaj mapy. Plan Jakiejś miejscowości albo zamku.

— Ależ tutaj nie ma linii oznaczających mury, ani… — zaprotestowała.

— Wydaje mi się — Sokolnik rozchmurzył się — że wszystkie wskazówki zostały celowo pominięte, tak by nie dało się zidentyfikować tego miejsca. To mapa poszukiwacza, ukazująca konkretne miejsce, może ukryty skarb.

Tirtha zauważyła szybkie spojrzenie, jakim ją obrzucił, zanim znów przeniósł wzrok na kartę.

— Poza tym — ciągnął — jest częścią tych samych czarów — ruchem głowy wskazał ochronny symbol na skale. — Równie dobrze czary mogą się kryć w tym, co zostało napisane, i tylko ktoś obdarzony waszymi zdolnościami, zdolnościami ludzi Starej Rasy, potrafi to zrozumieć. Zmarły, którego uważasz za obcego, należał do twego plemienia. Wiózł to i bardzo to sobie cenił. Być może szukał pomocy takiej jak ta na skale nad nami.

A więc myśleli podobnie. No cóż, wiele przemawiało za jego racjami. Ale zmarły poszukiwacz musiał wiedzieć więcej od Tirthy i była to jeszcze jedna tajemnica. W Estcarpie Czarownice twierdziły, że tylko kobiety mogą władać mocą czarodziejską. Nie pozwoliłyby żadnemu mężczyźnie na próby odczytania takiej zagadki — i ani jedna Mądra Kobieta nie uwierzyłaby, iż w męskich rękach metalowy cylinder zdradziłby swój sekret.

W każdym razie nieznajomy wiedział, czego szukał. Tirtha odetchnęła głęboko, zwinęła kartę z jaszczurczej skóry i na powrót włożyła ją do futerału. Podniesionej z ziemi pokrywki nie wsunęła na korpus cylindra. Może, kiedyś los pozwoli jej wyjaśnić tajemnicę niezwykłego znaleziska, nie zamierzała więc zamykać cylindra, bo może nie zdoła go znów otworzyć.

Umieściła futerał w sakiewce u pasa i razem ze swym towarzyszem wracała w zamyśleniu na łąkę. Przypuszczenie Sokolnika mogło okazać się tylko przypuszczeniem. Czy naprawdę był to plan wnętrza, powiedzmy, takiego zamku, jaki od lat oglądała w nocnych wizjach? Czy zmarłym wojownikiem i nią kierował los lub wpływ Mocy, tak że znaleźli się tutaj w tym samym czasie i szukali tego samego? Była to niepokojąca myśl, ale nie mogła jej odpędzić.

Rozdział V

Postanowili obozować w chronionej dolinie. Powrócili więc do szałasu i wypuścili spętane konie, żeby pasły się razem z torgiańczykiem. Ufając mocy symbolu na skale, Tirtha odważyła się rozpalić ognisko. Zresztą o zmroku skomplikowany wzór zaczął się jarzyć niebieskawą poświatą. Nadal ochraniał ten niewielki zakątek i dziewczyna uznała, iż nie muszą się obawiać nocnych drapieżników.

Mieli tak mało żywności, że Tirtha bardzo ostrożnie podzieliła przywiezione z Romsgarthu zapasy. Lecz Sokolnik udał się nad strumień i niebawem wrócił z parą tłustych wodnych gęsi zawieszonych na trzcinowym powróśle. Wypatroszył je, oblepił mułem i wsunął głęboko w ognisko. Usuwając opierzoną skórę wraz z zaschłą gliną dziewczyna pomyślała, że wiedzie im się nadspodziewanie lepiej, niż należało oczekiwać.

Nie udali się na spoczynek do szałasu. Noc była ciepła i Tirtha nie chciała spać pod dachem. Wyglądało na to, iż Sokolnik również pragnął swobody. Ustalili jednak, że mimo świecącego symbolu na skale, dobrze zrobią pełniąc po kolei wartę. Tej nocy dziewczyna miała czuwać pierwsza.

Kiedy jej towarzysz owinął się kocem, Tirtha nie pozostała długo przy ognisku. Usłyszawszy spokojny oddech śpiącego wstała i poszła zarośniętą ścieżką w stronę łąki. Trzy pasące się konie nie zwróciły na nią uwagi. Wyczuła, że gniew i strach opuściły torgiańczyka. Może gotów był zmienić towarzyszy podróży? W każdym razie na pewno im się przyda, gdyż w Karstenie tak szybki i wytrzymały wierzchowiec może przesądzić o powodzeniu lub klęsce jej zamysłów.

Oczywiście Sokolnik miał równe prawa do torgiańczyka, ale Tirtha nie wątpiła, że odkupi od niego konia. Mogła nawet dodać swoją klacz, która tu, na pograniczu, miała dużą wartość. Teraz odwróciła się plecami do koni i oparłszy ręce na biodrach wpatrywała się w świecący symbol na skale.

Nie wiedziała, czego miał strzec, i ta zagadka intrygowała ją i niepokoiła zarazem. Jeżeli przedtem był ukryty i odsłoniło go dopiero trzęsienie ziemi, to co mogło się znajdować lub niegdyś się znajdowało pod zwałami kamieni i żwiru? Tak wysoko w górach na pewno nie budowano zamków. Tylko Sokolnicy wykuli w nich swoje skalne Gniazdo, a i ono uległo zniszczeniu podczas Wielkiego Poruszenia. Symbol nie miał nic wspólnego z sokolniczym czarostwem.

Jak nigdy dotąd, zapragnęła władać mocą. Gdyby miała zdolność dalekowidzenia — lub nawet pomniejszy talent odnajdywania wody za pomocą różdżki z obdartej z kory gałązki — mogłaby w jakimś stopniu wyjaśnić tę zagadkę. Mimo że spędziła w Lormcie całą zimę, nie otrzymała odpowiedniego wykształcenia, żeby wchłonąć więcej niż wiedzę o tym, co może istnieć — a już na pewno nie potrafiłaby sprawdzić jej w praktyce.

Czym właściwie dysponowała? Miała tylko swój sen i przekonanie, iż musi wykonać jakieś zadanie, które stało się celem jej życia. To one podtrzymywały ją na duchu przez te wszystkie lata i hartowały niczym kowal wykuwający przemyślne narzędzie lub dobrą broń. Była narzędziem i bronią — lecz kto miał się nią posłużyć i po co? Niejeden raz zadawała sobie to pytanie, choć wiedziała, że nie otrzyma żadnego znaku, który mógłby jej wszystko wyjaśnić.

Nauczono ją, że istnieje Moc, która kryje się we wszystkich żywych stworzeniach. Składa się ona z wielu różnych energii. Jedne z nich mogły służyć wykształconym Czarownicom, inne zaś szkodzić, ale jeszcze innej, największej, nie potrafiłby zrozumieć i poznać nawet największy adept czy adeptka. Z Mocy rodziło się życie i do niej powracała po śmierci iskierka jestestwa. Przodkowie Tirthy znali uroczystą ceremonię, podczas której wszyscy krewni gromadzili się, żeby ogrzać serca przy wezwanej Mocy.

Ale to było dawno temu. Teraz Tirtha mogła tylko stać i wpatrywać się w wijące się na skalnej ścianie linie, i zastanawiać się, kto tak starannie je tam umieścił. A jeśli właśnie ta Moc przyciągnęła ją tutaj? Wprawdzie to Sokolnik wybrał szlak wiodący do tej doliny, ale z pewnością nie wiedział, iż jest chroniona, bo poszukałby innej drogi. Jego bracia często przecież powtarzali, że nie pozwolą się schwytać w żaden czar rzucony przez Starą Rasę.

Nieśmiało, ponieważ była sama i nie musiała na nikim wywierać wrażenia, Tirtha uniosła dłoń i nakreśliła w powietrzu znak pokoju i otuchy. Później ponownie usiadła przy ognisku, dokładając do niego gałązkę po gałązce i przysłuchując się szemraniu strumyka.

Nagle uświadomiła sobie, że poza brzęczeniem much żywiących się zgnilizną nie słyszy odgłosów żadnych żywych istot. Wprawdzie Sokolnik schwytał wodne gęsi, ale Tirtha nie widziała żadnego stworzenia ani nie słyszała ich nawoływań. A przecież woda i bujna trawa powinny były przyciągnąć jakieś dzikie zwierzęta. Było tu zbyt spokojnie. Pełna obaw i lęku ponownie skierowała się ku łące, gdzie pasące się konie nie zdradzały zaniepokojenia. Wytężyła słuch: nie rozlegały się żadne krzyki nocnego ptactwa. A przecież podczas wieloletniej wędrówki niejeden raz spała pod gołym niebem i dobrze znała pohukiwanie polujących wielkich sów, od których roiło się w niższych partiach gór i na pogórzu.

Spokojna noc…

Na niebie świecił sierp młodego księżyca i lśniły gwiazdy. Tirtha wyczuła księżycową magię — sama odziedziczyła niewielką jej cząstkę. Księżyc miał szczególne powiązania z Mądrymi Kobietami — jeśli nie z Czarownicami — były to kobiece czary…

Czary… Wszystko było czarami! Dziewczyna przykucnęła i uderzyła pięścią w ziemię. Celowo zaczęła rozmyślać o zadaniach czekających ją po drugiej stronie gór. Wszystko będzie zależało od tego, co tam znajdą. Czy powinna zatrzymać Sokolnika dłużej niż umówione dwadzieścia dni, nawet jeśli będzie musiała uchylić przed nim rąbka tajemnicy? Dziś nie mogła jeszcze podjąć decyzji, tylko spróbować przewidzieć najbliższą przyszłość.

Głęboka cisza i widok księżyca, symbolu kobiecej magii, zaniepokoiły ją i sprawiły, że poczuła się nieswojo. Przeszukała dolinę myślową sondą, usiłując natrafić na tę formę życia, które ośmieliło się wtargnąć do chronionej przez czary kotliny. Uchwyciła życiową energię śpiącego mężczyzny, a nieco dalej witalne siły trzech wierzchowców oraz kilka mniejszych iskier, nie mających w sobie nic z Ciemności. Prawdopodobnie były to dzikie zwierzęta. A potem…

Ból i rozpacz… przerażenie… żądanie…

Zerwała się na równe nogi i pobiegła wyciągając miecz z pochwy. Zatrzymała się nad świeżą mogiłą i wpatrzyła szeroko otwartymi oczami w darń i kamienie, którymi ją obłożyli.

Żądanie… nakaz! Uderzyła w nią tak silna fala, iż nieświadomie upadła na kolana przy grobie i utkwiła w nim wzrok, ogarnięta przerażeniem, które sparaliżowało ją na równi z nieznaną mocą.

Żądanie!

Nie! Śmierć była Ostatnią Bramą, przez którą przechodziła wszelka energia życiowa. Siła życia nie pozostawała w rozkładającym się ciele, które odrzuciła. Pochowali martwego mężczyznę. On nie mógł przywołać… żądać… atakować jej rozpaczliwym wołaniem o pomoc! Upuściła miecz i złapała się za głowę. Chwiała się na nogach pod wpływem żądania spadającego na nią niczym grad razów, żądania, którego ani nie umiała wyjaśnić, ani odrzucić.

Miecz ze szczękiem uderzył o mogilne kamienie. Jego ozdobiona sokolą głową rękojeść trafiła w biały kamień, który Tirtha położyła zgodnie z prastarym obyczajem swego ludu. Sokół!

Wspólna krew… Wspólna krew wydającego nakaz i tego, kto ma przejąć brzemię, zaakceptować żądanie!

Wspólna krew? Nie, nie było takiej! Zaprzeczyła gwałtownie. Przypomniała sobie niejasno zasłyszane w dzieciństwie opowieści i zrozumiała, co chciało ją schwytać w sidła. Była to grobowa klątwa pokrewieństwa, która przechodziła ze zmarłego na żywego i której nie można było odrzucić. Dotyczyła prawdziwego pokrewieństwa; klątwa musiała być zaakceptowana przez żywego krewnego jako najważniejsze w życiu zadanie! Ze zmarłym wojownikiem nie łączyły jej żadne więzy krwi. To, co tutaj pozostało, nie mogło na nią przerzucić swego brzemienia!

— Spokój… — wykrztusiła z trudem, jakby coś ściskało ją za gardło. — Śpij w spokoju! Nie znam cię i nie jestem twoją krewną. Krocz dalej drogą Mocy. Nie wybieramy sobie chwili śmierci; wybieramy tylko sposób, w jaki się z nią spotkamy. Nie wykonałeś zadania, ale to ciało cię zawiodło…

Tirtha jęknęła. Ponad miejscem, gdzie się stykały miecz i biały kamień, ukształtowało się coś, co mogło pochodzić tylko z jej sennej wizji — a przecież nie spała! Na tle bladoniebieskiej mgiełki zobaczyła znajomą szkatułkę widywaną w dłoniach pani zamku, której twarzy nigdy nie ujrzała. To jej musi szukać i znaleźć — i obraz ten stawał się coraz wyraźniejszy.

Żądanie…

Fala płynącego uczucia wydała się jakby słabsza, jakby wyczerpywały się ostatki siły, która je przywołała, jakby wołanie docierało z coraz większej odległości. Tircie coraz trudniej było je zrozumieć.

Ale to żądanie i potrzeba — okazały się także jej potrzebą! Umarły nie był dla niej obcym człowiekiem. W sposób, którego nie rozumiała, młodego wojownika łączyły z nią więzy krwi. Nie musiał bynajmniej podporządkować jej swej woli — ten geas, niezrozumiały przymus, już dawno stał się częścią jej osobowości.

— Sokoli Róg! — powiedziała głośno. — Tak, jadę tam. I znajdę to, co spoczywa w tym! — Wskazała na szkatułkę, O dziwo, przestały ją nawiedzać senne wizje. Odwiedziny w widmowym zamku tak długo zabierały część jej nocy, że dziewczyna zaniepokoiła się, gdy ich zabrakło. Wieczorami Tirtha kilkakrotnie wyciągała z sakiewki „mapę”, jak ją nazwał Sokolnik, i badała symbole, lecz nie szło jej lepiej niż za pierwszym razem. Czy to w ogóle była mapa? Istniały przecież rysunki służące do przywoływania Mocy; Tirtha pośpiesznie odpędzała te niebezpieczne myśli.

Po południu, czwartego dnia od opuszczenia chronionej doliny, roślinność zaczęła rzednąć i niebawem ponownie przemierzali skalną pustynię. Tuż przed zapadnięciem mroku natrafili na ogromne rumowisko strzaskanych skał i kamieni. Sokolnik zatrzymał się i wpatrzył przed siebie. Na jego zwykle beznamiętnej twarzy widniało oszołomienie. Tego dnia jechał bez hełmu, co Tircie wydało się dziwne, gdyż najemnik zawsze trzymał się swojej maski.

Nie wiedziała, dlaczego tak nagle się zatrzymał. Ścieżka była w tym miejscu bardzo wąska i Tirtha nie mogła go wyprzedzić, tylko musiała czekać, aż sam ruszy do przodu. Widząc przedłużający się bezruch Sokolnika, przerwała wreszcie trwające prawie cały dzień milczenie.

— Czy nie ma stąd wyjścia?

Przez dłuższą chwilę sądziła, że pogrążony w myślach Sokolnik jej nie usłyszał. Później z wahaniem wyciągnął okaleczoną rękę, wskazując gestem na rzekę znieruchomiałych głazów.

— To było Gniazdo…

Jego podniesiony głos obudził dziwne echa w okolicznych skałach.

Gniazdo. Słowa Sokolnika zabrzmiały jak zawodzenie płaczek na sulkarskim pogrzebie.

Tirtha wpatrzyła się w bezład skalnych odłamków. Niewiele teraz wskazywało, iż nie tak dawno temu znajdowała się tu odwieczna siedziba Sokolego plemienia, przynajmniej ona niczego nie zauważyła. Słyszała, iż Gniazdo Sokolników było tak dobrze zamaskowane, że wyglądało jak wydrążona góra, i że niewielu ludzi ze Starej Rasy (Strażnicy Graniczni i wyłącznie mężczyźni) przejechało przez zwodzony most do wnętrza twierdzy.

Widziała tylko kamienną rzekę przypominającą każde inne osypisko, które ominęli lub przebyli podczas tej podróży. Jej towarzysz zadarł do góry głowę i spoglądał na skraj rumowiska, jakby rozpaczliwie szukał czegokolwiek, co przetrwało Wielkie Poruszenie. Zapragnęła i wyobraziła sobie, że mgła z przeszłości zasłoni osypisko i na czas kilku uderzeń serca ukaże zniszczoną twierdzę. Ale nic takiego się nie stało.

Sokolnik coś krzyknął. Trzykrotnie powtórzył nieznane śpiewne słowa zakończone dźwiękiem przypominającym skwir sokoła. Otrzymał odpowiedź!

Tirtha ścisnęła mocniej wodze; jej wierzchowiec zmylił krok i strącił kopytem kamienie ze ścieżki. Odpowiedź zabrzmiała ciszej, jakby nie wydobyła się z ludzkiej piersi. Duchy… Czy wciąż ma spotykać niespokojne duchy zmarłych, którzy powinni spoczywać w pokoju? Czy pobratymcy Sokolnika tak bardzo łakną krwawej zemsty, że ich żądanie objawia się nawet za dnia? Przecież ich ostrzeżono i na pewno schronili się w Estcarpie, zanim Moc zdruzgotała góry. Zresztą, towarzysz Tirthy nie był tak stary, żeby zdążył złożyć mieczową przysięgę komuś, kto tu mieszkał przed zagładą Gniazda.

Sokolnik znów zawołał; tym razem był to dźwięczny, przenikliwy okrzyk odbijający się od skał zwielokrotnionym echem. Na jego dźwięk kucyki parsknęły, torgiańczyk zarżał, a Tirthę zabolały uszy.

I znowu nadeszła odpowiedź. Na niebie pojawiła się niewielka plamica. Podniebny wędrowiec pomknął w dół, jakby atakował zuchwałą zdobycz, która ośmieliła się tutaj zapuścić. Tirtha z pewnym lękiem obserwowała ptaka, gdyż w mgnieniu oka pokonał wielką odległość pomiędzy nasłonecznionymi przestworzami a nieco zacienioną rozpadliną, do której się kierowali.

Ptak zwolnił lot, zatrzepotał skrzydłami i zaczął krążyć nad głowami podróżnych, opuszczając się coraz niżej, aż wreszcie usiadł na skale, rozłożył lekko skrzydła, w każdej chwili gotów do odlotu.

Był to czarny sokół z białym V na piersi — skrzydlaty brat Sokolników lub jego potomek. Żył dziko, gdyż nie nosił szkarłatnych pęt, oznaki partnerstwa między ptakiem i człowiekiem. Jasnymi oczami spojrzał najeźdźca z odkrytą głową. Sokolnik wydał serię dźwięków przypominających ptasi skwir, na przemian to zbijających się, to opadających. Ptak odpowiedział przeciągłym okrzykiem, trzepocąc skrzydłami; wyglądał, jakby pragnął się oddalić od istoty innego gatunku, która chciała się z nim porozumieć.

Sokolnik nadal wydawał dźwięki, których nigdy nie mogłyby — a tak wydawało się Tircie — wymówić ludzkie wargi. Nie zbliżył się do zaniepokojonego ptaka, lecz po prostu do niego przemawiał — dziewczyna nie miała już żadnych wątpliwości — w jego własnym języku.

Sokół odpowiedział dźwiękiem przypominającym wydawane przez człowieka odgłosy. Przechylił lekko głowę na bok. Tirtha nabrała pewności, iż ptak rozważa jakąś propozycję lub zamierza podjąć decyzję w nieznanej sprawie.

Później zaskwirzył jeszcze raz i uniósł się w powietrze. Nie zbliżył się do spokojnie czekającego mężczyzny, ale pomknął z powrotem na wyżyny, z których przybył. Na ogorzałej twarzy wojownika nie odmalował się zawód, po prostu siedział i patrzył, jak przecina niebo potomek jego skrzydlatych braci.

Dopiero kiedy sokół skierował się na zachód i zniknął w oddali, Sokolnik przypomniał sobie, iż nie jest sam, i spojrzał na Tirthę.

— Teraz nie wiedzie tędy żadna droga. — Głos miał jak zawsze zimny i obojętny. — Musimy zawrócić i skierować się na północ,—jeszcze przed zapadnięciem zmroku.

Tirtha nie pytała o nic. Wyczuła, że Sokolnik wie, co mówi, a nauczyła się już ufać jego wiedzy o górach. Zawrócili więc na północ. Dotarli w końcu do stawu będącego bez wątpienia dziełem ludzkich rąk. Wpadał do niego strumyk wypływający z rury, która mogła pomieścić trzy razy więcej wody. Znaleźli tam paszę dla koni: wzdłuż cieku wodnego rosły obficie kępy trawy.

Nie rozpalili ogniska. Chociaż między kamieniami na brzegu strumienia leżało dość chrustu, Sokolnik pokręcił przecząco głową, kiedy Tirtha chciała go zbierać.

— To jest miejsce obserwatorów.

— Sokołów? — spytała. — Przecież ogień ich nie obudzi. Najemnik znów pokręcił głową i rzekł z naciskiem: — Ktoś inny przybył do tej krainy. — Czy dowiedział się o tym podczas rozmowy z wolnym sokołem? Uznała, że ma prawo o to zapytać, gdy sam wyjaśnił sprawę: — Nie są to banici ani Karsteńczycy. To przybysze ze wschodu.

Ze wschodu! Tamten stwór, który napadł na nich w nocy! Potwory z Escore zapuszczające się w te góry! Tirtha szybko rozejrzała się wokoło. Pomyślała, że znaleźli bardzo dobre obozowisko. Kiedy konie się napasą, przyprowadzą je przed zapadnięciem zmroku i spętają, na pocieszenie dając garść ziarna z solą. Żeby ich zaatakować, napastnik musiałby się zbliżyć bardzo wąską ścieżką, a każde z nich mogłoby jej bronić w pojedynkę. Wprawdzie nie była to najpotężniejsza twierdza na świecie, ale musi im tej nocy wystarczyć.

Posilili się skąpo, po czym przyprowadzili kucyki i torgiańczyka. Sokolnik miał pierwszy pełnić wartę, ale Tircie jeszcze nie chciało się spać. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że mimowolnie zarzuca myślowe lasso na wszystkie strony — niczym pasterz pragnący schwytać rozbiegane bydło — w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów sług Ciemności, którzy mogliby ich śledzić.

„Zmarł z ran zadanych kłami i pazurami” — powiedział Sokolnik o nieznajomym. Może wytropił go i napadł taki sam potwór, jak ten, któremu z powodzeniem stawili czoło. Poszukała w sakiewce u pasa pakieciku ze sproszkowanymi ziołami, które tak dobrze się jej przysłużyły, i wzięła go do ręki. Zapadał zmierzch. Kucyki grzebnęły kopytami i cicho zarżały napinając postronki, gdy podeszła do nich, żeby dla uspokojenia dać im ziarna z solą.

Uznała, że siedzenie i wpatrywanie się w mrok nic jej nie da. Teraz stał na warcie Sokolnik, a ufała mu bez zastrzeżeń. W końcu była to jego ojczyzna i on najlepiej wiedział, czego trzeba się obawiać. Spróbowała więc nie myśleć o niczym i zasnąć.

Sokolnik obudził ją, kiedy nadeszła jej kolej na wartę, i odpowiedział na nie wypowiedziane pytanie.

— Nic.

Nic, tylko ciemność. I pamięć o potworze, który skradał się w mroku, i wspomnienie innej nocy, gdy obudziło ją wołanie zmarłego krewniaka i pokazano jej coś, co uważała za swoją wyłączną własność. Siedziała ze skrzyżowanymi nogami, co jakiś czas wstawała, podchodziła do koni, gładziła je po grzbietach i słała uspokajające myśli. Uważała, że nie tylko głód nie daje im zasnąć.

Przecież miały znacznie bardziej wyostrzone zmysły od jakiegokolwiek człowieka. Potrafiły wyczuć niebezpieczeństwo z większej odległości, niż mogła sięgnąć jej myślowa sonda. Zresztą, już nie chciała się nią posługiwać; wiedziała, że każdy sługa Ciemności mógłby użyć jej jako przewodnika i odnaleźć ich obozowisko.

Tak, gdzieś tam krążyły stwory nie należące do znanego Tircie świata. Nie czyniły ich realnymi ani starożytne legendy, ani kroniki z Lormtu. Trzeba było stawić im czoło, zobaczyć je, poczuć ich ohydny smród i dopiero wtedy akceptowało się ich istnienie.

Tamten sokół… jakie zoczył potwory skradające się wśród strzaskanych turni? Musiał być potomkiem ptaków, którymi szczyciło się Gniazdo Sokolników. Może i one miały własne legendy o czasach, kiedy były towarzyszami ludzi i ruszały na wojnę siedząc na łękach siodeł. Legendy, które kazały skrzydlatemu zwiadowcy ostrzec dawnego pana.

Czy Sokolnik pragnął, żeby tamten wolny sokół przyłączył się do niego? A może tylko raz w życiu człowiek i ptak łączyli się w jedną walczącą istotę, a kiedy jedno z nich zginęło, następny taki związek był niemożliwy. Nie wiedziała tak wielu rzeczy i nie mogła o nie zapytać. Jej towarzysz uznałby to za niedopuszczalne wścibstwo i mógłby nawet złamać mieczową przysięgę. Jego sekrety były jego własnością, tak jak jej tajemnice należały tylko do niej.

Rozdział VI

Jeśli zło grasowało tamtej nocy, to nie szukało ich obozu. Konie też nie zdradzały nadmiernego niepokoju. Mimo to Tirtha nie wierzyła, iżby Sokolnik przesadzał lub kłamał. Obudziła się o świcie i zobaczyła, że jej towarzysz starannie sprawdza swój strzałkowy pistolet oraz wyjmuje i na powrót wkłada strzałki w pętle na przewieszonym przez ramię pasie, jakby chciał się upewnić, iż w razie potrzeby będą pod ręką i bez przeszkód się wysuną. Miał ich niewiele i można było być pewnym, że użyje ich oszczędnie i najlepiej jak zdoła.

Usiadła, wzruszeniem ramion zrzuciła płaszcz i wytężyła myśli. Wyczuła obecność siły życiowej Sokolnika, obu kucyków i- torgiańczyka. Nic więcej tu się nie kryło. Przezornie zbadała tylko najbliższe otoczenie, ale nawet tak przelotny kontakt zaalarmował jej towarzysza, gdyż zwrócił ku niej głowę i spojrzał na nią ostro.

— To głupota! — oświadczył zimno. Jeśli nawet od kilku dni czuli się wobec siebie mniej skrępowani, to teraz wszystko się zmieniło. Może widok ruin siedziby jego plemienia przypomniał Sokolnikowi wpojone za młodu nauki? Nie łączyły go z nią żadne więzy pokrewieństwa, a poza tym była kobietą, więc istotą nie zasługującą na zaufanie.

Tirtha z trudem się opanowała i nie zareagowała na zmianę w zachowaniu swego towarzysza. Wszyscy znali Sokolników i ich poglądy, czegóż innego mogła się spodziewać?

— Czy nic się nie wydarzyło podczas drugiej warty? — zapytała dla porządku, wiedziała bowiem dobrze, że obudziłby ją w razie napadu, tak jak zrobił to tamtej pamiętnej nocy.

Sokolnik zakończył właśnie przegląd amunicji i uważnie badał głownię miecza. Zdawał się poświęcać więcej uwagi ostrej stali niż swojej towarzyszce.

— Jest tam, może nas obserwuje, szpieguje — odrzekł.

— Czy wiesz o tym dlatego, że powiedział ci to twój sokół?

Znów spiorunował ją spojrzeniem.

— Nie mam sokoła. — Jego słowa zmroziły dziewczynę niczym lodowaty wiatr. — Wolny ptak i jego stado zapuścili się daleko — ciągnął. — Zauważyli poruszenie wśród szczytów. Nie trzeba szukać myślą, żeby o tym wiedzieć.

— To prawda — zgodziła się z Sokolnikiem pamiętając, że nie może go prowokować. Wstała i poszła umyć twarz w sadzawce. Zimna woda rozbudziła ją jak mocny policzek.

Pozwolili koniom na krótki wypas, sami zaś zjedli skąpy jak zwykle posiłek. Napełnili wodą manierki, napoili wierzchowce, osiodłali je i ruszyli w dalszą drogę. Sokolnik prowadził, Tirtha jechała za nim.

Lawirując ostrożnie wśród osypiska, niebawem zostawili za sobą strumień i otaczające go kępy krzewów. Kierowali się teraz na południe. Tirtha nie wiedziała, ile dni zajmie im podróż przez góry. Wszystkie znane drogi i ścieżki zostały przecież zniszczone wraz z wrogą armią w dniu, w którym góry zatańczyły na rozkaz Czarownic.

Przez cały ranek podążali krętą ścieżką, którą co jakiś czas musieli porzucać, by ominąć liczne w tych stronach piargi i rumowiska. Wreszcie dotarli do miejsca, gdzie zauważyli pierwsze ślady gwałtownej śmierci karsteńskich najeźdźców.

Zasygnalizował je jeden z ostrych okrzyków, które teraz kojarzyły się Tircie z Sokolnikiem, chociaż ten dźwięk nie wydobył się z ludzkich ust, lecz zabrzmiał gdzieś w górze. Droga w tym miejscu się rozwidlała i Sokolnik bez wahania skręcił w stronę, z której dobiegł ich przenikliwy zew.

Okrążywszy kolejne osypisko z okrutnie strzaskanych odłamków skalnych, znaleźli się w kotlinie niemal w całości zasypanej wielkimi kamieniami, tak jak wokół ruin Gniazda Sokolników. Na olbrzymim głazie siedział jakiś sokół — podobny do ptaka, który odpowiedział na wołanie jej towarzysza.

Promienie słońca lśniły w metalu uwięzionym wśród wielkich bloków. Niektóre kawałki pokryte były smugami rdzy. Inne pozostały nie tknięte przez czas i niepogodę, jakby podczas kataklizmu rzucono na nie ochronny czar. Żółtawy kamień potrącony przez klacz Tirthy okazał się ludzką czaszką.

Sokół znów zaskwirzył, a wojownik, którego w ten sposób wezwał, zsunął się z kucyka, przerzuciwszy wodze przez siodło. Zaczął się piąć po osypisku w stronę ptaka. Tirtha obserwowała ich uważnie. Przez to pole bitwy między ludźmi a wyzwoloną Mocą nie ma przejścia — po co więc tu przybyli?

Sokolnik dotarł do skalnego bloku, na którym siedział ptak. Jego głowa znalazła się na tym samym poziomie, co czekający drapieżnik. Po chwili nachylił się i wyszarpnął spomiędzy głazów jaskrawy kawałek metalu nie tkniętego przez rdzę. Wyciągnął na światło dzienne dziwny brzeszczot — krótszy od miecza, lecz dłuższy od sztyletu.

Ptak obserwował uważnie tę scenę, pochyliwszy głowę. Kiedy człowiek wydobył broń, sokół znów wydał przenikliwy, triumfalny okrzyk — i wzięcia! w górę. Sokolnik wyciągnął ramię i trzymał je nieruchomo; spokojnie czekał, aż wreszcie skrzydlaty łowca usiadł na nim, jakby wybrał sobie siedzisko, które mu się spodobało. Pozostali tak przez długą chwilę patrząc sobie w oczy i porozumiewając się w nie znany Starej Rasie sposób.

Ptak jeszcze raz wzbił się w powietrze, ale tym razem skierował się w stronę wierzchowca Sokolnika. Kucyk gwałtownie podniósł głowę, gdy sokół siadał na pustym łęku siodła. Złożył skrzydła i wydał cichy dźwięk, który nie powinien był się wydobyć z piersi okrutnego skrzydlatego drapieżnika.

Sokolnik zszedł w dół. Jednym skokiem przesadził osuwające się kamienie. Miecz-nóż trzymał w zdrowej ręce, wyciągając przed siebie metalowe szpony dla zachowania równowagi. Później spojrzał nie na sokoła, ale na dziewczynę.

Wydarzyło się coś bardzo ważnego. Zmienił się nie wygląd, lecz sposób myślenia mężczyzny. Sokolnik przez chwilę spoglądał na trzymane w ręku ostrze, a później przeniósł wzrok na dziewczynę i wyciągnął ku niej znalezisko.

— Przedmiot naładowany mocą… — powiedział powoli. Tirtha nie próbowała dotknąć brzeszczotu, tylko pochyliła się nad nim nisko. Głownia nie była gładka, jak się wydawało na pierwszy rzut oka, lecz pokryta dziwnymi znakami. Wyryte w metalu symbole należały do dawno zapomnianej starożytnej wiedzy. W miejscu, gdzie brzeszczot się rozszerzał, w pobliżu rękojeści, znajdował się wtopiony wizerunek z innego metalu — równie niebieskiego, jak symbol na zboczu chronionej przed złymi mocami doliny. Nigdy nie widziała takiego stworzenia, a może nie był to wcale obraz żywej istoty, tylko przedstawienie sennego widziadła, którego jakiś adept używał jako herbu swego rodu.

Rękojeść widoczna poprzez obejmujące ją lekko palce Sokolnika była wykuta z takiego samego niebieskiego metalu jak wizerunek herbowy i kończyła się bulwiastą bryłą ciemnej substancji podobnej do wielkiego matowego diamentu, wygładzonego, lecz nie oszlifowanego. Tirtha wyciągnęła powoli ku niemu rękę, jednak go nie dotknęła. Wystarczyło jej mrowienie w palcach. To naprawdę był przedmiot naładowany mocą, nie przeznaczony do walki, tylko służący jako ognisko magicznej energii. Któż jednak w Karstenie odważyłby się parać czarostwem lub posługiwać mocą czarodziejską?

Karsteńczycy ścigający i mordujący jej rodaków twierdzili, że każdy taki kontakt był złem i że groził utratą życia. Zrobili wszystko, co mogli, żeby uniemożliwić łączność z siłami niezrozumiałymi dla przeciętnego człowieka. Wszyscy ludzie mający dar władania mocą zostali zabici albo — jak w przypadku Czarownic — pozbawieni tej zdolności. Czarownice nie sypiały z mężczyznami i gdy jakiś mężczyzna wziął taką kobietę siłą, bezpowrotnie traciła swoje umiejętności.

— To żyje. Jest w nim moc — powiedziała i cofnęła rękę. — Ale jak to może pochodzić z Karstenu?! — Bez wątpienia natrafili na coś, co musiało dopomóc w zniszczeniu armii najeźdźców. Lecz kto spośród Karsteńczyków odważyłby się zanieść broń naładowaną mocą do kraju, rządzącego przez tę że siłę?

— Z Karstenu… — powtórzył w zamyśleniu Sokolnik, omiatając spojrzeniem skalne rumowisko, pod którym musiały się znajdować zwłoki wielu nieprzyjacielskich żołnierzy. — Tak… tylko kto i dlaczego?

— I jak dowiedział się o tym sokół? — odważyła się zapytać dziewczyna.

— Upierzeni bracia mają swoje sposoby — odrzekł jakby z roztargnieniem. — To mogłoby ich przyciągnąć.

Z pochwy u pasa wyjął długi myśliwski nóż i wetknął go w cholewkę buta. Na jego miejsce wsunął znaleziony brzeszczot. Zagłębił się gładko, chociaż, będąc dłuższym od noża, nieco wystawał.

— Przedmiot naładowany mocą… — Tirtha powtórzyła własne słowa. Nie chciała go dotykać. Wystarczyło jej lekkiego odczucia energii, by zaniechała tego zamiaru. Lecz, o dziwo, jeśli Sokolnika opanowała taka sama chęć, to nie odtrącił ze strachem znaleziska, którego jego lud obawiał się równie mocno, jak Karsteńczycy.

— Przyszedł do mnie — odparł Sokolnik i Tirtha przypomniała sobie opowieść o Toporze Volta i o tym, jak Koris z Gormu otrzymał tę broń z rąk samego Volta, dawno zmarłego i pochowanego w wykutym w skale grobowcu. Topór Volta dokonał wyboru. Czy i w tym wypadku obdarzona niezrozumiałym życiem broń wybrała sobie nowego właściciela?

— Topór Volta! — wypaliła, zdumiona, że coś podobnego mogłoby się powtórzyć. W dodatku znaleziony brzeszczot nie miał ani imienia, ani takiej przeszłości i wybrał wojownika z rasy nie władającej mocą czarodziejską.

Sokolnik pochylił głowę, jakby ugodził go niewidzialny oręż.

— On przyszedł do mnie — powtórzył powoli. — Ma to jakąś przyczynę i z czasem się to wyjaśni.

Później wskoczył na swego kucyka i ściągnął wodze. Zawrócili konie i po własnych śladach wycofali się z doliny śmierci na rozstaje. Potem pojechali tym drugim traktem. Tirtha zdała sobie sprawę, iż często powraca spojrzeniem do wystającej z pochwy niebieskawej gałki brzeszczotu unoszącego się i opadającego wraz z ruchem ciała jeźdźca. Nie wierzyła, że Sokolnik trafił na krótki miecz-sztylet przypadkiem. Od czasu do czasu niespokojnie unosiła się w siodle, oglądając się za siebie lub obserwując skalne zbocza. W przeciwieństwie do niej, Sokolnik nie okazywał niepokoju ani nie kwestionował obecności sokoła na pustym dotąd łęku siodła. Wydawało się, że wszystko, co się wydarzyło, zaakceptował jako rzecz zupełnie naturalną.

W nocy dotarli do rozległej części doliny, unoszącej się tu ku górze i przypuszczalnie zakończonej przełęczą. Rysująca się na tle nieba szczyty sprawiały wrażenie, że ktoś mieczem wyrąbał w ziemi głęboką bruzdę. Poszarpane, dzikie skały zdawały się ostrzegać przed dalszą podróżą. Tirtha zdecydowanie odpędzała takie myśli. Może to niesamowity wygląd skalnej krainy zwiększał w niej przeświadczenie, że są obserwowani.

Jeszcze dwukrotnie natrafili na ślady zagłady armii Pagara, która cofnęła Karsten w epokę barbarzyństwa. Zobaczyli wyblakłe kości, zardzewiałe szczątki zbroi i broni, raz drzewce sztandaru sterczące pionowo wśród kamieni — z jego banderii pozostało teraz tylko kilka nitek owiniętych wokół drzewca i trzepocących na wietrze. Byli zadowoleni, że nie muszą oglądać z bliska pozostałości tej strasznej rzezi.

Nie mogli dotrzeć do przełęczy przed świtem, więc rozbili obóz pod skałami, nad którymi wiatr wył i świszczał, zdając się powtarzać okrzyki ginących. Mieli już mało wody, wytarli więc tylko mokrymi szmatami pyski wierzchowców i dali im do wypicia po kilka łyków w jednej z misek Tirthy. Sami wypili jeszcze mniej i z trudem przełknęli kruszące się już podróżne suchary.

Gdy tylko rozbili obóz, sokół odleciał i przypuszczalnie znalazł dla siebie strawę wśród szczytów. Wrócił dopiero o zmroku i porozumiał się ze swym wybrańcem taką samą serią przenikliwych okrzyków, jak za pierwszym razem.

Kiedy ptak usiadł na łęku siodła, Sokolnik zwrócił się do Tirthy:

— Jesteśmy o dzień drogi od podgórza. Odsłużyłem ponad czwartą część zaprzysiężonego czasu. Co chciałabyś, żebym zrobił, gdy znajdziemy się w dolnych partiach gór?

Było to słuszne pytanie. Dziewczyna ustaliła termin służby na dwadzieścia dni, ponieważ pragnęła zapewnić sobie przewodnika i towarzysza w podróży przez góry. Czy chciała teraz, żeby Sokolnik dalej jej towarzyszył? Musiała wreszcie podjąć decyzję, którą do tej pory odkładała, a później ponieść konsekwencje dokonanego wyboru.

Sokoli Róg leżał na wschodzie. Tirtha wsunęła rękę pod połę kaftana szukając pasa z pieniędzmi. W jednej z przegródek wiozła jedyną swoją mapę — na pewno niedokładną, ponieważ sporządziła ją na podstawie wyrywkowych informacji, które zdołała zgromadzić.

Znając ojczyste strony swych przodków tylko ze słyszenia, obmyśliła plan: zamierzała posuwać się wzdłuż podgórza (nie zapuszczając się przy tym na otwartą przestrzeń) tak daleko, aż dotrze do miejsca, z którego najprostszą i najkrótszą drogą będzie mogła pojechać do zamku lub tego, co z niego pozostało. Na pewno nie był to plan szczegółowy, oparty na dokładnych informacjach. Teraz Tirtha milczała dłuższą chwilę.

Doszła do wniosku, że ma niewiele do stracenia. Może podświadomie już znalazła odpowiedź na dręczące ją pytanie, chociaż dotąd nie zdawała sobie z tego sprawy. Sokolnika nie powitają w Karstenie lepiej niż jej samej, gdyż to jego współplemieńcy, wspólnie ze Strażnikami Granicznymi, atakowali południowego sąsiada Estcarpu.

Komu mógłby ją wydać? I co mógłby zdradzić poza wiadomością, że jakaś kobieta ze Starej Rasy chce powrócić na ziemie przodków? Przecież nie umiałaby powiedzieć, czego tam szuka, ani dlaczego musi to zrobić. Powie mu prawdę — tyle, ile będzie mogła — później niech sam zadecyduje, czy chce zostać zwolniony z przysięgi.

W dolinie panował mrok, a oni nie rozpalili ogniska. Postać Sokolnika rysowała się ciemną plamą na tle skał. Było jej to obojętne, gdyż nawet za dnia nie umiała nic wyczytać z jego twarzy. Będzie musiał użyć głosu, żeby odpowiedzieć tak lub nie.

— Szukam Sokolego Rogu — zaczęła. — Jest to starodawna posiadłość mojego rodu i długo czekałam, żeby tam wyruszyć. Zamierzałam skierować się na wschód przez podgórze i dopiero później pojechać przez nizinę.

— Czy znasz drogę? — zapytał Sokolnik, gdy umilkła. Tirtha zamknęła oczy. W pewien sposób znała drogę, albo czuła, że ją pozna, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Senne wizje — ktokolwiek je zsyłał — zaprowadzą ją do Sokolego Rogu. Lecz jak mogłaby opowiedzieć Sokolnikowi o swoich snach? A może jednak… Pierwszy raz wzięła pod uwagę taką możliwość. Od chwili znalezienia dziwnego miecza-sztyletu zmieniła początkową opinię o swym towarzyszu. Dlaczego — chociaż zarówno on sam, jak i jego bracia mienili się zajadłymi wrogami wszystkiego, co Stara Rasa czciła i ceniła — wetknął tę broń za pas? Przecież powinien był odrzucić ją daleko od siebie, a nawet wcale jej nie dotykać!

— Znam — odparła krótko stanowczym tonem. Nie może mu przecież wyjaśnić, na jak kruchej podstawie opiera swą pewność. — Ale nie wiem, ile czasu potrwa taka podróż — dodała. — Może okazać się znacznie dłuższa od umówionego terminu. Chodziło mi o przeprawę przez góry. Kiedy dotrzemy do podgórza, wypełnisz swoją część umowy. Jeśli nawet potrwa to krócej, będziesz mógł odjechać.

Milczenie Sokolnika przedłużało się, Tirtha oblizała wargi. Czemu się. niepokoiła? Przecież nigdy nie chciała, żeby towarzyszył jej przez całą, aż do końca, drogę.

Dlaczego czekała teraz na jego odpowiedź z niezrozumiałym niepokojem?

— Złożyłem przysięgę na dwadzieścia dni — odrzekł wreszcie chłodno jak zwykle. — Będę ci towarzyszył przez dwadzieścia dni bez względu na to, czy pojedziemy przez góry, podgórze czy też niziny Karstenu.

Tirtha nie rozumiała, dlaczego powitała z ulgą jego słowa. Co ją łączyło z tym mężczyzną? Byli sobie zupełnie obcy. A jednak czuła, że gdyby Sokolnik dokonał innego wyboru, doznałaby zawodu. Zawsze trzymała się z dala od ludzi, woląc samotność i milczenie, więc to nowe i nieznane uczucie tak ją zaskoczyło, że szybko zepchnęła je do podświadomości. Powiedziała sobie w duchu, że droga przez podgórze może być niebezpieczna i że dwoje podróżników lepiej sobie poradzi niż jeden. Oprócz tego wolny sokół zgodził się służyć jej towarzyszowi, a zwiadowcze umiejętności tych ptaków były legendarne.

— Niech więc tak będzie — odparła i pomyślała, że jej odpowiedź zabrzmiała zbyt ostro. Nie chciała jednak, by sądził, iż liczyła na właśnie taką odpowiedź.

Rano dotarli do przełęczy. Droga w górę okazała się znacznie dłuższa, niż się wydawało. Ścieżka była stroma, musieli więc kilkakrotnie zsiadać z koni i prowadzić je za sobą. Sokół już z samego rana wzbił się w powietrze i powracał regularnie. Siadał wtedy wysoko na skale, czekał na nich i zawsze porozumiewał się z Sokolnikiem.

Minęło już południe, kiedy wreszcie stanęli na przełęczy i spojrzeli na rozciągającą się w dole krainę, która nie była już jednym państwem, lecz garstką skłóconych, spustoszonych przez wojny lenn.

Podgórze porośnięte było drzewami — wydawało się, że nie dotarła tutaj furia Mocy. Tirtha ucieszyła się, gdyż w takim terenie łatwo się ukryć. Powiodła spojrzeniem nieco dalej na wschód i zobaczyła tam ciemne linie lasów.

W dawnych czasach żyzne równiny Karstenu utrzymywały ożywione kontakty z zachodem. Zamieszkiwali je rolnicy i szlachta wywodzący się z nowego, młodego ludu, który przybył tu zza morza w zamierzchłych czasach.

Znajdowały się tam wszystkie miasta i ważniejsze posiadłości magnackie.

Ludzie ze Starej Rasy, jej rodacy, stopniowo wycofali się w głąb kraju i osiedlili na wschodzie. W niektórych rejonach Karstenu prący wciąż naprzód osadnicy byli wobec nich wrogo nastawieni i obie rasy unikały się wzajemnie. W innych nawiązały się przyjazne stosunki, a nawet sąsiedzka wymiana usług. Dlatego w dniach, kiedy książę Yvian skazał na zagładę Starą Rasę, wielu sąsiadów zostało zabitych lub zginęło w męczarniach, ponieważ pomogli w ucieczce rodakom Tirthy.

Obecnie walki musiały się koncentrować na żyznych nizinach, gdzie skupiły się wszystkie większe miasta. W południowych prowincjach (Pagar pochodził z jednej z nich) ludność napływowa zajmowała cały obszar. Lecz na podgórzu — podobnie jak z drugiej strony gór — mogli kryć się banici i dezerterzy trudniący się rozbojem. Porzucone i wyludnione tereny na pewno ich wabiły.

Tirtha wspomniała o tym, a Sokolnik skinął głową. Wskazał w dal okaleczoną ręką. Jego metalowe szpony zabłysły w słońcu.

— To prawda. Tam ktoś jest.

Zobaczyła to dopiero teraz: słup dymu unoszący się spomiędzy dwóch wzgórz.. Nie był to dym z obozowego ogniska. Paliło się coś większego, może nawet zabudowania gospodarskie. Czyż jakikolwiek rolnik potraktowałby tak swoją zagrodę? A może siły porządku — ktokolwiek by je wysłał — odnalazły zbójecką kryjówkę? I śladem ludzi Marszałka Korisa starały się oczyścić kraj z legowisk dwunogich szakali?

W każdym razie buchający w niebo dym oznaczał, że muszą poruszać się ukradkiem. Nie wolno im było zbyteczną brawurą narażać teraz wszystkiego, do czego dążyła przez wiele lat.

Po południu zeszli z gór w zadrzewioną krainę. Wówczas pierwszy kucyk parsknął i przyśpieszył kroku, torgiańczyk zaraz go dogonił, a klacz szybko do nich dołączyła. Najwidoczniej zwierzęta wyczuły wodę. Niebawem dotarli nad bystry potok płynący z północy — musiał narodzić się w górach — i skręcający na południowy zachód. Może wpadał do rzeki, nad którą leżał Kars?

Wokół roiło się od miejsc nadających się na kryjówki: w pobliżu rosły gęstym zagajnikiem górskie sosny. Sokół powrócił dwukrotnie, za każdym razem przynosząc w szponach zająca. Tirtha zabrała się do rozpalania ogniska, wykorzystując umiejętności zdobyte podczas wieloletnich wędrówek. Pod jednym z drzew otoczyła murem z kamieni jamę na ognisko, gęste zaś gałęzie na pewno rozproszą najmniejszą nawet smużkę dymu. Dziewczyna zbierała chrust pod drzewami, a Sokolnik nad strumieniem. Znosili jak najsuchsze gałęzie, chcąc rozpalić ognisko tak duże, by można było upiec nad nim mięso. Później pozwolili płomieniom zgasnąć.

Tirtha poszła nad strumień. Było jeszcze jasno, kiedy rozebrała się pod osłoną zarośli i odważnie weszła do wody tak zimnej, że aż jęknęła z zaskoczenia. Wykąpawszy się, włożyła czystą bieliznę ze swych skąpych zapasów. Wyprała brudną odzież i po powrocie do obozu rozwiesiła ją na gałęziach w pobliżu wciąż jeszcze ciepłych kamieni otaczających ognisko. Sokolnik jakiś czas ją obserwował, po czym wziął swoje podróżne sakwy i zniknął — zapewne w tym samym celu.

Dobrze było być znów czystą, wolną od potu i kurzu! Tirtha natarła ciało suszonymi liśćmi słodko pachnących ziół — luksus, na który rzadko sobie pozwalała. Dzisiaj jednak zrobiła to na znak triumfu, że dokonali czegoś, co w Estcarpie uważano za niemożliwe: bezpiecznie przebyli strzaskane przez Moc góry.

Owinąwszy się opończą, znów zaczęła nasłuchiwać. Wyczuwała iskierki życia nocnych stworzeń zajętych własnymi sprawami. Sokół poruszył się na siedzisku i przyjrzał się dziewczynie. W jego oczach dostrzegła takie same dzikie ogniki, jakie widywała w oczach jego pana. Nie próbowała dotknąć jego umysłu na swój niedoskonały sposób.

Ptak należał wyłącznie do Sokolnika, była to jedna z rzeczy, których nigdy nie mogli ze sobą dzielić. Mogli jeść to samo pożywienie, znosić wspólnie niewygody (jakkolwiek żadne nie wyjawiło tego drugiemu), podlegać tym samym lękom i niechęciom — choć nie zawsze z identycznych powodów. Dzieliła ich jednak bariera płci, pochodzenia, i nic tego nie zmieni.

Tirtha pochyliła się i pod wpływem nagłego impulsu rzuciła na niewielki płomyk szczyptę ziół. Buchnął biały dym i wokoło rozszedł się mocny zapach. Wciągnęła go do płuc najgłębiej, jak mogła. Dziś wieczorem musi znowu śnić!

Nie pozwoli narzucić sobie dobrze znanych wizji. Nadal ich pragnęła, lecz teraz potrzebowała przewodnika.

Wprawdzie jako dziecko pobierała nauki u pewnej Mądrej Kobiety, lecz nigdy dotąd nie ośmieliła się posłużyć tą metodą, mimo zapewnień o jej skuteczności. Dotychczas zawsze musiała zachowywać przytomność umysłu, obawiała się więc utraty świadomości przy dalekowidzeniu — jeśli w ogóle można było tym sposobem je osiągnąć… Oprócz tego wciąż wędrowała samotnie; nie wiedziała zaś, jak długo pozostanie w transie, ani jak on na nią podziała. Dzisiaj, kiedy miała towarzysza podróży, musi zdobyć niezbędne informacje. Po raz drugi wciągnęła w płuca wonny dym, czując dziwny zawrót głowy. Tirtha miała tylko nadzieję, iż siła zsyłająca wizje zechce jej dopomóc.

Rozdział VII

Tirtha okręciła się płaszczem i nie jadła już nic więcej, ponieważ post ułatwia wejście w trans. Gdyby przestrzegała rytuału, musiałaby pościć przez cały dzień, starając się oczyścić z przypadkowych myśli umysł. Musiała jeszcze zwierzyć się Sokolnikowi: zamierzała przecież zająć się czarostwem, któremu nie ufał. Wytłumaczyła mu to wszystko spokojnie i stanowczo. Był przecież jej drużynnikiem, nie mógł więc kwestionować jej postępowania, chyba że zagrażałoby im obojgu.

Dziewczyna już zapadała się w szarej nicości i na powrót wynurzała w ich skromnym obozowisku. Później całkowicie zagłębiła się w mroku, bezcielesna, bezwolna jak unoszone wiatrem piórko lub liść. Ze wszystkich sił starała się utrzymać w pamięci myśl o czekającym ją zadaniu.

Wreszcie wynurzyła się z nicości w złowrogą rzeczywistość. Tym razem nie zobaczyła Sokolego Rogu. Ujrzała i poczuła cuchnący dym, który snuł się nad zdeptanymi grządkami zwiędłych od gorąca lub połamanych roślin. Niektóre z nich służyły do wyrobu znanych jej balsamów. Tutejsi mieszkańcy znali i cenili dary ziemi.

Słodkawy zapach przelanej krwi przebijał przez gryzący smród spalenizny. Był tam jeszcze jeden odór — budzący mdłości. Przez moment wydało się jej, że to atak na Sokoli Róg, że ogląda własny dom po napaści żołdaków Yviana.

Chociaż w swoich snach nigdy nie zobaczyła w całości zamku przodków, te zabudowania wydały się jej znacznie mniejsze. Nie były to ruiny wielkiego zamku lub mniejszej forteczki, tylko raczej wieśniaczej zagrody.

Na zdeptanych ziołach leżał nieruchomo pies. Długa, poszarpana rana w jego boku odsłaniała nagie żebra. Prócz martwego zwierzęcia spoczywało tam inne ciało, małe, skulone, jakby ktoś pogardliwie odrzucił je na bok. Ponieważ Tirtha czuła, że ta wizja jest ważna, przemogła się i zbliżyła do zwłok.

Twarzą do ziemi leżała nieżywa dziewczynka. Rozpuszczone ciemne włosy litościwie zakrywały jej twarz, ale widać było, że została brutalnie zgwałcona i sponiewierana, a po śmierci odrzucona jak nikomu niepotrzebny śmieć. Tirtha owładnął straszliwy gniew. W minionych latach poznała ból, śmierć i nędzę i uważała, że nie da się łatwo wyprowadzić z równowagi. Teraz jednak przebudziła się w niej jakaś ukryta dotychczas głęboko część jej istoty.

Narkotyk wzmocnił jej talent do ostatecznych granic, wiedziała więc, że zabito nie tylko to dziecko. We wnętrzu płonącego budynku leżały inne kobiece ciała, potraktowane równie brutalnie. Wśród morderców byli tacy, którzy igrali ze swymi ofiarami, rozkoszowali się okrucieństwem. Nazywali siebie ludźmi, ale tylko wygląd różnił ich od bestii, którą wraz z Sokolnikiem zabiła w górach. Może byli tylko słabsi i nie tak niebezpieczni.

Tirtha nie wiedziała, dlaczego nieznana moc zesłała jej tę wizję. Powinna opanować gniew, chcąc się dowiedzieć, co się za tym kryje. Nie wierzyła, że to widzenie miało ją tylko ostrzec. Tę koszmarną scenę pokazano z innego, znacznie ważniejszego powodu.

Pozbawiona była własnej woli, nie mogła się swobodnie poruszać. Przypominało to jazdę na koniu, nad którym się nie panuje. Minęła spalony dom i dotarła na otoczone kamiennym murem pole, gdzie zobaczyła wdeptaną w ziemię oziminę, jakby jacyś jeźdźcy przemierzali je tam i z powrotem. Jeźdźcy… nie, myśliwa.

Dopiero teraz w pełni uświadomiła sobie powagę sytuacji. Widziała krzyżujące się ślady końskich kopyt. Kogo ścigali ci „myśliwi”?

Niewidzialna siła zaprowadziła ją teraz do stosu kamieni w rogu pola. Zobaczyła, że miano tam zamurować dziurę w murze — kamienie leżały w pobliżu. Między nimi a murem, na tak wąskiej przestrzeni, że nie zdołałby się tu zmieścić żaden człowiek, ukryło się inne dziecko. Martwe?

Nie! To dziecko żyło, a jego umysł wypełniało śmiertelne przerażenie. Mały zbieg ze strachu zatracił niemal świadomość własnego istnienia. Tirtha wyczuła jednak tlącą się jeszcze iskierkę osobowości.

Prosiła nieznaną siłę o pomoc we własnej sprawie, a tymczasem okazało się, że liczy się tylko to, co jej pokazano. Wezwano ją, żeby się nią posłużyć, i musiała wykonać polecenie.

Otworzyła oczy i zobaczyła mrok, maleńkie ognisko, a obok Sokolnika siedzącego ze skrzyżowanymi nogami. W rękach trzymał miecz-sztylet z płonącą jaskrawym światłem gałką na rękojeści. Pochylił głowę i oszołomiony wpatrywał się w ożywiony klejnot.

Tirtha ocknęła się czując konieczność pośpiechu.

— Trzeba się śpieszyć!

Sokolnik podniósł nagle głowę, jakby okrzyk wyrwał go z innej wizji. Tymczasem Tirtha szła już w stronę uwiązanych koni. Księżyc w pełni świecił jaśniej niż kiedykolwiek. Tym lepiej, pomyślała, wykonam powierzone mi zadanie.

— Co się dzieje? — Najemnik stał tuż za nią, lecz nie wyciągnął miecza z pochwy.

Tirtha obróciła się powoli, próbując zanalizować na jawie ulotny ślad tragedii, którą oglądała w nocnym widzeniu. Czas stał się teraz jej wrogiem. Nie! To zadanie było częścią jej samej, potrzebą równie przemożną, jak ciągnące się latami poszukiwania, tylko bardziej naglącą.

Ogień. Słup dymu, który dostrzegli z przełęczy! To musiało być tamto miejsce. Nagle opuściły ją wątpliwości.

Szybko odwiązała i osiodłała swoją klacz. Sokolnik nie zadawał więcej pytań, tylko poszedł w jej ślady. Ptak siedzący dotąd na łęku siodła jak na rozkaz wzbił się w powietrze i zniknął w mroku.

Pojechali na południowy zachód. Tam gdzie to było możliwe, przemierzali kłusem otwarte przestrzenie. Podczas jazdy Tirtha opowiedziała pokrótce o tym, co zobaczyła. Sokolnik słuchał w milczeniu, a kiedy skończyła, skomentował:

— Rozbójnicy albo żądni łupów ludzie jakiegoś szlachetki. To zniszczony przez wojnę domową kraj — dodał z niesmakiem.

Mimo ostentacyjnego izolowania się od innych ludów i znakomitej znajomości żołnierskiego rzemiosła mieszkańcy Gniazda nie zabijali bez potrzeby ani nie pastwili się nad ofiarami jak mordercy, którzy spalili tamtą zagrodę. Zawsze zabijali szybko, za każdym razem ryzykując życie. Nikt nie ośmielił się powiedzieć, że byli bezlitosnymi barbarzyńcami, bez względu na to, jak bardzo Czarownice z Estcarpu nienawidziły ich obyczajów.

Sokół spadł z nocnego nieba i usiadł na łęku siodła przed swoim panem. Tirtha usłyszała ostre dźwięki przypominające klekot. Sokolnik zwrócił się do niej:

— Jest tak, jak widziałaś — pożar i trupy. Nie ma tam nikogo.

Tirtha pokręciła głową i powiedziała stanowczo: — Nie w domu, lecz na polu. Ścigali, ale nie znaleźli. Tam nadal jest życie. Gdyby nie było — zawahała się — dano by mi znać, że nie mamy po co jechać.

Jej towarzysz nic nie odpowiedział. Może uznał, iż jako najemnik nie powinien się z nią sprzeczać. Na pewno sądził, że nie miała racji i że znajdą tylko trupy.

Świtało, kiedy poczuli smród dymu i słodkawy odór rozkładu. Później zobaczyli wysoką palisadę, której Tirtha nie widziała w transie. Zaraz za nią ziały szeroko otwarte wrota, jakby mieszkańcy tego sioła z jakiegoś powodu pozwolili wejść do środka wilkom, z którymi przedtem zamierzali walczyć.

Klacz Tirthy parsknęła i potrząsnęła gwałtownie głową. Nie podobał się jej smród, którym przesycone było powietrze. Nie opierała się jednak, gdy dziewczyna ścisnęła ją kolanami, i razem z trzymanym na postronku torgiańczykiem podróżni wjechali na majdan.

Zobaczyli osmalone ruiny i zdeptany ogród. Ogień zgasł. Tirtha odnalazła wzrokiem martwego psa i ciało dziewczynki. Umarli już ich nie potrzebowali, a drugie dziecko jeszcze żyło.

Skręciła w lewo, oddalając się od spalonego domostwa. Tak, był tam kamienny mur stanowiący część palisady, która nie uchroniła mieszkańców zagrody przed śmiercią. Tirtha przejechała przez wrota wiodące na pole. Rolę porastała ozimina zdeptana krzyżującymi się śladami pogoni.

Nigdy dotąd nie zmuszała klaczy do tak szybkiego biegu, jak teraz. Kiedy od stosu starannie ułożonych kamieni dzieliła ją tylko niewielka odległość, zatrzymała konia, zsunęła się z siodła i zaczęła biec, odrzucając krępujące ruchy fałdy płaszcza.

Biegnąc szukała myślą. Tak… znalazła iskierkę życia! Zdążyli na czas! Dotarła do pryzmy otoczaków i zajrzała między kamienie a palisadę. Nikogo tu nie było! Zachwiała się na nogach. Tak bardzo zaskoczyło ją świadectwo własnych oczu. Mogłaby przysiąc, że nadal ogląda to miejsce we śnie, a nie na jawie.

Ponownie użyła myślowej sondy. Znalazła esencję życia, słaby, chwiejny płomyk, który zdawał się gasnąć. Był tam! Nic jednak nie widziała. Odrzuciła kilka kamieni i uklękła wyciągając ręce. I jej ręce znalazły to, czego nie widziały jej oczy: małe ciało tak mocno wciśnięte między kamienie, że zdumiało ją, jak mały zbieg mógł oddychać w takiej ciasnocie.

— Czy widzisz…? — zaczęła mówić przez ramię do Sokolnika, który do niej dołączył.

Pokręcił przecząco głową w ozdobnym hełmie, dobrze widocznym w szarym świetle poranka.

— Więc chodź tutaj! — Złapała go za rękę i przyciągnęła do siebie tak, iż jego palce natrafiły na ciało dziecka.

Wyszarpnął rękę z jej dłoni, ale jednocześnie wyczuła, że go zaintrygowała ta tajemnica.

— Tam! Jest tam, chociaż nie możemy go zobaczyć! — powiedziała triumfująco.

— Czarostwo! — szepnął głośno. Mimo to nie odsunął się, tylko obluzował kamienie metalowymi szponami, odrzucając je daleko zdrową ręką. Sokół usiadł na murze i obserwował tę scenę, zaglądając do odsłoniętej przez nich małej niszy. Podobnie wpatrywał się w brzeszczot, do którego zaprowadził swego pana.

Powoli, ostrożnie, Tirtha przesunęła rękami po niewidzialnym ciele dziecka. Przypomniała sobie teraz wyczytaną w Lormcie informację o iluzji, która mogła zapewnić bezpieczeństwo. Polegała ona przede wszystkim na zmianie postaci. Nigdy nie słyszała, żeby komuś udało się stać niewidzialnym, ale dla Mocy nie było rzeczy niemożliwych. Kto tak dobrze ukrył to dziecko?

Sądząc po śladach, prześladowcy gonili ofiarę tam i z powrotem, igrali z nią jak kot z myszą, rozkoszując się jej przerażeniem. Czy jakaś mająca cząstkę magicznego talentu kobieta z dzieckiem na ręku, pod wpływem strachu o jego życie, zdołałaby tak dobrze je ukryć, zanim sama wpadła w ręce gwałcicieli i morderców?

Cała wiedza Tirthy w tej materii sprowadzała się do stwierdzenia, że tkanie iluzji było bardzo wyczerpującym zajęciem, wymagającym czasu i znajomości skomplikowanego rytuału. Ofiary tej bestialskiej napaści na pewno nie zdążyłyby tego zrobić.

Ostrożnie i bardzo uważnie, ponieważ mogła liczyć tylko na swoje ręce, Tirtha wyciągnęła z niszy drobne ciałko i przytuliła do siebie. Poczuła na ramieniu ciężar niewidzialnej główki. Skóra dziecka była w dotyku bardzo zimna, więc dziewczyna szybko owinęła je skrajem płaszcza. Wypukłość materiału potwierdzała, iż trzyma w objęciach materialną istotę, a nie cień. Koniuszkami palców zbadała twarz, czując słaby oddech i nierówny puls. Nie wiedziała jednak, jak mogliby pomóc niewidzialnemu malcowi.

Sokół wydał jakiś dźwięk. Jego pan odwrócił głowę i przechyliwszy ją słuchał mowy skrzydlatego zwiadowcy. Później zwrócił się do Tirthy, która wciąż klęczała obejmując dziecko.

— Upierzony Brat widzi dziecko — powiedział spokojnie. — Czary, które na nas działają, jemu nie przesłaniają oczu. Mówi, że ono nie jest ranne, ale tak przerażone, iż ukryło się głęboko w sobie samym.

Tirtha przypomniała sobie inne nauki Mądrej Kobiety. Ogromny strach czy przerażenie mogą tak porazić umysł, że nigdy nie odzyska przytomności. Czy ten malec uciekł tak daleko, iż nie zdołają go przywołać z powrotem? Znała się trochę na leczeniu, lecz nie wiedziała, jak sobie poradzić z takim przypadkiem. W Estcarpie to dziecko trafiłoby do jednego z przytułków założonych przez Mądre Kobiety, gdzie leczyłyby go specjalistki umiejące wyszukiwać esencję umysłu i ostrożnie umożliwiłyby mu ponowny kontakt ze światem. Jednak w bardzo ciężkich przypadkach nawet specjalnie szkolone Czarownice nie mogły nic poradzić. Tirtha krzepiła się nadzieją, że nieznana moc nie pokazałaby jej nieszczęścia, jakie spadło na dziecko, które trzymała w ramionach, gdyby nie mogła mu pomóc.

Muszą opuścić to miejsce. Wprawdzie napastnicy odjechali, ale ktoś mógł zauważyć dwoje podróżnych. Nie ma gdzie zostawić nieszczęsnego malca, musi więc zabrać go ze sobą. Mimo że od lat przywykła walczyć z własnym sercem, tę konieczność uznała bez sprzeciwu.

Sokolnik oparł rękę na kolbie pistoletu strzałkowego, a jego skrzydlaty brat wzleciał w górę. Obaj podzielali niepokój dziewczyny.

— Nie ma gdzie — wskazała na niewidzialne dziecko — go zostawić. Musimy zabrać je ze sobą.

Oczekiwała protestu, gdyż Sokolnicy nic nie wiedzieli o dzieciach. Nie znali nawet tych, które sami spłodzili. W ich kobiecych wioskach mężczyźni zapładniali wybrane kobiety, a może kilka w określonym czasie, nigdy jednak nie byli prawdziwymi ojcami. Chłopców, którzy ukończyli sześć lat, zabierano do Gniazda. Mieszkali tam oddzielnie, w przeznaczonych dla nich pomieszczeniach. Wychowywali ich starzy lub okaleczeni wojownicy. Chłopcy ci nie mieli prawdziwego dzieciństwa i wydawało się, że ten zwyczaj dobrze służył ich sposobowi życia. Żaden Sokolnik nigdy nie był obarczony dzieckiem, na domiar niewidzialnym i, być może, katatonicznym.

Ku zdziwieniu Tirthy jej towarzysz bez słowa przyprowadził klacz dziewczyny. Odpięła spinkę pod brodą i owinęła opończą bezwładne ciało dziecka. Podała swoje brzemię Sokolnikowi, wsiadła na konia i odebrała je od niego. Następnie, niemal tak szybko, jak tu przyjechali, powrócili do ruin zagrody. Może powinni pogrzebać zabitych — Tirtha o mało nie zatrzymała konia przy zwłokach dziewczynki, ale na szczęście zdała sobie sprawę, że przede wszystkim musi zająć się żywym dzieckiem i że ich bezpieczeństwo może zależeć od szybkiej ucieczki z tego strasznego miejsca.

Zawrócili do zalesionych wzgórz. Sokolnik znów prowadził. Jechali wolniej, gdyż drużynnik Tirthy starał się zacierać ślady, co jakiś czas zsiadając z kuca i zamiatając gałęzią miejsca, gdzie zostawili zbyt wyraźny trop. Kluczyli wykorzystując wszystkie naturalne osłony i zagłębienia terenu.

Sokół regularnie patrolował okolicę i meldował swemu panu o sytuacji. Chociaż Sokolnik nie przetłumaczył Tircie żadnego z meldunków, wywnioskowała, iż na razie nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.

Dziecko leżało w jej ramionach nieruchome, bezwładne. Od czasu do czasu próbowała przebić się przez myślową zaporę, którą otoczył się przerażony umysł. Gorąco pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej i bardzo chciała mu pomóc. Obawiała się, że jeśli świadomość zgasła na zawsze, wola życia może pójść jej śladem i dziecko umrze. Być może taki koniec byłby miłosierny, ale Tirtha czuła, że będzie walczyć o to życie ze wszystkich sił.

Przed południem dotarli do miejsca, które Sokolnik uznał za względnie bezpieczne. Nie znaleźli tam co prawda wody, ale bujna trawa zadowoliła kucyki i torgiańczyka, a Tirtha i Sokolnik przycupnęli w niszy utworzonej przez kilka sporych głazów. Wrogowie mogliby ich tu odnaleźć tylko po intensywnych poszukiwaniach.

Dziewczyna trzymała na kolanach niewidzialne dziecko. Jego ciałko, tak przedtem zimne, teraz było ciepłe. Za ciepłe! Po omacku odgarnęła na bok mokre od potu włosy malca i położyła rękę na płonącym gorączką czole. Odnalazła lekko rozchylone usta i wlała w nie nieco wody z manierki. Usłyszawszy odgłos przełykania — pierwszy dobry znak — dała dziecku jeszcze łyk.

Głowę miała nabitą myślami. Wiedziała, że nie zdoła zniszczyć tak silnego czaru. Z drugiej jednak strony, istniały czary zmieniające postać, które działały tylko przez jakiś czas. Zacisnęła zęby, żeby nie wypowiedzieć cisnących się jej na usta przekleństw, które poznała podczas wieloletniej wędrówki, i nie dać upustu frustracji i złości.

Sokolnik zajął się rozbijaniem tymczasowego obozowiska, po czym przykucnął obok Tirthy i ściągnął z głowy hełm, jakby mu ograniczał pole widzenia.

— Co je tak trzyma?

— Myślę, że iluzja — odparła, chociaż niczego nie była już pewna. — Ktoś mógł je tam ukryć, widziałeś ślady na polu, tamci kogoś ścigali. Może jego matka miała wrodzone zdolności. Jeżeli była dostatecznie przerażona, mogła rzucić silny czar, żeby uratować dziecko. Niewykluczone, iż sama nawet dała im się złapać…

— Obecni mieszkańcy Karstenu nie używają czarostwa — zauważył. — A Stara Rasa…

— …dawno temu została potępiona i skazana na zagładę — dokończyła Tirtha. — Ale to nie znaczy, że ktoś tej krwi nie pozostał w ukryciu. Zresztą, my możemy zawierać związki małżeńskie z innymi rasami i z takich związków rodzą się dzieci. Wiele naszych kobiet wyszło za mąż za Sulkarczyków, którzy nie władają mocą, a podstawą ich potęgi jest tylko znajomość morza. Na pewno słyszałeś o przybyszu z innego świata, Simonie Tregarcie. Poślubił jedną z Czarownic. Strażniczki wyjęły ją spod prawa twierdząc, że je zdradziła. Miał on jakiś własny talent, a jego żona też nie utraciła swych zdolności, mimo że Mądre Kobiety przysięgały, iż tak się stanie. Urodziła troje dzieci jednocześnie, co się nigdy dotąd nie zdarzyło. I cała trójka władała mocą, a raczej nadal włada. Oni to bowiem, jak wieść niesie, prowadzą teraz wojnę w Escore i otworzyli znów ten kraj dla Starej Rasy.

Zamyśliła się na chwilę i ciągnęła dalej: — Ktoś z naszej krwi mógł więc dać życie dziecku obdarzonemu talentem. I jeśli się już urodziło z darem władania mocą, mogło ją przywołać w wielkiej potrzebie. Jednak… — urwała.

— Jednak…? — nalegał.

— Nawet w Lormcie nie słyszałam o takiej tajemnicy.

Nie — pokręciła energicznie głową. — Ja wprawdzie należę do Starej Rasy, lecz mam niewielkie zdolności. Jestem uzdrawiaczką i umiem się posługiwać dalekowidzeniem. To najlepsze, na co mnie stać. Oprócz tego potrafię wyczuwać esencję życia i w ograniczonym stopniu porozumiewać się ze zwierzętami. Ale na podstawie wszystkiego, czego się dowiedziałam i co słyszałam o iluzji, wiem, że można ją utkać za pomocą skomplikowanego rytuału i że nie da się tego zrobić ani szybko, ani łatwo. Nie mam pojęcia, jak uciekająca ofiara — a przecież potwierdzają to ślady — mogłaby ukryć w ten sposób dziecko.

— Więc jak…?

Tirtha zastanawiała się nad tym cały ranek, szukając odpowiedzi. W końcu pozostało jej tylko pewne niewiarygodne doprawdy podejrzenie, choć już dawno temu przekonała się, że świat pełen jest dziwnych, budzących lęk rzeczy i spraw.

— Dziecko. Mogło to zrobić samo dziecko — mówiła bardzo powoli. — W Estearpie dziewczynki poddaje się testom bardzo wcześnie, czasem gdy mają pięć lub sześć lat. Można odkryć dar władania mocą nawet w tak młodym wieku. Lecz tu, w Karstenie, nikt by go nie rozpoznał.

Obdarzone takim talentem dziecko pełnej krwi — a nawet półkrwi — na pewno patrzyłoby na świat inaczej niż my i od najmłodszych lat nauczyłoby się ukrywać swoje pochodzenie i zdolności. Wprawdzie nie otrzymałoby niezbędnego wykształcenia, ale gdyby groziło mu wielkie niebezpieczeństwo — i gdyby było bardzo przestraszone — instynkt życia obudziłby w nim obronne działanie mocy. Mogłoby się nią posługiwać bez potrzeby odwoływania się do skomplikowanego rytuału.

— Twoje rozumowanie wydaje się słuszne. — Sokolnik skinął głową. — Niewiele wiem o czarostwie, lecz sam się przekonałem, że strach może dać człowiekowi nadludzkie siły. A jeśli jest on dostatecznie wytrwały i stanowczy, potrafi dokonać więcej, niż jego otoczenie uważałoby za możliwe. Więc jeżeli ktoś miał talent, o którym mówiłaś, i był bardzo przerażony… Tak, mogło tak się stać. Ale jak możemy mu pomóc? Czy to dziecko ukryło się w sobie samym tak głęboko, że nie zdołamy przywołać go z powrotem?

— Nie wiem. — Tirtha rozejrzała się wokoło. Gdyby tylko była pewna, że są tu bezpieczni, mogłaby posłużyć się narkotykiem, który zesłał jej wizję… Nie była jednak w stanie sama badać umysłu dziecka, gdyż nie umiała tego robić. — Tak mało wiem! — wybuchnęła, a frustracja podnieciła w niej gniew, który ogarnął ją w chwili, kiedy zobaczyła dzieło rąk zezwierzęconych brutali. Dodała ochrypłym nagle głosem: — Leczenie umysłu, a nawet dotykanie go, jest ryzykowne.

— Zastanawiam się… — Sokolnik potarł policzek metalowym szponem jak palcem. — Upierzony Brat widzi to, czego my nie widzimy. Może mógłby dotrzeć dalej niż my?

— Sokół! — Tirtha spojrzała na niego ze zdumieniem. — Przecież to tylko ptak. Spochmurniał.

— Upierzeni Bracia nie są zwykłymi ptakami — odparował. — Wiedzą o rzeczach, o których nie mamy pojęcia. Niektóre z ich zmysłów są znacznie ostrzejsze i sprawniejsze od naszych. Pamiętaj, że zobaczył to dziecko i że iluzja na niego nie działa. Jeżeli nie oślepia go zewnętrzna iluzja, może nie zrobi tego i wewnętrzna. Czy mógłby odnaleźć dziecko nie robiąc mu krzywdy?

Taka myśl nawet nie przyszła Tircie do głowy. Teraz jednak, czując na sobie spojrzenie Sokolnika, musiała się zastanowić nad jego słowami. Na pewno taka próba nikomu nie zaszkodzi. A może — ale tylko może — okazać się kluczem do zamkniętych na głucho drzwi. Odpowiedziała powoli, mimowolnie obejmując mocniej dziecko.

— Nie widzę przeszkody.

Lekki uśmiech przebiegł po wargach Sokolnika.

— Lecz nadal uważasz, że to niewiele pomoże? Zobaczymy więc.

Jego szpony zabłysły w słońcu, kiedy zrobił niewielki gest. Sokół wzbił się w powietrze i przeleciał z łęku siodła na jeden z głazów nad głową Tirthy.

Rozdział VIII

Dziewczyna wyczuła strumień energii emanującej z ptaka. Nie chciało się jej wierzyć, że moc wydzielała się z tak małego ciała i że istota z gatunku, którego większość jej współplemieńców nie uważała za rozumny, mogła nadać myślowe wezwanie — albowiem było to wezwanie. Wpatrywała się ze zdumieniem w ptaka, aż zdała sobie sprawę, że do strumienia energii kontrolowanego przez powietrznego wędrowca dołączył drugi. Tak jak człowiek mógł czerpać siły od innego człowieka, tak teraz sokół zwrócił się o pomoc do swego pana.

Dziewczyna wyczuła ruch wcześniej, nim ujrzała, że jej towarzysz wyjął z pochwy zaczarowany miecz-sztylet. Trzymając go za ostrze wyciągnął rękę ku dziecku. Gałka przy rękojeści znalazła się nad dzieckiem, które trzymała w ramionach. Matowy klejnot ożył, w jego wnętrzu zapłonęła iskierka i rosła, świecąc coraz jaśniej. Na Tircie wywarło to większe wrażenie niż blask obudzony na skalnym zboczu w chronionej czarami dolinie. Czuła teraz mrowienie nie tylko w ręce i ramieniu, ale na całym ciele.

Wysiłkiem woli uspokoiła się i jęła wzmacniać i podtrzymywać moc, którą przyzywał sokół. Czuła, że energia ta wbija się jak strzała w ciało, starając się dotrzeć do serca niewidzialnego dziecka opierającego głowę na jej piersi.

Coraz głębiej i głębiej! Ciało, które trzymała w ramionach, zadrgało konwulsyjnie, tak że musiała silnie je objąć, aby utrzymać w nie zmienionej pozycji. Dobiegł ją cichy okrzyk! Bólu? Strachu? Być może oba jednocześnie.

Czarny ptak nadal przywoływał moc, Sokolnik ją wzmagał, a klejnot zdobiący zaklęty brzeszczot jaskrawił się coraz intensywniej.

Szukali… A przecież nie mogli pójść głębiej, gdyż przynieśliby śmierć, podczas gdy poszukiwany uciekał przed nimi!

Znów małe ciało wygięło się łukiem w ramionach dziewczyny. Niewidzialna piąstka uderzyła ją w pierś, a jękliwy krzyk stawał się coraz głośniejszy. Po omacku poszukała ust, z trudem je znalazła, gdyż dziecko kręciło głową na wszystkie strony, i zatkała je ręką. Krzyk mógłby ujawnić ich obecność w tych niebezpiecznych stronach.

Gałka przy rękojeści jarzyła się oślepiająco i Tirtha nie mogła na nią patrzeć. Do kogo należała niegdyś ta broń i jakie czary rzucano przy jej wykuwaniu?

Nagle sokół zakrakał ochryple. Dziewczyna zrozumiała, że ptak szybko traci siły. Dziecko w jej objęciach nie przestawało się szamotać. Wyczuwała teraz nie tylko iskierkę jego życia, które omal nie zgasło, lecz także jego przerażenie i strach płynące w górę niczym czarna chmura, żeby oszołomić i sparaliżować jej umysł.

Zobaczyła niewidzialne dotąd dziecko. Jego twarz wykrzywiał grymas tak wielkiego przerażenia, że mogło stracić już zmysły. Wykorzystując umiejętności uzdrawiaczki, Tirtha spróbowała przekazać do umysłu malca spokój i ufność. Wyobraziła sobie oświetloną słońcem dużą łąkę i bezchmurne niebo. A przez tę spokojną, nie znającą strachu krainę biegło rozradowane dziecko, które trzymała w objęciach (widząc je, mogła je sobie wyobrazić). Usiłowała utrzymać w myślach i udoskonalić tę wizję, przepełnić nią swój umysł i przekazać dalej.

— Nie bój się. Nie bój się — powtarzała rytmicznie jak piosenkę. — Nic ci nie grozi… jesteś bezpieczne… bezpieczne… bezpieczne.

Zapomniała o ptaku i o Sokolniku, cała skupiona na przerażonym malcu.

— Jesteś bezpieczne… nie bój się… jesteś bezpieczne.

Na rozległej łące, którą sobie wyobraziła, rozkwitały kwiaty, czarując barwami, przykuwając uwagę, a bezchmurne niebo…

— Nie bój się… jesteś wolne.

Napięte i sztywne ciało dziecka odprężyło się. Czy odprężyła się jedynie zewnętrzna powłoka, czy też wychynęła z kryjówki esencja życia? Tirtha nie umiałaby powiedzieć.

— Jesteś bezpieczne… bezpieczne… — Dziewczyna starała się wzmocnić potok myśli i uspokoić dziecko, jak robiła to kiedyś z rannymi zwierzętami, które chciała uzdrowić lub pocieszyć.

Zamknięte mocno oczy otwarły się powoli. Były ciemnoszare. Tirtha natychmiast zorientowała się, iż ocalony maluch należał do Starej Rasy.

Usta, z których jeszcze tak niedawno wydobywały się żałosne jęki, rozchyliły się lekko i spomiędzy zagryzionych warg, gdzie w kącikach zakrzepły krople krwi, wydarło się westchnienie.

Teraz dziewczyna ośmieliła się bezpośrednio dotknąć myślą umysłu swego podopiecznego. Był wolny i zdrowy! A przecież niemal nie miała odwagi o tym marzyć!

Z radosnym okrzykiem przytuliła dziecko, nucąc dziękczynną pieśń bez słów. Później do jej umysłu dotarło jedno słowo, tak ostro i wyraźnie, jakby wymówiono je na głos — ona sama nie potrafiłaby tego zrobić.

— Gerik! — Wraz z tym imieniem powrócił strach i zapłonął jak ogień, do którego dorzucono świeżych szczap.

— Tutaj nie ma Gerika — odparła na głos dziewczyna, ponieważ nie umiała porozumiewać się za pomocą myśli. — Ja jestem Tirtha, a to… — Po raz pierwszy spojrzała na Sokolnika z zakłopotaniem. Nigdy go nie zapytała, jak się nazywa; dobrze wiedziała, że jego współplemieńcy nie wyjawiali swego imienia obcym.

— Ja jestem Nirel, braciszku — odparł Sokolnik, zwracając się do dziecka. Strumienie potu spływały mu po twarzy i dużymi kroplami kapały z brody. W którymś momencie niezwykłej walki zdjął hełm i teraz ich podopieczny widział jego twarz.

Braciszku? Tak, trzymała w objęciach chłopca, co bardzo ją zaskoczyło. Mądre Kobiety głosiły, iż tylko kobieta może utkać iluzję, więc Tirtha była przekonana, że uratowali dziewczynkę. Chłopiec był mały, ale mógł mieć więcej lat, niż wskazywał na to jego wzrost. Dziurawa koszula ledwie osłaniała jego ogorzałe, chude ciało. Właściwe Starej Rasie ciemne włosy były lekko pofalowane w miejscu, gdzie jeden dłuższy lok opadał na czoło, dotykając niemal brwi. Lecz jego oczy nie miały w sobie nic dziecięcego.

— Nazywam się Alon — przemówił wyraźnie. — Ja… — Strach znów odmalował się na jego twarzy. Chłopiec tak mocno zacisnął ręce na kaftanie Tirthy, że jego paznokcie wpiły się w miękką skórę.

— Gdzie…? — wyjąkał. Ukrył twarz na piersi dziewczyny, więc głos miał przytłumiony.

— Jesteśmy w górach — odrzekła spokojnie.

Umyślnie zignorowała prawdziwe znaczenie tego pytania. Alon zaszlochał głośno i skulił się. Trwał tak długą chwilę, po czym odwrócił się i ponownie spojrzał na swoich wybawców.

— Oni wszyscy nie żyją. — Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Tirtha mogła powiedzieć tylko prawdę.

— Tak sądzimy.

— Powiedzieli, że przybywają od pana Honnora; pokazali Lamerowi pałeczkę z jego pieczęcią, więc otwarto im bramę. A wtedy on roześmiał się i…

Chłopiec znów zadrżał konwulsyjnie i dziewczyna objęła go mocniej. Sokolnik zaś pochylił się ku niemu i rzekł:

— Posłuchaj mnie uważnie, braciszku: kiedyś nadejdzie czas krwawej zapłaty. Lecz zanim to nastąpi, patrz w przyszłość i nie szukaj minionych dni. — Mógłby to powiedzieć do równego mu wiekiem innego Sokolnika, pomyślała z oburzeniem Tirtha. Jakże można w ten sposób pocieszać małe dziecko, jeśli rzeczywiście o to mu chodzi.

Wyglądało jednak na to, że Sokolnik miał rację, gdyż Alon spojrzał mu z powagą w oczy. Pomiędzy dorosłym mężczyzną i chłopcem nawiązała się nić porozumienia niemal równie silna, jak myślowa więź łącząca sokoła i jego pana — lecz Tirtha nie mogła nawet tego wyczuć.

— Ty jesteś ptasznikiem — powiedział powoli Alon. — A on…?

Puścił kaftan Tirthy i wskazał na sokoła, który sprawiał wrażenie sennego: przymknął oczy i złożył skrzydła.

— W jego własnym języku zwie się on Podniebnym Wojownikiem. Jest przywódcą stada i…

— Władcą mocy — zakończył cicho chłopiec, po czym zwrócił się bezpośrednio do ptaka:

— Jesteś dzielnym wojem, Upierzony Bracie.

Sokół otworzył oczy, spojrzał w dół i wydał cichy, gardłowy dźwięk.

Teraz Alon jeszcze raz utkwił wzrok w oczach Tirthy.

— A ty… ty jesteś jak Yachne, prawda? — Zachmurzył się na chwilę. — Ona miała powołanie; ty zaś… ty jesteś inna, ale i ty należysz do Starej Rasy.

Dziewczyna skinęła głową i odrzekła:

— Tak, lecz urodziłam się w innym kraju, kuzynie. Przybyłam zza gór.

Chłopiec poruszył się, nie po to, żeby uwolnić się z jej objęć, ale by usiąść wyżej. Pomogła mu się wygodniej usadowić.

— Zza gór? — powtórzył. — Przecież tam gnieździ się zło… — Podniósł oczy i wpatrzył się w jej twarz. — Nie… sługi Ciemności… można wyczuć. Ty do nich nie należysz, kuzynko. Czy przybyłaś z zasnutego chmurami wschodu? Yachne tyle razy próbowała czytać z wróżebnych kamieni, lecz zawsze przeszkadzała jej w tym Ciemność. Różni rozbójnicy schodzą ze wzgórz w doliny, ale nie są podobni do Gerika… — zacisnął na chwilę usta — …bo Gerik jest człowiekiem, który z własnej woli służy Ciemności.

— Przybyłam zza gór, ale z Estcarpu. Tam prawie nie ma zła, które tu poznałeś, kuzynie — wyjaśniła z powagą Tirtha, używając tego samego tonu co Sokolnik. — Kiedyś mieszkali tu moi krewni i wróciłam, gdyż muszę wypełnić pewne zadanie.

Alon skinął głową. Jego opanowanie nie miało w sobie nic dziecinnego. Dziewczyna zastanowiła się, czy urodził się taki, czy też zmienił go przebudzony nagle talent. Wydawał się dwukrotnie starszy, niż świadczył jego wygląd.

— Tacy jak Gerik patrolują te strony. — Uniósł się jeszcze wyżej w jej ramionach. — Nienawidzą wszystkich ludzi Starej Rasy i będą nas szukać. Ukrywaliśmy moje pochodzenie, a jednak w jakiś sposób się dowiedzieli. Sokolnik schował swoją dziwną broń i włożył hełm.

— Dlatego musimy znaleźć lepszą kryjówkę — oświadczył. Wstał wyciągając okaleczoną prawicę. Sokół usiadł mu na przegubie.

Alon uwolnił się z objęć Tirthy, ale przytrzymała go za ramię, żeby nie upadł. Nie mogła uwierzyć, że malec, który niedawno był taki słaby, okazuje tyle energii. Zachwiał się na nogach, ale później wyprostował, chociaż nie strącił ręki dziewczyny. Tymczasem Sokolnik przyprowadził wierzchowce.

Chłopiec otworzył szeroko oczy i odtąd nie odrywał wzroku od torgiańczyka. Następnie z wahaniem podniósł prawą dłoń'. Koń parsknął i zrobił krok w jego stronę, zaintrygowany, a jednocześnie nieufny. Sokolnik spuścił go z postronka. Torgiańczyk obwąchał rękę dziecka, grzebnął kopytem i sapnął cicho.

— On… on jest inny. — Alon przeniósł spojrzenie na kuce i znów na osieroconego wierzchowca.

— Tak. W Estcarpie torgiańskie konie są wysoko cenionymi rumakami bojowymi — wyjaśniła Tirtha.

— On jest bardzo samotny. — Wydawało się, że jej nie usłyszał, albo że jej słowa nic dla niego nie znaczyły. — Jego pan nie żyje. Odtąd jego dni były puste. Ale chce, żebym zajął jego miejsce! — Na twarzy chłopca wykwit! radosny uśmiech, rozjaśnił ją niczym słońce, które wyobraziła sobie Tirtha wyciągając go z wewnętrznego mroku.

Szarpnął kosmyk grzywy torgiańczyka. — On mnie akceptuje! — zawołał takim tonem, jakby coś niewiarygodnie wspaniałego odmieniło jego świat.

Po raz pierwszy Tirtha zobaczyła uśmiech swego towarzysza i przeczuła niejasno, jakże innym mógł się wydawać wśród swoich współplemieńców. Sokolnik posadził malca w pustym siodle.

— Używaj go dobrze, braciszku. Albowiem, jak ci już powiedziała pani Tirtha, niełatwo jest znaleźć takiego rumaka.

Alon pogładził torgiańczyka po szyi. Koń podniósł głowę rżąc cicho i zrobił jeden lub dwa kroczki w bok, jakby bardzo zadowolony z siebie i ze swego jeźdźca.

Kiedy wszyscy dosiedli koni, a sokół zajął swoje miejsce na łęku siodła, podróżni powrócili na podgórze. Dziewczyna z niepokojem obserwowała chłopca. Chociaż od wielu lat walczyła z własnym sercem i nawet w dzieciństwie chroniła przed światem przekonanie, iż czeka ją niezwykły los, nie chciało się jej wierzyć, że tak małe dziecko mogło szybko zapomnieć o napaści na swój dom i o ucieczce przed śmiercią.

Być może jej pierwsze przypuszczenie okazało się prawdziwe i przebudzenie wewnętrznej mocy wyzwoliło w nim zdolność przyjmowania rzeczy takimi, jakimi były. I dlatego, jak zasugerował to Sokolnik, Alon potrafił patrzeć w przyszłość i nie powracać myślą do przeszłości; jeszcze jedno zabezpieczenie, które mimo woli uzyskał.

W południe zatrzymali się koło źródła, gdyż podgórze obfitowało w wodę. Podzielili się z chłopcem resztkami kruszących się już podróżnych sucharów. Wypytując Alona przekonali się, że znał on leżące na wschodzie ziemie tylko z wyjazdów na jarmark, odbywający się w jedynym okolicznym miasteczku, bądź też z opowieści nielicznych wędrowców, którym gospodarz pozwolił przenocować.

Dowiedzieli się również o panu Honnorze, który rościł sobie pretensje do części tej krainy, ale z relacji chłopca wynikało, iż władzę tego wielmoży często kwestionowano, chociaż był on dość uczciwym — jak na Karsten — człowiekiem i robił, co mógł, dla swoich poddanych. Spalona zagroda należała do niejakiego Parlana, który nie pochodził ze Starej Rasy, ale nie lubił niebezpiecznego życia na bardziej żyznych równinach, gdzie niemal bez przerwy toczyła się wojna. Przyprowadził więc swój klan na podgórze, żeby uniknąć napadów nie ustających od dwunastu, lub więcej, lat.

Dwadzieścia dni temu Parlan zachorował i rządy w zagrodzie przejął jego bratanek Dion. Stary gospodarz służył jeszcze w armii księcia Pagara i należał do pozostawionego w kraju garnizonu. Ten doświadczony żołnierz został okaleczony podczas chaosu, który zapanował w Karstenie po Wielkim Poruszeniu. Przyjął wtedy żonę i ziemie ofiarowane mu przez dowódcę garnizonu. Opuścił wszakże równiny, kiedy komendanta zdradziecko zamordowano, a jego siły rozgromiono.

Alona nie łączyły bliskie stosunki ani z Parlanem, ani z jego rodziną. Został członkiem tego klanu jako małe dziecko już na podgórzu. Powiedziano mu, że jest jedynym potomkiem krewniaka zabitego wraz z komendantem Parlana i że jego matka zginęła podczas napadu, który po tym nastąpił.

— To Yachne mnie wychowywała — oświadczył swoim nowym opiekunom. — Ona… myślę, że wszyscy trochę się jej obawiali. — Spochmurniał lekko. — Ona także nie należała do ich klanu. Była jednak uzdrawiaczką i wiele wiedziała. Uczyła dziewczęta tkać i barwić tkaniny. Parlan uzyskiwał za nie wysoką cenę na jarmarku. Poza tym… — Pokręcił głową. — Nie wiem, dlaczego, ale często przychodził do niej, kiedy miał kłopoty, i Yachne zapadała w sen, albo to tak wyglądało. Po przebudzeniu opowiadała mu różne rzeczy. Przed zaśnięciem zawsze mnie odsyłała, mówiąc, że mężczyźni nie powinni tego oglądać i że nie potrafiliby tego zrozumieć. A gdy zadawałem jej pytania, wpadała w gniew, chociaż nie rozumiem dlaczego.

— Ponieważ zajmowała się czarostwem — wyjaśnił Sokolnik.

— A może dlatego, że uważała, jak większość Czarownic — Tirtha dopiero dzisiaj zmieniła własne poglądy w tej materii — iż tylko kobiety mają talent władania mocą.

— Talent? — powtórzył Alon. — Kiedy się przeraziłem, wtedy… co ja wtedy zrobiłem? Powiedzieli, że chcą zapolować, że to doskonały sposób ustrzelenia zająca. — Zadrżał. — Podwładny Gerika zrzucił mnie na pole i pobiegłem a potem… potem… — Spojrzał pytająco na Tirthę. — Nie wiem, co się stało. Znalazłem się w ciemnym miejscu, ale wiem, że nie miało ono nic wspólnego ze złymi mocami… Raczej przypominało dom, twierdzę, w której byłem bezpieczny. W jakiś sposób tam trafiłem i ukryłem się w nim, aż mnie zawołano i musiałem posłuchać tego wołania.

Tirtha nie mogła dłużej uważać go za małe dziecko. Zapytała nieoczekiwania:

— Ile masz lat, Alonie?

Chłopiec zmarszczył brwi.

— Nie wiem — odparł — ponieważ Yachne nie chciała mi powiedzieć. Zdaję sobie sprawę — spojrzał z niechęcią na swoje ciało — że jestem za mały. Frith, który chyba był w tym samym wieku co ja, kiedy byliśmy mali, przerósł mnie prawie o głowę. A gdy inni chcieli mi dokuczyć, nazywali mnie ,,niemowlakiem”. Wiem, że nie wyglądam jak inne dzieci. Nawet Sala, która miała tylko dziesięć lat, była ode mnie wyższa. Myślę, że upłynęło prawie dwanaście lat, odkąd opuściliśmy równiny.

Miał dwanaście lat — a może więcej! Zaskoczona Tirtha spojrzała na Sokolnika i dostrzegła na jego twarzy cień takiego samego zdumienia. Ocalony przez nich chłopiec wyglądał najwyżej na sześć lat! Może miał w żyłach domieszkę krwi innej rasy? W Lormcie czytała o dziwnych małżeństwach. Dziecko należące do starszej, długowiecznej rasy mogło rozwijać się bardzo powoli, a jego dzieciństwo trwałoby wtedy znacznie dłużej niż normalnie. Ludzie ze Starej Rasy żyli długo i wyglądali młodo przez wiele dziesięcioleci, niemal do samej śmierci. Ale nigdy dotąd nie słyszała o nadmiernie długim dzieciństwie!

Jeżeli słudzy Ciemności przywędrowali tutaj z Escore, to może również stamtąd przybyli ludzie z rasy Alona. Niewykluczone, że chłopiec miał w żyłach znacznie mniej człowieczej krwi, niż świadczyłby o tym jego wygląd. Jeżeli tak się rzeczy miały, sposób, w jaki się ukrył, stając się niewidzialnym, mógł być czymś naturalnym dla jego współplemieńców.

Wieczorem znaleźli dobre miejsce na obóz. Była to porośnięta mchem i darnią półka skalna, do której przylegała podobna do jaskini szczelina. Tirtha, widząc w dole zbocza stado zajęcy, wypuściła trzy strzały i zeszła zabrać zdobycz. A Alon po raz pierwszy tego dnia okazał zmęczenie, kuląc się przed potężniejącym wiatrem. Jego skąpe odzienie na pewno przed nim nie chroniło.

Ułożyli w krąg kamienie i rozpalili ognisko w głębi szczeliny. Upiekli nad nim mięso i zjedli z apetytem ociekające tłuszczem kawałki, które Tirtha przyprawiła ziołami. Miłe ciepło rozchodziło się od tylnej ściany niby-jaskini. Sokolnik poszperał w swoich sakwach i wydobył stamtąd zapasowe gacie. Okazały się za duże dla Alona, ale chłopiec je dopasował przewiązując się podwójnie w pasie rzemieniem, zawijając nogawki i mocno przywiązując tasiemkami do nóg. Nie mieli dla niego butów, ale zaimprowizowane spodnie przynajmniej ochronią wewnętrzną stronę ud chłopca przed otarciem podczas jazdy. Tirtha posmarowała zaczerwienione miejsca leczniczą maścią.

Ich nowy towarzysz podróży siedział przy ognisku jedząc łapczywie, po czym wytarł zatłuszczone palce o kępkę trawy i zwrócił się do Sokolnika.

— Panie Nirelu…

— Nie nazywaj mnie panem, braciszku — odparł Sokolnik. — My, mieszkańcy Gniazda, nie używamy tytułów jak mieszkańcy nizin. — Później urwał, przypomniawszy sobie widocznie, że Gniazdo i Bractwo Sokolników od dawna przestały istnieć.

— Myślę więc — poprawił się chłopiec, przechyliwszy lekko na bok głowę — że będę cię nazywał Nirelem, Mistrzem Miecza, bo na pewno nim jesteś. Ale nosisz u pasa nie tylko miecz… — Wskazał na dziwną broń. — Nigdy nie widziałem nic podobnego, chociaż dawni towarzysze broni pana Parlana odwiedzali go od czasu do czasu i wielu z nich miało miecze, które cenili i z których byli dumni. Co to takiego?

Sokolnik wyciągnął z pochwy miecz-sztylet. Teraz okrągława gałka rękojeści była matowa i nie świeciła, nie odbijał się w niej nawet blask ogniska. Wyglądała jak zwykła bryłka metalu.

— Naprawdę nie wiem, braciszku. To dar od Podniebnego Wojownika i jest w nim coś, czego nie rozumiem. — Nirel zbliżył znalezisko do ognia, tak że płomienie oświetliły inkrustacje na brzeszczocie i mówił dalej: — Myślę, że nie tylko jest on bardzo stary, lecz także naładowany mocą, może nawet podobny do Topora Volta.

Było jasne, że Alon nigdy nie słyszał o tej legendarnej broni. Wyciągnął palec, ale nie dotknął brzeszczotu, tylko kreślił tuż nad nim w powietrzu repliki inkrustowanych symboli, przesuwając rękę od rękojeści do końca głowni.

— Ten obraz — zatrzymał palec nad znakiem znajdującym się blisko zakończenia brzeszczotu — przypomina wisior, który Yachne nosiła na łańcuszku pod suknią. Zdaje się, że ukrywała go przed wszystkimi. Widziałem go tylko raz i natychmiast znów go schowała. Czy ta broń pochodzi zza gór, czy też ma związek z mocą sokoła?

— Sokolnicy nie zadają się z żadnymi mocami — sprostował lodowato Nirel. — O ile wiem, ten krótki miecz nie ma nic wspólnego z Estcarpem. Nosił go jeden z wrogów tego kraju, albowiem znaleźliśmy go w miejscu, gdzie kamienna lawina przysypała żołnierzy agresora. Dziwi mnie bardzo i nie rozumiem, dlaczego jakiś Karsteńczyk miał przy sobie przedmiot, który jego rodacy uznaliby za przeklęty.

— Tak, on musi być bardzo stary. — Tym razem Alon przesunął rękę nad brzeszczotem w stronę rękojeści. — Ale nie używano go do walki, gdyż nigdy nie splamiła go krew.

Powiedział to z taką pewnością siebie, że zarówno Sokolnik, jak i Tirtha utkwili w nim wzrok. Później roześmiał się i rzekł z zakłopotaniem:

— Gdyby tu była Yachne, uderzyłaby mnie w usta. Nie podobało się jej, kiedy mówiłem, co wiem. Ale to prawda. Zawsze można wyczuć, że za pomocą jakiejś rzeczy zabito człowieka. Emanuje wtedy od niej przelana krew. Nie czuję jej tutaj. A przecież na swój sposób jest to groźna broń.

— Raczej nazwałabym to Kluczem — wtrąciła Tirtha — ponieważ z jego pomocą Sokolnik, sam albo do spółki ze swoim ptakiem, przywołał cię znów na ten świat. Jest to przedmiot naładowany magiczną energią i reaguje na obu bez względu na to, czy przyznają się do talentu władania mocą, czy też nie.

Alon zamrugał oczami.

— Z czasem może zrobić jeszcze więcej — powiedział. — Gdybym otrzymał takie wykształcenie jak Yachne, mógłbym, wziąwszy go do ręki, dowiedzieć się wszystkiego. Dziwne, ale w głębi duszy czuję się kimś innym, niż przed atakiem Gerika na zagrodę Parlana. Wydaje mi się, że coś czeka, aż to odkryję. Ja… ja przestałem być Alonem-wiecznym-dzieckiem, jestem teraz kimś innym. Jeszcze nie wiem kim, lecz muszę się tego szybko dowiedzieć.

Rozdział IX

Jechali na zachód przez cztery dni. Nie znaleźli na podgórzu żadnych dróg, chociaż raz czy dwa razy napotkali ślady świadczące, iż nie podróżowali opustoszałą krainą. Były to sczerniałe, nie zasypane pozostałości ognisk i odciski końskich kopyt jak ściegi znaczące miękką ziemię. A mimo to przeprowadzający rekonesans sokół meldował tylko o zauważonych z wysoka zwierzętach.

Skończyły się resztki zapasów przywiezionych zza gór. Łuk Tirthy zaopatrywał ich w mięso. Niewiele zapewne polowano tu w ostatnich latach, gdyż antylopy i zające same wychodziły pod strzał. Alon również umiał żyć w dzikich stronach. Triumfalnie wykopał grube korzenie, które po upieczeniu okazały się smaczne i sycące.

Coraz częściej traktowali Alona jak dorosłego, mimo jego dziecinnego wyglądu. Ostrożnie wypytując, Tirtha dowiedziała się więcej o jego stosunkach z Yachne — niezwykle utalentowaną Mądrą Kobietą, która zajęłaby wysokie stanowisko wśród Czarownic z Estcarpu.

— Yachne nie była jego krewną, jak utrzymywał Parian — doglądający ogniska trzeciej nocy od ich spotkania chłopiec spochmurniał lekko — ani też, jestem tego pewny, nie należała nawet do żadnego znanego im rodu. Spędziła wiele lat w domu Parlana, przybyła razem z jego matką, kiedy ta była jeszcze dziewczyną zaręczoną z jego ojcem. Była stara i zawsze wyglądała tak samo. To ona mnie znalazła i przyprowadziła do siedziby Parlana, gdy utraciłem moich bliskich. A poza tym — oczy Alona dziwnie pociemniały, zdając się kryć jego myśli — nie było jej tam, kiedy przybył Gerik. Wyruszyła wtedy na poszukiwanie rzadkich ziół, które mogłyby wyleczyć Parlana z gorączki, przynajmniej tak powiedziała. Myślę, że gdyby pozostała w domu, Gerik nie zdołałby tam wejść. Yachne — tu skinął głową, jakby chciał podkreślić wagę następnych słów — umiała odróżnić sługi Ciemności. Dwukrotnie poradziła Parlanowi, żeby odesłał szukających schronienia ludzi, a przecież jeden z nich był jego dawnym towarzyszem broni, któremu gospodarz na pewno by zaufał.

— I wódz tego klanu zawsze słuchał jej rad? — zapytał Sokolnik.

— Zawsze. Ale wydaje mi się, że trochę się jej bał. Nie to, że mogłaby skrzywdzić jego lub kogoś z rodziny. Lękał się jej dlatego, że znała rzeczy, których nie rozumiał. Ludzie zawsze obawiają się tego, czego nie są w stanie pojąć. — Znów odnieśli wrażenie, że obok nich siedzi, oblizując palce z tłuszczu, ktoś znacznie starszy, o powierzchowności dziecka, które należało chronić przed złem tego świata. Gdy Tirtha zamknęła oczy i słuchała tylko jego słów, w jej umyśle powstawał obraz zupełnie innego Alona i stąd zawsze z lekkim zaskoczeniem spoglądała znów na jego chłopięcą postać.

— Ona była… jest Mądrą Kobietą — powiedziała teraz. — Takie jak ona zawsze można było znaleźć wśród naszych ludzi. Jeśli twoja Yachne wróci i zobaczy spaloną zagrodę, czy pójdzie naszym tropem?

Władczyni lub władca mocy mógł wprowadzić się w trans (tak jak Tirtha sama tego próbowała) i odnaleźć ich równie łatwo, jakby pozostawili mnóstwo śladów. Zauważyła, że Sokolnik poruszył się i ściągnął gniewnie brwi. Zaakceptował ją, Tirthę, ponieważ postępowała z nim według starożytnego obyczaju i zawarła z nim umów? kupując jego usługi. Ale nigdy nie zgodziłby się podróżować z prawdziwą Mądrą Kobietą, gdyż jego współplemieńcy nie znosili Czarownic. Ona zresztą także nie ucieszyłaby się z towarzystwa kogoś, szargali swój honor. Dłużnik dobrowolnie mógł, ale nie musiał, pomóc wtedy, gdy było to potrzebne. Nie sądziła też, by Sokolnik miał w tej sprawie odmienne zdanie. Złożywszy przysięgę na miecz, będzie jej towarzyszył tak długo, aż wypełni warunki umowy.

Poruszyła się niespokojnie. Wędrówka bez przewodnika była szaleństwem; musi dowiedzieć się czegoś więcej o drodze do Sokolego Rogu. Żeby to zrobić, powinna zasnąć lub ponownie wprowadzić się w trans; od jakiegoś czasu nie miała sennych wizji. W nocy spała głębokim snem i jeśli nawet kroczyła dziwnymi ścieżkami, nie pamiętała o tym po przebudzeniu. A ponownie wywołać trans za pomocą ziół, gdy gdzieś w pobliżu przebywała ta Yachne… Podczas transu Tirtha stawała się bezbronna. Czyniąc tak postąpiła nierozważnie, w każdym razie na pewno nie panowała nad sytuacją, ponieważ nie trafiła do siedziby swoich przodków, tylko do Alona.

Tirtha zaczęła podejrzewać, iż przyciągnęła ją moc, którą mimo woli posłużył się chłopiec, i zaprowadziła do zagrody Parlana. Kiedy przebywała poza ciałem, każdy zdolniejszy od niej władca mocy mógł ją sobie podporządkować. A Alon wspomniał też, że Ciemność rozprzestrzenia się na wschód. Gdyby narzucił jej swą wolę jakiś potężny sługa Zła…

Z drugiej strony, wędrując na oślep nic nie osiągną. Mrużąc lekko oczy, spojrzała na Alona siedzącego z drugiej strony ogniska. Znała pewien sposób, ale wszystko w niej wzdragało się przed poruszeniem tego tematu, nawet przed rozważeniem takiej możliwości. Od dziecka walczyła o niezależność, pragnąc kierować swoim życiem na tyle, na ile może to robić żywa istota w tym świecie pełnym niebezpieczeństw. Z trudem pogodziła się z myślą, iż będzie musiała poddać się obcej woli. Spojrzała na swoje stwardniałe od pracy, ogorzałe dłonie, tak mocno zaciśnięte na fałdzie płaszcza, że kłykcie ostro rysowały się pod skórą. Do ostatniej chwili walczyła ze sobą, aż zdrowy rozsądek zwyciężył.

— Muszę posłużyć się transem — powiedziała równie szargali swój honor. Dłużnik dobrowolnie mógł, ale nie musiał, pomóc wtedy, gdy było to potrzebne. Nie sądziła też, by Sokolnik miał w tej sprawie odmienne zdanie. Złożywszy przysięgę na miecz, będzie jej towarzyszył tak długo, aż wypełni warunki umowy.

Poruszyła się niespokojnie. Wędrówka bez przewodnika była szaleństwem; musi dowiedzieć się czegoś więcej o drodze do Sokolego Rogu. Żeby to zrobić, powinna zasnąć lub ponownie wprowadzić się w trans; od jakiegoś czasu nie miała sennych wizji. W nocy spała głębokim snem i jeśli nawet kroczyła dziwnymi ścieżkami, nie pamiętała o tym po przebudzeniu. A ponownie wywołać trans za pomocą ziół, gdy gdzieś w pobliżu przebywała ta Yachne… Podczas transu Tirtha stawała się bezbronna. Czyniąc tak postąpiła nierozważnie, w każdym razie na pewno nie panowała nad sytuacją, ponieważ nie trafiła do siedziby swoich przodków, tylko do Alona.

Tirtha zaczęła podejrzewać, iż przyciągnęła ją moc, którą mimo woli posłużył się chłopiec, i zaprowadziła do zagrody Parlana. Kiedy przebywała poza ciałem, każdy zdolniejszy od niej władca mocy mógł ją sobie podporządkować. A Alon wspomniał też, że Ciemność rozprzestrzenia się na wschód. Gdyby narzucił jej swą wolę jakiś potężny sługa Zła…

Z drugiej strony, wędrując na oślep nic nie osiągną. Mrużąc lekko oczy, spojrzała na Alona siedzącego z drugiej strony ogniska. Znała pewien sposób, ale wszystko w niej wzdragało się przed poruszeniem tego tematu, nawet przed rozważeniem takiej możliwości. Od dziecka walczyła o niezależność, pragnąc kierować swoim życiem na tyle, na ile może to robić żywa istota w tym świecie pełnym niebezpieczeństw. Z trudem pogodziła się z myślą, iż będzie musiała poddać się obcej woli. Spojrzała na swoje stwardniałe od pracy, ogorzałe dłonie, tak mocno zaciśnięte na fałdzie płaszcza, że kłykcie ostro rysowały się pod skórą. Do ostatniej chwili walczyła ze sobą, aż zdrowy rozsądek zwyciężył.

— Muszę posłużyć się transem — powiedziała równie ostro, jak Sokolnik wypytujący Alona. — Nie mogę dłużej tego odkładać. Szukam drogi i tylko w ten sposób mogę ją znaleźć. Lecz po wprowadzeniu się w trans będę bezbronna. Moje… moje zdolności nie są wielkie. Dlatego gdy wyruszę na poszukiwanie, ktoś silniejszy ode mnie musi złączyć swoją wolę z moją.

Sokolnik zmarszczył brwi i zacisnął usta. Tirtha wiedziała, iż każde jej słowo budzi w nim sprzeciw, przywołuje niechęć, którą darzył wszystkie Mądre Kobiety. Alon przyglądał się jej równie uważnie — nie z niechęcią — ale z zainteresowaniem i podnieceniem, jakie okazałby każdy normalny chłopiec w obliczu niebezpiecznego wyczynu.

— Potrzebuję waszej pomocy. — Wysiłkiem woli zmusiła się do wypowiedzenia tych trzech słów.

Nirel szybko wykonał przeczący gest metalowymi szponami, jakby użycie tego symbolu utraty miało podkreślić jego odmowę. Alon zaś skinął energicznie głową.

Tirtha spojrzała na Sokolnika i rzekła:

— Wiem, że nie chcesz mieć z tym nic wspólnego, gdyż nie wymaga tego od ciebie twoja przysięga. — W tym mu ustąpiła. — Widziałam wszakże, co ty i twój upierzony brat potraficie zrobić. Nie proszę cię o pomoc przy opuszczaniu ciała, ale o ochronę przed tym, co może mnie schwytać, kiedy znajdę się poza nim.

Odpowiedział jej nie Nirel, lecz Alon i nie zwrócił się do niej, ale do jej drużynnika:

— Mistrzu Miecza, ta pani prosi cię o ochronę. Mówi, że nie przysięgałeś bronić jej w sposób, jakiego się teraz domaga. Może tak jest. Wiem o mieczowych przysięgach i drużynnikach tylko tyle, ile usłyszałem o dawnych wojnach i niepokojach. Może nie zgadza się to z twoimi zapatrywaniami, ale nie ma też nic wspólnego z Ciemnością. Człowiek nie łamie swoich najskrytszych przekonań krocząc drogą, która pomaga, a nie szkodzi. Nie wiem, w jakiej mierze będę mógł ci pomóc. — Chłopiec zwrócił się teraz bezpośrednio do Tirthy. — Myślę, że muszę się nauczyć o sobie wielu, bardzo wielu rzeczy. Lecz to, czym dysponuję teraz — wyciągnął ręce, jakby ofiarowywał jej coś równie niewidzialnego, niczym on sam wtedy, gdy go znaleźli — jest na twoje usługi… — Jeszcze raz przeniósł spojrzenie na Sokolnika, zdając się na coś czekać.

Nirel wyciągnął z pochwy krótki miecz, po czym z całej siły wepchnął go z powrotem. Widzieli, że hamuje wściekłość. Przemówił ochryple, cedząc słowa:

— Nie mam nic wspólnego z czarostwem. Lecz istotnie złożyłem przysięgę, chociaż ty — zmierzył płonącym spojrzeniem Tirthę — powiedziałaś, że nie dotyczy to tej sprawy. Jednak chłopiec ma rację. My, Sokolnicy, zawsze dotrzymujemy przysięgi. Czego ode mnie chcesz?

Dziewczyna nie czuła radości. Jeśli Sokolnik nabierze przekonania, że go do tego zmusiła, może to zaszkodzić całemu przedsięwzięciu. Muszą bowiem złączyć w jedno swoją wolę, gdyż inaczej moce Ciemności mogłyby zwrócić ich przeciw sobie. Nie odrywając wzroku od Sokolnika, nachyliła się i ujęła w palce szczyptę ziemi. Zmrużył oczy.

— Zawarliśmy umowę na dwadzieścia dni — oświadczyła. — Jeśli jednak zechcę, a teraz zgadzam się na to, nasza umowa rozsypie się jak… — Podniosła dłoń, żeby wykonać rytualny gest.

Nirel był od niej szybszy. Chwycił ją za rękę i ścisnął z całej siły, tak że nie mogła rozrzucić pyłu i w ten sposób zerwać umowy. Nie wierzyła, by twarz zarumieniła mu się tylko od ognia. Jego oczy na pewno płonęły gniewem.

— Powiedziałem, że dwadzieścia dni… i pod każdym względem wypełnię mój obowiązek. Przysięgam na miecz!

— Trzeba to zrobić dobrowolnie — wyjaśniła. Nie podobała się jej walka, którą ze sobą toczyli. Niech sobie odjedzie i pozostawi ją i jej czary. — Jeżeli zachowa się urazę nawet w myśli, otworzy to drzwi złym siłom. Nie mam pojęcia, co może mi grozić, wiem tylko, że to niebezpieczna kraina. To, co zamierzam zrobić, będzie równie ryzykowne, jakbym pojechała bez broni do obozu rozbójników. Trzeba — pomóc — dobrowolnie.

Sokolnik puścił rękę dziewczyny i znów usiadł.

— Ty najlepiej znasz swoje potrzeby — odparł bez namiętnie. — Pomożemy ci, tak jak sobie tego życzysz. Czego od nas chcesz?

— Ponownie muszę opuścić moje ciało — powiedziała powoli. — Może moc, którą władasz do spółki ze swoim upierzonym bratem i której część ma również Alon, potrafi pójść moim śladem i zdoła mnie obronić, kiedy będę wracała, żeby nikt, żadna obca wola nie uczyniły ze mnie swego narzędzia lub broni.

— Dobrze. — Nirel odwrócił nieco głowę i zaćwierkał cicho, przywołując sokoła. Ptak usiadł na przegubie jego okaleczonej ręki, opartej teraz na kolanie.

— Nie mogę wam powiedzieć, przeciw czemu lub jak będziecie mnie strzegli — ciągnęła. — Nie wiem, czy to w ogóle jest możliwe. Powtarzajcie w myśli życzenie, żeby mi się powiodło. Szukam drogi do Sokolego Rogu. Zachowajcie w pamięci tę nazwę i pragnienie, żebym zdołała w wizji szybko przebyć odległość dzielącą mnie od tego miejsca. Tylko o to was proszę — uniosła lekko dłonie — ponieważ nie umiem połączyć naszych umysłów.

— Idź, pójdziemy za tobą. — To nie Nirel, lecz Alon złożył tę obietnicę.

Tirtha wyjęła z sakiewki u pasa narkotyczne zioła i wrzuciła je do ognia. Sokolnik wyciągnął naładowaną magiczną energią broń i wbił ją w ziemię przed sobą.

Pochyliła się i wciągnęła głęboko do płuc dym, który przyniósł zapach korzeni i innych wonnych przypraw.

Tym razem nie pogrążyła się w mroku. Zamiast tego otoczyło ją oślepiające niebieskie światło. W pierwszej chwili omal się nie cofnęła, a później dotarły do niej ciepło i moc. Poruszała- się tak pewnie, jakby szła drogą w Estcarpie.

Dziwne światło jej nie odstępowało. Podniosła oczy i zobaczyła niebieską kulę (czy była to rozjarzona gałka zaklętego miecza?) mknącą wraz z nią do innego miejsca. Później, kiedy zagłębiła się w szarości, niebieski blask zgasł.

Chociaż Tirtha nie czuła, że dotyka stopami ziemi, wokół widziała krajobraz równie realny, jak ten, który oglądali podczas wędrówki przez podgórze. Z lewej dostrzegła ciemną masę drzew, z prawej zaś nagą skałę, przez którą biegła wyraźna czarna żyła. Zrozumiała, że był to jeden z punktów orientacyjnych, który miała zapamiętać.

Czarny pas obniżał się coraz bardziej, aż wreszcie zniknął w ziemi i Tirtha szła teraz wzdłuż nagiej turni.

Sokoli Róg — poleciwszy to swoim towarzyszom, teraz sama powtarzała tę nazwę w myśli. Obawiała się tylko, że może się jej przyśnić dawny sen i że znajdzie się we wnętrzu zamku nie poznawszy do niego drogi.

Pozostawiła już za sobą wzgórza. Z prawej rozciągała się równina, z lewej zaś rzadki las ustąpił miejsca gęstemu borowi, tak przerośniętemu chaszczami, że chyba nikt nie zdołałby się przezeń przedrzeć. Kiedy odwróciła lekko głowę, żeby lepiej mu się przyjrzeć, kątem oka dostrzegła jakiś ruch, ukradkowy, ale ciągły. Pod osłoną splątanych gałęzi, pnączy i krzewów coś poruszało się z równą szybkością jak ona i śledziło ją.

Przelotnie dostrzegała bladoszary, niewyraźny kształt, który bez trudu prześlizgiwał się przez gęstwinę. Tirtha wolałaby wędrować na otwartej przestrzeni, lecz wezwana przez nią moc, mimo jej obaw, zmierzała w stronę puszczy.

Niewidzialny stwór obserwował ją bez przerwy. Dziewczyna wyczuła niebezpieczeństwo, uznała jednak, że nie ma dość czasu, by dowiedzieć się czegoś więcej. Musi skupić całą uwagę na dotarciu do Sokolego Rogu.

Z tym postanowieniem Tirtha skręciła lekko i skierowała się ku puszczy. W tym miejscu poszycie wydawało się mniej gęste; niegdyś była w nim jakaś przerwa, może nawet biegła tędy dawno zarośnięta droga. Niewidoczny obserwator nie wyszedł jej na spotkanie, tylko nadal krył się w gąszczu, biegnąc równolegle do Tirthy.

Co jakiś czas stara droga lepiej się uwidoczniała. Raz czy dwa zobaczyła wysoki przydrożny kamień. Głębiej kryły się kształty emanujące bladą, widmową poświatą. Wyczuwała w nich esencję zupełnie obcych istot, zakorzenionych lub uwięzionych tam, gdzie stały. Poczuwszy pytające dotknięcie nieznanych umysłów, pośpiesznie wzniosła myślową zaporę.

Ten las był niebezpieczny. Tirtha wiedziała, że uznałaby go za taki, nawet gdyby przebywała w nim ciałem, a nie duchem. Jednak siedziba jej przodków znajdowała się za nim i nie mogła uniknąć tej podróży.

Nie miała pojęcia, ile czasu zajmie jej wędrówka przez posępną puszczę. Odniosła tylko wrażenie, że potrwa to dość długo.

Wreszcie dotarła do miejsca, gdzie leśna droga wychodziła na rozległe łąki. Kiedyś były to pola otoczone niskimi murkami. Teraz ogrodzenia rozpadły się, ale zarys pól pozostał czytelny. Wił się przez nie spory strumień, który można by nazwać rzeką. Z jego drugiej strony…

Owładnęło nią potężniejące uczucie, którego nie umiałaby nazwać. Nawet z oddali widziała, że obrońców zawiodły w końcu potężne fortyfikacje. Wysokie wieże i wielki zamek wzniesiono na wzgórzu, omywanym przez kanał będący odgałęzieniem nieznanej rzeki. Resztki mostu — teraz jedynie strzaskane belki — prowadziły do bramy przez fosę okalającą twierdzę.

Ogólnie rzecz biorąc, zamek okazał się znacznie większy i potężniejszy, niż dotąd przypuszczała. Wielka Sala z jej snów zdawała się częścią dużej budowli. Klan, który zbudował twierdzę, musiał być silny i liczny — i miał wrogów, gdyż całość otoczenia podkreślała obronny charakter Sokolego Rogu.

Tirtha odnalazła cel swej podróży. Teraz starała się odprężyć, choć obca wola nadal pchała ją w stronę ruin. Nie potrzebowała dalej wędrować.

Nagle zalała ją paraliżująca fala, lodowata jak zimowy wicher smagający nagie ciało. Nie przypuszczała, że przebywając poza ciałem można poczuć taki ból. Jakże się myliła! Walczyła, by uwolnić się z uścisku przerażającego, niewidzialnego przeciwnika, który chciał ją uwięzić. „Teraz, zawołała w duchu, teraz — jeśli możecie mnie usłyszeć, wyczuć, pomóc mi — użyjcie waszej mocy i sprowadźcie mnie z powrotem!”

Czy tamtych dwoje naprawdę szło jej tropem, czy wiedzieli, że wpadła w pułapkę? Zginie bez ich pomocy, bo fala zimna paraliżowała jej wolę, drąc ją na strzępy jak wiatr mgłę.

„Przybywajcie!”

Nie mogła zawołać na głos, ale włożyła w swoje wołanie wszystkie siły. Czy wciągała ją ta sama otchłań, w której znaleźli Alona?

Ciepło… Słaby ciepły prąd. Mróz naciska, lecz w pobliżu pojawiło się ciepło i w jakiś sposób mogła przyciągać je po trochu, gromadzić w sobie, żeby odegnać chłód i śmierć. Ciepło wciąż napływało coraz potężniejszymi falami.

Paraliżujący chłód wyciągnął po nią macki, starając się ją zapędzić do wnętrza ruin właśnie wtedy, gdy próbowała zrzucić jarzmo mocy, która ją tu przyciągnęła. Czekał na nią w środku. Teraz Tirtha zachwiała się. Z jednej strony czuła lodowate zimno, z drugiej rozgrzewał ją ciepły strumień. Odzyskała wolną wolę. Musi wrócić! Skoncentrowała się na wspomnieniach o ich obozie.

Pomyślała o Alonie… Zrobiło się jej cieplej! O Sokolniku… jeszcze jeden ciepły prąd dodał jej sił. Sokolnik… Jego twarz wypełniała teraz jej myśli: wyrażała wielkie skupienie. W oczach paliły się żółte płomyki. Widziała tylko jego płonące oczy — ciepło przeciw mrozowi, przeciw TEMU, który chciał ją zagnać do Sokolego Rogu, bezsilną i bezwolną. Tak, ciepło!

Otoczyły ją płomienie; niebieskie języki ognia utworzyły wokół niej mur obronny. Nagle atak chłodu ustał. Płomienie paliły się jeszcze chwilę, po czym zgasły i znalazła się w ciemnościach.

Deszcz… leżała na deszczu… Woda spływała jej po twarzy w otwarte usta. Usłyszała czyjś zdyszany oddech, płytki, szybki jak u wyczerpanego biegacza. Otworzyła oczy — promienna aureola otaczała jej głowę — i zaraz znów je zamknęła czując, że bezwładnie dryfuje, że pochwyciło ją coś, czego nigdy nie zdoła kontrolować i przed czym nie uda się jej uciec.

— Tirtho! Tirtho! — Dobiegło ją wołanie, najpierw ciche, a później coraz głośniejsze. Jeszcze raz poczuła swoje ciało, zesztywniałe i obolałe. Ciepło, które przywróciło jej życie powoli rozpływało się we wszystkich członkach.

— Tirtho!

Odważyła się ponownie otworzyć oczy. Zobaczyła twarz Alona — w połowie dziwnie niebieską. W oczach dostrzegła strach, który zaraz potem znikł. Chłopiec uśmiechnął się… Roześmiał się radośnie, jakby kamień spadł mu z serca.

Dziewczyna ujrzała klęczącą obok niej inną postać, ściskającą w rękach miecz, którego gałka jarzyła się oślepiającym światłem — i to światło oblewało ją od stóp do głów. Po fali ciepła poczuła przypływ sił, wypełniających pustkę, o której istnieniu nie miała pojęcia. Niemal natychmiast podparło ją czyjeś ramię.

Alon przykucnął naprzeciw niej; na jego twarzy malowało się ożywienie. Natomiast podtrzymującego ją Sokolnika nie mogła dobrze widzieć. Odłożył na bok miecz-sztylet, który przestał świecić i żarzył się niebieskawo.

— Wróciłam… — wypowiedziała z trudem, a własny głos wydał się jej niewiele głośniejszy od szeptu. — Przyprowadziliście mnie z powrotem.

Albowiem to od nich dwóch — nie, trzech (nie powinna zapominać o Upierzonym Bracie, gdyż i jego obecność wyczuła wśród ratujących) — dotarło do niej ciepło, które pokonało wroga zaczajonego w Sokolim Rogu.

Zaczajonego? Tirtha po raz pierwszy myślała jasno. Miała znaleźć ruinę zamku przodków, w którym krył się nieznany stwór zdecydowany zawładnąć — czym? Tym, czego sama szukała i nadal nie potrafiła nazwać? Logika podpowiadała jej, że może O to chodzić. A zatem…

Odwróciła głowę i poruszyła się lekko, wciąż jeszcze nie próbując usiąść. Może potrzebowała silnego ramienia Sokolnika, by zdobyć się na odwagę i powiadomić towarzyszy podróży o decyzji, którą tylko ona mogła podjąć, i przekonać ich, że nie pozostawiono jej wyboru, gdyż chodzi o honor jej rodu.

— Czy znalazłaś drogę? — Nim zdołała przemówić, zapytał Alon.

— Znalazłam.

— Więc możemy jechać. — Spojrzał przez ramię, jakby gotów był zaraz osiodłać konia i ruszać w drogę.

— Nie „my” — Tirtha wzięła się w garść. — To wyłącznie moja sprawa. — Spojrzała na Nirela i mówiła dalej: — Zwalniam cię z przysięgi. Zabierz Alona. Za górami są ludzie, którzy dadzą mu schronienie: Tregarthowie. Oni wiedzą, iż moc nie zawsze płynie tymi samymi kanałami. Dalej pojadę sama.

Sokolnik zmierzył ją podobnie gniewnym spojrzeniem jak wtedy, gdy chciała ceremonialnie zerwać umowę.

— Miało być dwadzieścia dni, nie mniej — oświadczył.

Dziewczyna usiadła, mężczyzna zaś podniósł się i spokojnie odszedł. Sokół wydał cichy okrzyk i usiadł na przegubie okaleczonej ręki swego pana.

— Nie zaprowadzę nikogo do tego… — Tirtha postanowiła, że tym razem przeważy jej wola.

Rozdział X

Tirtha nie chciała się ugiąć, nie zdołała jednak przeforsować swego zdania. Sokolnik uparł się, że wypełni do końca warunki umowy. Odmówił, choć dwukrotnie odwołała się do jego poczucia obowiązku, nakazując mu zabrać Alona do Estcarpu. Na nic się zdały przysięgi, że to ją w pełni usatysfakcjonuje i że w ten sposób wyrównają się rachunki między nimi. Przyszło jej nawet do głowy, czy nie powinna chyłkiem opuścić towarzyszy podróży, ale nie miała pewności, czy uparty mężczyzna nie pójdzie za nią w ślad. Alon potwierdził te przypuszczenia, kiedy następnego ranka Sokolnik zszedł z manierkami do strumienia i zostali sami.

— On jest zdecydowany na wszystko i trudno będzie go od tego odwieść — zauważył. — Tych ptaszników uczą skrupulatnie wypełniać to, co uważają za swój obowiązek. Dlatego poszedłby za tobą do samego końca. Nie możesz się nas pozbyć, pani. — Uśmiechnął się lekko, a później zaśmiał cicho.

Poczucie sprawiedliwości nie dawało Tircie spokoju:

— W zamku czyha niebezpieczeństwo. Czyż mnie już nie zaatakowało?

— A czy ty go nie pokonałaś? — przerwał jej chłopiec. — Tak, czyha, ale mimo to nie rezygnujesz. Tak samo ten Mistrz Miecza nie pozwoli, żeby złe przeczucia pokrzyżowały jego zamiary. Ani… — urwał na sekundę lub dwie, po czym mówił dalej: — Ani ja. Jest we mnie coś — dotknął na poziomie serca zmiętej koszuli wypranej przez Tirthę w strumieniu — nad czym muszę zapanować i z czym muszę żyć. Yachne nie chciała mnie uczyć. Czyżby się mnie obawiała? — zapytał marszcząc brwi. Zadał pytanie nie Tircie — o czym wiedziała — lecz samemu sobie i ciągnął:

— A przecież było w niej tyle mocy, zawsze mogłem ją wyczuć. Nie jestem Czarownikiem, więc kim jestem? — Ponownie zwrócił się do dziewczyny: — Czy widziałaś kogoś takiego jak ja? Słyszałem wiele opowieści o Estcarpie: że ceniono tam starożytną wiedzę i nie zapomniano o niej, jak to się stało u tutejszych przedstawicieli Starej Rasy.

Tirtha zawiązała mocno rzemyki podróżnej sakwy i odparła:

— Nigdy dotąd nie widziałam mężczyzny, który władałby mocą. Czarownice z Estcarpu twierdzą, że jest to rzecz przeciwna naturze i że może wywodzić się z Ciemności.

Alon zerwał się na równe nogi i wpatrzył w nią szeroko otwartymi oczami.

— Ja nie… — zaprotestował ostro.

— Czy sądzisz, że o tym nie wiem? Słudzy Zła nie mogą ukryć swej natury przed ludźmi naszej krwi. Jest w Estcarpie pewien mężczyzna, Simon Tregarth, który włada jakąś cząstką mocy. Przybył on z innego świata przez jedną z Bram, nie wiem, czy to prawda. Prawdą jest natomiast to, że jego synowie rozkazują dziwnym siłom i że razem ze swoją siostrą-Czarownicą przedarli się do Escore, niszcząc w ten sposób starożytną klątwę, i na nowo otwarli ten kraj dla naszej rasy. Nie odbyło się to pokojową drogą, ponieważ grasowało tam wiele sług Zła i teraz dzieci Tregartha toczą z nimi wojnę, a pomagają im w tym członkowie Starej Rasy, którzy przybyli na ich wezwanie. W ciągu ostatnich kilku lat słyszałam dziesiątki historii, które po drodze na pewno uległy zniekształceniu, jak to się często dzieje. Dotarły do nas wieści o wygranych i przegranych bitwach, o krainie rozdartej wojną z woli niepodobnych do ludzi stworów. Możliwe, że jacyś mieszkańcy Escore zapuścili się na zachód, do Karstenu. — Tirtha siedziała z założonymi rękami, mierżąc Alona spojrzeniem. — Mówiłeś, że jesteś synem znajomego Parlana?

— Mówiłem, że tak mi powiedziano — poprawił ją szybko. — Naprawdę to Yachne przyprowadziła mnie do klanu Parlana i opowiedziała taką historię. Przyjęto mnie, gdyż człowiek, którego nazwała moim ojcem, był dla Parlana bratem krwi na mocy przysięgi mieczowej. I jeszcze dlatego, że poległ on wraz ze swoim dowódcą, a jego żona zaginęła, prawdopodobnie poniosła śmierć podczas odwrotu po przegranej bitwie. Tak brzmiała opowieść Yachne, ale — wciągnął głęboko powietrze do płuc — ale czy można w to wierzyć? Przecież istnieją Bramy między światami. Słyszałem o nich. O przybyciu Tregartha i o wtargnięciu Kolderczyków do naszego świata. Czy mogę również być takim cudzoziemcem?

Oczy miał szeroko otwarte, a na jego twarzy malował się taki sam zapał, jak wtedy, kiedy poprosiła o pomoc w dalekowidzeniu.

— Wyglądasz jak człowiek ze Starej Rasy — zauważyła Tirtha. •— A mimo to władasz mocą. Nie umiałabym zmierzyć jak wielką. Ja sama mam niewielki talent. Umiem uzdrawiać, dalekowidzieć w transie i śnić. Nie jestem twoją Yachne. Oprócz tego potrafię kierować się prosto w tak niebezpieczną zasadzkę, że trudno ją sobie nawet wyobrazić.

— A jednak musisz jechać do Sokolego Rogu — powiedział powoli.

Nie potrzebowała czytać jego? myśli, by wiedzieć, iż pragnął ją zapytać o powód tej podróży.

W dodatku niezwykle zdziwił ją fakt, że po raz pierwszy w życiu chciała wyznać komuś swój sekret. Jak gdyby ten mały chłopiec o dziwnie dojrzałym umyśle miał pełne prawo wiedzieć, co tak długo nią kierowało. Nie mieli jednak na to dość czasu, nawet gdyby Tirtha zgodziła się przerwać wieloletnie milczenie. Właśnie pojawił się Sokolnik idący tak szybko, że w takt kroków kołysały się manierki zwisające z metalowych szponów. Zdrową rękę oparł na rękojeści pistoletu strzałkowego.

— Jedziemy! — rzucił ku nim, kierując się zarazem do uwiązanych na postronkach kucyków i torgiańczyka. Dał im jasno do zrozumienia, że chodzi mu o bardzo szybki odjazd. Tirtha i Alon bez żadnych pytań pośpiesznie osiodłali swoje wierzchowce. Objąwszy prowadzenie, Nirel skierował się na północ i puścił konia kłusem.

Tirtha podjechała do niego i zapytała:

— Co zobaczyłeś?

— Chyba o mało nas nie odkryto — odparł. Znów włożył na głowę hełm, a jego upierzony brat zataczał w górze coraz większe kręgi. — Znalazłem świeże ślady po drugiej stronie strumienia.

Dziewczynę ogarnął gniew na samą siebie. Co najlepszego zrobiła minionej nocy, w dodatku wciągając tych dwoje?! Jeżeli w pobliżu przebywał ktoś nawet bardzo słabo uzdolniony, zaalarmowała go tak szybko, jakby celowo zostawiła ślady w miękkiej ziemi albo zapaliła sygnalizacyjny ogień. Jej postępowanie było co najmniej szaleńcze, a na pewno bardzo nieroztropne.

— Banici? — zapytała. Przez tę krainę najprawdopodobniej wędrowaliby nowi mieszkańcy Karstenu, a nie ludzie ze Starej Rasy, wrażliwi na szepty Mocy. Zwykli Karsteńczycy tylko przypadkiem mogli ich zauważyć.

— A czy można coś odczytać ze śladów w mule? — Sokolnik wzruszył ramionami. — Były tam dwa duże, podkute konie, reszta to kuce. Powiedziałbym, że grupa liczyła sześć osób. Jechali na południowy wschód.

Na południowy wschód… Przecież oni sami tam zmierzali i we wczorajszym transie dziewczyna wyczuła, że są blisko celu podróży. Może tamta ściana skalna z czarnym pasem leży tylko o dzień drogi. Gdyby musieli ją okrążać, nadłożyliby wiele mil. Ich zapasy już się kończyły, a może zabraknąć czasu na polowanie czy zbieranie świeżych wiosennych korzonków.

— Jak ci się zdaje, kiedy tam byli? — spytała.

— O wschodzie słońca.

Jego lakoniczna odpowiedź nie uspokoiła dziewczyny. Czy mogła wierzyć, że jej trans nie miał nic wspólnego z przybyciem nieznajomych? Siady nad potokiem mogły albo prowadzić do położonego opodal obozu, albo wskazywać na pogoń! Dlaczego ten Gerik miałby jechać ich śladem? Przyszła jej do głowy tylko jedna przyczyna: Alon. Jeśli ten rozbójnik odgadł, że jakiś niezwykle uzdolniony członek Starej Rasy uniknął rzezi w zagrodzie Parlana — czy powodowany dumą pojechałby za nim? Kim właściwie był ten Gerik? Istotnie był rozbójnikiem? A może drużynnikiem jakiegoś ambitnego wielmoży, który toczył bój o pozostałości Karstenu? — Ruchem ręki przywołała Alona.

Teraz wszyscy troje jechali szeregiem.

— Kim jest Gerik? Czy kryje się za nim ktoś inny? — zapytała szybko i zobaczyła, że Sokolnik odwrócił głowę, jakby zrozumiał, dokąd prowadzą jej pytania.

— To przywódca bandy — odpowiedział powoli chłopiec. — Pojawił się w tych stronach dopiero w zeszłym roku. Jego ludzie — oni są… — Alon zbladł i zwilżył wargi językiem. Tirtha dobrze wiedziała, że zmusza go do wywołania wspomnień, których usilnie starał się pozbyć. Musieli jednak dowiedzieć się jak najwięcej.

— Jego ludzie… — Chłopiec wyprostował się lekko w za dużym siodle. Oparł rękę na szyi torgiańczyka, jakby czerpał siłę i odwagę z kontaktu ze zwierzęciem. — Oni są… — Odwrócił głowę tak, by widzieć Tirthę i Nirela. — Teraz wiem, kim są — oświadczył podnosząc na chwilę głos. — Przedtem myślałem, że to szumowiny, jak ich nazywał Parlan, wojownicy z czystą tarczą, których nie przyjąłby pod swoje sztandary żaden wielmoża, mordercy i jeszcze gorsi. Dopiero teraz rozumiem, że był wśród nich prawdziwy sługa Ciemności!

Tirtha ściągnęła mocniej wodze, aż jej klacz omal nie stanęła. Sokolnik zaś zacisnął dłoń na rękojeści pistoletu strzałkowego.

— Czy… czy to był Gerik? — W jakiś sposób Tirtha ustrzegła się drżenia głosu.

— Nie mam pewności. — Alon pokręcił głową. — Wiem tylko, że jest zły, ale… Nie, myślę, iż to tylko człowiek, prawdziwy człowiek, jakkolwiek wyczułem w nim… — Jego zakłopotanie zmieniło się w rozpacz. — Kiedy na mnie polowali, byłem zbyt przerażony. Teraz wiem więcej i rozumiem, że bałem się nie tylko śmierci — chociaż tego także — ale przede wszystkim czegoś poza nią, czegoś znacznie gorszego.

— Czy mogli się dowiedzieć, że władasz mocą? — Sokolnik rozumował tak samo, jak Tirtha.

— Nie wiem, lecz wtedy jeszcze nie miałem o tym pojęcia. Myślę, że to strach zdruzgotał we mnie jakąś barierę.

— W przeszłości budowano w umysłach dzieci zapory przeciw mocy. — Dziewczyna przypomniała sobie swoje poszukiwania w Lormcie, które czasami wiodły na bezdroża, z dala od głównego nurtu jej badań. — Może tak było i z tobą, Alonie.

Chłopiec nie krył rozpaczy.

— Więc Gerik mógł szukać właśnie mnie? Czy ja sprowadziłem śmierć…

— Nie. — Spod ozdobnego hełmu widać, było tylko mocno zaciśnięte usta Sokolnika. — Nie myśl, że tak było, braciszku. Ten Gerik jest zbójem i z tego, co zobaczyliśmy, wynika, że mógł się nieźle obłowić w zagrodzie Parlana. A może miał jakieś stare porachunki z wodzem klanu.

Alon rozluźnił się i nieco rozchmurzył.

— Miał ze sobą człowieka, którego dwa miesiące temu Parlan nie przyjął, gdyż Yachne ostrzegła go, że jest niebezpieczny. Zjawił się wówczas z posłaniem od pana Honnora, a później dowiedzieliśmy się, że list był prawdziwy. Przedtem ten obcy przebywał u boku naszego pana cały rok i dobrze mu służył. Dopiero potem Parlan zachorował, a Yachne wyruszyła po zioła, które miały mu pomóc. Ten sam człowiek towarzyszył Gerikowi, dobrze widziałem jego twarz. On nie należał w pełni do Ciemności.

— Powiedziałeś wszakże, iż przynajmniej jeden z nich był sługą Zła. — Tirtha nie ustępowała. — Co to był za człowiek?

Alon znów się zasmucił.

— Nie mogę powiedzieć. Nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam. Wiem, że byli ludzie, którzy polowali na mnie na tamtej łące i że chcieli… — jego głos załamał się.

Chłopiec puścił wodze i ukrył twarz w dłoniach.

— Zapomnij o tym. — Tirtha w lot wszystko zrozumiana. — Jeżeli będzie to konieczne, wspomnienia ożyją we właściwym czasie. Nie szukaj ich teraz.

Alon znów opuścił ręce i jeszcze raz cień nadmiernej dojrzałości przemknął mu przez twarz.

— Nigdy więcej nie będę szukał takiej wewnętrznej kryjówki — obiecał solennie. — Ale nie pamiętam wszystkiego. Może kiedyś pamięć mi wróci, jak mówisz.

Dziewczyna spojrzała teraz na Sokolnika.

— Czy sądzisz, że to Gerik nas szuka? — zapytała.

Nirel odchylił lekko głowę do tyłu i nie odpowiedział.

Jego sokół zniżył lot i usiadł na łęku siodła. Tirtha znowu usłyszała świergotliwą rozmowę. Po chwili Sokolnik zwrócił się do nich:

— Jakaś grupa złożona z sześciu jeźdźców wędruje powoli na południe. Jeden z nich jest dziwny. — Zawahał się. — Mój brat nie umie wytłumaczyć dlaczego, ale mówi, że chociaż ten podróżny wygląda jak człowiek, w środku nie ma z nami nic wspólnego. Nie jest ani Kolderczykiem, ani jednym z „opętanych”, którzy im służyli. My, mieszkańcy Gniazda, dobrze ich znaliśmy. Tutaj mamy do czynienia z czymś innym, z czymś złym.

— Czy on pochodzi z Escore? — Od czasu walki z nocnym napastnikiem Tirtha szukała dowodów na potwierdzenie wieści, że potwory z zachodu przeniosły się w te strony. Zapewne zwabił je rozdarty wojną domową kraj i chaos, w którym żyli jego mieszkańcy. Według starych podań siły Ciemności delektowały się takimi sytuacjami.

Nagle inna myśl przyszła jej do głowy: a co z ukrytą w Sokolim Rogu mocą, objawiającą się jako lodowate zimno? Czy ta moc potrafi przywoływać ludzi? Jeśli tak jest w istocie, Tirtha nie może zaprowadzić tam swoich towarzyszy. W owej chwili, nie zdając sobie z tego sprawy, omiatała wzrokiem otoczenie, jak ścigana przez myśliwych zwierzyna szukająca drogi ucieczki.

— Jeśli jest coś… — Ledwie usłyszała głos Alona, ale jego następne słowa przyciągnęły jej uwagę. — Pani, masz ze sobą miecz, na którym jest pewien symbol…

Tak nieoczekiwanie zatopiła w nim ostre spojrzenie, iż wytrąciła tym Alona z równowagi. Urwał i to Nirel uprzedził jej słowa swoim pytaniem:

— Co to za symbol, braciszku? Ta pani jest przywódczynią klanu Sokolego Rogu, ostatnią z rodu. Nosi miecz tego domu. Co o nim wiesz?

— Jesteś Sokolnikiem, Mistrzu Miecza, i twój ptak podróżuje z tobą. Ale widziałem też ptaka podobnego do sokoła wyrytego na mieczu tej pani. Było to przed naszym spotkaniem.

— Gdzie? — zapytała Tirtha. Czy był to łup zdobyty w zamku jej przodków i przez te wszystkie lata przechodzący z rąk jednego złodzieja do drugiego?

— Pewien człowiek przybył do nas tuż przed Miesiącem Lodowego Smoka, kiedy pada gęsty śnieg i zasypuje wszystkie górskie drogi — odparł chłopiec. — Gościł u Parlana przez dziesięć dni i wymienił swego wierzchowca na innego. Na lewym ręku nosił pierścień, nie ze złota czy ze srebra, lecz z czerwonawego metalu z wyrytym takim samym znakiem, jaki widnieje na rękojeści twojego miecza. Miał zwyczaj bawić się nim podczas rozmowy, obracając go wokół palca, i dlatego go zauważyłem.

— Jak się nazywał? — spytała Tirtha.

— Powiedział, że jest wojownikiem o czystej tarczy, który kiedyś służył w oddziałach Straży Granicznej, i że zamierza powrócić do Karstenu. Ale on… — Alon znów miał zdziwioną minę. — On chyba nie należał do Starej Rasy, bo miał jasne włosy i niebieskie oczy. Przedstawił się jako Ettin.

Na dźwięk tego imienia dziewczyna z sykiem wciągnęła powietrze do płuc. Zwróciła tym uwagę Sokolnika. Znaleziony przez nich martwy mężczyzna, który nosił plakietkę z herbem jej rodu, był dla niej obcy, ale ten… Po tylu latach, czy to było możliwe?

— Czy znasz tego człowieka, który nosił pierścień wodza klanu? — zapytał podejrzliwie Nirel.

— Przed laty urodził się taki chłopiec. Kobiety ze Starej Rasy czasami wychodzą za mąż za Sulkarczyków. Sulkarczycy walczyli u boku Strażników Granicznych, chociaż zawsze wierni są morzu.

— A pierścień wodza? — Sokolnik znów rzucał jej wyzwanie. Tirtha wyprostowała się w siodle i spojrzała mu prosto w oczy.

— To nie był prawdziwy pierścień. Oryginał miał na ręku pan na Sokolim Rogu, kiedy zginął we własnym zamku. Jego młodszy brat, który' gościł wtedy u krewnych, nigdy nie wszedł w jego posiadanie. Może został zrabowany, zdjęty z martwej ręki i jakimś sposobem trafił do Ettina. Ettin mógł go nosić, ale jako mieszaniec nie miał do niego prawa. — Podniosła głowę i powiedziała z naciskiem: — Jestem ostatnią prawowitą spadkobierczynią mojego klanu. Nie wyruszyłabym do Karstenu, gdyby było inaczej.

Nirel miał na głowie henn i Tirtha nie widziała jego twarzy. Stawiało ją to w gorszym położeniu, choć i tak niełatwo było odgadywać jego myśli. Mógł jej uwierzyć lub nie. Jeżeli wolał uznać, iż skłamała (a czyż wszyscy jego współplemieńcy w głębi duszy nie byli przekonam, że każda kobieta kłamie jak najęta?), wówczas natychmiast zerwie umowę i nie będzie musiała narażać jego i Alona na niebezpieczeństwo. Wówczas na pewno zabrałby ze sobą chłopca, by oszczędzić mu dalszego przebywania z kimś tak plugawym, jak ona.

Teraz jednak zadał jej pytanie, które musiało nie dawać mu spokoju od początku wyprawy:

— Czy jest coś, co Sokoli Róg mógłby komukolwiek zaoferować?

Innymi słowy (Tirtha wiedziała, o co mu chodziło), co mogłaby zyskać samotna kobieta, która podjęła szaleńczą wyprawę do zamku zrujnowanego i złupionego jeszcze przed jej urodzeniem.

A więc nadeszła chwila, kiedy musi wyjawić część swojej tajemnicy i być może przegrać jeszcze przed dotarciem do celu. Czy Nirel uwierzy, iż to sny zmusiły ją do poszukiwania dziedzictwa, którego natury sama nie znała i o którym wiedziała tylko, że jest niezwykle ważne i że musi je odnaleźć?

— W Sokolim Rogu jest coś, co muszę znaleźć. — Dobierała ostrożnie słów, nie wspominając o snach nawiedzających ją przez całe życie. — Muszę to odszukać. Zdaje się jednak, że inni również chcieliby to mieć. Nie wiem, dlaczego muszę to zrobić. — Poczuła, iż powinna wszystko wyjaśnić, choć to zapewne poniży ją w oczach takiego słuchacza, jak Nirel. — Nałożono na mnie ten obowiązek. Czy wy, mieszkańcy Gniazda, słyszeliście o geas?

Przypuszczała, że Sokolnik znów, jak wiele razy przedtem, rzuci słowo „czarostwo”. Jednak tego nie zrobił.

— Dotarła do nas opowieść o Ortalu… — Mówił powoli, jakby odgrzebywał odległe wspomnienia. — Tak, słyszałem o geas i wiem, że można nałożyć na kogoś taki nakaz, odbierając mu swobodę woli dopóty, dopóki nie wykona tego polecenia. Ortal wsiadł na statek za czasów Arkela, który był szóstym Mistrzem Gniazda. Rozgniewał jedną z Czarownic i musiał jej usłuchać. Nie pomogła nawet obietnica okupu złożona przez Mistrza. Tak, wykonujesz bardzo trudne zadanie, pani.

Tirtha z ulgą przyjęła jego słowa.

— Widzisz więc, dlaczego muszę tam pojechać. Ale, powtarzam, to nie dotyczy ani ciebie, Sokolniku, ani Alona, i nie powinniście mi towarzyszyć. Nie wiem, co się teraz kryje w zamku lub w jego okolicy, lecz zadanie, jakie mi powierzono, nie jest ani miłe, ani łatwe.

Nirel zrobił odmowny gest metalowymi szponami, jakby chciał ją uciszyć. — Może ów Gerik jest częścią tego, co chce ci uniemożliwić wypełnienie obowiązku? Ruszajmy w drogę… — Mówiąc to wyprzedził ją nieco. Tirtha pomyślała, że tym razem nie powinna dalej protestować. Od pierwszego spotkania wiedziała, że Sokolnik jest bardzo uparty. Niewykluczone, że doszedł do przekonania, iż chodzi tu o jego honor, to zaś związałoby ich mocniej niż jakakolwiek umowa.

— Czy ten Ettin był młodym mężczyzną? — zwróciła się do Alona, który nadal jechał obok niej.

— Tak wyglądał. Nie mówił wiele, ale miał dobre maniery i spodobał się Parlanowi. Wódz klanu próbował go przestrzec, że samotna wyprawa na południe jest bardzo niebezpieczna, ale Ettin zawsze odpowiadał, że musi to zrobić. Nosił piękną kolczugę i pozbawiony ozdób hełm Strażnika Granicznego. Nie miał jednak ani pistoletu strzałkowego, ani takiego łuku, jak twój. Myślę, że był dobrym człowiekiem.

Tirtha przypomniała sobie smukłego, jasnowłosego chłopca, który urósł tak szybko i, ledwie pozostawiwszy za sobą dzieciństwo, wstąpił do wojska. Patrolował granicę wraz z niewielkim oddziałem Strażników Granicznych. Na pograniczu było niewiele dzieci. Szybko dojrzewały i przejmowały role dorosłych kobiet i mężczyzn. Spotkała go raz lub dwa w jej pierwszym domu albo w domu, gdzie się urodziła, ale nie znali się dobrze. Byli jednak kuzynami.

W jaki sposób Sokoli Pierścień znalazł się w rękach Ettina i dlaczego wyruszył on w tę podróż? Czy nim także kierowały prorocze sny? Może jakaś moc igrała z nimi? A co z innymi, takimi jak nieznajomy, który nosił na kolczudze herb Sokolego Rogu i umarł z ran na pustkowiu? Nigdy go przedtem nie widziała ani nie słyszała o innym swoim krewniaku w całym Estcarpie. Domy i klany Starej Rasy były ze sobą mocno związane i trzymały się razem, ponieważ utraciły wszystko inne i tylko te więzi im pozostały. Gdyby jeszcze ktoś ocalał z Sokolego Rogu, to przez te lata — w miarę jak uciekinierzy docierali do Estcarpu i wstępowali do oddziałów Straży Granicznej — na pewno oboje by się odnaleźli. Przekazywano sobie przecież imiona zabitych i ocalonych wraz z wieściami o losie krewnych.

Dolina o wysłanym żwirem dnie pięła się w górę. Sokolnik ruchem ręki polecił im zsiąść z koni. Szli powoli, prowadząc zwierzęta, a sokół znów wzbił się w powietrze. Pozostawiwszy wierzchowce pod opieką Alona, Tirtha i Nirel podpełzli, żeby spojrzeć w dół zbocza.

Prawie na granicy widzialności dostrzegli grupę jeźdźców, którzy najwyraźniej nie zamierzali się ukrywać. Na zachodzie dziewczyna zauważyła pokazany jej w transie znak orientacyjny: przeciętą czarnymi żyłami skalistą ścianę urwiska. Wskazała ją Sokolnikowi.

— To mój pierwszy drogowskaz.

— Dokąd oni jadą? — Był bardziej zainteresowany grupką kłusujących w oddali jeźdźców.

Tirtha zawahała się, ale przecież musiała powiedzieć niemiłą prawdę:

— Jadą w tym samym kierunku co my.

W głębi duszy już nie wątpiła, że nieznajomi, tak jak ona, podążali do Sokolego Rogu. Czy Ettin był jednym z nich? Nie, Alon na pewno by go rozpoznał, gdyby znajdował się wśród zbójów, którzy napadli na zagrodę Parlana. Niezbyt też wierzyła, by jej kuzyn, w połowie należący do Starej Rasy, stał się sługą Ciemności.

Nirel przyjrzał się uważnie okolicy, a zwłaszcza widocznemu na wschodzie pasmu drzew.

— Pojedziemy za nimi, kryjąc się za drzewami i zdając się na oczy Upierzonego Brata — powiedział powoli.

Tirtha pomyślała o ponurym borze, będącym drugą fazą ich podróży. Doskonale nadawał się na zasadzkę, więc powiedziała o tym Sokolnikowi. Ten spojrzał na niebo. Słońce już zachodziło, niebawem powinni rozbić obóz. O rozpaleniu ogniska nie było mowy i zapewne pójdą spać o pustym żołądku.

— Nie przypuszczają, że ktoś ich obserwuje. Podróżni zazwyczaj nie wędrują beztrosko przez niebezpieczne tereny, chyba że uważają, iż nie muszą obawiać się pościgu.

— A może sami wystawili się na wabia, żeby nas schwytać — skomentowała sucho.

— Tak, to prawda. Podniebny Wojownik zrobi, co będzie mógł. Na otwartej przestrzeni na pewno dostrzeże, czy ktoś się do nich przyłączył albo czy mają kontakt z inną grupą. Masz rację, uważając tamten las za niebezpieczny. Tam nie pomogą nam nawet jego oczy. Będziemy musieli zachować daleko posuniętą ostrożność. Spójrz, pani, w oddali widać kępę drzew. Tam przenocujemy. Może nawet przeczekamy pod ich osłoną jutrzejszy dzień i wyruszymy w nocy.

W nocy siły Ciemności są najpotężniejsze, Tirtha zaś nie zapomniała, że Gerikowi towarzyszy sługa Zła. Z drugiej jednak strony, tamci mogli przypuszczać, iż tacy podróżni, jak ich troje, nie odważą się jechać nocą. Musiała przemyśleć wiele spraw. Nagle poczuła się bardzo zmęczona, jakby od wielu dni szła nie kończącą się drogą. Marzyła o odpoczynku, o pozbyciu się brzemienia geas, które musiała dźwigać tylko z powodu przynależności do wymarłego klanu.

Rozdział XI

Skryli się wśród drzew. Jechali powoli, a sokół odbywał krótkie loty zwiadowcze, pilnując Gerika i jego ludzi. Tamci nadal nie kryjąc się jechali otwartą przestrzenią, jakby nie mieli czego się bać.

Podniebny Wojownik upolował dwa niewielkie zające, wychudzone o tej porze roku. Ale zawsze było to jakieś pożywienie, mimo że musieli zjeść je na surowo. Tirtha, która od dawna wiedziała, iż podczas podróży nie należy wybredzać, spokojnie żuła paski mięsa i z samozaparciem pokonywała lekkie mdłości.

Zanocowali w miejscu, gdzie czarne żyły przecinające skalną ścianę kryły się w ziemi. Widzieli ciemniejący na wschodzie bór, nawet z tej odległości tajemniczy i niebezpieczny.

Jadący przed nimi nawet nie próbowali zboczyć do lasu. Zmienili jednak kierunek i rozbili obóz na skraju boru. Nie ukrywali się, a ich ognisko migotało na tle mroku.

Sokół po raz ostatni poleciał na zwiady w tamtą stronę. Po powrocie z ożywieniem złożył meldunek swemu panu. Sokolnik był teraz tylko czarniejszą plamą, którą Tirtha z wielkim trudem mogła dostrzec w ciemności.

— Jeden z tej grupy odjechał — oświadczył. — Podniebny Wojownik przypuszcza, że zagłębił się w las. Może zamierza układać się z jego mieszkańcami o bezpieczny przejazd.

My nie możemy tego zrobić, pomyślała z goryczą Tirtha. Niewykluczone, że temu wysłannikowi polecono urządzić zasadzkę, której tak się obawiała. Wiedziała, że musi dalej jechać, ale dlaczego ma jeszcze niepokoić się o swoich towarzyszy?

Alon pierwszy przerwał milczenie.

— Powiedziałaś — zwrócił się do Tirthy — że przez ten bór prowadzi starożytna droga do ziem twojego klanu. Wobec tego kiedyś podróżowano nią bezpiecznie. Czyż Stara Rasa nie ma własnych strażników, z których nie wszyscy są ludźmi?

— Owi strażnicy, jeśli kiedykolwiek istnieli — odrzekła bezbarwnym głosem, czując beznadziejność położenia, którego nie mogła zmienić — zawiedli w Dniu Zagłady. Sokoli Róg padł, a stało się to przed wielu laty. Wszyscy strażnicy z mojego klanu albo nie żyją, albo dawno zostali usunięci.

Ku jej zaskoczeniu Nirel powiedział powoli:

— Należy pomyśleć jeszcze o czymś. Tylko trzęsienie ziemi mogło zniszczyć Gniazdo. My też mieliśmy zabezpieczenia groźniejsze od wojów posługujących się mieczami i pistoletami strzałkowymi. A jednak… — Zauważyła, że się poruszył i wyciągnął rękę. Usłyszała cichy szelest. Zapewne to jego ptak usiadł na swojej ulubionej grzędzie: na okaleczonym ramieniu. — Niektóre z nich przetrwały, gdyż inaczej ten Upierzony Brat nie przyłączyłby się do mnie. Jego bracia o nas nie zapomnieli. Nie odrzucaj więc zbyt pochopnie sugestii naszego braciszka. Może pozostało coś, co zareaguje na twoją obecność, tak jak Podniebny Wojownik na moją.

Tirtha roześmiała się gorzko i odrzekła:

— Nic mi nie pomoże, a wszystko zwróci się przeciwko mnie. Mówię mnie, gdyż nie chcę mieć was na sumieniu. Dobrze wiem, że może nas spotkać coś straszniejszego niż śmierć od miecza. Alon już zaznał tego, co Gerik potrafi skierować na swoją ofiarę. Nikt z nas nie umie budować myślowych zapór za pomocą rytuału albo przyzywania mocy. Ten las jest zły. A za nim czeka coś jeszcze gorszego.

Choć jej towarzysze tego nie mogli widzieć, nakreśliła w powietrzu znaki odpędzające zły los. Niektóre znała od zawsze, innych nauczyła się z trudem. Niestety, nie umiała wesprzeć ich mocą. Może gdyby otrzymała takie wykształcenie jak Alonowa Yachne, zdołałaby stawić czoło Ciemności, nie była jednak Czarownicą.

— Rozmyślając o klęsce, sama ją przywołujesz — dobiegł ją z mroku głos Alona, prawie męski, lecz wyższy o ton. — Nie wezwano by cię, gdyby nie było szansy powodzenia.

— A co, jeśli przyprowadzono mnie tutaj dla realizacji jakichś zamiarów Ciemności, na przykład jako ofiarę? — wycedziła przez zęby. — Czy mogę przysiąc, że tak nie jest?

W Karstenie zawsze byli ludzie, którzy nienawidzili Starej Rasy i bali się jej. W przeszłości niektórzy z nich sprzymierzyli się z Kolderczykami. Pewnie teraz paktują z innymi siłami.

Przygnębienie dusiło ją niby gęsta chmura. Nigdy dotąd nie obawiała się tak przyszłości. Przedtem wiara w powodzenie życiowej misji pomagała jej przetrwać najcięższe chwile. Ale nigdy nie czuła się tak bezsilna i zrozpaczona.

Ktoś chwycił ją za ręce i przytrzymał je w żelaznym uścisku.

— Mistrzu Miecza — ostry głos Alona zabrzmiał jak wezwanie do boju — twój miecz! Jakaś ciemna siła usiłuje nią owładnąć.

Tirtha nadaremnie starała się uwolnić ręce. Oni… muszą teraz odejść, zostawić ją samą! Poczuła, że wzbiera w niej ciemność. Nie było to lodowate zimno, które ją zaatakowało podczas transu, lecz część jej samej, zrodzona z lęków i wątpliwości umysłu, ze wszystkich zawodów i niebezpieczeństw. Ciemność zalała ją, wypełniła, uniemożliwiając logiczne myślenie, czuła w ustach jej cierpki smak. Chciała się wyzbyć tego drugiego „ja” — zaprzestać walki i znaleźć spokój, wieczny spokój.

Poprzez tę przerażającą mgłę poczuła naraz czysto fizyczny ból. Szamotała się, chcąc się od niego uwolnić — i znów stać się sobą.

— Trzymaj ją… miecz… weź go… — z oddali dobiegł ją czyjś głos i słowa, które nic nie znaczyły.

— Trzymaj ją! Została napadnięta! — Znowu ten glos i te bezsensowne słowa. Nic jej już nie pozostało. Tylko Ciemność… w Ciemność… pozwólcie mi odejść w Ciemność. Tam był spokój, odpoczynek, schronienie.

Z wewnętrznej otchłani, której istnienia nie podejrzewała, podnosił się groźny cień. Kryły się w nim wszystkie niepowodzenia i wyrzeczenia jej życia. Została sama z najgorszą częścią swej istoty. Pozostała jej… tylko śmierć. Śmierć… gdybyż zechciała przyjść na zawołanie! Bolało gardło, jakby wołała głośno o unicestwienie, zatracenie. Stała się czymś tak wstrętnym, jak potwory z Escore, które grasowały wśród tych wzgórz. To ona była potworem, złem, plugawiła świat — ona…

Uwięziona we wnętrzu tego cienia wiła się w męce po stokroć straszniejszej niż fizyczne tortury. Tamte mogły zakończyć się śmiercią. Dla niej nie będzie ani śmierci, ani spokoju, ani…

— Tirtho… Tirtho! — dobiegł ją z oddali znajomy głos, tak cienki, że ledwie go słyszała. Nie chciała go. Nikt inny nie mógł żyć w świecie, który sama sobie zgotowała. Ukształtowała ten świat sama, choć może bezwiednie. Z niej jednak wyrósł, niech więc nie wchłonie nikogo innego.

Nie mogła przepędzić mroku ze swego umysłu, ale niejasno czuła ożywcze ciepło.

— Tirtho! — Usłyszała inny znajomy głos, nie tak cichy jak pierwszy; silniejszy, głębszy, bardziej natarczywy. Chciała się odwrócić, uciec, przegonić natręta.

Nie mogła tego zrobić. Jej ciało leżało przytulone do innego ciała, unieruchomione. Przez sekundę lub dwie, może przez jedno uderzenie serca, dotarło do niej to odczucie poprzez wszechogarniającą ciemność zrodzoną w najtajniejszych zakątkach jej istoty.

Próbowała krzyknąć, ale głos uwiązł jej w gardle, błagać o uwolnienie, gdyż inaczej ten ktoś drugi zostanie splugawiony, skalany, ucierpi z jej powodu.

— Nie! — To zaprzeczenie było tak stanowcze, że je usłyszała. — Nie, to nie powstało w tobie, ty nie jesteś taka… Wydało się jej, że jęknęła, tracąc siły. Wewnętrzny mrok zwyciężał, pochłaniał resztki jej osobowości, pożerał wszystko, czym była lub mogła być. Przecież wyrósł na zgniliźnie przepajającej jej duszę.

— Tirtho! — znów dobiegło ją tamto wołanie.

A później, jak słońce wschodzące na bezchmurnym niebie w piękny wiosenny dzień, kiedy można uwierzyć w odrodzenie życia, a serce przepełnia radość, promień światła przedarł się przez otaczającą ją czarną chmurę Zła. Stawał się coraz większy i silniejszy. Czuła, że jakaś siła rozrywa mroki jej najintymniejszych klęsk.

Świetlisty miecz przedzierał się powoli, lecz nieustępliwie. Aż wreszcie ostre pchnięcie dotarło do serca tego, czym się stała. Czy była to śmierć? Jeśli tak, powita ją z radością.

Jeszcze raz przemknęły jej przez myśl wszystkie uczynki, wszystko, co z siebie zrobiła aż do tej chwili. Lecz zbawczy promień światła podjął walkę z pogardą, którą do siebie czuła, z upodleniem ducha. Zwyciężona, wdeptana w ziemię pewność siebie drgnęła. Powoli, bardzo powoli, jakaś część jej istoty zareagowała na światło i ciepło, jęła czerpać z nich siły. Przestała wspominać dawne niepowodzenia — a przynajmniej te, które obciążały jej sumienie.

Tirtha ponownie zawołała o pomoc, ale tym razem prosiła o pomoc przeciw sobie samej, aby mogła stawić czoło temu, czym była, i zaakceptować wszystkie swoje wady. Ciepło i światło dodały jej sił, wzmocniły wolę.

Westchnęła i mroczne brzemię zelżało. To prawda, że zrobiła to i tamto, była obojętna i oschła, i egoistyczna, lecz nie czuła się już tak osamotniona. Ktoś pomagał się jej uwolnić, unosił ją do góry, wyzwalał…

Niejasno zobaczyła nad sobą jakąś twarz, a za nią drugą. Leżała w czyichś ramionach, a ktoś inny ściskał jej dłonie tak mocno, że zdrętwiały i bolały. Ciemność otaczała ich troje. Nie była to jednak straszliwa wewnętrzna ciemność, która zaatakowała ją niespodziewanie, ale naturalny nocny mrok. Sokolnik obejmował ją i podtrzymywał, jak wtedy, gdy przebudziła się z transu, Alon zaś klęczał, trzymając za ręce. — Ja… — usiłowała przemówić, powiedzieć im o wszystkim. Lecz Sokolnik położył jej rękę na ustach.

W metalowych szponach, które teraz podniósł na wysokość jej barku, tkwił zaklęty miecz. Bił od niego blask — nie niebieski, lecz złocistobiały, oświetlający ich twarze. Nirel zdjął był henn i kiedy Tirtha podniosła na niego oczy, spostrzegła dziwny wyraz jego twarzy. Nie wiedziała, co to za uczucie, ale nigdy dotąd nie widziała go tak poruszonego. W jego oczach paliły się żółte ogniki. Obserwował ją uważnie, jakby była krainą — a może bramą — której trzeba było strzec ze wszystkich stron.

Jego sokół, który nigdy go dotąd nie opuszczał, siedział teraz na ramieniu Alona. Oczy ptaka płonęły; zatopił w niej nieruchomy wzrok drapieżnika.

Twarz chłopca była niemal szara mimo ciepłego blasku miecza. Zagryzł wargi i wyglądał na tak zmęczonego, jakby znów bronił się przed ludźmi Gerika.

— Ja… — Tirtha uchyliła twarz przed ręką Nirela. — Ja byłam… — własny głos zabrzmiał jej w uszach jak krakanie.

— W jądrze Ciemności — odpowiedział jej ponuro Sokolnik. — Ten atak…

Alon przerwał mu:

— Zaatakowała cię moc, którą może przywołać tylko bardzo potężny sługa Ciemności.

— Nie od środka. — Zaprotestowała żywo. Z trudem znajdowała odpowiednie słowa. Jej umysł był odrętwiały i obolały. Mogłoby jej tak dokuczać całe ciało, gdyby o włos uniknęła śmierci w walce. — To było wewnątrz. Wewnątrz mnie.

Alon poruszył się i znów przykucnął.

— Próbowałaś nawet użyć swego miecza… przeciw sobie samej. — Puścił jej ręce i wskazał na to, co leżał o między nimi: stary, zniszczony brzeszczot, który był jejtalizmanem. — Siła, która cię opętała, chciała cię zmusić do samobójstwa.

— Opętała… — powtórzyła. Słyszała i czytała o opętaniu. Była to najgroźniejsza broń Kolderczyków. Czy w taki właśnie sposób opanowywali ludzkie ciała — zamieniali ludzi w żywe trupy, które im służyły? Nie, robili to za pomocą maszyn, które zwycięzcy zniszczyli na Gormie, udziałem. Ale ty, pani. Mistrz Miecza i Podniebny Wojownik przywróciliście mi życie i obudziliście we mnie moce, których nigdy nie rozumiałem i dlatego żyłem jak we śnie. Czy możesz powiedzieć, że to wszystko jest tylko dziełem przypadku?

Tirtha zwilżyła wargi; spojrzała najpierw na Sokolnika, w którego ramionach nadal leżała, później na chłopca będącego kimś innym, niż się mogło wydawać, a wreszcie na ptaka siedzącego mu na ramieniu. Mur, który budowała wokół siebie latami, pękł.

— Nie mam pojęcia, co muszę odszukać w Sokolim Rogu — wyznała — ale to nie tylko mnie dotyczy. Przypuszczam, że ludzie z mojego klanu byli strażnikami czegoś bardzo cennego i że właśnie to muszę odnaleźć. Podobno starożytne moce przebudziły się i działają w Escore, skąd się wszyscy wywodzimy. Czy moi przodkowie przywieźli ze sobą jakiś potężny symbol Mocy, jakiś skarb, który jest teraz potrzebny w wojnie między Światłem a Ciemnością? Gdybym tylko była bardziej obdarzona… — dodała z żalem. — Może gdybym otrzymała odpowiednie wykształcenie i nie musiała na własną rękę zdobywać strzępów wiedzy, której nie potrafię wykorzystać, mogłabym jasnowidzieć równie dobrze, jak dalekowidzieć. Nie jestem jednak Mądrą Kobietą.

— Jeszcze nie wiesz, kim naprawdę jesteś — przerwał jej Sokolnik. — Nie wygłaszaj twierdzeń, iż nie jesteś tym lub tamtym. Ale wiem — spojrzał jej prosto w oczy — że nasza umowa się zmieniła, pani. Nie będzie dwudziestu dni służby. Doprowadzimy tę sprawę do końca, bez względu na to, czy będziesz tego chciała, czy też nie. I tak właśnie musi być.

Nirel owinął Tirthę jej płaszczem i położył na ziemi, opierając jej głowę o jedną z podróżnych sakw z delikatnością, o jaką nigdy by go nie posądziła. Później wyciągnął przed siebie naładowany magiczną energią miecz. Krótki brzeszczot przygasł i migotał tylko słabo jak świetlik. W jego poświacie dziewczyna nadal widziała niewyraźnie twarz Sokolnika. Wpatrywał się w dziwną broń.

— Znalazłem go, chociaż moi bracia nie ufają magicznym przedmiotom. A przecież wsunął mi się do ręki, jakby tylko dla mnie był przeznaczony. To jeszcze jeden znak, że mam swoje miejsce w twoich poszukiwaniach. Na mnie również nałożono geas i muszę zanieść ten miecz tam, gdzie musi trafić, i posłużyć się nim zgodnie z przeznaczeniem. Wydaje mi się, że dawny Nirel umarł, ja zaś jestem kimś innym. Dlatego muszę się dowiedzieć, kim się stałem. A teraz, pani, powinnaś się przespać, gdyż stoczyłaś walkę, która wyczerpałaby każdego wojownika. Mój upierzony brat, mimo że poluje za dnia, jest doskonałym wartownikiem, nie musimy więc czuwać tej nocy. Niewykluczone, że jutro czekają nas nowe próby, lecz to może nastąpić dopiero rano. Nie należy zawczasu wypatrywać zła czającego się w zasadzce.

Tirtha istotnie była bardzo zmęczona. Glos Sokolnika zmiękł, stracił twarde tony. Dobiegał z oddali, unosząc ją w stronę wypoczynku — nie przerażającej nicości niebytu, ale snu regenerującego ciało i duszę.

Alon owinął się w koc znaleziony przy siodle torgiańczyka i położył na odległość dłoni od Tirthy, tak że w każdej chwili mogła go dotknąć. Usłyszała w mroku odgłosy świadczące, że Nirel również przygotowywał się do snu. Dziewczyna nadal nie pojmowała, co się wydarzyło tej nocy. Była jednak zbyt zmęczona, żeby się nad tym zastanawiać. Rano będzie miała na to dość czasu.

Poczuwszy na twarzy ciepło, otworzyła oczy: słoneczna plamka przedarła się przez gałęzie i spoczęła na jej policzku. Odrzuciwszy opończę, wysiłkiem woli zmusiła się do wstania. Zaskoczona i zdumiona pomyślała, że Alon i Nirel usłuchali jej słów i odeszli: była sama w obozie. Zaraz jednak wyprowadziły ją z błędu pozostawione na boku siodła razem z podróżnymi sakwami. Obok siebie zobaczyła duży liść, na którym leżały dwa długie białe korzenie, niedawno widać obmyte, z lśniącymi jeszcze na nich kroplami wody. Nieco dalej stała pełna manierka.

Rozpoznała korzenie, które Alon wykopywał od czasu do czasu. Kiedy jadło się je na surowo, były chrupkie i lekko szczypały w język, ale wszystkim bardzo smakowały. Zaspokoiła więc głód i pragnienie, a później wstała z trudem, opierając się o pień drzewa, pod którym spędziła noc. Usłyszała szelest i z krzaków wyszedł Alon. Twarz chłopca rozpromieniła się na widok Tirthy. Podbiegł do niej i chwycił ją oburącz za rękę.

— Spałaś — powiedział — ach, jak mocno spałaś.

Dziewczyna spojrzała na słońce i nagle poczuła wyrzuty sumienia.

— Jak długo spałam? — zapytała.

— Jest południe — odrzekł. — Ale to nie ma znaczenia. Mistrz Miecza zapewnił mnie, że to bardzo dobrze. Powinniśmy poczekać tutaj, aż tamci ujadą spory kawałek. Podniebny Wojownik miał ich obserwować z czubka drzewa na skraju lasu i wypatrywać miejscowych strażników, którzy mogliby krążyć po okolicy. Będziemy też mogli rozpalić niewielkie ognisko, jeśli porządnie je zasłonimy. — Alon skrzywił się lekko. — Nie smakuje mi surowy zając.

Puścił jej rękę i energicznie zajął się wiązką chrustu, którą na jej widok rzucił na ziemię. Układał ostrożnie gałązki, wybierając najsuchsze, które dadzą mało dymu.

Kiedy Sokolnik wrócił do obozu, u jego pasa kołysały się dwa tłuste ptaki. Powiedział Tircie, że znalazł boczną kotlinkę, w której teraz pasły się ich konie, uwiązane na postronkach.

— Mamy jeden dzień spóźnienia — powiedziała, gdy jej drużynnik zręcznie oskubał ptaki i wbił na zaimprowizowane rożny. Piekły się nad niewielkim ogniskiem, którego doglądał Alon.

— Nie straciliśmy czasu — zapewnił ją Nirel. — Lepiej mieć tamtych daleko przed sobą. Ruszymy w dalszą drogę dzisiejszej nocy. Nie chciałbym przemierzać otwartej przestrzeni za dnia. A później może się rozpętać burza, która dodatkowo nas osłoni.

Wydawał się Tircie taki sam jak dawniej, bezosobowy i zajęty sprawami, które uważał za swój obowiązek. Cieszyło ją to, gdyż w owej chwili jej własna skorupa niezależności zdała się płaszczem, którego nie chciała odrzucić.

Rozdział XII

Noc była bezksiężycowa i mżył deszcz, pilnie odnajdujący każdą szparkę w ich odzieniu. Tirtha wsiadła na torgiańczyka razem z Alonem, oboje okryli się jedną opończą. Za sobą prowadziła swoją klacz z pustym siodłem. Jechali pod osłoną drzew, maksymalnie wykorzystując naturalne kryjówki. O zmierzchu Podniebny Wojownik zameldował, że ludzie Gerika wjechali do lasu i że nie pozostawili za sobą ani wartownika, ani szpiega.

Mimo to troje podróżnych nadal nie miało pewności, czy nie są obserwowani lub śledzeni za pomocą innych zmysłów i czy nie zastawiono na nich pułapki. Jechali więc powoli, a Sokolnik co jakiś czas przeprowadzał rekonesans. Szybko powrócił do wzorca zachowań, które, zdaniem Tirthy, praktykował od tak dawna, że stały się jego drugą naturą.

Dobrze po północy zaczęli się zbliżać do zarośniętego krzakami początku starożytnej drogi i od tej chwili przez blisko godzinę Tirtha wytężała wszystkie zmysły, starając się wyczuć, czy ktoś ich nie obserwuje tak jak wtedy, gdy przybyła w to miejsce w transie dalekowidzenia. Nie odważyła się sięgać zbyt głęboko, nie chcąc obudzić sił, które, jak dotąd, nie wiedziały o ich obecności. Przecież mogły to być istoty zdolne wyczuć dalekowidzącego.

Chłopiec w jej objęciach milczał przez długie godziny, kiedy tak powoli i ostrożnie zbliżali się do starego traktu. Ale gdy Sokolnik skierował swego konia na prawie zarośniętą leśną drogę, Alon poruszył się i szepnął cichutko:

— To miejsce żyje… — Powiedział to tak, jakby niezbyt dobrze to rozumiał, albo wiedząc, nie umiał znaleźć odpowiednich słów, by ostrzec swoich towarzyszy.

Tirtha zbliżyła usta do ucha chłopca.

— Czy jesteśmy obserwowani? — szepnęła najciszej, jak mogła.

— Ja… myślę, że nie… jeszcze nie.

Dziewczyna omiotła wzrokiem otoczenie, szukając nieuchwytnej jak dym istoty, która przemykała wśród drzew w jej wizji. Nie wątpiła, że był to sługa Ciemności, całkowicie różny od zwykłych ludzi. Niechby tamto natknęło się na nich w upatrzonym miejscu, a… — odpędziła tę myśl, starając się opanować strach.

Z przodu majaczyła sylwetka Sokolnika. Na skraju lasu jego ptak usiadł znów na łęku siodła i jechał razem ze swym panem. Tirtha nie mogła ich dobrze widzieć, za to torgiańczyk bez trudu biegł w ślad za pierwszym kucykiem, podobnie jak jej własna klacz w tyle. Trójka wierzchowców trzymała się tak blisko siebie, jak to tylko było możliwe w bardzo wąskim przejściu.

Z prawej dostrzegła błysk bladego światła. Serce zamarło jej z trwogi, dopóki nie zauważyła, że jego źródłem był jeden z przydrożnych kamieni, które pokazano jej w wizji. Nie spodobał się jej ten blask: przypominał nocną fluorescencję pewnych grzybów — wstrętnych, cuchnących narośli, które według tradycji żywiły się ciałami umarłych istot.

Zwisające nisko gałęzie nieco osłaniały podróżnych przed deszczem, więc Tirtha zsunęła z głowy kaptur, żeby lepiej widzieć drogę. Później Alon poruszył się w objęciach dziewczyny. Zacisnął jej rękę na ramieniu, po czym lekko rozluźnił uchwyt. Odebrała to jako ostrzeżenie.

Zbliżały się stwory, z którymi bała się spotkać od chwili, gdy wjechali w ten posępny bór. Może już niejasno ich wyczuły, a może po prostu patrolowały okolicę. Tirtha poczuła mrowienie skóry, kiedy musnął ją lodowato zimny podmuch. Podobnie jak nocny napastnik, który zaatakował ją i Sokolnika w granicznych górach, ci przybysze nie pochodzili z jej świata. Zetknięcie z ich wpływem przypominało mocny cios pięści.

Nie wiedziała, czy Nirel również wyczuł bliskość wroga. Lecz leśny trakt rozszerzył się nieco i torgiańczyk bez ponaglania zrównał się z jadącym na przedzie kucykiem. Dopiero teraz dziewczyna odważyła się wypuścić Alona z uścisku i dotknąć ramienia Sokolnika.

Mężczyzna nie zareagował. Wyczuła jednak, jak nigdy dotąd, że odgadł, co ją dręczy, i wie, iż nieprzyjaciel krąży w pobliżu. Wciąż jeszcze mogli się wycofać z tego miejsca zdominowanego przez Ciemność. Nic by to jednak nie zmieniło, gdyż geas ciążył na niej jak dawniej i nie było innej drogi do Sokolego Rogu.

Wierzchowce z trudem posuwały się do przodu. Pojawiało się coraz więcej połyskujących kamieni. Jedne stały wzdłuż drogi niczym strażnicy, inne migotały w głębi lasu. Tirtha usiłowała na wszystkie sposoby odnaleźć kryjącego się w mroku nieprzyjaciela.

Miała wrażenie, że spostrzega daleki błysk, widoczny tylko przez sekundę i zaraz gasnący, by znów się zapalić. Nie rejestrowały tego jej oczy, lecz umysł. Stwór, który krył się w pobliżu, był równie daleki ludziom, jak i zwierzętom. Usłyszała głęboki oddech Alona, a chwilę później ponownie dotarł do niej jego cichy szept.

— Pomyśl o świetle… o tym, co dobre… — Przez moment nie rozumiała, o co mu chodzi, ale później wszystko pojęła. Strach był najczęściej stosowaną bronią sług Ciemności. Może we trójkę zdołają odgrodzić się od wrogów czy wroga niewidzialną zasłoną, wspominając wszystko, co było słuszne i naturalne, dobre i czyste w ich świecie.

Tirtha usiłowała zobaczyć oczami wyobraźni pola Estcarpu, na których pracowała jeszcze w zeszłym roku, zręcznie ścinając sierpem zboże i biorąc w ramiona naręcza rozgrzanych słońcem, pachnących kłosów. Jaskrawe oczka polnych kwiatów tworzyły barwne plamy — szkarłatne i żółte — na złocistym tle. Czuła ciepło słońca na ramionach, a w ustach smak soku z jabłek, który służąca przyniosła spragnionym żeńcom.

Słońce, barwa, złoto dojrzałego zboża. Na murze, przy którym pracowali żniwiarze, siedział ze skrzyżowanymi nogami wędrowny muzykant i wszyscy śpiewali przy wtórze jego instrumentu. Dziewczyna czuła ciepło słońca, smak soku jabłkowego, słyszała dźwięki fujarki nawet tutaj, w leśnej gęstwinie. Nie ośmieliła się zerwać utkanej przez siebie pajęczyny, choć bardzo ją to kusiło.

Wąska droga stała się nieco szersza. Co jakiś czas uderzenia końskich kopyt budziły dźwięczne echa, jakby pod warstwą zeszłorocznych liści krył się starożytny bruk.

Droga wywiodła ich na sporą polanę, którą usiłowały ze wszystkich stron pochłonąć rozrośnięte chaszcze. Ale na skraju tej polany zatrzymało ich coś, co leżało na samym środku drogi.

Na połaci oczyszczonego z liści i ziemi bruku spoczywały dwie skrzyżowane laski lub różdżki z okorowanych gałęzi, świecące bielą kości. W polach zawartych między nimi umieszczono stare, zzieleniałe czaszki, jakby porośnięte jakimś ohydnym liszajem. Każdą czaszkę ułożono twarzą do góry; puste oczodoły i rozwarte szczęki były zwrócone ku niebu.

Czaszki te nie należały do żadnej normalnej żywej istoty. Ogólnym kształtem przypominały ludzkie szczątki, lecz oczodoły ocieniał wydatny wał kostny. Najdziwniejsze wydały się jej szczęki i dolna część twarzy: z kości sterczały długie, ostre zęby, które za życia musiały wystawać poza usta. A wysunięta nieco do przodu linia szczęki przypominała pysk.

Zupełnie jak u tamtego potwora w górach! Spoglądając na tę szczególną przestrogę (jeśli to była przestroga), dziewczyna przypomniała sobie wygląd nocnego napastnika. Kątem oka zauważyła z prawej jakiś ruch. Sokolnik już nie siedział spokojnie w siodle. Oślepił ją niespodziewany błysk w powietrzu. Na skomplikowaną układankę z kości i drewna, jak pochodnia ciśnięta w suche zarośla, spadło coś, co ożyło w nocnym mroku.

Uderzyło czubkiem w skrzyżowanie lasek, metal zagłębił się w drzewie. Stąd buchnął płomień, który przebiegł wzdłuż okorowanych gałęzi i skąpał je w blasku.

Czy była to tylko zrodzona z czarów iluzja, czy też zzieleniałe czaszki naprawdę jeszcze szerzej otworzyły szczęki, kiedy mijające się płomienie chciwie lizały każdą z nich? Czy usłyszała w oddali zawodzenie, może nie pochodzące z tego świata? Czy ogień, który zdawał się płonąć tu i teraz, dotknął również świata znajdującego się poza jedną z legendarnych Bram? Tirtha wiedziała tylko, że przez chwilę poczuła — usłyszała, wyczuła, sama nie była pewna, jakie sygnały odebrały jej zmysły — straszny ból, a później zgaśniecie życia jednej lub kilku istot, które nie pasowały do tego czasu i miejsca.

Czaszki zapaliły się, a każda wybuchła z hukiem. Laski-różdżki stały się już liniami popiołu na ziemi. Sokolnik ponaglił konia i wychylił się w siodle, żeby zaczepić metalowe szpony o rękojeść miecza-sztyletu. Wyciągnął go z popiołów, które zatraciły kontury pod kopytami jego kucyka.

— Dobra robota! — pochwalił go Alon, nie szeptem, ale głośno, jakby już niczego nie musieli się obawiać.

— Skąd? — Tirtha zwilżyła językiem dolną wargę. — Skąd wiedziałeś?

To były czary, a Sokolnik zawsze je ignorował i unikał, tak jak ona sama unikałaby przejawów Ciemności. A przecież teraz na własne oczy widziała, że zaczął praktykować jako Czarodziej.

Alon poruszył się gwałtownie w jej ramionach, wyślizgnął z luźnych objęć i zeskoczył na ziemię.

— Uważajcie! — zawołał chłopięcym głosem, choć ton był męski.

Dziewczyna odrzuciła do tyłu fałdy opończy. Torgiańczyk zatrzymał się obok kucyka Nirela, a klacz Tirthy stanęła za nimi. Alon złapał za grzywę najmniejszego wierzchowca i skoczył w siodło. Sokół zaś zatrzepotał skrzydłami i wyzywająco krzyknął.

Dziewczyna wyciągnęła z pochwy zniszczony miecz. W jakiś sposób ustawili się w obronnym szyku, zwróceni twarzami na zewnątrz. Ich konie stykały się zadami, a każdy jeździec obserwował inną część otaczającego ich lasu. Czy zniszczenie ostrzegawczej konstrukcji — albo czaru — spowoduje natychmiastowy atak?

Wyszli prosto na nich z dziwnych, jasnoszarych kamieni, jak cienie wynurzające się z cieni. Byli mniejsi od ludzi, a każdego otaczał smród, który Tirtha nauczyła się kojarzyć ze sługami Ciemności. Zobaczyła zwrócone ku sobie płomienne oczy. Wydawało się jednak, że chociaż mieszkańcy lasu odcięli odwrót trójce wędrowców, nie zamierzali atakować. Cofnęli się poza zasięg mieczy, otoczywszy jeźdźców ruchomym kręgiem.

Przecież Sokolnik miał swój pistolet strzałkowy! Dziewczyna zastanowiła się, dlaczego go nie użył i nie ustrzelił kilku dziwnych istot. Mógłby to zrobić bez trudu, gdyż mijając go wprost wychodziły na cel.

Jej miecz nie nadawał się do walki, a mimo to wyciągnęła zza pasa nóż myśliwski i wcisnęła go Alonowi do ręki. Było to całe jej dodatkowe uzbrojenie.

Zauważyła światło z lewej strony. Zaczarowany miecz, który Nirel podniósł z ziemi przed pojawieniem się nocnych włóczęgów, jarzył się jaskrawym blaskiem. Nie wiedziała, czy Sokolnik zdążył wyjąć inną broń. Może już przywykł bardziej polegać na magicznym brzeszczocie niż na znanych od dziecka pistolecie i mieczu?

Kosmaci napastnicy — jeśli byli to napastnicy i nie wydawali żadnych dźwięków. Słyszała tylko szuranie, gdy ich otaczali. Mimo że mieli pionową postawę i tylko cztery kończyny, na pewno nie należeli do jej rasy ani do żadnej innej ludzkiej odmiany. Nie nosili odzieży. W blasku czarodziejskiego miecza dostrzegła ich krępe ciała porośnięte gęstymi, twardymi włosami lub szczeciną takiej grubości, że przypominała cienkie korzenie, a nie naturalne owłosienie. Na okrągłych głowach, osadzonych bezpośrednio na szerokich ramionach, nie rozróżniła żadnych rysów twarzy. Ich oczy wyglądały jak ogniste jamy. Górne kończyny były tak długie, że chociaż trzymali się prosto, dotykali szponami ziemi.

Powłócząc nogami wciąż zataczali nierówny krąg. Gromadzili się bliżej Tirthy i Alona, oddalając się od Sokolnika. Możliwe, że uznali go za groźnego przeciwnika. Tirtha dziwiła się, dlaczego jeszcze nie zaatakowali. Zaczęła podejrzewać, że mieli za zadanie zatrzymać ich aż do przybycia prawdziwych władców lasu.

Sokół zaskwirzył po raz drugi. Znajdujące się w jego pobliżu szaroskóre stwory cofnęły się. Najwyraźniej ten okrzyk nie podobał się im tak samo, jak miecz-sztylet, który jarzył się coraz jaśniej.

Równie szybko i cicho, jak zwierzokształtne istoty wychynęły spod kamieni, tak z gąszczu wynurzył się ktoś inny. Wszedł na polanę, a kosmacze zrobili mu przejście w żywym pierścieniu, po czym znów się zwarli.

Tirtha przyjrzała się uważnie. Miał prawdziwe ludzkie ciało co do wielkości i proporcji; nosił kolczugę, spodnie, buty i hełm. Na pierwszy rzut oka nie różnił się od nadgranicznego wędrowca lub rozbójnika, który lepiej się obłowił od innych.

W przeciwieństwie do ozdobnego hełmu Sokolnika, ten szłom nie zakrywał twarzy, a szyi nie osłaniała podwójna zasłona z miękkiej jak jedwab kolczy, która chroniła żołnierzy Estcarpu.

Nieznajomy wyglądał na człowieka ze Starej Rasy. Miał przystojną twarz o regularnych rysach, chociaż jego oczy nie były normalne — połyskiwały czerwono jak u powłóczących nogami kosmaczy, którym przewodził. Mimo że miał u pasa miecz i sztylet, szedł nie uzbrojony, a w półmroku długie palce jego rąk wydawały się dziwnie blade. Nie nosił na piersi herbowej plakietki. Spostrzegła na środkowym grzebieniu jego hełmu wizerunek ohydnego stworu podobnego albo do węża z krótkimi, grubymi nogami, albo do zdeformowanej jaszczurki. Oczy posążka wykonano ze szlachetnych kamieni, które skupiały światło i odbijały je z niezwykłą siłą.

Władca lasu nie odezwał się, tylko po kolei obejrzał nieproszonych gości. Tirtha z trudem zachowała spokój, kiedy mierzył ją beznamiętnym wzrokiem. Jednocześnie poczuła, że coś obmacuje, szarpie jej umysł, starając się go opróżnić z myśli, ze wszystkiego, czym była, czym miała się stać i co zrobić. Stawiła zacięty opór i wyczuła zaskoczenie u napastnika, jakby się czegoś takiego nie spodziewał.

Sokół zaskwirzył po raz trzeci. Czerwonooki przybysz zatrzymał się w połowie drogi między Tirthą a Nirelem i skoncentrował się na tym ostatnim. Co napotka? Czy Sokolnik również miał wewnętrzne zabezpieczenia, czy też był bezbronny? Jednak stał się właścicielem zaklętego miecza, który by nie zaakceptował pana dla siebie nieodpowiedniego.

Nie przerywając milczenia, nieznajomy zrobił krok w lewo i spojrzał władczo na Alona. Tirthą odwróciła się w siodle, żeby zobaczyć to spotkanie. Wyraz twarzy mieszkańca lasu się nie zmienił, oblicze pozostało nieruchome niczym maska. Choć wyglądał jak człowiek, równie dobrze mógłby być kolderskim „opętanym”. Wyczuła, że kontroluje on wielkie moce i że mimo ludzkiego wyglądu nie mogą mu ufać, a wręcz przeciwnie, powinni się go obawiać.

Zmierzył chłopca jednym długim spojrzeniem. Później znów skupił uwagę na Tircie i przemówił po raz pierwszy:

— Witaj, o pani, na ziemiach, które prawnie ci się należą. — Powiedział to nad podziw łagodnie i zaskakująco uprzejmie, jakby witał gościa na progu swego domu, trzymając w pogotowiu talerz z chlebem i solą oraz czarę z wodą dla przypieczętowania więzów przyjaźni.

Tirthą już się nawet ucieszyła z przerwania milczenia, które zaczynało jej ciążyć.

— Nie roszczę żadnych pretensji do tych ziem — oświadczyła. — To nie jest moja posiadłość.

— Należała niegdyś do klanu Sokolego Rogu — odrzekł. — Chociaż w ostatnich czasach źle mu się wiodło. A czyż ty — wskazał ręką obnażony brzeszczot, który trzymała — nie nosisz Sokolego Miecza jako prawowita spadkobierczyni?

Skąd się o tym dowiedział? Czy znalazł tę wiadomość w jej umyśle, który, jak się jej wydawało, zamknęła przed myślową sondą? Jego słowa wstrząsnęły Tirthą, ale zdołała się opanować.

— Sokoli Róg leży poza twoją dziedziną, leśny panie. Nie wysuwam żadnych pretensji. Jeśli coś się zmieniło przez lata, niech tak pozostanie. Rządź tu wedle swej woli.

Ku jej zdumieniu ukłonił się z gracją jak ktoś, kto z urodzenia ma prawo do wysokiego krzesła w rodowej siedzibie.

— Jesteś wielce łaskawa, o pani, i szczodra — Tirthą nieomylnie wyczuła drwiącą nutę w jego głosie. — Oddać dobrowolnie to, czego nie można zatrzymać, mogłoby się komuś wydawać nadmierną łaskawością. Nie wierzę ci jednak, że tak postępujesz. Szukasz Sokolego Rogu, ale inni również się tam kierują. Myślę — po raz pierwszy jego wargi wykrzywił lekki uśmieszek — że nieźle mnie rozbawisz, próbując dać sobie radę z tamtymi.

— A kim są tamci? — zapytał Sokolnik.

Nieznajomy uśmiechnął się szerzej i potrząsnął głową.

— Jakaż to odważna kompania! — zadrwił w końcu otwarcie i Tirtha poczuła się dotknięta, jakkolwiek od dawna zdawała sobie sprawę, że inni nie potraktowaliby poważnie jej misji. — Jakaż to odważna kompania! Ale kto wie, może tak rozbawisz Największe Moce, że w swoim czasie zapewnią ci jakąś przewagę. Myślę, że nie będę się wtrącał, skoro ty, pani, byłaś tak łaskawa i nadałaś mi prawo do mojej dziedziny, i pozwolę, aby ta gra rozegrała się do końca bez mojego udziału. Może ona mieć pewne aspekty — spojrzał teraz na Alona i na chwilę uśmiech zgasł na jego wargach — które nie od razu wyjdą na jaw. A zatem… — Znów ukłonił się jej nisko, a później uczynił jakiś gest. Kosmacze rozstąpili się, robiąc przejście dla Tirthy, która znajdowała się naprzeciw przerwy w chaszczach będącej wyjściem z polany na drogę. — Przejdź, o pani. A kiedy odzyskasz w pełni swoje dziedzictwo, Pamiętaj, że zrzekłaś się swoich praw dobrowolnie i że zawarliśmy umowę…

— Nie zawierałam żadnej umowy! — przerwała mu. — Nie składamy żadnych przysiąg, leśny panie. Nie ma ani odbierania, ani składania przysiąg. Powiedziałam tylko, że nie chcę tego, czym zawładnąłeś. To, czego szukam, znajduje się gdzie indziej. Nie zaprzysiągłeś mi wierności ani ja nie złożyłam ci przysięgi lennej, przyjmując od ciebie skrawek darni!

Tamten skinął głową na znak zgody i odparł:

— Jesteś ostrożna, tak jak powinnaś, pani. Przyznaję, że nie łączy nas żadna przysięga. Nie jestem zobowiązany służyć w twojej drużynie ani ty nie masz prawa odbywać na mnie sądu.

— Niech tak będzie! — wymówiła z naciskiem starożytną formułkę, negując przez to prawa lenne. Nie będzie paktowała z Ciemnością. Chociaż może źle robiła przyjmując tylko tyle od niego. Ale to było prawdziwe — nawet gdyby cały klan Sokolego Rogu złożył jej hołd i uznał ją za suzerenkę, czego nie oczekiwała — nie chciała władać tym strasznym lasem.

— A przecież… — Sokolnik ponaglił konia, który zbliżył się o krok lub dwa do nieznajomego. Nie schował magicznej broni i leśny wielmoża na poły odruchowo podniósł rękę, jakby chciał zasłonić oczy przed jej blaskiem. — Ale ty wciąż mi jeszcze nie odpowiedziałeś. Kim są ci, z którymi będziemy mieli do czynienia?

Tamten wzruszył ramionami.

— Nie muszę ci odpowiadać, wojowniku. Wybrałeś własną drogę. Rób, co chcesz, jedź nią lub ją opuść. A co na niej znajdziesz, to nie moja sprawa.

— A jednak… — dziecinny głos Alona przerwał ciszę, zmniejszając napięcie narastające między dwoma mężczyznami, które Tirtha postrzegała jako cień znacznie ciemniejszy i groźniejszy od otaczającego ich mroku. W naturze Sokolnika było coś, co reagowało na sługę Ciemności, był jak wyciągnięty z pochwy miecz mknący na spotkanie drugiego miecza. — Ale skoro powiedziałeś nam trochę, czemu chcesz zataić resztę?

Siedział spokojnie na klaczy, dziecko spoglądające z uwagą na nieznajomego mężczyznę. Tirtha obserwowała ich uważnie. Z każdą godziną wspólnej podróży nabierała

pewności, że Alon nie ma nic wspólnego ze Starą Rasą, lecz jest synem znacznie starszego, dłużej związanego z Mocą ludu, którego nigdy nie zdoła zrozumieć.

Twarz mieszkańca puszczy straciła obojętność maski i wykrzywił ją grymas gniewu. Panował jednak nad sobą i nie wybuchnął.

— Sam tego poszukaj! — Ściszył głos i syczał zniekształcając słowa: — Jeszcze nie rozkazujesz Wielkim Władcom! Mnie też nie rozkazujesz! — Odwrócił się i zniknął jak zdmuchnięty. Kosmacze pokuśtykali z powrotem w mrok.

Zostali sami na polanie.

Tirtha nie odzywała się do nikogo, jadąc na torgiańczyku za kucykami, które biegły obok siebie szerszą w tym miejscu drogą. Zaniepokoiła się bardziej, niż odważyłaby się przyznać w duchu, ale pogodziła się z myślą, że jej towarzysze podróży nie byli tymi ludźmi, na jakich wyglądali. Od samego początku intrygowała ją tajemnica Alona, gdyż znalazł się wśród nich za pośrednictwem wielkiego czaru, o którym nigdy nie słyszała. Kim był Sokolnik, początkowo uważany przez nią za upartego rębajłę, który może wiele przeszedł, lecz miał tak wąskie horyzonty myślowe, że nie umiał lub nie chciał zmienić znanego od dzieciństwa sposobu życia? Kim był Sokolnik, który podał jej swoje imię i nadal toczył ze sobą walkę? Nie wątpiła, że usiłował pogodzić dwa krańcowo odmienne spojrzenia na świat. Nosił u pasa zaklętą broń i tej nocy posłużył się nią z wprawą człowieka wtajemniczonego przynajmniej w niższe Misteria. A mimo to lgnął do życiowej roli wojownika i żądał wyjaśnień od władcy lasu, jakby ten był najemnym żołnierzem.

Tak, musiała rozwiązać wiele zagadek, a przynajmniej dwie z nich dotyczyły charakteru obu jej towarzyszy podróży, mężczyzny i chłopca.

Dlaczego właśnie teraz o nich rozmyśla; czy raczej nie powinna równie uczciwie zastanowić się nad sobą? Nie wiedziała już, kim jest i kim jeszcze może się stać. Pewne było tylko to, że musi dotrzeć do Sokolego Rogu. A co dalej? Jej sny zaprowadziły ją jedynie do pokoju, w którym ukryto tajemniczą szkatułkę. Nie śmiała nawet przypuszczać, co zawierała ani co z nią później zrobi. Uważała, że leśny wielmoża miał rację, drwiąc sobie z nich. Jechali przecież na oślep, narażając się na niebezpieczeństwa po stokroć straszniejsze od pułapek zastawionych w jego władztwie.

Wydawało się, że najgorsze mieli już za sobą. Gdy pan puszczy i jego poddani wycofali się w mrok, Tirthę opuściły złe przeczucia i już nie nasłuchiwała niewidzialnych przeciwników. Dlaczego tamten dał im wolną drogę? Czy po to, żeby stawili czoło znacznie cięższym próbom, a on mógł przyglądać się ich zmaganiom (jak sam wyznał) z perwersyjną przyjemnością? Z pewnością spodziewał się, że poniosą klęskę. Pomimo tej świadomości Tirtha zacięła się w uporze. I chociaż zdawała sobie sprawę, że nie może przygotować się na spotkanie z nieznanym, jechała wyprostowana, trzymając wysoko głowę. Droga kluczyła teraz wśród rzadziej rosnących drzew i zarośli stanowiących granicę niesamowitego lasu. Czekał na nich poranek i Sokoli Róg.

Rozdział XIII

Słoneczny blask przesłonił już niebo na wschodzie, kiedy opuścili wreszcie niebezpieczny bór. Sokolnik zatrzymał się za ostatnią zasłoną krzewów dzielącą ich od otwartej przestrzeni, która ciągnęła się aż do Sokolego Rogu. Zamek wyglądał zupełnie tak jak w wizji Tirthy, odcinał się od spustoszonych pól, z których od lat nikt nie zbierał plonów. Gdzieniegdzie przebijały się kępy zwarzonej przymrozkiem roślinności, przedwcześnie witające wiosnę. W murach nie było widać szczelin, ale most zwodzony został zniszczony.

Nirel zsiadł z konia w tej samej chwili, gdy jego skrzydlaty zwiadowca pomknął w górę. Po chwili stał się czarną kropką na tle błękitu nieba.

— Podróż skończona, pani. Czy to jest twój Sokoli Róg?

— To jest miejsce z moich snów. — Wspomniała o nich po raz pierwszy. Skoro Sokolnik zdecydował się wytrwać przy niej do końca, może powinna być z nim całkiem szczera? Ruchem głowy wskazała widoczną w oddali posępną twierdzę. Budowniczowie zamku musieli spodziewać się, że kiedyś nadejdzie czas próby.

— W jego wnętrzu kryje się to, co muszę odzyskać. Nie wiem dlaczego, ale wyznaczono mi to zadanie.

Poprzez szczeliny w hełmie widziała oczy Nirela spoglądające na nią w zamyśleniu. Ale to Alon zabrał głos.

— Tam coś czeka. — Zwróciwszy twarz w stronę zamku,. chłopiec zadrżał na całym ciele.

Sokolnik natychmiast skupił na nim uwagę.

— Czy to Gerik? — zapytał, jakby wierzył, iż Alon ma oczy równie bystre, jak jego skrzydlaty zwiadowca i że mogą one przebić nawet osmalone mury.

Alon znów się wzdrygnął. Strach i przerażenie, które zapędziły go przedtem w wewnętrzną pułapkę, jeszcze raz go poraziły.

— On i ten drugi, sługa Ciemności. Czekają. Poza tym mają… — Pokręcił głową i dotknął ręką czoła. — Nie widzę… — W jego głosie wyczuli strach. — Nie pytajcie mnie!

— Otocz zaporą swój umysł! — rozkazała Tirtha. Mieli do czynienia z tym samym problemem, co w niesamowitym lesie. Jeżeli wykorzystają swoje wrodzone zdolności, mogą zwrócić na siebie uwagę wroga. Zwróciła się do Sokolnika:

— Jeśli wewnątrz urządzono zasadzkę… — Nie musiała kończyć, teraz Nirel skinął głową.

— Tak… — Omiótł spojrzeniem okolicę, szukając ewentualnej kryjówki. Później wskazał na lewo, wsiadł znów na konia i poprowadził ich skrajem lasu, tak że kryli się za drzewami. Tirtha dostrzegła wybrane przez niego schronienie. Niedaleko od miejsca, gdzie opuścili las, przez rzekę, której przedłużona kanałem odnoga miała bronić Sokolego Rogu, kiedyś przerzucono nie istniejący już most. Niewielki zrujnowany budynek stal po ich stronie fosy. Tirtha przypomniała sobie, że niegdyś w Estcarpie w takich miejscach budowano świątynie dla nieznanych i zapomnianych mocy.

W ruinach nie wyczuła żadnych przejawów zła. Mury nie miały ohydnej, szarobiałej barwy napotkanych w strasznym lesie kamieni. Mimo palącej ciekawości nie odważyła się myślą badać okolicy. Sokolnik skierował zaklęty brzeszczot w stronę ewentualnej kryjówki, dzieląc uwagę między ruiny a rękojeść miecza. Widać nauczył się polegać na jego zdolności wykrywania śladów zła. Jednak gałka przy rękojeści pozostała matowa i martwa.

Sprzyjało im usytuowanie zburzonej świątyni, ponieważ północne zakole rzeki znajdowało się niedaleko od ich obecnej osłony. Rzeka płynąca ze wschodu… Tirtha zamyśliła się. Gdzie biły jej źródła? Na wschodzie dostrzegała niewyraźne pasmo niebieskawych szczytów, nad którymi już wstało słońce. Za tą barierą leżało… Escore. Co mogła wynieść z dzikiej, spustoszonej przez Moc krainy rzeka zrodzona wśród tych szczytów, a może tylko przebijająca się przez masyw górski?

Dlaczego jej krewni osiedlili się tak blisko Escore? Czy ich związki ze wschodem były silniejsze niż innych członków Starej Rasy, którzy zaludniwszy nowe ziemie na zachodzie, celowo usunęli z pamięci wszystkie wspomnienia o kraju przodków? Dość dobrze znała oficjalną historię Karstenu: że jej współplemieńcy zasiedlili te tereny i żyli spokojnie, bez wojen, aż do wtargnięcia z południa najeźdźców z młodszej rasy. Nic ich z nimi nie łączyło, więc wycofali się w głąb kraju. Nie doszło też do przemieszania się starych i nowych mieszkańców księstwa. A ponieważ nigdy nie było ich wielu i trzymali się z dala od nowych sąsiadów, pozostawiono ich w spokoju. Dopiero Yvian i Kolderczycy zwrócili przeciw Starej Rasie nienawiść późniejszych przybyszów. Czy Sokoli Róg był jednym z najstarszych zamków w Karstenie? Czy jego panowie zachowali więzi z Escore, ich starożytną ojczyzną?

Z zamyślenia wyrwał ją Alon, który puścił konia kłusem, minął Sokolnika i zsunął się na ziemię na skraju chaszczy. Następnie wyczołgał się na otwartą przestrzeń, kierując się do stosu kamieni, oznaczającego koniec zrujnowanego mostu. Chwilę później zrozumiała wszystko.

Nie mogli jechać otwarcie, bo na pewno by ich zauważono z zamku. Poza tym Gerik i jego ludzie musieli wystawić straże. Wprawdzie Podniebny Wojownik szybował wysoko, lecz kto mógł wiedzieć, czy kryjący się w siedzibie jej przodków wrogowie nie mieli równie bystrych oczu?

Mogli zostawić tutaj konie; wokół było dość trawy, żeby się napasły. Tirtha zsiadła z torgiańczyka, rozsiedlała go i przerzuciła przez ramię rzemienie prawie pustych sakw podróżnych. Sokolnik zrobił to samo.

Gdy już spętali konie postronkami — a Nirel własnoręcznie sprawdził każdy węzeł — podpełzli do Alona, który przykucnął za przedpiersiem z głazów i wpatrywał się w posępną twierdzę. Nie była to dobra kryjówka, gdyż dach budynku zawalił się, ale przynajmniej ściany zapewniały im najlepszą w okolicy osłonę.

Tirtha uważnie zbadała wzrokiem dalekie ruiny zamku i nie zauważyła tam żadnego ruchu. Oczekiwała napaści paraliżującego chłodu, który zaatakował ją w wizji. Niewykluczone, że ta siła napada tylko na osobę w transie, a następny atak przeprowadzą istoty z krwi i kości. Tak niewiele wiedziała i mogła tylko snuć przypuszczenia co do najbliższej przyszłości.

Alon ani się nie poruszył, ani nie obejrzał, gdy się do niego przyłączyli. Zastygł na miejscu, jakby znów wpadł w katatonię, lecz tym razem nie stał się niewidzialny. Tirtha podczołgała się ostrożnie i odważyła się objąć go ramieniem. Zaniepokoiło ją jego milczenie.

— Co widzisz? — zapytała, chcąc rozproszyć tę nienaturalną koncentrację.

— Widzę… — Pokręcił głową. — Tego nie można zobaczyć, pani, to się czuje, tutaj! — Dotknął kciukiem miejsca między oczami. — Wyczuwam niepokój i gniew, ktoś jest bardzo zagniewany. To ten, który szukałby nas, gdyby nie był taki wściekły. Ale teraz myśli tylko o tym, co podsyca jego gniew. On… — Chłopiec oderwał wreszcie wzrok od Sokolego Rogu i przeniósł go na dziewczynę. — On sprawia ból innemu, gdyż chce zmusić go do wyjawienia tajemnicy, której tamten nie zna. Oj…! — Nagle zatkał uszy rękami, widać chcąc się odgrodzić od strasznych dźwięków, których jego towarzysze nie mogli usłyszeć. Twarz wykrzywił mu grymas strachu i bólu. — On postępuje źle… bardzo źle!

Sokolnik wyciągnął zdrową rękę i delikatnie — Tirtha nigdy by nie podejrzewała, że jest do tego zdolny — dotknął karku Alona i jął go gładzić niemal pieszczotliwie, jakby uspokajał przerażone zwierzątko. Chłopiec odwrócił się, wysunął z objęć dziewczyny i rzucił w ramiona Nirela, tuląc twarz do jego piersi.

— Braciszku — odezwał się łagodnie Sokolnik, a Tirthę zaskoczył jego ton — zerwij tę więź, i to szybko. Tak, tam jest zło, ale ono nie ma z tobą nic wspólnego.

Alon podniósł głowę. Spod zamkniętych powiek popłynęły łzy, żłobiąc rowki w brudzie pokrywającym policzki chłopca.

— Ma! Ma! — zawołał. Zacisnął pięści i już nie tulił się do Nirela, ale okładał go pięściami. — Kiedy Zło atakuje Światło, cierpimy wszyscy!

— To prawda — przyznał mężczyzna. — Lecz nie należy marnować sił. W zamku kryje się zło i prędzej czy później stawimy mu czoło. Nie pozwól, żeby cię osłabiło przed czasem, braciszku. Gdy nadejdzie odpowiednia chwila, będziesz gotów do walki, ale teraz musisz oszczędzać siły.

Chłopiec spojrzał w przesłoniętą hełmem twarz, po czym ujął rękę Sokolnika i położył na swojej.

— Masz rację — powiedział powoli i znów w jego głosie zabrzmiała dziwnie dojrzała nuta. — Trzeba oszczędzać siły, żeby użyć ich wtedy, gdy będą najbardziej potrzebne. Ja… Ja nie będę… — umilkł, jakby w duchu coś sobie przyrzekał. Później odsunął się od Nirela i spojrzał na Tirthę.

— Oni o nas nie myślą. Są pewni, że nigdy nie zdołamy przebyć tego lasu. Uważają, że — na razie — nic im nie grozi!

— Rzeczywiście, są wyjątkowo ślamazarni — zauważył Sokolnik. — Dlaczego nie widzieliśmy żadnego wartownika? A jeżeli spodziewali się, że las nas zatrzyma, czemu tak łatwo go przebyliśmy?

Może z powodu tego, co nosisz u pasa. — Dziewczyna wskazała na krótki miecz nie wystający z za małej pochwy.

A może dlatego — dodał ostrzejszym tonem — że zawarłaś pakt z tym leśnym włóczęgą.

Tirtha zawrzała gniewem. Od dawna nie była taka wściekła.

— Nie zawarłam z nim żadnego paktu! — wybuchnęła. — Nie przybyłam tutaj w poszukiwaniu władzy. Jeżeli chce rządzić tym złowrogim lasem, to niech go sobie bierze! Słyszeliście, że zrzekłam się wszelkich praw do niego! A z jego słów wynikało, iż nie jest sprzymierzeńcem tych, którzy są teraz w zamku. Myślę, że najbardziej by mu odpowiadało, gdybyśmy bez jego pomocy powybijali się wzajemnie.

— Tak, to dla niego bezpieczny plan — przyznał sucho Nirel. — Zatem jeśli się nas teraz nie spodziewają, powinniśmy ruszyć w drogę.

— Przez poła, pełznąc po resztkach mostu i przebywając w bród fosę — Tirtha podsumowała szaleńczą propozycję. Nie wiedziała, jak mogliby przeciwstawić się tamtym. Był to dla niej problem prawie nie do rozwiązania.

— Może nie za dnia — przyznał Sokolnik. — Mamy jeszcze noc, ale powinniśmy odpocząć. Alonie, Podniebny Wojownik może nam opowiedzieć tylko o tym, co widzi. Czy mógłbyś nas zawiadomić, gdyby tamci chcieli nas odnaleźć?

Alon nie odpowiedział od razu, wzrok miał utkwiony w brudnych rękach, którymi obejmował kolana. Wydawał się tak mały, wyglądał tak dziecinnie, że Tirtha chciała zaprotestować. Talent… Moc… Chłopiec na pewno był potężniejszy od wielu Mądrych Kobiet, ale jeśli wymagania będą za duże, może ponownie uciec do wewnętrznej kryjówki. Czy zdołają wtedy uwolnić go po raz drugi?

Podniósł wreszcie głowę i nadal nie patrząc wokoło, odpowiedział cichym głosem:

— Nie mam odwagi ich śledzić, obserwować tego, co robią. Mogę… nie, nie mogę! Lecz jeżeli będą nas szukać za pomocą czarów, tak, wtedy będę wiedział — na pewno będę wiedział!

— Nie prosimy cię o nic więcej. Poza tym kolejno będziemy pełnić wartę. Ty, braciszku, i ty, pani, musicie najpierw odpocząć. Poczekam na Skrzydlatego Brata. Tylko ja mogę przyjąć jego meldunek.

Tirtha podzieliła się opończą z Alonem i oboje okręcili się nią starannie. Dziewczyna oparła głowę na sakwach, chłopiec zaś na jej ramieniu. Powtarzała w myśli, że nie wolno jej śnić tej nocy, gdyż nawet sen zaalarmowałby obecnych władców Sokolego Rogu.

Nagle ocknęła się z wielokrotnie przerywanej drzemki. Alon spał mocno. Od ciężaru jego głowy zdrętwiało jej ramię. Usłyszała znów cichy dźwięk, który zaniepokoił ją przez sen. Sokolnik i jego ptak, zbliżywszy głowy, ćwierkali do siebie z ożywieniem. Później sokół się uspokoił i usiadł na jednym z głazów, najwyraźniej zamierzając pełnić wartę. Nirel zdjął z głowy hełm i otarł czoło wierzchem dłoni, rozmazując kurz. Wyczuł jej wzrok i szybko odwrócił głowę. Ich oczy się spotkały.

— No więc?

— Niedobrze. Dach zamku miejscami się zapadł i Podniebny Wojownik zobaczył więcej, niż się spodziewaliśmy. Jest tam grupa, która przed nami jechała. Spotkali się z innymi, którzy przywieźli więźnia. Chłopiec — spojrzał na Alona i zaraz szybko odwrócił wzrok — miał rację. Poddawali więźnia okrutnym torturom. Może myślą, że jest tym, kogo szukają.

Tirtha zagryzła wargi. Nie musiał dodawać szczegółów. Widziała i słyszała, jak zbóje się „zabawiają” lub wydobywają informacje. W napadniętej zagrodzie przekonali się, do czego zdolny jest ów Gerik. Ale Sokolnik nie tylko to miał na myśli.

— Tym, kogo szukają… — powtórzyła. — Czy sądzisz, że czekali na mnie?

— Na ciebie lub na kogoś innego z klanu Sokoła. Myślałem o zmarłym, którego znaleźliśmy w górach, i o mieszańcu noszącym Sokoli Pierścień. Dlaczego wszyscy zostaliście wezwani?

Właśnie, dlaczego. Duma kazała jej wierzyć, że tylko ją wezwano do Karstenu. Równie dobrze mogli być i inni, gdyż nawet rodowiec półkrwi odpowie na wezwanie, jeśli geas będzie dostatecznie silny. Wyglądało na to, że ktoś lub cos wezwało wszystkich, w których żyłach płynęła Sokola krew i że wszystkich obarczono tym samym zadaniem. Jeżeli to prawda, to Gerik „zabawiał się” teraz z jej krewnym. W takim razie na nią spada obowiązek krwawej zemsty.

— Tak — odpowiedziała cicho. — Dotychczas wierzyłam, że jestem jedyną i ostatnią z rodu — pełnej krwi — ale mogło być właśnie tak, jak mówisz.

— Co wiesz o tych ruinach? — Ruchem głowy wskazał siedzibę jej przodków.

— Widziałam w snach jakąś ich część. — Tym razem musi być z nim zupełnie szczera. — To znaczy Wielką Salę i ukrytą poza nią tajemną komnatę. Nie mam pojęcia — mówiła otwarcie, na co dawniej nigdy by sobie nie pozwoliła — czego szukam, wiem tylko, że muszę to odnaleźć. Nałożono na mnie taki geas.

— To za mało — odparł głucho. — Czy nie wiesz już nic więcej? Gdzie są drzwi, albo jak można tam wejść?

Musiała pokręcić przecząco głową. Zabolało ją jednak, że mógłby uznać ją za głupią. Dlaczego senne wizje nie dostarczyły jej więcej informacji? Własna niewiedza wydała się jej tak ogromna, że znów wpadła w rozpacz. — Przypomnij sobie mapę znalezioną przy zmarłym. Tirtha drgnęła i szybko sięgnęła do sakiewki u pasa. Zupełnie zapomniała o tym kawałku zapisanej skóry. Wyciągnęła go teraz, rozprostowując na najbliższym kamieniu.

Razem pochylili się nad znaleziskiem, ale nadal nie rozumieli dziwacznych linii. Jeśli kryła się w nich jakaś tajemnica, dziewczyna nie potrafiła jej skojarzyć ze zrujnowanym zamkiem. Nie zauważyli tam nic, co wyglądałoby jak mury czy przejście. Nic, co mogłoby im posłużyć za przewodnika.

— Może użyć rytuału? — powiedziała w końcu. Nirel bynajmniej nie obruszył się na tę propozycję.

— Ale to miało jakieś znaczenie dla zmarłego — zauważył.

— I umarło razem z nim. — Zwinęła kartę i ponownie włożyła do futerału. Nie, nie pójdzie im łatwo. Wynik tej wyprawy będzie zależał tylko od ich inteligencji i siły. Wsunęła futerał do sakiewki.

— Podniebny Wojownik używa wewnętrznego wzroku — myślał głośno Sokolnik. — Pochodzi ze starego rodu i jest znacznie mądrzejszy niż większość jego krewnych. Inaczej nie przyłączyłby się do mnie. Nigdy jednak nie tresowano go do walki i nie może dostarczyć sam informacji o słabych stronach wroga.

— Skoro już wrócił, czemu się nie położysz, mnie pozostawiając czuwanie? Nie możesz sam pełnić warty przez cały dzień.

Nirel nie zaprotestował. Wiedziała, że tacy jak on nigdy się nie skarżą. Był jednak tylko człowiekiem i przypuszczała, że chciał — a nawet pragnął — się przespać, żeby móc lepiej stawić czoło czekającej ich próbie. Kiedy zdjął hełm i owinął się swym zniszczonym płaszczem, Tirtha usiadła w miejscu, skąd dobrze widziała Sokoli Róg. Mogłaby przeprowadzić zwiad w transie, ale zdawała sobie sprawę, że byłoby to szaleństwo.

Słońce przygrzewało. Rozchyliła nieco kaftan. Lekki wiatr wiał znad rzeki, a cichy plusk wody działał usypiająco. Dziewczyna wyprostowała się i zaczęła układać plany. Od czasu do czasu spoglądała na fale omywające filary mostu. Wokół zanurzonych w rzecznych odmętach kamieni nagromadziły się stosy wyrzuconego przez wodę drewna. Nie tak dawno poziom wody był znacznie wyższy. Sprawiły to wiosenne burze, które w dodatku wyrywały z korzeniami małe drzewa i krzaki z osuwających się brzegów i zmiatały je do rzeki. Jeszcze dziś prąd pozostał na tyle silny, że szarpał i porywał gałęzie zaczepione o resztki mostu i niósł je dalej. Tirtha zaczęła uważniej przyglądać się nurtom rzeki. Niełatwo będzie ją przebyć.

Wezbrana rzeka skręcała poniżej mostu w miejscu, gdzie nad powierzchnię wody wystawały wielkie głazy otoczone zbrudzoną, pełną śmieci pianą. Później płynęła już leniwie między brzegami, porośniętymi do połowy zalanymi wodą krzewami. Daleko poza zasięgiem wzroku Tirthy znajdował się kanał zasilający fosę.

Budowniczowie zamku, mając do czynienia z tak silnym prądem, bez wątpienia odprowadzali rurami ścieki do tego kanału. Badając spojrzeniem rzeczną toń, dziewczyna zauważyła, że woda od czasu do czasu uwalniała śmieci, które utkwiły między kamieniami, a później wirowały, podskakiwały lub kołysały się na falach. Może właśnie tędy prowadzi droga do Sokolego Rogu…

O świcie, kiedy obudziła Nirela, pozwalając Alonowi jeszcze pospać, miała już gotowy plan, wprawdzie dość ryzykowny, ale czyż ich wyprawa nie była ryzykowna? Wysłuchał jej uważnie i — nieco ją to zaskoczyło, a zarazem dodało pewności siebie — zgodził się z nią.

— Wejść poniżej tamtych skał? — powiedział, uważnie przypatrując się roztaczającemu się widokowi, tak jak Tirtha robiła to przez całe popołudnie. — Tak, to możliwe. Chyba to jest jedyne miejsce, którędy można niepostrzeżenie się przedostać.

— Umiesz pływać? — zapytała. Wiedziała, że choć nie mogła się nazwać panią wodnych dróg, poradzi sobie pod osłoną gałęzi.

— Sługiwaliśmy jako marynarze na sulkarskich statkach — odparł. — Nikt nie wypływa z nimi na morze, nie umiejąc się zatroszczyć o siebie wśród wiatru i fal. Musimy zostawić tu wierzchowce. Nie uda nam się przeprawić ich przez rzekę.

— Falgon przepłynie… — Głos Alona zaskoczył ich oboje. Odwrócili się jak na komendę i spojrzeli na chłopca.

— Falgon? — zapytała Tirtha.

— Ten, którego nazywacie torgiańczykiem, zawarł ze mną przymierze — odparł Alon. — Jest silny i jeśli pójdzie, kuce zrobią to samo, ponieważ uznały go za swego wodza.

Tirtha nie była zaskoczona. Wiedziała, że torgiańczyki wybierają sobie panów, którym służą aż do śmierci.

— To może się nie udać — ostrzegła. — Chcemy wejść do zamku, może przez rurę ściekową lub niewielki korytarz, koń tamtędy nie przejdzie.

— To prawda — zgodził się z nią Alon. — Lecz on zaczeka w pobliżu razem z kucami. Później będą nam potrzebne.

— A ty zaczekasz razem z nimi — oświadczyła Tirtha pod wpływem nagłego natchnienia. Nie chciała zabierać Alona do zamku, który mógł się okazać pułapką. I tak miała wyrzuty sumienia, że prowadzi Sokolnika do walki w obcej mu sprawie. Przynajmniej ten niezwykły chłopiec niech zostanie z końmi i w ten sposób ulży jej sercu.

— Nie zostanę, bo będziecie mnie potrzebowali — odpowiedział władczo. Tak władczo, że nie odważyła się zaprotestować.

Kiedy po zapadnięciu zmroku szli brzegiem rzeki, towarzyszył im Alon oraz trójka koni. Przykucnęli na brzegu, wiążąc w ciemności, najszybciej jak się dało, wąskie tratwy z wyrzuconego przez wodę drzewa, na których umieścili większość swego bagażu, łącznie z odzieżą. Gdy weszli do wody tak zimnej, że aż wszyscy jęknęli z zaskoczenia, sokół opuścił ich i odleciał w stronę głównej wieży. Uszli kilka kroków, po czym dali się unieść prądowi, trzymając się tratw i popychając je przed sobą.

W ten sposób dotarli do ujścia fosy. Po drugiej jej stronie Sokolnik sprawdził głębokość w miejscu, gdzie woda omywała ściany i okazało się, że sięga im tylko do kolan. Była nieruchoma i śmierdząca. Ubrali się pośpiesznie. Alon wstał, ujął w dłonie głowę torgiańczyka i szepnął mu coś do ucha. Później uwolnił zwierzę, które skierowało się ku brzegowi. Kucyki poszły za nim. Konie oddaliły się, zanim Tirtha zdołała odesłać z nimi chłopca. Na szczęście była to ciemna noc i zaczęło padać, a obdarzone niemal ludzką inteligencją zwierzęta szły niezwykle cicho.

W górującym nad nimi zamczysku nie zapłonęły światła; płynąc z prądem również nie spostrzegli żadnych oznak życia. Czy obecni mieszkańcy nabrali pewności, że uwięzili właściwego człowieka? Nieobecność wartowników wydała się Tircie podejrzana, ale za późno już było na zwiad. Szli więc dalej, a Sokolnik prowadził. Rozpoczęli poszukiwania jakiegokolwiek wejścia do zamku od strony fosy.

Przytłaczał ich ogrom murów. Tirtha dostała mdłości od cuchnących wyziewów mułu. W ten sposób okrążyli opustoszałą budowlę. Dziewczyna ściśle kontrolowała swoje myśli i w żaden sposób nie próbowała wyczuć, co się kryło we wnętrzu zamku. Zobaczyła, jak czarny cień, który był Sokolnikiem, zatrzymał się, oparł ręce o śliską ścian. i odchylił głowę do tyłu. Również podniosła wzrok

W górze nad nimi ziało to, czego dotąd bezskutecznie szukali: okrągły otwór. Alon przylgnął do Nirela.

— Do góry! Chcę to zobaczyć.

Sokolnik objął go w pasie i uniósł w górę. Chłopiec stanął na ramionach najemnika, a jego głowa i klatka piersiowa znalazły się ponad dolną krawędzią otworu Alon wyciągnął ręce. Wytężając wzrok Tirtha widziała jak poruszały się tam i z powrotem na ciemnym tle

Rozdział XIV

Alon oparł jedną rękę o krawędź otworu, drugą zaś sięgnął w głąb. Tirtha usłyszała metaliczny szczęk i zaniepokoiła się tym hałasem. Najwidoczniej chłopiec starał się coś obluzować. Sokolnik stał nieruchomo przyciśnięty do muru. Z góry dobiegł następny ostry dźwięk i Alon opuścił podłużny, ciemny przedmiot, który dziewczyna pośpiesznie schwyciła.

Była to metalowa sztaba; śmierdziała i rdza odpadała z niej płatami. Pozwoliła jej się zsunąć w muł u swych stóp; mętna woda wchłonęła ją bezgłośnie. Alon znów zabrał się do pracy i niebawem wyciągnął drugą sztabę, która również została opuszczona w wodę i zniknęła tak samo, jak jej poprzedniczka.

Może usiłowali się włamać do zupełnie pustej budowli? W każdym razie sam fakt, że nic nie usłyszeli i że nie zobaczyli wartowników, bardzo niepokoił Tirthę. Chwilowi mieszkańcy Sokolego Rogu mogli bardzo dobrze wiedzieć, ze zdobycz sama pcha się im w ręce, odpoczywać i spokojnie czekać. Ale czy ich troje miało jakieś inne wyjście?

Trzecia sztaba również została usunięta. Wreszcie Alon zsunął się ze swej ludzkiej grzędy i zameldował najcichszym z szeptów:

— Odblokowałem otwór i obmacałem go w środku. To wstrętne miejsce, ale puste. Na ścianach są nawet uchwyty. Może pan tego zamku pierwotnie tędy zamierzał salwować się ucieczką w razie nieszczęścia.

— To możliwe — mruknął Sokolnik.

Nigdy by nie odnaleźli wylotu ścieku, gdyby nie rozwalony mur, który spowodował obniżenie w fosie lustra wody, prawie całkowicie odcinając ją od zasilającego kanału. Zdesperowany mieszkaniec zamku mógł użyć ścieku i potajemnie wydostać się z twierdzy. Teraz jednak dziewczyna niechętnie przyjrzała się tym szczególnym drzwiom do Sokolego Rogu. Otwór był wąski; dobrze się stało, że od jakiegoś czasu nie dojadali, że ona sama zawsze była chuda, a kobiece okrągłości tylko w nieznacznym stopniu wypełniały jej kaftan i spodnie. Na moment opanowała ją ciekawość, czy Sokolnik zdoła się przecisnąć, lecz był szczupły jak wszyscy jego współplemieńcy.

— Pójdę pierwsza — oświadczyła stanowczo. — Ale jak ty się tam dostaniesz? — Spojrzała na Nirela; mógł ją podsadzić tak jak Alona, tylko kto to zrobi dla niego?

— Znajdę sposób — odrzekł z taką pewnością siebie, że przestała się o to martwić. Chwycił ją pod pachami i podniósł opierając o mur. Wsunęła ręce do wnętrza kanału ściekowego. Gorączkowo szukając po omacku uchwytów, natrafiła na miejsce, z którego Alon wyjął metalową sztabę, i zadrasnęła rękę. Jedna jej dłoń zanurzywszy się w ohydne, zaskorupiałe błoto zaczepiła o metalowe kółko. Po chwili odnalazła drugie po przeciwnej stronie.

Pomyślała z zadowoleniem o latach ciężkiej, fizycznej pracy na polach Estcarpu. W przeciwnym razie nie starczyłoby jej sił, żeby wspiąć się po ukrytej drabinie, gdzie dusił ją smród, a odzież i włosy nasiąkały ohydną mazią. Dobrze się stało, że zostawiła opończę zwiniętą przy siodle, gdyż uniemożliwiłaby jej wspinaczkę. W kompletnej ciszy usłyszała skrzyp skórzanego stroju na kamieniach; później zaś co jakiś czas boleśnie ocierała sobie ciało.

Na szczęście kanał nie prowadził pionowo w górę, lecz biegł ukośnie. Wymacała następny uchwyt. Poruszała się łatwiej, niż oczekiwała, choć bardzo ślamazarnie. Dusił ją obrzydliwy fetor wstrętnej skorupy, na pociechę zaś pozostała jej tylko nadzieja, że wyjście jest już niedaleko. W ciemnościach posuwała się wyłącznie po omacku.

Smród stawał się coraz wstrętniejszy, mimo że nie używano tego ścieku od wielu lat. Wreszcie uderzyła ręką w jakąś twardą zaporę i o mało nie krzyknęła z przerażenia. Trzymając się uchwytu jedną ręką, drugą przesunęła po napotkanej powierzchni. Kanał nagle skręcał i kończył się w pomieszczeniu o prostopadłych ścianach.

Tircie wydało się, że ponad nią jest już tylko dach. Jednak nie pozwoliła sobie na panikę. Przesunęła najpierw jedną, a później drugą ręką po owej przeszkodzie. Jej palce znowu odnalazły umocowany w ścianie uchwyt.

Najpierw pociągnęła go z całej siły, ale nadaremnie. Czy w ogóle były tu jakieś drzwi, których teraz nie można otworzyć? Zdesperowana, ponawiając próbę po raz ostatni, pchnęła zamiast ciągnąć. Rozległ się zgrzyt, który dodał jej otuchy. Ze wszystkich sił pchnęła zawadę w bok. Leżała w tak niewygodnej pozycji, że mogła używać tylko lewej ręki, mimo to uparcie ponawiała wysiłek. Wreszcie bariera drgnęła i cofnęła się, wydając głośny zgrzyt, od którego zamarło jej serce. Znieruchomiała na chwilę, uczepiona jedną ręką drzwi. Druga zawisła w próżni. Wymacała jakąś krawędź i podciągnęła się gwałtownym ruchem. Zużyła na to resztę sił. Jej głowa i ramiona wychynęły już na świeże powietrze, gdy raptem z głuchym buchnięciem spadła z kamiennej ławy na podłogę wąskiej izby wewnątrz muru.

Uderzył ją zimny prąd powietrza. Musiała znajdować się na górnym piętrze zamku, gdzie niegdyś mieściły się prywatne komnaty. Podniosła się i pomacała wokół siebie. Wyciągniętą ręką natrafiła na zwęglone drewno, którego ułomek został jej w dłoni. Izba zwęziła się raptownie i Tirtha znalazła się w wąskim korytarzu. W jego przeciwległym końcu dostrzegła słaby blask bijący gdzieś z dołu. Na ten widok przykucnęła, starając się bezgłośnie wciągać do płuc hausty powietrza, jakby nawet takie dźwięki mogły zdradzić jej obecność wartownikowi czuwającemu przy dalekim światełku.

Z izby we wnętrzu muru dobiegły ją odgłosy świadczące o przybyciu Alona. Chłopiec bez najmniejszego wahania czy niepewności podszedł do Tirthy i gwałtownie chwycił ją za ramię. Oparli się o ścianę i czekali, aż dołączy do nich Sokolnik. Wraz z nim pojawiło się światło, słabe i przyćmione, a jednak dobrze widoczne. Gałka przy rękojeści zaklętego miecza ożyła. Odpoczywali chwilę, po czym Tirtha znów wyruszyła pierwsza na zwiady, przemykając wzdłuż ściany. Minęła ziejące z prawa jaskinie, które niegdyś były komnatami, gdzie tylko resztki zwęglonego drewna pozostały po drzwiach. Musiała dotrzeć do Wielkiej Sali. Tylko stamtąd odnajdzie drogę do skarbu, którego strzegli jej przodkowie. I na pewno było to jedyne miejsce, gdzie mógł przebywać wróg.

Korytarz zaprowadził ją do schodów opadających w dół stromą spiralą o bardzo wąskich stopniach. W przylegającej ścianie ciągnęło się wyżłobienie, które zapewne miało służyć jako poręcz.

U stóp spiralnych schodów, w niewielkiej niszy stała lampa: kamienna misa z knotem wsadzonym do otworu w luźnej pokrywce. Dawała niewiele światła, ale sam fakt, że ktoś uznał za stosowne oświetlić tę część zamku, był dla Tirthy poważnym ostrzeżeniem. Stojąc na ostatnim zakręcie podobnej do studni klatki schodowej, zawahała się. Po schodach mogła zejść tylko jedna osoba i jeśli w dole, za załomem muru czekał niewidoczny wartownik…

Usłyszała cichy szelest i spojrzała za siebie. W widmowej poświacie broni Sokolnika zobaczyła, że jego upierzony brat znów usiadł mu na ramieniu, wyciągając głowę, jakby i on patrzył w dół.

Niepokoiła ją obecność lampy. W zamku panowała głęboka cisza. Wprawdzie mury były grube, ale większą część budowli strawił pożar i dźwięki dobrze się rozchodziły. Ten spokój świadczył, że — mimo wcześniejszych zapewnień Alona — wróg nie tylko na nich czekał, ale że nawet zastawiono na nich pułapkę. Cofnęła się w górę schodów. Przyszło jej do głowy, że może właśnie tego od nich oczekiwano, że umieszczono w dole lampy tylko po to, by skłonić ich do pójścia inną drogą.

Jakaś ręka chwyciła jej dłoń, ciągnąc w dół tak mocno, że musiała przykucnąć. Jej oczy znalazły się na tym samym poziomie co oczy Alona.

On! On jest tutaj… — wyjąkał z przerażeniem. Ścisnął mocniej rękę Tirthy i wtulił się w dziewczynę, wprost przygniatając ją do osmalonej ściany. Gdyby znów miał się zapaść w tę wewnętrzną pustkę… Był tak przerażony, że Tirtha sama wpadła w panikę. Przekazywał jej strach za pomocą dotyku. Opanowała się, wyparła z umysłu własne obawy i spróbowała uspokoić chłopca.

W jakiś sposób ich niepokój udzielił się Nirelowi, może za pośrednictwem sokoła siedzącego mu na ramieniu, gdyż wsunął rękojeść miecza między Tirthę i Alona. Zaklęty miecz pulsował światłem, które nie tylko ostrzegało przed Ciemnością, ale i uniemożliwiało jej dalsze rozprzestrzenianie.

Alon wzdrygnął się mimo woli, Tirtha również zadrżała. Widziała niewyraźnie jego twarz. Oczy miał zamknięte, usta wykrzywione, jakby krzyczał bezgłośnie. Później oblała ich dobroczynna poświata czarodziejskiego oręża. Wyraz obłędnego przerażenia znikł z oblicza chłopca, a dziewczyna także poczuła ciepło docierające do jej ciała.

Wrogowie, którzy urządzili sobie kryjówkę w Sokolim Rogu, mieli do dyspozycji wiele rodzajów broni. Najbardziej niebezpiecznej nie można było ani zobaczyć, ani usłyszeć. Dlatego trzeba przystąpić do działania, gdyż pozostając w ukryciu narażają się na jeszcze groźniejszy atak.

Gdybyż tylko Tirtha była lepiej przygotowana! Wydało się jej teraz, że niezwykłe wizje wcale jej nie pomogły, tylko wprowadziły w błąd. Na pewno istnieje jakaś droga do tajemnej komnaty, lecz Tirtha mogła tylko iść na oślep, mieć nadzieję, że się jej powiedzie… i pamiętać, że grozi jej klęska.

Nie! Tamta podstępna moc — działająca za pośrednictwem umysłu i uczuć — zaatakowała Alona jednym rodzajem strachu, ją zaś innym. A co z Sokolnikiem, czego w nim chciała dosięgnąć? Dziewczyna odniosła wrażenie, że gnieżdżąca się tutaj siła napada na nich z ukrycia, wzdragając się przed otwartym, fizycznym atakiem. Dlaczego? Czy obawia się Miecza, który otoczył ich swą poświatą? Od samego początku wybrał pana, więc może teraz Nirel był najlepiej uzbrojony z całej trójki.

Zaszeleściły skrzydła, gdy zbliżyła się do Sokolnika i otarła się o niego ramieniem.

— Muszę dotrzeć do Wielkiej Sali — szepnęła najciszej, jak mogła. — Tylko stamtąd trafię do miejsca, które pokazano mi we śnie.

Nirel nie odpowiedział od razu, ale też nie cofnął się, unikając kontaktu fizycznego. Może chciał dodać jej otuchy, ona sama także w ten sposób pomogła Alonowi. Lecz gdy ta myśl przyszła jej do głowy, nie obudziła sprzeciwu. Wszyscy .troje byli zaangażowani w tę sprawę i muszą na sobie polegać aż do końca.

Znów dobiegł ją szelest piór. W półmroku zobaczyła, że sokół machał skrzydłami i kiwał głową, wyciągając szyję ku przeciwległemu końcowi korytarza. Nirel zwrócił się w tę stronę, trzymając miecz-sztylet w metalowych szponach jednej ręki, podczas gdy jednym ruchem drugiej wyciągnął pistolet strzałkowy. Jak zwykle objął prowadzenie, idąc ostrożnym krokiem zwiadowcy. Tirtha starała się go naśladować, pociągając za sobą Alona. Blask czarodziejskiego klejnotu najwidoczniej uspokajał chłopca, bo chociaż uczepił się kurczowo paska Tirthy, otworzył oczy i szedł tuż za Nirelem.

Tak dotarli do ruin innej klatki schodowej. Zbudowano ją z kamienia, ale niegdyś stopnie pokryte były drzewem, a ściany boazerią — i wszystko już dawno spłonęło. I tutaj zejście mogło być niebezpieczne. Lecz w dole nie paliła się lampa, a dach rozciągał wysoko nad ich głowami, wyszli bowiem z korytarza, który znajdował się na tym samym poziomie co Wielka Sala z jej snów.

Sokół znów wzbił się w górę, pod majaczące niewyraźnie sklepienie. Nirel zaczął schodzić, stopień po stopniu, kręcąc głową, jakby chciał usłyszeć to, czego nie mógł zobaczyć. Poświata czarodziejskiego brzeszczotu nie uległa zmianie. I o dziwo, kiedy Tirtha i Alon poszli w dół schodami, zawsze o dwa stopnie dalej od Sokolnika, chłopiec się uspokoił. Jego szeroko otwarte oczy wydawały się jeszcze większe w małej twarzyczce, jakby mógł widzieć w ciemności.

Wreszcie znaleźli się w dużej przestrzeni otaczającej podnóże zrujnowanej klatki schodowej. Po raz pierwszy Tircie wydało się, że rozpoznała drogę. Skręciła w lewo, pociągając za sobą Alona, który nadal trzymał się jej paska. Sokolnik szedł obok niej. W mroku rozjaśnionym słabym światłem gałki miecza obgadywała, co się przed nimi znajdowało, jakby znów pogrążyła się w sennej wizji.

To była Wielka Sala. Tirthę ogarnęło podniecenie i przestała się bać. Rosła w niej pewność siebie. Nie skradała się pod ścianami, tylko szła śmiało wiedząc, gdzie idzie i po co.

Kiedyś znajdowało się tu podwyższenie z honorowymi stolcami. Nie widziała ich; może się spaliły albo porąbali je zdobywcy. Teraz musi skręcić za parawan…

Była tak pewna, że stał tam parawan, iż wyciągnęła rękę, by na niego nie wpaść. Napotkała tylko ścianę. Sokolnik, jakby uprzedzając jej prośbę, wyciągnął miecz do przodu, z uniesioną w górę głownią. Tirtha nie wątpiła, że to, czego szuka, jest za ścianą. Szorstko rozchyliła palce Alona i odsunęła go od siebie, podbiegła do ściany i przesunęła po niej rękami, tam i z powrotem, pozostawiając ślady w popiele i kurzu. Lecz tym razem nie sprzyjało jej szczęście. Nie znalazła uchwytu, który otworzyłby przed nią ukryte drzwi, jak w kanale ściekowym.

To było właśnie tam! Wiedziała, że tam jest. Starała się pohamować zniecierpliwienie. Zamknęła oczy. To mogło być bardzo niebezpieczne, ale musiała otworzyć wrota pamięci, przypomnieć sobie sen i pokierować nim, tak jak on niegdyś nią kierował. Tylko w ten sposób dotrze do tego, co miała wziąć do rąk.

Wielka Sala — Tirtha wyciągała z nicości i zniszczenia fragment po fragmencie. Tutaj siedział pan zamku, a tam Jego pani; między nimi na małym stoliku stała tajemnicza Szkatułka. Później uderzono na alarm. Im usilniej Tirtha szperała w pamięci, tym wyraźniejszy stawał się obraz. Wyczuwała obecność dworzan, których nie widziała w snach, czytała ich uczucia — strach i podniecenie, determinację i obawę, a nade wszystko odwagę, niczym pochodnię rozpraszającą nocny mrok. Pani zamku…

Tirtha nie wiedziała, że trzyma przed sobą ręce na wysokości piersi, jakby tuliła niewidzialną szkatułkę. Rzeźbiony parawan… a teraz ściana… ściana pokryta boazerią, fantazyjnie zdobiona malunkami i złoceniami. Ale nie o ścianę jej chodziło. Tym razem nie podniosła ręki, lecz opuściła wzrok. Stała na mozaikowej posadzce z wielu kolorowych kamyków układających się w dziwne, kanciaste wzory. Instynktownie wybrała nieco szerszy od innych kamyk, wyciągnęła stopę i nacisnęła go dużym palcem najsilniej jak potrafiła.

Napotkała opór. Znów spróbowała czując, że musi się śpieszyć. Raz, drugi, trzeci. Przecież szczęście nie opuści jej teraz, kiedy zaszła już tak daleko!

Ściana drgnęła. Z cichym zgrzytem dawno nie oliwiony i zardzewiały metal otarł się o metal, otworzyły się ukryte drzwi. Zabłysło w nich światło — niebieskie, przyćmione, a jednak światło!

Tirtha rzuciła się do przodu. Wraz z pojawieniem się schowka w murze zniknął znajomy sen. Dotarła do tajemnej komnaty i sama musi odnaleźć to, czego jej przodkowie zobowiązali się strzec tak długo, aż starożytna przysięga zostanie rozwiązana.

Za drzwiami znajdowało się małe pomieszczenie i, chociaż nie oszczędził go czas, nie zniszczyli goudzie. Na ścianach wisiały gobeliny. Kiedy weszła, poruszył je prąd powietrza. Posypały się skrawki cienkiej jak papier tkaniny podobnej do suchych liści. Szkatułka stała tam, gdzie ją pozostawiono: na wąskim kamiennym stole wystającym ze ściany, której był częścią. Na jego blacie głęboko wyryto nie znane Tircie symbole. Kiedyś pomalowane jaskrawymi barwami, z czasem wyblakły i pokrył je kurz. Były to słowa Mocy tak stare, że nie mógł ich zrozumieć nikt z ludzi opiekujących się powierzonym im skarbem. Tirtha patrząc na nie zrozumiała, że gdyby wymówiła głośno te Imiona, zniszczyłyby one zamek, a może nawet zmieniły bieg czasu.

W koncentrycznym kole z Imion Mocy stała szkatułka. Wykuto ją z tego samego srebrzystego metalu co miecz Sokolnika, i to ona promieniowała niebieskawym światłem wypełniającym tajemną komnatę. Tirtha wyciągnęła ręce. Szeroko rozstawionymi palcami nakreśliła w powietrzu nad skarbem znaki zrodzone z ukrytej wiedzy, równie starej jak ziemia, na której stała siedziba jej rodu. Później oburącz podniosła szkatułkę i przytuliła do piersi, tak jak nieznana z imienia pani zamku z jej wizji. Podniosła i odwróciła się…

Usłyszała głośny skwir: okrzyk bojowy, który miał ją obudzić i zaalarmować. Z mroku nad jej głową runął w dół sokół. Jedna noga ptaka była teraz kikutem, z którego unosiła się smużka trującego dymu. W tej samej chwili jakaś siła cisnęła na nią Alona i Nirela. Gdyby w komnacie było więcej miejsca, przygnietliby ją. Zamiast tego odrzucili do tyłu. Uderzyła plecami o kamienny stół. Poczuła potworny ból i osunęła się na podłogę, własnym ciałem osłaniając szkatułkę, której nie wypuściła z rąk.

Rozległ się głośny łoskot i usłyszała inny krzyk, lecz tym razem nie wydarł się z gardzieli ptaka, tylko z ust Alona. Przejmujący ból przywołał ciemność i Tirtha zagłębiła się w niej jak wyczerpany pływak w morzu, z którym nie ma sił dalej walczyć.

— Tirtho! Pani! — Poczuła wilgoć na twarzy i parzący płyn w ustach. Usiłowała dojrzeć, kto ją woła, ale wszystko okryło się przepływającą tam i z powrotem mgłą, budzącą w mej mdłości. Szybko zamknęła oczy. Szarpał nią straszny ból. Próbowała się poruszyć, odpełznąć od tego ognia, który mógł spalić ją na popiół, ale utraciła władzę nad swym ciałem. Jej ręce… nie może wypuścić… czego wypuścić? Nie mogła sobie przypomnieć. Ból stał się dla niej całym światem.

— Tirtho! — Znowu to wołanie. Próbowała uciec przed bólem i władczym głosem. Jednak coś zmusiło ją do Ponownego otwarcia oczu.

Tym razem przesłaniająca wszystko mgła rozdzieliła się na dwie nierówne części. Tirtha zmarszczyła brwi i zmrużyła oczy, chcąc lepiej widzieć. Twarze? Tak, Alon — powoli dopasowywała imię do najbliższego oblicza — i Nirel… Tak, to było jego prawdziwe imię… Nirel. Wydało się jej, że je wymówiła, a może nie, gdyż nie słyszała własnego głosu. Tak ciężko było utrzymać ten kontakt, że wolałaby aby pozwolili jej odejść w ciemność, gdzie znajdzie spokój i przestanie cierpieć.

— Hejże!

Od przeraźliwego okrzyku poczuła ból w uszach, tak jak od skwiru rannego sokoła. Ten okrzyk zatrzymał ją, nie pozwolił na odpoczynek.

— Sokole Plemię! — Po raz drugi słowa odbiły się echem, które stało się dla niej dodatkową torturą. — Oddaj Władcy Ciemności to, co do niego należy, a wszystko będzie dobrze.

Nie była to ani prawdziwa obietnica, ani umowa. Tirtha to zrozumiała, choć zalewały ją fale bólu.

— Na Haritha i Harona i na Krew Sokolego Plemienią — dziewczyna nie wiedziała, skąd czerpie siły, by pewnym głosem wymówić te niezrozumiałe dla siebie słowa — tylko Wybrańcowi przekażemy pieczę. Już bliski jest czas…

— W istocie, czas jest bliski! — ryknął gdzieś-skądś ten sam głos. — Zdrada rodzi zdradę. To, co należy do, Ciemności, powróci do niej, choćby nie wiedzieć jak było strzeżone. Wszystkie czary mają swój kres i kiedyś skończy się nawet czas. Oddaj to, co nigdy nie należało do Światła.

Coś drgnęło w głębinach umysłu Tirthy. Przebywający na zewnątrz sługa Ciemności nie mógł wejść - i nie miał odwagi zabrać skarbu — chyba że za zgodą Sokoła pełnej krwi. Ona zaś — ona była ostatnią z rodu. Ta gra nie może zakończyć się klęską — tylko śmiercią. A któż zdoła pokonać śmierć?

Poruszyła ustami, próbując zwalczyć suchość w gardle, żeby jeszcze raz przemówić.

— Ja to dzierżę — ja z Sokolego Plemienia — i jeśli ceną za to ma być śmierć — niech tak się stanie.

— Aaach… — usłyszała w odpowiedzi wściekłe wycie, które zamarło w oddali, jakby wołający odszedł pośpiesznie.

Tirtha spojrzała znów na swoich towarzyszy. Leżała na podłodze, szarpał nią tak przeraźliwy ból, że na pewno niebawem zostanie ostatecznie wyzwolona. A może Moc, która ją tutaj posłała, stara się ją zatrzymać? Najpierw spojrzała na Alona, później zaś na Nirela tulącego do piersi rannego sokoła. Oczy ptaka zmętniały, a głowa opadła bezwładnie. Umierał, szczęśliwszy ode mnie, pomyślała przelotnie dziewczyna.

— Proszę cię o wybaczenie — wpierw zwróciła się do Sokolnika, bo nie miał on nic wspólnego z tym przerażającym ciągiem wydarzeń, zanim rozmyślnie go w ich wir nie wciągnęła, a i tak już poniósł olbrzymią stratę. — Moje sny nie przepowiedziały takiego zakończenia, ale w życiu różnie bywa. Pożegnaj mnie jak towarzysza broni, chociaż jestem kobietą, a więc… dla ciebie… najnędzniejszą z istot. — Nie czekała na odpowiedź. Nie chciała już na niego patrzeć, nie chciała wyczytać odmowy w jego oczach. Teraz przemówiła do chłopca:

— I ty mi wybacz, Alonie. Nie z własnej woli zabrałam cię na tę wyprawę. Może to też było jeszcze jednym błędem losu. Przegrałam, a wy dwaj oraz twój ptak, Nirelu, wpadliście wraz ze mną w pułapkę. Jeśli jest choć ziarno prawdy w starych opowieściach, dowiemy się kiedyś, dlaczego nasze losy tak dziwnie się splotły i czemu nałożono na nas taki geas. Nie sądzę, żebyśmy wyszli stąd żywi. Tajemniczy skarb, który trzymam, nie może wpaść w ręce tamtych i za to muszę podziękować Mocy, której nigdy nie umiałabym przywołać.

W miarę jak ból stawał się nie do wytrzymania, mówiła coraz ciszej i wolniej. Jeszcze raz spojrzała na Sokolnika. Znów widziała jego twarz jak przez mgłę.

— Pozostawcie w moich rękach to, co wzięłam. Muszę tego strzec najlepiej, jak umiem — aż do końca.

Rozdział XV

Alon ponad ciałem dziewczyny wyciągnął ręce do Sokolnika. Nirel podał mu ptaka, którego chłopiec przytulił do piersi tak jak Tirtha szkatułkę. Sokolnik podniósł się z kolan i powoli odwrócił, omiatając wzrokiem otoczenie. Zdjął hełm, żeby lepiej widzieć, nadal nie wypuszczając ze szponów zaklętego miecza. Ostrze promieniowało bladą poświatą, rywalizując z blaskiem szkatułki.

Tirtha zamknęła oczy, pragnąc już odejść w wieczny mrok, lecz śmierć nie nadchodziła. Czekała na nią Ostatnia Droga, jednakże jakaś siła uniemożliwiała jej tę podróż. Alon mruknął coś do rannego ptaka. Ptaka…?

Dziewczyna zamrugała oczami. Cierpiała tak bardzo, że wzrok ją zawodził. Alon trzymał przecież w objęciach sokoła… A teraz ów kłębek czarnych piór migotał, jeden mglisty obraz nakładał się na drugi. Chłopiec tulił innego ptaka, szaropiórego, o dużych oczach ze szkarłatną obwódką. Poprzez jego przezroczyste ciało widziała znieruchomiałego czarnego sokoła. Nieznany ptak podniósł głowę i otworzył gniewnie dziób.

Alon do tej pory miał zamknięte oczy. Teraz otworzył je szeroko i spojrzał na swoje brzemię, jakby dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę z przemiany, która się dokonała.

Nirel odwrócił się szybko i wlepił wzrok w chłopca i ptaka. Podwójne mgliste kontury to zapalały się, to gasły, raz wymazując sokoła, innym razem zaś usuwając szarego ptaka. Wydawało się, że toczy się jakaś walka i że silniejsza esencja życia usiłuje podporządkować sobie słabszą.

Chłopiec jeszcze niżej nachylił się nad Tirtha. Dziewczyna zdobyła się na wysiłek, by opanować nieco ból i uporządkować myśli. Była pewna, że dokonało się coś bardzo ważnego. Może stanie się jeszcze coś, co wprawdzie już jej nie uratuje, ale spełni wymagania geas. Nie chodziło tylko o straż nad skarbem, chociaż Sokoli klan aż do ostatniego wywiązał się ze swego zadania. Na pewno było coś więcej i, chociaż wypadki wymknęły się spod jej kontroli. Ciemność jeszcze nie zwyciężyła. Czy Sokolnik przeczuwał, że grozi im nieznane niebezpieczeństwo? Klęcząc z drugiej strony, umieścił czarodziejską broń nad ciałem Tirthy, zwróciwszy miecz w stronę ptaka, który ciągle zmieniał postać.

Klejnot na rękojeści zabłysł. Płynące zeń fale światła otoczyły ptaka. Ptak ożył, był cały i zdrowy, ale należał do nie znanego Tircie gatunku. Gdy znów otworzył dziób, usłyszała jego krzyk, przenikliwy jak skwir sokoła, którego miejsce zajął, ale brzmiała w nim odmienna, jeszcze dziksza nuta. Miał też dłuższą szyję od swego poprzednika. Dziobnął Alona w palec — dziobnął, lecz nie skaleczył — po czym odwrócił pod nieprawdopodobnym kątem głowę i spojrzał na chłopca.

Zamachał skrzydłami i Alon puścił go wolno. Ptak usiadł na szkatułce, którą Tirtha nadal ściskała zdrętwiałymi dłońmi. Tam znów wyciągnął szyję i spojrzał dziewczynie w oczy.

A później przemówił. Nie był to żaden okrzyk czy szczebiot, tylko artykułowane słowo. Słyszała o ptakach, które uczono naśladować ludzką mowę. Tutaj nie było naśladownictwa. Podczas gdy czarny sokół posługiwał się ptasim językiem, który tylko Nirel mógł zrozumieć, zrodzony ze śmierci swego poprzednika szaropióry ptak wymówił zrozumiale dla wszystkich:

— Ninutra.

W umyśle Tirthy, gdzie goniące myśli ścierały się z nakazem zachowania przytomności, ożyło niejasne wspomnienie. Brało się z Lormtu, czy z jakiejś legendy zasłyszanej podczas wędrówek? Nie, to było coś innego, może rodowa pamięć, przekazana jej przez przodków, którzy pieczętowali się Sokołem i dotrzymali wiary komuś potężniejszemu od siebie, nie mającemu nic wspólnego z rodzajem ludzkim.

Ból przeszedł we wszechogarniający ją pożar i zrozumiała, że brał się nie tylko z jej ciała, lecz i z nie znanej jej Mocy. Mówiono, że w Escore żyli kiedyś Wielcy Adepci i Adeptki, którzy przestali należeć do rodzaju ludzkiego i tylko bardzo rzadko stykali się z ludźmi. Ten ogień — a w jego wnętrzu piękna, obojętna twarz — był daleki i zupełnie obcy. A jednak w tym nieruchomym obliczu żyły oczy, które spojrzały, przyjrzały się im trojgu i oceniły ich przed wydaniem wyroku. Stare kromki wspominały o adeptach, nie służących ani Światłu, ani Ciemności. Nie uczestniczyli oni w kłótniach i w walce o władzę, poszukiwali tylko nowej i coraz dziwniejszej wiedzy. Tirtha nie wyczuła Ciemności w otoczonym płomieniami licu, ale też nie wyczuła przypływu sił, który zwykła kojarzyć ze Światłem. Ta twarz wbiła się jej w pamięć tak mocno, że nie zapomni jej aż do śmierci. Kogoś takiego nie wzruszą jej prośby. Chyba że…

Geas! Czy to ta Władczyni Mocy nałożyła na nią geas? Czy w przeszłości istniały kontakty pomiędzy Wielką Adeptką a Sokolim klanem? Skoro tak, mogła zażądać pomocy, jeśli nie dla siebie, to przynajmniej dla swoich towarzyszy. Z trudem formułowała w myśli tę prośbę, ostatnie życzenie zapłaty za wierną służbę.

Nie zauważyła żadnej zmiany na obojętnym obliczu, wyczytała w nim tylko inteligencję i wyrachowanie. Nagle poczuła jeszcze większy ból: odrętwienie kończyn ustępowało. Reszta jej ciała była tylko naczyniem męki, bolesnym brzemieniem.

Po omacku przesunęła palcami po bokach szkatułki, szukając jakiegoś zamknięcia: haczyka czy zamka. Nie znalazła nic; dotykiem nie wyczuła, a wzrok miała bardzo już słaby. Nie mogła też podnieść głowy, żeby się lepiej przyjrzeć przedmiotowi w rękach. Wiedziała, że nie wolno go oddać nikomu. Szary ptak nadal siedział na szkatułce z rozłożonymi skrzydłami, jakby ją nimi osłaniał. Tirtha uświadomiła sobie naraz, że nie czuje dotknięcia ptasich piór. Czyżby to była iluzja? Przecież Alon już nie tulił do piersi konającego sokoła — upierzony brat Nirela zniknął.

— Ninutra!

Dziwny ptak podniósł głowę. Stworzyła wraz z szyją prostą linię, mierżącą w majaczący w górze dach. Przywoływał kogoś — na pewno przywoływał! Ale kto mógł do nich dotrzeć poza krążącymi na zewnątrz sługami Ciemności, którzy nie znali tajemnicy ukrytych drzwi?

Z czterech narożników sufitu trysnęły szkarłatne płomienie. Pomiędzy tymi ognistymi językami powietrze poruszyło się, skręciło, jakby zyskując masę i trwałość. Powietrzny wir skoncentrował się i zmaterializował nad Tirtha. Zobaczyła mglistoszary miecz o długim brzeszczocie i gładkiej rękojeści — miecz wyciągnięty z cieni obcego ludziom świata.

Zawisł w powietrzu ponad szkatułką i ptakiem. Tirtha zrozumiała, że to, co kryją jej objęcia strażniczki, musi pozostać tajemnicą. Było ono również ogniskiem dla przywołanej magicznej siły. Mogli tylko patrzeć i czekać, ponieważ stanowili niewielką cząstkę nieznanego zamysłu. Z Władcami Mocy nie zawiera się umów i nie zanosi do nich próśb.

Coś ją zaintrygowało w zrodzonym z cieni i ognia mieczu. Zobaczyła na klindze niezrozumiałe znaki podobne do run wyrytych na zaklętym mieczu Sokolnika. Niektóre z nich rozpoznała. Widniały na „mapie”, którą znaleźli przy martwym wędrowcu!

Alon, który już nie trzymał sokoła, oparł ręce na kolanach. Siedział ze skrzyżowanymi nogami, wpatrując się w szary brzeszczot, a jego oczy odbijały nie blask szkarłatnych płomieni w górze, tylko świetlistej broni Sokolnika. Na jego twarzy malowały się uczucia, których nie znało ani nie było zdolne przeżyć żadne dziecko. Gromadził to, czym jeszcze nie nauczył się władać, staczając własną bitwę.

Sokolnik stał nieruchomo, jak obrońca czekający na ostatni atak, który może zniszczyć wszystko, co trzeba uchronić. Trzymał naładowaną magiczną energią broń głownią do góry, jakby zamierzał unieszkodliwić zrodzony z cieni brzeszczot.

— Nirelu — Tirtha resztką sił wypowiedziała te słowa. — Weź ode mnie zwój. Nie wiem jak, ale on jest częścią tego, co się wokół nas dzieje.

Sokolnik nie poruszył się. To Alon, który zdawał się dobrze wiedzieć, co wiozła, i znać wartość tego, wyciągnął z jej sakiewki metalowy futerał i włożył go do jednej z pustych pętli po strzałkach na rzemieniu przewieszonym przez ramię Nirela.

Piękna twarz zniknęła z umysłu Tirthy. Dziewczyna była jednak pewna, że Władczyni Mocy o nich nie zapomniała. Nagle poczuła silny wstrząs kamieni, na których leżała, a z nim jeszcze zwiększyły się jej męczarnie. Odzyskała głos na tyle, by ostrzec towarzyszy:

— Odsuńcie się od ścian! — Nie miała pojęcia, z której strony uderzy nieznana siła, przypuszczała tylko, że wszyscy zostaną zasypani. W ten sposób skarb, którego strzegła, byłby bezpieczny.

Sokolnik rzucił się do przodu. Okaleczonym ramieniem powalił chłopca na podłogę, przyciskając go do Tirthy. Ten nagły kontakt sprawił, że aż skręciła się z bólu. Nirel padł na kolana, wyginając nad nimi łukiem ciało. Starając się ich osłonić, omal nie rozgniótł szarego ptaka.

Drugi wstrząs. Szkarłatny ogień znowu wybuchnął zimnymi płomieniami. Zrodzony z cienia miecz przekrzywił się w powietrzu; widziała to tylko Tirtha leżąca twarzą do góry. Nie wisiał już ostrzem w dół, lecz ułożył się poziomo. Zaczął się poszerzać i wydłużać, aż wreszcie pokrył cieniem całą ich trójkę.

Zetlałe gobeliny na ścianie zakołysały się, jakby szarpnęła nimi nawałnica. Strzępy cienkiej niby pajęczyna tkaniny obsypały splecionych na podłodze ludzi.

Rozległ się ogłuszający grzmot. W ścianie za rozpadającymi się tkaninami wystąpiła rozszerzająca się wciąż szczelina. Kamienie obluzowały się i runęły naprzód i na boki. W ciemności zamajaczyła druga ściana. Ona również się zachwiała, pękła i rozpadła. Do tajemnej komnaty wtargnęło dzienne światło — burzowe chmury rozdzierane wielkimi zygzakami błyskawic, smagającymi firmament jak siłowe bicze. Pioruny huczały niczym bębny armii maszerującej do boju.

Tirtha zobaczyła otwór w ścianie. Droga była wolna, jej towarzysze mogli odejść. Moc, która ją tutaj sprowadziła, wysłuchała jej próśb. Próbowała puścić jedną ręką szkatułkę, odepchnąć od siebie Sokolnika, żeby zobaczył zbawczą wyrwę i odszedł wraz z Alonem. Nie mogła jednak oderwać dłoni od metalu. Zauważyła jakiś ruch: szary ptak przemknął jej skrzydłem po twarzy. Nie poczuła nawet muśnięcia piór. Prześlizgnął się pod mieczem, skręcił w powietrzu i pomknął jak strzała w sam środek burzy. Jego ciało zlało się z szarzyzną chmur i zniknęło Tircie z oczu.

— Odejdźcie… — Tirtha podniosła głos.

Rozległ się następny grzmot i zniknęła następna część zewnętrznego muru. W powietrzu rozszedł się dziwny zapach, nie mający w sobie nic z ohydnego fetoru Ciemności. Taki zapach pozostaje po uderzeniu pioruna. Tirtha znała go. Pioruny, jeden po drugim, waliły w zamek.

Sokolnik wstał. Płomienie igrające dotąd nad ich głowami zgasły, a zrodzony z cienia brzeszczot znikł bez śladu. Wydawało się, że wszystkie przejawy tamtej Mocy zostały usunięte. Droga do wolności stała otworem, ale Tirtha nie mogła nią pójść.

Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że ma uszkodzony kręgosłup i że gdyby towarzysze ją ze sobą zabrali (a była przekonana, iż to się im nie uda), przedłuża tym tylko jej męczarnie, a sami narażą się na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Lepiej by było, gdyby pogrzebały ją walące się ściany razem z tym, czego miała strzec na mocy umowy zawartej przez jej przodków.

Nirel zaczął zrywać resztki gobelinów. Tu i ówdzie leżały całe pasy, które po wyciągnięciu spod gruzów wydawały się bardziej trwałe. Wygładził je na podłodze. Alon podniósł się, żeby mu pomóc.

Z czterech lub pięciu takich pasów, równie długich, jak Tirtha była wysoka, spletli w końcu coś w rodzaju noszy. Rozumiała, dlaczego to robili, i wiedziała, że im się to nie uda. Ale dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie odejdą i że tak po prostu jej nie zostawią. Może śmierć przyjdzie wcześniej, kiedy spróbują ruszyć ją z miejsca… Pragnęła tego z całego serca.

Nirel stanął nad nią. Tirtha zagryzła wargi do krwi. Dobyła ostatnich sił, żeby mieć pewność, iż nie jęknie z bólu. Sokolnik ukląkł i poczuła, jak powoli wsuwa ręce pod jej plecy i barki. Przeszyła ją boleść tak straszna, że w porównaniu z nią wcześniejsze cierpienia wydały się jej niczym.

— Moja… sakiewka… — wyszeptała powoli. Alon musiał usłyszeć ją pierwszy, gdyż widziała jego ręce zbliżające się do pasa. — Torebka… — urwała, by przełknąć ślinę, zanim wydusiła z siebie resztę zdania — …ze znakiem smoka… wsyp mi… wszystko… do ust… — To była ostatnia deska ratunku. Lekarstwo to miało silne działanie i należało używać go bardzo ostrożnie. Umrze, jeśli połknie cały zapas. Niech więc śmierć przyjdzie szybko i uwolni ich od niej.

Alon otworzył mniejszą torebkę i wsypał Tircie do ust suche liście, które przylgnęły jej do języka niczym łyżka kurzu. Zakrztusiła się, przełknęła z trudem, znów się zakrztusila i spróbowała zgryźć i połknąć całą dawkę. Właściwie ten lek przyjmowany jest w postaci naparu. Nie wiedziała więc, za ile czasu zacznie działać połknięty w postaci sproszkowanych liści. Dawka znacznie przewyższała zalecaną, miała nadzieję, że nie będzie musiała długo czekać.

Poczuła znów ból, ale choć wiła się w męce, uparcie przełykała resztę pyłu. Zrobiło się jej czerwono przed oczami; jej okaleczone ciało jeszcze raz zaprotestowało, aż wreszcie pochłonęła ją błogosławiona nicość.

Nagle obudziła się. Nie czuła już ciała, a tylko samą istotę życia. Dotychczas jedynie we śnie i w transie dalekowidzenia porzucała swe ciało. Obecnie doznawała tak wielkiej ulgi, że nie targa nią ból, iż przez jakiś czas poddała się uczuciu dojmującej radości. Więc tak wygląda koniec Długiej Drogi! Więc to na jej temat ludzkość snuła rozważania od tysięcy lat — tak wygląda prawdziwa wolność…

Ale ona nie była wolna. Niejasno poczuła jakieś szarpnięcie i natychmiast mu się sprzeciwiła. Czy geas może sięgać poza śmierć? Tirtha najpierw się przestraszyła, a później wpadła we wściekłość. Ta wściekłość buchała płomieniami otaczającymi jej prawdziwe „ja”. Nie! Nie posłucha nikogo i niczego! Niczego, nawet tamtego wołania.

Wołania? Tak, z oddali dobiegło ją jakieś wołanie, żądanie, wreszcie rozkaz!

I wtedy z rozgoryczeniem pojęła, że jeszcze nie odzyskała wolności, że nadal przebywa w ciele. Jej materialna powłoka była nieruchoma, martwa, i stała się dla niej więzieniem. Nie czuła już bólu, tylko bezbrzeżną martwotę. Patrzyła w niebo, z którego deszcz lał strugami, lecz nie mogła nawet poczuć uderzeń kropli ani zamknąć powiek. Woda zalewała jej szeroko rozwarte oczy i wszystko postrzegała jak przez gęstą mgłę.

Ale widziała i słyszała!

— Weź to, głupcze, właśnie tego szukaliśmy!

— Weź to i umrzyj, czyż nie tak. Panie? Widziałeś, co się stało z Rudikiem…

— Ona nie żyje. Czyż nie wystarczył ci cios twego własnego miecza?

— Widziałem też Rudika. Nie chcę, żeby spotkał mnie ten sam los. Panie. To ty tego pragniesz — więc weź to sam.

— Głupcze! Czyż nie powtarzałem wielokrotnie, że każdy ma swoje moce? Nie ja to sporządziłem i gdybym po to sięgnął, zostałoby zniszczone i nikomu z nas na nic by się zdało. Nie można łamać praw rządzących przyrodzonymi talentami.

— Może nie należało zabijać tamtego ptasiego kochasia. Moglibyśmy się nim posłużyć…

— Nie, sam widziałeś jego broń. Dobrze się stało, że twój strzał trafił pierwszy, bo jest to rzecz związana z nim na śmierć i życie i w stosunku do niej obowiązują te same prawa.

— W takim razie użyj do tego chłopca. On nie ma broni i…

Usłyszała gardłowy śmiech i gniew dźwięczący w głosie.

— Dlaczego zawsze muszą mi służyć sami głupcy? Ten chłopiec to prawie tak cenna zdobycz, jak to pudło ze świecidełkami, którego boisz się dotknąć. Wielki Władca ucieszy się ze spotkania z nim! Nie! Weź tę skrzynię, i to zaraz! Dotychczas się powstrzymywałem, ponieważ wiem, że macie krótkie rozumy i jesteście tchórzem podszyci — wy, grabieżcy zrujnowanej krainy. Czy mam was zmuszać?

— Panie, pamiętaj, że wciąż jesteś wśród nas zupełnie sam, mimo całej gadaniny o potężnych siłach, które przybędą na twoje wezwanie. A Rudik umarł śmiercią, jakiej nie pragnie żaden z nas. Jest ten drugi…

Chwila milczenia. I dalej:

— Może nie jesteś takim głupcem, na jakiego wyglądasz, Genku. Tak, on wciąż żyje, mimo waszych atencji i ożywionych dyskusji. Myślę, że pozostał mu jeszcze kikut ręki i że wykona nasze polecenie. Wprawdzie nie jest prawdziwym Sokołem, ma jednak w żyłach dość odpowiedniej krwi, chyba że została przelana w całości podczas waszych perswazji. Może on osiągnie to, co należy. Przyprowadźcie go tutaj i spróbujcie! Nie podoba mi się ta burza, jest w niej zapach Mocy nieprzyjaznej Wielkiemu Władcy.

Tirtha leżała w swojej martwej skorupie i starała się zrozumieć to, co usłyszała. Ptasi kochanek… Nirel? Zginął? Musiało tak się stać. Przez chwilę czuła dziwny ból — nie pochodzący z jej martwego ciała i strzaskanych kości — ale z głębi jej istoty. A chłopiec… Na pewno chodziło o Alona. Ten „Pan” schwytał go i zamierzał podarować jeszcze potężniejszemu słudze Zła. Lecz tajemnicza szkatułka nadal należy do niej, do Tirthy, a przynajmniej do jej martwego ciała. I że już zabito kogoś, kto chciał ją zabrać. Dowiedziała się też, a może wiedza ta była od zawsze ukryta w jakimś zakamarku jej umysłu, że pieczę nad skarbem może przekazać tylko dobrowolnie i w odpowiednie ręce.

Więc był jeszcze ktoś z Sokolej krwi? Ktoś, kto miał odebrać jej szkatułkę… A ona nie miała siły… nie mogła się temu przeciwstawić. Znów ogarnął ją gniew i wściekłość, która wypełniła jej świat. Nie złamie przysięgi — była z klanu Sokoła i nie wypuści tego z rąk!

Deszcz nadal padał. Nie mogła ani zamknąć oczu, ani nawet zamrugać. Raptem usłyszała jęki i szloch kogoś skrzywdzonego i cierpiącego. Poprzez strugi deszczu zobaczyła niewyraźnie dwie postacie wlokące trzecią. Dwaj mężczyźni, którzy raczej nieśli, niż prowadzili trzeciego, rzucili go na ziemię obok Tirthy. Rozpoznała w nim Ettina i natychmiast straciła z oczu. Później jeden ze zbójców chwycił Ettina za włosy, więc znowu znalazł się w jej polu widzenia.

Okaleczona twarz przypominała potworną maskę. Tirtha nie przeraziła się, uwięziona w martwym ciele cząstka jej istoty obojętnie zarejestrowała ten fakt. Patrzyła na wszystko i przeżywała uczucia jakby z dystansu, jakby niewiele miały z nią wspólnego. Drugi oprawca chwycił Ettina za ramię i przyciągnął je nad Tirthę. Zobaczyła poparzoną, obrzękłą i poranioną rękę ze skurczonymi od ognia palcami. Zorientowała się, że zbóje chcieli w ten sposób sięgnąć po szkatułkę, która nadal leżała na jej piersi, w uścisku martwych dłoni.

Oprawcy wypuścili z rąk okaleczone ramię. Rozległ się tak przeraźliwy wrzask, jakby wyrwał się z gardła człowieka poddanego torturom, które mogli wymyślić tylko słudzy Ciemności. Ciało nieszczęśnika wygięło się łukiem, niemal wyprostowało w ostatniej męce, a później runęło na ziemię. Zapadła cisza przerywana tylko szumem deszczu i dalekimi uderzeniami piorunów.

— Widzisz, Panie, nawet mieszaniec nie mógł tego zrobić.

Tirtha usłyszała syk wściekłości, a później ów, do którego się zwracano, najwyraźniej się opanował i rzekł:

— No, dość tego. Zagadka pozostała. Zabierzemy zmarłą ze sobą, skoro nikt nie może jej pokonać. Posadźcie zwłoki na jucznego kuca i przywiążcie. Ruszajmy. Są tutaj tacy, których może zwabić sam zapach Mocy, a jesteśmy na ziemi niczyjej.

— Czy jedziesz do Escore, Panie?

— A gdzie indziej? Zbierz ludzi, Geriku, i zajmijmy się naszymi sprawami. Co do tego szczeniaka — to sam się nim zajmę. Przynajmniej tej nie trzeba pilnować.

— Panie, moja mieczowa przysięga ważna jest tylko po tej stronie granicy. Nie pojedziemy do tego, co znajduje się na wschodzie.

Znów gniewne warknięcie:

— Jeżeli spróbujesz sprzeciwić się moim rozkazom, sam się przekonasz, Geriku, że twoja przysięga zobowiązuje cię do czegoś więcej, niż ci się wydawało. Kiedy się do ciebie zwracam, wykonujesz wszystkie moje polecenia bez szemrania.

Znów zapanowało milczenie. Tirtha przekonała się, że chociaż nic nie czuje i już nie rządzi własnym ciałem, to nadal postrzega wszystko, co się wokół niej dzieje. Widziała, że Gerik się nie przestraszył. Niezbyt obawiał się owego mężczyzny, do którego zwracał się „Panie”. Jego umysł, w którym chytrość w sposób doskonały splotła się z okrucieństwem i bezwzględnością, szukał drogi do wolności. Zabójstwo było najmniej skomplikowanym z pomysłów, nad którymi łamał głowę. Na razie zamierzał udawać posłusznego sługę, całkowicie podporządkowanego woli swego pana. Tirtha usłyszała stuk końskich kopyt na kamieniach. Chwilę później ktoś ją podniósł. Zamarła w oczekiwaniu na ból — ale nie, jej ciało umarło i już nie miało znaczenia, jak je traktowano. Nic nie poczuła, wiedziała tylko, że posadzono ją tyłem na końskim grzbiecie i przywiązano do niego.

Alon nie wydał żadnego dźwięku. Zadała sobie pytanie, czy znowu uciekł do kryjówki, którą znalazł podczas ataku na zagrodę Parlana. Natomiast bez wątpienia nie stał się niewidzialny, gdyż oprawcy mówili o nim jako o zdobyczy. Jechali w ulewnym deszczu, kierując się na wschód, pozostawiając za sobą umarłych. Tirtha nie miała pojęcia, co się stało z niefortunnym Rudikiem. Nie wątpiła też, że Sokolnik dotarł do końca swej ziemskiej wędrówki, podobnie jak ów nieszczęśnik, który miał pomóc ją obrabować. Ale tajemnicza szkatułka nadal jechała wraz z nią. Tirtha doszła do wniosku, że nawet jej dusza nie straci więzi z owym skarbem, póki nie zwróci go prawdziwemu właścicielowi.

Czy należał on do kobiety, którą widziała w transie? Tej, którą dziwny ptak nazwał Ninutrą? Jeżeli poleciał, by sprowadzić pomoc, to ta pomoc nie nadeszła. Tirtha zaczęła się zastanawiać, co zaszło, gdy Nirel i Alon wynieśli ją ze zniszczonej tajemnej komnaty. Wszystko to jednak wydawało się jej bardzo dalekie i nic już dla niej nie znaczyło. Trzeba teraz tylko czekać i nie tracić nadziei, aż do ostatecznego spotkania. Wtedy okaże się raz na zawsze, czy krwawa przysięga obowiązuje również po śmierci i czy takie więzy zdołają przeciwstawić się Ciemności.

Pomyślała jeszcze raz o dziwnej kobiecie nie dlatego, że chciała ją prosić o pomoc — już nie była w stanie tego uczynić. Jeśli to Ninutra nałożyła na nią geas, to koniec nastąpi w wybranym przez tamtą miejscu i czasie. Tirtha na pewno później odzyska wolność, ale może — mimo że jej ciało nie potrafiło już walczyć — ostatnią bitwę miała jeszcze przed sobą.

Rozdział XVI

Możliwe, że czas i śmierć nigdy się ze sobą nad Tirtha nie spotkały; i możliwe, że coś nie pozwalało jej odejść ze świata, który dobrze znała. W każdym razie Tirtha dryfowała pomiędzy ciemnością, w której się zatracała, a postrzeganiem otoczenia. Był tam deszcz i burza, wiatry chłoszczące ziemię, zygzaki błyskawic. Ta walka żywiołów zdawała się w niczym nie przeszkadzać podróżnym. Jechali podczas najgorszej niepogody, jakby nad głowami mieli bezchmurne niebo.

Tirtha od czasu do czasu mimowolnie stykała się ze światem zewnętrznym, przechwytując dziwne fragmenty obcych myśli. Nie próbowała ich gromadzić ani się nad nimi nie zastanawiała, a przecież wiedziała, że ci, którzy ją wieźli, na pewno nie byli ze sobą zgodni. Wyczuwała obawy, gniew, urazę, zmęczenie, ale przede wszystkim strach. To uczucie górowało nad innymi i głównie dotyczyło przywódcy zbrojnych.

Podczas kolejnego przelotnego kontaktu z otoczeniem coś ją nagle unieruchomiło, schwytało w sieć. Nie była to chaotyczna emanacja uczuć któregoś z rozbójników, ale energiczna, władcza siła.

„Tirtho!” — Zabrzmiało niby głośny okrzyk tuż nad uchem, wyrwało z letargu, przywróciło przytomność jak wtedy, gdy nad jej ciałem toczyła się walka o szkatułkę. To wołanie odnalazło ją, dodało jej siły.

„Ty żyjesz… — Nie było to pytanie, ale żądanie. — Żyjesz!”

To szaleństwo! A jednak ta jej cząstka, która mogła odpowiedzieć, nie zaprzeczyła. Tirtha zastanowiła się przez mgnienie, czy fakt, że musiała dotrzymać złożonej przez jej przodków przysięgi i że nie została zwolniona z geas, nie podsycał w niej iskierki życia.

Nie szukała jej Wielka Adeptka, która uwolniła ich z więzienia, ani sługa Ciemności, który tutaj dowodził. Sokolnik nie żył. Więc może Alon?

Natychmiast otrzymała odpowiedź. Zaskakującą odpowiedź bez słów. Przecież nie mogła się mylić! Chłopiec żył i nie wycofał się do wewnętrznej kryjówki, skąd nie zdołałby do niej dotrzeć.

„Dokąd…” — Zmęczyła się, próbując sformułować nawet początek pytania. Niech umarli albo prawie umarli zaznają spokoju; nie chciała już być skrępowana obcą wolą.

„Na wschód… — Nie potrzebowała pytać pełnym zdaniem; Alon wychwytywał znaczenie tego, co dla niej samej było niejasne. — Dowodzi nimi sługa Ciemności, który sądzi, że jestem w jego mocy. Ale dwukrotnie widziałem tamtego ptaka!”

Ptaka, który odleciał podczas burzy? Co miał z nimi wspólnego jakiś ptak? Och, pozwólcie mi odejść. Tirtha usiłowała ponownie odpłynąć, zatracić się w spokojnej nicości.

„Wysłannik… Oni nadchodzą!”

Nie dbała o to. Chwilowy przypływ sił, który zapewnił jej Alon, nie wystarczył, by ją zatrzymać. Znowu zagłębiła się w mroku.

Później też było ciemno, ale inaczej. Krople deszczu już nie padały jej na twarz. Gdzieś, niezbyt daleko, musiało się palić ognisko, gdyż dostrzegła ponad sobą pełgający czerwonawy blask, nie mogła jednak odwrócić głowy, żeby odnaleźć jego źródło. Wpatrywała się nieruchomym spojrzeniem w nierówną kamienną powierzchnię. Widocznie schronili się w jaskini.

Pewnie był to jeden z wielu podobnych do siebie obozów, postojów w podróży — przynajmniej tyle pozwoliła jej stwierdzić słaba więź z otoczeniem. Tirtha leżała patrząc na skalne sklepienie. Może umierający lub umarli śnią o życiu i to właśnie był taki sen? Cieszyła się, że ból przeminął i że istniała jakaś bariera uniemożliwiająca jej kontakt ze światem realnym lub nierealnym, obojętne…

„Tirtho!” — Znów ktoś stara się mnie przywołać, pomyślała leniwie i z urazą. — Jesteś przytomna, wiem o tym. — Wyczuła gniew w tym bezgłośnym wołaniu. Alon potrafiłby z powodzeniem wyważać drzwi, które nie chciały się przed nim otworzyć.

„Ten ptak… jest tam, w nocnym mroku! Słyszałem dwukrotnie jego zew. Pomoc nadchodzi! Ten sługa Ciemności wie o tym i będzie starał się mnie wypróbować”.

Tirtha nie miała sił, żeby odpowiedzieć. Pobudki kierujące Alonem nic dla niej nie znaczyły. Jakiś cień pojawił się między nią a ogniskiem. Wysoka postać pochyliła się nad dziewczyną. Dostrzegła w mroku hełm i część twarzy. Obok pierwszego pojawił się drugi cień — to ktoś przywlókł do jej boku mniejszą, szczuplejszą postać.

— On zupełnie zgłupiał z przerażenia. Panie. Spójrz na jego twarz.

— Tak, spójrz na niego, Geriku! Ten dzieciak, na którego chciałeś zapolować dla własnej przyjemności, ma więcej sil w najmniejszym palcu u ręki niż ty w ramieniu! Zgłupiał z przerażenia? Bynajmniej. On się ukrywa. Ukrywa! Znam kilka sztuczek, które go wyłuskają, jak wyłuskuje się ze skorupy ugotowanego kraba fos.

Ciężkie ręce opadły na ramiona chłopca, zmuszając go do uklęknięcia obok dziewczyny.

— Myślałem, że bardzo go sobie cenisz, Panie, i żaden z nas nie śmiał go tknąć nawet palcem. A teraz chcesz zaryzykować jego utratę…

— Zawsze przychodzi taki czas, Geriku, kiedy trzeba zagrać o najwyższą stawkę. On od tego nie zginie, ponieważ pochodzi z innej rasy. Wprawdzie nieco go to osłabi, ale warto ponieść takie ryzyko, biorąc pod uwagę to, co przez to zyskamy. Nie będziemy dalej wieźć tej padliny. Przeszkadza nam w podróży, a teraz czas stał się naszym wrogiem. Nie tylko my jesteśmy poszukiwaczami. Powiem ci, Geriku, że nie chciałbyś stawić czoła niektórym spośród nich. — Cień zaśmiał się pogardliwie. — Teraz!

Tirtha nie wiedziała, co zrobił z chłopcem. Alon nie krzyknął, ale straciła z nim kontakt myślowy. Musiał się wycofać do swojej wewnętrznej kryjówki.

— Wydaje się, że nie spieszno mu. Panie! — odezwał się po dłuższej chwili Gerik. — Możemy spróbować jednej sztuczki albo dwóch…

— Milczeć! — Zabrzmiało to tak ostro, że nawet zbuntowany Gerik zamilkł.

Stojące obok Tirthy, splecione ze sobą postacie znieruchomiały jak posągi. Dziewczyna poczuła bardzo słabe dotknięcie, a raczej muśnięcie jakiejś mocy. Mniejszy cień poruszył się lekko. Oprawca podniósł jego bezwładne ramiona i skierował je w stronę Tirthy. Nieznana moc potężniała, karmiąc się radością.

Nagle rozległ się przenikliwy okrzyk, tak dziki i dziwny, jakby wydarł się z gardła żądnego krwi, atakującego żołnierza. Ponad ramieniem stojącego mężczyzny pojawił się inny cień. Zobaczyła go wyraźnie. Był to ptak zrodzony z ciała sokoła!

Sługa cofnął się o krok. Puścił ramię Alona i chłopiec osunął się na ciało Tirthy, jakby zupełnie opadł z sił, a jego mokre włosy spadły jej na twarz. Mimo to dziewczyna nie uwierzyła, że umarł, albo że tak jak ona stał się żywym-w-śmierci.

Ptak usiadł na ciele Alona, pochylił długą szyję i spojrzał Tircie prosto w oczy. Nie, to nie był ptak! Tirtha znów zobaczyła kobiecą twarz, która ukazała się jej w zrujnowanym zamku.

Ptak nie odrywał od niej wzroku — a może spoglądała na nią tamta kobieta — tylko przez chwilę. Później odwrócił się do stojącego obok sługi Zła i ponownie wydał okrzyk będący imieniem:

— Ninutra!

Mężczyzna w odpowiedzi krzyknął. A może było to wezwanie o pomoc, wołanie o poparcie w walce, którą uważał za nierówną?

— Rane!

Tirtha odniosła wrażenie, że sprowokował tym ptaka, który syknął ze złością. Później poderwał się z ciała Alona i rzucił na mężczyznę podnoszącego chłopca. Nic już nie zobaczyła, tylko usłyszała okrzyk bólu, a później przekleństwo. Dobiegły ją inne okrzyki — i nie wszystkie pochodziły z jednego gardła. Wyglądało na to, że ptak walczył też z innymi zbójcami.

Alon pozostał tam, gdzie był. Nie czuła już ciężaru jego ciała. Odezwał się do niej najcichszym z szeptów; zagłuszały go krzyki i odgłosy walki.

— Walczą. Ptak przelał krew. Ale sługa Ciemności wezwał pomoc i będzie ich więcej. Jest też ten, kto za nami idzie. Czas nagli. Och, Tirtho, trzymaj się, trzymaj, ponieważ ważą się jeszcze losy.

Dziewczyna przypuszczała, że chłopiec posłużył się mową, żeby nie zwrócić uwagi sługi Zła albo tych, których tamten wezwał. Lecz nie mogła odpowiedzieć, ani też nie chciałaby tego zrobić. Ta walka przestała już być jej walką. Stała się pułapką, w której Tirthę więziono, a pragnęła tylko jednego: wolności.

Odgłosy starcia ucichły i znowu cień mężczyzny padł na ciało Tirthy.

— Co mamy teraz zrobić z chłopcem. Panie?

— Zwiążcie go i dobrze pilnujcie — warknął ponuro tamten. — Za wiele tu się dzieje, żeby można było ponowić próbę.

Alona podniesiono i zniknął jej z oczu leżący bezwładnie na rękach dozorcy. Tircie zaś znowu pozwolono podryfować w błogosławioną nicość.

Obudził ją ból — raczej wspomnienie bólu — a może tak się jej wydawało. Ból nie był częścią jej samej, lecz znosiła go, zaciskając zęby, jak uprzykrzone brzemię, którego nie można zrzucić. Zobaczyła nad sobą niebo: szare i zachmurzone. Deszcz przestał już padać. Jej głowa podnosiła się i opadała, więc od czasu do czasu widziała przelotnie rozbójników. Jeden jechał obok niej, prowadząc na postronku kucyka, do którego ją przywiązano.

Znacznie bardziej niż otoczenie interesowało dziewczynę to, co działo się w niej samej: obudził się nie tylko ból, lecz także myśli. Tym razem nie była to reakcja na wołanie Alona, ale na coś, co sięgało ku niej…

Ciepło… ze szkatułki?! Czy skarb strzeżony przez jej klan był żywy?! Nie, to niemożliwe. Szkatułkę przecież zrobiono z metalu. Chyba że kryło się w niej coś, czego wcale się nie spodziewała: jakaś rozumna moc. Po Wielkich Adeptach można wszystkiego oczekiwać, a ta szkatułka już kiedyś do nich należała. Tirtha nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Od metalowej skrzynki spoczywającej w pobliżu jej serca, do której tak silnie przywarły jej dłonie, emanowało jakieś uczucie.

Tak! Trzymała szkatułkę tak mocno, jak wtedy, gdy podniosła ją z kamiennego stołu w tajemnej komnacie. Sznur przywiązywał ją do grzbietu kucyka, okręcono go też starannie wokół jej rąk, jak gdyby rozbójnicy nie wierzyli do końca, że jest martwa, i obawiali się, iż po odzyskaniu przytomności rzuci szkatułkę w takie miejsce, skąd nie zdołają jej wydobyć.

Martwa? Po raz pierwszy obudziło się w niej zwątpienie. Alon dał jej ogromną dawkę lekarstwa sprowadzającego leczniczy sen. Może narkotyk sparaliżował jej ciało i usunął ból, ale pozostawił ją przy życiu? Przypuszczenie, że mogłaby na zawsze pozostać w takim stanie, wydało się jej gorsze niż fizyczny ból i ogarnęło ją potworne przerażenie.

Niebo przejaśniło się trochę. Gdy głowa Tirthy znowu się uniosła wraz z ruchem wierzchowca, dziewczyna zobaczyła skrawek błękitu. Dostrzegła też tylną straż — samotnego jeźdźca, który niespokojnie oglądał się za siebie. Nie zauważyła żadnych śladów drogi. Jechali przez rozległe wrzosowisko z rozrzuconymi to tu, to tam okrągłymi pagórkami i wzgórzami. Wiosenna roślinność była już wysoka i miała świeżą, miłą dla oka barwę. Tirtha zobaczyła też sokoła kołującego na niebie i stado jakichś ptaków,

Była to bardzo spokojna kompania. Nikt nic nie mówił i tylko od czasu do czasu ciszę przerywał szczęk wędzideł i parskanie koni. Tirtha bez trudu odbierała uczucia jadących: mieszaninę niepokoju i strachu. Przypomniała sobie, że Gerik nie chciał przekroczyć granicy. Legendarne Escore dzieliło od Karstenu pasmo wzgórz, a nie ponure góry stanowiące zachodnią Zaporę Estcarpu. Mimo to podróż przez sporne tereny mogła budzić niepokój i nowi mieszkańcy Karstenu, nienawidzący i obawiający się tego, co Sokolnik nazywał czarostwem, nie chcieli dalej jechać.

Sokolnik… Został zastrzelony… Dziewczyna niejasno przypomniała sobie słowa jednego z rozbójników. Przy pomocy Alona wyniósł ją ze zrujnowanej twierdzy tylko po to, żeby znaleźć śmierć. A co się stało z jego magicznym mieczem? Była przekonana, że nie odważyłby się go zabrać żaden rozbójnik. Miecz-sztylet od początku zaakceptował Nirela, a Tirtha słyszała wiele opowieści o broni, która sama wybierała sobie właściciela — lub właścicielkę — i nie służyła nikomu innemu. W jej pamięci ożyło wspomnienie o tym, jak Sokolnik osłonił swoim ciałem ją i Alona przed walącymi się ścianami. Wojownik z czystą tarczą służy swemu panu aż do śmierci — tak nakazywał kodeks honorowy. Tirtha przypuszczała, że pod koniec podróży Nirel nie tylko żył zgodnie z kodeksem, ale ponadto zapomniał o jej płci i traktował ją jak rannego towarzysza broni. Przypomniała sobie jego ogorzałą twarz o zapadłych policzkach i dziwne żółtawe płomyki w głębi oczu, rozpalające się pod wpływem gniewu lub myśli, których nigdy nie poznała. Znalazł spokój i to było wszystko, czego mogła mu była życzyć.

A jaki los spotkał jego sokoła, który w tak dziwny sposób w chwili śmierci zamienił się w szaropiórego ptaka? I kim była Ninutra?

Nawet bezgłośne wymówienie tego imienia zmieniło tok myślenia dziewczyny. Tym razem nie zobaczyła kobiecej twarzy, lecz poczuła ciepło przenikające całą jej istotę. Tymczasem…

Tymczasem powietrze zgęstniało, zawirowało i skręciło się. Czy powietrze mogło tak się zachowywać? W pewnej chwili mimo swojego unieruchomienia i pozycji uniemożliwiającej obserwację otoczenia, zauważyła jakiś ruch nad ich głowami. Pasmo mgły — skąd przy takim jasnym dniu mogła się wziąć mgła?! Wyglądało to bowiem jak mała chmurka, która zawisła tuż nad nimi i razem z nimi podróżowała. Może tylko ona ją widziała? Jadący wokół niej rozbójnicy nie zareagowali.

Mgła? Nie, cień! Tylko któż widział w południe cień unoszący się w powietrzu! Cień zawirował, wydłużył się i zmaterializował. Tirtha zobaczyła ten sam miecz, który wisiał nad głowami ich trojga w Sokolim Rogu. Teraz też wydłużał się i poszerzał. Kryła się w nim nieznana groźba.

Na pewno nie dla niej, Tirtha nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Był to przejaw tej samej mocy, która już raz im pomogła w siedzibie jej przodków. Podobnie jak szaropióry ptak, ten dziwny miecz był zarazem ostrzeżeniem i wyzwaniem. Na poły oczekiwała dzikiego skwiru, imienia - wezwania rzuconego nad ich głowami.

Zamiast tego usłyszała głośne wołanie rozbójnika prowadzącego kuca, do którego ją przywiązano. Mężczyzna ściągnął wodze i zatrzymał oba konie. Głowa dziewczyny przechyliła się lekko na bok, widziała więc jego ramię, wskazujące niesamowity miecz. Podniosła się ogólna wrzawa. A później zabrzmiał głos tego, którego jeszcze nie widziała — sługi Zła.

— To tylko iluzje. Czyżbyście lękali się cieni?

— Są różne cienie — odparł zuchwale Gerik. — Jeśli to Jest iluzja, to czyja, Panie? W dodatku niesamowicie wygląda. Nie sądzę, żeby to i twój kompan od kielicha zgadzali się ze sobą. Powiedziałeś, że w Escore będą tacy, którzy nam pogratulują, gdyż wieziemy tego trupa z jego piekielną skrzynką i wyrostka, którego ciągniesz ze sobą, mimo że i on zaczyna przypominać umarlaka. Jesteśmy już w Escore, prawda? A przynajmniej tak nas poinformowałeś. Gdzież więc są ci twoi przyjaciele? Czy nie sądzisz, że ci, którzy dobrze ci nie życzą, znaleźli nas pierwsi? Uważam — głos Gerika stał się nieco głośniejszy, jakby zbliżał się do Tirthy — że wypełniliśmy naszą część umowy, Panie. Nie chcemy zadawać się z Mocami — pozostawmy czarostwo tym, którzy znają się na tym lepiej od nas. W księstwie dość jest łupów; po co mamy szukać guza?

Wydawało się, że rozbójnik, jedyny, którego Tirtha widziała, zgadzał się z Genkiem, gdyż puścił postronek wierzchowca dziewczyny i cofnął konia. Po chwili dołączył do niego inny, tak podobny, że musiał być jego kuzynem, a na pewno bliskim krewnym.

Tymczasem dziwny miecz w pełni się zmaterializował i wyglądał — przynajmniej w oczach Tirthy — bardzo solidnie. Wydłużył się też tak bardzo, że mógłby się nim posłużyć jedynie olbrzym wielki jak góra, a nie była to broń nadająca się do zwykłej walki.

Sługa Ciemności roześmiał się.

— Za późno, Geriku. Już raz ci to powiedziałem — chociaż może mi nie uwierzyłeś — ci, którzy wstępują na służbę do mojego pana (a zobowiązując się pomóc mi w pewnych sprawach, właśnie to zrobiłeś), nie mogą jej porzucić, kiedy im się spodoba. Dopiero wtedy, gdy ich w pełni wykorzysta! Spróbujcie się wycofać — jeśli wam się to uda!

Twarze rozbójników znajdujących się w polu widzenia dziewczyny zbladły pod warstwą brudu i opalenizny. Obaj odwrócili się jak jeden i dźgnęli konie ostrogami. Kuce pomknęły traktem. Zdążyły wszakże przebyć tylko jedną lub dwie długości, gdy nagle zwolniły biegu, rżąc głośno w dzikim przestrachu.

Naprzeciw nich przykucnął w trawie stwór, jakiego Tirtha nigdy dotąd nie widziała, chociaż nocny napastnik z granicznych gór był wystarczająco niesamowity i zły. Ta istota wydała się jej jeszcze gorsza, ponieważ nie miała w sobie nic z normalnego zwierzęcia. Przypominała z wygląd pająka i robiła wrażenie, jakby jedno z tych nieszkodliwych stworzeń, tkających rankiem sieci na łące, urosło nagle do rozmiarów kuca. Porośnięta była szorstką, szkarłatną sierścią, gęstniejącą w zbitą masę w pobliżu stawów wielkich kończyn. Ponad szczękami, które mlaskały, gdy sączył się z nich gęsty, zielony śluz, biegła linia mętnych, ciemnych oczu.

Dwaj rozbójnicy próbowali okiełznać znarowione wierzchowce, lecz nadaremnie. Kucyki odwróciły się błyskawicznie i przemknęły obok Tirthy, unosząc ze sobą jeźdźców, jak najdalej od potwora, który przykucnął i uważnie przyglądał się ludziom.

— Aaa…! — To musiał zawołać sam Gerik, jedyny spośród zbójców, który nie dał się zastraszyć swemu panu. Pomknął w stronę niesamowitego stworu, ze swobodą starego żołnierza ściskając w ręku ciężką włócznię. Pewnie, żelazną ręką trzymał swego wierzchowca, który rżał dziko i toczył z pyska pianę.

Pająkowaty potwór nie czekał na atak Gerika. Skoczył, narażając się na wbicie na włócznię. A wtedy koń rozbójnika stanął dęba albo odskoczył; Tirtha dobrze tego nie widziała. Przerażenie dodało wprawdzie kucykowi sił, ale jego krępe ciało nie sprostało zadaniu. Zwierzę poślizgnęło się i runęło na bok, ale przyznać trzeba, że dopiero wówczas, gdy włócznia przebiła brzuszysko monstrualnej istoty.

Może przykład Gerika dowodzący, że można pokonać stworu nasłanego przez sługę Ciemności, albo też osobowość przywódcy sprawiły, że uciekinierzy zawrócili. Znaleźli się znów w polu widzenia Tirthy, pędząc w stronę kłębowiska ciał: konia, potwora i człowieka. Wyciągnęli miecze, rąbiąc szkarłatne cielsko, gdzie się dało.

Kucyk Gerika kwiczał przeraźliwie, tak jak może krzyczeć tylko śmiertelnie przerażone i ranne zwierzę. Jego jeździec nie odzywał się. Być może impet uderzenia sprawił, że Gerik stał się łatwym łupem. Lecz sam potwór znalazł się w tarapatach. Dwukrotnie próbował skoczyć i dwukrotnie musiał się wycofać. Trujący zielony śluz lał mu się wąskim strumykiem z paszczy.

Później jeden z rozbójników zagłębił miecz w inteligentnym, złośliwym oku. Wyciągnął miecz i uderzył po raz drugi. Potwór trysnął zieloną cieczą; człowiek cofnął się z krzykiem, opuścił miecz na ziemię i zaczął biegać w kółko, wyjąc jak konające zwierzę i rękami szarpiąc twarz, jakby chciał zerwać skórę.

Częściowo oślepiony, utraciwszy dwie łapy, z włócznią bitą głęboko w wielkie brzuszysko, monstrualny pająk zdołał się podnieść z wciąż drgającego ciała kucyka. Zwrócił się przeciw drugiemu przeciwnikowi. Przednia noga, zakończona ostrym pazurem prawie tak długim, jak przedramię Tirthy, pomknęła w stronę człowieka, który cofnął się, machając bezładnie mieczem. Brzeszczot napotkał w powietrzu pazur i odbił się od niego. Ta część ciała potwora była dobrze chroniona. I znowu rozpylona trująca ciecz trysnęła z otworu gębowego niesamowitej istoty.

Rozbójnik zdążył odskoczyć do tyłu; miał więcej szczęścia niż jego towarzysz. A później głowa, ramię i górna część tułowia podniosły się z miejsca, gdzie potworny pająk przykucnął nad swą pierwszą ofiarą. Gerik zdołał się podnieść i ukląkł. Ściskając oburącz miecz, uderzył w odwrócone teraz od niego okrągłe cielsko. Wbite z całej siły ostrze zagłębiło się w szerokim grzbiecie aż po rękojeść. Z rany trysnął czarny płyn, opryskując Gerika, który znów upadł na ziemię i ostatecznie zniknął Tircie z oczu.

Jednak potwór wciąż jeszcze żył. Nie odwrócił się i nie rzucił na Gerika, nadal starał się dosięgnąć ostatniego już napastnika, który zaatakował z przodu. Rozbójnik wycofał się pośpiesznie. Później widać załamał się, odwrócił i pobiegł co sił w nogach, pozostawiając za sobą pająka próbującego w dalszym ciągu atakować!

Aż wreszcie poczwara przewróciła się: jej zdrowe kończyny nie były już w stanie utrzymać wielkiego cielska. Nie uznała się jednak za pokonaną, tryskając na wszystkie strony zielonym śluzem. Tam, gdzie tylko dotknęła ziemi kropla trującego płynu, unosiła się do góry smużka pary lub dymu. W powietrzu rozszedł się ohydny smród.

I właśnie wtedy ktoś pochwycił wodze kucyka, do którego przywiązano Tirthę, i zmusił zwierzę do kołyszącego kłusa. Odjechali z pola bitwy, nie udzieliwszy pomocy nieszczęśnikowi, który pełzał po ziemi z twarzą zamienioną w potworną maskę; jego przeraźliwy krzyk przerodził się w nie zrozumiały bełkot. Nie zobaczyła już Gerika, a trzeci rozbójnik, ten, który uciekł przed potworem, biegł za nimi wołając coś głośno. Jednak niewidoczny przewodnik wierzchowca Tirthy coraz bardziej się od niego oddalał.

Nierówny bieg kucyka uniemożliwiał dziewczynie dalszą obserwację. Nie wiedziała również, ile osób pozostało z całej grupy. Na pewno sługa Ciemności — może to nawet on trzymał wodze jej konia — a wraz z nim Alon. Czy był jeszcze ktoś? Sam fakt, że liczba prześladowców tak stopniała, mógłby ułatwić im ucieczkę, gdyby nie jej sparaliżowane ciało. Może Alon miał jakąś szansę. Bardzo chciała się z nim skontaktować.

Ból stał się silniejszy. Był w stanie nią zawładnąć i uwięzić w inny sposób. Teraz jednak jej umysł się rozjaśnił. Coś zmusiło ją do myślenia i do obserwacji tego, co znajdowało się wokół nich i nad nimi. Nad nimi!

Zadawała sobie wiele trudu, by podnieść głowę i co jakiś czas spojrzeć do góry. Tak, niesamowity miecz był tam nadal. Może to właśnie on nie pozwolił kucykowi wpaść w panikę i uciec na oślep od monstrualnego pająka. Czy to ten brzeszczot obronił ich też przed atakiem potwora, czy też było to raczej efektem szaleńczej brawury Gerika? Widok migoczących na mieczu symboli przypomniał jej, że Alon wsadził futerał ze zwojem do pętli pasa, który Sokolnik nosił przewieszony przez ramię. Jeżeli ci rabusie nie ograbili ciała, zwój nadal tam był. Zresztą, gdyby nawet miała go teraz pod ręką, i tak nie umiałaby się nim posłużyć.

Zbliżali się do końca pofałdowanej równiny. Dziewczyna dostrzegła przelotnie pagórki podnoszące się niczym stopnie do majaczących z jej obu stron wzgórz. Nie wiodła tam żadna droga, lecz Tirtha była pewna, że jechali szlakiem dobrze znanym słudze Ciemności.

Ponieważ nie śmiała skontaktować się z Alonem, a powinna tak długo, jak zdoła, pozostać panią swego ciała (w którym ból nasilał się z każdym krokiem kucyka), skupiła całą uwagę na zrodzonym z cienia mieczu. Nie był to w żadnym razie przejaw Ciemności. Doszła do wniosku, że odpowiadał — w sposób, którego nie dano jej zrozumieć — strzeżonej przez nią szkatułce. Czy była to broń kobiety, która objawiła się im w tajemnej komnacie?

„Ninutra…” — Tirtha nie wymówiła tego imienia na głos czy szeptem, lecz ukształtowała je powoli, litera po literze, w myśli, koncentrując się tak, jakby rzucała skomplikowany czar. Istniały słowa, które uzdrawiały; wiele z nich znała i posługiwała się nimi. Takie słowa same w sobie nie miały mocy, liczyła się ich intonacja oraz fakt, że od niepamiętnych czasów używano ich do budowy kanału dla uzdrawiającej energii.

Mocą były imiona. Istniały Wielkie Imiona, których nikt nie ośmielił się wymówić bez silnych zabezpieczeń. Jeśli to było jedno z nich… cóż z tego, przecież nie miała nic do stracenia. Życie teraz niewiele dla niej znaczyło. Jeżeli szkatułka, której strzegła (niezależnie od swej woli czy pragnienia), była związana z jednym z tych złowieszczych imion, to miała, choćby częściowo, prawo przywołać kryjącą się za nim Moc.

Zamknęła oczy. Serce zabiło jej jak młotem. Odzyskała kontrolę nad ciałem! Mogła podnieść i zamknąć powieki, czuć bicie własnego serca! Ponownie zacisnęła powieki, skoncentrowała się i jeszcze raz spróbowała zbudować z tego imienia obraz.

Najpierw zobaczyła płomienie, takie same jak te, które buchnęły z kątów ukrytej komnaty. Rozbłysły ostrzegawczo. Ostrzegawczo! Jakież to miało znaczenie dla kogoś, kto jak ona był o krok od śmierci?

„Ninutra!”

Odzyskała swobodę woli. Jeśli gdzieś istniała jakaś moc, którą mogła w ten sposób przywołać, niech przybędzie! Może i stała się zabawką, narzędziem sił, których nie rozumiała. Była jednak ostatnią z klanu Sokoła — klanu, który w przeszłości zawarł był pewną umowę. Tirtha miała dziwne uczucie, że jakaś część jej istoty przemknęła z szybkością światła przez otchłań czasu i znów wróciła do teraźniejszości.

„Ninutra!”

Tym razem nie zobaczyła obojętnej kobiecej twarzy. W płomieniach ukształtowało się (lub płomienie je przyniosły) oblicze kogoś podobnego do niej samej: młodej kobiety ze Starej Rasy. Wyczuwało się w niej wielką siłę, chociaż mogła być tylko głosem czy kanałem dla kogoś znacznie potężniejszego.

„Ninutra!”

Za kobietą wisiał widmowy miecz. Z mgiełki otaczającej twarz nieznajomej wyciągnęła się ręka. Palce zacisnęły się na rękojeści, odwróciły broń i uniosły gotową do ataku. Wtedy pojawiły się dwie inne postacie, podeszły do nowo przybyłej i stanęły po jej bokach. Tirtha widziała je bardzo niewyraźnie, przypominały słupy dymu lub mgły.

Tyle się dowiedziała: że są tacy, którzy mogą rościć sobie prawo do zrodzonego ź cieni miecza. Może nawet byli, na swój sposób, przychylnie do Tirthy usposobieni. Lecz to, co miało się wydarzyć, było znacznie ważniejsze niż los samotnej kobiety ze Starej Rasy, która dotrwa do końca, dotrzymując złożonej przez jej przodków przysięgi. A kiedy ten koniec nadejdzie, nie będzie dotyczył samej Tirthy, ale większych spraw.

Trzy mgliste postacie zniknęły, lecz miecz pozostał. Nadal przyciągał i skupiał wszystkie myśli dziewczyny, przytłaczał ją swą obecnością. Symbole na brzeszczocie płonęły gniewnie. Czerpała z nich siły, żeby wytrzymać ból szarpiący jej ciałem. Wysłuchano jej próśb, udzielono pomocy, bo była jeszcze potrzebna.

Tkwiła więc w samym centrum swej wizji, czepiając się jej całą siłą woli, siląc się ją przekształcić w zaporę przeciw bólowi. Nigdy się nie dowiedziała, jak długo trwało to czuwanie.

Miecz zaczął blednąc, ogniste symbole gasły, coraz bardziej zagłębiając się w zwężającą się i zmniejszającą głownię. Aż wreszcie pod zamkniętymi powiekami widziała tylko mrok.

Musiała długo trwać w transie, gdyż już nie jechała na kucyku. Jej powracające do życia ciało wyczuło, że leży na płaskiej, nieruchomej i twardej powierzchni. Zobaczyła wokół siebie światło, świetlne serpentyny strzelające w niebo jak wąziutkie płomienie olbrzymich świec. Światło to rozsiewało chłód i zło. To miejsce należało do Ciemności, bez względu na to, jakie światło pląsało w nim i wokół niego.

Poza wyniosłymi świetlnymi kolumnami Tirtha zobaczyła nocne niebo, lecz od migocących gwiazd dzieliła ją przezroczysta falująca kurtyna. Wydawało się, że nawet gwiezdna poświata musiała być osłonięta w tym złym miejscu. Z determinacją zebrała wszystkie siły i spróbowała odwrócić głowę.

Poczuła ból; ale ból się nie liczył, ponieważ była panią swojego ciała. Odrzuciła od siebie cierpienie, tak jak odrzuciłaby oślizgłego węża, który by nieświadomie na nią wpełzł. Później przekonała się, że może lekko poruszyć głową; dojrzała co nieco z tego, co znajdowało się z lewej. Nie była sama.

Niesamowity blask wydobywał się z kolumn lodu zamrożonego przed wiekami. Głęboko między nimi kryły się jądra mroku. Pomiędzy Tirtha a najbliższą śmiertelnie zimną kolumną siedział Alon.

Wyciągnięte do przodu nogi miał związane w kostkach, podobnie jak wykręcone do tyłu ręce. Podniósłszy wysoko głowę, patrzył prosto przed siebie. Sprawiał wrażenie zupełnie pogodzonego z losem, tak że nic już nie miało dla niego znaczenia.

— Alonie!

Nie spojrzał na nią, nie wyrwał się z transu. Czy wycofał się do bezpiecznej pustki? Wewnętrzny głos zapewnił ją, że nie.

— Alonie! — Wysiłek potrzebny do wymówienia tego jednego słowa bardzo ją osłabił.

Twarz chłopca lekko się ożywiła, ale mimo to wydawał się tak przygnieciony nieszczęściem, że nic do niego nie docierało. Obserwowała go dłuższą chwilę, nie mogąc zebrać dość sił, by ponowić próby nawiązania kontaktu.

— On odszedł, zostawił nas… z Ciemnością… — Alon wypowiedział te słowa niemal nie poruszając- wargami.

Tirtha ożywiła się. Chłopiec tylko przybrał maskę szoku i rozpaczy — w duchu wcale nie pogodził się z losem!

— To miejsce należy do Ciemności. Uważał, że się stąd nie wydostaniemy… — ciągnął Alon. — Nie przyzywaj. Ten, kto tu rządzi, zaraz się o tym dowie.

Nie przyzywaj? Czyżby Alon w jakiś sposób dowiedział się o jej wcześniejszych wysiłkach? Nie, nawet o tym nie wolno myśleć w tym miejscu! Zachować ostrożność! Jakaś Moc zrobiła tu więzienie — nie znała jej zasięgu — lecz najwidoczniej ten, kto ich tutaj przywiózł, był przekonany, że nie wydostaną się stąd.

Alon patrzył przed siebie, ale Tirtha zobaczyła, że choć ramiona miał wykręcone i związane za plecami, jego ręce się poruszały. Nie mógł dosięgnąć palcami węzłów — byłoby to fizycznie niemożliwe, a jednak, ku jej zdumieniu, gładził więzy, jakby głaskał lub poklepywał zwierzę. Zauważyła, iż nie igrał tak ze sznurem, lecz z plecionym rzemieniem.

Nie wiedziała, co zamierzał w ten sposób osiągnąć, ale na pewno miał w tym jakiś cel. Nie próbowała więc się z nim skontaktować, tylko przyglądała się, jak klepał, głaskał i pieścił rzemienie, jednocześnie sprawiając wrażenie śmiertelnie przerażonego.

Dziewczyna nagle sobie uświadomiła, że koncentrując się na chłopcu, może zwrócić na niego uwagę władającej tym miejscem siły. Starała się zatem odwrócić od niego myśli i zamierzała ponownie zamknąć oczy, gdy nagle dostrzegła jakiś ruch w miejscu połączenia rzemieni na rękach Alona.

Patrzyła na coś, co początkowo uznała za kłamliwą iluzję, która miała wprowadzić ich w błąd, obudzić płonną nadzieję. Ale jeśli była to iluzja, to wyjątkowo dobra! Rzemienne pętle, które Alon długo pocierał i pieścił czubkami palców, same się poruszyły. Zachowywały się jak węże, które zwinęły się w niewygodne dla nich sploty i teraz dobrowolnie je rozluźniały.

Węzły rozwiązały się same, pozwalając zsunąć się reszcie rzemieni, jakby kierowały nimi tylko własne pragnienia. Prześlizgnęły się przez ciało chłopca i powoli odpełzły. Jego pokryte pręgami ramiona opadły do przodu. Chłopiec nachylił się i dotknął czubkami palców rzemieni krępujących jego kostki.

Znowu zaczął je pocierać i pieścić. Tirtha uważnie przyglądała się twarzy zastygłej w grymasie rozpaczy. Ktoś patrzący z boku powiedziałby, że Alon jest sparaliżowany ze strachu, jak każde brutalnie potraktowane dziecko. Chłopiec nie poruszał wargami — nie mógł więc wypowiadać zaklęcia ani słów mocy.

I po raz drugi mu się udało. Rozluźniła się druga pętla. Alon odzyskał wolność. Nie poruszył się jednak, tylko siedział w obluzowanych postronkach. Później głęboko odetchnął i uparcie, z determinacją, zaczął rozcierać pręgi i zagłębienia na przegubach i ramionach.

Czy skrępowano go również więzami bardziej niewidocznymi niż te, z których właśnie się uwolnił? Czy Alon mógł się teraz wydostać poza świecące kolumny? Tirtha nie mogła się odezwać ani nic zrobić, mogła tylko patrzeć i czekać.

Wydawało się, że chłopiec nie wyczerpał swoich możliwości. Wprawdzie nadal siedział rozcierając ciało i patrząc przed siebie, lecz w jego spojrzeniu nie było ani rezygnacji, ani lęku. Zmysły Tirthy stopniowo odzyskiwały dawną ostrość. Pogodziła się z faktem, że znajdowała się we wrogim wszystkim ludziom miejscu, emitującym chłód, który coraz bardziej dawał się jej we znaki, w miarę jak budziło się jej ciało. Ale poza chłodem było jeszcze coś…

Alon po raz pierwszy zmienił pozycję; podciągnął pod siebie stopy i lekko przykucnął. Nie zwracał uwagi na Tirthę i nieruchomo wpatrywał się w pustkę. Jednakże dokonała się w nim subtelna zmiana, wydawało się, że czeka na jakiś znak.

Dziewczyna za wszelką cenę próbowała poruszyć głową i powieść spojrzeniem tam, gdzie Alon utkwił wzrok, ale bezskutecznie. Chłopiec przestał rozcierać przeguby i ramiona; sięgnął po kawałki rzemienia, które w jakiś sposób wciągnął w swoją służbę, i rozłożył je obok siebie. Jeszcze raz poruszył rękami. Znów posługiwał się palcami, przypuszczalnie gładził nimi rzemienie. Teraz ruchy były pewne i znacznie szybsze. Dziewczyna obserwowała go, a jednocześnie coraz wyraźniej wyczuwała, że zza upiornych kolumn tworzących dziwną klatkę przygląda im się uważnie jakaś istota. Wyziewy zła zamykały to miejsce niczym mury. Nie wiedziała, czy w pobliżu nie krąży wybawca, ale też nie odważyła się tego sprawdzić.

Alon powoli podniósł rękę, poruszając palcami, jakby kogoś przywoływał. Ciemny kształt posłuchał jego wezwania i podniósł się z bruku. Wąż? Nie, ten stwór był za cienki, nie miał też dostrzegalnej głowy, tylko w lekkim zgięciu uniesiony koniec. Rzemień! W jakiś sposób ożył, albo chłopiec utkał z niego iluzję!

Gdy Alon rozpostarł szeroko ramiona, rzemień popełzł w górę, aż zrównał się z jego głową. Chłopiec złożył dłonie, po czym jakby odepchnął je od siebie. Koniec rzemienia rzucił się w stronę świetlanej kolumnady i zniknął Tircie z oczu. Alon zaś nadal poruszał rękami, to unosząc je nieznacznie, to opuszczając, jakby trzymał w nich linę, która pełzła po bruku. Ukląkł, wyprostował się i tak skupił na swych działaniach, że aż odebrała aurę tego wysiłku.

Skoncentrował na tym wszystkie siły. Dziewczyna przypomniała sobie, że kiedyś poprosiła jego i Nirela, by użyczyli jej swej energii do dalekowidzenia. Czy mogłaby w podobny sposób pomóc Alonowi? Ból wciąż napierał na zapory, które stworzyła, żeby go powstrzymać. Runą, jeśli będzie próbowała dodać sił chłopcu.

Zamknęła na chwilę oczy i zastanowiła się nad ewentualnymi tego rezultatami. Wykorzystując całą swoją energię, Alon wiele ryzykował. Z drugiej strony, pozostała jej tylko wiara, że chłopiec walczy z wrogiem, który ich tu więził. Już dawno pogodziła się z faktem, iż rozumiał więcej, niż odważyłaby się przypuszczać.

Dokonała wyboru. Wolą można kierować i Tirtha to zrobiła, nim zdała sobie sprawę, że w ten sposób niszczy własne psychiczne zabezpieczenia. Zacisnęła powieki i nie przestawała myśleć o towarzyszu niedoli. Nie próbowała się z mm skomunikować, gdyż mogłoby to zwrócić uwagę strażnika, lecz starała się stworzyć w pamięci obraz, w którym dotykała ręką ramienia chłopca. Przez ten punkt spływała siła jej własnej woli.

Piekący ból przeszył ciało Tirthy. Zewsząd otoczyły ją płomienie, mimo to czepiała się stworzonej przez siebie wizji. Zadała sobie pytanie, czy ból może stać się źródłem mocy. Pochwyciła tę myśl, dodając do przekazywanej już energii moc, którą generowało cierpienie.

Znosiła okrutne katusze i chwilami wydawało się jej, że nie zniesie więcej. Co gorsza, nie wiedziała, czy w ogóle dotarła do Alona, czy zdołała go pobudzić, zasilić energią.

Ból wypełniał ją całą. Miała wrażenie, że ciało wzdyma się, nie mogąc go pomieścić. Pod czaszką rozgorzał i huczał wielki płomień. Na koniec Alon znikł, a za nim wszystko inne…

— Tirtho! — usłyszała, a później znów — Tirtho!

Imię aż zadźwięczało w ogromnej pustce. Coś odpowiedziało, protestując i opierając się, ale nie mogąc sprzeciwić się mocy tego głosu.

— Tirtho!

Trzy to magiczna liczba — tak głosiła starożytna nauka. Po trzykroć wezwana, musiała usłuchać. Ktoś ją przyciągał… przyciągał to, co z niej pozostało.

Przeszyło ja ostre dźgnięcie piekielnego bólu i urwało się. Obca wola rozerwała go jak znoszoną szatę, osłaniając Tirthę przed reakcją jej własnego ciała. Poczuła też, że zaczęty proces wciąż trwa, że powoli powraca do życia. Wiedziała już, że oddycha, choć szybko i nieregularnie, że słyszy uszami i widzi oczami.

Nie otaczały jej już olbrzymie trupie świece. Zapach i wyziewy Ciemności znikły. Zobaczyła światło, ale był to rumieniec nieba o wschodzie słońca, poczuła łagodny podmuch wiatru niosącego woń kwiatów. Jej uwagę przykuła twarz, którą ujrzała nad sobą, i wyciągnięte nad swą piersią ręce — lekko opalone, smukłe, o długich palcach. Zrozumiała, że to one powstrzymały ból.

Obok Tirthy klęczała znana jej z wizji dziewczyna, dziewczyna, która wtedy trzymała zrodzony z cienia miecz.

Nie była to Wielka Adeptka spoglądająca na nich obojętnie, bez cienia litości, a raczej kapłanka zwana Głosem. Służebna Ninutry pozostała człowiekiem i współczucie malowało się na jej twarzy i dźwięczało w głosie.

— Witaj, dziedziczko Sokolego Rodu, która dochowałaś wiary. Niebawem wypełnisz swoją misję. Zbliżamy się bowiem do końca — a może i do początku — jeśli taka będzie wola Wielkiej Mocy.

— Kim jesteś? — wykrztusiła z trudem Tirtha.

— Jestem Crytha — odparła kapłanka. Wyglądało na to, że nadszedł czas podawania imion. — Służę Tej, którą znasz, chociaż niewiele o Niej wiesz. Jestem Głosem Pani Ninutry, Władczyni Zrodzonego Z Cienia Miecza.

Odpowiedziało jej echo, gdy wymówiła to imię. Nad pochyloną głową kapłanki pojawił się ptak, który narodził się z konającego sokoła. Zaskwirzył głośno. Crytha oderwała spojrzenie od Tirthy, patrząc na coś lub kogoś poza nią.

— Tak, istotnie, czas jest bliski — powiedziała. — Szykujemy się do boju.

Rozdział XVII

Chociaż odgrodzona od bólu, Tirtha wciąż nie mogła się poruszyć i widziała tylko to, co znalazło się w zasięgu jej wzroku. Crytha nadal klęczała obok, ale po bokach kapłanki stanęli dwaj mężczyźni, a każdy na swój sposób przyciągał uwagę. Jeden był wysoki, szeroki w ramionach, o krępym ciele, jak przystało na topornika. Trzymał bowiem oburącz topór o dwóch ostrzach. Jego oczy spoglądały współczująco na Tirthę spod ozdobionego misternie rzeźbionym smokiem hełmu. Co jakiś czas omiatał wzrokiem otoczenie, jakby znajdowali się w miejscu, gdzie ciągle musiał być w pogotowiu.

Jego towarzysz był młodszy, bardziej smukły, o jasnej twarzy. W ręku trzymał miecz, jakim dawniej posługiwali się Strażnicy Graniczni. Nie należał w pełni do Starej Rasy, ale na pewno był człowiekiem. To on się odezwał:

— Zbliża się jakiś jeździec…

Crytha zrobiła uspokajający gest i powiedziała:

— Tak, ale oprócz niego jest jeszcze ktoś. Rane ku nam kroczy…

Topornik zważył swoją broń w ręce. Jego rysy straciły wszelką miękkość, a górna warga uniosła się niby u polującego śnieżnego kota.

— Jesteśmy za blisko jego źródła — zauważył.

— Nie możemy jej ruszyć. — Crytha przerwała mu i wskazała na Tirthę. — Czy dobre, czy złe. to będzie nasze pole walki. Ona też ma jeszcze do odegrania swoją rolę. — Kapłanka wstała. Wszyscy troje patrzyli we wskazanym kierunku.

Nieskończenie ostrożnie Tirtha zebrała siły i lekko poruszyła wspartą na czymś głową. Mogła znacznie dalej widzieć, nawet spojrzeć na szkatułkę spoczywającą na piersi. Jej ręce przywarły do tajemniczej skrzynki tak mocno, jakby były jej częścią.

Podniosła oczy i zobaczyła Alona. Nie stał jak tamta trójka, ale biegł co sił w nogach. Tirtha usłyszała głośne rżenie torgiańczyka, prawdziwy koński okrzyk triumfu.

W pobliżu były jakieś ruiny, pełno rozsypanych głazów, skruszałych murów. Dziewczyna nadal czuła docierający spoza nich chłód. Chociaż dzięki jakiejś sztuczce Mocy uwolnili się z więzienia Ciemności, to nie oddalili się od niego zbytnio. Otaczające ich ruiny mogły być pozostałościami świątyni, zamku albo niewielkiej wioski. Alon zniknął między sterczącymi resztkami kamiennych murów i po kilku chwilach wrócił, prowadząc konia za grzywę. Jeździec chwiał się w siodle, ozdobny hełm nie osłaniał już jego ciemnych włosów, a twarz pokrywała zakrzepła krew. Ale Tirtha wiedziała, iż żadna maska nie ukryje go przed nią.

Uwięzione w sparaliżowanym ciele serce dziewczyny zabiło młotem, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Sama była w połowie, nie, w trzech czwartych martwa, i oto ujrzała, jak Nirel powstał z martwych.

Wierzchowiec raczej szedł za Alonem, niż słuchał jeźdźca. Chociaż Sokolnik miał otwarte oczy, Tirtha zastanowiła się, czy w ogóle dostrzegał cokolwiek. Torgiańczyk zatrzymał się, zwiesiwszy głowę. Alon pogłaskał go po grzywie, mrucząc coś cicho. Jeździec poruszył się i spróbował się wyprostować. Jego przygasłe oczy oprzytomniały. Najwidoczniej zobaczył i poznał Tirthę. Później przeniósł spojrzenie na stojącą obok niej trójkę. Zobaczyła, że sięgnął do pasa metalowymi szponami. Nie nosił już miecza, w kaburze nie było pistoletu strzałkowego, miał w zasięgu ręki tylko płonącą jaskrawym blaskiem czarodziejską broń.

Zsiadł z torgiańczyka i może byłby upadł, gdyby nie uchwycił się końskiej grzywy. Crytha zrobiła krok lub dwa do przodu.

— Witaj, z dawna oczekiwany… — Wydawało się, że recytuje jakąś rytualną formułkę. — Bracie skrzydlatych wojowników, ty, którego wybrał Język Basira, witamy cię, choć nie z gościnną czarą, tylko może na twoją i naszą zgubę.

Sokolnik wpił w nią spojrzenie. Później puścił grzywę i niepewnie podniósł rękę do czoła.

— Ty jesteś… nocnym… gościem… — Przemówił ochryple, jakby wbrew woli. — Przybyłaś, żeby wyrwać mnie z objęć śmierci.

— Śmierci… — powtórzyła Crytha, kiedy milczenie się przedłużało. — Nie byłeś martwy, Sokolniku. Wrogowie pozostawili cię na pewną śmierć, ale ci, którzy służą Wielkim Władcom, nie umierają tak łatwo.

— Ja służę tylko jednej Pani — powiedział Nirel i zacisnął usta. Skorupa skrzepłej krwi kruszyła się i odpadała z jego twarzy. Włosy pokrywał kurz i zlepiała krew. — Tej pani… — Okaleczoną ręką wskazał Tirthę. — Czego od niej chcecie? Czy twoja Wielka Władczyni także rości sobie do niej prawo?

— Tak — odparła pośpiesznie Crytha. — I do ciebie również, z powodu tego, co nosisz.

Teraz ona wskazała, ale nie zaczarowany miecz, którego blask rywalizował nawet z dziennym światłem, tylko przewieszony przez ramię pas po strzałkowej amunicji. Nirel spojrzał w ślad za gestem Crythy, a później powoli zacisnął rękę na tym, co wywiózł z Sokolego Rogu: na futerale z ukrytym w nim nieczytelnym zwojem. Wyglądał na zupełnie oszołomionego, jakby to była ostatnia rzecz, którą spodziewał się znaleźć.

— Zawdzięczamy to mądrości twojej pani — dorzuciła żywo Crytha. Podeszła do Sokolnika i wyciągnęła rękę. Po omacku wyciągnął spadek po zmarłym wędrowcu i podał go kapłance.

Młodszy wojownik, który do nich dołączył, spojrzał przez ramię do tyłu, gdzie zdaniem Tirthy znajdowało się miejsce złych mocy, z którego ją wydobyli.

— Wyczuwam jakieś poruszenie — ostrzegł.

Topornik roześmiał się i machnął swoją groźną bronią.

— A gdzie go nie ma, Yonanie? Niech się rusza. Prędzej czy później spotkamy się w walce. I założę się o to — znów lekko podniósł i opuścił topór — że rezultat niezupełnie, albo wcale, nie spodoba się sługom Ciemności.

— Nadchodzi sam Rane. — Z futerałem w ręce Crytha wróciła do swoich towarzyszy.

— Czy to ma znaczyć, że jestem zbytnim optymistą?

Ach, czyż kiedykolwiek człowiekowi opłaciło się przewidywanie nieszczęścia? Złe przeczucia odbierają siły i chęci jeszcze przed walką. A to spotkanie dawno zostało przepowiedziane, więc co na to twoja Wielka Władczyni?

— Jesteś śmiały, Uruku. — Crytha spochmurniała. — Możesz władać jedną z Czterech Wielkich Broni, ale to nie znaczy, że wszystkie Bramy stoją przed tobą otworem.

Topornik zasalutował, lekko się uśmiechając.

— Pani Crytho, jako dwukrotnie żyjący człowiek wiele widziałem, wiele słyszałem i wiele dokonałem. Dlatego niewiele pozostało we mnie lęku. Byłem bogiem Thasów, mieszkańców podziemnego Królestwa Ciemności, i dwa razy dowódcą na wojnie. Teraz czeka nas decydujące starcie, więc pytam otwarcie, czy możemy liczyć na jakichś sprzymierzeńców?

Na jego pytanie odpowiedział Alon. Chłopiec postąpił do przodu. Torgiańczyk krok w krok szedł tuż za nim. Nirel, z ręką na szyi konia, kroczył obok.

— Masz nas…

Uruk odwrócił się do chłopca i uśmiechnął jeszcze szerzej.

— Dobrze to powiedziałeś, młodzieńcze. Sam się uwolniłeś z klatki Rane'a i wyciągnąłeś stamtąd również tę panią. Chętnie stanę do boju u twego boku… — Przeniósł spojrzenie na Sokolnika, który spotkał je z podniesioną głową. — Każdy wojownik, który włada jedną z Czterech Wielkich Broni, jest jak tarcza dla ramienia i mocny mur dla pleców. Witaj więc ty, któremu zgodził się służyć Język Basira. Ty zaś. Pani — teraz opuścił wzrok na Tirthę — pochodzisz ze Starej Krwi i najwidoczniej to spotkanie zostało zaplanowane dawno temu. Nie wiem, czym jest twoja broń — i nie wiem, czy będziesz mogła nią władać.

Tirtha spojrzała na szkatułkę, którą wciąż trzymała w zmartwiałych dłoniach.

— Nie mam pojęcia — przemówiła po raz pierwszy —czy to jest broń, czy też skarb. Wiem tylko, że jestem jego strażniczką i że geas nie został ze mnie zdjęty. Myślę, że jeśli chciałbyś polegać na moim udziale w walce, powinieneś zmienić plany. Moje ciało jest martwe i pozostaję w nim jedynie dzięki mocy, której nie rozumiem.

Usłyszała, że ktoś szybko wciągnął powietrze do płuc, i spostrzegła, że szpony Sokolnika pomknęły do przodu, a później się cofnęły. Ujrzała tylko szpony, nie spojrzała na jego twarz.

— Ranę! — Młodszy mężczyzna poświęcał niewiele uwagi reszcie zgromadzonych. Koncentrował się na czymś, czego Tirtha nie mogła zobaczyć.

W powietrzu wokół nich rozległ się głośny trzask, poczuli też gromadzącą się, zakreślającą szeroki łuk Moc. Uruk tylko raz spojrzał w stronę, w którą wpatrywał się jego towarzysz broni, a później zwrócił się do Crythy. Przestał się uśmiechać i zapytał ostro:

— Zadałem pytanie, co z twoją Wielką Władczynią?

— Zrobi to, co zechce — odparowała kapłanka. Tirtha pomyślała, że rozgniewało ją jego pytanie lub żądanie odpowiedzi.

— To prawda — Uruk wzruszył ramionami z rezygnacją — że Wielcy Władcy mają zwyczaj ukrywania swoich planów przed służbą. No dobrze. Jeżeli mamy walczyć, to przygotujcie się wszyscy. — Przebiegł spojrzeniem po ich twarzach. — Nie znam osobiście Rane'a. Wiadomo, że każda opowieść staje się większa, gdy powtarza ją wielu. Jest on sługą Ciemności, który włada własnymi mocami. Zdaje się, że niezadługo będziemy mogli poddać je próbie. Sokolnik wziął do ręki krótki miecz, któremu Crytha i Uruk nadali imię. Odszedł od konia i stanął obok Tirthy, jak przystało na drużynnika broniącego swojej pani. Obejrzała go od stóp do głów. Połatany płaszcz zniknął razem z uszkodzonym hełmem, drogim mieczem i pistoletem strzałkowym. Teraz zdjął z ramienia niepotrzebny już pas na strzałki i rzucił go na ziemię. Dłoń Nirela wydawała się niebieskawa, jakby blask gałki miecza przeniknął jego ciało.

Tirtha poczuła nową falę ciepła. Czyżby ręce, które tak długo były bezużyteczne i martwe, powracały do życia? Szkatułka rozbłysła oślepiająco. Alon podszedł do dziewczyny i stanął z drugiej strony. Ich trójka też szykowała się do walki i obrony. Chłopiec uczynił przyzywający gest. Z ziemi — chociaż przedtem go tam nie było — podniósł się i miarowo zakołysał jeden z rzemieni, które Alon uczynił swymi sługami. Jego koniec pomknął do garści chłopca. Alon okręcił część rzemienia wokół posiniaczonego i zakrwawionego przegubu, jakby chciał mu zapewnić solidne zakotwiczenie, a później jął wymachiwać luźno zwisającym drugim końcem.

Uruk podniósł topór, a Yonan wyciągnął miecz i oparł czubkiem o ziemię, trzymając oburącz rękojeść. Crytha zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na te przygotowania. Wyciągnęła z futerału pergamin z niezrozumiałymi symbolami i przyglądała mu się uważnie. Poruszała ustami, jakby cicho wymawiała jakieś słowa, jej twarz wyrażała jednak zakłopotanie. Potem szybko podeszła do Tirthy, położyła pergamin na wieczku szkatułki i stanęła między swymi towarzyszami. Następnie wyciągnęła przed siebie pustą dłoń.

Mgła zawirowała, skupiła się i zmaterializowała. Crytha trzymała w ręce Zrodzony Z Cienia Miecz. Tirtha gotowa była przysiąc, iż teraz ów brzeszczot był materialny i że wykonano go z tak samo dobrej stali, jak najzwyklejsze miecze. Runy na głowni rozjarzyły się, zgasły, po czym znów się zapaliły, jakby na moment przemknęły do innego czasu i miejsca.

Tirtha pomyślała o Wielkiej Adeptce, o której nie wiedziano, przyłączy się czy nie. Chyba jednak nie powinni liczyć na jej aktywny udział w walce. Wprawdzie to przy jej pomocy wydostali się z tajemnej komnaty w Sokolim Rogu, ale zaraz potem wpadli w ręce wrogów. A jeśli to wszystko było częścią jakiegoś planu? Może ceniono ich nie za to, kim byli, a jedynie za oddane przez nich usługi? Niewykluczone, że ona i Alon celowo zostali wydani w niewolę, żeby mogli znaleźć się w tym miejscu i o tej godzinie. W każdym razie Tirtha była pewna, że nie traktowano jej jako jedynej, niepowtarzalnej istoty, tylko jako narzędzie kontroli wobec zastygłej w jej uścisku szkatułki.

Kontroli? Dlaczego właśnie to słowo przyszło jej na myśl? Nie sprawowała przecież żadnej kontroli nad zaczarowaną skrzynką ani nad tym, co zawierała. Miała tylko nad nią pieczę. A przecież w jej snach Pan i Pani Sokolego Rogu…

Tirtha spojrzała na szkatułkę. Ciepła… coraz cieplejsza! Rozwinięty starożytny pergamin spoczywał na wieczku i dotykał jej rąk. Dziewczyna usiłowała przywołać niejasną myśl majaczącą na skraju świadomości. To było bardzo ważne! Klan Sokoła był strażnikiem — a ona była ostatnią z rodu!

Ale nie było tu Wielkiej Adeptki, chyba że jakaś jej cząstka przebywała teraz w umyśle kapłanki uzbrojonej w zrodzony z cienia miecz. Na pewno nie była w Tircie. Trzeba zrobić to co konieczne. I to ona, Tirtha, musi to uczynić. Rozpoczęła własne przygotowania. Posługując się w niewielkim stopniu mocą zwiększała jednak swoje zdolności. Ale będąc strażniczką Mocy — musiała ulec przemianie! Jej ciało było nieruchome i pozostały jej tylko myśli.

Wyobraziła sobie tajemniczą szkatułkę, tak jak widziała ją we śnie: stojącą na wysokim stole, w równej odległości od pana i od pani zamku. Co kryło się w jej wnętrzu? Czego mieli strzec? Otwarta szkatułka — nawet za cenę uwolnienia i ujawnienia swej zawartości — sama musi wziąć udział w bitwie; nie będzie bezwolną zdobyczą, o którą się walczy.

Było ich dwoje — pan i pani… Czy do wypełnienia misji potrzeba było dwojga, mężczyzny i kobiety? Równowaga to podstawowe prawo natury, w tym również czarostwa. Czarostwo… Sokolnik tak nazwał jej amatorskie paranie się nieznanymi mocami. A przecież sam trzymał w ręku oręż, który topornik obdarzył imieniem, jedną z czterech czarodziejskich broni.

Dwoje musiało przywołać… Może więc Alon? Nie podniosła oczu na stojącego obok niej chłopca. Starała się odgrodzić od zewnętrznego świata. Jeżeli zacznie się bitwa, nie tylko nie zdoła nikomu pomóc, ale może nawet zaszkodzić. Trzeba zająć się tym, co do niej należy.

Przypominało to błądzenie po omacku przez nieznane, ciemne izby i korytarze, kiedy nie wiadomo, czy skręciło się we właściwym kierunku. Było ich dwoje i otwarta szkatułka…

— Nirelu… — Imiona… Bardzo ważne były prawdziwe imiona. W jej obecności Sokolnik powierzył swoje Alonowi. Wobec tego jej także, bez względu na to, czy miał taki zamiar, czy też nie. Oddał swój największy skarb, chociaż nie bezpośrednio. „Nirelu… Nirelu…” — Wezwała go trzykrotnie w myślach.

Tirtha nie patrzyła na Sokolnika.

„Podaj mi — zażądała bez wahania — rękę, w której trzymasz miecz”.

Metalowe szpony… Nie, ciało musi dotknąć ciała, tak jak zrobiło to tamtych dwoje, z których rodu pochodziła.

Czy ją usłyszał? Czy odpowie? Tirtha skoncentrowała myśli, skupiła wszystkie siły. Te ciemne korytarze — tak! Wybrała właściwą drogę, chociaż nie wiedziała, dokąd ją to zaprowadzi i czy może się okazać niebezpieczne. Ale tak naprawdę, cóż jeszcze mogło zagrozić jej, która była żywa-w-śmierci? Nirel również jest w niebezpieczeństwie, ale teraz nad nimi wszystkimi zawisła zguba i któż oceni, komu bardziej zagraża?

Tirtha wyczuła jakiś ruch z prawej strony. Na górną część jej ciała padł cień. Zobaczyła wciśnięty między szpony zaklęty miecz, lecz ku jej piersi i szkatułce wyciągnęła się prawdziwa ręka, brudna, posiniaczona i zakrwawiona.

Szkatułka… Kiedy wróg próbował ją zagarnąć, najpierw zginął jeden z nich, a później tamten nieszczęsny więzień. Zabrać, wbrew jej woli, wbrew powierzonemu jej obowiązkowi. Teraz wyraziła zgodę i była przekonana, że ma rację. Jeżeli się myliła, Nirel umrze straszną śmiercią. Ale jeśli nawet dręczyły go jakieś obawy, nie zdradził tego drżeniem ręki.

Oparł swoją dłoń na splecionych dłoniach dziewczyny. Nie czuła jej ciepła może dlatego, że jej ręce były martwe albo z powodu rozpalającego się w zaczarowanej skrzynce ognia.

— Pomóż mi wstać, panie z Sokolego Rodu! — rozkazała.

Zobaczyła, że Nirel zacisnął rękę na jej dłoniach. Machnięciem palców strącił pergaminową kartę. Uniosła się do góry, jakby pochwycił ją niewyczuwalny wiatr. Lecz jej bezwładna ręka, którą tak mocno ściskał, poruszała się!

W tej samej chwili rozległ się tak głośny ryk, że o mało nie ogłuchli. Za nim przemknęła falą ciemność, wynurzając się spoza Tirthy. Poruszały się w niej jakieś kształty. Dziewczyna usłyszała okrzyki, widziała błyski, które mogły pochodzić od topora, od mieczy, a nawet od długiego bicza.

Nie, ona i Nirel mają inne zadanie. Jeżeli Sokolnik posłucha swego instynktu walki i stanie do boju z tym, co się wynurzyło, będą zgubieni! Nie może tego zrobić!

Błękitne światło miecza w jego szponach nadal nad nią wisiało, łącząc się z poświatą szkatułki. A ręka Nirela pozostała na jej dłoni! Zgodnie z jej prośbą powoli podnosił wieczko. Stanęło wreszcie pionowo i buchający ze szkatułki blask rozjarzył się jeszcze jaśniej. Ręka Nirela wciąż spoczywała na jej dłoniach, przytrzymując je. Tirtha nie mogła zobaczyć wnętrza szkatułki, gdyż przesłaniało je otwarte wieko.

— Nadszedł czas, Ninutro! — zawołała głośno. — Klan Sokoła dotrzymał przysięgi!

Nie wyłoniła się jednak ani nie stanęła przy niej kobieta o obojętnej twarzy ani jej kapłanka. Z mroku wyszedł ktoś inny.

Wyglądał jak człowiek, ale może tylko jak szatę przywdziewał tę postać, kiedy spotykał się z ludźmi. Nie był uzbrojony, nie nosił też kolczugi, tylko sięgające pasa, obcisłe spodnie z gadziej skóry. Skóra była czarna, a brzegi łusek połyskiwały szkarłatem świeżo przelanej krwi. Obnażona ciemna skóra torsu była gładka, a twarz niebywale urodziwa. Na głowie miał obcisłą czapkę z identycznej czarno-szkarłatnej skóry, otoczoną nad czołem szerokim pasem ze szkarłatnych kamieni. Nowo przybyły podniósł ręce i Tirtha zobaczyła błonę łączącą palce.

Wyciągnął je dłońmi do góry, jakby oczekiwał, że ktoś coś na nich położy. Nie musiał wyrażać żądania: pragnął tego, czego z Nirelem strzegła.

— Nadszedł czas. — Jego wargi się nie poruszyły, mimo to słowa zadźwięczały w ciszy. W ciszy, choć bowiem nadal kłębiła się wokół nich czarna chmura, nie widzieli błysków broni ani nie słyszeli odgłosów walki.

— Ja… jestem… z krwi… Sokoła… — Tircie wydawało się, że olbrzymie brzemię przytłacza jej pierś, tak że musiała wprost wydusić z siebie odpowiedź, robiąc między słowami przerwy na oddech.

— Umierasz — odparł przybysz z taką samą obojętnością, jaką wyczuła w Ninutrze. — Twoja śmierć może być lekka i szybka. Ale może też być inna…

— Ja… jestem… z krwi… Sokoła. Pan i pani — to oni sprawują pieczę…

— Pan? — zadrwił przybysz. — Nie widzę tu żadnego pana, tylko niegodnego żebraka, w którego się zmienił bezdomny wojownik.

— Wybrałam go z własnej woli, gdyż mam do tego prawo…

Przez chwilę Rane nie odpowiedział, tylko utkwił wzrok w Nirelu. Tirtha wiedziała, co teraz robił, tak dokładnie, jakby wypisał to w powietrzu między nimi. Odwoływał się do odwiecznych wierzeń i przesądów Sokolników: przypominał niechęć i pogardę wobec kobiet zakodowaną w umyśle klęczącego obok niej mężczyzny. Usiłował w ten sposób zerwać ich przymierze. Nirel sam musiał stoczyć ten bój. Nie mogła mu pomóc. Może już przegrał tę walkę?

A jednak jego ręka pozostawała na jej dłoniach i wetknięty w szpony miecz nadal je oświetlał.

Nie wiedziała, co Rane obudził w Sokolniku. Przekonała się też, że nie mogła dotrzeć do Nirela myślą. Czy mieczowa przysięga, najsilniejsza międzyludzka więź, jaką znał, stanie się chroniącą go zbroją?

— Więc giń, głupcze!

Rane opuścił ręce. Już nie czekał na dar. Zacisnął palce. Tirthę przeszył straszny ból — palący ból, który cal po calu trawił jej ciało. Z wysiłkiem powstrzymała się od krzyku. Jeżeli Nirel puści jej ręce i wyrzeknie się tego innego przymierza — wtedy tamten zwycięży!

Kawałek pergaminu z niezrozumiałymi symbolami, który dotąd trzepotał w powietrzu nad szkatułką, nagle zaczął się skręcać. Przez mgłę bólu przesłaniającą oczy Tirtha zobaczyła, że przybiera postać ptaka. Nie szaropiórego wysłannika Ninutry: ten ptak był ciemniejszy, równie czarny, jak otaczające ich chmury.

Sokół… Nie miał nogi, zwiesił bezsilnie głowę, bił skrzydłami z widocznym wysiłkiem i z trudem utrzymywał się w powietrzu. Mimo to rzucił się w stronę Rane'a, ku jego twarzy, jakby chciał wydziobać mu oczy. Tirtha słyszała, że kiedyś tresowano do tego sokoły bojowe.

Sługa Ciemności podniósł rękę, by odpędzić ptaka. I w tej samej chwili poruszyły się metalowe szpony. Zaklęty miecz pomknął w powietrze, przeleciał nad pałającą blaskiem szkatułką, mierżąc prosto w ciemną pierś Rane'a.

Tirthę oślepiła czerń i czerwień skierowanego ku górze wybuchu ogromnej energii. Poczuła znów straszny ból ręki, która budziła się do życia; to Nirel przyciskał jej obolałe dłonie, napierając na wieczko szkatułki, żeby ją zamknąć. Dziewczyna skręciła się w męce, krzyknęła na całe gardło i zapadła w mrok.

Senność, zadowolenie, poczucie, że świat jest taki, jaki powinien być… Jaki świat? Gdzie? Przecież była martwa.

Czy umarły może słyszeć bicie własnego serca, wciągać głęboko do płuc wonny wiatr? Nie czuła bólu.

Tirtha powoli otworzyła oczy. Słońce świeciło wysoko na niebie, słońce początku lata. Powróciła do sił, czuła się tak dobrze, jak nigdy dotąd. Cała dotychczasowa nędzna egzystencja wydała się jej śmiercią. Miała wrażenie, że dopiero teraz obudziła się do nowego życia. Jej ciało było zdrowe. Instynktownie posłużyła się zmysłem uzdrawiania. Wyglądało to tak, jakby stanęła nad własnym ciałem i zajrzała do wewnątrz. Nie znalazła ani ran, ani złamań. Odzyskała zdrowie!

Leżała w dziwnym miejscu: w okrągłym zagłębieniu wypełnionym czerwonym mułem, który pachniał dobrze jej znanymi ziołami. Usłyszała stukanie i spojrzała w dół. Ktoś oblepił mułem całe jej ciało. Muł stwardniał i stworzył twardą skorupę. Jakiś ptak siedział na jej stopach i uderzał dziobem w zaschnięte błoto, które odpadało kawałkami. Jakiś ptak? Nie, sokół, czarny, silny — iż dwiema nogami!

Kątem oka dostrzegła obok jakiś ruch. Szybko odwróciła głowę. Klęczał tam Nirel i wszystko było takie samo jak wówczas, gdy złączyli się, żeby otworzyć zaklętą szkatułkę. Jego ciemne włosy nie były zlepione krwią. Ani na jego głowie, ani na nagim ciele nie zauważyła żadnej rany czy blizny. On także uderzał rękami w pokrywającą ją skorupę. Dwiema rękami. Metalowe szpony znikły — znów miał dziesięć palców.

Tirtha aż jęknęła z zaskoczenia, a Sokolnik uśmiechnął się. Nigdy nie przypuszczała, że taki uśmiech mógłby rozjaśnić jego dobrze znaną, poważną twarz. Podniósł do góry nową rękę, rozłożył palce, zacisnął je i ponownie rozłożył.

— To… — Zaparło jej dech w piersi ze zdumienia.

— To czarostwo — odparł wesoło. Tirtha zdziwiła się tym tak bardzo, że zadała sobie pytanie, czy przypadkiem nie jest to ktoś inny w ciele Nirela. Spojrzawszy jednak w jego sokole oczy zrozumiała swoją omyłkę. — Czarostwo Escore — wyjaśnił. — Jesteśmy tutaj długo, pani, i dobrze się nam to przysłużyło.

— Szkatułka! — Przypomniała sobie nagle.

— Na klanie Sokoła już nie ciąży geas — powiedział, zdzierając palcami duży okruch suchej gliny. — Odebrała ją ta, która geas nałożyła. Dawno temu, gdy zapanowała tu Ciemność, odesłała ją w bezpieczne miejsce razem z twoimi przodkami, którzy przysięgli jej strzec. Teraz szkatułka powróciła, żeby służyć jako broń we właściwych rękach.

— Ninutry?

Skinął głową, wciąż zdejmując z niej glinę, a później ujął dłoń Tirthy i przyciągnął do siebie. Tirtha spojrzała na niego znad splecionych rąk.

— Nadal jestem kobietą. — Zupełnie zapomniała o Wielkich Adeptach i ich sprawach.

— Tak jak ja jestem mężczyzną.

— I Sokolnikiem? — Jeszcze nie zdążyła zaakceptować zmiany, która się w nim dokonała. Niejasno utkwiła jej w pamięci senna wizja: pan i pani z klanu Sokoła, złączeni więzami, których nigdy nie zaznała, ani nie spodziewała się poznać, chociaż teraz mogły na nowo zaistnieć.

Nirel odwrócił głowę i zaćwierkał. Sokół wzbił się w powietrze, wydał przenikliwy okrzyk i usiadł mu na ramieniu.

— Co się tyczy jego — podniósł wolną rękę i pogłaskał ptaka, który pod dotknięciem pochylił głowę — trzymam się dawnych obyczajów. Ale teraz należę do klanu Sokoła. — Czyż sama tak nie powiedziałaś, pani?

Czyżby w jego głosie zabrzmiała nuta niepokoju? W niej szukał potwierdzenia tego faktu?

— Należysz — powiedziała stanowczo i pozwoliła mu się podnieść z błotnej kąpieli. Nie tylko ich ciała zostały tutaj oczyszczone i uzdrowione. Być może, czekają ich jeszcze dalsze zmagania ze sługami Ciemności — więcej bólu, potrzeba mobilizacji wszystkich sił, ale żadne z nich już nigdy nie będzie samotne.

— A Alon? — Po raz pierwszy przypomniała sobie ich młodego towarzysza podróży.

— Szuka swojego prawdziwego miejsca na świecie.

Tirtha skinęła głową. Tak, na pewno tak się stanie. Alon był teraz naprawdę wolny.

— Oboje należymy do klanu Sokoła — powiedziała cicho.— I niech odtąd siły Ciemności strzegą się wszystkich sokołów, panie mój, Nirelu.

Objął ją ramieniem i mocno przytulił. Sokół Wzbił się do góry i poszybował w niebo, a oni szli razem i oddalali się od przeszłości.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Norton Andre ŚC 3 06 Wielkie Poruszenie Sokola Magia
Norton Andre ŚC 1 8 Estcarp Brama Kota
Norton Andre ŚC 1 6 Estcarp Czarodziejskie miecze
Cykl Świat Czarownic ~ Estcarp tom VII Strzeż sie sokoła
Norton Andre ŚC 2 7 High Hallacku Saga o Gryfie Gryf w chwale(1)
Norton Andre ŚC 2 6 High Hallacku Saga o Gryfie Kryształowy Gryf
Norton Andre ŚC 3 08 Wielkie Poruszenie Magiczny kamień
Norton Andre ŚC 3 04 Wielkie Poruszenie Pakt Sokolników
Norton Andre ŚC 3 05 Wielkie Poruszenie Na Skrzydłach Magii
Norton Andre ŚC 4 5 Zbiory Opowiadań Opowieści ze Świata Czarownic 3
Norton Andre ŚC 3 02 Wielkie Poruszenie Morska Twierdza
Norton Andre ŚC 2 3 High Hallacku Czary Świata Czarownic
Norton Andre ŚC 3 01 Wielkie Poruszenie Port Umarłych Statków
Norton Andre ŚC 3 03 Wielkie Poruszenie Wygnanka
Norton Andre ŚC 4 1 Zbiory Opowiadań Mądrość Świata Czarownic
Norton Andre ŚC 2 5 High Hallacku Klątwa Zarsthora
Norton Andre Cień Sokoła
Norton Andre Troje przeciw Œwiatu Czarownic
Norton, Andre Mistrz Zwierz¹t

więcej podobnych podstron