zbiorowa Na San Domingo Obrazy i wspomnienia


OPPMAN ARTUR

NA SANDOMINGO

PRZEDMOWA.

Dziś, gdy Polska cała, w posadach wstrząśnięte, zorana potokiem granatów i szrapneli, czeka na wielki dzień odrodzenia, jakże miło, "wśród wojennych hałasów", siąść z książką w ręku i zatopić się myślą w dawno minionej, a jednakże tak podobnej do dni dzisiejszych, przeszłości.

Niema i nie było kąta na świecie, gdzie nie stąpnęłaby noga Polaka, gdzie nie lałaby się polska krew w nadziei, że nie pójdzie na marne, że zakwitnie kiedyś kwiatem, zaszumi ziarnem na pożytek ukochanej ojczyzny.

Przed stu dwudziestu laty garść czujniejszych, energiczniejszych duchów w dalekiej Italii rozpoczęła stuletnią walkę o wolność.

Mazurek Dąbrowskiego grał im na obcej ziemi, prowadził do ataków, krzepił w obozach, dawał moc wytrwania wśród męki, nędzy, głodu i niedoli.

Kartą najmniej znaną z księgi tych bohaterskich czasów jest niewątpliwie wyprawa na SanDomingo. Wysłani na śmierć pewną przez pierwszego konsula, któremu przeszkadzali już ci dzielni "w locie do korony", zatułani pod skwarnem niebem Haiti, mordowani przez krwiożerczych, rozszalałych, bo broniących swej wolności murzynów, dziesiątkowani przez żółtą febrą, wyginęli owi nieszczęśni rycerze prawie do ostatniego. Garść wróciła zaledwie; garść, której nic złamać nie mogło. I przynieśli z sobą, jak zawsze, nieskalany honor żołnierza polskiego i uznanie wrogów, którzy im ofiarowali — nieprzyjętą oczywiście — naturalizacyę, jako dowód, iż umieli ocenić nietylko ich rycerskie męstwo, ale i ludzką szlachetność.

W książce niniejszej podajemy czytelnikom trzy pamiętniki polskie o SanDomingo. Więcej ich niema. Dwa z nich: Wierzbickiego Luxa i Kazimierza Małachowskiego, nie wyszły dotychczas osobno, drukowane były w czasopismach niezmiernie rzadkich i trudnych do znalezienia. To, co istnieje w pamięinikarstwie polskiem o wyprawie na SanDomingo, znajduje się tu w całości.

Na dalekie groby poległych przed latami pod skwarnem niebem Antyllów rzućmy wspomnienie i łzę żalu.

Walczyli oni o wolność, która ich potomkom oby dziś zajaśniała.

A. O.

WYCIĄG Z PAMIĘTNIKÓW

PUŁKOWNIKA PIOTRA BAZYLEGO WIERZBICKIEGO.

Od dzieciństwa prawie będąc żołnierzem, wychowałem się, wzrosłem i zestarzałem w obozach. Przeszedłszy wzdłuż i wszerz Europę prawie całą, przez lat kilka walcząc pod skwarnem niebem Antyllów, śmiało powiedzieć mogę, żem wiele widział, wiele doświadczył, wiele pamiętam.

Na starość powróciwszy do rodzinnej chaty, otoczony żoną i dziećmi, gdym opowiadał im nieraz dawną wojaczkę, gdzie człowiek był, co robił, przyszła mi myśl zebrania tego wszystkiego, co pamięcią ogarnąć mogłem, myśl napisania wspomnień moich. Nie uganiam się bynajmniej za sławą pisarską, do której żadnego prawa rościć sobie nie moge, bo kto przez lat kilkadziesiąt był żołnierzem, ten się piórem władać nie nauczył. Piszę jednak dla dzieci moich, piszę, ażeby uwiecznić pamięć zmarłych moich współbraci, piszę nakoniec dla was, współ

towarzysze moi, którzy razem ze mną w domowem zaciszu spokojnie resztę dni waszych pędzicie — dla was, których liczba tak dziś małą została!

Wielkie wypadki, które się przed oczami naszemi przewinęły, zniknęły jak sny znikome, została po nich pamięć, którą dla potomności przechować najświętszym jest obowiązkiem! Dzieje wyprawy wojsk francuskich do wyspy SanDomingo mało są znane czytelnikom naszym, udział zaś, jaki w nich nasi współziomkowie mieli, grubą niewiadomością pokryty. Przedsięwziąłem zatem opisać, gdzie byłem, co na własne oczy widziałem, a prostotę i, że tak powiem, dobroduszność opowiadań moich niechaj mi wolno będzie okupić najskrupulatniejszą w najmniejszych szczegółach prawdą. Nim przystąpimy do opisania wyprawy, która niejako wiek XIX rozpoczęła, rzućmy nasamprzód okiem na wyspę SanDomingo, przebieżmy jej dzieje, zastanówmy się nad tem, czem była, i czem jest za naszych czasów.

Wyspa SanDomingo, nazywana dzisiaj Haiti, jest jedną z największych i najżyźniejszych z pomiędzy wysp Antylskich. Długość jej, licząc od wschodu na zachód, do stu sześćdziesięciu mil francuskich. dochodzi, szerokość do pięćdziesięciu kilku mil w niektórych miejscach.

Wyspa SanDomingo odkrytą została w roku przez Krzysztofa Kolumba, który ją przezwał podówczas Hispaniolą, od krajowców nazwana Haiti, co znaczy w ich języku górzystą; nakoniec przybrała nazwisko SanDomingo od miasta tego imię

nia, stolicy tej części, która do Hiszpanów należała Do roku cała wyspa bezpośrednio była ich własnością, wtedy dopiero niektóre osady holenderskie i francuskie, zająwszy część jej północną, założyły miasto CapFrançais, które za stolicę swoją na tej wyspie obrały. Odtąd posiadłości francuskie rozszerzać się tam zaczęły i nakoniec w roku Hiszpania traktatem ryswickim ustąpiła Ludwikowi XIV całej zachodniej wyspy SanDomingo. Jeszcze w roku ludność osad francuskich na tej wyspie wynosiła do , głów wogóle, z których , białych, , mulatów wolnych i , niewolników czarnych. W osadach hiszpańskich było wogóle , mieszkańców, pomiędzy którymi znajdowało się tylko do , niewolników. W tymże samym roku osady francuskie za , , franków wysyłały kolonialnych towarów do Francyi, a za , , francuskich towarów wprowadzały do siebie. Zmiany zaszłe we Francyi zgubny wpływ wywarły na kwitnący stan tej wyspy, a postanowieniem z dnia marca wyłączając wolnych mulatów od praw obywatelskich i od udziału w obradach kolonialnych, wzburzyły umysły i przygotowały wypadki, które się stały powodem tylu okrucieństw i krwi rozlewu. Napróżno w roku chciano prawa mulatów przywrócić; nadciągnęła burza i nie tak prędko uśmierzoną być mogła. Mulaci, połączeni z murzynami, przeciwko białym podnieśli oręż. W roku cała część północna wyspy stała się pastwą płomieni, a do dwóch tysięcy białych okrutną śmierć znalazło, bez

nia, stolicy tej części, która do Hiszpanów należała Do roku cała wyspa bezpośrednio była ich własnością, wtedy dopiero niektóre osady holenderskie i francuskie, zająwszy część jej północną, założyły miasto CapFrançais, które za stolicę swoją na tej wyspie obrały. Odtąd posiadłości francuskie rozszerzać się tam zaczęły i nakoniec w roku Hiszpania traktatem ryswickim ustąpiła Ludwikowi XIV całej zachodniej wyspy SanDomingo. Jeszcze w roku ludność osad francuskich na tej wyspie wynosiła do , głów wogóle, z których , białych, , mulatów wolnych i , niewolników czarnych. W osadach hiszpańskich było wogóle , mieszkańców, pomiędzy którymi znajdowało się tylko do , niewolników. W tymże samym roku osady francuskie za , , franków wysyłały kolonialnych towarów do Francyi, a za , , francuskich towarów wprowadzały do siebie. Zmiany zaszłe we Francyi zgubny wpływ wywarły na kwitnący stan tej wyspy, a postanowieniem z dnia marca wyłączając wolnych mulatów od praw obywatelskich i od udziału w obradach kolonialnych, wzburzyły umysły i przygotowały wypadki, które się stały powodem tylu okrucieństw i krwi rozlewu. Napróżno w roku chciano prawa mulatów przywrócić; nadciągnęła burza i nie tak prędko uśmierzoną być mogła. Mulaci, połączeni z murzynami, przeciwko białym podnieśli oręż. W roku cała część północna wyspy stała się pastwą płomieni, a do dwóch tysięcy białych okrutną śmierć znalazło, bez

Poczem, oszukani kłamliwą proklamacyą rządu francuskiego, na mocy której zapewniono im wolność i niezależność, dobrowolnie broń złożyli. Generał Leclerc korzystając ze sposobnej okoliczności, zatrzymać kazał naczelnego dowódcę, ToussaintLouverture'a, i odesłał go do Francyi, gdzie wkrótce w więzieniu życie zakończył. Rozpoczęły się na nowo kroki wojenne z większą niż kiedykolwiek zawziętością. Po długich i morderczych bitwach, gdy w obozach naszych choroby nielitościwie grasować nie przestawały, przy końcu roku Francuzi opuścili wyspę, pod rozkazami generała Rochambeau, który po śmierci generała Leclerc objął był naczelne dowództwo.

Na tem się zakończyła owa sławna wyprawa, w której do trzydziestu tysięcy Francuzów a przeszło , murzynów zginęło. Dnia stycznia r. niepodległość wyspy SanDomingo ogłoszono na nowo i nazwę Haiti przywrócono. Murzyn Dessalines, jeden z namiestników ToussaintLouverture'a, mianowany został gubernatorem dożywotnim i objął rząd kraju. Panowanie jego, gdyż się wnet nazwał cesarzem pod imieniem Jakóba I, było nieprzerwanem pasmem okrucieństw i mordów. Kąpiąc się we krwi białych i czarnych bez różnicy gdy przebrał nakoniec miarę, w czasie buntu od swoich zabitym został.

Inny murzyn, nazwiskiem Krysztof, nastąpił po nim z tytułem dożywotniego prezydenta, który wnet zmienił na godność królewską, przezwawszy się Henrykiem I, królem wyspy Haiti. Panował tyl

ko nad północną częścią tego kraju, nie chcąc bowiem uznać konstytucyi przyjętej grudnia r. przez zgromadzenie stanów w mieście PortauPrince, zgromadzenie to utworzyło rzeczpospolitą z południowej części wyspy i obrało sobie za prezydenta Petiona. Gdy Krysztof, wstępując w ślady Dessalines'a, został znienawidzony od wszystkich, Pétion wszelkich sił dokładał do polepszenia bytu swoich współrodaków; wspierał rolnictwo, handel, rozpościerał oświatę i miłość wszystkich umiał sobie pozyskać. Krysztof, zbuntowanemu żołnierstwu nie chcąc się poddać, w roku sam się zastrzelił. Pétion umarł w r. , powszechnie żałowany. Po nim nastąpił generał Boyer, rodem mulat, który, korzystając ze śmierci. Krysztofa, całą wyspę w jedną rzeczpospolitą połączył. W roku Karol X, król francuski, postanowieniem z dnia kwietnia uznał niepodległość wyspy Haiti.

* * *

Po przeważnem zwycięstwie, odniesionem przez wojska francuskie nad wojskami austryackiemi pod Hohenlinden, zawieszenie broni podpisane zostało dnia grudnia roku w Steyer, przez generała Lahorie ze strony generała Moreau i przez generała majora hrabiego Grüne ze strony arcyksięcia Karola. Poczem nastąpiły układy i nakoniec dnia go lutego roku zawarty został w Luneville od obu stron pożądany pokój. Zaraz po zawarciu pokoju hrabia Cobenzel w imieniu swo

jego monarchy zażądał, ażeby w moc artykułu go powyższego traktatu:

"Jeńcy wojenni tak z jednej, jak z drugiej strony, oraz zakładnicy wzięci lub dostawieni w czasie wojny, którzy dotąd zwróconymi nie byli, w przeciągu dni czterdziestu od podpisania tego traktatu oddani zostali. Legiony polskie rozwiązane, a ponieważ składały się z Polaków w niewolę zabranych, aby tych jako jeńców wojennych Austryakom wydać".

W tak krytycznem położeniu zostając, jedna część oficerów polskich, podawszy się do dymisyi, opuściła legiony, drudzy, uważając traktat lunewilski za dłuższe tylko, że tak powiem, przedłużenie zawieszenia broni — Austrya bowiem, chwilowo zwyciężona, ogromny żywioł wojny w sobie tłumiła, czasu tylko do zagojenia zadanych ran i spoczynku potrzebowała — oczekiwali dalszych losu kolei.

Napoleon Bonaparte, dopełniając niby artykułu go traktatu lunewilskiego, zwinął legiony polskie: część ich przeszła w służbę rzeczypospolitej cyzalpińskiej, druga przejść miała w służbę króla Etruryi; lecz gdy starszyzna na to zgodzić się nie chciała i wysłała nawet z pośród siebie deputacyę do Igo konsula, protestując przeciwko temu, co nastąpić miało, ogłoszono rozkazem dziennym postanowienie Napoleona Bonapartego w następujących wyrazach:

"Iż nagradzając znakomite usługi wojenne przez walecznych Polaków rzeczypospolitej okazane, ia półbrygada odtąd do wojska francuskiego przy

dzieloną zostaje, z którem równych zaszczytów praw i korzyści używać będzie i numer sto trzynastej półbrygady przybiera".

W ośm dni później nadszedł drugi rozkaz, ażeby ta półbrygada niezwłocznie wsiadła na okręty i popłynęła do Tulonu, Marsylii, lub tam, gdzie dalsze przeznaczenie odbierze. Jednocześnie wpłynęła do przystani Livourno wojenna korweta z Tulonu, mająca polecenie konwojowania kupieckich okrętów. Zaraz po otrzymaniu powyższego rozkazu generał Rivaud zajął się przysposobieniem żywności i wody. Pomimo rozmaitych wniosków, nikt jeszcze odgadnąć nie mógł, dokąd się ta nowa wyprawa udaje, jaki ją los czeka. Nakoniec podinspektor popisów Soulié, zrobiwszy przegląd zamknął rachunki i oświadczył oficerom, że od tej chwili, ta półbrygada z pod zarządu ministra wojny wychodzi i odtąd od ministra marynarki zależeć będzie. Oświadczył dalej, iż czteromiesięczny żołd zaległy z funduszów wojska lądowego zapłacony im zostanie, z kasy zaś ministerstwa marynarki odbiorą żołd trzymiesięczny z góry na drogę.

W kilka dni później przybył z Ankony pułkownik francuski Bernard i objął komendę ej półbrygady (). Już nakoniec wtedy tajnem nie by

() Pułkownik francuski, Bernard, umarł z żółtej febry w PortauPrince. Pomiędzy jego papierami znaleziono list generała Murata do podinspektora Soulié pisany, naganiający mu surowo postępek jego z oficerami polskimi, których obznajomił z prawem francuskiem, dotyczącem wypłaty należności wojsku, na morską wyprawę przeznaczonemu;

ło przeznaczenie tej nowej wyprawy do wyspy SanDomingo. Mało czasu pozostawało do żalu, a wiadomości o niefortunnem powodzeniu oręża francuskiego na tej wyspie, wieści o nadzwyczajnej tamże śmiertelności, po przystaniach europejskich głośno się rozchodziły. Na nic się wtedy nie przydały narzekania zawiedzionych nadziei, nie pozostawało jak spełnić do ostatniej kropli kielich goryczy. Ostygł duch w najzaciętszych umysłach, pora nie była stosowna do podania się o uwolnienie od służby, a każdy żałował uporu swojego, żałował po niewczasie, iż nie przeszedł w szeregi króla Etruryi. Trzynaście okrętów kupieckich stało przygotowanych w przystani Livourno; zbliżał się dzień odjazdu, rozkazano mi zrobić przegląd przewozowych statków i obliczenie ładunku, w miarę

dodając, że generałowi Rivaud polecone zostało, ażeby półbrygadzie ej tytułem przedpłaty dwumiesięczny żołd tylko na podróż był wypłacony, i żeby środki ostrożności przedsięwzięte zostały na przypadek, gdyby Polacy na okręty wsiadać nie chcieli. Skoro ten list pokazano kapitanów generalnemu Rochambeau, do żywego wzruszony tak czarnym postępkiem, kazał obrachować zaległość żołdu i takową z kasy wojskowej w PortauPrince Polakom zapłacić. Pułkownik Bernard, ciągle służąc przy sztabach wojskowych, żadnej nigdy nie mając pod sobą komendy, ani doświadczenia, ani dostatecznych nie posiadał wiadomości na dowódcę całej półbrygady, i nie umiał pozyskać sobie miłości i zaufania podkomendnych swoich. Nie znając polskiego języka, chciał nasze nazwiska po francusku przeistaczać. Przeznaczone łutów tytoniu dziennie na każdego żołnierza wydawać zakazał, a sam tytoń w Kadyksie na swoje konto sprzedawaj. (Przypisek autora).

czego miał nastąpić rozdział całej półbrygady, którą, jak zapewniano, miano przesadzić w Kadyksie na inne okręty. Na każdy okręt przeznaczono po jednej lub po dwie kompanie, z tych grenadyerska pod dowództwem kapitana Kastus i ta pod dowództwem porucznika Grabińskiego płynąć miały na okręcie greckim pod flagą rosyjską. Nadszedł nakoniec czternasty czerwca roku, rozkazano ej półbrygadzie piechoty około południa wsiadać na okręty, a ta i ma półbrygada stanęły pod bronią, z rozkazem użycia gwałtu w razie oporu ze strony Polaków. Ta nadzwyczajna ostrożność generała gubernatora Rivaud niepotrzebną się okazała. Polacy bowiem chociaż z rozpaczą w sercu, szalupami dostawieni do okrętów, na pokładach złożyli w milczeniu i bez szemrania broń i mundury; poczem za danym znakiem, pomimo przestróg doświadczonych żeglarzy o zbliżającej się burzy, podniesiono kotwice i puszczono się w drogę.

Zaledwo flotylla z przystani Livourno wypłynęła, okropna wszczęła się burza i okręty w rozmaite rozpędziła strony. Z tych dwa, pomimo największego niebezpieczeństwa, zdołały napowrót do Livourno zawinąć, trzy fale morskie zapędziły do kanału Piombino, pomiędzy lądem stałym a wyspą Elbą, okręt zaś grecki, o którym wyżej wspomnieliśmy, rozbił się o skały w blizkości wieży morskiej SanVinzenzo, i ze stu ośmdziesięciu ludzi, znajdujących się na jego pokładzie, zaledwo sześćdziesięciu kilku wyratować się zdołało, z sześciu zaś oficerów jeden tylko kapitan Kastus, śmiałą przytomnością

jony, wraz z nią ocalonym został. Odważna ta kobieta uchwyciwszy jedną ręką męża, drugą przywiązawszy do siebie okiennicę okrętową, rzuciła się w morze i po długiej walce z żywiołami wraz z nim, napół umarła, od fal morskich na ląd wyrzuconą została. Poczem kapitan Kastus, zebrawszy oddział ocalałych żołnierzy, udał się z nimi napowrót do Livourno, gdzie od mieszkańców jak najlepiej przyjęci, opatrzeni we wszystko, ich kosztem na miejsce dalszego przeznaczenia byli odesłani. Reszta okrętów, miotana wściekłością wyuzdanej burz}', dopiero czwartego dnia znalazła się pomiędzy wyspami Balearskiemi a brzegami Hiszpanii. Po kilkunastudniowej pomyślnej żegludze, flotylla nasza już się znajdowała pod ym stopniem szerokości, na wysokości przylądka Gates, gdy raptem wiatr zachodni dąć zaczął, nowa wszczęła się burza, a przez kilka dni nieustannie miotając nami, rozproszywszy nasze okręty, zapędziła je pod same skały, nazwane punktem Europy, na których się wznosi Gibraltar najeżony armatami angielskiemi. Ucichła cokolwiek burza i flotylla, szukając schronienia w Maladze, zawinęła tamże czerwca, gdzie wnet i okręt, na którym znajdował się szef batalionu Bolesta z dwoma kompaniami drugiego batalionu piechoty do przylądka Gates aż ponad brzegi Afryki zapędzony, przypłynął. Z największem zadziwieniem naszem zastaliśmy w Maladze konsula polskiego, który, przywitawszy nas serdecznie, przyjął na obcej ziemi jak dzieci jednej matki.

Dnia lipca roku, flotylla nasza, podniósł

szy kotwice, z wiatrem wschodnim wypłynęła z portu Malaga, a sterując ponad brzegami Gibraltaru i Algesiras w Europie a Ceutą w Afryce, tak że obie strony łatwo okiem rozpoznać można było, szczęśliwie nazajutrz zawinęła do Kadyksu. Półbrygada, mająca się przesiąść na inne okręty na ten cel przez tamecznego konsula najęte, dwanaście dni na przygotowaniach straciła. Tam kapitanowie Sleżyński i Geisztor, oraz kilku naszego stopnia oficerów, porzucili komendy i w Kadyksie pozostali. Podczas pobytu naszego w Kadyksie oglądaliśmy nieraz PortoSantaMaria, gdzie się znajduje arsenał morski, i tam przypatrywaliśmy się owemu sławnemu okrętowi liniowemu, la santissima Trinidad zwanemu, o czterech bateryach i tu armatach, od którego wystrzału admirał Nelson pod Trafalgar rękę utracił, sam zaś okręt w tejże bitwie rozbił się i zginął na nim admirał hiszpański Gravina.

sierpnia flotylla z pomyślnym wiatrem północnowschodnim opuściła Kadyks, minęła cypel Tangeru, sterując ku południowi, przepłynęła pomiędzy wyspą Madera i wyspami Kanaryjskiemi, a zbliżywszy się ku wyspie Palma, przebyła pierwszy południk, przecinający wyspę Ferroe. Pod ym stopniem szerokości wiatr się zmienił, i we dni kilka później weszliśmy na linię zwrotnika raka, przez którą przebywając dnia września roku, wojsko nasze na nowo ochrzczone w imieniu Neptuna zostało ().

() Obrzęd tak zwany Neptuna odbywa się następującym sposobem na okrętach, przepływających linię równika.

Komiczny ten obrzęd, z wszelką uroczystością przez żeglarzy dopełniony, rozerwał nas na chwilę. Odtąd stateczny wiatr wschodni przy pogodnem niebie dozwolił nam sterować prosto ku Antyllom. Upały nieznośne nie przestawały dokuczać, jedne nocy tylko niejaką nam ulgę przynosiły, na rozpalonych leżąc pomostach. Około sierpnia pod stopniem ym i minut kilkanaście szerokości taka cisza nastąpiła na morzu, iż okręty zdawały się stać na czystem zwierciadle. Nie mogąc odgadnąć jak długo ta cisza trwać będzie, rozkazano dozorcom żywności stan zapasów złożyć, pozmniejszano porcye jadła a tembardziej wody. Ta zaś już się psuć poczynała. Koloru żółtego, odrażającego zapachu, napełniona robactwem, chcąc jej używać, musiano ją węglami czyścić i, pomimo tego, nie dawano więcej na osobę bez różnicy stopnia jak po jednej kwarcie na dzień. Męczarnia pragnienia przy upałach, które do stopni Reaumura dochodziły, spowodowała choroby i śmiertelność na okrętach naszych rozszerzać się zaczęła. Żołnierze, w morze wyskakując, w pływaniu ochłodzenia szukali, co jednak smutne za sobą nieraz pociągało skutki. Kilku żołnierzy postradaliśmy z powodu, iż oddaliwszy się zanadto od okrętów, gdy podostawali

Ubierają jednego majtka za Neptuna, drugiego za księdza, i każdego z przepływających po raz pierwszy tę linię zanurzają w kadzi, napełnionej słoną wodą; ci tylko uwolnieni od tego zostają, którzy się majtkom okupić zdołają.

(Przypisek autora).

kurczu, pomimo prędkiego ratunku, w głębinach morskich śmierć znaleźli; inni zaś od rekinów i wilków morskich, towarzyszących zwykle okrętom, pożarci zostali. Nie mogąc przez żaden sposób zabronić kąpania się w morzu, przeznaczono godziny do kąpieli, w czasie których wykomenderowano straż; ta, śrutem strzelając w morze, morskie odstraszała potwory.

Dnia września podniósł się wiatr od wschodu, a okręty nasze przy rozpiętych żaglach z największą szybkością słone wody pruć zaczęły. Odtąd przy sprzyjających nam żywiołach bez najmniejszej płynąc przeszkody, ujrzeliśmy nakoniec października przylądek Samana, a tegoż miesiąca wpłynąwszy do zatoki Manceailla, około po południu przed samem miastem CapFrançais rzuciliśmy kotwicę.

Nim, po wylądowaniu w CapFrançais półbrygady, do opisania jej działań wojennych przystąpimy, niechże mi będzie wolno przedewszystkiem rzucić okiem na wypadki, które poprzedziły jej przybycie na wyspę SanDomingo; i chociaż w tej całej wyprawie ta tylko część, w której ziomkowie nasi udział mieli, najgodniejszą jest naszego zajęcia, obszerniejsze zaś dzieje ogółu i niefortunne koleje oręża francuskiego na tej wyspie do pisarzy francuskich należą; są jednak ciekawe szczegóły, rzucające światło na całą tę wyprawę i dające poznać tak niepospolitego człowieka, jakim był dowódca murzynów ToussaintLouverture, których czytelnikom moim udzielić przedsięwziąłem.

Po zawartym pokoju Francyi z Anglią w Amiens (), Napoleon Bonaparte, gdy wyprawa do Egiptu niepomyślny koniec wzięła, zwrócił uwagę na opuszczoną przez Francyę wyspę San Domingo, na której posiadaniu pomyślność handlu i potęga żeglugi polegała. Zawojowanie całkowitej wyspy, której trzecia część tylko do Francyi należała dawniej, największe korzyści obiecywało w przyszłości. Do uskutecznienia tego wielkiego przedsięwzięcia pierwszy konsul umyślił użyć oficerów sprzyjających generałowi Moreau, a tym sposobem osłabiwszy jego partyę, zmniejszyć przeszkody, jakie mu przeciwnicy stawiali w widokach do wywyższenia się wiodących.

Za zbliżeniem się do brzegów SanDomingo floty francuskiej, wyprawionej z portu Brest pod dowództwem wiceadmirała Villeret Joyeuse, kapitan generalny Leclerc () posłał naczelnikowi murzy

() marca roku zawarty został pokój w Amiens pomiędzy Wielką Brytanią, Francyą, Hiszpanią i rzecząpospolitą Batawską. (Przypisek autora).

() Karol Emanuel Leclerc był synem handlarza mąką w Pontoise, i w temże mieście się urodził roku. W wszedł jako ochotnik do go batalionu pułku Seine et Oise. Będąc już kapitanem podczas oblężenia Tulonu, tam się zapoznał i zaprzyjaźnił z tym, w którego ręku spoczywały przyszłe losy Francyi. Leclerc towarzyszył Bonapartemu w kampaniach włoskich aż do roku jako podszef sztabu głównej armii, i odznaczył się pod MontCenis, Mincio i Salo; w wyprawie do Egiptu czynny miał udział. W r. ożenił się z siostrą Bonapartego, Paulina, która później była księżną Borghese. Powróciwszy z Egiptu, przyczynił

nów ToussaintLouverture odezwę pierwszego konsula do mieszkańców SanDomingo w ogólności, a w szczególności do czarnej ludności tej wyspy. Zaledwo odezwa pierwszego konsula rozeszła się po kraju, Krysztof, generał murzynów, jak gdyby odpowiadając na nią, dnia lutego , spalił miasto CapFrançais, poczem z wojskiem swojem cofnął się w góry. We trzy dni później, to jest dnia lutego, gdy wojska francuskie wylądowały w CapFrançais wśród dymiących się jeszcze gruzów spalonego miasta, generał Leclerc wysłał do Ennery, plantacyi ToussaintLouverture'a (), synów jego Pla

się czynnie do wielkiego wypadku brumaire; on to przeciw reprezentantom narodu wprowadził pluton grenadyerów, który ich z miejsca ich posiedzeń bagnetem rozpędził. Wynagradzając go za to, pierwszy konsul mianował go generałem dywizyi z przeznaczeniem do armii nadreńskiej pod rozkazem generała Moreau. W roku wysłanym został na uspokojenie zbuntowanej Portugalii i w tymże samym roku mianowany kapitanem generalnym wyprawy do wyspy SanDomingo, skąd po ciągłych niepowodzeniach przeniósłszy się na wyspę Tortue, wskutek cierpień moralnych i niezdrowego klimatu umarł go listopada roku .

(Przypisek autora).

() Toussaint był wnukiem GaouGuinou, króla Arradów w Afryce. Ojciec jego, w czasie wojny w niewolę wzięty i na wyspę SanDomingo sprzedany, dostał się do osady Breda, należącej do hrabiego Noë. Tam, przeszedłszy na katolicką wiarę, ożenił się z murzynką i z nią miał pięciu synów i trzy córki. Toussaint był najstarszym synem tego licznego rodzeństwa. Ponieważ od dzieciństwa miał nieograniczoną chęć oświaty, ojciec jego chrzestny, murzyn, nazwiskiem Piotr Batiste, nauczył go czytać i pisać, a pan Bayon Libertat z pa

cyda i Izaaka pasierba, wychowanych w kolegium Lamarche w Paryżu, z panem Coasnon, ich nauczycielem, rozumiejąc, iż ten szlachetny postępek znie

stucha trzód i bydła zrobił go swoim stangretem. Z wysokości kozła, na którym zasiadł, wyrzekł do siebie słowami Chrystusa Pana: "Z pasterza owiec stanę się pasterzem ludzi". Niezadługo potem, czytając w dziełach Raynala: "Zjawi się murzyn, którego przeznaczeniem na tej ziemi będzie pomsta za poniżenie własnego plemienia" — zawołał z uniesieniem. — "Raynal był moim prorokiem!" Zaprzyjaźniwszy się z murzynami Janem François i Biassou, znanymi z okrucieństw swoich w powstaniu z roku , wszedł do służby pod rozkazami pierwszego jako lekarz wojskowy. Przy końcu r. Toussaint wtrącony został w mieście Valiére do więzienia przez generała François, w którym zdolności jego największą wzbudzały zazdrość. Uwolniony z więzienia przez generała Biassou, zebrawszy ludzi, przeszedł z nimi do służby króla hiszpańskiego pod dowództwo margrabiego d'Almonas, gubernatora śgo Rafała. Gdy w roku rzeczpospolita francuska ogłosiła wolność murzynów na wyspie SanDomingo, Toussaint wszedł w tajemne układy z generałem francuskim Laveaux, który mu stopień generała brygady ofiarował. Wskutek czego Toussaint na czele licznej bandy opuścił Marmeladę, w pień wyciął Hiszpanów, a przeszedłszy na stronę Francuzów, od pana Polverel, komisarza rzeczypospolitej, przydomek Louverture otrzymał. Skoro pokój między Francyą a Hiszpanią zawartym został, a Jan François, powołany do Madrytu, opuścił wyspę, ToussaintLouverture, sam jeden, bez współzawodnika zostawszy, zaczął od uorganizowania armii murzynów, poczem, wysłany przeciwko Anglikom, oswobodził północną i zachodnią część wyspy. Gdy generał Laveaux powrócił do Francyi w miesiącu kwietniu roku, Toussaint mianowany został naczelnym dowódzcą SanDomingo; a chcąc, aby rząd rzeczypospolitej francuskiej jeszcze większą miał w nim ufność,

woli naczelnika murzynów do złożenia w jego ręce najwyższej władzy. Powrót dzieci na łono rodzicielskie wzruszył do żywego i ojca i matkę; serca ich nie posiadały się z szczęścia, płynęły łzy rado

dwóch swoich synów odesłał przez szefa brygady Vincent do szkół paryskich. Dyrektoryat, widząc czyn godny dawnych Rzymian w tym ojcu oddającym w zakład własnych synów, nazwał go zbawcą wyspy SanDomingo, i udarował kosztowną bronią i bogatym mundurem, synowie zaś jego kosztem rządu wychowani zostali. Pomimo' tego, ufność, którą wzbudzał we Francyi Toussaint, długo trwać nie mogła; wysłano zatem generała Hedouville jako reprezentanta rzeczypospolitej przy naczelnym dowódcy wyspy SanDomingo. W tymże samym czasie wybuchła krwawa wojna pomiędzy murzynami a mulatami, na czele których stanął Rigaud; tę wnet uspokoił Toussaint. Nastąpił rok . Napoleon Bonaparte, zostawszy szym konsulem, w proklamacyi do wyspy SanDomingo potwierdził ToussaintLouverture'a w godności naczelnego dowództwa. Rozgniewany Toussaint, że Bonaparte nie pisał do niego, wstrzymał proklamacyę, rozkazem tylko dziennym zawiadomił mieszkańców o zaszłych wypadkach we Francyi. Wyprawiwszy mulata Rigaud do Francyi, wtedy dopiero mógł się śmiało nazwać panem całej wyspy. Naśladując we wszystkiem go konsula, urządził swój dwór, ustanowił honorową gwardyę, miał zimowe i letnie pałace. Często o sobie mówiąc, mianował się Bonapartem wyspy SanDomingo, a do go konsula pisując, zaczynał listy swoje od tego: Pierwszy czarny do pierwszego białego. Gdy traktat bazylejski ustąpił Francyi tę część wyspy, która do Hiszpanii należała, Toussaint udał się do miasta SanDomingo dla objęcia tej nowej posiadłości w imieniu rzeczypospolitej, otoczony licznym dworem, z największą okazałością i przepychem przebiegł kraj cały, podobniejszy do władcy onego, niż do namiestnika obcego rządu. Miał też nim zostać niedługo. Wiadomość o zawartym pokoju między Fran

ści. Korzystając z tej chwili, pan Coasnon zapytał naczelnika, czy jest przyjacielem Francuzów. — Czyż o tem powątpiewać możesz? — odrzekł Toussaint, uścisnąwszy go z zapałem. Poczem młody Izaak

cyą a Anglią, który dla świata całego zdawał się być zakładem przyszłego szczęścia, stała się hasłem do rokoszu na wyspie SanDomingo. Toussaint, wydawszy proklamacye do wszystkich mieszkańców, już czynił przygotowania do podniesienia sztandaru buntu, gdy ujrzał flotę francuską z okrętów złożoną, zbliżającą się do przylądka Samara. "Francya — zawołał — przysyła nam wojnę, a śmierć lub niewola, to nam tylko pozostaje". Po długiej i krwawej walce, której skutek trudnym jeszcze był do odgadnienia, gdy ToussaintLouverture zarówno Francuzom jak własnym namiestnikom stał na przeszkodzie, pozbyć się go postanowiono. Po zawartym na pozór pokoju, zaproszony do głównej kwatery generała Brunet na ucztę, aresztowany, na fregacie La Créole do CapFrançais dostawiony, skąd z całą rodziną na okręcie Bohater wysłany do Francyi. Gdy wylądował w Brest, przeznaczono mu Bajonnę za miejsce wygnania, wkrótce jednak zamknięty w zamku Joux, gdzie w kwietniu r. umarł w więzieniu nagłą śmiercią, podług wszelkiego podobieństwa do prawdy zatruty. Tak skończył ToussaintLouverture, mając około lat wieku. Wzniosłego charakteru i wielkiemi zdolnościami obdarzony od natury, łączył w sobie szlachetny i nieugięty umysł. Budowy ciała miernej, niezbyt wysokiej, rysów twarzy pełnych wyrazu, wzroku bystrego i przenikliwego, wstrzemięźliwy w żądzach, lubił okazałość i przepych, gdzie tego potrzeba wymagała. Podejrzliwy z położenia swojego i stosunków, w jakich zostawał, bogobojny, mało używał spoczynku i pracował z nadzwyczajną łatwością. ToussaintLouverture należał do tej małej liczby wyższych ludzi, którzy wszystko czerpią sami z siebie, sobie sami wszystko winni, sami czyny własne potomności podają. (Przypisek autora).

opowiedział ojcu, co mu pierwszy konsul i kapitan generalny powierzył, i jakie mu do niego dali zlecenie. Pan Coasnon wystawił mu korzyści wyniknąć mogące z poddania się murzynów metropolii, starał się przekonać naczelnika o niemożności opierania się zwycięskim wojskom francuskim, których sława po całym rozchodziła się świecie. Dodał, iż rząd francuski bynajmniej nie ma zamiaru narzucenia niewoli murzynom, nakoniec zaklinał ToussaintLouverture'a, ażeby się dobrze zastanowił nad tem, iż odrzucenie uporczywe podanych warunków może największe nieszczęście sprowadzić na jego ojczyznę i rozłączyć go na zawsze z własnemi dziećmi. Toussaint słuchał w milczeniu opowiadania syna swojego i uwag pana Coasnon. Wyraz jego twarzy okazywał głębokie zadumanie, poczem nauczyciel jego dzieci wręczył mu list pierwszego konsula, zawarty w puszce złotej. Odczytał go kilkakrotnie Toussaint, czoło się jego wypogodziło; a gdy pan Coasnon jeszcze nalegał, aby się udał do CapFrançais na wezwanie kapitana generalnego, dodając, iż do jego powrotu zostanie jako zakładnik w obozie murzynów, "nie, to być nie może — zawołał Toussaint — wojna już jest rozpoczęta, wojsko chce się bić, namiestnicy moi chciwi pożarów i zniszczenia; ale jeżeli generał Leclerc życzy sobie zawieszenia broni, ja ze swej strony biorę na siebie wstrzymać walkę na czas niejaki".

ToussaintLouverture zobowiązał pana Coasnon do zawiadomienia generała Leclerc o jego niezmiennem postanowieniu, dodając, iż sam także do kapi

tana generalnego napisze. Poczem udał się do obozu Krysztofa, rozpołożonego w Gonaives o dwie godziny drogi od plantacyi Ennery. Jeszcze tego samego dnia przybył do Ennery Francuz nazwiskiem Granville, nauczyciel trzeciego syna ToussaintLouverture'a z listem do generała Leclerc, w którym imieniem murzynów żądał zawieszenia broni. Panu Granville poleconem było towarzyszyć panu Coasnon do CapFrancais i odprowadzić obydwóch synów naczelnika murzynów do francuskiego obozu, z którymi ojciec wolał raczej raz na zawsze się rozłączyć, aniżeli zezwolić na wymagane od niego warunki. Od pana Granville dowiedział się pan Coasnon, że Toussaint oddalił się z Ennery dla zakopania skarbów swoich w górach Cahos, powyżej płaszczyzny Gonaives, przestrzegł go zarazem o niebezpieczeństwie grożącem białym, że ich życie zawieszone na włosku mogącym być przy najpierwszej okoliczności przeciętym.

ToussaintLouverture w liście swoim do generała Leclerc nie taił mu bynajmniej złych swoich chęci, żalił się na rozpoczęcie kroków nieprzyjacielskich, wyrzucał generałowi, iż przybył z Europy, aby mu wydrzeć z bronią w ręku naczelne dowództwo wyspy, skarżył się, że mu tak późno doręczono list pierwszego konsula, i oświadczył, że obowiązki względem murzynów wkładają na niego powinność wyższą nad wszelkie uczucia natury. Dodał, że jest przygotowany rodzinnej ziemi uczynić ofiarę z własnych nawet dzieci, których napowrót generałowi odsyła, aby nie sądzono, iż wdzięczność dla

narodu, wśród którego wychowani byli, paraliżuje jego postępowanie; nakoniec żądał kilkudniowego zawieszenia broni.

Generał Leclerc, odebrawszy list powyżej wymieniony, powtórnie odesłał dzieci naczelnikowi ToussaintLouverture, ponowił wezwanie przybycia do CapFrançais celem porozumienia się względem utrzymania na wyspie pokoju, i zezwolił na czterodniowe zawieszenie broni, po upływie którego oświadczył, iż ToussaintLouverture, jeżeli nie przystanie na warunki podane przez rząd francuski, ogłoszonym zostanie nieprzyjacielem Francyi i wyłączonym z pod prawa. Gdy Toussaint zostawił synom swoim zupełną wolność wyboru między ojcem a narodem, wśród którego wychowani byli, Izaak oświadczył, iż się nigdy nie poważy podnieść oręża przeciwko Francyi, młodszy zaś Placyd, rzuciwszy się w objęcia ojca, usługom jego życie swoje poświęcić zobowiązał się, dodając, iż nigdy innej woli prócz ojcowskiej mieć nie będzie. Poczem ToussaintLouverture powierzył mu dowództwo szwadronu swojej gwardyi, na czele którego w kilka dni później przeciwko wojskom francuskim stanął na linii bojowej.

Po skończonem zawieszeniu broni, rozpoczęły się na nowo nieprzyjacielskie kroki, na nowo krwawe bitwy toczyć się zaczęły. Gdy szczęście, pomimo niektórych klęsk odniesionych z początku, zaczęło sprzyjać Francuzom, generałowie murzynów, Krysztof, Clervaux, Maurepas, a za nimi obrotny Dessalines broń złożyli. Toussaint opuszczony od

swoich, widząc zamysły i widoki swoje sparaliżowane, ściśniony ze wszystkich stron, posłał list do generała Leclerc, w którym wyraził, iż nie był dalekim do wejścia z nim w układy, zawsze jednak, w tem krytycznem nawet położeniu wyższy od innych, dał poznać francuskiemu dowódcy, że jeżeli warunki, które mu podadzą, nie zgodzą się z jego przekonaniem, zerwie wszelkie układy, nie lękając się bynajmniej skutków stąd wyniknąć mogących. Kapitan generalny, skłaniając się chętnie do zgody, cofnął poprzednie postanowienie, którego mocą ToussaintLouverture z pod prawa wyłączonym został.

Podówczas wojska francuskie już były do , ludzi utraciły w bitwach; szpitale zalegały chorymi tak, że z , przybyłych z Europy zaledwie , pod bronią liczyć można było. Wiedział o tem dostatecznie ToussaintLouverture, ale czuł zarazem, że dalszy upór z jego strony mógłby sprawę murzynów na zawsze o zgubę przyprawić. Stanął nakoniec pokój dnia go maja r. Na mocy nowo zawartego traktatu ToussaintLouverture udał się do CapFrançais. Wjazd jego do miasta był prawdziwym tryumfem: ludność cała wyszła przeciwko niemu, matki, padając na kolana, pokazywały go dzieciom, a błogosławieństwo ludu spływało na jego głowę. Poczem, udawszy się do Marmelady, rozpuścił swoją gwardye, ze łzami w oczach pożegnał dawnych towarzyszów broni i powrócił do Ennery, chcąc używać spokoju w szczęśliwem, domowem zaciszu.

Zaledwo pokój na wyspie San Domingo przywróconym został, ucichły mordy i pożogi, a murzyn, który był za oręż. uchwycił i od lat kilku krwawą wojnę toczył, powrócił do roli i spaloną chatę na nowo odbudowywać zaczął. Już z nieostygłych jeszcze popiołów wsie i miasta powstawać zaczynały, produktami krajowymi napełniały się spichrze, a okręty różnych narodów cisnęły się do portów wyspy, niosąc wzamian za kolonialne płody europejskie bogactwa.

Kapitan generalny Leclerc, chcąc ustalić zawarte przymierze i pozyskać zaufanie i miłość krajowców, najważniejsze urzędy powierzył naczelnikom murzynów: i tak, zarząd policyi północnej części wyspy oddany został Krysztofowi, zachodniej zaś części — Dessalines'owi. Kiedy wszystko rokować się zdawało długie pasmo błogich dni dla mieszkańców SanDomingo, nikt nie mógł przypuszczać nawet, iż zerwanie pokoju było tak blizkiem i niezagasły, lecz przysypany tylko popiołem ogień miał wnet znowu wybuchnąć jaskrawym płomieniem.

W tymże samym czasie okropna i zaraźliwa choroba grasować zaczęła na wyspie. Pod wszelkiemi oznakami żółtej febry, której zjadliwość w owych stronach nigdy do tego nie była doszła stopnia, pośród wojska francuskiego i na flocie największy wpływ wywarła, najwięcej dotknęła ofiar.

Choroba ta bez najmniejszych poprzedzających oznak, częstokroć jak piorun zabijała na miejscu, czasami zaś wolnym postępem i długiem ko

naniem pastwiła się nad swoją ofiarą. Zaczynała się zazwyczaj od zapalenia mózgu, przy najsilniejszej gorączce, największem pragnieniu, darciach w żołądku i ciągłem zbieraniu się na wymioty. Ogień zdawał się płynąć w żyłach, a lica ciemną, purpurową przybierały barwę. Bywały przykłady, iż chory zachowywał całą przytomność umysłu i mowę aż do ostatniej chwili, częściej jednak zostawał w ciągłym prawie i niespokojnym śnie, przerywanym konwulsyami. Przy postępie choroby czerwoność twarzy zmieniała się w brunatnożółty kolor, i gdy wtedy zbawienny nie nastąpił kryzys, w oddechu czuć się dawała korupcya, usta lodowaciały, twarz nabrzmiała, niebieskie plamy okrywały ciało, oko gasło, a z ust płynęła piana, spiekła krwią czarną zafarbowana; wtedy toczyła się ostatnia walka śmierci z życiem, a skonanie następowało zwykle dnia trzeciego, czasem jednak do siódmego i jedenastego nawet dnia przedłużone zostawało.

Choroba ta objawiła się nasamprzód "w mieście CapFrançais. Przypisywano jej poczęcie wyziewom, pochodzącym ze źle utrzymywanych cmentarzy i bagien otaczających miasto; gdy jednak przeszła do PortauPrince i na całej wyspie grasować zaczęła, pokazało się, że była w powietrzu, a jej przyczyną nie mógł być tylko zdradliwy klimat wysp Antylskich.

Napróżno wyczerpano wszystkie sposoby lekarskie; co jednym pomagało, szkodziło drugim, a sztuka ustąpić musiała tej pladze, którą Bóg ze

słał jako przestrogę lub karę. Demoralizacya największa opanowała wojsko; opuszczony w ubiorze, smutny i zniechęcony żołnierz, choć jeszcze niedotknięty chorobą, przeczuwał, że go nie minie, że daleko od rodzinnej ziemi przyjdzie mu kości położyć i ojczystej strzechy więcej nie zobaczy. Jedni oddawali się wyuzdanej swawoli i bezprawiom, drudzy gotowali się na śmierć. Szpitale napełnione były chorymi, którzy, często leżąc na ziemi, bez najmniejszego zostawali opatrzenia. Subordynacya wszelka ustała; żołnierz był równym generałowi, nikt już nie marzył o sławie i wygranych bitwach. Przyjaźń zamilkła, zlodowaciało serce, nie słyszano więcej ani wojennej piosnki, ani szczęku oręża. Odgłos nawet dzwonu już nie zwoływał wiernych na modlitwę, ani godzinę śmierci zwiastował; każdy się podle lękał, nikt nie śmiał westchnąć do Boga. () Podczas gdy śmierć nieubłagana nie przestawała zabierać napiętnowane przez siebie ofiary, Paulina, siostra pierwszego konsula a małżonka kapitana generalnego Leclerc, przeniósłszy się z miasta CapFrançais do wiejskiego mieszkania, wśród zabaw, uczt i balów, starała się zapomnieć o niebezpieczeństwie, zarazie i śmierci. Huczna

() Podczas grasującej żółtej febry w SanDomingo zawinął okręt z Bordeaux, a z pasażerów, na nim przybyłych, we dni kilka ani jeden nie został przy życiu. W przystani CapFrançais, na okręcie szwedzkim, cała osada, nie wylądowawszy nawet na brzeg wymarła, tak iż okręt, niemający już właściciela, przez licytacyę sprzedanym został.

(Przypisek autora).

muzyka tłumiła głośne jęki konających; nieraz wśród balu wyniesiono umierającego, a tańce, przerwane na chwilę, rozpoczynano na nowo.

Korzystać z zawartego przymierza i pozbyć się ToussaintLouverture'a, który widokom rządu francuskiego stawał na przeszkodzie, ten był jedyny cel pierwszego konsula, do którego dopięcia każdy sposób zdawał mu się godziwym.

Generał Leclerc, idąc za poradą generała Dugua, swego szefa sztabu, postanowił zwinąć gwardyę narodową, złożoną z samych murzynów, i oddziały ich wraz z ich naczelnikami wcielić do francuskiego wojska. Ten krok nierozważny najgorsze uczynił wrażenie. Na energiczne przedstawienia mieszkańców żadnej nie zwrócono uwagi, a w uporze ich w wykonaniu woli rządu uważano tylko nowy zaród przyszłego buntu, który zawczasu przytłumić postanowiono.

Generał Leclerc, zaprosiwszy do siebie Dessalines'a, wyraził mu wdzięczność za stanowcze przyłożenie się do ukończenia tak zaciętej wojny. Generał rzekł do niego: "Przedstawiłem pierwszemu konsulowi wierność i przychylność twoją do Francyi, wspólnej naszej ojczyzny, oczekuję co chwila z niecierpliwością stosownego dla ciebie wynagrodzenia za nieocenione twoje zasługi; miło mi będzie zadowolenie pierwszego konsula tobie osobiście oznajmić". Na co chytry murzyn temi odpowiedział słowy: "Znam ja bardzo dobrze nieudolność moją, my murzyni służyć tylko białym winniśmy, żadnej innej nie żądam nagrody nad tę,

ażebyś, generale, kiedy powrócisz do Francyi, wziął mnie z sobą i przyjął do usług swoich za stangreta". Podobna mowa, zamiast otworzyć oczy generałowi Leclerc i dać mu poznać całą przewrotność murzynów, wzbudziła w nim nieograniczoną ufność. Tymczasem chciwy znaczenia i wyniesienia się Dessalines wszystkich środków używał do dopięcia swoich zamiarów. Groźnym mu był jeszcze spokojnie mieszkający w Ennery Toussaint Louverture; i chociaż zamyślał o rychłem powstaniu, zazdrościł temu, którego wyższe zdolności i wzniosły charakter duszy zawsze go przed nim stawiały, i zgubić go przedsięwziął.

Powiedzieliśmy wyżej, jaki los spotkał ToussaintLouverture'a. Zaproszony na ucztę do generała Brunet, tam podstępnie aresztowany, wysłany został do Francyi, gdzie w zamku Joux w r. smutnie dni swoje zakończył. Generał Leclerc, chcąc się z podobnego postępku wytłómaczyć, oskarżył ToussaintLouverture'a o tajemne spiski przeciwko rządowi francuskiemu, opierając zaskarżenie swoje na znalezionym liście, niby pisanym do adjutanta Fontaine, murzyna, w którym wszelkie zamiary swoje odkrywał. Pomimo, że podług podobieństwa do prawdy rzeczony list był podrobionym, Fontaine razem z żoną śmiercią ukarani zostali.

Około połowy miesiąca sierpnia roku rozeszła się na wyspie SanDomingo wieść o zdobyciu Gwadelupy przez generała Richpanse, o uśmierzeniu tamecznych mieszkańców i zaprowadzeniu na nowo pomiędzy murzynami niewoli. Podobne

postanowienie rządu francuskiego powszechną zgrozę wzbudziło, dało poznać murzynom wyspy SanDomingo, jaki los ich czeka, stało się hasłem przyszłego powstania. W jednej prawie chwili w kilku punktach wyspy wybuchły pożary buntu. W górach SanDomingo murzyn, Lamour de Rance, stanął na czele rokoszan, SansSouci zbuntował się w Valiére, Noël w Dondon, Sylla w Plaisance, Macaja w okolicach PortdePaix. Najgroźniejszym jednak pomiędzy naczelnikami zbuntowanych murzynów był Karol Belair, który niedostępne góry Cahos obrał sobie za siedlisko. Chcąc się pozbyć tak niebezpiecznego nieprzyjaciela, generał Leclerc wysłał przeciwko niemu Dessalines'a, który nie z orężem w ręku, lecz zdradą pokonać go zdołał. Udając, że przechodzi na stronę zbuntowanych, Dessalines wciągnął Karola Belair wraz z żoną w zasadzkę, skąd okutych w kajdany dostawił generałowi Leclerc. Oddani przez niego pod sąd wojenny, złożony z samych murzynów, śmiercią ukarani zostali.

Już prawie cała ludność murzynów na wyspie SanDomingo była chwyciła za oręż, a wojna przybrała postać tak groźną, iż Francuzi znagleni zostali poprzestać zaczepnych kroków, broniąc się tylko od napaści, wszędzie waleczny stawiając opór.

Murzyni opanowali PortdePaix, gdzie , funtów prochu zdobyli, poczem cały departament północny, z wyjątkiem kilku małych miasteczek, powstał i połączył się z rokoszanami. Natenczas generał Leclerc, podszczuwany przez naczelników murzy

nów, którzy jeszcze w szeregach francuskich służyli, a w których, że tak powiem, ślepe miał zaufanie, zamiast iść do boju i siłę siłą odpierać, najokrutniejszemi morderstwami chciał postrach w szeregach nieprzyjacielskich rozszerzać. Pastwiono się na jeńcach wojennych, każdy konać musiał wśród najcięższych tortur, każdy murzyn, złapany z bronią czy bez broni w ręku, winny czy niewinny, śmiercią był karany.

Murzyni też ze swojej strony na francuskich jeńcach srogą zemstę wywierali. Przytem choroby coraz się wzmagały, śmiertelność dziesiątkowała każde świeżo przybywające posiłki z Europy tak dalece, iż z wojska francuskiego, przybyłego do wyspy SanDomingo, zaledwo trzecia część była pod bronią, a dwudziestu generałów śmierć znalazło pod skwarnem niebem Antyllów.

W tak niepomyślnej chwili dla oręża francuskiego zarzuciły kotwice w przystani CapFrançais okręty, przewożące z Kadyksu tą półbrygadę. Skoro o przybyciu naszem dano znać kapitanowi generalnemu Leclerc, po kilkogodzinnej naradzie, w czasie której nikomu nie wolno było na ląd wysiadać, nastąpiło wylądowanie pierwszego batalionu w CapFrançais, drugi batalion wylądował w Môle St. Nicolas, trzeci w PortauPrince.

Pierwszy batalion ej półbrygady, przyłączony do dywizyi zostającej pod dowództwem generała Clervaux, a złożonej z ej, ej i części ej półbrygady wojsk kolonialnych, w których sami byli murzyni, w ośm godzin po wylądowaniu ruszył

w pochód w okolice l'Alcul, gdzie się zaraz z powstańcami spotkał. W nocy z na września generał Clervaux, tenże sam, który prezydował w sądzie przeciwko Karolowi Belair, przeszedł do powstańców ze wszystkimi murzynami, pod jego dowództwem będącymi. Polacy, spostrzegłszy się wcześnie, schronili się do kościoła, gdzie zatarasowawszy się, mężny nieprzyjacielowi dawali opór. Nim jednak połączeni murzyni całemi siłami zdołali uderzyć na kościół, kapitan Wodzyński, dowódca batalionu, korzystając z chwili namysłu lub wahania się przeciwnej strony, śpiesznym pochodem wycofał się z okropnego stanowiska swojego, a utraciwszy ze sto kilkadziesiąt ludzi, tak w zabitych, ranionych, jako i wziętych w niewolę, schronił się do twierdzy Jeantôt, pod CapFrancais, w której szef brygady Anhouil dowodził na czele szczątków ej półbrygady liniowej. Murzyni września, o pierwszej godzinie po północy, przybyli pod CapFrancais, a spędziwszy przednie straże Francuzów, zajęli zamek Pierre Michel, lecz śmiały opór, jakiego doznali pod twierdzą Jeantôt, a do której obrony niemało się przyłożyliśmy, istotnie uratował miasto CapFrançais. Powstańcy znali dokładnie słabe siły, które generał Leclerc mógł przeciwko nim stawić, pewni zatem zwycięstwa, uderzyli na nas, nie spodziewając się bynajmniej, że przez walecznego Anhouil'a odpędzeni zostaną.

Po odniesionej porażce, dorozumiewając się, iż posiłki przybyłe z Francyi już się połączyły z woj

skiem generała Leclerc, cofnęli się śpiesznie, pozostawiwszy nawet na placu bitwy znaczną liczbę poległych. Oswobodzone od napaści miasto CapFrançais dało na chwilę odetchnąć Polakom. Wypoczynek ten atoli zbyt był krótkim. Czylito wskutek trudów poniesionych podczas długiej przeprawy przez morze, czy wskutek pokarmów, do których przyzwyczajeni nie byliśmy, choroby zaczęły pomiędzy nami panować, a gdy się do nich żółta febra przyłączyła, okropna śmiertelność przerzedzać zaczęła ziomków naszych szeregi. Z pierwszego batalionu naszego, który przy wylądowaniu liczył ludzi, w przeciągu miesiąca zaledwie ośmdziesięciu kilku żołnierzy zostało pod bronią.

Drugi nasz batalion, pod dowództwem starszego Bolesty, zostawiwszy jedną kompanię na załodze w Môle St. Nicolas, ruszył z Dessalines'em, dowodzącym dywizyą murzynów, ku Gonaiwom. Po przeprawie przez rzekę tegoż nazwiska, przy słabym oporze powstańców, dywizyą dążyła ku rzece Exter. Powstańcy uchodzili przed nami po małoznaczących utarczkach, gdzieśmy kilkunastu ludzi stracili. Przeprawiwszy się przez rzekę Arbonite czółnami z drzewa mahoniowego, wyrobionemi każde z jednego kloca, a w kreolskiej mowie zwanemi pirogue, przeszliśmy przez płaszczyznę także Arbonite zwaną, na mil piętnaście długą, a szeroką do mil pięciu w niektórych miejscach, i przybyliśmy nakoniec do St. Marc. Gdy Dessalines oswobodził pozornie tę część departamentu od Moie St. Nicolas

aż do St. Marc, pozostawało mu tylko przerwane dotąd związki z miastem PortauPrince na nowo otworzyć i rozdzielone siły skoncentrować.

W kilka dni po przybyciu naszem do St. Marc Dessalines z całą dywizyą murzynów przeszedł w nocy na stronę powstańców, będących pod dowództwem naczelników Krysztofa i Pawła Louverture, brata ToussaintLouverture'a, w okolicy Verates. Nie zdążył jednak batalion jeden, złożony z czterechset murzynów, udać się w pochód za Dessalines'em, którego zdrada dopiero za nadejściem dnia spostrzeżoną została. Niepodobna było jednemu batalionowi naszemu utrzymać w karności kilkuset murzynów; nie pozostawało, jak tylko wytępić ich aż do ostatniego. Wykonanie podobnego zamiaru wymagało śmiałego i szybkiego działania. Generał Fressinet, nasz dowódca, rozkazał wystąpić murzynom do apelu, jak zwyczajnie bez broni; gdy na placu stanęli, batalion Bolesty z bronią w ręku otoczył ich niespodzianie i co do jednego bagnetami wykłuł. Po tak morderczym postępku, batalion nasz, opuściwszy St. Marc, wsiadł na okręt i popłynął do PortauPrince.Śmiertelność, zarówno tam, jak w CapFrançais panując, codzień po kilkadziesiąt ludzi sprzątała z tego świata. Z batalionu drugiego, który do tysiąca ludzi liczył, w krótkim czasie zaledwie ludzi zostało. Tam pochowaliśmy szefa batalionu Bolestę oraz kapitana Osękowskiego i Rębowskiego, kapitana grenadyerów. Podobny los, jaki spotkał pierwsze dwa bataliony, spotkać miał

i trzeci batalion naszej ej półbrygady. Po przybyciu do wyspy SanDomingo, wylądowawszy w PortauPrince pod dowództwem generała Baudet, batalion rzeczony zajmował w departamencie zachodnim la Croix des Bouquets, Leogane i Mirbalais. Często staczając utarczki z czarnymi, póty się trzymał, póki choroby szeregów walecznych przerzedzać nie zaczęły, wtedy utracił przeszło ludzi. Tym sposobem w przeciągu niespełna pół roku, nie orężem, lecz śmiertelną zarazą zwyciężeni, z , ludzi, których ta półbrygada liczyła pod bronią przy wylądowaniu na wyspę SanDomingo, zaledwie trzystu doliczyć się mogła, a ze stu kilkudziesięciu oficerów, w czynnej służbie będących lub nadkompletnych, zaledwie trzecia część przy życiu pozostała.

Gdy resztka naszych już osobnej komendy tworzyć nie mogła, generał Rochambeau, po śmierci kapitana generalnego Leclerc objąwszy naczelne dowództwo, rozkazem dziennym tą półbrygadę do ej półbrygady wcielił. Rozkaz ten jednakże uskutecznionem być nie mógł z powodu niepodobieństwa połączenia rozrzuconych po całej wyspie oddziałów z tą półbrygada. Tym sposobem oficerowie po większej części pozostali bez wojska, a wielu z nich, chociaż z trudnością, dostawszy pozwolenie odpłynięcia do Europy, wrócili do Francyi. Gdy jednak liczba opuszczających wyspę SanDomingo coraz się powiększać zaczęła, generał Rochambeau wydał rozkaz wstrzymujący nadal pozwolenie wracania do Europy, wyjąwszy dla tych,

których kalectwo raz na zawsze niezdatnymi do służby wojskowej czyniło.

Powiedzieliśmy już wyżej, jakie niepomyślne skutki wynikły dla oręża francuskiego ze ślepego zaufania, jakie kapitan generalny Leclerc pokładał w swoim szefie sztabu, Dugua. Słuchając we wszystkiem rad jego, oburzył przeciwko francuskiemu rządowi całą ludność murzynów, stał się przyczyną buntu i oderwania od metropolii wyspy SanDomingo. W owym prawie czasie generał Dugua truzizną, jak wieść niesie, odebrał sobie życie.

Wkrótce po nim, to jest w nocy z dnia Igo na gi listopada roku, kapitan generalny Leclerc dni swoje zakończył. Przed skonaniem mocno ubolewał nad smutnymi wypadkami zaszłymi na wyspie, ubolewał nad losem straconego wojska, albowiem z , ludzi, składających armię francuską, zaledwie , żołnierzy zostawało pod bronią. Tak skończył Leclerc, wódz niewielkich wojennych zdolności, polityk nie znający serca ludzkiego. Nie odgadł charakteru murzynów; zjednać ich sobie nie potrafił. W czasie wojny, obok największej czynności, wahający się, nie mający swego własnego zdania, nadto niewolniczo był podległym woli pierwszego konsula, nadto ufał drugim, za mało sobie. Ciało jego nabalsamowane, na

() Antoni Mitral w dziele swojem: Histoire de l'expedition des Francais a St. Domingo, sous Ie Consulat de Napoleon Bonaparte, utrzymuje, że nie szef inżynierów Bachelu, ale Humbert, jeden z najprzystojniejszych oficerów wojska francuskiego, towarzyszył Paulinie do Francyi.

wojennym okręcie francuskim, małżonka nieboszczyka wraz z szefem brygady inżynierów, Bachelu , przewieźli do Francyi ().

Po śmierci kapitana generalnego Leclerc, generał Rochambeau, jako najstarszy stopniem, objął po nim tymczasowe dowództwo. Gdy na utrzymanie go przy tem dostojeństwie prośba do pierwszego konsula od mieszkańców wyspy przesłaną została, Napoleon Bonaparte zaciągnął w tej mierze rady starego Rochambeau, który, jako ojciec, najstosowniejszego w tej mierze mógł zdania udzielić. Zapytany waleczny towarzysz i przyjaciel Washingtona odpowiedział, iż kto był złym synem, złym mężem, złym ojcem, nie może być zdolnym, aby mu powierzono tak ważne dla Francyi dowództwo, gdyż bez cnót domowych, cnót publicznych posiadać nie można.

Pomimo tego, generał Rochambeau mianowany został kapitanem generalnym wyspy SanDomingo. Skoro objął dowództwo, sprowadził z wyspy Kuby gromady psów wprawionych do wytropienia zbiegłych murzynów. Psy te, większe od naszych kundlów, węchem wytropiwszy uciekającego, zmuszały go do zatrzymania się w ucieczce, a w razie oporu

() Skoro Paulina z ciałem męża swojego przybyła do Marsylii, na widok siostry Igo konsula, okrytej grubą żałobą, idącej za trumną męża z małem dziecięciem na ręku całe miasto przywdziało żałobę, a przystań i domy przystrojono czarnym kolorem. Napoleon przyjął siostrę w Paryżu ze łzami w oczach i rozkazał z największą okazałością złożyć śmiertelne szczątki szwagra swojego w Panteonie.

(Przypisek autora).

żywcem go pożerały. Gdy psy rzeczone już do PortauPrince przybyły, użyto ich na próbę do rozszarpania murzyna wydobytego z więzienia. Potrzeba tu nadmienić, iż w owej epoce liczba uwięzionych bardzo była znaczna; więziono bowiem tych, na których padało podejrzenie należenia do buntu, a sami zaś mieszkańcy miasta, dla osobistego bezpieczeństwa, własnych niewolników pod straż miejscowej władzy oddawali.

Wybrano pomiędzy więźniami najsilniejszego murzyna, sprowadzono go do rządowego pałacu, wysokim murem obwiedzionego, poczem w przytomności generała Rochambeau, otoczonego licznym sztabem, puszczono psy, które na komendę biedną ofiarę rozszarpały na miejscu. Po tak nieludzkiej próbie, generał Rochambeau, wziąwszy psy z sobą, poszedł przez Leogane w celu opanowania małego i dużego Goave. Miejsce to, ponad samem morzem położone, połączone wzgórzami z Jaemal, gdzie się jeszcze załoga z go batalionu ej półbrygady trzymała, było, że tak powiem, kluczem całego departamentu południowego i ważnym strategicznym punktem dla francuskiego wojska. Znali murzyni całą ważność tego punktu, mężnie zatem stawiwszy się Francuzom, odparli ich ze znaczną stratą. Przy natarciu na to stanowisko, generał Rochambeau rozkazał psów użyć, lecz skutek bynajmniej nie odpowiedział zamiarowi". Dobosz francuski ranny na placu bitwy pozostał; gdy psy krew poczuły, z taką zażartością rzuciły się na niego, iż, pomimo prędkiego ratunku, obronić go

nie zdołano. Odtąd już więcej psów nie używano do wojny.

Po tej nieszczęśliwej wyprawie, ośmieleni murzyni, wymordowawszy załogę w Leogane, gdzie kilkudziesięciu Polaków śmierć znalazło, posunęli się aż pod mury miasta PortauPrince.

Z początku murzyni obchodzili się jak najokrutniej z jeńcami polskimi. Dosyć będzie jedno przytoczyć zdarzenie, aby dać poznać czytelnikom moim, jakich męczarni ziomkowie nasi doznawali. Porucznika Madejskiego wziąwszy w niewolę, wsadzili go pomiędzy dwie deski i wzdłuż przepiłowali. Podobne pastwienie się nad nami pochodziło stąd, iż Francuzi ciągle Polakami straszyli murzynów, nazywając nas potworami karmiącymi się jedynie mięsem ludzkiem. Później, gdy się murzyni dowiedzieli, z jakiego powodu wysłani zostaliśmy do SanDomingo, zmienili postępowanie swoje z nami i odtąd z jeńcami naszymi z największą ludzkością obchodzić się zaczęli. Paweł Louverture, dowódca murzynów, zgromadziwszy pewnego razu Polaków zabranych w niewolę, ofiarował im, ażeby pozostali w SanDomingo z wolnem używaniem wszelkich praw obywatelskich. Pomimo tego, żaden Polak nie opuścił sztandarów narodu, pod którymi walczył, i nie korzystał z podobnego dobrodziejstwa. Po oswobodzeniu wyspy przez murzynów, gdy w nadanej konstytucyi zawarowano, iż cudzoziemcom nie wolno będzie posiadać żadnej nieruchomości na wyspie, wyłączono jednak od tego zakazu Niemców i Polaków. Skoro generał

Rochambeau potwierdzonym został w stopniu kapitana generalnego, z PortauPrince przeniósł się do CapFrançais.Śmierć generała Leclerc powiększyła obawę mieszkańców sprzyjających metropolii, a wszystkich oczy zwrócone były ku Francyi. Spodziewano się przybycia nowej floty i wojska, czekano na nie, w nich bowiem ostatni spoczywał ratunek, zbawienie!

Tymczasem powstanie doszło do granic departamentu południowego, w którym dowodził generał Laplume, murzyn; ten, pierwszy wykonawszy przysięgę wierności rządowi francuskiemu, dotrzymał jej aż do ostatniej chwili istnienia kolonii. Płaszczyzny Culdesac, okolice Mirbalais i GrandBois były jeszcze w posiadaniu francuskiem; PortauPrince, SaintMarc, SaintNicolas i CapFrancais miały dostateczne załogi do odparcia napadu murzynów. Część hiszpańska opierała się jeszcze rokoszanom.

Po śmierci generała Leclerc, Krysztof i Dessalines przez czas niejaki w nieczynności zostawali, poczem, połączywszy siły swoje, na CapFrançais uderzyli i opanowali wzgórza, wznoszące się nad miastem. Generał Rochambeau, pomimo krytycznego położenia, w którem zostawał, nie tracąc głowy, wystawił bateryę w plantacyi Vertiere, z której dobrze wymierzonym ogniem działowym wielką klęskę zadał murzynom i do cofnięcia się zmusił. Dotąd, pomimo często niepomyślnie staczanych bitew, departament zachodni po większej części był

jeszcze w mocy Francuzów, departament zaś południowy, utrzymywany w posłuszeństwie przez walecznego Laplume, w kwitnącym zostawał stanie. Nierozsądne, a bardziej jeszcze nie do pojęcia złośliwe obchodzenie się generała Rochambeau z mulatami stało się wkrótce przyczyną utraty wyspy SanDomingo i reszty francuskiego wojska. Leclerc, uważając, że mulaci bardziej białym niż murzynom sprzyjają, wiele na nich polegał, sprzyjał im widocznie i umieścił ich w wojsku francuskiem w tych samych stopniach, jakie posiadali wprzódy. Tem postępowaniem miał ich w każdem zdarzeniu na swoje usługi, gdyż był przekonany o ich niezachwianej wierności dla francuskiego rządu.

Rochambeau przeciwnego zupełnie był zdania, a pierwszy krok jego po objęciu dowództwa generalnego nader szkodliwe przepowiedział skutki. Przed wyjazdem swoim do CapFrançais dał w PortauPrince bal na pożegnanie tamecznych obywateli, na który wszystkich mulatów i murzynów obojej płci, znajdujących się w mieście, zaprosił. Skoro goście weszli do pałacu rządowego, przejęci zostali strachem na widok pokoi, których ściany pokryto czarnem suknem i oświecone były tysiącem świec z żółtego wosku. Dziwny ten pomysł sprawił na umysłach trudne do opisania wrażenie. Zdawało się każdemu, że się nie na balu, lecz na obchodzie grobowym znajduje. Nazajutrz po owej osobliwszej zabawie Rochambeau udał się do CapFrançais, dowództwo w PortauPrince i w departamencie zachodnim zostawiwszy generałowi Quentin. Kie

dy generał Leclerc przybył do wyspy SanDomingo, mulaci, prześladowani przez ToussaintLouverture'a, przeszli niezwłocznie na stronę Francuzów. Rochambeau, nastąpiwszy po generale Leclerc, powinien był korzystać z przywiązania mulatów do sprawy metropolii. Wprawdzie Pétion, mulat, wiele przyczynił się wpływem swoim, że Clervaux przeszedł z wojskiem na stronę rokoszan, jednakże należało użyć z nimi obchodzenia się względnego i nie obrażać ludzi tak pożytecznych w wojnie przeciwko murzynom. Generał d'Arbois dowodził w mieście Jérémie, położonem w departamencie południowym, w którym zamieszkała wielka liczba zamożnych mulatów, bardziej Francuzom niż murzynom sprzyjających. Generał d'Arbois, szukając niecnymi sposobami łatwego zbogacenia się, pod pozorem jakoby mulaci nie sprzyjali rządowi francuskiemu, bez litości ich obdzierał. Więzienia napełnione były niewinnymi; póki kto co miał, do ostatka oddawać musiał, a skoro już nic nie miał do dania, z rozkazu generała zaprowadzony na okręt, niby w celu przetransportowania do Cap Français, na pokładzie zamordowany, do morza wrzucony został. W tymże samym czasie generał d'Arbois przybyłego z Cap Français do Jérémie bogatego mulata, nazwiskiem Bardet, tymże samym sposobem uwięzić, ze wszystkiem go złupić, a potem jako podejrzanego utopić rozkazał.

Przebrała się nakoniec miara, a okrutne postępowanie francuskiego dowódcy stało się hasłem do ogólnego powstania mulatów w całym depar

tamencie południowym. Położenie generała Rochambeau codziennie było krytyczniejsze; powstanie rozszerzało się we wszystkich trzech departamentach, a liczba wojska użytego do przytłumienia zbuntowanych coraz się zmniejszała. Jeden tylko generał Laplume wszelkimi sposobami chciał departament południowy w posłuszeństwie utrzymać, lecz gdy po dokonanym czynie z mulatem Bardet wszystkie umysły wzburzone zostały, już trudno było dawną spokojność przywrócić. Wtem podobny do powyższego postępek oficera, któremu Laplume podczas wyprawy swojej do Cayes dowództwo zostawił, pogorszył jeszcze sprawę Francuzów. Oficer ten, wtrąciwszy do więzienia kilkudziesięciu mulatów z korpusu żandarmeryi kolonialnej, wszystkich potopić rozkazał. Chociaż za powrotem swoim Laplume popełnione nadużycie skarcił, a sprawcę onego ukarał, poczem rokoszan aż do zachodniego departamentu zagnał, przywrócić jednak dawnego stanu rzeczy nie zdołał, już bowiem było za późno!

Mulat, nazwiskiem Ferrou, majętny właściciel wyspy, stanął na czele mulatów połączonych z murzynami, a założywszy główną swoją kwaterę w plantacye Drouet, wywiesił sztandar rokoszu. W krótkim czasie liczba powstańców tak się powiększyła, iż Laplume zażądał od kapitana generalnego bezzwłocznych posiłków. W tej właśnie chwili Rochambeau, pozostawiwszy generałowi Clauzel dowództwo w CapFrançais, przybył do PortauPrince na czele tysiąca dwóchset ludzi wy

borowego wojska. Natychmiast wysłał znaczny od dział, złożony z Francuzów i Polaków, w pomoc generałowi Laplume. Tymczasem naczelnicy rokoszu, Ferrou, Cange i Jeaufroid, zająwszy Miragoane, Aquin, St. Louis i Cavaillon, zapędzili szefa brygady, Hurto, do l'Anse a Veau, obiegli miasto Cayes i wezwali do poddania się generała Laplume. Przybycie generała Sarrasin z oddziałem, przysłanym przez kapitana generalnego, dozwoliło generałowi Laplume odeprzeć na chwilę murzynów. Lecz gdy powstania ze wszystkich trzech departamentów połączyły się z sobą, znikła nadzieja przywrócenia spokojności na wyspie San Domingo, a na nieszczęście zabrakło nawet Francuzom potrzebnych środków utrzymania się w obronnym stanie.

W tymże prawie czasie, kiedy panowanie Francyi na wyspie SanDomingo już dogorywało, a z licznej niegdyś armii gdzieniegdzie słabe tylko szczątki pozostały, oddawna spodziewana flota francuska przepływała morza, niosąc ziomkom swoim pomoc i nadzieję.

Jużeśmy wyżej powiedzieli, iż po zawarciu pokoju w Luneville część legionów polskich, wcielona do francuskiego wojska, wysłana została do SanDomingo, a druga część przeszła w służbę rzeczypospolitej cyzalpińskiej.

Generał Murat, naczelnie dowodzący włoską armią, wysłał generała dywizyi, Chabot, dla przyłączenia do swojego dowództwa Polaków. Przybył z nim razem były minister wojny rzeczypospolitej

włoskiej, Vignolle, pod którego prezydencyą szef brygady, Grabiński, i szefowie batalionów, Małachowski Kazimierz, Zawadzki, Jasiński, Chłopicki i Białowiejski, wszyscy przez generała Murata na członków komitetu nowej organizacyi wybrani, mieli pierwszą legię przeistaczać, podług danej im instrukcyi. Tym sposobem sześć batalionów piechoty i artylerya piesza podzielone zostały na dwie półbrygady. Każda półbrygada składała się z trzech batalionów, każdy batalion z ośmiu kompanii, każda kompania liczyła ludzi pod bronią. Skoro organizacya tych dwóch półbrygad dokończoną została, pierwszą wcielono do pierwszej dywizyi, a drugą do drugiej dywizyi włoskiej. Pułk zaś ułanów pod dowództwem pułkownika Aleksandra Rożnieckiego pozostał przy generale Muracie.

W owym prawie czasie wybuchnęły zaburzenia w niektórych prowincyach i miastach włoskich. Pomimo że oficerowie drugiej półbrygady włoskiej żyli zupełnie odosobnieni, nie wdając się z krajowcami, zostając tylko w zażyłości największej z niektórymi oficerami z dawnej legii neapolitańskiej, pomiędzy którymi znajdował się szef brygady, Aurore, gdy wszyscy, znając dobrze szefa swojego, Aksamitowskiego, od niego stronili, ten, chcąc dać dowód swojego przywiązania do rządu, udał się czemprędzej do Medyolanu celem zawiadomienia generała Murata o odkrytym przez niego spisku przeciwko Francja i pierwszemu konsulowi. Wskutek czego wysłane zostały śpieszne rozkazy aresztowania szefa brygady, Aurore'a, dwudziestu zaś ofi

cerów, Polaków, przywieziono dla indagacyi do Ferrary i Bononii, gdzie w tymże samym czasie zaburzenia wybuchnęły. Gdy się wnet pokazało, że do nich oficerowie polscy nie należeli, natychmiast wypuszczono wszystkich na wolność. Nie poprzestał na tem Aksamitowski, a uskarżając się przed generałem Muratem na prześladowanie, jakiego od swoich doznaje za przychylność do rządu francuskiego, dodał, że z jego komendy wielu oficerów podało się do dymisyi, pomiędzy zaś żołnierzami nadzwyczajna panuje dezercya (). Skoro Murat doniósł o tem raportem pierwszemu konsulowi, we dni kilkanaście wyszło najwyższe postanowienie, którego mocą nieszczęsny los moich współziomków zawyrokowanym został. Półbrygada, będąca pod dowództwem Aksamitowskiego, do czterech tysięcy ludzi licząca pod bronią, składała część dywizyi włoskiej pod rozkazami generała Pino.

Z początkiem roku rzeczona półbrygada rozłożona była w departamentach Crostolo, Panaro i Reno. Pierwszy batalion stał w Reggio, gi w Modenie, ci wraz ze sztabem półbrygady w Bononii; tamże znajdowała się również główna kwatera dywizyi. Od końca maja cała półbrygada zgromadzona była w mieście Reggio, kiedy go grudnia przyszedł rozkaz od generała Murata, ażeby

() Był to fałsz największy, gdyż podczas wojen włoskich w oddziałach, złożonych z Polaków, najmniejszej nie było dezercyi, na to się nigdy Francuzi sami nie uskarżali.

(Przypisek autora).

miała się w pogotowiu do marszu. Rozkaz ten wprost przysłany szefowi brygady Aksamitowskiemu bez poprzedniego zawiadomienia o tem rządu rzeczypospolitej włoskiej. Dnia go grudnia Polacy już byli gotowi do marszu, tego samego dnia Aksamitowski wezwany został do Parmy, gdzie zjechał sam Murat, a generał Ottavio za oddzielnym rozkazem generała Pino przybył do Reggio dla zrobienia przeglądu półbrygady, wydania jej rozporządzeń potrzebnych i karty podróżnej do Genui. W tymże czasie rozeszła się wieść, iż Polacy są przeznaczeni do SanDomingo! Nadszedł nakoniec dzień grudnia roku, przeznaczony do pochodu. W wilię dnia tego Aksamitowski, powróciwszy z Parmy wieczorem, ogłosił, że generał Murat czeka na przybycie drugiej półbrygady, której przegląd osobiście chce zrobić. Wymaszerowali nakoniec Polacy z Reggio i nazajutrz o godzinie ej z rana weszli do miasta Parmy. Kiedy przednia straż jedną wchodziła bramą, drugą Murat do Mantui wyjeżdżał. Druga półbrygada tymczasem uszykowała się na placu wielkiej przechadzki naprzeciwko książęcego zamku. Wnet potem przybył adjutant naczelnego wodza z ekspedycyą do szefa półbrygady, Aksamitowskiego, który zgromadzonym oficerom przeczytał co następuje: "Pierwszy konsul, nagradzając zasługi i czyny waleczne drugiej półbrygady włoskiej, wciela ją do wielkiego wojska francuskiego, nadając jej Nr. ej półbrygady liniowej francuskiej; a chcąc ją do dalszych podobnych czynów zachęcić, prze

znaczą ją do SanDomingo, gdzie zawsze najbardziej odznaczające się pułki francuskie za nagrodę wysyłane by wały. Nakoniec, skoro tylko ta półbrygada stanie na miejscu przeznaczenia swojego, oficerowie i żołnierze zostaną naturalizowani synami Francyi, z używalnością wszelkich praw i przywilejów obywateli francuskich".

Po odczytaniu tego postanowienia, "Niech żyje pierwszy konsul!" wykrzyknęli wszyscy, poczem półbrygada udała się do koszar. Gdy pierwszy szał przeminął, a zimna nastąpiła rozwaga, omamienie znikło i naga rzeczywistość przed oczami stanęła. Już wiadomym był los, jaki spotkał tą półbrygadę na wyspie SanDomingo, nie tajnem więc było każdemu co go czeka ().

Dnia grudnia roku ta półbrygada wyruszyła z Parmy. Lecz skoro wyszła za miasto, przyłączył się do niej pułk strzelców konnych francuskich, z ludzi złożony, który, podzieliwszy się na przednią i tylną straż, dostał rozkaz eskortowania Polaków. Ten postępek dotknął wszystkich do żywego, był bowiem oznaką niedowierza

() Powiedzieliśmy już wyżej, że Napoleon Bonaparte wszystkich, którzy mu byli na zawadzie w dopięciu jego zamiarów, lub którym nie ufał, oddalał z Francyi, a najczęściej wysyłał do SanDomingo. Pomiędzy tymi znajdował się generał Władysław Jabłonowski. Pełen zdolności, wielkich nadziei, mianowany został dowódcą legii naddunajskiej. Znał go dobrze Bonaparte, z nim bowiem razem w szkole wojskowej w Brienne nauki pobierał, i dlatego może wysłał go poza morza. Jabłonowski zginął w SanDomingo, w wyprawie przeciwko miastu St. Marc. (Prsypisek autora).

nia, na które nie zasługiwali bynajmniej ci, którzy tyle dowodów wierności i poświęcenia ciągle dawali Francuzom.

grudnia ta półbrygada przymaszerowała do miasta Novi, gdzie otrzymała rozkaz zatrzymania się, dopóki w Genui przygotowania do przeprawy ukończone nie będą. Skąd wyruszywszy, grudnia przybyła do Genui i zajęła obszerne zabudowania kwarantanny, lazaretto zwane, leżące pomiędzy morzem a przedmieściem Albano. stycznia roku, podczas gdy półbrygada odbywała przegląd przed generałem Gardanne, naczelnie dowodzącym w Liguryi, zawinęły do genueńskiego portu trzy okręty liniowe, które, przywitawszy zwyczajną salwą miasto Genuę, na ktorą gdy ogniem działowym z nadbrzeżnych szańców odpowiedziano, wywiesiły banderę francuską. Była to eskadra pod dowództwem kontradmirała Bedout z Brest wysłana, a przeznaczona do SanDomingo.

Piętnaście dni upłynęło na przygotowaniach do przeprawy i na zrobieniu dostatecznego zapasu żywności i wody. Przez ten czas ukończono obrachunki półbrygady ej z rządem włoskim, sprawiono dla oficerów i żołnierzy ubiory z kitlu drelichowego i kolorowe koszule, mundury zaś i broń w pakach przetransportowano na okręty.

Szef półbrygady, Aksamitowski, otrzymał tymczasem rozkaz zostania we Francyi i utworzenia zakładu z żołnierzy mniej zdatnych do morskiej podróży i wojennych trudów; chcąc jednak takowy zakład zapełnić, przymusu użyć musiał, gdyż żaden

podoficer ani żołnierz nie chciał pozostać we Francyi, każdy chciał z braćmi swoimi dzielić dobre i złe koleje; chorzy nawet i ranni opuszczali szpitale, cisnęli się na okręty, wołając, że chcą do SanDomingo płynąć.

Dzień stycznia roku naznaczonym został przez kontradmirała Bedout do wsiadania na okręty, a tysiące ludu, okrywając nadbrzeża przystani, świadkami byli, z jaką uległością, z jakim porządkiem, poświęceniem się, bez najmniejszego szemrania, Polacy opuszczali ziemię, którą mała ich tylko liczba jeszcze oglądać miała.

stycznia ogłoszono rozkazem dziennym, iż generał Aksamitowski, za upoważnieniem naczelnego wodza, zostaje w Europie z niektórymi członkami rady gospodarczej, utworzonej przez niego, w celu odebrania od rządu włoskiego zaległego żołdu dla ej półbrygady. Poczem Aksamitowski, zdawszy dowództwo szefowi batalionu, Zagórskiemu, pożegnał się z nami, a my z owym zaległym żołdem, którego już więcej oglądać nie mieliśmy.

Tegoż samego dnia wypłynął z genueńskiej przystani okręt liniowy Ie Heros, o działach, przewożący siedm kompanii drugiego batalionu pod dowództwem Jasińskiego; za nim szedł okręt l`Argonautę, także o działach, z banderą kontradmiralską, na którym znajdował się generał Spital, dowódca wyprawy, Zagórski, zastępca szefa półbrygady, sztab, muzyka i siedm kompanii z trzeciego batalionu pod dowództwem kapitana Tyssona. Dalej okręt o działach Ie Fougueux z sie

dmiu kompaniami pierwszego batalionu, pod dowództwem Kazimierza Małachowskiego; za nim fregata Ia Pique, o iu działach, z dwoma kompaniami; fregata także o iu działach, Ia Sagesse, z jedną kompanią i okręt przewozowy Ia Serpentine, naładowany żywnością.

Zaraz po wypłynięciu z przystani gwałtowna burza w różne kierunki rozpędziła flotę. Dnia stycznia morze uspokoiło się cokolwiek, a nazajutrz okręt liniowy Ie Fougueux, odłączony od reszty eskadry, sam jeden płynął ku brzegom Hiszpanii, pomiędzy Katalonią, Walencyą a Balearskiemi wyspami. Pominąwszy przylądek Gates, już się do cieśniny Gibraltarskiej zbliżał, do której przebycia wiatr, lubo pomyślny, nie był dosyć silnym. Pięć dni minęło, nim okręt Ie Fougueux zdołał cieśninę przebyć. Przez ten czas malownicze widoki rozwijały się przed oczami ziomków moich. Z jednej strony miasta i zatoka Algeziras, gdzie portugalska flota na kotwicach stała, dalej miasto, przystań i warownia Gibraltaru, u której nóg, na równinie świętego Rocha, załoga angielska odbywała wojskowe ćwiczenia; z drugiej zaś strony skaliste wybrzeża Afryki, królestwo Fezu, Małpia góra, zatoka i twierdza Ceuta, do Hiszpanii należąca.

stycznia le Fougueux przepłynął cieśninę, nie widząc reszty floty; kapitan okrętu mniemał, że go o kilkanaście godzin wyprzedziła i, korzystając z pomyślnego wiatru, przed nim cieśninę przebyła i na ocean wpłynęła. Poczem z powodu, że rząd francuski w nieporozumieniu zostawał z An

glią za niedotrzymanie zobowiązań traktatu zawartego w Amiens, wiedząc, że lada chwila rozpoczną się nieprzyjacielskie kroki, rozkazał, aby wszystko było w pogotowiu do boju. Otworzono na okręcie strzelnice, zatoczono działa, amunicyę w składach prochowych przygotowano, załoga zaś wraz z artyleryą morską codziennie na pokładach odbywała manewry. Siódmego dnia po przebyciu cieśniny nastąpiła cisza na morzu, poczem nazajutrz między godziną tą i tą przed północą zerwał się wiatr gwałtowny północnowschodni. Okręt pruł szybko oceanu wody blizko brzegów Afryki, kierując się potem ku zachodowi pomiędzy Maderą a wyspami Kanaryjskiemi, obok wyspy Teneryfy przepłynął, na której łatwo dostrzedz można było wierzchołek góry pic de Teneriffe zwanej.

Od tej chwili zmierzając ku zwrotnikowi raka, podróż coraz się przyjemniejszą stawała z powodu umiarkowanych wiatrów, wiejących ciągle od wschodu.

Skoro tylko okręt le Fougueux wstąpił w skwarną strefę, kapitan rozkazał porozciągać żagle ponad pokładem dla zasłonięcia ludzi od upałów słonecznych. Znając z doświadczenia szybkość biegu swojego okrętu, płynął nadzwyczajnym pędem po linii zwrotnikowej, a gdy pomimo tego nie spostrzegał reszty floty, wtedy dopiero przekonał się, iż w tyle za nim pozostać musiała jeszcze na Śródziemnem morzu. Wtedy kapitan, odosobniony od dowódcy eskadry, zostawszy sam jeden panem swojej woli, kazał wydawać żołnierzom po całej porcyi żywno

ści, która dotąd, stosownie do rozporządzenia kontradmirała, w trzech częściach tylko wydawana była. Wesołą była chwila przepływu przez linię zwrotnika. W tym dniu dozwolono majtkom różnych zabaw i odbyto chrzest Neptuna. Pod samą linią zwrotnika spostrzeżono wielką liczbę ryb, unoszących się ponad powierzchnią wody za pomocą skrzeli, jak gdyby latały; łowiono także wędami ryby galera zwane, bardzo delikatnego smaku. Pomiędzy wielu innymi gatunkami ryb, znajdującymi się pod linią zwrotnikową, jest tak nazwana la doradę, wydająca się w morzu jakby najdroższymi wysadzana kamieniami, złotem i srebrem; wyciągnięta z wody, siedm przybiera kolorów, po zabiciu staje się fioletową i jest dobra do jedzenia.

Pomiędzy morskiemi rybami jest wiele szkodliwych, któremi łatwo się otruć można, od czego chcąc się ustrzedz, trzeba wrzucić w rondel, w którym się ryba gotuje, jakikolwiek kawałek srebra, który skoro sczernieje, jest to dowodem, że ryba jest jadowita i jeść jej nie można.

Po przepłynięciu przez linię zwrotnika, okręt otoczony został rośliną wodną, podobną do winnego grona, która ciągnie się pasmami na pół mili długiemi. Powiadają, że pokazanie się tej rośliny zwiastuje blizkość lądu, czego doświadczył okręt le Fougueux, gdyż tego samego dnia, to jest marca r., przed wieczorem spostrzeżono wierzchołek góry i poznano przylądek Samana, czyli wyspę SanDomingo.

WIADOMOŚĆ O WYPRAWIE CZĘŚCI LEGIONÓW POLSKICH NA WYSPĘ SAN DOMINGO W R. .

przez gen. Kazimierza Małachowskiego.

Wątpię, ażeby ktokolwiek z tych, co należeli do wyprawy na wyspę San Domingo, mógł ułożyć rzetelną i dokładną całość przez rodzaj wojny, jaka w zbuntowanej kolonii prowadzoną była; i tak naprzykład, jak wieść powszechna chodziła: że legia przez Kniaziewicza nad Renem formowana, wzięta do kadrów armii francuskiej i jak ty regiment liniowy tej rzeczypospolitej pod komendą pułkownika francuskiego Bernard'a był ambarkowany w Liworno, nie cały odrazu, ale częściowo, po większej części na najętych statkach kupieckich; te, nie płynąc razem, pojedyńczo zawijały do portów hiszpańskich dla zreparowania uszkodzeń, jakie ponieść mogły od burz morskich, i tam, podług upodobania, krócej lub dłużej bawiły, co zrządziło pewien nieład, gdyż żołnierze zostawali się w Hiszpanii i nie wszyscy do miejsca doprowadzeni być mogli, zna

lazło się nawet kilku oficerów, którzy, wysiadłszy na ląd, podawali się do dymisyi jako schorzali i nie mogący znieść klimatu morskiego. Zatem okręty, nie razem do kolonii przybywając, wysadzały oddziały na nich znajdujące się w rozmaitych miejscach, w takich nawet, z których połączenie się z korpusem albo było zbyt trudnem albo niepodobnem; niknęły więc pojedyńczo i bez żadnej z ogółem komunikacyi — a więcby wypadało, ażeby każdy taki oddział miał swego historyka do sklejenia całości, a to jest niepodobnem.

Powtóre. Druga półbrygada polska, której dowódcą był pułkownik Aksamitowski i w której ja się znajdowałem, zamieniona na ty regiment liniowy francuski, rokiem później od wyż wspomnianego ambarkowana była w Genui, ale i o tem więcej drobnostek aniżeli ważnych rzeczy objawić jestem w stanie.

Pułkownik Aksamitowski otrzymał od Murata pozwolenie zostania chwilowo we Włoszech dla obrachowania się z rządem włoskim i odebrania zaległości, jakie nam tenże rząd był winien, gdyż na jego zostawaliśmy żołdzie, zatrzymał z sobą brata swego Falkowskiego jako kapitana ubiorczego, Darewskiego kapitana i parę indywiduów z niższych stopni, wszystkich jako członków rady gospodarczej.

W zastąpieniu pułkownika Aksamitowskiego, komenda przypadła na najstarszego pułkownika, jakim był Zagórski, szef kontroli (stopień, jaki później zamieniony został na grosmajorowski); wiedzieć wsze

lako wypada, że zaraz za naszem do Genui przybyciem przysłał pierwszy konsul do komenderowania nami gen. brygady francuskiego, Spital'a, który miał za adjutanta przy sobie rodzonego brata swojego.

Weszliśmy do Genui w sam dzień Nowego roku , a we dni później weszła do przystani genueńskiej i rzuciła kotwice eskadra z Brestu, przybyła pod komendą kontradmirała Bedout, składająca się z trzech okrętów liniowych, kontradmiralskiego l'Argonaute, Héros i le Fougueux, z fregaty Ia Vertu i z korwety la Serpente. Te pięć okrętów zajęły się zaraz braniem świeżej wody, dokompletowaniem na długą żeglugę i powiększoną liczbę gąb dostatecznej żywności, a żołnierze nasi układaniem broni w paki, przewożeniem jej na okręty w kitlach z szarego płótna, jakie całemu dano regimentowi dla oszczędzenia mundurów w pracach, do jakich w ciągu podróży użyci być musieli, zastępując uszczuploną liczbę marynarzy, dla zrobienia im większego miejsca.

Regiment ze swymi oficerami wsiadł na okręty go lutego na noc, a go po południu wypłynął na morze w następującym porządku: najprzód kontradmiralski, na którym był gen. Spital, podpułkownik Zagórski z żoną i trzeci batalion komenderowany przez kapitana Tysson w zastępstwie podpułkownika Zawadzkiego, za urlopem we Lwowie podówczas znajdującego się. Za nim drugi batalion pod komendą podpułkownika Jasińskiego, a za tym fregata i korweta z resztą ludzi, którzy się na okrętach po

mieścić nie mogli; został tylko le Fougueux, na którym ja byłem z ym batalionem, dla wydobycia z morza kontradmiralskiej kotwicy i wciągnienia jej na swój pokład, przysyłając tym końcem linę od niej, ale kotwica tak się zahaczyła o skały w morzu, że użytych sześćdziesiąt grenadyerów, pracując przez. godziny, oderwać jej nie mogło. Zniecierpliwiony kontradmirał, że okręt tak długo stoi na miejscu, daje nam sygnałami rozkaz, zapewne nieprzyjemny — kapitan zostawia wielką szalupę z majtkami i jednym oficerem dla jej wydobywania, a sam wypływa na pełne morze.

Burza już wtedy, która się niespodzianie zerwała, coraz bardziej się wzmagać poczynała i wieczór nadchodził; przyciągano na wierzchołki masztów pozapalane latarnie dla oryentowania się, aleje burza pogasiła, a okręty w ciemnościach nocnych zupełnie się pogubiły i rozproszyły. Kapitan okrętu naszego, troskliwy o ludzi, których zostawił dla wydobywania kotwicy, staje en panne, to jest tak nastawiając żagle, że wiatr, prąc z równą siłą na wszystkie strony, trzyma okręt na miejscu; w takiej pozycyi doczekał się przecie owej szalupy, która po największych wysileniach, straciwszy maszt swój złamany i wraz z żaglem w morze porwany, dobiła do okrętu, który, dla dania jej znaku, trzymał majtków z latarniami na galeryi głównego masztu — jednego z nich burza zerwała, spadł na działo, a zgruchotana czaszka w tymże momencie śmierć mu przyniosła — resztę nocy poświęcono na wywindowanie ch szalup na pokład okrętowy, włożenie ich je

dna w drugą i przymocowanie do tegoż pokładu.

Za nadejściem dnia żadnego nie dostrzeżono okrętu, a tak sam jeden pasując się z burzą, trwającą dni i nocy, w największem zostawał niebezpieczeństwie rozbicia się o brzegi Sardynii, od której na żaden sposób oddalić się nie mógł, a choć manewrował dolnymi tylko żaglami, gdyż górne wraz z ich masztami na dół ściągnięte zostały, wiatr tak silnie działał, że dwa razy poszarpawszy wielki żagiel, zwany grande voile de misene, dopomógł bałwanom okręt zupełnie na bok położyć. W tak strasznem niebezpieczeństwie i ażeby całkiem przewróconym nie być, kapitan rozkazał uchwycić siekiery, obciąć liny i wszystkie działa z zatopionego boku wpuścić w morze dla dania drugiemu przeciwwagi, ale kiedy już do takiej rzucono się pracy, nadzwyczajnym trafem przyszedł bałwan, który silnem uderzeniem wyprostował go.

Po ustaniu burzy płynęliśmy w takim kierunku, żeśmy zawsze widzieli brzegi Hiszpanii; przed samą Malagą i kiedyśmy się znajdowali w małej bardzo od niej odległości, nadeszła cisza morska, która nas resztę dnia tego i cały następny na miejscu trzymając, ciekawym Hiszpanom przyjemny mogła sprawić widok, ale nikomu z okrętu nie wolno było wysiąść na ląd, gdyż był rozkaz żadnej z ziemią nie mieć komunikacyi. Sonda, w tem miejscu puszczona, pokazała sążni głębokości. Trzeciego dnia wzmógł się lekki wiatr i dozwolił okrętowi wnijść do cieśniny Gibraltarskiej, a że nie był tak

silny, ażeby mógł pokonać pęd wód Oceanu wiecznie tamtędy wlewających się do morza śródziemnego, męczył się przez dni i nocy, aż nakoniec go z nadchodzącym silnym wiatrem, od wschodu burzą grożącym, wśród ciemności nocnych ryzykując się nawet na niebezpieczeństwo, przebył szczęśliwie tę cieśninę i na Ocean wypłynął.

Przez cały ten czas nie ukazał nam się żaden z okrętów naszej eskadry, tak więc sam jeden płynąc, kapitan był kontent, że się uwolnił od rozkazów przykrego dla siebie komendanta — a że okręt jego le Fougueux był jednym z najszybciej płynących w całej marynarce francuskiej, stanąwszy tedy na wysokości wiatrów alizejskich ciągle od wschodu wiejących i pewny dalszej swojej żeglugi, odjętą przez kontradmirała ludziom naszym trzecią część kompletnej żywności przywrócił, nakazując taką samą, jaką majtkowie pobierali, nadto wodę kazał dawać na dyskrecyę, której pospolicie udzielano jedną tylko butelkę na godziny.

Reszta żeglugi była przyjemną i tak pewną, że dniem wprzódy wyrachowano godzinę, o której spostrzeżem PortoRico, toż samo i przylądek Samana już do San Domingo należący, równie jak i godzinę, o której weszliśmy do portu stołecznego miasta Cap Français połowy wyspy do Francyi należącej, gdyż druga jej połowa była hiszpańską i miała za stolicę miasto San Domingo, ostatnim traktatem cała do Francyi należąca, ale nie objęta w posiadłość dla toczącej się z murzynami wojny.

W pięknem tem i niegdyś bogatem, dziś całkiem

zburzonem mieście utrzymywała się jeszcze główna kwatera generała Rochambeau, naczelnego rządcy wyspy. W porcie znaleźliśmy kilkanaście rozmaitej wielkości okrętów wojennych i admirała LatoucheTreville, któremu składając raport, dostrzegliśmy łódź od brzegu płynącą: był to nasz kapitan Przebendowski, teraz adjutant gen. Rochambeau, wysłany dla dowiedzenia się, co miał znaczyć ten nowo przybyły okręt.

Zaproszony wraz z kapitanem okrętowym na obiad i posadzony po lewej stronie rządcy, zapytany od niego, jak ten kraj uważam, odpowiedziałem, że bardzo górzysty. — Rozumiem — odrzekł mi — znam ja was we Włoszech i lud wasz za ciężki do działania w górach, dlatego poślę was w równiny do części południowej bynajmniej nie zniszczonej, gdzie powinno wam być dobrze. — Jakoż drugiego dnia kapitan okrętu odebrał rozkaz udać się z nami do Cap Tiburon i tam nas na ląd wysadzić, a mnie dowiadywać się o najbliższego generała i pod jego pójść komendę.

Okręt dla przeciwnego wiatru nie mógł wnijść do przystani, ale dostrzegliśmy w głębi jej okręt na kotwicy stojący. Był to liniowy nazwiskiem Atalante, który na dni wprzódy wylądował z generałem Sarrasin, batalion go regimentu lekkiej piechoty, z którym tenże generał przeszedł lądem do miasta Cayes z największą wprawdzie trudnością, lecz mu się udało, gdyż był najpierwszym i niespodzianym w tem miejscu ruchem. Musiał więc okręt nasz krążyć po morzu, a mnie szalupą na ląd

wyprawiono. Wysiadłem pod całkiem zburzonem miasteczkiem Tiburon, w którem zastałem kilka sporych szop z desek zbitych i bardzo niewielką ludność; tam się dowiedziałem, że najbliższym generałem w tamtych stronach komenderującym był gen. Darbois, mający swoją kwaterę w mieście Jérémie, tam tedy posłałem w oryginale dany mnie' od gen. Rochambeau rozkaz.

Generał Darbois, rozkazał mi przypłynąć z batalionem do Jérémie — przesadzono tedy batalion z okrętu na kilkanaście małych statków, nie bez wzajemnego rozczulenia się z zabranej na nim przyjaźni i prawdziwej sympatyi, tudzież dziękczynień dla tak dobrego kapitana, jakim był Bescogne i jego oficerowie.

Generał Darbois, jak tylko dostrzegł tę flotyllę na morzu, wysłał przeciwko niej adjutanta, żeby się do brzegu nie zbliżała, tylko żebym ja sam z tym adjutantem przybył do niego. Generał ten zmienił swój plan, kazał wracać do Tiburon, tam na ląd wysiąść i na siebie oczekiwać — jakoż przybył niezwłocznie i rozpoczął takąż samą lądową ekspedycyę, jaką poprzednio zrobił był do Cayes gen. Sarrasin.

W pierwszym zaraz dniu takiego pochodu wzdłuż brzegu morskiego, obok ciągłego pasma gór odwiecznym lasem zarosłych, wyszliśmy na płaszczyznę, zagłębiającą się w nowe gór pasmo, które przedzielała niewielka rzeczka, w morze wpadająca. Dolinę tę zwano Carvahanac, od której nazwisko wzięła mocna reduta murzynami obsadzona na wynio

słej górze, w morze spadającej, około której kręciła się przypadająca nam droga. Redutę tę wypadało naprzód zdobyć; w tym celu ruszyły dywizye batalionowe dla przedzierania się pobocznemi górami, okrążenia tej reduty i odcięcia jej z tyłu komunikacyi. Spostrzegłszy to, murzyni, po słabym oporze i ranieniu kilku tylko żołnierzy, wyszli z niej — ale uważałem, że wszyscy byli należycie uzbrojeni i kompletnie w mundury francuskie ubrani. Droga robiona, o której wspomniałem, w wielu miejscach miała pokopane rowy, a za nimi wzniesione parapety z podwójnymi ustępami dla ukrywania się w potrzebie.

Po wzięciu tej pozycyi zeszliśmy na obszerną w kształcie amfiteatru dolinę zwaną Aux Anglais, opasaną dokoła wzniosłemi górami, w morze zapadającemi. Tam resztę dnia przepędziliśmy wśród poburzonych młynów cukrowych i kilku kup kawy, nasypanej na ogromne liście figi bananowej, lecz zarazem uważaliśmy ciągłe tłumy murzynów z bagażami, dążące górami w stronę, którędy nam marsz przypadał.

O trzeciej po północy ruszyliśmy z miejsca tego, mając rozkaz nie nabijać broni, ażeby się nie bawić strzelaniem, ale prosto iść na nieprzyjaciela z nadstawionym bagnetem. Szliśmy dość długo spokojnie, mając po prawej stronie brzeg morski, a po lewej okrywając się łańcuchem woltyżerowskim od zasadzek, jakie mogły mieć miejsce pomiędzy plantacyami cukrowemi; ale jakeśmy się zbliżali ku miejscu, które pomimo ciemności nocnej odkrywało

oczom naszym blizką górę, spostrzegliśmy, na jeden raz, sygnał w rozciągłej linii zrobiony ze spalenia na panewce prochu, który nas przekonywał o czujności i gotowości nieprzyjaciela. Wkrótce też sypnął się rzęsisty karabinowy ogień; był to murzyński ogień na naszą sekcyę woltyżerską, prowadzoną przez podporucznika Weigiela, za nią rzuciła się naprzód kompania grenadyerów, w awangardzie idąca, a następnie i reszta batalionu; ale również przywitana, w tył cofać się zaczęła. Wypadało więc przeciwko ogniowi, na nas sypanemu, front uformować i podobnyż na nieprzyjaciela rozpocząć. Kiedy się to dziać zaczęło, ciemna noc w okamgnieniu zamieniła się na dzień zupełnie widoczny, gdyż w tamtych klimatach świtania nieznane, a wtedy dopiero postrzegliśmy górę, przez którą szła droga w skale kuta, na kondygnacye, zatarasowana rowami i parapetami, murzynami obsadzonymi; na zwierzchniej zaś jej płaszczyźnie trzy reduty, osadzone mnóstwem zbrojnego ludu. Tam to zginął ze swoją sekcyą podporucznik Weigiel, kapitan grenadyerów Mesange, adjutantmajor Królikiewicz, wielu grenadyerów zabitych i rannych. Nie można było w takiej zbyt nas rażącej utrzymać się pozycyi, posunęliśmy się na lewo, weszliśmy w krzaki, z nich staraliśmy się górami okrążyć pozycyę — ale nieznana w Europie gęstość lasów powiązanych lianem, rośliną zbyt tam mnogą, ogromne rozpadliny w górach, jak mówiono będące skutkiem dawniejszych okropnych trzęsień ziemi, wszystkie nasze usiłowania daremnemi czyniły

tak, że gen. Darbois około południa osądził potrzebę ustępu. Ten się rozpoczął, może z zadziwiającym generała porządkiem, wśród rzęsistego nieprzyjacielskiego ognia, i z taką zimną krwią, jak gdyby się to na mustrze działo — ale przyznajmy z drugiestrony, że w klimacie tak gorącym, w samo południe, żołnierz wyniszczony fatygą nie mógł być rzeźkim, a tem samem stał się obojętnym. Murzyni nie umieli nas ścigać, przestawali na przeraźliwych wyciach, a zabiegać nam nie mogli, gdyż im przeszkadzała wielka przestrzeń plantacyi cukrowej wodą zalanej. Resztę naszego marszu odbywaliśmy spokojnie, i kiedy już byliśmy niedaleko Tiburon, generał bierze z sobą kompanię grenadyerów a mnie każe wracać do owej reduty pod Carvahanac — szczęściem nie była jeszcze przez murzynów zajęta i ja do niej spokojnie wszedłem. Tam przez dwa dni zostawałem, żadnego nie odbierając rozkazu ani żywności; szczęściem znaleźliśmy świnie błąkające się po lesie, te żołnierzom dostatecznie racye zastąpiły. Generał na drugi dzień ruszył do Jérémie i dopiero w drodze przypomniał sobie, że żadnego dla mnie nie dał rozkazu, wątpił nawet czy już nie byłem zabrany, kazał tedy mnie wyszukiwać. Wyszedł najprzód oddział żandarmów, za nim kompania grenadyerów. Żandarmowie, zbliżając się ku reducie, pojedyńczo wymykali się z lasu i napowrót szybko się kryli, że to zrobiło pewien rodzaj trwogi na tych, co takowy ruch dostrzegli, ale pokazywało, że tam murzyni być nie mogli, gdyż przed godziną zrobione patrole nic nie odkryły — kazałem

tedy na wielkiej żerdzi wśród reduty wznieść naszą trójkolorową chorągiew z kogutkiem. Wtedy dopiero pokazali się żandarmi, a za nimi i nasza kompania grenadyerska. Wróciłem do Tiburon, wsiedliśmy na te same statki, które nas do Jérémie woziły, ja z kompanią grenadyerska na tenże sam co wprzódy bryg armatorski Bonaparte, na który zabrałem wszystkich rannych i morzem udaliśmy się do Cayes, zostawując podług rozkazu generalskiego jedną kompanię w reducie nad Tiburon będącej. W tej żegludze dwa mieliśmy wypadki; pierwszy, że korweta angielska kazała naszemu brygowi stanąć, sama do nas przypłynęła, komendant jej wszedł na nasz pokład, cały statek zrewidował, a znalazłszy go napełnionym żołnierzami tak zdrowymi jak rannymi, słowa nie mówiąc, oddalił się i ze swoją korwetą odpłynął. Wizytę taką nasz kapitan wziął za niewątpliwy znak wypowiedzianej Francyi wojny — zrobił z tego zdarzenia protokół i zachował dla przesłania go wyższym władzom. Drugi, szczególny w swoim rodzaju, był ten, że podporucznik Bergonzoni, który jeszcze pod Carvahanac był zachorował, pewnego poranku, na samem rozwidnieniu wszedł do izby kapitańskiej, w której ja się znajdowałem; zapytany ode mnie: czegoby żądał? odpowiedział, że przyszedł zameldować się, że umiera — a na moją perswazye, żeby tylko był spokojny a żyć będzie i zdrów zupełnie, słowa więcej nie wyrzekłszy, wyszedł, kilka kroków zrobił, padł i już nie żył. W podobnym też rodzaju miał i pogrzeb: po zrobieniu protokółu, zaciągnięciu

go do dziennika morskiego i wydaniu mnie duplikatu, wsunięto ciało jego w wór, który zawiązano u głowy z kulą wielkiego kalibru i w przytomności nas zgromadzonych wpuszczono po desce do morza. Takim sposobem odbyły się obrzędy religijny i świecki razem.

Statki nasze, jedne wcześniej, drugie później przybijając do brzegu u miasta Cayes, ściągnęły mnóstwo ciekawych, tak białych jak czarnych; biali szczególnie witali nas z oznakami szczerej radości, i bardzo sprawiedliwy mieli do tego powód, gdyż na parę dni wprzód miasto było atakowane przez murzynów i cudem prawie utrzymało się od rzezi, jakaby niewątpliwie nastąpiła, gdyby miasto było zdobyte.

Wmieście tem nielicznym garnizonem francuskim komenderował gen. brygady Laplume, rodowity murzyn, pozostały wiernym rządowi francuskiemu — gdyż wiedzieć potrzeba, że kolonia utrzymywała tysięcy regularnego wojska należycie wyćwiczonego, z samych murzynów złożonego, dla zastąpienia europejskiego, któremu we wszystkich epokach klima tamtejsze stawało się śmiertelne, nie dziw zatem, że z owego wojska dawały się widzieć porządne oddziały.

Tenże gen. Laplume, kontent z naszego przybycia, codzienne na nieprzyjaciela zaczął robić wycieczki, sam zawsze na czele, ubrany w paradny mundur generalski. W mieszkańcach duch na nowo ożył, rzucono się do wzmocnienia miasta, zasłaniając miejsca przystępniejsze, z początku szańczykami z be

czek i różnych pak kupieckich ziemią przysypanymi, a później na ciągłe opasanie miasta wałem i rowem podług reguł fortyfikacyjnych z bateryami, w których się znalazło dział dostatecznie amunicyą zaopatrzonych. Takie wzmocnienie i czujność nieustanna niezmiernie powiększyły służbę garnizonową a z nią i śmiertelność; nie było dnia, ażeby z głównych hauptwachów, w ciągu tych wałów pozakładanych, nie wywożono trupów — bardzo często znajdowano dwugodzinnych szyldwachów zmarłych przy ich zluzowaniu; toż samo się działo przy szopach, nam na koszary przeznaczonych.

Ale wróćmy z tego smutnego obrazu do naszych, których na Śródziemnem zgubiliśmy morzu. Okręt kontradmiralski I'Argonaute, budowa hiszpańska wygodna ale do żeglugi niepośpieszna, zatrzymując przy sobie daleko skorsze budowy francuskiej, zrządziła to, że ledwie we dni po mnie do Cap Français zawinąć mogły; takież same otrzymała rozkazy udania się do Cap Tiburon i tam wysadzenia na ląd wojska, które zaraz drugiego dnia zaczęło doznawać skutków klimatu, gdyż między najpierwszymi tamże zmarłymi znalazł się nasz gen. Spital ze swoim bratem i kapitanem Petrykowskim z batalionu go, a nim się zebrały oddziały francuskie, do wyprawy kajskiej przeznaczone, i generałowie, nimi dowodzić mający, już bataliony nasze znaczną w zmarłych poniosły klęskę. Przyszła nakoniec chwila ekspedycyi. Niestety! rozbiła się w tem samem miejscu, z którego ja ustępować musiałem; nic nie pomogły kilkakrotnie ponawiane ataki

i eskaladowania, wrócić do Tiburon wypadało, stamtąd drugi batalion z podpułkownikiem Jasińskim lądem posłany został do Jérémie, a podpułkownik Zagórski, z im batalionem i oddziałami francuskimi ambarkowany do Cayes, wyniesiony został na ląd chory, zmartwiony niepowodzeniem, jakie pospolicie w podobnych zdarzeniach nierozsądni kierownicy starają się na kogoś obcego zwalić, umarł pierwszej zaraz nocy i drugiego dnia ze wszystkimi honorami pochowany został. Przybyli także generałowie: dywizyjny naczelnie komenderujący Brunet, po nim Darbois i Serclu a z nimi kilku sztabsoficerów od inżynierów i artyleryi na fregacie La Vertu, która po kilkodniowem wypocznieniu i nowem zaopatrzeniu się miała wracać do Europy. Na nią wsiadła z małym synkiem Włoszka, wdowa po Zagórskim, otrzymawszy od naszej Rady gospodarskiej poświadczenie prawności testamentu, którym nieboszczyk czynił ją dziedziczką całego swego majątku w kraju posiadanego. Fregacie zawinąć wypadało do Port au Prince, gdzie już była główna gen. Rochambeau kwatera, dla odebrania ekspedycyi do rządu francuskiego. Uroda i wdzięki tej kobiety, która do oddzielnej należy historyi, tyle ujęły serca młodzieży głównego sztabu, iż dokazali swego, że do nowej okazyi między nimi pozostała. Znikła później wszelka okazya. Anglicy okrętami swoimi oblokowali wszystkie porty i przecięli całkiem komunikacyę wodną, a lądowej już dawno dla przemagającej siły murzynów nie było. W tak ścisłem zamknięciu zaczęło wszędzie brakować żywno

ści, gdyż magazynów zapasowych nigdzie nie było skutkiem złego powietrza, które w krótkim czasie wszystko psuło, nawet lekarstwa po upłynionem półroczu traciły właściwość swoja.. Rzucono się na prywatne spiżarnie obywateli, ale te na bardzo krótki czas wystarczyć mogły, później na muły, osły, psy koty a nawet szczury po magazynach. Z czasem i to się przebrało.

Na kilka jednak miesięcy wprzód, nim te klęski nastąpiły, Francuzi starali się wszędzie wziąć przewagę nad zbuntowanymi murzynami. Nasz garnizon Cayes, robiąc częste wycieczki, upatrzył pozycyę. Był to piękny i obszerny wzgórek, wzniesiony wśród plantacyi cukrowych obok dwóch pięknych krzyżujących się dróg robionych, palmowem drzewem wysadzanych, zwanych "quatre chemins". Na tem wzgórzu założono obóz z nazwą Camp Bourdet, jako miejscu zburzonej temu obywatelowi pięknej habitacyi, do którego zaraz w pierwszych dniach przybycia swego trzeci nasz batalion zgromadzony został i tam się do ostatka utrzymywał. Wzgórek ten wkrótce zamienił się na małą forteczkę okopaną szerokim rowem, zasłonioną mocnym parapetem z bateryami, w których się znajdowało ośm dział, obsłużonych po większej części przez dawnych kanonierów murzynów, pozostałych wiernymi dawnemu swojemu rządowi. Była ta pozycya bardzo blizka obozów murzyńskich na górach rozłożonych, która im wszelkich działań na miasto przeszkadzała.

Na wspomnionej fregacie La Vertu odpłynął do Francyi już żadnej nie mający komendy gen. Sar

rasin i gen. Laplume; ten umarł w Kadyksie z dawniejszego w piersi postrzału i niewydobytej kuli. W naszym punkcie, oprócz głodu i zamknięcia portu jednym okrętem angielskim, niebyło nic rozpaczliwego, lecz nie tak się działo na innych. Mieszkańcy zaczęli opuszczać miasta i udawać się do wysp sąsiednich, najwięcej do hiszpańskiej Kuby; z takiej sposobności korzystał w Jérémie Fressinet, wsiadł na obywatelski okręt z adjutantami swoimi, a z nimi i kapitan Zimirski, po wymarciu starszych komenderujący batalionem im, gdyż już od dawna nie żył podpułkownik Jasiński, odebrawszy sobie życie wystrzałem pistoletowym. Cóż tu powiedzieć o batalionie, zostawionym w reducie nad miastem będącej? Porucznik Rusiecki zeszedł na dół z raportem do swego komendanta, a że go już zastał na okręcie, nie miał nic lepszego do zrobienia jak porwać żonę z dziećmi i zostać pod dalszymi jego rozkazami, bynajmniej niedając znać reducie co się na dole działo. Opuszczone miasto zajęli murzyni, obiegli redutę i po dwudniowem traktowaniu weszli do niej, znalezionym tamże Francuzom toporami na pieńku głowy poucinali, a naszych oddali Anglikom, którzy ich zaraz ubrawszy w swoje mundury, kurtki polskie i cały ich ubiór oddali murzynom; w takim to ubiorze przyszedł nam się prezentować jeden batalion murzyński. Zbliżała się i dla nas chwila; ewakuowaliśmy miasto Aquin, zajmowane przez jedną kompanię z batalionu go; dowódca jej, kapitan Zieleniewski, zrąbany przez kawaleryę murzyńską, po dostaniu się do Cayes umarł. Ge

nerał dywizyi Brunet zwołał radę wojenną i podał projekt przedzierania się do Kartageny na statkach obywatelskich, na jakich w porcie nie zbywało, wszystkie te jednak projekty nie przyszły do skutku; przybyło więcej okrętów angielskich i z komodorem Cumberland, nimi komenderującym, ugodę zawrzeć musiano, mocą której oddawano Anglikom: miasto, arsenał, zgoła wszystko, co było rządowego albo wojskowego, Anglicy zaś obowiązywali się zaprowadzić nas na swoją wyspę Jamajkę, tam oficerów przesadzić na okręty transportowe i odwieźć do Francyi napowrót, a żołnierzy do dalszego czasu zatrzymać jako jeńców wojennych. Hurmem za nami rzucili się obywatele na statki z familiami swemi, ale dużo pozostało w mieście ufnych w kapitulacyę angielską. Ci najprzód zajęli wszystkie po nas poczty, a przy ambarkowaniu się wprowadzili do miasta niewiele lądowego żołnierza. Po wyjściu z portu i zbliżeniu się ku wyspie zwanej l'Isle a Vache, naprzeciw Cayes leżącej, na której zawsze utrzymywałem oddział z ludzi złożony z jednym oficerem, obok której nieszeroka była głębia, którą jedynie mogły wchodzić i wychodzić okręty, reszta w kształcie ogromnego półkola zamknięta pasmem skał, pod powierzchnią wody ukrytych, dostatecznemi były, że w tem miejscu postawiony jeden okręt angielski najściślej nas blokował i wszelką więcej niż przez trzy miesiące odjął nam komunikacyę. W tem tedy miejscu cała ewakuacya nasza ze wszystkimi statkami obywatelskimi na kotwicy stanęła, a komodor Cumberland ze świtą oficerów, wziętą

ze wszystkich swoich oficerów, ku wieczorowi odpłynął do miasta. Była to chwila wpuszczenia tryumfalnego do Cayes generała murzyńskiego Dessalines z wojskiem jego. Huczne natychmiast usłyszeliśmy okrzyki, całe miasto rzęsisto oświecono, śpiewy i nieustanne strzelania dowodziły powszechnej radości, wśród której odbywała się uczta dla Anglików wyprawiona; ta się przeciągnęła aż do następnej nocy i nie wróciła nam Anglików na okręty aż trzeciego dnia rano znużonych biesiadami, ale dobrze obładowanych złotem za sprzedanie murzynom tego miasta. Naród przemyślny wszędzie znajdzie dla siebie korzyści i u nas takaż, chociaż w niegodziwym sposobie, dla Anglików się wydarzyła.

Generał Darbois, jeden z najbogatszych w gotówkę, jaką łatwo kilkoletnim pobytem w kolonii mógł nabyć, ambarkowany na okręt tegoż kapitana, który nas blokował, żywy z temperamentu, w zajściach musiał czemsiś pogrozić Anglikowi, że ten oskarżył generała, jako buntującego Polaków na ten okręt wsadzonych, ażeby go opanowali i wieść siebie kazali, gdzie się generałowi podoba. Generał tedy aresztowany, na dnie okrętu osadzony, za wnijściem do Port Royal wyprowadzony do tego ufortyfikowanego miasteczka zasłaniającego ogromny port, w głębi którego znajduje się miasto Kingstown stołeczne wyspy Jamajki, i w niemże w areszcie zatrzymany przy zabraniu wszystkiego, co posiadał, co dało najfałszywszy powód, jakoby Francuzi zgwałcili kapitulacyę z komodorem zawartą. Gubernator

wyspy ogłasza ją za niebyłą, zatrzymuje wszystkie okręty pod temże miasteczkiem i przez dni kilka Anglicy ścisłą odbywają rewizyę, zabierając wszystkie pieniądze, jakie tylko znaleźć mogli, gdyż byli pewni, że niemałe znajdą sumy, wszystkich bez wyjątku ogłaszają jeńcami wojennymi, z zabranych pieniędzy tak najmłodszemu podporucznikowi jak najstarszemu generałowi, ni mniej ni więcej, dają po dwadzieścia pięć talarów z szyderstwem: że ponieważ u nas równość panuje, oni ją szanować umieją. Tak nas oporządziwszy, wprowadzili okręty w głąb portu, nas pod samym Kingstown na ląd wysadzili i jako jeńców zgromadzili do miasta Spanishtown, mil angielskich w głąb kraju będącego, gdzie gubernator wyspy miał swoją rezydencyę i w którem skoncentrowane były władze, tak sądownicze jak administracyjne, wziął na swój dwór tupozostałych nam muzyków, z tu niegdyś dobranych amatorów; tym się dobrze u hucznego rządcy powodziło. Znaleźliśmy takoż w tem mieście, kapitana Zimirskiego i porucznika Rusieckiego, o których wyżej była mowa, wpadłych podczas swej żeglugi w ręce angielskie. Wkrótce za nami przybył i Rochambeau ze swymi sztabami i garnizonem Port au Prince, który był ostatnią ewakuacyą.

Tu się zastanówmy i zapytajmy się: co się stało z tymi kilkudziesiąt ludźmi chorymi, których ja z Cayes na jeden raz odesłałem do lazaretu w Moie St. Nicolas, gdzie była reszta naszego go regimentu, wcielona rozkazem dziennym gubernatora do naszego go w czasie ogólnej organizacyi, podczas

której kilka zniszczonych w jeden zlewano regiment, gdyż ja, uznany za komendanta i na przedstawienie gen. dywizyi Brunet'a podniesiony na stopień pułkownika, ani tych ludzi ani ich chorągwi i kasy nie widziałem, wiedziałem tylko, że przed nami byli Polacy z Cayes, mężnie się trzymali, szczególnie wychwalali kapitana Dziurbasa, tamże poległego, i pamiątkę jego uświetniono nazwaniem wzniesionego szańca Fort Dziurbas; żałowano także mocno podpułkownika Bulaste, w Jaquemet zmarłego, co się zaś stało z jego wojskiem — niewiadomo, gdyż my musieliśmy tam posłać nowy garnizon pod komendą kapitana Mościckiego, a co się i z tym stało, takoż mnie niewiadomo, gdyż kapitan, przybywszy sam po żołd, nie znalazł prędkiej okazyi do powrotu, zachorował i umarł, a my tymczasem kapitulowaliśmy i jako jeńcy wojenni dostaliśmy się w moc angielską. Więcej jeszcze podobnych znalazłoby się wypadków, które szczególnych, z tożsamości wypływających potrzebują świadków.

Anglicy, po kilkunastodniowem nas zatrzymaniu, zaczęli głosić, że gubernator chętnieby nas do Francyi odesłał, gdyby miał przewozowe statki, gdyż wojennych okrętów do tego użyć nie może, ale pozwoli nam częściowo udawać się do Stanów Zjednoczonych Ameryki o swoim koszcie, gdzie konsulowie francuscy łatwe znajdą sposoby wyprawienia nas jako parolowanych do Francyi. Tak się też i stało. Do trzeciego transportu ja się podałem i znalazłem siedmiu ochotników, 'którzy ze mną od

płynąć chcieli. Wszystkich komisarz angielski akceptował, ale kiedy przyszła kwestya, ażeby mnie wydał mojego służącego, który, nie będąc żołnierzem, nie mógł podpadać pod kategorye jeńców wojennych, na zapytanie, jakiego był narodu? kiedy mu odpowiedziałem, że Polak — jak skoro Polak, to wydany być nie może: zapytany przeze mnie: dlaczego? odpowiedział komisarz: "Mogliście służyć Francuzom: przelewać krew w ich sprawie i ginąć, to żołnierze wasi mogą służyć w Anglii, a będą lepiej odziani, zapłaceni i szanowani. A jeżeli chcesz mieć służącego, wybierz sobie między Francuzami, jaki ci się podoba, a będzie wydany". Zacząłem w żywszą nieco wchodzić rozmowę, a widząc, że napróżno, odszedłem.

Pozwolono nam udać się do Kingstown. Tam znaleźliśmy bryk amerykański Federaliste, który, wyprzedawszy swój towar, deski, miał próżno do Karoliny południowej odpływać, ale znalazł nas do osób najwięcej Francuzów z żonami i dziećmi, mających zamiar osiąść na zawsze w Ameryce. Bryk ten już był kondemnowany, uznany za niezdatny do żeglugi, przecież chciwy kapitan jego, Eborn, znalazł sposób wymknięcia się; nie miał nawet busoli, bez której żaden okręt podróży morskiej nie odbywa, i pewnieby nas w kanale Bahama zatopił, gdybyśmy szczęśliwym trafem nie mieli między sobą kapitana z zabranego przez Anglików okrętu: ten nas od niezawodnej uratował śmierci, rzuciwszy się sam do rudla i zakomenderowawszy manewr przerzucenia żagli, jakiśmy dobrze znali,

w chwili wpadania statku na ukryte w wodzie skały. Działo się to o ej w wieczór, byliśmy wszyscy na pomoście, i dlatego bardzo szybko ten manewr się spełnił, a skierowany w inną stronę statek już nie miał żadnego niebezpieczeństwa; ale go czekało drugie. We dwa dni później zbliżyliśmy się wieczorem ku brzegom portu Charlestown, a że żaden okręt bez pilota do portu nie wchodzi, rzucono kotwicę; tę burza zrywa, okręt w temże miejscu uszkadza, że się weń woda gwałtownie wdziera. Rzucono się do pompy — ta niedostateczna. Rzucono się do różnych naczyń i niemi wodę wciąż wylewano — burza wpędziła nas na pełne morze. Kapitan, nie mając busolki ani żadnego potrzebnego instrumentu, nie wie gdzie jest. Szczęściem jego pomocnik dostrzegł w odległości ziemię, rozpoznał, że to był Cap St. Antoine. Zbliżyliśmy się do brzegu, weszliśmy na rzekę Savannah, i tam już więcej wody nie wylewając, ani pompując, pozwoliliśmy brygowi osiąść na dnie — drugiego zaś dnia szczęśliwie dostaliśmy się do miasta Savannah, gdzie nam w ciągu kilkunastodniowego bawienia Amerykanie pokazali grób Kazimierza Pułaskiego, wymurowany w miejscu, w którem spadł z konia nasz rodak, komendant jednego regimentu kawaleryi francuskiej, przesadziwszy wał i spadłszy w środek reduty angielskiej. W tem na nowo z pożarów wznoszącem się mieście, pamiętnem klęską Francuzów, wspierających Amerykanów wybijających się na wolność, nie wypadało długo bawić: nam trzeba było szukać takiego, w którembyśmy mogli znaleźć jakiego Fran

cyi agenta, a takiem był wyżej wspomniany Charlestown, stołeczne miasto Karoliny południowej, do niego więc udaliśmy się, to jest nas trzech: ja, kapitan Bogusławski i kapitan kwatermistrz Truskolaski lądem, odbywając tę milową podróż dość wygodnym dyliżansem, samymi jak świat starymi lasami, pomiędzy którymi znajdowaliśmy same tylko stacye pocztowe z niewielą domkami i ludnością zabezpieczającą miejsca te od napadu Indyan, a reszta naszych morzem. Przybyliśmy do Charlestown w wilię Bożego Narodzenia r., w którem już dużo zastaliśmy sandomingowskich Francuzów tak cywilnych jak i wojskowych; był w niem komisarzem do interesów handlowych: Commissaire des relations commerciales, nazwiskiem Soult; ten nam wszystkim bez wyjątku dawał takąż samą płacę talarów na tydzień, jakąśmy od Anglików mieli, możeby kto powiedział: dość dobrą, kto nie zna niezmiernej w owych krajach drogości. Tenże komisarz wynajął dla nas okręt kupiecki trzymasztowy, zwany Minerwa, własnością hiszpańską będący, mający swego kapitana i kilku majtków Hiszpanów, a że mocarstwo to, równie jak i Francya, było w wojnie z Anglią, więc dla zabezpieczenia tak okrętu jak i nas od napaści nieprzyjaciela, komisarz ugodził do komenderowania nim Anglika z wyspy Jersey, nazwiskiem Messeray. Okręt ten, napełniony i cywilnymi z żonami i wojskowymi, między którymi i my, wszyscy w liczbie ośmiu znajdowaliśmy się, wypłynął z portu marca r. po wytrzymaniu dniowej wśród srogich burz żeglugi, która, mio

tając nami od "grands bancs de Terre Neuve", czyli niebezpiecznego pasma piasków morskich, i raz pędząc ku Norwegii, to znowu odwrotnie ku brzegom afrykańskim i wyspom Kanaryjskim, dozwoliła w końcu nieoszacowanemu kapitanowi naszemu wnijść do golfu Gaskońskiego, a następnie w ujście rzeki Dordony, gdzie po czterodniowem nas zatrzymaniu dla przekonania się o stanie zdrowia całego ekwipażu wpuszczono do Bordeaux, skąd żadnemu wojskowemu nie wolno było ruszyć.

Tu mi wypada nadmienić o czynie, krzywdzącym charakter i honor Polaka, ale tego wymaga po mnie prawdziwość historyi. Kapitan Zimirski, osobną drogą przybyły do Paryża, dowiedziawszy się o mojem do Bordeaux przybyciu, pisze list, donoszący mnie, że dzienniki francuskie, a za nimi i wszystkie zagraniczne głosiły, żeśmy przechodzili na stronę murzynów i z nimi przeciwko Francuzom walczyli, i że dlatego kolonia utrzymać się nie mogła. Tak dotkliwą odebrawszy wiadomość, postanowiłem udać się do Paryża, jakoż po zakomunikowaniu prawdziwego celu takowej podróży generałowi Avril, komenderującemu tą dywizyą wojskową, otrzymałem od niego żądane pozwolenie, tak dla siebie jak i dla kapitana kwatermistrza Truskolaskiego.

Nie było podówczas w Paryżu ani Murata, ani Bertiego (Berthier). Obaj towarzyszyli Napoleonowi w objeździe departamentów po ukończonej sprawie Morego (Moreau), a widzieć ich koniecznie mniewypadało. W tymże czasie stolica wielkie robiła przygotowania do koronacyi bohatera wieku. Mo

głem tylko podać notę ministrowi marynarki Decraye, nie ukrywając bynajmniej smutnego z naszym drugim batalionem wypadku i razem dowodząc, że on nie był owym haniebnym zarzutem zbiegostwa do Murzynów — reszta czasu zostawała nam do obrachowania się z ministeryum marynarki z zaległości, które przyjęto i zdecydowano, że będą wypłacane w miarę jawiących się indywiduów z pewnymi dowodami, których nazwiska znajdą się w złożonych listach imiennych i księgach kontrolowych, — gdyż wiedzieć i to potrzeba, że korpusy, przeznaczone do kolonii, wychodziły ze składu wojska lądowego i zupełnie do morskiego należały, dopokąd na nowo do lądowego przelanemi nie zostały. W tymże samym czasie zainformowałem się, że istotnie znajdowała się w ministeryum wojennem lustracya go regimentu, w której podana była znaczna liczba dezerterów; wprawdzie nadmieniono mnie było jeszcze w kolonii, że Polacy umieli oszukiwać inspektorów — ja to wziąłem za rzecz bardzo naturalną, gdyż pospolicie w całej armii francuskiej i włoskiej kapitanowie podawali za obecnych ludzi od dawna nie istniejących dla pobierania za nich płacy i żywności, które częstokroć stanowiły im więcej niż podwójną gażę, a na nakazaną lustracyę najmowali ludzi najczęściej dworskich, których dosyć było ubrać w mundur i postawić w szeregu, ażeby, gdy kolej nadejdzie, odezwał się słowem: Francuz lub Włoch present, a Polak jestem, gdyż inspektora obowiązkiem było porachować ludzi, sprawdzić listy przyzowne i potwierdzić takowe dla ułożenia płacy

na obecnych pod bronią i potrącenia tego, co nadebrane być mogło. Ale nasz ty regiment za daleko manewr ten posunął. Kapitanowie nie podawali zmarłych wśród widocznej śmiertelności; dostrzeżono to, nakazano ścisłą lustracyę, "revue de rigueur"; nie było dla nich innego do ratowania się środka, jak podać na raz kilkuset dezerterów. Taką to lustracyę wraz z wieloma od innych regimentów i różnemi od gen. Rochambeau ekspedycyami, tak do ministeryum jako i do rządu, zawiózł do Paryża Boyes, jeden z oficerów głównego sztabu, wkrótce po naszem do kolonii przybyciu i wprzód nim ona przez Anglików oblokowana została. Taki czyn bynajmniej nie ściągał się do naszego go regimentu, śmiało więc prosiłem o audyencyę Murata, jako naszego protektora i tego, który nas do San Domingo wyprawił. Otrzymałem ją w Neuilly, rezydencyi tego księcia. Tam w salonie znalazłem bardzo wielu generałów, w obec których oświadczyłem księciu Newszatelskiemu, że jako komendant go regimentu w kolonii, przybywam prosić go o sąd lub komisyę, ażeby mnie kto chciał dowodzić, żeśmy nie byli wiernymi rządowi i przechodziliśmy na stronę murzynów i z nimi przeciwko Francuzom walczyli, a ja daję głowę moją w zakład.

"Taisezvous — zawołał Murat — cesarz się o wszystkiem przekonał i wie co to wszystko znaczyło, nawet jest niekontent, że to do pism podano, a więcej ani słowa o tem". Zaczęto mnie na wszystkie strony obracać i robić projekty, czyby nie dobrze

było kirysyerom dać mundurów krojem podobnych do mojej kurtki. Na tem się skończyła dana mnie audyencya, i ja już żadnych dalszych nie czyniłem kroków.

Kiedy się ta nadzwyczajna odbywała koronacyą, na którą przybył z Rzymu Papież ze wszystkimi swoimi kardynałami i z całych prawie Niemiec udzielni książęta Rzeszy, również jak i królowie utworu Napoleona, jednocześnie przybyła z Medyolanu delegacya, ofiarująca cesarzowi Francuzów koronę włoską, imieniem całego narodu. W niej znajdował się gen. Dąbrowski, jako generalny inspektor jazdy tej rzeczypospolitej. Zdarzyło się, że podczas jego bytności w Paryżu wydebarkował w Bordeaux nieznany mnie z nazwiska i rangi oficer go regimentu; ten uchronioną jedną ze swoich chorągwi odesłał mnie przez kapitana Bogusławskiego, przechodzącego do ChalonssurMarne, gdzie wszystkich Polaków z różnych stron na rezydencyę posyłano. I dla mnie było tamże przeznaczenie, na które udałem się po sześciomiesięcznym przeszło w Paryżu pobycie, wprzódy jednak nim to nastąpiło, zapytałem Berthiego, co każe robić z dwiema chorągwiami u mnie będącemi, gdyż jedną z go regimentu jeszcze przed kapitulacyą u siebie zachowałem — a kiedy żadnej nie odbierałem odpowiedzi — "oddaj mi" — rzekł Dąbrowski. Tak zrobiłem. Owe te chorągwie złożone były ze wszystkimi darami, przez Dąbrowskiego testamentem zapisanymi, w domu Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Na tem rzecz całą kończę.

Z PAMIĘTNIKÓW MAJORA J. F. KIERZKOWSKIEGO.

Napoleon dąży do korony, chce się nas pozbyć jako republikanów i wysyła na San Domingo. Z Liworno odbija z nami flota. Jeden okręt rozbija się z naszymi pod Elbą. Przygody w dalszej podróży. Malaga, Gibraltar, Kadyks Oglądamy Kadyks i okręt hiszpański w porcie,

"Napoleon pod ten czas już sam dążył do korony, widząc w nas stałych republikanów, za karę by nam grób wykopać, wysłał do San Domingo. Wyprawa ta zaraz na początku nieszczęśliwą się okazała, bo pierwszego dnia po wyruszeniu z portu Liworno naszej floty powstała wielka burza na Śródziemnem morzu. Jeden statek z dwiema kompaniami szą i tą, wpędzony przez bałwany morskie na skałę pod wyspą Elbą, rozbił się i siedmiu oficerów utonęło, to jest porucznik Januszkiewicz, porucznik Baroci, dwóch Kamieńskich podporuczników, Madejski porucznik, reszty nie pamiętam na

zwisk, a kapitan Kastus z żoną swoją, osobliwszym przypadkiem, uchwycili się odłamanego pomostu, a chociaż bałwany ich przewracały, wiatr przecie ich do brzegu wyspy Elby zapędził, a rybacy ich wyratowali. Flota, rozpędzona po morzu, zebrała się napowrót do portu Liworno. Trzeciego dnia na nowo wyruszyła na morze; wiatr pomyślny wykręcił się, pędząc nas ku Gibraltarowi koło wysp: Korsyki, Elby, Minorki, Majorki; niedaleko Malagi zrobiła się na morzu cisza, cała flota w miejscu musiała przez pięć dni stać. Dnie były piękne, słońce świeciło, ale gorąco nieznośne. Majtkowie spostrzegli niedaleko naszego statku śpiącego na wodzie żółwia. Spuścili szalupę i popłynęli cicho po niego, złapali go, ale jak się zaczął rzucać, zdawało się, że przewróci z nimi łódkę. Skoro go wciągnęli na statek, wyglądał jak półwiertelik od zboża. Kapitan marynarki miał małego pieska, który obskakiwał owego żółwia, szczekając; żółw złapał psa za nogę pyskiem swoim i złamał mu ją. Gdy go zabijano, rozpalili szynę żelaza i cieśle z toporami stanęli do ucięcia mu razem głowy i nóg. Jak dopiekła mu szyna, ruszył wszystkiemi nogami i łbem, a wtem ucięto mu głowę i nogi. Kucharz kapitana ugotował tego żółwia, którego dziesięć osób zjeść nie mogło, bo było mięsa z niego tyle, co z wieprza. Kapitan zapłacił franków kary za żółwia, bo bez pozwolenia admirała spuścił na wodę swoją szalupę. Z fregaty admiralskiej wystrzelono kulą armatnią nad statek dla znaku, wiatr zadął a flota z miejsca ruszyła ku Gibraltarowi, ale

że się obrócił przeciwny wiatr, przeto flota nie mogła przepłynąć cieśniny między Afryką i Gibraltarem i zawinęła do portowego miasta Malagi. Tam przez trzy tygodnie, oczekując zmiany wiatru, na kotwicach ostała. W ciągu pobytu naszego w Maladze pozwolono oficerom wysiadać na ląd, dla zwiedzania tego miasta a osobliwie przepysznej budowy z ciosowego kamienia katedry. Zebrało nas się kilkunastu oficerów. Ubrani w mundury, mając białe kaźmirkowe spodnie opięte, weszliśmy do katedry. Dwóch kleryków w komeszkach białych stało przy drzwiach. Podług zwyczaju religii naszej, chcieliśmy w wodzie święconej ręce umaczać, ale klerycy nam to wzbronili, ale sami maczali palce, ocierali je o nasze i kazali się żegnać i klęczeć, czego nie mogliśmy zrobić, boby nasze kaźmirkowe spodnie popękały. Wyszliśmy dlatego z kościoła. Idąc brzegami morza, zastaliśmy prześliczne spacery, kawiarnie porządnie umeblowane z wszelkiemi wygodami i nie drogie na taką ludność, jak po portowych miastach bywa. Na spacerze za miastem widzieliśmy różnego koloru habity; zdawało się, że jakowe wojsko maszeruje, tyle młodzieży na zakonników się wyświęcało, a to dlatego, że stan duchowny i święta inkwizycya była panująca, dobrze się duchownym powodziło między ludem hiszpańskim ujarzmionym.

Gdy wiatr zawiał pomyślny, wyruszyła flota z porta Malagi; o godzinie południowej płynęliśmy obok Gibraltaru, na który z morza patrzeliśmy. Jest to skała potężna i w tej wykuta forteca. Zdawało

się, że pływa na morzu, bo dosyć daleko od niej do stałego lądu, z którym wązki przesmyk ziemi tylko ją łączy. Około Gibraltaru stały fregaty angielskie na stacyi, mimo nich płynęliśmy. Artylerya angielska stała przy armatach w pogotowiu, tak jak gdyby chcieli do nas ognia dać, lecz natenczas pokój był zawarty z Anglią. Pominąwszy cieśninę Gibraltarską, wypłynęliśmy na ocean, który nazywają ojcem wszystkich mórz. Wiatr pomyślny nam służył, i zawinęliśmy do portu wielkiego Kadyksu. Skorośmy wpłynęli do portu, zarzucono kotwice. Zdawało nam się, że miasto było z samych statków morskich różnego rodzaju złożone. Kadyks prześliczny i bogaty, wesoły, że się w nim nie można znudzić.

Miałem z sobą natenczas moją małżonkę, którą zaślubiłem w Liworno przed samą ambarkadą. Podróż ta morska z początku była jej przykrą, ale później zajmowało ją widzenie różnych prześlicznych miast i krajów. Podczas czterotygodniowego pobytu naszego w Kadyksie otrzymałem urlop do miasta aż do wyruszenia floty, którą tymczasem opatrywano w świeżą żywność. Nie wiedzieliśmy jednaką dokąd płyniemy. Jedni twierdzili, że do Luzyanii, drudzy na wyspy amerykańskie. Dopiero po wyruszeniu floty powiedzieli nam, że do San Domingo.

W Kadyksie codziennie zwiedzałem z moją żoną różne kościoły, teatra, walki byków, prześliczne spacery. W tym czasie przypłynął do Kadyksu okręt liniowy hiszpański największych rozmiarów. Zdawało się, że wody przybrało w porcie, jak stanął

na kotwicach, inne wszystkie okręty i statki zdawały się jak dzieci około ojca. My, oficerowie polscy, prosiliśmy o pozwolenie zwiedzenia tego okrętu. Pozwolono. Ubrani w nasze mundury, popłynęliśmy szalupami do owego okrętu. Spuszczono nam zaraz paradne schody, po których wchodziliśmy tak wysoko, jakby na drugie piętro kamienicy. Jeden oficer marynarski, mający służbę na okręcie, zameldował admirałowi, że korpus oficerów polskich przybył oddać mu wizytę. Wprowadzono nas na salę przepysznie umeblowaną w lustra, dywany, pająki, wszystko to bogate. Wyszedł z swego gabinetu do nas sam admirał i przyjął nas grzecznie, dziękując za uczyniony mu zaszczyt. Kazał oficerowi od służby, aby nas wszędzie oprowadził. Najprzód pokazano nam wszystkich oficerów marynarki, ich pokoiki pięknie i czysto przystrojone. Wszystkie baterye były w wielkim porządku. Kanonierzy stali przy swoich działach. Stajnia admiralska mieściła konie rasy andaluzyjskiej, obora na sztuk wołów. Dziwiła nas wszędzie czystość i porządek. Potem napowrót przez salę weszliśmy do przecudnego ogródka, ujrzeliśmy w nim sztucznie porobione ścieżki do spaceru, pachnące kwiaty, lilie, pomarańcze, cytryny na drzewach wiszące, a wszystko poprzywiązywane łańcuszkami żelaznymi tak, że największa burza nie mogła im szkodzić. Kuchnia z samych blach przepysznie urządzona, wszystko w niej można było gotować i chować podczas burzy. Zgoła nic nie brakowało admirałowi, z którym pożegnaliśmy się

przy przepysznej muzyce, która grała przez cały czas oglądania cudów, na okręcie się znajdujących.

Przybijamy do San Domingo. Wylądowanie i walki nasze z murzynami. Generał Leclerc dowódca na San Domingo umiera, Rochambeau następca tyrana. Dessalines i Krzysztof generałowie przechodzą do murzynów, którzy dopuszczają się okrucieństw na Polakach i Francuzach. Druga wyprawa polska ginie od kul i chorób. Niedobitki polskie wracają do Europy.

Do opatrzeniu w żywność naszej floty, wyruszyliśmy w dalszą drogę, a przy pomyślnym wietrze w dni stanęliśmy w San Domingo śród lata . Dla nas było przeklęte Domingo, gdzie nam grób Napoleon w przeciągu sześciu miesięcy wykopał. Niebo mu wypłaciło wet za wet, bo i jemu na wyspie grób wykopano. Gdy podpłynęliśmy pod San Domingo, ujrzeliśmy owe okropne góry, nasze przyszłe groby.

Wybiegł naprzeciwko nas pilot o jednym żaglu z rozkazami od generała naczelnie tam dowodzącego Leclerc'a do naszego szefa brygady Bernard'a i wprowadził nas do portu Cap Français. Na przywitanie nowego posiłku dawano z armat kilkadziesiąt wystrzałami ognia. O godzinie ej przed południem zarzucono kotwice; cały ten dzień pozostaliśmy na statkach, odmieniono żołnierzom mundury, wszystko co sukiennego pozdejmowano, a płócienne spencery i pantalony na siebie pobraliśmy, oficerowie nankinowe wdziali. Gdy się ściemniało, pierwszy batalion pod komendą szefa batalionu

Wodzińskiego wylądował w Cap Français i tej samej nocy poszedł do ataku, dla deblokowania Francuzów, którzy byli otoczeni naokoło przez murzynów; trzeci batalion nasz wylądował w Borgno i przededniem atakowaliśmy murzynów z drugiej strony, gdzie byli Francuzi blokowani. Drugi batalion popłynął do Port au Prince i tam wylądował; zaraz od miasta tego odpędzili Polacy murzynów.

Generał Dessalines i Krzysztof byli dowódcami kilkunastu batalionów czarnych, którzy służyli rzeczypospolitej francuskiej. Wiedzieli oni dobrze, że klimat Europejczykom nie służy, bo przez jeden dzień więcej zginęło i zmarło białych, niżeli przez jeden miesiąc czarnych. Z tego powodu czarni, będący w służbie francuskiej, przechodzili na stronę wojsk murzynów, i tym sposobem wzmacniały się ich siły, a francuskie coraz bardziej osłabiały, a posiłków z Francyi mało co przychodziło. Generał Leclerc, szwagier Napoleona, umarł na żółtą febrę. Małżonka jego kazała nabalsamować ciało jego i zabrała je z sobą na fregacie do Europy. Po nim odebrał komendę generał dywizyi Rochambeau, największy łotr z pomiędzy Francuzów. Kazał w nocy wsadzić na statki murzynów starych i małe dzieci, odpłynąć od wyspy na morze o parę mil drogi i w morzu potopić. Trupy, których ryby nie pojadły, powyrzucały bałwany morskie na ląd San Domingo. Pospólstwo czarnych, spostrzegłszy owe trupy, rozjątrzone na białych, zaczęło białych nawzajem wyrzynać i żywcem palić. Z tego

wywiązała się wojna barbarzyńska. Dessalines i Krzysztof generałowie przeszli na stronę czarnych; nasz batalion był pod komendą generała Krzysztofa. Rozłożony był po jednej kompanii i po dwie między górami. Okopani byliśmy na stanowiskach mocnych, gdzie nas murzyni atakowali. Ja, stojąc z moją kompanią w górach, niedaleko forteczki Mollo zwanej, dostałem rozkaz, abym z mojej kompanii wysłał z porucznikiem Sangowskim połowę ludzi na rekonesans. Dano dwóch przewodników murzynów do prowadzenia połowy mojej kompanii. Sangowski porucznik nie był to człowiek roztropny, przydałem mu więc feldfebla, niejakiego Ruszkowskiego, na którego więcej liczyłem, niźli na Sangowskiego. Wymaszerował z tą komendą, wysłał awangardę z jednego kaprala Kierestyni i ludzi i przydał jednego przewodnika murzyna. Awangarda szła dobrze tak jak przewodnik prowadził, za którą porucznik Sangowski miał maszerować. Gdy awangarda daleko była od porucznika Sangowskiego, on wszedł na dwie ścieżki; przewodnik wskazywał tę samą ścieżkę, którą awangarda szła. Sangowskiemu coś do głowy przyszło, że nie wierzył przewodnikowi, ani nie zważał na przedstawienia feldfebla, że nawet znać naszą awangardę. Tak się uparł, że przeciwną ścieżką się puścił i wszedł pomiędzy góry, na których murzyni się zaczaili, otoczyli go naokoło i wyrżnęli pół kompanii, tylko jeden żołnierz przypadkiem rzucił się w tę stronę, gdzie awangarda była; ta się zatrzymała, słysząc strzelanie. Potem się wróciła napo

wrót i ten żołnierz dobiegł awangardy. Sangowski sam wpadł w wąwóz, zarosły tatarakiem, schował się w łabuzie, że go czarni nie znaleźli, gdyż byli zajęci znęcaniem się nad Polakami. Żywcem ich do drzewa przywiązywali, uszy, nosy obrzynali, a potem ogień podkładali pod drzewem i naszych piekli.

Kierestyni kapral powrócił z swoją awangardą i zdał mi raport. Posłałem czemprędzej do Borgno i doniosłem generałowi komenderującemu, że połowa mojej kompanii z porucznikiem Sangowskim zginęła. Generał komenderujący rozkazał z kilku punktów wojsku w to miejsce dotrzeć, z Borgno przyszła do mnie jedna kompania Francuzów, a z forteczki Mallo jeden batalion z pułku francuskiego. Połączyliśmy się tak, że o jednej godzinie stanęliśmy na pobojowisku, znalazłszy trupy, gdzie jeszcze ogień tlił się z ubiorów i owego poczciwego feldfebla Ruszkowskiego żywcem spalono.Żołnierze nasi, szukając wody do picia, znaleźli porucznika Sangowskiego ledwie jeszcze żywego. Zaraz mu dano posiłek; przyszedł do siebie i powrócił z nami, a murzyni, obawiając się, żebyśmy ich nie otoczyli, opuścili swoje stanowisko i cofnęli się tak, żeśmy z nich żadnego nie spotkali. Sangowski zaraz zachorował i z tego umarł. Na niego wyznaczono już poprzednio sąd wojenny, co jeszcze żadnego Polaka nie spotkało.

Gdy generał Krzysztof postanowił przejść na stronę murzynów, był naszym dowódcą. Jednego już dnia ułożyli sobie plan, Dessalines z Cap Fran

çais a Krzysztof z Borgno. W dzień przejścia swego Krzysztof generał wyszedł na góry sam piechotą dla obejścia pocztów ostatnich, na których stali Polacy. Podporucznik Pretwicz, z ludzi na pikiecie ostatniej stojący, przybiegł do niego. Generał Krzysztof rozkazał Pretwiczowi ściągnąć wszystkie swoje poczty i za sobą maszerować, mówiąc, że na rekonesans pójdą. Widział podporucznik Pretwicz przed sobą swego dowódcę, musiał jego rozkazy wypełnić. Podporucznik Pretwicz kazał podoficerowi, aby z ludźmi szedł w awangardzie, nie oddalając się za daleko od generała, który już wzbronił, aby awangarda nie dawała ognia wprzódy do murzynów, boby może do swoich strzelili, którzy od Cap Français mają tu wyjść na rekonesans. Gdy już podeszła awangarda niedaleko widety nieprzyjacielskiej, zatrzymał się podoficer, aż nadszedł generał z podporucznikiem Pretwiczem. Oznajmił Pretwiczowi, że tu już stoi pikieta nieprzyjacielska. Generał na to oświadczył, że potrzeba dotrzeć i przekonać się o nieprzyjacielu, ponieważ generał Dessalines idzie od Cap Français. Dlatego też nie mamy strzelać do murzynów, aż oni pierwsi zaczną, bo wtenczas dopiero przekonamy się, że to nieprzyjaciel. Polacy uwierzyli Krzysztofowi, ruszyli naprzód, ale widząc, że to nieprzyjaciel, zabierali się do strzelania. Generał nie dał atoli strzelać. Murzyni, wiedząc o jego przybyciu, stanęli pod broń. Krzysztof powiedział do Pretwicza, że to są nasi, a sam dał znak chustką, że przybywa według umowy. Murzyni zaczęli krzyczeć: "niech

żyje Krzysztof!" i przybiegli, widząc, że nasi do nich nie strzelali. Otoczyli wokoło naszych biednych Polaków i chcieli ich zaraz mordować. Pretwicz prosił generała Krzysztofa, aby im życie darowali i jako niewolników uważali. Przyrzekł Krzysztof i rozkazał czarnym, aby żadnej przykrości nie robili Polakom. Murzyni też odstąpili, ale zabrali naszym broń i ładunki i przez noc ich pilnowali. Nazajutrz przywołał Krzysztof podporucznika Pretwicza do siebie i rzekł: "Ja was wymienię za muzykę murzyńską, pozostałą w Cap Français, ale wyślij jednego żołnierza polskiego z moim listem do generała Rochambeau". Pretwicz wysłał więc żołnierza z listem i od niego dowiedzieli się nasi o losie towarzyszów.

Generał Rochambeau odpowiedział, że nie odda muzyki murzyńskiej, a Polaków niech sobie zatrzymają. Rochambeau był tyranem nietylko czarnych, ale nawet Polaków, których na okrutne męczarnie i śmierć oddał. Z nich żaden nie powrócił, a wojnę zaciętą dalej prowadzono. Francuzi opuścili stanowisko koło Borgno, ambarkowali nasze niedobitki na fregaty i do Cap Français przewieźli, resztę zaś batalionu naszego postawili w cytadeli Petittans, gdzie najzaraźliwsza choroba panowała i na nią wielu zmarło.

Pod Cap Français na nowo murzyni z gór awansowali, przed samym dniem atakowali Francuzów i resztę Polaków z Igo batalionu, gdzie pomiędzy Francuzami i Polakami stanął jeden batalion murzynów, który jeszcze nie przeszedł do swo

ich. Gdy się zaczęło strzelanie, wysypało się z gór. mnóstwo murzynów. Wtem murzyni, co służyli u Francuzów, dali ognia na prawe skrzydło do Francuzów a druga połowa na lewe skrzydło do Polaków i sami przeszli do murzynów. Francuzi cofali się pod armaty, które z cytadeli strzelały do murzynów, a kapitan Krzyszkowski z swoją kompanią odcięty cofał się nad morzem do małego opuszczonego domku. Czarni otoczyli ów dom. Polacy bronili się do ostatniego ładunku. Francuzi nie dali im żadnej pomocy. Murzyni podpalili dom a z nim padła ofiarą reszta niedobitków z całej naszej brygady polskiej. Później przypłynęła wyprawa druga Polaków z pod komendy Aksamitowskiego pułkownika, który pozostał w Europie, i ta wylądowała do PortauPrince. Nieboracy! Z tych dwóch brygad powróciło nas kilkunastu oficerów, a może żołnierzy i podoficerów.

Podróż do Europy. Polacy, wsadzeni na stary okręt Segonię, znajdują się w wielkiem niebezpieczeństwie i są zmuszeni wylądować na wyspach portugalskich. Segonia w porcie idzie na dno, nasi ocaleni. Najęcie mocnego okrętu portugalskiego, na którym żona moja odbywa połóg. Przybijamy nareszcie do Brest.

Rochambeau wydał dzienny rozkaz do oficerów francuskich i polskich, żeby ci, co nie mają żadnego żołnierza pod komendą, powrócili do Europy. Nateaczas czterech nas Polaków, kapitan Grotowski, kapitan Jaszyński, porucznik Dziubiński i ja,

nie mając czem komenderować, bo wszystko pomarło i poginęło, z radością wybieraliśmy się do powrotu. Admirał wyznaczył dwie korwety, z których była jedna nazwiskiem Wakando nowo zbudowana, a druga stara, nazwisko jej Segonia. francuzi, powracający do Europy, dowiedzieli się pierw, niżeli my, że jedna z tych korwet nie dojdzie do Ftancyi, to jest Segonia. Kapitan marynarki, pan Bretel, protestował, że jego korweta potrzebuje wielkiej reperacyi i nie ręczy, aby doszła napowrót. Powsiadali najpierw Francuzi na Wakandę, a reszta, co się nie mogła na nią zabrać, to na Segonię. My Polacy, na wszystko przygotowani, wsiedliśmy na tę starą Segonię, mówiąc: czy tu w San Domingo po barbarzyńsku umierać, czyli w morzu utonąć, zawsze nas śmierć czeka. Ja z moją małżonką i porucznik Dziubiński z swoją, jako też wielu oficerów francuskich, niektórzy z żonami i małemi dziećmi, wsiedliśmy na Segonię. Pożegnaliśmy się z resztą rodaków swoich, oczekujących śmierci. Szczególniej żal mi było szefa batalionu, Wodzińskiego, którego zabrać nie mogliśmy z sobą, bo w parę godzin umarł. Odpływając z portu Cap Français. cieszyliśmy się, że odbijamy od przeklętej wyspy, i życzyliśmy sobie, aby jak najprędzej znikła z naszych oczu. Pogoda nam służyła prześliczna, wiatr pomyślny, tak że kapitan marynarki, pan Bretel, powiedział, że jeżeli nam posłuży tak dalej, to w parę tygodni wylądujemy we Francyi. Po upływie atoli kilku dni zaczął się wiatr wzmagać, aż na ostatku powstała wielka burza. Z uciechy

nastąpił wielki smutek, a smierć w oczy nam zajrzała. Wakanda, wytrzymując wielkie burze, szła wprost do Francyi, ale nasza Segonia oddała się wiatrom. Pędziły ją w przeciwne strony. Już zaczęła wody nabierać, dwie pompy noc i dzień bez ustanku pracowały, ale że wody coraz więcej nabierała, wylewaliśmy wszyscy, czem kto mógł, jedni kaszkietami, drudzy butami i trzewikami. Kapitan Bretel kazał już spisać proces słowny, że pod tym a tym stopniem na Oceanie zginęliśmy. Rozkazał wszystkie armaty w morze powrzucać i wszystkie ciężary, aby korwecie zrujnowanej burzą ulżyć. Nie było żadnej nadziei, abyśmy ocaleli. Kapitan Bretel wzdrygnął ramionami, mówiąc: "jesteśmy zgubieni!" Woda morska zalała nam magazyn, do życia nie mieliśmy nic, ani też do picia, woda zabrała nasze posłania, już tylko nasza ostatnia na wysokim pomoście siedziba. Patrząc się na tak straszliwe morze, zdawało nam się, że bałwany morskie w niebo nas rzucą, lub o dno morza rozbiją. Żegnaliśmy się wzajemnie, a mnie najbardziej żal było mojej małżonki. Nie chodziło mi o moją śmierć, ale o moją żonę, która, będąc przy nadziei, co chwilę spodziewała się rozwiązania, a mimo to ona sama prawie wszystkim dodawała ducha i pocieszała, że Bóg dozwoli szczęśliwie nam wylądować. Sama biedna siedziała na pokładzie, trzymając się sznurów, aby ją woda z niego nie zmiotła. Statek pochylił się na bok i nie można było równie siedzieć. Oficerowie marynarki patrzeli na mapie morskiej i poznali, że nas wiatry zapędziły ku wyspom por

tugalskim. Wiatr zaczął ustawać, ale bałwany morskie rozhukane wciąż biły o ściany okrętu i zdawało się, że i za rok nie uspokoją się. Gdy już zaczęło się zmierzchać, wszyscy pożegnaliśmy dzień ostatni życia, bo dnia drugiego nie spodziewaliśmy się doczekać. Ja natenczas ująłem się w objęcia z moją małżonką, żeby razem umierać. Wszyscy, kto co miał do wypicia z napojów, to przed śmiercią wypiliśmy. Jeden z majtków, chcąc się najlepiej na śmierć przysposobić, wszedł na najwyższy wierzchołek masztu i tam czekał, jak pójdzie korweta na dno. Wtem krzyknął: "ogień, ogień!" Wszyscy wytrzeszczają oczy, aby obaczyć ogień, ale nikt go nie dostrzegł. Kapitan Bretel dla ostrożności zapytał, w którym kierunku widział ten ogień. Odpowiedział, że prosto na niego płyniemy. Zaraz wykręcono korwetę w innym kierunku, ale odtąd ani on ani nikt nie widział owego ognia. Marynarze twierdzili, że może z jakiego statku na morzu pokazał się ten ogień, lale się obawiali, aby to nie był też znak ostrzegający o skale ukrytej. Wszyscy wzdychamy do Boga, aby można jeszcze oglądać dzień. Noc ta zdawała się nam być rokiem, ale przecież niebo łaskawe dozwoliło nam oglądać nietylko dzień, ale słońce. Kapitan Bretel rozkazał skierować korwetę w kierunku wieczornym i niezadługo bo o z rana spostrzeżono przez perspektywę góry. Co za radość nas ogarnęła, gdyśmy się uczuli niedaleko lądu! Zdawało nam się, żeśmy się na świat na nowo urodzili.

Pompy bez ustanku wodę pompują i wszyscy ciągle z największą ochotą wodę z korwety wylewamy. Gdyśmy się zbliżyli pod owe wyspy, kapitan Bretel kazał z pozostałej jednej małej armatki, która na wierzchu stała, wystrzelić na znak pilotowi, że zbliża się okręt będący w niebezpieczeństwie. Ukazał się wkrótce bacik o jednym żaglu, z którego pilot dawał nam znaki, aby nasza korweta w lewą się stronę brała. Poznali się oficerowie marynarscy na tym znaku. Kapitan Bretel zaraz czemprędzej kazał obrócić korwetę w lewą stronę, aż nadpłynął pilot, któremu czemprędzej spuszczono schodki. Wszedłszy do nas, mówił temi słowy: "jest wasze wielkie szczęście, żeście nie wpłynęli paręset kroków na to miejsce, gdzie angielska fregata zatonęła". Znów powtórna radość nas ogarnęła, żeśmy tak uszli niechybnej śmierci.

Wziął sam pilot za ster i kierował korwetą pomiędzy górami i do małego miasteczka portowego Fajano wprowadził nas. Zaraz czemprędzej zdano raport konsulowi francuskiemu, ażeby u tamecznego rządu wyrobił prędkie wylądowanie z powodu niebezpieczeństwa zgruchotanej korwety. Przysłano zaraz lekarzy tamtejszych portugalskich i ci rewidowali, wykadzali octem korwetę. Na szczęście wszyscyśmy byli zdrowi, bo dwóch chorych, co legło, to od kilku tygodni umarło i w morze wyrzuceni zostali. Nas uznano za zdrowych i czemprędzej przybyły małe szalupy i pozabierały nas ze starej fregaty, która po ustaniu pomp poszła na dno, tylko czubki żagli było widać. W kilka dni

konsul francuski najął par wołów, które, zaprzężone do korwety, wyciągnęły ją na brzeg. Potem na drobne kawały ją porozbierano i sprzedawali przez licytacyę; miedź, którą korweta była u spodu podbita, wyglądała jak duże wrota od stodół.

Mieszkańcy tej wyspy bardzo dobrze nas przyjęli, osobliwie nas Polaków, z powodu żeśmy byli dobrzy katolicy. Francuzów zaś nie cierpieli. Pobyt nasz na tej wyspie trwał czterdzieści dni. W czasie tym jeden oficer francuski dał zegarek swój do sporządzenia księdzu klasztornemu, który zreperowawszy odniósł go oficerowi. Odebrał oficer ten zegarek, zapłacił za naporządzenie i przytem poczęstował go winem. Ksiądz podpił sobie i chciał pocałować Francuza, za co od niego otrzymał silny policzek, tak że upadł na ziemię. Gospodarz tego domu wszedł natenczas, widząc co się stało, opowiedział z wrzaskiem pospólstwu, które o mało co Francuzów nie wyrżnęło, gdyż na duchownego podnieść rękę uważa za największy występek. Gubernator i wszyscy urzędnicy wstrzymali pospólstwo od napaści, a konsul francuski przyrzekł uczynić zadość za oficera.

Konsul francuski posłał do Lizbony i zakupił dla nas statek kupiecki nowy, na którym do Francyi przypłynęliśmy. Byłem na tej wyspie tak szczęśliwy z moją żoną, żeśmy za darmo mieszkali w nowym dworcu, którego właściciel nic nie żądał od nas. Był to dawny kapitan marynarski i po wszystkich cudzych krajach wojażował. Opowiadał nam

że także w Gdańsku był, chwalił obyczaje Polaków. Gdyśmy opuszczali tę. wyspę, pożegnanie nasze było bardzo tkliwe. Na podróż naszą nadawali nam drobiazgów, wina, cytryn, pomarańczy, że nam starczyło aż do wylądowania w Francyi. Gubernatorowa portugalska na tej wyspie była wspaniała dama; polubiła bardzo moją małżonkę, nawet wyrobiła to u konsula francuskiego, że kazał cały tydzień wstrzymać nasz odjazd, aby moja żona na lądzie odbyła połóg i sama ofiarowała trzymać dziecię do chrztu. Nie można było atoli dłużej czekać; dopiero w dni po ambarkacyi na morzu żona moja powiła szczęśliwie syna i temu dano imię Ferdynand. Kapitan marynarki, pan Bretel, z swymi oficerami spisali podług praw morskich akt urodzenia mego syna, o której godzinie, którego dnia, miesiąca i roku urodził się, na jakiem morzu, pod którym stopniem, jak daleko od stałego lądu i na jakim statku. To wszystko zrobiono podług formy morskiej i tytuł dany memu synowi Paryżanin, jako dziecię na morzu zrodzone w statku wojennym.

Gdy przypłynęliśmy nad brzegi francuskie, dążąc do portu Brest, uszliśmy po raz czwarty wielkiego nieszczęścia, bo gdybyśmy o jedną godzinę się spóźnili, byłaby nas flota angielska zabrała do niewoli. Flota ta przybyła do blokowania portu Brest, ale my już stanęliśmy pod bateryami cytadeli. Z radością winszowaliśmy sobie, żeśmy z tylu tysięcy ludzi, raz z choroby San Domingo, drugi raz z wojny z murzynami, trzeci raz z niebezpie

czeństwa korwety zrujnowanej burzą na morzu, czwarty raz przed angielską flotą, uszli i ocaleli. O, jak my szczęśliwi z pomiędzy tych wszystkich! Osobliwie ja winienem moje życie mojej najdroższej małżonce, która w San Domingo podczas mojej choroby wielkie starania o niej miała. Doktór brał codziennie ludwika za dwie wizyty na dzień, ponieważ choroba w SanDomingo była tego rodzaju, że jeżeli kto po zapadnięciu w chorobę w dwie godziny nie miał doktora, umierać musiał.

Moja małżonka, będąc przy nadziei, wcale nie podpadała tej chorobie, a inne żony oficerskie, które nie były przy nadziei, poumierały. Jedna tylko pani Osękowska, Warszawianka, z domu Skabińska, będąc także przy nadziei, powróciła do Europy po straceniu swego męża, który zmarł na tamtejszą chorobę.

W porcie Brest kazano nam Wysiadywać kwarantannę, lecz kapitan Bretel oświadczył, że my nie prosto z San Domingo przybyli, ale z wyspy portugalskiej, kraju zdrowego, gdzieśmy więcej niż dni przesiedzieli. Kwarantannę więc zniesiono. Jednak w pięć dni dopiero nadszedł rozkaz, abyśmy wylądowali. Przez te kilka dni siedząc na statku, użyliśmy dostatkiem świeżych ostryg i dobrego wina. Na nowo odżyliśmy po tych wszystkich strachach, trudach i niebezpieczeństwach. Przez dni bawiąc w Brest, wyprawiłem podług obrządku religijnego chrzest, a podług praw krajowych, ustanowionych przez Rzeczpospolitą, spi

sano naprzód na municypalności akt z dołączonymi papierami przez kapitana Bretel. Dopiero potem odesłano do kościoła inwitacyę, aby to dziecko ochrzczone było. Zaraz wyjąłem metrykę kościelną dla mego syna, jakoteż i akt municypalny. A że byliśmy daleko od ojczyzny naszej, przeto każdemu dziecku naszemu wyjmowaliśmy podobne akta i metryki.

DODATEK.

JESZCZE SŁOWO O WYPRAWIE POLAKÓW NA SAN DOMINGO.

Na dokończenie wypisuję nazwiska, oficerów ambarkowanych w Liworno na wyprawę do San Domingo, które spamiętałem. Podczas naszej ambarkacyi wojsko francuskie, stojące razem z nami załogą w Liworno, miało rozkaz być gotowem do wystąpienia, na przypadek, gdyby Polacy nie chcieli się ambarkować. Taki był rozkaz pierwszego konsula francuskiego, Bonapartego, który zamianował króla Etruryi w Toskanii i przeznaczył mu do służby wojskowej Polaków. Lecz ci nie przyjęli przeznaczenia, bo uważali się za żołnierzy rzeczypospolitej francuskiej. Gdy jednak sam Bonaparte postanowił włożyć sobie koronę francuską na głowę, a widząc w nas twardych republikanów, przeznaczył nam na grób San Domingo, ponieważ każde wojska, wysyłane na tę wyspę za karę, tam ginęły. Napoleon chciał pozbyć się nas z służby fran

cuskiej, bo nie myślał nigdy utworzyć czyli przywrócić Królestwa Polskiego.

IMIONA I NAZWISKA OFICEROW AMBARKOWANYCH W LIWORNO.

Generał Jabłonowski umarł na tamtejszą chorobę, w San Domingo grasującą. Szef batalionu Wodziński. Szef batalionu Bolesta. Szef batalionu Grabski. Kapitan Grabski. Kapitan Rembowski. Kapitan Szubert. Kapitan Dzierbas. Kapitan Bukowski. Kapitan Krzyszkowski zabity. Gramlich. Kapitan Pągowski zmarł. Kapitan Osękowski. Kapitan Kobyliński struty. Komenderując zakładem Polaków w PortauPrince, umieścił w kontroli znaczną liczbę ludzi, którzy już poumierali, i za nich pieniądze zabrał. Gdy nagła przyszła lustracya, podał wszystkich za dezerterów i okrył tych Polaków hańbą, zwłaszcza że temu uwierzono. Gdy jednak murzyni wszystkich białych wyrzynali, więc podejrzeń nie zmazał. W końcu został Kobyliński aresztowany, okuty w kajdany i na pontony oddany, gdzie, mając znaczne pieniądze, przepłacił straż i uciekł na statek kupiecki, na którym był kapitan francuski płatnik. Przypłynęli obaj na wyspy hiszpańskie, w jednem miasteczku na wyspie stanęli razem i tego kapitana otruł dla zabrania po nim znacznej sukcesyi. Francuz atoli poczuł chorobę, czemprędzej doktora użył, i przez forsowne wymioty zwrócił napowrót zadaną tru

ciznę i wyzdrowiał. Kapitan, mszcząc się, zadał Kobylińskiemu inną truciznę, z której ten nie mógł się wyleczyć i umarł. Francuz znów po nim zabrał sukcesyę.

Kapitan Bolesta powrócił do Europy. Jerzyński kapitan, Grotowski, Kierzkowski, Zabokrzycki kapitan, Ślesiński kapitan, Marczewski porucznik, Dziembiński porucznik, Dalen kapitan. Skorzewski umarł na morzu, Rogalińskich dwóch braci poruczników, z tych jeden zginął, starszy w San Domingo, młodszy, powracając do Europy, umarł w Hiszpanii wmieście Kadyks. Moskorzewscy dwaj bracia, podporucznicy, zmarli, Wężykowie dwaj bracia, jeden zginął! drugi zmarł, obaj podporucznicy, Kamiński porucznik i Kamiński podporucznik utonęli z rozbitego statku w morzu, Madejski porucznik, Beroci podporucznik utonęli także w morzu przez rozbity statek o skałę pod wyspą Elbą, Tarsza porucznik, Pieniążek podporucznik, Szulc podporucznik, Romanowski podporucznik, Pretwicz podporucznik, Siemiaszko podporucznik, Kozłowski podporucznik, Smoliński porucznik poginęli na San Domingo, Eygner porucznik, Grencerz podporucznik zmarli na tamtejszą chorobę, Januszkiewicz utonął z rozbitego statku, Sangowski porucznik umarł, Czekajski płatnik popłynął na Hawanę, gdzie był zegarmistrzem, kapitan Pretwicz powrócił do Europy, podporucznik Pretwicz, brat kapitana, zabrany przez generała Krzysztofa do murzynów z ludźmi, z których tylko jeden żołnierz z listem powrócił, reszta wybitą została; kapitan Godlewski powrócił do Europy, pod

porucznik Godlewski, brat kapitana, zginął w San Domingo, Garczyński porucznik, Puzyna zginął Pomarski porucznik powrócił do Europy; Zakrzewski podporucznik utonął przy ambarkacyi, łódkę wiatr przewrócił z płynącym do swego statku, gdzie jego kompania już była zaambarkowana. Reszty oficerów nazwisk sobie przypomnieć nie moge po latach przeszło ch, bo moje papiery w powrocie ze San Domingo podczas burzy zamokłe i jak wełna spakulone w morze wrzuciłem. W tych papierach opisałem obszernie całe moje życie z każdego roku, gdzie tylko obracałem się i co się stało pod te czasy, jakie wojny prowadzono, co się działo podczas ostatniego rozbioru, nasze nakoniec tułactwo po świecie. Dziś spisałem to wszystko krótko z pamięci w tej tu fortecy świdnickiej.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Na placu boju, Rodzinne wspomnienia, Piosenki, patriotyczne
Na starym zamku, Rodzinne wspomnienia, Piosenki
Na placu boju, Rodzinne wspomnienia, Piosenki, patriotyczne
kody na san andreas ps2
kody na san andreas
cheaty na san andreas
cheaty na san andreas gta
cheaty na san andreas ps2
Portret zbiorowy na północ od alp(1)
PN B 02025 2001 Obliczanie sezonowego zapotrzebowania na ciepło do ogrzewania budynków mieszkalnych
obl;iczenie sezonowego zapotrzebowania na ciepło do ogrzewania budynków mieszkalnych i zamieszkania
zbioróweczka zagadnienia na IV semestr z chemii, nauka, politechnika białostocka, budownictwo semest

więcej podobnych podstron