Fayrene Preston
Zakochany Robin i jego wesoła kompania
Rozdział 1
Ukryty w mrocznym wnętrzu swojego samochodu, Jarrod Saxon obserwował nadchodzącą w jego stronę chodnikiem Genę DuMont Alexander. Z jednej strony zdawało mu się, że widział ją zaledwie wczoraj, z drugiej zaś, że od tej pory minęły już całe lata. W rzeczywistości było to tylko dziesięć miesięcy. Dziesięć długich miesięcy, odkąd od niego uciekła.
Wstrząs, jaki wywarł na nim jej widok, sprawił, że wszystkie mięśnie naprężyły mu się aż do bólu.
Zaangażował najlepszych detektywów, żeby ją odnaleźli, choćby przyszło im przeczesać w tym celu cały kraj. Mimo to, nim się to udało, upłynęły długie miesiące. Nie było to wcale spowodowane ich niskimi kwalifikacjami. Po prostu Gena bardzo dobrze się ukryła. Pewnego dnia detektywi w końcu zadzwonili jednak z wieścią, że wreszcie wiedzą, gdzie ona jest. Wciąż pamiętał ulgę, jaką wtedy odczuł. Nie tylko ulgę, również gniew.
Znajdowali się w jednej z najstarszych dzielnic Dallas, tuż za rogatkami śródmieścia. Pejzaż miasta widziany zza szyb samochodu, rysował się niezwykle imponująco na tle nieba. W porównaniu z betonowo - szklaną konstrukcją charakterystyczną dla nowej zabudowy, ta ulica wyglądała nieco anachronicznie.
Domy różniły się między sobą wielkością i stylem. Większe, dwupiętrowe sąsiadowały z domkami jednorodzinnymi. Jarrod doszedł do wniosku, że zbudowano je w latach dwudziestych. Zauważył przy tym, że część domów była odnowiona, dwa z nich właśnie odmalowywano, a wszystkie miały naprawdę schludny wygląd.
Obrzucił zdumionym spojrzeniem stary dom, w którym według przekazanych mu przez detektywów informacji mieszkała Gena. Któż mógłby podejrzewać, że zamieszka w małym mieszkanku w takim właśnie miejscu? I w dodatku, kto by się spodziewał, że będzie zarabiała na życie jako kelnerka?
Te pytania nasunęły mu się same, ale postanowił nie zaprzątać sobie nimi głowy. Odnalazł Genę i zabierze ją ze sobą wieczorem do domu. Tylko to się liczy... Jarrod wytężył wzrok, by lepiej się jej przyjrzeć. Czy wyglądała na zatroskaną? Raczej nie. Wydawała się całkiem spokojna, ba wręcz zadowolona. Jarrod przygryzł wargi. On nie zaznał spokoju od dziesięciu miesięcy.
Gdy podeszła bliżej, spróbował dopatrzyć się w niej jakichś zmian. Nie zauważył niczego szczególnego, może poza strojem. Przedtem ubierała się w jedwabie, nie w drelichy.
Dżinsy podkreślały długość jej nóg. Pamiętał te szczupłe, nagie nogi owinięte wokół niego, jej kolana wbijające się w jego boki, ich splecione ciała.
Dzisiaj splotła swoje pszenicznozłote włosy w warkocz. Pamiętał doskonale jej włosy, takie delikatne, spływające w dół, aż do talii. Na wspomnienie tych złotych włosów owijających i spowijających ich nagie ciała, kiedy się kochali, w ciemnych oczach Jarroda pojawiły się ogniste błyski.
Ubrana była w zielony podkoszulek, z biegnącym w poprzek białym napisem, nieczytelnym dla niego z powodu sporego oddalenia. Z raportu przedłożonego mu przez detektywów wynikało, że pracuje w barze zwanym „U Clanceya". Pomyślał sobie, że być może ten podkoszulek jest częścią jej stroju służbowego. Na myśl o tym, że Gena DuMont Alexander musi chodzić w stroju służbowym, powinien się właściwie roześmiać. Gdy od niego uciekła, pozostawiła trzy szafy pełne szykownych strojów, ale Jarrod nie dopatrzył się w tym niczego śmiesznego.
Z pleców zwisał jej kremowy sweter typu kardigan, którego związane z przodu rękawy dyndały na piersiach. Natychmiast przypomniał sobie kształt jej piersi, tak często wypełniających mu dłonie, i podświadomie zgiął lekko palce.
A niech ją licho, pomyślał. Jak śmiała od niego uciec!
Szkarłatne i złote liście wirowały po ulicy unoszone podmuchami wiatru, który strząsał je z gałęzi rosnących tu dębów wprost na głowę idącej Geny. W świeżym powietrzu czuć było delikatny zapach chryzantem. Gdy idąc tak, delektowała się urokami babiego lata, zaczęła się podświadomie do siebie uśmiechać. W pewnej chwili nadepnęła nagle na ostry kamień i uśmiech na jej ustach zamienił się w grymas bólu. Kamyk uraził ją boleśnie poprzez cienką podeszwę buta. W końcu to nic nadzwyczajnego, pomyślała gorzko.
Odkąd zaczęła pracować u Clanceya, nabrała niezwykłego wręcz szacunku dla kelnerek i w ogóle wszystkich osób, których praca związana była z ośmiogodzinnym poruszaniem się na własnych nogach. Kelnerowanie było twardym i niewdzięcznym zajęciem, do którego jej nogi nie mogły przywyknąć nawet po upływie dziesięciu miesięcy. Obwiniała za to swoje „arystokratyczne podbicie", które odziedziczyła po matce. Nieraz usiłowała wyobrazić sobie, jak bardzo byłaby ona przerażona, gdyby jeszcze żyła i dowiedziała się, że jej córka pracuje jako kelnerka w teksaskiej kafejce!
Weszła na dróżkę prowadzącą do jej domu i przystanęła, by jeszcze raz spojrzeć na ten piękny stary budynek, w którym czuła się tak bezpiecznie. Jego ceglana fasada była prosta i skromna, urozmaicona jednak werandą ciągnącą się od wejścia i zachodzącą aż na jedno skrzydło. Wzdłuż werandy stały doniczki z paprotkami, z jednej strony zwisała drewniana huśtawka. Gena podejrzewała, że wiele osób patrzących na dom uznałoby go, że jest dość nędzny i podniszczony. Dla niej jednak ten ceglany budyneczek w stylu wiktoriańskim był pewnym i wygodnym schronieniem.
Wspięła się na schodki i otworzywszy oszklone drzwi, ruszyła przez wyłożony dębową klepką przedpokój.
Właścicielka, pani Sugar Macintosh, wysunęła głowę przez uchylone drzwi swojego pokoju. - O Boże, Geno, to ty!
Gena mimowolnie uśmiechnęła się, nie zważając na swoją obolałą nogę, bowiem taki właśnie wpływ wywierała Sugar na ludzi. Miała brązowe oczy, którymi bez przerwy mrugała i kwadratową twarz, pokrytą olbrzymią ilością pudru i różu, przyzwyczajenie z czasów, gdy grata w teatrze. Gena wielokrotnie próbowała ustalić wiek Sugar, ale nigdy się to jakoś jej nie udało. Wiedziała tylko, że ukochany mąż jej gospodyni, Tex, zmarł przed dziesięciu laty. Nieutulona w żalu wdowa wyznała jej pewnego razu, że jej małżonek uwielbiał, gdy chodziła w spodniach wiernie kopiujących strój torreadora. Szczęśliwym trafem jej drobna, szczupła figurka nie zmieniła się przez te wszystkie lata, więc nadal mogła je wkładać. Ze szczególnym upodobaniem nosiła spodnie uszyte z różowego aksamitu, które właśnie tego dnia miała na sobie.
- Jak minął ci dzień, Geno? - spytała Sugar - To znaczy, jak ci się do tej chwili wiodło?
- Dość gorączkowo - odparła Gena. - W porze lunchu tłum gęstniał coraz bardziej i proporcjonalnie do tego poszerzał się uśmiech Clanceya. Tak zresztą jest już od paru miesięcy.
Sugar ze zrozumieniem pokiwała głową, a jej usztywnione co najmniej połową zawartości pojemnika lakieru włosy nie drgnęły ani o milimetr. - To wszystko klienci ze śródmieścia. Nie kręci się ich teraz tylu co kiedyś, ale i tak to zawsze coś.
Znienacka wydało się Genie, że przez twarz Sugar przemknął jakiś cień, ale zaraz potem doszła do wniosku, że musiało jej się to tylko zdawać.
- A gdzie Rose? - spytała Sugar, mając na myśli drugą lokatorkę, również kelnerkę w barze u Clanceya.
- Zaraz będzie. Została chwilę dłużej, żeby pokłócić się z Clanceyem. Tak się cacka z tymi młodymi prężnymi biznesmenami, że wprowadził szereg zmian, byle ich tylko przyciągnąć. Gdy Rose pozwoliła sobie na przytyk na temat parasolek czy listków paprotek wtykanych do przygotowywanych dla nich fikuśnych, mrożonych, kolorowych drinków, zaraz znalazła się za drzwiami - uśmiechnęła się Gena - Clancey rzeczywiście pozwala tym nowym klientom włazić sobie na głowę.
Sugar parsknęła, niezbyt elegancko prychając swym delikatnym noskiem. - Tu idzie o jego portfel! - Pomachała dłonią, pokazując paznokcie pomalowane na taki sam odcień różu, jak jej farbowane włosy. - To całe towarzystwo niewątpliwie składa się z młodych profesjonalistów zwanych Yuppies.
W głosie Sugar zabrzmiało coś takiego, co sprawiło, że Gena przyjrzała się jej uważnie. - Wiem, Sugar, że ciężko ci patrzeć, jak zmienia się otoczenie, do którego przywykłaś, ale nie jest to takie całkiem źle. Ci ludzie mogą sprawić, że ten rejon odżyje na nowo. Zgadzam się, że Clancey posunął się za daleko. Rose ustaliła granicę swojej wytrzymałości na poziomie ozdóbek do drinków, a ja zamierzam zaprotestować przeciwko tym nowym nieco zanadto wyzywającym kostiumom, w które Clancey zamierza ubrać swoje kelnerki.
- O! - Sugar uniosła brwi, wyrażając w ten sposób zainteresowanie.
- Powinnaś je zobaczyć! Zupełnie jak dla Barbie.
- Ale ty masz znakomitą figurę. Właściwie to powinnaś pracować jako show girl. Wiem wszystko na ten temat - poklepała ją po włosach - z mojego scenicznego doświadczenia.
- Och, tak - Gena nie miała zamiaru wdawać się w pogawędkę, której tematem byłoby sceniczne doświadczenie Sugar. Wiedziała, że tego typu rozmowa mogła przeciągnąć się w nieskończoność. - Słuchaj, a może porozmawiamy później? W tej chwili moje nogi gwałtownie domagają się namoczenia.
- Dobrze, ale rzeczywiście musimy później usiąść i zastanowić się nad obiadem w święto Dziękczynienia - Tym razem cień na twarzy Sugar utrzymał się dostatecznie długo, by Gena zrozumiała, że wcale się • jej nie wydawało, ze coś jest nie tak - Wiesz, ma przyjść tyle osób.
Może to tylko proszony obiad martwił Sugar? Gena poczuła ulgę. Problem nie wydawał się zbyt trudny do rozwiązania.
- Święto Dziękczynienia wypada za tydzień. Mamy więc mnóstwo czasu, a jeśli nawet niczego nie zdążymy ustalić, to i tak nie ma się czym martwić. - Gena wielokrotnie pomagała ojcu, pełniąc funkcję pani domu przy obiadach o wiele bardziej skomplikowanych towarzysko niż składkowe przyjęcie z okazji Święta Dziękczynienia urządzane przez nią i przez Sugar dla sąsiadów.
Sugar spojrzała na nią niepewnie. - Czy musisz pracować dziś wieczorem?
Gena pokiwała głową. - Pracuję dziś na raty. Wracam na czwartą, żeby wzmocnić obsadę przed obiadowym szczytem. - Urwała nagle i dodała. - Sugar, czy może jest jeszcze coś, co cię gnębi?
Odpowiedź starszej pani rozwiała jej wątpliwości. - Ależ skąd, na Boga! Leć teraz i odpocznij. Daj mi po prostu znać, kiedy będziemy mogły spokojnie porozmawiać.
- Świetnie. I nie martw się obiadem, Sugar. Każdy coś ze sobą przyniesie. Wszystko pójdzie jak z płatka, zobaczysz.
Górne piętro domu, w którym mieszkała Gena, podzielono na cztery apartamenty. Były to duże pokoje, każdy zaopatrzony w łazienkę. Jeden z nich był w tej chwili wolny, tak więc jedynymi lokatorami Sugar były Gena, Rose i Bertrand. Gena błyskawicznie sforsowała schody, pragnąc jak najprędzej pozbyć się piekących ją butów. Może utnie sobie nawet małą drzemkę, uśmiechnęła się do siebie, gdy przekręcała klucz w zamku.
Większość mebli należała do Sugar, ale Gena po raz pierwszy w życiu znajdując się w tarapatach finansowych, stopniowo uzupełniała je własnymi i znalazła dużą przyjemność we własnoręcznym przyozdabianiu swojego pokoju. Ściany wytapetowała jasnoniebieskim materiałem, a meble pokryła delikatnymi pokrowcami i narzutami w podobnym odcieniu. Żelazne łóżko, stolik nocny, toaletkę i krzesła pomalowała na biało. Mała kuchenka zasłonięta była parawanem, łazienka składała się z maleńkiej kabiny z natryskiem, muszli toaletowej i umywalki. Wokół Gena udrapowała materiał, by ukryć rury. Był to ten sam materiał, z którego sporządziła kapę na łóżko.
Kochała swój maleńki pokoik. Dekorowanie go pozwoliło jej wypełnić czas po przyjeździe do Dallas, gdy ogarnięta była rozpaczą po śmierci ojca i odczuwała ból po zdradzie Jarroda. Ale, jak wspominała teraz, to właśnie dzięki temu zajęciu nie poddała się bez reszty swym ponurym myślom. Teraz miała już nowe życie, nowych przyjaciół i nową pracę. Jeśli nawet tego, co przeżywała, nie można było nazwać nieziemskim szczęściem, jak wówczas, gdy była z Jarrodem, to przynajmniej udało się jej znaleźć coś w rodzaju zadowolenia.
Z westchnieniem ulgi zsunęła buty i padła na łóżko.
Obudziło ją pukanie do drzwi. Gena uniosła głowę i spojrzała na drzwi pełna mieszanych uczuć. W ciągu dziesięciu miesięcy, które spędziła pod tym dachem, polubiła swoich współlokatorów. Otrzymała od nich to, o co jej dokładnie chodziło - pełną akceptację, a w dodatku wszyscy oni niepostrzeżenie uzależnili się od niej na różne sposoby. Wiedzieli, że zawsze gotowa jest wysłuchać ich problemów i że nie nużą jej opowieści o ich codziennych sukcesach lub porażkach. W tej chwili jednak Gena pragnęła tylko jednego: pospać jeszcze trochę.
Mimo wszystko zawołała - Proszę! - Klamka poruszyła się, ale zaryglowane drzwi nawet nie drgnęły. A niech to! Niechętnie zwlekła się z łóżka i poszła otworzyć drzwi.
Ale gdy już je otworzyła, uśmiech zniknął jej z ust. Nagle poczuła się tak, jakby wszystkie jej członki stężały, a ona zastygła w miejscu niczym posąg. Krew uderzyła jej do głowy, w uszach narastał nieznośny szum, oczy przesłoniła jej czerwona mgiełka, a umysł usiłował poradzić sobie z faktem, że przed nią stal Jarrod Saxon we własnej osobie.
To przecież niemożliwe! A jednak... Gena bezskutecznie usiłowała się poruszyć, ale jej wysiłek okazał się daremny.
Powoli, zbyt powoli, szum w uszach zaczął opadać. Wzrok zaczął wracać jej do normy i stwierdziła, że rzeczywiście stoi przed nią Jarrod.
- Ty! - poruszyły się jej usta, ale nie była pewna, czy wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk. Jarrod nie czekał na zaproszenie, być może domyślając się, że nigdy ono nie nastąpi. Wkroczył do jej
pokoju niespiesznie, na pierwszy rzut oka zupełnie opanowany. - Doprawdy Geno, bardzo mnie rozczarowałaś. W końcu po tych dziesięciu miesiącach spodziewałem się czegoś więcej.
Jego wypowiedź zabrzmiała spokojnie, ale Gena nie była głupia. Wiedziała, że pod tym pozornym spokojem kryje się burza. Ogarnęła ją panika, ale zachowała na tyle przytomności umysłu, by wiedzieć, że jeśli teraz da się ponieść emocjom, nie wyjdzie z tego starcia bez szwanku. Jarrod był mistrzem w wykorzystywaniu cudzych słabości.
Postanowiwszy więc nie ujawniać własnych reakcji, przyjrzała się mu uważnie. Wyglądał tak samo jak przedtem, no, może na drugi rzut oka jego rysy wydały się jakieś ostrzejsze, twardsze. Nie zdziwiło to wcale Geny. W końcu Jarrod był teraz szefem dwu korporacji, a energia i bezwzględność jakiej wymagała ta praca, musiały odcisnąć na nim swoje piętno. Doszła do wniosku, że oprócz tego się wcale nie zmienił. Nadal był tak samo przystojny, z urzekającymi brązowymi oczami i kasztanowymi włosami.
Przesunęła z kolei wzrokiem po jego prążkowanym, ciemnogranatowym garniturze. W czasie, gdy żyła z Jarrodem, doszła do przekonania, że miał szczególny sposób ubierania się. Widać to było choćby po tym, jak dobierał materiały na ubrania, starając się, by podkreślały jego smukłą, muskularną sylwetkę. Na pewno nie można mu było odmówić niezaprzeczalnej elegancji, która połączona była z silną zmysłowością. Z pewnością nie był to człowiek mogący zgubić się w tłumie.
Jarrod Saxon.
Mężczyzna, który ją kochał.
Mężczyzna, który ją zdradził.
Mężczyzna, którego ona z kolei potajemnie zdradziła w odwecie.
Mężczyzna, który miał wszelkie podstawy do tego, by wpakować ją do więzienia.
Czy wiedział o tym?
Odwróciła się od niego, zaciskając dłonie w pięści.
- Wynoś się!
Przechylił na bok głowę, jakby rozważał jej słowa.
- Nie, to nie tak - powiedział ironicznie. - Spodziewałem się raczej czegoś w rodzaju: „Tęskniłam do ciebie, Jarrod. Cieszę się, że cię widzę." - Spokojnie zamknął drzwi i mruknął miękko. - Spróbuj jeszcze raz, Geno.
- Wynoś się!
Podczas gdy ona wypowiadała te słowa, lustrował wzrokiem jej pokój. To, co zobaczył, wprawiło go w zdumienie. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, że Gena może zdecydować się na takie skromne lokum w romantycznym stylu wiktoriańskim. Pamiętał utrzymane w brzoskwiniowym odcieniu apartamenty, które zajmowała w rodzinnym domu, oddalone o całe lata świetlne od tego nędznego, czynszowego pokoiku.
Spojrzał znów na nią. Stała tak blisko, że czuł ciepło emanujące z jej ciała i zarazem wściekłość promieniującą z jej wnętrza. Miał nadzieję, że z czasem jej złość minie, a co do gorąca, to... Boże, to było już tak dawno... Nie mogąc się pohamować, wyciągnął rękę, by choć jej dotknąć, lecz odsunęła się szybko na bok. Zacisnął zęby i włożył ręce do kieszeni. - Dotknięcie twoich włosów traktujesz niemal jak przestępstwo. Dlaczego?
- Lepiej, żeby tak pozostało - powiedziała, czując, że go coraz bardziej drażni. Dłużej już nie mógł tłumić złości i zdenerwowania. - Co do diabła robisz w tej dziurze?
- Żyję, i to dość szczęśliwie zresztą. - Chociaż przezwyciężyła już pierwszy szok wywołany jego pojawieniem się, to jednak serce nadal biło jej niespokojnie. - Jak mnie tu znalazłeś?
- A czego się spodziewałaś, Geno? Czy naprawdę sądziłaś, że pozwolę ci tak zniknąć z mego życia?
- Szybkim, nerwowym ruchem rozluźnił krawat i rozpiął kołnierzyk.
- Miałam nadzieję, że po prostu o mnie zapomnisz. Uśmiechnął się kwaśno. - To znaczy, że mnie słabo znasz.
- To chyba oczywiste - warknęła i natychmiast pożałowała takiej impulsywnej reakcji. Nie powinna tracić panowania nad sobą. - No dobrze, znalazłeś mnie. Moje gratulacje. A teraz wracaj do domu!
- Z największą przyjemnością - odparł i rozejrzawszy się ponownie po pokoju, podszedł do szafy z ubraniami i otworzył ją na oścież.
- Czekaj! Co ty wyprawiasz? Wynoś mi się stąd!
Odpowiedź Jarroda była nieco przytłumiona, bo pochodziła z wnętrza szafy. - Szukam twojej walizki.
- Po chwili wyłonił się spomiędzy ubrań z pustymi rękami. - Gdzie ją trzymasz? Może pod łóżkiem? Pojęła, że zamierza przeszukać jej pokój. - Nie! - Podniosła ręce i zagrodziła mu drogę. - Nie
możesz tu przyjść tak sobie po prostu i myszkować wśród moich rzeczy. A właściwie, to po co ci moja walizka?
- Mam bilety na lot do domu, na szóstą po południu.
Lot o osiemnastej! W pierwszej chwili zatkała ją jego bezczelność. - To jest teraz mój dom - powiedziała wreszcie - i nigdzie nie zamierzam się stąd ruszać.
- Geno - złość w jego głosie zniknęła, zamieniając się w ton łagodnej perswazji - nie dręcz mnie. Te ostatnie dziesięć miesięcy, to było istne piekło - dotknął dłonią do jej karku, tym razem nie zdołała uchylić się dostatecznie szybko. Pieszcząc palcami jej wrażliwą skórę, szepnął: - Musimy porozmawiać, dziecinko.
Wzdrygnęła się pod wpływem tej pieszczoty, przywodzącej na pamięć ich najbardziej intymne chwile. Jednocześnie poczuła, jak oblewa ją fala gorąca. Przypomniała sobie, że przecież go nienawidzi.
- Pragnę tylko, żebyś wróciła ze mną do domu - kontynuował hipnotyzując ją niemal tonem swojego głosu, - Wiem, dlaczego odeszłaś, ale wszystko jest do naprawienia. Wszystko mogę ci wyjaśnić.
Wyszarpnęła się gwałtownie. - Jestem gotowa się o to założyć. Założę się również, że masz gotową całą listę wyjaśnień. Zawsze potrafiłeś się gładko wysławiać i w końcu przekonać mnie do wszystkiego, do czego tylko chciałeś.
Ton jego głosu uległ ponownej zmianie. - Niezupełnie tak było.
Obronnym ruchem splotła przed sobą ręce. - A tak dla wyjaśnienia, to czy wiedziałeś, że mój ojciec jest chory?
- Tak... To znaczy, wiedziałem, że był chory. Nie przypuszczałem tylko, że tak poważnie. Nikt się tego nie domyślał. On właśnie tego chciał.
Pożałowała, że spytała go o to. Nie chciała słuchać tych kłamstw. - Wynoś się - powiedziała ze spokojem. - Uciekłam, ponieważ nie mogłam już znieść twojego widoku. Tych dziesięć miesięcy nie zmieniło moich uczuć. Co najwyżej, jedynie je potwierdziło - Kłamiesz o moim ojcu, dodała w myślach. Przestała już liczyć noce, które spędziła bezsennie, pragnąc go tak mocno, że była prawie pewna, że tego nie przeżyje. Pożądanie i nienawiść. Te dwa potężne uczucia omal nie rozerwały jej na strzępy. Ale przecież jakoś to przeżyła i nie zamierzała teraz utracić tak drogo okupionego spokoju ducha.
Przeczesał palcami włosy i odezwał się wzruszonym głosem: - Co ty tu robisz, Geno? Masz przecież tak dużo pieniędzy, że nie musisz pracować jako kelnerka i mieszkać w jednopokojowym mieszkanku!
- Pieniądze! Zdaje się, że o czymś zapomniałeś! To tobie mój ojciec zapisał wszystko!
- Już ci powiedziałem. Wszystko wyjaśnię.
- Nie ma potrzeby. Byłam przy odczytywaniu testamentu. Słyszałam wszystko, co należało. Pociemniały mu oczy. - I wtedy uciekłaś.
- Tak, wtedy uciekłam - złożyła dłonie. - Zaczęłam tu nowe życie, Jarrod. Jestem tu szczęśliwa.
- Kiedyś byłaś szczęśliwa ze mną. Możesz być nadal.
Roześmiała się dźwięcznym śmiechem. - Nie rozumiem, dlaczego tak zależy ci na tym, żebym wróciła? A może to urażona duma? Co?
- Chcę, żebyś wróciła, ponieważ cię kocham, do cholery!
Te słowa zabolały ją bardziej, niż mogłaby nawet przypuszczać. - O nie, Jarrod, wcale nie. Byłeś zakochany wyłącznie w moich pieniądzach, ale już je zdobyłeś. Jedyną rzeczą, która, jak przypuszczam, mogła cię tu sprowadzić, jest to, że lubisz wszystko mieć dobrze uporządkowane. Tylko mnie zabrakło w tej układance. Spoglądając wstecz, widzę, że łączyły nas jedynie stosunki... seksualne. Ale nawet to już zamierało między nami.
- Mylisz się. Za każdym razem kiedy się kochaliśmy, namiętność naszych uczuć jedynie rosła. Miał rację, pomyślała z goryczą. Jarrod był mistrzem w wielu dziedzinach, a ona była pojętną uczennicą. Gdy się kochali, dochodzili prawie do bram raju...
Spostrzegł jej rumieniec i uśmiechnął się. - Przypominasz to sobie, prawda, Geno? - spytał miękko. - To, jak drżałaś w moich ramionach? Gdy łączyły się nasze ciała, czuliśmy, jak ogarniają nas płomienie. A może należałoby po prostu odświeżyć te doznania?
Zanim zorientowała się, co zamierza zrobić, wziął ją w ramiona. Przywarł ustami do jej ust. Ciało Geny zesztywniało.
Pomyślał sobie, że jest zbyt spokojna. Chciał wywołać u niej jakąś reakcję świadczącą o tym, że żywi dla niego jakieś inne uczucie poza nienawiścią. Wciąż go przecież kocha. Musi go kochać!
Zatopił usta w jej ustach. Oszołomił go jej smak i zapach. Dziesięć miesięcy to strasznie długo! Stracił panowanie nad sobą. Skoro on pragnie jej tak rozpaczliwie, to jakże ona może go odrzucić?
W pierwszej chwili chciała go odepchnąć, lecz jego język wtargnął szybko w głąb jej ust, łącząc się z jej językiem. Nie bardzo pojmowała, co się z nią dzieje. W tym pocałunku odbijała się przecież jego złość i zaborczość. Pamiętała jego zaborczą miłość i odrzucała ją. Wyczuła jego złość i odwzajemniała ją. Wściekłość podsyciła jej namiętność. Rozgorzała w niej wewnętrzna walka. Nigdy przedtem nie była taka wściekła. I nigdy dotąd nie pragnęła go tak bardzo. W niewypowiedzianej męce otoczyła ramionami jego szyję i zagłębiła palce w gęstwinie jego włosów.
Od tej chwili ich wzajemne reakcje stały się mniej gwałtowne. Jego dłonie powędrowały wzdłuż długiego warkocza Geny i rozplątały go. Jarrod zaczął rozczesywać go palcami, aż jej proste długie włosy opadły na jej plecy na kształt zasłony z bladozłotego jedwabiu.
Jego usta ześliznęły się wzdłuż jej policzka aż do jej ucha, by mogła lepiej usłyszeć jego szept. Był to stłumiony, namiętny szept, który działał na nią równie mocno jak jego pocałunek. W ten sposób przemawiał do niej podczas wspólnie spędzanych nocy.
- Czy wciąż jeszcze to lubisz? - pytał, podczas gdy niecierpliwymi rękami wyciągał jednocześnie koszulkę z jej dżinsów, chcąc pogładzić jej nagie plecy. Mimo wysiłków Gena nie mogła zapomnieć sposobu, w jaki dłonie Jarroda pieściły jej skórę, rozgrzewając ją i powodując, że wilgotniała wewnątrz.
- A to? - spytał, odpinając jej biustonosz i ogarniając dłonią jej nagą pierś. Ugięły się pod nią kolana i musiała się o niego wesprzeć.
Głęboki pomruk wydarł się z piersi Jarroda. Cholera! Coś mówiło mu, że nie powinien tego robić, że najpierw należało wszystko wyjaśnić, ale... Niezdarnym ruchem Gena zsunęła mu marynarkę z ramion.
Potem wsunąwszy palce pod koszulę zaczęła chciwie wchłaniać ciepło jego ciała. Zapomniał o swoich wahaniach.
- Zobacz, Geno! Namiętność taka jak nasza nigdy nie umrze. Nie możemy znieść ubrań oddzielających nas od siebie.
Jakby na dowód tego zsunął jej koszulkę przez głowę i Gena z poczuciem upokorzenia stwierdziła, że mu w tym pomaga. Ale jej piersi były tak bardzo spragnione jego dotknięć. A sutki! Czując, jak usta Jarroda obejmują jeden z różowych wzgórków, a jego zęby delikatnie ściskają brodawkę, gwałtownie wciągnęła powietrze. Pod wpływem tej pierwszej, naprawdę delikatnej pieszczoty, na którą zdobył się od chwili, gdy zaczął ją całować, Genę ogarnęła nowa fala podniecenia.
Wtedy uniósł ją w ramionach i przebywszy krótki dystans dzielący ich od łóżka, umieścił na materacu. Gdy położył się na niej, zdawało się, że jej ciało z lubością przyjmuje na siebie jego ciężar.
- Nikt inny nie potrafi wprawić cię w taki stan - mruknął, dotykając ustami nasady jej szyi. Językiem drażnił i smakował delikatną skórę w miejscu, w którym dawał się wyczuć jej puls. - I nie zmieni tego ani czas, ani miejsce, w którym się znajdziesz.
Poruszał się na niej tak, by mogła wyczuć jego twarde, silne ciało. W najnaturalniejszy na świecie sposób rozsunął jej nogi i ułożył się na niej, wciskając się w zszycie spodni, co wywołało u niej z trudem maskowane uczucie przyjemności.
Co ja wyprawiam, zadała sobie pytanie Gena. Przecież ten człowiek tak otumanił mojego ojca, że ten oddał mu swój majątek! Ha, nie krępuj się, pomyślała.
Ale nieoczekiwanie tempo jego natarcia zmieniło się: wyraźnie osłabło. Usta Jarroda z zachłannych stały się czułe, a on sam uniósłszy się nieco, zaczął rozpinać zamek jej dżinsów. Jego dłoń wsunęła się tam natychmiast, gładząc jedwabistą skórę jej brzucha. Jest już tak blisko celu, pomyślała drżąc, podczas gdy nadal ustami pieścił jej piersi.
Jego erotyczny magnetyzm burzył wszelkie granice przyzwoitości! Gena nie dbała o nie. Wygięła się chciwie w jego stronę. Pożądała go. Tylko on mógł przynieść ulgę jej napiętemu aż do bólu ciału. Jarrod znał ją doskonale, wiedział, jak sprawić jej największą rozkosz, jak raz po raz doprowadzać ją niemal do obłędu. Do diabła z nim, krzyczało jednocześnie coś w niej, podczas gdy jej ciało wiło się w jego dłoniach.
Słyszała swój własny jęk, narastający w miarę, jak pieszczoty przesuwały się coraz niżej. Za chwilę jego palce wsuną się do... Cholera! On rzeczywiście miał rację! Zawsze, potrafił urobić ją jak wosk i czynił to właśnie w tej chwili.
Ku jej zdziwieniu ta refleksja zdołała przełamać w niej niemoc, którą wywołały jego pieszczoty. Jeśli pozwoli mu jeszcze na coś więcej, będzie to przezeń odebrane jako otwarte zaproszenie do powtórnego wtargnięcia w jej życie! A do tego za nic nie dopuści. Już nigdy!
Oprócz tego było jeszcze coś. Gena uświadomiła sobie nagle, że oprócz zdjętej marynarki, Jarrod był kompletnie ubrany. Ona z kolei była półnaga. Nawet dla jej otumanionego fizyczną rozkoszą umysłu, symbolizowało to całokształt ich stosunków. Ona była odsłonięta i bezbronna, a on zabezpieczony i ukryty.
Szarpnęła się gwałtownie, jej niespokojny oddech zmienił się w urywany szept: - Wstawaj Jarrod! Złaź ze mnie!
- No nie, koteczku, tak bardzo cię pragnę! Od tak dawna na to czekałem...
- Nie powiesz mi, że przez ten czas nie miałeś innej kobiety - natarła, usiłując zaczerpnąć siłę z rozbudzonej w sobie złości. I cóż jej da to uniesienie się gniewem, gotowe rozwiać się pod jednym jego dotknięciem jak dmuchawiec na wietrze.
Ku jej zdumieniu, najpierw znieruchomiał, a potem zsunął się z niej. - Czy miałaś jakiegoś mężczyznę, Geno? - spytał cicho. Kiedy nie uzyskał natychmiastowej odpowiedzi, nalegał nadal. - Przecież musiał być jakiś. Jesteś piękną, budzącą pożądanie kobietą, a w pracy nieustannie byłaś wystawiona na spojrzenia mężczyzn.
- Tak to ujmujesz? - spytała, czując, jak narasta w niej gniew. - Byłam wystawiona, jak to określiłeś, prawda? To jednak wcale mnie nie znasz.
- Wybacz, źle to ująłem. Ale muszę znać prawdę. Czy chcesz przez to powiedzieć, że nie miałaś nikogo innego?
- Nic ci przez to nie chcę powiedzieć, Jarrod - zsunęła się z łóżka i sięgnęła po koszulkę. Tak bardzo spieszyła się z włożeniem jej, że zapomniała o staniku. Znalazłszy go niedbale porzuconego przez Jarroda na podłodze, podniosła i włożyła do szafy. Starała się nie pamiętać o tym, jak łatwo mu się oddała... Prawie.
Niestety, wszystko wokół przypominało jej o tym. Najbardziej przypominał jej o wszystkim sam Jarrod, rozwalony na jej łóżku, jakby nie miał zamiaru wcale się stamtąd ruszyć.
Poprawiwszy sobie poduszki pod głową, powiedział spokojnie - Bądź pewna, że jeszcze nie skończyliśmy tej rozmowy.
Gena podniosła marynarkę i rzuciła mu. - Wszystko skończyło się, kiedy adwokat odczytał testament mojego ojca. - Podeszła do stołu i biorąc leżącą tam szczotkę zaczęła rozczesywać włosy. - Lepiej, żebyś się z tym pogodził.
- Nie ma mowy.
Szczotka zaczęła przesuwać się coraz prędzej. - Nic już z tego nie rozumiem, Jarrod. Dostałeś to, czego chciałeś. - Po raz kolejny zadała sobie pytanie, czy on wie? A może bawi się z nią tylko w kotka i myszkę? Odpowiedź, jaką usłyszała, wstrząsnęła nią.
- Jest dokładnie tak, jak mówisz. Niczego nie rozumiesz, Geno.
Rozdział 2
Pukanie do drzwi pozwoliło jej uniknąć odpowiedzi.
- Geno - Rozległ się charakterystyczny, angielski akcent Bertranda. - Geno, skarbie, czy jesteś u siebie?
- Tak, Bertrandzie, jedną chwileczkę.
Jarrod zmarszczył brwi. - Kto to taki? Czyżby jeden z twoich wielbicieli?
Gena zerknęła w lustro, upewniając się, że wszystko jest w porządku, po czym posłała Jarrodowi coś, co jej zdaniem miało przypominać tajemniczy uśmiech. - Ach, wręcz jeden z moich ulubieńców - potem poszła otworzyć drzwi.
- Witaj, Bertrandzie! Jak udała ci się dziś reklamówka?
Bertrand, wysoki mężczyzna o ascetycznym wyglądzie, z haczykowatym nosem i bujną grzywą siwych włosów, dzięki swej spontanicznej szczerości był rzeczywiście jednym z ulubieńców Geny. Nieświadomy obecności trzeciej osoby w pokoju, zwrócił się do niej dramatycznym tonem: - Nie mogę wprost określić poniżenia, jakie mnie dzisiaj spotkało! Ci ludzie chcieli, żebym prowadził konwersację z kotem. Z kotem! Wyobraź sobie mnie, którego omal nie przyjęto do Royal Shakespeare Company, konwersującego z kotem! Życie aktora szekspirowskiego nie jest usłane różami, wierz mi, Geno.
Zadowolona z zakłócenia napiętej sytuacji spowodowanej wtargnięciem Jarroda, Gena roześmiała się wesoło. - Chyba nie było aż tak źle, Bertrandzie. W każdym razie weź pod uwagę, że wreszcie pojawisz się na ekranie. W końcu to lepsze niż jedynie udzielanie swojego głosu innym. A o czym miałeś rozmawiać z tym kotem?
Machnął desperacko rękami. - A skąd mam niby wiedzieć? Jakieś brednie na temat kociego żarcia. Miau, miau, miau! Krótko mówiąc, jestem wykończony.
- No cóż, przykro mi, że miałeś taki paskudny dzień.
- To jeszcze nie wszystko! Jutro muszę tam wrócić. Ci faceci oczekują po mnie i tym przewrotnym kocie czegoś doprawdy nadzwyczajnego.
- A może pan zechce usiąść i przyłączyć się do nas?
Gena spojrzała niepewnie w stronę Jarroda, który usadowił się wygodnie na łóżku, czując się równie swobodnie jak u siebie w domu.
- Ach tak, Bertrandzie, pozwól mi przedstawić ci Jarroda. To... nowy właściciel firmy mojego ojca.
Białe brwi Bertranda podniosły się komicznie do góry. Dla Geny było to oczywiste, że nie spodziewał się ujrzeć na jej łóżku mężczyzny. - Och, doprawdy! Przepraszam i proszę o wybaczenie. Naprawdę nie zdawałem sobie sprawy, że pan się tu znajduje. W takim razie może przyjdę później.
- Nie! - Gena złapała go za ramię i pociągnęła w stronę kozetki. - Jarrod właśnie miał wyjść. Znalazł się przez przypadek w tej okolicy i wpadł, żeby mi powiedzieć cześć - to mówiąc spojrzała pytająco na Jarroda, który wyraźnie nie przejawiał chęci do opuszczenia łóżka. - Mam rację, Jarrodzie?
Jarrod uśmiechnął się, nieszczerze, zdaniem Geny, i powiedział krótko: - Nie.
Gena kompletnie zgłupiała. Na szczęście ponownie ktoś uratował sytuację, pukając do drzwi. Gena znów otworzyła. Za drzwiami stała Rose owiana zapachem zmysłowych perfum.
Tak jak i ona, miała na sobie dżinsy, ale w przeciwieństwie do Geny opinały one jej biodra w sposób nie pozostawiający żadnych niedomówień. Obfity biust raczej eksponowała niż maskowała zielonkawa koszulka, reklamująca - rzeczywiście bardzo kusząco bar Clanceya. Rose stanowiła w tej chwili dokładne zaprzeczenie pojęcia damy. Matka Geny byłaby tym z pewnością zgorszona, ale Gena uważała, że Rose wygląda po prostu cudownie.
- Cześć, Geno. Czy jesteś tak samo skonana jak ja? Jeśli w porze lunchu będzie wciąż przybywało gości, zamierzam zmusić Clanceya do zaangażowania jeszcze jednej kelnerki. Cześć, Bertrand. Jak tam kot?
- Ta bestia mnie obsikała - zauważył ponuro Bertrand.
- A to pech - Rose kątem oka dostrzegła nową postać przebywającą w pokoju i jej okolona blond włosami przechodzącymi w odcień platyny głowa drgnęła gwałtownie. Na widok Jarroda odzyskała znów werwę.
- Hallooo! Witaj przystojniaczku! Trochę to za wcześnie na Boże Narodzenie, ale czy to warto się spierać ze Świętym Mikołajem? Przedstaw nas, Geno.
Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła Gena, było to, żeby Jarrod dowiedział się jak najwięcej o ludziach, którzy znaczyli teraz tak wiele w jej nowym życiu, zabrała się więc do dzieła z dużą niechęcią. - Rose, to jest Jarrod Saxon. Jeden z... ulubieńców mojego ojca - z wrodzonym sobie poczuciem humoru doszła do wniosku, że straciła sporo wprawy w przedstawianiu sobie nawzajem rozmaitych osób. - Jarrodzie, oto Rose. Rose mieszka po drugiej stronie korytarza i wspólnie pracujemy u Clanceya.
Jarrod zerwał się z łóżka z przesadną galanterią, która niemal przyprawiła Genę o ból zębów, Rose zaś dała okazję do zaprezentowania bogatego repertuaru jej kobiecych sztuczek.
Ujął jej rękę. - Rose, tak się cieszę, że cię widzę. Przyjaciele Geny są moimi przyjaciółmi.
- Oooch! Jakże miło mi cię poznać. Ale... darujmy sobie te przydługie wstępne ceregiele. Możemy się doskonale bez nich obejść. Na przykład - tu zalotnie strzeliła czarnymi oczkami i zademonstrowała swoje uwodzicielskie dołeczki w policzkach - czy jesteś dostępny?
Tym razem jego uśmiech był szczery ponad wytrzymałość Geny. - To zależy, o jaki rodzaj dostępności ci chodzi.
- O to, czy masz kogoś, kochasiu.
Tego już Gena nie była w stanie wytrzymać. - Co cię do mnie sprowadza, Rose?
- Co? A... tak. Chciałam ci powiedzieć, że Clancey planuje otwarcie działu sałatek. Wyobrażasz to sobie? Dział sałatek.
- Potrafię to sobie wyobrazić. Z pewnością oczekuje po nas, że będziemy proponowały każdemu klientowi: „Może zechce się pan zapoznać z naszymi sałatkami?" A teraz odpowiedz mi na pytanie, w jaki sposób można przedstawić człowieka sałatce?
- Posłuchaj, Rose. Z pewnością nie pracuję u Clanceya tak długo jak ty, ale również nie cierpię tej jego manii zmian. Pamiętaj jednak, że przez wiele lat Clancey ledwo wiązał koniec z końcem. Teraz jego bar stał się nagle modny i stanęła przed nim szansa zarobienia dużych pieniędzy. Nie powinnyśmy go za to potępiać.
- Ty może nie, ale ja tak - stwierdziła Rose.
- Zgadzam się z Rose - powiedział Bertrand. - Firma Clanceya, powinna zachować swoją indywidualność.
- Indywidualność nie wystarczy na uregulowanie rachunków - podsumowała Gena. Życie z pensji kelnerki nauczyło ją wiele na temat wiązania końca ż końcem.
- Słuchaj - powiedziała Rose, która, korzystając z okazji, puściła oczko do Jarroda. - Nie daj się otumanić temu cwaniaczkowi. Jego bar przynosił mu corocznie niezły dochód, tak że naprawdę zdążył już nabić sobie kabzę.
Jarrod nie mógł powstrzymać ciekawości. - Mały cwaniaczek, co?
- Clancey jest, pomijając jego nazwisko tylko półkrwi Irlandczykiem - wyjaśniła Rose - resztę krwi ma chińską. Wygląda zresztą jak Chińczyk. Za to nasz wielki, rudowłosy barman Josh, jest Polakiem, ale wygląda na Irlandczyka. Clanceya niesłychanie bawi, gdy nowi klienci biorą Josha za szefa.
Zainteresowanie Jarroda jej przyjaciółką i ich pracą zaniepokoiło Genę. Powinien już sobie pójść, pomyślała. Chwyciła jego marynarkę i wręczyła mu ze słowami - Bardzo było miło ujrzeć cię znów, Jarrodzie, ale ponieważ spieszysz się na samolot, nie będziemy cię zatrzymywać. Ujęła go pod ramię i otworzyła drzwi. - Pozdrów ode mnie wszystkich u „Alexandra" - zajęta popychaniem go w stronę drzwi umilkła na chwilę. - A może już zmieniłeś nazwę firmy na „Saxon"? No cóż teraz to i tak bez znaczenia.
Udało jej się wypchnąć go do holu, ale tylko dlatego, że jej na to pozwolił. Zanim zdążyła zamknąć drzwi, odwrócił się i utkwił w niej baczne spojrzenie swoich brązowych oczu.
- Jeszcze nie skończyliśmy, Geno. Wiem już, gdzie cię szukać i nie uda ci się ponownie tak łatwo zniknąć. Zatrzasnęła drzwi za nim z taką mocą, jakby chciała je rozwalić. Rose przyjrzała się jej ze zdumieniem.
- Kochanie, jesteś blada jak śmierć na chorągwi.
- Może byś usiadła - powiedział zaniepokojony Bertrand.
Pokręciła głową. - Nie. Nic mi nie jest. Naprawdę. To tylko dlatego, że kiedy zobaczyłam Jarroda, przypomniało mi się wszystko, od czego chciałam uciec. Rose zrobiła zamyśloną minę.
- Czy długo znasz tego gościa? - spytał Bertrand.
- Problem polega na tym, że w ogóle nie udało mi się go właściwie poznać - oderwała się wreszcie od drzwi i podeszła do kozetki.
Rose rzuciła jej kpiący uśmieszek. - Jak rany! Nie poznała go dostatecznie! Te pięć minut, jakie tu przebywał, upewniło mnie, że znam go, hm, aż ... za dobrze.
Bertrand uśmiechnął się czule. - Doprawdy Rose, jesteś niepoprawna. Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, nie spocząłbym, póki bym cię nie dostał.
- Ach, sam wiesz najlepiej, że to nie jest kwestia wieku. Nadal jesteś moim ulubionym adoratorem - odwdzięczyła się komplementem za komplement Rose, potrząsając chmurą platynowych włosów. - Ale pomówmy poważnie. Nie pojmuję, jak stuprocentowa kobieta może patrzeć na tego mężczyznę bez nieskromnych myśli!
- Słuchajcie, wy tam - jęknęła Gena. - Jestem zmęczona i jeśli nie macie nic przeciwko temu, to bardzo chciałabym się zdrzemnąć, zanim będę musiała wrócić do pracy.
- Nie ma sprawy. Zresztą ja również muszę przyjść do siebie po trudach tego piekielnego dnia. Może zobaczę się z tobą wieczorem. Wybrałbym się dziś do Clanceya na jedno lub dwa piwka.
- Chyba raczej na koktail - zachichotała Rose - bo teraz tylko to serwuje się u Clanceya. Idę o zakład, że w przyszłym tygodniu będą wyłącznie szprycery na winie.
Stojąc w drzwiach, raz jeszcze rzuciła wzrokiem na Genę. - Wciąż jesteś jeszcze blada. Zdrzemnij się, Geno, a w razie czego, daj mi znać.
- Z pewnością. Dziękuję, Rose. Do zobaczenia, Bertrandzie.
Rozebranie się i wskoczenie pod kołdrę zajęło Genie zaledwie sekundy. Owinięta kołdrą, zamknęła oczy i usiłowała wymazać z pamięci wydarzenia ostatniej godziny.
Nie zdało się to na nic. Jarrod znalazł ją. Otworzyła oczy i zaczęła wpatrywać się w sufit.
Chociaż jesień była wyjątkowo ciepła, Genę ogarnął chłód. Był to ten sam chłód, jaki zmroził jej ciało dziesięć miesięcy temu, kiedy siedziała w biurze adwokata rodziny, a ten odczytywał testament jej ojca.
Śmierć ojca była dla niej szokiem. Gena podczas tych ostatnich tygodni nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo był chory. Czerpał z niej siłę do życia, starając się zaplanować jej przyszłość po swojej śmierci, tak zresztą, jak to robił przez całe życie. Gena niczego jednak nie przeczuwała. Gdyby tylko wiedziała jak bardzo był chory! Tyle rzeczy miała mu jeszcze do powiedzenia, tyle rzeczy chciała zrobić dla niego, a on nie dał jej na to szansy.
George Alexander był ekscentrycznym człowiekiem, który samodzielnie zdobył milionową fortunę. Miał dar zawężania pola działania, do tego najwłaściwszego i zawsze potrafił znaleźć lukę, w którą kierował całą swoją energię. W tym wypadku był to zakład produkujący części do maszyn. Kiedy już wszystko wydawało się uporządkowane, tak na gruncie zawodowym, jak i w życiu prywatnym, Alexander zachorował.
Gena otrzymała doskonałe wykształcenie. W końcu była przecież ukochaną, wypieszczoną i pilnie strzeżoną córeczką. Nieszczęściem jej matka, Nora, zmarła, kiedy Gena była jeszcze w koledżu. Gena uzyskała dyplom z wyróżnieniem w dziedzinie biznesu i po wielkiej wyprawie do Europy, która miała zaspokoić ambicje jej taty, rozpoczęła pracę w sekcji komputerowej w Alexander Manufacturing.
Jarrod Saxon był współpracownikiem jej ojca. Jako szef małego, lecz stale rozrastającego się biura projektów zdobył niezliczoną liczbę nagród za różne innowacyjne opracowania. Ścisła współpraca z jej ojcem polegała na tym, że Jarrod projektował na zamówienie klientów całe urządzenia lub tylko ich elementy, które następnie produkowano w Alexander Manufacturing.
Gena słyszała o Jarrodzie na długo przedtem, zanim się poznali. Jej ojciec wiele dobrego mówił o wspaniałym młodym człowieku, który z pewnością daleko zajdzie w świecie biznesu, a sekretarce jej ojca wymknęło się kilkakrotnie parę uwag świadczących o jej zafascynowaniu tym człowiekiem.
Poznała go jednak dopiero podczas firmowego przyjęcia z okazji Bożego Narodzenia. Stał przy kominku i nawet przez falujący w pokoju tłum zobaczyła, że jest bardzo przystojny. W tej samej chwili Jarrod obejrzał się i dostrzegł ją po raz pierwszy. Nie mówiąc nic do mężczyzny, z którym rozmawiał od dłuższej chwili, odstawił na gzyms kominka trzymany w ręku drink i przepychając się przez tłum, ruszył w jej stronę. Ująwszy ją za rękę, poprowadził bez słowa do drugiego pokoju, zamienionego na salę balową. Przetańczył z nią wiele tańców, nim wreszcie spytał ją o imię.
Od tej chwili sprawy potoczyły się szybko. Gena zakochała się w nim już tego samego wieczora, a po tygodniu została jego kochanką. Każdą wolną chwilę, jaką udawało się im wygospodarować, spędzali w swych objęciach w apartamencie Jarroda. Świat, wraz z całą rzeczywistością wydawał się tak odległy...
Ależ była głupia! Gena przekręciła się na brzuch i wtuliła twarz w poduszkę. Była młoda i zakochana i wierzyła, że Jarrod odwzajemnia jej uczucie. Przecież powtarzał jej to tak często podczas wielu miłosnych godzin.
To wtedy ją otumanił, pomyślała. Oszołamiała ją jego namiętność, intensywność tego związku. Lecz wkrótce zaczęło jej czegoś brakować. Będąc kochankami, nie byli zarazem przyjaciółmi.
Właściwie to nigdy nie czuła się zagrożona, lecz z czasem zaczęła odczuwać niepewność i zmieszanie, gdy zaczynała zastanawiać się, co kryło się za ich namiętnością...
Ostrożnie zaczęła podpytywać Jarroda, usiłując dociec, co w nim naprawdę siedzi i co nim kieruje. Nie zdało się to na nic. Ten silny mężczyzna okazał się zarazem niezwykle skryty. Zdawało się, że jej pytania jedynie go krępują, co z kolei wzmagało u niej uczucie niepewności. Spoglądając wstecz na przeżyte razem chwile, stwierdziła, że najbardziej osobistym wyznaniem Jarroda, było stwierdzenie, że uwielbia lody w waflowych rożkach. Pewnego razu, gdy skończyli się kochać, podał jej obfitą porcję takich lodów do łóżka i jedli je razem. Potem przekształciło się to w obyczaj, a nawet, rzec by można, mały, odprawiany przez nich rytuał. Gena przestrzegała go pilnie.
Teraz jednak zdała sobie sprawę, że żyła wówczas w wyimaginowanym świecie, w którym jedyną rzeczywistość stanowiła ich namiętność. Gdy umarł jej ojciec, ten wyśniony świat rozpadł się na jej oczach. Wówczas nie tylko musiała pozbierać się po jego śmierci, lecz również poradzić sobie ze zdradą Jarroda.
Dowiedziała się o niej podczas odczytywania testamentu. Siedziała zaszokowana obok Jarroda, wsłuchując się w monotonny głos prawnika informujący zebranych o tym, że jej ojciec swoją firmę i większą część majątku zapisał Jarrodowi Saxonowi. Do tego momentu sądziła, że Jarrod towarzyszył jej jedynie po to, aby podtrzymać ją na duchu. Wciąż pamiętała, jaki był wówczas zdenerwowany i wciąż dochodziła do wniosku, że z pewnością wiedział o wszystkim. Musiał o tym wiedzieć!
Wszystko nagle stało się dla niej jasne. Planował to od dawna. Dzięki połączeniu obu firm, zyskiwał możliwości, o jakich śnić się mogło naprawdę niewielu ludziom. Po prostu posłużył się nią, by podejść jej ojca. Adwokat odczytał oświadczenie Alexandra, w którym ojciec Geny stwierdził, że Jarrod zobowiązał się opiekować nią do końca życia. Pisał, że zabezpieczywszy córce egzystencję, umiera szczęśliwy i że połączy się ze swą ukochaną żoną, Norą, spokojny o przyszłość swej ukochanej córki.
Gdy tak siedziała na krześle w biurze adwokata, złość poczęła zastępować miejsce niedowierzaniu. Ta złość częściowo zwróciła się przeciwko jej ojcu. Kochała go, lecz bolało ją to, że mimo najlepszych chęci postawił ją w takiej sytuacji. Jednak głównym obiektem jej gniewu stał się Jarrod. Z pewnością obiecał jej ojcu gwiazdkę z nieba, byle tylko dostać jego firmę, i udało mu się.
Adwokat skończył odczytywanie testamentu i dyskretnie wycofał się z gabinetu. Jarrod odwrócił się w jej stronę. - Tak mi przykro - powiedział. - Zupełnie nie wiem, co mam zrobić. Musimy to jakoś rozważyć.
Słowa te docierały do niej z jakiejś nieprawdopodobnej wręcz odległości. Pod wpływem nagłego skumulowania szoku i bólu zaczęła w niej wzbierać straszliwa furia. Udało się jej jednak opanować. Powiedziała Jarrodowi, że pragnie na chwilę zostać sama, a on przystał na to. Pojechała do domu i spakowała nieco rzeczy. Pozbierała wszystkie pieniądze, jakie wpadły jej w ręce, po czym nie oglądając się za siebie wsiadła do samochodu i odjechała.
Następnego dnia znalazła się w niewielkim miasteczku w Nowej Anglii. Tam sprzedała samochód i wsiadła w pierwszy autobus zdążający na południe. Podróżowała tak przez dwa dni. Szczęściem dla siebie była zupełnie odrętwiała. Krajobraz przemykający za oknem zlewał się jej w jedną rozmazaną plamę. Trzeciego dnia ocknęła się na dworcu autobusowym w Teksasie, w Dallas. Wtedy doszła do wniosku, że uciekła już dostatecznie daleko.
Na początek wynajęła sobie pokój w hotelu i zaczęła przeglądać oferty pracy. Szukała czegoś, co w niczym nie przypominałoby tego, co robiła w dziale komputerowym firmy swojego ojca. Wreszcie znalazła coś odpowiedniego. Niewielki bar w sąsiedztwie poszukiwał kelnerki. Przyjęła tę pracę. Pierwszego wieczoru spotkała Rose, która wspomniała jej o wolnym pokoju obok własnego. Gena przeprowadziła się tam następnego dnia.
Najbliższe miesiące nie były dla niej wcale takie łatwe. Czasami myślała, że oszaleje, tęskniąc za Jarrodem i pragnąc go. Tak wyglądały momenty jej słabości. W chwilach, gdy czuła się lepiej, życie wypełniała jej praca, a także kłopoty i radości współmieszkańców i sąsiadów. A teraz, gdy już ułożyła sobie życie, nie mogła pozwolić, by Jarrod Saxon zniszczył je po raz drugi.
Obudziły ją jakieś hałasy. Przez minutę leżała spokojnie, nasłuchując zaintrygowana, lecz nie mogła odgadnąć przyczyny zamieszania na schodach. Po chwili ciekawość wzięła górę. Odsunęła kołdrę i sięgnęła po krótkie kimono. Podczas kiedy otwierała drzwi, źródło hałasu osiągnęło podest.
- Jarrod!
W jednej ręce trzymał torbę podróżną, a w drugiej rozmaite pudełka. Z tyłu Sugar taszczyła po schodach cztery torby pełne zakupów.
- Och, cześć - zawołała radośnie. - Przepraszam, że cię obudziliśmy, ale mam dla ciebie wspaniałe nowiny. Twój przyjaciel wprowadza się do wolnego pokoju.
- Mój przyjaciel - spojrzała z niedowierzaniem na Jarroda.
Ten nawet nie pisnął.
Szczęśliwie nieświadoma panującego w powietrzu napięcia, Sugar pokiwała głową - W pokoju nie ma zbyt wielu rzeczy, wybraliśmy się wiec na zakupy. Nie masz pojęcia, jak było fajnie! Ba, Jarrod zwracał uwagę tylko na to, co było w najlepszym gatunku.
- Mogłabym się o to założyć.
Sugar rozpromieniła się. - To zupełnie jak mój Tex. On też wybierał tylko rzeczy w najlepszym gatunku. Postawiła torby i szukając po kieszeniach klucza, roześmiała się wesoło. - Zawsze zastanawiałam się, czemu Tex mnie poślubił, chociaż jako młoda dziewczyna byłam całkiem ładna.
Odpowiedź Jarroda sprostała jej oczekiwaniom. - Wciąż jesteś piękna, Sugar.
- Jaki pan słodziutki. Prawda, Geno, że on jest słodki?
- Nigdy nie myślałam o nim w ten sposób. Zresztą zwykle robi mi się mdło od słodyczy.
- Tak? To fatalnie - powiedziała Sugar, popatrując to na jedno, to na drugie, by wreszcie zatrzymać w/rok na Jarrodzie. - Jest pan z pewnością romantykiem.
O tak, jestem.
- Wcale nie. Nie wierz mu, Geno.
Oczy Sugar błysnęły z zainteresowaniem. Zaciekawiła ją ta sprowokowana przez nią wymiana zdań. Jeśli istniało coś, co ją fascynowało, były to z pewnością romantyczne historie. - Ależ on musi być romantykiem. Powiedział mi przecież, że przyjechał tu aż z Filadelfii, żeby tylko być tu z tobą.
- Prawdziwe powody jego pojawienia się tu nie mają wiele wspólnego z romantyzmem, możesz mi wierzyć.
Jarrod puścił oczko do Sugar.
- Ja wręcz uwielbiam piękne historie o miłości - powiedziała, otwierając drzwi do apartamentu sąsiadującego z pokojem Geny i wepchnęła bagaże do środka. Jednak sama zamiast wejść, odwróciła się w stronę nowego słuchacza - Wraz z Texem uważaliśmy miłość za coś niezwykłego i dlatego muszę opowiedzieć panu, jak się poznaliśmy. Dawno, dawno temu, jako młodziutka dziewczyna z południa dostałam pracę asystentki garderobianej w spektaklu granym na Broadwayu. Gwiazda przedstawienia miała najpotężniejszy biust, jaki w życiu widziałam - tu przerwała, by wymownym ruchem podkreślić znaczenie swoich słów. - Pewnego wieczoru, wkrótce po rozpoczęciu przedstawienia, puściły szwy w jej kostiumie i stanęła na scenie w samych reformach. Opowiadam to dlatego, bo nie zdarzy ci się już zobaczyć kobiety noszącej coś takiego, Jarrodzie. Uciekła ze sceny jak niepyszna. Pobiegła prosto do mnie i obwiniła mnie za wszystko. Sugar parsknęła. - Tak jakbym ja była temu wszystkiemu winna. Ta artystka po prostu za dużo jadła od czasu pierwszej przymiarki kostiumu. Poza tym, nie wiem, co ją tak zdenerwowało. Za swój, niezamierzony co prawda striptiz otrzymała największe brawa w historii tego przedstawienia. W każdym razie była gotowa wytargać mnie za uszy i pewnie by się to jej udało, gdy nagle jak spod ziemi wyłonił się przystojny mężczyzna i uratował mnie. To był Tex! Prawdziwy mężczyzna, jeśli rozumiecie, co mam na myśli - westchnęła. - W dodatku bardzo romantyczny.
Jarrod pokiwał głową ze zrozumieniem. Gena słyszała już tę historię dziesiątki razy, lecz zawsze słuchała jej z zainteresowaniem. Nie przypuszczała jednak, że z równym zainteresowaniem wspomnień starszej pani ubranej w różowe sztruksowe spodnie imitujące strój torreadora wysłucha elegancki i wykształcony Jarrod. Spodziewała się raczej, że okaże zniecierpliwienie, a przynajmniej nie okaże zainteresowania. Tak to chyba powinno wyglądać.
Sugar roześmiała się. Nie widziałam go nigdy przedtem okazało się, że był jednym z dobroczyńców tego przedstawienia. No wiesz, jednym ze sponsorów. Nie tylko obronił mnie przed tą okropną kobietą, ale ożenił się ze mną i zabrał tu. do Teksasu. Żyliśmy szczęśliwie, aż do jego śmierci przed dziesięciu laty.
- To były chyba bardzo smutne lata dla pani - powiedział Jarrod. Gena pokręciła z niedowierzaniem głową. Jego współczucie wyglądało na szczere. To nią wstrząsnęło.
Co tu jest grane?
Nie tylko byłam samotna, ale również bez środków do życia. Dlatego właśnie zdecydowałam się przekształcić ten dom w coś w rodzaju pensjonatu. Najpierw zamieszkała u mnie Rose, potem Bertrand i wielu, wielu innych, którzy gościli tu bardzo krótko. - Uśmiechnęła się serdecznie. - Gena jest oczywiście jednym z moich ostatnich nabytków. Mówię ci, ta dziewczyna jest dla nas istnym błogosławieństwem losu.
- Czy ty i Jarrod nie powinniście przypadkiem wnieść tych rzeczy do środka co, Sugar?
- A niech to licho! Pewnie, że tak! Wyobraźcie sobie, że stoję na podeście, wygadując głupstwa, zamiast zabierać się do roboty. No, ale czuję się częściowo usprawiedliwiona. Taki przystojny mężczyzna robi wrażenie nawet na starszej pani.
- Nie zgadzam się na takie określenie w stosunku do pani - powiedział szarmancko Jarrod. - Jest pani na to zbyt przystojna.
Sugar zarumieniła się aż po nasadę farbowanych włosów. - Czyż on nie jest uroczy? - powiedziała, zaciągając śpiewnie. - Proszę się o nic nie martwić. Gena niejedno już widziała. Teraz pana rozlokuję.
- Pozwól na słówko, Jarrodzie.
Wyczuł chłód w jej głosie i aż uniósł brwi, lecz mimo to odpowiedział jej miłym, spokojnym tonem. - Ależ oczywiście, Geno. Sugar, przepraszam cię na chwilkę. Jeśli chcesz, to możesz już zacząć układać wszystko na miejsca. Zauważyłem, że masz subtelny gust, zdaję się więc na ciebie.
- Ojej!
- Nie wytrzymam - mruknęła pod nosem Gena.
Sugar tak się przejęła tym, co powiedział Jarrod, że natychmiast wkroczyła do pustego mieszkania, a Jarrod podążył bez słowa za Geną do jej pokoju. Gdy tylko zamknęła drzwi, przystąpiła do ataku.
- Co ty wyrabiasz?
- To chyba oczywiste.
- Wygląda na to, że zamierzasz się tu wprowadzić. Ale nic z tego. Nie myśl, że jesteś taki cwany. Wzruszył ramionami i skrzyżował ręce na piersi. - Bo nie jestem.
Gena nabrała głębokiego oddechu. - W porządku. Nie zamierzam bawić się z tobą w żadne zgadywanki, więc powiedz mi lepiej od razu, co spodziewasz się dzięki temu zyskać.
- Ciebie - odparł spokojnie z głębokim wewnętrznym przekonaniem.
- Nie ma mowy.
Wyciągnął rękę i dotknął pukla jej włosów. - Czy mówiłem ci kiedykolwiek, jak cudownie wyglądasz, kiedy świeżo wstaniesz z łóżka?
Owszem. Mówił jej to niejednokrotnie. Uchyliła się i odsunęła się o krok. - Przestań! - Przez chwilkę zdawało się jej, że opadły mu ramiona. - Dobrze - odezwał się w końcu. - Powiem ci, dlaczego zdecydowałem się tu zamieszkać. Chodzi o to, co od ciebie usłyszałem, Geno. Oświadczyłaś, że mnie nie znasz. Postanowiłem to zmienić. '
- Ty tak postanowiłeś?
- Właśnie.
Potrząsnęła głową. - Cokolwiek byś nie zaplanował, to i tak już za późno, Jarrodzie.
- Nie zgadzam się z tym.
Umysł Geny pracował gorączkowo. Zaczęła się zastanawiać nad tym, że być może nie za bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co robiła w ciągu ostatnich miesięcy. A jeśli tak, to najwyższa pora, by wiedziała, czego chce. Gdyby wrócił do domu... gdyby udało się jej go powstrzymać...
- Jarrodzie, zarządzasz teraz dwiema korporacjami, przynoszącymi rocznie miliony dolarów. Tak wielkich firm nie można pozostawiać własnemu losowi.
- To już moje zmartwienie - powiedział cicho. - Oczywiście, że nie mogę przewidzieć wszelkich niespodzianek. Zwykle działam na bieżąco i jeśli występują jakieś problemy, rozwiązuję je od ręki. Ale mówiąc szczerze, nie sądzę, żebyśmy pozostali tu aż tak długo, żeby w firmie wystąpiły jakieś trudności.
Nie wierzyła mu ani przez chwilę. - Czego chcesz? - spytała go głosem, w którym pojawiła się nagłe panika.
- Przecież ci już mówiłem.
- Nie, nie - potrząsnęła głową, usiłując zwalczyć w sobie myśl, że rzeczywiście mogło mu chodzić wyłącznie o nią. Raz już mu uwierzyła. O jeden raz za dużo.
- Coś się musi za tym kryć. Jakie były dodatkowe, nieznane mi warunki, zawarowane testamentem, które musisz spełnić, żeby wejść w posiadanie firmy mojego ojca? Nasz ślub?
- Nie było żadnych warunków. George uważał nasze małżeństwo za oczywiste.
Roześmiała się z goryczą. - Biedny tata. Potrafił być taki naiwny. I w dodatku łatwowierny.
- Możliwe, ale znał mnie dobrze. Tego niestety nie mogę powiedzieć o tobie. Kiedy trwał nasz romans, było tak cudownie, że nie przypuszczałem, że brak nam jeszcze czegoś do szczęścia - głos mu zadrżał. - Czy pamiętasz to, Geno? Czy pamiętasz, jak nieraz nie mogliśmy się doczekać, aż dojedziemy do mojego apartamentu? Zjeżdżaliśmy wtedy na pobocze. A kiedy wreszcie docieraliśmy na miejsce, kochaliśmy się godzinami.
- Pamiętam to wszystko - odparła zmęczonym głosem. - Czy to cię cieszy? Jesteś z siebie dumny? To świetnie. A teraz wynieś się stąd.
- Nie zamierzam się stąd wynosić, Geno - zbliżył się do niej tak bardzo, że mogła usłyszeć jego szept. - Wystarczy, że się obejrzysz, a zobaczysz mnie. Z twoim przyzwoleniem czy bez, stanę się od tej chwili twoim cieniem.
Odczuła to tak, jakby jego dłonie zaciskały się na jej sercu. - Jak długo zamierzasz to robić?
- Tak długo, jak będzie potrzeba. Byliśmy ze sobą tak blisko, że zastanawiam się jak w ogóle mogliśmy przeżyć te dziesięć miesięcy rozłąki.
Gena zadrżała. - Wyjdź stąd. W tej chwili!
- Wychodzę. Na razie. Ale zanim to zrobię ... - zbliżył się do niej i pocałował namiętnie. A potem wyszedł, pozostawiając ją rozpaczliwie tęskniącą za czymś więcej...
Rozdział 3
Restauracja „U Clanceya" mieściła się w pomieszczeniu o nieregularnym kształcie, z barem pod jedną ścianą, za którą znajdowała się kuchnia. Niewielki, ciemny korytarzyk prowadził do kuchni i mieszczących się na tyłach toalet.
Stoły i krzesła tłoczyły się na podłodze pokrytej spękanym linoleum. Nad barem dumnie wisiało poroże longhorna. Kilka jelenich łbów spoglądało ze ścian na salę. Wtłoczono je pomiędzy rozmaite neonowe reklamy różnych gatunków piwa, chociaż w barze Clanceya serwowano tylko jeden gatunek - Lone Star.
Menu początkowo obejmowało tylko jeden rodzaj potraw. Clancey, szczęśliwy posiadacz licencji na odstrzał jeleni w centralnej części Teksasu, miał zamrażarkę stale zapełnioną dziczyzną. Paprykarz z sarniny, ulubione danie poprzedniej klienteli, było uprzejmie ignorowane przez obecną. Zawsze optymistycznie nastrojony Clancey spróbował serwować kiełbaski z dziczyzny po latyńsku a'la quiche. Niestety, bez większych rezultatów.
Ostatnio Clancey zaczął lansować coś zupełnie nowego. Były to cienkie kiełbaski w zalewie z burbona, brązowego cukru i sosu chili. Każda kiełbaska była nadziana na wykałaczkę zakończoną miniaturowym pomponem. Zaczęły robić furorę.
Z doświadczeniem wyniesionym po dziesięciu miesiącach pracy, Gena otaksowała wnętrze baru. Wieczór nie zapowiadał się spokojnie. Tłum okupujący lokal od pory obiadowej wcale nie zamierzał rzednąć. W dodatku zjawiły się tam niezależnie od siebie dwie osoby, których obecności Gena życzyłaby sobie najmniej ze wszystkich.
Pierwszą z nich był Jarrod. Gena musiała niechętnie przyznać, że korzystnie wyróżniał się spośród kłębiącego się w sali tłumu kobiet i mężczyzn. Jego niezachwiana pewność siebie i bezpretensjonalna elegancja zwiastowały, że wszędzie czuje się jak u siebie w domu. Równie niechętnie doszła do wniosku, że ta jego wewnętrzna siła nie wynika wcale z faktu posiadania dwóch wielkich korporacji. Zauważyła również, że jego wejście przyciągnęło uwagę gości, a zwłaszcza kobiet.
Rose, niczym termicznie naprowadzany pocisk, posterowała wprost na niego i usadziła go przy stoliku na uboczu, skąd miał doskonały widok na całą salę i... na Genę.
Drugą osobą, której obecność nie wzbudziła entuzjazmu Geny był Cole Garrett. Jego wejścia zawsze przykuwały uwagę obecnych, a jeśli akurat to mu się nie udało, to i tak zdążył zawsze zrobić coś takiego, że wszyscy spoglądali w jego stronę. Był bardzo przystojny, lecz zdaniem Geny demonstrował to w niezwykle pretensjonalny sposób. Wiedziała doskonale, że na parkingu czeka na niego wypucowany mercedes 500 SEL z dwoma zainstalowanymi telefonami. Wiedziała, bo wspominał o tym przy każdej sposobności. Ponieważ Rose była zajęta Jarrodem, Gena musiała posadzić gdzieś Cole'a.
- Jak się dziś czujemy, Geno?
- Dziękuję, doskonale - mruknęła, prowadząc go w stronę jego ulubionego, znajdującego się w centralnej części baru stolika. - A pan jak się czuje, Cole? - spytała przez grzeczność, chociaż w sumie niewiele ją to obchodziło. Cole był handlarzem nieruchomości, który działał w ich sąsiedztwie i miał w sobie coś, co zawsze wprawiało Genę w zakłopotanie.
- Nigdy nie czułem się lepiej - zauważył, siadając przy stoliku. Poprawił przy tym mankiety jedwabnej koszuli, tak by wszyscy mogli dostrzec jego wysadzany diamentami zegarek marki Rolex.
Gena znała już ten gest na pamięć. Usłużnie zaczekała aż skończy, nim podała mu najnowsze menu.
Cole wziął je i rozejrzał się po sali. - Widzę, że interes Clanceya rozkwita z dnia na dzień. Cieszy mnie to. To zrobi dobrą reklamę tej okolicy - urwał i spojrzał z kolei na nią. - Kiedy się wreszcie przełamiesz i przyjmiesz moje zaproszenie na kolację?
Ponieważ pytał o to za każdym razem, kiedy ją widział, nie zdziwiło jej to wcale. To był kolejny zwyczajowy dodatek poprzedzający jego zamówienie. Uśmiechnęła się najmilej, jak tylko mogła. - Jak już panu mówiłam, panie Cole, nie mam zamiaru z nikim się umawiać. Wolałabym, żeby przestał mnie pan o to pytać.
- Nie zaszedłbym tak wysoko jak dzisiaj jestem, gdybym akceptował wszystkie odmowne odpowiedzi, Geno.
Cole Garrett był nieco zbyt gładki, jak na jej gust. - Co mam dziś podać?
W jego szarych, chłodnych oczach błysnęło coś na kształt znudzenia, lecz łaskawie zaakceptował zmianę tematu i pogrążył się w studiowaniu menu.
Ze swego końca sali Jarrod obserwował ponuro, jak Gena rozmawia z przystojnym, dobrze ubranym mężczyzną. Z pewnością poświęcała mu o wiele więcej czasu, niż było to konieczne. Pomyślał, że znają się bardzo dobrze. Aż za dobrze. Poczuł, jak narasta w nim zazdrość i nawet nie próbował walczyć z tym uczuciem.
Odkąd się rozstali, prześladowały go wizje Geny spędzającej czas z innym mężczyzną. Teraz mógł zobaczyć to na jawie. Widząc, jak uśmiecha się do niego, ledwo mógł usiedzieć na krześle. Zazdrość jako niezwykle prymitywne uczucie, budziła w nim również inne prymitywne uczucie - agresję. Pragnął rozszarpać tego elegancika, lecz powstrzymywał się tylko dlatego zresztą, że wewnętrzny głos ostrzegał go przed reakcją Geny: nigdy by tego nie zrozumiała ani mu nie wybaczyła. A i bez tego powinna wiele zrozumieć i wybaczyć.
Wciąż jednak obserwował tę parę, dopóki nie zobaczył, że Gena szybko kieruje się w stronę kuchni z zamówieniem w ręku. Usadowiwszy się wygodnie czekał, aż Rose przyniesie mu jego danie i rozmyślał nad decyzją pozostania w Dallas. To prawda, że podjął ją pod wpływem chwilowego impulsu, lecz kiedy zdał sobie sprawę, że Gena nie wróci z nim do domu, cóż innego mu pozostało? Kiedy już ją odnalazł, nie mógł jej opuścić. W każdej chwili mogła się spakować i uciec stąd, a wówczas mógłby już nie znaleźć jej ponownie.
Spostrzegł, że Gena wraca z kuchni i zatrzymuje się przy barze, by odebrać zamówienie. Czujność Jarroda zaostrzył widok kuchcika, który przechyliwszy się nad barem, szepnął coś Genie do ucha. Mógł mieć nie więcej niż dziewiętnaście lat, a w jego zachowaniu w stosunku do Geny było tyle czułości, że Jarrod poczuł jak znów ogarnia go zazdrość. Musi już być ze mną całkiem niedobrze, pomyślał z goryczą, skoro robię się zazdrosny o byle gówniarza.
- Jak leci, Peter? - pytała tymczasem Gena. Wiedziała o tym, że jego rodzina ma kłopoty finansowe. Ojciec Petera odszedł, gdy chłopiec miał zaledwie dwanaście lat. Od tej pory Peter musiał imać się różnych prac. W istocie został jedynym żywicielem rodziny. Jego młodsza siostra miała wówczas zaledwie dziewięć lat, a na matkę nie mógł zanadto liczyć. Była niepełnosprawna. Znalezienie pracy w jej sytuacji nie było łatwe.
Peter uśmiechnął się podświadomie. Gena była najmilszą i najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkał.
Wciąż nie mógł uwierzyć, że okazuje mu jakiekolwiek zainteresowanie. Ale to była prawda, a w dodatku to jedynie z Geną mógł swobodnie porozmawiać o swoich problemach. - Mama idzie jutro na rozmowę w sprawie pracy - odpowiedział szczerze.
- To świetnie, Peter. Wiem, jak bardzo mama potrzebuje zarobić.
Peter spochmurniał. - To dla niej bardzo ważne, by móc wnieść swój wkład do budżetu domowego. Nie cierpi pobierać zasiłku. Ale sprawa wygląda kiepsko. Firma znajduje się daleko od przystanku autobusowego. Sąsiad obiecał podwieźć mamę na tę rozmowę, ale nie będzie przecież robił tego codziennie. Mama potrzebuje specjalnie wyposażonego samochodu, którym mogłaby sama dojeżdżać do pracy, tylko że na to nas nie stać.
- Może firma znajdzie jakieś rozwiązanie. Poczekajmy zresztą, aż dostanie tę pracę i dopiero wtedy będziemy się martwić dalej - uśmiechnęła się Gena. - Twoja matka jest wspaniałą kobietą i wiem, że bardzo ją kochasz.
- Zasługuje na coś więcej niż to, czego zaznała od życia - powiedział i zaczerwienił się.
- Ty zresztą też. Jeśli mamie uda się dostać pracę w pełnym wymiarze, być może będziesz mógł pójść do koledżu, przynajmniej na trochę, no nie?
W jego twarzy pojawił się błysk nadziei. - Jeżeli. To zdradliwe słówko, Geno.
Gena poklepała go po ramieniu. - Nie przejmuj się, Peter. Wszystko się ułoży. Zobaczysz.
- Hej, Geno! Czy czasem nie zapominasz o naszych klientach? - wrzasnął Clancey.
Wracając z kuchni z zamówieniem, Rose prześliznęła się obok niskiej, krępej figury Clanceya i mruknęła uwodzicielsko: - Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć, o czym zresztą doskonale wiesz.
Gena uśmiechnęła się, widząc reakcję Clanceya. Żaden mężczyzna nie był odporny na wdzięki Rose i Gena w głębi duszy podejrzewała, że bez trudu mogłaby ona owinąć go sobie wokół palca.
Później, gdy Gena zmierzała do łazienki, omal nie wpadła na Jarroda. - Przepraszam - powiedziała, usiłując przejść dalej, lecz on stał nieruchomo, blokując praktycznie wąskie przejście.
- Nauczyłem się czegoś dzisiejszego wieczoru - powiedział.
- Edukacja jest w istocie czymś cudownym. A teraz, jeśli pozwolisz... - usiłowała obejść go lecz zagrodził jej drogę ramieniem.
- Dowiedziałem się mianowicie, że w dżinsach i koszulce bawełnianej wyglądasz nieprawdopodobnie wręcz seksownie.
- Nie chcę tego słuchać.
Przesunął się do przodu, wpychając ją niemal w ścianę. - Za każdym razem, kiedy przechodziłaś obok mnie, musiałem zmuszać się, by usiedzieć na krześle.
- Muszę wracać do pracy - powiedziała, usiłując przezwyciężyć nagłą słabość w nogach. Przyszło jej do głowy, że Clancey mógłby przestać skąpić na silniejszą żarówkę w tym korytarzyku.
- Nie byłem jedynym mężczyzną, który się na ciebie gapił, ale z nich wszystkich tylko ja jeden mam do ciebie prawo.
- To nieprawda...
- Przez cały wieczór miałem dziką ochotę pójść za tobą, zedrzeć z ciebie dżinsy i...
- Jarrod!
- ...I wejść między twoje nogi...
O Boże! Te słowa budziły w niej płomień, który stopniowo ogarniał cale jej ciało. Były tak sugestywne i nasycone erotyzmem, że wręcz chciała, by tak się rzeczywiście... - Jarrod,...
- Czołem sportowi fanatycy - Rose uśmiechnęła się do nich radośnie. - Uważajcie, bo Clancey was przyłapie, a to może mu się nie spodobać.
- Rose, czy mogłabyś mi pomóc? - spytała Gena, odpychając Jarroda z siłą, którą dało jej zażenowanie własną słabością.
- Jasne, złotko - odparła i pieszczotliwie uszczypnęła Jarroda w policzek. - Muszę ci wyznać, że ten gość ma słodziutki dzióbek.
- Dziękuję, Rose - mruknęła Gena.
- Dzięki, Rose - parsknął śmiechem Jarrod.
- Nie ma sprawy. Może chcecie skorzystać z łazienki? Panuje tam o wiele bardziej intymny nastrój niż w tym korytarzyku. Uchwyty zapowiadają możliwość skorzystania z niekonwencjonalnych pozycji, chociaż uprzedzam, że porcelana może okazać się zimna.
- Nic z tego - Gena szarpnęła się rozpaczliwie i udało jej się wreszcie wyrwać z objęć Jarroda.
- No, no, moje panie! - Clancey pojawił się, podrygując wprost ze zdenerwowania, - Tam setka ludzi czeka na obsłużenie. Co wy tu robicie w tym przejściu?
Rose przysunęła się do Clanceya i objąwszy go ramieniem, wtuliła jego głowę w swój biust. Wtedy, głosem mogącym podnieść ciśnienie każdemu mężczyźnie, powiedziała: - Omawialiśmy nasze ulubione pozycje miłosne. Powiedz mi, Clancey, co ty lubisz najbardziej? Chciałabym wiedzieć...
Clancey mało się nie udusił.
Późnym wieczorem Gena wspinała się po schodach do swego pokoju. Ociągała się. Spod drzwi Jarroda sączyło się światło. Przygryzła wargi i weszła do siebie.
Gdy znalazła się wewnątrz, zamknęła starannie drzwi, podeszła do łóżka i uklękła. Sięgnąwszy pod łóżko, poszukała rączki i wyciągnęła coś, co było najzwyklejszą walizką. Przez chwilę przypatrywała się jej, a potem wsunęła ją z powrotem na miejsce.
Przebywanie na świeżym powietrzu i ćwiczenia fizyczne to coś wspaniałego, pomyślał Jarrod. Od tak dawna pracował w biurze po osiemnaście godzin przez siedem dni w tygodniu, że zdążył już zapomnieć, jak pachnie świeże powietrze.
Zacisnął ręce na trzonku od grabi, którymi zgarniał zwiędłe liście. To, że zaofiarował Sugar pomoc przy uporządkowaniu ogródka, wynikało jedynie z czystego wyrachowania. Prawdę mówiąc, nie mógł już wytrzymać ani chwili dłużej w swoim pokoju. Sam wręcz dziwił się sobie, że udało mu się wytrwać w maleńkim pomieszczeniu aż tyle godzin.
Od rana zdążył już przeprowadzić parę rozmów telefonicznych aby, jak miał nadzieję, zapewnić bezkolizyjne działanie swoich firm. Polecenie, by jego zastępca przejął na razie obowiązki szefa, musiały wprowadzić tam zrozumiałe zdumienie. Zrozumiałe, bo Jarrod Saxon znany był z tego, że pędził dotąd od sukcesu, do sukcesu. Stanowiło to sens jego życia. Kiedy jednak przyszło mu wybierać pomiędzy odzyskaniem Geny a kontynuacją walki o kolejne sukcesy, nie wahał się ani chwili.
Odpoczywając, wytarł ręce o nowe dżinsy, które kupił sobie rano. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio nosił dżinsy. Dżinsy kojarzyły mu się z relaksem i odpoczynkiem, a więc czymś takim, na co od dawna nie miał czasu. Ściągnął brwi na myśl, że teraz właśnie ma więcej wolnego czasu, lecz nie za bardzo uświadamia sobie, jak ten czas wykorzystać.
Znienacka odniósł wrażenie, że jest obserwowany. Rozejrzał się dookoła. Mały, mniej więcej pięcioletni brzdąc obserwował go, wychylając się zza drzewa.
Zadowolony z nieoczekiwanego towarzystwa, Jarrod przerwał grabienie liści. - Hej ty, tam! Jak ci na imię?
- Bobby.
- Miło mi cię poznać, Bobby. Ja mam na imię Jarrod. Mieszkasz tu gdzieś w okolicy?
- Mieszkam w tamtym domu - chłopiec podniósł rękę, pokazując jeden z sąsiednich domów.
- W takim razie jesteśmy sąsiadami. Właśnie się tu wprowadziłem. Oczy chłopca zabłysnęły znowu. - Czy wprowadziłeś się do Sugar?
- Właśnie.
- Jest bardzo miła. Robi doskonałe ciasteczka - malec przyglądał mu się przez chwilę. - Czy chcesz zobaczyć moją bliznę?
Jarrod spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Bliznę? Czyżbyś miał wypadek?
- Nie. To była operacja. - Bobby dumnie podniósł koszulkę, demonstrując czerwoną bliznę biegnącą od mostka aż po żebra. - Już jest dobrze. Nawet nie szczypie.
Jarroda ogarnęła fala współczucia. Bobby był zbyt małym chłopcem, by poddawać się takiej poważnej operacji. Dla dziecka musiało to być potwornym szokiem. Wówczas pomyślał sobie, że nikt tak jak on nie wie o tym, że dzieci często nie radzą sobie ze spotykającym je złem. On sam stracił ojca, mając czternaście lat i do tej pory cierpiał z tego powodu.
Przyklęknął obok chłopca. - To naprawdę fajna blizna. Co się stało?
- Coś było nie tak z moim sercem i stale to się pogarszało. Nie mogłem się bawić ani nic. Mama nieustannie płakała, bo ona i tatuś nie mieli dosyć pieniędzy, żeby lekarz naprawił mi serce. Ale pewnego dnia listonosz przyniósł czek na taką sumę, jaka potrzebna była, żeby zapłacić lekarzowi. Mama powiedziała, że to cud, ale dla mnie - Bobby wzruszył ramionami - był to po prostu kawałek papieru.
- Naprawdę? - Jarrod uniósł brwi. - To jednak miałeś szczęście. Cuda nie zdarzają się codziennie. Musisz być niezwykłym chłopcem.
- Tak właśnie mówi Gena.
Brwi Jarroda uniosły się jeszcze wyżej. - Znasz Genę?
- Jasne. Wszyscy znają Genę.
- Naprawdę? Cóż, w każdym razie cieszę się, że masz już to wszystko za sobą.
- Ja też! Teraz mogę biegać i bawić się jak inni chłopcy. Tylko, że oni mówią... - głos mu posmutniał i twarzyczka zachmurzyła się.
- Co mówią? - zachęcił go Jarrod.
- Mówią, że nigdy nie będę dobrze grał w piłkę. Ale Gena mówi, że wystarczy, żebym więcej trenował. Umiesz grać w piłkę? Gena gra bardzo dobrze. - Spojrzał ponad ramieniem Jarroda i mała twarzyczka ponownie rozjaśniła się. - Hej, Geno.
- Cześć, Bobby - zawołała Gena wracająca z zakupami z warzywniaka. Chłodno skinęła Jarrodowi i odezwała się do chłopca: - Co tu robisz w taki piękny dzień?
- Pokazywałem Jarrodowi moją bliznę. Powiedział, że jest bardzo fajna.
- Bo tak jest.
- Aha, i opowiedziałem mu jeszcze o cudzie.
Gena miała nadzieję, że jej głos zabrzmi zupełnie spokojnie. - To wspaniale, Bobby. Teraz muszę już iść, ale jeszcze się dzisiaj zobaczymy.
- Geno - powiedział cicho Jarrod. To ją zatrzymało. - Chciałbym z tobą porozmawiać.
W pierwszym odruchu chciała rzucić się do ucieczki, lecz powstrzymała się, świadoma tego, że chłopiec bacznie ją obserwuje. - Może potem. Teraz jestem zajęta. - Było to kłamstwo, lecz miała nadzieję, że zabrzmiało naturalnie. Pospieszyła w stronę wejścia. Jarrod podążył za nią, zatrzymując ją w drzwiach wejściowych.
- Nie możesz wiecznie uciekać. Wcześniej czy później będziesz musiała mnie wysłuchać.
Gena nie lubiła, kiedy Jarrod zbliżał się do niej tak bardzo. Budziło to w niej zbyt wiele wspomnień, tak że z trudem zdobyła się jedynie na odpowiedź. - To właśnie było przyczyną wszystkiego, mój drogi. Mało, że cię słuchałam, to w dodatku bezgranicznie ci wierzyłam.
Delikatnie pogładził ją po, policzku. - Musimy jakoś sobie z tym poradzić, maleńka. Uwierz mi.
Gena z niedowierzaniem pokręciła głową.
- Wyglądasz na bardzo zmęczoną - powiedział. - Zapracowujesz się.
- Lubię to.
- Być może, ale wyglądasz na zmęczoną. Może śpisz za mało?
Na pewno nie od chwili, kiedy tu przybyłam, pomyślała sobie, głośno jednak dodała: - Skądże. Sugar wychyliła głowę zza swoich drzwi ukazując niezmiennie tę samą fryzurę. - Świetnie. Widzę, że zaczynacie dochodzić do porozumienia.
- Sugar...
- Chciałam się tylko upewnić, czy Jarrod wie o przyjęciu z okazji Święta Dziękczynienia. Nie został wprawdzie zaproszony, ale teraz jest przecież jednym z nas. Pamiętaj jednak, że powinieneś przynieść jakieś danie.
- Sugar, nie jestem pewna, czy Jarrod jeszcze tu będzie i...
- Święto Dziękczynienia? Dziękuję, Sugar. Nie mogę się wprost doczekać.
Następne dwa dni nie były wcale łatwe. Gdziekolwiek by się Gena nie obróciła, wszędzie widziała bacznie wpatrującego się w nią Jarroda. Zaczęła się nawet zastanawiać nad tym, jak długo on to wytrzyma. Rozum podpowiadał jej, że znudzi się tym prędzej czy później i wróci do Filadelfii. Ale logiczne rozumowanie miało coraz mniej wspólnego z narastającym w niej zdenerwowaniem.
Wreszcie siódmego dnia, odkąd pojawił się Jarrod, zaszło coś dziwnego, co zresztą wcale nie miało jakiegokolwiek związku z jego obecnością.
Gdy Gena spóźniona zbiegała ze schodów, by popędzić do pracy, z pokoju Sugar wynurzył się nieoczekiwany gość. Był to Cole Garrett i na jego widok Gena stanęła jak wryta. Szarmancki jak zwykle powiedział do niej: - Geno, jakże się cieszę, że cię widzę.
Gena zmieszała się. - Czy chciał się pan może ze mną zobaczyć? Przykro mi, ale muszę już iść do pracy.
- Nic nie szkodzi. Właściwie to odwiedzałem jedynie twoją gospodynię.
- Och - Gena spoglądała to na Cole'a, to na stojącą w otwartych drzwiach Sugar. - Nie wiedziałam, że się znacie.
Mimo śmiertelnej bladości, Sugar uformowała usta w "grymas mający imitować beztroski uśmiech. - Omawialiśmy jedynie drobny interes, kochanie. Doprawdy, nic takiego.
- Interes? Co za interes?
Cole ujął Genę pod rękę. - Mój samochód czeka przed domem. Chętnie podwiozę panią do pracy. Wyrwała się mu. - Wolę się przejść.
Uśmiech stężał na ustach Cole'a, budząc niepokój Geny. - Pewnego, niezbyt już odległego dnia, zmienisz swój stosunek do mnie.
- Doprawdy? A z czego pan to wnosi?
- Geno - odezwała się drżącym ze zdenerwowania głosem Sugar - czy nie pora, byś już poszła do pracy?
Niestety, Gena rzeczywiście musiała już wyjść. Po raz pierwszy jednak widziała taką zdenerwowaną Sugar. - Cole, jeśli to pan tak zdenerwował Sugar, to uprzedzam, że będzie pan miał ze mną do czynienia.
- Bardzo chciałbym mieć z tobą do czynienia, droga Geno, o czym informowałem cię już niejednokrotnie. A jeśli chodzi o Sugar, to wcale jej nie zdenerwowałem. Starałem się raczej jej pomóc - tu zwrócił się do starszej pani. - Proszę zaświadczyć.
- Geno, naprawdę nie ma się czym przejmować. Możesz spokojnie sobie iść.
Cole strzepnął niewidzialny pyłek z klapy marynarki. - No i widzisz. Sugar i ja mamy po prostu wspólne interesy.
Gena poszła do pracy, lecz ta zagadka wciąż zaprzątała jej głowę. Myślała o niej przez całą swoją zmianę u Clanceya. To, że Cole odwiedził Sugar, niepokoiło ją, chociaż nie wiedziała dlaczego. A świadomość, że Jarrod gapi się na nią ze swojego stolika, wcale nie podtrzymywała jej na duchu.
Peter podszedł do niej z tyłu. - Cześć, Geno.
Podskoczyła, chwytając się za serce. - Nigdy tak nie rób, Peter.
- Czego mam nie robić? - spytał zdziwiony.
Potrząsnęła głową, zdając sobie sprawę z własnej śmieszności. Niebawem będzie skakała w górę na widok własnego cienia. - Już nic. Przepraszam.
- Słuchaj, muszę cię o coś spytać. Czy ten facet to twój przyjaciel? Rozejrzała się wkoło, chociaż dobrze wiedziała, o kim Peter mówi. - Jaki facet?
- Ten, którego obsługuje właśnie Rose. Od tygodnia jest tu co wieczór.
Zerknęła na Jarroda, który zaśmiewał się właśnie z tego, co powiedziała stojąca obok Rose.
- Obserwuje cię bez przerwy.
- Staraj się go po prostu ignorować - poprosiła Gena.
- Łatwo ci mówić. Gdy tylko zbliżam się do ciebie, usiłuje przewiercić mnie wzrokiem na wylot. Spojrzała na Jarroda. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Żar bijący z jego oczu wytrącił ją z równowagi. Z rozmysłem odwróciła się tyłem do niego. - Powiedz mi lepiej, jak powiodło się twojej mamie? - Została przyjęta.
- To cudownie. Czemu mi o tym nie powiedziałeś od razu?
- Ponieważ... To nie takie proste. Nie jest jeszcze pewna, czy się tego podejmie. Wciąż pozostaje problem z dojazdem.
- Czy nie sprawdziła tego w wydziale personalnym? Może któryś z pracowników mieszkających w pobliżu mógłby ją podwozić do pracy?
- Niestety, sprawdziła. Nie ma nikogo takiego.
- No, a firma? Czy nie mają własnego transportu?
- Sprawdziła to też, i wszystko, co tylko jej przyszło do głowy. Ale niestety jest pierwszą niepełnosprawną osobą, którą firma zdecydowała się zatrudnić. To jakby rodzaj testu. Jeśli mamie się powiedzie, zatrudnią innych niepełnosprawnych. Mama odbiera to jako wielkie zobowiązanie moralne. Dostała tydzień na podjęcie decyzji, ale jak dotąd niczego nie zdołała wymyślić.
Rozpacz w głosie Petera poruszyła serce Geny. Pogładziła go po. policzku. - Och, Peter. Czemu nie powiedziałeś tego wcześniej?
- A co by to dało, Geno? To znaczy, martwiłabyś się tylko wraz ze mną i z mamą. To nie miałoby sensu.
- Nie trać wiary, Peter, po prostu nie trać wiary.
Uśmiechnął się do niej nieśmiało. - Dziękuję. Wiesz, Geno, jesteś jedyną osobą, której mogę się zwierzyć.
- Peter! - ryknął Clancey. - Stoliki numer pięć i osiem wymagają sprzątnięcia, jeśli łaska.
- Och, Clancey - zaśmiała się Rose. - Jesteś taki władczy. Clancey wyprostował się i przygładził włosy.
Peter uśmiechnął się jeszcze raz do Geny i ruszył do swoich obowiązków.
Następnego ranka Gena wyciągnęła spod łóżka walizkę i otworzyła ją. Wewnątrz ukazał się ekran plazmowy. Stanowił część najnowocześniejszego, przenośnego urządzenia do komunikacji z bankowym terminalem komputerowym. Z półki umieszczonej w szafie wyciągnęła przewód zasilający i podłączyła urządzenie do sieci, a potem wetknęła specjalną wtyczkę do najbliższego gniazdka telefonicznego. Podczas gdy komputer łączył się z centralną jednostką w firmie Alexander Manufacturing, Gena zastanawiała się nad tym, jakimi cudownymi urządzeniami są komputery. Oraz nad tym, jak pożyteczna może być wiedza, którą posiadła w czasie studiów i podczas pracy w firmie ojca.
Skoro się już na to zdecydowała, włamanie się do systemu komputerowego firmy było dla niej dziecinną igraszką. Z łatwością otworzyła sobie dostęp do bazy danych, w której głównie interesowały ją dane dotyczące funduszy na cele dobroczynne, od lat istniejących w A.M. Następnie wygenerowała fałszywe zlecenie przekazu na cele dobroczynne na sumę, jaka była niezbędna do zrealizowania jej zamiarów, wraz ze wskazaniem banku w Dallas, do którego miał być dokonany przelew.
Podała dzień i godzinę, a następnie numer identyfikacyjny Jarroda. Znając system zabezpieczeń, doszła bowiem do wniosku, że tak będzie najlepiej.
Pozwoliła sobie na niewielką przerwę, by zrekapitulować to, co usłyszała od miejscowego handlarza samochodami, gdy opisała mu charakter inwalidztwa matki Petera. Ten wyjaśnił jej wówczas, jakim przeróbkom powinien ulec samochód.
Gdy zakończył się proces potwierdzania tożsamości, Gena ani chwili nie zawahała się przed ściągnięciem tak znacznej sumy z konta firmy. Po potwierdzeniu zlecenia i sfinalizowaniu operacji, usiadła i odetchnęła z ulgą.
W ciągu najwyżej dwóch dni pieniądze zostaną przekazane na konto Sherwoodzkiego Towarzystwa Dobroczynnego założonego w miejscowym banku. Gdy tylko otrzyma potwierdzenie, wypisze czek dla matki Petera na sumę, za jaką ta będzie w stanie kupić odpowiedni samochód. Potem prześle jej ten czek pocztą. Nazwisko wystawiającego będzie brzmiało: R. Hood.
Jakie to proste, pomyślała, chowając pod łóżkiem niewinnie wyglądającą walizkę i odkładając kabel na najwyższą półkę szafy.
Zza okna dobiegał ją śmiech Bobby'ego. Wraz z Jarrodem bawił się piłką na trawniku przed domem. Zauważyła, że Bobby z całej siły rzuca piłkę, a Jarrod łapie ją z łatwością.
Nagle Gena uświadomiła sobie, że boli ją głowa, a myśl o akcji przeprowadzanej przy pomocy Sherwoodzkiego Towarzystwa Dobroczynnego, nie wpłynęła na złagodzenie bólu. Kiedy przed dziesięcioma miesiącami sprowadziła się tutaj, poznała Bobby'ego i jego rodzinę, dowiadując się zarazem o chorobie chłopca. Serce jej ścisnęło się z bólu i w myślach oskarżyła Jarroda o to, że przez niego nie ma wystarczającej ilości pieniędzy, by uratować małego. Wówczas właśnie zaświtał jej w głowie pewien plan. Wszystko sprowadzało się do znanego pomysłu - okradać bogatych i rozdawać biednym.
Wykonanie tego planu wcale nie było trudne. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży samochodu kupiła mały komputer, dzięki któremu wdarcie się do głównego komputera firmy czy założenie sobie konta w banku było dziecinną igraszką.
Wiedziała jednak, że okresowo prowadzone są wyrywkowe kontrole, dokonywane przez niezależne specjalistyczne firmy, a jeśli kontrolerzy natrafią na jej zlecenia, wtedy wszystko wyjdzie na jaw. Wciąż miała jednak nadzieję, że jej działalność pozostanie nie zauważona, zdecydowała się też zaryzykować ponownie. Chciała tylko, by w razie czego nikt poza nią nie miał z tego tytułu nieprzyjemności w banku. W związku z tym na wszelki wypadek pozostawiała ślad pozwalający Jarrodowi domyślić się, że to ona się za tym kryje. Jak dotąd, wszystko przebiegało gładko. Udało się jej pomóc paru osobom. Każde z jej „włamań" do Alexander Manufacturing było uzasadnione prawdziwą potrzebą.
Położyła się na łóżku, kładąc sobie poduszkę pod głowę. To prawda, początkowo powodowała nią złość na Jarroda; choć robiła to dla dobra otaczających ją ludzi, potrafiła zracjonalizować to sobie, mówiąc, że na dobrą sprawę te pieniądze powinny należeć do niej. Ale w głębi serca wiedziała, że postępuje niewłaściwie. Była to przecież zwyczajna malwersacja.
Rozdział 4
Gena usiłowała zdrzemnąć się jeszcze przez chwilę, ale dobiegające z zewnątrz okrzyki i śmiechy grających w piłkę Jarroda i Bobby'ego przeszkadzały jej w tym. W dodatku intrygowało ją wczorajsze spotkanie Sugar z Cole'em Garrettem. Wciąż nie mogła o tym zapomnieć. Myśl, że Sugar i Cole po prostu sobie pogawędzili, wydawała się jej zbyt nieprawdopodobna. Wyjaśnili jej to co prawda w prosty sposób, lecz było to aż za proste wyjaśnienie. Budziło podejrzenia, a jej instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, że nie powinna przejść nad tym do porządku dziennego. Jeśli cokolwiek łączyło Sugar z Cole'em, Gena uważała, że należy to zbadać.
Podeszła do okna, by obserwować Bobby'ego i Jarroda. Mimo usilnych starań, by nie zwracać na Jarroda uwagi, musiała przyznać, że zafascynowało ją to, co zobaczyła. Jarrod w podkoszulce i dżinsach, grający w piłkę z małym chłopcem, robił na niej wrażenie człowieka, który nagle wypadł z roli. Niemniej wydawał się całkowicie pochłonięty zabawą. - Czekaj, Bobby! - zawołał Jarrod. - Trzymasz źle piłkę, pokażę ci, jak to robić. Bobby podbiegł do niego, a Jarrod uklęknął przy nim tak, by obaj znaleźli się na tej samej wysokości. - Twój palec wskazujący, ten, którym pokazujesz różne rzeczy, powinien leżeć tam, gdzie zaczyna się sznurowanie, a kciuk pod spodem - pokazał to chłopcu. - O tak. Zrozumiałeś?
- Jasne! - wrzasnął uszczęśliwiony Bobby. - To pozwoli mi lepiej rzucać, no nie?
- No pewnie - oparł Jarrod i przypadkowo spojrzawszy w górę, zobaczył przyglądającą się im Genę. - Zobacz, tam jest Gena.
- Hej, Geno! - zawołał Bobby. - Czy nie zeszłabyś pograć sobie z nami?
- Tak - zawtórował mu Jarrod. - Chodź zagrać z nami, prosimy.
Gena z trudem powstrzymała się, by nie okazać wściekłości, którą wywołał podstęp Jarroda. Wiedział doskonale, że gdy tylko uświadomi Bobby'emu to, że ona się im przygląda, chłopiec będzie chciał, by się do nich przyłączyła.
- Proszę cię, Geno! - wołał Bobby. - Moglibyśmy razem zagrać przeciwko Jarrodowi.
Jarrod demonstracyjnie podrzucił wysoko piłkę, złapał ją i czekał, uśmiechając się. Co powinna teraz zrobić?. Może świeże powietrze pomogłoby jej na ból głowy, a jeśli nawet nie, to miała okazję grzmotnąć parę razy tego zdradzieckiego Jarroda.
- Zaraz przyjdę - obiecała. - Ale najpierw muszę porozmawiać z Sugar.
Obrzuciła wzrokiem pokój, by upewnić się, że zatarła wszelkie ślady swej nielegalnej działalności i zeszła na dół. Sugar zastała w saloniku. Właśnie omiatała kurze miotełką z kogucich piór. -
- Świetnie, że jesteś - powiedziała Sugar. - Słyszałam, jak Jarrod i Bobby wołali, żebyś do nich dołączyła. Miałam nadzieję, że pójdziesz z nimi zagrać.
- Zaraz to zrobię, ale przede wszystkim muszę zamienić z tobą słówko. Sugar śmiejąc się, pomachała Genie piórami przed nosem.
- Nie wmawiaj we mnie, że potrzebujesz rady, jak postępować ź takim wspaniałym mężczyzną.
- Nie o to mi chodzi. Chciałabym porozmawiać o wczorajszym wieczorze.
- Nie rozumiem.
- Cole Garrett.
Sugar przestała się uśmiechać.
- Czy chciał odkupić od ciebie dom? - spytała wprost, wiedząc, że tylko przyciskając Sugar do ściany, będzie mogła dowiedzieć się prawdy.
Sugar spuściła wzrok i zaczęła nerwowo przebierać palcami po piórach miotełki. - No, może niezupełnie to. Przechodził właśnie obok i...
Gena wyjęła jej miotełkę z ręki, zmuszając zarazem swą starszą przyjaciółkę, by spojrzała na nią. - Powiedz mi, czy masz jakieś kłopoty?
- Kłopoty? Mój Boże, dlaczego zaraz kłopoty? Nigdy nie przejmowałam się za bardzo. Tex zawsze zwykł był mówić, że jeśli coś dziś źle idzie, to wystarczy poczekać do jutra, a wtedy na pewno wszystko pójdzie lepiej.
- Tex musiał mieć dużo wspólnego ze Scarlett O'Harą - mruknęła Gena.
- Doprawdy? - spytała Sugar, zadowolona ze zmiany tematu. - To niezwykle interesujące, chociaż nie mówił mi nigdy, że ją poznał.
- Posłuchaj, Sugar. Cole Garrett to rekin, więc nie ufaj mu. Obiecaj mi, że dasz mi znać, jeśli będziesz potrzebowała pomocy.
- Pomocy? O co ci cho...
- Obiecaj mi to.
- Dobrze już, dobrze - Sugar wyrwała jej miotełkę. - A teraz idź już z nimi pograć. Ja mam jeszcze mnóstwo pracy,
Ból głowy minął jej, gdy tylko znalazła się na zewnątrz. Świeże powietrze podziałało na nią ożywczo równie mocno, co radosne okrzyki Bobby'ego. - Jaki mamy plan, staruszku? - spytała, przyjmując jego podanie.
- Spróbujmy zablokować Jarroda! - krzyknął Bobby, podskakując w miejscu.
- Chwileczkę - zaprotestował Jarrod. - To nie fair. Jest was dwójka na mnie jednego.
- Ale ty jesteś duży - zauważył Bobby. - A Gena jest dziewczyną.
- Słucham? - spytała odruchowo.
Jarrod roześmiał się. - Wiesz, co ci powiem, Bobby? Może przetrenowalibyśmy zagrania, które ci dziś pokazywałem. Ty przyjmujesz podanie Geny i próbujesz przedostać się za drzewa pani Johnson, tak żebym cię nie złapał.
- Dobra!
Ćwiczyli to przez następne piętnaście minut, aż wreszcie Gena uznała, że chłopiec zanadto się sforsował. Policzki miał zaczerwienione i z trudem łapał powietrze.
- Chodź tu, Bobby! - zawołała, zastanawiając się, jak wybrnąć z sytuacji bez okazywania chłopcu swojego zaniepokojenia. Poczekała, aż podbiegnie do niej i przykucnęła obok. - Wychodzi ci to coraz lepiej. Spróbujmy może innej taktyki. Ponieważ jesteś już za dobry dla Jarroda, to może będziesz podawał piłkę do mnie i to ja będę starała się mu uciec.
Bobby uśmiechnął się. - Fajowo!
Gena mrugnęła do Jarroda, który skinął jej głową, na znak, że rozumie. Potem otrzymawszy piłkę od małego pobiegła, powiewając włosami, zygzakiem przez trawnik w stronę krzaków i wpadła wprost na Jarroda, który przewrócił ją jednym łatwym ruchem.
Wstała i poprawiła bluzkę. - Dobrze, Bobby, teraz spróbujemy inaczej.
Tak też zrobili. Gena biegła dziesięć razy, klucząc wciąż inaczej, ale tylko raz udało jej się wyminąć Jarroda. Podejrzewała jednak, że po prostu jej na to pozwolił. Przyklęknęła obok chłopca. - Zamierzam go wreszcie pokonać.
- Nie wiem. Jest bardzo dobry. Jest nawet lepszy niż Mike Devito.
- Kto to jest Mike Devito? - spytała Gena, celowo przeciągając rozmowę, by zyskać trochę czasu na odpoczynek.
- To chłopiec, który mieszka na sąsiedniej ulicy. Jest kapitanem naszej drużyny.
- Nie przejmuj się. W następnej rozgrywce zmusimy go do poddania się - przejęła piłkę od Bobby'ego, pochyliła się i pobiegła. Tak bardzo pragnęła uciec Jarrodowi, że nie zauważyła, jak on dopędza ją z boku. Następną rzeczą jaką zobaczyła, leżąc na ziemi, były roześmiane brązowe oczy.
- Poddajesz się? - spytał.
- Nigdy w życiu.
Pochylił się nad nią tak mocno, że aż zaczął przygniatać ją swoim ciężarem. Gena nie mogła w pełni zapanować nad ogarniającym ją podnieceniem.
- Wstań, Jarrodzie.
- Tylko wtedy, jeśli udasz się ze mną na przejażdżkę.
- Nie.
Przesunął się tak, by i ona mogła poczuć, jak bardzo jest roznamiętniony. - Nie mieliśmy okazji porozmawiać na osobności, odkąd tu przybyłem. Musimy porozmawiać, a tu nie ma warunków.
- Nie mamy sobie nic do powiedzenia.
- Owszem, mamy - zanurzył palce w gęstwinie jej włosów. - Bez makijażu i z liśćmi we włosach jesteś równie piękna jak...
- Geno? - zawoła! Bobby.
- Jeszcze chwileczkę, Bobby - powiedział Jarrod. Spojrzał na nią. - Wiec jak?
- Czy zejdziesz wreszcie ze mnie? - spytała bez większego przekonania.
- Geno, czy nic ci nie jest? - spytał, Bobby podbiegając.
- Wszystko w porządku, kochanie. Po prostu Jarrod wymyślił sobie nową zabawę. - Ich spojrzenia spotkały się. - Dobrze - mruknęła. - Ale będziemy tylko rozmawiać.
Niewielka flotylla żaglówek przecinała powierzchnię jeziora White Rock. Samotna łódka wiosłowa ominęła ją w bezpiecznej odległości. Ciepłe, jesienne popołudnie przyciągnęło tu mnóstwo amatorów joggingu i równie liczne tłumy gapiów.
Jarrod wyłączył silnik swego samochodu i odwrócił się w jej stronę. Nie tracił czasu na przydługie wstępy.
- Nigdy nie nakłamałem twojego ojca do zmiany testamentu na moją korzyść, Geno.
- I ja mam w to uwierzyć? - chociaż samochód był duży, poczuła się nagle ograniczona, zamknięta.
- Tak, do cholery. Tak! Twój ojciec był bardzo chorym człowiekiem. Rozmawiałem z nim na ten temat, ale nie miałem pojęcia, co zamierza.
- Nie wmawiaj we mnie, że rozmawialiście o pogodzie.
- W porządku. Przyznaję, że omawialiśmy przyszłość firmy - wyznał niechętnie. - Nasze poglądy zawsze były zbieżne i wiesz o tym doskonale. Zgadzaliśmy się ze sobą. Twój ojciec wiedział, że w sprawach interesów może mi zaufać.
- To takie oczywiste - wciąż bolało ją, że to nie jej ojciec zaufał.
- Rozmawialiśmy również o tobie, ale nie zdawałem sobie sprawy znaczenia z wagi tych rozmów. Myślałem, że George wkrótce poczuje się lepiej i wtedy wyjaśnimy sobie wszystko. Potem niestety było już za późno.
- Ale nie dla ciebie. Jesteś nieprawdopodobnie wręcz zdrowy i bogaty.
- A ty uciekłaś - w jego oczach błysnęło coś, co powiedziało jej, że nie tylko ona cierpiała. - Oskarżyłaś mnie, osądziłaś i skazałaś, bez prawa do obrony. Był to dla mnie bardzo poważny cios.
Słysząc to, Gena poczuła się trochę niezręcznie. - Miałam rację - upierała się. - Kiedy po raz pierwszy usłyszałam twoje imię, dodano do niego przydomek ambitny.
- Jestem ambitny, nie przeczę.
- I niecierpliwy w dążeniu do celu.
- Jeśli niecierpliwość jest błędem, to popełniam go. Ale nie odmawiaj mi prawa do uczuć, Geno. Wyobraź sobie, jak czułem się, kiedy zorientowałem się, że zniknęłaś. W pierwszej chwili myślałem, że coś ci się stało. Ale nic na to nie wskazywało, a służący powiedział, że widział, jak odjeżdżałaś zabierając ze sobą walizkę. Zrozumiałem wówczas, że nie zaufałaś mi choćby na tyle, by ze mną o tym wszystkim porozmawiać. Pozostało mi tylko poinformować twoich przyjaciół i współpracowników, że wyjechałaś nagle na dłuższe wakacje.
- I oczywiście nikt nie zakwestionował słów Jarroda Saxona.
- Czy uważasz, że tylko ty cierpiałaś, Geno? Ja również przeżyłem sporo. Kobieta, którą kochałem, odeszła ode mnie bez słowa.
Gena poruszyła się niepewnie. - Czy masz o to do mnie żal?
- A uważasz, że nie mam do tego prawa? Byłem zdumiony testamentem twojego ojca nie mniej niż ty. Ale nie przeszło mi przez myśl, że nawet nie będziemy mogli o tym porozmawiać. Znałaś przecież" swojego ojca. Wiedziałaś, jaki był.
Owszem, znałam go, pomyślała niechętnie. W chwilach, gdy malała nieco jej zaciekłość, przyznawała, że przekazanie firmy Jarrodowi było dość typowym posunięciem ze strony ojca.
George orientował się, że była zakochana w Jarrodzie, a jednocześnie był świadom faktu, że jest umierający. Zapisanie wszystkiego Jarrodowi było nieco staroświeckim i oderwanym od rzeczywistości gestem, ale taki był już jej ojciec. Według niego był to najlepszy sposób na zapewnienie jej bezpieczeństwa po jego śmierci.
Nigdy nie zdołał uświadomić sobie, że nie jest już małą, wymagającą opieki dziewczynką. W jego pojęciu całe wykształcenie i doświadczenie w dziedzinie komputerów, jakie posiadła, było czymś wspaniałym, ale nic nie mogło jej zastąpić męża, który kochałby ją i dbał o nią jak należy.
- Masz rację. Znałam swojego ojca. Niemniej w niczym to nie umniejsza twojej roli w zmianie jego ostatniej woli - sięgnęła ręką do włosów i stwierdziła, że są rozpuszczone. Wolałaby, żeby były ciasno splecione. Takie, jakie były teraz, przypominały jej, że Jarrod często lubił zanurzać w nich palce. - Właściwie, to o czym my tu w ogóle mówimy? To, co mój ojciec postanowił i to, czy ty miałeś wpływ na jego decyzję... nie ma już dla mnie żadnego znaczenia. Nie potrzebuję niczego. Jestem szczęśliwa.
Oderwała od niego wzrok i spojrzała na widniejącą przed nimi taflę jeziora. Patrzenie na jezioro było o wiele prostsze! Ono nie spoglądało na nią wyczekująco i nie czyniło wyrzutów. Co za absurdalne myśli przychodzą jej do głowy. - I ty też powinieneś być szczęśliwy. Masz wszystko, czego chciałeś i nie musisz, już sypiać z córką szefa.
- A jeśli właśnie tego pragnę? - przyciągnął ją do siebie.
Byli tak blisko, że czuła na policzku jego oddech. Wtem nachylił się i pocałował ją bardzo mocno. Jakże prosto byłoby rozchyliwszy usta przyjąć w nie jego język, opleść dłońmi jego szyję i wsunąć palce we włosy. Jakże cholernie prosto! Minęło jednak zbyt wiele czasu. Wydarzyło się zbyt wiele rzeczy. Wyrwała się i ku swej konsternacji spostrzegła, że ciężko dyszy.
Obrzucił głodnym spojrzeniem jej zaczerwienione wargi. Z jego spojrzenia wyczytała, że pragnął jej nie mniej silnie jak ona jego. Wyraz jego oczu wstrząsnął nią nie mniej niż pocałunek.
- Wiesz, Geno, uważasz, że wszystko co nas łączyło, to fakt, że było nam razem dobrze w łóżku. Może masz rację, kto tam wie, chyba jeden Pan Bóg. Nigdy nie byłem ekspertem od stosunków międzyludzkich. Nigdy nie miałem na to czasu, ale teraz postanowiłem go znaleźć i czy tego chcesz, czy nie, odbuduję to wszystko, co naprawdę było między nami.
Ze złością potrząsnęła głową. W żadnym wypadku nie może mu uwierzyć. Gdyby tak się stało, znów wtargnąłby w jej życie, a to mogłoby w konsekwencji przysporzyć jej tylko bólu.
- O co ci chodzi Jarrod? Czyżby dawni współpracownicy ojca przysparzali ci kłopotów? Może zadają ci niezręczne pytania, gdzie jest Gena? Czy to nie dziwne, że odkąd Jarrod odziedziczył to, co miało należeć do niej, nigdzie jej nie można znaleźć? Może ją zamordował?
Jego dłonie zamknęły się na jej gardle i nie mogła powstrzymać dreszczu, który przeniknął ją pod wpływem tego dotknięcia. - To jest myśl - powiedział miękko. - Kiedy zobaczyłem cię wracającą do domu pierwszego dnia, kiedy tu przybyłem, przypomniało mi się piekło tych dziesięciu miesięcy, gdy zastanawiałem się, czy jeszcze żyjesz, a może leżysz gdzieś chora i potrzebujesz mojej pomocy, może znalazłaś sobie kogoś innego i zapomniałaś o mnie. Użyłem całej swej energii i wszystkich możliwości, by cię odnaleźć i kiedy już cię znalazłem, nie wiedziałem, czy powinienem cię zabić, czy pójść z tobą do łóżka - uśmiechnął się i ten uśmiech przyprawił Genę o dreszcz. - Wybór w końcu nie był taki trudny.
- Nie wiem, co spodziewasz się w ten sposób zyskać.
- Usiłuję cię jedynie przekonać, że nie ukradłem z premedytacją firmy twojego ojca - powiedział, bębniąc palcami po jej szyi.
Nabrała tchu i chwytając go za przeguby, oderwała jego dłonie od swego gardła. - Ale wynik jest taki sam, bez względu na to, jak to się stało. Zgodzisz się chyba ze mną?
- Chcę znów usłyszeć od ciebie, że mnie kochasz.
- Nigdy nie łączyła nas miłość. To, co uważałam za miłość, było jedynie pożądaniem.
- Chcę też, żebyś wróciła ze mną do domu.
- Tu jest teraz mój dom.
- Potem się pobierzemy.
To ją zbiło z tropu. Nie chodziło o sam pomysł małżeństwa. Była przekonana, że tylko ułatwiłoby mu jego zamysły. Ale sama myśl o tym, że mogłaby zostać jego żoną, spowodowała, że serce zabiło jej szybciej... Niechętnie musiała przyznać sama przed sobą, że bliskość Jarroda wtedy gdy o mało nie zaczęli się kochać, tego dnia, jak tylko Jarrod pojawił się w Dallas, obudziła w niej pragnienia, o których sądziła, że już dawno wygasły...
Usiłowała uświadomić sobie, że takie uczucia mogą doprowadzić ją tylko do zguby. Jeśli nie będzie miała się na baczności, to jedno jego spojrzenie lub dotknięcie mogłoby spowodować, że wybaczyłaby mu wszystko. Gdyby wróciła do niego, powróciłyby ich miłosne noce, poranki, a nawet niektóre wolne chwile w ciągu dnia...
Nawet w tym momencie poczuła, że brak jej powietrza. Odkręciła okno, i dopiero wtedy; oddychając nadciągającą znad jeziora bryzą mogła znów się skupić.
Czuła się dotknięta: jej miłość została zbrukana. Ale musiała przyznać, że jej ojciec zdolny był do postąpienia w sposób, opisany przez Jarroda. Mimo to, nie mogła się zdecydować, by ponownie mu zaufać. Wydarzyły się bowiem pewne rzeczy, o których nie miał on pojęcia, a ona nie zamierzała go o tym na razie informować.
Otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu. Usłyszała, że Jarrod również wysiada.
Oparłszy się o samochód, czekała, aż podejdzie i stanie obok niej. - Czy jest coś, o czym mi nie powiedziałeś, Jarrodzie? Czy istnieje jakiś inny powód, dla którego nakłaniasz mnie do powrotu?
Spojrzał na nią ze zdumieniem. - Powiedziałem ci już wszystko.
Skupiła wzrok na przeciwległym krańcu jeziora, zastanawiając się nad zawiłością życia.
- Geno, wróć ze mną.
W jego głosie mogła dosłyszeć odcień zdenerwowania. Pamiętała, jak niewiele miał w sobie cierpliwości.
- Nie mogę. Przynajmniej na razie.
Zaległa przerażająca cisza, w której nerwowo czekała na to, co za chwilę nastąpi. Wreszcie Jarrod odwrócił się w jej stronę i spytał zaciekawiony: - Dlaczego czujesz się tu taka szczęśliwa?
- Nie zrozumiesz tego.
- Pozwól mi przynajmniej spróbować.
Czemu nie, pomyślała. Może, gdyby jednak zrozumiał, wróciłby do Filadelfii i zostawił ją w spokoju?
- No dobrze. Dorastałam w szczególnie uprzywilejowanych warunkach, lecz w efekcie serce mi pękło, bo zawiodło mnie dwoje ludzi, których kochałam. Tutaj życie jest o wiele prostsze. Ci ludzie są uczciwsi. Nie lgną do mnie w oczekiwaniu jakichkolwiek korzyści. Lubią mnie za to, jaka jestem. To cudowne uczucie. Nie jestem gotowa do powrotu, Jarrodzie. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowa.
Tym razem milczenie przeciągnęło się jeszcze dłużej. - W takim razie zostanę również. Usiłowała nie dać ponieść się panice. - Nie wytrzymasz tego. Tu tempo jest zbyt wolne jak dla ciebie, przywykłeś do życia kipiącego od zdarzeń.
- Możliwe. Jeśli jednak spróbujesz dać nam szansę, gotów jestem zaryzykować.
- Co masz na myśli? Jaką szansę?
- Mam na myśli to, że zgodzisz się, byśmy się lepiej poznali, że nie będziesz uciekać na mój widok. Chciałbym również, żebyś przyrzekła mi, że już w ogóle nie będziesz więcej uciekać. Że zostaniesz tutaj.
- To na nic. Czy nie rozumiesz, że sądziłam, że się znamy?
- Właśnie. Ja też tak myślałem. Mniejsza zresztą o to co było. Musimy odtworzyć nasze stosunki cierpliwie, dzień po dniu i do tego właśnie zmierzam.
Jego słowa ugodziły w najczulszą strunę Geny, budząc w niej pragnienie uwierzenia mu. Zarazem łatwość, z jaką gotowa była ulec jego słowom, przerażała ją... Odwróciła się. - Chcesz, żebyśmy...
- Nie rozpędzaj się za bardzo. Odpręż się trochę i przyznaj, że w końcu nie było nam aż tak źle. Musimy jedynie oboje zrozumieć, co nas naprawdę łączy i dać temu uczuciu realne podstawy.
Nie pomniejszając własnej inteligencji, Gena musiała przyznać, że impulsywność była jej drugą naturą. Na oślep rzuciła się w wir romansu z Jarrodem, chociaż rozsądek podpowiadał jej, by nie angażowała się coraz mocniej i mocniej, a raczej starała się z tego wycofać. Gdyby pozwoliła, żeby wszystko rozwijało się w wolniejszym tempie, ich miłość oparta byłaby na silniejszych podwalinach. Gdy jednak usłyszała treść testamentu, wiedziała, że było już za późno. Wszystkie tłumione dotąd wątpliwości wzięły gore i powodowana tym samym impulsywnym charakterem rzuciła się do ucieczki. Jej duma doznała poważnego uszczerbku, a w dodatku kierowały nią złość i gniew.
Teraz miała jeszcze poważniejszy problem. Porywcza natura pozwoliła jej wplątać się w podejrzane machinacje finansowe.
No cóż, na ogół najpierw działała, a potem myślała o konsekwencjach! Cokolwiek by się nie stało, nie mogła znowu uciekać.
Mocno wciągnęła powietrze. - Dobrze, zostanę. Ale nie obiecuj sobie zbyt wiele.
Pokiwał głową. - Akceptuję to... na razie.
Choć wszyscy razem - Gena wraz z Peterem, Clancey'em, Jake'm i barmanem - musieli poradzić sobie ze zgromadzonym w piątkowy wieczór tłumem, praca szła im dość sprawnie. Takie odczucie miała Gena, gdy wracając do siebie, wspinała się po prowadzących do jej pokoju schodach. Było nieźle, nawet mimo nieobecności Rose.
W piątki Rose wychodziła teraz z pracy o trzy godziny wcześniej, tak że mogła obejrzeć sobie „Miami Vice". Clancey zezwolił jej na to, tym samym potwierdzając fakt, że Rose naprawdę potrafi zawrócić w głowie mężczyznom. Clancey nie był w tym przypadku odosobniony. Na widok tej olśniewającej, platynowej blondynki większość mężczyzn traciła głowę.
Przechodząc przez próg, Gena uśmiechnęła się do siebie i wtedy przypomniała sobie, że w barze nie było dziś również Jarroda. Wydało się jej to dziwne, ponieważ ilekroć wypadała jej zmiana, tkwił niezmiennie przy swoim stoliku. Przywykła już tak do jego obecności, że jej brak wytrącił ją z równowagi. Nie chodziło jej, rzecz jasna, o to, gdzie się podział, wyjaśniła sama sobie.
Po drodze zajrzała do saloniku, gdzie zastała Rose, Sugar i Bertranda zgromadzonych wokół telewizora i mocno przejętych oglądanym właśnie horrorem. Nie było z nimi Jarroda.
- Cześć! Jak leci?
Cała trójka podskoczyła na swoich fotelach.
- A niech cię, Geno - krzyknęła Sugar. - Czy musisz się tak skradać?
- Przepraszam. Czy film ten rzeczywiście jest taki przerażający?
- Właściwszym określeniem byłoby: idiotyczny - Bertrand wycelował w nią swój długi nos. - Dlaczego każdy w tym filmie grozy upiera się zbadać źródło podejrzanych hałasów właśnie w piwnicy? Szekspir nigdy nie zmuszał swoich bohaterów do takich idiotycznych działań.
Rose uśmiechnęła się do niego - Popieram cię, kotku. Gdy tylko moja kostka masła powie „A kysz", natychmiast znajdę się za drzwiami.
Gena oparła się o framugę. Chciała zapytać o Jarroda, ale nie wiedziała, jak wpleść to pytanie do rozmowy, by zabrzmiało naturalnie. - A jak tam „Miami Vice"?
- Wspaniale! - Sugar zakołysała się w fotelu dla uplastycznienia swego entuzjazmu. - Wszystko tam jest takie piękne!
Gena uśmiechnęła się do niej. - Owszem. Nawet zwłoki.
Sugar zachichotała jak nastolatka. - Nie mam pojęcia, jak oni to robią. Osobiście sądzę, że za każdym razem podfarbowują ocean, żeby pasował do koszulek Dona Johnsona. Nie zauważyliście? Zawsze, zanim rozpoczynają kolejne ujęcie, technicy wylewają do wody całe beczki barwników spożywczych.
Bertrand potrząsnął swoją białą grzywą. - Nie rozumiem osobiście, czemu robi się tyle hałasu wokół tego faceta. Ma fatalny gust. Nosi bawełniane koszulki do źle uprasowanych garniturów. A w dodatku
- urwał dla spotęgowania efektu - nie używa spodniej bielizny!
Rose przewróciła oczami z zachwytu. - Ma niesamowicie seksowne kostki. Gena nasłuchała się już wystarczająco dużo o Don Johnsonie. Ponieważ nie udało jej się dyskretnie sprowadzić rozmowy na interesujący ją temat, spytała wprost:
- Czy któreś z was widziało Jarroda?
- To niezwykle interesujące, jak twój umysł przeskakuje z seksownych kostek Dona wprost na Jarroda - powiedziała Rose. - Czy on też ma seksowne kostki, co, Geno?
- Gena doprawdy nie wiedziała co odpowiedzieć, bowiem kostki były jednym z niewielu szczegółów anatomicznych Jarroda, którym poświęciła niewiele uwagi. Szczęściem Bertrand wybawił ją z kłopotu.
- Moja droga Rose, sądzę, że twoje myśli znacznie zyskałyby na klarowności, gdybyś włączała do nich mniej seksu.
- Niestety, ostatnio mogę myśleć wyłącznie o tym.
- Biedny Jarrod pracuje wciąż na górze - powiedziała Sugar. - Myślę, że nawet nie jadł dziś obiadu.
- Pracuje? Nad czym pracuje?
Brwi Bertranda uniosły się w geście zdumienia. - Czyżbyś nie wiedziała, moja droga? Otrzymał z Filadelfii jakąś sporą przesyłkę ekspresową. Ten gość jest naprawdę niezwykle pracowity.
- Nie miałam pojęcia - odparła, sztywniejąc pod spojrzeniem trzech par oczu. - No cóż, pójdę chyba do siebie. Zobaczymy się później.
Rozdział 5
Gena powoli wspinała się na schody. Odkąd wprowadził się tu Jarrod, nie zastanawiała się, w jaki sposób zawiaduje dalej swoimi dwiema korporacjami. On sam też o tym nie wspomniał. Niemniej uważała jego stałą obecność u Clanceya za nieco irytującą. Ale dziś, gdy stolik przy którym zwykle siadał był pusty, zupełnie popsuł się jej humor. Nie mogła wprost tego znieść.
Powtarzała sobie, że to ciekawość popycha ją w stronę jego pokoju, nic, tylko ciekawość A może nie powinna próbować się z nim zobaczyć, może już się położył? Kiedy jednak znalazła się na podeście, skierowała się wprost do jego drzwi. Zdążyła zapukać dwukrotnie, zanim jej otworzył.
- Geno, co za niespodzianka! - Jarrod nie okazał niczego po sobie, musiał być jednak zapewne bardzo zdziwiony, widząc ją stojącą w progu. Mimo, że mieszkał tu już od tygodni, nigdy go dotąd nie odwiedziła.
Gena była równie zdziwiona co i on. Gdy stali tak twarzą w twarz, nie wiedziała właściwie, po co do niego przyszła. Szczęściem życzliwy uśmiech Jarroda pomógł jej wreszcie przezwyciężyć zakłopotanie.
- Wejdź. Wyglądasz na zmęczoną. Pewnie miałaś dziś ciężki dzień.
- Nie bardziej niż zwykle - powiedziała i weszła do środka, zanim zorientowała się, co robi. - Nie było niestety Rose. Tylko ona potrafi utrzymać Clanceya w ryzach, marudził więc nieco bardziej niż zwykle.
Zamknęła za sobą drzwi i gdy odwróciła się, ujrzała, jak Jarrod robi zdegustowaną minę.
- Widzę, jak ciężko tobą orze i nie mogę pojąć, czemu jeszcze to znosisz.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Clancey nie jest wcale taki zły, trochę za łatwo się tylko denerwuje. Mimo wrzasków jest nieszkodliwy.
Mówiąc to, rozglądała się po pokoju i to, co zobaczyła kompletnie ją zaskoczyło. Umeblowanie było wprost spartańskie. Proste, żelazne łóżko, komódka z szufladkami od dawna domagającymi się odnowienia, fotel, otomana i biurko składające się z drzwi położonych na dwóch kozłach. Nie osłonięta niczym lampka stała na biurku. Goła żarówka była jedynym źródłem światła w pokoju. Wszędzie były porozrzucane papiery. Gdzie były te eleganckie drobiazgi, którymi zachwycała się Sugar? No cóż, prześcieradła wyglądały zachęcająco. Widocznie zakupy Jarroda nie dotyczyły umeblowania. W najśmielszych marzeniach Gena nie wpadłaby na myśl, że Jarrod może mieszkać w takich warunkach!
- Och, najmocniej przepraszam. Musiałam ci w czymś przeszkodzić.
- To tylko papierkowa robota i cieszę się bardzo, że mi przerwałaś. Zaraz - obrzucił wzrokiem pokój - zobaczmy, gdzie mógłbym cię ulokować. Może na krześle? Mimo że tak okropnie wygląda jest bardzo wygodne.
- Domyślam się - odparła, starając się, by zabrzmiało to naturalnie.
Przyciągnął sobie odwróconą skrzynkę, służącą mu jako siedzisko przy biurku i usiadł na niej, podczas gdy Gena ostrożnie zajęła miejsce na fotelu, starannie unikając kantów i wystających sprężyn.
- Jarrod, Sugar powiedziała mi, że nie jadłeś dziś obiadu.
Uśmiechnął się. - To prawda. Muszę to skończyć do jutra, więc zasiedziałem się przy robocie. Czy stęskniłaś się za mną?
Doszła do wniosku, że odpowiedź na to pytanie postawiłaby ją w niezręcznej sytuacji, postanowiła więc je przemilczeć. - Widzisz, sądziłam, że skoro zdecydowałeś się zostać, udzieliłeś komuś odpowiednich pełnomocnictw.
- Oczywiście. Ale niektóre sprawy nadal wymagają mojego nadzoru. - Jego jasny głos nie miał w sobie cienia zakłopotania. - Nie martw się. Panuję nad sytuacją.
Jakże inaczej brzmiał jego głos, gdy poznała go w Filadelfii. On sam również nie za bardzo przypominał młodzieńca pnącego się po szczeblach kariery. Zastanawiała się, czy mogłaby polegać na tym nowym Jarrodzie. Również nad tym, czy miałaby na to ochotę.
W pokoju było cicho. Dzięki skąpemu oświetleniu ten spartański pokój robił nawet przytulne wrażenie. Lekki powiew wiatru poruszył koronkowymi firankami. Trzeba już iść, zadecydowała Gena.
- A ty?
Podskoczyła. - Co ja?
- Czy ty jadłaś obiad? - Jarrod uśmiechnął się do niej z taką czułością, że zaczęła nerwowo gestykulować.
- Oczywiście! Zawsze coś przegryzę w wolnej chwili.
- Obserwowałem cię, Geno. Pracujesz prawie bez chwili wytchnienia. Oprócz tego, zauważyłem, że masz jakąś awersję do dziczyzny.
Gena zachichotała i skinęła głową. - Nic na to nie poradzę. Kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, uwielbiałam film o sarence Bambi.
Jarrod podniósł się ze skrzynki i usiadł obok niej na otomanie. Jego głos miał w sobie łagodność wieczornej bryzy. - Szkoda, że nie znałem cię, kiedy byłaś mała. Ciekawe, jaka wtedy byłaś?
Poruszyła się niespokojnie. Jak dopuściła do tego, że z rozmowy na temat obiadu Jarroda, doszli do wspomnień z jej dzieciństwa. - Lepiej, że nic o tym nie wiesz. Nigdy byś w to nie uwierzył.
- Czemu tak uważasz?
- Bo nigdy przedtem nie interesował cię ten temat. Nawet nie spytałeś o to.
- Czy uważasz mnie za zupełnie wyzutego z uczuć?
Ból słyszalny w jego głosie sprawił, że musiała odpowiedzieć szczerze. - Wina zapewne była obustronna.
- Naprawdę chciałbym wiedzieć o tobie wszystko - odezwał się drżącym głosem. - Opowiedz mi o sobie.
Gena rzadko wspominała swoje dzieciństwo. Było to dla niej zbyt bolesne. Nie ziściło się żadne z jej marzeń i to chyba właśnie było dla niej najtrudniejsze do zniesienia.
- Proszę - dodał.
- No cóż - zaczęła wolno. - Wierz mi lub nie, ale nie różniłam się niczym od większości małych dziewczynek. Miałam mnóstwo lalek, które kochałam i którymi opiekowałam się, marząc o dniu, w którym będę miała własne dziecko. Jako nastolatka spędzałam większość czasu chichocząc wraz z przyjaciółkami. Fantazjowałyśmy razem na temat szkolnych kolegów, zastanawiając się, jak to właściwie jest po ślubie. Byłam przekonana, że gdzieś tam czeka już na mnie mój ideał - spojrzała na niego przepraszająco. - Widzisz więc, że byłam taka sama jak każda dziewczynka, która zmienia się stopniowo w kobietę. Snułam ciągle marzenia.
- Marzyłaś?
- Tak. Budowałam zamki na lodzie. To zwodnicza przyjemność.
Ujął jej dłoń. - Przepraszam - szepnął.
Zdumienie odbiło się w jej błękitnych oczach. - Za co?
- Przepraszam, że tak cię uraziłem. Zdaje się, że tak właśnie było. Chciałbym to jakoś odwrócić, jeśli dałabyś mi szansę.
Cofnęła rękę. - Nie odwrócisz tego, co się stało.
- Nic nie cofnie łańcucha wydarzeń, które rozpoczęły się w biurze tego prawnika, ale nie tracę nadziei, że wyjedziemy stąd złączeni głębszą i silniejszą miłością niż ta, którą czuliśmy do siebie przedtem.
Miłość silniejsza i głębsza, miłość, na której mogłaby polegać? Zastanawiała się, czy coś takiego w ogóle jest możliwe. Energiczne pukanie do drzwi zakłóciło nagle zalegającą pomiędzy nimi ciszę.
- Jarrod, Jarrod! - dał się słyszeć zza drzwi przerażony głos Sugar.
Rzucając Genie przeciągłe spojrzenie, Jarrod wstał i podszedł do drzwi. Twarz zdenerwowanej Sugar miała bledszy odcień od koloru jej włosów.
- Chodź szybko. Na dole zaczęła się okropna bijatyka! - pociągnęła go za rękę.
- Na miłość boską, kto się z kim bije? - spytała Gena, podążając za nimi.
- To Donny Joe Stevens - wyjaśniła Sugar, zbiegając po schodach. - Wiesz jaki robi się napastliwy, gdy tylko sobie podpije. No więc upił się i gdy nie zastał Rose w pracy, postanowił przyjść tu i ją dręczyć. Bertrand poczuł się urażony tym, co powiedział Donny Joe, i wyzwał go na pojedynek.
- Pojedynek! - krzyknął Jarrod, tracąc na chwilę opanowanie.
- . Jakiej brom użyli? - dopytywała się Gena. Wiedziała, że Bertrand ma specyficzny system wartości i wielkie poczucie godności własnej. Wszystko to razem było w jego wydaniu nieco staroświeckie.
- Obawiam się, że Bertrand uzbroił się w laskę, a Donny Joe ma dwa potężne młoty, które nazywa pięściami.
Gdy tylko dotarli na dół, usłyszeli, że na trawniku przed domem trwa jakaś szamotanina. To, co ujrzeli na zewnątrz potwierdziło najgorsze obawy Geny.
Bertrand wywijał laseczką niczym szpadą, cytując przy tym Szekspira. - „Precz mi stąd ty pomywaczko! Ty żebraczko! Tłuku! Albo cię w zadek połechcę".
- „Henryk IV", część druga, akt drugi, scena pierwsza - mruknął Jarrod. - Wzruszające, ale mało pomocne w tej sytuacji.
- Donny Joe, ty wstrętny świntuchu! Zostaw go w spokoju i wynoś się! - krzyczała Rose. Wczepiona w napastnika, usiłowała przeszkodzić mu w skrzywdzeniu Bertranda.
- Spadaj, Rose - Donny Joe opędzał się od laski Bertranda, niczym od uprzykrzonej muchy. - Pokaż mi jedynie swoją wytatuowaną różę. Mam na to wściekłą ochotę.
Uderzyła go. - Nikt mnie nie zmusi, żebym pokazała mu cokolwiek, jeśli ja nie mam na to ochoty, ty kretynie. Nawet moja własna matka!
- Ty masz matkę! - było to coś zupełnie nieoczekiwanego dla Donny'ego Joe. Do tego stopnia, że przestał zwracać uwagę na Bertranda i przyjrzał się Rose. Dało to okazję Bertrandowi do zadania mu pięknego ciosu.
Dźwięk, jaki wydobył się z gardła Donny'ego przypominał Genie coś pośredniego pomiędzy pomrukiem niedźwiedzia a rykiem lwa. Przygotowując się do ostatecznej rozprawy z Bertrandem, Donny Joe strząsnął z siebie Rose i zamachnął się pięścią.
Jarrod zdążył wkroczyć pomiędzy nich akurat, żeby móc zainkasować przeznaczonego dla Bertranda prawego sierpowego w szczękę, a lewego w żołądek. Zanim znów stał się zdolny do dalszych działań, Gena, Rose, Sugar i Bertrand rzucili się na nieszczęsnego Donny'ego Joe, szarpiąc go i tłukąc na przemian. Donny Joe, który nagle docenił uroki samotności, wyrwał się im i w te pędy pobiegł do swojej furgonetki.
Gena podbiegła do Jarroda i omal nie zemdlała na widok jego zakrwawionej twarzy. - O Boże! Ty krwawisz! Czy nic ci nie jest? Powiedz coś!
Obrażenia Jarroda były raczej niegroźne, ale doszedł do wniosku, że nie zaszkodzi, żeby Gena zatroszczyła się trochę o niego, trzymał się więc za żołądek ze zbolałą miną i nic nie mówił.
Rose widziała już niejedną bójkę w swoim życiu, odezwała się więc ze znawstwem: - Jutro będzie miał spuchniętą i siną szczękę. Żołądek daje mu na razie popalić, ale to minie. Weźcie go do saloniku, trzeba mu przyłożyć lodu na twarz.
- Myślę, że trzeba go raczej zabrać na pogotowie - nalegała Gena, mając wciąż w pamięci ten straszny moment, w którym pięść Donny'ego Joe dosięgnęła twarzy Jarroda.
- Niekoniecznie - zaprotestował Jarrod. - Myślę, że wystarczy mi dobrze schłodzony drink.
- Jarrodzie! - wykrzyknęła Sugar, otwierając przed nimi drzwi. - Jesteś prawdziwym bohaterem! Mój Tex zrobiłby to samo.
- Pewnie, tylko że dałby sobie lepiej radę - stęknął Jarrod, gdy pomagały mu wejść do saloniku.
- W dalszym ciągu uważam, że powinien zbadać cię lekarz - upierała się Gena, pomagając mu się usadowić wygodnie.
Bertrand opadł na sąsiedni fotel. - Doceniam oczywiście to, co dla mnie zrobiłeś, Jarrodzie, ale nie było to konieczne. Prawie już go miałem.
Jarrod na wpół leżąc, nie miał siły się odezwać. Zgodnie z twierdzeniem Rose czuł, że w jego żołądku startuje odrzutowiec. Aż do dziś jego bojowe doświadczenie sprowadzało się do potyczek z kierownikami działów w pracy. Tex na pewno bił go w tej dyscyplinie na głowę.
Sugar poklepała Bertranda po ramieniu. - Dziewczyna nie może mieć lepszego obrońcy. Byłeś wspaniały.
- Dzięki, o pani.
Gena przykucnęła koło Jarroda i wzięła go za rękę. - Ty głuptasie. Co też ci przyszło do głowy? Przecież ten człowiek mógł cię zabić.
W tej chwili do saloniku weszła Rose, niosąc zawinięte w ścierkę kostki lodu i usłyszała ostatnie zdanie Geny. - Przysięgam, że jeśli okaże się, że będziesz miał blizny na swojej przystojnej buźce, zabiję go.
Jarrod roześmiał się i w tej samej chwili tego pożałował. Gena wzięła od Rose zawiniątko z lodem i delikatnie przyłożyła je do twarzy Jarroda. - Chyba powinnam z nim dzisiaj zostać - oświadczyła wszystkim.
- No pewnie - rozpromieniła się Sugar.
- Zupełnie jak Florence Nightingale, pielęgnująca wojownika po walce - zauważył Bertrand.
- Czy kobieta potrzebuje jakichś wymówek, by spędzić noc z przystojnym mężczyzną? - parsknęła Rose.
- Co proszę? - spytała zdumiona Sugar. - Chyba nie sądzisz, że...? Że oni...? No, sądziłam jedynie, że skoro mieszkają tuż obok siebie...
- Nieważne - powiedziała łagodnie Gena.
Gena nie mogła zasnąć. Nie tylko dlatego, że nie mogła wyciągnąć się wygodnie na fotelu Jarroda, ale dlatego również, że irytował ją śpiący Jarrod. A zdawałoby się, że był bardziej obolały od niej!
Nie mogła mu pomóc, ale wciąż jeszcze była o niego niespokojna. Po raz pierwszy widziała, jak uderzono innego człowieka i to ją przeraziło. Gdy zastanowiła się nad reakcją Rose i Sugar, zreflektowała się, że wcale się tak tym nie przejęły. Gena doszła do wniosku, że była chowana pod kloszem. Ale mimo wszystko nie mogła pogodzić się z tym, żeby cokolwiek przytrafiło się Jarrodowi!
Przyjrzała się śpiącemu. Zostawiła w łazience zapalone światło, by móc cokolwiek widzieć. Leżał przykryty prześcieradłami, lecz zanim się położył, nalegał, by pomogła mu się rozebrać i miał w tej chwili na sobie jedynie slipki.
Podźwignęła się, by poprawić się na fotelu i... - Och!
- Co się dzieje? - spytał Jarrod.
- Zaatakowała mnie sprężyna - odparła, zastanawiając się, dlaczego tak łatwo się obudził.
- Chodź tu.
Natychmiast wstała i podeszła do łóżka. - Co się stało? Czy coś cię boli?
- Nie - ujął ją za rękę i trzymał, póki nie usiadła obok niego. - Również nie mogę zasnąć.
- Czy nie potrzebujesz czegoś? Wody, aspiryny, może jeszcze lodu?
- Nie mogę spać, bo ci się przyglądam. ,
- Za bardzo się wiercę, co? To dlatego, że ten fotel jest taki niewygodny i trudno na nim wysiedzieć.
- Połóż się przy mnie.
W półmroku widziała dokładnie jego kształty, lecz nie mogła dostrzec wyrazu jego oczu. Zaczęła coś podejrzewać.
- Wydaje mi się, że poczułeś się na tyle lepiej, że możesz zostać sam.
- Wprost przeciwnie.
- Będę po drugiej stronie korytarza.
- A jeśli będę czegoś potrzebował?
- Zastukaj w ścianę.
- Jesteś bez serca.
- Ty z kolei jesteś oszustem.
Wstała i była już w połowie drogi do drzwi, gdy głośno jęknął. - Co ci jest? - Była natychmiast przy nim. - Co się stało? W odpowiedzi usłyszała kolejny jęk.
- O Boże, Jarrod, co mam zrobić?
- Mama zwykle całowała mnie, żeby nie bolało.
- Co?
- Lepiej mnie pocałuj. Wiesz, tam gdzie boli - pokazał jej na szczękę. Usiadła z powrotem obok niego. - Jesteś okropny.
- Po prostu zdesperowany i obolały. W dodatku nie widzę nic złego w tym, żebyś chociaż spróbowała. Gena, czując się uspokojona tym, że nie było z nim aż tak źle, odkryła nagle, że to czuwanie obok
niego w ciszy nocnych godzin sprawia jej nieoczekiwaną przyjemność. W związku z tym postanowiła go rozbawić.
- Doskonale - rzekła i pochylając się nad nim, delikatnie pocałowała go w spuchnięty policzek. - Lepiej ci? - spytała podnosząc się znowu.
- Chyba tak - odpowiedział tonem małego chłopca.
Rozbawiło to Genę, zwłaszcza że zdawała sobie sprawę z faktu, z jak niezwykłe męskim mężczyzną ma do czynienia.
- Tutaj boli również - powiedział i odchyliwszy prześcieradła pokazał na swój brzuch. Na swój nagi brzuch! Slipki zsunęły mu się nieco, tak, że mimo półmroku wyraźnie widać było ciemne włoski łonowe.
- Daj spokój, Jarrod. ,
- Mamusia również kurowała mnie przytulaniem.
- Na pewno nie!
- Doskonale sobie przypominam, że kiedy mnie tylko przytulała, czułem się znacznie lepiej.
- Rozumiem. A ile miałeś wtedy lat?
- Och, chyba pięć. A może pięć i pół.
- No proszę.
Ruchem tak szybkim, że nie zdołała go dostrzec, objął ją i pociągnął na siebie. - Tak jak mówiłem, ten okład pomaga.
- Jarrod - to imię miało zabrzmieć jak protest, ale nawet dla niej nie wyszło to przekonująco.
- Zostań tu przez chwilkę, Geno. Stęskniłem się za tobą - jedną rękę wsunął pod jej koszulkę na plecach, przytulając ją mocno do siebie. Drugą sięgnął do jej głowy. Ujął dłonią gęstwinę włosów i przerzucił je przez jej ramię, odsłaniając twarz Geny spod kurtyny złocistych pasemek. - Bardzo mi tego brakowało. Czy pamiętasz, jak robiliśmy to zazwyczaj?
- Pamiętam.
Musiało być coś takiego w jej głosie, co kazało mu powiedzieć bardzo, bardzo delikatnie: - Pamiętaj tylko dobre chwile, nie złe.
- Tu właśnie jest problem. Nie było żadnych złych chwil, a tylko same dobre, aż do...
- Przestań! - przycisnął ją mocniej do siebie. - Wyrzuć to wszystko z pamięci. Myśl tylko o tym, jak nieraz tuliłem cię w ten sposób, czasem przez całą noc. - Jedną rękę wsunął całkowicie pod jej koszulkę, drugą gładził zagłębienie między plecami a biodrem. - Pamiętam tylko, jak cię dotykałem. - Mówiąc to zaczął delikatnie masować jej skórę, coraz śmielej wsuwając rękę. - Jak cię całowałem.
Zmysłowość tej sytuacji przekroczyła próg odporności Geny. Sama przytuliła swoje wargi do jego ust. Początkowo całowała go delikatnie, lekko tylko rozchylając usta. Na nowo odkrywała rysunek jego warg, muskając je leciutko tam i z powrotem i mimo woli coraz szerzej otwierała usta i zaczął w nich niecierpliwie błądzić, aż napotkał to, czego szukał. Zetknięcie się ich języków, Gena odczuła niemal jak wstrząs.
Jarrod przytrzymał ją w ciepłym uścisku, czekając, aż cała się uspokoi. Ale fala pożądania rozlała się już po jej ciele.
Leżała na nim, trzymając nogi między jego nogami. Nagle pożałowała tego, że ma na sobie dżinsy, które nie pozwalają jej wyczuć ciepła jego nagich nóg. Ale nawet przez drelichowy materiał czuła jego wzbierającą męskość.
Oparła się jedną ręką o łóżko, usiłując się podnieść. - To ci może zaszkodzić, Jarrodzie.
- Czuję się świetnie - szepnął, przyciągając ją znowu do siebie. Zdecydowanym ruchem włożył rękę pod jej koszulkę, sięgając do piersi. Palcami przesunął po wrażliwej skórze. Sutki jej nabrzmiały. Mógł je dokładnie wyczuć nawet przez bawełnę koszulki.
- Przestańmy... zanim będzie za późno.
- To brzmi niemal jak przyznanie się - mruknął, nie przestając drażnić jej piersi.
- Co takiego? - spytała zmieszana, skoncentrowana na tym, co z nią robi.
- Przyznanie się do tego, że mogłabyś nie móc się powstrzymać od kochania się ze mną. Czy zdajesz sobie sprawę z faktu, jak daleko zaszliśmy od chwili, kiedy się tu sprowadziłem?
- Przestań w tej chwili! - Odsunęła jego rękę, lecz nie mając siły podnieść się, położyła głowę na jego piersi z nadzieją na odzyskanie równowagi. Było to jednak niezwykle trudne. Ich serca biły tym samym niespokojnym rytmem. Czuła ciepło jego ciała. Niemal mogła poczuć jego smak. Był na jej wargach, na jej języku. Z jękiem zawodu spowodowanym poczuciem niespełnienia, przetoczyła się na bok.
Odwrócił się tak, by spojrzeć jej w twarz. - Już dobrze, dziecinko. Nie jesteś jeszcze gotowa, ale to nadejdzie.
- Lepiej sobie pójdę - powiedziała, lecz nie poruszyła się.
- Wolałbym, żebyś została. Nie będziemy niczego robili. Chciałbym po prostu, żebyś była przy mnie blisko - uśmiechnął się.
Nie wiedziała, czy powinna do tego dopuścić. Nie mówił już o seksie, a to ją zaniepokoiło.
- Szczęka boli mnie nadal - szepnął. Roześmiała się. - To szantaż.
- Ale wcale mu nie uległaś - powiedział serio. - Zrobiłaś po prostu pierwszy krok w stronę czegoś, czego pragniemy oboje. - Gdy nic nie odpowiadała, dodał. - Wszystko to możemy mieć, kochanie.
Wiedziała, co miał na myśli, to, iż powinni zostać jednocześnie i przyjaciółmi, i kochankami. Dalej zastanawiała się jednak nad tym, czy to w ogóle jest możliwe. Mimo że... spędzała tę noc w jego łóżku.
Rozdział 6
Następnego dnia Donny Joe pojawił się z bolącą głową i smętną miną. Błagał Rose o przebaczenie i oczywiście je otrzymał. Przecież Rose, jak sama twierdziła, zanadto kochała mężczyzn, by zbyt długo gniewać się na któregoś z nich.
W niedzielę, jedynego dnia, kiedy bar był zamknięty, mieszkańcy małego domku udali się wraz z Donnym Joe i dwójką kolejnych adoratorów Rose do Fort Worth. Obejrzeli miejscowy jarmark bydła, a potem poszli na tańce do nocnego klubu „U Billy'ego Boba", słynącego z muzyki country.
Gena i Jarrod spędzali ze sobą każdą wolną chwilę. Przez następne dni robili rzeczy, na które nigdy przedtem nie starczało im czasu. Pojechali na piknik, chodzili do kina i do wesołego miasteczka, lub siedzieli razem, przyglądając się sobie nawzajem.
To były piękne dni, myślała Gena, ponieważ zdawało się, że spełnia się wszystko, co obiecywał Jarrod. Zbliżali się do siebie coraz bardziej. Ale w tym samym czasie, gdy malał dystans pomiędzy nimi, narastało w niej poczucie winy spowodowane jej bezprawnymi działaniami. Chociaż postanowiła nie podejmować żadnych innych kwot, oprócz tej, która była niezbędna na zakup samochodu dla matki Petera, wciąż ją to dręczyło. Jej sprzeczne z prawem uczynki legły między nimi i wiedziała, że wcześniej czy później musi zdobyć się na odwagę, by powiedzieć o tym wszystkim Jarrodowi.
- Chciałbym pójść dziś na zakupy - powiedział Jarrod pewnego dnia. Siedzieli właśnie w saloniku, układając wspólnie puzzle przedstawiającego dwa kotki bawiące się kłębkiem. Dopasowywanie do siebie porozrzucanych kawałeczków zafascynowało wręcz Genę.
- Nie mogę. Wiesz przecież, że muszę być w pracy za godzinę.
- Wcale nie - uśmiechnął się Jarrod. - Clancey dał ci wolne popołudnie. Gena spojrzała na niego ze zdumieniem. - Jak zdołałeś to załatwić?
Pochylił się i wyjąwszy jej z ręki kawałek układanki, położył go na miejsce. - No cóż, to niezupełnie ja. Rose poprosiła go o to.
- To bardzo sprytne posunięcie - roześmiała się Gena. - Sam widzisz, jak jej ulega. Zgodzi się dla niej na wszystko.
- Na tym polega moc kobiety.
- Chciałeś powiedzieć: moc Rose.
- Moc, z którą ty na mnie działasz, jest niewiele mniejsza od siły eksplozji bomby atomowej. Spojrzała na niego znad układanki, którą zajmowała się od dwudziestu z górą minut. Powiedział to
bardzo lekko, lecz w jego brązowych oczach zobaczyła powagę. Przełknęła ślinę.
- Co chcesz więc kupować?
- Chciałbym kupić ci śliczną sukienkę. Wciąż widzę cię w dżinsach i zupełnie zapomniałem, jak wyglądasz w sukience. Nie żebym się uskarżał - roześmiał się. - Lecz chyba ci wspominałem, jak mnie te twoje dżinsy drażnią - z irytującą starannością ułożył ostatni kawałek.
- Nie chcę, żebyś mi cokolwiek kupował, Jarrodzie.
- Proszę - odezwał się ze zdumiewającą ją słodyczą. - Naprawdę chciałbym ci coś kupić i chciałbym, żebyś i ty mi coś kupiła.
Spojrzała na niego niepewnie. - Co?
- Jeszcze nie wiem. Potrzebuję kilku rzeczy. Chodźmy po prostu się rozejrzeć, co można kupić w tym mieście.
Zachichotała. - Nie sądzę, żebyś znalazł tu coś godnego uwagi.
- To właśnie chciałem usłyszeć.
Nie musieli jechać zbyt daleko, bo Jarrod znalazł opodal interesujący go sklep. Właściwie był to rodzaj groszowej rupieciarni, lecz to wcale mu nie przeszkadzało.
- Nie wygłupiaj się, Jarrodzie. Czy kiedykolwiek byłeś już w takim sklepie?
- Oczywiście. Mnóstwo razy... w dzieciństwie.
- Naprawdę? No to świetnie - rozejrzała się po wnętrzu. - Od czego zaczynamy?
- Ten dział wygląda całkiem zachęcająco - złapał ją za rękę. - Chodź, zdaje się, że są tam modele samolotów. Kupisz mi taki model, dobrze, Geno?
Owszem. Kupiła mu plastikowy model do sklejania za trzy dolary i czterdzieści dziewięć centów, paczkę gumy balonowej za pięćdziesiąt centów, uchwyt do ołówków w kształcie kota Garfielda za dolara i dziewięćdziesiąt dziewięć centów oraz komplet ołówków z szablonem liter za dziewięćdziesiąt osiem centów. Wreszcie za cztery dolary i pięćdziesiąt cztery centy kupiła mu abażur, żeby miał czym osłonić żarówkę w lampce. Nigdy przedtem nie widziała żeby był taki uszczęśliwiony.
Kiedy opuszczali sklep, jej rezerwa wobec pomysłu Jarroda stopniała i z radością udała się na dalsze zakupy. Gdy zatem wypatrzył ekskluzywny butik, który koniecznie chciał odwiedzić, nie specjalnie protestowała już tak bardzo, mimo, że wyłożony był dywanem, w który można było się po prostu zapaść.
Powitała ich uśmiechnięta, wymuskana ekspedientka, której entuzjazm zmalał nieco na widok dżinsów i koszulki Geny. - Witam państwa. Na imię mam Myrna. Czym mogę dziś państwu służyć?
- Chcieliśmy się tylko rozejrzeć - odparła Gena.
- Nie tylko - uzupełnił Jarrod. - Chciałbym kupić jakąś wyjątkową sukienkę dla mojej narzeczonej. Gena spiorunowała go wzrokiem, a ekspedientka rozpromieniła się. - Narzeczem, jakie to miłe. Moje
gratulacje.
Jarrod spostrzegł, że Myrna dyskretnie zerknęła na dłoń Geny w poszukiwaniu nieistniejącego pierścionka zaręczynowego. Sięgnął po portfel, wydobył z niego platynową kartę kredytową American Express i wręczył ją ekspedientce, mówiąc: - Jeżeli przekroczymy limit kredytu, zapłacę gotówką. Czy tak będzie dobrze?
Myrnie zrobiło się słabo. - Tak jest, proszę pana. Pan pozwoli, wskażę panu wygodne krzesło, na którym będzie pan mógł poczekać, aż pomogę pańskiej pięknej narzeczonej wybrać odpowiednią sukienkę.
- Świetnie, doskonale - mruknął, rzucając Genie porozumiewawcze spojrzenie. - Czy mógłbym dostać odrobinkę białego wina?
- W tej chwili - Myrna strzeliła palcami i natychmiast pojawiła się młodsza asystentka. - Szklaneczkę białego wina dla pana Saxona i drugą dla jego narzeczonej.
Dziewczyna skłoniła się i wybiegła.
Jarrod bawił się doskonale. Gena z kolei od prawie roku nie była w tak eleganckim sklepie, a jej kobieca natura domagała się przynajmniej przymierzenia którejś z tych pięknych kreacji, wśród których znalazła się tak nagle.
Skoro tylko Jarrod rozsiadł się wygodnie, Myrna zaprowadziła Genę do utrzymanej w pastelowych kolorach przymierzalni i obie wraz z asystentką zaczęły znosić tam niezliczoną liczbę ubrań.
Jarrod pociągał wino wygodnie rozparty na krześle, wpatrując się ciekawie w drzwi przymierzalni. Te wreszcie otworzyły się, wyszła przez nie Gena, ubrana w długą kreację z różowego szyfonu. Zatrzymała się przed lustrem i przejrzała w nim. Suknia bez ramiączek leżała na niej doskonale, uwypuklając kuszącą linię piersi.
- No i co o tym sądzisz, Jarrodzie?. Jak ci się podoba?
Cóż miał jej odrzec, że ten widok zaparł mu dech? Powiedział więc tylko: - Jest bardzo ładna.
Przechyliła głowę, przyglądając się sobie pod innym kątem. - Rzeczywiście. Szkoda tylko, że nie mam gdzie jej nosić.
Więc wróć ze mną do Filadelfii, gdzie masz mnóstwo miejsc, by się w niej pokazać, cisnęło się mu na usta. Nic jednak nie powiedział.
Znienacka roześmiała się i ujmując końce sukni w obie ręce, rozłożyła ją szeroko i okręciła się wokół, zupełnie niczym młoda dziewczyna, pierwszy raz przymierzająca długą suknię. Pastelowy szyfon otarł się niemal o twarz Jarroda, przyprawiając go o erotyczne odczucia i... myśli.
Zbiegiem okoliczności Gena straciła nagle równowagę i wpadła Jarrodowi na kolana. Przytrzymał ją natychmiast. Odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się. Była zadyszana, z zarumienionymi policzkami, i Jarrod zapragnął nagle całować ją, aż do utraty tchu.
Było jej niewygodnie i chcąc się poprawić, otarła się o niego jedną z piersi. Boże, jakżeż chciał, by była w tej chwili naga, by można było ją dotykać, całować, pieścić! Ich spojrzenia spotkały się. Przez ułamek sekundy błysnęła w nich obopólna namiętność i dłoń Jarroda mimowolnie zbłądziła w stronę jej piersi...
- Czy pani dobrze się czuje? - spytała asystentka. Jarrod natychmiast cofnął rękę.
- Tak, dziękuję, znakomicie - mruknęła Gena.
Następnie przymierzyła granatową minispódniczkę. Ekspedientka dobrała do niej błękitną bluzeczkę. Gena wyłoniła się na bosaka z przymierzalni i przyjrzała się sobie krytycznie w lustrze. - Nie wiem. Coś mi tu nie pasuje. A ty, co o tym sądzisz?
Pomyślał sobie, że ma przed oczami jeden z bardziej erotycznych obrazków, jakie widział w życiu, lecz gdyby powiedział jej o tym, jego podniecenie wzrosłoby jeszcze bardziej.
- Jest niezła.
- Gdyby dopasować do tego odpowiednie buty, proszę pani - wtrąciła asystentka - to całość na pewno na tym zyska. Zaraz przyniosę.
Gena uśmiechnęła się do Jarroda. - To jest zabawne. Cieszę się, że wpadłeś na ten pomysł. Oczywiście, niczego nie kupimy.
- Oczywiście, że nie.
Przez jedwab bluzki widział dokładnie kształt jej piersi, z kuszącymi punkcikami brodawek. Zastanawiał się, jak mogłyby smakować w tym jedwabnym kokonie i pochylił się, by pochwycić jedną z nich ustami.
- Pani buty - młoda dziewczyna wręczyła Genie parę szpilek wiązanych w kostce cienkimi paseczkami. Gena postawiła je na podłodze, wsunęła w nie stopy i pochyliła się, by je zawiązać.
Przed Jarrodem pojawił się w ten sposób znienacka jej uroczy tyłeczek i biedak musiał odstawić kieliszek, bojąc się trzymać go drżącą dłonią. Zadarta minispódniczka odsłoniła w całości jej długie, zgrabne nogi i całą resztę, doprowadzając jego rozgorączkowaną wyobraźnię na skraj wytrzymałości. Pragnął jej jeszcze mocniej niż pierwszego wieczoru u Clanceya. Zaczęło go to wręcz irytować.
Przez następne pół godziny Gena paradowała przed nim w różnych kreacjach, lecz, o dziwo, wszystkie wyglądały bardzo nobliwie. Tymczasem jego pożądanie rosło i rosło. Gena, zaabsorbowana przymierzaniem, przeglądaniem się, wierciła się przed nim, poprawiając na sobie ubrania w nieświadomie prowokujący sposób tak, że biedny Jarrod na ten widok o mało nie oszalał. Gdy w końcu pojawiła się przed nim w skromnym jedwabnym kompleciku barwy bursztynu, warknął: - Bierzemy ten.
- Jarrod, nie życzę sobie, żebyś mi cokolwiek kupował.
- Nie będziemy teraz tego dyskutowali - syknął przez zaciśnięte zęby. Spiorunował wzrokiem ekspedientkę. - Proszę to zapakować.
Gena rzuciła mu zdumione spojrzenie i poszła do przymierzalni. Jarrod był w stanie sam wysiedzieć mniej więcej przez trzydzieści sekund, po czym ruszył w ślad za nią. Otworzył drzwi i stanął w progu. Gena, na wpół rozebrana odwróciła się ze zdziwieniem. Wtedy wszedł głębiej do środka i zamknął za sobą drzwi.
- Jarrod! Nie wolno ci tu przebywać!
- Naprawdę? - jednym krokiem znalazł się tuż obok niej. - A kto tak zarządził? - pocałował ją w odkryte ramię.
- Zapewne ekspedientka czekająca na zewnątrz. Mogę sobie wyobrazić, co teraz myśli.
Zdjął z niej drugą połowę bluzki bursztynowego koloru, aż opadła, zatrzymując się na wysokości pasa. W ten sposób piersi Geny zostały wystawione na jego głodne spojrzenie. Nie dotknął jej jednak. Patrzył tylko i wchłaniał nozdrzami zapach jej rozgrzanego ciała. Piersi Geny wznosiły się stromo, delikatne, * doskonałe w kształcie, brodawki wręcz zachęcały go do zamknięcia na nich ust...
Jarrod zrobił to. Pochylił się i pochwycił wargami jedną jej brodawkę, co wzmogło jedynie jego pożądanie. Po chwili zaczął ssać drugą pierś. Przerwał, gdy jęki Geny zabrzmiały zbyt głośno w małej przymierzalni.
- Nie dbam o to, co pomyśli sobie Myrna, ani o reguły, które są po to, by je łamać. Ma moją platynową kartę kredytową American Ekspress z dwudziestotysięcznym limitem. Nie obraziłaby się nawet, gdybym huśtał się nago na żyrandolu.
- Myślę, że masz rację - powiedziała zduszonym z podniecenia głosem Gena. - To z pewnością jej szczęśliwy dzień.
- A twój? - spytał, całując ją w drugie ramię.
Spojrzała na niego, bezsilna wobec ogarniającego ją pożądania. - Mój również.
Pochylił się ku niej tak, że ich oddechy zmieszały się. - Zwariuję, jeśli tego nie zrobię.
Po czym pocałował ją. Był to oszałamiający pocałunek. Taki, który Gena czuła każdą cząstką samej siebie. To szaleństwo, pomyślała. Nie możemy kochać się w przymierzalni! Nie tu, z czekającą przed drzwiami ekspedientką.
Ale jego usta były takie zaborcze, a ręce takie zuchwałe! Wtem usłyszała Jarroda wypowiadającego jej własne myśli.
- Nie mogę się tu z tobą kochać, ale, Boże! Jakże chciałbym, żebyśmy byli już w domu.
- Nie... nie - zaprotestowała, sama nie wiedząc dlaczego, - Przecież dzisiaj pracuję.
Jarrod odsunął się, patrząc na nią błyszczącymi oczyma. - Nie szkodzi, Geno... I tak będę cię miał... Już wkrótce...
Bar był wyjątkowo przepełniony. Dla Geny wszystko wydawało się dziś przesadne - żądania klientów, podniecenie Clanceya i nawet Rose, która, jej zdaniem, zachowywała się zbyt wyzywająco. Co tego wieczoru powodowało, że czuła się taka podminowana?
Jarrod siedział przy swoim stoliku. Gena zastanawiała się, czy to skutek przewrażliwienia, czy dzisiaj przyglądał się jej rzeczywiście bardziej uważnie niż zwykle?
Cole Garrett przybył kilka minut przed Jarrodem i wyjątkowo zajął miejsce przy barze. Wyglądał nawet bardziej odświętnie niż zazwyczaj i również bacznie się jej przyglądał. Nie, nie! To tylko nerwy, powiedziała sobie Gena. Popołudniowe zakupy niewątpliwie pobudziły ją i musiała nad tym zapanować.
Podeszła do baru, by odebrać zamówienie, mijając po drodze Cole'a. Zaledwie zaszczyciła go spojrzeniem. Nie czuła się dziś na siłach, by wszczynać jakieś uprzejme rozmowy. Nie była jednak zaskoczona, gdy znienacka odezwał się do niej: - Jak się czuje Sugar?
Nie mógł wymyślić niczego lepszego, by ją zatrzymać. Błysk w jego oczach zdradził, że wiedział o tym doskonale.
- Sugar? Czuje się świetnie.
- To wspaniale. Zasługuje przecież na to, by spędzić ostatnie lata w spokoju.
- Ostatnie lata? - nie wytrzymała. - O czym pan u diabła mówi, Cole? Wielki, rudowłosy barman przysunął się w ich stronę zaniepokojony tonem jej głosu. - Wszystko
w porządku, Geno? Gena nie spuszczała wzroku z Cole'a. - Nie jestem, pewna, Josh, ale dam ci znać.
- Jestem obok. Wystarczy zawołać.
Cole uśmiechnął się. - Jest niezwykle opiekuńczy, nieprawdaż? Ale mogę to zrozumieć - pogładził ją po policzku. - Jesteś bardzo piękna. Domyślam się, że wielu mężczyzn ma na ciebie chrapkę. Niemniej, powinnaś wreszcie zrozumieć, Geno, że to ja będę cię miał.
Wiedziała, że mu się podoba, lecz nigdy dotąd nie wyrażał się równie otwarcie. Do dzisiejszego wieczoru nie uważała go za człowieka rzucającego słowa na wiatr. W ułamku sekundy ponownie oszacowała Cole Garretta. Wiedziała, że jest niebezpieczny. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że miał schowanego w rękawie asa i że miało to coś wspólnego z Sugar.
Opierając się nadal jedną ręką o bar, pochyliła się w jego stronę tak, by nikt nie słyszał ich rozmowy.
- Co knujesz w sprawie Sugar? Powiedz mi Cole, muszę to wiedzieć.
- Tak właśnie sądziłem - skłonił się w jej stronę, przybliżając się w ten sposób do niej jeszcze bardziej
- że tak cudnie muszą pachnieć twoje perfumy. Cokolwiek to jest, kupię ci cały galon.
- Jeśli myślisz, że zacznę cię błagać...
- Ty mnie błagasz, cóż za wspaniała perspektywa.
- To się mylisz. Potrafię poradzić sobie z Sugar i wiesz o tym doskonale. Albo sam mi powiesz, o co tu chodzi, albo kończmy tę rozmowę. .
Clancey aż zatańczył ze złości. - Geno! Dania stygną. Szybciej, szybciej!
Cole sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd wizytówkę. Skreślił adres na odwrocie. - Jeśli Sugar nie powiedziała ci tego jeszcze, to z niej tego nie wydobędziesz. Przyjdź do mnie po pracy. Zjemy późną kolację i porozmawiamy.
Gena wzięła wizytówkę i rzuciwszy okiem na adres, schowała ją do kieszeni dżinsów. Z rezerwą odnosiła się do pomysłu złożenia mu samotnej wizyty. Jednak, mimo że powiedziała mu, że jest w stanie dowiedzieć się wszystkiego od Sugar, nie była o tym w pełni przekonana. Nakłonienie Sugar do wyznań nie było wcale łatwe. Cokolwiek zaszło pomiędzy nią a Cole'em, starsza pani wyraźnie unikała rozmów na ten temat.
- Więc?
Gena ujrzała wpatrzone w siebie szare oczy Cole'a.
- Przyjdę.
- Świetnie - uniósł szklankę burbona jakby chciał wznieść toast. - Oczekuję cię z niecierpliwością
- mówiąc to położył na kontuarze trochę pieniędzy i ruszył do wyjścia.
Gena odprowadziła go spojrzeniem. W tym momencie napotkała wzrok Jarroda. Był wyraźnie wściekły. Zupełnie zapomniała, że mógł widzieć całe to zajście z Cole'em. No cóż, nic na to teraz nie poradzi. Jarrod będzie musiał zrozumieć jej postępowanie.
- Geno. Geno! - Clancey wręcz rwał sobie włosy z głowy.
Rose podskoczyła do swego szefa. - Czy mówiłam ci już, że najbardziej biorą mnie tacy narwani faceci? - zaraz po tym mruknęła do Geny: - Mam nadzieję, że zauważyłaś, że przystojniak aż kipi.
- Niestety tak.
- Czy mogę ci jakoś pomóc?
- Nie wiem. Jeszcze się nie zastanawiałam, jak to rozegrać.
- Widziałam jak rozmawiałaś z Cole'em, i muszę ci powiedzieć...
- Wiem, co chcesz mi powiedzieć. Nie musisz mnie przed nim ostrzegać.
- No, moje panie, nasi klienci czekają. Czekają!
Rose odwróciła się i z rozpromienioną twarzą cmoknęła Clanceya w policzek. - Clancey, jesteś taki nabuzowany.
Gena rzuciła się przyjmować zamówienia, naiwnie sądząc, że dalsza zwłoka mogłaby przyprawić dziś Clanceya o zawał.
W dodatku jej wrażenie, że siedzi na beczce z prochem, okazało się słuszne. Gdy mijała stolik Jarroda, ten schwycił ją za rękę. - Siadaj.
- Wiesz przecież, że nie mogę. Jestem w pracy.
- Powiedziałem, siadaj.
Gena podchwyciła spojrzenia klientów z kilku sąsiednich stolików. - Dobrze - szepnęła. - Tylko na momencik, ale nie rób scen.
Jarrod nachylił się w jej stronę tak, że mogła zobaczyć jego zbielałe od wściekłości wargi. - Nie biorę żadnej odpowiedzialności za to, co zrobię, jeśli mi natychmiast nie powiesz, co cię łączy z tym facetem, który siedział przy barze.
- Nic! Po prostu rozmawialiśmy! - odkąd przeniosła się do Dallas, wiedziała, że nie może na nikogo liczyć, a pojawienie się Jarroda tak męczącego z tą swoją zaborczością, nie poprawiło sytuacji. Mimo wszystko oznaki jego zazdrości mile połechtały jej serce. Co się z nią działo?
- Rozmawiałaś z nim stanowczo za długo, jak na grzecznościową pogawędkę. Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Nigdy przedtem nie widziałam cię w takim stanie.
- Przed twoim zniknięciem sam nigdy nie przypuszczałbym, że jestem zdolny do takiej zazdrości - mówił najbardziej łagodnie, jak tylko potrafił, lecz w jego słowach czuło się maskowane napięcie. - Nie cierpię tego uczucia, nie napawa mnie ono szczególną dumą, ale jestem wściekle zazdrosny. Powiesz mi więc, czy nie?
Skinęła głową. - Owszem, powiem, pod warunkiem, że dasz mi słowo, że spróbujesz mnie zrozumieć. Usiadł z powrotem normalnie. - Jeszcze mi niczego nie powiedziałaś, a już mi się to nie podoba.
- Posłuchaj. Ten człowiek, z którym rozmawiałam, nazywa się Cole Garrett i jest właścicielem tutejszej firmy zajmującej się handlem nieruchomościami. Chciał, żebym odwiedziła go dziś po pracy i zamierzam to zrobić.
- Nigdzie nie pójdziesz.
- Jarrod...
- Powiedziałem, nie! - odezwał się, tym razem o wiele głośniej. Uniosła ostrzegawczo palec do ust. - Muszę. On ma pewne informacje, na których mi zależy i...
- Czy uważasz mnie za durnia? To przecież jemu zależy na tobie. Pokręciła głową. - Słuchaj, to dotyczy Sugar.
- A co mnie, do cholery, obchodzi, kogo to dotyczy! Nie chcę cię widzieć w odległości mniejszej niż trzy metry od tego człowieka, nie wspominając nawet o wizycie w jego domu.
Gena z trudem powstrzymała się od śmiechu. Jarrod wydał się jej nagle taki zasadniczy... taki uparty i taki... kochany zarazem! Zareagował jak typowy mężczyzna zakochany po uszy w swojej wybrance. Ta myśl poraziła Ją nagle. On kocha ją naprawdę! Nie mogła zrozumieć, dlaczego ten nagły atak zazdrości upewnił ją w tym bardziej niż fakt, że Jarrod porzucił swoje dotychczasowe życie, by zamieszkać przy niej w Dallas. Ale to jedno stało się dla niej pewne: kochał ją szczerze!
Tu wyłaniała się kolejna komplikacja. Nie bardzo miała odwagę przyznać się przed sobą do swoich własnych uczuć. Wokół niej pojawiło się tyle zagmatwanych spraw, i musiała wszystko jeszcze po kolei przemyśleć. Zanim jednak podejmie jakąkolwiek decyzję, musi dowiedzieć się, jakiego rodzaju kłopoty nękają Sugar.
Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. - Posłuchaj, wróć po prostu do domu i poczekaj na mnie. Wtedy wszystko ci wyjaśnię.
- Zamierzam zostać tu aż do zamknięcia i potem odwieźć cię do domu. Gena westchnęła, zastanawiając się, co powinna zrobić w tej sytuacji.
Rose przycupnęła obok. - Nie oglądaj się, ale Clancey za chwilę wyjdzie z siebie. Wtedy będzie na co popatrzeć!
- Ile jeszcze do końca? - spytała Gena.
- Godzinka, ale ja bym już zamykała interes. Skoczylibyśmy do jakiejś tancbudy. Aż mi się nogi same rwą do tańca. No i co powiesz, przystojniaczku? Nie wybrałbyś się?
- Wspaniały pomysł - stwierdził Jarrod.
- No nie! Jestem zrujnowany! - Krzyczał Clancey, który pędząc w stronę stolika Jarroda, dosłyszał ostatnią wypowiedź. Wszyscy spojrzeli z zainteresowaniem, jak ten pół Irlandczyk, pół Chińczyk przemienia się w pełnokrwistego Indianina, rozpoczynającego taniec wojenny wokół stolika Jarroda, zawodząc przy okazji: - Klienci, klienci, o mój Boże, klienci!
Rose pochyliła się w stronę Geny i Jarroda. - Zdaje się, że doprowadziliśmy dziś Clanceya do skraju wytrzymałości. Biedaczysko. Już czas najwyższy, żebym coś z nim zrobiła. Szczęściem mam jeszcze w zapasie tajną broń.
Gdy Clancey kończył czwarte czy piąte okrążenie ich stolika, Gena już całkiem straciła rachubę, Rose z zimną krwią złapała go w końcu za ramię i szepcząc mu coś do ucha, pociągnęła go w stronę kuchni.
- Ciekawe, co miała na myśli, mówiąc o tajnej broni? - westchnęła obserwująca ich Gena.
- Znając Rose, nie trzeba chyba wyjaśniać - roześmiał się Jarrod. - Co wcale nie zmienia faktu, że będę czekał na ciebie przed wyjściem.
Gena spojrzała na niego uważnie. Jego zaborczość zaczęła naprawdę robić się męcząca, zwłaszcza że kolidowała z jej planami. - Robisz się śmieszny, Jarrodzie. Moja wizyta u Cole'a nie ma nic wspólnego z nami. Jak ci już mówiłam, chodzi o Sugar.
Złożył ręce na piersiach. - Więc zajmiemy się tym wspólnie, jutro. Ale dzisiaj wracasz ze mną do domu.
Odskoczyła wściekła od jego stolika.
- Kelnerka! - zawołał Jarrod. - Proszę mi podać kawę i kawałek ciasta. Gena uśmiechnęła się słodko. - W tej chwili, proszę pana.
Obeszła swój rewir, sprawdzając, czy klienci mają wszystko, czego im potrzeba. Podała Jarrodowi ciasto i kawę, pilnując się, by przy okazji nie wylądować na jego kolanach. Potem udała się do kuchni. Tam zastała Clanceya i Rose. Clancey siedział w kącie z tępym wyrazem twarzy, a Rose gawędziła z czekającym na zamówienia kucharzem. Gdy Gena weszła, Rose odwróciła się w jej stronę.
- Czy wszystko w porządku?
- Nie. Raczej na odwrót. - Spojrzała na Clanceya. - A co z nim?
- Nie przejmuj się. Wszystko pod kontrolą. Obiecuję ci, że w ciągu tygodnia będzie zupełnie nowym człowiekiem.
- To znaczy, że jesteś dyplomowaną cudotwórczynią.
- Dokładnie tak, A czy tobie mogę w czymś pomóc?
- Dziękuję, ale nie. Muszę się tym zająć sama. Po pracy powinnam pojechać do Cole'a Garretta, a Jarrod nie chce mi na to pozwolić. Dobre sobie! Nie pozwoli mi.
- Wiesz, nie chcę wtrącać się w nie swoje sprawy - Rose urwała nagle, chcąc lepiej pozbierać myśli. W końcu uśmiechnęła się szeroko. - Ale, czemu u licha mam tego nie zrobić? Posłuchaj, dziecinko. Tacy faceci, jak ten twój przystojniak nie rodzą się na kamieniu. Na twoim miejscu kazałabym się Cole'owi Garrettowi wypchać z tym jego mercedesem i wróciłabym z Jarrodem do domu.
Gena jęknęła. - Niczego nie rozumiesz. Nie wybieram się do Cole'a z własnej woli. Muszę pójść do niego, żeby zbadać, co on knuje przeciwko Sugar. Mam złe przeczucia.
Rose przypatrywała się Clancey'owi, lecz słowa Geny sprawiły, że jej platynowa główka odwróciła się natychmiast w jej stronę. - Cole sprawia Sugar kłopoty?
- Tak sądzę. Usiłowałam zbadać to tutaj, ale nie chciał mi niczego powiedzieć. Postawił mi warunek, że jeśli chcę się czegoś dowiedzieć, muszę przyjść do niego dziś wieczorem.
Rose zmrużyła swoje czarne oczy. - Wiesz, Cole może być sobie niezwykle sprytny, ale jest takim samym mężczyzną jak wszyscy inni i mogę owinąć go sobie dookoła palca w każdej chwili.
- O czym ty właściwie mówisz?
- Mówię o tym, że ty wrócisz z przystojniakiem do domu, a ja pojadę zamiast ciebie do Cole'a.
- Nie, nie - pokręciła głową Gena. - Nie mogę ci na to pozwolić. A oprócz tego Jarrod musi się nauczyć paru rzeczy. Wciąż mu się wydaje, że może mi rozkazywać.
Rose wzruszyła ramionami, dając w ten sposób do zrozumienia, że nie popiera decyzji Geny i powiedziała: - Dobra, ale gdybyś zmieniła zdanie, to moja oferta jest wciąż aktualna.
Po zamknięciu Gena i Rose wyszły razem. Na chodniku czekał na nie Jarrod. Bez słowa wziął Genę pod rękę i poprowadził w stronę swego samochodu.
Gena z wściekłości zupełnie zapomniała, że Jarrod dowiódł jej swej miłości przed niespełna godziną. Usiłowała wyszarpnąć rękę. - Wybacz, ale nie zamierzam udawać się z tobą dokądkolwiek.
- Owszem, tak - powiedział spokojnie, otwierając drzwiczki i wpychając ją do wnętrza samochodu. - Podwieźć cię, Rose?
- Dzięki, ale udaję się w zupełnie innym kierunku, prawda, Geno? - pochyliła się, opierając jedną rękę o otwarte okno i wyciągając drugą w stronę Geny. Ta z rezygnacją sięgnęła do kieszeni i podała Rose wizytówkę Cole'a.
- Dzięki, Rose. I powodzenia.
Krótką trasę do domu Sugar odbyli w milczeniu i to bardzo odpowiadało Genie. Siedziała przycupnięta na skraju przedniego fotela, usiłując dojść do ładu ze swoimi uczuciami, nie potrafiła się jednak skupić.
Być może nie powinna dać się ponieść uczuciu wrogości, które owładnęło nią tak mocno od dnia, w którym wysłuchała ostatniej woli swego ojca. Teraz nie była już tak samo absolutnie pewna, że to Jarrod podstępem wkradł się w łaski Alexandra. Ona sama, chociaż uwielbiała pracę w sekcji komputerowej, nigdy nie pragnęła samodzielnie kierować firmą. Mimo, że nigdy nie omawiała tej kwestii z ojcem, musiał się chyba tego domyślać.
Ale - wciąż było tu jedno wielkie ale, które kładło się cieniem na całą sprawę - firma prawowicie powinna należeć do niej.
Wszystko to razem było tak zagmatwane, że omal nie jęknęła głośno. Bo przecież, po tym wszystkim, uświadomiła sobie wreszcie, że jednak kocha Jarroda i właściwie to nigdy nie przestała go kochać.
Być może.
Ale, jeśli przyjąć, że mogłaby wspólnie z Jarrodem rozpocząć nowe życie, to musiałaby powiedzieć mu całą prawdę o Sherwoodzkim Towarzystwie Dobroczynnym, i to zanim on sam ją odkryje. Tylko, czy jest szansa, że on to zrozumie, zadawała sobie pytanie, patrząc na przesuwające się za szybą światła latarń. Czy jej wybaczy? Do tej pory podjęła z konta firmy grubo ponad sto tysięcy dolarów. Jakby na to nie patrzeć, wymagało to naprawdę dużo zrozumienia.
Problem polegał na tym, że nie znała Jarroda wystarczająco dobrze, by móc przewidzieć jego reakcję. Przeczuwała jednak, że mógłby zrozumieć jej motywy. Tu wyłaniał się jednak następny problem. Gdyby nawet zrozumiał i wybaczył jej tę defraudację, z pewnością domagałby się, żeby wróciła wraz z nim do Filadelfii, a tam znów rzuciłby się w wir interesów.
Na to jednak nie była przygotowana. Zbytnio ją to przerażało. Bo gdyby tak po powrocie do domu stosunki z Jarrodem nie byłyby już takie jak dawniej? Nie wytrzymałaby tego. W dodatku, wówczas byli tylko kochankami. Tu ich stosunki pogłębiły się. Zaczęli również być przyjaciółmi.
Takie właśnie myśli kłębiły się w jej głowie podczas jazdy. A gdy tylko samochód zatrzymał się przed domem, wypadła z niego jak pocisk i pomknęła w stronę drzwi wejściowych. Nim Jarrod dotarł do wejścia, była już w połowie schodów.
- Poczekaj, Geno! - krzyczał.
Biegła nadal, przeskakując po dwa stopnie naraz. W chwili, gdy usłyszała zbliżające się kroki Jarroda, z ulgą uświadomiła sobie, że Sugar wstrzymuje go, prosząc do siebie.
Zachowałem się jak pierwszy lepszy frajer, pomyślał z niesmakiem Jarrod. Ale, do cholery! Gdy ujrzał ją przysuwającą się do Garretta, omal nie rozniósł lokalu na strzępy.
A może tak właśnie należało postąpić, zastanawiał się. W końcu lepiej byłoby wyładować swoje frustracje na Garretcie i umeblowaniu baru niż na Genie. Zamiast tego znów postawił stosunki pomiędzy nimi na ostrzu noża. Mógłby sobie wręcz pogratulować kolejnego sukcesu w tej dziedzinie. W ten sposób znów zaczął oddalać się od Geny. Był jednak skończonym idiotą! Myśl, że zaprzepaścił tę cienką nić porozumienia, które zaczęło od pewnego czasu ich łączyć, przerażała go.
Nerwowo krążył po pokoju. Od śmierci swego ojca przezwyciężył - bo musiał - wiele trudności, nic jednak nie mogło się równać z wysiłkiem włożonym w odzyskanie Geny. Aż dotąd nie uświadamiał sobie, ile znaczyła dla niego. Teraz jednak to wiedział i nie zamierzał z niej rezygnować. Kochał ją teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Powinien coś wymyślić. Musi.
Gena, siedząc przy oknie, owinęła się szczelniej ciepłym szalem. Pod spodem miała jedynie cienką, białą, bawełnianą koszulę nocną, którą nosiła przez całe lato. Ale noce stawały się już coraz chłodniejsze i lekka tkanina nie zapewniała już wystarczająco ciepła, więc Gena z wdzięcznością myślała o Sugar, która dała jej ten szal. Koszula nocna była z kolei prezentem od Rose, która własnoręcznie wyhaftowawszy ją, ofiarowała Genie na początku lata. Gena nie mogła wprost uwierzyć, że Rose potrafiła odnaleźć w sobie wystarczająco dużo cierpliwości przy tej tak żmudnej przecież robocie. Uśmiechnęła się, myśląc o tym, jak nieobliczalną ma przyjaciółkę.
Z pewnego względu widzenia testament jej ojca okazał się dla niej błogosławieństwem. Przecież to tylko dzięki temu poznała tu w Dallas tyle wspaniałych osób: Rose, Sugar, Bertranda, Clanceya, Petera i Bobby'ego. Lista była długa i zdumiewająca.
Najbardziej zdumiewające jednak było to, że wpisał się na nią również Jarrod. Wyraźnie nie doceniła jego uczucia i cierpliwości.
Przez jakiś czas był nieobecny w jej życiu, nagle stał się jego integralną częścią. Jej przyjaciele zaakceptowali go bez zastrzeżeń. Rose flirtowała z nim, Sugar polegała na nim w kwestiach dotyczących napraw domowych, a Bertrand miał z kim wspólnie ponarzekać.
A ona?
Gdy w chwilę potem rozległo się ciche pukanie do drzwi, Gena nie odezwała się. Nie chciała z nikim rozmawiać. Jednak pukanie rozległo się ponownie, tym razem głośniejsze, a potem jeszcze raz i jeszcze. Genie przyszło do głowy, że może to Rose wraca z wieściami od Cole'a.
Wstała z parapetu i otworzyła drzwi, lecz zamiast Rose zobaczyła Jarroda.
Stał oparty o framugę, z rękami schowanymi na plecach. Genie na jego widok aż zaschło w ustach. Zmienił swoje codzienne ubranie na bordowe, welurowe kimono sięgające mu do pół łydki. Ponieważ ręce trzymał z tyłu, kimono rozchylało się u góry, odsłaniając szeroką pierś. Na włoskach lśniły jeszcze kropelki wody, znak, że przed chwilą brał prysznic. W głębi odcinały się ciemnym kolorem brodawki.
Na ten widok ogarnęło ją nieoczekiwanie pożądanie.
- Czy mogę wejść? - spytał Jarrod. - Przychodzę z pokojowymi propozycjami. Gena była tak podekscytowana jego wyglądem, że nie mogła nic z siebie wykrztusić.
Jarrod, biorąc jej milczenie za zgodę, wszedł do pokoju. Nogą zamknął za sobą drzwi. Prześlizgnął wzrokiem po jej kształtach okrytych szalem, zatrzymując spojrzenie na rozsypanych na nim kusząco jej złotych włosach.
Nie wyjmując rąk zza pleców pochylił się i cmoknął ją w policzek. Podnosząc głowę, szepnął: - Jesteś najpiękniejszą kobietą, jakąkolwiek w życiu widziałem.
Pachniał mydłem, czystością i męskością.
- Dziękuję... Bardzo dziękuję... - z trudem przełknęła ślinę. - Mówiłeś coś p pokojowych propozycjach.
Wyjąwszy ręce zza pleców pokazał jej w jednej opakowanie lodów z waflami, a w drugiej łyżeczkę.
- Przyniosłeś tylko jedną łyżeczkę - powiedziała i skuliła się ze wstydu, bo zorientowała się, że palnęła głupstwo.
- Zawsze używaliśmy jednej łyżeczki - zauważył, rozglądając się po pokoju. - Myślałem, że podzielimy się tą jedną, jak przedtem. Gdzie siedziałaś?
- Na... parapecie.
- Nie wygląda na dość szeroki na dwie osoby. Szczerze mówiąc, kozetka też nie wygląda zbyt zachęcająco. Pozostaje nam chyba jedynie łóżko.
- Nie sądzę...
Przerwał jej, unosząc do góry brwi. - Będziemy na nim jedynie siedzieli. Jeśli dojdzie do czegokolwiek, to wyłącznie z twojej inicjatywy.
Może to było głupie z jej strony, ale jego słowa wcale nie wpłynęły na nią uspokajająco. Ale on tymczasem ulokował się już na łóżku. Gena na przekór sobie podeszła jednak do niego. Zamiast usiąść obok wspartego na poduszkach Jarroda, usiadła w poprzek łóżka i przyglądała mu się. Zgodnie z zaleceniami staromodnych podręczników dobrego wychowania, jedną stopę trzymała opartą o podłogę.
Żołądek skurczył się jej: ze strachu, przed tym, co mogło się między nimi wydarzyć, oraz z podniecenia na samą myśl o tym. Odtworzenie starego rytuału miało w tym momencie wyjątkowo intymny wymiar. Podobnie jak ich popołudniowe poczynania.
Kątem oka obserwowała Jarroda. Jeśli nawet ta sytuacja krępowała go, nie okazywał po sobie niczego. Zaczerpnął łyżką dużą porcję lodów i, jak to mieli w zwyczaju, podsunął jej.
- Nie, nie, ty jesz pierwszy - mruknęła. Byle tylko przerwać ten zaklęty krąg rytuału! Jarrod przyjrzał się jej uważnie, po czym nagle wbił z powrotem łyżeczkę w lody. - Wiesz, co?
- Nie, a co? - Uwagę Geny przykuwał w tym momencie wyjątkowo luźny węzeł paska przytrzymujący szlafrok Jarroda. Wyglądał tak, jakby miał się w każdej chwili rozwiązać. A co gorsza, lub może „co lepsza", jak pomyślała, gdy siadał na łóżku, materiał jego szaty podwinął się niepokojąco wysoko. Gena już zapomniała, jak silne i muskularne miał uda. Poczuła się nagle jak sztywna, niedojrzała pannica w łóżku, no, powiedzmy: na łóżku, po raz pierwszy z mężczyzną. Nerwy miała napięte i nagle zorientowała się, że nawet oddycha z trudem.
Niski głos Jarroda sprawił, że podskoczyła nagle.
- Jesteś za daleko. Chciałbym, żebyś usiadła bliżej mnie.
W jednej chwili, korzystając z jej zaskoczenia, otoczył ją nogami. Teraz siedziała po turecku, objęta jego nogami. Bordowy szlafrok rozchylił się, odsłaniając praktycznie wszystko... Gena szybko odwróciła wzrok, lecz wiedziała, że Jarrod pochwycił jej uprzednie spojrzenie...
Powoli, z namaszczeniem, poprawił poły szlafroka, zakrywając się nimi starannie. - Tak jest lepiej. A teraz, powiedz mi, czy jesteś absolutnie pewna, że nie chcesz przyjąć pierwszej łyżeczki?
Na nieszczęście dla spokoju wewnętrznego Geny, gdy Jarrod głębiej oparł się na poduszkach, poły znów rozchyliły się nieprzyzwoicie. - Jestem pewna.
- W porządku. - Wsunął do ust łyżeczkę pełną lodów, a gdy wyjął ją, pozostała na niej jeszcze spora porcja. Podał ją Genie.
Gena wzięła ją i przyjrzała się resztce lodów, które przed chwilą były w ustach Jarroda. Powoli podniosła ją do ust. Zimno lodów spłynęło językiem do gardła i dalej, do żołądka. Nie potrafiło jednak powstrzymać gorąca rozlewającego się po jej ciele.
Rozdział 7
Natychmiast oddała mu łyżeczkę. - Dlaczego to robisz?
- Co? - Połknął następną łyżeczkę lodów. - Pytasz, dlaczego przyszedłem podzielić się z tobą lodami? - Zaczerpnął kolejną porcję lodów. Zamiast podać ją Genie, podsunął ją do jej ust, czekając cierpliwie, aż je otworzy. Karmił ją nimi powoli. Nagła słodycz zdradziła okruszek ciasta zmieszanego z lodami.
Uśmiechnął się. - Dobre, co? Dużo czasu upłynęło od chwili, gdy robiliśmy to po raz ostatni, dziecinko.
Wolałaby, żeby jej tak nie nazywał. Wolałaby również, żeby nie był półnagi. - Nie odpowiedziałeś mi - nalegała.
- Ach, Geno - powiedział smutno. - Pozwól najpierw, że coś ci powiem. Skinęła głową.
- Wiem, że zbłaźniłem się dziś wieczorem - zaczął. - Nie wiem, jak mam cię przepraszać. No więc... - spojrzał jej w oczy i bezradnie wzruszył ramionami. - Przepraszam. Naprawdę nie miałem prawa powstrzymywać cię przed wizytą u Garretta. Zrobiłem to, ponieważ uważałem, że mam do tego prawo... ale nie miałem.
To wyznanie poruszyło ją. Podniosła rękę i dotknęła dłonią jego policzka. - Przecież ci mówiłam. Wybierałam się do Cole'a w sprawie Sugar i to był jedyny prawdziwy powód. Pochwycił jej dłoń i uniósł do ust, delikatnie całując jej wnętrze.
- Wiem. Myślę, że wiedziałem o tym od samego początku, ale jeśli chodzi o ciebie, rzadko kieruję się zdrowym rozsądkiem - nagle roześmiał się. - Masz trochę lodów na policzku.
- Och...
Delikatnie przytrzymał jej rękę, nie pozwalając, by wytarła twarz. Zamiast tego sam pochylił się i zlizał lody z jej policzka. - Czy pamiętasz, jak specjalnie opryskiwaliśmy się lodami? Pociemniałe nagle oczy Geny udzieliły mu twierdzącej odpowiedzi. Po co to wszystko? Pytała sama siebie. Kochała go z obezwładniającą ją siłą. Pragnęła go tak mocno, że zdawało się jej, że chce tego nawet jej krew.
- Jarrodzie... jestem zmęczona walką z tobą. Powoli puścił jej rękę. - Co powiedziałaś?
- Że zmęczyło mnie zwalczanie miłości do ciebie.
Odstawił na bok lody. Ostrożnie zsunął z niej szal, lecz w tym momencie znieruchomiał. - W tej koszuli nocnej wyglądasz tak młodo i niewinnie, że nie śmiem cię dotknąć.
- A więc ją zdejmę - powiedziała i zrobiła to prawie jednocześnie ze słowami.
Koszula nocna zdarta przez głowę frunęła w kąt pokoju. Oddech Jarroda stał się nierówny i przyspieszony. Dla Geny był to najbardziej erotyczny dźwięk na świecie. Czas i przestrzeń zniknęły gdzieś odpędzone nie kończącym się pocałunkiem. Szlafrok Jarroda rozchylił się i mogła napawać się dotknięciem jego męskiej skóry. Dotykali się nawzajem.
Jego ręce błądziły po całym ciele Geny. Były miękkie, pieszczące, zatrzymywały się w znajomych, wrażliwych zakamarkach.
Otoczyły go jej ramiona. Nie pozostał jej dłużny. Położyła się na wznak, przykryta jego ciepłym ciężarem. Było jej tak dobrze, że nie pojmowała wprost, czemu zdecydowała się na to dopiero teraz. A kiedy już odrzuciła rozdzielającą ich dotąd fałszywą dumę, pragnęła tylko jednego: połączyć się z nim.
- Teraz - wyszeptała rozgorączkowana.
- Nie, kochanie, jeszcze nie teraz - odszepnął zmienionym z podniecenia głosem. - Pragnąłem tego tak długo, że chcę się tym podelektować.
Ujął jej pierś i chwilę pieścił ją delikatnie, by wreszcie przywrzeć do niej łapczywymi ustami.
Gdy tylko jego wargi zamknęły się na tężejącej w rozkoszy brodawce, Gena jęknęła. Usta miał wciąż chłodne od lodów, lecz rozgrzewały się szybko. - Och tak, masz rację. Ja również chcę się tobą delektować. Niech trwa to całą noc.
Roześmiał się. - Z odrobinką jedzenia i przerwami na odpoczynek jestem gotów robić to do końca życia.
Przesunął ustami po aksamitnej skórze jej brzucha. Przytrzymując oburącz jej pośladki, koniuszkiem języka zataczał kręgi wokół jej pępka, a potem wpił się weń ustami.
- Chyba umrę z rozkoszy - jęknęła. - To zbyt cudowne, abym mogła znieść więcej.
Bardziej wyczuła jego słowa wibrujące w jej skórze, niż zdołała je dosłyszeć. - Daj się unieść pieszczocie, nie broń się. Dała się więc unosić, aż dotarła prawie pod sam szczyt. Wtedy połączył się z nią i wzniosła się jeszcze wyżej.
Była ciepła, otulona obłokiem, odprężona do tego stopnia, że nie wiedziała, gdzie ma ręce czy nogi. Owszem, czuła dwie ręce i dwie nogi. Nie była jednak pewna, do kogo należą, do niej, czy do Jarroda. A może były to jej ramiona, a jego nogi? Przez chwilę zastanawiała się nad wszelkimi możliwymi kombinacjami, po czym doszła do wniosku, że nie ma to żadnego znaczenia.
Uwielbiała ten odcieleśniony stan, stan bez lęku, stan niezmąconej niczym ciszy.
Chociaż, nie... był też jakiś dźwięk. Nasłuchiwała. Co zakłócało jej spokój, sprowadzając ją z powrotem na ziemię? Co to było?
- Lody się rozpuściły. - Co?
- Roztopione lody spływają ci ze stolika. - Co?
- Obudź się, dziecinko.
Uśmiechnęła się przez sen. Dziecinko. Głos nazywał ją dziecinką. Tylko jeden człowiek mówił do mej „dziecinko". Tym człowiekiem był Jarrod. Człowiek, którego kochała. Człowiek, który ją kochał.
Jego usta zamknęły się delikatnym pocałunkiem na jej wargach. Nie przerywając pocałunku, spytał: - Czy to jest ta sama kobieta, która chciała, żebyśmy kochali się do końca życia?
- To właśnie jest częścią kochania się - odparła, karmiąc się jego oddechem. - Wracam prosto z chmur, śnię, że wciąż jestem w twoich ramionach.
- Nie dam ci już nigdy odejść.
Język Jarroda wsunął się do jej ust tak głęboko, jak tylko mógł sięgnąć. Odczuwał to jak wśliznięcie się do słoika z ciepłym miodem...
Wówczas, choć Gena miała wciąż zamknięte oczy, wszedł w nią, starając się maksymalnie ją wypełnić. W ten sposób chciał stać się jej częścią. Nie mógł znieść myśli o najmniejszej nawet rozłące. Pragnął taki wielki i twardy pozostać w mej na zawsze...
Chciał być jej absolutnie niezbędny.
Chciał tylu rzeczy, lecz Gena zaczęła się pod nim poruszać i nie mógł się już dłużej powstrzymać...
W jakiś czas później Gena usłyszała dźwięk, który zdawał się brzmieć tuż przy jej uchu...
- Te lody strasznie wszystko zabrudziły.
- Co zabrudziło?
- Lody.
Pomyślała, że może powinna otworzyć oczy.
- Ha ha! Już nie śpisz.
- Skąd bierzesz tyle energii? - zaprotestowała. - I o czym ty ciągle mówisz?
- Pamiętasz lody?
- Jak przez mgłę.
Roześmiał się wesoło. - A co w ogóle pamiętasz?
- Ciebie... mnie i... chmury.
- Nie przypominam sobie żadnych chmur.
Otoczyła go ramionami i przyciągnęła do siebie. - Chodź ze mną. Pokażę ci je.
*
Kiedy znów się obudziła, słońce zaglądało do pokoju, a ona leżała sama w łóżku. Poderwała się natychmiast.
- Dzień dobry!
Na dźwięk jego głosu odczuła niesłychaną ulgę. Obejrzała się i obok łóżka ujrzała Jarroda ze ścierką w ręku.
- Co ty wyprawiasz?
- Usiłuję doczyścić ten stolik. Cały się lepi. Lody już zaschły.
- W ten sposób nigdy go nie oczyścisz. Później zniosę stolik do ogródka i spłuczę wężem ogrodowym.
- Czy to aby nie zaszokuje sąsiadów?
- Zaszokuje? Mówisz o mieszkańcach tego domu? Nie żartuj.
- Punkt dla ciebie.
- Wracaj do łóżka.
Zanim zrealizowali jej plan, nadeszła pora lunchu. Jarrod zniósł stolik na dół, a Gena przyzywana przez Rose skręciła na moment do saloniku.
Rose siedziała tam zupełnie samotnie, malując paznokcie na jaskrawo czerwony kolor. Na środku leżały demonstracyjnie porozrzucane części męskiej garderoby. Gena spojrzała na nie ze zdumieniem. Przypominały jej dziwnie to, w co poprzedniego wieczoru ubrany był Cole.
- A to co znowu?
Dołeczek pojawił się na policzku Rose. - Wyzwałam Cole'a na pojedynek w rozbieranego pokera. - Żartujesz?
- Wcale nie. Muszę jednak stwierdzić, że gra beznadziejnie.
- Naprawdę? - podejrzliwie spytała Gena.
- Nie zdjęłam z siebie niczego oprócz sztucznych rzęs - mrugnęła do niej Rose.
- O rany, a czego się dowiedziałaś?
Rose wzruszyła ramionami. - Wygląda na to, że zaproponował Sugar, że odkupi od niej dom. Ta mu odmówiła. I to wszystko. Żadne wielkie co. Gena z ulgą opadła na krzesło. - To dziwne. Miałam uczucie, że sprawa wygląda o wiele poważniej.
- Zaręczam ci, że nie - Rose powachlowała dłonią, by szybciej wysuszyć lakier. - A jak twoje postępy tego wieczora?
Gena wstała i podeszła do okna, przez które mogła zobaczyć Jarroda. - Olbrzymie.
- Czy to twój nocny stolik przystojniak znosił przed chwilą na dół?
- Tak. Zmywa z niego lody.
- Lody, co? A nie próbowaliście nigdy winogron?
- Rose!
- To spróbujcie. O wiele mniej brudzą.
Gena nie mogła się po prostu nie uśmiechnąć. - Czasami zastanawiam się, czy naprawdę jesteś taka zła, jaką udajesz? Rose spojrzała na nią zdumionym wzrokiem. - Zła? Chciałaś zdaje się powiedzieć: dobra.
Najbliższe dni były najszczęśliwszymi w życiu Geny. Jarrod nawet nie wspomniał o powrocie do Filadelfii. Wiedziała jednak, że wciąż codziennie dostaje ekspresem dokumenty z firmy i zajmuje się nimi wtedy, kiedy ona jest u Clanceya. Ale nigdy nawet nie wspomniał o Filadelfii.
W barze również wszystko zaczęło się lepiej układać. Zgodnie z obietnicą Rose, Clancey stał się „nowym człowiekiem". Wyjaśnił się również sekret jej tajnej broni. Okazała się nią młoda, drobna, rudowłosa kelnerka o piegowatej twarzyczce nazywająca się Lotus Blossom. Lotus była pół Irlandką, pół Chinką, o wyglądzie Irlandki. Rose powiedziała, że to małżeństwo było chyba pisane im przez samo niebo i Clancey wyraźnie się z nią zgadzał. Przestał pokrzykiwać na swój personel. Przestał zwracać uwagę na to, czy jego klienci są błyskawicznie obsługiwani czy też nie. Przestał nawet przejmować się tym, czy któryś z nich zamówił dziczyznę. Siedział po prostu z uśmiechem na twarzy i przyglądał się Lotus Blossom...
Gena była zadowolona z niego, a on z niej. Każdego dnia czuła się coraz bardziej odprężona i coraz bardziej pewna swego związku z Jarrodem. Jedyną rzeczą, która kładła się cieniem na wspólnie spędzany czas była tajemnica Geny związana z Sherwoodzkim Towarzystwem Dobroczynnym i R. Hood, jej alter ego. Wciąż jeszcze nie śmiała opowiedzieć o tym Jarrodowi. W końcu nie było nic chwalebnego w jej działalności i zaczęła nawet odczuwać wstręt do siebie samej. Ale poczucie winy było niczym wobec lęku przed utratą Jarroda...
Już wkrótce, obiecywała sobie, już wkrótce wyzna mu wszystko.
Gena poruszyła się z przyjemnością, czując palce Jarroda błądzące między jej nogami, dotykające jej najwrażliwszych miejsc w taki sposób, że po plecach przebiegał jej dreszcz. Wygięła się w jego stronę, pragnąc spotęgować to rozkoszne doznanie.
Ustami przywarł do jej piersi. Wplotła mu palce we włosy, łagodnie przyciągając go do siebie. Niebawem rozpłynie się w ekstazie. Czuła, jak narasta w niej napięcie. Jarrod był również i pod tym względem niezawodny...
Po chwili wszedł w nią i zaczął poruszać się w przód i w tył długimi, powolnymi ruchami. Zagłębiał się w nią coraz bardziej, rozpalając wciąż nowe zakamarki jej ciała, aż wreszcie doprowadził ją do stanu, w którym przywarła do niego w niepohamowanej rozkoszy.
Po dłuższej chwili usłyszała jego szept. - Lubię tu przebywać.
Uniosła głowę i spojrzała na niego w bezgranicznym zdumieniu. - Tu? W moim łóżku? No wiesz!
Przyciągnął ją z powrotem do siebie. - Tak. Tu z tobą w łóżku. Ale również miałem na myśli dom, w którym mieszkamy. Czy pamiętasz, jak pewnego dnia pojechaliśmy nad jezioro i powiedziałaś mi, że dlatego kochasz to miejsce, bo życie tu jest proste, a ludzie uczciwi?
- Pamiętam - oświadczyła tak wówczas, niepomna własnych nieuczciwych czynów. Przerażała ją teraz własna hipokryzja.
- Miałaś rację. Wiele się nauczyłem, mieszkając tutaj. Choćby cenić ludzi, którzy nie są związani ze mną w jakikolwiek sposób, lub posmakować wolniejszego tempa życia.
- Kiedy przybyłeś tu po raz pierwszy, nie wierzyłam, że uda ci się zwolnić tempo.
- Prawdę mówiąc, ja również za bardzo w, to nie wierzyłem. Postanowiłem jednak cię odzyskać i dla tego celu gotów byłem nie tylko na zmianę trybu życia, ale nawet zapisanie duszy diabłu.
- Nie sądzę, żebym była aż tyle warta - powiedziała cichutko Gena.
- Owszem, jesteś. I jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć. Postanowiłem, gdy tylko będziesz gotowa, przekazać ci firmę twojego ojca. Powinna należeć do ciebie od samego początku. Nigdy jej nie chciałem i tak naprawdę to nie potrzebowałem jej.
Szok, jakiego w tym momencie doznała, znalazł odzwierciedlenie w jej głosie. - Nie wiem, co powiedzieć.
- Więc nie mów nic. Przemyśl to najpierw.
Miał jak zwykle rację. Teraz należało sprawę własności firmy Alexander pominąć milczeniem. Rany najlepiej goją się w samotności. Poprawiła się, siadając wygodniej naprzeciw niego.
- Powiedz mi, jak to się dzieje, że jesteś takim szczęściarzem. Zawsze chciałam to wiedzieć. Pasmo sukcesów, które ciągnie się za tobą, jest zdumiewające. Co się za tym kryje?
- Kryje się za tym cale mnóstwo bólu.
- Jak mam to rozumieć? Przerwał na chwilę i poprawił kołdrę.
- Nie wspominałem ci dotąd o mojej rodzinie.
- Zdaje się, że jej nie miałeś.
- Miałem, ale to bolesny dla mnie temat. Moja matka jeszcze żyje. Mieszka w Nowym Jorku, gdzie dorastałem.
Gena spojrzała na niego uważnie.
- Dlaczego nigdy nie odwiedziliśmy jej, dlaczego mi o niej nawet nie wspomniałeś?
- Obawiam się, że nie widuję się z nią dostatecznie często i w pełni przyznaję się do winy. Przebywając tu, miałem mnóstwo czasu na przemyślenia. Gdy tylko unormujemy nasze życie, wybierzemy się do niej na dłużej. Ostatnio telefonowałem do niej kilkakrotnie i opowiadałem jej o tobie.
Propozycja tych odwiedzin zachwyciła Genę, lecz nie była pewna, czy Jarrod usłyszawszy jej wyznanie wciąż będzie chciał przedstawić ją swojej matce. - Kiedy zmarł twój ojciec?
- Popełnił samobójstwo, kiedy miałem czternaście lat.
- Och, Jarrodzie, to straszne.
- Tak. To było straszne. Kompletnie się załamałem. Byłem z nim bardzo zżyty. Mój ojciec był dobrym człowiekiem i wcale na taki los nie zasłużył.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Mój ojciec zajmował się wzornictwem przemysłowym. Był w tym znakomity. Kochał swoje pracę . i mnie również zaraził swoją pasją. Co sobota zabierał mnie ze sobą do fabryki. Chodziłem za nim jak cień. Pamiętam, jaki byłem z niego dumny! - spojrzał na nią i odgarnął jej kosmyk włosów z twarzy.
Nadal jestem z niego dumny. Był wspaniałym ojcem. - Byłby również z ciebie dumny.
- Nie jestem tego wcale pewien. Nie zawsze bywam miły, a wtedy ogarnęła mnie żądza zemsty. - Opowiedz mi o tym.
- Ojciec nie miał za grosz głowy do interesów. Zajmował się tym Ralph, jego wspólnik. Pewnego dnia poczułem się źle i zwolniono mnie wcześniej ze szkoły. Pamiętam, że podjechałem rowerem pod garaż. Był zamknięty, zeskoczyłem więc z roweru i poszedłem otworzyć drzwi. I wtedy usłyszałem pracujący silnik. Uniosłem drzwi i otoczyły mnie kłęby spalin. Podbiegłem do samochodu, otworzyłem drzwiczki... w środku leżał mój ojciec ... nieprzytomny. Wyciągnąłem go na podjazd, mówiąc coś do niego bez przerwy. Nie pamiętam, co wówczas mówiłem. Boże, byłem taki przerażony! Myślę, że usłyszała mnie sąsiadka, bo wybiegła z domu. Pamiętam, jak zaczęła krzyczeć i wrzasnąłem na nią żeby wezwała pogotowie. Zrobiła to i zabrano tatę do szpitala. Niestety, było już za późno.
Sercem była wraz z tamtym, czternastoletnim chłopcem i z tym, dojrzałym już mężczyzną. Chciała przytulić go do siebie, tak by już nikt i nic nie zdołało go skrzywdzić. - Tak mi przykro, Jarrodzie. Dlaczego nigdy mi o tym nie opowiedziałeś?
- Nie mówiłem o tym nikomu. To dla mnie zbyt bolesne. A poza tym nigdy nie czułem się zbyt pewnie przy tobie. Myślę, że do tej pory nie ufałem ci wystarczająco, by o tym mówić.
- A teraz już mi ufasz?
- Tak.
Zamknęła oczy, bowiem nie czuła się godna tego zaufania. Chciała się wręcz zapaść pod ziemię.
- Wkrótce po pogrzebie poznałem przyczynę samobójstwa taty. Jego wspólnik całymi latami okradał firmę z pieniędzy. W końcu, na dwa dni przed terminem płatności zaległych weksli Ralph uciekł z kraju, zabierając ze sobą wszystkie pieniądze i pozostawiając ojca z olbrzymimi długami. Tata nie mógł tego znieść. Przypominał pod pewnymi względami twego ojca, zwłaszcza jeśli chodzi o wspólne dla nich obu oderwanie od realiów życia. W ogóle był bardzo niepraktyczny. Myślę, że właśnie dlatego tak bardzo lgnąłem do twojego ojca. Przypominał mi mojego, był dla mnie czymś w rodzaju namiastki ojca.
Gena czuła, jak ściska się jej żołądek. Nie mogła nic z siebie wykrztusić. Mogła jedynie słuchać.
- Mama ogłosiła bankructwo firmy. Musieliśmy sprzedać wszystko. Przeprowadziliśmy się do jej siostry. Odsunęliśmy się z matką od siebie, w różny sposób znosząc nasze cierpienie. Od tej chwili w moim życiu zmieniło się wszystko. Najpierw w szkole musiałem być najlepszy, by zdobyć stypendium. Potem na studiach w ten sam sposób wywalczyłem sobie kolejne stypendia w klasie biznesu i wzornictwa. Potem założyłem własny interes i powoli odbudowałem firmę ojca i powiększyłem ją. Ale wciąż wszystkiego było mi mało. Przez całe lata śledziłem Ralpha. Z początku schronił się w Ameryce Południowej i nie mogłem nic mu zrobić. Ale przed pięciu laty popełnił kapitalne głupstwo i to pozwoliło mi dopełnić mej zemsty. Wrócił do kraju pod fałszywym nazwiskiem. Dopadłem go. Teraz długo nie wyjdzie z więzienia.
Chłód w głosie Jarroda zmroził Genę.
- Ojciec zaufał Ralphowi, a ten go zdradził - dokończył Jarrod i umilkł na dłuższą chwilę. Gdy odezwał się ponownie, mówił już o wiele lżejszym tonem: - Wiesz już teraz, dlaczego tak wysoko cenię sobie uczciwość. I dlaczego nikomu nie pozwolę wyciągnąć ręki po moją własność.
Wszystko jest kwestią zaufania, pomyślała Gena. Własny ojciec nie ufał jej dostatecznie, by powierzyć jej kierowanie firmą. Ona sama nie ufała Jarrodowi ani jego miłości do niej. A teraz Jarrod zaufał jej na tyle, by opowiedzieć jej o samobójstwie swojego ojca, co było dla niego wciąż bolącą raną. Zaufał jej, chociaż nie powinien! Zdradziła go przecież.
Rozdział 8
Dzień Dziękczynienia był słoneczny i pogodny. W domu Sugar panowało wielkie poruszenie.
W saloniku, gdzie wesoło płonął kominek, zestawiono stoły. Gena i Rose przykryły je obrusami, a Sugar wyjęła z tej okazji srebra i porcelanę. Bertrand zajął się przygotowaniem dekoracji według własnego projektu, składającego się ze świec powtykanych w tykwy i otoczonych miniaturowymi dyniami.
Mieszkańcy pensjonatu niecierpliwie wyglądali gości, których przybycie witano mnóstwem achów i ochów.
Każdy gość przyniósł ze sobą jakieś danie, stanowiące jego wkład w przyjęcie. Zgodnie z oczekiwaniami Clancey przygotował dziczyznę z rusztu, co zresztą nie wzbudziło szczególnego entuzjazmu, ponieważ Jarrod zaserwował dwa indyki, upieczone w nowiutkim prodiżu. Gena przyrządziła parę salaterek z dodatkami do indyków. Chcąc sprawić przyjemność Jarrodowi włożyła jedwabny komplecik w kolorze bursztynu, ten, który dostała od niego przed paroma dniami. Sugar przygotowała galaretkę z owocami, przyozdobioną obficie bitą śmietaną. Oprócz tego podała również półmisek słodkich patatów w zalewie alkoholowej, przyozdobionych kruszonym ciastem.
Rodzina Bobby'ego przyniosła placki z jabłkami i dynią. Gena przez dłuższą chwilę przyglądała się dziwnym figurom z kremu zdobiącym placki, aż wreszcie odgadła, że to był osobisty wkład pracy i inwencja artystyczna chłopca.
Peter przybył z matką i siostrą, dźwigając pyszną sałatkę jarzynową. Gena po raz pierwszy spotkała matkę Petera i gdy ta z dumą opowiadała o swojej nowej pracy, łza zakręciła się Genie w oku.
Rose po raz kolejny zadziwiła Genę, składając na stole rządek pięknie wypieczonych chlebków. Z okazji przyjęcia włożyła na siebie wreszcie coś innego niż koszulkę i dżinsy. Była to sukienka z surowego jedwabiu z zaszewkami podkreślającymi jej zgrabną talię. Dla zabawy przypięła sobie znaczek informujący, że przyjaźni się z indykami.
Bertrand, nie przypuszczając, że rodzina Bobby'ego przyniesie ciasto, upiekł angielski biszkopt nasączony alkoholem, z kremem i owocami.
Lotus Blossom, która wyglądała niezwykle irlandzko w zielonej sukni z pięknym koronkowym kołnierzykiem, zbladła na ten widok. Ona sama przyniosła ingrediencje do przygotowania kawy po irlandzku, z Jameson's Irish Whiskey włącznie.
Bertrand, wystrojony w granatową dwurzędową marynarkę, apaszkę i harmonizujące z całością spodnie, nie stracił kontenansu. - Podamy to razem. To będzie nasz wkład w naprawę stosunków irlandzko - angielskich.
- Nie zapominajmy o Chińczykach - dodał Clancey, stojący obok Lotus.
Sugar, ubrana w różowe spodnie torreadora zbliżone kolorem do jej włosów zaklaskała w dłonie. - Obiad gotów. Proszę wszystkich do stołu.
Pośród śmiechów i rozmów udało się wreszcie rozlokować wszystkich przy stole. Bobby odmówił modlitwę.
Słuchając chłopca, składającego podziękowania Bogu, Gena pozbyła się wyrzutów sumienia, że dała jego rodzicom pieniądze na operację. Gdyby tego nie zrobiła, nie stałby teraz pośród nich, taki radosny i podniecony.
Zerknęła poprzez stół na Petera. Pochyliwszy głowę złożył ręce do modlitwy. Po raz pierwszy odkąd go poznała, sprawiał wrażenie rozluźnionego i szczęśliwego. Wcześniej zwierzył się Genie, że poznał wspaniałą dziewczynę. Wzrok mu płonął, gdy o tym mówił. Dzięki temu, że matka zaczęła regularnie zarabiać, spadło mu z ramion olbrzymie brzemię.
Nie, pomyślała Gena, wcale nie powinnam mieć wyrzutów sumienia. Było jej jedynie przykro, że pieniądze przeznaczone na pomoc zdobyte zostały w nieuczciwy sposób, co zapewne, niemile rozczaruje Jarroda. Doszła jednak do wniosku, że im dłużej będzie zwlekała z wyznaniem mu prawdy, tym większą krzywdę mu wyrządzi. Dzisiaj, postanowiła, wyzna mu wszystko i poniesie konsekwencje swoich czynów.
Bobby dokończył modlitwy i natychmiast salonik wypełnił się wesołym gwarem i szczękiem nakryć.
Bertrand złożył ręce w zachwycie. - Dziękczynienie jest moim ulubionym amerykańskim świętem - zwrócił się do Jarroda - muszę ci jednak wyznać, że nie potrafiłem wczuć się w atmosferę obchodów Czwartego Lipca.
- Zawsze zastanawiało mnie, w jaki sposób emerytowany angielski aktor trafił do Dallas - odparł ten, przekrzykując panujący wokół zgiełk.
- Ach, tu dopiero zaczyna się cała opowieść. Przed paru laty nasza trupa teatralna wyjechała do kolonii. Przedsięwzięliśmy turę po Stanach. Niestety, grupa była pośledniego sortu. Nasza, to znaczy ich reputacja szybko się rozeszła i przedstawienia odwołano. Znalazłem się nagle w Topeka - tu Bertrand zwrócił się do siedzącej po jego lewej stronie matki Bobby'ego. - Moja droga, czy była pani kiedykolwiek w Topeka?
Pokręciła przecząco głową.
- A zatem, po sprawdzeniu resztek pieniędzy, zorientowałem się, że wystarczy mi na bilet do Cedar Rapids w stanie Iowa lub do Dallas w Teksasie.
- Ale dlaczego wybrał pan akurat Dallas? - spytała matka Bobby'ego.
- To świetne pytanie. Sam je sobie nieraz zadaję.
- Założy się, że chciał pan poznać miejsce, w którym urodził się J. R. Ewing - powiedział Bobby, kurczowo ściskający półmisek z przybraniem.
- Nigdy o kimś takim nie słyszałem, mój chłopcze. Muszę jednak przyznać, że od czasu do czasu lubiłem oglądać filmy z Johnem Wayne'em i wiedziałem co nieco o Alamo w Teksasie. Reasumując, Dallas wyglądało o wiele bardziej zachęcająco i wygrało konkurencję z Cedar Rapids.
- I dobrze się stało - rozpromieniona Sugar zwróciła się do Bertranda. - Tak utalentowanej osobie możemy rzeczywiście wiele wybaczyć.
- Bobby! - rozległ się głos ojca chłopca. - Chyba wystarczy. Jeżeli zdołasz zjeść to wszystko, co zgarnąłeś sobie na talerz, to będziemy musieli toczyć cię do domu niczym beczułkę.
Białe brwi Bertranda uniosły się w zdumieniu. - Wybaczyć mi? A cóż takiego, droga pani?
- To, że jest pan Anglikiem, rzecz jasna - z rozbrajającym uśmiechem odparła Sugar, po czym zwracając się do Bobby'ego dodała: - Widzisz, powinniśmy być naprawdę wdzięczni Anglikom za to, że tak źle obeszli się z biednymi purytanami. Inaczej nie mielibyśmy Święta Dziękczynienia.
- Byli niestety tak okropnie nudni, że pozbyliśmy się ich z przyjemnością.
- Zawsze z przyjemnością myślałam, że coś w tym musi być. W końcu purytanie byli naszymi przodkami, nieprawdaż? - odezwała się Rose.
Sugar zignorowała jej wypowiedz i dalej pouczała chłopca. - Odzież na grzbiecie to było wszystko co purytanie przywieźli ze sobą. Musieli sami uprawiać i wyhodować sobie to, co chcieli zjeść.
Bertrand połknął kawałek indyka. - Gdyby nie byli tacy głupi, to zamówiliby sobie dostawę z najbliższego supermarketu.
- Wcale nie byli głupi - zaprotestowała Sugar. - Ta byli niezwykle romantyczni ludzie. Kapitan John Smith zakochał się w pięknej indiańskiej księżniczce Pocahontas tylko dlatego, że nauczyła go łowić ryby.
- Czy to aby naukowo udowodnione? - spytał Jarrod, z trudem hamując śmiech. Gena trąciła go pod stołem.
- Indianie, juhu! - krzyknął uradowany Bobby.
- Zawsze zastanawiałam się, czy wyraz "juhu" nie jest przypadkiem indiańskiego pochodzenia - rzuciła w przestrzeń Rose, usiłując w ten sposób wybawić Sugar z kłopotliwej sytuacji, ta jednak ciągnęła niestrudzenie:
- Ojciec Pocahontas chciał zabić za to kapitana Smitha, lecz gdy ta się o tym dowiedziała, rzekła mu...
- Nie, po tysiąckroć nie! - zaintonował dramatycznym tonem Bertrand.
Sugar spiorunowała go wzrokiem. - Powiedziała zupełnie coś innego, a mianowicie: „Nie waż się, by twemu przyszłemu zięciowi spadł z głowy włosek".
Jarrod roześmiał się, lecz Sugar nie zwróciła na to uwagi. - Potem pobrali się i pojechali do Anglii, gdzie zostali przyjęci przez królową i żyli długo i szczęśliwie.
Gena odwróciwszy się w stronę Jarroda, nakreśliła mu na czole kółko, dając w ten sposób do zrozumienia, że zupełnie oszalał. Sama krztusiła się ze śmiechu. Postanowiła jednak sprostować te rewelacje, przynajmniej ze względu na chłopca: - To chyba niezupełnie tak było. Przede wszystkim John Smith dotarł nie do Massachusetts, a do Wirginii.
Rose pokiwała głową. - Przykro mi to powiedzieć, ale Pocahontas uratowała życie Johnowi Smithowi na kilka lat przed przybyciem Ojców Pielgrzymów.
- Co za różnica? - żachnęła się Sugar. - Przecież to taka romantyczna historia.
- Wiesz, Sugar, nie chciałabym cię rozczarować - powiedziała Gena. - Ale oni nigdy się nie pobrali. Pocahontas wyszła za kogoś innego.
- Ha! Mam może w to uwierzyć? Niby dlaczego taka wrażliwa dziewczyna miałaby zrezygnować z tak przystojnego mężczyzny?
Rose nadstawiła bacznie ucha. - Przystojny? A skąd wiesz, że był przystojny?
Sugar pomachała widelcem. - Jestem przekonana o tym, że był. Przeczuwam, że musiał być podobny do Tyrona Powera.
Bertrand wycelował w nią swój długi nos. - Obawiam się, że pomieszały się pani różne filmy. Bobby przełknął tymczasem kolejną porcję jedzenia i mógł włączyć się do rozmowy. - Ale jak to było z Indianami?
- Nauczyli Pielgrzymów, uprawiać ziemię - wyjaśniła Gena.
Rose zatrzepotała sztucznymi rzęsami. - To musiało być bardzo zabawne mieć za nauczycieli dobrze zbudowanych, półnagich dzikusów.
Gena postanowiła wyjaśnić chłopcu wszystko. - Żeby uczcić pierwsze zbiory, Pielgrzymi zaprosili półnagich dzikusów, to znaczy Indian, na ucztę.
Jarrod nachylił się ku niej i szepnął jej do uszka: - Jeśli fascynują cię dobrze zbudowani półnadzy dzicy, to chętnie służę ci tej nocy.
Wkrótce Bertrand i Sugar pogodzili się i dzień upłynął wesoło. Późnym popołudniem Jarrod, Gena, Rose, Peter, jego siostra i Bobby z tatą zagrali w piłkę. W ciągu dnia wszyscy objadali się wielokrotnie i przysięgali potem, że tym razem jedzą już po raz ostatni.
Wieczorem Gena usiadła przed toaletką i zaczęła szczotkować włosy długimi, mocnymi pociągnięciami, gdy nagle w lustrze zobaczyła odbicie Jarroda. Leżał wygodnie rozparty na jej łóżku. Od przygody z roztopionymi lodami spędzał każdą noc w jej pokoju.
Zaczęła w myślach układać wstęp do tego, co zamierzała mu powiedzieć, gdy usłyszała jego chichot i w lustrze zobaczyła, że skręca się ze śmiechu. - Chciałbym usłyszeć opowieść Sugar o Bożym Narodzeniu.
- Sugar ma własne wizje wielu rzeczy - odparła Gena, schylając się po szczotkę, która wypadła jej z ręki. Gdy ponownie zaczęła szczotkować włosy, uświadomiła sobie, że Jarroda najprawdopodobniej nie będzie z nimi na Święta i to niezależnie od tego, co teraz od niej usłyszy.
- Bobby staje się prawdziwym piłkarzem - odbicie Jarroda uśmiechnęło się do niej z satysfakcją. - Jego tata podziękował mi, że poświęciłem chłopcu tak dużo czasu, trenując z nim właściwie codziennie. Zdaje się, że on sam dużo pracował po godzinach, żeby zasłużyć na awans. Dostał go wreszcie przedwczoraj. Czy to nie wspaniale?
- Niewątpliwie - odrzekła Gena, troszkę bardziej pewna, że reakcja Jarroda na jej wyznanie o Sherwoodzkim Towarzystwie Dobroczynnym powinna być po jej myśli. Taką przynajmniej miała nadzieję...
- Bobby jest wspaniałym chłopcem. Cieszyła mnie każda spędzona z nim chwila. Niemal żałuję, że teraz będzie się nim zajmował ojciec. Gena! Ty mnie wcale nie słuchasz! - poduszka trafiła ją w czubek głowy.
Odwróciła się. - Przecież cię słucham.
- Nie sądzę - roześmiał się. - Widocznie nie powinnaś jadać tyle indyka.
Odłożyła szczotkę. Żołądek miała ściśnięty ze zdenerwowania, ale godzina szczerości właśnie wybiła, Nabrała tchu. - Muszę ci o czymś opowiedzieć.
- Więc podejdź tu bliżej, bo i ja mam ci coś do powiedzenia.
Ociągała się, więc posadził ją przemocą na łóżku. - Najpierw ja. Muszę ci coś powiedzieć, chociaż wzdragam się przed tym. Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Ty się wzdragasz powiedzieć mi o czymś? Co to takiego?
- Rano muszę polecieć do Filadelfii. Pewien książę z Arabii Saudyjskiej, z którym od pewnego czasu prowadzę interesy, właśnie przyleciał. Chce się ze mną zobaczyć. Kontrakt zawarty z nim może znacząco wpłynąć na nasz roczny bilans.
Rozczarowanie odmalowało się na twarzy Geny. Wiedziała, że może nastąpić to w każdej chwili, niemniej jednak, gdy już do tego doszło, bardzo ją to poruszyło. - Od kiedy o tym wiesz?
- Od wczoraj. Nie chciałem ci o tym mówić wcześniej, żeby nie popsuć ci dzisiejszej zabawy. Rozumiała to doskonale. Sama również nie spieszyła się ze złymi wieściami. - Na jak długo wyjeżdżasz?
- To tylko kilka dni. Jeśli spotkam się jutro po południu z księciem, to w czasie weekendu odbędę naradę z moim personelem i przeprowadzę niezbędne korekty.
Podniecenie w jego głosie nie uszło uwagi Geny. - Brak ci tamtego życia, prawda, Jarrod?
- To prawda. Nie będę cię okłamywał. Ale czas, który spędziłem tutaj, był równie cudowny - mówiąc to, pocałował ją. - Zbliżyliśmy się do siebie bardziej, niż nawet śmiałem przypuszczać. Ból, którego doświadczyliśmy oboje po śmierci twojego ojca, zamienił się w trwałą, wspaniałą miłość.
Pogładziła dłońmi jego twarz. - Nie wspomniałeś, że chcesz tam wrócić na stałe.
- Bez ciebie nie wrócę.
- Nawet mnie o to nie poprosiłeś.
- Gdy będziesz gotowa, powiesz mi o tym sama. Aż do tej chwili będę tu na ciebie czekał.
- Bardzo się zmieniłeś.
- Bo nauczyłem się, co jest w życiu ważne. Uczenie dziecka, drobne naprawy w domu wdowy, żarty z przyjaciółmi, noszenie dżinsów...
- Dżinsów?
- ... i słodkie, powolne kochanie się z jedyną istniejącą dla mnie na świecie kobietą. Raz jeszcze ich usta złączyły się w pocałunku, który zachwiał niewzruszonym postanowieniem Geny. Należy mu się ta noc, pomyślała, przyzna mu się później.
Gena obudziła się. Odruchowo sięgnęła na drugą połowę łóżka, ale napotkała tylko pustkę, świadczącą o tym, że Jarrod już wyjechał.
Wtuliła twarz w poduszkę. Musi jakoś poradzić sobie z samotnością. W końcu nie będzie go tylko przez parę dni. Bardziej bolało ją to, że nie zdołała wyjawić mu swojej tajemnicy. Nie poprawiało to jej samooceny.
Po zastanowieniu doszła jednak do wniosku, że ubiegła noc niespecjalnie nadawała się do tego rodzaju wyznań. Opowiadanie mu o defraudacji, tuż przed odlotem, nie wydawało się jej specjalnie fair.
Pozostawało jej jedynie czekać i przygotować się do tej rozmowy, która nieodwołalnie musi nastąpić po jego powrocie. A do tego czasu poprzysięgła sobie, że nie tknie już ani centa z konta Alexander Manufacturing.
Pod nieobecność Jarroda Gena miała mnóstwo zajęć. W sobotę wieczorem Clancey wcześniej zamknął bar i wszyscy zajęli się przygotowywaniem świątecznych dekoracji. Odbywało się to wszystko w ostatniej chwili, z inicjatywy Lotus Blossom, i Clancey wręcz zdumiał się, że nigdy przedtem tego nie robił.
Gena powinna domyślić się, że Clancey kupi ozdoby na jakiejś wyprzedaży. Nic jednak nie mogło pomóc sztucznej choince, która była tak wiekowa, że prawie zupełnie wyłysiała z plastikowych igiełek. Rose krytycznie obejrzała choinkę i zauważyła, że w każdej chwili mogą jej opaść pozostałe igły, ale Lotus Blossom orzekła, że jest to najpiękniejsza choinka, jaką w życiu widziała, zaniosły ją więc na zaplecze i spryskały zieloną farbą. Clancey z kolei był zachwycony wielkim plastikowym Świętym Mikołajem i upierał się, że postawi go obok choinki. Mikołaj miał zamontowaną wewnątrz żarówkę i świecił po wetknięciu wtyczki w kontakt, a w dodatku machał jedną ręką. Wyglądało to bardzo ładnie. Ponieważ jednak trzon choinki był nieco wygięty, wspierała się przeto na Mikołaju i wszystko razem tworzyło dość dziwną scenkę rodzajową. Rose i Gena udawały, że tego nie widzą.
Zanim dokończyły dekorowania sali, zrobiło się już dosyć późno. Clancey poczęstował wszystkich ajerkoniakiem własnej roboty, który Gena wzmocniła pokaźną porcją ciemnego rumu. Wszyscy byli w doskonałych humorach, sami nie wiedząc czemu. Gena ryknęła śmiechem na widok Cole'a, który wetknął głowę przez drzwi i ujrzawszy Rose natychmiast zrejterował.
- Gdyby miał wąsy, przyciąłby je sobie drzwiami - mruknęła Rose.
Wreszcie wszystko było już gotowe i wszyscy jednogłośnie orzekli, że bar prezentował się wspaniale jak nigdy. Clancey zdobył gdzieś, „okazyjnie", świecidełka i poprzyczepiał je, gdzie się tylko dało. Rose pomalowała nos jednej z jelenich głów czerwonym lakierem do paznokci, a pozostałe świecidełka upięto wokół baru tak, że przypominał odpustową strzelnicę.
Gena spojrzała na zegarek. - Muszę już lecieć. Jarrod obiecał, że zadzwoni do mnie wieczorem.
- Pędź już, kochanie - powiedziała Rose, rozsypując resztę ozdóbek pomiędzy Clanceya i Petera. - Powiedz swojemu przystojniakowi, żeby się pospieszył. Bez niego zrobiło się okropnie smutno.
- Przekażę mu to.
Gena wyszła z baru, nucąc pod nosem. Była odrobineczkę wstawiona, ale miała nadzieję, że otrzeźwi ją chłodne wieczorne powietrze. Gdy zbliżyła się do domu, spostrzegła zaparkowanego przed podjazdem beżowego mercedesa. Przyjrzała mu się uważnie, ale był to niestety pojazd Cole'a Garretta.
Drzwi frontowe otworzyły się i wyszedł przez nie Cole.
- Gena! Jak to miło ujrzeć cię nareszcie samą. Chciałem porozmawiać z tobą dzisiaj wcześniej, ale postanowiłem to odłożyć na teraz.
- Słucham?
- Przysłanie Rose w zastępstwie nie było najmądrzejszym pomysłem. Powinnaś była przyjść osobiście. Rose jest naprawdę czarująca i niewątpliwie zająłbym się nią. Jednak od chwili, w której ujrzałem cię po raz pierwszy, nie interesują mnie inne kobiety. - Nim Gena zdążyła ochłonąć, dodał: - Teraz jest już prawie za późno.
- Za późno? O czym ty gadasz?
Wyciągnął rękę w stronę jej warkocza. - Porozmawiaj z Sugar. Na pewno ucieszy się na twój widok.
I może - pogłaskał jej warkocz - Może coś się jeszcze da w tej sprawie zrobić.
Gena cofnęła się. - Nie waż się mnie dotykać!
Na twarzy Cole'a pojawił się grymas, który miał imitować uśmiech. - Jeszcze zobaczymy. Nim minie tydzień, będziesz mnie o to prosiła sama. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej podoba mi się ta myśl. Ty, błagająca mnie. Jakie to piękne.
- Cierpisz na nadmiar chorej wyobraźni.
- Zapewniam cię, że nie będzie to wcale takie straszne. Gdyby jednak ta myśl była dla ciebie zbyt odstręczająca, pamiętaj, że to dla dobra Sugar. Dobranoc.
Gena popędziła do domu. Zastukała do drzwi Sugar. Gdy nikt nie odpowiadał, zastukała powtórnie. Zbliżywszy ucho do drzwi, usłyszała szloch. Nie mogła dłużej czekać. Nacisnęła klamkę i weszła do środka. Na sofie szlochała skulona Sugar. Gena w jednej chwili przyklękła obok niej.
- Sugar, na miłość boską, co się stało?
Sugar podniosła głowę, a widok, który ujrzała Gena był wręcz koszmarny. Łzy wyżłobiły koryta w grubym makijażu starszej pani, a czarne krople zmieszanego z nimi tuszu spływały jej po policzkach.
- Geno, co ja teraz zrobię?
Gena, rozejrzawszy się wokół, znalazła pudełko chusteczek i starannie wytarła jej twarz. - Powiedz mi, o co chodzi.
Rose wyjęła jej z ręki czystą chusteczkę. - Sama już nie wiem. Być może nie powinnam tego robić - głośno wytarła nos. - Srodze zawiodłam mojego Texa.
- Uspokój się teraz i powiedz mi dokładnie, co takiego zrobiłaś. I co wspólnego ma z tym Cole Garrett?
Słowa Geny wywołały następną fontannę łez i ta uznała, że pora zastosować mocniejsze środki. Szczęściem wiedziała, gdzie Sugar przechowuje alkohole i nalała starszej pani dobrą miarkę whisky.
- Weź głęboki wdech, wypij to i powiedz mi wreszcie, o co chodzi. Sugar posłusznie wypiła. - Geno, to po prostu straszne!
- Nieważne. Muszę najpierw wiedzieć, co się stało.
- W porządku. Pięć lat temu - Sugar krztusiła się łzami - stwierdziłam, że wydałam już wszystkie pieniądze, jakie pozostawił mi Tex. Sama nie wiem, jak to się stało. Bóg mi świadkiem, że nigdy wiele nie wydawałam - westchnęła rozpaczliwie. - Od czasu do czasu nowa para spodni i to właściwie wszystko. Obawiam się, że większość pieniędzy pochłonęło utrzymanie tego domu.
Gena ze zrozumieniem pokiwała głową.
- No cóż, nie byłam już w stanie opłacać podatku od nieruchomości. Nie mogłam jednak zdobyć się na to, by sprzedać dom, w którym przeżyłam wraz z Texem tyle szczęśliwych chwil. Postanowiłam więc urządzić tu pensjonat. Problem polegał jednak na tym, że i na to me miałam pieniędzy. Wtedy właśnie spotkałam Garretta.
- Czy to on pożyczył ci pieniądze?
Sugar skinęła głową. - Dwadzieścia tysięcy dolarów. Akurat tyle, ile potrzebowałam na remont. Powiedział również, że przez następne pięć lat będzie płacił za mnie ten podatek, bo potrąci to sobie ze swojego. Brzmiało to jak bajka.
- Ale mija właśnie pięć lat i musisz teraz zwrócić mu pieniądze? Czy to o to chodzi? .
- O tak, oszczędzałam przez ten czas. Mam prawie dwadzieścia tysięcy dolarów. No może niezupełnie tyle.
- To świetnie! - Gena poklepała ją po ramieniu. - A więc nie ma sprawy.
- Tak właśnie myślałam, dopóki Cole nie wyprowadził mnie z błędu. Widzisz, oddałam mu dom w zastaw.
- Rozumiem. Oddajesz mu pieniądze i dom znów należy do ciebie, prawda? Niezupełnie - Sugar podała Genie pustą szklaneczkę. - Czy możesz jeszcze mi nalać?
- Nie! Najpierw powiesz mi, jakie były warunki, na których pożyczył ci pieniądze.
- Musiałam podpisać dokument, który stwierdzał, że Cole pożyczył mi dwadzieścia tysięcy dolarów, czyli tyle, ile wówczas wynosiła wartość mojego domu. - Przerwała i podniosła leżący na stoliku dokument. - Masz, przeczytaj sama. Nic z tego nie rozumiem. Cole na pewno się myli. Twierdzi, że jestem mu winna sto pięćdziesiąt tysięcy!
Po raz pierwszy w życiu Gena o mało nie zemdlała. - Co?! - wzięła do ręki dokument i szybko go przejrzała. - O mój Boże! Sugar! Podpisałaś oświadczenie, że po upływie pięciu lat zwrócisz mu równowartość aktualnej ceny domu. A to łajdak! To sukinsyn czystej wody!
Jako handlarz nieruchomościami wiedział, że zmienią się tu ceny terenów. Poszły w górę. Przez ostatnie pięć lat wyremontowano w sąsiedztwie wiele domów...
Oczy Sugar znów wypełniły się łzami. - To on ma rację? Naprawdę jestem mu winna tyle pieniędzy?
Podniosła się, by wziąć sobie jeszcze trochę whisky. Nie zadała sobie trudu, by napełnić szklaneczkę. Wzięła od razu całą butelkę. Gena nie powstrzymywała jej. Najchętniej przyłączyłaby się również, ale wiedziała, że musi zachować jasność umysłu. - Obawiam się, że tak. Możemy oczywiście dokonać własnej wyceny, ale jestem przekonana, że nie będzie większej różnicy. Do jego podłych cech należy dodać i tę, że jest bezwzględny w interesach. Ale czemu na litość boską nie powiedziałaś mi o tym wcześniej? Wspólnie jakoś byśmy sobie z tym poradziły.
- Masz rację, ale wierzyłam, że wszystko się jakoś ułoży.
Gena westchnęła. - Kiedy upływa termin? Ile czasu pozostało ci jeszcze na zdobycie pieniędzy?
- W następny czwartek. To tylko pięć dni. - A ile masz teraz?
- Jedenaście tysięcy czterysta pięćdziesiąt dolarów.
- Mówiłaś przecież, że masz prawie dwadzieścia!
- A to nie jest prawie? Starałam się, jak mogłam, ale miałam też wydatki. Czy pamiętasz, jak musiałyśmy wzywać tego młodego, miłego hydraulika?
- Pamiętam. Policzył ci za trzy ekstra wizyty chyba tylko po to, by móc pogapić się na Rose.
- No nie, jestem przekonana, że nie kazał mi płacić bez powodu - pociągnęła łyk z butelki. - Był taki miły.
Gena wyjęła jej z ręki butelkę i odstawiła na bok. - Sugar! Musisz bardziej realistycznie spojrzeć na świat! Nie jest wcale taki romantyczny, jak ci się zdawało. Hydraulicy zdzierają jak mogą, a ludzie bez skrupułów usiłują cię wykorzystać. Musisz to wreszcie zrozumieć. Nastały ciężkie czasy dla romantyków.
Rzeczywistość bywa bezlitosna.
Sugar opadła na sofę i powiedziała ze smutkiem. - Zawsze wierzyłam, że życie byłoby o wiele piękniejsze, gdyby stale towarzyszył nam odpowiedni podkład muzyczny. Jak w kinie, rozumiesz, prawda? I wtedy łatwiej by nam było znieść nawet takie smutne chwile.
Gena aż jęknęła, czując w sercu współczucie dla Sugar. Po raz pierwszy, od kiedy ją poznała, ta wyglądała naprawdę staro. - Sugar, życie to nie film.
- Wiem, ale czy nie byłoby wtedy o wiele przyjemniej?
- Tak - odparła łagodnie Gena, układając starszą panią na sofie i przykrywając ją pledem z wielbłądziej wełny. - Na pewno tak. A teraz śpij już i nie martw się o nic. Zajmę się wszystkim.
- Dziękuję ci, mam nadzieję, że zasnę - mruknęła starsza pani i natychmiast zamknęła oczy. Gena wyszła spiesznie z jej pokoju i pobiegła do siebie. Jarrod miał dzwonić wieczorem, miała nadzieję, że jutro wróci. Była pewna, że kiedy dowie się, o co chodzi, wesprze finansowo Sugar. Telefon zadzwonił w chwili, gdy otwierała drzwi. Dopadła go przy czwartym dzwonku. - Halo?
- Gena, tak się cieszę że cię zastałem. Jeszcze chwila i musiałbym zrezygnować.
Opadła na łóżko. - Jarrod, jak to dobrze znów cię słyszeć. Chciałabym, żebyś już był ze mną.
- Ja również dziecinko, ale mam dla ciebie niestety złe wieści.
- O, nie!
- Niestety, nie przylecę jutro wieczorem, jak zapowiadałem. Posłuchaj mnie. Natychmiast jadę na lotnisko. Przekazano mi właśnie, że mój samolot jest już gotów do startu. Wynikły nowe okoliczności i muszę polecieć wraz z księciem do Arabii Saudyjskiej. To niestety absolutnie konieczne.
- Ale Jarrodzie...
- Wiem, kochanie, wiem. Wrócę za tydzień. Nawet nie przypuszczasz, jak bardzo cię kocham. Muszę już iść. Pa.
Mając oczy tępo wpatrzone w przeciwległą ścianę, Gena wolno odłożyła słuchawkę. Co ma teraz począć?
Rozdział 9
Nazajutrz była niedziela i Sugar nie zdołała ukryć swego zdenerwowania przed resztą domowników. Wkrótce Rose i Bertrand również zaczęli się głowić nad trapiącym ją problemem. Rose była gotowa wynająć płatnego zabójcę. Bertrand oświadczył, że Cole jest łajdakiem pierwszej klasy i doradzał Sugar wniesienie przeciwko niemu skargi, ale Gena wyjaśniła im, że niezależnie od moralnej kwalifikacji tego postępku, czyn Cole'a był niestety zgodny z prawem. Bertrand i Rose nachmurzyli się, a Gena przez cały dzień rozważała ten problem, roztrząsając go wnikliwie z każdej strony. Mimo rozpaczliwych prób znalezienia innego wyjścia, za każdym razem dochodziła do jedynego możliwego rozwiązania. Przysięgała co prawda już nigdy nie pobierać pieniędzy z konta firmy, ale też nie mogła dopuścić do tego, by Sugar w tak idiotyczny sposób straciła swój dom.
Jarrod ją zrozumie. Musi ją zrozumieć. Ale w nocy zaczęły ją nękać wątpliwości, które nie dały jej długo zasnąć.
Rano podjęła ostateczną decyzję. Wyciągnęła walizeczkę spod łóżka i przygotowała komputer do pracy. W kilka chwil później rozpoczęła swój piracki seans...
Gdy skończyła, usiadła w zadumie na fotelu. To aż nieprawdopodobne, jak w taki prosty sposób można rozwiązać problem nękający Sugar i jednocześnie pogorszyć własną sytuację.
W środę wieczorem w samolocie gdzieś pomiędzy Filadelfią a Dallas, Jarrod wręczył pusty kubek stewardowi. Nie czuł się wcale zmęczony. Załatwił wszystko w Arabii Saudyjskiej i natychmiast złapał samolot do USA. Przespał cały lot do Filadelfii, gdzie zabawił przez czas potrzebny jedynie na przebranie się i wzięcie teczki ze świeżymi dokumentami, którą przygotował mu jego sekretarz.
Wyjrzał przez okno i zobaczył, że słońce chyli się już ku zachodowi. Wiedział, że zanim wylądują i dojedzie do pensjonatu, zapadnie zmrok.
Machinalnie otworzył teczkę, lecz nie zaczął jeszcze czytać. Myślał wciąż o Genie. Nie mógł wprost doczekać się chwili w której ją znów zobaczy. Tym razem nie było jej przy nim zaledwie parę dni, a już nie mógł tego znieść. Od tej pory, jeśli będzie dokądkolwiek wyjeżdżał w interesach, będzie brał ją ze sobą.
Uśmiechnął się do tej myśli. Nauczył się tyle tolerancji i cierpliwości. Uzyskane dzięki temu zbliżenie z Geną było dla niego tak bezcenne, że postanowił nie zwlekać dłużej z decyzją. Jeszcze tej nocy omówi z nią wspólną przyszłość.
Niechętnie zajął się studiowaniem papierów. Sekretarz powiedział mu, że grupa wynajętych przez firmę kontrolerów znalazła coś, co wymaga pewnych wyjaśnień. Wyglądało na to, że znaleźli jakieś nie zaksięgowane operacje finansowe. Gdy zbadano sprawę bliżej, rzecz stała się jeszcze bardziej zagadkowa. Ponieważ wyglądało na to, że przeprowadzał je właśnie Jarrod, poproszono go o wyjaśnienie tej sprawy.
O co u diabła chodziło? Nigdy nie zakładał konta dobroczynnego dla Sherwoodzkiego Towarzystwa Dobroczynnego. Co?!
Wpatrywał się w wyciągi z konta bankowego. Przeglądając je, natrafił na znajome słowo... „Gena". Gena? Wpatrywał się w napis z niedowierzaniem. Jednak wyraźnie napisane było "Gena".
Co to mogło oznaczać? Z drżącym sercem przejrzał raz jeszcze dokumenty i wszystko zrozumiał. Bez żadnych wątpliwości. Podała mu swoje imię, jako klucz na wypadek, gdyby ktoś dokopał się do rachunków Towarzystwa.
Cholera! Oparł głowę o oparcie fotela i zamknął oczy. Cholera!
Umysł Jarroda pracował błyskawicznie. Gena systematycznie podbierała pieniądze z kontrolowanej przez niego firmy, i to posługując się jego nazwiskiem. Powód nie stanowił dla niego zagadki. Sama ucieczka jeszcze jej nie wystarczyła. W swoim pragnieniu zemsty posunęła się jeszcze dalej. Ponieważ czuła się przez niego zdradzona, sama również postąpiła wobec niego w sposób zdradziecki. Gdyby nie wyrywkowa kontrola, nigdy by się tym nie dowiedział. Zastanawiał się, czy chciała mu o tym powiedzieć.
Przecież w ciągu ostatnich tygodni wszystko układało się między nimi wręcz cudownie. A jednak nr nie powiedziała! Bardzo go to zabolało.
Przypomniał sobie nagle, że w noc przed odjazdem miała mu coś ważnego do zakomunikowani A zatem jednak chciała mu powiedzieć!
Otworzył oczy i ponownie spojrzał na wydruk. Przed nim w równych rządkach i kolumnach widniały daty i sumy przeprowadzanych transakcji. Nie było ich wiele. Dwie przeprowadziła, zanim ją odnalazł.
Jedna odbyła się wkrótce po jego przybyciu. A ostatnia... ostatnia data dotyczyła transakcji w dniu, kiedy przebywał w Arabii Saudyjskiej i opiewała na sumę stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów!
Przerażenie nagle przeszyło go zimnym dreszczem. Boże drogi! A jeżeli podjęła tę sumę i znów uciekła?
Nie! Nie mógł dopuścić do siebie takiej myśli. Pragnął jej zaufać. Musiało być na to jakieś wytłumaczenie. A nawet jeśli go nie było, nie dbał o to. Rozumiał, że działała pod wpływem silnych emocji. Tak jak i jego zazdrość, inne emocje również trudno poddają się prawidłom logiki.
Gena wszystko mu powie. Był tego zupełnie pewien. Tymczasem on znajdzie jakieś wytłumaczenie dla kontrolerów. Ci domagali się od niego jedynie wierzytelnej dokumentacji. Zastanowi się nad tym i na pewno potrafi przedstawić im sprawę z zagubioną dokumentacją jako zwykłe niedopatrzenie. To nie powinno nastręczyć mu większych trudności. W ten sposób sekret Geny zostanie ochroniony.
Gdy potwierdzony przez bank czek wysłany przez Sherwoodzkie Towarzystwo Dobroczynne dotarł do rąk Sugar, w domu zapanowało wielkie podniecenie. Bertrand kupił sześć butelek szampana, a Rose przygotowała własną wersję West Texas chili, rodzaj paprykarza, tym razem bez dziczyzny, za to pikantną jak wszyscy diabli.
Gdy Jarrod dotarł do domu, usłyszał muzykę i śmiechy dochodzące z mieszkania Sugar. Ponieważ drzwi były uchylone, wszedł do środka i stanął jak wryty.
Gena i Bertrand tańczyli walca angielskiego, ignorując zupełnie ogłuszające dźwięki „Let's Spend the Night Together" Rolling Stonesów, wydobywające się ze starego radioodbiornika Sugar. Clancey i Lotus Blossom tulili się w kącie pokoju.
Ze swojego miejsca Jarrod mógł również dojrzeć przez otwarte drzwi do jadalni Rose, która stojąc na stole na bosaka, tańczyła taniec brzucha z kieliszkiem szampana na głowie. Nigdzie nie mógł dojrzeć Sugar.
Bertrand, trzymając Genę w ramionach, wykonał szybki obrót, a potem skłon. Długie włosy Geny prawie zamiotły dywan.
Miała na sobie ten jedwabny kostiumik, który jej kupił, i, zdaniem Jarroda, nigdy nie wyglądała piękniej. Zapomniał o krzywdzie, jaką mu wyrządziła, podkradając pieniądze z firmy. Zapomniał o całym świecie. Pragnął jej natychmiast.
Uniesiona w górę przez Bertranda Gena obejrzała się i dostrzegła Jarroda.
- Wróciłeś! Gdy tylko Bertrand postawił ją na ziemi, rzuciła się w objęcia Jarroda. - Tak się cieszę, że cię widzę, myślałam, że będziesz dopiero pod koniec tygodnia.
- Trwało to krócej, niż przypuszczałem.
- Wspaniale! Zdążyłeś w sam raz na przyjęcie.
- Hej! Przystojniaku! - zawołała z jadalni Rose. - Łap kieliszek szampana i dołącz do mnie. Stoły w jadalniach kryją w sobie mnóstwo niewykorzystanych możliwości. Możemy je wspólnie odnaleźć.
- Obawiam się, że może się pode mną załamać. Zejdź lepiej na dół. Rose błysnęła ku niemu swoimi dołeczkami. - Zaraz będę.
- A co właściwie świętujemy? - spytał.
- Lotus Blossom i Clancey zaręczyli się - powiedziała Gena.
- Wspaniale - Jarrod zwrócił się w stronę siedzącej na sofie tulącej się pary. - Moje najlepsze życzenia.
Clancey wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Dziękuję - odparła wdzięcznie Lotus.
- Czy wyznaczyliście już termin ślubu?
- Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że to niebawem nastąpi.
- Mamy jeszcze inne powody - powiedziała Rose, podchodząc do Jarroda i wyciskając mu na policzku potężnego całusa. - Opowiedz mu wszystko, Bertrandzie.
- Podpisałem kontrakt na serię reklamówek dla firmy zielarskiej.
- Widzę, że wreszcie trafiło ci się coś odpowiedniego.
- Nie widzę nic szczególnego w polecaniu komuś ziółek na przeziębienie - westchnął emerytowany aktor. - Lepszy jednak rydz niż nic.
- Lepsze to od pustego żołądka, co? - rzuciła Rose.
- Dokładnie tak.
W drzwiach do kuchni pojawiła się Sugar. - Jarrod! To wspaniale, że wróciłeś! Teraz nasze małe stadko jest znów w komplecie.
- Proszę opowiedzieć mu o pani szczęściu - polecił Bertrand.
Jarrod poczuł nagle, jak stojąca obok niego Gena zesztywniała i nim zwrócił się do Sugar, rzucił jej krótkie spojrzenie.
- Po prostu w to nie uwierzysz, Jarrodzie. O mały włos nie straciłam domu...
- I to przez tego gada Cole'a - wtrąciła Rose.
- Aż nagle zdarzył się cud.
- Cud? - spytał Jarrod. Bobby użył tego samego określenia, opisując sytuację, kiedy jego matka dostała czek na pokrycie jego operacji. Nagle wszystko zaczęło się stawać jasne.
- Byłam mu winna sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Dzisiaj, w przeddzień terminu spłaty, otrzymałam czek na taką właśnie sumę. Odłożyłam też trochę pieniędzy. Teraz już nikt nie zabierze mi domu! Tex byłby taki szczęśliwy! - oczy Sugar napełniły się łzami. - Gdybyż mógł tu być. Ale nie uskarżam się. Mam przecież was.
Rose otoczyła ją ramieniem i uścisnęła. - Oczywiście, złociutka. A gdybyś miała jeszcze jakiś problem, po prostu daj nam znać.
Sugar klepnęła Rose po wyciągniętej dłoni. - Dziękuję. A teraz Jarrodzie musisz koniecznie spróbować chili przyrządzonego przez Rose.
- Zjeżą ci się po nim włoski między palcami - zażartowała Rose.
- Dziękuję bardzo, ale...
- Skoczę do baru po piwo - odezwał się nagle, zrywając się z kanapy, Clancey.
Razem z nim poderwała się Lotus Blossom. - Nigdzie nie pojedziesz. Jesteś zanadto pijany.
- Nie mogę już pić szampana. Chcę Lone Star - nalegał. - Panuję nad sytuacją.
- Nad niczym nie panujesz - powiedziała łagodnie przyszła panna młoda. - Ja poprowadzę.
- Coś wam powiem - odezwał się Jarrod. - Pojadę po to piwo wraz z Geną. Przy okazji przywitamy się na osobności.
- Wspaniały pomysł - Rose aż klasnęła w dłonie. - Bardzo elegancki. Powiedz mi przystojniaku, czy przypadkiem nie masz brata?
- Niestety nie.
- Szkoda wielka.
- Gena?
Uśmiechnęła się. - Zgadzam się z Rose. To wspaniały pomysł. Daj mi klucze Clancey. Za chwilę wrócimy z piwem.
Lotus Blossom wyjęła klucze Clanceyowi z ręki i wręczyła je Jarrodowi. - Dziękuję. Mam nadzieję, że dzięki tobie uda mi się dożyć dnia ślubu.
Clancey założył sobie ręce na ramiona i uśmiechał się niczym brązowa figurka Buddy.
W samochodzie Gena przytuliła się do Jarroda. Mając go znów przy sobie, czuła się bezgranicznie szczęśliwa. Gdy już znaleźli się wewnątrz baru, przywarła do niego z całej siły. W jego objęciach czuła się tak ciepło i bezpiecznie, a Jarrod pożądał tego kontaktu równie mocno jak ona.
Otoczył ją mocnym uściskiem, wtulając twarz w jej włosy. Bar był ciemny, nie licząc neonowych reklam piwa, jedynie w korytarzu świeciło się przyćmione światło. Taka sceneria zapraszała wręcz do uścisków w ciemności. Po chwili jednak Gena odsunęła się nieco. Nic już nie powinno ich dzielić.
- Posłuchaj, muszę ci powiedzieć, skąd wzięły się pieniądze, które otrzymała Sugar.
- Potem, potem - mruknął. Krew w nim wrzała. Nigdy nie pragnął jej bardziej niż w tej właśnie chwili. Jego dłonie wsunęły się pod pasek jej sukienki. Pod spodem miała jedynie majteczki i niecierpliwe palce Jarroda szybko znalazły drogę do oczekującego na nie ciepła i poruszały się tak długo, aż ona zaczęła skręcać się z pożądania.
- Jak to się dzieje, że wiesz, gdzie należy mnie dotykać? - spytała ocierając się delikatnie o niego.
- Ponieważ cię kocham.
Szybkim ruchem zdjął z niej majteczki i podsadził ją na barowy stołek. Odruchowo otoczyła go nogami. Rozpiął górną część jej kostiumu. Tymczasem ona odpięła mu klamrę od spodni. Zdjął tę górną część, a ona rozsunęła mu zamek błyskawiczny i chciwie sięgnęła do wnętrza.
- Jak to się dzieje, że wiesz, gdzie masz mnie dotknąć? - jęknął.
- Ponieważ cię kocham.
- To prawidłowa odpowiedź - mruknął zduszonym głosem, nim zamknął jej usta pocałunkiem. Gena odsunęła głowę.
- A co wygrałam, odpowiadając prawidłowo? - szepnęła.
- Co chciałabyś?
Nie odrywając od niego rąk, pomogła mu delikatnie wejść w siebie i czując, jak wypełnia ją coraz głębiej, jęknęła: - Pragnę tylko tego. Biodra Jarroda zaczęły się poruszać coraz szybciej. Ściskała je mocno.
- Chyba kupię Clanceyowi stół bilardowy - odezwał się wreszcie Jarrod. Gena leżała wyciągnięta obok niego na barze, trzymając głowę wtuloną w jego ramiona. Podejrzewała, że leżąc tak, muszą głupio wyglądać, ale nie przejmowała się tym wcale.
- Stół bilardowy, hm, to brzmi obiecująco.
- Rozszerzająco Nie miałem pojęcia, jakie wąskie bywają barowe kontuary.
- Bo nie po to je zbudowano.
- Nie dodałaś, by się na nich kochać.
- By się na nich kochać.
- Zastanawiam się, czy ktoś już badał popyt na szersze kontuary z tego punktu widzenia.
- Biznesmen w każdym calu.
- Kochanek w każdym calu.
- Popieram.
- Geno.
- Słucham?
- Nie chciałbym cię niepokoić, ale zdaje się, że ktoś stoi koło choinki.
- Co? Ach tak, to Święty Mikołaj. Macha ręką i świeci.
- Macha i świeci. Za długo mnie tu nie było - pocałował ją w czoło. - Czy nie sądzisz, że powinniśmy już wrócić z tym piwem?
- Clancey może zaczekać. Jarrod? - Aha?
- Kocham cię.
- I ja cię kocham.
- Podkradałam pieniądze z firmy - wreszcie to z siebie wyrzuciłam, pomyślała Gena. Przez chwilę panowała cisza, zmącona jedynie biciem ich serc.
- Wiem.
- Chyba nie zrozumiałeś tego, co ci powiedziałam. Kiedy się tu wprowadziłam, byłam na ciebie wściekła i w tym samym czasie spotkałam ludzi rozpaczliwie potrzebujących pomocy.
- Wiem, Geno.
- Ale skąd?
- Wykryli to wynajęci przez firmę kontrolerzy. Znaleźli nie udokumentowane konto Sherwoodzkiego Towarzystwa Dobroczynnego i przekazali mi dokumentację do wyjaśnienia.
Ukryła twarz w dłoniach. - Och, Jarrodzie, tak mi przykro. Chciałam ci to powiedzieć sama. Starałam się przynajmniej.
Odsunął jej dłonie od twarzy. - Wiem. Nie dałem ci tego powiedzieć w Święto Dziękczynienia. Przepraszam.
- Nie, nie przepraszaj! Kiedy opowiedziałeś mi o swoim ojcu, chciałam umrzeć ze wstydu. Bałam się, że potraktujesz to jak kolejną zdradę.
Jarrod pieszczotliwie uszczypnął ją w policzek. - Hej! Między jednym a drugim nie ma żadnego porównania. Nawet mi to w głowie nie powstało.
- Dzięki Bogu. Chcę ci jednak wyjaśnić, żebyś mógł mnie w pełni zrozumieć.
- Myślę, że rozumiem. Byłaś na mnie wściekła.
- Tak, ale to nie wszystko. Nie brałam tych pieniędzy dla siebie. Po raz pierwszy w życiu znalazłam się pośród ludzi potrzebujących pomocy i nie mogłam znieść myśli, że nic nie potrafię na to poradzić.
- Bobby był jednym z nich, prawda?
- Tak, Jarrodzie. Gdybyś widział go przed operacją, nie poznałbyś go potem. Był taki chudziutki i blady. Nie miał siły się bawić. Nie mogłam pozwolić mu umrzeć.
- Trzeba było się ze mną skontaktować. Dałbym ci te pieniądze. Jest coś, o czym i ty musisz się dowiedzieć. Nigdy nie chciałem zawładnąć firmą twojego ojca. Pod twoją nieobecność prowadziłem ją dla ciebie, nie biorąc za to ani grosza.
Gena w ciemności wycierała łzy. - Nie mogłam się wtedy z tobą skontaktować. Byłam zanadto zła i zdezorientowana. Musiałam zastanowić się nad sobą. Ale cieszę się, że mnie w końcu odnalazłeś.
- Nie mogło być inaczej. Jesteśmy przecież sobie przeznaczeni. Pocałowała go delikatnie.
- Czy wybaczysz mi? - spytał Jarrod.
- Co takiego?
- To, że byłem tak głupi i zamiast wszystko ci natychmiast wyjaśnić, pozwoliłem ci uciec, że nie okazałem się w tym momencie godnym twojego zaufania.
- Przestań. To już przeszłość. Nasza przyszłość rozpoczęła się właśnie teraz.
- Właśnie w tej chwili - zgodził się Jarrod, tuląc ją do siebie.
Gdy wracali do domu, spodziewali się, że wszyscy już od dawna śpią. Jednak drzwi do Sugar były nadal otwarte, zajrzeli więc do środka. Wszyscy siedzieli w pokoju. Clancey trzymał na głowie worek z lodem. Sugar bezskutecznie usiłowała otworzyć tubkę z aspiryną. Bertrand przysypiał w fotelu. Rose ustawiała w piramidkę puste kieliszki od szampana. Lotus Blossom gapiła się tępym wzrokiem w kąt pokoju.
- Cześć. Czy już po zabawie?
Bertrand otworzył jedno oko. - Nie jesteśmy o tym całkowicie przekonani. Jarrod i Gena objęci wkroczyli do pokoju.
- Co się stało? - spytała Gena. - Jeśli czekacie na piwo, to mamy je w samochodzie. Clancey poprawił na głowie worek z lodem. - Geno, czy mogłabyś mówić trochę ciszej?
- Czy ktoś wyjaśni nam wreszcie, co się stało?
W tym momencie tubka aspiryny otworzyła się z hukiem. Clancey jęknął. Aspiryna wystrzeliła z tubki i rozsypała się po pokoju. Sugar udało się złapać dwie tabletki. Rose pomachała do nich zza szklanej piramidy.
- Skończył nam się szampan.
- I napoczęliśmy moje zapasy - powiedziała Sugar.
- Nie tylko napoczęliśmy, ale również skończyliśmy - podsumowała Lotus Blossom.
- Powinniśmy wcześniej wrócić - mruknął Jarrod do Geny. Rose potarła czoło dłonią i krytycznie przyjrzała się swemu szklanemu dziełu. - Ale nie słyszeliście jeszcze najlepszego.
- Miło słyszeć, że dobrze się bawiliście - powiedziała, biorąc się pod boki Gena. Miała wrażenie, że ma do czynienia z klasą pełną małych łobuziaków.
Sugar połknęła dwie aspiryny i poszukała następnych. - To by się wam również spodobało. Postanowiliśmy przytrzeć nosa Cole'owi Garrettowi, więc władowaliśmy się do samochodu Rose i pojechaliśmy do niego.
- Nie wiem, czy mam ochotę tego słuchać - mruknął Jarrod. - Zatrudniam wielu prawników, ale obawiam się, że nawet oni nie będą mogli wiele pomóc.
- Jego samochód stał przed domem i Rose włamała się do środka.
- Jak to zrobiłaś? - spytał Jarrod, przyglądając się jej bacznie.
- Ma się te zdolności, kotku.
- I wtedy - kontynuowała Sugar. - Bertrand wziął węża ogrodowego i napełnił jego mercedesa wodą.
- Tak, wodą - odezwał się Bertrand, przyłączając się do rozmowy.
Gena nie mogła wprost uwierzyć własnym uszom. - Napełniliście jego mercedesa wodą?
- Prawie pod sam dach.
Rose dodała jeszcze jeden kieliszek do piramidy. - I wtedy wpuściliśmy przez uchylone okienko szczupaka.
- Szczupaka - zaśmiał się Clancey.
- To był naprawdę wielki szczupak - wykrzyknęła Sugar.
- Skąd, na litość boską wzięliście po nocy żywego szczupaka? - zapytał Jarrod.
Nie zostaliśmy upoważnieni do udzielania pewnych wyjaśnień - oświadczył chłodno Bertrand.
- Co? - Gena musiała przytrzymać się Jarroda.
- Nie mieliśmy klucza - odparła Sugar, wzruszając ramionami.
- Dręczy nas tylko brak aparatu fotograficznego. Nie wiesz przypadkiem, skąd go wziąć?
- A na co wam aparat fotograficzny?
- Chcemy zobaczyć Cole'a otwierającego swój samochód - wyjaśniła Rose. - Dopiero wtedy Sugar wręczy mu czek. To powinno wystarczyć mu na nowy garnitur.
- Musimy przypilnować, żeby nie skrzywdził rybki - powiedziała Sugar. Szklana piramida runęła nagłe. Wszyscy podskoczyli.
- Jazda do łóżek! - zarządziła Gena. - Rano pojadę z Jarrodem i zawiozę mu ten czek, oczywiście gdy już ochłonie po szoku, jakiego dozna na widok samochodu. A po powrocie będziemy mieli wam coś do zakomunikowania.
- Jasne - rzekła Rose. - Wreszcie powiecie nam, że jesteście bardzo bogaci i że te wszystkie „cuda", to wasza sprawka.
- Zgadza się - pokiwała głową Gena.
- W takim razie, będziemy was wzywać na pomoc - oświadczyła Rose i ruszyła w stronę drzwi. Bertrand poderwał się ze swego fotela. Sugar skierowała się w stronę sypialni. Jedynie Clancey i Lotus Blossom spali objęci na sofie.
Jarrod spojrzał na Genę i położył palec na ustach. - Cicho, nie budźmy ich. Po kilku minutach tulili się do siebie w łóżku Geny.
- W jaki sposób Rose cię rozszyfrowała? - spytał.
- Wbrew pozorom jest bardzo inteligentna.
- Jest wspaniała. Oni wszyscy również. Ciężko ci będzie stąd wyjeżdżać, prawda?
- Tak i nie. Cieszę się. że wracam z tobą, ale smutno mi ich opuszczać - zachichotała. - Zobacz zresztą sam, ledwo spuściliśmy ich na chwilę z oka, a ile już zdążyli nabroić.
- Nie martw się. Będziemy nad nimi czuwać. Zatrzymam dla nas ten pokój, żebyśmy mogli często ich odwiedzać.
- Naprawdę? - Gena była szczerze wzruszona tym, że Jarrod pokochał ten pensjonacik równie silnie jak ona.
- Jasne. Przecież przedstawimy nasze dzieci cioci Sugar i cioci Rose. Nigdy dotąd nie wspominał o dzieciach.
- Nie zapominaj o cioci Lotus Blossom.
- Ani o wujkach Bertrandzie i Clanceyu - zachichotał.
- Wiesz, chciałabym utrzymać moją działalność poprzez Sherwoodzkie Towarzystwo Dobroczynne i prowadzić ją nadal. Myślę, że to się da załatwić, nawet mieszkając w Filadelfii.
- Nie musisz mi tego sugerować. Sam już na to wpadłem. Kocham cię, dziecinko.
- Też cię kocham
- Geno?
- Tak?
- Jak myślisz, skąd oni wytrzasnęli tego szczupaka?