Fayrene Preston
Zakochany Robin i jego
wesoła kompania
Rozdział 1
Ukryty w mrocznym wnętrzu swojego samochodu, Jarrod
Saxon obserwował nadchodzącą w jego stronę chodnikiem
Genę DuMont Alexander. Z jednej strony zdawało mu się, że
widział ją zaledwie wczoraj, z drugiej zaś, że od tej pory
minęły już całe lata. W rzeczywistości było to tylko dziesięć
miesięcy. Dziesięć długich miesięcy, odkąd od niego uciekła.
Wstrząs, jaki wywarł na nim jej widok, sprawił, że
wszystkie mięśnie naprężyły mu się aż do bólu.
Zaangażował najlepszych detektywów, żeby ją odnaleźli,
choćby przyszło im przeczesać w tym celu cały kraj. Mimo to,
nim się to udało, upłynęły długie miesiące. Nie było to wcale
spowodowane ich niskimi kwalifikacjami. Po prostu Gena
bardzo dobrze się ukryła. Pewnego dnia detektywi w końcu
zadzwonili jednak z wieścią, że wreszcie wiedzą, gdzie ona
jest. Wciąż pamiętał ulgę, jaką wtedy odczuł. Nie tylko ulgę,
również gniew.
Znajdowali się w jednej z najstarszych dzielnic Dallas, tuż
za rogatkami śródmieścia. Pejzaż miasta widziany zza szyb
samochodu, rysował się niezwykle imponująco na tle nieba.
W
porównaniu
z
betonowo
-
szklaną konstrukcją
charakterystyczną dla nowej zabudowy, ta ulica wyglądała
nieco anachronicznie.
Domy różniły się między sobą wielkością i stylem.
Większe,
dwupiętrowe
sąsiadowały
z
domkami
jednorodzinnymi. Jarrod doszedł do wniosku, że zbudowano
je w latach dwudziestych. Zauważył przy tym, że część
domów była odnowiona, dwa z nich właśnie odmalowywano,
a wszystkie miały naprawdę schludny wygląd.
Obrzucił zdumionym spojrzeniem stary dom, w którym
według przekazanych mu przez detektywów informacji
mieszkała Gena. Któż mógłby podejrzewać, że zamieszka w
małym mieszkanku w takim właśnie miejscu? I w dodatku,
kto by się spodziewał, że będzie zarabiała na życie jako
kelnerka?
Te pytania nasunęły mu się same, ale postanowił nie
zaprzątać sobie nimi głowy. Odnalazł Genę i zabierze ją ze
sobą wieczorem do domu. Tylko to się liczy... Jarrod wytężył
wzrok, by lepiej się jej przyjrzeć. Czy wyglądała na
zatroskaną? Raczej nie. Wydawała się całkiem spokojna, ba
wręcz zadowolona. Jarrod przygryzł wargi. On nie zaznał
spokoju od dziesięciu miesięcy.
Gdy podeszła bliżej, spróbował dopatrzyć się w niej
jakichś zmian. Nie zauważył niczego szczególnego, może
poza strojem. Przedtem ubierała się w jedwabie, nie w
drelichy.
Dżinsy podkreślały długość jej nóg. Pamiętał te szczupłe,
nagie nogi owinięte wokół niego, jej kolana wbijające się w
jego boki, ich splecione ciała.
Dzisiaj splotła swoje pszenicznozłote włosy w warkocz.
Pamiętał doskonale jej włosy, takie delikatne, spływające w
dół, aż do talii. Na wspomnienie tych złotych włosów
owijających i spowijających ich nagie ciała, kiedy się kochali,
w ciemnych oczach Jarroda pojawiły się ogniste błyski.
Ubrana była w zielony podkoszulek, z biegnącym w
poprzek białym napisem, nieczytelnym dla niego z powodu
sporego oddalenia. Z raportu przedłożonego mu przez
detektywów wynikało, że pracuje w barze zwanym „U
Clanceya". Pomyślał sobie, że być może ten podkoszulek jest
częścią jej stroju służbowego. Na myśl o tym, że Gena
DuMont Alexander musi chodzić w stroju służbowym,
powinien się właściwie roześmiać. Gdy od niego uciekła,
pozostawiła trzy szafy pełne szykownych strojów, ale Jarrod
nie dopatrzył się w tym niczego śmiesznego.
Z pleców zwisał jej kremowy sweter typu kardigan,
którego związane z przodu rękawy dyndały na piersiach.
Natychmiast przypomniał sobie kształt jej piersi, tak często
wypełniających mu dłonie, i podświadomie zgiął lekko palce.
A niech ją licho, pomyślał. Jak śmiała od niego uciec!
Szkarłatne i złote liście wirowały po ulicy unoszone
podmuchami wiatru, który strząsał je z gałęzi rosnących tu
dębów wprost na głowę idącej Geny. W świeżym powietrzu
czuć było delikatny zapach chryzantem. Gdy idąc tak,
delektowała
się urokami babiego lata, zaczęła się
podświadomie do siebie uśmiechać. W pewnej chwili
nadepnęła nagle na ostry kamień i uśmiech na jej ustach
zamienił się w grymas bólu. Kamyk uraził ją boleśnie poprzez
cienką podeszwę buta. W końcu to nic nadzwyczajnego,
pomyślała gorzko.
Odkąd zaczęła pracować u Clanceya, nabrała niezwykłego
wręcz szacunku dla kelnerek i w ogóle wszystkich osób,
których praca związana była z ośmiogodzinnym poruszaniem
się na własnych nogach. Kelnerowanie było twardym i
niewdzięcznym zajęciem, do którego jej nogi nie mogły
przywyknąć nawet po upływie dziesięciu miesięcy. Obwiniała
za to swoje „arystokratyczne podbicie", które odziedziczyła po
matce. Nieraz usiłowała wyobrazić sobie, jak bardzo byłaby
ona przerażona, gdyby jeszcze żyła i dowiedziała się, że jej
córka pracuje jako kelnerka w teksaskiej kafejce!
Weszła na dróżkę prowadzącą do jej domu i przystanęła,
by jeszcze raz spojrzeć na ten piękny stary budynek, w którym
czuła się tak bezpiecznie. Jego ceglana fasada była prosta i
skromna, urozmaicona jednak werandą ciągnącą się od
wejścia i zachodzącą aż na jedno skrzydło. Wzdłuż werandy
stały doniczki z paprotkami, z jednej strony zwisała drewniana
huśtawka. Gena podejrzewała, że wiele osób patrzących na
dom uznałoby go, że jest dość nędzny i podniszczony. Dla niej
jednak ten ceglany budyneczek w stylu wiktoriańskim był
pewnym i wygodnym schronieniem.
Wspięła się na schodki i otworzywszy oszklone drzwi,
ruszyła przez wyłożony dębową klepką przedpokój.
Właścicielka, pani Sugar Macintosh, wysunęła głowę
przez uchylone drzwi swojego pokoju. - O Boże, Geno, to ty!
Gena mimowolnie uśmiechnęła się, nie zważając na swoją
obolałą nogę, bowiem taki właśnie wpływ wywierała Sugar na
ludzi. Miała brązowe oczy, którymi bez przerwy mrugała i
kwadratową twarz, pokrytą olbrzymią ilością pudru i różu,
przyzwyczajenie z czasów, gdy grata w teatrze. Gena
wielokrotnie próbowała ustalić wiek Sugar, ale nigdy się to
jakoś jej nie udało. Wiedziała tylko, że ukochany mąż jej
gospodyni, Tex, zmarł przed dziesięciu laty. Nieutulona w
żalu wdowa wyznała jej pewnego razu, że jej małżonek
uwielbiał, gdy chodziła w spodniach wiernie kopiujących strój
torreadora. Szczęśliwym trafem jej drobna, szczupła figurka
nie zmieniła się przez te wszystkie lata, więc nadal mogła je
wkładać. Ze szczególnym upodobaniem nosiła spodnie uszyte
z różowego aksamitu, które właśnie tego dnia miała na sobie.
- Jak minął ci dzień, Geno? - spytała Sugar - To znaczy,
jak ci się do tej chwili wiodło?
- Dość gorączkowo - odparła Gena. - W porze lunchu
tłum gęstniał coraz bardziej i proporcjonalnie do tego
poszerzał się uśmiech Clanceya. Tak zresztą jest już od paru
miesięcy.
Sugar ze zrozumieniem pokiwała głową, a jej usztywnione
co najmniej połową zawartości pojemnika lakieru włosy nie
drgnęły ani o milimetr. - To wszystko klienci ze śródmieścia.
Nie kręci się ich teraz tylu co kiedyś, ale i tak to zawsze coś.
Znienacka wydało się Genie, że przez twarz Sugar
przemknął jakiś cień, ale zaraz potem doszła do wniosku, że
musiało jej się to tylko zdawać.
- A gdzie Rose? - spytała Sugar, mając na myśli drugą
lokatorkę, również kelnerkę w barze u Clanceya.
- Zaraz będzie. Została chwilę dłużej, żeby pokłócić się z
Clanceyem. Tak się cacka z tymi młodymi prężnymi
biznesmenami, że wprowadził szereg zmian, byle ich tylko
przyciągnąć. Gdy Rose pozwoliła sobie na przytyk na temat
parasolek
czy
listków
paprotek
wtykanych
do
przygotowywanych
dla
nich
fikuśnych,
mrożonych,
kolorowych drinków, zaraz znalazła się za drzwiami -
uśmiechnęła się Gena - Clancey rzeczywiście pozwala tym
nowym klientom włazić sobie na głowę.
Sugar parsknęła, niezbyt elegancko prychając swym
delikatnym noskiem. - Tu idzie o jego portfel! - Pomachała
dłonią, pokazując paznokcie pomalowane na taki sam odcień
różu, jak jej farbowane włosy. - To całe towarzystwo
niewątpliwie składa się z młodych profesjonalistów zwanych
Yuppies.
W głosie Sugar zabrzmiało coś takiego, co sprawiło, że
Gena przyjrzała się jej uważnie. - Wiem, Sugar, że ciężko ci
patrzeć, jak zmienia się otoczenie, do którego przywykłaś, ale
nie jest to takie całkiem źle. Ci ludzie mogą sprawić, że ten
rejon odżyje na nowo. Zgadzam się, że Clancey posunął się za
daleko. Rose ustaliła granicę swojej wytrzymałości na
poziomie ozdóbek do drinków, a ja zamierzam zaprotestować
przeciwko tym nowym nieco zanadto wyzywającym
kostiumom, w które Clancey zamierza ubrać swoje kelnerki.
- O! - Sugar uniosła brwi, wyrażając w ten sposób
zainteresowanie.
- Powinnaś je zobaczyć! Zupełnie jak dla Barbie.
- Ale ty masz znakomitą figurę. Właściwie to powinnaś
pracować jako show girl. Wiem wszystko na ten temat -
poklepała ją po włosach - z mojego scenicznego
doświadczenia.
- Och, tak - Gena nie miała zamiaru wdawać się w
pogawędkę, której tematem byłoby sceniczne doświadczenie
Sugar. Wiedziała, że tego typu rozmowa mogła przeciągnąć
się w nieskończoność. - Słuchaj, a może porozmawiamy
później? W tej chwili moje nogi gwałtownie domagają się
namoczenia.
- Dobrze, ale rzeczywiście musimy później usiąść i
zastanowić się nad obiadem w święto Dziękczynienia - Tym
razem cień na twarzy Sugar utrzymał się dostatecznie długo,
by Gena zrozumiała, że wcale się • jej nie wydawało, ze coś
jest nie tak - Wiesz, ma przyjść tyle osób.
Może to tylko proszony obiad martwił Sugar? Gena
poczuła ulgę. Problem nie wydawał się zbyt trudny do
rozwiązania.
- Święto Dziękczynienia wypada za tydzień. Mamy więc
mnóstwo czasu, a jeśli nawet niczego nie zdążymy ustalić, to i
tak nie ma się czym martwić. - Gena wielokrotnie pomagała
ojcu, pełniąc funkcję pani domu przy obiadach o wiele
bardziej skomplikowanych towarzysko niż składkowe
przyjęcie z okazji Święta Dziękczynienia urządzane przez nią i
przez Sugar dla sąsiadów.
Sugar spojrzała na nią niepewnie. - Czy musisz pracować
dziś wieczorem?
Gena pokiwała głową. - Pracuję dziś na raty. Wracam na
czwartą, żeby wzmocnić obsadę przed obiadowym szczytem. -
Urwała nagle i dodała. - Sugar, czy może jest jeszcze coś, co
cię gnębi?
Odpowiedź starszej pani rozwiała jej wątpliwości. - Ależ
skąd, na Boga! Leć teraz i odpocznij. Daj mi po prostu znać,
kiedy będziemy mogły spokojnie porozmawiać.
- Świetnie. I nie martw się obiadem, Sugar. Każdy coś ze
sobą przyniesie. Wszystko pójdzie jak z płatka, zobaczysz.
Górne piętro domu, w którym mieszkała Gena, podzielono
na cztery apartamenty. Były to duże pokoje, każdy
zaopatrzony w łazienkę. Jeden z nich był w tej chwili wolny,
tak więc jedynymi lokatorami Sugar były Gena, Rose i
Bertrand. Gena błyskawicznie sforsowała schody, pragnąc jak
najprędzej pozbyć się piekących ją butów. Może utnie sobie
nawet małą drzemkę, uśmiechnęła się do siebie, gdy
przekręcała klucz w zamku.
Większość mebli należała do Sugar, ale Gena po raz
pierwszy w życiu znajdując się w tarapatach finansowych,
stopniowo uzupełniała je własnymi i znalazła dużą
przyjemność we własnoręcznym przyozdabianiu swojego
pokoju. Ściany wytapetowała jasnoniebieskim materiałem, a
meble pokryła delikatnymi pokrowcami i narzutami w
podobnym odcieniu. Żelazne łóżko, stolik nocny, toaletkę i
krzesła pomalowała na biało. Mała kuchenka zasłonięta była
parawanem, łazienka składała się z maleńkiej kabiny z
natryskiem, muszli toaletowej i umywalki. Wokół Gena
udrapowała materiał, by ukryć rury. Był to ten sam materiał, z
którego sporządziła kapę na łóżko.
Kochała swój maleńki pokoik. Dekorowanie go pozwoliło
jej wypełnić czas po przyjeździe do Dallas, gdy ogarnięta była
rozpaczą po śmierci ojca i odczuwała ból po zdradzie Jarroda.
Ale, jak wspominała teraz, to właśnie dzięki temu zajęciu nie
poddała się bez reszty swym ponurym myślom. Teraz miała
już nowe życie, nowych przyjaciół i nową pracę. Jeśli nawet
tego, co przeżywała, nie można było nazwać nieziemskim
szczęściem, jak wówczas, gdy była z Jarrodem, to
przynajmniej udało się jej znaleźć coś w rodzaju zadowolenia.
Z westchnieniem ulgi zsunęła buty i padła na łóżko.
Obudziło ją pukanie do drzwi. Gena uniosła głowę i
spojrzała na drzwi pełna mieszanych uczuć. W ciągu
dziesięciu miesięcy, które spędziła pod tym dachem, polubiła
swoich współlokatorów. Otrzymała od nich to, o co jej
dokładnie chodziło - pełną akceptację, a w dodatku wszyscy
oni niepostrzeżenie uzależnili się od niej na różne sposoby.
Wiedzieli, że zawsze gotowa jest wysłuchać ich problemów i
że nie nużą jej opowieści o ich codziennych sukcesach lub
porażkach. W tej chwili jednak Gena pragnęła tylko jednego:
pospać jeszcze trochę.
Mimo wszystko zawołała - Proszę! - Klamka poruszyła
się, ale zaryglowane drzwi nawet nie drgnęły. A niech to!
Niechętnie zwlekła się z łóżka i poszła otworzyć drzwi.
Ale gdy już je otworzyła, uśmiech zniknął jej z ust. Nagle
poczuła się tak, jakby wszystkie jej członki stężały, a ona
zastygła w miejscu niczym posąg. Krew uderzyła jej do
głowy, w uszach narastał nieznośny szum, oczy przesłoniła jej
czerwona mgiełka, a umysł usiłował poradzić sobie z faktem,
że przed nią stal Jarrod Saxon we własnej osobie.
To przecież niemożliwe! A jednak... Gena bezskutecznie
usiłowała się poruszyć, ale jej wysiłek okazał się daremny.
Powoli, zbyt powoli, szum w uszach zaczął opadać.
Wzrok zaczął wracać jej do normy i stwierdziła, że
rzeczywiście stoi przed nią Jarrod.
- Ty! - poruszyły się jej usta, ale nie była pewna, czy
wydobył się z nich jakikolwiek dźwięk. Jarrod nie czekał na
zaproszenie, być może domyślając się, że nigdy ono nie
nastąpi. Wkroczył do jej
pokoju niespiesznie, na pierwszy rzut oka zupełnie
opanowany. - Doprawdy Geno, bardzo mnie rozczarowałaś.
W końcu po tych dziesięciu miesiącach spodziewałem się
czegoś więcej.
Jego wypowiedź zabrzmiała spokojnie, ale Gena nie była
głupia. Wiedziała, że pod tym pozornym spokojem kryje się
burza. Ogarnęła ją panika, ale zachowała na tyle przytomności
umysłu, by wiedzieć, że jeśli teraz da się ponieść emocjom,
nie wyjdzie z tego starcia bez szwanku. Jarrod był mistrzem w
wykorzystywaniu cudzych słabości.
Postanowiwszy więc nie ujawniać własnych reakcji,
przyjrzała się mu uważnie. Wyglądał tak samo jak przedtem,
no, może na drugi rzut oka jego rysy wydały się jakieś
ostrzejsze, twardsze. Nie zdziwiło to wcale Geny. W końcu
Jarrod był teraz szefem dwu korporacji, a energia i
bezwzględność jakiej wymagała ta praca, musiały odcisnąć na
nim swoje piętno. Doszła do wniosku, że oprócz tego się
wcale nie zmienił. Nadal był tak samo przystojny, z
urzekającymi brązowymi oczami i kasztanowymi włosami.
Przesunęła z kolei wzrokiem po jego prążkowanym,
ciemnogranatowym garniturze. W czasie, gdy żyła z
Jarrodem, doszła do przekonania, że miał szczególny sposób
ubierania się. Widać to było choćby po tym, jak dobierał
materiały na ubrania, starając się, by podkreślały jego smukłą,
muskularną sylwetkę. Na pewno nie można mu było odmówić
niezaprzeczalnej elegancji, która połączona była z silną
zmysłowością. Z pewnością nie był to człowiek mogący
zgubić się w tłumie.
Jarrod Saxon.
Mężczyzna, który ją kochał.
Mężczyzna, który ją zdradził.
Mężczyzna, którego ona z kolei potajemnie zdradziła w
odwecie.
Mężczyzna, który miał wszelkie podstawy do tego, by
wpakować ją do więzienia.
Czy wiedział o tym?
Odwróciła się od niego, zaciskając dłonie w pięści.
- Wynoś się!
Przechylił na bok głowę, jakby rozważał jej słowa.
- Nie, to nie tak - powiedział ironicznie. - Spodziewałem
się raczej czegoś w rodzaju: „Tęskniłam do ciebie, Jarrod.
Cieszę się, że cię widzę." - Spokojnie zamknął drzwi i
mruknął miękko. - Spróbuj jeszcze raz, Geno.
- Wynoś się!
Podczas gdy ona wypowiadała te słowa, lustrował
wzrokiem jej pokój. To, co zobaczył, wprawiło go w
zdumienie. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, że
Gena może zdecydować się na takie skromne lokum w
romantycznym stylu wiktoriańskim. Pamiętał utrzymane w
brzoskwiniowym odcieniu apartamenty, które zajmowała w
rodzinnym domu, oddalone o całe lata świetlne od tego
nędznego, czynszowego pokoiku.
Spojrzał znów na nią. Stała tak blisko, że czuł ciepło
emanujące z jej ciała i zarazem wściekłość promieniującą z jej
wnętrza. Miał nadzieję, że z czasem jej złość minie, a co do
gorąca, to... Boże, to było już tak dawno... Nie mogąc się
pohamować, wyciągnął rękę, by choć jej dotknąć, lecz
odsunęła się szybko na bok. Zacisnął zęby i włożył ręce do
kieszeni. - Dotknięcie twoich włosów traktujesz niemal jak
przestępstwo. Dlaczego?
- Lepiej, żeby tak pozostało - powiedziała, czując, że go
coraz bardziej drażni. Dłużej już nie mógł tłumić złości i
zdenerwowania. - Co do diabła robisz w tej dziurze?
- Żyję, i to dość szczęśliwie zresztą. - Chociaż
przezwyciężyła już pierwszy szok wywołany jego
pojawieniem się, to jednak serce nadal biło jej niespokojnie. -
Jak mnie tu znalazłeś?
- A czego się spodziewałaś, Geno? Czy naprawdę
sądziłaś, że pozwolę ci tak zniknąć z mego życia?
- Szybkim, nerwowym ruchem rozluźnił krawat i rozpiął
kołnierzyk.
- Miałam nadzieję, że po prostu o mnie zapomnisz.
Uśmiechnął się kwaśno. - To znaczy, że mnie słabo znasz.
- To chyba oczywiste - warknęła i natychmiast
pożałowała takiej impulsywnej reakcji. Nie powinna tracić
panowania nad sobą. - No dobrze, znalazłeś mnie. Moje
gratulacje. A teraz wracaj do domu!
- Z największą przyjemnością - odparł i rozejrzawszy się
ponownie po pokoju, podszedł do szafy z ubraniami i
otworzył ją na oścież.
- Czekaj! Co ty wyprawiasz? Wynoś mi się stąd!
Odpowiedź Jarroda była nieco przytłumiona, bo
pochodziła z wnętrza szafy. - Szukam twojej walizki.
- Po chwili wyłonił się spomiędzy ubrań z pustymi
rękami. - Gdzie ją trzymasz? Może pod łóżkiem? Pojęła, że
zamierza przeszukać jej pokój. - Nie! - Podniosła ręce i
zagrodziła mu drogę. - Nie
możesz tu przyjść tak sobie po prostu i myszkować wśród
moich rzeczy. A właściwie, to po co ci moja walizka?
- Mam bilety na lot do domu, na szóstą po południu.
Lot o osiemnastej! W pierwszej chwili zatkała ją jego
bezczelność. - To jest teraz mój dom - powiedziała wreszcie -
i nigdzie nie zamierzam się stąd ruszać.
- Geno - złość w jego głosie zniknęła, zamieniając się w
ton łagodnej perswazji - nie dręcz mnie. Te ostatnie dziesięć
miesięcy, to było istne piekło - dotknął dłonią do jej karku,
tym razem nie zdołała uchylić się dostatecznie szybko.
Pieszcząc palcami jej wrażliwą skórę, szepnął: - Musimy
porozmawiać, dziecinko.
Wzdrygnęła
się pod wpływem tej pieszczoty,
przywodzącej na pamięć ich najbardziej intymne chwile.
Jednocześnie poczuła, jak oblewa ją fala gorąca. Przypomniała
sobie, że przecież go nienawidzi.
- Pragnę tylko, żebyś wróciła ze mną do domu -
kontynuował hipnotyzując ją niemal tonem swojego głosu, -
Wiem, dlaczego odeszłaś, ale wszystko jest do naprawienia.
Wszystko mogę ci wyjaśnić.
Wyszarpnęła się gwałtownie. - Jestem gotowa się o to
założyć. Założę się również, że masz gotową całą listę
wyjaśnień. Zawsze potrafiłeś się gładko wysławiać i w końcu
przekonać mnie do wszystkiego, do czego tylko chciałeś.
Ton jego głosu uległ ponownej zmianie. - Niezupełnie tak
było.
Obronnym ruchem splotła przed sobą ręce. - A tak dla
wyjaśnienia, to czy wiedziałeś, że mój ojciec jest chory?
- Tak... To znaczy, wiedziałem, że był chory. Nie
przypuszczałem tylko, że tak poważnie. Nikt się tego nie
domyślał. On właśnie tego chciał.
Pożałowała, że spytała go o to. Nie chciała słuchać tych
kłamstw. - Wynoś się - powiedziała ze spokojem. - Uciekłam,
ponieważ nie mogłam już znieść twojego widoku. Tych
dziesięć miesięcy nie zmieniło moich uczuć. Co najwyżej,
jedynie je potwierdziło - Kłamiesz o moim ojcu, dodała w
myślach. Przestała już liczyć noce, które spędziła bezsennie,
pragnąc go tak mocno, że była prawie pewna, że tego nie
przeżyje. Pożądanie i nienawiść. Te dwa potężne uczucia omal
nie rozerwały jej na strzępy. Ale przecież jakoś to przeżyła i
nie zamierzała teraz utracić tak drogo okupionego spokoju
ducha.
Przeczesał palcami włosy i odezwał się wzruszonym
głosem: - Co ty tu robisz, Geno? Masz przecież tak dużo
pieniędzy, że nie musisz pracować jako kelnerka i mieszkać w
jednopokojowym mieszkanku!
- Pieniądze! Zdaje się, że o czymś zapomniałeś! To tobie
mój ojciec zapisał wszystko!
- Już ci powiedziałem. Wszystko wyjaśnię.
- Nie ma potrzeby. Byłam przy odczytywaniu testamentu.
Słyszałam wszystko, co należało. Pociemniały mu oczy. - I
wtedy uciekłaś.
- Tak, wtedy uciekłam - złożyła dłonie. - Zaczęłam tu
nowe życie, Jarrod. Jestem tu szczęśliwa.
- Kiedyś byłaś szczęśliwa ze mną. Możesz być nadal.
Roześmiała się dźwięcznym śmiechem. - Nie rozumiem,
dlaczego tak zależy ci na tym, żebym wróciła? A może to
urażona duma? Co?
- Chcę, żebyś wróciła, ponieważ cię kocham, do cholery!
Te słowa zabolały ją bardziej, niż mogłaby nawet
przypuszczać. - O nie, Jarrod, wcale nie. Byłeś zakochany
wyłącznie w moich pieniądzach, ale już je zdobyłeś. Jedyną
rzeczą, która, jak przypuszczam, mogła cię tu sprowadzić, jest
to, że lubisz wszystko mieć dobrze uporządkowane. Tylko
mnie zabrakło w tej układance. Spoglądając wstecz, widzę, że
łączyły nas jedynie stosunki... seksualne. Ale nawet to już
zamierało między nami.
- Mylisz się. Za każdym razem kiedy się kochaliśmy,
namiętność naszych uczuć jedynie rosła. Miał rację, pomyślała
z goryczą. Jarrod był mistrzem w wielu dziedzinach, a ona
była pojętną uczennicą. Gdy się kochali, dochodzili prawie do
bram raju...
Spostrzegł jej rumieniec i uśmiechnął się. - Przypominasz
to sobie, prawda, Geno? - spytał miękko. - To, jak drżałaś w
moich ramionach? Gdy łączyły się nasze ciała, czuliśmy, jak
ogarniają nas płomienie. A może należałoby po prostu
odświeżyć te doznania?
Zanim zorientowała się, co zamierza zrobić, wziął ją w
ramiona. Przywarł ustami do jej ust. Ciało Geny zesztywniało.
Pomyślał sobie, że jest zbyt spokojna. Chciał wywołać u
niej jakąś reakcję świadczącą o tym, że żywi dla niego jakieś
inne uczucie poza nienawiścią. Wciąż go przecież kocha.
Musi go kochać!
Zatopił usta w jej ustach. Oszołomił go jej smak i zapach.
Dziesięć miesięcy to strasznie długo! Stracił panowanie nad
sobą. Skoro on pragnie jej tak rozpaczliwie, to jakże ona może
go odrzucić?
W pierwszej chwili chciała go odepchnąć, lecz jego język
wtargnął szybko w głąb jej ust, łącząc się z jej językiem. Nie
bardzo pojmowała, co się z nią dzieje. W tym pocałunku
odbijała się przecież jego złość i zaborczość. Pamiętała jego
zaborczą miłość i odrzucała ją. Wyczuła jego złość i
odwzajemniała ją. Wściekłość podsyciła jej namiętność.
Rozgorzała w niej wewnętrzna walka. Nigdy przedtem nie
była taka wściekła. I nigdy dotąd nie pragnęła go tak bardzo.
W niewypowiedzianej męce otoczyła ramionami jego szyję i
zagłębiła palce w gęstwinie jego włosów.
Od tej chwili ich wzajemne reakcje stały się mniej
gwałtowne. Jego dłonie powędrowały wzdłuż długiego
warkocza Geny i rozplątały go. Jarrod zaczął rozczesywać go
palcami, aż jej proste długie włosy opadły na jej plecy na
kształt zasłony z bladozłotego jedwabiu.
Jego usta ześliznęły się wzdłuż jej policzka aż do jej ucha,
by mogła lepiej usłyszeć jego szept. Był to stłumiony,
namiętny szept, który działał na nią równie mocno jak jego
pocałunek. W ten sposób przemawiał do niej podczas
wspólnie spędzanych nocy.
- Czy wciąż jeszcze to lubisz? - pytał, podczas gdy
niecierpliwymi rękami wyciągał jednocześnie koszulkę z jej
dżinsów, chcąc pogładzić jej nagie plecy. Mimo wysiłków
Gena nie mogła zapomnieć sposobu, w jaki dłonie Jarroda
pieściły jej skórę, rozgrzewając ją i powodując, że wilgotniała
wewnątrz.
- A to? - spytał, odpinając jej biustonosz i ogarniając
dłonią jej nagą pierś. Ugięły się pod nią kolana i musiała się o
niego wesprzeć.
Głęboki pomruk wydarł się z piersi Jarroda. Cholera! Coś
mówiło mu, że nie powinien tego robić, że najpierw należało
wszystko wyjaśnić, ale... Niezdarnym ruchem Gena zsunęła
mu marynarkę z ramion.
Potem wsunąwszy palce pod koszulę zaczęła chciwie
wchłaniać ciepło jego ciała. Zapomniał o swoich wahaniach.
- Zobacz, Geno! Namiętność taka jak nasza nigdy nie
umrze. Nie możemy znieść ubrań oddzielających nas od
siebie.
Jakby na dowód tego zsunął jej koszulkę przez głowę i
Gena z poczuciem upokorzenia stwierdziła, że mu w tym
pomaga. Ale jej piersi były tak bardzo spragnione jego
dotknięć. A sutki! Czując, jak usta Jarroda obejmują jeden z
różowych wzgórków, a jego zęby delikatnie ściskają
brodawkę, gwałtownie wciągnęła powietrze. Pod wpływem tej
pierwszej, naprawdę delikatnej pieszczoty, na którą zdobył się
od chwili, gdy zaczął ją całować, Genę ogarnęła nowa fala
podniecenia.
Wtedy uniósł ją w ramionach i przebywszy krótki dystans
dzielący ich od łóżka, umieścił na materacu. Gdy położył się
na niej, zdawało się, że jej ciało z lubością przyjmuje na siebie
jego ciężar.
- Nikt inny nie potrafi wprawić cię w taki stan - mruknął,
dotykając ustami nasady jej szyi. Językiem drażnił i smakował
delikatną skórę w miejscu, w którym dawał się wyczuć jej
puls. - I nie zmieni tego ani czas, ani miejsce, w którym się
znajdziesz.
Poruszał się na niej tak, by mogła wyczuć jego twarde,
silne ciało. W najnaturalniejszy na świecie sposób rozsunął jej
nogi i ułożył się na niej, wciskając się w zszycie spodni, co
wywołało u niej z trudem maskowane uczucie przyjemności.
Co ja wyprawiam, zadała sobie pytanie Gena. Przecież ten
człowiek tak otumanił mojego ojca, że ten oddał mu swój
majątek! Ha, nie krępuj się, pomyślała.
Ale nieoczekiwanie tempo jego natarcia zmieniło się:
wyraźnie osłabło. Usta Jarroda z zachłannych stały się czułe, a
on sam uniósłszy się nieco, zaczął rozpinać zamek jej
dżinsów. Jego dłoń wsunęła się tam natychmiast, gładząc
jedwabistą skórę jej brzucha. Jest już tak blisko celu,
pomyślała drżąc, podczas gdy nadal ustami pieścił jej piersi.
Jego erotyczny magnetyzm burzył wszelkie granice
przyzwoitości! Gena nie dbała o nie. Wygięła się chciwie w
jego stronę. Pożądała go. Tylko on mógł przynieść ulgę jej
napiętemu aż do bólu ciału. Jarrod znał ją doskonale, wiedział,
jak sprawić jej największą rozkosz, jak raz po raz
doprowadzać ją niemal do obłędu. Do diabła z nim, krzyczało
jednocześnie coś w niej, podczas gdy jej ciało wiło się w jego
dłoniach.
Słyszała swój własny jęk, narastający w miarę, jak
pieszczoty przesuwały się coraz niżej. Za chwilę jego palce
wsuną się do... Cholera! On rzeczywiście miał rację! Zawsze,
potrafił urobić ją jak wosk i czynił to właśnie w tej chwili.
Ku jej zdziwieniu ta refleksja zdołała przełamać w niej
niemoc, którą wywołały jego pieszczoty. Jeśli pozwoli mu
jeszcze na coś więcej, będzie to przezeń odebrane jako otwarte
zaproszenie do powtórnego wtargnięcia w jej życie! A do tego
za nic nie dopuści. Już nigdy!
Oprócz tego było jeszcze coś. Gena uświadomiła sobie
nagle, że oprócz zdjętej marynarki, Jarrod był kompletnie
ubrany. Ona z kolei była półnaga. Nawet dla jej otumanionego
fizyczną rozkoszą umysłu, symbolizowało to całokształt ich
stosunków. Ona była odsłonięta i bezbronna, a on
zabezpieczony i ukryty.
Szarpnęła się gwałtownie, jej niespokojny oddech zmienił
się w urywany szept: - Wstawaj Jarrod! Złaź ze mnie!
- No nie, koteczku, tak bardzo cię pragnę! Od tak dawna
na to czekałem...
- Nie powiesz mi, że przez ten czas nie miałeś innej
kobiety - natarła, usiłując zaczerpnąć siłę z rozbudzonej w
sobie złości. I cóż jej da to uniesienie się gniewem, gotowe
rozwiać się pod jednym jego dotknięciem jak dmuchawiec na
wietrze.
Ku jej zdumieniu, najpierw znieruchomiał, a potem zsunął
się z niej. - Czy miałaś jakiegoś mężczyznę, Geno? - spytał
cicho. Kiedy nie uzyskał natychmiastowej odpowiedzi,
nalegał nadal. - Przecież musiał być jakiś. Jesteś piękną,
budzącą pożądanie kobietą, a w pracy nieustannie byłaś
wystawiona na spojrzenia mężczyzn.
- Tak to ujmujesz? - spytała, czując, jak narasta w niej
gniew. - Byłam wystawiona, jak to określiłeś, prawda? To
jednak wcale mnie nie znasz.
- Wybacz, źle to ująłem. Ale muszę znać prawdę. Czy
chcesz przez to powiedzieć, że nie miałaś nikogo innego?
- Nic ci przez to nie chcę powiedzieć, Jarrod - zsunęła się
z łóżka i sięgnęła po koszulkę. Tak bardzo spieszyła się z
włożeniem jej, że zapomniała o staniku. Znalazłszy go
niedbale porzuconego przez Jarroda na podłodze, podniosła i
włożyła do szafy. Starała się nie pamiętać o tym, jak łatwo mu
się oddała... Prawie.
Niestety, wszystko wokół przypominało jej o tym.
Najbardziej przypominał jej o wszystkim sam Jarrod,
rozwalony na jej łóżku, jakby nie miał zamiaru wcale się
stamtąd ruszyć.
Poprawiwszy sobie poduszki pod głową, powiedział
spokojnie - Bądź pewna, że jeszcze nie skończyliśmy tej
rozmowy.
Gena podniosła marynarkę i rzuciła mu. - Wszystko
skończyło się, kiedy adwokat odczytał testament mojego ojca.
- Podeszła do stołu i biorąc leżącą tam szczotkę zaczęła
rozczesywać włosy. - Lepiej, żebyś się z tym pogodził.
- Nie ma mowy.
Szczotka zaczęła przesuwać się coraz prędzej. - Nic już z
tego nie rozumiem, Jarrod. Dostałeś to, czego chciałeś. - Po
raz kolejny zadała sobie pytanie, czy on wie? A może bawi się
z nią tylko w kotka i myszkę? Odpowiedź, jaką usłyszała,
wstrząsnęła nią.
- Jest dokładnie tak, jak mówisz. Niczego nie rozumiesz,
Geno.
Rozdział 2
Pukanie do drzwi pozwoliło jej uniknąć odpowiedzi.
- Geno - Rozległ się charakterystyczny, angielski akcent
Bertranda. - Geno, skarbie, czy jesteś u siebie?
- Tak, Bertrandzie, jedną chwileczkę.
Jarrod zmarszczył brwi. - Kto to taki? Czyżby jeden z
twoich wielbicieli?
Gena zerknęła w lustro, upewniając się, że wszystko jest w
porządku, po czym posłała Jarrodowi coś, co jej zdaniem
miało przypominać tajemniczy uśmiech. - Ach, wręcz jeden z
moich ulubieńców - potem poszła otworzyć drzwi.
- Witaj, Bertrandzie! Jak udała ci się dziś reklamówka?
Bertrand, wysoki mężczyzna o ascetycznym wyglądzie, z
haczykowatym nosem i bujną grzywą siwych włosów, dzięki
swej spontanicznej szczerości był rzeczywiście jednym z
ulubieńców Geny. Nieświadomy obecności trzeciej osoby w
pokoju, zwrócił się do niej dramatycznym tonem: - Nie mogę
wprost określić poniżenia, jakie mnie dzisiaj spotkało! Ci
ludzie chcieli, żebym prowadził konwersację z kotem. Z
kotem! Wyobraź sobie mnie, którego omal nie przyjęto do
Royal Shakespeare Company, konwersującego z kotem! Życie
aktora szekspirowskiego nie jest usłane różami, wierz mi,
Geno.
Zadowolona z zakłócenia napiętej sytuacji spowodowanej
wtargnięciem Jarroda, Gena roześmiała się wesoło. - Chyba
nie było aż tak źle, Bertrandzie. W każdym razie weź pod
uwagę, że wreszcie pojawisz się na ekranie. W końcu to
lepsze niż jedynie udzielanie swojego głosu innym. A o czym
miałeś rozmawiać z tym kotem?
Machnął desperacko rękami. - A skąd mam niby
wiedzieć? Jakieś brednie na temat kociego żarcia. Miau, miau,
miau! Krótko mówiąc, jestem wykończony.
- No cóż, przykro mi, że miałeś taki paskudny dzień.
- To jeszcze nie wszystko! Jutro muszę tam wrócić. Ci
faceci oczekują po mnie i tym przewrotnym kocie czegoś
doprawdy nadzwyczajnego.
- A może pan zechce usiąść i przyłączyć się do nas?
Gena spojrzała niepewnie w stronę Jarroda, który
usadowił się wygodnie na łóżku, czując się równie swobodnie
jak u siebie w domu.
- Ach tak, Bertrandzie, pozwól mi przedstawić ci Jarroda.
To... nowy właściciel firmy mojego ojca.
Białe brwi Bertranda podniosły się komicznie do góry. Dla
Geny było to oczywiste, że nie spodziewał się ujrzeć na jej
łóżku mężczyzny. - Och, doprawdy! Przepraszam i proszę o
wybaczenie. Naprawdę nie zdawałem sobie sprawy, że pan się
tu znajduje. W takim razie może przyjdę później.
- Nie! - Gena złapała go za ramię i pociągnęła w stronę
kozetki. - Jarrod właśnie miał wyjść. Znalazł się przez
przypadek w tej okolicy i wpadł, żeby mi powiedzieć cześć -
to mówiąc spojrzała pytająco na Jarroda, który wyraźnie nie
przejawiał chęci do opuszczenia łóżka. - Mam rację,
Jarrodzie?
Jarrod uśmiechnął się, nieszczerze, zdaniem Geny, i
powiedział krótko: - Nie.
Gena kompletnie zgłupiała. Na szczęście ponownie ktoś
uratował sytuację, pukając do drzwi. Gena znów otworzyła.
Za drzwiami stała Rose owiana zapachem zmysłowych
perfum.
Tak jak i ona, miała na sobie dżinsy, ale w
przeciwieństwie do Geny opinały one jej biodra w sposób nie
pozostawiający żadnych niedomówień. Obfity biust raczej
eksponowała
niż
maskowała
zielonkawa
koszulka,
reklamująca - rzeczywiście bardzo kusząco bar Clanceya.
Rose stanowiła w tej chwili dokładne zaprzeczenie pojęcia
damy. Matka Geny byłaby tym z pewnością zgorszona, ale
Gena uważała, że Rose wygląda po prostu cudownie.
- Cześć, Geno. Czy jesteś tak samo skonana jak ja? Jeśli
w porze lunchu będzie wciąż przybywało gości, zamierzam
zmusić Clanceya do zaangażowania jeszcze jednej kelnerki.
Cześć, Bertrand. Jak tam kot?
- Ta bestia mnie obsikała - zauważył ponuro Bertrand.
- A to pech - Rose kątem oka dostrzegła nową postać
przebywającą w pokoju i jej okolona blond włosami
przechodzącymi w odcień platyny głowa drgnęła gwałtownie.
Na widok Jarroda odzyskała znów werwę.
- Hallooo! Witaj przystojniaczku! Trochę to za wcześnie
na Boże Narodzenie, ale czy to warto się spierać ze Świętym
Mikołajem? Przedstaw nas, Geno.
Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła Gena, było to, żeby Jarrod
dowiedział się jak najwięcej o ludziach, którzy znaczyli teraz
tak wiele w jej nowym życiu, zabrała się więc do dzieła z dużą
niechęcią. - Rose, to jest Jarrod Saxon. Jeden z... ulubieńców
mojego ojca - z wrodzonym sobie poczuciem humoru doszła
do wniosku, że straciła sporo wprawy w przedstawianiu sobie
nawzajem rozmaitych osób. - Jarrodzie, oto Rose. Rose
mieszka po drugiej stronie korytarza i wspólnie pracujemy u
Clanceya.
Jarrod zerwał się z łóżka z przesadną galanterią, która
niemal przyprawiła Genę o ból zębów, Rose zaś dała okazję
do zaprezentowania bogatego repertuaru jej kobiecych
sztuczek.
Ujął jej rękę. - Rose, tak się cieszę, że cię widzę.
Przyjaciele Geny są moimi przyjaciółmi.
- Oooch! Jakże miło mi cię poznać. Ale... darujmy sobie
te przydługie wstępne ceregiele. Możemy się doskonale bez
nich obejść. Na przykład - tu zalotnie strzeliła czarnymi
oczkami i zademonstrowała swoje uwodzicielskie dołeczki w
policzkach - czy jesteś dostępny?
Tym razem jego uśmiech był szczery ponad wytrzymałość
Geny. - To zależy, o jaki rodzaj dostępności ci chodzi.
- O to, czy masz kogoś, kochasiu.
Tego już Gena nie była w stanie wytrzymać. - Co cię do
mnie sprowadza, Rose?
- Co? A... tak. Chciałam ci powiedzieć, że Clancey
planuje otwarcie działu sałatek. Wyobrażasz to sobie? Dział
sałatek.
- Potrafię to sobie wyobrazić. Z pewnością oczekuje po
nas, że będziemy proponowały każdemu klientowi: „Może
zechce się pan zapoznać z naszymi sałatkami?" A teraz
odpowiedz mi na pytanie, w jaki sposób można przedstawić
człowieka sałatce?
- Posłuchaj, Rose. Z pewnością nie pracuję u Clanceya
tak długo jak ty, ale również nie cierpię tej jego manii zmian.
Pamiętaj jednak, że przez wiele lat Clancey ledwo wiązał
koniec z końcem. Teraz jego bar stał się nagle modny i stanęła
przed nim szansa zarobienia dużych pieniędzy. Nie
powinnyśmy go za to potępiać.
- Ty może nie, ale ja tak - stwierdziła Rose.
- Zgadzam się z Rose - powiedział Bertrand. - Firma
Clanceya, powinna zachować swoją indywidualność.
- Indywidualność nie wystarczy na uregulowanie
rachunków - podsumowała Gena. Życie z pensji kelnerki
nauczyło ją wiele na temat wiązania końca ż końcem.
- Słuchaj - powiedziała Rose, która, korzystając z okazji,
puściła oczko do Jarroda. - Nie daj się otumanić temu
cwaniaczkowi. Jego bar przynosił mu corocznie niezły
dochód, tak że naprawdę zdążył już nabić sobie kabzę.
Jarrod nie mógł powstrzymać ciekawości. - Mały
cwaniaczek, co?
- Clancey jest, pomijając jego nazwisko tylko półkrwi
Irlandczykiem - wyjaśniła Rose - resztę krwi ma chińską.
Wygląda zresztą jak Chińczyk. Za to nasz wielki, rudowłosy
barman Josh, jest Polakiem, ale wygląda na Irlandczyka.
Clanceya niesłychanie bawi, gdy nowi klienci biorą Josha za
szefa.
Zainteresowanie Jarroda jej przyjaciółką i ich pracą
zaniepokoiło Genę. Powinien już sobie pójść, pomyślała.
Chwyciła jego marynarkę i wręczyła mu ze słowami - Bardzo
było miło ujrzeć cię znów, Jarrodzie, ale ponieważ spieszysz
się na samolot, nie będziemy cię zatrzymywać. Ujęła go pod
ramię i otworzyła drzwi. - Pozdrów ode mnie wszystkich u
„Alexandra" - zajęta popychaniem go w stronę drzwi umilkła
na chwilę. - A może już zmieniłeś nazwę firmy na „Saxon"?
No cóż teraz to i tak bez znaczenia.
Udało jej się wypchnąć go do holu, ale tylko dlatego, że
jej na to pozwolił. Zanim zdążyła zamknąć drzwi, odwrócił się
i utkwił w niej baczne spojrzenie swoich brązowych oczu.
- Jeszcze nie skończyliśmy, Geno. Wiem już, gdzie cię
szukać i nie uda ci się ponownie tak łatwo zniknąć.
Zatrzasnęła drzwi za nim z taką mocą, jakby chciała je
rozwalić. Rose przyjrzała się jej ze zdumieniem.
- Kochanie, jesteś blada jak śmierć na chorągwi.
- Może byś usiadła - powiedział zaniepokojony Bertrand.
Pokręciła głową. - Nie. Nic mi nie jest. Naprawdę. To
tylko dlatego, że kiedy zobaczyłam Jarroda, przypomniało mi
się wszystko, od czego chciałam uciec. Rose zrobiła
zamyśloną minę.
- Czy długo znasz tego gościa? - spytał Bertrand.
- Problem polega na tym, że w ogóle nie udało mi się go
właściwie poznać - oderwała się wreszcie od drzwi i podeszła
do kozetki.
Rose rzuciła jej kpiący uśmieszek. - Jak rany! Nie poznała
go dostatecznie! Te pięć minut, jakie tu przebywał, upewniło
mnie, że znam go, hm, aż ... za dobrze.
Bertrand uśmiechnął się czule. - Doprawdy Rose, jesteś
niepoprawna. Gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, nie
spocząłbym, póki bym cię nie dostał.
- Ach, sam wiesz najlepiej, że to nie jest kwestia wieku.
Nadal jesteś moim ulubionym adoratorem - odwdzięczyła się
komplementem za komplement Rose, potrząsając chmurą
platynowych włosów. - Ale pomówmy poważnie. Nie
pojmuję, jak stuprocentowa kobieta może patrzeć na tego
mężczyznę bez nieskromnych myśli!
- Słuchajcie, wy tam - jęknęła Gena. - Jestem zmęczona i
jeśli nie macie nic przeciwko temu, to bardzo chciałabym się
zdrzemnąć, zanim będę musiała wrócić do pracy.
- Nie ma sprawy. Zresztą ja również muszę przyjść do
siebie po trudach tego piekielnego dnia. Może zobaczę się z
tobą wieczorem. Wybrałbym się dziś do Clanceya na jedno
lub dwa piwka.
- Chyba raczej na koktail - zachichotała Rose - bo teraz
tylko to serwuje się u Clanceya. Idę o zakład, że w przyszłym
tygodniu będą wyłącznie szprycery na winie.
Stojąc w drzwiach, raz jeszcze rzuciła wzrokiem na Genę.
- Wciąż jesteś jeszcze blada. Zdrzemnij się, Geno, a w razie
czego, daj mi znać.
- Z pewnością. Dziękuję, Rose. Do zobaczenia,
Bertrandzie.
Rozebranie się i wskoczenie pod kołdrę zajęło Genie
zaledwie sekundy. Owinięta kołdrą, zamknęła oczy i usiłowała
wymazać z pamięci wydarzenia ostatniej godziny.
Nie zdało się to na nic. Jarrod znalazł ją. Otworzyła oczy i
zaczęła wpatrywać się w sufit.
Chociaż jesień była wyjątkowo ciepła, Genę ogarnął
chłód. Był to ten sam chłód, jaki zmroził jej ciało dziesięć
miesięcy temu, kiedy siedziała w biurze adwokata rodziny, a
ten odczytywał testament jej ojca.
Śmierć ojca była dla niej szokiem. Gena podczas tych
ostatnich tygodni nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo
był chory. Czerpał z niej siłę do życia, starając się zaplanować
jej przyszłość po swojej śmierci, tak zresztą, jak to robił przez
całe życie. Gena niczego jednak nie przeczuwała. Gdyby tylko
wiedziała jak bardzo był chory! Tyle rzeczy miała mu jeszcze
do powiedzenia, tyle rzeczy chciała zrobić dla niego, a on nie
dał jej na to szansy.
George Alexander był ekscentrycznym człowiekiem, który
samodzielnie zdobył milionową fortunę. Miał dar zawężania
pola działania, do tego najwłaściwszego i zawsze potrafił
znaleźć lukę, w którą kierował całą swoją energię. W tym
wypadku był to zakład produkujący części do maszyn. Kiedy
już wszystko wydawało się uporządkowane, tak na gruncie
zawodowym, jak i w życiu prywatnym, Alexander
zachorował.
Gena otrzymała doskonałe wykształcenie. W końcu była
przecież ukochaną, wypieszczoną i pilnie strzeżoną córeczką.
Nieszczęściem jej matka, Nora, zmarła, kiedy Gena była
jeszcze w koledżu. Gena uzyskała dyplom z wyróżnieniem w
dziedzinie biznesu i po wielkiej wyprawie do Europy, która
miała zaspokoić ambicje jej taty, rozpoczęła pracę w sekcji
komputerowej w Alexander Manufacturing.
Jarrod Saxon był współpracownikiem jej ojca. Jako szef
małego, lecz stale rozrastającego się biura projektów zdobył
niezliczoną liczbę nagród za różne innowacyjne opracowania.
Ścisła współpraca z jej ojcem polegała na tym, że Jarrod
projektował na zamówienie klientów całe urządzenia lub tylko
ich elementy, które następnie produkowano w Alexander
Manufacturing.
Gena słyszała o Jarrodzie na długo przedtem, zanim się
poznali. Jej ojciec wiele dobrego mówił o wspaniałym
młodym człowieku, który z pewnością daleko zajdzie w
świecie biznesu, a sekretarce jej ojca wymknęło się
kilkakrotnie parę uwag świadczących o jej zafascynowaniu
tym człowiekiem.
Poznała go jednak dopiero podczas firmowego przyjęcia z
okazji Bożego Narodzenia. Stał przy kominku i nawet przez
falujący w pokoju tłum zobaczyła, że jest bardzo przystojny.
W tej samej chwili Jarrod obejrzał się i dostrzegł ją po raz
pierwszy. Nie mówiąc nic do mężczyzny, z którym rozmawiał
od dłuższej chwili, odstawił na gzyms kominka trzymany w
ręku drink i przepychając się przez tłum, ruszył w jej stronę.
Ująwszy ją za rękę, poprowadził bez słowa do drugiego
pokoju, zamienionego na salę balową. Przetańczył z nią wiele
tańców, nim wreszcie spytał ją o imię.
Od tej chwili sprawy potoczyły się szybko. Gena
zakochała się w nim już tego samego wieczora, a po tygodniu
została jego kochanką. Każdą wolną chwilę, jaką udawało się
im wygospodarować, spędzali w swych objęciach w
apartamencie Jarroda. Świat, wraz z całą rzeczywistością
wydawał się tak odległy...
Ależ była głupia! Gena przekręciła się na brzuch i wtuliła
twarz w poduszkę. Była młoda i zakochana i wierzyła, że
Jarrod odwzajemnia jej uczucie. Przecież powtarzał jej to tak
często podczas wielu miłosnych godzin.
To wtedy ją otumanił, pomyślała. Oszołamiała ją jego
namiętność, intensywność tego związku. Lecz wkrótce
zaczęło jej czegoś brakować. Będąc kochankami, nie byli
zarazem przyjaciółmi.
Właściwie to nigdy nie czuła się zagrożona, lecz z czasem
zaczęła odczuwać niepewność i zmieszanie, gdy zaczynała
zastanawiać się, co kryło się za ich namiętnością...
Ostrożnie zaczęła podpytywać Jarroda, usiłując dociec, co
w nim naprawdę siedzi i co nim kieruje. Nie zdało się to na
nic. Ten silny mężczyzna okazał się zarazem niezwykle
skryty. Zdawało się, że jej pytania jedynie go krępują, co z
kolei wzmagało u niej uczucie niepewności. Spoglądając
wstecz na przeżyte razem chwile, stwierdziła, że najbardziej
osobistym wyznaniem Jarroda, było stwierdzenie, że uwielbia
lody w waflowych rożkach. Pewnego razu, gdy skończyli się
kochać, podał jej obfitą porcję takich lodów do łóżka i jedli je
razem. Potem przekształciło się to w obyczaj, a nawet, rzec by
można, mały, odprawiany przez nich rytuał. Gena
przestrzegała go pilnie.
Teraz jednak zdała sobie sprawę, że żyła wówczas w
wyimaginowanym świecie, w którym jedyną rzeczywistość
stanowiła ich namiętność. Gdy umarł jej ojciec, ten wyśniony
świat rozpadł się na jej oczach. Wówczas nie tylko musiała
pozbierać się po jego śmierci, lecz również poradzić sobie ze
zdradą Jarroda.
Dowiedziała się o niej podczas odczytywania testamentu.
Siedziała zaszokowana obok Jarroda, wsłuchując się w
monotonny głos prawnika informujący zebranych o tym, że jej
ojciec swoją firmę i większą część majątku zapisał Jarrodowi
Saxonowi. Do tego momentu sądziła, że Jarrod towarzyszył
jej jedynie po to, aby podtrzymać ją na duchu. Wciąż
pamiętała, jaki był wówczas zdenerwowany i wciąż
dochodziła do wniosku, że z pewnością wiedział o wszystkim.
Musiał o tym wiedzieć!
Wszystko nagle stało się dla niej jasne. Planował to od
dawna. Dzięki połączeniu obu firm, zyskiwał możliwości, o
jakich śnić się mogło naprawdę niewielu ludziom. Po prostu
posłużył się nią, by podejść jej ojca. Adwokat odczytał
oświadczenie Alexandra, w którym ojciec Geny stwierdził, że
Jarrod zobowiązał się opiekować nią do końca życia. Pisał, że
zabezpieczywszy córce egzystencję, umiera szczęśliwy i że
połączy się ze swą ukochaną żoną, Norą, spokojny o
przyszłość swej ukochanej córki.
Gdy tak siedziała na krześle w biurze adwokata, złość
poczęła zastępować miejsce niedowierzaniu. Ta złość
częściowo zwróciła się przeciwko jej ojcu. Kochała go, lecz
bolało ją to, że mimo najlepszych chęci postawił ją w takiej
sytuacji. Jednak głównym obiektem jej gniewu stał się Jarrod.
Z pewnością obiecał jej ojcu gwiazdkę z nieba, byle tylko
dostać jego firmę, i udało mu się.
Adwokat skończył odczytywanie testamentu i dyskretnie
wycofał się z gabinetu. Jarrod odwrócił się w jej stronę. - Tak
mi przykro - powiedział. - Zupełnie nie wiem, co mam zrobić.
Musimy to jakoś rozważyć.
Słowa te docierały do niej z jakiejś nieprawdopodobnej
wręcz odległości. Pod wpływem nagłego skumulowania szoku
i bólu zaczęła w niej wzbierać straszliwa furia. Udało się jej
jednak opanować. Powiedziała Jarrodowi, że pragnie na
chwilę zostać sama, a on przystał na to. Pojechała do domu i
spakowała nieco rzeczy. Pozbierała wszystkie pieniądze, jakie
wpadły jej w ręce, po czym nie oglądając się za siebie wsiadła
do samochodu i odjechała.
Następnego dnia znalazła się w niewielkim miasteczku w
Nowej Anglii. Tam sprzedała samochód i wsiadła w pierwszy
autobus zdążający na południe. Podróżowała tak przez dwa
dni. Szczęściem dla siebie była zupełnie odrętwiała. Krajobraz
przemykający za oknem zlewał się jej w jedną rozmazaną
plamę. Trzeciego dnia ocknęła się na dworcu autobusowym w
Teksasie, w Dallas. Wtedy doszła do wniosku, że uciekła już
dostatecznie daleko.
Na początek wynajęła sobie pokój w hotelu i zaczęła
przeglądać oferty pracy. Szukała czegoś, co w niczym nie
przypominałoby tego, co robiła w dziale komputerowym
firmy swojego ojca. Wreszcie znalazła coś odpowiedniego.
Niewielki bar w sąsiedztwie poszukiwał kelnerki. Przyjęła tę
pracę. Pierwszego wieczoru spotkała Rose, która wspomniała
jej o wolnym pokoju obok własnego. Gena przeprowadziła się
tam następnego dnia.
Najbliższe miesiące nie były dla niej wcale takie łatwe.
Czasami myślała, że oszaleje, tęskniąc za Jarrodem i pragnąc
go. Tak wyglądały momenty jej słabości. W chwilach, gdy
czuła się lepiej, życie wypełniała jej praca, a także kłopoty i
radości współmieszkańców i sąsiadów. A teraz, gdy już
ułożyła sobie życie, nie mogła pozwolić, by Jarrod Saxon
zniszczył je po raz drugi.
Obudziły ją jakieś hałasy. Przez minutę leżała spokojnie,
nasłuchując zaintrygowana, lecz nie mogła odgadnąć
przyczyny zamieszania na schodach. Po chwili ciekawość
wzięła górę. Odsunęła kołdrę i sięgnęła po krótkie kimono.
Podczas kiedy otwierała drzwi, źródło hałasu osiągnęło
podest.
- Jarrod!
W jednej ręce trzymał torbę podróżną, a w drugiej
rozmaite pudełka. Z tyłu Sugar taszczyła po schodach cztery
torby pełne zakupów.
- Och, cześć - zawołała radośnie. - Przepraszam, że cię
obudziliśmy, ale mam dla ciebie wspaniałe nowiny. Twój
przyjaciel wprowadza się do wolnego pokoju.
- Mój przyjaciel - spojrzała z niedowierzaniem na Jarroda.
Ten nawet nie pisnął.
Szczęśliwie nieświadoma panującego w powietrzu
napięcia, Sugar pokiwała głową - W pokoju nie ma zbyt wielu
rzeczy, wybraliśmy się wiec na zakupy. Nie masz pojęcia, jak
było fajnie! Ba, Jarrod zwracał uwagę tylko na to, co było w
najlepszym gatunku.
- Mogłabym się o to założyć.
Sugar rozpromieniła się. - To zupełnie jak mój Tex. On też
wybierał tylko rzeczy w najlepszym gatunku. Postawiła torby i
szukając po kieszeniach klucza, roześmiała się wesoło. -
Zawsze zastanawiałam się, czemu Tex mnie poślubił, chociaż
jako młoda dziewczyna byłam całkiem ładna.
Odpowiedź Jarroda sprostała jej oczekiwaniom. - Wciąż
jesteś piękna, Sugar.
- Jaki pan słodziutki. Prawda, Geno, że on jest słodki?
- Nigdy nie myślałam o nim w ten sposób. Zresztą zwykle
robi mi się mdło od słodyczy.
- Tak? To fatalnie - powiedziała Sugar, popatrując to na
jedno, to na drugie, by wreszcie zatrzymać w/rok na Jarrodzie.
- Jest pan z pewnością romantykiem.
O tak, jestem.
- Wcale nie. Nie wierz mu, Geno.
Oczy Sugar błysnęły z zainteresowaniem. Zaciekawiła ją
ta sprowokowana przez nią wymiana zdań. Jeśli istniało coś,
co ją fascynowało, były to z pewnością romantyczne historie. -
Ależ on musi być romantykiem. Powiedział mi przecież, że
przyjechał tu aż z Filadelfii, żeby tylko być tu z tobą.
- Prawdziwe powody jego pojawienia się tu nie mają
wiele wspólnego z romantyzmem, możesz mi wierzyć.
Jarrod puścił oczko do Sugar.
- Ja wręcz uwielbiam piękne historie o miłości -
powiedziała, otwierając drzwi do apartamentu sąsiadującego z
pokojem Geny i wepchnęła bagaże do środka. Jednak sama
zamiast wejść, odwróciła się w stronę nowego słuchacza -
Wraz z Texem uważaliśmy miłość za coś niezwykłego i
dlatego muszę opowiedzieć panu, jak się poznaliśmy. Dawno,
dawno temu, jako młodziutka dziewczyna z południa dostałam
pracę asystentki garderobianej w spektaklu granym na
Broadwayu. Gwiazda przedstawienia miała najpotężniejszy
biust, jaki w życiu widziałam - tu przerwała, by wymownym
ruchem podkreślić znaczenie swoich słów. - Pewnego
wieczoru, wkrótce po rozpoczęciu przedstawienia, puściły
szwy w jej kostiumie i stanęła na scenie w samych reformach.
Opowiadam to dlatego, bo nie zdarzy ci się już zobaczyć
kobiety noszącej coś takiego, Jarrodzie. Uciekła ze sceny jak
niepyszna. Pobiegła prosto do mnie i obwiniła mnie za
wszystko. Sugar parsknęła. - Tak jakbym ja była temu
wszystkiemu winna. Ta artystka po prostu za dużo jadła od
czasu pierwszej przymiarki kostiumu. Poza tym, nie wiem, co
ją tak zdenerwowało. Za swój, niezamierzony co prawda
striptiz otrzymała największe brawa w historii tego
przedstawienia. W każdym razie była gotowa wytargać mnie
za uszy i pewnie by się to jej udało, gdy nagle jak spod ziemi
wyłonił się przystojny mężczyzna i uratował mnie. To był
Tex! Prawdziwy mężczyzna, jeśli rozumiecie, co mam na
myśli - westchnęła. - W dodatku bardzo romantyczny.
Jarrod pokiwał głową ze zrozumieniem. Gena słyszała już
tę historię dziesiątki razy, lecz zawsze słuchała jej z
zainteresowaniem. Nie przypuszczała jednak, że z równym
zainteresowaniem wspomnień starszej pani ubranej w różowe
sztruksowe spodnie imitujące strój torreadora wysłucha
elegancki i wykształcony Jarrod. Spodziewała się raczej, że
okaże zniecierpliwienie, a przynajmniej nie okaże
zainteresowania. Tak to chyba powinno wyglądać.
Sugar roześmiała się. Nie widziałam go nigdy przedtem
okazało się, że był jednym z dobroczyńców tego
przedstawienia. No wiesz, jednym ze sponsorów. Nie tylko
obronił mnie przed tą okropną kobietą, ale ożenił się ze mną i
zabrał tu. do Teksasu. Żyliśmy szczęśliwie, aż do jego śmierci
przed dziesięciu laty.
- To były chyba bardzo smutne lata dla pani - powiedział
Jarrod. Gena pokręciła z niedowierzaniem głową. Jego
współczucie wyglądało na szczere. To nią wstrząsnęło.
Co tu jest grane?
Nie tylko byłam samotna, ale również bez środków do
życia. Dlatego właśnie zdecydowałam się przekształcić ten
dom w coś w rodzaju pensjonatu. Najpierw zamieszkała u
mnie Rose, potem Bertrand i wielu, wielu innych, którzy
gościli tu bardzo krótko. - Uśmiechnęła się serdecznie. - Gena
jest oczywiście jednym z moich ostatnich nabytków. Mówię
ci, ta dziewczyna jest dla nas istnym błogosławieństwem losu.
- Czy ty i Jarrod nie powinniście przypadkiem wnieść
tych rzeczy do środka co, Sugar?
- A niech to licho! Pewnie, że tak! Wyobraźcie sobie, że
stoję na podeście, wygadując głupstwa, zamiast zabierać się
do roboty. No, ale czuję się częściowo usprawiedliwiona. Taki
przystojny mężczyzna robi wrażenie nawet na starszej pani.
- Nie zgadzam się na takie określenie w stosunku do pani
- powiedział szarmancko Jarrod. - Jest pani na to zbyt
przystojna.
Sugar zarumieniła się aż po nasadę farbowanych włosów.
- Czyż on nie jest uroczy? - powiedziała, zaciągając śpiewnie.
- Proszę się o nic nie martwić. Gena niejedno już widziała.
Teraz pana rozlokuję.
- Pozwól na słówko, Jarrodzie.
Wyczuł chłód w jej głosie i aż uniósł brwi, lecz mimo to
odpowiedział jej miłym, spokojnym tonem. - Ależ oczywiście,
Geno. Sugar, przepraszam cię na chwilkę. Jeśli chcesz, to
możesz już zacząć układać wszystko na miejsca. Zauważyłem,
że masz subtelny gust, zdaję się więc na ciebie.
- Ojej!
- Nie wytrzymam - mruknęła pod nosem Gena.
Sugar tak się przejęła tym, co powiedział Jarrod, że
natychmiast wkroczyła do pustego mieszkania, a Jarrod
podążył bez słowa za Geną do jej pokoju. Gdy tylko zamknęła
drzwi, przystąpiła do ataku.
- Co ty wyrabiasz?
- To chyba oczywiste.
- Wygląda na to, że zamierzasz się tu wprowadzić. Ale
nic z tego. Nie myśl, że jesteś taki cwany. Wzruszył
ramionami i skrzyżował ręce na piersi. - Bo nie jestem.
Gena nabrała głębokiego oddechu. - W porządku. Nie
zamierzam bawić się z tobą w żadne zgadywanki, więc
powiedz mi lepiej od razu, co spodziewasz się dzięki temu
zyskać.
- Ciebie - odparł spokojnie z głębokim wewnętrznym
przekonaniem.
- Nie ma mowy.
Wyciągnął rękę i dotknął pukla jej włosów. - Czy
mówiłem ci kiedykolwiek, jak cudownie wyglądasz, kiedy
świeżo wstaniesz z łóżka?
Owszem. Mówił jej to niejednokrotnie. Uchyliła się i
odsunęła się o krok. - Przestań! - Przez chwilkę zdawało się
jej, że opadły mu ramiona. - Dobrze - odezwał się w końcu. -
Powiem ci, dlaczego zdecydowałem się tu zamieszkać. Chodzi
o to, co od ciebie usłyszałem, Geno. Oświadczyłaś, że mnie
nie znasz. Postanowiłem to zmienić. '
- Ty tak postanowiłeś?
- Właśnie.
Potrząsnęła głową. - Cokolwiek byś nie zaplanował, to i
tak już za późno, Jarrodzie.
- Nie zgadzam się z tym.
Umysł
Geny pracował gorączkowo. Zaczęła się
zastanawiać nad tym, że być może nie za bardzo zdawała
sobie sprawę z tego, co robiła w ciągu ostatnich miesięcy. A
jeśli tak, to najwyższa pora, by wiedziała, czego chce. Gdyby
wrócił do domu... gdyby udało się jej go powstrzymać...
- Jarrodzie, zarządzasz teraz dwiema korporacjami,
przynoszącymi rocznie miliony dolarów. Tak wielkich firm
nie można pozostawiać własnemu losowi.
- To już moje zmartwienie - powiedział cicho. -
Oczywiście,
że
nie
mogę
przewidzieć
wszelkich
niespodzianek. Zwykle działam na bieżąco i jeśli występują
jakieś problemy, rozwiązuję je od ręki. Ale mówiąc szczerze,
nie sądzę, żebyśmy pozostali tu aż tak długo, żeby w firmie
wystąpiły jakieś trudności.
Nie wierzyła mu ani przez chwilę. - Czego chcesz? -
spytała go głosem, w którym pojawiła się nagłe panika.
- Przecież ci już mówiłem.
- Nie, nie - potrząsnęła głową, usiłując zwalczyć w sobie
myśl, że rzeczywiście mogło mu chodzić wyłącznie o nią. Raz
już mu uwierzyła. O jeden raz za dużo.
- Coś się musi za tym kryć. Jakie były dodatkowe,
nieznane mi warunki, zawarowane testamentem, które musisz
spełnić, żeby wejść w posiadanie firmy mojego ojca? Nasz
ślub?
- Nie było żadnych warunków. George uważał nasze
małżeństwo za oczywiste.
Roześmiała się z goryczą. - Biedny tata. Potrafił być taki
naiwny. I w dodatku łatwowierny.
- Możliwe, ale znał mnie dobrze. Tego niestety nie mogę
powiedzieć o tobie. Kiedy trwał nasz romans, było tak
cudownie, że nie przypuszczałem, że brak nam jeszcze czegoś
do szczęścia - głos mu zadrżał. - Czy pamiętasz to, Geno? Czy
pamiętasz, jak nieraz nie mogliśmy się doczekać, aż
dojedziemy do mojego apartamentu? Zjeżdżaliśmy wtedy na
pobocze. A kiedy wreszcie docieraliśmy na miejsce,
kochaliśmy się godzinami.
- Pamiętam to wszystko - odparła zmęczonym głosem. -
Czy to cię cieszy? Jesteś z siebie dumny? To świetnie. A teraz
wynieś się stąd.
- Nie zamierzam się stąd wynosić, Geno - zbliżył się do
niej tak bardzo, że mogła usłyszeć jego szept. - Wystarczy, że
się obejrzysz, a zobaczysz mnie. Z twoim przyzwoleniem czy
bez, stanę się od tej chwili twoim cieniem.
Odczuła to tak, jakby jego dłonie zaciskały się na jej
sercu. - Jak długo zamierzasz to robić?
- Tak długo, jak będzie potrzeba. Byliśmy ze sobą tak
blisko, że zastanawiam się jak w ogóle mogliśmy przeżyć te
dziesięć miesięcy rozłąki.
Gena zadrżała. - Wyjdź stąd. W tej chwili!
- Wychodzę. Na razie. Ale zanim to zrobię ... - zbliżył się
do niej i pocałował namiętnie. A potem wyszedł,
pozostawiając ją rozpaczliwie tęskniącą za czymś więcej...
Rozdział 3
Restauracja „U Clanceya" mieściła się w pomieszczeniu o
nieregularnym kształcie, z barem pod jedną ścianą, za którą
znajdowała się kuchnia. Niewielki, ciemny korytarzyk
prowadził do kuchni i mieszczących się na tyłach toalet.
Stoły i krzesła tłoczyły się na podłodze pokrytej spękanym
linoleum. Nad barem dumnie wisiało poroże longhorna. Kilka
jelenich łbów spoglądało ze ścian na salę. Wtłoczono je
pomiędzy rozmaite neonowe reklamy różnych gatunków piwa,
chociaż w barze Clanceya serwowano tylko jeden gatunek -
Lone Star.
Menu początkowo obejmowało tylko jeden rodzaj potraw.
Clancey, szczęśliwy posiadacz licencji na odstrzał jeleni w
centralnej części Teksasu, miał zamrażarkę stale zapełnioną
dziczyzną. Paprykarz z sarniny, ulubione danie poprzedniej
klienteli, było uprzejmie ignorowane przez obecną. Zawsze
optymistycznie nastrojony Clancey spróbował serwować
kiełbaski z dziczyzny po latyńsku a'la quiche. Niestety, bez
większych rezultatów.
Ostatnio Clancey zaczął lansować coś zupełnie nowego.
Były to cienkie kiełbaski w zalewie z burbona, brązowego
cukru i sosu chili. Każda kiełbaska była nadziana na
wykałaczkę zakończoną miniaturowym pomponem. Zaczęły
robić furorę.
Z doświadczeniem wyniesionym po dziesięciu miesiącach
pracy, Gena otaksowała wnętrze baru. Wieczór nie zapowiadał
się spokojnie. Tłum okupujący lokal od pory obiadowej wcale
nie zamierzał rzednąć. W dodatku zjawiły się tam niezależnie
od siebie dwie osoby, których obecności Gena życzyłaby
sobie najmniej ze wszystkich.
Pierwszą z nich był Jarrod. Gena musiała niechętnie
przyznać, że korzystnie wyróżniał się spośród kłębiącego się
w sali tłumu kobiet i mężczyzn. Jego niezachwiana pewność
siebie i bezpretensjonalna elegancja zwiastowały, że wszędzie
czuje się jak u siebie w domu. Równie niechętnie doszła do
wniosku, że ta jego wewnętrzna siła nie wynika wcale z faktu
posiadania dwóch wielkich korporacji. Zauważyła również, że
jego wejście przyciągnęło uwagę gości, a zwłaszcza kobiet.
Rose,
niczym
termicznie
naprowadzany
pocisk,
posterowała wprost na niego i usadziła go przy stoliku na
uboczu, skąd miał doskonały widok na całą salę i... na Genę.
Drugą osobą, której obecność nie wzbudziła entuzjazmu
Geny był Cole Garrett. Jego wejścia zawsze przykuwały
uwagę obecnych, a jeśli akurat to mu się nie udało, to i tak
zdążył zawsze zrobić coś takiego, że wszyscy spoglądali w
jego stronę. Był bardzo przystojny, lecz zdaniem Geny
demonstrował to w niezwykle pretensjonalny sposób.
Wiedziała doskonale, że na parkingu czeka na niego
wypucowany mercedes 500 SEL z dwoma zainstalowanymi
telefonami. Wiedziała, bo wspominał o tym przy każdej
sposobności. Ponieważ Rose była zajęta Jarrodem, Gena
musiała posadzić gdzieś Cole'a.
- Jak się dziś czujemy, Geno?
- Dziękuję, doskonale - mruknęła, prowadząc go w stronę
jego ulubionego, znajdującego się w centralnej części baru
stolika. - A pan jak się czuje, Cole? - spytała przez
grzeczność, chociaż w sumie niewiele ją to obchodziło. Cole
był handlarzem nieruchomości, który działał w ich sąsiedztwie
i miał w sobie coś, co zawsze wprawiało Genę w
zakłopotanie.
- Nigdy nie czułem się lepiej - zauważył, siadając przy
stoliku. Poprawił przy tym mankiety jedwabnej koszuli, tak by
wszyscy mogli dostrzec jego wysadzany diamentami zegarek
marki Rolex.
Gena znała już ten gest na pamięć. Usłużnie zaczekała aż
skończy, nim podała mu najnowsze menu.
Cole wziął je i rozejrzał się po sali. - Widzę, że interes
Clanceya rozkwita z dnia na dzień. Cieszy mnie to. To zrobi
dobrą reklamę tej okolicy - urwał i spojrzał z kolei na nią. -
Kiedy się wreszcie przełamiesz i przyjmiesz moje zaproszenie
na kolację?
Ponieważ pytał o to za każdym razem, kiedy ją widział,
nie zdziwiło jej to wcale. To był kolejny zwyczajowy dodatek
poprzedzający jego zamówienie. Uśmiechnęła się najmilej, jak
tylko mogła. - Jak już panu mówiłam, panie Cole, nie mam
zamiaru z nikim się umawiać. Wolałabym, żeby przestał mnie
pan o to pytać.
- Nie zaszedłbym tak wysoko jak dzisiaj jestem, gdybym
akceptował wszystkie odmowne odpowiedzi, Geno.
Cole Garrett był nieco zbyt gładki, jak na jej gust. - Co
mam dziś podać?
W jego szarych, chłodnych oczach błysnęło coś na kształt
znudzenia, lecz łaskawie zaakceptował zmianę tematu i
pogrążył się w studiowaniu menu.
Ze swego końca sali Jarrod obserwował ponuro, jak Gena
rozmawia z przystojnym, dobrze ubranym mężczyzną. Z
pewnością poświęcała mu o wiele więcej czasu, niż było to
konieczne. Pomyślał, że znają się bardzo dobrze. Aż za
dobrze. Poczuł, jak narasta w nim zazdrość i nawet nie
próbował walczyć z tym uczuciem.
Odkąd się rozstali, prześladowały go wizje Geny
spędzającej czas z innym mężczyzną. Teraz mógł zobaczyć to
na jawie. Widząc, jak uśmiecha się do niego, ledwo mógł
usiedzieć na krześle. Zazdrość jako niezwykle prymitywne
uczucie, budziła w nim również inne prymitywne uczucie -
agresję.
Pragnął
rozszarpać
tego
elegancika,
lecz
powstrzymywał się tylko dlatego zresztą, że wewnętrzny głos
ostrzegał go przed reakcją Geny: nigdy by tego nie zrozumiała
ani mu nie wybaczyła. A i bez tego powinna wiele zrozumieć i
wybaczyć.
Wciąż jednak obserwował tę parę, dopóki nie zobaczył, że
Gena szybko kieruje się w stronę kuchni z zamówieniem w
ręku. Usadowiwszy się wygodnie czekał, aż Rose przyniesie
mu jego danie i rozmyślał nad decyzją pozostania w Dallas.
To prawda, że podjął ją pod wpływem chwilowego impulsu,
lecz kiedy zdał sobie sprawę, że Gena nie wróci z nim do
domu, cóż innego mu pozostało? Kiedy już ją odnalazł, nie
mógł jej opuścić. W każdej chwili mogła się spakować i uciec
stąd, a wówczas mógłby już nie znaleźć jej ponownie.
Spostrzegł, że Gena wraca z kuchni i zatrzymuje się przy
barze, by odebrać zamówienie. Czujność Jarroda zaostrzył
widok kuchcika, który przechyliwszy się nad barem, szepnął
coś Genie do ucha. Mógł mieć nie więcej niż dziewiętnaście
lat, a w jego zachowaniu w stosunku do Geny było tyle
czułości, że Jarrod poczuł jak znów ogarnia go zazdrość. Musi
już być ze mną całkiem niedobrze, pomyślał z goryczą, skoro
robię się zazdrosny o byle gówniarza.
- Jak leci, Peter? - pytała tymczasem Gena. Wiedziała o
tym, że jego rodzina ma kłopoty finansowe. Ojciec Petera
odszedł, gdy chłopiec miał zaledwie dwanaście lat. Od tej
pory Peter musiał imać się różnych prac. W istocie został
jedynym żywicielem rodziny. Jego młodsza siostra miała
wówczas zaledwie dziewięć lat, a na matkę nie mógł zanadto
liczyć. Była niepełnosprawna. Znalezienie pracy w jej sytuacji
nie było łatwe.
Peter uśmiechnął się podświadomie. Gena była najmilszą
i najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu spotkał.
Wciąż nie mógł uwierzyć, że okazuje mu jakiekolwiek
zainteresowanie. Ale to była prawda, a w dodatku to jedynie z
Geną mógł swobodnie porozmawiać o swoich problemach. -
Mama idzie jutro na rozmowę w sprawie pracy - odpowiedział
szczerze.
- To świetnie, Peter. Wiem, jak bardzo mama potrzebuje
zarobić.
Peter spochmurniał. - To dla niej bardzo ważne, by móc
wnieść swój wkład do budżetu domowego. Nie cierpi pobierać
zasiłku. Ale sprawa wygląda kiepsko. Firma znajduje się
daleko od przystanku autobusowego. Sąsiad obiecał podwieźć
mamę na tę rozmowę, ale nie będzie przecież robił tego
codziennie. Mama potrzebuje specjalnie wyposażonego
samochodu, którym mogłaby sama dojeżdżać do pracy, tylko
że na to nas nie stać.
- Może firma znajdzie jakieś rozwiązanie. Poczekajmy
zresztą, aż dostanie tę pracę i dopiero wtedy będziemy się
martwić dalej - uśmiechnęła się Gena. - Twoja matka jest
wspaniałą kobietą i wiem, że bardzo ją kochasz.
- Zasługuje na coś więcej niż to, czego zaznała od życia -
powiedział i zaczerwienił się.
- Ty zresztą też. Jeśli mamie uda się dostać pracę w
pełnym wymiarze, być może będziesz mógł pójść do koledżu,
przynajmniej na trochę, no nie?
W jego twarzy pojawił się błysk nadziei. - Jeżeli. To
zdradliwe słówko, Geno.
Gena poklepała go po ramieniu. - Nie przejmuj się, Peter.
Wszystko się ułoży. Zobaczysz.
- Hej, Geno! Czy czasem nie zapominasz o naszych
klientach? - wrzasnął Clancey.
Wracając z kuchni z zamówieniem, Rose prześliznęła się
obok niskiej, krępej figury Clanceya i mruknęła
uwodzicielsko: - Żyjemy tylko po to, żeby ci służyć, o czym
zresztą doskonale wiesz.
Gena uśmiechnęła się, widząc reakcję Clanceya. Żaden
mężczyzna nie był odporny na wdzięki Rose i Gena w głębi
duszy podejrzewała, że bez trudu mogłaby ona owinąć go
sobie wokół palca.
Później, gdy Gena zmierzała do łazienki, omal nie wpadła
na Jarroda. - Przepraszam - powiedziała, usiłując przejść dalej,
lecz on stał nieruchomo, blokując praktycznie wąskie
przejście.
- Nauczyłem się czegoś dzisiejszego wieczoru -
powiedział.
- Edukacja jest w istocie czymś cudownym. A teraz, jeśli
pozwolisz... - usiłowała obejść go lecz zagrodził jej drogę
ramieniem.
- Dowiedziałem się mianowicie, że w dżinsach i koszulce
bawełnianej wyglądasz nieprawdopodobnie wręcz seksownie.
- Nie chcę tego słuchać.
Przesunął się do przodu, wpychając ją niemal w ścianę. -
Za każdym razem, kiedy przechodziłaś obok mnie, musiałem
zmuszać się, by usiedzieć na krześle.
- Muszę wracać do pracy - powiedziała, usiłując
przezwyciężyć nagłą słabość w nogach. Przyszło jej do głowy,
że Clancey mógłby przestać skąpić na silniejszą żarówkę w
tym korytarzyku.
- Nie byłem jedynym mężczyzną, który się na ciebie
gapił, ale z nich wszystkich tylko ja jeden mam do ciebie
prawo.
- To nieprawda...
- Przez cały wieczór miałem dziką ochotę pójść za tobą,
zedrzeć z ciebie dżinsy i...
- Jarrod!
- ...I wejść między twoje nogi...
O Boże! Te słowa budziły w niej płomień, który
stopniowo ogarniał cale jej ciało. Były tak sugestywne i
nasycone erotyzmem, że wręcz chciała, by tak się
rzeczywiście... - Jarrod,...
- Czołem sportowi fanatycy - Rose uśmiechnęła się do
nich radośnie. - Uważajcie, bo Clancey was przyłapie, a to
może mu się nie spodobać.
- Rose, czy mogłabyś mi pomóc? - spytała Gena,
odpychając Jarroda z siłą, którą dało jej zażenowanie własną
słabością.
- Jasne, złotko - odparła i pieszczotliwie uszczypnęła
Jarroda w policzek. - Muszę ci wyznać, że ten gość ma
słodziutki dzióbek.
- Dziękuję, Rose - mruknęła Gena.
- Dzięki, Rose - parsknął śmiechem Jarrod.
- Nie ma sprawy. Może chcecie skorzystać z łazienki?
Panuje tam o wiele bardziej intymny nastrój niż w tym
korytarzyku. Uchwyty zapowiadają możliwość skorzystania z
niekonwencjonalnych pozycji, chociaż uprzedzam, że
porcelana może okazać się zimna.
- Nic z tego - Gena szarpnęła się rozpaczliwie i udało jej
się wreszcie wyrwać z objęć Jarroda.
- No, no, moje panie! - Clancey pojawił się, podrygując
wprost ze zdenerwowania, - Tam setka ludzi czeka na
obsłużenie. Co wy tu robicie w tym przejściu?
Rose przysunęła się do Clanceya i objąwszy go
ramieniem, wtuliła jego głowę w swój biust. Wtedy, głosem
mogącym
podnieść
ciśnienie
każdemu
mężczyźnie,
powiedziała: - Omawialiśmy nasze ulubione pozycje miłosne.
Powiedz mi, Clancey, co ty lubisz najbardziej? Chciałabym
wiedzieć...
Clancey mało się nie udusił.
Późnym wieczorem Gena wspinała się po schodach do
swego pokoju. Ociągała się. Spod drzwi Jarroda sączyło się
światło. Przygryzła wargi i weszła do siebie.
Gdy znalazła się wewnątrz, zamknęła starannie drzwi,
podeszła do łóżka i uklękła. Sięgnąwszy pod łóżko, poszukała
rączki i wyciągnęła coś, co było najzwyklejszą walizką. Przez
chwilę przypatrywała się jej, a potem wsunęła ją z powrotem
na miejsce.
Przebywanie na świeżym powietrzu i ćwiczenia fizyczne
to coś wspaniałego, pomyślał Jarrod. Od tak dawna pracował
w biurze po osiemnaście godzin przez siedem dni w tygodniu,
że zdążył już zapomnieć, jak pachnie świeże powietrze.
Zacisnął ręce na trzonku od grabi, którymi zgarniał
zwiędłe liście. To, że zaofiarował Sugar pomoc przy
uporządkowaniu ogródka, wynikało jedynie z czystego
wyrachowania. Prawdę mówiąc, nie mógł już wytrzymać ani
chwili dłużej w swoim pokoju. Sam wręcz dziwił się sobie, że
udało mu się wytrwać w maleńkim pomieszczeniu aż tyle
godzin.
Od rana zdążył już przeprowadzić parę rozmów
telefonicznych aby, jak miał nadzieję, zapewnić bezkolizyjne
działanie swoich firm. Polecenie, by jego zastępca przejął na
razie obowiązki szefa, musiały wprowadzić tam zrozumiałe
zdumienie. Zrozumiałe, bo Jarrod Saxon znany był z tego, że
pędził dotąd od sukcesu, do sukcesu. Stanowiło to sens jego
życia. Kiedy jednak przyszło mu wybierać pomiędzy
odzyskaniem Geny a kontynuacją walki o kolejne sukcesy, nie
wahał się ani chwili.
Odpoczywając, wytarł ręce o nowe dżinsy, które kupił
sobie rano. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio nosił dżinsy.
Dżinsy kojarzyły mu się z relaksem i odpoczynkiem, a więc
czymś takim, na co od dawna nie miał czasu. Ściągnął brwi na
myśl, że teraz właśnie ma więcej wolnego czasu, lecz nie za
bardzo uświadamia sobie, jak ten czas wykorzystać.
Znienacka odniósł wrażenie, że jest obserwowany.
Rozejrzał się dookoła. Mały, mniej więcej pięcioletni brzdąc
obserwował go, wychylając się zza drzewa.
Zadowolony z nieoczekiwanego towarzystwa, Jarrod
przerwał grabienie liści. - Hej ty, tam! Jak ci na imię?
- Bobby.
- Miło mi cię poznać, Bobby. Ja mam na imię Jarrod.
Mieszkasz tu gdzieś w okolicy?
- Mieszkam w tamtym domu - chłopiec podniósł rękę,
pokazując jeden z sąsiednich domów.
- W takim razie jesteśmy sąsiadami. Właśnie się tu
wprowadziłem. Oczy chłopca zabłysnęły znowu. - Czy
wprowadziłeś się do Sugar?
- Właśnie.
- Jest bardzo miła. Robi doskonałe ciasteczka - malec
przyglądał mu się przez chwilę. - Czy chcesz zobaczyć moją
bliznę?
Jarrod spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Bliznę?
Czyżbyś miał wypadek?
- Nie. To była operacja. - Bobby dumnie podniósł
koszulkę, demonstrując czerwoną bliznę biegnącą od mostka
aż po żebra. - Już jest dobrze. Nawet nie szczypie.
Jarroda ogarnęła fala współczucia. Bobby był zbyt małym
chłopcem, by poddawać się takiej poważnej operacji. Dla
dziecka musiało to być potwornym szokiem. Wówczas
pomyślał sobie, że nikt tak jak on nie wie o tym, że dzieci
często nie radzą sobie ze spotykającym je złem. On sam stracił
ojca, mając czternaście lat i do tej pory cierpiał z tego
powodu.
Przyklęknął obok chłopca. - To naprawdę fajna blizna. Co
się stało?
- Coś było nie tak z moim sercem i stale to się pogarszało.
Nie mogłem się bawić ani nic. Mama nieustannie płakała, bo
ona i tatuś nie mieli dosyć pieniędzy, żeby lekarz naprawił mi
serce. Ale pewnego dnia listonosz przyniósł czek na taką
sumę, jaka potrzebna była, żeby zapłacić lekarzowi. Mama
powiedziała, że to cud, ale dla mnie - Bobby wzruszył
ramionami - był to po prostu kawałek papieru.
- Naprawdę? - Jarrod uniósł brwi. - To jednak miałeś
szczęście. Cuda nie zdarzają się codziennie. Musisz być
niezwykłym chłopcem.
- Tak właśnie mówi Gena.
Brwi Jarroda uniosły się jeszcze wyżej. - Znasz Genę?
- Jasne. Wszyscy znają Genę.
- Naprawdę? Cóż, w każdym razie cieszę się, że masz już
to wszystko za sobą.
- Ja też! Teraz mogę biegać i bawić się jak inni chłopcy.
Tylko, że oni mówią... - głos mu posmutniał i twarzyczka
zachmurzyła się.
- Co mówią? - zachęcił go Jarrod.
- Mówią, że nigdy nie będę dobrze grał w piłkę. Ale Gena
mówi, że wystarczy, żebym więcej trenował. Umiesz grać w
piłkę? Gena gra bardzo dobrze. - Spojrzał ponad ramieniem
Jarroda i mała twarzyczka ponownie rozjaśniła się. - Hej,
Geno.
- Cześć, Bobby - zawołała Gena wracająca z zakupami z
warzywniaka. Chłodno skinęła Jarrodowi i odezwała się do
chłopca: - Co tu robisz w taki piękny dzień?
- Pokazywałem Jarrodowi moją bliznę. Powiedział, że jest
bardzo fajna.
- Bo tak jest.
- Aha, i opowiedziałem mu jeszcze o cudzie.
Gena miała nadzieję, że jej głos zabrzmi zupełnie
spokojnie. - To wspaniale, Bobby. Teraz muszę już iść, ale
jeszcze się dzisiaj zobaczymy.
- Geno - powiedział cicho Jarrod. To ją zatrzymało. -
Chciałbym z tobą porozmawiać.
W pierwszym odruchu chciała rzucić się do ucieczki, lecz
powstrzymała się, świadoma tego, że chłopiec bacznie ją
obserwuje. - Może potem. Teraz jestem zajęta. - Było to
kłamstwo, lecz miała nadzieję, że zabrzmiało naturalnie.
Pospieszyła w stronę wejścia. Jarrod podążył za nią,
zatrzymując ją w drzwiach wejściowych.
- Nie możesz wiecznie uciekać. Wcześniej czy później
będziesz musiała mnie wysłuchać.
Gena nie lubiła, kiedy Jarrod zbliżał się do niej tak bardzo.
Budziło to w niej zbyt wiele wspomnień, tak że z trudem
zdobyła się jedynie na odpowiedź. - To właśnie było
przyczyną wszystkiego, mój drogi. Mało, że cię słuchałam, to
w dodatku bezgranicznie ci wierzyłam.
Delikatnie pogładził ją po, policzku. - Musimy jakoś sobie
z tym poradzić, maleńka. Uwierz mi.
Gena z niedowierzaniem pokręciła głową.
- Wyglądasz na bardzo zmęczoną - powiedział. -
Zapracowujesz się.
- Lubię to.
- Być może, ale wyglądasz na zmęczoną. Może śpisz za
mało?
Na pewno nie od chwili, kiedy tu przybyłam, pomyślała
sobie, głośno jednak dodała: - Skądże. Sugar wychyliła głowę
zza swoich drzwi ukazując niezmiennie tę samą fryzurę. -
Świetnie. Widzę, że zaczynacie dochodzić do porozumienia.
- Sugar...
- Chciałam się tylko upewnić, czy Jarrod wie o przyjęciu
z okazji Święta Dziękczynienia. Nie został wprawdzie
zaproszony, ale teraz jest przecież jednym z nas. Pamiętaj
jednak, że powinieneś przynieść jakieś danie.
- Sugar, nie jestem pewna, czy Jarrod jeszcze tu będzie i...
- Święto Dziękczynienia? Dziękuję, Sugar. Nie mogę się
wprost doczekać.
Następne dwa dni nie były wcale łatwe. Gdziekolwiek by
się Gena nie obróciła, wszędzie widziała bacznie
wpatrującego się w nią Jarroda. Zaczęła się nawet zastanawiać
nad tym, jak długo on to wytrzyma. Rozum podpowiadał jej,
że znudzi się tym prędzej czy później i wróci do Filadelfii. Ale
logiczne rozumowanie miało coraz mniej wspólnego z
narastającym w niej zdenerwowaniem.
Wreszcie siódmego dnia, odkąd pojawił się Jarrod, zaszło
coś dziwnego, co zresztą wcale nie miało jakiegokolwiek
związku z jego obecnością.
Gdy Gena spóźniona zbiegała ze schodów, by popędzić do
pracy, z pokoju Sugar wynurzył się nieoczekiwany gość. Był
to Cole Garrett i na jego widok Gena stanęła jak wryta.
Szarmancki jak zwykle powiedział do niej: - Geno, jakże się
cieszę, że cię widzę.
Gena zmieszała się. - Czy chciał się pan może ze mną
zobaczyć? Przykro mi, ale muszę już iść do pracy.
- Nic nie szkodzi. Właściwie to odwiedzałem jedynie
twoją gospodynię.
- Och - Gena spoglądała to na Cole'a, to na stojącą w
otwartych drzwiach Sugar. - Nie wiedziałam, że się znacie.
Mimo śmiertelnej bladości, Sugar uformowała usta w
"grymas mający imitować beztroski uśmiech. - Omawialiśmy
jedynie drobny interes, kochanie. Doprawdy, nic takiego.
- Interes? Co za interes?
Cole ujął Genę pod rękę. - Mój samochód czeka przed
domem. Chętnie podwiozę panią do pracy. Wyrwała się mu. -
Wolę się przejść.
Uśmiech stężał na ustach Cole'a, budząc niepokój Geny. -
Pewnego, niezbyt już odległego dnia, zmienisz swój stosunek
do mnie.
- Doprawdy? A z czego pan to wnosi?
- Geno - odezwała się drżącym ze zdenerwowania głosem
Sugar - czy nie pora, byś już poszła do pracy?
Niestety, Gena rzeczywiście musiała już wyjść. Po raz
pierwszy jednak widziała taką zdenerwowaną Sugar. - Cole,
jeśli to pan tak zdenerwował Sugar, to uprzedzam, że będzie
pan miał ze mną do czynienia.
- Bardzo chciałbym mieć z tobą do czynienia, droga
Geno, o czym informowałem cię już niejednokrotnie. A jeśli
chodzi o Sugar, to wcale jej nie zdenerwowałem. Starałem się
raczej jej pomóc - tu zwrócił się do starszej pani. - Proszę
zaświadczyć.
- Geno, naprawdę nie ma się czym przejmować. Możesz
spokojnie sobie iść.
Cole strzepnął niewidzialny pyłek z klapy marynarki. - No
i widzisz. Sugar i ja mamy po prostu wspólne interesy.
Gena poszła do pracy, lecz ta zagadka wciąż zaprzątała jej
głowę. Myślała o niej przez całą swoją zmianę u Clanceya.
To, że Cole odwiedził Sugar, niepokoiło ją, chociaż nie
wiedziała dlaczego. A świadomość, że Jarrod gapi się na nią
ze swojego stolika, wcale nie podtrzymywała jej na duchu.
Peter podszedł do niej z tyłu. - Cześć, Geno.
Podskoczyła, chwytając się za serce. - Nigdy tak nie rób,
Peter.
- Czego mam nie robić? - spytał zdziwiony.
Potrząsnęła głową, zdając sobie sprawę z własnej
śmieszności. Niebawem będzie skakała w górę na widok
własnego cienia. - Już nic. Przepraszam.
- Słuchaj, muszę cię o coś spytać. Czy ten facet to twój
przyjaciel? Rozejrzała się wkoło, chociaż dobrze wiedziała, o
kim Peter mówi. - Jaki facet?
- Ten, którego obsługuje właśnie Rose. Od tygodnia jest
tu co wieczór.
Zerknęła na Jarroda, który zaśmiewał się właśnie z tego,
co powiedziała stojąca obok Rose.
- Obserwuje cię bez przerwy.
- Staraj się go po prostu ignorować - poprosiła Gena.
- Łatwo ci mówić. Gdy tylko zbliżam się do ciebie,
usiłuje przewiercić mnie wzrokiem na wylot. Spojrzała na
Jarroda. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Żar bijący z jego oczu
wytrącił ją z równowagi. Z rozmysłem odwróciła się tyłem do
niego. - Powiedz mi lepiej, jak powiodło się twojej mamie? -
Została przyjęta.
- To cudownie. Czemu mi o tym nie powiedziałeś od
razu?
- Ponieważ... To nie takie proste. Nie jest jeszcze pewna,
czy się tego podejmie. Wciąż pozostaje problem z dojazdem.
- Czy nie sprawdziła tego w wydziale personalnym?
Może któryś z pracowników mieszkających w pobliżu mógłby
ją podwozić do pracy?
- Niestety, sprawdziła. Nie ma nikogo takiego.
- No, a firma? Czy nie mają własnego transportu?
- Sprawdziła to też, i wszystko, co tylko jej przyszło do
głowy. Ale niestety jest pierwszą niepełnosprawną osobą,
którą firma zdecydowała się zatrudnić. To jakby rodzaj testu.
Jeśli
mamie
się
powiedzie,
zatrudnią
innych
niepełnosprawnych. Mama odbiera to jako wielkie
zobowiązanie moralne. Dostała tydzień na podjęcie decyzji,
ale jak dotąd niczego nie zdołała wymyślić.
Rozpacz w głosie Petera poruszyła serce Geny. Pogładziła
go po. policzku. - Och, Peter. Czemu nie powiedziałeś tego
wcześniej?
- A co by to dało, Geno? To znaczy, martwiłabyś się tylko
wraz ze mną i z mamą. To nie miałoby sensu.
- Nie trać wiary, Peter, po prostu nie trać wiary.
Uśmiechnął się do niej nieśmiało. - Dziękuję. Wiesz,
Geno, jesteś jedyną osobą, której mogę się zwierzyć.
- Peter! - ryknął Clancey. - Stoliki numer pięć i osiem
wymagają sprzątnięcia, jeśli łaska.
- Och, Clancey - zaśmiała się Rose. - Jesteś taki władczy.
Clancey wyprostował się i przygładził włosy.
Peter uśmiechnął się jeszcze raz do Geny i ruszył do
swoich obowiązków.
Następnego ranka Gena wyciągnęła spod łóżka walizkę i
otworzyła ją. Wewnątrz ukazał się ekran plazmowy. Stanowił
część najnowocześniejszego, przenośnego urządzenia do
komunikacji z bankowym terminalem komputerowym. Z półki
umieszczonej w szafie wyciągnęła przewód zasilający i
podłączyła urządzenie do sieci, a potem wetknęła specjalną
wtyczkę do najbliższego gniazdka telefonicznego. Podczas
gdy komputer łączył się z centralną jednostką w firmie
Alexander Manufacturing, Gena zastanawiała się nad tym,
jakimi cudownymi urządzeniami są komputery. Oraz nad tym,
jak pożyteczna może być wiedza, którą posiadła w czasie
studiów i podczas pracy w firmie ojca.
Skoro się już na to zdecydowała, włamanie się do systemu
komputerowego firmy było dla niej dziecinną igraszką. Z
łatwością otworzyła sobie dostęp do bazy danych, w której
głównie interesowały ją dane dotyczące funduszy na cele
dobroczynne, od lat istniejących w A.M. Następnie
wygenerowała fałszywe zlecenie przekazu na cele
dobroczynne na sumę, jaka była niezbędna do zrealizowania
jej zamiarów, wraz ze wskazaniem banku w Dallas, do
którego miał być dokonany przelew.
Podała dzień i godzinę, a następnie numer identyfikacyjny
Jarroda. Znając system zabezpieczeń, doszła bowiem do
wniosku, że tak będzie najlepiej.
Pozwoliła sobie na niewielką przerwę, by zrekapitulować
to, co usłyszała od miejscowego handlarza samochodami, gdy
opisała mu charakter inwalidztwa matki Petera. Ten wyjaśnił
jej wówczas, jakim przeróbkom powinien ulec samochód.
Gdy zakończył się proces potwierdzania tożsamości, Gena
ani chwili nie zawahała się przed ściągnięciem tak znacznej
sumy z konta firmy. Po potwierdzeniu zlecenia i
sfinalizowaniu operacji, usiadła i odetchnęła z ulgą.
W ciągu najwyżej dwóch dni pieniądze zostaną
przekazane
na
konto
Sherwoodzkiego
Towarzystwa
Dobroczynnego założonego w miejscowym banku. Gdy tylko
otrzyma potwierdzenie, wypisze czek dla matki Petera na
sumę, za jaką ta będzie w stanie kupić odpowiedni samochód.
Potem prześle jej ten czek pocztą. Nazwisko wystawiającego
będzie brzmiało: R. Hood.
Jakie to proste, pomyślała, chowając pod łóżkiem
niewinnie wyglądającą walizkę i odkładając kabel na
najwyższą półkę szafy.
Zza okna dobiegał ją śmiech Bobby'ego. Wraz z Jarrodem
bawił się piłką na trawniku przed domem. Zauważyła, że
Bobby z całej siły rzuca piłkę, a Jarrod łapie ją z łatwością.
Nagle Gena uświadomiła sobie, że boli ją głowa, a myśl o
akcji
przeprowadzanej
przy
pomocy
Sherwoodzkiego
Towarzystwa Dobroczynnego, nie wpłynęła na złagodzenie
bólu. Kiedy przed dziesięcioma miesiącami sprowadziła się
tutaj, poznała Bobby'ego i jego rodzinę, dowiadując się
zarazem o chorobie chłopca. Serce jej ścisnęło się z bólu i w
myślach oskarżyła Jarroda o to, że przez niego nie ma
wystarczającej ilości pieniędzy, by uratować małego.
Wówczas właśnie zaświtał jej w głowie pewien plan.
Wszystko sprowadzało się do znanego pomysłu - okradać
bogatych i rozdawać biednym.
Wykonanie tego planu wcale nie było trudne. Za pieniądze
uzyskane ze sprzedaży samochodu kupiła mały komputer,
dzięki któremu wdarcie się do głównego komputera firmy czy
założenie sobie konta w banku było dziecinną igraszką.
Wiedziała
jednak, że okresowo prowadzone są
wyrywkowe kontrole, dokonywane przez niezależne
specjalistyczne firmy, a jeśli kontrolerzy natrafią na jej
zlecenia, wtedy wszystko wyjdzie na jaw. Wciąż miała jednak
nadzieję, że jej działalność pozostanie nie zauważona,
zdecydowała się też zaryzykować ponownie. Chciała tylko, by
w razie czego nikt poza nią nie miał z tego tytułu
nieprzyjemności w banku. W związku z tym na wszelki
wypadek pozostawiała ślad pozwalający Jarrodowi domyślić
się, że to ona się za tym kryje. Jak dotąd, wszystko
przebiegało gładko. Udało się jej pomóc paru osobom. Każde
z jej „włamań" do Alexander Manufacturing było uzasadnione
prawdziwą potrzebą.
Położyła się na łóżku, kładąc sobie poduszkę pod głowę.
To prawda, początkowo powodowała nią złość na Jarroda;
choć robiła to dla dobra otaczających ją ludzi, potrafiła
zracjonalizować to sobie, mówiąc, że na dobrą sprawę te
pieniądze powinny należeć do niej. Ale w głębi serca
wiedziała, że postępuje niewłaściwie. Była to przecież
zwyczajna malwersacja.
Rozdział 4
Gena usiłowała zdrzemnąć się jeszcze przez chwilę, ale
dobiegające z zewnątrz okrzyki i śmiechy grających w piłkę
Jarroda i Bobby'ego przeszkadzały jej w tym. W dodatku
intrygowało ją wczorajsze spotkanie Sugar z Cole'em
Garrettem. Wciąż nie mogła o tym zapomnieć. Myśl, że Sugar
i Cole po prostu sobie pogawędzili, wydawała się jej zbyt
nieprawdopodobna. Wyjaśnili jej to co prawda w prosty
sposób, lecz było to aż za proste wyjaśnienie. Budziło
podejrzenia, a jej instynkt samozachowawczy podpowiadał
jej, że nie powinna przejść nad tym do porządku dziennego.
Jeśli cokolwiek łączyło Sugar z Cole'em, Gena uważała, że
należy to zbadać.
Podeszła do okna, by obserwować Bobby'ego i Jarroda.
Mimo usilnych starań, by nie zwracać na Jarroda uwagi,
musiała przyznać, że zafascynowało ją to, co zobaczyła.
Jarrod w podkoszulce i dżinsach, grający w piłkę z małym
chłopcem, robił na niej wrażenie człowieka, który nagle
wypadł z roli. Niemniej wydawał się całkowicie pochłonięty
zabawą. - Czekaj, Bobby! - zawołał Jarrod. - Trzymasz źle
piłkę, pokażę ci, jak to robić. Bobby podbiegł do niego, a
Jarrod uklęknął przy nim tak, by obaj znaleźli się na tej samej
wysokości. - Twój palec wskazujący, ten, którym pokazujesz
różne rzeczy, powinien leżeć tam, gdzie zaczyna się
sznurowanie, a kciuk pod spodem - pokazał to chłopcu. - O
tak. Zrozumiałeś?
- Jasne! - wrzasnął uszczęśliwiony Bobby. - To pozwoli
mi lepiej rzucać, no nie?
- No pewnie - oparł Jarrod i przypadkowo spojrzawszy w
górę, zobaczył przyglądającą się im Genę. - Zobacz, tam jest
Gena.
- Hej, Geno! - zawołał Bobby. - Czy nie zeszłabyś pograć
sobie z nami?
- Tak - zawtórował mu Jarrod. - Chodź zagrać z nami,
prosimy.
Gena z trudem powstrzymała się, by nie okazać
wściekłości, którą wywołał podstęp Jarroda. Wiedział
doskonale, że gdy tylko uświadomi Bobby'emu to, że ona się
im przygląda, chłopiec będzie chciał, by się do nich
przyłączyła.
- Proszę cię, Geno! - wołał Bobby. - Moglibyśmy razem
zagrać przeciwko Jarrodowi.
Jarrod demonstracyjnie podrzucił wysoko piłkę, złapał ją i
czekał, uśmiechając się. Co powinna teraz zrobić?. Może
świeże powietrze pomogłoby jej na ból głowy, a jeśli nawet
nie, to miała okazję grzmotnąć parę razy tego zdradzieckiego
Jarroda.
- Zaraz przyjdę - obiecała. - Ale najpierw muszę
porozmawiać z Sugar.
Obrzuciła wzrokiem pokój, by upewnić się, że zatarła
wszelkie ślady swej nielegalnej działalności i zeszła na dół.
Sugar zastała w saloniku. Właśnie omiatała kurze miotełką z
kogucich piór. -
- Świetnie, że jesteś - powiedziała Sugar. - Słyszałam, jak
Jarrod i Bobby wołali, żebyś do nich dołączyła. Miałam
nadzieję, że pójdziesz z nimi zagrać.
- Zaraz to zrobię, ale przede wszystkim muszę zamienić z
tobą słówko. Sugar śmiejąc się, pomachała Genie piórami
przed nosem.
- Nie wmawiaj we mnie, że potrzebujesz rady, jak
postępować ź takim wspaniałym mężczyzną.
- Nie o to mi chodzi. Chciałabym porozmawiać o
wczorajszym wieczorze.
- Nie rozumiem.
- Cole Garrett.
Sugar przestała się uśmiechać.
- Czy chciał odkupić od ciebie dom? - spytała wprost,
wiedząc, że tylko przyciskając Sugar do ściany, będzie mogła
dowiedzieć się prawdy.
Sugar spuściła wzrok i zaczęła nerwowo przebierać
palcami po piórach miotełki. - No, może niezupełnie to.
Przechodził właśnie obok i...
Gena wyjęła jej miotełkę z ręki, zmuszając zarazem swą
starszą przyjaciółkę, by spojrzała na nią. - Powiedz mi, czy
masz jakieś kłopoty?
- Kłopoty? Mój Boże, dlaczego zaraz kłopoty? Nigdy nie
przejmowałam się za bardzo. Tex zawsze zwykł był mówić, że
jeśli coś dziś źle idzie, to wystarczy poczekać do jutra, a
wtedy na pewno wszystko pójdzie lepiej.
- Tex musiał mieć dużo wspólnego ze Scarlett O'Harą -
mruknęła Gena.
- Doprawdy? - spytała Sugar, zadowolona ze zmiany
tematu. - To niezwykle interesujące, chociaż nie mówił mi
nigdy, że ją poznał.
- Posłuchaj, Sugar. Cole Garrett to rekin, więc nie ufaj
mu. Obiecaj mi, że dasz mi znać, jeśli będziesz potrzebowała
pomocy.
- Pomocy? O co ci cho...
- Obiecaj mi to.
- Dobrze już, dobrze - Sugar wyrwała jej miotełkę. - A
teraz idź już z nimi pograć. Ja mam jeszcze mnóstwo pracy,
Ból głowy minął jej, gdy tylko znalazła się na zewnątrz.
Świeże powietrze podziałało na nią ożywczo równie mocno,
co radosne okrzyki Bobby'ego. - Jaki mamy plan, staruszku? -
spytała, przyjmując jego podanie.
- Spróbujmy zablokować Jarroda! - krzyknął Bobby,
podskakując w miejscu.
- Chwileczkę - zaprotestował Jarrod. - To nie fair. Jest
was dwójka na mnie jednego.
- Ale ty jesteś duży - zauważył Bobby. - A Gena jest
dziewczyną.
- Słucham? - spytała odruchowo.
Jarrod roześmiał się. - Wiesz, co ci powiem, Bobby? Może
przetrenowalibyśmy zagrania, które ci dziś pokazywałem. Ty
przyjmujesz podanie Geny i próbujesz przedostać się za
drzewa pani Johnson, tak żebym cię nie złapał.
- Dobra!
Ćwiczyli to przez następne piętnaście minut, aż wreszcie
Gena uznała, że chłopiec zanadto się sforsował. Policzki miał
zaczerwienione i z trudem łapał powietrze.
- Chodź tu, Bobby! - zawołała, zastanawiając się, jak
wybrnąć z sytuacji bez okazywania chłopcu swojego
zaniepokojenia. Poczekała, aż podbiegnie do niej i
przykucnęła obok. - Wychodzi ci to coraz lepiej. Spróbujmy
może innej taktyki. Ponieważ jesteś już za dobry dla Jarroda,
to może będziesz podawał piłkę do mnie i to ja będę starała się
mu uciec.
Bobby uśmiechnął się. - Fajowo!
Gena mrugnęła do Jarroda, który skinął jej głową, na znak,
że rozumie. Potem otrzymawszy piłkę od małego pobiegła,
powiewając włosami, zygzakiem przez trawnik w stronę
krzaków i wpadła wprost na Jarroda, który przewrócił ją
jednym łatwym ruchem.
Wstała i poprawiła bluzkę. - Dobrze, Bobby, teraz
spróbujemy inaczej.
Tak też zrobili. Gena biegła dziesięć razy, klucząc wciąż
inaczej, ale tylko raz udało jej się wyminąć Jarroda.
Podejrzewała jednak, że po prostu jej na to pozwolił.
Przyklęknęła obok chłopca. - Zamierzam go wreszcie
pokonać.
- Nie wiem. Jest bardzo dobry. Jest nawet lepszy niż Mike
Devito.
- Kto to jest Mike Devito? - spytała Gena, celowo
przeciągając rozmowę, by zyskać trochę czasu na odpoczynek.
- To chłopiec, który mieszka na sąsiedniej ulicy. Jest
kapitanem naszej drużyny.
- Nie przejmuj się. W następnej rozgrywce zmusimy go
do poddania się - przejęła piłkę od Bobby'ego, pochyliła się i
pobiegła. Tak bardzo pragnęła uciec Jarrodowi, że nie
zauważyła, jak on dopędza ją z boku. Następną rzeczą jaką
zobaczyła, leżąc na ziemi, były roześmiane brązowe oczy.
- Poddajesz się? - spytał.
- Nigdy w życiu.
Pochylił się nad nią tak mocno, że aż zaczął przygniatać ją
swoim ciężarem. Gena nie mogła w pełni zapanować nad
ogarniającym ją podnieceniem.
- Wstań, Jarrodzie.
- Tylko wtedy, jeśli udasz się ze mną na przejażdżkę.
- Nie.
Przesunął się tak, by i ona mogła poczuć, jak bardzo jest
roznamiętniony. - Nie mieliśmy okazji porozmawiać na
osobności, odkąd tu przybyłem. Musimy porozmawiać, a tu
nie ma warunków.
- Nie mamy sobie nic do powiedzenia.
- Owszem, mamy - zanurzył palce w gęstwinie jej
włosów. - Bez makijażu i z liśćmi we włosach jesteś równie
piękna jak...
- Geno? - zawoła! Bobby.
- Jeszcze chwileczkę, Bobby - powiedział Jarrod. Spojrzał
na nią. - Wiec jak?
- Czy zejdziesz wreszcie ze mnie? - spytała bez
większego przekonania.
- Geno, czy nic ci nie jest? - spytał, Bobby podbiegając.
- Wszystko w porządku, kochanie. Po prostu Jarrod
wymyślił sobie nową zabawę. - Ich spojrzenia spotkały się. -
Dobrze - mruknęła. - Ale będziemy tylko rozmawiać.
Niewielka flotylla żaglówek przecinała powierzchnię
jeziora White Rock. Samotna łódka wiosłowa ominęła ją w
bezpiecznej
odległości.
Ciepłe,
jesienne
popołudnie
przyciągnęło tu mnóstwo amatorów joggingu i równie liczne
tłumy gapiów.
Jarrod wyłączył silnik swego samochodu i odwrócił się w
jej stronę. Nie tracił czasu na przydługie wstępy.
- Nigdy nie nakłamałem twojego ojca do zmiany
testamentu na moją korzyść, Geno.
- I ja mam w to uwierzyć? - chociaż samochód był duży,
poczuła się nagle ograniczona, zamknięta.
- Tak, do cholery. Tak! Twój ojciec był bardzo chorym
człowiekiem. Rozmawiałem z nim na ten temat, ale nie
miałem pojęcia, co zamierza.
- Nie wmawiaj we mnie, że rozmawialiście o pogodzie.
- W porządku. Przyznaję, że omawialiśmy przyszłość
firmy - wyznał niechętnie. - Nasze poglądy zawsze były
zbieżne i wiesz o tym doskonale. Zgadzaliśmy się ze sobą.
Twój ojciec wiedział, że w sprawach interesów może mi
zaufać.
- To takie oczywiste - wciąż bolało ją, że to nie jej ojciec
zaufał.
- Rozmawialiśmy również o tobie, ale nie zdawałem sobie
sprawy znaczenia z wagi tych rozmów. Myślałem, że George
wkrótce poczuje się lepiej i wtedy wyjaśnimy sobie wszystko.
Potem niestety było już za późno.
- Ale nie dla ciebie. Jesteś nieprawdopodobnie wręcz
zdrowy i bogaty.
- A ty uciekłaś - w jego oczach błysnęło coś, co
powiedziało jej, że nie tylko ona cierpiała. - Oskarżyłaś mnie,
osądziłaś i skazałaś, bez prawa do obrony. Był to dla mnie
bardzo poważny cios.
Słysząc to, Gena poczuła się trochę niezręcznie. - Miałam
rację - upierała się. - Kiedy po raz pierwszy usłyszałam twoje
imię, dodano do niego przydomek ambitny.
- Jestem ambitny, nie przeczę.
- I niecierpliwy w dążeniu do celu.
- Jeśli niecierpliwość jest błędem, to popełniam go. Ale
nie odmawiaj mi prawa do uczuć, Geno. Wyobraź sobie, jak
czułem się, kiedy zorientowałem się, że zniknęłaś. W
pierwszej chwili myślałem, że coś ci się stało. Ale nic na to
nie wskazywało, a służący powiedział, że widział, jak
odjeżdżałaś zabierając ze sobą walizkę. Zrozumiałem
wówczas, że nie zaufałaś mi choćby na tyle, by ze mną o tym
wszystkim porozmawiać. Pozostało mi tylko poinformować
twoich przyjaciół i współpracowników, że wyjechałaś nagle
na dłuższe wakacje.
- I oczywiście nikt nie zakwestionował słów Jarroda
Saxona.
- Czy uważasz, że tylko ty cierpiałaś, Geno? Ja również
przeżyłem sporo. Kobieta, którą kochałem, odeszła ode mnie
bez słowa.
Gena poruszyła się niepewnie. - Czy masz o to do mnie
żal?
- A uważasz, że nie mam do tego prawa? Byłem
zdumiony testamentem twojego ojca nie mniej niż ty. Ale nie
przeszło mi przez myśl, że nawet nie będziemy mogli o tym
porozmawiać. Znałaś przecież" swojego ojca. Wiedziałaś, jaki
był.
Owszem, znałam go, pomyślała niechętnie. W chwilach,
gdy malała nieco jej zaciekłość, przyznawała, że przekazanie
firmy Jarrodowi było dość typowym posunięciem ze strony
ojca.
George orientował się, że była zakochana w Jarrodzie, a
jednocześnie był świadom faktu, że jest umierający. Zapisanie
wszystkiego Jarrodowi było nieco staroświeckim i oderwanym
od rzeczywistości gestem, ale taki był już jej ojciec. Według
niego był to najlepszy sposób na zapewnienie jej
bezpieczeństwa po jego śmierci.
Nigdy nie zdołał uświadomić sobie, że nie jest już małą,
wymagającą opieki dziewczynką. W jego pojęciu całe
wykształcenie i doświadczenie w dziedzinie komputerów,
jakie posiadła, było czymś wspaniałym, ale nic nie mogło jej
zastąpić męża, który kochałby ją i dbał o nią jak należy.
- Masz rację. Znałam swojego ojca. Niemniej w niczym
to nie umniejsza twojej roli w zmianie jego ostatniej woli -
sięgnęła ręką do włosów i stwierdziła, że są rozpuszczone.
Wolałaby, żeby były ciasno splecione. Takie, jakie były teraz,
przypominały jej, że Jarrod często lubił zanurzać w nich palce.
- Właściwie, to o czym my tu w ogóle mówimy? To, co mój
ojciec postanowił i to, czy ty miałeś wpływ na jego decyzję...
nie ma już dla mnie żadnego znaczenia. Nie potrzebuję
niczego. Jestem szczęśliwa.
Oderwała od niego wzrok i spojrzała na widniejącą przed
nimi taflę jeziora. Patrzenie na jezioro było o wiele prostsze!
Ono nie spoglądało na nią wyczekująco i nie czyniło
wyrzutów. Co za absurdalne myśli przychodzą jej do głowy. -
I ty też powinieneś być szczęśliwy. Masz wszystko, czego
chciałeś i nie musisz, już sypiać z córką szefa.
- A jeśli właśnie tego pragnę? - przyciągnął ją do siebie.
Byli tak blisko, że czuła na policzku jego oddech. Wtem
nachylił się i pocałował ją bardzo mocno. Jakże prosto byłoby
rozchyliwszy usta przyjąć w nie jego język, opleść dłońmi
jego szyję i wsunąć palce we włosy. Jakże cholernie prosto!
Minęło jednak zbyt wiele czasu. Wydarzyło się zbyt wiele
rzeczy. Wyrwała się i ku swej konsternacji spostrzegła, że
ciężko dyszy.
Obrzucił głodnym spojrzeniem jej zaczerwienione wargi.
Z jego spojrzenia wyczytała, że pragnął jej nie mniej silnie jak
ona jego. Wyraz jego oczu wstrząsnął nią nie mniej niż
pocałunek.
- Wiesz, Geno, uważasz, że wszystko co nas łączyło, to
fakt, że było nam razem dobrze w łóżku. Może masz rację, kto
tam wie, chyba jeden Pan Bóg. Nigdy nie byłem ekspertem od
stosunków międzyludzkich. Nigdy nie miałem na to czasu, ale
teraz postanowiłem go znaleźć i czy tego chcesz, czy nie,
odbuduję to wszystko, co naprawdę było między nami.
Ze złością potrząsnęła głową. W żadnym wypadku nie
może mu uwierzyć. Gdyby tak się stało, znów wtargnąłby w
jej życie, a to mogłoby w konsekwencji przysporzyć jej tylko
bólu.
- O co ci chodzi Jarrod? Czyżby dawni współpracownicy
ojca przysparzali ci kłopotów? Może zadają ci niezręczne
pytania, gdzie jest Gena? Czy to nie dziwne, że odkąd Jarrod
odziedziczył to, co miało należeć do niej, nigdzie jej nie
można znaleźć? Może ją zamordował?
Jego dłonie zamknęły się na jej gardle i nie mogła
powstrzymać dreszczu, który przeniknął ją pod wpływem tego
dotknięcia. - To jest myśl - powiedział miękko. - Kiedy
zobaczyłem cię wracającą do domu pierwszego dnia, kiedy tu
przybyłem, przypomniało mi się piekło tych dziesięciu
miesięcy, gdy zastanawiałem się, czy jeszcze żyjesz, a może
leżysz gdzieś chora i potrzebujesz mojej pomocy, może
znalazłaś sobie kogoś innego i zapomniałaś o mnie. Użyłem
całej swej energii i wszystkich możliwości, by cię odnaleźć i
kiedy już cię znalazłem, nie wiedziałem, czy powinienem cię
zabić, czy pójść z tobą do łóżka - uśmiechnął się i ten uśmiech
przyprawił Genę o dreszcz. - Wybór w końcu nie był taki
trudny.
- Nie wiem, co spodziewasz się w ten sposób zyskać.
- Usiłuję cię jedynie przekonać, że nie ukradłem z
premedytacją firmy twojego ojca - powiedział, bębniąc
palcami po jej szyi.
Nabrała tchu i chwytając go za przeguby, oderwała jego
dłonie od swego gardła. - Ale wynik jest taki sam, bez
względu na to, jak to się stało. Zgodzisz się chyba ze mną?
- Chcę znów usłyszeć od ciebie, że mnie kochasz.
- Nigdy nie łączyła nas miłość. To, co uważałam za
miłość, było jedynie pożądaniem.
- Chcę też, żebyś wróciła ze mną do domu.
- Tu jest teraz mój dom.
- Potem się pobierzemy.
To ją zbiło z tropu. Nie chodziło o sam pomysł
małżeństwa. Była przekonana, że tylko ułatwiłoby mu jego
zamysły. Ale sama myśl o tym, że mogłaby zostać jego żoną,
spowodowała, że serce zabiło jej szybciej... Niechętnie
musiała przyznać sama przed sobą, że bliskość Jarroda wtedy
gdy o mało nie zaczęli się kochać, tego dnia, jak tylko Jarrod
pojawił się w Dallas, obudziła w niej pragnienia, o których
sądziła, że już dawno wygasły...
Usiłowała uświadomić sobie, że takie uczucia mogą
doprowadzić ją tylko do zguby. Jeśli nie będzie miała się na
baczności, to jedno jego spojrzenie lub dotknięcie mogłoby
spowodować, że wybaczyłaby mu wszystko. Gdyby wróciła
do niego, powróciłyby ich miłosne noce, poranki, a nawet
niektóre wolne chwile w ciągu dnia...
Nawet w tym momencie poczuła, że brak jej powietrza.
Odkręciła okno, i dopiero wtedy; oddychając nadciągającą
znad jeziora bryzą mogła znów się skupić.
Czuła się dotknięta: jej miłość została zbrukana. Ale
musiała przyznać, że jej ojciec zdolny był do postąpienia w
sposób, opisany przez Jarroda. Mimo to, nie mogła się
zdecydować, by ponownie mu zaufać. Wydarzyły się bowiem
pewne rzeczy, o których nie miał on pojęcia, a ona nie
zamierzała go o tym na razie informować.
Otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu. Usłyszała, że
Jarrod również wysiada.
Oparłszy się o samochód, czekała, aż podejdzie i stanie
obok niej. - Czy jest coś, o czym mi nie powiedziałeś,
Jarrodzie? Czy istnieje jakiś inny powód, dla którego
nakłaniasz mnie do powrotu?
Spojrzał na nią ze zdumieniem. - Powiedziałem ci już
wszystko.
Skupiła wzrok na przeciwległym krańcu jeziora,
zastanawiając się nad zawiłością życia.
- Geno, wróć ze mną.
W jego głosie mogła dosłyszeć odcień zdenerwowania.
Pamiętała, jak niewiele miał w sobie cierpliwości.
- Nie mogę. Przynajmniej na razie.
Zaległa przerażająca cisza, w której nerwowo czekała na
to, co za chwilę nastąpi. Wreszcie Jarrod odwrócił się w jej
stronę i spytał zaciekawiony: - Dlaczego czujesz się tu taka
szczęśliwa?
- Nie zrozumiesz tego.
- Pozwól mi przynajmniej spróbować.
Czemu nie, pomyślała. Może, gdyby jednak zrozumiał,
wróciłby do Filadelfii i zostawił ją w spokoju?
-
No
dobrze.
Dorastałam
w
szczególnie
uprzywilejowanych warunkach, lecz w efekcie serce mi pękło,
bo zawiodło mnie dwoje ludzi, których kochałam. Tutaj życie
jest o wiele prostsze. Ci ludzie są uczciwsi. Nie lgną do mnie
w oczekiwaniu jakichkolwiek korzyści. Lubią mnie za to, jaka
jestem. To cudowne uczucie. Nie jestem gotowa do powrotu,
Jarrodzie. I nie wiem, czy kiedykolwiek będę gotowa.
Tym razem milczenie przeciągnęło się jeszcze dłużej. - W
takim razie zostanę również. Usiłowała nie dać ponieść się
panice. - Nie wytrzymasz tego. Tu tempo jest zbyt wolne jak
dla ciebie, przywykłeś do życia kipiącego od zdarzeń.
- Możliwe. Jeśli jednak spróbujesz dać nam szansę, gotów
jestem zaryzykować.
- Co masz na myśli? Jaką szansę?
- Mam na myśli to, że zgodzisz się, byśmy się lepiej
poznali, że nie będziesz uciekać na mój widok. Chciałbym
również, żebyś przyrzekła mi, że już w ogóle nie będziesz
więcej uciekać. Że zostaniesz tutaj.
- To na nic. Czy nie rozumiesz, że sądziłam, że się
znamy?
- Właśnie. Ja też tak myślałem. Mniejsza zresztą o to co
było. Musimy odtworzyć nasze stosunki cierpliwie, dzień po
dniu i do tego właśnie zmierzam.
Jego słowa ugodziły w najczulszą strunę Geny, budząc w
niej pragnienie uwierzenia mu. Zarazem łatwość, z jaką
gotowa była ulec jego słowom, przerażała ją... Odwróciła się.
- Chcesz, żebyśmy...
- Nie rozpędzaj się za bardzo. Odpręż się trochę i
przyznaj, że w końcu nie było nam aż tak źle. Musimy jedynie
oboje zrozumieć, co nas naprawdę łączy i dać temu uczuciu
realne podstawy.
Nie pomniejszając własnej inteligencji, Gena musiała
przyznać, że impulsywność była jej drugą naturą. Na oślep
rzuciła się w wir romansu z Jarrodem, chociaż rozsądek
podpowiadał jej, by nie angażowała się coraz mocniej i
mocniej, a raczej starała się z tego wycofać. Gdyby pozwoliła,
żeby wszystko rozwijało się w wolniejszym tempie, ich miłość
oparta byłaby na silniejszych podwalinach. Gdy jednak
usłyszała treść testamentu, wiedziała, że było już za późno.
Wszystkie tłumione dotąd wątpliwości wzięły gore i
powodowana tym samym impulsywnym charakterem rzuciła
się do ucieczki. Jej duma doznała poważnego uszczerbku, a w
dodatku kierowały nią złość i gniew.
Teraz miała jeszcze poważniejszy problem. Porywcza
natura pozwoliła jej wplątać się w podejrzane machinacje
finansowe.
No cóż, na ogół najpierw działała, a potem myślała o
konsekwencjach! Cokolwiek by się nie stało, nie mogła znowu
uciekać.
Mocno wciągnęła powietrze. - Dobrze, zostanę. Ale nie
obiecuj sobie zbyt wiele.
Pokiwał głową. - Akceptuję to... na razie.
Choć wszyscy razem - Gena wraz z Peterem, Clancey'em,
Jake'm i barmanem - musieli poradzić sobie ze zgromadzonym
w piątkowy wieczór tłumem, praca szła im dość sprawnie.
Takie odczucie miała Gena, gdy wracając do siebie, wspinała
się po prowadzących do jej pokoju schodach. Było nieźle,
nawet mimo nieobecności Rose.
W piątki Rose wychodziła teraz z pracy o trzy godziny
wcześniej, tak że mogła obejrzeć sobie „Miami Vice".
Clancey zezwolił jej na to, tym samym potwierdzając fakt, że
Rose naprawdę potrafi zawrócić w głowie mężczyznom.
Clancey nie był w tym przypadku odosobniony. Na widok tej
olśniewającej, platynowej blondynki większość mężczyzn
traciła głowę.
Przechodząc przez próg, Gena uśmiechnęła się do siebie i
wtedy przypomniała sobie, że w barze nie było dziś również
Jarroda. Wydało się jej to dziwne, ponieważ ilekroć wypadała
jej zmiana, tkwił niezmiennie przy swoim stoliku. Przywykła
już tak do jego obecności, że jej brak wytrącił ją z równowagi.
Nie chodziło jej, rzecz jasna, o to, gdzie się podział, wyjaśniła
sama sobie.
Po drodze zajrzała do saloniku, gdzie zastała Rose, Sugar i
Bertranda zgromadzonych wokół telewizora i mocno
przejętych oglądanym właśnie horrorem. Nie było z nimi
Jarroda.
- Cześć! Jak leci?
Cała trójka podskoczyła na swoich fotelach.
- A niech cię, Geno - krzyknęła Sugar. - Czy musisz się
tak skradać?
- Przepraszam. Czy film ten rzeczywiście jest taki
przerażający?
- Właściwszym określeniem byłoby: idiotyczny -
Bertrand wycelował w nią swój długi nos. - Dlaczego każdy w
tym filmie grozy upiera się zbadać źródło podejrzanych
hałasów właśnie w piwnicy? Szekspir nigdy nie zmuszał
swoich bohaterów do takich idiotycznych działań.
Rose uśmiechnęła się do niego - Popieram cię, kotku. Gdy
tylko moja kostka masła powie „A kysz", natychmiast znajdę
się za drzwiami.
Gena oparła się o framugę. Chciała zapytać o Jarroda, ale
nie wiedziała, jak wpleść to pytanie do rozmowy, by
zabrzmiało naturalnie. - A jak tam „Miami Vice"?
- Wspaniale! - Sugar zakołysała się w fotelu dla
uplastycznienia swego entuzjazmu. - Wszystko tam jest takie
piękne!
Gena uśmiechnęła się do niej. - Owszem. Nawet zwłoki.
Sugar zachichotała jak nastolatka. - Nie mam pojęcia, jak
oni to robią. Osobiście sądzę, że za każdym razem
podfarbowują ocean, żeby pasował do koszulek Dona
Johnsona. Nie zauważyliście? Zawsze, zanim rozpoczynają
kolejne ujęcie, technicy wylewają do wody całe beczki
barwników spożywczych.
Bertrand potrząsnął swoją białą grzywą. - Nie rozumiem
osobiście, czemu robi się tyle hałasu wokół tego faceta. Ma
fatalny gust. Nosi bawełniane koszulki do źle uprasowanych
garniturów. A w dodatku
- urwał dla spotęgowania efektu - nie używa spodniej
bielizny!
Rose przewróciła oczami z zachwytu. - Ma niesamowicie
seksowne kostki. Gena nasłuchała się już wystarczająco dużo
o Don Johnsonie. Ponieważ nie udało jej się dyskretnie
sprowadzić rozmowy na interesujący ją temat, spytała wprost:
- Czy któreś z was widziało Jarroda?
- To niezwykle interesujące, jak twój umysł przeskakuje z
seksownych kostek Dona wprost na Jarroda - powiedziała
Rose. - Czy on też ma seksowne kostki, co, Geno?
- Gena doprawdy nie wiedziała co odpowiedzieć, bowiem
kostki były jednym z niewielu szczegółów anatomicznych
Jarroda, którym poświęciła niewiele uwagi. Szczęściem
Bertrand wybawił ją z kłopotu.
- Moja droga Rose, sądzę, że twoje myśli znacznie
zyskałyby na klarowności, gdybyś włączała do nich mniej
seksu.
- Niestety, ostatnio mogę myśleć wyłącznie o tym.
- Biedny Jarrod pracuje wciąż na górze - powiedziała
Sugar. - Myślę, że nawet nie jadł dziś obiadu.
- Pracuje? Nad czym pracuje?
Brwi Bertranda uniosły się w geście zdumienia. - Czyżbyś
nie wiedziała, moja droga? Otrzymał z Filadelfii jakąś sporą
przesyłkę ekspresową. Ten gość jest naprawdę niezwykle
pracowity.
- Nie miałam pojęcia - odparła, sztywniejąc pod
spojrzeniem trzech par oczu. - No cóż, pójdę chyba do siebie.
Zobaczymy się później.
Rozdział 5
Gena powoli wspinała się na schody. Odkąd wprowadził
się tu Jarrod, nie zastanawiała się, w jaki sposób zawiaduje
dalej swoimi dwiema korporacjami. On sam też o tym nie
wspomniał. Niemniej uważała jego stałą obecność u Clanceya
za nieco irytującą. Ale dziś, gdy stolik przy którym zwykle
siadał był pusty, zupełnie popsuł się jej humor. Nie mogła
wprost tego znieść.
Powtarzała sobie, że to ciekawość popycha ją w stronę
jego pokoju, nic, tylko ciekawość A może nie powinna
próbować się z nim zobaczyć, może już się położył? Kiedy
jednak znalazła się na podeście, skierowała się wprost do jego
drzwi. Zdążyła zapukać dwukrotnie, zanim jej otworzył.
- Geno, co za niespodzianka! - Jarrod nie okazał niczego
po sobie, musiał być jednak zapewne bardzo zdziwiony,
widząc ją stojącą w progu. Mimo, że mieszkał tu już od
tygodni, nigdy go dotąd nie odwiedziła.
Gena była równie zdziwiona co i on. Gdy stali tak twarzą
w twarz, nie wiedziała właściwie, po co do niego przyszła.
Szczęściem życzliwy uśmiech Jarroda pomógł jej wreszcie
przezwyciężyć zakłopotanie.
- Wejdź. Wyglądasz na zmęczoną. Pewnie miałaś dziś
ciężki dzień.
- Nie bardziej niż zwykle - powiedziała i weszła do
środka, zanim zorientowała się, co robi. - Nie było niestety
Rose. Tylko ona potrafi utrzymać Clanceya w ryzach,
marudził więc nieco bardziej niż zwykle.
Zamknęła za sobą drzwi i gdy odwróciła się, ujrzała, jak
Jarrod robi zdegustowaną minę.
- Widzę, jak ciężko tobą orze i nie mogę pojąć, czemu
jeszcze to znosisz.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Clancey nie jest wcale
taki zły, trochę za łatwo się tylko denerwuje. Mimo wrzasków
jest nieszkodliwy.
Mówiąc to, rozglądała się po pokoju i to, co zobaczyła
kompletnie ją zaskoczyło. Umeblowanie było wprost
spartańskie. Proste, żelazne łóżko, komódka z szufladkami od
dawna domagającymi się odnowienia, fotel, otomana i biurko
składające się z drzwi położonych na dwóch kozłach. Nie
osłonięta niczym lampka stała na biurku. Goła żarówka była
jedynym źródłem światła w pokoju. Wszędzie były
porozrzucane papiery. Gdzie były te eleganckie drobiazgi,
którymi zachwycała się Sugar? No cóż, prześcieradła
wyglądały zachęcająco. Widocznie zakupy Jarroda nie
dotyczyły umeblowania. W najśmielszych marzeniach Gena
nie wpadłaby na myśl, że Jarrod może mieszkać w takich
warunkach!
- Och, najmocniej przepraszam. Musiałam ci w czymś
przeszkodzić.
- To tylko papierkowa robota i cieszę się bardzo, że mi
przerwałaś. Zaraz - obrzucił wzrokiem pokój - zobaczmy,
gdzie mógłbym cię ulokować. Może na krześle? Mimo że tak
okropnie wygląda jest bardzo wygodne.
- Domyślam się - odparła, starając się, by zabrzmiało to
naturalnie.
Przyciągnął sobie odwróconą skrzynkę, służącą mu jako
siedzisko przy biurku i usiadł na niej, podczas gdy Gena
ostrożnie zajęła miejsce na fotelu, starannie unikając kantów i
wystających sprężyn.
- Jarrod, Sugar powiedziała mi, że nie jadłeś dziś obiadu.
Uśmiechnął się. - To prawda. Muszę to skończyć do jutra,
więc zasiedziałem się przy robocie. Czy stęskniłaś się za mną?
Doszła do wniosku, że odpowiedź na to pytanie
postawiłaby ją w niezręcznej sytuacji, postanowiła więc je
przemilczeć. - Widzisz, sądziłam, że skoro zdecydowałeś się
zostać, udzieliłeś komuś odpowiednich pełnomocnictw.
- Oczywiście. Ale niektóre sprawy nadal wymagają
mojego nadzoru. - Jego jasny głos nie miał w sobie cienia
zakłopotania. - Nie martw się. Panuję nad sytuacją.
Jakże inaczej brzmiał jego głos, gdy poznała go w
Filadelfii. On sam również nie za bardzo przypominał
młodzieńca pnącego się po szczeblach kariery. Zastanawiała
się, czy mogłaby polegać na tym nowym Jarrodzie. Również
nad tym, czy miałaby na to ochotę.
W pokoju było cicho. Dzięki skąpemu oświetleniu ten
spartański pokój robił nawet przytulne wrażenie. Lekki
powiew wiatru poruszył koronkowymi firankami. Trzeba już
iść, zadecydowała Gena.
- A ty?
Podskoczyła. - Co ja?
- Czy ty jadłaś obiad? - Jarrod uśmiechnął się do niej z
taką czułością, że zaczęła nerwowo gestykulować.
- Oczywiście! Zawsze coś przegryzę w wolnej chwili.
- Obserwowałem cię, Geno. Pracujesz prawie bez chwili
wytchnienia. Oprócz tego, zauważyłem, że masz jakąś awersję
do dziczyzny.
Gena zachichotała i skinęła głową. - Nic na to nie poradzę.
Kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, uwielbiałam film o
sarence Bambi.
Jarrod podniósł się ze skrzynki i usiadł obok niej na
otomanie. Jego głos miał w sobie łagodność wieczornej bryzy.
- Szkoda, że nie znałem cię, kiedy byłaś mała. Ciekawe, jaka
wtedy byłaś?
Poruszyła się niespokojnie. Jak dopuściła do tego, że z
rozmowy na temat obiadu Jarroda, doszli do wspomnień z jej
dzieciństwa. - Lepiej, że nic o tym nie wiesz. Nigdy byś w to
nie uwierzył.
- Czemu tak uważasz?
- Bo nigdy przedtem nie interesował cię ten temat. Nawet
nie spytałeś o to.
- Czy uważasz mnie za zupełnie wyzutego z uczuć?
Ból słyszalny w jego głosie sprawił, że musiała
odpowiedzieć szczerze. - Wina zapewne była obustronna.
- Naprawdę chciałbym wiedzieć o tobie wszystko -
odezwał się drżącym głosem. - Opowiedz mi o sobie.
Gena rzadko wspominała swoje dzieciństwo. Było to dla
niej zbyt bolesne. Nie ziściło się żadne z jej marzeń i to chyba
właśnie było dla niej najtrudniejsze do zniesienia.
- Proszę - dodał.
- No cóż - zaczęła wolno. - Wierz mi lub nie, ale nie
różniłam się niczym od większości małych dziewczynek.
Miałam mnóstwo lalek, które kochałam i którymi
opiekowałam się, marząc o dniu, w którym będę miała własne
dziecko. Jako nastolatka spędzałam większość czasu
chichocząc wraz z przyjaciółkami. Fantazjowałyśmy razem na
temat szkolnych kolegów, zastanawiając się, jak to właściwie
jest po ślubie. Byłam przekonana, że gdzieś tam czeka już na
mnie mój ideał - spojrzała na niego przepraszająco. - Widzisz
więc, że byłam taka sama jak każda dziewczynka, która
zmienia się stopniowo w kobietę. Snułam ciągle marzenia.
- Marzyłaś?
- Tak. Budowałam zamki na lodzie. To zwodnicza
przyjemność.
Ujął jej dłoń. - Przepraszam - szepnął.
Zdumienie odbiło się w jej błękitnych oczach. - Za co?
- Przepraszam, że tak cię uraziłem. Zdaje się, że tak
właśnie było. Chciałbym to jakoś odwrócić, jeśli dałabyś mi
szansę.
Cofnęła rękę. - Nie odwrócisz tego, co się stało.
- Nic nie cofnie łańcucha wydarzeń, które rozpoczęły się
w biurze tego prawnika, ale nie tracę nadziei, że wyjedziemy
stąd złączeni głębszą i silniejszą miłością niż ta, którą
czuliśmy do siebie przedtem.
Miłość silniejsza i głębsza, miłość, na której mogłaby
polegać? Zastanawiała się, czy coś takiego w ogóle jest
możliwe. Energiczne pukanie do drzwi zakłóciło nagle
zalegającą pomiędzy nimi ciszę.
- Jarrod, Jarrod! - dał się słyszeć zza drzwi przerażony
głos Sugar.
Rzucając Genie przeciągłe spojrzenie, Jarrod wstał i
podszedł do drzwi. Twarz zdenerwowanej Sugar miała
bledszy odcień od koloru jej włosów.
- Chodź szybko. Na dole zaczęła się okropna bijatyka! -
pociągnęła go za rękę.
- Na miłość boską, kto się z kim bije? - spytała Gena,
podążając za nimi.
- To Donny Joe Stevens - wyjaśniła Sugar, zbiegając po
schodach. - Wiesz jaki robi się napastliwy, gdy tylko sobie
podpije. No więc upił się i gdy nie zastał Rose w pracy,
postanowił przyjść tu i ją dręczyć. Bertrand poczuł się urażony
tym, co powiedział Donny Joe, i wyzwał go na pojedynek.
- Pojedynek! - krzyknął Jarrod, tracąc na chwilę
opanowanie.
- . Jakiej brom użyli? - dopytywała się Gena. Wiedziała,
że Bertrand ma specyficzny system wartości i wielkie
poczucie godności własnej. Wszystko to razem było w jego
wydaniu nieco staroświeckie.
- Obawiam się, że Bertrand uzbroił się w laskę, a Donny
Joe ma dwa potężne młoty, które nazywa pięściami.
Gdy tylko dotarli na dół, usłyszeli, że na trawniku przed
domem trwa jakaś szamotanina. To, co ujrzeli na zewnątrz
potwierdziło najgorsze obawy Geny.
Bertrand wywijał laseczką niczym szpadą, cytując przy
tym Szekspira. - „Precz mi stąd ty pomywaczko! Ty
żebraczko! Tłuku! Albo cię w zadek połechcę".
- „Henryk IV", część druga, akt drugi, scena pierwsza -
mruknął Jarrod. - Wzruszające, ale mało pomocne w tej
sytuacji.
- Donny Joe, ty wstrętny świntuchu! Zostaw go w
spokoju i wynoś się! - krzyczała Rose. Wczepiona w
napastnika, usiłowała przeszkodzić mu w skrzywdzeniu
Bertranda.
- Spadaj, Rose - Donny Joe opędzał się od laski
Bertranda, niczym od uprzykrzonej muchy. - Pokaż mi jedynie
swoją wytatuowaną różę. Mam na to wściekłą ochotę.
Uderzyła go. - Nikt mnie nie zmusi, żebym pokazała mu
cokolwiek, jeśli ja nie mam na to ochoty, ty kretynie. Nawet
moja własna matka!
- Ty masz matkę! - było to coś zupełnie nieoczekiwanego
dla Donny'ego Joe. Do tego stopnia, że przestał zwracać
uwagę na Bertranda i przyjrzał się Rose. Dało to okazję
Bertrandowi do zadania mu pięknego ciosu.
Dźwięk, jaki wydobył się z gardła Donny'ego przypominał
Genie coś pośredniego pomiędzy pomrukiem niedźwiedzia a
rykiem lwa. Przygotowując się do ostatecznej rozprawy z
Bertrandem, Donny Joe strząsnął z siebie Rose i zamachnął
się pięścią.
Jarrod zdążył wkroczyć pomiędzy nich akurat, żeby móc
zainkasować przeznaczonego dla Bertranda prawego
sierpowego w szczękę, a lewego w żołądek. Zanim znów stał
się zdolny do dalszych działań, Gena, Rose, Sugar i Bertrand
rzucili się na nieszczęsnego Donny'ego Joe, szarpiąc go i
tłukąc na przemian. Donny Joe, który nagle docenił uroki
samotności, wyrwał się im i w te pędy pobiegł do swojej
furgonetki.
Gena podbiegła do Jarroda i omal nie zemdlała na widok
jego zakrwawionej twarzy. - O Boże! Ty krwawisz! Czy nic ci
nie jest? Powiedz coś!
Obrażenia Jarroda były raczej niegroźne, ale doszedł do
wniosku, że nie zaszkodzi, żeby Gena zatroszczyła się trochę
o niego, trzymał się więc za żołądek ze zbolałą miną i nic nie
mówił.
Rose widziała już niejedną bójkę w swoim życiu,
odezwała się więc ze znawstwem: - Jutro będzie miał
spuchniętą i siną szczękę. Żołądek daje mu na razie popalić,
ale to minie. Weźcie go do saloniku, trzeba mu przyłożyć lodu
na twarz.
- Myślę, że trzeba go raczej zabrać na pogotowie -
nalegała Gena, mając wciąż w pamięci ten straszny moment,
w którym pięść Donny'ego Joe dosięgnęła twarzy Jarroda.
- Niekoniecznie - zaprotestował Jarrod. - Myślę, że
wystarczy mi dobrze schłodzony drink.
- Jarrodzie! - wykrzyknęła Sugar, otwierając przed nimi
drzwi. - Jesteś prawdziwym bohaterem! Mój Tex zrobiłby to
samo.
- Pewnie, tylko że dałby sobie lepiej radę - stęknął Jarrod,
gdy pomagały mu wejść do saloniku.
- W dalszym ciągu uważam, że powinien zbadać cię
lekarz - upierała się Gena, pomagając mu się usadowić
wygodnie.
Bertrand opadł na sąsiedni fotel. - Doceniam oczywiście
to, co dla mnie zrobiłeś, Jarrodzie, ale nie było to konieczne.
Prawie już go miałem.
Jarrod na wpół leżąc, nie miał siły się odezwać. Zgodnie z
twierdzeniem Rose czuł, że w jego żołądku startuje
odrzutowiec. Aż do dziś jego bojowe doświadczenie
sprowadzało się do potyczek z kierownikami działów w pracy.
Tex na pewno bił go w tej dyscyplinie na głowę.
Sugar poklepała Bertranda po ramieniu. - Dziewczyna nie
może mieć lepszego obrońcy. Byłeś wspaniały.
- Dzięki, o pani.
Gena przykucnęła koło Jarroda i wzięła go za rękę. - Ty
głuptasie. Co też ci przyszło do głowy? Przecież ten człowiek
mógł cię zabić.
W tej chwili do saloniku weszła Rose, niosąc zawinięte w
ścierkę kostki lodu i usłyszała ostatnie zdanie Geny. -
Przysięgam, że jeśli okaże się, że będziesz miał blizny na
swojej przystojnej buźce, zabiję go.
Jarrod roześmiał się i w tej samej chwili tego pożałował.
Gena wzięła od Rose zawiniątko z lodem i delikatnie
przyłożyła je do twarzy Jarroda. - Chyba powinnam z nim
dzisiaj zostać - oświadczyła wszystkim.
- No pewnie - rozpromieniła się Sugar.
- Zupełnie jak Florence Nightingale, pielęgnująca
wojownika po walce - zauważył Bertrand.
- Czy kobieta potrzebuje jakichś wymówek, by spędzić
noc z przystojnym mężczyzną? - parsknęła Rose.
- Co proszę? - spytała zdumiona Sugar. - Chyba nie
sądzisz, że...? Że oni...? No, sądziłam jedynie, że skoro
mieszkają tuż obok siebie...
- Nieważne - powiedziała łagodnie Gena.
Gena nie mogła zasnąć. Nie tylko dlatego, że nie mogła
wyciągnąć się wygodnie na fotelu Jarroda, ale dlatego
również, że irytował ją śpiący Jarrod. A zdawałoby się, że był
bardziej obolały od niej!
Nie mogła mu pomóc, ale wciąż jeszcze była o niego
niespokojna. Po raz pierwszy widziała, jak uderzono innego
człowieka i to ją przeraziło. Gdy zastanowiła się nad reakcją
Rose i Sugar, zreflektowała się, że wcale się tak tym nie
przejęły. Gena doszła do wniosku, że była chowana pod
kloszem. Ale mimo wszystko nie mogła pogodzić się z tym,
żeby cokolwiek przytrafiło się Jarrodowi!
Przyjrzała się śpiącemu. Zostawiła w łazience zapalone
światło, by móc cokolwiek widzieć. Leżał przykryty
prześcieradłami, lecz zanim się położył, nalegał, by pomogła
mu się rozebrać i miał w tej chwili na sobie jedynie slipki.
Podźwignęła się, by poprawić się na fotelu i... - Och!
- Co się dzieje? - spytał Jarrod.
- Zaatakowała mnie sprężyna - odparła, zastanawiając się,
dlaczego tak łatwo się obudził.
- Chodź tu.
Natychmiast wstała i podeszła do łóżka. - Co się stało?
Czy coś cię boli?
- Nie - ujął ją za rękę i trzymał, póki nie usiadła obok
niego. - Również nie mogę zasnąć.
- Czy nie potrzebujesz czegoś? Wody, aspiryny, może
jeszcze lodu?
- Nie mogę spać, bo ci się przyglądam. ,
- Za bardzo się wiercę, co? To dlatego, że ten fotel jest
taki niewygodny i trudno na nim wysiedzieć.
- Połóż się przy mnie.
W półmroku widziała dokładnie jego kształty, lecz nie
mogła dostrzec wyrazu jego oczu. Zaczęła coś podejrzewać.
- Wydaje mi się, że poczułeś się na tyle lepiej, że możesz
zostać sam.
- Wprost przeciwnie.
- Będę po drugiej stronie korytarza.
- A jeśli będę czegoś potrzebował?
- Zastukaj w ścianę.
- Jesteś bez serca.
- Ty z kolei jesteś oszustem.
Wstała i była już w połowie drogi do drzwi, gdy głośno
jęknął. - Co ci jest? - Była natychmiast przy nim. - Co się
stało? W odpowiedzi usłyszała kolejny jęk.
- O Boże, Jarrod, co mam zrobić?
- Mama zwykle całowała mnie, żeby nie bolało.
- Co?
- Lepiej mnie pocałuj. Wiesz, tam gdzie boli - pokazał jej
na szczękę. Usiadła z powrotem obok niego. - Jesteś okropny.
- Po prostu zdesperowany i obolały. W dodatku nie widzę
nic złego w tym, żebyś chociaż spróbowała. Gena, czując się
uspokojona tym, że nie było z nim aż tak źle, odkryła nagle, że
to czuwanie obok
niego w ciszy nocnych godzin sprawia jej nieoczekiwaną
przyjemność. W związku z tym postanowiła go rozbawić.
- Doskonale - rzekła i pochylając się nad nim, delikatnie
pocałowała go w spuchnięty policzek. - Lepiej ci? - spytała
podnosząc się znowu.
- Chyba tak - odpowiedział tonem małego chłopca.
Rozbawiło to Genę, zwłaszcza że zdawała sobie sprawę z
faktu, z jak niezwykłe męskim mężczyzną ma do czynienia.
- Tutaj boli również - powiedział i odchyliwszy
prześcieradła pokazał na swój brzuch. Na swój nagi brzuch!
Slipki zsunęły mu się nieco, tak, że mimo półmroku wyraźnie
widać było ciemne włoski łonowe.
- Daj spokój, Jarrod. ,
- Mamusia również kurowała mnie przytulaniem.
- Na pewno nie!
- Doskonale sobie przypominam, że kiedy mnie tylko
przytulała, czułem się znacznie lepiej.
- Rozumiem. A ile miałeś wtedy lat?
- Och, chyba pięć. A może pięć i pół.
- No proszę.
Ruchem tak szybkim, że nie zdołała go dostrzec, objął ją i
pociągnął na siebie. - Tak jak mówiłem, ten okład pomaga.
- Jarrod - to imię miało zabrzmieć jak protest, ale nawet
dla niej nie wyszło to przekonująco.
- Zostań tu przez chwilkę, Geno. Stęskniłem się za tobą -
jedną rękę wsunął pod jej koszulkę na plecach, przytulając ją
mocno do siebie. Drugą sięgnął do jej głowy. Ujął dłonią
gęstwinę włosów i przerzucił je przez jej ramię, odsłaniając
twarz Geny spod kurtyny złocistych pasemek. - Bardzo mi
tego brakowało. Czy pamiętasz, jak robiliśmy to zazwyczaj?
- Pamiętam.
Musiało być coś takiego w jej głosie, co kazało mu
powiedzieć bardzo, bardzo delikatnie: - Pamiętaj tylko dobre
chwile, nie złe.
- Tu właśnie jest problem. Nie było żadnych złych chwil,
a tylko same dobre, aż do...
- Przestań! - przycisnął ją mocniej do siebie. - Wyrzuć to
wszystko z pamięci. Myśl tylko o tym, jak nieraz tuliłem cię w
ten sposób, czasem przez całą noc. - Jedną rękę wsunął
całkowicie pod jej koszulkę, drugą gładził zagłębienie między
plecami a biodrem. - Pamiętam tylko, jak cię dotykałem. -
Mówiąc to zaczął delikatnie masować jej skórę, coraz śmielej
wsuwając rękę. - Jak cię całowałem.
Zmysłowość tej sytuacji przekroczyła próg odporności
Geny. Sama przytuliła swoje wargi do jego ust. Początkowo
całowała go delikatnie, lekko tylko rozchylając usta. Na nowo
odkrywała rysunek jego warg, muskając je leciutko tam i z
powrotem i mimo woli coraz szerzej otwierała usta i zaczął w
nich niecierpliwie błądzić, aż napotkał to, czego szukał.
Zetknięcie się ich języków, Gena odczuła niemal jak wstrząs.
Jarrod przytrzymał ją w ciepłym uścisku, czekając, aż cała
się uspokoi. Ale fala pożądania rozlała się już po jej ciele.
Leżała na nim, trzymając nogi między jego nogami. Nagle
pożałowała tego, że ma na sobie dżinsy, które nie pozwalają
jej wyczuć ciepła jego nagich nóg. Ale nawet przez
drelichowy materiał czuła jego wzbierającą męskość.
Oparła się jedną ręką o łóżko, usiłując się podnieść. - To ci
może zaszkodzić, Jarrodzie.
- Czuję się świetnie - szepnął, przyciągając ją znowu do
siebie. Zdecydowanym ruchem włożył rękę pod jej koszulkę,
sięgając do piersi. Palcami przesunął po wrażliwej skórze.
Sutki jej nabrzmiały. Mógł je dokładnie wyczuć nawet przez
bawełnę koszulki.
- Przestańmy... zanim będzie za późno.
- To brzmi niemal jak przyznanie się - mruknął, nie
przestając drażnić jej piersi.
- Co takiego? - spytała zmieszana, skoncentrowana na
tym, co z nią robi.
- Przyznanie się do tego, że mogłabyś nie móc się
powstrzymać od kochania się ze mną. Czy zdajesz sobie
sprawę z faktu, jak daleko zaszliśmy od chwili, kiedy się tu
sprowadziłem?
- Przestań w tej chwili! - Odsunęła jego rękę, lecz nie
mając siły podnieść się, położyła głowę na jego piersi z
nadzieją na odzyskanie równowagi. Było to jednak niezwykle
trudne. Ich serca biły tym samym niespokojnym rytmem.
Czuła ciepło jego ciała. Niemal mogła poczuć jego smak. Był
na jej wargach, na jej języku. Z jękiem zawodu
spowodowanym poczuciem niespełnienia, przetoczyła się na
bok.
Odwrócił się tak, by spojrzeć jej w twarz. - Już dobrze,
dziecinko. Nie jesteś jeszcze gotowa, ale to nadejdzie.
- Lepiej sobie pójdę - powiedziała, lecz nie poruszyła się.
- Wolałbym, żebyś została. Nie będziemy niczego robili.
Chciałbym po prostu, żebyś była przy mnie blisko -
uśmiechnął się.
Nie wiedziała, czy powinna do tego dopuścić. Nie mówił
już o seksie, a to ją zaniepokoiło.
- Szczęka boli mnie nadal - szepnął. Roześmiała się. - To
szantaż.
- Ale wcale mu nie uległaś - powiedział serio. - Zrobiłaś
po prostu pierwszy krok w stronę czegoś, czego pragniemy
oboje. - Gdy nic nie odpowiadała, dodał. - Wszystko to
możemy mieć, kochanie.
Wiedziała, co miał na myśli, to, iż powinni zostać
jednocześnie i przyjaciółmi, i kochankami. Dalej zastanawiała
się jednak nad tym, czy to w ogóle jest możliwe. Mimo że...
spędzała tę noc w jego łóżku.
Rozdział 6
Następnego dnia Donny Joe pojawił się z bolącą głową i
smętną miną. Błagał Rose o przebaczenie i oczywiście je
otrzymał. Przecież Rose, jak sama twierdziła, zanadto kochała
mężczyzn, by zbyt długo gniewać się na któregoś z nich.
W niedzielę, jedynego dnia, kiedy bar był zamknięty,
mieszkańcy małego domku udali się wraz z Donnym Joe i
dwójką kolejnych adoratorów Rose do Fort Worth. Obejrzeli
miejscowy jarmark bydła, a potem poszli na tańce do nocnego
klubu „U Billy'ego Boba", słynącego z muzyki country.
Gena i Jarrod spędzali ze sobą każdą wolną chwilę. Przez
następne dni robili rzeczy, na które nigdy przedtem nie
starczało im czasu. Pojechali na piknik, chodzili do kina i do
wesołego miasteczka, lub siedzieli razem, przyglądając się
sobie nawzajem.
To były piękne dni, myślała Gena, ponieważ zdawało się,
że spełnia się wszystko, co obiecywał Jarrod. Zbliżali się do
siebie coraz bardziej. Ale w tym samym czasie, gdy malał
dystans pomiędzy nimi, narastało w niej poczucie winy
spowodowane jej bezprawnymi działaniami. Chociaż
postanowiła nie podejmować żadnych innych kwot, oprócz tej,
która była niezbędna na zakup samochodu dla matki Petera,
wciąż ją to dręczyło. Jej sprzeczne z prawem uczynki legły
między nimi i wiedziała, że wcześniej czy później musi
zdobyć się na odwagę, by powiedzieć o tym wszystkim
Jarrodowi.
- Chciałbym pójść dziś na zakupy - powiedział Jarrod
pewnego dnia. Siedzieli właśnie w saloniku, układając
wspólnie puzzle przedstawiającego dwa kotki bawiące się
kłębkiem. Dopasowywanie do siebie porozrzucanych
kawałeczków zafascynowało wręcz Genę.
- Nie mogę. Wiesz przecież, że muszę być w pracy za
godzinę.
- Wcale nie - uśmiechnął się Jarrod. - Clancey dał ci
wolne popołudnie. Gena spojrzała na niego ze zdumieniem. -
Jak zdołałeś to załatwić?
Pochylił się i wyjąwszy jej z ręki kawałek układanki,
położył go na miejsce. - No cóż, to niezupełnie ja. Rose
poprosiła go o to.
- To bardzo sprytne posunięcie - roześmiała się Gena. -
Sam widzisz, jak jej ulega. Zgodzi się dla niej na wszystko.
- Na tym polega moc kobiety.
- Chciałeś powiedzieć: moc Rose.
- Moc, z którą ty na mnie działasz, jest niewiele mniejsza
od siły eksplozji bomby atomowej. Spojrzała na niego znad
układanki, którą zajmowała się od dwudziestu z górą minut.
Powiedział to
bardzo lekko, lecz w jego brązowych oczach zobaczyła
powagę. Przełknęła ślinę.
- Co chcesz więc kupować?
- Chciałbym kupić ci śliczną sukienkę. Wciąż widzę cię w
dżinsach i zupełnie zapomniałem, jak wyglądasz w sukience.
Nie żebym się uskarżał - roześmiał się. - Lecz chyba ci
wspominałem, jak mnie te twoje dżinsy drażnią - z irytującą
starannością ułożył ostatni kawałek.
- Nie chcę, żebyś mi cokolwiek kupował, Jarrodzie.
- Proszę - odezwał się ze zdumiewającą ją słodyczą. -
Naprawdę chciałbym ci coś kupić i chciałbym, żebyś i ty mi
coś kupiła.
Spojrzała na niego niepewnie. - Co?
- Jeszcze nie wiem. Potrzebuję kilku rzeczy. Chodźmy po
prostu się rozejrzeć, co można kupić w tym mieście.
Zachichotała. - Nie sądzę, żebyś znalazł tu coś godnego
uwagi.
- To właśnie chciałem usłyszeć.
Nie musieli jechać zbyt daleko, bo Jarrod znalazł opodal
interesujący go sklep. Właściwie był to rodzaj groszowej
rupieciarni, lecz to wcale mu nie przeszkadzało.
- Nie wygłupiaj się, Jarrodzie. Czy kiedykolwiek byłeś
już w takim sklepie?
- Oczywiście. Mnóstwo razy... w dzieciństwie.
- Naprawdę? No to świetnie - rozejrzała się po wnętrzu. -
Od czego zaczynamy?
- Ten dział wygląda całkiem zachęcająco - złapał ją za
rękę. - Chodź, zdaje się, że są tam modele samolotów. Kupisz
mi taki model, dobrze, Geno?
Owszem. Kupiła mu plastikowy model do sklejania za trzy
dolary i czterdzieści dziewięć centów, paczkę gumy
balonowej za pięćdziesiąt centów, uchwyt do ołówków w
kształcie kota Garfielda za dolara i dziewięćdziesiąt dziewięć
centów oraz komplet ołówków z szablonem liter za
dziewięćdziesiąt osiem centów. Wreszcie za cztery dolary i
pięćdziesiąt cztery centy kupiła mu abażur, żeby miał czym
osłonić żarówkę w lampce. Nigdy przedtem nie widziała żeby
był taki uszczęśliwiony.
Kiedy opuszczali sklep, jej rezerwa wobec pomysłu
Jarroda stopniała i z radością udała się na dalsze zakupy. Gdy
zatem wypatrzył ekskluzywny butik, który koniecznie chciał
odwiedzić, nie specjalnie protestowała już tak bardzo, mimo,
że wyłożony był dywanem, w który można było się po prostu
zapaść.
Powitała ich uśmiechnięta, wymuskana ekspedientka,
której entuzjazm zmalał nieco na widok dżinsów i koszulki
Geny. - Witam państwa. Na imię mam Myrna. Czym mogę
dziś państwu służyć?
- Chcieliśmy się tylko rozejrzeć - odparła Gena.
- Nie tylko - uzupełnił Jarrod. - Chciałbym kupić jakąś
wyjątkową sukienkę dla mojej narzeczonej. Gena
spiorunowała go wzrokiem, a ekspedientka rozpromieniła się.
- Narzeczem, jakie to miłe. Moje
gratulacje.
Jarrod spostrzegł, że Myrna dyskretnie zerknęła na dłoń
Geny
w
poszukiwaniu
nieistniejącego
pierścionka
zaręczynowego. Sięgnął po portfel, wydobył z niego
platynową kartę kredytową American Express i wręczył ją
ekspedientce, mówiąc: - Jeżeli przekroczymy limit kredytu,
zapłacę gotówką. Czy tak będzie dobrze?
Myrnie zrobiło się słabo. - Tak jest, proszę pana. Pan
pozwoli, wskażę panu wygodne krzesło, na którym będzie pan
mógł poczekać, aż pomogę pańskiej pięknej narzeczonej
wybrać odpowiednią sukienkę.
- Świetnie, doskonale - mruknął, rzucając Genie
porozumiewawcze spojrzenie. - Czy mógłbym dostać
odrobinkę białego wina?
- W tej chwili - Myrna strzeliła palcami i natychmiast
pojawiła się młodsza asystentka. - Szklaneczkę białego wina
dla pana Saxona i drugą dla jego narzeczonej.
Dziewczyna skłoniła się i wybiegła.
Jarrod bawił się doskonale. Gena z kolei od prawie roku
nie była w tak eleganckim sklepie, a jej kobieca natura
domagała się przynajmniej przymierzenia którejś z tych
pięknych kreacji, wśród których znalazła się tak nagle.
Skoro tylko Jarrod rozsiadł się wygodnie, Myrna
zaprowadziła Genę do utrzymanej w pastelowych kolorach
przymierzalni i obie wraz z asystentką zaczęły znosić tam
niezliczoną liczbę ubrań.
Jarrod pociągał wino wygodnie rozparty na krześle,
wpatrując się ciekawie w drzwi przymierzalni. Te wreszcie
otworzyły się, wyszła przez nie Gena, ubrana w długą kreację
z różowego szyfonu. Zatrzymała się przed lustrem i przejrzała
w nim. Suknia bez ramiączek leżała na niej doskonale,
uwypuklając kuszącą linię piersi.
- No i co o tym sądzisz, Jarrodzie?. Jak ci się podoba?
Cóż miał jej odrzec, że ten widok zaparł mu dech?
Powiedział więc tylko: - Jest bardzo ładna.
Przechyliła głowę, przyglądając się sobie pod innym
kątem. - Rzeczywiście. Szkoda tylko, że nie mam gdzie jej
nosić.
Więc wróć ze mną do Filadelfii, gdzie masz mnóstwo
miejsc, by się w niej pokazać, cisnęło się mu na usta. Nic
jednak nie powiedział.
Znienacka roześmiała się i ujmując końce sukni w obie
ręce, rozłożyła ją szeroko i okręciła się wokół, zupełnie
niczym młoda dziewczyna, pierwszy raz przymierzająca długą
suknię. Pastelowy szyfon otarł się niemal o twarz Jarroda,
przyprawiając go o erotyczne odczucia i... myśli.
Zbiegiem okoliczności Gena straciła nagle równowagę i
wpadła Jarrodowi na kolana. Przytrzymał ją natychmiast.
Odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się. Była zadyszana, z
zarumienionymi policzkami, i Jarrod zapragnął nagle całować
ją, aż do utraty tchu.
Było jej niewygodnie i chcąc się poprawić, otarła się o
niego jedną z piersi. Boże, jakżeż chciał, by była w tej chwili
naga, by można było ją dotykać, całować, pieścić! Ich
spojrzenia spotkały się. Przez ułamek sekundy błysnęła w nich
obopólna namiętność i dłoń Jarroda mimowolnie zbłądziła w
stronę jej piersi...
- Czy pani dobrze się czuje? - spytała asystentka. Jarrod
natychmiast cofnął rękę.
- Tak, dziękuję, znakomicie - mruknęła Gena.
Następnie
przymierzyła granatową minispódniczkę.
Ekspedientka dobrała do niej błękitną bluzeczkę. Gena
wyłoniła się na bosaka z przymierzalni i przyjrzała się sobie
krytycznie w lustrze. - Nie wiem. Coś mi tu nie pasuje. A ty,
co o tym sądzisz?
Pomyślał sobie, że ma przed oczami jeden z bardziej
erotycznych obrazków, jakie widział w życiu, lecz gdyby
powiedział jej o tym, jego podniecenie wzrosłoby jeszcze
bardziej.
- Jest niezła.
- Gdyby dopasować do tego odpowiednie buty, proszę
pani - wtrąciła asystentka - to całość na pewno na tym zyska.
Zaraz przyniosę.
Gena uśmiechnęła się do Jarroda. - To jest zabawne.
Cieszę się, że wpadłeś na ten pomysł. Oczywiście, niczego nie
kupimy.
- Oczywiście, że nie.
Przez jedwab bluzki widział dokładnie kształt jej piersi, z
kuszącymi punkcikami brodawek. Zastanawiał się, jak
mogłyby smakować w tym jedwabnym kokonie i pochylił się,
by pochwycić jedną z nich ustami.
- Pani buty - młoda dziewczyna wręczyła Genie parę
szpilek wiązanych w kostce cienkimi paseczkami. Gena
postawiła je na podłodze, wsunęła w nie stopy i pochyliła się,
by je zawiązać.
Przed Jarrodem pojawił się w ten sposób znienacka jej
uroczy tyłeczek i biedak musiał odstawić kieliszek, bojąc się
trzymać go drżącą dłonią. Zadarta minispódniczka odsłoniła w
całości jej długie, zgrabne nogi i całą resztę, doprowadzając
jego rozgorączkowaną wyobraźnię na skraj wytrzymałości.
Pragnął jej jeszcze mocniej niż pierwszego wieczoru u
Clanceya. Zaczęło go to wręcz irytować.
Przez następne pół godziny Gena paradowała przed nim w
różnych kreacjach, lecz, o dziwo, wszystkie wyglądały bardzo
nobliwie. Tymczasem jego pożądanie rosło i rosło. Gena,
zaabsorbowana przymierzaniem, przeglądaniem się, wierciła
się przed nim, poprawiając na sobie ubrania w nieświadomie
prowokujący sposób tak, że biedny Jarrod na ten widok o
mało nie oszalał. Gdy w końcu pojawiła się przed nim w
skromnym jedwabnym kompleciku barwy bursztynu, warknął:
- Bierzemy ten.
- Jarrod, nie życzę sobie, żebyś mi cokolwiek kupował.
- Nie będziemy teraz tego dyskutowali - syknął przez
zaciśnięte zęby. Spiorunował wzrokiem ekspedientkę. - Proszę
to zapakować.
Gena rzuciła mu zdumione spojrzenie i poszła do
przymierzalni. Jarrod był w stanie sam wysiedzieć mniej
więcej przez trzydzieści sekund, po czym ruszył w ślad za nią.
Otworzył drzwi i stanął w progu. Gena, na wpół rozebrana
odwróciła się ze zdziwieniem. Wtedy wszedł głębiej do środka
i zamknął za sobą drzwi.
- Jarrod! Nie wolno ci tu przebywać!
- Naprawdę? - jednym krokiem znalazł się tuż obok niej. -
A kto tak zarządził? - pocałował ją w odkryte ramię.
- Zapewne ekspedientka czekająca na zewnątrz. Mogę
sobie wyobrazić, co teraz myśli.
Zdjął z niej drugą połowę bluzki bursztynowego koloru, aż
opadła, zatrzymując się na wysokości pasa. W ten sposób
piersi Geny zostały wystawione na jego głodne spojrzenie. Nie
dotknął jej jednak. Patrzył tylko i wchłaniał nozdrzami zapach
jej rozgrzanego ciała. Piersi Geny wznosiły się stromo,
delikatne, * doskonałe w kształcie, brodawki wręcz zachęcały
go do zamknięcia na nich ust...
Jarrod zrobił to. Pochylił się i pochwycił wargami jedną
jej brodawkę, co wzmogło jedynie jego pożądanie. Po chwili
zaczął ssać drugą pierś. Przerwał, gdy jęki Geny zabrzmiały
zbyt głośno w małej przymierzalni.
- Nie dbam o to, co pomyśli sobie Myrna, ani o reguły,
które są po to, by je łamać. Ma moją platynową kartę
kredytową American Ekspress z dwudziestotysięcznym
limitem. Nie obraziłaby się nawet, gdybym huśtał się nago na
żyrandolu.
- Myślę, że masz rację - powiedziała zduszonym z
podniecenia głosem Gena. - To z pewnością jej szczęśliwy
dzień.
- A twój? - spytał, całując ją w drugie ramię.
Spojrzała na niego, bezsilna wobec ogarniającego ją
pożądania. - Mój również.
Pochylił się ku niej tak, że ich oddechy zmieszały się. -
Zwariuję, jeśli tego nie zrobię.
Po czym pocałował ją. Był to oszałamiający pocałunek.
Taki, który Gena czuła każdą cząstką samej siebie. To
szaleństwo, pomyślała. Nie możemy kochać się w
przymierzalni! Nie tu, z czekającą przed drzwiami
ekspedientką.
Ale jego usta były takie zaborcze, a ręce takie zuchwałe!
Wtem usłyszała Jarroda wypowiadającego jej własne myśli.
- Nie mogę się tu z tobą kochać, ale, Boże! Jakże
chciałbym, żebyśmy byli już w domu.
- Nie... nie - zaprotestowała, sama nie wiedząc dlaczego, -
Przecież dzisiaj pracuję.
Jarrod odsunął się, patrząc na nią błyszczącymi oczyma. -
Nie szkodzi, Geno... I tak będę cię miał... Już wkrótce...
Bar był wyjątkowo przepełniony. Dla Geny wszystko
wydawało się dziś przesadne - żądania klientów, podniecenie
Clanceya i nawet Rose, która, jej zdaniem, zachowywała się
zbyt wyzywająco. Co tego wieczoru powodowało, że czuła się
taka podminowana?
Jarrod siedział przy swoim stoliku. Gena zastanawiała się,
czy to skutek przewrażliwienia, czy dzisiaj przyglądał się jej
rzeczywiście bardziej uważnie niż zwykle?
Cole Garrett przybył kilka minut przed Jarrodem i
wyjątkowo zajął miejsce przy barze. Wyglądał nawet bardziej
odświętnie niż zazwyczaj i również bacznie się jej przyglądał.
Nie, nie! To tylko nerwy, powiedziała sobie Gena.
Popołudniowe zakupy niewątpliwie pobudziły ją i musiała nad
tym zapanować.
Podeszła do baru, by odebrać zamówienie, mijając po
drodze Cole'a. Zaledwie zaszczyciła go spojrzeniem. Nie czuła
się dziś na siłach, by wszczynać jakieś uprzejme rozmowy.
Nie była jednak zaskoczona, gdy znienacka odezwał się do
niej: - Jak się czuje Sugar?
Nie mógł wymyślić niczego lepszego, by ją zatrzymać.
Błysk w jego oczach zdradził, że wiedział o tym doskonale.
- Sugar? Czuje się świetnie.
- To wspaniale. Zasługuje przecież na to, by spędzić
ostatnie lata w spokoju.
- Ostatnie lata? - nie wytrzymała. - O czym pan u diabła
mówi, Cole? Wielki, rudowłosy barman przysunął się w ich
stronę zaniepokojony tonem jej głosu. - Wszystko
w porządku, Geno? Gena nie spuszczała wzroku z Cole'a.
- Nie jestem, pewna, Josh, ale dam ci znać.
- Jestem obok. Wystarczy zawołać.
Cole uśmiechnął się. - Jest niezwykle opiekuńczy,
nieprawdaż? Ale mogę to zrozumieć - pogładził ją po
policzku. - Jesteś bardzo piękna. Domyślam się, że wielu
mężczyzn ma na ciebie chrapkę. Niemniej, powinnaś wreszcie
zrozumieć, Geno, że to ja będę cię miał.
Wiedziała, że mu się podoba, lecz nigdy dotąd nie wyrażał
się równie otwarcie. Do dzisiejszego wieczoru nie uważała go
za człowieka rzucającego słowa na wiatr. W ułamku sekundy
ponownie oszacowała Cole Garretta. Wiedziała, że jest
niebezpieczny. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że miał
schowanego w rękawie asa i że miało to coś wspólnego z
Sugar.
Opierając się nadal jedną ręką o bar, pochyliła się w jego
stronę tak, by nikt nie słyszał ich rozmowy.
- Co knujesz w sprawie Sugar? Powiedz mi Cole, muszę
to wiedzieć.
- Tak właśnie sądziłem - skłonił się w jej stronę,
przybliżając się w ten sposób do niej jeszcze bardziej
- że tak cudnie muszą pachnieć twoje perfumy.
Cokolwiek to jest, kupię ci cały galon.
- Jeśli myślisz, że zacznę cię błagać...
- Ty mnie błagasz, cóż za wspaniała perspektywa.
- To się mylisz. Potrafię poradzić sobie z Sugar i wiesz o
tym doskonale. Albo sam mi powiesz, o co tu chodzi, albo
kończmy tę rozmowę. .
Clancey aż zatańczył ze złości. - Geno! Dania stygną.
Szybciej, szybciej!
Cole sięgnął do kieszeni i wyjął stamtąd wizytówkę.
Skreślił adres na odwrocie. - Jeśli Sugar nie powiedziała ci
tego jeszcze, to z niej tego nie wydobędziesz. Przyjdź do mnie
po pracy. Zjemy późną kolację i porozmawiamy.
Gena wzięła wizytówkę i rzuciwszy okiem na adres,
schowała ją do kieszeni dżinsów. Z rezerwą odnosiła się do
pomysłu złożenia mu samotnej wizyty. Jednak, mimo że
powiedziała mu, że jest w stanie dowiedzieć się wszystkiego
od Sugar, nie była o tym w pełni przekonana. Nakłonienie
Sugar do wyznań nie było wcale łatwe. Cokolwiek zaszło
pomiędzy nią a Cole'em, starsza pani wyraźnie unikała
rozmów na ten temat.
- Więc?
Gena ujrzała wpatrzone w siebie szare oczy Cole'a.
- Przyjdę.
- Świetnie - uniósł szklankę burbona jakby chciał wznieść
toast. - Oczekuję cię z niecierpliwością
- mówiąc to położył na kontuarze trochę pieniędzy i
ruszył do wyjścia.
Gena odprowadziła go spojrzeniem. W tym momencie
napotkała wzrok Jarroda. Był wyraźnie wściekły. Zupełnie
zapomniała, że mógł widzieć całe to zajście z Cole'em. No
cóż, nic na to teraz nie poradzi. Jarrod będzie musiał
zrozumieć jej postępowanie.
- Geno. Geno! - Clancey wręcz rwał sobie włosy z głowy.
Rose podskoczyła do swego szefa. - Czy mówiłam ci już,
że najbardziej biorą mnie tacy narwani faceci? - zaraz po tym
mruknęła do Geny: - Mam nadzieję, że zauważyłaś, że
przystojniak aż kipi.
- Niestety tak.
- Czy mogę ci jakoś pomóc?
- Nie wiem. Jeszcze się nie zastanawiałam, jak to
rozegrać.
- Widziałam jak rozmawiałaś z Cole'em, i muszę ci
powiedzieć...
- Wiem, co chcesz mi powiedzieć. Nie musisz mnie przed
nim ostrzegać.
- No, moje panie, nasi klienci czekają. Czekają!
Rose odwróciła się i z rozpromienioną twarzą cmoknęła
Clanceya w policzek. - Clancey, jesteś taki nabuzowany.
Gena rzuciła się przyjmować zamówienia, naiwnie sądząc,
że dalsza zwłoka mogłaby przyprawić dziś Clanceya o zawał.
W dodatku jej wrażenie, że siedzi na beczce z prochem,
okazało się słuszne. Gdy mijała stolik Jarroda, ten schwycił ją
za rękę. - Siadaj.
- Wiesz przecież, że nie mogę. Jestem w pracy.
- Powiedziałem, siadaj.
Gena podchwyciła spojrzenia klientów z kilku sąsiednich
stolików. - Dobrze - szepnęła. - Tylko na momencik, ale nie
rób scen.
Jarrod nachylił się w jej stronę tak, że mogła zobaczyć
jego zbielałe od wściekłości wargi. - Nie biorę żadnej
odpowiedzialności za to, co zrobię, jeśli mi natychmiast nie
powiesz, co cię łączy z tym facetem, który siedział przy barze.
- Nic! Po prostu rozmawialiśmy! - odkąd przeniosła się
do Dallas, wiedziała, że nie może na nikogo liczyć, a
pojawienie się Jarroda tak męczącego z tą swoją zaborczością,
nie poprawiło sytuacji. Mimo wszystko oznaki jego zazdrości
mile połechtały jej serce. Co się z nią działo?
- Rozmawiałaś z nim stanowczo za długo, jak na
grzecznościową pogawędkę. Spojrzała na niego ze
zdumieniem. - Nigdy przedtem nie widziałam cię w takim
stanie.
-
Przed
twoim
zniknięciem
sam
nigdy
nie
przypuszczałbym, że jestem zdolny do takiej zazdrości -
mówił najbardziej łagodnie, jak tylko potrafił, lecz w jego
słowach czuło się maskowane napięcie. - Nie cierpię tego
uczucia, nie napawa mnie ono szczególną dumą, ale jestem
wściekle zazdrosny. Powiesz mi więc, czy nie?
Skinęła głową. - Owszem, powiem, pod warunkiem, że
dasz mi słowo, że spróbujesz mnie zrozumieć. Usiadł z
powrotem normalnie. - Jeszcze mi niczego nie powiedziałaś, a
już mi się to nie podoba.
- Posłuchaj. Ten człowiek, z którym rozmawiałam,
nazywa się Cole Garrett i jest właścicielem tutejszej firmy
zajmującej się handlem nieruchomościami. Chciał, żebym
odwiedziła go dziś po pracy i zamierzam to zrobić.
- Nigdzie nie pójdziesz.
- Jarrod...
- Powiedziałem, nie! - odezwał się, tym razem o wiele
głośniej. Uniosła ostrzegawczo palec do ust. - Muszę. On ma
pewne informacje, na których mi zależy i...
- Czy uważasz mnie za durnia? To przecież jemu zależy
na tobie. Pokręciła głową. - Słuchaj, to dotyczy Sugar.
- A co mnie, do cholery, obchodzi, kogo to dotyczy! Nie
chcę cię widzieć w odległości mniejszej niż trzy metry od tego
człowieka, nie wspominając nawet o wizycie w jego domu.
Gena z trudem powstrzymała się od śmiechu. Jarrod wydał
się jej nagle taki zasadniczy... taki uparty i taki... kochany
zarazem! Zareagował jak typowy mężczyzna zakochany po
uszy w swojej wybrance. Ta myśl poraziła Ją nagle. On kocha
ją naprawdę! Nie mogła zrozumieć, dlaczego ten nagły atak
zazdrości upewnił ją w tym bardziej niż fakt, że Jarrod
porzucił swoje dotychczasowe życie, by zamieszkać przy niej
w Dallas. Ale to jedno stało się dla niej pewne: kochał ją
szczerze!
Tu wyłaniała się kolejna komplikacja. Nie bardzo miała
odwagę przyznać się przed sobą do swoich własnych uczuć.
Wokół niej pojawiło się tyle zagmatwanych spraw, i musiała
wszystko jeszcze po kolei przemyśleć. Zanim jednak podejmie
jakąkolwiek decyzję, musi dowiedzieć się, jakiego rodzaju
kłopoty nękają Sugar.
Wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. - Posłuchaj, wróć po
prostu do domu i poczekaj na mnie. Wtedy wszystko ci
wyjaśnię.
- Zamierzam zostać tu aż do zamknięcia i potem odwieźć
cię do domu. Gena westchnęła, zastanawiając się, co powinna
zrobić w tej sytuacji.
Rose przycupnęła obok. - Nie oglądaj się, ale Clancey za
chwilę wyjdzie z siebie. Wtedy będzie na co popatrzeć!
- Ile jeszcze do końca? - spytała Gena.
- Godzinka, ale ja bym już zamykała interes.
Skoczylibyśmy do jakiejś tancbudy. Aż mi się nogi same rwą
do tańca. No i co powiesz, przystojniaczku? Nie wybrałbyś
się?
- Wspaniały pomysł - stwierdził Jarrod.
- No nie! Jestem zrujnowany! - Krzyczał Clancey, który
pędząc w stronę stolika Jarroda, dosłyszał ostatnią
wypowiedź. Wszyscy spojrzeli z zainteresowaniem, jak ten
pół Irlandczyk, pół Chińczyk przemienia się w pełnokrwistego
Indianina, rozpoczynającego taniec wojenny wokół stolika
Jarroda, zawodząc przy okazji: - Klienci, klienci, o mój Boże,
klienci!
Rose pochyliła się w stronę Geny i Jarroda. - Zdaje się, że
doprowadziliśmy dziś Clanceya do skraju wytrzymałości.
Biedaczysko. Już czas najwyższy, żebym coś z nim zrobiła.
Szczęściem mam jeszcze w zapasie tajną broń.
Gdy Clancey kończył czwarte czy piąte okrążenie ich
stolika, Gena już całkiem straciła rachubę, Rose z zimną krwią
złapała go w końcu za ramię i szepcząc mu coś do ucha,
pociągnęła go w stronę kuchni.
- Ciekawe, co miała na myśli, mówiąc o tajnej broni? -
westchnęła obserwująca ich Gena.
- Znając Rose, nie trzeba chyba wyjaśniać - roześmiał się
Jarrod. - Co wcale nie zmienia faktu, że będę czekał na ciebie
przed wyjściem.
Gena spojrzała na niego uważnie. Jego zaborczość zaczęła
naprawdę robić się męcząca, zwłaszcza że kolidowała z jej
planami. - Robisz się śmieszny, Jarrodzie. Moja wizyta u
Cole'a nie ma nic wspólnego z nami. Jak ci już mówiłam,
chodzi o Sugar.
Złożył ręce na piersiach. - Więc zajmiemy się tym
wspólnie, jutro. Ale dzisiaj wracasz ze mną do domu.
Odskoczyła wściekła od jego stolika.
- Kelnerka! - zawołał Jarrod. - Proszę mi podać kawę i
kawałek ciasta. Gena uśmiechnęła się słodko. - W tej chwili,
proszę pana.
Obeszła swój rewir, sprawdzając, czy klienci mają
wszystko, czego im potrzeba. Podała Jarrodowi ciasto i kawę,
pilnując się, by przy okazji nie wylądować na jego kolanach.
Potem udała się do kuchni. Tam zastała Clanceya i Rose.
Clancey siedział w kącie z tępym wyrazem twarzy, a Rose
gawędziła z czekającym na zamówienia kucharzem. Gdy
Gena weszła, Rose odwróciła się w jej stronę.
- Czy wszystko w porządku?
- Nie. Raczej na odwrót. - Spojrzała na Clanceya. - A co z
nim?
- Nie przejmuj się. Wszystko pod kontrolą. Obiecuję ci,
że w ciągu tygodnia będzie zupełnie nowym człowiekiem.
- To znaczy, że jesteś dyplomowaną cudotwórczynią.
- Dokładnie tak, A czy tobie mogę w czymś pomóc?
- Dziękuję, ale nie. Muszę się tym zająć sama. Po pracy
powinnam pojechać do Cole'a Garretta, a Jarrod nie chce mi
na to pozwolić. Dobre sobie! Nie pozwoli mi.
- Wiesz, nie chcę wtrącać się w nie swoje sprawy - Rose
urwała nagle, chcąc lepiej pozbierać myśli. W końcu
uśmiechnęła się szeroko. - Ale, czemu u licha mam tego nie
zrobić? Posłuchaj, dziecinko. Tacy faceci, jak ten twój
przystojniak nie rodzą się na kamieniu. Na twoim miejscu
kazałabym się Cole'owi Garrettowi wypchać z tym jego
mercedesem i wróciłabym z Jarrodem do domu.
Gena jęknęła. - Niczego nie rozumiesz. Nie wybieram się
do Cole'a z własnej woli. Muszę pójść do niego, żeby zbadać,
co on knuje przeciwko Sugar. Mam złe przeczucia.
Rose przypatrywała się Clancey'owi, lecz słowa Geny
sprawiły, że jej platynowa główka odwróciła się natychmiast
w jej stronę. - Cole sprawia Sugar kłopoty?
- Tak sądzę. Usiłowałam zbadać to tutaj, ale nie chciał mi
niczego powiedzieć. Postawił mi warunek, że jeśli chcę się
czegoś dowiedzieć, muszę przyjść do niego dziś wieczorem.
Rose zmrużyła swoje czarne oczy. - Wiesz, Cole może być
sobie niezwykle sprytny, ale jest takim samym mężczyzną jak
wszyscy inni i mogę owinąć go sobie dookoła palca w każdej
chwili.
- O czym ty właściwie mówisz?
- Mówię o tym, że ty wrócisz z przystojniakiem do domu,
a ja pojadę zamiast ciebie do Cole'a.
- Nie, nie - pokręciła głową Gena. - Nie mogę ci na to
pozwolić. A oprócz tego Jarrod musi się nauczyć paru rzeczy.
Wciąż mu się wydaje, że może mi rozkazywać.
Rose wzruszyła ramionami, dając w ten sposób do
zrozumienia, że nie popiera decyzji Geny i powiedziała: -
Dobra, ale gdybyś zmieniła zdanie, to moja oferta jest wciąż
aktualna.
Po zamknięciu Gena i Rose wyszły razem. Na chodniku
czekał na nie Jarrod. Bez słowa wziął Genę pod rękę i
poprowadził w stronę swego samochodu.
Gena z wściekłości zupełnie zapomniała, że Jarrod
dowiódł jej swej miłości przed niespełna godziną. Usiłowała
wyszarpnąć rękę. - Wybacz, ale nie zamierzam udawać się z
tobą dokądkolwiek.
- Owszem, tak - powiedział spokojnie, otwierając
drzwiczki i wpychając ją do wnętrza samochodu. - Podwieźć
cię, Rose?
- Dzięki, ale udaję się w zupełnie innym kierunku,
prawda, Geno? - pochyliła się, opierając jedną rękę o otwarte
okno i wyciągając drugą w stronę Geny. Ta z rezygnacją
sięgnęła do kieszeni i podała Rose wizytówkę Cole'a.
- Dzięki, Rose. I powodzenia.
Krótką trasę do domu Sugar odbyli w milczeniu i to
bardzo odpowiadało Genie. Siedziała przycupnięta na skraju
przedniego fotela, usiłując dojść do ładu ze swoimi uczuciami,
nie potrafiła się jednak skupić.
Być może nie powinna dać się ponieść uczuciu wrogości,
które owładnęło nią tak mocno od dnia, w którym wysłuchała
ostatniej woli swego ojca. Teraz nie była już tak samo
absolutnie pewna, że to Jarrod podstępem wkradł się w łaski
Alexandra. Ona sama, chociaż uwielbiała pracę w sekcji
komputerowej, nigdy nie pragnęła samodzielnie kierować
firmą. Mimo, że nigdy nie omawiała tej kwestii z ojcem,
musiał się chyba tego domyślać.
Ale - wciąż było tu jedno wielkie ale, które kładło się
cieniem na całą sprawę - firma prawowicie powinna należeć
do niej.
Wszystko to razem było tak zagmatwane, że omal nie
jęknęła głośno. Bo przecież, po tym wszystkim, uświadomiła
sobie wreszcie, że jednak kocha Jarroda i właściwie to nigdy
nie przestała go kochać.
Być może.
Ale, jeśli przyjąć, że mogłaby wspólnie z Jarrodem
rozpocząć nowe życie, to musiałaby powiedzieć mu całą
prawdę o Sherwoodzkim Towarzystwie Dobroczynnym, i to
zanim on sam ją odkryje. Tylko, czy jest szansa, że on to
zrozumie, zadawała sobie pytanie, patrząc na przesuwające się
za szybą światła latarń. Czy jej wybaczy? Do tej pory podjęła
z konta firmy grubo ponad sto tysięcy dolarów. Jakby na to
nie patrzeć, wymagało to naprawdę dużo zrozumienia.
Problem polegał na tym, że nie znała Jarroda
wystarczająco dobrze, by móc przewidzieć jego reakcję.
Przeczuwała jednak, że mógłby zrozumieć jej motywy. Tu
wyłaniał się jednak następny problem. Gdyby nawet
zrozumiał i wybaczył jej tę defraudację, z pewnością
domagałby się, żeby wróciła wraz z nim do Filadelfii, a tam
znów rzuciłby się w wir interesów.
Na to jednak nie była przygotowana. Zbytnio ją to
przerażało. Bo gdyby tak po powrocie do domu stosunki z
Jarrodem nie byłyby już takie jak dawniej? Nie wytrzymałaby
tego. W dodatku, wówczas byli tylko kochankami. Tu ich
stosunki pogłębiły się. Zaczęli również być przyjaciółmi.
Takie właśnie myśli kłębiły się w jej głowie podczas
jazdy. A gdy tylko samochód zatrzymał się przed domem,
wypadła z niego jak pocisk i pomknęła w stronę drzwi
wejściowych. Nim Jarrod dotarł do wejścia, była już w
połowie schodów.
- Poczekaj, Geno! - krzyczał.
Biegła nadal, przeskakując po dwa stopnie naraz. W
chwili, gdy usłyszała zbliżające się kroki Jarroda, z ulgą
uświadomiła sobie, że Sugar wstrzymuje go, prosząc do
siebie.
Zachowałem się jak pierwszy lepszy frajer, pomyślał z
niesmakiem Jarrod. Ale, do cholery! Gdy ujrzał ją
przysuwającą się do Garretta, omal nie rozniósł lokalu na
strzępy.
A może tak właśnie należało postąpić, zastanawiał się. W
końcu lepiej byłoby wyładować swoje frustracje na Garretcie i
umeblowaniu baru niż na Genie. Zamiast tego znów postawił
stosunki pomiędzy nimi na ostrzu noża. Mógłby sobie wręcz
pogratulować kolejnego sukcesu w tej dziedzinie. W ten
sposób znów zaczął oddalać się od Geny. Był jednak
skończonym idiotą! Myśl, że zaprzepaścił tę cienką nić
porozumienia, które zaczęło od pewnego czasu ich łączyć,
przerażała go.
Nerwowo krążył po pokoju. Od śmierci swego ojca
przezwyciężył - bo musiał - wiele trudności, nic jednak nie
mogło się równać z wysiłkiem włożonym w odzyskanie Geny.
Aż dotąd nie uświadamiał sobie, ile znaczyła dla niego. Teraz
jednak to wiedział i nie zamierzał z niej rezygnować. Kochał
ją teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Powinien coś wymyślić. Musi.
Gena, siedząc przy oknie, owinęła się szczelniej ciepłym
szalem. Pod spodem miała jedynie cienką, białą, bawełnianą
koszulę nocną, którą nosiła przez całe lato. Ale noce stawały
się już coraz chłodniejsze i lekka tkanina nie zapewniała już
wystarczająco ciepła, więc Gena z wdzięcznością myślała o
Sugar, która dała jej ten szal. Koszula nocna była z kolei
prezentem od Rose, która własnoręcznie wyhaftowawszy ją,
ofiarowała Genie na początku lata. Gena nie mogła wprost
uwierzyć, że Rose potrafiła odnaleźć w sobie wystarczająco
dużo cierpliwości przy tej tak żmudnej przecież robocie.
Uśmiechnęła się, myśląc o tym, jak nieobliczalną ma
przyjaciółkę.
Z pewnego względu widzenia testament jej ojca okazał się
dla niej błogosławieństwem. Przecież to tylko dzięki temu
poznała tu w Dallas tyle wspaniałych osób: Rose, Sugar,
Bertranda, Clanceya, Petera i Bobby'ego. Lista była długa i
zdumiewająca.
Najbardziej zdumiewające jednak było to, że wpisał się na
nią również Jarrod. Wyraźnie nie doceniła jego uczucia i
cierpliwości.
Przez jakiś czas był nieobecny w jej życiu, nagle stał się
jego integralną częścią. Jej przyjaciele zaakceptowali go bez
zastrzeżeń. Rose flirtowała z nim, Sugar polegała na nim w
kwestiach dotyczących napraw domowych, a Bertrand miał z
kim wspólnie ponarzekać.
A ona?
Gdy w chwilę potem rozległo się ciche pukanie do drzwi,
Gena nie odezwała się. Nie chciała z nikim rozmawiać. Jednak
pukanie rozległo się ponownie, tym razem głośniejsze, a
potem jeszcze raz i jeszcze. Genie przyszło do głowy, że może
to Rose wraca z wieściami od Cole'a.
Wstała z parapetu i otworzyła drzwi, lecz zamiast Rose
zobaczyła Jarroda.
Stał oparty o framugę, z rękami schowanymi na plecach.
Genie na jego widok aż zaschło w ustach. Zmienił swoje
codzienne ubranie na bordowe, welurowe kimono sięgające
mu do pół łydki. Ponieważ ręce trzymał z tyłu, kimono
rozchylało się u góry, odsłaniając szeroką pierś. Na włoskach
lśniły jeszcze kropelki wody, znak, że przed chwilą brał
prysznic. W głębi odcinały się ciemnym kolorem brodawki.
Na ten widok ogarnęło ją nieoczekiwanie pożądanie.
- Czy mogę wejść? - spytał Jarrod. - Przychodzę z
pokojowymi propozycjami. Gena była tak podekscytowana
jego wyglądem, że nie mogła nic z siebie wykrztusić.
Jarrod, biorąc jej milczenie za zgodę, wszedł do pokoju.
Nogą zamknął za sobą drzwi. Prześlizgnął wzrokiem po jej
kształtach okrytych szalem, zatrzymując spojrzenie na
rozsypanych na nim kusząco jej złotych włosach.
Nie wyjmując rąk zza pleców pochylił się i cmoknął ją w
policzek. Podnosząc głowę, szepnął: - Jesteś najpiękniejszą
kobietą, jakąkolwiek w życiu widziałem.
Pachniał mydłem, czystością i męskością.
- Dziękuję... Bardzo dziękuję... - z trudem przełknęła
ślinę. - Mówiłeś coś p pokojowych propozycjach.
Wyjąwszy ręce zza pleców pokazał jej w jednej
opakowanie lodów z waflami, a w drugiej łyżeczkę.
- Przyniosłeś tylko jedną łyżeczkę - powiedziała i skuliła
się ze wstydu, bo zorientowała się, że palnęła głupstwo.
- Zawsze używaliśmy jednej łyżeczki - zauważył,
rozglądając się po pokoju. - Myślałem, że podzielimy się tą
jedną, jak przedtem. Gdzie siedziałaś?
- Na... parapecie.
- Nie wygląda na dość szeroki na dwie osoby. Szczerze
mówiąc, kozetka też nie wygląda zbyt zachęcająco. Pozostaje
nam chyba jedynie łóżko.
- Nie sądzę...
Przerwał jej, unosząc do góry brwi. - Będziemy na nim
jedynie siedzieli. Jeśli dojdzie do czegokolwiek, to wyłącznie
z twojej inicjatywy.
Może to było głupie z jej strony, ale jego słowa wcale nie
wpłynęły na nią uspokajająco. Ale on tymczasem ulokował się
już na łóżku. Gena na przekór sobie podeszła jednak do niego.
Zamiast usiąść obok wspartego na poduszkach Jarroda,
usiadła w poprzek łóżka i przyglądała mu się. Zgodnie z
zaleceniami
staromodnych
podręczników
dobrego
wychowania, jedną stopę trzymała opartą o podłogę.
Żołądek skurczył się jej: ze strachu, przed tym, co mogło
się między nimi wydarzyć, oraz z podniecenia na samą myśl o
tym. Odtworzenie starego rytuału miało w tym momencie
wyjątkowo intymny wymiar. Podobnie jak ich popołudniowe
poczynania.
Kątem oka obserwowała Jarroda. Jeśli nawet ta sytuacja
krępowała go, nie okazywał po sobie niczego. Zaczerpnął
łyżką dużą porcję lodów i, jak to mieli w zwyczaju, podsunął
jej.
- Nie, nie, ty jesz pierwszy - mruknęła. Byle tylko
przerwać ten zaklęty krąg rytuału! Jarrod przyjrzał się jej
uważnie, po czym nagle wbił z powrotem łyżeczkę w lody. -
Wiesz, co?
- Nie, a co? - Uwagę Geny przykuwał w tym momencie
wyjątkowo luźny węzeł paska przytrzymujący szlafrok
Jarroda. Wyglądał tak, jakby miał się w każdej chwili
rozwiązać. A co gorsza, lub może „co lepsza", jak pomyślała,
gdy siadał na łóżku, materiał jego szaty podwinął się
niepokojąco wysoko. Gena już zapomniała, jak silne i
muskularne miał uda. Poczuła się nagle jak sztywna,
niedojrzała pannica w łóżku, no, powiedzmy: na łóżku, po raz
pierwszy z mężczyzną. Nerwy miała napięte i nagle
zorientowała się, że nawet oddycha z trudem.
Niski głos Jarroda sprawił, że podskoczyła nagle.
- Jesteś za daleko. Chciałbym, żebyś usiadła bliżej mnie.
W jednej chwili, korzystając z jej zaskoczenia, otoczył ją
nogami. Teraz siedziała po turecku, objęta jego nogami.
Bordowy szlafrok rozchylił się, odsłaniając praktycznie
wszystko... Gena szybko odwróciła wzrok, lecz wiedziała, że
Jarrod pochwycił jej uprzednie spojrzenie...
Powoli, z namaszczeniem, poprawił poły szlafroka,
zakrywając się nimi starannie. - Tak jest lepiej. A teraz,
powiedz mi, czy jesteś absolutnie pewna, że nie chcesz
przyjąć pierwszej łyżeczki?
Na nieszczęście dla spokoju wewnętrznego Geny, gdy
Jarrod głębiej oparł się na poduszkach, poły znów rozchyliły
się nieprzyzwoicie. - Jestem pewna.
- W porządku. - Wsunął do ust łyżeczkę pełną lodów, a
gdy wyjął ją, pozostała na niej jeszcze spora porcja. Podał ją
Genie.
Gena wzięła ją i przyjrzała się resztce lodów, które przed
chwilą były w ustach Jarroda. Powoli podniosła ją do ust.
Zimno lodów spłynęło językiem do gardła i dalej, do żołądka.
Nie potrafiło jednak powstrzymać gorąca rozlewającego się po
jej ciele.
Rozdział 7
Natychmiast oddała mu łyżeczkę. - Dlaczego to robisz?
- Co? - Połknął następną łyżeczkę lodów. - Pytasz,
dlaczego przyszedłem podzielić się z tobą lodami? -
Zaczerpnął kolejną porcję lodów. Zamiast podać ją Genie,
podsunął ją do jej ust, czekając cierpliwie, aż je otworzy.
Karmił ją nimi powoli. Nagła słodycz zdradziła okruszek
ciasta zmieszanego z lodami.
Uśmiechnął się. - Dobre, co? Dużo czasu upłynęło od
chwili, gdy robiliśmy to po raz ostatni, dziecinko.
Wolałaby, żeby jej tak nie nazywał. Wolałaby również,
żeby nie był półnagi. - Nie odpowiedziałeś mi - nalegała.
- Ach, Geno - powiedział smutno. - Pozwól najpierw, że
coś ci powiem. Skinęła głową.
- Wiem, że zbłaźniłem się dziś wieczorem - zaczął. - Nie
wiem, jak mam cię przepraszać. No więc... - spojrzał jej w
oczy i bezradnie wzruszył ramionami. - Przepraszam.
Naprawdę nie miałem prawa powstrzymywać cię przed wizytą
u Garretta. Zrobiłem to, ponieważ uważałem, że mam do tego
prawo... ale nie miałem.
To wyznanie poruszyło ją. Podniosła rękę i dotknęła
dłonią jego policzka. - Przecież ci mówiłam. Wybierałam się
do Cole'a w sprawie Sugar i to był jedyny prawdziwy powód.
Pochwycił jej dłoń i uniósł do ust, delikatnie całując jej
wnętrze.
- Wiem. Myślę, że wiedziałem o tym od samego
początku, ale jeśli chodzi o ciebie, rzadko kieruję się zdrowym
rozsądkiem - nagle roześmiał się. - Masz trochę lodów na
policzku.
- Och...
Delikatnie przytrzymał jej rękę, nie pozwalając, by
wytarła twarz. Zamiast tego sam pochylił się i zlizał lody z jej
policzka. - Czy pamiętasz, jak specjalnie opryskiwaliśmy się
lodami? Pociemniałe nagle oczy Geny udzieliły mu
twierdzącej odpowiedzi. Po co to wszystko? Pytała sama
siebie. Kochała go z obezwładniającą ją siłą. Pragnęła go tak
mocno, że zdawało się jej, że chce tego nawet jej krew.
- Jarrodzie... jestem zmęczona walką z tobą. Powoli puścił
jej rękę. - Co powiedziałaś?
- Że zmęczyło mnie zwalczanie miłości do ciebie.
Odstawił na bok lody. Ostrożnie zsunął z niej szal, lecz w
tym momencie znieruchomiał. - W tej koszuli nocnej
wyglądasz tak młodo i niewinnie, że nie śmiem cię dotknąć.
- A więc ją zdejmę - powiedziała i zrobiła to prawie
jednocześnie ze słowami.
Koszula nocna zdarta przez głowę frunęła w kąt pokoju.
Oddech Jarroda stał się nierówny i przyspieszony. Dla Geny
był to najbardziej erotyczny dźwięk na świecie. Czas i
przestrzeń zniknęły gdzieś odpędzone nie kończącym się
pocałunkiem. Szlafrok Jarroda rozchylił się i mogła napawać
się dotknięciem jego męskiej skóry. Dotykali się nawzajem.
Jego ręce błądziły po całym ciele Geny. Były miękkie,
pieszczące, zatrzymywały się w znajomych, wrażliwych
zakamarkach.
Otoczyły go jej ramiona. Nie pozostał jej dłużny. Położyła
się na wznak, przykryta jego ciepłym ciężarem. Było jej tak
dobrze, że nie pojmowała wprost, czemu zdecydowała się na
to dopiero teraz. A kiedy już odrzuciła rozdzielającą ich dotąd
fałszywą dumę, pragnęła tylko jednego: połączyć się z nim.
- Teraz - wyszeptała rozgorączkowana.
- Nie, kochanie, jeszcze nie teraz - odszepnął zmienionym
z podniecenia głosem. - Pragnąłem tego tak długo, że chcę się
tym podelektować.
Ujął jej pierś i chwilę pieścił ją delikatnie, by wreszcie
przywrzeć do niej łapczywymi ustami.
Gdy tylko jego wargi zamknęły się na tężejącej w
rozkoszy brodawce, Gena jęknęła. Usta miał wciąż chłodne od
lodów, lecz rozgrzewały się szybko. - Och tak, masz rację. Ja
również chcę się tobą delektować. Niech trwa to całą noc.
Roześmiał się. - Z odrobinką jedzenia i przerwami na
odpoczynek jestem gotów robić to do końca życia.
Przesunął ustami po aksamitnej skórze jej brzucha.
Przytrzymując oburącz jej pośladki, koniuszkiem języka
zataczał kręgi wokół jej pępka, a potem wpił się weń ustami.
- Chyba umrę z rozkoszy - jęknęła. - To zbyt cudowne,
abym mogła znieść więcej.
Bardziej wyczuła jego słowa wibrujące w jej skórze, niż
zdołała je dosłyszeć. - Daj się unieść pieszczocie, nie broń się.
Dała się więc unosić, aż dotarła prawie pod sam szczyt. Wtedy
połączył się z nią i wzniosła się jeszcze wyżej.
Była ciepła, otulona obłokiem, odprężona do tego stopnia,
że nie wiedziała, gdzie ma ręce czy nogi. Owszem, czuła dwie
ręce i dwie nogi. Nie była jednak pewna, do kogo należą, do
niej, czy do Jarroda. A może były to jej ramiona, a jego nogi?
Przez chwilę zastanawiała się nad wszelkimi możliwymi
kombinacjami, po czym doszła do wniosku, że nie ma to
żadnego znaczenia.
Uwielbiała ten odcieleśniony stan, stan bez lęku, stan
niezmąconej niczym ciszy.
Chociaż, nie... był też jakiś dźwięk. Nasłuchiwała. Co
zakłócało jej spokój, sprowadzając ją z powrotem na ziemię?
Co to było?
- Lody się rozpuściły. - Co?
- Roztopione lody spływają ci ze stolika. - Co?
- Obudź się, dziecinko.
Uśmiechnęła się przez sen. Dziecinko. Głos nazywał ją
dziecinką. Tylko jeden człowiek mówił do mej „dziecinko".
Tym człowiekiem był Jarrod. Człowiek, którego kochała.
Człowiek, który ją kochał.
Jego usta zamknęły się delikatnym pocałunkiem na jej
wargach. Nie przerywając pocałunku, spytał: - Czy to jest ta
sama kobieta, która chciała, żebyśmy kochali się do końca
życia?
- To właśnie jest częścią kochania się - odparła, karmiąc
się jego oddechem. - Wracam prosto z chmur, śnię, że wciąż
jestem w twoich ramionach.
- Nie dam ci już nigdy odejść.
Język Jarroda wsunął się do jej ust tak głęboko, jak tylko
mógł sięgnąć. Odczuwał to jak wśliznięcie się do słoika z
ciepłym miodem...
Wówczas, choć Gena miała wciąż zamknięte oczy, wszedł
w nią, starając się maksymalnie ją wypełnić. W ten sposób
chciał stać się jej częścią. Nie mógł znieść myśli o
najmniejszej nawet rozłące. Pragnął taki wielki i twardy
pozostać w mej na zawsze...
Chciał być jej absolutnie niezbędny.
Chciał tylu rzeczy, lecz Gena zaczęła się pod nim
poruszać i nie mógł się już dłużej powstrzymać...
W jakiś czas później Gena usłyszała dźwięk, który zdawał
się brzmieć tuż przy jej uchu...
- Te lody strasznie wszystko zabrudziły.
- Co zabrudziło?
- Lody.
Pomyślała, że może powinna otworzyć oczy.
- Ha ha! Już nie śpisz.
- Skąd bierzesz tyle energii? - zaprotestowała. - I o czym
ty ciągle mówisz?
- Pamiętasz lody?
- Jak przez mgłę.
Roześmiał się wesoło. - A co w ogóle pamiętasz?
- Ciebie... mnie i... chmury.
- Nie przypominam sobie żadnych chmur.
Otoczyła go ramionami i przyciągnęła do siebie. - Chodź
ze mną. Pokażę ci je.
*
Kiedy znów się obudziła, słońce zaglądało do pokoju, a
ona leżała sama w łóżku. Poderwała się natychmiast.
- Dzień dobry!
Na dźwięk jego głosu odczuła niesłychaną ulgę. Obejrzała
się i obok łóżka ujrzała Jarroda ze ścierką w ręku.
- Co ty wyprawiasz?
- Usiłuję doczyścić ten stolik. Cały się lepi. Lody już
zaschły.
- W ten sposób nigdy go nie oczyścisz. Później zniosę
stolik do ogródka i spłuczę wężem ogrodowym.
- Czy to aby nie zaszokuje sąsiadów?
- Zaszokuje? Mówisz o mieszkańcach tego domu? Nie
żartuj.
- Punkt dla ciebie.
- Wracaj do łóżka.
Zanim zrealizowali jej plan, nadeszła pora lunchu. Jarrod
zniósł stolik na dół, a Gena przyzywana przez Rose skręciła na
moment do saloniku.
Rose siedziała tam zupełnie samotnie, malując paznokcie
na jaskrawo czerwony kolor. Na środku leżały
demonstracyjnie porozrzucane części męskiej garderoby.
Gena spojrzała na nie ze zdumieniem. Przypominały jej
dziwnie to, w co poprzedniego wieczoru ubrany był Cole.
- A to co znowu?
Dołeczek pojawił się na policzku Rose. - Wyzwałam
Cole'a na pojedynek w rozbieranego pokera. - Żartujesz?
- Wcale nie. Muszę jednak stwierdzić, że gra
beznadziejnie.
- Naprawdę? - podejrzliwie spytała Gena.
- Nie zdjęłam z siebie niczego oprócz sztucznych rzęs -
mrugnęła do niej Rose.
- O rany, a czego się dowiedziałaś?
Rose wzruszyła ramionami. - Wygląda na to, że
zaproponował Sugar, że odkupi od niej dom. Ta mu
odmówiła. I to wszystko. Żadne wielkie co. Gena z ulgą
opadła na krzesło. - To dziwne. Miałam uczucie, że sprawa
wygląda o wiele poważniej.
- Zaręczam ci, że nie - Rose powachlowała dłonią, by
szybciej wysuszyć lakier. - A jak twoje postępy tego
wieczora?
Gena wstała i podeszła do okna, przez które mogła
zobaczyć Jarroda. - Olbrzymie.
- Czy to twój nocny stolik przystojniak znosił przed
chwilą na dół?
- Tak. Zmywa z niego lody.
- Lody, co? A nie próbowaliście nigdy winogron?
- Rose!
- To spróbujcie. O wiele mniej brudzą.
Gena nie mogła się po prostu nie uśmiechnąć. - Czasami
zastanawiam się, czy naprawdę jesteś taka zła, jaką udajesz?
Rose spojrzała na nią zdumionym wzrokiem. - Zła? Chciałaś
zdaje się powiedzieć: dobra.
Najbliższe dni były najszczęśliwszymi w życiu Geny.
Jarrod nawet nie wspomniał o powrocie do Filadelfii.
Wiedziała jednak, że wciąż codziennie dostaje ekspresem
dokumenty z firmy i zajmuje się nimi wtedy, kiedy ona jest u
Clanceya. Ale nigdy nawet nie wspomniał o Filadelfii.
W barze również wszystko zaczęło się lepiej układać.
Zgodnie z obietnicą Rose, Clancey stał się „nowym
człowiekiem". Wyjaśnił się również sekret jej tajnej broni.
Okazała się nią młoda, drobna, rudowłosa kelnerka o
piegowatej twarzyczce nazywająca się Lotus Blossom. Lotus
była pół Irlandką, pół Chinką, o wyglądzie Irlandki. Rose
powiedziała, że to małżeństwo było chyba pisane im przez
samo niebo i Clancey wyraźnie się z nią zgadzał. Przestał
pokrzykiwać na swój personel. Przestał zwracać uwagę na to,
czy jego klienci są błyskawicznie obsługiwani czy też nie.
Przestał nawet przejmować się tym, czy któryś z nich zamówił
dziczyznę. Siedział po prostu z uśmiechem na twarzy i
przyglądał się Lotus Blossom...
Gena była zadowolona z niego, a on z niej. Każdego dnia
czuła się coraz bardziej odprężona i coraz bardziej pewna
swego związku z Jarrodem. Jedyną rzeczą, która kładła się
cieniem na wspólnie spędzany czas była tajemnica Geny
związana z Sherwoodzkim Towarzystwem Dobroczynnym i
R. Hood, jej alter ego. Wciąż jeszcze nie śmiała opowiedzieć o
tym Jarrodowi. W końcu nie było nic chwalebnego w jej
działalności i zaczęła nawet odczuwać wstręt do siebie samej.
Ale poczucie winy było niczym wobec lęku przed utratą
Jarroda...
Już wkrótce, obiecywała sobie, już wkrótce wyzna mu
wszystko.
Gena poruszyła się z przyjemnością, czując palce Jarroda
błądzące między jej nogami, dotykające jej najwrażliwszych
miejsc w taki sposób, że po plecach przebiegał jej dreszcz.
Wygięła się w jego stronę, pragnąc spotęgować to rozkoszne
doznanie.
Ustami przywarł do jej piersi. Wplotła mu palce we włosy,
łagodnie przyciągając go do siebie. Niebawem rozpłynie się w
ekstazie. Czuła, jak narasta w niej napięcie. Jarrod był również
i pod tym względem niezawodny...
Po chwili wszedł w nią i zaczął poruszać się w przód i w
tył długimi, powolnymi ruchami. Zagłębiał się w nią coraz
bardziej, rozpalając wciąż nowe zakamarki jej ciała, aż
wreszcie doprowadził ją do stanu, w którym przywarła do
niego w niepohamowanej rozkoszy.
Po dłuższej chwili usłyszała jego szept. - Lubię tu
przebywać.
Uniosła głowę i spojrzała na niego w bezgranicznym
zdumieniu. - Tu? W moim łóżku? No wiesz!
Przyciągnął ją z powrotem do siebie. - Tak. Tu z tobą w
łóżku. Ale również miałem na myśli dom, w którym
mieszkamy. Czy pamiętasz, jak pewnego dnia pojechaliśmy
nad jezioro i powiedziałaś mi, że dlatego kochasz to miejsce,
bo życie tu jest proste, a ludzie uczciwi?
- Pamiętam - oświadczyła tak wówczas, niepomna
własnych nieuczciwych czynów. Przerażała ją teraz własna
hipokryzja.
- Miałaś rację. Wiele się nauczyłem, mieszkając tutaj.
Choćby cenić ludzi, którzy nie są związani ze mną w
jakikolwiek sposób, lub posmakować wolniejszego tempa
życia.
- Kiedy przybyłeś tu po raz pierwszy, nie wierzyłam, że
uda ci się zwolnić tempo.
- Prawdę mówiąc, ja również za bardzo w, to nie
wierzyłem. Postanowiłem jednak cię odzyskać i dla tego celu
gotów byłem nie tylko na zmianę trybu życia, ale nawet
zapisanie duszy diabłu.
- Nie sądzę, żebym była aż tyle warta - powiedziała
cichutko Gena.
- Owszem, jesteś. I jeszcze coś, o czym powinnaś
wiedzieć. Postanowiłem, gdy tylko będziesz gotowa,
przekazać ci firmę twojego ojca. Powinna należeć do ciebie od
samego początku. Nigdy jej nie chciałem i tak naprawdę to nie
potrzebowałem jej.
Szok, jakiego w tym momencie doznała, znalazł
odzwierciedlenie w jej głosie. - Nie wiem, co powiedzieć.
- Więc nie mów nic. Przemyśl to najpierw.
Miał jak zwykle rację. Teraz należało sprawę własności
firmy Alexander pominąć milczeniem. Rany najlepiej goją się
w samotności. Poprawiła się, siadając wygodniej naprzeciw
niego.
- Powiedz mi, jak to się dzieje, że jesteś takim
szczęściarzem. Zawsze chciałam to wiedzieć. Pasmo
sukcesów, które ciągnie się za tobą, jest zdumiewające. Co się
za tym kryje?
- Kryje się za tym cale mnóstwo bólu.
- Jak mam to rozumieć? Przerwał na chwilę i poprawił
kołdrę.
- Nie wspominałem ci dotąd o mojej rodzinie.
- Zdaje się, że jej nie miałeś.
- Miałem, ale to bolesny dla mnie temat. Moja matka
jeszcze żyje. Mieszka w Nowym Jorku, gdzie dorastałem.
Gena spojrzała na niego uważnie.
- Dlaczego nigdy nie odwiedziliśmy jej, dlaczego mi o
niej nawet nie wspomniałeś?
- Obawiam się, że nie widuję się z nią dostatecznie często
i w pełni przyznaję się do winy. Przebywając tu, miałem
mnóstwo czasu na przemyślenia. Gdy tylko unormujemy
nasze życie, wybierzemy się do niej na dłużej. Ostatnio
telefonowałem do niej kilkakrotnie i opowiadałem jej o tobie.
Propozycja tych odwiedzin zachwyciła Genę, lecz nie była
pewna, czy Jarrod usłyszawszy jej wyznanie wciąż będzie
chciał przedstawić ją swojej matce. - Kiedy zmarł twój ojciec?
- Popełnił samobójstwo, kiedy miałem czternaście lat.
- Och, Jarrodzie, to straszne.
- Tak. To było straszne. Kompletnie się załamałem.
Byłem z nim bardzo zżyty. Mój ojciec był dobrym
człowiekiem i wcale na taki los nie zasłużył.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Mój ojciec zajmował się wzornictwem przemysłowym.
Był w tym znakomity. Kochał swoje pracę . i mnie również
zaraził swoją pasją. Co sobota zabierał mnie ze sobą do
fabryki. Chodziłem za nim jak cień. Pamiętam, jaki byłem z
niego dumny! - spojrzał na nią i odgarnął jej kosmyk włosów
z twarzy.
Nadal jestem z niego dumny. Był wspaniałym ojcem. -
Byłby również z ciebie dumny.
- Nie jestem tego wcale pewien. Nie zawsze bywam miły,
a wtedy ogarnęła mnie żądza zemsty. - Opowiedz mi o tym.
- Ojciec nie miał za grosz głowy do interesów. Zajmował
się tym Ralph, jego wspólnik. Pewnego dnia poczułem się źle
i zwolniono mnie wcześniej ze szkoły. Pamiętam, że
podjechałem rowerem pod garaż. Był zamknięty, zeskoczyłem
więc z roweru i poszedłem otworzyć drzwi. I wtedy
usłyszałem pracujący silnik. Uniosłem drzwi i otoczyły mnie
kłęby spalin. Podbiegłem do samochodu, otworzyłem
drzwiczki... w środku leżał mój ojciec ... nieprzytomny.
Wyciągnąłem go na podjazd, mówiąc coś do niego bez
przerwy. Nie pamiętam, co wówczas mówiłem. Boże, byłem
taki przerażony! Myślę, że usłyszała mnie sąsiadka, bo
wybiegła z domu. Pamiętam, jak zaczęła krzyczeć i
wrzasnąłem na nią żeby wezwała pogotowie. Zrobiła to i
zabrano tatę do szpitala. Niestety, było już za późno.
Sercem była wraz z tamtym, czternastoletnim chłopcem i z
tym, dojrzałym już mężczyzną. Chciała przytulić go do siebie,
tak by już nikt i nic nie zdołało go skrzywdzić. - Tak mi
przykro, Jarrodzie. Dlaczego nigdy mi o tym nie
opowiedziałeś?
- Nie mówiłem o tym nikomu. To dla mnie zbyt bolesne.
A poza tym nigdy nie czułem się zbyt pewnie przy tobie.
Myślę, że do tej pory nie ufałem ci wystarczająco, by o tym
mówić.
- A teraz już mi ufasz?
- Tak.
Zamknęła oczy, bowiem nie czuła się godna tego zaufania.
Chciała się wręcz zapaść pod ziemię.
-
Wkrótce po pogrzebie poznałem przyczynę
samobójstwa taty. Jego wspólnik całymi latami okradał firmę
z pieniędzy. W końcu, na dwa dni przed terminem płatności
zaległych weksli Ralph uciekł z kraju, zabierając ze sobą
wszystkie pieniądze i pozostawiając ojca z olbrzymimi
długami. Tata nie mógł tego znieść. Przypominał pod
pewnymi względami twego ojca, zwłaszcza jeśli chodzi o
wspólne dla nich obu oderwanie od realiów życia. W ogóle
był bardzo niepraktyczny. Myślę, że właśnie dlatego tak
bardzo lgnąłem do twojego ojca. Przypominał mi mojego, był
dla mnie czymś w rodzaju namiastki ojca.
Gena czuła, jak ściska się jej żołądek. Nie mogła nic z
siebie wykrztusić. Mogła jedynie słuchać.
- Mama ogłosiła bankructwo firmy. Musieliśmy sprzedać
wszystko. Przeprowadziliśmy się do jej siostry. Odsunęliśmy
się z matką od siebie, w różny sposób znosząc nasze
cierpienie. Od tej chwili w moim życiu zmieniło się wszystko.
Najpierw w szkole musiałem być najlepszy, by zdobyć
stypendium. Potem na studiach w ten sam sposób
wywalczyłem sobie kolejne stypendia w klasie biznesu i
wzornictwa. Potem założyłem własny interes i powoli
odbudowałem firmę ojca i powiększyłem ją. Ale wciąż
wszystkiego było mi mało. Przez całe lata śledziłem Ralpha. Z
początku schronił się w Ameryce Południowej i nie mogłem
nic mu zrobić. Ale przed pięciu laty popełnił kapitalne
głupstwo i to pozwoliło mi dopełnić mej zemsty. Wrócił do
kraju pod fałszywym nazwiskiem. Dopadłem go. Teraz długo
nie wyjdzie z więzienia.
Chłód w głosie Jarroda zmroził Genę.
- Ojciec zaufał Ralphowi, a ten go zdradził - dokończył
Jarrod i umilkł na dłuższą chwilę. Gdy odezwał się ponownie,
mówił już o wiele lżejszym tonem: - Wiesz już teraz, dlaczego
tak wysoko cenię sobie uczciwość. I dlaczego nikomu nie
pozwolę wyciągnąć ręki po moją własność.
Wszystko jest kwestią zaufania, pomyślała Gena. Własny
ojciec nie ufał jej dostatecznie, by powierzyć jej kierowanie
firmą. Ona sama nie ufała Jarrodowi ani jego miłości do niej.
A teraz Jarrod zaufał jej na tyle, by opowiedzieć jej o
samobójstwie swojego ojca, co było dla niego wciąż bolącą
raną. Zaufał jej, chociaż nie powinien! Zdradziła go przecież.
Rozdział 8
Dzień Dziękczynienia był słoneczny i pogodny. W domu
Sugar panowało wielkie poruszenie.
W saloniku, gdzie wesoło płonął kominek, zestawiono
stoły. Gena i Rose przykryły je obrusami, a Sugar wyjęła z tej
okazji srebra i porcelanę. Bertrand zajął się przygotowaniem
dekoracji według własnego projektu, składającego się ze
świec powtykanych w tykwy i otoczonych miniaturowymi
dyniami.
Mieszkańcy pensjonatu niecierpliwie wyglądali gości,
których przybycie witano mnóstwem achów i ochów.
Każdy gość przyniósł ze sobą jakieś danie, stanowiące
jego wkład w przyjęcie. Zgodnie z oczekiwaniami Clancey
przygotował dziczyznę z rusztu, co zresztą nie wzbudziło
szczególnego entuzjazmu, ponieważ Jarrod zaserwował dwa
indyki, upieczone w nowiutkim prodiżu. Gena przyrządziła
parę salaterek z dodatkami do indyków. Chcąc sprawić
przyjemność Jarrodowi włożyła jedwabny komplecik w
kolorze bursztynu, ten, który dostała od niego przed paroma
dniami. Sugar przygotowała galaretkę z owocami,
przyozdobioną obficie bitą śmietaną. Oprócz tego podała
również półmisek słodkich patatów w zalewie alkoholowej,
przyozdobionych kruszonym ciastem.
Rodzina Bobby'ego przyniosła placki z jabłkami i dynią.
Gena przez dłuższą chwilę przyglądała się dziwnym figurom z
kremu zdobiącym placki, aż wreszcie odgadła, że to był
osobisty wkład pracy i inwencja artystyczna chłopca.
Peter przybył z matką i siostrą, dźwigając pyszną sałatkę
jarzynową. Gena po raz pierwszy spotkała matkę Petera i gdy
ta z dumą opowiadała o swojej nowej pracy, łza zakręciła się
Genie w oku.
Rose po raz kolejny zadziwiła Genę, składając na stole
rządek pięknie wypieczonych chlebków. Z okazji przyjęcia
włożyła na siebie wreszcie coś innego niż koszulkę i dżinsy.
Była to sukienka z surowego jedwabiu z zaszewkami
podkreślającymi jej zgrabną talię. Dla zabawy przypięła sobie
znaczek informujący, że przyjaźni się z indykami.
Bertrand, nie przypuszczając, że rodzina Bobby'ego
przyniesie ciasto, upiekł angielski biszkopt nasączony
alkoholem, z kremem i owocami.
Lotus Blossom, która wyglądała niezwykle irlandzko w
zielonej sukni z pięknym koronkowym kołnierzykiem, zbladła
na ten widok. Ona sama przyniosła ingrediencje do
przygotowania kawy po irlandzku, z Jameson's Irish Whiskey
włącznie.
Bertrand,
wystrojony
w
granatową
dwurzędową
marynarkę, apaszkę i harmonizujące z całością spodnie, nie
stracił kontenansu. - Podamy to razem. To będzie nasz wkład
w naprawę stosunków irlandzko - angielskich.
- Nie zapominajmy o Chińczykach - dodał Clancey,
stojący obok Lotus.
Sugar, ubrana w różowe spodnie torreadora zbliżone
kolorem do jej włosów zaklaskała w dłonie. - Obiad gotów.
Proszę wszystkich do stołu.
Pośród śmiechów i rozmów udało się wreszcie rozlokować
wszystkich przy stole. Bobby odmówił modlitwę.
Słuchając chłopca, składającego podziękowania Bogu,
Gena pozbyła się wyrzutów sumienia, że dała jego rodzicom
pieniądze na operację. Gdyby tego nie zrobiła, nie stałby teraz
pośród nich, taki radosny i podniecony.
Zerknęła poprzez stół na Petera. Pochyliwszy głowę złożył
ręce do modlitwy. Po raz pierwszy odkąd go poznała, sprawiał
wrażenie rozluźnionego i szczęśliwego. Wcześniej zwierzył
się Genie, że poznał wspaniałą dziewczynę. Wzrok mu płonął,
gdy o tym mówił. Dzięki temu, że matka zaczęła regularnie
zarabiać, spadło mu z ramion olbrzymie brzemię.
Nie, pomyślała Gena, wcale nie powinnam mieć wyrzutów
sumienia. Było jej jedynie przykro, że pieniądze przeznaczone
na pomoc zdobyte zostały w nieuczciwy sposób, co zapewne,
niemile rozczaruje Jarroda. Doszła jednak do wniosku, że im
dłużej będzie zwlekała z wyznaniem mu prawdy, tym większą
krzywdę mu wyrządzi. Dzisiaj, postanowiła, wyzna mu
wszystko i poniesie konsekwencje swoich czynów.
Bobby dokończył modlitwy i natychmiast salonik
wypełnił się wesołym gwarem i szczękiem nakryć.
Bertrand złożył ręce w zachwycie. - Dziękczynienie jest
moim ulubionym amerykańskim świętem - zwrócił się do
Jarroda - muszę ci jednak wyznać, że nie potrafiłem wczuć się
w atmosferę obchodów Czwartego Lipca.
- Zawsze zastanawiało mnie, w jaki sposób emerytowany
angielski aktor trafił do Dallas - odparł ten, przekrzykując
panujący wokół zgiełk.
- Ach, tu dopiero zaczyna się cała opowieść. Przed paru
laty nasza trupa teatralna wyjechała do kolonii.
Przedsięwzięliśmy turę po Stanach. Niestety, grupa była
pośledniego sortu. Nasza, to znaczy ich reputacja szybko się
rozeszła i przedstawienia odwołano. Znalazłem się nagle w
Topeka - tu Bertrand zwrócił się do siedzącej po jego lewej
stronie matki Bobby'ego. - Moja droga, czy była pani
kiedykolwiek w Topeka?
Pokręciła przecząco głową.
- A zatem, po sprawdzeniu resztek pieniędzy,
zorientowałem się, że wystarczy mi na bilet do Cedar Rapids
w stanie Iowa lub do Dallas w Teksasie.
- Ale dlaczego wybrał pan akurat Dallas? - spytała matka
Bobby'ego.
- To świetne pytanie. Sam je sobie nieraz zadaję.
- Założy się, że chciał pan poznać miejsce, w którym
urodził się J. R. Ewing - powiedział Bobby, kurczowo
ściskający półmisek z przybraniem.
- Nigdy o kimś takim nie słyszałem, mój chłopcze. Muszę
jednak przyznać, że od czasu do czasu lubiłem oglądać filmy z
Johnem Wayne'em i wiedziałem co nieco o Alamo w
Teksasie. Reasumując, Dallas wyglądało o wiele bardziej
zachęcająco i wygrało konkurencję z Cedar Rapids.
- I dobrze się stało - rozpromieniona Sugar zwróciła się
do Bertranda. - Tak utalentowanej osobie możemy
rzeczywiście wiele wybaczyć.
- Bobby! - rozległ się głos ojca chłopca. - Chyba
wystarczy. Jeżeli zdołasz zjeść to wszystko, co zgarnąłeś sobie
na talerz, to będziemy musieli toczyć cię do domu niczym
beczułkę.
Białe brwi Bertranda uniosły się w zdumieniu. -
Wybaczyć mi? A cóż takiego, droga pani?
- To, że jest pan Anglikiem, rzecz jasna - z rozbrajającym
uśmiechem odparła Sugar, po czym zwracając się do
Bobby'ego dodała: - Widzisz, powinniśmy być naprawdę
wdzięczni Anglikom za to, że tak źle obeszli się z biednymi
purytanami. Inaczej nie mielibyśmy Święta Dziękczynienia.
- Byli niestety tak okropnie nudni, że pozbyliśmy się ich z
przyjemnością.
- Zawsze z przyjemnością myślałam, że coś w tym musi
być. W końcu purytanie byli naszymi przodkami, nieprawdaż?
- odezwała się Rose.
Sugar zignorowała jej wypowiedz i dalej pouczała
chłopca. - Odzież na grzbiecie to było wszystko co purytanie
przywieźli ze sobą. Musieli sami uprawiać i wyhodować sobie
to, co chcieli zjeść.
Bertrand połknął kawałek indyka. - Gdyby nie byli tacy
głupi, to zamówiliby sobie dostawę z najbliższego
supermarketu.
- Wcale nie byli głupi - zaprotestowała Sugar. - Ta byli
niezwykle romantyczni ludzie. Kapitan John Smith zakochał
się w pięknej indiańskiej księżniczce Pocahontas tylko
dlatego, że nauczyła go łowić ryby.
- Czy to aby naukowo udowodnione? - spytał Jarrod, z
trudem hamując śmiech. Gena trąciła go pod stołem.
- Indianie, juhu! - krzyknął uradowany Bobby.
- Zawsze zastanawiałam się, czy wyraz "juhu" nie jest
przypadkiem indiańskiego pochodzenia - rzuciła w przestrzeń
Rose, usiłując w ten sposób wybawić Sugar z kłopotliwej
sytuacji, ta jednak ciągnęła niestrudzenie:
- Ojciec Pocahontas chciał zabić za to kapitana Smitha,
lecz gdy ta się o tym dowiedziała, rzekła mu...
- Nie, po tysiąckroć nie! - zaintonował dramatycznym
tonem Bertrand.
Sugar spiorunowała go wzrokiem. - Powiedziała zupełnie
coś innego, a mianowicie: „Nie waż się, by twemu przyszłemu
zięciowi spadł z głowy włosek".
Jarrod roześmiał się, lecz Sugar nie zwróciła na to uwagi. -
Potem pobrali się i pojechali do Anglii, gdzie zostali przyjęci
przez królową i żyli długo i szczęśliwie.
Gena odwróciwszy się w stronę Jarroda, nakreśliła mu na
czole kółko, dając w ten sposób do zrozumienia, że zupełnie
oszalał. Sama krztusiła się ze śmiechu. Postanowiła jednak
sprostować te rewelacje, przynajmniej ze względu na chłopca:
- To chyba niezupełnie tak było. Przede wszystkim John
Smith dotarł nie do Massachusetts, a do Wirginii.
Rose pokiwała głową. - Przykro mi to powiedzieć, ale
Pocahontas uratowała życie Johnowi Smithowi na kilka lat
przed przybyciem Ojców Pielgrzymów.
- Co za różnica? - żachnęła się Sugar. - Przecież to taka
romantyczna historia.
- Wiesz, Sugar, nie chciałabym cię rozczarować -
powiedziała Gena. - Ale oni nigdy się nie pobrali. Pocahontas
wyszła za kogoś innego.
- Ha! Mam może w to uwierzyć? Niby dlaczego taka
wrażliwa dziewczyna miałaby zrezygnować z tak
przystojnego mężczyzny?
Rose nadstawiła bacznie ucha. - Przystojny? A skąd wiesz,
że był przystojny?
Sugar pomachała widelcem. - Jestem przekonana o tym,
że był. Przeczuwam, że musiał być podobny do Tyrona
Powera.
Bertrand wycelował w nią swój długi nos. - Obawiam się,
że pomieszały się pani różne filmy. Bobby przełknął
tymczasem kolejną porcję jedzenia i mógł włączyć się do
rozmowy. - Ale jak to było z Indianami?
- Nauczyli Pielgrzymów, uprawiać ziemię - wyjaśniła
Gena.
Rose zatrzepotała sztucznymi rzęsami. - To musiało być
bardzo zabawne mieć za nauczycieli dobrze zbudowanych,
półnagich dzikusów.
Gena postanowiła wyjaśnić chłopcu wszystko. - Żeby
uczcić pierwsze zbiory, Pielgrzymi zaprosili półnagich
dzikusów, to znaczy Indian, na ucztę.
Jarrod nachylił się ku niej i szepnął jej do uszka: - Jeśli
fascynują cię dobrze zbudowani półnadzy dzicy, to chętnie
służę ci tej nocy.
Wkrótce Bertrand i Sugar pogodzili się i dzień upłynął
wesoło. Późnym popołudniem Jarrod, Gena, Rose, Peter, jego
siostra i Bobby z tatą zagrali w piłkę. W ciągu dnia wszyscy
objadali się wielokrotnie i przysięgali potem, że tym razem
jedzą już po raz ostatni.
Wieczorem Gena usiadła przed toaletką i zaczęła
szczotkować włosy długimi, mocnymi pociągnięciami, gdy
nagle w lustrze zobaczyła odbicie Jarroda. Leżał wygodnie
rozparty na jej łóżku. Od przygody z roztopionymi lodami
spędzał każdą noc w jej pokoju.
Zaczęła w myślach układać wstęp do tego, co zamierzała
mu powiedzieć, gdy usłyszała jego chichot i w lustrze
zobaczyła, że skręca się ze śmiechu. - Chciałbym usłyszeć
opowieść Sugar o Bożym Narodzeniu.
- Sugar ma własne wizje wielu rzeczy - odparła Gena,
schylając się po szczotkę, która wypadła jej z ręki. Gdy
ponownie zaczęła szczotkować włosy, uświadomiła sobie, że
Jarroda najprawdopodobniej nie będzie z nimi na Święta i to
niezależnie od tego, co teraz od niej usłyszy.
- Bobby staje się prawdziwym piłkarzem - odbicie Jarroda
uśmiechnęło się do niej z satysfakcją. - Jego tata podziękował
mi, że poświęciłem chłopcu tak dużo czasu, trenując z nim
właściwie codziennie. Zdaje się, że on sam dużo pracował po
godzinach, żeby zasłużyć na awans. Dostał go wreszcie
przedwczoraj. Czy to nie wspaniale?
- Niewątpliwie - odrzekła Gena, troszkę bardziej pewna,
że reakcja Jarroda na jej wyznanie o Sherwoodzkim
Towarzystwie Dobroczynnym powinna być po jej myśli. Taką
przynajmniej miała nadzieję...
- Bobby jest wspaniałym chłopcem. Cieszyła mnie każda
spędzona z nim chwila. Niemal żałuję, że teraz będzie się nim
zajmował ojciec. Gena! Ty mnie wcale nie słuchasz! -
poduszka trafiła ją w czubek głowy.
Odwróciła się. - Przecież cię słucham.
- Nie sądzę - roześmiał się. - Widocznie nie powinnaś
jadać tyle indyka.
Odłożyła
szczotkę. Żołądek miała ściśnięty ze
zdenerwowania, ale godzina szczerości właśnie wybiła,
Nabrała tchu. - Muszę ci o czymś opowiedzieć.
- Więc podejdź tu bliżej, bo i ja mam ci coś do
powiedzenia.
Ociągała się, więc posadził ją przemocą na łóżku. -
Najpierw ja. Muszę ci coś powiedzieć, chociaż wzdragam się
przed tym. Spojrzała na niego ze zdumieniem. - Ty się
wzdragasz powiedzieć mi o czymś? Co to takiego?
- Rano muszę polecieć do Filadelfii. Pewien książę z
Arabii Saudyjskiej, z którym od pewnego czasu prowadzę
interesy, właśnie przyleciał. Chce się ze mną zobaczyć.
Kontrakt zawarty z nim może znacząco wpłynąć na nasz
roczny bilans.
Rozczarowanie odmalowało się na twarzy Geny.
Wiedziała, że może nastąpić to w każdej chwili, niemniej
jednak, gdy już do tego doszło, bardzo ją to poruszyło. - Od
kiedy o tym wiesz?
- Od wczoraj. Nie chciałem ci o tym mówić wcześniej,
żeby nie popsuć ci dzisiejszej zabawy. Rozumiała to
doskonale. Sama również nie spieszyła się ze złymi
wieściami. - Na jak długo wyjeżdżasz?
- To tylko kilka dni. Jeśli spotkam się jutro po południu z
księciem, to w czasie weekendu odbędę naradę z moim
personelem i przeprowadzę niezbędne korekty.
Podniecenie w jego głosie nie uszło uwagi Geny. - Brak ci
tamtego życia, prawda, Jarrod?
- To prawda. Nie będę cię okłamywał. Ale czas, który
spędziłem tutaj, był równie cudowny - mówiąc to, pocałował
ją. - Zbliżyliśmy się do siebie bardziej, niż nawet śmiałem
przypuszczać. Ból, którego doświadczyliśmy oboje po śmierci
twojego ojca, zamienił się w trwałą, wspaniałą miłość.
Pogładziła dłońmi jego twarz. - Nie wspomniałeś, że
chcesz tam wrócić na stałe.
- Bez ciebie nie wrócę.
- Nawet mnie o to nie poprosiłeś.
- Gdy będziesz gotowa, powiesz mi o tym sama. Aż do tej
chwili będę tu na ciebie czekał.
- Bardzo się zmieniłeś.
- Bo nauczyłem się, co jest w życiu ważne. Uczenie
dziecka, drobne naprawy w domu wdowy, żarty z
przyjaciółmi, noszenie dżinsów...
- Dżinsów?
- ... i słodkie, powolne kochanie się z jedyną istniejącą dla
mnie na świecie kobietą. Raz jeszcze ich usta złączyły się w
pocałunku, który zachwiał niewzruszonym postanowieniem
Geny. Należy mu się ta noc, pomyślała, przyzna mu się
później.
Gena obudziła się. Odruchowo sięgnęła na drugą połowę
łóżka, ale napotkała tylko pustkę, świadczącą o tym, że Jarrod
już wyjechał.
Wtuliła twarz w poduszkę. Musi jakoś poradzić sobie z
samotnością. W końcu nie będzie go tylko przez parę dni.
Bardziej bolało ją to, że nie zdołała wyjawić mu swojej
tajemnicy. Nie poprawiało to jej samooceny.
Po zastanowieniu doszła jednak do wniosku, że ubiegła
noc niespecjalnie nadawała się do tego rodzaju wyznań.
Opowiadanie mu o defraudacji, tuż przed odlotem, nie
wydawało się jej specjalnie fair.
Pozostawało jej jedynie czekać i przygotować się do tej
rozmowy, która nieodwołalnie musi nastąpić po jego
powrocie. A do tego czasu poprzysięgła sobie, że nie tknie już
ani centa z konta Alexander Manufacturing.
Pod nieobecność Jarroda Gena miała mnóstwo zajęć. W
sobotę wieczorem Clancey wcześniej zamknął bar i wszyscy
zajęli się przygotowywaniem świątecznych dekoracji.
Odbywało się to wszystko w ostatniej chwili, z inicjatywy
Lotus Blossom, i Clancey wręcz zdumiał się, że nigdy
przedtem tego nie robił.
Gena powinna domyślić się, że Clancey kupi ozdoby na
jakiejś wyprzedaży. Nic jednak nie mogło pomóc sztucznej
choince, która była tak wiekowa, że prawie zupełnie wyłysiała
z plastikowych igiełek. Rose krytycznie obejrzała choinkę i
zauważyła, że w każdej chwili mogą jej opaść pozostałe igły,
ale Lotus Blossom orzekła, że jest to najpiękniejsza choinka,
jaką w życiu widziała, zaniosły ją więc na zaplecze i spryskały
zieloną farbą. Clancey z kolei był zachwycony wielkim
plastikowym Świętym Mikołajem i upierał się, że postawi go
obok choinki. Mikołaj miał zamontowaną wewnątrz żarówkę i
świecił po wetknięciu wtyczki w kontakt, a w dodatku machał
jedną ręką. Wyglądało to bardzo ładnie. Ponieważ jednak
trzon choinki był nieco wygięty, wspierała się przeto na
Mikołaju i wszystko razem tworzyło dość dziwną scenkę
rodzajową. Rose i Gena udawały, że tego nie widzą.
Zanim dokończyły dekorowania sali, zrobiło się już dosyć
późno. Clancey poczęstował wszystkich ajerkoniakiem
własnej roboty, który Gena wzmocniła pokaźną porcją
ciemnego rumu. Wszyscy byli w doskonałych humorach, sami
nie wiedząc czemu. Gena ryknęła śmiechem na widok Cole'a,
który wetknął głowę przez drzwi i ujrzawszy Rose
natychmiast zrejterował.
- Gdyby miał wąsy, przyciąłby je sobie drzwiami -
mruknęła Rose.
Wreszcie wszystko było już gotowe i wszyscy
jednogłośnie orzekli, że bar prezentował się wspaniale jak
nigdy. Clancey zdobył gdzieś, „okazyjnie", świecidełka i
poprzyczepiał je, gdzie się tylko dało. Rose pomalowała nos
jednej z jelenich głów czerwonym lakierem do paznokci, a
pozostałe świecidełka upięto wokół baru tak, że przypominał
odpustową strzelnicę.
Gena spojrzała na zegarek. - Muszę już lecieć. Jarrod
obiecał, że zadzwoni do mnie wieczorem.
- Pędź już, kochanie - powiedziała Rose, rozsypując
resztę ozdóbek pomiędzy Clanceya i Petera. - Powiedz
swojemu przystojniakowi, żeby się pospieszył. Bez niego
zrobiło się okropnie smutno.
- Przekażę mu to.
Gena wyszła z baru, nucąc pod nosem. Była odrobineczkę
wstawiona, ale miała nadzieję, że otrzeźwi ją chłodne
wieczorne powietrze. Gdy zbliżyła się do domu, spostrzegła
zaparkowanego przed podjazdem beżowego mercedesa.
Przyjrzała mu się uważnie, ale był to niestety pojazd Cole'a
Garretta.
Drzwi frontowe otworzyły się i wyszedł przez nie Cole.
- Gena! Jak to miło ujrzeć cię nareszcie samą. Chciałem
porozmawiać z tobą dzisiaj wcześniej, ale postanowiłem to
odłożyć na teraz.
- Słucham?
- Przysłanie Rose w zastępstwie nie było najmądrzejszym
pomysłem. Powinnaś była przyjść osobiście. Rose jest
naprawdę czarująca i niewątpliwie zająłbym się nią. Jednak od
chwili, w której ujrzałem cię po raz pierwszy, nie interesują
mnie inne kobiety. - Nim Gena zdążyła ochłonąć, dodał: -
Teraz jest już prawie za późno.
- Za późno? O czym ty gadasz?
Wyciągnął rękę w stronę jej warkocza. - Porozmawiaj z
Sugar. Na pewno ucieszy się na twój widok.
I może - pogłaskał jej warkocz - Może coś się jeszcze da
w tej sprawie zrobić.
Gena cofnęła się. - Nie waż się mnie dotykać!
Na twarzy Cole'a pojawił się grymas, który miał imitować
uśmiech. - Jeszcze zobaczymy. Nim minie tydzień, będziesz
mnie o to prosiła sama. Im dłużej o tym myślę, tym bardziej
podoba mi się ta myśl. Ty, błagająca mnie. Jakie to piękne.
- Cierpisz na nadmiar chorej wyobraźni.
- Zapewniam cię, że nie będzie to wcale takie straszne.
Gdyby jednak ta myśl była dla ciebie zbyt odstręczająca,
pamiętaj, że to dla dobra Sugar. Dobranoc.
Gena popędziła do domu. Zastukała do drzwi Sugar. Gdy
nikt nie odpowiadał, zastukała powtórnie. Zbliżywszy ucho do
drzwi, usłyszała szloch. Nie mogła dłużej czekać. Nacisnęła
klamkę i weszła do środka. Na sofie szlochała skulona Sugar.
Gena w jednej chwili przyklękła obok niej.
- Sugar, na miłość boską, co się stało?
Sugar podniosła głowę, a widok, który ujrzała Gena był
wręcz koszmarny. Łzy wyżłobiły koryta w grubym makijażu
starszej pani, a czarne krople zmieszanego z nimi tuszu
spływały jej po policzkach.
- Geno, co ja teraz zrobię?
Gena, rozejrzawszy się wokół, znalazła pudełko
chusteczek i starannie wytarła jej twarz. - Powiedz mi, o co
chodzi.
Rose wyjęła jej z ręki czystą chusteczkę. - Sama już nie
wiem. Być może nie powinnam tego robić - głośno wytarła
nos. - Srodze zawiodłam mojego Texa.
- Uspokój się teraz i powiedz mi dokładnie, co takiego
zrobiłaś. I co wspólnego ma z tym Cole Garrett?
Słowa Geny wywołały następną fontannę łez i ta uznała,
że pora zastosować mocniejsze środki. Szczęściem wiedziała,
gdzie Sugar przechowuje alkohole i nalała starszej pani dobrą
miarkę whisky.
- Weź głęboki wdech, wypij to i powiedz mi wreszcie, o
co chodzi. Sugar posłusznie wypiła. - Geno, to po prostu
straszne!
- Nieważne. Muszę najpierw wiedzieć, co się stało.
- W porządku. Pięć lat temu - Sugar krztusiła się łzami -
stwierdziłam, że wydałam już wszystkie pieniądze, jakie
pozostawił mi Tex. Sama nie wiem, jak to się stało. Bóg mi
świadkiem, że nigdy wiele nie wydawałam - westchnęła
rozpaczliwie. - Od czasu do czasu nowa para spodni i to
właściwie wszystko. Obawiam się, że większość pieniędzy
pochłonęło utrzymanie tego domu.
Gena ze zrozumieniem pokiwała głową.
- No cóż, nie byłam już w stanie opłacać podatku od
nieruchomości. Nie mogłam jednak zdobyć się na to, by
sprzedać dom, w którym przeżyłam wraz z Texem tyle
szczęśliwych chwil. Postanowiłam więc urządzić tu pensjonat.
Problem polegał jednak na tym, że i na to me miałam
pieniędzy. Wtedy właśnie spotkałam Garretta.
- Czy to on pożyczył ci pieniądze?
Sugar skinęła głową. - Dwadzieścia tysięcy dolarów.
Akurat tyle, ile potrzebowałam na remont. Powiedział
również, że przez następne pięć lat będzie płacił za mnie ten
podatek, bo potrąci to sobie ze swojego. Brzmiało to jak bajka.
- Ale mija właśnie pięć lat i musisz teraz zwrócić mu
pieniądze? Czy to o to chodzi? .
- O tak, oszczędzałam przez ten czas. Mam prawie
dwadzieścia tysięcy dolarów. No może niezupełnie tyle.
- To świetnie! - Gena poklepała ją po ramieniu. - A więc
nie ma sprawy.
- Tak właśnie myślałam, dopóki Cole nie wyprowadził
mnie z błędu. Widzisz, oddałam mu dom w zastaw.
- Rozumiem. Oddajesz mu pieniądze i dom znów należy
do ciebie, prawda? Niezupełnie - Sugar podała Genie pustą
szklaneczkę. - Czy możesz jeszcze mi nalać?
- Nie! Najpierw powiesz mi, jakie były warunki, na
których pożyczył ci pieniądze.
- Musiałam podpisać dokument, który stwierdzał, że Cole
pożyczył mi dwadzieścia tysięcy dolarów, czyli tyle, ile
wówczas wynosiła wartość mojego domu. - Przerwała i
podniosła leżący na stoliku dokument. - Masz, przeczytaj
sama. Nic z tego nie rozumiem. Cole na pewno się myli.
Twierdzi, że jestem mu winna sto pięćdziesiąt tysięcy!
Po raz pierwszy w życiu Gena o mało nie zemdlała. - Co?!
- wzięła do ręki dokument i szybko go przejrzała. - O mój
Boże! Sugar! Podpisałaś oświadczenie, że po upływie pięciu
lat zwrócisz mu równowartość aktualnej ceny domu. A to
łajdak! To sukinsyn czystej wody!
Jako handlarz nieruchomościami wiedział, że zmienią się
tu ceny terenów. Poszły w górę. Przez ostatnie pięć lat
wyremontowano w sąsiedztwie wiele domów...
Oczy Sugar znów wypełniły się łzami. - To on ma rację?
Naprawdę jestem mu winna tyle pieniędzy?
Podniosła się, by wziąć sobie jeszcze trochę whisky. Nie
zadała sobie trudu, by napełnić szklaneczkę. Wzięła od razu
całą butelkę. Gena nie powstrzymywała jej. Najchętniej
przyłączyłaby się również, ale wiedziała, że musi zachować
jasność umysłu. - Obawiam się, że tak. Możemy oczywiście
dokonać własnej wyceny, ale jestem przekonana, że nie będzie
większej różnicy. Do jego podłych cech należy dodać i tę, że
jest bezwzględny w interesach. Ale czemu na litość boską nie
powiedziałaś mi o tym wcześniej? Wspólnie jakoś byśmy
sobie z tym poradziły.
- Masz rację, ale wierzyłam, że wszystko się jakoś ułoży.
Gena westchnęła. - Kiedy upływa termin? Ile czasu
pozostało ci jeszcze na zdobycie pieniędzy?
- W następny czwartek. To tylko pięć dni. - A ile masz
teraz?
- Jedenaście tysięcy czterysta pięćdziesiąt dolarów.
- Mówiłaś przecież, że masz prawie dwadzieścia!
- A to nie jest prawie? Starałam się, jak mogłam, ale
miałam też wydatki. Czy pamiętasz, jak musiałyśmy wzywać
tego młodego, miłego hydraulika?
- Pamiętam. Policzył ci za trzy ekstra wizyty chyba tylko
po to, by móc pogapić się na Rose.
- No nie, jestem przekonana, że nie kazał mi płacić bez
powodu - pociągnęła łyk z butelki. - Był taki miły.
Gena wyjęła jej z ręki butelkę i odstawiła na bok. - Sugar!
Musisz bardziej realistycznie spojrzeć na świat! Nie jest wcale
taki romantyczny, jak ci się zdawało. Hydraulicy zdzierają jak
mogą, a ludzie bez skrupułów usiłują cię wykorzystać. Musisz
to wreszcie zrozumieć. Nastały ciężkie czasy dla romantyków.
Rzeczywistość bywa bezlitosna.
Sugar opadła na sofę i powiedziała ze smutkiem. - Zawsze
wierzyłam, że życie byłoby o wiele piękniejsze, gdyby stale
towarzyszył nam odpowiedni podkład muzyczny. Jak w kinie,
rozumiesz, prawda? I wtedy łatwiej by nam było znieść nawet
takie smutne chwile.
Gena aż jęknęła, czując w sercu współczucie dla Sugar. Po
raz pierwszy, od kiedy ją poznała, ta wyglądała naprawdę
staro. - Sugar, życie to nie film.
- Wiem, ale czy nie byłoby wtedy o wiele przyjemniej?
- Tak - odparła łagodnie Gena, układając starszą panią na
sofie i przykrywając ją pledem z wielbłądziej wełny. - Na
pewno tak. A teraz śpij już i nie martw się o nic. Zajmę się
wszystkim.
- Dziękuję ci, mam nadzieję, że zasnę - mruknęła starsza
pani i natychmiast zamknęła oczy. Gena wyszła spiesznie z jej
pokoju i pobiegła do siebie. Jarrod miał dzwonić wieczorem,
miała nadzieję, że jutro wróci. Była pewna, że kiedy dowie
się, o co chodzi, wesprze finansowo Sugar. Telefon zadzwonił
w chwili, gdy otwierała drzwi. Dopadła go przy czwartym
dzwonku. - Halo?
- Gena, tak się cieszę że cię zastałem. Jeszcze chwila i
musiałbym zrezygnować.
Opadła na łóżko. - Jarrod, jak to dobrze znów cię słyszeć.
Chciałabym, żebyś już był ze mną.
- Ja również dziecinko, ale mam dla ciebie niestety złe
wieści.
- O, nie!
-
Niestety, nie przylecę jutro wieczorem, jak
zapowiadałem. Posłuchaj mnie. Natychmiast jadę na lotnisko.
Przekazano mi właśnie, że mój samolot jest już gotów do
startu. Wynikły nowe okoliczności i muszę polecieć wraz z
księciem do Arabii Saudyjskiej. To niestety absolutnie
konieczne.
- Ale Jarrodzie...
- Wiem, kochanie, wiem. Wrócę za tydzień. Nawet nie
przypuszczasz, jak bardzo cię kocham. Muszę już iść. Pa.
Mając oczy tępo wpatrzone w przeciwległą ścianę, Gena
wolno odłożyła słuchawkę. Co ma teraz począć?
Rozdział 9
Nazajutrz była niedziela i Sugar nie zdołała ukryć swego
zdenerwowania przed resztą domowników. Wkrótce Rose i
Bertrand również zaczęli się głowić nad trapiącym ją
problemem. Rose była gotowa wynająć płatnego zabójcę.
Bertrand oświadczył, że Cole jest łajdakiem pierwszej klasy i
doradzał Sugar wniesienie przeciwko niemu skargi, ale Gena
wyjaśniła im, że niezależnie od moralnej kwalifikacji tego
postępku, czyn Cole'a był niestety zgodny z prawem. Bertrand
i Rose nachmurzyli się, a Gena przez cały dzień rozważała ten
problem, roztrząsając go wnikliwie z każdej strony. Mimo
rozpaczliwych prób znalezienia innego wyjścia, za każdym
razem dochodziła do jedynego możliwego rozwiązania.
Przysięgała co prawda już nigdy nie pobierać pieniędzy z
konta firmy, ale też nie mogła dopuścić do tego, by Sugar w
tak idiotyczny sposób straciła swój dom.
Jarrod ją zrozumie. Musi ją zrozumieć. Ale w nocy
zaczęły ją nękać wątpliwości, które nie dały jej długo zasnąć.
Rano podjęła ostateczną decyzję. Wyciągnęła walizeczkę
spod łóżka i przygotowała komputer do pracy. W kilka chwil
później rozpoczęła swój piracki seans...
Gdy skończyła, usiadła w zadumie na fotelu. To aż
nieprawdopodobne, jak w taki prosty sposób można rozwiązać
problem nękający Sugar i jednocześnie pogorszyć własną
sytuację.
W środę wieczorem w samolocie gdzieś pomiędzy
Filadelfią a Dallas, Jarrod wręczył pusty kubek stewardowi.
Nie czuł się wcale zmęczony. Załatwił wszystko w Arabii
Saudyjskiej i natychmiast złapał samolot do USA. Przespał
cały lot do Filadelfii, gdzie zabawił przez czas potrzebny
jedynie na przebranie się i wzięcie teczki ze świeżymi
dokumentami, którą przygotował mu jego sekretarz.
Wyjrzał przez okno i zobaczył, że słońce chyli się już ku
zachodowi. Wiedział, że zanim wylądują i dojedzie do
pensjonatu, zapadnie zmrok.
Machinalnie otworzył teczkę, lecz nie zaczął jeszcze
czytać. Myślał wciąż o Genie. Nie mógł wprost doczekać się
chwili w której ją znów zobaczy. Tym razem nie było jej przy
nim zaledwie parę dni, a już nie mógł tego znieść. Od tej pory,
jeśli będzie dokądkolwiek wyjeżdżał w interesach, będzie brał
ją ze sobą.
Uśmiechnął się do tej myśli. Nauczył się tyle tolerancji i
cierpliwości. Uzyskane dzięki temu zbliżenie z Geną było dla
niego tak bezcenne, że postanowił nie zwlekać dłużej z
decyzją. Jeszcze tej nocy omówi z nią wspólną przyszłość.
Niechętnie zajął się studiowaniem papierów. Sekretarz
powiedział mu, że grupa wynajętych przez firmę kontrolerów
znalazła coś, co wymaga pewnych wyjaśnień. Wyglądało na
to, że znaleźli jakieś nie zaksięgowane operacje finansowe.
Gdy zbadano sprawę bliżej, rzecz stała się jeszcze bardziej
zagadkowa. Ponieważ wyglądało na to, że przeprowadzał je
właśnie Jarrod, poproszono go o wyjaśnienie tej sprawy.
O co u diabła chodziło? Nigdy nie zakładał konta
dobroczynnego
dla
Sherwoodzkiego
Towarzystwa
Dobroczynnego. Co?!
Wpatrywał się w wyciągi z konta bankowego.
Przeglądając je, natrafił na znajome słowo... „Gena". Gena?
Wpatrywał się w napis z niedowierzaniem. Jednak wyraźnie
napisane było "Gena".
Co to mogło oznaczać? Z drżącym sercem przejrzał raz
jeszcze dokumenty i wszystko zrozumiał. Bez żadnych
wątpliwości. Podała mu swoje imię, jako klucz na wypadek,
gdyby ktoś dokopał się do rachunków Towarzystwa.
Cholera! Oparł głowę o oparcie fotela i zamknął oczy.
Cholera!
Umysł
Jarroda
pracował
błyskawicznie.
Gena
systematycznie podbierała pieniądze z kontrolowanej przez
niego firmy, i to posługując się jego nazwiskiem. Powód nie
stanowił dla niego zagadki. Sama ucieczka jeszcze jej nie
wystarczyła. W swoim pragnieniu zemsty posunęła się jeszcze
dalej. Ponieważ czuła się przez niego zdradzona, sama
również postąpiła wobec niego w sposób zdradziecki. Gdyby
nie wyrywkowa kontrola, nigdy by się tym nie dowiedział.
Zastanawiał się, czy chciała mu o tym powiedzieć.
Przecież w ciągu ostatnich tygodni wszystko układało się
między nimi wręcz cudownie. A jednak nr nie powiedziała!
Bardzo go to zabolało.
Przypomniał sobie nagle, że w noc przed odjazdem miała
mu coś ważnego do zakomunikowani A zatem jednak chciała
mu powiedzieć!
Otworzył oczy i ponownie spojrzał na wydruk. Przed nim
w równych rządkach i kolumnach widniały daty i sumy
przeprowadzanych transakcji. Nie było ich wiele. Dwie
przeprowadziła, zanim ją odnalazł.
Jedna odbyła się wkrótce po jego przybyciu. A ostatnia...
ostatnia data dotyczyła transakcji w dniu, kiedy przebywał w
Arabii Saudyjskiej i opiewała na sumę stu pięćdziesięciu
tysięcy dolarów!
Przerażenie nagle przeszyło go zimnym dreszczem. Boże
drogi! A jeżeli podjęła tę sumę i znów uciekła?
Nie! Nie mógł dopuścić do siebie takiej myśli. Pragnął jej
zaufać. Musiało być na to jakieś wytłumaczenie. A nawet jeśli
go nie było, nie dbał o to. Rozumiał, że działała pod wpływem
silnych emocji. Tak jak i jego zazdrość, inne emocje również
trudno poddają się prawidłom logiki.
Gena wszystko mu powie. Był tego zupełnie pewien.
Tymczasem on znajdzie jakieś wytłumaczenie dla
kontrolerów. Ci domagali się od niego jedynie wierzytelnej
dokumentacji. Zastanowi się nad tym i na pewno potrafi
przedstawić im sprawę z zagubioną dokumentacją jako zwykłe
niedopatrzenie. To nie powinno nastręczyć mu większych
trudności. W ten sposób sekret Geny zostanie ochroniony.
Gdy potwierdzony przez bank czek wysłany przez
Sherwoodzkie Towarzystwo Dobroczynne dotarł do rąk
Sugar, w domu zapanowało wielkie podniecenie. Bertrand
kupił sześć butelek szampana, a Rose przygotowała własną
wersję West Texas chili, rodzaj paprykarza, tym razem bez
dziczyzny, za to pikantną jak wszyscy diabli.
Gdy Jarrod dotarł do domu, usłyszał muzykę i śmiechy
dochodzące z mieszkania Sugar. Ponieważ drzwi były
uchylone, wszedł do środka i stanął jak wryty.
Gena i Bertrand tańczyli walca angielskiego, ignorując
zupełnie ogłuszające dźwięki „Let's Spend the Night
Together" Rolling Stonesów, wydobywające się ze starego
radioodbiornika Sugar. Clancey i Lotus Blossom tulili się w
kącie pokoju.
Ze swojego miejsca Jarrod mógł również dojrzeć przez
otwarte drzwi do jadalni Rose, która stojąc na stole na bosaka,
tańczyła taniec brzucha z kieliszkiem szampana na głowie.
Nigdzie nie mógł dojrzeć Sugar.
Bertrand, trzymając Genę w ramionach, wykonał szybki
obrót, a potem skłon. Długie włosy Geny prawie zamiotły
dywan.
Miała na sobie ten jedwabny kostiumik, który jej kupił, i,
zdaniem Jarroda, nigdy nie wyglądała piękniej. Zapomniał o
krzywdzie, jaką mu wyrządziła, podkradając pieniądze z
firmy. Zapomniał o całym świecie. Pragnął jej natychmiast.
Uniesiona w górę przez Bertranda Gena obejrzała się i
dostrzegła Jarroda.
- Wróciłeś! Gdy tylko Bertrand postawił ją na ziemi,
rzuciła się w objęcia Jarroda. - Tak się cieszę, że cię widzę,
myślałam, że będziesz dopiero pod koniec tygodnia.
- Trwało to krócej, niż przypuszczałem.
- Wspaniale! Zdążyłeś w sam raz na przyjęcie.
- Hej! Przystojniaku! - zawołała z jadalni Rose. - Łap
kieliszek szampana i dołącz do mnie. Stoły w jadalniach kryją
w sobie mnóstwo niewykorzystanych możliwości. Możemy je
wspólnie odnaleźć.
- Obawiam się, że może się pode mną załamać. Zejdź
lepiej na dół. Rose błysnęła ku niemu swoimi dołeczkami. -
Zaraz będę.
- A co właściwie świętujemy? - spytał.
- Lotus Blossom i Clancey zaręczyli się - powiedziała
Gena.
- Wspaniale - Jarrod zwrócił się w stronę siedzącej na
sofie tulącej się pary. - Moje najlepsze życzenia.
Clancey wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Dziękuję - odparła wdzięcznie Lotus.
- Czy wyznaczyliście już termin ślubu?
- Jeszcze nie, ale mam nadzieję, że to niebawem nastąpi.
- Mamy jeszcze inne powody - powiedziała Rose,
podchodząc do Jarroda i wyciskając mu na policzku
potężnego całusa. - Opowiedz mu wszystko, Bertrandzie.
- Podpisałem kontrakt na serię reklamówek dla firmy
zielarskiej.
- Widzę, że wreszcie trafiło ci się coś odpowiedniego.
- Nie widzę nic szczególnego w polecaniu komuś ziółek
na przeziębienie - westchnął emerytowany aktor. - Lepszy
jednak rydz niż nic.
- Lepsze to od pustego żołądka, co? - rzuciła Rose.
- Dokładnie tak.
W drzwiach do kuchni pojawiła się Sugar. - Jarrod! To
wspaniale, że wróciłeś! Teraz nasze małe stadko jest znów w
komplecie.
- Proszę opowiedzieć mu o pani szczęściu - polecił
Bertrand.
Jarrod poczuł nagle, jak stojąca obok niego Gena
zesztywniała i nim zwrócił się do Sugar, rzucił jej krótkie
spojrzenie.
- Po prostu w to nie uwierzysz, Jarrodzie. O mały włos
nie straciłam domu...
- I to przez tego gada Cole'a - wtrąciła Rose.
- Aż nagle zdarzył się cud.
- Cud? - spytał Jarrod. Bobby użył tego samego
określenia, opisując sytuację, kiedy jego matka dostała czek
na pokrycie jego operacji. Nagle wszystko zaczęło się stawać
jasne.
- Byłam mu winna sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów!
Dzisiaj, w przeddzień terminu spłaty, otrzymałam czek na taką
właśnie sumę. Odłożyłam też trochę pieniędzy. Teraz już nikt
nie zabierze mi domu! Tex byłby taki szczęśliwy! - oczy
Sugar napełniły się łzami. - Gdybyż mógł tu być. Ale nie
uskarżam się. Mam przecież was.
Rose otoczyła ją ramieniem i uścisnęła. - Oczywiście,
złociutka. A gdybyś miała jeszcze jakiś problem, po prostu daj
nam znać.
Sugar klepnęła Rose po wyciągniętej dłoni. - Dziękuję. A
teraz Jarrodzie musisz koniecznie spróbować chili
przyrządzonego przez Rose.
- Zjeżą ci się po nim włoski między palcami - zażartowała
Rose.
- Dziękuję bardzo, ale...
- Skoczę do baru po piwo - odezwał się nagle, zrywając
się z kanapy, Clancey.
Razem z nim poderwała się Lotus Blossom. - Nigdzie nie
pojedziesz. Jesteś zanadto pijany.
- Nie mogę już pić szampana. Chcę Lone Star - nalegał. -
Panuję nad sytuacją.
- Nad niczym nie panujesz - powiedziała łagodnie
przyszła panna młoda. - Ja poprowadzę.
- Coś wam powiem - odezwał się Jarrod. - Pojadę po to
piwo wraz z Geną. Przy okazji przywitamy się na osobności.
- Wspaniały pomysł - Rose aż klasnęła w dłonie. - Bardzo
elegancki. Powiedz mi przystojniaku, czy przypadkiem nie
masz brata?
- Niestety nie.
- Szkoda wielka.
- Gena?
Uśmiechnęła się. - Zgadzam się z Rose. To wspaniały
pomysł. Daj mi klucze Clancey. Za chwilę wrócimy z piwem.
Lotus Blossom wyjęła klucze Clanceyowi z ręki i
wręczyła je Jarrodowi. - Dziękuję. Mam nadzieję, że dzięki
tobie uda mi się dożyć dnia ślubu.
Clancey założył sobie ręce na ramiona i uśmiechał się
niczym brązowa figurka Buddy.
W samochodzie Gena przytuliła się do Jarroda. Mając go
znów przy sobie, czuła się bezgranicznie szczęśliwa. Gdy już
znaleźli się wewnątrz baru, przywarła do niego z całej siły. W
jego objęciach czuła się tak ciepło i bezpiecznie, a Jarrod
pożądał tego kontaktu równie mocno jak ona.
Otoczył ją mocnym uściskiem, wtulając twarz w jej włosy.
Bar był ciemny, nie licząc neonowych reklam piwa, jedynie w
korytarzu świeciło się przyćmione światło. Taka sceneria
zapraszała wręcz do uścisków w ciemności. Po chwili jednak
Gena odsunęła się nieco. Nic już nie powinno ich dzielić.
- Posłuchaj, muszę ci powiedzieć, skąd wzięły się
pieniądze, które otrzymała Sugar.
- Potem, potem - mruknął. Krew w nim wrzała. Nigdy nie
pragnął jej bardziej niż w tej właśnie chwili. Jego dłonie
wsunęły się pod pasek jej sukienki. Pod spodem miała jedynie
majteczki i niecierpliwe palce Jarroda szybko znalazły drogę
do oczekującego na nie ciepła i poruszały się tak długo, aż ona
zaczęła skręcać się z pożądania.
- Jak to się dzieje, że wiesz, gdzie należy mnie dotykać? -
spytała ocierając się delikatnie o niego.
- Ponieważ cię kocham.
Szybkim ruchem zdjął z niej majteczki i podsadził ją na
barowy stołek. Odruchowo otoczyła go nogami. Rozpiął górną
część jej kostiumu. Tymczasem ona odpięła mu klamrę od
spodni. Zdjął tę górną część, a ona rozsunęła mu zamek
błyskawiczny i chciwie sięgnęła do wnętrza.
- Jak to się dzieje, że wiesz, gdzie masz mnie dotknąć? -
jęknął.
- Ponieważ cię kocham.
- To prawidłowa odpowiedź - mruknął zduszonym
głosem, nim zamknął jej usta pocałunkiem. Gena odsunęła
głowę.
- A co wygrałam, odpowiadając prawidłowo? - szepnęła.
- Co chciałabyś?
Nie odrywając od niego rąk, pomogła mu delikatnie wejść
w siebie i czując, jak wypełnia ją coraz głębiej, jęknęła: -
Pragnę tylko tego. Biodra Jarroda zaczęły się poruszać coraz
szybciej. Ściskała je mocno.
- Chyba kupię Clanceyowi stół bilardowy - odezwał się
wreszcie Jarrod. Gena leżała wyciągnięta obok niego na barze,
trzymając głowę wtuloną w jego ramiona. Podejrzewała, że
leżąc tak, muszą głupio wyglądać, ale nie przejmowała się tym
wcale.
- Stół bilardowy, hm, to brzmi obiecująco.
- Rozszerzająco Nie miałem pojęcia, jakie wąskie bywają
barowe kontuary.
- Bo nie po to je zbudowano.
- Nie dodałaś, by się na nich kochać.
- By się na nich kochać.
- Zastanawiam się, czy ktoś już badał popyt na szersze
kontuary z tego punktu widzenia.
- Biznesmen w każdym calu.
- Kochanek w każdym calu.
- Popieram.
- Geno.
- Słucham?
- Nie chciałbym cię niepokoić, ale zdaje się, że ktoś stoi
koło choinki.
- Co? Ach tak, to Święty Mikołaj. Macha ręką i świeci.
- Macha i świeci. Za długo mnie tu nie było - pocałował
ją w czoło. - Czy nie sądzisz, że powinniśmy już wrócić z tym
piwem?
- Clancey może zaczekać. Jarrod? - Aha?
- Kocham cię.
- I ja cię kocham.
- Podkradałam pieniądze z firmy - wreszcie to z siebie
wyrzuciłam, pomyślała Gena. Przez chwilę panowała cisza,
zmącona jedynie biciem ich serc.
- Wiem.
- Chyba nie zrozumiałeś tego, co ci powiedziałam. Kiedy
się tu wprowadziłam, byłam na ciebie wściekła i w tym
samym czasie spotkałam ludzi rozpaczliwie potrzebujących
pomocy.
- Wiem, Geno.
- Ale skąd?
- Wykryli to wynajęci przez firmę kontrolerzy. Znaleźli
nie udokumentowane konto Sherwoodzkiego Towarzystwa
Dobroczynnego i przekazali mi dokumentację do wyjaśnienia.
Ukryła twarz w dłoniach. - Och, Jarrodzie, tak mi przykro.
Chciałam ci to powiedzieć sama. Starałam się przynajmniej.
Odsunął jej dłonie od twarzy. - Wiem. Nie dałem ci tego
powiedzieć w Święto Dziękczynienia. Przepraszam.
- Nie, nie przepraszaj! Kiedy opowiedziałeś mi o swoim
ojcu, chciałam umrzeć ze wstydu. Bałam się, że potraktujesz
to jak kolejną zdradę.
Jarrod pieszczotliwie uszczypnął ją w policzek. - Hej!
Między jednym a drugim nie ma żadnego porównania. Nawet
mi to w głowie nie powstało.
- Dzięki Bogu. Chcę ci jednak wyjaśnić, żebyś mógł mnie
w pełni zrozumieć.
- Myślę, że rozumiem. Byłaś na mnie wściekła.
- Tak, ale to nie wszystko. Nie brałam tych pieniędzy dla
siebie. Po raz pierwszy w życiu znalazłam się pośród ludzi
potrzebujących pomocy i nie mogłam znieść myśli, że nic nie
potrafię na to poradzić.
- Bobby był jednym z nich, prawda?
- Tak, Jarrodzie. Gdybyś widział go przed operacją, nie
poznałbyś go potem. Był taki chudziutki i blady. Nie miał siły
się bawić. Nie mogłam pozwolić mu umrzeć.
- Trzeba było się ze mną skontaktować. Dałbym ci te
pieniądze. Jest coś, o czym i ty musisz się dowiedzieć. Nigdy
nie chciałem zawładnąć firmą twojego ojca. Pod twoją
nieobecność prowadziłem ją dla ciebie, nie biorąc za to ani
grosza.
Gena w ciemności wycierała łzy. - Nie mogłam się wtedy
z tobą skontaktować. Byłam zanadto zła i zdezorientowana.
Musiałam zastanowić się nad sobą. Ale cieszę się, że mnie w
końcu odnalazłeś.
- Nie mogło być inaczej. Jesteśmy przecież sobie
przeznaczeni. Pocałowała go delikatnie.
- Czy wybaczysz mi? - spytał Jarrod.
- Co takiego?
- To, że byłem tak głupi i zamiast wszystko ci
natychmiast wyjaśnić, pozwoliłem ci uciec, że nie okazałem
się w tym momencie godnym twojego zaufania.
- Przestań. To już przeszłość. Nasza przyszłość
rozpoczęła się właśnie teraz.
- Właśnie w tej chwili - zgodził się Jarrod, tuląc ją do
siebie.
Gdy wracali do domu, spodziewali się, że wszyscy już od
dawna śpią. Jednak drzwi do Sugar były nadal otwarte,
zajrzeli więc do środka. Wszyscy siedzieli w pokoju. Clancey
trzymał na głowie worek z lodem. Sugar bezskutecznie
usiłowała otworzyć tubkę z aspiryną. Bertrand przysypiał w
fotelu. Rose ustawiała w piramidkę puste kieliszki od
szampana. Lotus Blossom gapiła się tępym wzrokiem w kąt
pokoju.
- Cześć. Czy już po zabawie?
Bertrand otworzył jedno oko. - Nie jesteśmy o tym
całkowicie przekonani. Jarrod i Gena objęci wkroczyli do
pokoju.
- Co się stało? - spytała Gena. - Jeśli czekacie na piwo, to
mamy je w samochodzie. Clancey poprawił na głowie worek z
lodem. - Geno, czy mogłabyś mówić trochę ciszej?
- Czy ktoś wyjaśni nam wreszcie, co się stało?
W tym momencie tubka aspiryny otworzyła się z hukiem.
Clancey jęknął. Aspiryna wystrzeliła z tubki i rozsypała się po
pokoju. Sugar udało się złapać dwie tabletki. Rose pomachała
do nich zza szklanej piramidy.
- Skończył nam się szampan.
- I napoczęliśmy moje zapasy - powiedziała Sugar.
- Nie tylko napoczęliśmy, ale również skończyliśmy -
podsumowała Lotus Blossom.
- Powinniśmy wcześniej wrócić - mruknął Jarrod do
Geny. Rose potarła czoło dłonią i krytycznie przyjrzała się
swemu szklanemu dziełu. - Ale nie słyszeliście jeszcze
najlepszego.
- Miło słyszeć, że dobrze się bawiliście - powiedziała,
biorąc się pod boki Gena. Miała wrażenie, że ma do czynienia
z klasą pełną małych łobuziaków.
Sugar połknęła dwie aspiryny i poszukała następnych. -
To by się wam również spodobało. Postanowiliśmy przytrzeć
nosa Cole'owi Garrettowi, więc władowaliśmy się do
samochodu Rose i pojechaliśmy do niego.
- Nie wiem, czy mam ochotę tego słuchać - mruknął
Jarrod. - Zatrudniam wielu prawników, ale obawiam się, że
nawet oni nie będą mogli wiele pomóc.
- Jego samochód stał przed domem i Rose włamała się do
środka.
- Jak to zrobiłaś? - spytał Jarrod, przyglądając się jej
bacznie.
- Ma się te zdolności, kotku.
- I wtedy - kontynuowała Sugar. - Bertrand wziął węża
ogrodowego i napełnił jego mercedesa wodą.
- Tak, wodą - odezwał się Bertrand, przyłączając się do
rozmowy.
Gena nie mogła wprost uwierzyć własnym uszom. -
Napełniliście jego mercedesa wodą?
- Prawie pod sam dach.
Rose dodała jeszcze jeden kieliszek do piramidy. - I wtedy
wpuściliśmy przez uchylone okienko szczupaka.
- Szczupaka - zaśmiał się Clancey.
- To był naprawdę wielki szczupak - wykrzyknęła Sugar.
- Skąd, na litość boską wzięliście po nocy żywego
szczupaka? - zapytał Jarrod.
Nie zostaliśmy upoważnieni do udzielania pewnych
wyjaśnień - oświadczył chłodno Bertrand.
- Co? - Gena musiała przytrzymać się Jarroda.
- Nie mieliśmy klucza - odparła Sugar, wzruszając
ramionami.
- Dręczy nas tylko brak aparatu fotograficznego. Nie
wiesz przypadkiem, skąd go wziąć?
- A na co wam aparat fotograficzny?
- Chcemy zobaczyć Cole'a otwierającego swój samochód
- wyjaśniła Rose. - Dopiero wtedy Sugar wręczy mu czek. To
powinno wystarczyć mu na nowy garnitur.
- Musimy przypilnować, żeby nie skrzywdził rybki -
powiedziała Sugar. Szklana piramida runęła nagłe. Wszyscy
podskoczyli.
- Jazda do łóżek! - zarządziła Gena. - Rano pojadę z
Jarrodem i zawiozę mu ten czek, oczywiście gdy już ochłonie
po szoku, jakiego dozna na widok samochodu. A po powrocie
będziemy mieli wam coś do zakomunikowania.
- Jasne - rzekła Rose. - Wreszcie powiecie nam, że
jesteście bardzo bogaci i że te wszystkie „cuda", to wasza
sprawka.
- Zgadza się - pokiwała głową Gena.
- W takim razie, będziemy was wzywać na pomoc -
oświadczyła Rose i ruszyła w stronę drzwi. Bertrand poderwał
się ze swego fotela. Sugar skierowała się w stronę sypialni.
Jedynie Clancey i Lotus Blossom spali objęci na sofie.
Jarrod spojrzał na Genę i położył palec na ustach. - Cicho,
nie budźmy ich. Po kilku minutach tulili się do siebie w łóżku
Geny.
- W jaki sposób Rose cię rozszyfrowała? - spytał.
- Wbrew pozorom jest bardzo inteligentna.
- Jest wspaniała. Oni wszyscy również. Ciężko ci będzie
stąd wyjeżdżać, prawda?
- Tak i nie. Cieszę się. że wracam z tobą, ale smutno mi
ich opuszczać - zachichotała. - Zobacz zresztą sam, ledwo
spuściliśmy ich na chwilę z oka, a ile już zdążyli nabroić.
- Nie martw się. Będziemy nad nimi czuwać. Zatrzymam
dla nas ten pokój, żebyśmy mogli często ich odwiedzać.
- Naprawdę? - Gena była szczerze wzruszona tym, że
Jarrod pokochał ten pensjonacik równie silnie jak ona.
- Jasne. Przecież przedstawimy nasze dzieci cioci Sugar i
cioci Rose. Nigdy dotąd nie wspominał o dzieciach.
- Nie zapominaj o cioci Lotus Blossom.
- Ani o wujkach Bertrandzie i Clanceyu - zachichotał.
- Wiesz, chciałabym utrzymać moją działalność poprzez
Sherwoodzkie Towarzystwo Dobroczynne i prowadzić ją
nadal. Myślę, że to się da załatwić, nawet mieszkając w
Filadelfii.
- Nie musisz mi tego sugerować. Sam już na to wpadłem.
Kocham cię, dziecinko.
- Też cię kocham
- Geno?
- Tak?
- Jak myślisz, skąd oni wytrzasnęli tego szczupaka?