Krystyna Śmigielska
Gotowe na zmiany
Ewie
Prolog
Konstanty Szukalski, mężczyzna w średnim wieku, czterdziestka stuknęła mu w zeszłym roku, nie był lekkoduchem w dzieciństwie, nie był nim za czasów swej młodości, a tym bardziej obecnie. Od najwcześniejszych lat swojego życia zmagał się z przeciwnościami losu i z nienawiścią do własnego imienia. Uważał je za niedzisiejsze, ekscentryczne, żeby nie powiedzieć - dziwaczne. Obdarowała go nim, zakochana w poezji, matka. Swoją drogą nie było ono najgorsze. Strach pomyśleć o innych możliwościach, a wybór mamusia miała spory, bowiem jeżeli Konstanty, to wiadomo... do kompletu - Ildefons. A dajmy na to, taki Cyprian Kamil... lub też Kamil, na domiar złego - Krzysztof! Chociaż jeżeli chodzi o świętego Krzysztofa, akurat jego Kostek powinien darzyć wielkim szacunkiem. Kiedy nosi się nazwisko Szukalski i poważnie traktuje płynące z niego proroctwo, nie należy w żaden sposób uchybiać świętemu Krzysztofowi, bo kto wie, jaka kara za takie zuchwalstwo może zostać nam wymierzona. Jeżeli chodzi o etymologię tego popularnego skądinąd nazwiska, nasz bohater twierdził z uporem, że dotyczy poszukiwania prawdy, sensu życia i tym podobnych bzdur. Nie oznacza człowieka wędrującego, ale dociekliwego. Nie szperającego, a poszukującego...
Życiowa droga Konstantego do złudzenia przypominała pełną zakrętów i ostrych zwrotów serpentynę. Przeważnie wiodła pod górkę, a kiedy nareszcie osiągała upragniony cel, było jeszcze gorzej, ponieważ z każdego szczytu trzeba kiedyś zejść. Kostek nie potrafił sobie przyswoić prawideł rządzących „górską wspinaczką" i w żaden sposób nie udało mu się opanować różnych sposobów schodzenia, co powodowało, że przeważnie zlatywał na łeb na szyję, spadał na pysk lub w najlepszym razie obtłukiwał pośladki. Metoda zejścia łagodnym stokiem oraz upadek na cztery łapy - nie były mu znane. Dlatego też z każdym rokiem stawał się odporniejszy na codzienne, małe porażki. Z anemicznego, nieśmiałego, pełnego kompleksów młodzieńca wyrósł w końcu na całkiem skutecznego, specjalizującego się w sprawach rozwodowych, adwokata. Chcąc zyskać poważanie w środowisku i nie narażać się na przykre docinki ze strony kolegów, ożenił się z młodą prawniczką. Śmiało można byłoby nazwać go szczęściarzem, gdyby nie maleńki minus, drobny szczegół... Jego piękna żona nie mogła urodzić mu potomka i tę jej przypadłość Kostek traktował jak swój własny dopust boży, uważając za największe w życiu upokorzenie. Zaszył się w domowym zaciszu i najchętniej siedziałby tam do końca życia. Ze wstydu unikał towarzyskich spotkań, wakacyjnych wyjazdów w gronie kolegów, a nawet rodzinnych imprez. Po pracy chyłkiem przemykał bocznymi, wąskimi uliczkami miasta, zmierzając wprost do domu. I ani się nie domyślał, że z dnia na dzień staje się osowiałym odludkiem. Nie łowił ryb, nie grał w golfa, czy w bilard. Jak na osobę stroniącą od ludzi przystało, chętnie spacerował w pobliskim lasku, a grupę wiecznie politykujących, przekrzykujących się kolegów, zastępowała mu starannie ważąca słowa żona. Ta jej rozwaga i małomówność z pewnością przyczyniały się do wyjątkowo zgodnego współżycia małżonków. Nie mogąc opiekować się potomkiem, pani Lucyna przelewała buzujące w niej macierzyńskie uczucia na ukochanego męża oraz małego psiego mieszańca, a ostatnio nawet na młodą dziewczynę - Katarzynę, która trzy razy w tygodniu pełniła zaszczytną funkcję damy do towarzystwa i pomagała pani mecenasowej w domowych pracach. Mimo różnicy wieku, między kobietami bardzo szybko pojawiła się nić porozumienia i przyjaźni. Wspólnie omawiały istotne dla nich życiowe problemy, skupiając się głównie nad zamążpójściem Katarzyny.
Rozdział I
Rozpoczęty wielkanocnym poniedziałkiem tydzień zakończyć miał długi, majowy weekend. Takie nagromadzenie wolnych od pracy dni bez najmniejszej przesady można było nazwać Wielką Kumulacją, zdarza się przecież raz na wiele lat. Nic więc dziwnego, że zmuszonym do aktywności ludziom łatwiej było poświęcić każdą myśl sposobom wykorzystania pełnego swobody i odpoczynku czasu, niż skoncentrować się nad wykonywaniem zawodowych obowiązków. Mecenas Konstanty Szukalski był szczególnie obojętny na dziejące się wokół niego wydarzenia. Ponurą sądową salę, ciemną jak omawiane w niej ludzkie grzeszki, rozświetlały wiosenne promienie słońca. Udając zasłuchanego w monotonny głos sędziego, mecenas z kamiennym wyrazem twarzy obserwował maleńkie drobinki kurzu, wznoszące się i opadające, nikomu niepotrzebne, a jednak z niespożytą siłą walczące o przetrwanie. Zazdrościł im werwy i energii. Normalnie niewidoczne dla ludzkiego oka, w świetle potrafiły zaprezentować się z wdziękiem, z zadziwiającą wręcz gracją.
Proces dobiegał końca. Sędzia, najwyraźniej odurzony świeżym powietrzem, wpadającym do pomieszczenia wprost z szeroko otwartego okna, anemicznie czytał uzasadnienie wydanego przed chwilą wyroku. Jego głos nie był w stanie przedrzeć się przez kłębowisko myśli mecenasa Szukalskiego. Sprawa potoczyła się tak, jak przewidywał. Klient wywalczył prawo do widywania się z dziećmi, co dla adwokata oznaczało spory przypływ gotówki. Teraz tylko te pieniądze były dla niego ważne. Kruczki, prawnicze niuanse przestały go już interesować. Szybko wymazywał z pamięci szczegóły procesu. Wpatrywał się w soczystą zieleń młodych liści drzewa, tego, które rosło pod gmachem sądu, a swoimi wiotkimi gałązkami wdzierało się przez otwarte okno do sali rozpraw Wydziału Spraw Cywilnych. Jazgot kłócących się w konarach wróbli zagłuszał odgłosy pobliskich ulic, stwarzając mylne wrażenie harmonijnego współistnienia ludzkiej cywilizacji i natury.
Punkt widzenia - pomyślał. Z drugiej strony wszystko wygląda inaczej - odruchowo spojrzał na stojący na boku sędziowskiego stołu mały, miedziany posążek Temidy.
Konstanty, starannie ogolony, z leciutkimi oznakami pierwszej siwizny na ciemnych, wciąż bujnych włosach, z powagą w lekko przymrużonych, chronionych przez długie, gęste rzęsy oczach, wyprostowany, sprężysty, w adwokackiej todze prezentował się niczym dawny dostojnik lub współczesny polityk. Jedynym mankamentem jego postury były stopy. Źle dopasowane, jakby należące do osoby znacznie niższej i cięższej. Szerokie, ale krótkie, przez co mecenas często tracił równowagę, chwiejąc się jak wańka - wstańka to w prawo, to w lewo lub jakby był na lekkim rauszu - do przodu i do tyłu.
Okres młodzieńczego buntu, ustawicznych poszukiwań właściwej drogi miał już za sobą. Sumiennie przykładał się do wykonywanych przez siebie obowiązków, a zarobione w ten sposób pieniądze chętnie wydawał na małe przyjemności, nazywając je drobnymi erzacami szczęścia. Dociekanie prawdy pozostawiał młodszym, wcale nie żałując, że to nie on krzyknie: EUREKA! Ciągle jednak na dnie jestestwa tkwiła w nim gotowość najemnika, aby w razie konieczności zdjąć z oczu przepaskę ukochanej boginki i nie bacząc na konsekwencje własnych czynów, rzucić się w wir poszukiwań, dociekań i analiz. Ale to potem... Nie teraz... Dopiero kiedy będzie miał pewność, że na każdym swoim małym poletku osiągnął cel najważniejszy, łącząc wszystkie marzenia w jeden wielki sukces, w Wielką Kumulację, po której nastąpi całkowite oczyszczenie, zmycie brudów życia i upragniony wypoczynek. Póki co, cieszył się z wielu aspektów otaczającej go rzeczywistości, ze spraw i rzeczy, z ich ogromnej różnorodności.
Wdzierające się w sądowe korytarze słońce oświetlało zakurzone togi, powodując wypieki na twarzach ich właścicieli. Na dworze zrobiło się gorąco, a i w środku też jakoś cieplej. Romantyczny nastrój ogarniał wszystkie żyjące stworzenia, nie omijając Konstantego. Wiosna szumiała w głowach, rozpierała piersi nawet malkontentów, nastrajając ciut optymistyczniej, bo gorzej już było... Ciepły wiatr przyniósł z sobą siłę i chęć do intensywniejszego odczuwania istnienia.
Kostek przyjął gratulacje od klienta i aby uzgodnić dalszą strategię działania umówił się z nim w swojej kancelarii. Nie przewidywali kłopotów, ale... nigdy nie można ufać byłym żonom. Należy być przygotowanym na wszystko. Chcąc zamknąć sprawę, musieli jeszcze szczegółowo omówić kwestie finansowe, dokonać końcowych rozliczeń. Ten etap swojej pracy mecenas Szukalski lubił najbardziej.
Budynek sądu opuszczał z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku i lekko uśmiechając się do siebie, skierował kroki do kwiaciarni, w której obstalował bukieciki konwalii. Zamówienie złożył jeszcze w marcu, chcąc przez cały kwiecień, dzień w dzień, odbierać pachnące wiosną kwiaty. Dla niej, dla Lucynki kupował (sztucznie pędzone) małe, leśne dzwoneczki - dowody swojej dozgonnej miłości. Dumny był z tego oryginalnego pomysłu. Mężczyzna w średnim wieku rzadko bywa romantyczny. Żona doceniała jego starania. Wąchając konwalie, lekko muskała wargami drobne kwiatki, kokieteryjnie gładziła palcami cienkie łodyżki, jakby chciała na nich zagrać. Przyglądając się temu tańcowi z konwaliowym bukiecikiem, nieomal czuł ciepło jej ust. Dotyk dłoni na swoim ciele.
- Jesteś perwersyjna - szeptał. - To boli...
- Uwielbiam zapach... Kocham miękkość... - Lucyna mruczała jak kotka, prężąc się i wyginając.
Nic więc dziwnego, że widok białych, mocno pachnących kwiatków kojarzył się mecenasowi z rozpasaną orgią z jego własną żoną w jego własnym łóżku. Szybkim krokiem zmierzał do kwiaciarni, by dziś również poczuć rozkoszne podniecenie, kiedy cienką łodyżkę konwalii będzie przesuwał po leciutko falujących piersiach Lucyny. Wygrany proces stanowił dobry pretekst, aby do bukieciku dołączyć nieduży prezencik. Coś gustownego, skromnego, ale w dobrym tonie i cenie. Pomysł tyle udany, co trywialny. Porozstawiane po całym domu szkatułki z biżuterią świadczyły o sporej liczbie wygranych przez Konstantego sądowych spraw. Kosztowne drobiazgi były miłymi niespodziankami, ale już nie robiły na jego żonie oczekiwanego wrażenia. Brakowało spontanicznego zachwytu, jakże pożądanej ekscytacji. Chłodna w okazywaniu emocji Lucyna, kwitowała nowe cacuszko krótkim uśmiechem, zdawkowym całusem w policzek, co zdaniem Kostka było stanowczo nieadekwatnym podziękowaniem do poniesionych przez niego kosztów, a już na pewno z takich zachowań nie można było domyślić się, jaką rangę miał jego kolejny, zawodowy sukces.
Właśnie z tego powodu tym razem zrezygnował z zakupu. Skwitowawszy swoje rozmyślania machnięciem ręki i cichym westchnieniem - trudno! - wszedł do kwiaciarni.
- O, jest pan - młoda dziewczyna powitała go uśmiechem.
- Dziś zrobiłam coś wyjątkowego. Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Próbowałam, czy taki bukiecik konwalii nadawałyby się na ślubną wiązankę. Co pan o tym sądzi? - pytała, demonstrując efekt swojej pracy.
- Wybaczy pani, ale nie znam się na ślubnych wiązankach - mecenas poczuł się urażony.
Pomyślał, że sprzedająca kwiaty smarkula stanowczo za bardzo się z nim spoufala. Widocznie opacznie zrozumiała jego codzienne odwiedziny w małym sklepiku. W stosunkach międzyludzkich zawsze należy trzymać odpowiedni dystans, w przeciwnym razie inni mają cię za nic i bez najmniejszego skrępowania zadają pytania z dziedziny, o której ty nie masz zielonego pojęcia, podczas gdy oni są w niej ekspertami. Co za blamaż. Dać się zapędzić w kozi róg uśmiechniętej, chudej kwiaciarce.
Mecenas Szukalski stracił dobry humor. Bukiet przestał mu się podobać i z niechęcią, żeby nie powiedzieć z odrazą, wepchnął go do zapakowanej aktami teczki. Nie był pewien, jak tę wiązankę przyjmie żona, czy przypadkiem nie nasunie jej na myśl niepotrzebnych podejrzeń, bo chociaż on nie miał o tym bladego pojęcia, kwiaty kojarzyły się z wiankiem i ślubną suknią jak dwa i dwa to cztery. Aby uniknąć niepotrzebnych spięć, podjął szybką decyzję. Zrezygnuje z kosztownego drobiazgu, zrezygnuje z konwalii. Kupi nieduży, pyszny, przekładany śmietankowym kremem torcik i butelkę francuskiego szampana. Przewidywał, że słodka, gastronomiczna rozpusta przy świecach wprowadzi go znów w dobry nastrój i będzie mógł delektować się zwycięstwem, Lucyną oraz spokojem, na który sobie zapracował. Zadowolony z postanowień szedł szybkim krokiem w stronę cukierni i bez obaw sięgnął po komórkę. Chciał uprzedzić żonę o swoich planach. Nie zdążył, telefon sam zadzwonił. Na wyświetlaczu pojawił się obcy numer. Kostek odebrał połączenie.
- Słucham.
- Dzień dobry. Czy mam zaszczyt z mecenasem Szukalskim?
- Tak, słucham.
- Pana żona odeszła.
- Proszę powtórzyć! - stanowczo, podniesionym głosem zażądał Konstanty.
- Pana żona odeszła - jego rozmówca najwyraźniej był pewny siebie i krzyk adwokata nie zrobił na nim wrażenia.
- Głupi żart... Jeżeli jeszcze raz zadzwoni pan do mnie, zgłoszę to na policję. Jak się pan nazywa? - zapytał naiwnie.
- Stan Łaski.
Rozmowa została przerwana. Kostek przystanął. Wpatrując się w telefon, starał się zrozumieć treść dziwacznego dialogu, w którym właśnie wziął udział. Odruchowo wpisał na listę kontaktów numer nieznajomego pod hasłem „Stan Łaski". Będzie miał już namiary na tego żartownisia. Nie wierzył mu, to oczywiste, ale ziarenko zwątpienia zostało zasiane i kiełkowało, powodując wewnętrzne rozterki, dręczący niepokój. Jadąc do domu, bezwiednie naciskał pedał gazu.
Rozdział II
Dom z zewnątrz wyglądał zwyczajnie. Nic nie wskazywało na to, żeby wydarzyło się w nim coś tragicznego w skutkach, potrafiącego przenicować całe dotychczasowe życie adwokata. Tylko ta lekko uchylona furtka... Nie było też psa, który zawsze witał go pierwszy. Wyczuwając z daleka zbliżającego się pana, piszczał i skakał na wejściowe drzwi, drapiąc je pazurami, nierzadko zostawiając trwałe ślady na drewnianej, gładkiej powierzchni. Wybaczano mu, ponieważ nie robił tego złośliwie, lecz z przywiązania i miłości. Psie serce! Wewnątrz domu panowała cisza. Nie było słychać odgłosów psiego powitania ani pośpiesznych kroków Lucyny.
- To nie był żart. - Dopiero teraz nogi się pod nim ugięły. - Pana żona odeszła... Pana żona odeszła... - powtarzał machinalnie, biegając nerwowo po pustym domu. - Pewnie wyszła z psem na spacer... Może do sklepu? Zamiast panikować, zadzwoń do niej, kretynie - głośno zganił sam siebie. - Proste rozwiązania są najlepsze.
Po wybraniu numeru telefonu Lucynki, usłyszał znajomą melodię. Nie było wątpliwości. Telefon dzwonił w kuchni i właśnie tam, na małej półeczce, na której stały dwie porcelanowe filiżanki, go odnalazł. Skoro nie mógł skontaktować się z żoną, postanowił zadzwonić do Kasi, ale i tym razem okazało się, że jej komórka znajduje się w ich domu. Wisiała na krótkiej smyczy na wieszaku w przedpokoju.
- Uspokój się, idioto! - Kostek starał się opanować emocje.
- To tylko zbieg okoliczności. Nic nieznaczący zbieg okoliczności. Usiądź, nie panikuj. Myśl rozsądnie. Co u licha robi u nas komórka Kaśki? I gdzie jest list pożegnalny? Lucyna nie odeszłaby bez słowa, nie zrobiłaby mi takiego świństwa.
O porwaniu nawet nie chciał myśleć. Jako adwokat nie prowadził spraw kryminalnych, no może kiedyś, na początku zawodowej kariery bronił dwóch, czy trzech drobnych złodziejaszków. Od wielu lat jednak zajmował się wyłącznie procesami cywilnymi, po zakończeniu których czasem spotykał się z niezadowoleniem swoich klientów, zwłaszcza wtedy, gdy ich zdaniem wyrok nie był sprawiedliwy. Ale czy po przegranym procesie można być aż tak sfrustrowanym i pielęgnować w sobie poczucie krzywdy do tego stopnia, aby w końcu posunąć się do pozbawienia wolności żony mecenasa?
- Kiepski kryminał - zaśmiał się sztucznie. - Odeszła? Jej kurtka przecież nadal jest w przedpokoju... Klucze od domu?
- Spojrzał na ukryty pod kuchennym blatem mały wieszaczek. - Są. I od samochodu też wiszą.
Domowy telefon odezwał się głośno, natarczywie. Konstanty biegał po kuchni i salonie.
- Jasna cholera! - krzyczał. - Co za głupek wymyślił bezprzewodowe słuchawki?
Komuś najwyraźniej bardzo zależało na rozmowie z mecenasem, ponieważ nie rezygnował, co skutkowało ciągłym, melodyjnym dźwiękiem dzwonka zmuszającym Kostka do intensywniejszych poszukiwań.
- Sekundę - prosił zupełnie tak, jakby telefonująca do niego osoba mogła go usłyszeć. - Już ją mam... Chwileczkę. Już, już...
Słuchawka leżała tam, gdzie zawsze, na parapecie kuchennego okna. Lucyna podczas rozmowy lubiła przez nie wyglądać. Opierała się plecami o sąsiednią ścianę, unosiła stopy i w ten sposób, wyższa, jakby przybyło jej kilka centymetrów, mogła lekko przymrużonymi oczyma patrzeć przed siebie i cichym, łagodnym głosem mówić do słuchawki. Często obserwował jej wysmukłą postać i ładny, jakby emanujący ciepłem i spokojem, profil twarzy.
- Słucham - Kostek starał się uspokoić oddech i broń Boże nie dać po sobie poznać, że jest chociażby troszeczkę zaniepokojony.
- No i co, mecenasie? Odeszła? Oj, niedowiarek z pana, niedowiarek - czartowski głos chichotał w słuchawce.
- Zaraz dzwonię na policję! - straszył rozmówcę Konstanty. Poznał go od razu. Teraz już nie puści mu płazem tych niewybrednych żarcików.
- Nie ma po co - brzmiał głos w słuchawce. - Oni nawet nie kiwną palcem. Pana żona jest dorosła, może robić, co zechce. No i musi upłynąć czas... Co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Szkoda zachodu. Zresztą, ja już u nich byłem.
- O, w to nie wątpię - szydził Kostek, chcąc w ten sposób zasugerować rozmówcy podejrzenia dotyczące jego przestępczej przeszłości.
Do tej pory nie pomyślał o zgłoszeniu zaginięcia żony. Ciągle nie mógł uwierzyć w dobre intencje tajemniczego mężczyzny, bo skoro jest tak doskonale poinformowany, to pewnie maczał palce w zniknięciu Lucyny.
- Panie Szukalski, czy pan mnie dobrze zrozumiał? - dopytywał się dzwoniący.
- Nawet bardzo dobrze. Jeszcze chwilka i...
- Nie, nie, nie! Nic pan nie rozumie. Chcę panu pomóc, a właściwie to chcę, żeby pan mi pomógł. Proponuję spotkanie. Będę czekał na pana w kawiarni Magnolia, powiedzmy... za kwadrans. Jeżeli pan nie przyjdzie, sam ich poszukam.
- Ich? - zdziwił się mecenas.
- Chyba nie myśli pan, że jestem bawiącym się w podchody harcerzykiem? Zniknięcie pana żony interesowałoby mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, gdyby nie Kasia, a właściwie jej brak. Bo tak się śmiesznie składa, że uciekły obie. Pana żona i moja Kasia.
- Będę za kwadrans w Magnolii. Jak pana rozpoznam? - Kostek wyraził zgodę na rozmowę w cztery oczy z nieznajomym mężczyzną.
- Proszę się nie martwić, ja pana znajdę. Do zobaczenia! Zanim Konstanty zdążył odpowiedzieć, w słuchawce dźwięczał już przeciągły, informujący go o zakończeniu rozmowy, sygnał. Odruchowo spojrzał na zegarek. Czasu było mało. Chcąc zdążyć na umówione spotkanie, musiał zacząć działać. Zbiegł do garażu po zostawioną w aucie butelkę szampana oraz pudełko z tortem, które należało jak najszybciej schować w chłodne miejsce. Niestety, wszystko wskazywało na to, że dziś nie będzie świętował swojego sukcesu. Dopiero po powrocie do kuchni, wkładając tort do lodówki, zobaczył leżącą na niej małą, starannie złożoną kartkę z ozdobnej papeterii, na której Lucyna napisała swoim do przesady równym, prawie kaligraficznym pismem:
„Chyba Cię kocham... Nie szukaj mnie, u mnie wszystko w porządku. Odezwę się. Na pewno się odezwę. L."
Pozostawioną mu lakoniczną wiadomość przeczytał trzy razy. Szok, jakiego doznał, sprawił, że w amoku obracał się, wymachując bezładnie rękoma, jakby chciał odgonić natrętną, atakującą go muchę.
- Naprawdę nie zasłużyłem na więcej? Nie zasłużyłem? - kiwał z ubolewaniem głową.
Nie było na kogo ani na co czekać. Wyjął z lodówki, dopiero co do niej włożony, tort. Mocno wstrząsnął butelką z ciepłym szampanem i celując w sufit, wystrzelił na wiwat. Spieniony płyn białą fontanną oblewał żyrandol, spływając z niego jako deszcz złocistych kropelek, które opadały na włosy, twarz i marynarkę Konstantego. Po chwili strumień osłabł, ale resztki szampana wciąż zachęcająco pomrukiwały w butelce. Mecenas bez wahania przycisnął ją do warg, przechylił głowę i strzelający bąbelkami płyn pił łapczywie jak nowonarodzone dziecko, które po trudach porodu, zmęczone długim oczekiwaniem nareszcie czuje bliskość matczynego sutka i zaczyna zachłannie ciągnąć ciepły, lepki, życiodajny napój, bo instynktownie wie, że tak trzeba, że od rozchodzącego się w brzuszku ciepła zależy jego przeżycie. Tak i Konstanty, nieprzepadający za trunkami, połykał to swoiste lekarstwo, podświadomie zdając sobie sprawę z tego, że właśnie ono jest mu w tej chwili niezbędne, potrzebne, aby móc przetrwać. Dlatego pił z zamkniętymi oczami, nie odrywając butelki od ust, do samego końca, do dna, do pustki... Opróżniona flaszka wymknęła mu się z rąk, ale o dziwo, nie potłukła się, tylko z łomotem potoczyła pod bar, obróciła dwa razy i poturlała prosto pod stojak na wina.
- Ciągnie swój do swego! - prawie radośnie zawołał mecenas i jeszcze całkiem raźnym krokiem podążył za pustą butelczyną, aby usiąść obok niej na posadzce.
Ze stojaka w kształcie piramidki wyjął cztery wina, odkorkował je i z namaszczeniem ustawił w rządku na podłodze.
Po krótkim namyśle podniósł się i lekko chwiejnym krokiem przemierzył kuchnię. Postanowił przynieść sobie, odpowiednią do obecnego stanu ducha, zakąskę. Uznał, że w jego sytuacji najodpowiedniejszy będzie puszysty, przełożony kremem torcik. Nie korzystając z kieliszka ani z talerzyka ucztował, po kolei opróżniając butelki.
Słodkie wino zagryzał słodkim tortem.
Wytrawne wino zagryzał słodkim tortem.
Czerwone wino zagryzał słodkim tortem.
Białe wino zagryzał słodkim tortem.
Nadal jednak nie było mu słodko.
Rozdział III
W pokoju panował półmrok. Stojąca w kącie stara lampa z witrażowym abażurem przekształcała zimne promienie elektrycznego światła w kolorowe odblaski, rozsiadające się niczym barwne motyle na ścianach i suficie. Nie pamiętał, żeby ją włączał, ale w jego stanie wszystko było możliwe, dlatego nie zastanawiał się nad tym, skupiając uwagę na własnej osobie. Mieszanina win z tortem spowodowała łatwe do przewidzenia efekty. Głowa mu pękała, w ustach czuł gorzki smak. Nie mogąc zapanować nad bezwładnymi kończynami, zsunął się z kanapy wprost na jasny dywan. Jak mały, wystraszony kotek, zwinął się w kłębek. Szarpiąc miękkie włókna chodnika, przeistaczał się z bezbronnego zwierzaka w rozwścieczonego, pałającego chęcią zemsty basiora. Tarzając się po podłodze, skowyczał jak ranny wilk. Fizyczny ból potęgował się, narastał, przeszywając klatkę piersiową, skręcając trzewia. W ataku furii rozrywał przepoconą, nieświeżą koszulę, jakby zapomniał, że aby ją zdjąć, wystarczy rozpiąć guziki.
- Co się stało? Dlaczego? O co tu, kurwa, chodzi? - wrzeszczał w obłędzie.
- Spokojnie mecenasie! Nie szalej... - niespodziewanie usłyszał męski głos.
Zdezorientowany, ogłupiały z cierpienia Kostek usiadł na dywanie, rozglądając się po pokoju bardziej z zaciekawieniem niż z przerażeniem.
- Dobra, chłopie, czas się pozbierać - zdecydował za niego obcy głos. - Szoruj pan pod prysznic, a ja zrobię nam kawę. Oj, Zawisza to z ciebie nie jest, mecenasie... Zawiodłem się na panu.
Kostek dopiero teraz dostrzegł mężczyznę, siedzącego na bujanym, odrapanym z farby fotelu, spadku po niedawno zmarłej babci. Obecność nieznajomego podziałała na mecenasa jak swoiste antidotum. W ułamku sekundy wytrzeźwiał, podniósł się z podłogi i, utrzymując nienaganną równowagę, starannie wciskał rozchełstaną koszulę w spodnie. Rozczulanie się nad własnym losem, rozpamiętywanie i wszelkie pytania związane ze swoją obecną sytuacją musiał odłożyć na później. Nikt nie chce, aby oglądano jego klęskę. Wstydzimy się swojej słabości. Obcy uśmiechał się, jakby kpił z jego niemocy. Kim był? Skąd się tu wziął? Kostek właśnie otworzył usta, żeby zadać mu te pytania, ale gość najwyraźniej źle zrozumiał jego intencję, bo wrzasnął:
- Nie! Na rany boskie, nie tutaj! Rozumiem, że jest ci niedobrze, ale, człowieku, idź do łazienki! Litości!
Kostek chwiejnym krokiem ruszył we wskazanym przez intruza kierunku. Przez moment zaświtała mu myśl, że może właśnie poznał włamywacza, który korzystając z jego niedyspozycji, wyniesie dorobek całego życia, ale zaraz przyszła refleksja, że właściwie cały ten majdan nie ma już dla niego żadnego znaczenia. Gówno go to wszystko obchodzi.
- Niech sobie bierze, co chce. Mam to w dupie... - mruczał, wchodząc pod prysznic.
Kąpiel w letniej wodzie rzeczywiście przywróciła mu zdolność analizowania istniejących wydarzeń i pozwoliła zebrać myśli. Myjąc zęby, przyjrzał się sobie w wiszącym nad umywalką lustrze. Nie wyglądał szczególnie, fakt, ale czy można dobrze wyglądać, kiedy jest się porzuconym mężem? Trudno, jakoś trzeba żyć dalej...
Z braku czystego ubrania nałożył frotowy szlafrok, czuł się w nim jednak nieswojo. Musiał przejść przez salon, bo garderoba znajdowała się po jego drugiej stronie. Obcemu mężczyźnie najwyraźniej nie przeszkadzał jego skąpy strój. Wciąż uśmiechnięty, z filiżanką świeżo zaparzonej, aromatycznie parującej kawy w dłoniach, siedział wygodnie w skórzanym fotelu. Widząc przemykającego się Kostka, gość wskazał ręką na drugą stojącą na stoliku filiżankę.
- Proszę, mecenasie, kawa dobrze panu zrobi. O, przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Stan Łaski - odstawił filiżankę na stolik i wyciągnął przed siebie dłoń.
- Co to u licha znaczy? - dopytywał się mecenas, zapominając o krępującym go stroju. - Pan ze mnie kpi? Wątpię, żeby dzisiejsze wydarzenia, których doświadczyłem boleśnie, miały cokolwiek wspólnego z łaską. Kim pan jest do cholery i jakim cudem pan się tu dostał? - krzyczał, podając mu jednak rękę.
- Dostałem się normalnie, przez drzwi. Były otwarte, więc nie można nazwać mojego wejścia cudem ani nawet wtargnięciem. Jesteśmy współtowarzyszami niedoli. Jedziemy, niestety, na tym samym wózku. Kaśka jest moją narzeczoną, a nazywam się naprawdę Stan Łaski. Oto mój paszport - mówił, wręczając mecenasowi dokument.
Stanisław Łaski do dwudziestego piątego roku życia nie dostrzegał w swoim istnieniu niczego nadzwyczajnego. Ot, jak wszyscy jego rodacy oczekiwał od losu manny z nieba i biadolił, kiedy na jego starannie uczesaną głowę zamiast upragnionej kaszki spadały krople deszczu lub puszyste płatki śniegu. Sam jednak nie wyznaczał sobie wzniosłych celów, wiodąc tym samym życie jednostajne, z powtarzającymi się epizodami, mało interesujące, żeby nie powiedzieć - beznadziejnie nudne. Dopiero wyjazd za ocean uzmysłowił mu, że w sprzyjających warunkach może liczyć na przychylność sił nadprzyrodzonych. Stało się to za pośrednictwem wuja, jowialnego staruszka, kuzyna dziadka, który urodził się już w Stanach, ale chętnie popisywał się znajomością języka polskiego. To on uzmysłowił młodemu Łaskiemu, że posiada ukryty głęboko, drzemiący, ale w każdej chwili gotowy do wykorzystania wielki potencjał. Daleki krewny ujrzał ten dar w oczach Stanisława i bezceremonialnie stwierdził:
- Stanisław... Stanisław... To źle... Stan! Stan brzmi po naszemu. Mów Stan Laski i zaraz będą cię brali za tutejszego, za Amerykanina.
Stanisław tak bardzo chciał zostać potomkiem Kolumba, że bez wahania pozbył się polskich naleciałości i z niekłamaną przyjemnością przedstawiał się jako Stan Laski do czasu, aż Urząd Imigracyjny nie zaczął mu deptać po piętach, bo jak większość swoich rodaków przebywał w Stanach nielegalnie. Nie posiadał upragnionej „zielonej karty", musiał więc zwiewać do kraju. Tu powrócił do dawnego brzmienia swojego nazwiska, ale postanowił zostawić zamerykanizowane imię, dyskretnie sugerujące cudzoziemskie pochodzenie. W ten właśnie sposób Stanisław Łaski został Stanem Łaski, kimś w rodzaju mędrca, a może nawet proroka. Podróżując, nigdzie nie zagrzewając miejsca, wiódł życie beztroskie, tak jakby cały kraj należał do niego, a on, jak przystało panu na włościach, rozparty wygodnie w coraz to innym fotelu, otoczony grupką słuchaczy, opowiadał historie z życia wzięte. Domorosły kaznodzieja. Potrafił skupić na sobie uwagę rozdygotanego tłumu, każąc mu wyciszyć indywidualne emocje, aby skoncentrować je na osiągnięciu jedności duchowej owej małej społeczności. Najwyraźniej posiadał wszystkie cechy dobrego przywódcy, nic więc dziwnego, że ludzie lgnęli do niego, czasem oddając mu cześć, na jaką nie zasłużył, bo czynów bohaterskich na swoim koncie nie posiadał. Wykorzystywał jedynie naiwność nowych znajomych. Żyjąc ich kosztem, wyśmiewał w duchu małomiasteczkowy styl bycia. Przez jakiś czas poważnie myślał o założeniu sekty. Byłby wspaniałym guru, gdyby nie resztki przyzwoitości, które ciągle błąkały się w jego duszy i często hamowały za daleko idące plany. Zerować na ludzkiej dobroci, wziąć, co podarowane - można. Krzywdzić - nigdy! Nazwisko zobowiązuje go do uczciwości. W końcu nazywa się Łaski. Stan Łaski. Rozgrzeszenie, jakie sam sobie dawał, nie było może do końca uczciwe, ale sądził, że skoro nie wymyślił własnej religii, samozwańczo nie obwołał się bogiem ani nawet królem to ma prawo chodzić z podniesionym czołem. Co więc skłoniło go do pozostania w tym miasteczku? Irracjonalne przeczucie. Wewnętrzny głos, zmuszający do cierpliwości, czekania. Jakby samo oczekiwanie miało mu przynieść korzyści. Nie sprzeciwiał się, nie działał wbrew podpowiedziom losu. Spokojnie przyglądał się żyjącym w mieście ludziom, wierząc, że niedługo pozna prawdziwą przyczynę, dla której odłożył inne plany. Kaśki, dziewczyny, która niespodziewanie stanęła na jego drodze, nie traktował poważnie i chociaż oświadczył się jej zgodnie z ustaloną tradycją, z kwiatami, z pierścionkiem, w romantycznej scenerii, wiedział, że do małżeństwa nie dojdzie. Prawdopodobnie narzeczona rozmyśli się w ostatniej chwili, zerwie zaręczyny. Mieszkając z nim, jeszcze przed ślubem zdąży nacieszyć się dużo od siebie starszym partnerem, poznać jego nawyki i wady. Takie rozwiązanie było dla niego wygodne. Chociaż z drugiej strony, lata lecą... Może warto spróbować? Mieć kogoś, kto będzie dbał o jego żołądek i garderobę? We dwoje zawsze łatwiej. Stan sam nie wiedział, czy potrafi kochać, a ta drobna, młodziutka kobietka, pełna zapału i nieujarzmionego wigoru wymagała od niego całkowitego oddania, co z kolei raniło jego dumę i ograniczało poczucie wolności. W tej chwili jednak odczuwał nieznaną mu dotąd więź i irracjonalny strach przed niepewną przyszłością. Od kilku już dni niepokoił się dziwnym zachowaniem dziewczyny. Chodziła ciągle zamyślona, podskakiwała, kiedy usłyszała dźwięk telefonu. Szepcząc do siebie, dodawała w pamięci jakieś liczby, mnożyła je i dzieliła. Najwyraźniej miała zmartwienie. Stan zapytał wprost, o co chodzi, ale ona wykręciła się banalnie, nie zadając sobie trudu, aby wymyślić dla niego bardziej wiarygodną historyjkę.
- Nic ci nie powiem. - Sztucznie uśmiechała się. - To tajemnica. Wielka tajemnica! Nie moja... Dobrze, że cię poznałam. Nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś.
- Chętnie jeszcze pomogę - próbował jednak wyciągnąć z niej tę cudzą tajemnicę.
- Jesteś kochany, ale z tym problemem musimy sobie same poradzić.
Stan Łaski posądzał Kaśkę o knucie jakiejś intrygi. Domyślał się, że działa w zmowie z Lucyną. Już sama praca u pani mecenasowej, która płaciła dziewczynie wyłącznie za dotrzymywanie sobie towarzystwa, wydawała mu się podejrzana. Nie widziałby może w tym nic złego, gdyby nie zauważył wpływu starszej przyjaciółki na łatwowierną, naiwną Kasię. Spędzając tak wiele czasu na rozmowach z bardziej wykształconą, doświadczoną, najprawdopodobniej znudzoną i zmanierowaną dobrobytem kobietą, nasiąkała cynizmem jak gąbka. Dziewczyna zmieniła swoje poglądy, niestety, zwłaszcza te dotyczące stosunków damsko - męskich. Odczuł to na własnej skórze, dlatego od jakiegoś czasu na wszelki wypadek przygotowany był do wyjazdu.
W każdej chwili mógł opuścić ich wspólne gniazdko. Tak przynajmniej myślał. Jeden dziwny telefon uświadomił mu, że jest wprost przeciwnie. Katarzyna mówiła zdyszanym, wystraszonym, ledwie słyszalnym, głosem. Bełkotała jak pijana.
- Słuchaj, muszę zniknąć... Nic takiego, ot, mała konspiracja, zresztą i tak nie zrozumiesz - szeptała. - Możesz zostać w naszym mieszkaniu, ale pamiętaj, by zapłacić czynsz - napominała go. - Nie szukaj mnie, nic złego mi się nie stanie. Do ojca sama napiszę, więc jakby ciebie pytał, rozkładaj bezradnie ręce. W ten nasz ślub to chyba nie wierzyłeś? Dasz sobie radę, tylko musisz wymazać mnie z pamięci. Lecę do raju! A zresztą, może jeszcze za tobą zatęsknię, może jeszcze odezwę się do ciebie... Słodziutki jesteś! Buziaczki! Cześć.
Stan szybko zorientował się, jakie zmiany mogą zajść w jego życiu. Po raz pierwszy doświadczył pustki, która ogarnęła go z każdej strony, z każdego kąta. Dziewczyny nie widział kilka godzin, a już dławiąca tęsknota rozsiadła się w jego piersi. Zdziwiony taką niespodziewaną reakcją własnego organizmu, uśmiechnął się ironicznie na samą myśl o miłości. Nie miał żalu do Katarzyny, że wystawiła go do wiatru. Przeciwnie, wrócił myślami do owego stanu wyczekiwania, który trzymał go w tym mieście, przyznał sam przed sobą, że jego wielka nagroda wymknęła mu się z rąk i postanowił nie poddać się losowi. Widocznie przyszła pora na działanie. Jeżeli otrzymał pierwszy znak, muszą być następne. Wszystko zależy od jego spostrzegawczości i inteligencji. Drugi znak rozpoznał bezbłędnie. Na nocnym stoliczku znalazł, wciśnięte między stare gazety, zdjęcie domu państwa Szukalskich. Teraz już wiedział, dokąd powinien się udać i z kim rozpocząć poszukiwania.
Rozdział IV
Konstanty z bólem i niemałym zdziwieniem stwierdził, że świat nie zauważył jego osobistej tragedii. W telewizyjnych wiadomościach nie ukazała się migawka sprzed jego domu. W gazetach brak było jakiejkolwiek wzmianki o ucieczce Lucynki. Słońce, jak co dzień rano, pojawiło się na niebie. Ziemia nadal się obracała... Umówione spotkania były aktualne, dlatego nie spoglądając w lustro, szykował się, jak zwykle o tej porze, do pracy. Wyraźnie poczuł unoszący się w powietrzu orzeźwiający aromat świeżo parzonej kawy, słyszał dochodzące z kuchni ciche stuknięcia talerzyków. Pewnie mógłby mylnie przypuszczać, że Lucyna wróciła i właśnie szykuje mu śniadanie, gdyby nie drobny incydent... Idąc do łazienki, spotkał w salonie typka podającego się za Stana Łaskiego, który dziwnym trafem wciąż przebywał w jego domu, w dodatku zachowując się tak, jakby z tym domem był zrośnięty. Zuchwałość gościa wywołała w adwokacie ambiwalentne uczucia. Chętnie wywaliłby go na zbity pysk, ale z drugiej strony cieszył się z przygotowywanej przez niego kawy i z tego, że przy śniadaniu będzie miał z kim porozmawiać. Nie pamiętał, czy proponował Łaskiemu gościnę i z jakiej racji tamten stara się wypełniać obowiązki jego żony, ale w tej chwili było mu to całkowicie obojętne. W duchu obiecał sobie, że w drodze do pracy pomyśli, w jaki sposób pozbyć się natręta. Nadal nic o nim nie wiedział, a przede wszystkim nie znał jego zamiarów. Ciekawe, na jakie nieprzyjemności będzie jeszcze narażony i z jakimi konsekwencjami odejścia Lucyny przyjdzie mu się zmierzyć?
W kuchni na patelni parowała jajecznica. Uśmiechnięty, starannie ogolony, pachnący Stan Łaski przywitał Kostka przyjacielskim klepnięciem po ramieniu.
- Zrozpaczony, ale zdyscyplinowany. Mecenas zawsze gotowy do poświęceń. Na posterunku - stwierdził.
- Bardzo proszę... Nie mam nastroju... - starał się uzmysłowić Stanowi, że znajdują się na jego, Kostka, terytorium i chociażby z tej przyczyny należy się mu odrobina szacunku.
- Ja nic złego... - zapewnił go Stan, podnosząc dłonie w geście poddania. - To tylko tak, po przyjacielsku. Mecenasie, po co te dąsy?
Szukalskiego rozwścieczyła poufałość gościa. Zazwyczaj nie sprawiał ludziom przykrości, jednak w tym przypadku zachował się odwrotnie, pytając bez ogródek:
- Długo będę miał zaszczyt gościć pana pod moim dachem?
- Tego nie wiem - Stan odpowiadał mu bez cienia urazy, czy skrępowania. - Poczekam na pana z obiadem, potem porozmawiamy i wspólnie ustalimy strategię. Jeżeli się nie dogadamy, będę zmuszony sam ruszyć na poszukiwanie naszych zaginionych skarbów, ale mam uzasadnioną nadzieję na pana, mecenasie, towarzystwo. Co na obiadek?
- Jest pan bezczelny - żachnął się Kostek.
- Nie potwierdzam i nie zaprzeczam - śmiał się Stan. - Bywam jednak przydatny. Dusza człowiek, tak o mnie mówią. Trochę dystansu, mecenasku. Mamy wspólny cel. Znajdziemy nasze panie i wtedy się pożegnamy. Po co się zaraz tak irytować? Szkoda nerwów na drobiazgi. Przed nami sporo pracy i może długa, wspólna podróż. Niestety, na razie jesteśmy na siebie skazani.
- Pan naprawdę chce tu zostać? Tu, w moim domu? Sam? Jak pan sobie to wyobraża?
- A dlaczego, nie?
- To mój dom! - Konstanty wyraźnie zaakcentował słowo „mój".
- Czy jeżeli zostanę, ugotuję nam obiad, poleżę na kanapie i, czekając na pana, z nudów obejrzę telewizyjny program, to prawo własności do tego domu przejdzie na mnie?
- Panie Łaski - mówił rozdrażniony Kostek, przełykając ostatni kęs jajecznicy. - Jeżeli pan tu zostanie, wezwę policję! Czy to jest dla pana jasne? Dziękuję za śniadanie, jajecznica była pyszna, ale wybaczy pan, ze zrozumiałych względów nie zastąpi mi pan żony. Możemy się umówić na telefon, gdyby któryś z nas miał nowe wiadomości o dziewczynach... To wszystko, na co mogę się zgodzić!
Stan Łaski, jakby nie słysząc słów gospodarza, uśmiechał się sztucznie. Ustawił brudne naczynia w zmywarce, umył ręce i wytarł je dokładnie w papierowy ręcznik. Nie komentując gościnności mecenasa, położył klucze Kaśki na stole i z ironicznym, jakby zastygłym na twarzy uśmieszkiem, wyszedł z kuchni, zostawiając Kostka z rozłożonymi bezradnie ramionami.
- No tak - skwitował mecenas - wyjście bardzo teatralne, ale nie o to, do cholery, chodziło! Idź, idź... Krzyż ci na drogę...
Opuszczając dom Szukalski starannie sprawdził, czy wszystkie okna są dobrze pozamykane. Trzy razy pociągnął za klamkę u wejściowych drzwi. Trzy razy naciskał guzik pilota, sprawdzając, czy dobrze zamknął bramę do garażu. Zachowywał się tak, jakby chciał za wszelką cenę ocalić resztki szczęścia. Dom bez Lucyny stał się obcy, nieprzyjazny. Czy on ponosił za to winę? Gdzie popełnił błąd? Kiedy zlekceważył potrzeby żony? Zdradzony, porzucony... Czy jest współwinny rozpadowi małżeństwa? Ale najważniejsze pytanie, jakie zadawał sobie tego poranka, dotyczyło Stana Łaskiego. Bez jego bezczelności, sprytu i desperacji nie zdoła odnaleźć dziewczyn. Konieczność obcowania z tym facetem źle wpływała na układ nerwowy Konstantego. Nie potrafił ocenić sprzymierzeńca, dlatego stojąc na światłach, rozmyślał nad taktyką, jaką powinien zastosować w ich wzajemnych kontaktach. Obiecał sobie, że będzie stanowczy, nie da się zdominować. To on poprowadzi poszukiwania, a Łaski będzie jego prawą ręką, pomocnikiem. Wczorajszy dzień to incydent godny potępienia, odosobniony wypadek braku należytej kontroli nad własnym ciałem. Teraz będzie działał z rozwagą, ale zdecydowanie. Zadzwoni do Stana i przedstawi mu swoje warunki.
Przed kolejnymi światłami stała czerwona astra. Kostek zahamował gwałtownie. Najwyraźniej nadal czuł skutki wypitego wieczorem alkoholu, dlatego postanowił odłożyć rozważania na późniejszą godzinę. Czekając na zmianę świateł, rozglądał się. Od dziesięciu lat codziennie przemierzał tę trasę. Nie zauważył niczego, co by na dłużej przykuło jego uwagę, chociaż nie... Było coś intrygującego w wielkiej, żółtej płachcie wywieszonej na budce totalizatora. Czerwony napis przyciągał wzrok i na ułamek sekundy ukazywał świat w lepszym świetle, tak, jakby spełnienie marzeń było na wyciągnięcie ręki. Wystarczy skreślić sześć liczb i czekać, a los pokaże nam swoje piękniejsze oblicze.
- „Tu padła główna wygrana!" - głośno przeczytał napis z transparentu. - Ktoś miał szczęście! Jedni wygrywają miliony, drugim kumulują się problemy. W obu przypadkach następuje wielka kumulacja, po której trzeba budować wokół siebie inny świat, a więc jest i oczyszczenie, i odnowa.
Rozdział V
Konstanty postanowił trzymać Stana Łaskiego na dystans, a przede wszystkim jak najdalej od swojego domu. Zdecydował również, że zadzwoni do niego, przeprosi i zaprosi na obiad do restauracji. Nie mógł się jednak zdecydować, który lokal wybrać. Nie zadzwonił, bo chociaż ostatni klient kazał na siebie czekać, to w końcu przyczłapał i Kostek musiał zająć się sprawą starszego, grubego faceta, który ciężko zipiąc, rozsiadał się właśnie w ustawionym po drugiej stronie biurka fotelu. Mecenas z poważną miną rozpoczął studiowanie akt. Jeszcze wczoraj podobna rozmowa szybko uleciałaby z jego głowy. W pamięci zachowałby wyłącznie szczegóły przydatne w trakcie rozprawy, a dziś przyglądał się ciekawie siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie, solidaryzując się z nim, czując jego ból nie empatycznie, lecz empirycznie.
- Żona od pana odeszła... - powtórzył za klientem, nadając żałobne brzmienie wypowiedzianym słowom.
- E tam, odeszła... Uciekła - odpowiedział gruby jegomość. - Suka - dodał ledwie słyszalnym szeptem.
- Co znaczy „uciekła"? - dopytywał się mecenas.
- Jak to, co znaczy? Normalnie, panie... Rano kanapki mi zrobiła, spytała, co chcę na obiad, buzi na do widzenia dała i tyle. Po pracy, kiedy wróciłem do domu, jej już tam nie było. Zwiała.
- A dokąd?
- A gdzie one, panie, uciekają? - retorycznie zapytał grubas. - Są tylko dwa miejsca, panie. Do kochanka albo do mamusi. Moja, niestety, nie ma już mamusi, świeć, Panie, nad jej duszą. Ma jednak kochasia. Gołodupca jednego, czyhającego tylko na te kilka złoty, co je człowiek zarobi.
- Pan go zna? - zdziwił się Kostek.
- Owszem, znam. - Mężczyzna zipnął i wierzchem dłoni otarł spocone czoło. - Pracował u mnie, ale pomyślał sobie cwaniaczek, że po cholerę będzie tak tyrał, rączki sobie brudził, skoro można zarobić inaczej, wygodniej, czyściej. Łajza, że szkoda gadać, a ta głupia poleciała, bo młodszy i wie pan, może sprawniejszy. Panie, gdzie mi w głowie te rzeczy. Dawno wywietrzały mi amory. Baba jednak wypoczęta, roboty za mało miała. Dała się omamić i poszła. No sam pan powiedz, suka, czy nie suka?
Konstanty przytakująco kiwał głową i wbrew woli, wbrew zasadom przyznał rację zdradzonemu mężowi:
- Suka.
- No właśnie - ciągnął klient. - A teraz o rozwód i podział majątku mnie skarży. Panie, dzieci dorosłe, wstyd przed wnukami. Auto pierw mi zabrała, że niby za daleko ma do sklepu. Chodzić nie może... I wozi się z tym zasrańcem. Straszą mnie następnymi pozwami. Podobno źle go traktowałem... U nas, na wsi, tam, gdzie się wychowałem, taki łobuz łopatą przez łeb by dostał. O, tak by był potraktowany!
- Tak... - przytaknął mecenas, bo ten ludowy sposób załatwiania porachunków uznał w tej chwili za bardzo praktyczny.
- To mówi pan, że do mamusi albo do kochanka. A jak nie tam, to gdzie?
- A to ja już nie wiem... - Grubas bezradnie rozłożył ręce.
- Widocznie jakaś klepka się poluzuje, szajba odbije. Słyszałem o takich przypadkach. Kumpel ma kobietę, co mu ciągle ucieka. „Ciągnie mnie nad morze" mu mówi i kasę z jego konta wypłaca. Kumpel do bankomatu, a tam ups! Nie ma. To od razu wie, że ta jego już zwiała.
- I co, szuka jej? - Konstanty aż podniósł się z fotela.
- A gdzie tam. Oni taki drobny interesik prowadzą, takie tam kaparzenie, a więc długo się w tym morzu nie pokąpie. Wyda pieniądze i wraca. Ogon pod siebie podwinie, skomle, po rękach go całuje, poprawę obiecuje i tak do następnego razu.
- No tak... Wracając do pańskiej sprawy. Nie mam dla pana dobrych wiadomości. Majątek małżonków jest wspólny...
Grubas nie dał mu skończyć. Machnął owłosioną ręką.
- Dam jej - stwierdził dobrotliwie. - Co mam nie dać? Troje dzieci mi urodziła, wychowała. To dobra kobieta, tylko teraz dostała małpiego rozumu. Mi nie o to chodzi. Bo tak sobie, mecenasie, pomyślałem... - zawiesił na chwilę głos.
- Jakby przy okazji tego rozwodu zmusić ją do powrotu? Sam nie wiem... Może jest na to jakiś przepis? Może pan zna jakieś argumenty?
Mecenas Szukalski prawie ze wzruszeniem przyglądał się siedzącemu naprzeciwko grubemu mężczyźnie. Żałował, że nie potrafi mu pomóc, ale chyba bardziej żałował siebie, bo słuchając o nieszczęściach klienta, w jego oczach widział swoją rozpacz, własną bezradność.
Rozdział VI
Stan Łaski najwyraźniej spodziewał się telefonu od mecenasa. Bez cienia urazy, spokojnie i rzeczowo odpowiadał na jego pytania. Nie narzucał się z pomocą, o nic nie prosił, nie wypytywał. Mówił zwięźle, urywanymi zdaniami. Konstanty wyczuł jednak w jego głosie wyraźne napięcie, dystans, żeby nie powiedzieć - wrogość. Stan przeistoczył się z rubasznego wesołka w człowieka konkretnego, rozważnego, gotowego do działania.
- Nie kontaktowały się ze mną... Sprawdziłem rzeczy Kasi, ale nie znalazłem żadnych tropów, żadnych wskazówek... Wygląda to na spontaniczny wyskok... Zabrała ze sobą tylko torebkę... Jeżeli nie uciekły, to sprawa jest naprawdę poważna... Oczywiście, że się z panem spotkam. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Umówiłem się z ojcem Kasi, może on zauważył coś dziwnego w jej zachowaniu. Przenoszę się do hotelu Piast, tam będę na pana czekał. Za dwie godziny...
Jadąc do domu, Kostek rozmyślał nad sytuacją, w której znalazł się bez własnej winy, a zmuszającą go do postępowania wbrew wyznawanym zasadom, przekonaniom i z całą pewnością niezgodnie z prawami logiki. Przenosiny Stana do hotelu uważał za bezsensowne. Nic nie wiedział o Łaskim, instynktownie jednak wyczuwał w nim wiernego sprzymierzeńca o twarzy poczciwego chłopaczka, ale stanowczego w działaniu, zaradnego, potrafiącego opanować emocje i dążącego bez skrupułów do wyznaczonego celu. Właśnie taki kompan był mu teraz potrzebny. Postanowił przygarnąć Stana Łaskiego pod swój dach, w ciemno zgadzając się na konsekwencje swojego czynu. W sumie ryzyko nie było wielkie, bo gdyby tamten miał złe zamiary, wykorzystałby chwilową niedyspozycję mecenasa. Bez najmniejszego trudu mógł go okaleczyć, zamordować, okraść. Lepsza okazja już się chyba nie nadarzy! On jednak zachował się jak wyrozumiała żona lub wierna gosposia.
- Jego poczciwa, sympatyczna morda nadaje się wprost na bilbordy. Komuś w końcu muszę uwierzyć. Dobre sobie! - zaśmiał się gorzko, ciągle pełen podejrzeń. - Jak się okazało, nie mogę ufać własnej żonie. Obcego człowieka wpuszczam do domu i pozwalam, aby mną manipulował? Trudno, jestem na niego skazany i obojętnie, jak to wszystko się skończy, teraz muszę zgodzić się na takiego alianta. Skoro mamy ze sobą współdziałać, musimy być w ciągłym kontakcie.. Jeśli wspólnik nie ma się gdzie podziać, jest naturalne, zrozumiałe, że trzeba mu pomóc. Ulokuję go w pokoju gościnnym i w ten sposób zbliżymy się do siebie. Tak... A co będzie, jeśli dziewczęta szybko się odnajdą? - uśmiechnął się chytrze. - Błyskawicznie pozbędziemy się natręta. Wróci do Kaśki i ich wynajętego mieszkanka.
Znów stał na skrzyżowaniu. Znów czekał na zmianę świateł, obserwując przechodzących przez jezdnię ludzi. Szli pośpiesznym krokiem, jakby sterowani niewidzialną ręką, dźwigając wypełnione po brzegi białe reklamówki, widok których uświadomił Konstantemu konieczność zakupienia kilku artykułów spożywczych. Skoro bowiem Stan zrobił śniadanie, on odwdzięczy się mu kolacją. Rozglądając się za ukrytą kamerką lub przyczajonym policjantem, łamiąc przepisy, zjechał z prawego pasa na lewą stronę i skierował auto na parking przed marketem. Wysiadając, odruchowo spojrzał w stronę niskiej budki totalizatora. Udekorowano ją żółtymi balonami, na których czerwoną farbą wypisano liczby. Kilkanaście osób tłoczyło się przy wejściu do szczęśliwej kolektury.
- Powtarzalność cudu nie jest przewidziana - usłyszał za swoimi plecami.
Obrócił się, bo taki zbieg okoliczności mógł rzeczywiście graniczyć z cudem. Widząc przed sobą Stana, uśmiechnął się mimochodem.
- Właśnie o panu myślałem! - mówił, podając mu rękę na powitanie.
- Czyżbyśmy przyciągali się telepatycznie? Ja również o panu myślałem...
- Panie... - Konstanty zawiesił głos, zastanawiając się, jak właściwie powinien się do niego zwracać.
- Może być Stasiu, Stachu, Staszku, bądź Stanie, chociaż brzmi trochę nienaturalnie. - Łaski pośpieszył z pomocą, starając się rozwiać jego wątpliwości.
- Panie Staszku - Kostek zaczął jeszcze raz. - Wstyd mi za dzisiejszy poranek. Nie będę owijał w bawełnę... Niech pan do mnie wróci - zaproponował.
- Jak mam to rozumieć?
- Nie chce pan mieszkać w mieszkaniu Kasi, rozumiem pana doskonale, ale po co zaraz do hotelu? U mnie jest dużo miejsca, jakoś damy sobie radę, a przecież...
- Uzupełniamy się - podpowiedział mu Stan Łaski. - Mecenasie, nie boi się pan, że mogę rzeczywiście okazać się draniem, okraść pana, zamordować, spalić dom?
- Wie pan, cały dzisiejszy dzień to dla mnie jeden wielki koszmar. Nie mogę pojąć, zrozumieć... Jest mi już wszystko jedno. Zapraszam do mnie. Do pana należy decyzja, czy to panu odpowiada.
- Dziękuję. Odpowiada i będzie mi bardzo miło móc spędzić z panem, mecenasie, parę dni. Myślę, że sprawa rozwiąże się i wspólnie odnajdziemy nasze dziewczyny - mówił bardzo poważnie, prawie z przejęciem.
Kostkowi przebiegło przez myśl, że albo Łaski jest wspaniałym aktorem, albo rzeczywiście to człowiek o wielu twarzach, potrafiący błyskawicznie reagować. Ten, w sumie przecież obcy mężczyzna, zaczął mu imponować.
- W takim razie będę na pana czekał z kolacją. Kucharzem jestem kiepskim, ale jeśli trzeba, jajecznicę usmażę i surówkę dobrą przygotuję.
- Wino czy Johnnie Walker? - zapytał Stan bez ceregieli.
- Nie chcę pana narażać na koszty... - krygował się mecenas.
- Pierwsze przykazanie w moim dekalogu brzmi: „Na alkoholu nigdy nie oszczędzaj!" - Śmiał się.
- Za winem nie przepadam, ale drinka do kolacji chętnie się napiję, oczywiście nie tyle co wczoraj - dodał Konstanty na wszelki wypadek.
Stan Łaski, najwyraźniej ucieszony z niespodziewanego zaproszenia, obiecując, że za dwie godziny stawi się w domu mecenasa z całym swoim dobytkiem, ściskał jego dłoń na pożegnanie. Spieszył się na spotkanie z ojcem Kasi. Chciał delikatnie wysondować, czy córka powierzyła mu swoją tajemnicę, a przy okazji oddać klucze do jej mieszkania.
Konstanty dopiero w sklepie zorientował się, jak bardzo był uzależniony od żony. Snując się pomiędzy regałami, nie potrafił wybrać odpowiednich produktów. Przekładał, zastanawiał się, wyjmował z koszyka mrożonki, makarony. Przyglądał się opakowaniom, czytał dokładnie instrukcje przygotowania do spożycia. Młoda, ubrana w biało - czerwony uniform, sztucznie uśmiechnięta dziewczyna zaproponowała mu pomoc w doborze produktów.
- Przepraszam, że pytam, ale czy to pan będzie przyrządzał kolację? Chce pan zrobić niespodziankę małżonce? - dopytywała. - Mamy bardzo ciekawe, gotowe dania. Zaprowadzę pana, oczywiście jeżeli jest pan nimi zainteresowany.
Był.
Rozdział VII
Łaski mieszkał u Konstantego już trzeci tydzień. Złożyli w komisariacie oficjalne zgłoszenie o zaginięciu swoich pań. Policja zajęła się poszukiwaniami, a oni zachowywali się tak, jakby na jakiś czas zapomnieli o dziewczynach. Prawdę mówiąc, chociaż nie chcieli się do tego przyznać, cieszyli się swobodą. Stan okazał się znakomitym majordomusem, sekretarzem, pomocą domową. Prał, gotował, sprzątał, odbierał telefony i układał plan dnia Kostkowi, który po powrocie z pracy jadł, wylegiwał się w hamaku na werandzie lub całe popołudnie oglądał w telewizji kanały sportowe, a przed snem raczył się przygotowanymi przez Łaskiego drinkami. Ponieważ nie miał wprawy w piciu alkoholu, często następnego dnia wiózł go do pracy nowy, zawsze sprawny przyjaciel. Kostek zastanawiał się, i to całkiem poważnie, czy Stan nie jest przybyszem z kosmosu albo z innych czasów, bo w dzisiejszych trudno spotkać człowieka o tylu talentach, a przy tym miłego, uczynnego i potrafiącego znaleźć wyjście z każdej sytuacji. Ze zdziwieniem musiał przyznać, że męskie towarzystwo, bardzo mu odpowiadało, zwłaszcza brak pytań w stylu Jak minął dzień, kochanie?" oraz jakichkolwiek pretensji czy wyrzutów. Jedynym mankamentem tego dziwnego związku był celibat. No, cóż...
Policja nie miała dla nich dobrych wieści. Dziewczyny przepadły jak kamień w wodę i chociaż do pracy organów śledczych panowie nie mieli zastrzeżeń, wszystko wskazywało na to, że będą musieli sami rozpocząć poszukiwania. Kostek odwiedzał kancelarie kolegów adwokatów, przekazując im akta prowadzanych przez siebie spraw, bo tylko w ten sposób, zapewniając ciągłość opieki prawnej swoim klientom, mógł opuścić miasto i udać się na kilkutygodniowy urlop. Siedząc w sekretariacie mecenasa Winiarskiego, pił trzecią tego dnia kawę i rozmawiał z sekretarką, kobietą po czterdziestce o bardzo oschłym wyrazie twarzy, ale o gołębim sercu, jak określał ją jej pryncypał, który w swoim gabinecie przeprowadzał właśnie rozmowę z drobnym rzezimieszkiem, znanym w kręgach sądowych z tego, że zawsze, niezależnie od wyroku, sumiennie rozlicza się ze swoimi obrońcami.
- Co tym razem zmalował? - pytał Kostek bardziej z kurtuazji niż z ciekawości.
- Ukradł samochód. Mecenas dąży do ugody, ale pan Misiek jest podobno honorowy - sekretarka relacjonowała sprawę.
- Honorowy złodziej - podsumował Szukalski i dodał: - Proszę się mną nie przejmować, usiądę w kąciku, poprzeglądam gazety. Dawno nie miałem czasu na porządną prasówkę.
- Nie mamy nic ciekawego, panie mecenasie - tłumaczyła się sekretarka. - Tyle teraz pracy, że chyba od miesiąca nie sprzątałam na stoliczku w poczekalni.
- Nic nie szkodzi. Nie szukam newsów, poczytam dla zabicia czasu. Pozwoli pani, że się oddalę - mówił, wstając z fotela.
Poczekalnia w kancelarii mecenasa Winiarskiego była malutka. Pośrodku niej cztery wytarte, skórzane fotele otaczały nieduży, okrągły stolik, na którym leżała sterta gazet i kolorowych czasopism. Mecenas Szukalski postawił filiżankę z kawą na jednym z foteli, a sam, leniwie wyciągając rękę po najbliższe pismo, rozsiadł się w drugim. Z zadowoleniem skonstatował, że udało mu się wybrać miejscowy tygodnik. Nie znosił prasy kobiecej. Wolał zapoznać się z nie najświeższymi wydarzeniami, może niedotyczącymi go osobiście, ale dziejącymi się w jego otoczeniu, niż bezmyślnie oglądać nowe zdjęcia grających w serialach aktorek. Już na pierwszej stronie ujrzał, wypisany wielkimi literami, tytuł: „Milionerzy są wśród nas". Do poczekalni weszła sekretarka. Przyniosła talerzyk z kruchymi ciasteczkami i czekoladowymi cukierkami.
- Niestety, to jeszcze chwilkę potrwa. Proszę się poczęstować, sama piekłam - zachęcała, a zerknąwszy na trzymaną przez Kostka gazetę, dodała: - Ludzie to mają szczęście. Tyle milionów... Ciekawe, kto je wygrał? Nie wie pan?
- Nie, nie wiem i, prawdę mówiąc, nie interesuje mnie to - odpowiedział mecenas i już miał odwrócić gazetę na następną stronę, kiedy jego wzrok przyciągnęły widniejące pod tytułem szczęśliwe cyfry.
- Pięć... Osiem... Dwanaście... Dwadzieścia dziewięć... Trzydzieści jeden... Czterdzieści cztery...
- Szczęśliwe liczby. Umiem je na pamięć - chwaliła się sekretarka.
Konstanty Szukalski z niedowierzaniem wpatrywał się w artykuł, szukając w nim wysokości wygranej.
- Osiemnaście milionów trzysta dwadzieścia trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt siedem złotych i dwadzieścia groszy... - wymamrotał mecenas.
- Tak - potwierdziła sekretarka. - Elegancka kobieta odebrała wygraną, ale nie napisali o niej nic więcej. Gdybym ja wygrała, zamieszkałabym jak najdalej stąd, tam, gdzie nikt by mnie nie znał. Ludzie potrafią być okrutni, zwłaszcza dla tych, którym się życiu powiodło.
Mecenas już jej nie słuchał. Zwinął gazetę w rulon. Wstał z trudem, mocno opierając się o fotel. Poruszając się jak ślepiec, z rękoma wyciągniętymi przed siebie, wyszedł z kancelarii mamrocząc pod nosem:
- Pięć, osiem, dwanaście, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści jeden, czterdzieści cztery...
- Panie mecenasie, pana teczka - wolała za nim sekretarka. Konstanty machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnej muchy. Zbiegając ze schodów, przeskakiwał po dwa stopnie.
- Osiemnaście milionów trzysta dwadzieścia trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt siedem złotych i dwadzieścia groszy.. Osiemnaście milionów trzysta dwadzieścia trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt siedem złotych i dwadzieścia groszy... Kurwa mać!
Rozdział VIII
Dzikim, nieobecnym wzrokiem obserwował bawiące się w piaskownicy dzieci. Siedział na ławce w parku, wyglądał bardzo podejrzanie, żeby nie powiedzieć - groźnie. Opiekunki pokazywały go sobie wzrokiem, a matki, bardziej zapobiegliwe, mocno chwytały za nadgarstki swoje pociechy, siłą wyciągając je z piaskowego raju. Dzieci wyrywały się, głośno protestując, ale pogrążony we własnych myślach Konstanty nie zwracał na nie najmniejszej uwagi. Nadal był w szoku, z którego wyrwało go dopiero mocne uderzenie w ramię.
- Halo! Czy pan mnie słyszy? - krzyczał mu do ucha ubrany na czarno strażnik miejski, najprawdopodobniej poproszony o interwencję przez podejrzliwe opiekunki.
- Co? Co? - zdezorientowany Kostek rozglądał się nieprzytomnie, jakby zbudzony z głębokiego snu.
- Co pan tu robi? Dlaczego pan tu siedzi? - głos strażnika był nachalny, nieprzyjemny.
- Nic, nic... Już idę... - Konstanty rozglądał się za swoją teczką.
- Zgubił pan coś? - prawie przymilnie dopytywał się miejski stróż.
- E... - Konstanty machnął ręką. - Nieważne! Wszystko jest nieważne...
- Pan jest pijany - strażnik znów zwrócił się do niego bardzo służbowym tonem.
- Pijany, to ja dopiero będę - mówił poważnie mecenas.
- Bardzo pijany! Przepraszam pana, śpieszę się. Czy chce pan mnie jeszcze o coś zapytać?
Strażnik miejski, zaskoczony tak gwałtowną przemianą, wyciągnął notesik i grzecznie poprosił o podanie danych personalnych. Kostek bez zająknięcia wyrecytował swoje imię, nazwisko, adres, zawód, a nawet numery telefonów i adres kancelarii, po czym zasalutował, dotykając dłonią skroni, i oddalił się szybkim krokiem. Wrócił do kancelarii Winiarskiego. Tym razem nie musiał już czekać, mecenas przyjął go momentalnie.
- A co to się stało, kolego, że tak szybko pan nas opuścił?
- Winiarski próbował podejść Kostka.
- Bardzo przepraszam. To nieprzyjemna przypadłość - tłumaczył się, robiąc niewinną minkę. - Coś z jelitami. Sam pan rozumie, głupio mi tak przy ludziach...
- Nie ma się czego wstydzić. Choroba, rzecz ludzka, ale trzeba było skorzystać z naszej toalety. No, trudno, już się stało, nie ma co rozpamiętywać.
- Też tak uważam. Przepraszam za niegrzeczne zachowanie. Mam do pana mecenasie taki romansik. Jak pan sam zauważył, trochę niedomagam, czy mógłby pan zająć się prostą sprawą? Jest już na ukończeniu, ale ja nie mogę stanąć przed sądem. Sam pan rozumie...
- No tak! - Winiarski śmiał się i klepał Kostka serdecznie po plecach. - Niewątpliwie byłaby to obraza sądu, ale też wesołe urozmaicenie naszego nudnego życia - próbował zażartować.
- Rozumiem, że pan się zgadza - ucieszył się Kostek.
- Akta zostawiłem w sekretariacie. Klientka rozliczy się z panem po procesie. Bardzo proszę przyjąć honorarium za całą sprawę. Jestem panu, mecenasie, bardzo wdzięczny.
- Ależ drobiazg, mecenasie! Od czego ma się przyjaciół
- zapewniał go Winiarski, ciesząc się z łatwego zarobku. - Życzę szybkiego powrotu do zdrowia. Będziemy w kontakcie.
Kostek szarmancko pożegnał się z sekretarką, mocno całując jej wyciągniętą dłoń. Wychodząc z kancelarii, uśmiechał się nie tyle tajemniczo, co wręcz zawadiacko.
Teraz mecenas Konstanty Szukalski, wolny od zawodowych zobowiązań, mądrzejszy o jedną, ale jakże istotną wiadomość, pełen optymizmu i nadziei na znalezienie żony udał się do domu, aby wspólnie ze Stanem Łaskim obmyślić plan działania.
Stan przywitał go w drzwiach domu, trzymając w ręce szklankę z drinkiem.
- Wylej to! - warknął na niego Kostek.
Widząc jego minę, Łaski zrobił dwa kroki i bez chwili wahania opróżnił szklankę, wylewając jej zawartość na krótko przystrzyżony trawnik. Kostek otworzył drzwi do domu, głową dał znać przyjacielowi, żeby wszedł do środka, a sam rozglądał się podejrzliwie, jakby sprawdzając, czy nikt go nie śledzi. W domu, nie informując Stana o swoim odkryciu, ruszył w stronę niewielkiej komody. Wyjął górną szufladę i wysypał znajdujące się w niej rzeczy na leżący pośrodku pokoju dywan. Zdjął marynarkę, rzucił ją za siebie, jakby była bezwartościową, zużytą szmatą. Usiadł po turecku przy małej kupce zgromadzonych przez lata szpargałów.
- Pomóc ci? - zapytał Łaski, który patrzył na dziwne postępowanie Kostka z uczuciem ulgi.
Już od tygodnia Stan miał wrażenie, jakby coś wisiało w powietrzu. Nie potrafił tego wyjaśnić, ale oczekiwanie stawało się nieznośne. Dobrze czuł się w domu Szukalskiego i właściwie taki stan rzeczy powinien mu odpowiadać, jednak ta denerwująca niepewność co do losu zaginionych dziewczyn, bezradność i tęsknota sprawiły, że panowie podjęli decyzję o działaniu na własną rękę. Konstanty musiał się czegoś domyślać, coś sobie przypomnieć, skoro jest taki zdesperowany i stanowczy. Nie chcąc go denerwować, Łaski przykucnął przy nim i cicho zapytał.
- Czego szukamy?
- Lepiej usiądź - poradził mu mecenas. - Szukamy kuponu! - mówił z triumfem.
- Jakiego kuponu? - zapytał.
- Skup się! - wrzasnął Kostek. - Kuponu lotto! Wielka kumulacja! Mówi ci to coś? Osiemnaście milionów trzysta dwadzieścia trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt siedem złotych i dwadzieścia groszy!
Wiadomość ta nie wywarła na Stanie pożądanego efektu, zadziałała wręcz przeciwnie. Podniósł się z podłogi i wolno, jakby ociągając się, zmierzał w stronę gościnnego pokoju.
- A ty dokąd? - krzyczał za nim Kostek.
- Idę się spakować. Nic tu po mnie, milionerze!
- Zwariowałeś? Chodź tu i szukaj! Może jeszcze gdzieś jest? Może ten pieprzony kupon gdzieś się schował, zapodział i nadal leży sobie spokojnie, czekając, aż to my go znajdziemy? - najwyraźniej jednak sam nie wierzył w swoje słowa.
Siedzący na dywanie Kostek przypominał małego chłopca, któremu właśnie runęła ustawiana z pietyzmem klockowa wieża i teraz rozpacza nad gruzowiskiem swoich nieziszczonych dziecięcych pragnień.
- Czy ty nic nie rozumiesz? To nie porwanie, nie porzucenie. One nas okradły! Zwiały z naszą forsą!
- Nas? - Stan o nic więcej już nie pytał.
W mgnieniu oka znalazł się na dywanie i szczupakiem wjechał w kupkę wyrzuconych z szuflady rzeczy, wśród których jednak nie było cennego kuponu.
- Jesteś pewny, że wygraliśmy? - dopytywał się Stan.
- Może pomyliłeś cyfry? Może akurat w tym tygodniu Lucyna nie nadała lotka? Pomyśl, przypomnij sobie...
- Jestem spokojnym, miłym facetem - cedził przez zaciśnięte zęby Kostek, świeżo upieczony milioner. - Staram się nie okazywać emocji, ale Bóg mi świadkiem, że jeszcze parę takich głupich pytań, a strzelę cię tak, że do końca życia zapamiętasz! Stan, co z tobą? Myśl logicznie - prosił. - Jakie jest prawdopodobieństwo trafienia szóstki w lotto?
- Małe, bardzo małe.
- Ono jest minimalne. Takie tyci, tyciuchne... To teraz, głąbie jeden, durniu patentowany, pomyśl, jak przystało na rozumnego człowieka, jakie jest prawdopodobieństwo, że w tej samej kolekturze dwie osoby nadają kupony z takimi samymi cyframi? I że akurat w tym tygodniu Lucyna nie nadała lotka, chociaż robi to od dziesięciu lat!
Stan spuścił głowę. Milczał.
- Co jest, do jasnej cholery? O co ci chodzi? - Kostek był rozdrażniony brakiem wiary w jego słowa.
- No dobrze, sprawdźmy to - spokojnie odezwał się Łaski.
- Weź ze sobą zdjęcie Lucyny i jedźmy! Aparat! Masz aparat fotograficzny?
- Mam. Dokąd jedziemy? - Teraz mecenas nie mógł nadążyć za rozumowaniem Stana.
- Do kolektury, mądralo! Sprawdźmy, czy to one zgłosiły się po wygraną.
- Takie wygrane odbiera się w Warszawie, mądralo!
- Racja, ale, jak znam życie, dziewczyny musiały się upewnić, gdzie mają odebrać kasę.
W kolekturze Kostek z podziwem obserwował Łaskiego, który uzbrojony w zawieszony na piersi aparat fotograficzny i zdjęcia dziewczyn, sprytnie czarował pracujące tam kobiety.
- Słóweczko, jedno słówko poproszę. Szanowne panie miały na pewno szczęście i zaszczyt obcować z wygranym kuponem. Jedno zdjęcie, proszę... - Tu złożył ręce w błagalnym geście, a twarz wykrzywił w grymasie mającym przypominać przymilny uśmiech.
Panie, widząc tak miłego i przystojnego mężczyznę, gotowe były na wszystko. No, może nie do końca tak było, ale urzeczone urokiem Stana (prawdopodobnie myślały, że mają do czynienia z dziennikarzem i to nie jakimś miejscowym pismakiem, ale porządnym dziennikarzem ze stolicy lub województwa), bardzo chętnie udzieliły wyczerpujących odpowiedzi na zadane przez niego pytania, które Stan ostentacyjnie nagrywał na dyktafon. Pokazał im pięć zdjęć i prosił, żeby tylko potwierdziły, że jedna z widocznych na nich kobiet jest tą ze szczęśliwym kuponem. Panie poszeptały do siebie, zachichotały. Starsza z nich kiwnęła na niego palcem i poprowadziła na zaplecze. Po chwili Stan wyszedł zza zielonej zasłonki, ucałował w dłoń młodszą z pań, która trwała przy automacie jak na posterunku, i nie patrząc na Kostka, wyszedł z kiosku totalizatora. Mecenas ruszył za nim, chowając szybko zakupiony przed chwilą nowy kupon lotto.
W samochodzie Stan odtworzył z dyktafonu rozmowę przeprowadzoną na zapleczu kolektury. Słuchali opowieści kierowniczki, która relacjonowała z wielkim przejęciem:
- Były tu obie. Ta starsza, elegancka, stała przy stoliku tak, jak ten facet, co wszedł z panem. Pytała ta - tu wskazała na zdjęcie Kasi. - Ta mała wszystko załatwiała, że niby ma ten kupon. Ja jej mówię, że tak to każdy może gadać, żeby mi go pokazała, bo ja nie mogę udzielać informacji byle komu. Wtedy elegancka pani podeszła i bez słowa wyjęła kupon z torebki. Ja ją znam z widzenia, ona u nas gra. Jak zobaczyłam, że wszystko się zgadza, aż krzyknęłam, bo my już wiedziałyśmy, że u nas padła wygrana. Podałyśmy im numer do Warszawy i poszły. Nawet „do widzenia" nie powiedziały, ale to przecież taki stres... Nie ma się co dziwić, że człowiek jest ogłupiały. No, tak. Wygląda na to, że wygrała ta starsza, a młodsza była jako obstawa. Takie cekurity. Wie pan, co mam na myśli?
- Oczywiście - powiedział Stan, ale w jego głosie pobrzmiewała leciutka nutka rozbawienia.
- Jednak one - Kostek podsumował wysłuchaną rozmowę. - Ale dlaczego? Jak mogła mi to zrobić? Nie mogę uwierzyć!
- Lepiej uwierz. Jutro rano wyruszamy na poszukiwanie naszych pań.
- Gdyby zabrały ze sobą komórki, dawno można byłoby je namierzyć. Jedźmy do Warszawy, upewnimy się, czy odebrały pieniądze - radził Konstanty.
- Można, tylko tam już nikt tak chętnie nie udzieli nam informacji. Trzeba sprawdzić, czy nie wyjechały z kraju. Skoczymy teraz na policję, oni będą mogli to za nas zrobić. Pamiętaj, morda w kubeł! Ani mru - mru, że wiemy o lotto.
Jak coś wywąchają, nic już w naszej sprawie nie zrobią, a kto wie, czy jeszcze się nie przydadzą.
- Masz rację. Nikomu się nie chwalmy, to niebezpieczne - przytaknął mecenas. - Co ty byś zrobił na ich miejscu?
- Ja? - Łaski zastanowił się. - Są tylko dwa wyjścia. Zaszyłbym się w leśnej głuszy albo wynajął kawalerkę w centrum stolicy. Tam, gdzie mógłbym być anonimowy. I czekałbym.
- Czekał? - Kostek zdziwił się. - Na co byś czekał?
- To proste. Czekałbym, aż ludzie o mnie zapomną. Po kilku latach pewnie odważyłbym się wyjść z ukrycia i troszeczkę sobie pożyć, ale też tylko tak na pół gwizdka.
- Po cholerę wygrywać, skoro nie można z tej kasy korzystać? - zapytał Kostek.
- Adrenalina! Adrenalina, mój drogi Kostusiu! Smak zwycięstwa. Świadomość, że jesteśmy w czymś lepsi od innych, że jeżeli będziemy chcieli, możemy mieć swój kawałek świata. Mnie taka myśl rajcuje...
- A mnie boli, że moja żona, o którą tak się martwię i za którą tak tęsknię, nie powiedziała mi o naszym szczęśliwym losie. Nikt jej nie porwał, żadna krzywda się jej nie . stała, ona po prostu uciekła z furą moich pieniędzy. To nie fair! Tak się nie robi...
Rozdział IX
- Mówiłem, żeby pić drinki - denerwował się Kostek.
- A co to ma do rzeczy? Wypiłem więcej, a mimo to pod każdym drzewkiem nie muszę stawać.
- Widocznie mam delikatniejszy pęcherz - bronił się mecenas.
- Co z ciebie za chłop? Trzem piwom nie dasz rady?
- Stan, do jasnej cholery! To mój samochód, moje w nim paliwo i piwo też było moje. Zatrzymaj się, bo jeszcze chwila i będę lał przez okno! - wrzeszczał zrozpaczony Kostek.
Łaski spojrzał na niego i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Mecenasie, a gdzie niby mam się zatrzymać? To jest autostrada, tu nie ma zjazdów do lasu. Będzie stacja benzynowa albo parking, wtedy staniemy. Przy autostradzie sikanie zabronione!
Kostek zamilkł. Siła wyższa, trudno... Nie chcąc przegapić zjazdu na parking, w skupieniu obserwował ustawione na poboczu znaki. Rzeczywiście, odkąd wyjechali, przystawali już dwa razy, on jednak ciągle czuł mocne parcie na pęcherz. Nie lubił prowadzić samochodu, dlatego był wdzięczny Łaskiemu, że bez protestów przyjął na siebie funkcję kierowcy. Nic nie wskazywało na to, aby dziewczyny opuściły kraj, dlatego postanowili objechać go wzdłuż i wszerz, jeżeli będzie trzeba to również w poprzek. Muszą je odnaleźć, tylko w ten sposób odzyskają pieniądze i swoją męską dumę. Ich związków chyba nie da się już uratować.
- Mogły kupić wóz i bez kłopotów przejechać granicę. Nawet paszporty nie są im teraz potrzebne. Na pewno dawno siedzą we Francji albo Hiszpanii - twierdził Stan.
- Samochód trzeba zalegalizować. Lucyna nie zdecydowałoby się na jazdę po Europie niezarejestrowanym autem. - Kostek obstawał przy swojej wersji.
- E... Jak masz pieniądze, wszystko da się załatwić. Kaśka to mała spryciula. Myślę, że to ona kieruje całą eskapadą.
- Parking! Parking! Zjeżdżaj! - Konstanty aż podskoczył na siedzeniu.
- Spoko... jeszcze pięć kilometrów. Ale jesteś dziś nerwowy... - uspokajał go Stan.
Toalety na parkingu były w przebudowie. Obok nich stała ubikacja toi-toi, do której Konstanty wbiegł bez zastanowienia i bez poprzednich oględzin owej przemyślnej konstrukcji. Stan usłyszał tylko ciche kliknięcie, sugerujące zatrzaśnięcie się zapadki przytrzymującej drzwi w pozycji „zamknięte". Podejrzewając, że mecenas dłuższą chwilę będzie zajęty, zapalił papierosa. Stojąc w lekkim rozkroku, oparł się plecami o karoserię samochodu i zaciągając się dymem, bezmyślnie wpatrywał się w przenośny wychodek. To, co zobaczył, zadziwiło go i rozbawiło.
Prawie jednocześnie z zatrzaśnięciem się zamka, toi-toika ożyła. Gwałtownie przekrzywiła się do przodu i przez chwilę trwała w tej pozycji, przypominając krzywą wieżę w Pizie. Z wewnątrz dal się słyszeć przeciągły skowyt, po którym budka przechyliła się do tyłu, wydając z siebie ponury dźwięk, do złudzenia przypominający uderzenia morskiej fali o skalisty brzeg. Po kilku sekundach, zgodnie z ruchem wahadła, ubikacja powtórnie przechyliła się do przodu, aby znów kolibnąć się do tyłu. Kołysaniu temu towarzyszyło potężne chlupanie fekaliów znajdujących się w zbiorniku toi-toiki. Nagle kabinka, jakby zmęczona długotrwałym chwianiem, zatrzymała się na właściwym miejscu. Dochodzące z niej odgłosy powoli cichły i można się było spodziewać, że Konstanty wyjdzie z tej przygody bez szwanku, ale nie... Tym razem budka bardzo niebezpiecznie przechyliła się w prawą stronę. Wystraszony Stan pośpiesznie wyrzucił niedopałek i bez zastanowienia rzucił się na pomoc koledze. Oparł się plecami o plastikową ścianę i pchając z całej siły przechylił toi-toikę w lewą stronę, co nie było jednak dobrym wyjściem z tej trudnej sytuacji, ponieważ zaraz musiał okrążyć ubikację i podtrzymać ją z przeciwnej strony.
- Zatrzasnąłem się! - wrzeszczał zrozpaczony Kostek.
- Zrób coś do jasnej cholery. Utopię się w tym gównie!
- Za to właśnie kocham ten kraj! - odpowiedział mu Stan.
- Nigdzie indziej nie byłoby to możliwe. Mamy specyficzne, rubaszno - tragiczne poczucie humoru.
- Zrób coś! - błagał Szukalski.
- Zasrany z ciebie milioner! - rechotał Łaski. - Przestań się miotać. Stań na środku sracza i nie ruszaj się. Jeżeli budka uspokoi się i złapie pion, może zapadka puści - tłumaczył. - Jakiś idiota ustawił toi-toikę na balach. Dobrze, żeś z życiem uszedł. „Utopiony w szambie" na klepsydrach wyglądałoby kiepsko.
- W życiu nie wejdę do czegoś podobnego - mówił poważnie Kostek, kiedy już odzyskał wolność. - Trzeba zostawić jakieś ostrzeżenie. Wyobraź sobie, że taka przygoda spotkałaby kobietę. Tragedia murowana.
- Daj spokój. - Stan nadal był rozbawiony. - Polak da sobie radę. My wychodzimy cało z każdej gównianej opresji.
- O, nie! Nie zostawię tego w ten sposób. Poczekaj, coś wymyślę.
Kiedy odjeżdżali z parkingu, na drzwiach toi-toiki wisiała biała kartka, na której Konstanty pod dyktando Stana napisał dużymi, drukowanymi literami: „Drodzy panowie! Drogie panie! Tu niebezpieczne wypróżnianie!".
- Prawdę mówiąc, nie wiemy, czy uciekły z Polski. Przez to Schengen nie możemy być niczego pewni. Powinniśmy szukać w całej Europie - dywagował Łaski, kiedy uspokoił się i przestał dokuczać Kostkowi.
- Nie owijaj w bawełnę - mecenas rozszyfrował jego intencje. - Lepiej powiedz, że podróż po obcych krajach ci się uśmiecha.
- Trochę świata już zwiedziłem i daję słowo honoru, że chętnie posiedziałbym na jednym miejscu. Oświadczyłem się, no, może nie całkiem zobowiązująco, ale zawsze, po to, aby w końcu znaleźć spokojną przystań. A wy dużo podróżowaliście? To bardzo ważne... Czy Lucyna marzyła o jakieś egzotycznej wycieczce?
Konstanty zastanowił się.
- Nie opowiadała mi o swoich marzeniach. Moja żona jest osobą bardzo wyważoną, potrafiącą zawsze zachować spokój i rozwagę. Chętnie słucham jej rad...
- Do kogo ta gadka? - oburzył się Stan. - O kim ty mi tu opowiadasz, no bo przecież nie o Lucynie. Tej Lucynie, która nie potrafiła podzielić się osiemnastoma milionami z własnym mężem! Co ty, chłopie, o niej wiesz? Znasz chociaż... jej erotyczne fantazje?
- Wszystko musisz sprowadzać do seksu?
- Nie, ale jeżeli nie wiesz, co dzieje się w duszy kobiety, nie znasz jej najskrytszych pragnień, to jesteś tylko dodatkiem w jej życiu, jakbyś był przystawką do obiadu. Dobrze, jeżeli jest, ale gdy jej nie ma, nic złego się nie dzieje. Liczy się przecież główne danie. Sęk w tym, że ty nie znasz menu głównego dania. Nie masz pojęcia, czym żyła Lucyna - tłumaczył Stan.
- To nic, ważne, że ty doskonale znasz Kasię - ironizował Kostek. - Nie zginiemy! Idąc tropem twoich rozważań, odnajdziemy nasze dziewczyny. Gdzie? No nie wiem, może powinniśmy sprawdzić wszystkie burdele albo chociaż zjazdy do lasów. Zgodnie z twoją teorią właśnie tam powinny spełniać swoje najskrytsze marzenia.
- Te erotyczne fantazje miały być tylko przykładem. Nie bierz ich tak dosłownie. Nie znasz swojej żony. Koniec. Kropka. Musisz przyznać mi rację, bo z pewnością ją mam.
Konstanty odwrócił głowę, nie odpowiedział. Wyglądając przez boczne okienko, zastanawiał się nad słowami Stana, który w sprawach damsko - męskich ma zapewne większe niż on doświadczenie. To prawda, nigdy nie rozmawiał z Lucyną o jej seksualnych potrzebach, zresztą, sam raczej starał się w ich intymnym życiu unikać nieprzyzwoitych jego zdaniem pozycji. Brak szczerych rozmów przyczynił się do oddalenia, jeżeli kiedykolwiek faktycznie byli sobie bliscy. Zajęty pracą, myślami o cudzych sprawach, zapomniał zauważać obok siebie kobietę, może rozgoryczoną, niezadowoloną z ich związku. Nie... Widział ją, kochał i szanował. Starał się. Chciał, żeby była szczęśliwa. Błąd jego polegał na tym, że wyobrażał sobie jej szczęście zgodnie z własnymi potrzebami.
- Zaraz zjeżdżam z autostrady. Przestań się obwiniać, bo wcale nie jestem pewny, czy rzeczywiście narozrabiałeś. Patrz uważnie, żebym nie zabłądził.
Łaski był w dobrym humorze. Od historii z toi-toiką co jakiś czas uśmiechał się pod nosem i wyraźnie rozbawiony kręcił głową. Zboczyli z głównej trasy. Na skrzyżowaniu skręcili w boczną drogę, z której po kilku kilometrach zjechali na asfaltową dróżkę.
- Dobrze jedziemy? - zapytał Stan. - Troszkę tu ciasno!
- Dobrze, dobrze. Jeszcze kawałek i wjedziemy do wsi. Za nią, pod lasem będzie stara gajówka.
- Bezpieczna kryjówka, taki ustronny koniec świata. Mieszkać tu z własnej woli? No, nie wiem... - zastanawiał się Łaski.
- To starsze panie. Tu się urodziły, tu minęła ich młodość, a to w ich wieku widocznie nie jest bez znaczenia. Proponowałem kiedyś pośrednictwo w sprzedaży całego gospodarstwa. Mogłyby kupić sobie mieszkanie w mieście. Odmówiły. Czasem odwiedzają je dzieci lub wnuki. Nie, żeby pomóc, ale żeby odpocząć, bo powietrze rzeczywiście jest tu dobre. Spokój i cisza. Wokoło lasy, rzeczka, stawy rybne. Cała rodzina złożyła się i zbudowała chatę, taki domek gościnny, żeby od staruszek być dalej. Zwłaszcza młodzi nie chcą spać z babciami pod jednym dachem, chociaż to miłe starowinki. Za tym żółtym domem skręć w lewo. Sam zobaczysz. Nie trzeba ich denerwować. Udawajmy, że jesteśmy przejazdem i wpadliśmy z kurtuazyjną wizytą. Przedstawię cię jako swojego kierowcę. One wiedzą, że nie lubię prowadzić. Wypytam je dokładnie, a ty w tym czasie rozejrzyj się po obejściu. Pamiętaj o chacie. Teraz w prawo.
- Zgłupiałeś? Na tych wertepach pójdzie mi zawieszenie.
- Tobie? Stan, to mój samochód - przypomniał mu Kostek.
- Masz silne poczucie własności. Niech już ci będzie. Nam pójdzie - poprawił się Łaski.
Konstanty machnął ręką.
- No i mamy prawdziwą komunę. Moje, twoje, wszystko wspólne.
Rozdział X
Podpierająca się drewnianą laską ciocia Marta krążyła wokół stołu, strzepując z niego okruszki chleba. Najwyraźniej nie przeszkadzało jej, że teraz resztki jedzenia poniewierają się po podłodze. Konstanty przyglądał się jej przygarbionej sylwetce. Mina, siwe, podpięte spinkami włosy, a nawet fartuszek... Inny materiał, inny kolor, ale krój taki sam. Długość do połowy łydki, lekko poszerzany po bokach, zapięty na sześć guzików i do tego kieszenie, koniecznie cztery. Dwie duże i dwie małe. Zupełnie jakby czas się zatrzymał. Mecenas po raz pierwszy odwiedził starą gajówkę zaraz po swoim ślubie. Przyjechali, aby jego żona mogła zdać relację z przebiegu uroczystości swojej prababci, której wiek i zdrowie nie pozwoliły na uczestnictwo w tym ważnym dla prawnuczki wydarzeniu. Prababcia Zuzanna była osobą pełną wigoru. Nie wykazywała żadnych oznak starczej demencji. Z zapałem, przez wielką lupę, oglądała zdjęcia młodej pary, jednocześnie słuchając z zaciekawieniem opowieści o spóźnionej taksówce, zagubionym ślubnym bukiecie oraz o rozmazanym na policzkach Lucynki tuszu do rzęs. Obecnie w domu pod lasem mieszkają dwie córki prababci Zuzanny, które wraz z upływem lat upodobniły się do matki. Ich zachowanie, ruchy, ciepły tembr głosu, sylwetki, a nawet ubrania potęgowały uczucie, jakby w starej gajówce nie zaszły żadne zmiany. Czas jednak i tu płynął nieubłaganie. Starsze panie zastępowały Lucynie babcię, tę trzecią siostrę, która odeszła wiele łat temu.
Ciocia Helena wniosła do pokoju platerową tacę, nad którą unosił się mały obłoczek pary. Powoli, ze skupieniem ustawiała na stole dzbanek z gorącą herbatą, trzy filiżanki, srebrną cukiernicę oraz talerzyk z pachnącym, drożdżowym ciastem. Odstawiła pustą tacę na komodę i siadając na krześle, zauważyła jakby od niechcenia:
- Pamiętasz, Marto, dzbanuszek na śmietankę?
- Ten z brzozą i pastuszkiem? Jakżebym mogła go zapomnieć? Co się z nim stało? On chyba pierwszy wykruszył się z serwisu;
- Mama wypuściła go z rąk, kiedy przyjechał do nas porucznik. Ależ to był przystojny chłopiec - wspominała ciocia Helena, zupełnie nie zwracając uwagi na podenerwowanego gościa.
- Tak... - wtórowała jej ciocia Marta. - Nazwałyśmy go pięknym posłańcem kostuchy, bo to on powiadomił nas o śmierci Ignacego. Dzień był słoneczny, tak jak dzisiaj, a nas pogrążył w żałobie. Nie potrafiłam zrozumieć, uporać się z tak wielką tragedią. W żaden sposób nie mogło do mnie dotrzeć, że nasz brat poległ na ulicach Warszawy. Porucznik był bardzo przystojny. Podobał się nam, ale jakoś nie wypadało się do niego zbliżać. Należało cicho przeżywać swój ból, nie interesować się przybyszem. Zresztą, był od nas dużo starszy. Ożenił się potem z ładną i bogatą warszawską Żydówką, która ukrywała się pod koniec wojny u Kowińskich.
- Proszę, poczęstuj się ciastem - ciocia Helena przypomniała sobie o Kostku. - Jak to mówiłeś? Jesteś przejazdem?
- Ulman - cicho powiedziała ciocia Marta. - Nie pamiętam, czy to było jej imię, czy nazwisko...
- Tak, przejazdem. W sprawach służbowych - odpowiedział mecenas, nalewając herbatę od porcelanowych filiżanek.
- Dobrze ci się powodzi - stwierdziła ciocia Marta. - Stać cię na zatrudnienie szofera?
- Właściwie to mój przyjaciel. Prowadziłem jego sprawę, nie przyjąłem od niego honorarium. Teraz, w ramach wdzięczności, jeździ ze mną, kiedy jest taka potrzeba.
- A Lucyna nie mogła z tobą przyjechać? - dopytywała się ciocia Helena. - Ona przecież też ma prawo jazdy.
- Nie mogła. Chodzi na kurs ikebany. - Kostek na poczekaniu wymyślił niewinne kłamstewko.
- Młody człowieku - zaczęła patetycznie ciocia Marta - proszę nie traktować nas, jak oderwanych od rzeczywistości dewotek. Wiemy, co to jest ikebana.
- Nie owijajmy w bawełnę - zaproponowała ciocia Helena. - Od kilku dni domyślamy się, że coś złego u was się dzieje i prawdę mówiąc, spodziewałyśmy się odwiedzin. Ciasto upiekłyśmy specjalnie na twój przyjazd.
- Lucyna kontaktowała się z wami? - Kostek starał się mówić spokojnie, ale ręce zaczęły mu drżeć, a trzymana w nich filiżanka o mały włos wypadłaby mu z rozdygotanych dłoni.
- Nie - odpowiedziała ciocia Helena.
- Dzwonił do nas Zygmunt - wyjaśniła ciocia Marta, za co siostra zganiła ją wzrokiem. - Lucynka prosiła go o dziwną przysługę. Chciała, aby kupił bilety na nazwisko jego żony i córki. Chyba rozumiesz, że nie mógł się na to zgodzić - tłumaczyła podekscytowana staruszka.
- Oczywiście... Chodziło o bilety na samolot? - upewniał się Kostek. - Mógłbym wiedzieć, dokąd?
Ciotki najwyraźniej uznały, że otrzymał wystarczającą liczbę informacji. Podały mu jeszcze numer telefonu komórkowego Zygmunta, zastrzegając, że zaraz po ich wyjeździe, same zadzwonią do niego i opowiedzą o wizycie mecenasa.
Podejrzliwie spoglądały przez okno, ale w końcu zdecydowały się zaprosić Stana na herbatę. Kostek żałował, że wcześniej nie wykorzystał jego zdolności, ale w tej sytuacji, zdążył jedynie szepnąć mu do ucha, żeby się nie rozgadywał, ponieważ muszą czym prędzej ruszać w dalszą drogę.
- Okay - obiecał mu Łaski.
Witając się z ciotkami, całował je w rękę, ale nie spuszczał wzroku z ich twarzy, jakby sprawdzał, jakie wywarł na nich wrażenie.
- Co za wspaniała okolica! Zazdroszczę paniom życia w zgodzie z przyrodą. Woda z własnego ujęcia? Herbata smakuje jak najlepszy nektar.
Konstanty wiercił się na krześle niczym mały chłopczyk. Ostentacyjnie spoglądał na zegarek i poganiał Stana.
- Droga przed nami daleka. Kończ już tę herbatę.
Łaski nie zwracał na niego uwagi. Delektując się kawałkiem ciasta, snuł barwną opowieść o urokach amerykańskich jezior.
- A Wielki Kanion pan widział? - dopytywała się ciocia Marta.
- A Niagarę? - przekrzykiwała ją ciocia Helena. - Podobno jest przereklamowana.
- Też tak myślę - Stan uśmiechnął się zalotnie. - Panuje tam wieczna mgła. Mokro, tłoczno i głośno, ot, cały urok.
- Jednak ludzie pielgrzymują do niej z najdalszych zakątków świata - westchnęła rzewnie ciocia Helena. - Marzyłam, żeby tam pojechać.
- Szanowna pani, nie ma czego żałować - zapewniał ją Łaski. - Zresztą, nic straconego. Życie pełne jest niespodzianek... Może wygra pani w totolotka - tu znacząco zawiesił głos.
- Przepraszam ciocie, ale mój szofer chyba się zasiedział
- usprawiedliwiał go Kostek, bezceremonialnie wpychając mu dłoń zwiniętą w pięść wprost pod żebra. - Jazda! - warknął. _ Ruszamy.
- Co się z tobą dzieje, chłopcze? Po co te nerwy? Pan Stan, obojętnie, czy jest twoim przyjacielem czy szoferem, nie zasłużył sobie na takie traktowanie - napominała go ciotka Helena.
- Ciociu, jemu już adwokat nie jest potrzebny - zapewniał ją Kostek. - Wystarczy, że ma mnie... Śpieszy się nam.
Rozbawiony zachowaniem Szukalskiego, Stan wylewnie żegnał się ze starszymi paniami, kilkakrotnie dziękując za spory, zawinięty w metalową folię, pachnący kawałek ciasta.
- Dystans! - pouczał kolegę, kiedy wyjechali na wiejską, asfaltową dróżkę. - Brak ci opanowania.
- Ty natomiast zachowujesz zimną krew - przedrzeźniał go mecenas. - Mało brakowało, a zafundowałbyś staruszkom romantyczną wycieczkę po Stanach. Wielki Kanion, Niagara, Hollywood, może jeszcze Las Vegas? Pewnie chętnie dorobiłyby sobie do skromnej emerytury, grając w ruletkę.
- Jesteś taki sam jak Lucyna. Istny pies ogrodnika! Mieć tyle milionów i nie podzielić się nimi z nikim. To takie polskie!
- Z nikim? Dałem ci to na piśmie. Z tobą się dzielę! - przypomniał mu mecenas. - Ćwiartka wygranej jest twoja, rób z nią, co chcesz, ale na litość boską, nie puszczaj pary z gęby. Jak się rodzinka dowie, jak zwącha kasę, wykończą nas.
Rozdział XI
Równa po sam horyzont tafla wody przypominała bardziej niewielkie jezioro, wyrzucające na brzeg leniwe, ledwie pieniące się fale, niż sporych rozmiarów morze. Skrzypiący pod stopami piasek mienił się niezliczoną ilością świecących punkcików. Majowe słońce, przebijając się przez szare chmury, rozświetlało plażę. Szukalski szedł wyprostowany z rękoma założonymi do tyłu. Oddychał głęboko, miarowo. Wzrokiem śledził unoszące się nad wodą mewy i rybitwy, których piskliwe nawoływania przerywały panującą wokół ciszę. Idący za nim Łaski co kilka kroków przykucał, nabierał w dłonie sypkiego piasku, a następnie przesypując go z garści do garści, obserwował, jak lśniące kruszynki jedna za drugą wymykały się z jego rąk, krótką chwilę wirowały unoszone wiatrem, a w końcu opadały na ziemię.
- Ciągną do swoich - głośno wyraził swój podziw. - Ile to czasu potrzeba, aby z tych mieniących się drobin natura stworzyła maleńki kamyczek...
- Chcę odpocząć, nacieszyć się panującym tu spokojem, ale przy tobie jest to niemożliwe - strofował go Szukalski. - Wiecznie gadasz! Jak dziecko... Jak dziecko...
- Jesteśmy prawie na końcu... - Stan nie zwracał uwagi na utyskiwania przyjaciela. - Są tylko trzy takie miejsca, gdzie warto się schować... Początek, środek i koniec świata. Idealne kryjówki.
- Ostatnio mówiłeś o dwóch idealnych... Miała to być leśna głusza lub centrum wielkiego miasta - przypomniał mu mecenas. - Skąd wiesz, że tu jest koniec? Ja raczej nazwałbym to miejsce początkiem...
- Właściwie to bez znaczenia. Zostałbym tutaj parę dni, rozejrzał się, poczekał.
- Gdzie ty chcesz się rozglądać? Dwa domy na krzyż i cisza jak makiem zasiał. Gdyby pojawiły się tutaj, choćby w środku nocy, to następnego dnia wszyscy mieszkańcy osady wiedzieliby o dziwnych turystkach - mecenas zganił jego zapędy. - O tej porze roku przybycie obcych, nawet tutaj, wywołuje sensację.
Łaski, idąc równym krokiem obok Kostka, nadal przesypywał piasek z ręki do ręki. Najwidoczniej przypomniał sobie wczorajszy wieczór, bo nie ukrywając swojego rozbawienia, uśmiechał się ironicznie, prowokacyjnie.
- No co? - wrzasnął Kostek.
Zerujące na plaży stadko mew, wystraszone niespodziewanym krzykiem, podniosło się do lotu. Stan, podrzucając w górę garść piachu, roześmiał się głośno, serdecznie.
- Nie ma co się boczyć. Pomyłka, rzecz ludzka - starał się pocieszyć skonfundowanego przyjaciela, nadal jednak nie potrafił ukryć rozbawienia.
- Bardzo, bardzo zabawne - przedrzeźniał go Kostek. - Człowiek się stara, poświęca, a jaka czeka go wdzięczność?
- Co do starań, chylę głowę. Rzeczywiście, poświęcasz się dla sprawy. Zaimponowałeś mi wczorajszą odwagą, ja nigdy nie zdobyłbym się na tak szarmanckie ignorowanie niebezpieczeństwa - Łaski mówił spokojnie, mimo to w jego głosie można było wyczuć sporą dozę kpiny. - Jak gladiator! - zakończył.
Usiedli na wyrzuconej przez morze kłodzie. Słona woda pozbawiła ją kory, wypatroszyła wnętrze i pustemu palowi nadała trupioblady kolor, upodabniając w ten sposób kawałek drewna do skamieniałego topielca.
Teraz Kostek nabrał piasku w dłonie.
- Nie jestem z siebie dumy - powiedział. - Ostatnio wszystko wygląda inaczej. Mam wrażenie, że dotąd życie przelatywało mi jak ten piach przez palce. Właściwie nic się w nim nie działo. A Lucyna? Kiedy się głębiej nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że nawet za nią nie tęsknię, nie rozpaczam, tylko czuję pustkę w środku. Tutaj. - Położył prawą dłoń na brzuchu. - Jakby mnie ktoś wypatroszył.
- Brakuje ci żony niczym rekonwalescentowi woreczka żółciowego? - zapytał Łaski.
- Wszystko wyśmiewasz, trywializujesz - żachnął się Kostek. - Musiałeś mieć bardzo smutne dzieciństwo, a potem już było tylko gorzej... Za dużo filmów gangsterskich, za dużo przemocy widziałeś. Miłość to skomplikowane uczucie, niewielu pojęło jego sens, tę słodycz i gorycz.
- Patrzę na otaczający mnie świat i podziwiam go. Nie wybrzydzam, nie chcę niczego zmieniać ani ulepszać. W odróżnieniu od ciebie potrafię cieszyć się życiem - bronił się, ciągle rozbawiony Stan. - Ty lepiej poradź, jak je odnaleźć. Czort z babami... Forsę! Jak forsę odzyskać?
Konstanty, wpatrując się w spokojne morze, przymrużył oczy, lekko pochylił plecy, wyciągnął szyję i zastygł w tej pozie, jakby oczekiwał, że usłyszy nawoływanie syren... Łaski z niedowierzaniem pokręcił głową. Odrętwienie, w jakie popadł mecenas, irytowało go, wiedział jednak, że nie należy mu przeszkadzać. Wyruszył na samotny spacer po pustej plaży. Idąc powoli, co parę kroków schylał się, podnosił małe, płaskie kamyki. Ważąc je na wyciągniętej dłoni, oceniał ich przydatność, po czym odkładał delikatnie na zimny piasek lub ściskał w zaciśniętej pięści, a kiedy obie garście miał już pełne, podszedł do brzegu, stanął w niedużym rozkroku i przez moment czekał na silniejszy podmuch wiatru. Gdy uznał, że warunki są odpowiednie, ugiął nogi i z mocnym wymachem ramienia wrzucał kamyk za kamykiem, po kolei, do wody. Nie tonęły od razu, kilka sekund podskakiwały, odbijając się od zielonkawej tafli, pozostawiając na niej rozchodzące się, coraz większe kółka.
- Wzloty i upadki - powiedział do siebie zamyślony Kostek. - Im wyżej podskoczymy, tym niżej spadniemy. Jak w życiu... W końcu i tak wpada się w otchłań.
Łaski wrócił. Stanął przed nim i rozcierając zmarznięte ręce, zaproponował:
- Spadajmy stąd. Zimno tu jak w psiarni. Owszem, nie powiem, ładnie, ale jajka mi już zmarzły. Filozofować możesz w bardziej sprzyjających warunkach, chociażby w nadmorskiej tawernie.
Szukalski ani drgnął.
- Syreny, jednak je usłyszałeś - autorytatywnie stwierdził Łaski. - Teraz już trudno będzie cię zamknąć w ryzach codzienności. Witaj na pokładzie! Czujesz wiatr w żaglach? - zapytał.
- Myślisz, że wyzwoliłem się z matni małostkowości, rutyny, powtarzalności uczuć? Pytasz, czy jestem w stanie „popłynąć"? Nie wiem, nie mam pojęcia. Moja własna niepewność zatrważa mnie, jednocześnie dziwiąc. To ciągle ja, Konstanty, adwokat, a jakby obca osoba, dotąd mi nieznana, reagująca w sposób nowy, niezgodny z dotychczasową świadomością własnego jestestwa. Czuję się tak, jakbym nałożył czapkę niewidkę, stał z boku, obserwując swoje życie z ukrycia. Nigdy nie wierzyłem w doktora Jekylla i pana Hyde'a, ale teraz jakiś Hyde zaczyna patrzeć moimi oczyma.
- Dwoistość postaci? Owszem, zgadzam się. Wczoraj... - Stan znacząco zawiesił głos.
- Po wczorajszym głupio mi. Może jednak spakujemy się i wyruszymy w dalszą drogę? Ich tu na pewno nie ma. Sprawdźmy teraz, jak sugerowałeś, środek świata. Siedząc tu, tracimy cenny czas, który dziewczyny skrzętnie wykorzystają, aby roztrwonić nasze pieniądze.
Kostek nalegał na opuszczenie Piasków. Poprzedni wieczór całkowicie wytrącił go z równowagi. Winę za to ponosił kuzyn Zygmunt, bo to przecież on kazał im jechać na ten koniec Polski. W telefonicznej rozmowie zapewniał Konstantego, że Lucyna z przyjaciółką zatrzymały się u ciotki jego żony, w ostatniej miejscowości na Mierzei Wiślanej. Panowie bez zwłoki przybyli na wąski skrawek lądu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Wynajęli dla siebie pokoje, co o tej porze roku nie było trudne, i spacerując po Piaskach, rozglądali się za swoimi dziewczynami. Wieczorem Konstanty udał się do ciotki żony Zygmunta. Należało sprawdzić, czy rzeczywiście gości ona dwie tajemnicze turystki. Przedstawiając się jako krewny Zygmunta, został miło powitany przez czerstwą, korpulentną kobietę i jej niskiego, kościstego męża, któremu lata spędzone na morzu wyrzeźbiły na twarzy głębokie zmarszczki, w mdłym świetle żarówki do złudzenia przypominające rybacką sieć.
- Były u nas dwie dziewoje, ale wczoraj wyjechały. Studentki - mówił gospodarz, mrugając do Kostka porozumiewawczo. - My to się znamy. Na weselu córki Zygmunta, Beaty, siedzieliśmy po drugiej stronie stołu. Przepijaliśmy do siebie. Nie pamięta pan?
- Rzeczywiście, przypominam sobie... - Kostek nie chciał urazić rybaka.
Nie rozróżniał poszczególnych wesel. Wszystkie, jakie pamiętał, zlały się w jeden wielki, przypominający sen wariata, majak pełen przesuwających się, wykrzywionych, czerwonych od alkoholu twarzy i jednostajnego pląsu spoconych ciał w niepotrzebnym, forsownym ruchu, jak w tańcu idioty. Zdawkowe powitania, niedokończone rozmowy i wylewne pożegnania. Prawdę mówiąc, nie znosił takich przyjęć!
- Daj panu spokój - prosiła żona rybaka i nie patrząc na opieranie się mecenasa, mocno chwyciwszy go za nadgarstek, poprowadziła do domu. - Dawne dzieje będzie wspominał. Kto by go pamiętał, ochlaptusa jednego? - mówiła szorstko, ale w jej głosie przekornie pobrzmiewała nutka czułości. - Opowiada, ile mógł kiedyś wypić, a do chaty nie zaprosi. Niech pan siada, zaraz przyniosę świeżutkiego łososia, prościutko z wędzarni - uśmiechnęła się. - Takiego cymesu jeszcze pan nie jadł - zapewniała Kostka, wskazując mu krzesło przy stole.
Widocznie mąż opacznie zrozumiał słowa żony, bo zanim Kostek rozejrzał się po sporej kuchni, pan domu z triumfalnym uśmiechem na ustach stał już w drzwiach spiżarni, dzierżąc w dłoniach półlitrówkę czystej wódki.
- Polska gościnność to wspaniała tradycja. Spragnionego napoić - mówił, stawiając na stole trzy kieliszki. - Po maluszku, żeby łosoś się lepiej trawił. Wiedział pan, kiedy nas odwiedzić... Szczęściarz z pana, bo rybka dziś tłusta i pachnąca. Ślinka leci. Przeważnie tylko latem wędzimy, ruch wtedy większy i wszystko się sprzedaje. Teraz to sporadycznie, na zamówienie, a wiadomo, jak już piec się rozpali, to i sobie coś przy okazji uwędzimy. No, to na jedną nóżkę, póki ta moja zołza zajęta i nie gęga - zaproponował i nie czekając na zgodę ze strony gościa, wprawnym ruchem otworzył butelkę.
Myśl, że należało zabrać ze sobą Stana, przemknęła Kostkowi przez głowę, ale wypytywany przez gospodarzy, szybko o niej zapomniał. Z zaciekawieniem przysłuchiwał się przekomarzaniom małżonków, którzy psioczyli na siebie nawzajem, a mimo to prawdziwe uczucie i troska o partnera promieniowały z ich głosów i ruchów. Takiej miłości i zażyłości Kostek nigdy nie doświadczył. Zazdrościł im ciepła przekazywanego sobie konspiracyjnie, jakby nie chcieli urazić gościa swoją wzajemnością czułością.
- Sztorm pana Konstantego nie interesuje ani twoje choroby... Wystarczy, że ja muszę się z tobą użerać! Niech go pan nie słucha. Rybak to tylko chwalić się potrafi i tylko o sobie myśli - mówiła.
- Jak komuś śmierć w oczy nie zajrzała, to wydaje mu się, że żyć będzie wiecznie i nic złego go nie spotka. Ja swoje już wiem. Zmarszczki mam nie od parady. To na drugą nóżkę! - Mrugnął do mecenasa. - Baby cicho, tu nie jarmark ani kurnik, żeby gdakać.
Szukalski obiecywał sobie w duchu, że poczeka chwilkę, aż alkohol wywietrzeje i dopiero wtedy wyruszy w drogę na swoją kwaterę, ale zanim jedna porcja zdążyła się z jego głowy ulotnić, już gościnny pan domu nalewał mu następny kieliszek, i następny. Dopiero po północy mecenas pożegnał się z ciotką i wujkiem żony kuzyna swojej żony i na chwiejnych nogach udał się do domu. Pod pachą mocno ściskał zdobycz, świeżo uwędzone dzwonko łososia, które zapobiegliwa ciocia owinęła w szeleszczącą, srebrną folię. Piaski nie przyjęły wędrowca przyjaźnie. Idąc, nie spotkał ani jednego człowieka. Osada była pusta, jakby wymarła i ciemna. Dwie migające lampy oświetlały jedynie port nad zalewem. Domy położone wzdłuż drogi straszyły ciemniejszymi prostokątami okiem, wyglądającymi jak puste oczodoły w trupich czaszkach. Niesforne nogi nie chciały posłusznie maszerować, ciągle zbaczając na boki i prezentując wyjątkowy brak koordynacji z resztą ciała. Na szczęście Kostek trafił na sprzymierzeńca, przewodnika. Z niewielkiej, bocznej uliczki, widocznie przywabiony zapachem świeżej wędzonej ryby, wytoczył się pies, ogromne bydlę, które w dziennym świetle z całą pewnością przestraszyłoby Konstantego, ale w tych egipskich ciemnościach stało się miłym towarzyszem nocnego spaceru. Poruszając się raz do przodu, raz do tyłu, mecenas zwierzał się psu ze swoich cierpień, z tęsknoty za miłością i - jak większość podpitych mężczyzn - rozczulał się nad trudami swojego życia. Zwierz słuchał cierpliwie, nie zaprzeczał, nie filozofował, jednym słowem, zachowywał się tak, jak powinien zachować się najlepszy przyjaciel, druh od serca, który potrafi zrozumieć zbolałego człowieka.
- Tu mieszkam - powiedział niepewnie Kostek, kiedy zatrzymali się przy skraju chodnika. - Ostatni dom. A może pierwszy?
Pies ocierał się o jego łydki zupełnie jak kot, wyginając grzbiet i wydając z siebie głuche pomruki.
- Pewnie jesteś głodny. Stan już śpi - stwierdził, patrząc w ciemne okna. - Taki z niego kolega... No, już dobrze, dobrze... Nie musisz mnie tak dźgać pyskiem, dam ci kawałeczek łososia - to mówiąc, usiadł na krawężniku, rozwinął folię i rozłożył ją sobie na kolanach.
Zwierzak, nie czekając na poczęstunek, wpakował pysk pomiędzy jego nogi.
- Taki jesteś głodny, mój biedaku - rozczulał się mecenas.
- Daj mordę - rzekł i nachyliwszy się, ucałował szorstką sierść na głowie psa. - Dziwny jesteś. Co z ciebie za rasa?
Po omacku odrywał od dzwonka małe kawałeczki ryby i układał je na wyciągniętej dłoni. Pies trącał je dużym, ciepłym, płaskim nosem. Zrzucał na ziemię, aby móc mocno uderzać łbem o świeżą, zieloną trawę i buchtować w niej niczym dzik, pofukując przy tym jak małe prosię.
- W ten sposób się nie najesz, przyjacielu - upominał go Konstanty, klepiąc po szorstkim grzbiecie. - Świnia z ciebie, tak się nie wolno zachowywać.
- Zwariowałeś?
Konstanty aż podskoczył ze strachu. Tuż za jego plecami stał Stan, który, wkładając mu ręce pod pachy, starał się delikatnie podnieść mecenasa z krawężnika.
- Przestań się miotać - prosił cichym, łagodnym głosem.
- Wstań bez raptownych ruchów, tak, żebyś nie wystraszył swojego nowego przyjaciela. Dobrze... Teraz wycofajmy się powolutku, krok za krokiem.
W ciemnościach słychać było głuche pomruki, postękiwania.
- Jesteś zazdrosny o ten kawałek łososia? Trochę dla ciebie zostało - Konstanty podsunął mu pod nos srebrzystą folię.
Po krótkiej szamotaninie Łaskiemu udało się wprowadzić mocno podchmielonego kolegę do domu i zaryglować wejściowe drzwi. Kiedy uznał, że są już bezpieczni, wrzasnął mecenasowi wprost do ucha.
- Dzik!
- Jaki dzik? Gdzie ty masz dzika? Ciemno tu jak u Murzyna w d... Też coś? Dzika mu się zachciało.
Łaski zdenerwował się nie na żarty.
- Z dzikiem po Piaskach spacerujesz? Na górę! - wydał komendę.
Mecenas Konstanty Szukalski, mężczyzna rozważny, nieszukający mrożących krew w żyłach perypetii, stroniący od ekscytujących eskapad nie mógł uwierzyć w swoją nocną przygodę z prawdziwym dzikiem w roli głównej. Na trawniku przed domem zostały jednak wyraźne ślady buchtowania oraz poniewierające się w młodej trawie kawałki wędzonego łososia, stanowiące niezbity dowód niedawnej wizyty, z całą pewnością sporego, dzika. W obliczu powyższych faktów, mecenas musiał pogodzić się z kpinami Stana, który cały następny dzień skrzętnie wykorzystywał każdą okazję, aby przypomnieć przyjacielowi tę niefortunną pomyłkę.
Rozdział XII
Wyjeżdżając z Piasków, Stan zatrzymał się przy stojącym na poboczu drogi billboardzie. Konstanty, z błądzącym po gładko ogolonej twarzy uśmiechem, jeszcze raz przyjrzał się ogromnemu zdjęciu przedstawiającemu lochę z dwoma dobrze już podrośniętymi warchlakami. Całe stadko spacerowało beztrosko pomiędzy jednorodzinnymi domkami, jakby było u siebie w lesie. Widniejący na fotografii napis ostrzegał turystów: „Nie dokarmiać dzików".
- Potwierdziła się stara prawda, mówiąca o prostych rozwiązaniach - stwierdził. - Widząc ten billboard po raz pierwszy, sądziłem, że zawiera ukryte podteksty, zawoalowane przekazy. Szczerze mówiąc, nie wiedziałem, o co tak naprawdę chodziło jego twórcom.
- Żyjąc w cywilizacji obrazkowej, zapominamy o słowach, o ich bogactwie, złożoności i różnorodności - zgodził się z nim Stan. - Moda na epatowanie silnymi bodźcami wytworzyła w nas odruch obronny. Dzięki tej umiejętności potrafimy, patrząc, nie widzieć informacji naszym zdaniem zbędnych. Tak było i w tym przypadku.
- Czasem można się pomylić - Kostek uśmiechnął się.
- Wyczuwam dwuznaczność w twojej wypowiedzi - stwierdził Stan.
Wycieraczki leniwie przesuwały się po przedniej szybie. Drobny deszczyk zacinał od strony Zalewu Wiślanego, którego niebieskawosina tafla ukazywała się w najmniej oczekiwanych momentach, przebijając przez świeżą zieleń młodych brzóz. Na wąskiej drodze z trudem mieściły się dwa pojazdy.
- Ruch tu rzeczywiście niewielki - mecenas zmienił temat.
- Kierowca chyba poszedł do lasu na grzyby - powiedział, wskazując brodą na stojący na poboczu kursowy autobus.
- Przystanek na żądanie.
- I co teraz? Dokąd? - zapytał Kostek. - Bez dalszych wskazówek... Jak mamy je odnaleźć?
- Gra warta jest zachodu. Nie wolno nam się poddawać. Myśl pozytywnie, to podobno połowa sukcesu.
Łaski włączył prawy migacz, zwolnił i wykonując skręt o dziewięćdziesiąt stopni, wjechał w leśną dróżkę. Kostek patrzył na niego zdziwiony.
- Co się stało? Dlaczego stoimy?
- Od Piasków jedzie za nami czerwony, stary opel. Zwalniałem już dwa razy, a wtedy on też zwalniał. Poczekamy chwilkę, zobaczymy, co teraz zrobią.
- Nie, no... Stan! Podejrzewasz, że ktoś nas śledzi? A niby dlaczego miałby to robić? Przecież nikt nie wie o...
Łaski postukał się palcem w czoło i natychmiast po tym, przytykając ten sam palec do ust, nakazywał Kostkowi milczenie. Mężczyźni wysiedli z auta.
- Jak Boga kocham, Stan, opamiętaj się - prosił Kostek.
- Nie jesteśmy w Ameryce. Myślisz, że założyli nam podsłuch? Co za brednie!
- Brednie? - Stan nie dał się zbić z pantałyku. - A czy ja wiem, co ty tam naopowiadałeś w zamian za parę kieliszków wódki i ten kawałek wędzonego łososia? Nie wiem, czy nas śledzą, ale w naszej sytuacji lepiej dmuchać na zimne.
- Dobrze. - Konstanty starał się opanować niepotrzebne emocje. - Podmuchałeś? Jak widzisz, pada. Chcę jechać dalej.
Kursowy autobus wolno przejechał drogą. Kierowca z ciekawością przyglądał się stojącym w lesie mężczyznom.
- Wsiadaj, schowamy się za nim - zdecydował Stan.
Deszcz słabł, aż w końcu całkiem przestało siąpić. Kałuże na poboczu wznosiły się małymi fontannami spod kół jadącego przed nimi autobusu i zamieniały w mokre obłoczki mgiełki, która osiadała na masce oraz przedniej szybie wozu Kostka.
- Polskie drogi... - skomentował Łaski.
Konstanty pokiwał jedynie głową, wyrażając w ten sposób swoją dezaprobatę. Autobus wlókł się czterdziestką, ale panowie nie narzekali na jego powolną jazdę. Stan kilka razy zbliżał się do środka jezdni, aby upewnić się, czy nie czeka na nich nieprzyjemna niespodzianka. Opla jednak nie było widać.
- Dokąd? - Kostek nadal rozważał, w którym kierunku powinni się teraz udać.
Będąc na Mierzei Wiślanej, nie mieli z tym problemu. Mogli jechać tylko w dwie strony. Wybór był więc prosty. W Piaskach już byli...
- Głupia baba! Wszystko miała, wszystko! Gdzie ich szukać? Co dalej?
- Jeszcze trochę, a wpadniesz w deprechę. Masz kłopoty ze swoją osobowością? Dziś to takie cool! - Łaski nie miał nad nim litości. - Po cholerę się tak gryziesz? Gdyby nie ta forsa, szkoda by było czasu, atłasu i benzyny. Znaleźlibyśmy sobie dziewczynki, takie, które szanowałyby nas, a może nawet kochały.
- Jesteś żałosny - głos Kostka przybrał agresywny ton. - Szukam żony, a nie, jak ty, pieniędzy, bo pieniądze raz się ma, raz się nie ma... W życiu miłość, miłość jest ważna.
- Szkopuł w tym, że Lucyna rozpłynęła się jak kamfora. Krynica Morska - wtrącił Stan, jakby od niechcenia. - Jeśli nie masz kasy, nie masz miłości. Proste.
Kostek rozglądał się.
- Miłe miejsce na odpoczynek. Morze, zalew... Jest tu wszystko, czego dusza zapragnie. Ciekawe, jakie tu mają ceny? Pewnie drogo.
Autobus zjechał na nieduży dworzec.
- Karaiby to nie są - stwierdził Stan rzeczowo. - Milionerzy mają chyba większe wymagania, ale skoro nie widać naszych prześladowców, warto się zatrzymać, chwilkę pochodzić, żeby wnukom można było powiedzieć: „Krynica Morska? Znam, znam... Byłem."
Mecenas nie protestował. Słońce, jak na zamówienie, ukazało się na skrawku niebieskiego nieba. Północny wiatr przybrał na sile i chociaż niósł ze sobą chłodne powietrze, okazał się miłym zwiastunem pogodnego dnia. W porcie panowała cisza, tylko fale uderzające w burtę przycumowanego przy nabrzeżu promu naśladowały odgłos bijącego serca. Stojąc przy okalającej betonowe molo barierce, można było zobaczyć zarys wież i wieżyczek fromborskich kościołów, obserwować zaloty kaczek, unoszących się na brunatnozielonej tafli zalewu i podziwiać gibkość przybrzeżnych szuwarów, które przygniecione podmuchem wiatru pochylały się jak pląsające w tanecznym korowodzie panny, mocząc swoje rudawe włosy w zimnej wodzie.
- Zazdroszczę wam - wyszeptał Kostek.
- Co tam znowu? - dopytywał się Stan. - Melancholia? Wiosenna zaduma? Bądź uprzejmy, mecenasie, mówić trochę głośniej, może i ja zastanowię się nad sensem istnienia.
- Naprawdę uważasz tę odrobinkę refleksji za coś nagannego? Gdyby tak człowiek potrafił podnosić się po wszystkich klęskach... Posiadał tę niezwykłą gibkość, sprężystość, wtedy nieszczęścia spływałyby po nim jak woda po łodyżce tataraku...
- Nie widzę tataraku, ale widzę zbliżające się panienki - rzeczowo zauważył Stan.
Konstanty momentalnie otrząsnął się z rozmyślań, wyprostował i leciutko pchnął kolegę w stronę lądu. Stan zrozumiał jego intencje, przybrał bardzo poważny wyraz twarzy i idąc swobodnym krokiem, deliberował:
- Myślę, że my potrafimy radzić sobie znacznie lepiej niż te rośliny. One odradzają się, lecz ciągle są zielone, niedojrzałe. Jedynym ich zajęciem jest wieczny opór, chęć przetrwania.
- Stan chciał zrobić dobre wrażenie na właśnie mijanych dziewczynach.
Dokładne oględziny nie wchodziły w rachubę, dlatego Łaski tylko kątem oka zerknął w ich stronę. Panienki zakryły kolorowymi szalikami młode buzie, ale figlarne, błyszczące oczy zdradzały ich dziecinne usposobienie. Obie, chichocząc, szeptały uwagi na temat mężczyzn. Najwyraźniej chciały zwrócić na siebie ich uwagę.
- Siksy - skomentował ich zachowanie mecenas.
- Miłe, wesołe siusiumajtki. Mam wrażenie, jakby chciały nas poderwać. Taka teraz moda, znaleźć sponsora. Ty byś się nadawał. - Stan spojrzał na przyjaciela. - W średnim wieku, dystyngowany, prawnik...
- Galerianki. Są miłe nawet za niewielkie kwoty. Podobno prowadzą handel prawie wymienny. Przysługa za przysługę.
- Panienki najwyraźniej nas sobie upatrzyły.
- Miasto wygląda na wymarłe, a na bezrybiu i rak ryba - Kostek z zadowoleniem przytoczył powiedzonko.
- W takim razie, na wędkę, kolego! Na wędkę! - zachęcał Łaski. - Mamy branie.
- Nie wiem, czy ja... Może nie uchodzi? - krygował się Kostek.
Stan obrócił się w stronę dziewcząt i już miał otworzyć usta, kiedy jedna z nich, zsunąwszy szalik z twarzy, krzyknęła:
- Jedziecie do Gdańska?
- I widzisz, jakie to proste? Mówiłeś, że nie wiemy, gdzie mamy jechać. Do Gdańska! - uśmiechnął się Stan. - Do Gdańska! - odkrzyknął, zachęcająco przywołując ruchem ręki nowe pasażerki.
Rozdział XIII
Kostek obserwował Stana z pewnej odległości. Podziwiał swobodę, z jaką tamten nawiązał kontakt z młodymi kobietami, które podczas krótkiej rozmowy, pewnie z nadmiaru wewnętrznej energii, podskakiwały, śmiały się dźwięcznie, obracały na piętach, przykucały, manifestując w ten sposób swoje zadowolenie i aprobatę wobec planu wspólnej podróży. Po chwili Łaski przywołał mecenasa i bez zbędnych wstępów przystąpił do prezentacji.
- Mój przyjaciel, Konstanty! Trochę spięty, dlatego nazywam go czasem mecenasem, niby taki z niego mądrala. - Puścił do dziewcząt porozumiewawcze oczko.
Kostek był mu wdzięczny. Poczuł się swobodniej, pozwalając sobie nawet na ironiczny uśmieszek, co nie uszło uwadze Stana.
- No to, jedziemy! - panowie zawołali jak na komendę. Wspólny okrzyk najwyraźniej przełamał ostatnie lody i wszyscy, zwartą grupką, ruszyli wolnym krokiem w stronę zaparkowanego samochodu.
- Za podwiezienie będziecie musiały oprowadzić nas po mieście. Nigdy tam nie byliśmy, prawda, mecenasie?
- Po całym Gdańsku? - zdziwiła się jedna z panienek.
- Po całym - śmiał się Stan. - Ale jak będziecie niegrzeczne, to za karę oprowadzicie nas po całym Trójmieście - dodał i jakby od niechcenia objął ramieniem niższą z dziewcząt. - To jest Dominika, a tamta laseczka to Nikita.
- Brzmi naprawdę groźnie - Kostek uśmiechnął się. - Na razie się nie boję, ale kto wie, co będzie potem...
Flirtowanie z emanującymi radością dzierlatkami sprawiało mu przyjemność. Młodzieńcze szczebioty, zalotna gra słów i perspektywa wspólnie spędzonego dnia, nawet w nim, wbrew jego woli, wywołała dobry nastrój i sprawiła, że problemy oddaliły się, zeszły na dalszy plan.
Przy ich samochodzie spacerowała elegancko ubrana kobieta. Widząc zbliżającą się grupkę ludzi, rozłożyła ręce jak do powitania.
- Nareszcie! Zmarzłam. Słońce dzisiaj to tylko atrapa. Ładnie wygląda, ale nic poza tym - powiedziała.
Na jej prawym ramieniu kołysała się damska torebka, na lewym nieduża, podróżna torba.
- Zauważyłam obcą rejestrację i pomyślałam, że będę mogła się z wami zabrać. Dokąd jedziecie? Mam nadzieję, że nie do Piasków, bo stamtąd, to już tylko do piekła... - mówiła szybko, jakby bojąc się usłyszeć odmowę.
- W Piaskach już byliśmy - oznajmił Kostek.
- Do Gdańska - w tym samym momencie poinformował ją Stan.
- Nie ma miejsc - syknęła równocześnie z nimi Nikita.
- Gdańsk! - Kobieta z natłoku słów wyłuskała potrzebną jej informację - Może być! - Spojrzała na dziewczęta, które już nie miały szczęśliwych min. - Myślę, że się zmieścimy, nie jesteście panie takie grube, żeby na tylnym siedzeniu zabrakło miejsca dla takiej babeczki jak ja. Barbara jestem - przedstawiła się i nie zważając na brak zainteresowania nowych znajomych, wyliczała możliwe zdrobnienia swojego imienia. - Basia, Basieńka, Baśka... Jak kto woli...
- Zostawiłam w domu portfel - powiedziała Nikita, udając, że przeszukuje swoje kieszenie. - Trudno... Może innym razem wspólnie zwiedzimy Gdańsk. Niech pani wsiada, my nie jedziemy - mówiąc to, energicznym ruchem popchnęła koleżankę w stronę chodnika.
- Miejsca jest dosyć - Kostek próbował je zatrzymać.
Dziewczyny jednak były już daleko. Mecenas, w gruncie rzeczy zadowolony z takiej zamiany, otworzył tylne drzwiczki auta i gestem dłoni zaprosił nową pasażerkę do zajęcia miejsca w wozie. Kiedy Basia wsiadła, Stan schylił głowę nad dachem samochodu i pokazał Kostkowi, gdzie ten ma się puknąć, co dodatkowo rozbawiło mecenasa.
- Rzeczywiście, pogoda ładna, ale jeszcze czuć zimowy chłód - Konstanty zagaił rozmowę, kiedy Stan w końcu przestał się kokosić na siedzeniu kierowcy i włączył silnik.
- Nie lubię palić na dworze. Czy dym nie będzie panom przeszkadzał? - zapytała i nie czekając na odpowiedź, wyjęła z torebki paczkę papierosów i zapalniczkę.
Z wyraźną rozkoszą zaciągała się, a następnie wydychała z siebie siwą mgiełkę, błyskawicznie wypełniającą wnętrze auta. Panowie, z wyraźnym trudem łapiąc resztki czystego powietrza, wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Łaski, namiętny palacz, tym razem solidaryzując się z mecenasem, ostentacyjnie wykrzywił usta w cynicznym uśmiechu. Jazda z dziewczętami z całą pewnością byłaby bardziej interesującym doświadczeniem. Barbara tymczasem rozkładała swoje rzeczy na tylnym siedzeniu, zagospodarowując w ten sposób zdobytą dla siebie przestrzeń. Z podróżnej torby wyjęła niewielką poduszeczkę. Zamaszystymi, energicznymi ruchami rąk roztrzepała zgniecione wewnątrz jaśka pierze. Następnie trzy razy uderzyła sztywnym, wskazującym palcem prawej dłoni w jego środek, sprawdzając, czy już jest dostatecznie miękki. Widocznie test wypadł pozytywnie, bo z zadowoloną miną ułożyła go na podgłówku i oparła na nim głowę.
- Dokąd się wybierasz, Basiu? - Kostek koniecznie chciał przerwać niemiłe milczenie.
- Nie wiem - odpowiedziała i niespodziewanie dodała: - Powinny były być mi wdzięczne. Kto wie, może uratowałam im życie? Głupie dziewoje, włażą w męskie łapy... Jak muchy do lepu, ćmy do światła... Nie mają za grosz wyobraźni. Młodość! A nieszczęścia czyhają za każdym rogiem i za każdymi drzwiczkami samochodu. Całkowity brak instynktu samozachowawczego. Gdzie to się pcha?
- Nie rozumiem - przyznał się adwokat. - Uratowałaś im życie? Nieszczęście za drzwiczkami? Co masz na myśli? O co nas oskarżasz?
- A ty? Dlaczego wsiadłaś? Nie boisz się, że wywieziemy cię do lasu, zgwałcimy, zamordujemy? - sarkastycznie zapytał zdziwiony Stan.
- Może to my jesteśmy w niebezpieczeństwie? - zauważył przewrotnie Kostek.
Ich pasażerka zamknęła oczy. Wyglądała, jakby zasnęła. Stan włączył cichutko radio. Konstanty wygodnie rozsiadł się na swoim siedzeniu i również zapadł w drzemkę. Nocna wizyta u rodziny żony Zygmunta, próba zaprzyjaźnienia się z miejscowymi zwierzętami, a przede wszystkim wiosenny wiatr sprawiły, że w ciepłym wnętrzu samochodu, przy cichej, płynącej z radia muzyce, sen ogarnął go błyskawicznie i pewnie spałby do samego Gdańska, gdyby nie...
- Wielka kumulacja! Mecenas podskoczył raptownie.
- Osiemnaście milionów trzysta dwadzieścia trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt siedem złotych i dwadzieścia groszy... - mamrotał w półśnie. - Osiemnaście milionów trzysta dwadzieścia trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt siedem złotych i dwadzieścia groszy...
Basia z ciekawością podniosła głowę.
- Jeszcze tylko przez pięć minut macie szansę, aby otrzymać od nas kasę, a więc komórki w dłoń! Wysyłajcie SMSy!
- zachęcał radiowy spiker. - Wygraj wielką kumulację! Dziś w puli czeka na was trzydzieści tysięcy! Warto próbować!
Basia wyjęła komórkowy telefon z kieszeni spodni. Każdej wstukanej przez nią cyfrze lub literze towarzyszyło ciche piknięcie. W ten sposób aparat potwierdzał zapisane znaki.
- Wysyłasz? - zapytał Stan. - Liczysz na szczęście?
- Kto wie, może i mnie się coś przytrafi? Osiemnaście milionów to nie jest, ale zawsze miło, gdy wpadnie parę złotych
- odparła wyzywająco.
Wystraszony Kostek spojrzał błagalnie na Łaskiego jednak ten dobrze wiedział, jak należy wyjść z twarzą z tej nieprzewidzianej opresji.
- Też kiedyś wysyłałem, nawet sporo, ale nic to nie dało. Więcej straty niż pożytku - powiedział.
- Ktoś jednak wygrywa! - upierała się. - Trzeba wierzyć, czasem się pomodlić.
- Modlitwy nic nie pomogły. Widocznie Bóg rozdzielał wygrane pomiędzy bardziej niż ja potrzebujących - Stan chciał tym stwierdzeniem zakończyć dyskusję.
- Możliwe... - Nowa pasażerka okazała się jednak trudnym interlokutorem. - Ale nie znam nikogo, kto by twierdził, że jego modły w tym względzie zostały wysłuchane. Myślę, że wygrywają tylko ci, którzy już nie modlą się do Boga, ale zaprzedają duszę diabłu. Nie ma innego wytłumaczenia. Pan żąda od nas wyrzeczeń, obiecując w zamian niebo. Diabeł co prawda zabiera duszę, ale pozwala nasycić się doczesnymi dobrami. Wybór należy do nas. Wróbel w garści czy gołąb na dachu? Sprawiedliwość... Ja tam diabła nie potępiam, stara się biedaczysko, robi, co może, żeby nas zadowolić.
- O Jezu! - jęknął mecenas. - Satanistka?
- Skądże! - obruszyła się. - Gdybym była jego wyznawczynią, to pewnie te osiemnaście milionów przypadłoby mi w udziale, a tak stopem jeździć muszę. Od diabła trzymam się z daleka.
Panowie kolejną wzmiankę o milionach pominęli milczeniem, obaj jednak gorąco postanowili sobie w duchu uważać na każde, wypowiedziane przy Barbarze słowo. Zmiana tematu okazała się konieczna.
- Czym się zajmujesz? - Stan podporządkował się starej, wypróbowanej zasadzie mówiącej, że najlepszą obroną jest atak.
- Jadę przed siebie, gdzie mnie oczy poniosą, wiatr we włosach mi śpiewa... Teraz ja, tak brzmi moja maksyma.
- Poetka? - zdziwił się Kostek. - Nie wyglądasz na artystkę, bardziej na stateczną bizneswoman.
- Statykę zamieniłam na dynamikę. Artystka? Nie, brak mi talentu, ale szukam, szperam, może znajdę w sobie tę bożą iskrę. Zmyliły cię ciuchy, mam je z poprzedniego życia.
- Kostek, kogo myśmy zabrali? - wrzasnął Stan. - To uciekinierka! Taka sama jak one!
- A panowie swoich żonek szukacie? Zwiały... No, no, no, kto by pomyślał, a takie były grzeczne, dobrze ułożone jak pieski. Kapcioszki przynosiły, kawkę robiły, szczebiotały w łóżeczku, łasiły się jak kotki i nagle trach! Popsuły się!
- Zaraz, zaraz... - uspokajał ją Kostek. - To nie tak! Nasze panie nie są ofiarami przemocy domowej.
Basia zamknęła oczy i powiedziała:
- Nikogo nie oskarżam, nikogo nie oceniam.
- Skoro chodzisz w starych ciuchach wyzwolenie musiało nastąpić niedawno - wnioskował Stan. - Zgadzam się, masz prawo czuć się szczęśliwa i swobodna, tylko że ten kij ma dwa końce.
- Jesteś mężatką? - zapytał Kostek. - Jestem.
- To jest normalne, pospolite oszustwo - dowodził. - Skoro nie potrafisz zaakceptować stadnego trybu życia, nie powinnaś wchodzić w uzależnienia, współtworzyć związku, który twoim zdaniem nie spełniał wyznaczonych przez ciebie standardów. Oszukałaś go, nabrałaś swojego męża. On uwierzył, że będziesz mu wierna aż do śmierci i w dobrej wierze budował przyszłość waszego małżeństwa.
- Nie potwierdzam i nie zaprzeczam. - Basia chciała dyplomatycznie zakończyć ten wątek rozmowy. - Co więc się stało z waszymi kobietami? Odeszły, bo...?
- Tego właśnie nie wiemy - przyznał się Stan.
- Poszukujemy ich z trzech powodów - dodał Kostek. - Chcemy upewnić się, że są bezpieczne, dowiedzieć się, dlaczego uciekły i... - zawiesił głos.
- Co jest z tym „i"? - dręczyła mecenasa nieopatrznie zabrana autostopowiczka.
Panowie, unikając odpowiedzi, rozglądali się po nadmorskim krajobrazie.
- Sztutowo - Łaski przerwał ciszę. - Ględzimy o wolności, ale prawdziwych murów, drutów nie dotknęliśmy. Wszyscy mamy szczęście.
- Słyszałem o uciekających żonach. Przepadają z naszą ciężko zarobioną forsą, hulają, pewnie się trochę łajdaczą, a kiedy wydadzą co do grosza, skruszone wracają i znów są przykładnymi paniami domu - denerwował się mecenas.
- Masz rację - przytaknęła mu Basia. - Ja jednak nie jestem bumerangiem. Odeszłam raz na zawsze. Pewnie zła ze mnie kobieta, chociaż może nie do końca. Dzieci wychowałam, pół życia poświęciłam obcemu człowiekowi, zaspokajając każdą jego potrzebę. Cokolwiek robiłam, starałam się odgadnąć, czy moje zachowanie nie wyda mu się niewłaściwe, czy go nie urażę nieroztropnością, zbytnią swobodą. Zachowywałam się tak, jakbym się go bała, a on wcale nie był straszny... Był żałosny. Bezradny... Niepotrafiący stawić czoła kłopotom, które sam stworzył. Darując winy, sądziłam, że nauka nie pójdzie w las... Po drugim razie, pomyślałam bardziej racjonalnie. Ślub, wszystkie wspólnie przeżyte lata nie dają mi prawa własności do jego uczuć, ale i on nie może żądać ode mnie całkowitego oddania. Żałuję tylko jednego... Gdybym ja miała te osiemnaście milionów! Wiedziałabym, jak je spożytkować.
- My chyba nie jedziemy do Gdańska - zaczął niepewnie Konstanty. - Gdzie ta mapa? Stan, widziałeś ją? Po co mamy się pchać do miasta, skoro możemy ominąć cały ten tłok.
- Mapa była w schowku. Otwórz, pewnie nadal tam leży... Masz rację, nie mamy tam zamówionego noclegu, a gdzieś przecież trzeba się zatrzymać. - Stan bardzo dobrze rozumiał zamiary mecenasa. - Basiu, gdzie cię wysadzić?
Kobieta roześmiała się. Zachowanie panów nie zdziwiło jej, było wręcz zgodne z przewidzianym przez nią scenariuszem wydarzeń. Prosząc ich o podwiezienie, zdawała sobie sprawę, że podróż może okazać się krótka.
- Nie bójcie się, to nie jest zaraźliwe - zapewniała. - Feminizm to nie trąd, o ile to w ogóle jest feminizm. Nie muszę jechać do Gdańska. Cieszę się wolnością, zwiedzam, poznaję, odkrywam, a czasem puszczam się w tani sentymentalizm, choćby tak jak tutaj. Ten kościółek, który właśnie minęliśmy, jest mi bardzo bliski. Trzydzieści lat temu byłam tu na koloniach. Całą grupą maszerowałyśmy na niedzielną mszę. Dziwna to była świątynia. Wydawała mi się dużo większa, prawie monumentalna, a przecież to maleńki, wiejski kościółek. Nie o jego wielkość mi chodzi. W czasie tamtych wakacji jego budowa była w pełnym toku, a mimo to odprawiano w nim nabożeństwa. Wyobraźcie sobie, że miał ściany, dach, ale nie miał drzwi ani okien. Sprawiał wrażenie otwartego, jasnego, przychylnego wszystkim stworzeniom. Odczucia te potwierdzały latające pod sklepieniem jaskółki. Podczas mszy śledziłam ich taniec, piękno w najczystszej postaci, jak z piosenki. Jaskółka uwięziona... Całe życie byłam właśnie taką ptaszyną, starającą się zbudować własne gniazdo nawet tam, gdzie jego przetrwanie z góry narażone było na niepowodzenie.
- Jaskółka uwolniona? - zastanawiał się Kostek.
- Coś w tym rodzaju, tylko że wszystko wokół zmalało, zszarzało i zestarzało się. - Basia uśmiechnęła się do swojego odbicia w szybie. - Za długo czekałam?
- Nie - stanowczo zaprzeczył Łaski. - To z pewnością była odpowiednia chwila na odlot. Polatasz, polatasz i znajdziesz.
- Skłonna jestem uwierzyć. Borysem nie jesteś, ale jak się zorientowałam, Stanem tak.
- Wszystko przez te dzierlatki, zawróciły nam w głowach i stąd ta gafa - mecenas starał się zatrzeć złe wrażenie. - Konstanty Szukalski i Stanisław Łaski.
- Stanisław Łaski? - zainteresowała się Barbara. - No to już wiem, dlaczego Stan. W sumie wychodzi Stan Łaski! Pięknie brzmi, naprawdę, jestem pełna podziwu.
- Słuchaj, Basiu, przyjmijmy, że masz pieniądze, jedziesz, gdzie tylko masz ochotę, ale co dalej? Kiedyś kasa się skończy, co wtedy będziesz robiła? - dopytywał się Kostek, szukając analogii pomiędzy nią a Lucyną.
- Znajdę pracę, wynajmę mieszkanie i zacznę układać puzzle życia według własnego wzoru. Uciekając, nie zacieram śladów. Mam przy sobie potrzebne dokumenty. Mogę osiąść w wybranej miejscowości i spełniać swoje marzenia. Uwielbiam morze, dlatego najpierw ruszyłam w tym kierunku, potem pewnie pojadę w góry. Wyobraźcie sobie stojącą prawie na wierchu sporej góry małą chatkę z bali. Zimą nie można tam dojechać, śnieg okrywa okolice skrzącą się bielą, że aż oczy bolą patrzeć. I cisza... Wspaniała, majestatyczna, przerażająca cisza, przerywana strzelającymi w kominku iskrami. Nie wiem, czy w takich warunkach wytrzymałabym całą zimę, chciałabym jednak spróbować.
- Samotny rejs dookoła świata. - Stan podsunął jej kolejny pomysł do realizacji.
- Nie, nie... W moim wieku nie wolno przesadzać. Mierzę siły na zamiary. Będąc w górach, zawsze mogę zejść na dół, do wioski. Rejs to już nie dla mnie.
- Może jednak uda się nam znaleźć wolne pokoje w Gdańsku? - Konstantemu towarzystwo Barbary zaczęło się podobać.
Zadowolona z siebie kobieta zamknęła oczy i znów zapadła w drzemkę. Stan spojrzał we wsteczne lusterko i widząc jej spokojną twarz, uśmiechnął się i puścił oko do Kostka, który zmieniał właśnie stację radiową.
- Przydałby się nowszy model - stwierdził Stan. - Teraz piloty radiowe montowane są w kierownicy. Widzę, że postęp techniczny niewiele cię obchodzi. Zatrzymałeś się jakieś dziesięć lat temu.
- Ty się lepiej zatrzymaj. Znajdź porządną stację benzynową. Kawy bym się napił, kości wyprostował i...
Kostek nie zdążył skończyć zdania, gdyż Stan wszedł mu w słowo:
- I wysiusiał, tylko nie w toi-toice.
Szukalski poczuł się szczęśliwy. Obok niego siedział, w mig odgadujący jego myśli, przyjaciel. Na tylnym siedzeniu spała intrygująca, tajemnicza kobietka. Niczego nie musiał, nigdzie się nie śpieszył. Jedyną rzeczą zaprzątającą jego umysł było miejsce, w którym będzie mógł napić się ciepłej kawy. Z przyjemnością obserwował mijane krajobrazy. Praca, dom, nawet Lucyna, wszystkie sprawy, kiedyś ważne, teraz widział jakby za mgłą i z ulgą stwierdził, że jest mu z tym naprawdę dobrze. Wygrana paradoksalnie wzmocniła w nim poczucie własnej wartości, pewność siebie, jakiej brakowało mu od dzieciństwa i chociaż z należnej mu sumy nie otrzymał jeszcze ani złotówki, już czuł się bogaty. Sama świadomość wystarczała...
Rozdział XIV
Żyjemy zgodnie z rytmem, powtarzalnością czynności, jakbyśmy tylko dzięki tym codziennym obrzędom potrafili funkcjonować. Brak stabilności w poczynaniach, niepewność, co przyniesie następny dzień, tylko u nielicznych z nas nie wywołuje paraliżującego strachu. Gdziekolwiek się znajdujemy, instynktownie anektujemy mały kawałek rzeczywistości, aby każdego dnia, o tej samej porze powtarzać - potrzebne lub nie - rytuały, bo ceremoniał to rzecz święta, a świętość nas chroni.
Konstanty Szukalski z całą pewnością należał do ludzi potrzebujących ustabilizowanego trybu życia. Wyrwany z kontekstu codzienności przypominał zagubionego szczeniaka, bezbronnego, niepewnego własnej siły i własnych możliwości. Szybko jednak zrozumiał, że i wolność da się ujarzmić, zamknąć w pewnych ramach, dlatego przestrzegał ustalonych przez siebie reguł. Dzień rozpoczynał łykiem mineralnej wody i krótką gimnastyką, ignorując zabawne komentarze Łaskiego. Starał się regularnie korzystać z natrysku, co w czasie podróży nie zawsze było możliwe. Przed snem wietrzył pokój. Stojąc przed otwartym oknem, wypijał szklankę zimnego piwa, dzięki czemu łatwiej zasypiał w hotelowym otoczeniu.
Ciągłe przebywanie w towarzystwie Łaskiego traktował już jako rzecz naturalną. Wtargnięcie Barbary w ich męski tandem wywołało w nim nową falę dręczącej niepewności. Poszukiwanie Lucyny automatycznie zeszło na drugi plan, a nieznane mu dotąd zauroczenie nowo poznaną kobietą pochłonęło jego myśli. Przygodna pasażerka roztaczała wokół siebie niezwykłą aurę tajemniczości, jakby pachniała zakazanym owocem.
Zatrzymali się na parkingu przed hotelem. Stan dziarskim krokiem ruszył w stronę recepcji, mecenas i autostopowiczka czekali na niego w samochodzie. Siedząca na tylnym siedzeniu Barbara, nachyliwszy się nad Kostkiem, zaczęła głośno, lubieżnie wdychać woń męskiej wody kolońskiej, a następnie, bez uprzedzenia, zabrała się za pieszczenie jego szyi, całowanie uszu. Nie był przygotowany na takie erotyczne ekscesy. Zażenowany nową sytuacją próbował pochylić głowę, chcąc w ten sposób utrudnić jej pieszczoty, nie przestawał jednak czuć na swoim ciele delikatnych muśnięć dłoni, lekkich dotknięć ciepłego języka, powodujących przyspieszone bicie serca i miłe podniecenie.
- Basiu... Nie... - prosił. - Tak nie można - odwoływał się do jej poczucia przyzwoitości.
- Dlaczego? - zapytała kokieteryjnie i aby zagłuszyć jego wyrzuty sumienia, dodała: - Mam gdzieś konwenanse. Nie bój się, nie chcę za ciebie wychodzić za mąż, chcę się tylko z tobą przespać, tak normalnie, po ludzku.
- Nie jestem gotowy na nowe związki. Na przygody tym bardziej. Spróbuj ze Stanem, on na pewno sprosta twym wymaganiom. - Kostkowi wydawało się, że znalazł dobre wyjście z krępującej go sytuacji.
Taka zamiana nie przypadła jej jednak do gustu.
- Zdesperowany człowiek skacze do głębokiej wody - skwitowała nieudane amory. - Trudno, za długo zwlekałam, trzeba było nawiać z domu dziesięć lat temu, może wtedy miałabym jeszcze szansę na niewinny, przelotny romansik.
Kostek nie odezwał się już ani słowem. Kobieta dobrze wiedziała, że prędzej czy później uda się jej złamać praworządnego adwokata. Do upojnej nocy w jego ramionach musi jednak dochodzić wolno, małymi kroczkami, aby nie spłoszyć zwierzyny i utrzymać mężczyznę w mylnym mniemaniu, że to on jest łowcą, a nie zdobyczą. Wiedząc, iż niekiedy faceci są gorliwszymi bigotami niż stado kobiet, wychodziła z założenia, że będzie miała więcej radości z jednego grzesznika, niż ze stu sprawiedliwych, jeśli można w ten sposób strawestować biblijną mądrość. Musi poczekać, nic od razu, nic na silę. Teraz powinna rozpocząć smakowanie życia, smakowanie swojej wolności.
Pokój, który zajmował Kostek, umeblowany był według wszelkich prawideł hotelarskiej sztuki. Wyposażony jedynie w niezbędne sprzęty, dyskretnie imitował domowe wnętrze, stwarzając złudną nadzieję na maleńką stabilizację.
Mecenas leżał na dużym, małżeńskim łożu. Wpatrując się w nieskazitelnie biały sufit, prawą dłonią gładził prześcieradło, jakby szukał na nim bliskiej osoby... Najprościej byłoby nazwać ją po imieniu, ale od wczorajszych, potajemnych pieszczot miał spore wątpliwości, jak powinno brzmieć to imię. Rozważał każdy aspekt związku z Lucyną i powoli dochodził do zaskakujących go konkluzji. Miłość? Przyjaźń? Wygodnictwo? Które z tych, wydawałoby się prostych, podstawowych uczuć łączyło ich wspólne poranki, południa i wieczory? Dlaczego całe lata przebywali ze sobą, a może obok siebie? Jedno nie ulegało wątpliwości, podwaliny ich małżeństwa były bardzo kruche, skoro runęły wraz z przypływem większej gotówki. Z tym samym przypływem runęła również cała, misternie budowana hierarchia wartości, wszystkie „za i przeciw", które miały pomagać mu w utrzymaniu kursu przez życie. Dokąd dalej? Czuł się tak, jakby ktoś ukradł mu GPS - a, a on sam nie potrafił odnaleźć najlepszej drogi.
Łaski prawdopodobnie miał już dosyć towarzystwa Kostka, dlatego zamierzał cały dzień spędzić samotnie. Podczas wczorajszej kolacji zauważył grę toczącą się pomiędzy Konstantym a Basią. Początkowo z rozbawieniem śledził rodzący się flirt, ukradkowe spojrzenia, zdawkowe słówka, niby bez znaczenia, przypadkowe muśnięcia dłoni. Scena żywcem wyjęta z barokowego romansu. Czekał na głębokie ukłony i ciche stąpanie na palcach w wykonaniu Kostka, ale pretendent do roli kochanka był wciąż onieśmielony. Mówił mało, starannie artykułując pojedyncze wyrazy, by potem nie żałować zbyt pospiesznie złożonych deklaracji. Barbara nie poganiała go, nie zachęcała. Czekała w napięciu na rozwój wydarzeń jak czujna, doświadczona kotka. Kiedy pod koniec posiłku ta dziwna para rozpoczęła snucie planów na następny dzień, Stan uznał, że powinien dać im wolną rękę i dyskretnie wycofał się na z góry upatrzoną pozycję, czyli do baru. Przysiadł się tam do niego podstarzały lowelas, który, snując opowieści o swoich erotycznych podbojach, starał się naciągnąć Łaskiego na kolejnego drinka. Zwierzenia Don Juana z Gdańska Stan przypłacił potężnym kacem i bólem głowy, co stanowiło znakomitą wymówkę, aby nazajutrz pozostać w hotelowym pokoju i nie brać udziału w spacerze po gdańskiej starówce.
Basia zachowywała się wyzywająco, Kostek jednak wyczuwał jakąś wewnętrzną niespójność w jej poczynaniach. Na pozór odważna, zdecydowana, a jednak gotowa wycofać się z mglistych obietnic przyszłych, wzajemnych relacji, jak rozgrzana promieniami słońca plażowiczka, która chcąc zażyć w morzu orzeźwiającej kąpieli, bada stopami, czy woda nie jest dla niej za zimna. Wykonuje swoisty taniec niezdecydowania, krygowania, niepewności, co zgodne jest z kobiecym charakterem, mężczyzn zaś doprowadza do obłędu.
- Radość trwa krótko, ale jakże przyjemnie jest długo na nią czekać - mówiła Basia z kokieteryjnym uśmiechem.
- Oczekiwanie jest milsze od samej przyjemności? - Kostek nie chcąc popełnić gafy, wolał być ostrożny.
- Nigdy nie studiowałam filozofii - odparła Barbara. - Poznaję świat za pomocą własnych doświadczeń, dlatego każdą swoją myśl mogę uważać za odkrywczą. Niczego nie powielam, sama dochodzę do wniosków i konkluzji, świeżych, dla mnie nowych, a czy kiedyś, może dwieście, może pięćset lat temu spostrzegł to już jakiś filozof, nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia.
- Bardzo interesująca teoria - przyznał Konstanty. - Ma pewne mankamenty, daje jednak wspaniałe perspektywy samodoskonalenia. Cywilizacja nie mogłaby się zgodnie z nią rozwijać, ale nie o ludzkość pewnie ci chodzi. Z punktu widzenia jednostki...
Barbara przerwała mu w pół zdania.
- Z mojego punktu widzenia - wspaniała.
Rozdział XV
- Masz zimne stopy - mówiła, delikatnie obejmując łydkami jego gołe nogi.
- To nie jest w porządku... - wyszeptał zdławionym głosem.
Obejmując ją mocno, przytulał do swojego torsu sterczące, jędrne piersi. Czując słodkawy zapach perfum, ciepły oddech na swojej szyi, gładkość kobiecych nóg, jednocześnie cieszył się i lękał, najwyraźniej przestraszony tak szybkim przebiegiem wypadków.
- Nie ma powodu do obaw - uspokajała go. - Oboje potrzebujemy bliskości, bo ci, którzy powinni teraz ogrzewać nasze zmarznięte ciała, nie chcą tego robić. Kilka pocałunków, trochę pieszczot, to nie zbrodnia - tłumaczyła mu.
- Ale też nie miłość... - Kostek nadal miał wyrzuty sumienia.
Basia wyzwoliła się z jego uścisku.
- Masz swoje lata i nadal niczego nie rozumiesz? Miłość? Ona zabiera wszystko. Czy nie jest lepiej poleżeć, porozmawiać, pokochać się, a potem iść dalej bez obciążeń, bez całej tej niepotrzebnej, wydumanej nadbudowy? Każdy porządny chłop dawno skorzystałby z nadarzającej się okazji i z radości zacierał ręce. Do niczego cię nie zmuszam, niczego od ciebie nie potrzebuję.
Czar chwili prysł jak mydlana bańka. Kostek poczuł, że to chyba już koniec intymnej schadzki. Jego obawy rzeczywiście były na wyrost, bo przecież Lucyna nie miała wobec niego żadnych skrupułów. Barbara pociągała go fizycznie, imponowała mu odwagą oraz desperacją, on jednak nie potrafił przezwyciężyć własnej nieśmiałości.
- Tempo jest stanowczo za szybkie - starał się ostudzić zapały niedoszłej partnerki. - Potrzebuję więcej czasu.
- A ja nie chcę już stracić ani minuty - była zdecydowana na wszystko. - Nie chcę być zdradzaną, biedną żoną, która musi przebaczyć mężowi łajdakowi jego kurestwo. Jestem wolna, a więc nikomu nie czynię krzywdy. Wyrzuty sumienia? Widocznie nie wyzwoliłeś się, nie zerwałeś więzów, nie jesteś jeszcze gotowy.
Mecenas potrząsnął kilka razy głową, przytakując w ten sposób swoim myślom.
- Nie jestem wolny... - stwierdził. - Nie potrafię. Może gdyby Lucyna odeszła tak normalnie, jak należy, ale ona...
- Zostawiła cię, biedaku, bez wyjaśnienia - dopowiedziała sobie Barbara. - Długo jeszcze będziesz musiał przeżywać męki rozstania, aby móc w końcu zrozumieć, jak bardzo ci na niej zależało i jaką krzywdę ci wyrządziła.
Kostek w porę zdał sobie sprawę z tego, że rozmowa zboczyła w niebezpiecznym dla niego kierunku. Wtajemniczenie Basi byłoby równoznaczne z dopuszczeniem jej do podziału pieniędzy z wygranej. W tej chwili byłby gotów to zrobić, ale dobrze wiedział, jak na to zareaguje Łaski. Nie po raz pierwszy dziękował Bogu, że ma w Stasiu swojego anioła stróża, czuwającego, by nie popełniał błędów. W innych warunkach, w innym czasie romans z Basią mógłby stanowić początek wspaniałego uczucia, ale teraz sentymenty należy odłożyć na bok.
Wystarczyło krótkie, znaczące milczenie, jego zaduma, aby Barbara zrozumiała, że powinna wrócić do siebie. Pożegnała go przyjacielskim całusem w policzek. Bez słowa. Stojąc na środku pokoju, poprawiała rozchełstaną bluzkę i rozglądała się dookoła, sprawdzając, czy nie zostawiła po sobie niepotrzebnych śladów. Jej wzrok przyciągnął leżący na stole laptop.
- Masz Internet? - zapytała z radością w głosie. - Tak.
- Mogę skorzystać? Sprawdzę tylko swoją skrzynkę mailową. To potrwa chwileczkę - prosiła składając ręce w błagalnym geście. - Zajrzę i zaraz sobie idę - obiecywała.
Zadowolony Kostek również wstał z łóżka. Cieszył się, że panująca w pokoju atmosfera poprawiła się, a niedoszły seks szybko odchodzi w niepamięć.
- Proszę... Siadaj! - zachęcał ją, podsuwając do stolika duży, wygodny fotel. - Sprawdzaj... Rób, co chcesz. Napijesz się piwa?
- Chętnie. Czekam na wiadomość od koleżanki - mówiła, otwierając laptop. - Miała poszukać mi pracę. Miłej i dobrze płatnej posadki. Niestety, tak już jest, że każde wakacje kiedyś się kończą. Będę musiała się gdzieś osiedlić i znów zapuścić korzenie.
- Czy ja wiem? - Kostek uśmiechnął się tajemniczo. - Pewnie i od tej reguły są jakieś wyjątki.
- Możliwe... - wymamrotała Barbara, bo właśnie zaczęła czytać odebraną wiadomość. - Jakie macie plany? Dokąd się potem wybieracie? - zapytała.
- Widzisz, z tym jest mały kłopot. Planów jako takich nie mamy. Jest cel nadrzędny... - nie chciał zdradzać prawdziwego powodu ich wędrówki. - Nie wiem, może Stan coś wymyśli. Dlaczego pytasz?
Basia zwróciła ku niemu uśmiechniętą twarz.
- A co byś powiedział na przejażdżkę do Bornego Sulinowa? - zapytała.
- Tam gdzie stacjonowali...? - Kostek zawiesił głos, jakby bał się własnych słów.
- Tak, tak! - podchwyciła. - Nigdy tam nie byłam, ale może to właśnie jest to miejsce, którego szukam. Czeka tam na mnie praca i mieszkanie. Podrzućcie mnie! Proszę...
Konstanty nie podzielał jej entuzjazmu. Tak dobrze rozpoczęta znajomość mogła mieć przecież swój ciąg dalszy, a tu takie rozczarowanie. Kto wie, może drugi raz nie będzie miał szansy na czułe pieszczoty, ciche wyznania, wspólne spacery. Chociaż z drugiej strony pochopne angażowanie się nie byłoby chyba dla niego korzystne. Gdy odnajdzie Lucynę, gdy jej odbierze swoją dolę... Będzie wiedział, na czym stoi. Będzie mógł wybierać, przebierać. Brunetki, blondynki... Po co mu Baśka? Sprytne z niej babsko. Nawet się nie obejrzał, a okręciła go wokół palca, wskoczyła mu do łóżka. Odwiozą ją i cześć. Przecież gołym okiem widać, że ona nie jest dla niego stworzona. Stan pewnie zgodzi się na podróż do Bornego Sulinowa i tak przecież nie wiedzą, gdzie szukać dziewczyn. Nie ma więc żadnego znaczenia, dokąd pojadą.
- Myślałem, że posiedzimy tu kilka dni. Kiedy musisz tam być? - starał się, aby jego głos brzmiał obojętnie.
Grunt to nie okazywać swoich emocji, reagować trzeźwo, z wyrachowaniem. Dwudniowa znajomość nie może mieć wpływu na jego przyszłość, a przyszłość to osiemnaście milionów trzysta dwadzieścia trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt siedem złotych i dwadzieścia groszy! Za nie będzie mógł kupić wszystko, nawet miłość.
- Już do niej piszę. Naprawdę jestem szczęśliwa! Dam sobie radę, rozumiesz? Nie jestem niedorajdą, która zginie bez męskiej pomocy! Cudownie! - podekscytowana popiskiwała jak mała dziewczynka.
Kostek usiadł na łóżku. Popijając zimne piwo, przyglądał się jej schylonej nad stołem sylwetce, profilowi twarzy, która - może dzięki odrobinie wypitego alkoholu, a może pod wpływem emocji - zmieniła się, postarzała. Dopiero teraz dostrzegł cieniutkie kreski, swoistą forpocztę zapowiadającą zmarszczki wokół ust i trzy, całkiem już wyraźnie prezentujące się linie odchodzące od prawego oka, których zapewne nie zauważyłby, gdyby nie obecna sytuacja. Teraz stanowiły niezbity dowód nieuchronnie zbliżającej się starości, dzięki czemu pomogły mu uporać się z nachodzącymi go rozterkami.
- Pisz sobie, a ja pójdę poszukać Stana - powiedział, odstawiając szklankę po piwie na komodę.
- Chcesz mnie tu zostawić samą? Nie zgadzam się - zaprotestowała.
- Dlaczego?
- Jak to, dlaczego? To twój pokój, nie powinnam być w nim sama. Pomyśl, jak się poczuję, gdy ktoś tu wejdzie - tłumaczyła.
- Odnajdę Stana i zaraz wracam - obiecywał. - A gdyby ktoś zakłócał ci spokój, powiedz, że jesteś moim gościem.
Pozorna nieporadność, niewinne minki Barbary wprawiły go w zdumienie. Nie pasowały do jej temperamentu i wieku. Wolał tę drugą twarz, oblicze wolnej kobiety pewnie czującej grunt pod nogami. Nowa praca, nowe mieszkanie, nowy partner. Dla niej gra zaczynała się od początku, od zera. Dobrze wiedziała, jak może wpływać na jej przebieg. Przybierając pozę niewinnej pensjonarki, wcielała się już w rolę, aby móc znowu się rozwijać, dojrzewać, zbierać życiowe doświadczenia. Konstanty nie miał prawa uczestniczyć w tej przemianie, w tym przepoczwarzaniu, przeistaczaniu się. Wychodząc z pokoju, spojrzał w wiszące na ścianie lustro. Barbara najwyraźniej już go nie widziała. Patrzyła przez niego w stronę swojej przyszłości. Nie zauważyła nawet, że już wyszedł. Łaski siedział na wysokim stołku przy barze.
- Już po spowiedzi? - przywitał Kostka pytaniem. Mecenas, nie rozumiejąc aluzji, wykrzywił twarz i wymownie postukał się palcem w czoło.
- Owszem, zdarza mi się wysłuchać zwierzeń klientów, ale nie ma to nic wspólnego z konfesjonałem, powiedziałbym nawet, że wyznania te bywają bardzo osobiste i z całą pewnością nie nadają się do głośnego powtarzania. Zawód adwokata przypomina... - nie dokończył.
Stan mocno chwycił go za nadgarstek. Kręcąc głową, jakby czemuś zaprzeczał, wyjaśnił:
- Nie to miałem na myśli - mówiąc, strzelił palcami i ruchem głowy wskazał barmanowi przyjaciela. - Jestem od ciebie o parę lat młodszy, nigdy nie byłem żonaty i może właśnie dlatego często staję się powiernikiem kobiecych tajemnic. Wniosek z długich rozmów, przegadanych godzin jest prosty. Nie kochanek jest im potrzebny lecz spowiednik! Wierz mi, od tej reguły nie ma wyjątków. Stare czy młode. Ładne czy brzydkie. Chude czy grube. Głupie czy mądre. Bez różnicy. Znajdziesz w sobie tyle siły, aby je wysłuchać, jesteś wielki! I to wystarczy, na tym polega sekret zrozumienia całego damskiego rodzaju. Słuchaj, a będziesz wychwalany! To tylko pozornie jest proste...
W tym się kryje cała magia - i jakby potrzebował przepłukać usta, napił się piwa. - A jak tam nasza duszyczka? Wyznała grzechy? Jakieś pikantne, sprośne szczegóły?
- Jesteś obrzydliwy. - Kostek nie miał nastroju do żartów. - Coś w tym jednak jest. Wyobraź sobie, że zbadano to naukowo. Czternaście minut dziennie, podobno tyle czasu poświęcamy na rozmowy z najbliższymi. Nie jest to dużo. Może gdybym częściej z Lucyną rozmawiał, prowadził długie dyskusje nie zrobiłaby mi tego świństwa z pieniędzmi? - zastanawiał się.
- No widzisz... Gdybyś słuchał i grzecznie jej odpowiadał, pacanie, nie musielibyśmy teraz zwiedzać tego pięknego kraju. Dawno opalalibyśmy się daleko stąd, chociażby na wyspach Bahama.
- My byśmy się opalali? My! Ja i Lucyna - tym razem Szukalski był górą. - W takich okolicznościach Kaśka i ty na Bahama nie bylibyście nam potrzebni. Wygrana byłaby tylko nasza i zapewniam cię, poradzilibyśmy sobie z nią bez problemów.
- Racja. W takim razie bardzo się cieszę, że twoja żona okazała się nielojalną osóbką. Przypadek ten potwierdza ogólnie znaną prawdę, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ucieczka pań przyniosła mi same korzyści - ironizował Łaski. - A co zrobimy z uroczą Basieńką?
- Jak to co? Odstawimy do Bornego Sulinowa i pożyczymy szczęścia na nowej drodze życia!
Barman postawił na ladzie kufel z piwem. Kostek podniósł go do góry, przyłożył do warg i przymykając z rozkoszy oczy, wciągał z lubością białą, sztywną pianę. Taką postawą zaimponował Stanowi, który również podniósł, opróżniony już do połowy kufel, wypijając swoje piwo jednym haustem. Do dna.
Rozdział XVI
W Szczecinku zatrzymali się na stacji benzynowej. Stan postanowił uzupełnić paliwo, aby zgodnie ze swoimi planami, zaraz po odstawieniu Basi, jechać dalej i jeszcze tej nocy dotrzeć do Karpacza.
- Poczekaj, pójdę z tobą - mecenas wyskoczył z samochodu jak oparzony.
Nie podobały się mu projekty przyjaciela. Wolał upewnić się, że Barbarze rzeczywiście będzie dobrze w nowym otoczeniu i poradzi sobie bez jego opieki. Musiał jeszcze raz spróbować przekonać Łaskiego i uzmysłowić mu bezsensowność takiego, niczym nieuzasadnionego, pośpiechu.
- Pojedziemy na zmianę - upierał się Stan. - W końcu to tylko Polska, tu wszędzie jest blisko.
- Zgoda. I co dalej? - mecenasowi nie odpowiadała nocna jazda. - O trzeciej w nocy w Karpaczu... Jak ty to sobie wyobrażasz? Przenocujemy w Bornem Sulinowie, a nazajutrz spokojnie pojedziemy dalej - perswadował. - Nikt nas nie goni. W kurortach na pewno naszych pań nie spotkamy. Szybciej znajdziemy je w lesie, niż na górskich szlakach - tłumaczył.
Łaski, o dziwo, nie protestował. Skąd wpadł mu do głowy ten Karpacz? Po cholerę zamierzał ciągnąć ich na drugi koniec Polski?
Weszli do niedużego budynku. Znajdowały się w nim kasy oraz dobrze zaopatrzony sklepik. Kostek podszedł do lady, wyjął z portfela kartę kredytową i bez słowa podał ją młodej ekspedientce. Stan wybierając dla całej trójki czekoladowe batoniki, rozglądał się po rozstawionych na środku sklepu regałach.
- Batoniki też mam panu policzyć? - zapytała pucołowata dziewczyna.
- Tak. Proszę jeszcze chwilkę poczekać. Kolega zaraz skończy zakupy.
Oparł się plecami o kontuar i obserwował poczynania Łaskiego, który jakby robiąc mu na złość, wpatrywał się w kolorowe etykiety czekoladek.
- Czego tam szukasz? - Mecenas wyraźnie był rozdrażniony. - Pani chce skasować.
- Nic już nie rozumiem. Spieszymy się, czy nie? - kpił Łaski.
- Chyba dam ci w mordę - wycedził Kostek przez zaciśnięte zęby.
Panienka przestraszyła się nie na żarty. Z niepokojem spojrzała w kierunku zaplecza, widocznie stamtąd, w razie potrzeby, mogła spodziewać się odsieczy. Kątem oka obserwowała klientów i dyskretnie sprawdzała, czy obejmuje ich przemysłowa kamera. Młodszy z nich uniósł zgięte w łokciach ręce, rozkładając je w geście poddania. W każdej dłoni trzymał dwa batoniki.
- No, no, no... Mecenasku! Nie poznaję kolegi! Co te kobiety potrafią zrobić z człowiekiem! Mam nadzieję, żeś się nie zakochał, bo to byłby koniec męskiej przyjaźni, a przecież łączą nas poważne interesy. Pamiętasz o tym, prawda?
- Po co ci cztery batony? - zapytał rozgniewany Kostek.
- Jeden dla ślicznej Basieńki, jeden dla ciebie i dwa dla mnie. Chyba nie masz nic przeciwko temu? W ten sposób wszyscy będziemy mieli taką samą dawkę słodyczy.
- Dobrze, ale do Karpacza jutro...
- Naprawdę ci odbiło! Niech będzie, w końcu to ty jesteś fundatorem wycieczki - zgodził się Stan, ale szyderczy uśmieszek nadal gościł na jego twarzy.
Dziewczyna po drugiej stronie lady usiadła na wysokim, barowym stołku i czekając na potwierdzenie pobrania należności z konta Szukalskiego, beznamiętnie wpatrywała się w fiskalną kasę. Najwyraźniej uznała, że niebezpieczeństwo minęło i mężczyźni nie stanowią już dla niej zagrożenia, dlatego znudzona ich rozmową przestała zwracać na nich uwagę. Ożywiła się i nawet podjęła pewne wysiłki, aby wydobyć z siebie cień uśmiechu w chwili, kiedy Łaski położył na blacie, tuż obok jej dłoni, jeden z zakupionych przed chwilą batoników.
- To dla pani - wyszeptał zalotnie. - Dla uroczej piękności.
Rozbawiony romantyczną sceną Kostek schował kartę kredytową do portfela i nie czekając na wpatrującego się w ekspedientkę Stana, ruszył w kierunku wyjścia.
- Za pięć minut odjeżdżam - wymamrotał.
Basia, oparta plecami o otwarte drzwiczki auta, trzymała przy uchu telefon komórkowy. Mógł podejść do niej na wyciągnięcie ręki, podsłuchać prowadzoną przez nią rozmowę, uznał jednak, że stosowniej będzie zatrzymać się obok stojaków ustawionych przed sklepikiem i dokładnie przyjrzeć się wystawionym na nich pojemnikom z płynem do spryskiwania szyb.
- Współczesny zwiastun wiosny - usłyszał za plecami głos Stana, który najwidoczniej zrezygnował z dłuższego flirtu z pucołowatą pracownicą stacji benzynowej.
- Tak, jaskółka już nie wystarczy, nawet utopiona Marzanna niczego nie zdziała, gdy w grę wchodzi wszechobecna technika. Pory roku uległy zredukowaniu - twarz mecenasa spoważniała. - Wiosna, lato, jesień, zima odchodzą w zapomnienie. Zostaje czas zimowego i letniego ogumienia. Dobrze byłoby wymienić płyn i zmienić opony - stwierdził rzeczowo.
W Łaskim letni płyn do spryskiwania szyb nie wywołał głębszych refleksji. Nie czekając, aż pozostali członkowie wyprawy zmobilizują się do zajęcia swoich miejsc, rozsiadł się na siedzeniu obok kierowcy. Dziś Kostek prowadził. Chcąc zaimponować Basi, zaprosił ją do przodu. Odmówiła. Jazda z tyłu sprawiała jej więcej przyjemności, tak przynajmniej twierdziła. Kierowca wyraźnie był rozczarowany, natomiast Stanowi spodobała się rola pasażera. Wsiadając do samochodu, puścił do mecenasa porozumiewawcze oczko, uśmiechając się przy tym rubasznie. Szukalski mrucząc coś pod nosem, tylko machną ręką. W duchu obiecał sobie, że do Bornego Sulinowa dojedzie, ale w drodze do Karpacza Stan przejmie od niego stery.
Dzień ukazał wiosnę w pełnym rozkwicie. Termometr na tablicy rozdzielczej wskazywał dwadzieścia trzy stopnie, co biorąc pod uwagę wczorajszą temperaturę, stanowiło miłe preludium do zbliżającego się weekendu.
- Wyłącz klimatyzację i otwórz okna - poprosiła Basia. - Trochę świeżego powietrza nam nie zaszkodzi.
- Tak, tak... Przewietrzy głowy, wydmucha emocje. Kto wie, może na umysł pomoże - Stan wykorzystał okazję, żeby podrażnić się z mecenasem.
Pomimo opuszczonych szyb atmosfera w samochodzie nadal była gęsta. Mężczyźni powoli zapominali o pasażerce na tylnym siedzeniu. Wymieniali złośliwe uwagi na swój temat, nie szczędząc sobie kąśliwych, a nawet obraźliwych epitetów. Łaski, z niewiadomych przyczyn, nadal nalegał na jazdę w góry, Kostek uparcie chciał nocować w Bornem Sulinowie. Dyskusja stała się zażarta. Obu panów krępowały pasy bezpieczeństwa i zapewne dlatego nie doszło do rękoczynów, chociaż jak się okazało, drobna wymiana kuksańców w takich warunkach była możliwa.
- Najlepiej zrobisz, wysiadając - zaproponował Stanowi rozzłoszczony Kostek. - Koniec wspólnej podróży.
Mówiąc to, gwałtownie zwolnił, dając w ten sposób do zrozumienia, że nie żartuje.
- Ty głupi gamoniu! - wrzasnął wściekły Łaski. - Mnie chcesz wysadzić? Mnie? A co ty sam zrobisz? Palcem do dupy nie potrafisz trafić, nie mówiąc już o odnalezieniu własnej baby! Sam siebie wysadź!
- Chłopcy... - Basia pisnęła nieśmiało.
Obaj panowie odwrócili głowy i spojrzeli na jej proszącą minę. Kostek rozrzewnił się, ale Stan zachował zimną krew i wykorzystał sytuację, aby przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Przełożył lewą nogę nad pedał gazu i z całej siły przycisnął nią stopę Szukalskiego. Samochód zawył, a następnie zaczął nabierać rozpędu.
- Co robisz, idioto? Chcesz nas zabić? - krzyczał Kostek. Mecenas był wyższy i zdecydowanie lepiej zbudowany niż przeciwnik, nie mógł jednak wyszarpnąć stopy spod buta kolegi. Zdesperowany zdążył jeszcze wymamrotać:
- A ja chciałem się z tobą dzielić!
Puścił kierownicę, odpiął pas bezpieczeństwa i wyzwolony, już bez krępujących go więzów, rzucił się z furią na Łaskiego. Na efekty jego desperackiego kroku nie trzeba było długo czekać. Nie pomogło, że Stan chwycił kierownicę... Nie pomógł przeraźliwy krzyk Basi... Mecenas Konstanty Szukalski zdążył jedynie kątem oka dostrzec, że czerwona masa naciera na karoserię jego wozu. Nawet nie poczuł uderzenia, nie usłyszał huku. Bezwładnie obijał głową o siedzenia, jak kosmonauta w kabinie międzyplanetarnej rakiety, zupełnie ignorując ziemskie prawo przyciągania. Ból dopadł go niespodziewanie. Poczuł, że silne ramię Łaskiego ciągnie go za kark, rozdzierając mu skórę na szyi. Jakby z zaświatów dotarł do jego świadomości przeciągły wrzask Basi. Kobieta najwyraźniej była w szoku. Krzyczała bez opamiętania:
- O kurwa!!!
Kolejne dźwięki stawały się coraz wyraźniejsze: odgłos padających na jezdnię metalowych fragmentów samochodów i brzdęk szklanego gradu z rozbitej przedniej szyby, krótki klakson, który jakby chciał ostrzec przed niebezpieczeństwem... I cisza.
Kostek spróbował unieść głowę.
- Nie ruszaj się - błagalnym tonem prosił Łaski. - Leż spokojnie. Będzie dobrze, żyjemy. Baśka! Co z tobą? Jesteś cała? No, mów, co się dzieje - denerwował się, nie słysząc odpowiedzi z tylnego siedzenia.
Nadal trzymał ręce na karku Kostka, jakby starał się uchronić go przed skutkami zderzenia.
- Bacha! Odezwij się! Proszę... - jęczał.
- W porządku. Nic mi nie jest - mówiła cicho, wprost do jego ucha. - Trzymaj go, ja postaram się sprawdzić, co z tamtym wozem. Może ktoś w nim jeszcze żyje.
- Boże, tylko nie to... Błagam... Nie zniosę tego, nie wytrzymam... - Szukalski modlił się z twarzą wciśniętą w kierownicę.
Lewe drzwi ściśle przylegały do drugiego, biorącego udział w kraksie, samochodu. Przez potrzaskaną szybę, teraz przypominającą jednobarwny witraż, oczom Basi ukazał się przerażający obraz, na który jej ciało zareagowało spazmatycznym dreszczem. Wbite w bok wozu Kostka auto, z zewnątrz czerwone, w środku - za sprawą tej samej, mocno nasyconej, czerwonej barwy - przypominało piekło. Wszystko było tam w kolorze krwi, łącznie z nieruchomymi, bezwładnie zwisającymi z siedzeń ludźmi. Zdając sobie sprawę z tragicznych konsekwencji zderzenia, kobieta głęboko wciągnęła powietrze. Wierząc we własne możliwości, pewna, że zniesie nawet najokropniejszy widok, wyskoczyła na prawą stronę jezdni. Powoli obeszła czerwone auto, przez dwie wybite szyby obejrzała jego wnętrze i szybko wróciła do mocno zdenerwowanych mężczyzn.
- Spieprzajmy stąd - wyszeptała.
- Zgłupiałaś? Mamy zwiać z miejsca wypadku? - oburzył się Łaski. - Pomocy... Pomocy trzeba im udzielić.
- Jakiej pomocy? O czym ty, kurwa, mówisz? - oczy Barbary patrzyły na niego nieprzytomnie. - Tam jest jedna wielka kałuża krwi! Nawet spod wozu krew kapie. Kogo ty chcesz ratować? Kostka, Kostka ratujmy!
- Jezu Miłosierny, Panie Jedyny, dlaczego? Cóżem Ci uczynił, Boże, że karzesz mnie tak dotkliwie? Nie pragnę niczego. Żadnych kobiet, żadnych milionów... Żywota chcę dokonać, bogobojnie, ascetycznie... Jak pustelnik! - jęczał mecenas.
Stan i Barbara wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Bez zbędnych słów jak zgrana drużyna przystąpili do działania. Łaski nie bacząc na ewentualne konsekwencje swojego postępowania, walnął Szukalskiego dwa razy w lewy i dwa razy w prawy policzek, co w jego mniemaniu powinno przywrócić mecenasowi jasność widzenia.
- Trupy! Dwa trupy! - krzyczał, przekręcając głowę Kostka w stronę czerwonego auta. - Tam... Co robimy? Idziesz do mamra, czy zwiewamy? - pytał rzeczowo. - Ty prowadziłeś, ty decyduj.
- Szybko, myśl szybko - poganiała go Basia.
Konstanty Szukalski na pozór wyglądał normalnie i tylko jego oczy, wpatrzone przed siebie, nieruchome, tępe wskazywały na szok, w jakim nadal się znajdował. Słowa przyjaciół, towarzyszy w tym niespodziewanym nieszczęściu, docierały do niego z dużym opóźnieniem, zlane w jeden huczący w uszach jazgot. Nie mogąc zebrać myśli i trzeźwo rozpoznać swojego obecnego położenia, bezwiednie przekręcił kluczyk w stacyjce. Głuchy pomruk silnika nie zwiastował spokojnej jazdy. Pojazd uwolnił się od zbędnego balastu już po kilku szarpnięciach spowodowanych mocnym naciskiem na pedał gazu. Auto zakołysało się, przeciągle jęknęło i potoczyło wolno, wlokąc za sobą jakieś żelastwo. I pewnie nieświadomy swych czynów adwokat odjechałby z miejsca wypadku, gdyby drogi nie zastąpiła mu krwawa zjawa. Z jej rozłożonych szeroko rąk spływały wodospady krwi. Zamiast twarzy miała dużą czerwoną plamę, a włosy do złudzenia przypominały piekielne, krwawe płomienie.
- Rany boskie, nie zostawiajcie nas na tym pustkowiu - prosiła zmora. - Bądźcie ludźmi, podrzućcie do miasta. Do końca świata będziemy tu pokutować. Tu nic nie jedzie, nie da się złapać stopa...
- Iwona! Ty głupia babo! - pomstowała druga, równie krwawa postać, która wyrosła jakby spod ziemi i na środku jezdni rozpoczęła szamotaninę z pierwszą zjawą. - Dajże ludziom spokój. Niech sobie jadą. Na pewno mają jakieś sprawy do załatwienia. Po cholerę im dupę zawracasz? Już odjeżdżali... Zobaczysz, tylko kłopoty z tego mieć będziemy.
- Puszczaj mnie, durniu. Trzeba było uważać. Żartów ci się zachciało. Wytrzymać nie może, kretyn jeden. Ludzi byś pozabijał, bo cycki musisz obmacywać. Mówiłam, patrz przed siebie, ale ty swoje! No to teraz masz... Może całe życie trza będzie pokutować... Grzech jest grzechem, nic na to nie poradzisz. Umyć się muszę, lepię się cała od tej krwi. Zaraz się zrzygam! - Po tych słowach krwawa postać odbiegła na pobocze i rzeczywiście zwymiotowała.
Pierwszy oprzytomniał Łaski. Obejrzał się i wydawał polecenia zaskoczonej Basi, która bez słowa sprzeciwu otworzyła drzwi auta, gestem dłoni zapraszając zakrwawionych gości.
- Proszę, proszę... Zmieścicie się państwo, chętnie podwieziemy. My do Bornego, a państwo?
- My też. Ta droga tylko tam prowadzi - odburknął mężczyzna.
- Tapicerkę pobrudzimy - krygowała się kobieta.
- Jakoś się może policzymy, chociaż auto drogie... - mężczyzna starał się szybko załatwić sprawę. - To przez tę głupią babę. Bok chyba da się wyklepać, a szybę to mój brat panu wstawi. Mam nadzieję, że to wszystko. Policji nie trza wzywać, tylko panu ulgę z ubezpieczenia zabiorą.
Nowi pasażerowie uśmiechali się zdawkowo, ocierając wierzchem dłoni krzepnącą na ich twarzach krew. Kostek obserwując ich we wstecznym lusterku, zastanawiał się, czy zdąży dojechać do jakiegokolwiek szpitala, czy może lepiej od razu powinien szukać zakładu pogrzebowego. Mimo tych pesymistycznych myśli, zawołał prawie radośnie:
- Wszyscy siedzą? No, to w drogę!
Stan zachował jednak odrobinę zdrowego rozsądku i bacznie przyglądał się nowym towarzyszom podróży.
- Nie tak szybko - powstrzymał mecenasa. - Starajmy się działać z rozwagą. Co się właściwie stało? Jesteście państwo ranni? - zwrócił się do nieznajomych.
- My? - zdziwiła się kobieta.
- Ależ skąd - zaprzeczał mężczyzna. - Ot, może i gdzieś ci tam draśnięci, ale nie ma o czym mówić. Nic się nam nie stało - zapewniał.
- Jak to? - zapytał zdziwiony Stan. - A krew?
- Morze krwi... - dopowiedziała Basia.
- O to chodzi... - mężczyzna machnął lekceważąco ręką. - To nie nasza jucha.
- A czyja?! - krzyk wyrwał się jednocześnie z trzech wystraszonych piersi.
- Czy tam jeszcze ktoś został? - mecenas bał się spojrzeć w stronę czerwonego auta.
Potrzebna jest pomoc? - bladymi wargami wyszeptał Łaski.
- Cała jucha się wylała i tyle... Nic już się nie da zrobić - spokojnie odpowiedziała kobieta.
- O Boże - Kosek zamknął oczy, mocno uchwycił się kierownicy i bił w nią głową na oślep.
Najwyraźniej pozostawał w głębokim szoku. Stan uznał, że w tej sytuacji to on musi zachować się jak prawdziwy mężczyzna. Rola taka nie odpowiadała mu, a mimo to przez zaciśnięte zęby nakazał wszystkim znajdującym się w aucie osobom pozostanie na swoich miejscach. Sam wysiadł i na trzęsących się nogach obchodził czerwony samochód, zaglądając do jego wnętrza przez potłuczone, pobrudzone krwią szyby. Widocznie zauważył coś niepokojącego, bo otworzył przednie drzwiczki, schylił się i wyrzucał z auta plastikowe wiadra. Jedno... Drugie... Biegał po całej jezdni i z wściekłością kopał czerwone wiaderka, z których cienką strużką wylewały się resztki krwi.
- No i koniec - spokojnie stwierdził mężczyzna. - Nie będzie kaszanki.
- No, nie będzie - przytaknęła kobieta.
Stan Łaski z miną przypominającą rozwścieczonego byka wrócił na swoje miejsce. Usiadł i wymownie trzasnął drzwiami. Nie obrócił się, żeby spojrzeć na rozmówców. W tonie jego głosu z łatwością dało się wyczuć pogardę.
- Co to, do jasnej cholery, ma być? Uczta wampirów? O co tu chodzi? - pytał, patrząc przed siebie.
- Jaka uczta? Jakie wampiry? - mężczyzna nadal starał się załagodzić sprawę. - Jestem rzeźnikiem. Juchę wiozłem na kaszankę. Siostrzeniec się żeni, a kaszanka domowej roboty, jeszcze cieplutka, na weselu to cudeńko, rarytasik - mimowolnie oblizał wargi. - No ale jej nie będzie, bo głupiej babie gzić się zachciało. Trudno... Pokryjemy wszystkie szkody - zapewniał.
- Tobie się zachciało - cicho odburknęła kobieta.
- Nie możemy tak zostawić waszego wozu - rzeczowo, już spokojniejszym głosem, stwierdził Łaski. - Mecenasie, rusz się i pomóż panu zepchnąć go na pobocze.
- A ty? - Kostek najwyraźniej też już oprzytomniał.
- Ja dowodzę - odburknął Stan i zapiął pasy.
Basia również wysiadła z auta. Stojąc na skraju drogi, rozstawiła nogi i lekko schylona najpierw moczyła papierowy ręcznik, polewając go cienkim strumieniem mineralnej wody z plastykowej butelki, a następnie starała się delikatnie wytrzeć twarz młodej, płaczącej kobiecie. Dwie duże łzy wydrążyły na jej obliczu jasne ścieżki, wiodące przez czerwoną plamę jej twarzy.
- Zawsze tak jest - żaliła się. - Winę na mnie zrzucić, a przecież to przez niego.
- Nie trzeba płakać. Wszystko dobrze się skończyło, najważniejsze, że żyjemy. Z mężem się pani pogodzi - pocieszała ją Basia.
- No, nie wiem... Wścieknie się, gdy się dowie. A nietrudno będzie się domyślić, jak wrócę do domu w tym stanie - wymownie pokazała na swoją, mokrą od świńskiej krwi, odzież.
- Rzeczywiście, możesz mieć w domu małe kłopoty. - Barbara najwyraźniej straciła rezon i uznała dalszą konwersację za zbędną.
Kostek, popychając czerwone auto, mocno zapierał się stopami o asfaltową nawierzchnię jezdni, a głowę trzymał uniesioną wysoko, co pozwalało mu na dokładniejsze przyjrzenie się okolicy.
- Piękny las - krzyknął do mężczyzny, który popychał wóz z przodu, jednocześnie manewrując kierownicą przez otwór po wybitej szybie.
- I grzybów w nich pełno. Jesienią musicie do nas przyjechać. Czerwone łebki kosą można kosić - zachęcał tubylec.
- Czerwone łebki... kosą? - mruknął Stan do siebie. - W lesie, w okolicach Bornego Sulinowa! Tylko Polak - patriota może coś podobnego wymyślić.
Rozdział XVII
Ukryte wśród lasów miasto bardziej przypominało uzdrowisko niż twierdzę. Lekko pagórkowata struktura terenu nasuwała jednak dziwne skojarzenia. W każdym innym miejscu myśl taka nie przyszłaby nikomu do głowy, ale tu wszystko musiało być niechlubną pamiątką po Ruskich. Nawet niewielkie doły w ziemi... Prawdę mówiąc, do złudzenia przypominały leje po bombach...
W powietrzu unosił się zapach nagrzanych wiosennym słońcem sosnowych igieł, który potęgował w naszych turystach uczucie wakacyjnego luzu. Z ciekawością przyglądali się mijanym blokom. Ich świeżo odnowione elewacje, swymi pastelowymi barwami zdawały się potwierdzać letniskowy charakter miejscowości.
- Czuję się jak Timur - stwierdził Kostek. - Brakuje mi tylko drużyny.
- Do PRL - u - Łaski głośno odczytał napis na drogowskazie.
- O właśnie... - podchwycił nowy pasażer. - Może na kieliszeczek? Tam wódka smakuje jak za dawnych czasów i nawet kiszkę kartoflaną podają. Ja stawiam!
- Może potem, teraz musimy się gdzieś rozlokować. Samochód trzeba oddać do warsztatu. Wypić zdążymy, posiedzimy tu pewnie kilka dni. - Kostek jechał wolno, rozglądając się za hotelem.
- Dlaczego nie chcesz mnie posłuchać? - denerwowała się Basia. - Wszystko załatwię tak, jak mówiłam... Spanie, wikt i opierunek. Po co się upierasz? Czasem można skorzystać z ludzkiej gościnności, to żadna ujma.
- Panowie, sytuacja jest dla mnie bardzo niezręczna, ale jeżeli przy mojej starej przemilczycie incydent z Iwonką, to ja z przyjemnością zapraszam do siebie. Mamy taki nieduży gościnny domek, napalimy panom w piecyku, będzie jak w uchu. Zapraszam! Żona się ucieszy - rzeźnik starał się być miły.
Stanowi odpowiadała jego propozycja. Gościna u przyjaciółki Barbary mogła być dla nich krępująca, a warunki - zaproponowane przez nadal ubabranego świńską krwią pasażera - zapewniały im niezależność. Konstanty nie był jednak zachwycony, rozglądał się zamyślony, nieobecny.
- Do jeziorka niedaleko... - kusił rzeźnik. - Na rybki można, na grzybki, chociaż teraz nie jest na nie pora, na wrzosowiska. A jak panowie lubią, to i na poligon. Postrzelać, pojeździć amfibią lub konikiem. O, jeszcze kajakiem popływać... Co kto chce.
- Zapomniał pan o jednej przyjemności - zganił go Stan.
- A to dla mężczyzny rzecz ważna, jeśli nie pierwszoplanowa. Jakiś ukryty w leśnych ostępach mały burdelik? Bo rybki, grzybki i poligon nie wystarczą. Nawet konik nie zastąpi... - w porę zorientował się, że jego słowa są nie na miejscu. - Bardzo panie przepraszam - zakończył.
Zasiane przez rzeźnika ziarno wyrosło błyskawicznie. Łaski co prawda zamilkł, za to mecenas jakby obudził się ze snu. Raptownie skręcił w wąską uliczkę i ujechawszy kilkanaście metrów, zatrzymał samochód na niewielkim parkingu.
Odwrócił się do rzeźnika i zachowując się jak prawnik podczas sądowej rozprawy, wziął go w krzyżowy ogień pytań. Biedak dwoił się i troił, tłumaczył, jakby rzeczywiście dokonał straszliwego przestępstwa. A Szukalski drążył, drążył, aż w końcu swój cel osiągnął.
- Po co to mataczenie? Trzeba było od razu mówić po ludzku. Na wczasy w siodle nie mamy czasu. Żadne tam wycieczki rowerowe, spacery po wrzosowiskach ani wędkowanie. Może tu wrócimy, nie wykluczam. Pomyślmy o naprawie auta... Samochód ma być sprawny i to wszystko. Mam nadzieję, że się dobrze rozumiemy?
Rzeźnik dopiero teraz był skonfundowany. Jego propozycja gościny została wyśmiana, a zaproponowane sposoby atrakcyjnego spędzenia czasu - odrzucone. Mecenas z lekko zmarszczonym czołem, błyskiem w oczach i wydętą dolną wargą wyglądał groźnie, prawie jak nieprzekupny urzędnik państwowy lub szef mafii. Nie chcąc go drażnić, należało się z nim zgadzać. Zakrwawiony pasażer najwyraźniej już nieraz był w podobnej sytuacji, bo jakby z radością rozcierał duże łapska i uśmiechał się zawadiacko.
- Nie chcecie panowie na wieś, to nie. Faktycznie, nie sezon teraz na odpoczynek pod gruszą. Mam inną propozycję. Ta się wam na pewno spodoba. Ten mój kuzyn, co to będzie samochodzik szanownego pana naprawiał, ma syna...
- Koligacje rodzinne mnie nie interesują. Do rzeczy - przerwał mu zirytowany mecenas.
- Już, już... - uspokajał go rzeźnik. - Chciałem tylko powiedzieć, że mamy mieszkanko w mieście, co prawda w bloku typu Leningrad, tym długim, przy głównej ulicy, ale samodzielne dwa pokoje z łazieneczką jak się patrzy i balkonikiem, jakby ktoś chciał sobie na dworze odpocząć. Wszystko załatwię, będzie dobrze...
- Ja wysiadam - oznajmiła Basia. - Zdzwonimy się i może umówimy na kolację. Kostek, pomożesz mi? Moja torba została w bagażniku. Po tym wypadku nie wiem, czy sobie z nim poradzę.
Iwona z rzeźnikiem zostali w aucie. Pod pretekstem usuwania sobie nawzajem zaschłej krwi z twarzy, mocno przywarli do siebie. Nie kryli pieszczot i pocałunków, jakimi pośpiesznie, niecierpliwie obdarzali się, nie zwracając uwagi na to, że mogą być rozpoznani. Okolica była spokojna, bezludna. Za pobliskim płotem znajdował się duży, wyremontowany budynek. Dawniej mieścił się w nim szpital wojskowy, obecnie Dom Pomocy Społecznej.
- Trafiłeś idealnie - Basia pochwaliła Kostka. - Prosto w moje nowe królestwo. Praca i dom w jednym miejscu. Nawet za płot nie muszę wychodzić.
Uśmiechała się, ale lekko przechylona do tyłu głowa i szybko mrugające powieki świadczyły o ogarniającym ją irracjonalnym strachu. Wiedziała, że znów będzie czuła, jak wszystko ją ogranicza, wtłacza w narzucone reguły. Będzie jej trudno przyzwyczaić się do nowych obowiązków i nowych współpracowników. Nieśmiało uczyła się myśleć wyłącznie o sobie, a już musi ponownie poddać się nakazom i zakazom.
- Wolność jest świadomym powrotem do narzuconych nam postaw i z góry określonych zachowań - stwierdziła.
- Nie musisz tego robić. Po prostu zostań z nami - zaproponował jej Kostek.
- Oboje nie jesteśmy na to gotowi. Taki związek również musiałby mieć jakieś normy. Nie da się od tego uciec. Nie ma pełni szczęścia i wolności absolutnej - westchnęła.
Ręce splotła na plecach, wspięła się na palce, zamknęła oczy i jednocześnie wydęła wargi do pocałunku tak, jak robią to małe dziewczynki, bo rzeczywiście nie była teraz dojrzałą kobietą, dźwigającą garb życiowych doświadczeń. Wyglądała uroczo. Konstanty z wielką przyjemnością pocałował jej usta, a następnie oba policzki. Nić porozumienia, nadal drgająca w ciepłym powietrzu, zapewne zerwie się szybko. Zapomną o przelotnym flircie, bo nie pociągnął za sobą żadnych konsekwencji. Czuli jednak ten niepokój, tęsknotę pojawiającą się jeszcze przed rozstaniem. Stali objęci jak kochankowie, starając się zapamiętać swój zapach, uśmiech, delikatne muśnięcia warg doprowadzające do pełnego czułości podniecenia.
Stan wykorzystał chwilę pożegnań bardziej racjonalnie. Podchodząc do otwartej bramy, nawiązał rozmowę z pilnującym terenu Domu Pomocy Społecznej strażnikiem. Wyjął paczkę papierosów i poczęstował nieznajomego. Taka otwartość przybysza musiała zostać zauważona.
- Zabłocki Janusz - przedstawił się strażnik, wyciągając w kierunku Stana szorstką dłoń.
Po przywitaniu przyjrzał się opakowaniu, z uznaniem potrząsnął głową i bez dodatkowych zachęt wyjął z niego cienkiego papierosa. Zanim zapalił, rozgniatał go chwilę pomiędzy grubymi palcami. Nadmiar tytoniu wysypał się na jego wypastowane, wyglancowane do połysku buty.
- Za Szwabów i Ruskich był tu szpital - opowiadał niepytany.
Widocznie specyfika miasta nauczyła jego mieszkańców reagowania na potrzeby turystów i dlatego, nawet nieindagowani, spełniali rolę przewodników po tym niezwykłym miejscu.
- Można tu poczuć jeszcze atmosferę dawnych dni. Po Niemcach nie mamy wielu pamiątek, ot, jakiś granat czy niewypał ktoś czasem jeszcze wykopie, ale po Ruskich to nawet restauracja została - zaśmiał się cicho. - Sasza Kaffe się nazywa. I bar Rosija! Jak z epoki! A pan to skąd? Bo tu prawie sami przyjezdni, miejscowych to na palcach ręki można policzyć, chociaż z pobliskich wiosek dużo ludzi teraz w blokach mieszka.
- Rozglądam się. Teren piękny... Kto wie, może i ja mógłbym tu zakotwiczyć? - Stan nie krył własnych myśli. - Wszystko już zajęte, czy można jeszcze coś kupić?
- Pewnie, że można. Mieszkanie to nawet tanio pan dostaniesz, tylko z robotą nie jest dobrze.
- A gdzie w Polsce jest dobrze? Zresztą, myślałem o własnym interesie. Sam dawałbym ludziom pracę. Warto pokombinować, a nóż widelec coś mądrego w głowie się urodzi i pożytek przyniesie.
- Oj, kombinują niektórzy, kombinują. Jak do tej pory to tylko zlot chwycił. Można na nim zarobić, bo z roku na rok więcej ludzi zjeżdża. Spora impreza i wśród fanów militariów popularna. Na poligonie można wypróbować stare maszyny, ślepakami z kałachów postrzelać. Jak się chłopy zabawą zmęczą, to i grochówkę z kotła chętnie zjedzą i piwa się napiją. Miasto i ludzie na tym zarabiają. W sierpniu trzeba do nas przyjechać. Jest na co popatrzeć.
- Militaria... mówi pan? Czołgi, armaty, amfibie? Pewnie bardzo to towarzystwo hałaśliwe? Ja myślałem raczej o innym sporcie. Może jachty, kajaki, konie... Bliżej natury i spokojniej. - Łaski rozmarzył się.
- To też mamy, czemu nie? Tylko zarobek na tym mizerny. Trzeba cały sezon się natyrać i mieć sporo wkładu własnego.
Na wojsku szybko pieniądz się zwraca, a w interesie to przecież ważne, żeby obrót gotówki był duży, bo i zysk wtedy jest większy.
Stan przyznawał mu rację miarowymi kiwnięciami głowy. Rozglądał się za koszem na śmieci lub uliczną popielniczką. Chciał zgasić niedopałek, nie narażając się na niepotrzebne napomnienia strażnika. Ten jednak bez skrępowania rzucił swojego peta pod nogi i rozgniatał go ciężkim butem, wkładając w tę czynność sporą dozę energii. Łaski, już bez skrupułów, poszedł za jego przykładem.
- Jak są pieniądze, to i interes można rozruszać - podtrzymywał konwersację, kątem oka obserwując zbliżającego się Kostka.
- Nie kasa - zaprzeczył pan Janusz. - Pomysł! Pomysł się liczy. Tu miliony można utopić i nic... Byli tu już tacy. Milionerzy!
Ostatnie słowo wycedził przez zaciśnięte zęby i jakby na potwierdzenie swoich przekonań głośno splunął wprost pod nogi zbliżającego się mecenasa.
- O czym rozmawiacie? - Szukalski nerwowo pociągnął Stana za rękaw. - Milionerzy? Niby kto?
Rozbawiony podejrzeniami mecenasa, Łaski lekko opuścił głowę i unosząc powieki, patrzył zawadiacko spode łba. Wciągając policzki, przeciągle zagwizdał. Najwyraźniej chciał jeszcze spotęgować w Kostku strach i ciekawość, czy aby on, jego wspólnik, nie wydał tajemnicy. Pan Janusz, zupełnie nieświadomy stanu emocjonalnego obu mężczyzn, nadal uśmiechał się, z widoczną przyjemnością wprowadzając kolejnego słuchacza w swoje rozważania.
- Pewnie, byli tu tacy. Cwaniacy. Ale właśnie mówiłem, że pieniądze to nie wszystko. Rozum i dryg do biznesu trzeba mieć i tyle. A panowie macie jakieś lokum? Jak trzeba, mogę coś załatwić. To auto wasze? Chcecie sprzedać?
Zniecierpliwiony Kostek popchnął Stana w stronę samochodu.
- Nie kupujemy, nie sprzedajemy. Nie mamy milionów, ale mamy gdzie spać. Do widzenia panu - powiedział, odwracając się do strażnika plecami.
Stan jak żołnierz przyłożył dwa palce do czoła, żegnając w ten sposób pana Janusza. Czule objął Kostka i zaglądając mu prosto w oczy, starał się go pocieszyć.
- Szlag z babami, przyjacielu! Kolejna na pohybel... Tego kwiatu jest pól światu, nie ma co rozpaczać. Trochę gruba była - wtrącił niespodziewanie. - I taka jakaś... Wyzwolona! Swoją drogą to masz szczęście, nie ma co, same się przy tobie wyzwalają! Jak tak dalej pójdzie, będzie z ciebie wspaniały feminista - śmiał się serdecznie.
- Gdy to się skończy, zęby ci wybiję - obiecywał mu Kostek.
- Już się boję, mecenasie. Pudzian to z ciebie nie jest, ale kto to może wiedzieć, co drzemie w przystojnym intelektualiście?
Rozdział XVIII
Deszcz padał od rana. Młoda zieleń przybrała intensywny odcień, emanując świeżością, jakby chciała zmusić ludzi do radowania się z corocznego przebudzenia drzew i krzewów. Stan, ogrzewając dłonie o ciepły kubek, spoglądał przez szybę na dopiero co rozwijające się Uście. Popijał parujący płyn, krzywiąc się przy każdym łyku.
- Z socjalizmu pamiętam wyłącznie zapach parzonej po turecku kawy. Ojciec nie poszedł do pracy, zanim nie opróżnił dwóch kubków tego świństwa. Mama zalewała je jednocześnie, ustawiając obok siebie w zlewie, tak na wszelki wypadek, jakby któryś z nich nie wytrzymał naporu wrzątku i rozpadł się - wspominał, patrząc na upstrzone kroplami deszczu okno.
- Jak można pić ten gorący, cuchnący napar? - Kostek otrząsnął się pełen dezaprobaty. - Daj coś, ale na Boga, zimnego - prosił.
Łaski nie drgnął, nie spojrzał na mecenasa. Rozkoszując się widokiem świeżej zieleni, odburknął:
- Zimnego nie ma.
- Kubek z zimną wodą z kranu... Proszę... - jęczał błagalnie.
- Po cholerę piłeś? Dzisiaj zdychasz, ale wczoraj nie miałeś umiaru - Stan strofował go ojcowskim tonem.
- Litości! Prosiłem cię o wodę, nie o kazanie. Oszczędź! Piję, bo lubię! - bronił się.
- Tchórz! - Stan zaśmiał się szyderczo. - Lubi!
Takie postawienie sprawy nie spodobało się Kostkowi. Uważał, że ilość spożytego alkoholu w żaden sposób nie może być wykładnikiem męskości, a tym bardziej męstwa.
- A niech cię... - mruczał, powoli gramoląc się z łóżka. - Wyjdę na tej znajomości jak Zabłocki na mydle - mecenas włożył sporo wysiłku, aby w tej wypowiedzi wyraźnie pobrzmiewała nuta ironii.
Wsunął stopy w buty i nie zważając na przydeptane pięty, posuwistym krokiem wyszedł z pokoju. Stan nie poruszył się. Czekając na jego powrót, spokojnie pił swoją, zaparzoną po turecku, kawę. Dalszą rozmowę należało przeprowadzić w milszej atmosferze. Z kuchni dochodziły nieprzyjemne odgłosy, przypominające brzdęk tłuczonych naczyń. Łaski bez słowa komentarza rozkładał ręce w geście bezradności. W końcu nie wytrzymał i podnosząc głos, zapytał:
- Klin klinem?
W odpowiedzi usłyszał trzaśnięcie drzwiami do łazienki. W tej sytuacji nie mógł odmówić sobie przyjemności płynącej z głośnego skomentowania postawy mecenasa.
- Prawdziwy mężczyzna! Wstyd! Zakała, a nie facet. Wieczorem pijany, rano obrzygany - pomstował.
Kostek rzeczywiście czuł się fatalnie. Wczorajsze spotkanie z rzeźnikiem i mechanikiem zatarło się w jego pamięci, zlewając w kilka, oderwanych od siebie, epizodów. Łaski, młodszy od niego i z całą pewnością bardziej zaprawiony w bojach, lepiej przeszedł przez próbę „wody ognistej", co mecenasa dziś cieszyło i martwiło jednocześnie. Cieszył się na myśl, że kolega z całą pewnością nie pozwolił mu mówić o milionach.
Martwił się natomiast tym, że Łaski będzie mógł opowiadać niestworzone historie o jego alkoholowych wyczynach, mając na długo pożywkę dla swoich niewybrednych żartów.
Zrezygnowany Kostek odkręcił kran, złożył dłonie w łódeczkę, pochylił głowę i z rozkoszą pił zimną wodę. Przyjemny chłód rozchodził się po jego trzewiach. Nie odzyskał jednak stuprocentowej formy i na wszelki wypadek omijał wzrokiem wiszące nad kranem lustro. Wyraźną ulgę przyniosło mu opłukanie twarzy. Przez moment zastanawiał się nawet, czy zgolić zarost, ale uznał, że w tych okolicznościach będzie wyglądał bardziej intrygująco, cokolwiek by to miało oznaczać. Stan nie poganiał go, widocznie on również miewał kaca i dobrze znał towarzyszące mu dolegliwości. Dziś jednak trzymał się znakomicie, co pozwalało mu na dworowanie z mecenasa.
Mieszkanie, które wynajął dla nich rzeźnik, swoim umeblowaniem przypominało lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte ubiegłego wieku. Dwa duże, masywne łóżka zajmowały prawie cały mniejszy pokój. Na ścianach wisiały słomiane maty, do których szpilkami przypięto wycięte z gazet zdjęcia, przedstawiające półnagie modelki z ogromnymi kokami na głowach. Stojąca w kącie lampa, z nadgryzionym zębem czasu abażurem, przykryta była koronkową, czerwoną chustą. W drugim pokoju królowały jasne segmenty polakierowane na „wysoki połysk". Niski stolik, potocznie zwany ławą, wersalka i szafka pod telewizor z całą pewnością nie stanowiły kompletu. Podłogę przykrywała jednobarwna, szara wykładzina. Jedyną enklawą na tym morzu starzyzny była łazienka urządzona zgodnie z wymogami obecnej mody. W niewielkim pomieszczeniu zmieściła się kabina prysznicowa, umywalka, muszla klozetowa i bidet. Ściany wyłożono kafelkami, tworzącymi wzór przedstawiający bambusowe pędy. Konstanty wolał ten współczesny wystrój i chętnie przesiedziałby cały dzień w ustronnym miejscu, zdawał sobie jednak sprawę z tego, że takie zachowanie nie licowało z jego wiekiem i zawodową pozycją. Chowanie głowy w piasek nie zmieniłoby sytuacji. Za drzwiami czekał na niego poirytowany Stan. Męska rozmowa między nimi była kwestią czasu. Kostek zdecydowanie otworzył drzwi i wkroczył do pokoju, w którym Stan, leżąc na wersalce, oglądał telewizję.
- Umiesz uruchomić samowar? - zapytał Łaski. Kostek roześmiał się.
- Może jeszcze zatańczyć kozaka? Całkiem ci odbiło...
- Nie odbiło mi - spokojnie tłumaczył mu Stan. - W kuchni nie ma czajnika, jest tylko samowar.
- To skąd miałeś tę okropną kawę?
- Nie pamiętasz? Zaraz, zaraz... No tak... Nie doczekałeś, to i nie dostałeś.
- Może nie było warto czekać?
- I tu się, bracie, mylisz. Było warto. Kawa przyszła na pięknych, smukłych nóżkach, należących do uroczej Wiery - triumfował Stan.
- Tobie naprawdę odbiło. Ruskich tu już nie ma. Obudź się! Przespałeś dekadę ze sporym hakiem - strofował go Kostek.
- Wiera pochodzi z Moskwy. Przyjechała do Polski na wakacje i w ramach sentymentalnej podróży zajechała do Bornego Sulinowa. Podobno tu została poczęta, tak przynajmniej twierdzi jej matka. Ona sama mówi, że jest to jedyne miejsce na Ziemi, w którym oddycha pełną piersią, a uwierz mi, ma czym oddychać. Spodobało jej się, a więc tu została. Pracuje w barze Rosija. Odbyliśmy wczoraj długą rozmowę. Założę się, że nie zgadniesz, czego się od niej dowiedziałem... - zawiesił głos.
Kostek ostentacyjnie zrzucił jego nogi z wersalki i wcisnął się na zwolnione w ten sposób miejsce.
- Pewnie dziwnym trafem Wiera mieszka w tej samej klatce schodowej co my? Taki zbieg okoliczności. Niebywałe - drwił z przyjaciela.
- Nie w naszej klatce, ale po drugiej stronie ulicy. Zaproponowała mi poranną kawę i jak widziałeś, wywiązała się ze swojej obietnicy - informował go Stan.
Był dumny z faktu, że młoda, ładna dziewczyna poświęciła mu tyle uwagi.
- Mogłeś poprosić ją o krótki kurs obsługi samowara. Kostek wypowiedział te słowa z kamiennym wyrazem twarzy, co jednak nie zmyliło Stana, którego owe kpiny mocno zabolały.
- Zmieniając temat... Bez herbatki przeżyjemy, ale bez auta stąd się nie ruszymy. Może wiesz, na kiedy jesteśmy umówieni w warsztacie? - dopytywał się mecenas.
- Mało brakowało, a sprzedałbyś wczoraj swój samochodzik na złom. Na szczęście, pilnowałem naszych interesów. Nie dziękuj... W warsztacie jesteśmy umówieni jutro rano, ważniejsze spotkanie masz wieczorem. Basia z koleżanką zapraszają nas na powitalne party. Zaznaczyły, że obowiązują stroje sportowe, to i chyba twój zarost będzie mile widziany. Taki z ciebie dziś typ eleganta - abnegata - szydził Łaski.
- Abnegat? Ja? A ty do jakiej kategorii należysz? - przekrzywił głowę, patrząc na Stana jak znawca ludzkiego wnętrza.
- Do kogo mam cię zaliczyć? Tak... Mizantrop - erudyta będzie chyba właściwym określeniem. Biorąc pod uwagę miejsce, w którym jesteśmy, bez najmniejszego wahania nazwałbym cię Ostapem Benderem, o ile w ogóle wiesz, o kim mówię?
Trafił w dziesiątkę. Łaski zerwał się z wersalki na równe nogi. Spuścił głowę i nerwowo chodził po pokoju. Szykował się do skoku. Kostek, układając w myślach kolejne dowcipne riposty, splótł ręce na piersiach i wciskając się plecami w wersalkę, sprawdzał, czy w razie ataku będzie miał dobrze osłonięte tyły. Starcie było nieuniknione. Od kilku dni napięcie pomiędzy nimi rosło. W swojej adwokackiej praktyce mecenas spotykał się z podobnymi sytuacjami. Na własny użytek zjawisko to nazywał syndromem szczurów lub syndromem celi. Przebywanie ludzi na niewielkiej, ograniczonej przestrzeni, brak intymności i możliwości odłączenia się od grupy, ciągła zależność powodowały frustrację, a w skrajnych przypadkach nawet agresję. Nic więc dziwnego, że rodzinne konflikty często znajdowały finał na sądowej sali. Po trzydziestu, czterdziestu wspólnie spędzonych latach małe ułomności, niewinne nawyki, niezgodność charakterów i hierarchii wartości zaczynają stanowić poważny problem i bez radykalnych działań prowadzą wprost do tragedii. W takich wypadkach jedynym skutecznym lekarstwem jest natychmiastowa separacja. Kostek ze Stanem (jak stare małżeństwo) zmienili się w rozwścieczone szczury, gotowe zagryźć przeciwnika lub polec w równej walce. Ucieczka dziewczyn oraz wspólna podróż zbliżyła ich, ale po dłuższym przebywaniu w swoim towarzystwie zaczęli odczuwać drażniący dyskomfort. Samochodowe wnętrze stawało się ciasne jak więzienna cela, a nawyki i wady kolegi nie do zaakceptowania. O spokojnym, ustronnym miejscu, w którym bez skrępowania mogliby poczuć się swobodnie, trudno było nawet marzyć. Od wielu dni skazani byli na siebie do tego stopnia, że nawet prozaiczną, fizjologiczną czynność oddawania moczu wykonywali, przeważnie stojąc ramię w ramię jak żołnierze w szeregu. Do ostatecznego starcia jednak nie doszło, bo w chwili, kiedy pięści były już zaciśnięte, wargi mocno przygryzione, a oczy złowrogo błyszczące, rozległo się przeraźliwe wycie syreny alarmowej. Stan skamieniał. Kostek wbił się w wersalkę najmocniej, jak potrafił. Dźwięk ucichł, ale po kilku sekundach zabrzmiał ponownie. Pierwszy zreflektował się Łaski. Machnął lekceważąco ręką.
- Dzwonek u drzwi - stwierdził i poszedł otworzyć. Wystraszony mecenas cicho skomentował nieoczekiwany hałas:
- Bardzo... Bardzo zabawne. Trzeba mieć poprzewracane we łbie, żeby zainstalować w domu coś takiego. Sąsiedzi powinni podać właściciela mieszkania do sądu. Nie chciałbym być ma miejscu jego obrońcy.
Stan rozmawiał z gościem w przedpokoju. Mówili cicho, jakby bali się, że ktoś ich usłyszy. Kostek ledwie wyłapując pojedyncze słowa, nie mógł zorientować się, kim jest odwiedzająca ich osoba i w jakiej sprawie przybyła.
- Spróbować... Bez zobowiązań... Jutro... - szeptał nieznany, należący prawdopodobnie do kobiety, głos.
- Nie teraz... Wszystko załatwię... Stuknę trzy razy - równie cicho obiecywał Łaski.
Po tej rozmowie zapanowała chwila ciszy, po której słychać było lekkie trzaśnięcie drzwi, jakieś szuranie, jakieś pukanie. Te niezidentyfikowane bliżej dźwięki nie podobały się Kostkowi.
- Ostap Bender? Obym nie wypowiedział w złą godzinę. Analogie stają się aż nadto wyraźne. Stan Łaski to Wielki Kombinator, dwanaście krzeseł to osiemnaście milionów trzysta dwadzieścia trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt siedem złotych i dwadzieścia groszy. Z tego wynikałoby, że ja to Hipolit Matwiejewicz Worobianow? - cicho westchnął Konstanty Szukalski.
Rozdział XIX
Widząc zbliżającą się do sąsiedniego stolika kelnerkę, Stan bąknął w kierunku rozbawionego towarzystwa zdawkowe „przepraszam" i bez wahania podążył za młodą dziewczyną. Kostek odprowadzał go wzrokiem. Tylko on dobrze wiedział, dlaczego przyjaciel ściga personel restauracji, która wystrojem wnętrza nawiązuje do czasów sowieckiego sojuza. Tu na wszystkich stołach dumnie królowały samowary, a unosząca się z nich woń parzonej, mocnej herbaty wypełniała powietrze. Joanna, przyjaciółka Basi, odkręcając mały kranik, powoli małym strumieniem nalewała gorący płyn do szklanek umieszczonych w ciężkich metalowych koszyczkach. Koszyczki te w latach siedemdziesiątych masowo szmuglowano do Polski, urzekły bowiem naszych rodaków praktycznymi uchwytami w kształcie uszek. Właśnie za takie zimne uszka chwytała Asia, rozstawiając szklanki na metalowe podstawki. Czynność ta nie przeszkadzała jej w opowiadaniu anegdotek z życia rodziny, która zaraz po wojnie osiedliła się w pobliskich wioskach.
- Lubiłam przyjeżdżać tu w czasie wakacji. Mieszkałam w Jeleniej Górze, dlatego rozciągające się na równinach lasy, pięknie położone jeziora były dla mnie miłym urozmaiceniem po górskich widokach, a kiedy miałam naście lat, fascynowali mnie młodzi, radzieccy żołnierze - wyznała bez cienia zażenowania.
- Nie bałaś się? - zdziwiła się Basia. - Pewnie i Kozaków tu zsyłali.
- Niektórzy byli dziwni, prawda, ale większość to bardzo weseli chłopcy. Chodzili wieczorami po okolicznych wsiach i sprzedawali co dusza zapragnie. Od złota do podstawek pod szklanki. Wsio! Lubiłam, gdy przynosili pierścionki. Nosili je, owinięte w małe bibułki, w kieszeniach spodni. Wysypywali te złote skarby na stojący przed domem wujka stół i śmiejąc się, zachęcali do oglądania. „Nu, dawaj, handlujem", mówili. Rozwijałyśmy z kuzynką pakuneczki, a czerwone, żółte i niebieskie oczka skrzyły się w letnim słońcu. Sprzedawali złote łańcuszki, zegarki za grosze, ale rynek był niewielki, szybko się nasycił i miejscowi nie chcieli już nawet spojrzeć na radzieckie klejnoty. Oni jednak nie zrażali się, wytrwale chodząc od domu do domu. Któregoś dnia wujek, zmęczony wiecznym tłumaczeniem, że nie potrzebuje kolejnego tranzystorowego radia, samowara, złotego sygnetu, pościeli i „żmijnej" maści, wywiesił na płocie wielki napis. Na starym, białym prześcieradle nabazgrał czarną pastą do butów: „Nam niczewo niet". Oczywiście napisał to naszymi, polskimi literami i biedne Kałmuki za nic nie mogły się połapać, o co wujkowi chodzi i dlaczego tak nerwowo pokazuje wskazującym palcem na wiszące na płocie pobazgrane prześcieradło.
- O ile pamiętam, to te ich złote wyroby nie były zbyt gustowne - Kostek starał się włączyć do rozmowy.
- Oczywiście, że nie były to dzieła jubilerskiej sztuki, ale moja mama je uwielbiała. Skupowała tutaj, a potem jechała z wycieczką na Węgry i sprzedawała to złoto jak złoto. - Joanna śmiała się. - To były fajne czasy. Mama kursowała przez granice jak kurier, ale dzięki temu mieliśmy dolary, bo gdzieś w demoludach były tańsze i na różnicy kursu zarobiliśmy tyle, że rodzice mogli kupić dużego fiata. Mogli, ale się bali.
- Socjalistyczne paranoje - skomentowała Basia.
- Ale sentyment pozostał. Jakaś tęsknota za młodością. Kiedy Ruscy stąd wyszli, kuzynka zadzwoniła i zaproponowała mi tu pracę. Długo nie musiała mnie namawiać.
- Jesteś zadowolona? - zapytał Łaski, który właśnie wrócił do stolika.
- Mam tu wszystko, czego potrzebuję. Naśladując wujka, powiem: „Mnie niczewo niet". - Śmiała się dźwięcznie jak młoda dziewczyna.
Joanna, rówieśniczka Barbary, prezentowała się doskonale. Kasztanowe, krótko przycięte włosy leciutko falowały nad gęstymi brwiami. Delikatny makijaż tuszował pierwsze, dopiero ujawniające się zmarszczki. Czarne spodnie znakomicie współgrały z obcisłą, koronkową bluzką, uwydatniając szczupłą sylwetkę kobiety. Duży dekolt odsłaniał sporą część wciąż jędrnego biustu, na którym rozgościł się sporych rozmiarów wisior. Gruby łańcuch i wahający się na nim okrągły talizman zrobione były z oksydowanego srebra.
Przyjaciółki na zmianę rzucały krótkie, pełne zazdrości spojrzenia w kierunku młodej kelnerki. Dziewczyna przemykała wdzięcznie w tanecznym pląsie między stolikami, co pewien czas zerkając ciekawie w ich stronę. Przechodząc bliżej, uśmiechała się zalotnie, pokazując białe, zdrowe zęby i bez najmniejszego skrępowania puszczała oczko do siedzących przy stoliku mężczyzn.
- To moja znajoma. Wiera - wyjaśnił Stan pośpiesznie. Basia ostentacyjnie westchnęła, demonstrując w ten sposób swoje zadowolenie z faktu, że to nie Kostek zainteresowany jest młodą Rosjanką. Joanna jednak pokiwała głową z dezaprobatą.
- Nie jest dla ciebie za młoda? Przecież to prawie dziecko. Cóż ona może wiedzieć... - zastanawiała się.
Łaski nie odpowiedział, przycisnął szklankę do ust i pijąc powoli, delektował się smakiem herbaty. Mecenas, chcąc ratować resztki z miłej atmosfery, zaproponował:
- Może napijemy się ruskiego szampana? - i rozejrzał się po sali, by złożyć zamówienie.
Wiera, niosąc na wyprostowanej ręce tacę, już zmierzała w ich kierunku. Z uśmiechem rozstawiała napełnione spienionym winem wysokie kieliszki.
- Ode mnie. Wpisowe - mówiła, uśmiechając się do kobiet. - Stasio taki miły... Skończyłam pracę... Mogę się dosiąść?
Grymasy, jakie pojawiły się na twarzach pań, można było uznać za milczące oznaki przyzwolenia. Joanna szerzej otworzyła oczy, jakby obudzona ze snu. Nagle zdała sobie sprawę, że panowie za dzień, góra dwa, wyruszą w dalszą drogę, a ta mila, młoda osóbka zostanie, oddana na pastwę następnych, żądnych łatwej zdobyczy mężczyzn. W sierpniu przyjedzie ich tu kilka tysięcy. Trzeba uchronić to biedne stworzonko, przestrzec przed zgubnymi przygodami, przypadkowymi znajomościami. Nie czekając na prezentację, wstała, objęła kelnerkę ramieniem i mocno ucałowała w policzek.
- Jestem Joanna. Miło cię poznać. W razie kłopotów, wal do mnie jak w dym.
Wierze spodobała się taka prostolinijność. Ucałowała Joannę w policzki, jakby przed sekundą wypiły bruderszaft, i z lekkim rosyjskim akcentem powiedziała:
- Okay! Będziemy przaprzółki.
„Przaprzólstwo" z całą pewnością nie spodobało się Stanowi, który pewnie walczyłby zażarcie o palmę pierwszeństwa w wyścigu do serca Wiery, gdyby nie zdawał sobie sprawy z nietrwałości odczuwanego afektu. Flirty, romansiki, wszystkie damsko - męskie sprawy odkładał na później. Obecnie w jego życiu liczyły się tylko dwie kobiety - Kasia i Lucyna. To one były najważniejsze! Nie, żeby zaraz poczuwał się do zachowania celibatu, bezwzględnej wierności wobec Kasi, co to, to nie... Po prostu nie chciał się rozpraszać, rozmieniać na drobne. Pościg za milionami z całą pewnością był dla niego priorytetem, a cała reszta miała być już tylko miłym spełnieniem marzeń, bo czy na słonecznej plaży przy jego boku będzie leżała Kasia, Joasia, czy Wiera... Teraz było mu to całkiem obojętne.
Kostek priorytety miał takie same, jednak wyraźnie zaczynał się wahać w kwestii doboru życiowej partnerki. Mocno rozczarowany postawą żony, coraz bardziej angażował się w przyjaźń z Basią i kiedy Stan wzniósł toast „Za zdrowie pań!", on delikatnie muskał dłonią szyję nowej wybranki. Przybliżał twarz do jej twarzy w taki sposób, jakby chciał szepnąć jej coś do ucha. Zamiar jednak miał inny. Wdychał jej zapach, z rozkoszy lekko przymykając oczy, w jednej chwili zapominając o otaczającym ich świecie. Nowe, całkowicie nieznane mu wrażenia sprawiały, że w obecności Basi czuł się jak próbujący zakazanego owocu nastolatek i pewnie całkowicie utopiłby się w tej niespodziewanej namiętności, gdyby nie Stan, który wytrwale czuwał, gotowy wyciągnąć go z najgorszej kabały.
- Mecenasie! - zawołał, podnosząc w jego stronę kieliszek. - Za spełnienie planów!
Kostek wyprostował się automatycznie, podniósł swój kieliszek i cierpko uśmiechnął.
- Tobie chyba już rozum całkiem odebrało. - Denerwował się Łaski, kiedy leżeli już w łóżkach. - Coś się tak do niej przyczepił? Ani ładna, ani zgrabna... W dodatku zamężna, matka dzieciom. Po cholerę ci taka baba?
- Twoja Wiera... - Kostek zaczął niepewnie. Stan aż usiadł na łóżku.
- Co to za porównanie? Wiera to młoda dupka. Miło na nią popatrzeć, popieścić i pomarzyć. Na tym koniec, finito, paniał? Nie myślę pakować się w kłopoty. Ja szukam mojej Kaśki, ale gdy patrzę na ciebie, to wydaje mi się, żeś ty już całkiem zapomniał, dlaczego tu jesteśmy. Mieliśmy jechać do Karpacza, ty jednak wolisz nadrabiać stracony czas. Erotycznych ekscesów ci się zachciewa, a dziewuchy w tym czasie trwonią naszą kasę. Kostek, no powiedz sam, co ja mam z tobą zrobić? Chcesz sobie ulżyć, idź na kurwy, pełno ich stoi przy drogach.
- Sam idź! Ja za seks płacić nie muszę - żachnął się.
- Nie chodzi o seks. - Stan bezradnie rozkładał ręce.
- To o co ci chodzi? - Kostek najwyraźniej grał na zwłokę.
- O to chodzi, że o seks nie chodzi...
- Nie! Nie myślisz chyba, że ja ją... - Kostek zawiesił głos. Nadal łudził się, że sytuacja nie jest aż tak poważna, okłamując się, że nic mu nie grozi.
- Myślę, myślę... I tego właśnie najbardziej się boję. Wiera jest jak maskotka, taka dobra przytulanka. Baśka to kobieta i na dodatek świadoma swoich walorów. Z nią już nie ma żartów. Ona potrafi przywiązać do siebie spragnionego uczucia mężczyznę. Na litość boską, nie pakuj nas w sytuację, z której nie będzie dobrego wyjścia. Chcesz z nią być? Kiedy załatwimy nasze sprawy, proszę bardzo. Nie jestem waszym wrogiem. Szczęścia życzę, ale najpierw odzyskajmy pieniądze. Dla Baśki, jeżeli zechcesz, będziesz miał resztę życia.
Mecenas stwierdził, że Łaski stanowi w ich tandemie głos zdrowego rozsądku, którego, z przykrością przyznał, należy słuchać.
- Cholernie zależy ci na tej forsie - za wszelką cenę nie chciał jednak, aby Stan poczuł nad nim przewagę.
- Cholernie jesteś głupi, mecenasie... Spijmy, może jutro uda się nam stąd wydostać. Do Karpacza już pewnie nie mamy po co jechać, ale tu też nic nie zwojujemy. A, byłbym zapomniał, mam do ciebie romansik, takie małe, prawnicze pytanko.
Teraz Kostek, przyglądając się Stanowi z ciekawością, usiadł na łóżku. Nie miał najmniejszego pojęcia, jakie to prawnicze dylematy dopadły jego towarzysza. Łaski spojrzał na zegarek i zaproponował:
- Godzina jeszcze młoda, chodźmy do kuchni. Nastawię samowar, pogadamy.
- A o czym? - dopytywał się mecenas.
- To skomplikowana sprawa, może lepiej zreferuje ją sąsiadka - mówiąc to Stan walnął trzy razy młotkiem w kaloryfer.
Zanim Kostek zdołał wygrzebać się z łóżka, w przedpokoju rozległ się przeraźliwy dźwięk alarmowej syreny.
Na herbacie się nie skończyło. Sąsiadka, skądinąd miła kobieta, przyniosła śliwowicę domowej roboty.
- Palce lizać - zachwalał Stan.
- Tylko nie wiem, czy nasze wątroby wytrzymają - głośno zastanawiał się Kostek.
Kobieta nie zwróciła najmniejszej uwagi na jego marudzenie, wręcz przeciwnie, uznała przytyk dotyczący wątroby za komplement.
- Chłopy lubią się nad sobą rozczulać. Szkoda, że po trzecim kieliszku zapominacie o zdrowiu i pijecie na umór.
Dziś jednak taki wyjątkowy dzień. Może ja swojego zawołam, on się z panem mecenasem lepiej dogada.
- Ze mną dogada? A dlaczego ma się dogadywać? - dziwił się Szukalski.
Stan najwyraźniej uznał, że czas wkroczyć do akcji.
- Pani Janeczko, proszę iść po męża, to dobry pomysł. Po co ma sam siedzieć i denerwować się. W towarzystwie przyjemniej, śliwowica lepiej smakuje.
Sąsiadka, nie czekając na dalsze zachęty, ochoczo podniosła się z krzesła.
- Panowie tacy mili - krygowała się. - Wezmę jeszcze chleb i smalec, taki własnej roboty. Lubicie panowie?
- Oczywiście, że lubimy - zapewniał Stan kurtuazyjnie, odprowadzając ją do drzwi. - Nie zamykam, proszę nie dzwonić, tylko wchodzić.
- Stan, do diabła, coś ty mi znowu zgotował? - pytał zły na niego Kostek. - Kim są ci ludzie i po cholerę mają się ze mną dogadywać?
Łaski zajął się rozlewaniem herbaty. Robił to nerwowo, parząc sobie palce.
- Daj spokój, to nic takiego, bardzo prosta sprawa. Oj, no tak jakoś wyszło - tłumaczył się. - Przyznaję, może trochę poniosła mnie fantazja, chciałem kobiecie zaimponować. Skąd mogłem wiedzieć o jej kłopotach. A ludzie jacy są, sam wiesz. Zaraz się wprosiła. Rano przyniosła już koniak, taki zadatek, teraz ta śliwowica, smalec... Bądź człowiekiem, co to dla ciebie. Posłuchamy, coś im doradzisz i tyle. Rano stąd spieprzamy, więc nie musisz się bardzo wysilać.
- To ta pani Janeczka zrobiła nam poranny alarm? - upewniał się Kostek.
- Ta sama. Mogę na ciebie liczyć? Nie przyniesiesz wstydu rodzinie? - dopytywał Stan, najwyraźniej zadowolony z postawy mecenasa.
- Zależy, jaka to sprawa...
- Mam nadzieję, że nie o morderstwo - cicho stwierdził Stan.
- Ty masz nadzieję?
Pan Robert i jego żona, Janeczka, opowiadali z wielkim przejęciem. Cała historia, z pozoru błaha, dla nich jednak stanowiła prawdziwy problem, a przechylenie szali sprawiedliwości na swoją stronę uważali za punkt honoru. Kostek i Łaski z początku słuchali bez entuzjazmu, stopniowo jednak, urzeczeni dobrodusznością sąsiadów, zaczęli się emocjonalnie angażować.
- Przyplątał się jesienią - zaczął pan Robert. - To może pod ten smalczyk... Po maluszku język się rozluźni i słuchać będzie lepiej - proponował.
- Na zdrowie!
- Na zdrowie!
- Taki nieduży - kontynuował mężczyzna. - Łaciaty. Włos długi i pełno w nim rzepów. Znacie to, panowie? Uczepił się jak rzep psiego ogona! Przyłaził od kilku dni. Janeczka ma dobre serce to i kaszanki mu kawałek kupiła, i mleka przyniosła. Co przyjdziemy na działkę, on już na nas czeka. Powoli, powoli zaczął na powitanie merdać ogonkiem i popiskiwać, gdy odchodziliśmy.
- A coraz zimniej się robiło - dopowiedziała pani Janeczka.
- To prawda. To i my do niego przywykliśmy. Wieczorami myśleliśmy, jak go nazwać. Pomysłów mieliśmy wiele. My już jesteśmy sami. Dzieci dawno wyszły z domu...
- Mieszkaliśmy na wsi, ale syn nas namówił na Borne Sulinowo. „Będzie wam tu dobrze", twierdził. Zdaliśmy na niego gospodarkę i kupiliśmy trzypokojowe mieszkanie. Tu taniej, a klimat dobry. Jeszcze nam na ładną działkę zostało.
- Jania, co ty panom gadasz. Nie o to chodzi. Panowie czas tracą, a ty jak baba na targu. Tu się trza streszczać. Nazwaliśmy go Nasz, bośmy się zastanawiali, czy to aby nie jest pozostałość po Ruskich, ale chyba nie, bo aż taki stary to on nie jest. Obróżkę, smycz kupiliśmy. Wykąpanego, wyczesanego zaprowadziliśmy do weterynarza.
Pani Janina szturchnęła męża łokciem w bok i głową wskazała na puste kieliszki. Kiedy zadowolony pan Robert rozlewał śliwowicę, ona mówiła:
- A bo to wiadomo, skąd on przylazł i jakie choróbsko mógł mieć? A może wściekły? Nie pożałowaliśmy pieniędzy. Jak to dziś młodzi mówią, full wypas mąż mu zafundował. Odrobaczył, zaszczepił, kleszcze, pchły pousuwał.
- No to na drugą nóżkę - pan Robert podniósł swój kieliszek i, nie czekając na resztę biesiadników, wypił jego zawartość jednym haustem.
Kostek, widząc to, skrzywił się i markując picie, ledwie umoczył usta. Zadowolony, że nikt nie zwrócił uwagi na jego unik, zachęcał do dalszej opowieści:
- To dobrze, że państwo zajęliście się bezdomnym stworzeniem. W czym jednak jest problem? Zgłosił się były właściciel pieska?
- A skądże znowu - zaprzeczył pan Robert. - Nasz był nasz i tyle. Całą zimę w domu przemieszkał.
- O książeczce zapomniałeś. Powiedz o książeczce - upominała go żona.
- Nie przeszkadzaj mi, babo! Książeczka, też mi wielkie mecyje. Każdy kundel dostaje ją teraz przy szczepieniu. Dawniej człowiek paszportu nie mógł się doprosić, a dziś taki postęp! Krowa, knur, wszystkie bydlątko może z paszportem podróżować jak jaki dygnitarz. Jeszcze po kielonku?
- Język ci się już plącze, a panowie nadal nie wiedzą, o co tak naprawdę chodzi - pani Janeczce nie spodobało się przyśpieszone tempo rozlewania śliwowicy.
- Źle mówię? Proszę bardzo, sama opowiadaj, chętnie posłucham. A o stypie nie zapomnij - mąż z przyjemnością dopuścił ją do głosu.
- Stypie po psie? Po Naszym? - zdziwił się Stan.
Niezadowolony z ostatniej informacji zaczął bacznie obserwować małżonków. Bał się, że Kostek będzie miał do niego uzasadnione pretensje i przez tę wieczorną pogawędkę może dużo stracić, a przecież w grę chodziły miliony. Jednak jego obawy były przedwczesne, mecenas wyglądał na mocno rozbawionego. Minę miał poważną, więc można by pomyśleć, że o tej godzinie wolałby spać lub oglądać telewizyjny program, ale po jego oczach widać było, jak żywo reaguje na perypetie przybłędy. Stojący przed nim kieliszek, w którym nadal znajdowała się niewypita śliwowica, pozwalał również wysnuć przypuszczenie, że Kostek koniecznie chce doczekać końca tej historii.
- O stypie może nie? - upewniała się pani Janeczka.
- To krępująca dla Naszego sprawa. Zresztą, wszystko załatwiliśmy, jak się należało, o czym więc tu mówić?
- Załatwiliśmy! - nieoczekiwanie ryknął pan Robert.
- Po takim wyczynie powinienem sam go z domu wygnać. Całą emeryturę na to wydałem. To też przecież są „poniesione wydatki".
- No tak, masz rację. To ja o stypie - pani Janeczka kontynuowała przerwaną opowieść. - Z książeczką, zdrowy i zaszczepiony został Nasz w domu i żył jak królewicz. Zdarzyło się jednak, że sąsiad nam umarł, co prawda z drugiej klatki, ale balkony nasze do siebie przylegają. Miły z niego był człowiek, często z nami rozmawiał. Zwierzęta lubił...
- Do rzeczy, Jania. Do rzeczy - poganiał ją małżonek.
- Tak, tak... Masz rację... Ciepło było. Taki pierwszy wiosenny dzień. Trochę żałowaliśmy ładnej pogody, wolelibyśmy pójść na działkę, a tu ten pogrzeb... Nasz rzadko sam w domu zostawał, ale jeżeli już musiał, był grzeczny. Uchyliliśmy mu lekko drzwi na balkon, żeby mógł położyć się na kocyku i wygrzewać w słońcu, i poszliśmy. Pogrzeb, jak to pogrzeb. Wracamy, a Nasz coś taki zmarkotniały, leży w przedpokoju i ledwie dycha. Robcio go za brzuch, a on skowyczy. Zadzwoniliśmy po weterynarza, ale zanim przyjechał, u sąsiadów zaczęła się wojna. Najsamprzód myśleliśmy, że już o spadek się biją, bo płacze, krzyki takie tam wyczyniali, że aż dziw brał. Latanie, stukanie, walenie. Po jakimś czasie słyszymy dzwonek u drzwi. Byliśmy pewni, że to lekarz, a tu wdowa w przekrzywionym kapeluszu na głowie, z błyskiem wściekłości w oczach do domu nam wpada. „Gdzie on jest!", wrzeszczy. „Zabiję dziada, taki wstyd". Myśleliśmy, że całkiem biedaczce odbiło i po ludziach biega, męża - nieboszczyka szuka, ale ona na biedne stworzonko się rzuciła. „Zagryzę", wołała, „zagryzę". Robert ją odciąga, pies wyje, ja piersią dostępu do Naszego bronię. Dobrze, że przybiegła reszta biesiadników z nieudanej stypy i wyjaśnili, o co chodzi. A było tak: Zapobiegliwa wdowa naszykowała stół na stypę jeszcze przed wyjściem na cmentarz. Wszystkie talerze z wędlinami, chlebem, sałatkami, rybami po grecku pozakrywała białymi serwetkami, żeby jedzenie świeżość utrzymało i jakaś przedwcześnie obudzona mucha do żarcia się nie dostała. Zapomniała tylko o jednym, o zamknięciu drzwi na balkon. Wracają, a tam w kuchni cała podłoga w wymiocinach. W pokoju stół przewrócony, wędlina, kury, ryby zjedzone, tylko gdzieniegdzie trochę chleba się wala. Talerze potłuczone, a biały obrus ze śladami psich łap i, za przeproszeniem, z wielką psią kupą na środku skołtuniony leży na dywanie. Wdowa, już drugi raz w tym dniu, wpadła w czarną rozpacz, którą wyraziła przeraźliwym szlochem. Po chwili opanowała łzy i pędem ruszyła do sąsiedniej klatki, bowiem przypomniała sobie, jak to mąż - nieboszczyk uczył naszego psa przechodzenia przez barierki z balkonu na balkon, zachęcając go smakołykami. „To to bydlę", darła się u nas. Chcieliśmy bronić Naszego, ale właśnie przyszedł weterynarz... Badając pacjenta, nacisnął żołądek, a tu jak z psa nie chluśnie! „Nadziewany schab" - sąsiadka poznała swój wyrób.
Pani Janeczka westchnęła, machnęła ręką i sama zabrała się za napełnianie kieliszków. Widząc, że mecenas nie wypił, uśmiechnęła się do niego pobłażliwie. Pan Robert kontynuował relację.
- Nie było po co się wypierać. Pies nie jadł trzy dni i wyzdrowiał, a ja musiałem zapłacić za stypę w knajpie. Ale niech tam... - machnął ręką. - Kiedy wiosna zrobiła się na całego, siedzieliśmy na działce. Roboty po zimie nie brakowało. Nasz zawsze sobie gdzieś leżał. Zapracowani, nie zwracaliśmy uwagi, co pies robi. Czasem za kotem poleciał, owszem... Ale zawsze wracał... Aż tu dwa tygodnie temu, jak poszedł, tak nie wrócił. Szukaliśmy, wołaliśmy i nic. W końcu pomyśleliśmy, że trzeba by jakieś ogłoszenia porozwieszać, może ktoś go widział. W warzywniaku chcieliśmy wywiesić, a tu nam właściciel mówi, że widział takiego psa na wsi, na podwórku u dostawcy marchewki. No to my w auto i już jedziemy. Co to za straszny widok! Nie macie panowie pojęcia. Po tygodniu to nasze biedne psisko wyglądało jak półtora nieszczęścia. Chudy, brudny, z ogonem podwiniętym. Jak nas zobaczył, jak zaczął piszczeć, z radości sikać! A ten bauer, że to jego, że nie mamy dowodu, że sam do niego się przypętał i może go nam oddać, ale za tysiąc złotych.
- Panie mecenasie, przecież nie możemy zapłacić oszustowi. Na policji powiedzieli, abyśmy się sami z nim dogadali, bo oni mają poważniejsze sprawy i nasz pies ich nie obchodzi. A my podatki płacimy! Psinki nie zostawimy na zmarnowanie. Co my teraz mamy zrobić? - pytała z oczami pełnymi łez pani Janeczka.
- Nasz został u gospodarza na wsi? - dopytywał się Kostek. - Dlaczego go państwo stamtąd nie zabrali?
- A jak go mieliśmy zabrać? Bauer groził kałachem - wyjaśniał pan Robert.
- Widzieliście państwo karabin? Mierzył do was?
- Panie, jak mierzył? Na co było czekać? Starczyło, że drań do domu wszedł, to my w nogi. Psina dobra, miła, ale karku za nią nadstawiać nie myślę. Starą żem złapał za rękę i do auta, biegiem... Wie pan, tu Ruscy byli, tu broń kupić, to jak bułki rano na śniadanko - tłumaczył swoje zachowanie.
- Dawne tereny wojskowe, mogliście przypuszczać, to jest argument. Ale nie mamy dla niego dobrego ugruntowania. Broni nie widzieliście. Może chociaż macie świadków, że wam groził?
- A skąd! Sami byliśmy. Świadków to ma ten hycel - wtrąciła się pani Janina.
- Nie rozumiem - przyznał Stan. - Na co mu świadkowie, to on wam przecież groził.
- Tak, on, pewnie, że groził, ale...
- Mów, mów, Jania, nie ma co przed panem mecenasem ukrywać - zachęcał ją mąż.
- Naszego z niewoli Robert chciał oswobodzić. Schylił się nad łańcuchem... Wtedy to ten łajdak podbiegł do niego, za rękę chwycił, więc mój się bronił. Jak mu odwinie! Jak w mordę strzeli, aż krew z nosa mu się puściła. Z gębą czerwoną po podwórzu ganiał, darł się, że nie popuści i tym kałachem straszył, a że głośno wrzeszczał, to i ludzie się zbiegli.
Kostek aż wstał od stołu. Chodził po kuchni, skrywając twarz w dłoniach. Po chwil opanował się i grzecznie przeprosił małżonków:
- Państwo wybaczą, musimy z kolegą na słóweczko. - Uśmiechał się zdawkowo. - Rusz się! - warknął na Stana, głową wskazując drzwi do pokoju.
Kiedy znaleźli się sami, Stan usiadł na łóżku i błagalnie wznosząc oczy, prosił:
- Wybacz, stary, nie miałem pojęcia. Babka inaczej przedstawiła mi przebieg wypadków.
- Niezła draka - swym doskonałym humorem mecenas zaskoczył Łaskiego. - Słuchaj, trzeba jutro tam z nimi pojechać, psinę odzyskać. Przyznasz chyba, że to rozbój? Boisz się karabinu? Możemy poprosić policję o asystę.
Stan był pod wrażeniem. Wstał i poklepał mecenasa po plecach.
- Takiego cię kocham! Baśka pęknie z dumy, gdy się dowie, jaki z ciebie bohater. Nie martw się, ja będę twoim ochroniarzem. Jak będzie trzeba, to i granat na postrach się znajdzie.
- Powiedziałem, że chcę odzyskać psa, a nie trafić za kratki. Żadnych granatów, straszaków i tym podobne. Negocjacje, w nie będziemy uzbrojeni.
Wrócili do kuchni. Kostek zatarł ręce i zakomenderował:
- Na obie nóżki poproszę. Naszego wyzwolimy! Szczęśliwy pan Robert poderwał się z krzesła i ochoczo rozlewał śliwowicę.
- Już się robi, panie mecenasie. Już się robi. A ty, stara, coś tak gały wybałuszyła? Ucałuj naszego wybawiciela - namawiał żonę.
Zanim Konstanty Szukalski zdążył się osłonić, pani Janeczka zawisła na jego szyi i zrobionym z ust dzióbkiem wsysała się w policzek zdezorientowanego prawnika.
Rozdział XX
- Twoje przywódcze zapędy totalnie mnie zaskoczyły. Powoli uwalniasz głęboko skrywaną energię - stwierdził Stan. - Swoją drogą, krucjata po Naszego była naprawdę zabawna. - Uśmiechnął się szczerze.
- Dziecinada. Całkowity brak profesjonalizmu. Niestety, działaliśmy niezgodnie z prawem. Mieliśmy dużo szczęścia, że kałasznikow nie poszedł w ruch - mecenas nie podzielał jego entuzjazmu.
Borne Sulinowo pożegnało ich słoneczną pogodą. Stan z wielką radością zasiadł za kierownicą. Zgodnie z umową odebrali auto naprawione, umyte, z wyczyszczoną tapicerką. Nie zapłacili ani grosza. Rzeźnik poczuwał się również w obowiązku towarzyszenia im w wojennej wyprawie. W dużej mierze, dzięki jego znajomościom, udało się uniknąć przelewu krwi i Nasz na stałe powrócił do mieszkania w bloku.
- Porządny z niego człowiek. Lubi kobietki, ale kto ich nie lubi. Prawdziwy mężczyzna musi mieć coś na sumieniu - rozważał Stan.
- A ja mam... wyrzuty sumienia. Ten wypadek, to nie tylko jego wina. Nie zaprzeczyliśmy, to nieuczciwe.
Stan, jakby nie słysząc kolegi, włączył radio i, cicho pogwizdując, wybijał palcami na kierownicy takt płynącej z głośników melodii.
- Byliśmy w szoku - usprawiedliwiał ich zachowanie w czasie, kiedy w radiu nadawano pogodowe komunikaty.
- Okoliczność łagodząca - przyznał mecenas. - Ale szok minął, a my nadal milczeliśmy. Czy to już tchórzostwo?
Stan czekał, aż skończy się kolejna piosenka.
- Może byliśmy karzącą ręką sprawiedliwości? On sam chciał tej kary. Pomogliśmy mu odpokutować winy, a więc w pewnym sensie oddaliśmy mu przysługę. Zapłatę za naprawę auta potraktował jako ofiarę w intencji przyszłego zbawienia - zakończył.
- Myślisz, że chciał w ten sposób usankcjonować swoje kurestwo?
- A dlaczego by nie? Jest zbrodnia, jest i kara. Najważniejsze, żeby pokuta była dotkliwa.
- Jest w tym jakaś logika. Takie „samorozgrzeszenie". Nawet mi się to podoba. Dokąd zmierzamy?
- Przed siebie - stwierdził Stan.
Taka wolność nie odpowiadała Szukalskiemu. Owszem, przyjemnie było nie patrzeć na zegarek, nie śpieszyć się z rozprawy na rozprawę, nie ślęczeć godzinami nad aktami, ale brak jasno wytyczonych celów i konieczność ciągłego działania źle wpływały na jego samopoczucie. Wyjął ze schowka atlas samochodowy. Wolno przekładał kartki, jakby chciał wyznaczyć nową trasę ich wędrówki.
- Karpacz! - przypomniał sobie. - Stan, co z tym Karpaczem?
Łaski nie wykazywał już zainteresowania jazdą w góry. Zwalniając przed zakrętem, skupił się na prowadzeniu auta. Dopiero po długiej chwili odpowiedział:
- Trop nie był pewny, ale zawsze coś... Teraz nie ma już nawet o czym mówić. Dawno stamtąd wyjechały.
- Mogę wiedzieć, skąd te tajemnicze wiadomości? Masz swoich informatorów?
Przez twarz Stana przebiegł łobuzerski uśmieszek. Najwidoczniej droczenie się z mecenasem sprawiało mu przyjemność.
- Rzeczywiście, rozpuściłem wici po całej Polsce. Jeden z moich szpiegów widział Kaśkę w Karpaczu.
Kostek podskoczył na siedzeniu, aż pasy bezpieczeństwa ostrzegawczo zatrzeszczały.
- Widział ją, a ty tak spokojnie o tym mówisz? Jak mogliśmy przegapić taką szansę? Dlaczego nie pojechaliśmy do Karpacza? - mecenas był podekscytowany.
- Jak to? O ile pamiętam, zęby chciałeś mi wybić, włosy z głowy powyrywać, żeby tylko swoim chuciom dogodzić. Nie mogliśmy zostawić Basi na pastwę losu... Też jestem facetem i wiem, że jak babka tyłkiem zakręci, nogi pokaże, to głowę można stracić. Nie martw się, nie tylko o ciebie chodziło. Kolega dzwonił, że owszem, widział podobną do Kaśki dziewczynę. Wybrała pieniądze z bankomatu, a następnie wsiadła do autobusu i odjechała w kierunku Jeleniej Góry, czyli w chwili, kiedy mnie o tym informował, była już daleko i w takiej sytuacji pogoń nie miała sensu. Zresztą, widział tylko jedną... Nic nie mówił o Lucynie, a ja myślę, że one nadal trzymają się razem.
Opóźnienia w pościgowej wyprawie z całą pewnością spowodowane były jego chęcią obcowania z Barbarą, to mecenas musiał uczciwie przyznać, a chociaż wciąż nie potrafił zdefiniować swoich uczuć, wiedział, że miłość do Lucyny zeszła na drugi plan. Pieniądze stały się dla niego środkiem niezbędnym do osiągnięcia równowagi ducha i wewnętrznego spokoju, który pozwoli na widzenie spraw i wydarzeń z innej perspektywy. Dlatego należało tropić, śledzić, gonić. Co potem? Nie ma potrzeby teraz się nad tym zastanawiać. Baśkę też trzeba puścić w niepamięć, cel jest jeden. Jasny i wyrazisty. Kasa! Ona daje szczęście. Bez najmniejszych skrupułów należy podążać przed siebie, do przodu, tam, gdzie czeka spora nagroda.
Stan zatrzymał się na skrzyżowaniu. Wymownie spojrzał na Kostka, który bez chwili wahania podniósł prawą rękę i wskazując nią kierunek jazdy, wydał komendę:
- Prosto! Po sławę i pieniądze!
- Podróż z tobą to prawdziwa przyjemność - z uśmiechem przyznał Stan.
Wzdłuż drogi nadal zniszczonej po zimie, pełnej pęknięć i dziur, ciągnęło się zdradliwe pobocze. Łaski wykonywał prawie akrobatyczne uniki, bojąc się zjechać z asfaltowej nawierzchni i zawadzić o obniżony, miękki, piaszczysty pas oddzielający jezdnię od rowu, na którym dopiero zaczęła pokazywać się zielona trawa.
- Lawirujesz jak lowelas pomiędzy kobietami - śmiał się z jego wyczynów mecenas.
- Szkoda gadać, szlag może trafić człowieka. Widziałeś w warsztacie stertę połamanych felg? Przy takim asfalcie to nic dziwnego, że w tym kraju wulkanizatorom i mechanikom żyje się dobrze. Może założę przy ruchliwej trasie piękny, duży warsztat? Już widzę reklamę na bilbordzie. Uśmiechnięty, młody mechanik z nasadowym kluczem w dłoni i hasło: „Stan Łaski zreperuje twoje podwozie" - szybko wrócił do rzeczywistości. - Teraz prosto, a dalej? Masz jakieś plany?
- A ty? - Kostek starał się przerzucić odpowiedzialność na towarzysza.
- Nie jestem szefem, jestem kierowcą - stwierdził Stan wymijająco. - Planów nie mam, ale mam takie marzenie z dzieciństwa - przyznał się.
- Opowiadaj, opowiadaj, chętnie posłucham - zachęcał go mecenas. - Czas nam szybciej zleci i może wspólnie wymyślimy sensowne rozwiązanie.
Łaskiego nie trzeba było długo prosić. Uznał, że należy przyzwyczajać się do możliwości spełnienia każdej zachcianki. Od dawna starał się cieszyć z drobnych przyjemności i odkrywać radość z wydarzeń pozornie błahych. Brak warunków dla realizacji poważniejszych zamierzeń traktował jako stan przejściowy, żartobliwie nazywając go czyśćcem. Teraz otwierały się przed nim wrota raju, w którym wystarczy pomyśleć, pstryknąć palcami, by bez zbędnych perturbacji dostać to, czego się pragnie.
- Lubiłem oglądać „Krzyżaków" - przyznał się. - Większość scen znam na pamięć.
- Aktualne dzieło - Kostek uśmiechnął się wymownie. - „Pogański kraj, pogańskie obyczaje" - zacytował, dając do zrozumienia, że on również zalicza się do miłośników prozy Sienkiewicza i filmu Forda.
- W takim razie, do Malborka? - niepewnie zapytał Stan.
- No, nie wiem - Kostek rozkładał mapę samochodową. - Wolałbym jednak na południe... Nie jesteśmy obozem wędrownym, bardziej grupą pościgową. Spełnianie marzeń to wspaniała idea, ale chyba musimy z tym poczekać. Trudno, trzeba odłożyć przyjemności na lepsze czasy. Jeśli się nam uda wyciągnąć z nich forsę, będziesz mógł wykupić sobie apartament w Malborku, a przynajmniej dożywotnią wejściówkę na zamek i salę kinową, w której specjalnie dla ciebie, dwa razy dziennie wyświetlać będą wiekopomne dzieło Aleksandra Forda.
- Mówisz „apartament"? - zastanawiał się. - No, nie wiem... Bądź co bądź mieszkali tam zakonnicy. Cela byłaby jednak całkiem realna. Jak myślisz, jaki byłby koszt wynajęcia celi w krzyżackiej posiadłości?
Nie doczekał się odpowiedzi. Mecenas najwyraźniej już go nie słuchał. Pogrążony w rozmyślaniach, przyglądał się falującej mu na kolanach mapie i, licząc kilometry, mamrotał pod nosem.
- W takim razie, co proponujesz? - Stan nie upierał się przy jeździe do Malborka.
- Kazimierz! - Kostek aż klasnął w ręce. - Nasze kobietki
planowały wspólny wyjazd do Kazimierza. Pamiętam, jak obie ubolewały, że nigdy tam nie były, a ktoś opowiadał im o urokach tego miasteczka. I artyści chętnie do niego przyjeżdżają. Tam podobno samą sztuką się oddycha. Dam sobie uciąć głowę, że teraz starają się realizować niespełnione marzenia. Dwie księżniczki w Kazimierzu! Tam pojedziemy.
- Czemu nie. Co jest w pobliżu? Kostek spojrzał na mapę..
- Puławy, Nałęczów, Zwoleń i Radom.
- Ciepło, ciepło... Mam przeczucie, że to dobry kierunek. To nic takiego, ot, zwykły SMS - starał się, aby jego głos brzmiał naturalnie, spokojnie. - Powinienem go skasować, zostawiłem jednak, tak na wszelki wypadek - mówiąc to, Stan wyjął z kieszeni spodni komórkę. - Sam zobacz - podsunął mecenasowi telefon po nos. - Ten Zwoleń mi się kojarzy... Może ty więcej wydedukujesz, w końcu z naszej dwójki jesteś bardziej wykształcony. Ostatnia wiadomość. Zobacz...
Kostek otworzył folder z wiadomościami i ku swojemu zdziwieniu przeczytał:
„Ale kto ma pieniądze, ten ma wszytko w ręku: Jego władza, jego są prawa i urzędy; On gładki, on wymowny, on ma przodek wszędy. Nie dziw tedy, że ludzie cisną się za złotem..."
- A gdzie ty masz tu Zwoleń? - zdziwił się.
- Tego właśnie nie wiem. Pierwsza myśl... Nie mam jednak pojęcia dlaczego - tłumaczył się Stan.
- Kto przysłał ci ten wierszyk? - głos mecenasa przybrał nieprzyjemny ton.
- Numeru nie znam, ale były też inne wiadomości - powiedział ściszonym głosem.
- Jaja sobie robisz? - Kostek zdenerwował się nie na żarty. - Dawkujesz mi wieści jak cukierki w Dniu Dziecka? Z kim ja się zadałem? Co ty knujesz?
- Nie knuję - krzyknął Łaski i dla lepszego efektu, walnął pięścią w kierownicę. - Zrozum, to są intymne wyznania. Nie muszę się z nich spowiadać. Co jakiś czas Kaśka podsyła mi takie rodzynki. Robi to z różnych telefonów. Nie wiem po co, ale chyba chce w ten sposób utrzymać więź między nami. To moja narzeczona...
- Nie pieprz. Prowadź, a ja sobie poczytam - Kostek zajął się przeglądaniem folderu „Wiadomości odebrane".
„Kocham Cię".
„Bądź cierpliwy".
„Nie zapomnij o mnie".
„Żadnych kobiet".
„Żyć bez pieniędzy można, bez miłości się nie da".
Mecenasowi zrobiło się nieprzyjemnie. Ckliwa, jakby żywcem przeniesiona z pamiętnika pensjonarki sentencja, uświadomiła mu brak zrozumienia i szczęścia w jego małżeństwie.
On nie dostawał potajemnych wyznań, czułych słówek. Widocznie Lucyna nie tęskniła za nim. Żyć bez miłości... Musiała czuć się jak ptaszek w złotej klatce. Kiedy tylko zobaczyła uchylone drzwiczki, uciekła. Nie będzie nalegał na kontynuowanie tego bezsensownego związku. Skoro ona potrzebuje wolności, proszę bardzo. Może latać i cieszyć się niezależnością, ale i jemu należy się odrobina uśmiechu losu. Niech to będą tylko te cztery miliony, więcej nie chce, ale tego, co mu się należy, jednak nie odpuści.
- Zatrzymamy się w następnym miasteczku i kupimy zeszyt. Warto robić notatki z podróży. Czasem trzeba coś zapisać, obliczyć. Pamięć bywa ulotna, a ja nie lubię fuszerki
- Profesjonalista z ciebie w każdym calu, mecenasie. Podziwiam twój zapał i wytrwałość w działaniu. Prowadź wodzu! Mamy spory kawałek, ale kto wie, może tym razem szczęście nam dopisze?
Łaski, zadowolony, że nareszcie pozbył się dręczącej go tajemnicy, znów bębnił palcami po kierownicy, wystukując w ten sposób rytm kolejnej piosenki. Kostek, ustalając marszrutę, to z zacięciem wertował atlas, to wodził wskazującym palcem po rozłożonej mapie, chcąc mieć całkowitą pewność, że wybrana przez niego trasa rzeczywiście jest optymalna.
- Wstąpimy do najbliższej biblioteki. Trzeba sprawdzić ten wierszyk. Twoja bystra Kasia nie wysłała go przecież dla żartu. Chociaż z drugiej strony takie zabawy są niepoważne. To jakaś dziecinada - stwierdził Szukalski.
- Musimy przystać na ich zasady gry, choćbyśmy uważali je za śmieszne. Cierpliwie, krok za krokiem, dopadniemy nasze ptaszyny. Po nitce do kłębka - wtórował mu Stan.
Rozdział XXI
Za biblioteczną ladą siedziała pochylona kobieta. W uśmiechu ukazywała białe zęby. Jej bladą twarz przesłaniały rogowe okulary o wyjątkowo grubych szkłach. Nienaturalnie czarne włosy miękko opadały na ramiona, w przedziwny sposób tworząc imitację kołnierza i znakomicie komponując się z szarymi kostiumem, podkreślającym szczupłą sylwetkę bibliotekarki.
- Oczywiście, pomogę, od tego tu jestem. Macie panowie jakiś fragment szukanego utworu, tak? - odpowiedziała na nieśmiałe pytanie mecenasa. - Proszę wpisać się do zeszytu odwiedzin w czytelni, ja tymczasem przyniosę książki. Umiecie panowie korzystać z komputerowych wyszukiwarek? - spytała.
- Tak, tak... - zapewniał Stan.
- W dzisiejszych czasach takie pytanie jest właściwie retoryczne, ale należy być czujnym - tłumaczyła się.
- Ma pani rację - Łaski przytaknął ochoczo. - Zmykam do komputera, a ty pogrzeb w literaturze - puścił porozumiewawcze oko do Kostka.
Upewniwszy się, że bibliotekarka zniknęła w labiryncie regałów, spoza których nie mogła widzieć ich nielicującego z wiekiem zachowania, zaczęli nawzajem namawiać się do zalotów, gestami pokazując jej kobiece kształty, robiąc dzióbki z ust, a Łaski, przyciskając do piersi wyimaginowaną partnerkę, naśladował kroki zmysłowego tanga, które zakończył w chwili, gdy zza półek wyłonił się pchany przez bibliotekarkę, skrzypiący wózek z podskakującymi na nim książkami.
Spoważnieli. Mecenas na chybił - trafił otwierał tom po tomie i bez jakiejkolwiek systematyczności czytał wiersze na wyrywki.
- Interesują pana wyłącznie przedstawiciele polskiego renesansu? - zapytała. - Chętnie przyniosę dzieła innych...
Kostek niezbyt grzecznie, ale zdecydowanie powstrzymał jej zapał.
- Interesuje mnie jeden przedstawiciel, a ściślej mówiąc, kolejne książki.
- Panowie przejazdem, czy na dłużej? - bibliotekarka nadal stała za jego krzesłem. - Znam tu wszystkich, to mała mieścina - mówiła wolno, starannie artykułując każde słowo. - Dziura! - na ten wyraz położyła szczególnie mocny nacisk.
- Jesteśmy w podróży - Kostek nie starał się ukryć swojego rozdrażnienia. - Spieszymy się - teraz on mocniej zaakcentował ostatnie słowa.
- Mecenasie! - zawołał Stan.
Pomieszczenie, w którym znajdowała się czytelnia, było duże, a mężczyźni siedzieli w przeciwległych jego kątach odwróceni do siebie plecami. Zanim Kostek odłożył książkę i ruszył się z miejsca, bibliotekarka zdążyła już podbiec do biurka z komputerem.
- Jakiś problem? - zainteresowała się. - Chętnie pomogę.
- To nie Rej, mecenasku! To Kochanowski! - Łaski z radości aż klasnął w dłonie.
Tego Szukalski się nie spodziewał. Łaski, chłopak miły, ale niewykształcony, potrafi odróżnić Reja od Kochanowskiego? Stojąc na środku czytelni, z zazdrością spoglądał na przyjaciela.
- Skąd wie? Z Internetu - odpowiedział sam sobie.
- Znajomość poezji może w życiu przynieść wymierne korzyści - stwierdził Stan. - Niech pani sama powie - zwrócił się do bibliotekarki. - Kobiety mają szósty zmysł, którym lepiej rozumieją partnera mówiącego wierszem, niż jego proste, normalne zdania.
- Racja, racja - zapewniała go rozpromieniona. - Trochę niedomówień, trochę romantyzmu i szczypta ciepła to najlepszy balsam na codzienne kłopoty, na zmagania z losem. Szkoda, że tak rzadko trafiają się mężczyźni, myślący jak pan.
- Ucz się, mecenasie - Stan wyraźnie złapał wiatr w żagle.
- Gdy załatwimy nasze sprawy, poproszę cię o przeszkolenie - Kostek chciał krótko uciąć dalszą dyskusję.
- „Muza" - instruował go Stan - szukaj pod „Muza". „Sobie śpiewam a Muzom" - zacytował.
- Potrafię posługiwać się indeksem - warknął mecenas.
- Może panów kawką poczęstuję? Albo herbatki zaparzę? - zaproponowała bibliotekarka, pragnąc najwyraźniej przedłużyć ich wizytę.
Szukalski zamierzał odmówić, jednak Stan, któremu z jakichś powodów odpowiadała panująca tu atmosfera, wyprzedził go:
- Herbatka, świeżo zaparzona, bez cukru, ale z cieniutkim plasterkiem cytrynki i maleńki herbatniczek - uniósł głowę, zamknął oczy i uśmiechając się, mlaskał wymownie.
- Błazen - wymamrotał pod nosem mecenas.
Bibliotekarka była widocznie innego zdania. Jej spodobała się prostolinijność w zachowaniu młodego przystojniaka. Przybierając podobną manierę, odpowiedziała:
- A znajdzie się i herbatniczek, czemu nie? Minutkę, tylko minutkę proszę poczekać - rzekła i pośpiesznie wyszła z czytelni.
Panowie zostali sami. Kostek obrócił się do Stana i wymownie postukał się palcem w czoło.
- Ty kretynie! - ganił go. - Po jasną cholerę wdajesz się w takie romanse? Mamy chyba swoje plany? Nie jesteśmy na wycieczce. Herbatka, ciasteczko, łóżeczko? Oczu nie masz?
- Patrzaj w serce! - Łaski nie dał się zbić z pantałyku.
- Ja w serce, ale ty to chyba gdzie indziej patrzysz! - warknął Kostek.
Pokoik socjalny, do którego zaprosiła ich bibliotekarka, z całą pewnością pilnie wymagał remontu. Ściany dawno już straciły swój różowy kolor. Zapewne chcąc zakryć ich szpetotę, porozwieszano na nich leciutko pożółkłe rysunki dzieci. Goście starali się znaleźć klucz w ich doborze.
- Taka retrospektywna wystawa. To dziecięce prace sprzed lat. Tamci artyści to teraz rodzice dzieci obecnie korzystających z biblioteki. Śmiało można by ją zatytułować „U nas nic nie ginie" - tłumaczyła.
- Ładne - stwierdził Kostek, ale w jego głosie wyraźnie wyczuwało się powątpiewanie w prawdziwość wypowiedzianego sądu.
Łaski spuścił głowę i pośpiesznie skierował swoje zainteresowanie w inną stronę, a mianowicie na przygotowany dla nich stół. Wypowiedź kolegi mimo wszystko uznał za niestosowną, dlatego spróbował załagodzić niezręczną sytuację. Według wszelkich reguł dobrego wychowania powinien teraz komplementować zaradność i gust gospodyni, ale ku swojemu zdziwieniu zobaczył rzecz, którą trudno było się zachwycić. Na stole, oprócz szklanych filiżanek z herbatą i talerzyka z ciasteczkami, stała przedziwna karafka, kształtem przypominająca pieska. Była to zwykła butelka, na którą naciągnięto zrobiony na szydełku pokrowiec - kordonkowe „ubranko", przedstawiające pociesznego, białego pudla. Ozdoba ta, powszechnie używana w czasach PRL - u, zrobiła na nim ogromne wrażenie.
- „Miasteczko, w którym czas się zatrzymał", ciśnie się na usta - uprzedziła go bibliotekarka.
Rozbawiło ją zetknięcie gości z panującą na głębokiej prowincji rzeczywistością. Mężczyzn z kolei zdziwiło, że kobieta potrafiła dostrzec tragikomiczny podtekst tej dekoracji.
- Z braku innych możliwości i z tęsknoty za cudami, do kształtowania rzeczywistości zabieramy się sarni - mówiąc to, wskazała na krzesła. - Podtrzymując tradycje, nawet te niezbyt gustowne, tworzymy więź międzypokoleniową, co w tak małej mieścinie pozwala na lepsze, pełniejsze scalenie się z miejscową społecznością, a co za tym idzie, spokojne życie w leniwym tempie.
- Czysty konformizm? - zapytał Kostek.
- Jakoś trzeba sobie radzić... Przepraszam, nie przedstawiłam się. Na imię mam Alicja. Mieszkam tu już piętnaście lat. Sama mieścina mało mnie nie obchodzi. Wiem, nie powinnam tak mówić, ale to prawda. Niedaleko stąd mam swoje królestwo, mój kawałek ziemi, no, nie całkiem chyba mój, ale co zrobić - mówiąc to, posmutniała.
- Każdy z nas ma swoje kłopoty - mecenas nie chciał wdawać się w dyskusję o ludzkich nieszczęściach.
Pani Alicja, widząc jego zniechęcenie, postanowiła zagrać w otwarte karty.
- Pan jest prawnikiem?
- Nie, nie, skądże... - wypierał się. - Kolega tak dla żartu... Wyglądam na prawnika?
- A ja na bibliotekarkę?
- Poddaję się - Kostek lekko uniósł ręce do góry. - Jestem na urlopie, nie powinienem udzielać porad, to nieetyczne.
- Nie stać mnie na wizytę w kancelarii. Zapłaciłabym pewnie połowę swojej pensji, a płace mamy skostniałe, nieżyciowe jak dziesięć przykazań i to też jest nieetyczne! Nie chodzi mi o interpretacje przepisów. To drobna sprawa, a ja chcę tylko wiedzieć, czy w razie stawania okoniem, mam jakieś szanse na sukces. Do herbatki proponuję odrobinkę likierku - mówiąc to, zdjęła główkę z karafki i nie czekając na zgodę, wlała do filiżanki Kostka sporą dawkę lepkiej cieczy. - A jeżeli chodzi o tę pracę, przyznaję, lubię ją, chociaż skończyłam filologię polską i, wstyd się przyznać, historię sztuki. Pewnie myślicie panowie, że siedzenie tu to swoista degradacja. Trudno uwierzyć, ale ja odkryłam w sobie powołanie. Rozwijam się, zresztą, nieważne... Chciałam o czym innym...
- Pani Alu, mogę się tak do pani zwracać? - upewnił się Stan. - Wie pani dobrze, że ludzi nie powinno się mierzyć miarą, na której zaznaczone jest miejsce zamieszkania czy pracy. My też to wiemy.
Zadowolona z przełamania pierwszych lodów, już ośmielona, bez skrępowania opowiadała swoją historię:
- Można by rzec: „Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba...". Tak i ja rwałam się tutaj. Spokój, las, niedaleko jezioro. Istna idylla, żyć, nie umierać. Kupiliśmy z mężem stary dom w pobliskiej wsi, do remontu, ale za to z dużą, piękną, ogrodzoną działką. Kilka lat przed nami posesję tę kupił młody człowiek. Zaczął przebudowę, ale szybko zmienił plany i postanowił pozbyć się kłopotu, a że cena była atrakcyjna, długo się nie zastanawialiśmy. Sprawdziliśmy księgę wieczystą, sprawdziliśmy mapki w geodezji. Wszystko było w porządku. Proszę sobie wyobrazić, jaki przeżyłam szok, kiedy tydzień temu otrzymałam pismo informujące, że połowa nabytej przez nas ziemi należy do gminy. Gmina, owszem, chętnie nam ją odsprzeda za piętnaście tysięcy.
- Niezła kaska - stwierdził Łaski.
- Na jakiej podstawie? - Konstanty, jak zawsze, rzeczowo podszedł do sprawy.
Pani Alicja bezradnie rozkładała ręce.
- Prawem kaduka. Jak się okazało, przed dwudziestoma laty ówczesna właścicielka, wtedy już starsza kobieta, oddała skarbowi państwa swoje pole. Widocznie areał zdanej ziemi okazał się zbyt mały, dlatego dołożyła jeszcze część terenu wokół domu, dzieląc ogrodzoną działkę na dwie mniejsze.
- I nigdzie nie było o tym wzmianki? - zdziwił się mecenas.
- W geodezji znalazła się dopiero teraz. Rozpoczęłam swoje prywatne śledztwo i rzeczywiście... W złożonych w sądzie dokumentach figurują numery dwóch działek budowlanych, ale dawniej nie zwróciłam na to uwagi, bo skąd mogłam wiedzieć, że obie leżą na jednym, ogrodzonym podwórku? Kupując działkę 90/1, nie zastanawiałam się, gdzie znajduje się 90/2.
- Tyle lat... Sprawa nie uległa przedawnieniu? - Stan wymownie spojrzał na Kostka.
Mecenas skrzywił się.
- Nie łudźmy się. Jeżeli pani zależy na całym obejściu, proszę kupić. Taka jest moja rada. Dużo pani nie zwojuje. Można prosić burmistrza, wójta...
- Burmistrza - podpowiedziała mu. - To małe miasteczko, ale jednak miasto.
- Radzę zwrócić się do niego o ponowną wycenę przeznaczonej do kupna działki. Ma pani czym motywować taką prośbę. Nie działała pani w złej wierze, więc przy odrobinie dobrej woli burmistrz może obniżyć cenę nawet o połowę.
- Kiedy to jest wina urzędników - upierała się pani Ala.
- Nie poinformowali mnie, nie nanieśli zmiany na mapki...
- Pani Alu, racja jest po pani stronie, to jednak niczego nie zmienia. Lata procesów, stracone nerwy i poniesione koszty. Jest pani pewna, że ta ziemia jest tego warta? - Konstanty spokojnie tłumaczył. - Połowa kosztów byłaby chyba do przełknięcia.
- To prawda, ale znając burmistrza, wiem, jak trudno będzie mi coś u niego wskórać. To nieciekawy człowiek.
- Współpracujecie państwo, może weźmie to pod uwagę.
- Stan starał się podnieść ją na duchu.
- Wiecie panowie, co mnie najbardziej dziwi? W miejscowościach takich jak nasze miasteczko ludzie znają się od dziecka, na wylot, na wskroś! Gdy jednak przyjdzie im wybierać, mogłoby się wydawać, najmądrzejszego i najsprawiedliwszego, to stawiają krzyżyk przy gamoniach, nieudacznikach, krętaczach lub patrzących wyłącznie na swój interes kombinatorach. Taką to mamy władzę. I chociaż nasz burmistrz nie radzi sobie z wieloma sprawami, w następnych wyborach znów na niego zagłosują - zaśmiała się gorzko.
- Ale właściwie, dlaczego? - zastanawiał się Kostek, kiedy siedzieli już w samochodzie.
- Co masz na myśli?
- Dlaczego ciągle głosują na tych samych, skoro już wiedzą, że to beznadziejni kandydaci?
- Tu liczy się tylko to, czy potrafisz kombinować, oszukiwać, lawirować. Nikogo nie interesuje praworządność wójta, burmistrza, prezydenta. Im więcej polityk sam się nachapie, tym jest lepszy, bo sprytniejszy. Znajomość prawa potrzebna jest im tylko po to, żeby umiejętnie je obchodzić.
- A ludzie? - Kostek nie mógł się pogodzić z czarnowidztwem Stana.
- Ludzie popsioczą, przeklną kilka razy i potulnie pójdą głosować na tych, których nazwiska są im znane, obojętnie czy ze złej, czy z dobrej strony. Bo nie jest ważne, co o tobie ludzie mówią, ważne, żeby poprawnie wymówili twoje nazwisko. Stara to prawda, ale nadal aktualna.
Rozdział XXII
Radosny błękit nieba szybko zasłoniły gęste, ciemne chmury. Piętrząc się, strzelały podobnymi do języczków ognia, ledwie widocznymi błyskawicami, po których następowały groźne pomruki. Pojedyncze, duże krople deszczu spadały na przednią szybę samochodu, tworząc na niej przedziwne, rozpływające się rozety. Na jezdni i na poboczach leżały gałęzie, dopiero co połamane przez wiatr, świadcząc o sile wciąż jeszcze szalejącej burzy. Wjeżdżali w nią pełni obaw, nie mając jednak pojęcia, którędy można ją ominąć. Stan odruchowo zwolnił.
- Nie zatrzymuj się! - rozkazał mu Kostek.
- Nie widzisz, że ślisko? Deszcz, mokre liście! Nie będę narażał naszego życia i gnał w burzę jak wariat, bo ty masz taką fanaberię.
- Awanturnik z ciebie, ale nie o to mi teraz chodzi. Ta czarna terenówka znów się za nami wlecze. Widziałem ją w Bornem Sulinowie... Nie można wszystkich podejrzewać, to prawda, myślę jednak, że to nie przypadek, bo jeżeli tak, mielibyśmy do czynienia z wyjątkowo dziwnym zbiegiem okoliczności - rozważał Kostek.
Łaski utkwił wzrok we wstecznym lusterku, chwilę obserwował wolno jadącą za nimi czarną terenówkę i niespodziewanie mocno przycisnął pedał gazu.
- Zwariowałeś? - zganił go Kostek. - Uprzedzaj mnie o swoich posunięciach. Piłem wodę i jak teraz wyglądam?
Łaski nawet na niego nie spojrzał. Obserwując goniące ich auto, wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Coś mi się zdaje, że tym razem naprawdę nie mamy do czynienia z wyjątkowym zbiegiem okoliczności. Nie jest to stary, czerwony opel, to poważna, może nawet mafijna sprawa.
Kostkowi nie spodobała się jego sugestia. Mafijne porachunki to nie jego bajka. Jako adwokat zawsze starał się trzymać z daleka od przestępstw kryminalnych, chroniąc w ten sposób własne bezpieczeństwo. Wolał nie mieć kontaktu z ludźmi, którzy w razie przegrania sprawy mogliby mu grozić. Rodzinne kłótnie, przechodzące z pokolenia na pokolenie spory o stare, zrujnowane domy lub kawałek pastwiska, były z całą pewnością mniej ciekawe od spektakularnych widowisk z udziałem mafijnych bossów, dawały jednak spory dochód i pozwalały swobodnie chodzić po ulicach. Żadne czarne terenówki z zaciemnionymi szybami nie musiały śnić się Kostkowi po nocach.
Ulewny deszcz zmienił szosę w rwący potok. Wiatr uginał wierzchołki drzew, niższe krzaki bez trudu przygniatając do ziemi. Błyskawice, pojawiające się jedna za drugą, rozdzierały ciężkie, zawisłe nad jezdnią chmury. Paradoksalnie, to właśnie one, a nie reflektory samochodów, oświetlały drogę. Stan automatycznie zdjął nogę z gazu. W tych warunkach wyścig schodził na drugi plan. Zresztą zgubili gdzieś czarnego jeepa, który nie pojawił się po minięciu przez nich kolejnego zakrętu. Wykorzystując chwilę nieuwagi potencjalnych prześladowców, Łaski raptownie zjechał na drugą stronę jezdni i minąwszy niewielki parking przy przydrożnym motelu, ryzykując wgnieceniem karoserii, wcisnął się w wąski przesmyk pomiędzy dwupiętrowym budynkiem a sporym garażem. Znaleźli się na niedużym podwórku. Zadowolony ze swojego wyczynu Stan rozglądał się, szukając dobrego miejsca do ukrycia samochodu.
- Schowamy go pod wiatą na drewno. Musisz tylko wysiąść i podprowadzić mnie tak, żebym stanął jak najbliżej ściany. Samochód ma być niewidoczny z drogi i z parkingu - pouczał mecenasa.
- Stary opel nie wywołał w tobie takiej zapobiegliwości, skąd teraz ta ostrożność? - dziwił się Kostek.
- Jako prawnik powinieneś wyczuwać niuanse. Jak myślisz, kto mógł jechać starym oplem? Czego mógł oczekiwać? Lśniącą terenówką z czarnymi szybami podróżują faceci w markowych ciuchach, obwieszeni złotymi łańcuchami, i z wypchanymi portfelami. Oni nie schylą się po kilkaset złotych, nie połakomią na kilka tysięcy. Tracą czas i paliwo, bo im się to opłaca... Rozumiesz, mecenasie?
Argumenty te wystarczająco rozbudziły wyobraźnię Szukalskiego, dlatego nie zadając już pytań, nerwowo poszukiwał czegokolwiek, co mogłoby ochronić go przed lejącym się z nieba deszczem, widząc jednak rosnące zdenerwowanie partnera, po prostu wyskoczył z auta.
- Nie tu! Nie tu! Parking jest przed hotelem! - krzyczała do niego kobieta stojąca w otwartych drzwiach domu.
- Proszę się nie irytować. Wszystko wyjaśnimy - tłumaczył jej Kostek łagodnym, nie wiadomo dlaczego ściszonym głosem.
Deklaracje jego widocznie nie uspokoiły kobiety. Zniknęła za drzwiami na ułamek sekundy, aby po chwili powrócić uzbrojona w duży parasol. Z trudem udało się jej otworzyć sporych rozmiarów czaszę, która szarpana silnymi podmuchami furkotała i kołysała się na wszystkie strony jak prawdziwy spadochron. Kobieta, dzielnie walcząc z wiatrem, posuwała się w ich stronę całkowicie zasłonięta szarą tkaniną parasola. Siedząc kątem oka jej poczynania, z uśmiechem pobłażliwości na twarzy, Kostek nadal naprowadzał Stana, aby samochód stał jak najbliżej ściany domu.
- Proszę natychmiast stąd odjechać, bo będę strzelać! - usłyszał drżący głos kobiety schowanej za parasolową barykadą. - Wzywam policję! - informowała go.
- Ależ nie ma powodu... - zaczął mecenas, obracając się w jej kierunku.
- Ręce do góry, bydlaku! - krzyknęła i, jakby dla podkreślenia wagi swoich słów, dodała: - Skurwysynie!
Zdezorientowany mecenas stanął na baczność, wpatrując się w pistolet wycelowany w swoją pierś. Kobieta wyglądała na zdesperowaną, ale i wystraszoną całą sytuacją. Widocznie nie często miała sposobność strzelania do hotelowych gości, bo broń wyraźnie nie dodawała jej poczucia pewności ani bezpieczeństwa. Niepewnie spoglądała na wypuszczony z rąk pałętający się po podwórku parasol, który popychany wiatrem toczył się i podskakiwał, przypominając swoim tańcem szykującego się do wykonania skomplikowanej ewolucji łyżwiarza. Rozstrzygając dylemat, czy gonić zgubę, czy skupić się na przybyszach, kobieta osłabiła swoją czujność do tego stopnia, że nawet nie zauważyła, jak Stan wymknął się z samochodu. Widząc, co się święci, cicho otworzył drzwi, schylił się tak, aby nie można go było zobaczyć przez przednią szybę, i w tej nienaturalnej pozycji opuścił auto. Złapał parasol, który szczęśliwie podturlał się pod jego nogi. Schowany za tą wątpliwą osłoną podszedł do trzymanego na muszce Kostka.
Zrównał się z nim i raptownie wyskakując zza parasola, zamachał przed oczami kobiety jakimś kawałkiem papieru.
- ABW! ABW! - krzyczał. - Mamy nakaz przeszukania! Pani zezwolenie na broń? Proszę pokazać!
Wystraszona kobieta podskoczyła, ale już w następnej sekundzie trzeźwo oceniła rozgrywającą się przed nią scenkę i ku zaskoczeniu panów, buchnęła gromkim śmiechem.
- Ale mnie pan nastraszył, tak zza parasola jak filip z konopi... ABW, dobre sobie... Zezwolenie na broń... A pan ma broń? Ze o zezwolenie nawet nie zapytam. Ręce do góry, bydlaki!
Nie pozostawało im nic innego, jak poddać się posłusznie, podnosząc ręce do góry, co też niezwłocznie obaj uczynili. Kobieta nacisnęła łokciem klamkę i wkładając stopę w szparę pomiędzy futryną a drzwiami, kopnęła je z całej siły, aż z hukiem walnęły o ścianę. Drogę jeńcom wskazywała pistoletową lufą.
- ABW to ja się nie boję. Z nimi przyjemnie byłoby pogadać. A miałabym co opowiedzieć, miałabym... Kim wy do licha jesteście? - zastanawiała się głośno.
Wprowadziła gości do dużej, oświetlonej przez palący się w kominku ogień, restauracyjnej sali. Tu poczuła się pewniej, co momentalnie wpłynęło również na sytuację więźniów. Nakazała im usiąść przy stole. Stojąc nad nimi, taksowała wzrokiem ich ubrania i fryzury. Mecenas wyprostował się tak, żeby maleńki, firmowy znaczek na jego koszulce polo był dobrze widoczny, a Łaski nonszalanckim ruchem rzucił na stół sportową czapkę Nike. Mimo to, w oczach kobiety nie zauważyli zachwytu. Z wyraźnym rozczarowaniem kręciła głową, powtarzając jak mantrę:
- Kim wy, do licha, jesteście? Kim wy jesteście?
Nadszedł odpowiedni moment na dokonanie prezentacji. Gospodyni prawdopodobnie spodziewała się innych gości i to takich, przy których pracownicy ABW mogą uchodzić za potulne baranki. Na kogo więc czekała z przygotowanym do strzału pistoletem? Łaski, odważniejszy, mający łobuzerski błysk w oczach, co niejednokrotnie pomagało mu w zjednaniu sobie płci przeciwnej, porozumiał się z Kostkiem jednym, dyskretnym mrugnięciem oka i chcąc jak najszybciej wybawić ich z nieprzyjemnej sytuacji, przystąpił do ataku. Podniósł obie ręce do góry, pokazując w ten sposób, że ma czyste zamiary.
- Chcę się tylko wylegitymować - tłumaczył, sięgając do tylnej kieszeni spodni. - Jesteśmy turystami. Jak Boga kocham, tylko turystami. Chcieliśmy wynająć pokój, jedziemy od rana, musimy odpocząć. Proszę, oto mój dowód osobisty.
Mówiąc to, wcisnął jej w dłoń prostokątny kawałek plastiku. Kobieta spojrzała na zamieszczone na nim zdjęcie i przymknąwszy oczy, porównywała je z twarzą Łaskiego. Na zamieszczone w dowodzie dane personalne nawet nie zerknęła.
- Turyści... - wyszeptała z pogardą, oddając mu dokument.
- Czytać nie umiecie? Wisi kartka, że nieczynne. Na sprzedaż! Ładują się tacy do cudzego domu i nic ich nie obchodzi, czy są mile widziani.
- Trochę zmokłem, zimno mi, czy mogę usiąść bliżej kominka? - zapytał Kostek.
- A siadaj pan, gdzie pan chcesz - kobieta machnęła ręką.
- Pokój wynajmę, tylko od razu mówię, że już nie palę w piecu. Dam wam jednak taki mały olejniaczek, to trochę sobie nagrzejecie. Płatne z góry, żebym potem jeszcze z wami kłopotów nie miała.
- Ciepłą herbatę dostaniemy? - zapytał Stan. - Kolega delikatny, musi się rozgrzać, bo jeszcze zapalenia płuc dostanie.
- Jeść będziecie? Mogę zrobić gulasz... A jak pan taki delikatny, to grzańca z piwa polecam, każdego zaraz postawi na nogi - zaproponowała.
Pokój z małym oknem, wychodzącym na drogę i parking, urządzony był skromnie, chociaż znajdowały się w nim wszystkie potrzebne podróżnym sprzęty. Szukalskiemu nie spodobało się drewniane, małżeńskie łoże i nawet przez chwilę kręcił się, trzymając w ręku swój neseser jak spóźniony pasażer na peronie dworca kolejowego, bo chociaż pociąg dawno odjechał, on nadal stoi w pełnej gotowości, aby w każdej chwili mógł do niego wsiąść. W końcu zrezygnowany
wyrzuca bilet na tory i, nie oglądając się, wraca skąd przyszedł. Tak i Kostek porzucił myśl o próbie wynajęcia drugiego pokoju. Właścicielka motelu nie zrobiła na nim dobrego wrażenia, więc uznał, że bez wyraźnej potrzeby nie powinien się z nią kontaktować, a tym bardziej denerwować jej. Stanowi nie przeszkadzało spanie we wspólnym łóżku pod jedną kołdrą. Pogwizdując pod nosem, wsunął swoją torbę na dno szafy, a saszetkę z kosmetykami zaniósł do łazienki.
- Jedną noc da się wytrzymać. Na Hawajach wynajmę porządniejsze lokum, takie z dużą wanną. Nie do mycia... Do moczenia się z pięknymi dziewczętami. Jedna do pieszczenia, druga do wachlowania, trzecia do podawania drinków z parasoleczkami... - głośno marzył.
- Jak dotąd, to tylko parasolka ci się spełniła - śmiał się Kostek. - Pogadaj z szefową tego zajazdu, może chociaż jakiś koc albo drugą kołdrę dołoży, za coś przecież wzięła pieniądze. Dwóch mężczyzn pod jedną kołdrą? To niesmaczne.
- Zejdziemy na kolacje, to zobaczę, ile da się od niej wyłudzić.
- Stan, do jasnej cholery! Nie wyłudzić - poprawił go.
- Ja zapłaciłem ciężko zarobioną forsą. Tobie się naprawdę wydaje, że już jesteś na wygranych wakacjach, a tymczasem korzystasz z mojej krwawicy. Gdy będziesz milionerem, szastaj kasą na prawo, lewo, w bok i gdzie tylko chcesz, ale póki co, ja płacę. Kołdra ma być i koniec! Zrozumiałeś?
Łaski nie odpowiedział. Chętnie opuściłby pokój, mocno trzaskając drzwiami, ale przez okno zobaczył czarnego jeepa, który właśnie wjechał na parking. Wysiedli z niego dwaj mężczyźni. Deszcz padał już z mniejszą siłą, oni jednak postawili kołnierze marynarek i wciskali szyje w ramiona tak, aby żadna kropla nie zmoczyła ich gładko wygolonych twarzy. Stan zza firanki obserwował ich do chwili, w której zniknęli pod obszernym daszkiem, znajdującym się nad głównym wejściem do motelu. Teraz mógł śmiało wychylić się z okna i bez obawy, że zostanie przez tych typów zauważony, podsłuchiwać ich rozmowę. Ruchem dłoni nakazał Kostkowi milczenie. Mecenas zastygł w bezruchu. Nowi goście nie weszli do środka. Słychać było, że naciskają klamkę, pukają w szyby, wołają:
- Jest tu kto? Chcemy napić się piwa i skorzystać z toalety! - dobijał się jeden z mężczyzn.
- Ktoś musi tam być. Dym z komina leci. Widziałem też na górze jedno otwarte okno - mówił drugi głos.
- Spróbujmy od tyłu. Gdzieś pewnie jest drugie wejście - zaproponował pierwszy facet.
Po tych słowach Kostek wpadł w panikę. Zaczął na migi pokazywać Stanowi, co będzie, jeżeli śledzący ich ludzie znajdą ukryty pod wiatą samochód. Łaski bezradnie rozkładał ręce, nakazując mu spokój i opanowanie, ale mecenas, schylony, jakby obawiał się, że ktoś go zobaczy, udał się do łazienki i pośpiesznie zbierał dopiero co zaniesione tam rzeczy. Z dołu dochodziło zgrzytanie zamka do drzwi i grzmiący głos właścicielki:
- Słucham panów?
- Zdążyła! Zdążyła! - szeptał Łaski z radością. - Spokojnie, będzie dobrze - zapewniał.
Mężczyźni rzeczywiście nie przeszli przesmykiem pomiędzy domem a garażem i nie mogli zobaczyć ukrytego wozu. Wrócili do głównego wejścia.
- Dzień dobry! - zaczął jeden z nich.
- Zamknięte! Kartka wisi! O co chodzi? - gospodyni nie była dla nich miła.
- Chcieliśmy coś zjeść - tłumaczył drugi facet. - Może coś ciepłego?
- Lokal jest nieczynny. Nic nie podajemy.
- A przespać się u pani można?
- Nie można, chyba że chcecie kupić to całe gówno, a to wtedy zapraszam.
- Ale chyba jednak pani wynajmuje, bo tam na górze okno jest otwarte... - zauważył męski głos.
- A wy co? Urząd skarbowy? Policja? Okno nieszczelne jest, w czasie ulewy wody do pokoju naleciało, właśnie sprzątam. Chcecie mi panowie pomóc? Jeżeli nie kupujecie tego majdanu, to nie mam czasu, bo mi całą salę zaleje. Zegnam - nie czekając na odpowiedź, trzasnęła drzwiami.
- Głupia baba - warknął wyższy, ubrany w skórzane spodnie mężczyzna. - Dobra, spadajmy, tu ich nie ma.
- Ty, patrz, jakie rybki - wołał jego kolega. - I żaba tu siedzi! Widzisz? Ale wielka! Tylko jakaś smutna...
- Usiądź obok niej, pocałuj w usteczka, to się może rozweseli i w księżniczkę zamieni. Pewnie to córka tej ropuchy, co sprząta na górze! Zjeżdżajmy stąd, bo znów się na burzę zanosi.
Mężczyźni wsiedli do samochodu i odjechali.
Po godzinie mecenas i Łaski zeszli na kolację. Nakryty stół już na nich czekał. Klęcząca przed kominkiem właścicielka układała na rozżarzonym palenisku równo porąbane kawałki drewna. Strzelający iskrami ogień wesoło podskakiwał, ale jednocześnie, żeby podkreślić swoją moc, ostrzegawczo mruczał. Kobieta, z wykrzywioną bólem twarzą, opierając się o jedno z pobliskich krzeseł, wstała, otrzepała kolana i już wyprostowana podeszła do stolika, przy którym usiedli mężczyźni.
- To coście przeskrobali? - spytała bez ogródek.
- My? - zdziwił się Kostek.
Takie zachowanie zrobiło złe wrażenie, co znalazło odzwierciedlenie na jej twarzy. Przymilny, bazyliszkowy uśmieszek błyskawicznie przemienił się w nieprzyjemny, ironiczny grymas.
- Za kogo mnie macie, cwaniaki? Mogłam was wystrzelać jak kaczki. Widziałam, jak tchórzliwie chowaliście się przed tymi gliniarzami. Mogłam was wydać, ale nic nie powiedziałam, a wy teraz głupka ze mnie chcecie zrobić? Gadać, bo jeszcze się rozmyślę i sama jaśnie panów zadenuncjuję - zagroziła.
- Niezły z pani detektyw - Stan postanowił działać szybko, wyprzedzając następne pytania. - Nie znamy drani, ale chyba rzeczywiście nas szukali. Domyślamy się, kto ich nasłał. Była żona mecenasa się wściekła! Sąd nie przyznał jej złamanego grosza... - zawiesił głos, bo Kostek znacząco kopnął go pod stołem. - No, może nie całkiem, ale majątku to ona na tym rozwodzie nie zbiła. Teraz dręczy biedaka, żeby sam, z dobrej woli podarował jej fortunę. Szkopuł w tym, droga pani, że to golec! Nic nie ma! Siedzi u mnie w kieszeni i ledwie co z niej nos może wyścibić. Sama niech pani na niego popatrzy. Po tych słowach Łaski wykrzywił się i cicho syknął, ponieważ pomówiony przez niego mecenas stanął mu na stopę i z całej siły przygniatał ją do posadzki. Właścicielka najwidoczniej kupiła tę historię. Wstała z krzesła i z przepraszającym uśmiechem na twarzy zniknęła w kuchni. Po krótkiej chwili ukazała się z dymiącym, żaroodpornym naczyniem w rękach. Przyjemny zapach pieczonego mięsa pobudzał apetyt, a zmieszany z aromatem palącego się w kominku drewna stworzył ciepłą, sielankową atmosferę, sprzyjającą długim opowieściom i zwierzeniom. Właścicielka, na swój koszt, poczęstowała gości grzanym piwem, a odczekawszy stosowną chwilę, niby od niechcenia, zapytała:
- Szanowny pan naprawdę jest mecenasem, czy to tylko taka ksywka?
- Jaki tam z niego prawnik - Stan uprzedził odpowiedź mocno już poirytowanego Kostka. - Tak go nazywamy, bo wymoczek. Sama pani widziała, pistolet zobaczył i trząsł się jak galareta.
Kobieta nie dała się jednak łatwo wyprowadzić w pole. Przyniosła spory, srebrny świecznik, który długo ustawiała na stole. Zapalała po kolei kolorowe świeczki i, pozornie całkowicie pochłonięta tym zajęciem, rzuciła pytanie skierowane wprost do Łaskiego:
- A pan czym się zajmuje, jeśli wolno zapytać?
- Pan jest kierowcą! - stanowczo za głośno wykrzyknął Kostek.
Kobieta najwyraźniej nie potraktowała jego słów poważnie. Wpatrując się w migające, podskakujące płomyki świec rozpoczęła swoją opowieść.
- Jedynie przed księdzem, prawnikiem lub psychologiem snuć można takie zwierzenia. Jeżeli prawdą jest, że życie każdego człowieka może stanowić kanwę powieści, to ja mam materiał na kilka książek. Kryminały, horrory mogłabym pisać i pisać. Tematów nigdy mi nie zabraknie, raczej czasu, aby opowiedzieć, co przeżyłam. Nie jest pan prawnikiem, to nic - pocieszała Kostka. - Wygadam się, dobrze mi to zrobi, bo skoro jesteście turystami, jutro pojedziecie dalej, a jeśli nie, to już mi i tak wszystko jedno... Na imię mam... Zresztą, akurat to jest najmniej ważne. Mam pięćdziesiąt dwa lata i jest mi obojętne, czy będę miała pięćdziesiąt trzy. Mam zaawansowany reumatyzm, na który ciężko pracowałam, zmywając to, co inni zapaskudzili. Panowie zapalą? - z kieszeni wełnianej kamizelki wyjęła paczkę papierosów. - Palić nauczyłam się w podstawówce. Wtedy najtańsze były sporty, takie bez filtra. Boże, jakie to było gówno! Pluło się, zjadało tytoń, ale szpan był! W internacie to już wszystkie jarały. Tam nawet nie było mowy, żeby się wyłamać. Zacznę jednak od początku... Urodziłam się na wsi. Rodzice tyrali w PGR - ze i chlali na umór. Nie mogłam na to patrzeć! Przysięgłam sobie, że moje życie nie będzie tak wyglądało. Ani krowy, ani świnie, ani wóda czy bimber. Ojciec potajemnie pędził to cholerstwo, a gdy do miasta poszłam, kazał mi ten swój wstrętny bimber kolegom sprzedawać. O dziwo, nawet dobrze sobie z tym handlem radziłam i przeważnie udało mi się trochę forsy dla siebie zachachmęcić. Póki stary flaszkami obracał, nie było źle. Ale on i mną zaczął kupczyć... Niech mu ziemia lekką będzie... Co mi tam, przeżyłam... Teraz to się stręczycielstwem nazywa, nagłaśnia się, piętnuje, ale za moich czasów nikogo to nie obchodziło. Ojciec kazał, więc trzeba było cicho siedzieć. Umawiał mnie z kierownikiem, łysym, niedużym facetem, który miał wielkie potrzeby, a żona puściła go kantem. Jak nie był pijany, nie powiem, delikatnie się ze mną obchodził, nawet czasem kupił mi bluzkę lub rajstopy, a wtedy to nie byle co było. Starzy, w zamian za moje usługi, mogli chodzić do chlewni nawaleni jak autobus. Kiedy jednak ojciec wpadł na genialny pomysł i chciał wystawić mnie przed wioskowym sklepem, zwiałam. Szkołę też sobie odpuściłam, bo jakoś do fryzjerstwa nie miałam zacięcia. W nieszczęściu szczęście miałam, chyba tak się to mówi, spotkałam dobrych ludzi, którzy pomogli mi się urządzić. Ciągnęło mnie nad morze, nigdy przedtem tam nie byłam. W pociągu poznałam Bożenkę. Wyglądała jak półtora nieszczęścia. Oczy miała zapadnięte, wełnianą chustkę na głowie, a cerę bladą, aż przeźroczystą. Czytała książkę i śmiała się... Tak radośnie, szczerze, jakby była zadowolona ze swojego życia, a przecież była ciężko chora, bez rodziny, przyjaciół. Jak mogła się śmiać? Mówiła: „Życie bywa zabawne". Do dziś nie mogę pojąć tego jej optymizmu. Była dla mnie wszystkim. Ojcem, matką, nauczycielką, powierniczką. Dzięki niej uwierzyłam, że i ja mam prawo walczyć o szczęście i tak robię do teraz - uśmiechnęła się gorzko. - Bożena odchodziła długo, cierpiąc nieludzkie męczarnie, a ja trzymałam jej rękę, patrzyłam w pozbawione blasku oczy. Gromadziłam morfinę... „Bierz, bierz, to twoja przyszłość", mówiła spierzchniętymi ustami, a gdy ból się nasilał, wyklinała mnie i ledwie trzymając się na trzęsących nogach, wyzywając, przetrząsała całe mieszkanie. Jeżeli kogokolwiek w życiu kochałam, to właśnie ją... Umarła. Miałam wtedy dwadzieścia lat, spory zapas narkotyków oraz pieniądze ze sprzedaży jej mieszkania. Bożenka wiedziała, jak mnie zabezpieczyć na przyszłość. Świat stał przede mną otworem i teraz już tylko ode mnie zależało, czy będę umiała mu stawić czoła. Wieczorowo skończyłam technikum hotelarskie, nawet maturę zdałam... No i wyjechałam. Przez dziesięć lat tyrałam za granicą, wycierając niemieckie tyłki, bez obrzydzenia, bo co za różnica, własnym dzieciom, czy obcym starcom? Dzieci nie miałam, bo i czasu na nie nie starczyło. Tak więc zamieniłam chlewnię na elegancką willę, ale gówno, czy świńskie czy ludzkie, zawsze jest gównem... Na to nie ma rady. Za to babranie się w ekskrementach markami mi płacili, a więc kiedy wróciłam do kraju, mogłam udawać damę. Zaraz kupiłam apartament w Oliwie. Stać mnie było na wystawne życie, auto, futro (po dawnej pracodawczyni, ale w idealnym stanie). Zanim się obejrzałam, absztyfikanci się pojawili. Zlecieli się, jak muchy do miodu. Pierwszej młodości to już wtedy nie byłam, więc postanowiłam, że trochę w końcu tego życia użyję. No i zaczęłam szaleć... Przyczepił się do mnie jak rzep do psiego ogona. Nie mogłam się od niego uwolnić. Młodszy był ode mnie o pięć lat. W pierwszej chwili nawet się nie zorientowałam, że to żygolak. Męskie dziwki nigdy mnie nie interesowały, ale on znał swój fach. „Kocham, kocham, kocham", zaklinał. Pomyślałam, dlaczego właściwie nie? Z doświadczenia wiedziałam, że kurestwo nie jest przyjemnością, to przymus. Mnie kiedyś podano rękę, teraz czas się odwdzięczyć. Nawet welon sobie sprawiłam... Matka mojego wybranka, dumie rozparta w pierwszej ławce, zapamiętale łkała, zagłuszając organy grające nam weselnego marsza. Stojąc przed ołtarzem, dziękowałam Bogu za wszystkie dobrodziejstwa dotąd przeze mnie doznane i gorąco obiecywałam nigdy więcej nie zejść z uczciwej drogi, abym mogła osiągnąć wieczne zbawienie. Grzaniec nam wystygł, może jednak podgrzeję? Nie... Co tu dalej opowiadać? Wybudowałam to wszystko, ten mój wymarzony, wyśniony raj. Świątek, piątek i niedziela. Lato, zima, noc i dzień ręce sobie urabiałam. Wszystko było na mojej głowie, od zatkanego kibla, do powitania młodej pary przed weselnym przyjęciem. Od chrztu po stypę, wszystko u mnie. Fachowa obsługa, nocleg na miejscu. Były i takie czasy, że dwadzieścia osób tu zatrudniałam. Kominek miałam pierwsza w okolicy, pierwsza saunę. Znali mnie wszyscy i szanowali.
- Co się więc stało? - zapytał Kostek, na którym wyznania kobiety zrobiły duże wrażenie.
Widocznie łatwiej było jej opowiadać dawne dzieje, niż przyznać się do świeżych, jeszcze niezagojonych ran. Jej kasztanowe, gładko przy głowie zaczesane włosy, nosiły wyraźne ślady pierwszej siwizny. Na powiekach wymalowała grubą, czarną linię mającą podkreślać urok jej twarzy. W rzeczywistości makijaż uwydatniał szare cienie pod oczami. Nerwowo okręcała duże srebrne pierścionki wokół zniszczonych, pogrubiałych z powodu zaawansowanego reumatyzmu palców. Rozglądała się po pustej sali. Spojrzała na kominek. Gasnąca szczapka stała się dla niej wybawieniem. Wstała od stołu i pogrzebaczem rozgarniała żar, wpatrując się w rozgrzane do czerwoności kawałki drewna.
- Małżeństwo nasze jak to palenisko. Gdy się dołoży, wybuchnie ogniem, jeśli zapomnisz lub nie chcesz nowej szczapy dodać, wygaśnie i tylko popiół zostanie. Podkładałam, ile mogłam. Czy panowie też myślicie, że my, kobiety, bez tych rzeczy żyć nie możemy? Już ja swoje wiem... Nieraz zmęczona, ledwie żywa, marzyłam tylko o kąpieli w letniej wodzie i spokojnym śnie, a tu mój małżonek akurat swoje toki zaczynał, pusząc się jak paw w czasie godów, męskie uroki prezentując i w ten prosty sposób wyłudzając ciężko przeze mnie zarobione pieniądze. Sama sobie jestem winna. Prawdziwa dziwka dziwką pozostanie. Widziałam, co się dzieje, ale patrzyłam na to przez palce. Przyjeżdżali różni, siadali w kąciku, palili drogie papierosy, spoglądali na mnie wyniosłym wzrokiem, a mój pan szampana kazał podawać, płonącą golonkę i żurek w chlebie. Wiedziałam, że to nie gówniarze, bo BMW podjeżdżali z ciemnymi szybami, ale ja nadal nic. Dopiero jak przyszli ci dwaj... O, wtedy się wystraszyłam. Będzie jakieś dwa lata temu. Od razu broń kupiłam i na strzelnicę zaczęłam jeździć. Gliny mojego szukały, to jeszcze nic złego... Często wyciągałam go z drobnych tarapatów, ale teraz to już była grubsza sprawa i wiedziałam, że na tym się nie skończy. Nie policji się bałam, tylko mafii. I nie pomyliłam się. W pokera przegrał całe moje życie! Budę muszę sprzedać, bez grosza zostanę. Niech będzie, trudno, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Ratować mu skórę musiałam, adwokata wynajęłam, do więzienia go wsadziliśmy, tam jest w miarę bezpieczny... I tak od dwóch lat nic innego nie robię, tylko się użeram, to z policją, to z mafią, to z wymiarem sprawiedliwości. Puściłabym mojego pana kantem, ale tak już jest, że mąż i żona dla prawa i dla mafii to jedno. Nie wymigam się od odpowiedzialności i od płatności. Szkoda gadać. Późno się zrobiło. Jak byście panowie znali kogoś, kto chciałby taki interes poprowadzić, dajcie mi znać. Kościół niedaleko, a ludzie rodzą się, żenią, umierają. Wystarczy się schylić, żeby pieniądze zbierać.
Opierając się o krawędź kominka, z cichym jękiem wyprostowała się i powoli sprzątała ze stołu, ustawiając na tacy brudne naczynia.
- Ci dwaj, co was szukali, to nawet nie gliny - mówiła spokojnym głosem. - Nikt poważny też ich nie przysłał. Płotki, na prywatną inicjatywę mi wyglądali. Może detektywi, ale niezbyt rozgarnięci. Radzę jutro wstać wcześniej i skoro świt wyruszyć. Klucze w drzwiach zostawcie.
- Dużo pani musi zapłacić? - zapytał Stan.
- Sporo.
- Powinna pani spróbować szczęścia w grach liczbowych lub sportowych zakładach. Kupić kilka losów, dać na mszę, żeby wzmocnić swoje modły i czekać - poradził jej Stan.
- Próbowałam, nic nie pomogło. Więcej straciłam, niż wygrałam. Przekornie określiłabym to jako brak szczęścia w nieszczęściu.
- Gdybyśmy mogli pomóc... - wtrącił się Kostek. Kobieta uśmiechnęła się gorzko.
- Macie już swoje kłopoty, ale dziękuję. To mimo wszystko daje mi nadzieję. Może i ja będę jeszcze mogła śmiać się, czytając książki... Dobranoc.
- A koc? Wrócę... - Stan przypomniał sobie, kiedy wchodzili na schody.
- Daj spokój. To jedna noc, a właściwie tylko parę godzin. Wytrzymamy - mecenas zbagatelizował sprawę pościeli. - Prywatni detektywi, co o tym sądzisz?
Rozdział XXIII
- Dokąd?
Młody, może dwudziestoletni wyrostek oparł się o maskę samochodu i, przytrzymując ręką drzwiczki, uniemożliwiał Stanowi ich zamkniecie. Bezczelność młodzieńca wywołała skrajne reakcje. Podejrzliwie spoglądający na niego Kostek zbulwersowany był śmiałością nieznajomego, natomiast Stan puścił mu nawet figlarnie oczko, uważając, że takie zachowanie świadczy nie tylko o zuchwałości, ale również o otwartości chłopaka.
- Dlaczego pytasz? - sondował go.
- Bo też się w drogę wybieram, towarzystwa miłego szukam, a panowie wzbudzacie zaufanie. Samochód dobrej marki, ładnie utrzymany, jeden - wyliczał na palcach wolnej dłoni. - Ubrani jesteście dobrze, ale bez przesady, dwa. Kulturalnie wyglądacie, trzy. Rejestracja nie stąd, to niestety główny atut, cztery. Wyjeżdżacie rano, a więc pewnie na drugi koniec Polski chcecie dziś dojechać, pięć. Wystarczy? Mam się wylegitymować?
- Czy ja wiem? - zastanawiał się Kostek. - Po cholerę nam twoje towarzystwo? Co nam zaproponujesz?
Młodzieniec zawahał się, ale widocznie bardzo mu zależało na opuszczeniu tego miejsca, bo chociaż z ociąganiem i najwyraźniej wbrew sobie, wyszeptał:
- Trójkącik?
Jego sugestia zaskoczyła siedzących w samochodzie mężczyzn. Skonsternowani patrzyli to na siebie, to na chłopaka i po krótkiej chwili, jak na komendę roześmiali się.
- Wsiadaj - zadecydował Stan. - A mówił, że dobrze wyglądamy - zwrócił się do Kostka.
- Kulturalnie... - mecenas z łagodnym uśmiechem potakiwał głową.
- Przepraszam - wyrostek dopiero teraz puścił drzwi.
- Czy mógłbym prosić o otworzenie bagażnika?
- A co ty chcesz schować? - zdziwił się Łaski. - Taki uciekinier jak ty powinien mieć tylko węzełek na kiju.
- Mam plecak i gitarę.
- „Gdybym miał gitarę, to bym na niej grał..." - zanucił Kostek. - Wskakuj do tyłu. Spokojnie zmieścisz się tam z tym całym swoim majdanem. Nie powiedzieliśmy ci, dokąd jedziemy. Aż tak jest ci wszystko jedno? - dziwił się.
Nowy pasażer kokosił się na tylnym siedzeniu. Plecak wcisnął pod siedzenie kierowcy, sam zajął miejsce za Kostkiem. Wyjął gitarę z futerału. Stroił ją skupiony, z wielkim namaszczeniem, jakby za chwilę miał rozpocząć najważniejszy w swojej muzycznej karierze koncert. Mecenas, widząc tak staranne przygotowania, zapytał:
- Studiujesz?
- Co? - Chłopak nie przestawał naciągać struny.
- Grę czy studiujesz? Na gitarze.
- A gdzie tam. Mowy nie ma, żeby taki biedak jak ja miał w tym kraju szansę na rozwój talentu.
- E... Przesadzasz - Kostek wyraźnie był innego zdania.
- Może z tym talentem jest coś nie tak, a może źle się starałeś, żeby go rozwinąć.
Pierwsze dwa akordy zabrzmiały złowrogo, jakby mocno uderzone struny krzyknęły pełne bólu i rozpaczy. Po nich nastąpiła krótka chwila ciszy przerwana uderzeniami otwartą dłonią o rezonansowe pudło gitary. Wystukany w ten sposób rytm nie przypominał żadnej znanej melodii, a mimo to Stan, pukając palcem o kierownicę, próbował go naśladować.
- Jestem ze wsi - zaśpiewał gitarzysta. - Jestem ze wsi, to widać, słychać i czuć!
- A to jakaś różnica? Taki z ciebie współczesny Janko Muzykant? - Kostkowi koncert na tylnym siedzeniu najwyraźniej nie przypadł do gustu.
Chłopak odłożył gitarę, przesunął się na środek siedzenia i kładąc łokcie na oparciach przednich foteli, głową prawie zrównał się z mężczyznami.
- Bo ja jestem ze wsi, ale to nie koniec moich nieszczęść. Eurosierota jestem i to wcale nie na żarty. Starzy razem wyjechali, ale potem matce zaproponowano lepszą pracę w innym mieście, to się rozłączyli. W obcym kraju podobno człowiek czuje się obco i szuka przyjaciela. To i moi starzy poszukali, poszukali i znaleźli. Mnie w dupie mieli.
- Przykre, owszem - Stan wyraził swoje ubolewanie. - Ale co z tego wynika? Byłeś w domu dziecka?
- Nie!
- Myślisz, że uciekniesz od swojej przeszłości? Nie łudź się, ona pójdzie za tobą wszędzie. Masz jakieś imię? - zapytał Kostek
- No - wymamrotał chłopak, jakby chciał pokryć niezrozumiałe zażenowanie.
Tajemnicza odpowiedź rozbawiła mecenasa.
- Widzę, że bratnia z ciebie dusza - stwierdził. - Witaj w klubie niezadowolonych. Tak już, bracie, jest, na swoje imię nie mamy wpływu.
- Bzdura! Można zmienić nawet nazwisko. Ja po prostu nie lubię mojego i tyle. W sumie to normalne imię, ale dla jakiegoś dupka, nie dla mnie.
- Słuchaj, nic prostszego... Znajdź miłe zdrobnienie i nowym znajomym tak się przedstawiaj, a po pewnym czasie nikt się do ciebie nie zwróci inaczej - radził mu Łaski. - To działa, wypróbowałem na własnej skórze, dlatego mogę z całą odpowiedzialnością polecić ci ten sposób.
- Imię powinno pasować do nazwiska - mecenas nie zwracał uwagi na wywody kolegi. - Muszą współgrać, tworząc nierozerwalną, spójną całość. Taki na przykład Walery Wątróbka!
- Co ty widzisz w Walerym? Imię przestarzałe, nieciekawe, a Wątróbka, szkoda gadać - nie zgodził się z nim Stan. - To musi mieć bardziej uniwersalny wydźwięk. Walery Wątróbka brzmi wręcz barowo.
- Nie, Walery to ja nie jestem - żachnął się chłopak.
- A Stanisław? - zapytał Łaski.
- Piękne imię. Szkoda czasu, nigdy panowie nie zgadniecie. Podobno moja mamusia, rodząc mnie, leżała na jednej sali z bardzo pobożną parafianką, która nakazała swojemu mężowi zapisać ich pierworodnego w Urzędzie Stanu Cywilnego jak należy, żeby wszyscy wiedzieli, jaki to z niego poczciwy katolik. Karol mu dano i w akcie urodzenia, i na chrzcie. No to moja głupia matka nie chciała być gorsza i ojcu pijanemu ze szczęścia, że mu się taki duży chłopak urodził, kazała też porządne, katolickie imię dla mnie wybrać. Ponieważ Karol już był zajęty, a z Jana i Pawła tatuś nie wiedział, które będzie lepsze, pomyślał, że znajdzie innego papieża... Pierwszy do głowy przyszedł mu Innocenty... Innocenty Wrzodek, ładnie, prawda?
- Przelicytował nas - Kostek odwrócił się i podał Innocentemu dłoń. - Konstanty przy Innocentym wypada blado. Konstanty Szukalski jestem.
- Mecenas - podpowiedział Stan. - A ja, Łaski. Właściwie Stanisław, ale przez kilka lat byłem w Stanach i stąd ten Stan, tak bardziej po amerykańsku, czyli Stan Łaski. Ciekawi mnie, czy kolega Karolek podążył w ślady wielkiego imiennika - zainteresował się.
- W pewnym sensie, tak. Samotnicze życie prowadzi, ciągle przebywa w męskim towarzystwie, celibatu przestrzega, w celi mieszka, tylko nie w klasztornej... W więziennej.
- Tatuś zrobił ci dobry żarcik, ale prawdę mówiąc, to sobie bardzo życie utrudnił. Innocenty brzmi dumnie, odświętnie, ale co z dniem powszednim? Jak się w domu do ciebie zwracali? - dociekał Kostek.
- Ty, chodź tu, zrób to i tym podobne. Unikając trudnego wyrazu, ułatwiali sobie życie. Jedynie babcia wpadła na dobry pomysł. Zwraca się do mnie per Ignac. Pięknie też nie jest, ale przynajmniej zrozumiale. W szkole poszli na skróty i wykorzystali patent babki - mówiąc to, rytmicznie kiwał głową w takt granej w radiu muzyki.
- W takim razie, jeżeli oczywiście się na to zgodzisz, my również ułatwimy sobie życie, panie Ignacy - stwierdził Stan.
- A proszę bardzo! Wiadomo, przy Innocentym nikt długo nie wytrwa. Gdybym ja mógł wtedy tatusiowi to powiedzieć, bo mam takie uczucie, jakbym już wtedy wiedział... Na wsi mnie przeważnie Medium nazywali. Taką miałem ksywkę, ponieważ gdy starzy wybierali się na zagraniczne roboty, to ja nic, tylko płakałem. „Czemu beczysz", pyta mama. Na to ja walę jej prosto z mostu, że ryczę, bo już nigdy rodziną nie będziemy, a ja sierotą społeczną zostanę i będę musiał z renty babki się utrzymywać. To chyba było moje pierwsze proroctwo. Potem poszło jak po sznurku. Zacząłem różne rzeczy przepowiadać, zupełnie jak jakiś jasnowidz. A to, panowie, znacie? - zapytał, znów uderzając gitarowe struny.
- Jasnowidz? - przez plecy mecenasa przeszły ciarki. - Czytasz w myślach?
- Nie zawsze. Lubię to grać, to Wysocki! Nie znacie go?
- Kostek, uważaj, co myślisz, on chyba rzeczywiście grzebie w naszych mózgach - ostrzegał Stan. - Ja nie znam tego Wysockiego.
- Nie, no co też ty... - młodzieniec starał się zbagatelizować swoje nadprzyrodzone zdolności. - To czysty przypadek. Swoją drogą, dziwne, że go nie znasz, ale jak w Stanach siedziałeś, to ci wybaczam. Kostek zna! - stwierdził autorytatywnie.
Składający się z piosenek Wysockiego gitarowy koncert przerwał dyskusję w kłopotliwym dla przyjaciół momencie. Udając zasłuchanych, obaj rozważali, co zrobić z autostopowiczem, który obecnie zapamiętał się w muzyce, ale gdyby odkrył ich zamiary, stałby się niebezpiecznym rywalem. Nie było innego wyjścia, musieli spokojnie naradzić się, a potem działać zgodnie, jednomyślnie.
- Zatrzymamy się? - chłopak jakby sugerował, że wie, co się dokoła niego dzieje. - Skoczyłbym na stronę.
Panowie wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Łaski ledwie dostrzegalnie przymknął oko, dając w ten sposób mecenasowi do zrozumienia, że należy wykorzystać nadarzającą się okazję.
- Dobra, zatrzymam się na najbliższej stacji benzynowej - powiedział.
- Stań na poboczu, szybko sprawę załatwię, chyba że któryś z was chce...
- Jako jasnowidz powinieneś wiedzieć - Kostek nie mógł powstrzymać się od złośliwości.
Ku ich zdziwieniu pasażer nawet się nie żachnął i uśmiechając się nadal, klepnął Stana w ramię, mówiąc:
- W takim razie proszę stanąć na poboczu. Ja na krótko...
Jak na złość od dłuższego czasu jechali przez równinną, odkrytą przestrzeń. Żadnego drzewa, dającego ustronne schronienie pagórka, nawet przydrożnego krzaczka. W końcu wypatrzyli brzozowy młodniak, do którego i tak trzeba było podejść spory kawałek. Chłopak wyskoczył z wozu, a Stan ze wściekłością walnął w kierownicę.
- My to, kurwa, mamy szczęście! Pieprzony Harry Potter musiał się nam trafić! Wróżbita Innocenty!
- Nie ma co pomstować, lepiej pomyśl, co z nim zrobić. Nie wiadomo, skąd wziął się o świcie pod motelem i dokąd właściwie się wybiera. To jakaś ciemna sprawa. Coś mi tu śmierdzi. Terenówki nie ma, ale jest jasnowidz. Sam już nie wiem... Gubię się w tych intrygach - Kostek był mocno podenerwowany.
Należało jednak zachować zimną krew, dlatego Stan starał się uporządkować sytuację:
- Nie panikuj. Uważajmy, żebyśmy nie wylali dziecka z kąpielą - tłumaczył. - On może się nam przydać. Trzeba wysondować, co potrafi. Czy wróży z kart, fusów czy z ręki? - żartował. - Mówiąc jednak poważnie, jeżeli rzeczywiście ma nadprzyrodzone zdolności, może być bardzo użyteczny.
- A jeśli jest nasłany? Jeśli wie o kasie?
- No to zostawimy go gdzieś na pustkowiu...
- Słabo to widzę - usłyszeli za plecami głos Innocentego.
- Co „słabo widzisz"? - wystraszył się Szukalski.
- To, o czym mówiliście.
- To znaczy? - młody człowiek zaczął również denerwować Stana.
- W tym kraju, trudno jest znaleźć porządne pustkowie - stwierdził Innocenty, wsiadając do samochodu.
- Jedźmy - zarządził mecenas.
Nowy pasażer zdjął buty, a gitarę wcisnął między siedzenia. Nie pytając o pozwolenie, ułożył się na tylnej kanapie w pozie embrionalnej. Złożone dłonie podsunął pod policzek, tworząc sobie w ten sposób namiastkę poduszki. Jego miarowy, zdawać by się mogło spokojny oddech świadczył o zapadnięciu w głęboki sen. Od czasu do czasu leciutko drgała mu któraś z kończyn, a pod zamkniętymi powiekami, niezależnie jedna od drugiej, poruszały się gałki oczne. Mecenas obniżył oparcie swojego fotela, wyciągnął się wygodnie i również zapadał w drzemkę. Tylko Łaski został na posterunku. Włączył radio i, jak to miał w zwyczaju, rytm granych w nim piosenek wystukiwał palcami o koło kierownicy, jadąc wolno, wręcz monotonnie. Nie irytowały go wyprzedzające ich auta. Kilka razy pomachał siedzącym w nich dzieciom, odpowiadając szerokim uśmiechem na wyciągnięte w jego kierunku różowe języczki. Po wczorajszych burzach nie było już śladów, tylko gdzieniegdzie na poboczu walała się grubsza, jeszcze pokryta zielonymi liśćmi, gałąź. Kałuże wysuszył ciepły wiatr i panujący od rana upał, który z pewnością byłby nie do wytrzymania, gdyby nie zbawienne działanie klimatyzacji. Nie chcąc zbudzić kolegów, Stan podśpiewywał cicho, zerkając jednocześnie we wsteczne lusterko. I właśnie jedno z takich niewinnych spojrzeń wywołało przyśpieszone bicie jego serca.
- Donosiciel pieprzony! - wymamrotał przez zaciśnięte zęby, jednocześnie mocno pociągając mecenasa za rękaw koszuli. - Spójrz, są! Wrzodek okazał się prawdziwym wrzodem na naszych tyłkach. Młodzież dzisiaj jest całkowicie zdemoralizowana. Zlitowaliśmy się nad biedakiem, a on zamiast grzecznie oddawać mocz, sprowadził nam na głowę swoich kumpli.
- Daj spokój, może to nie on - szeptał mecenas.
- Domniemanie niewinności? Przemawia przez ciebie niezwykła wprost naiwność. Cholerny wróżbita! Jasnowidz, psia jego mać...
Najwyraźniej Łaski nie wierzył w cudowny zbieg okoliczności. Chłopak wydawał mu się podejrzany, a jego opowieści, łącznie z imieniem, wprost nieprawdopodobne.
- Zwolnij - zaproponował Kostek. - Niech się zbliży, zobaczymy, czy to ten sam. W końcu czarnych jeepów trochę jeździ po polskich drogach. Nie zdziwiłbym się, gdyby to jednak był przypadek.
Z tylnego siedzenia nie dochodził już miarowy oddech, co mogło sugerować, że pasażer przysłuchuje się ich rozmowie, ale ani Stan, ani Kostek nie zaprzątali sobie teraz głowy osobą młodego autostopowicza. Uwaga ich skierowana była na czarną, doganiającą ich szybko terenówkę, która właściwie znalazła się tuż za ich plecami i od dłuższej chwili siedziała im na zderzaku. Mecenas, wyraźnie wystraszony, schował głowę w ramiona. Stan wprost przeciwnie; otworzył okno i ostentacyjnie wystawił przez nie lewy łokieć, pokazując w ten sposób pewność siebie. Jadący za nimi kierowca wykorzystał moment, w którym droga przed nimi była wolna, włączył lewy migacz, przyśpieszył, wyprzedził ich i tyle go widzieli.
- Tym razem to jednak... Udało się... - Kostek odetchnął z ulgą.
- O kurczę, wy nie uciekacie! - wrzasnął Innocenty. - Wy gonicie!
Myśl ta przeraziła go. Usiadł, podwinął pod siebie nogi, zgarbił się i w tej pozycji, kołysał się jak dziecko z mocno zaawansowaną chorobą sierocą. Kiwając się rytmicznie, mamrotał niezrozumiałe słowa. Oczy wznosił ku górze, ukazując białka z czerwonymi niteczkami naczynek krwionośnych. Po odprawieniu niezrozumiałych dla mężczyzn modłów jakby się trochę uspokoił, usiadł normalnie. Wzrok utkwił w jednym, znajdującym się na desce rozdzielczej, punkcie. Źrenice świeciły mu nienaturalnie. Całkiem niespodziewanie odezwał się niskim, dochodzącym z głębi jego trzewi, głosem:
- Widzę... Duża rzeka, chociaż wody w niej mało... Wszystko stare, bardzo stare. Ciemno, szaro... Las. Dwie kobiety. Młodsza się uśmiecha, ale starsza zaciska wąskie wargi. Dobrze ukryły to, co do was należy. Wiecie, o czym ja mówię...
- Nietrudno było wydedukować... - Stan podsumował wizje chłopaka głosem pełnym ironii.
Pomimo krytyki przyjaciela Kostek potraktował sprawę poważniej. Zastanowił się, odwrócił do Innocentego i z ufnym, spokojnym wyrazem twarzy wdał się z nim w dyskusję, porównując przepowiednię ze znanymi mu faktami.
- Co do tej starszej to rzeczywiście trafiłeś - pochwalił jasnowidza. - Usta potrafi zaciskać, zwłaszcza gdy jest zła. Stare, też może się zgadza...
- A nie mówiłem? - ucieszył się chłopak. - A więc się sprawdza!
- Reszty jednak nie rozumiem. Jaka rzeka bez wody, jaki ciemny las?
- Dokładnie nie widzę - tłumaczył się chłopak. Czując, że zasiane przez niego ziarno mimo wszystko trafiło na podatny grunt, znów wcisnął się pomiędzy oparcia przednich siedzeń. Głowę miał rozpaloną, wypieki na policzkach, dłonie spocone. Wyjął z plecaka higieniczne chusteczki i wycierał nimi twarz, ręce, kark.
- Po każdym, nawet bardzo krótkim seansie jestem osłabiony i muszę pić dużo wody. Macie mineralną?
Mężczyźni pokręcili głowami.
- No właśnie - zmartwił się. - Tak się śpieszyłem, że zapomniałem.
- Przepowiednia już się sprawdza - drwiąco zaśmiał się Stan. - Rzeczka jest, właśnie przejeżdżamy przez mostek, ale wody mineralnej nie ma! Biedne medium się nam zasuszy i co my wtedy zrobimy?
- Zatrzymamy się i kupimy - stwierdził Kostek, wyglądając przez boczne okienko, aby lepiej przyjrzeć się małej rzeczce. - Wisła to to nie jest...
- O! Z ust mi to wyjąłeś! Wisła! Są nad Wisłą, tam ich musimy szukać - ucieszył się jasnowidz.
Takie bratanie się, wspólny cel i w konsekwencji podział wygranej całkowicie nie odpowiadały Łaskiemu. Uważał, że chłopak jest nasłany, a jedyne, czego mogą się po nim spodziewać, to kłopotów. Najchętniej wysadziłby go na najbliższym skrzyżowaniu, gdyby nie Szukalski (szef i fundator wyprawy), który najwyraźniej dobrze bawił się w jego towarzystwie. Stan mógł Kostkowi doradzić, zasugerować, ale nie mógł chwycić szczeniaka za kark i wykopać z auta. W tych warunkach Łaskiemu nie pozostało nic innego, jak tylko zachować czujność, mieć oczy i uszy szeroko otwarte, gotowe wyłapać każdy niepewny ruch, każdy fałszywy gest. Byle włóczykij nie wyprowadzi go w pole, nie pozbawi go należnej części fortuny. Co do mecenasa, to odniósł wrażenie, jakby ten chłonął całym ciałem wątpliwe wizje samozwańczego jasnowidza. Wzmianka o wąskich ustach Lucyny przywołała wspomnienia i prawie melancholijną minę, która na długo zagościła na jego twarzy. Dziś już nie zastanawiał się, jak Basia radzi sobie w nowej pracy i czy warto będzie po nią wracać. Dziś gotów był gnać na drugi koniec świata. Za kim? Za czym? Kostek chyba nadal nie wiedział...
- Kogo ty chcesz szukać, Innocenty? - na wszelki wypadek wolał włączyć się do rozmowy, wyprzedzając w ten sposób ewentualne nieopatrzne zwierzenia Kostka.
- Kobiet - chłopak odrobinę spuścił z tonu.
- Dzieciaku, co ty wiesz o kobietach? - Łaski przybrał pozę rubasznego wujaszka. - Mleko ma jeszcze pod nosem, a kobiet mu się zachciewa. Z mecenasem o tych sprawach nie gadaj. Jak masz pytania, wal do mnie. Polki, Włoszki, Szwedki, a nawet Meksykanki już miałem. Skromne, niewinne i wyzwolone. Śmiało mogę powiedzieć, że nic, co kobiece, nie jest mi obce. Obchodzić się z nimi wszędzie trzeba tak samo. Mało gadać, dużo słuchać. Chwalić, zawsze chwalić, nawet jakby w błoto się wywaliły, twierdź, że właśnie w tej chwili są najpiękniejsze, niepowtarzalne, cudownie urocze. I całuj! Całuj, bracie, do utraty tchu, one to lubią. Za namiętny pocałunek pójdą za tobą do piekła. Za muśnięcie dłonią, zdawałoby się niewinną pieszczotę, gotowe są nieba ci przychylić. Kobiety, bracie...
- Nie odbieraj mu złudzeń - prosił Kostek. - On pewnie jeszcze wierzy, że gdzieś na świecie jest ta jedyna, jego królewna, którą pokocha i z którą będzie szczęśliwy.
- Aż pewnego razu zauważy, że jego królowa ma na głowie papiloty i że od dwóch dni nosi tę samą bluzkę. Nóg nie goliła od miesiąca, a ślubna sukienka od dawna się na niej nie dopina - kontynuował z uporem Łaski. - I właśnie wtedy, widząc rano skrzywioną minę swojej królewny, powitasz ją pytaniem: „Dzień dobry, kochanie! Co cię dzisiaj boli?", które nie zostanie odebrane jako przejaw twojej troski o zdrowie jej królewskiej mości, lecz haniebne naruszenie jej nietykalności, za co będzie czekała cię zasłużona kara.
- Chyba nie można tak generalizować - zastanawiał się mecenas. - To, że nam się nie udało, nie znaczy, że inni też źle trafili.
- Polki, Włoszki, Szwedki, Niemki, Angielki... - wyliczał Stan.
- I Meksykanka - podpowiedział mu Innocenty.
- Rozgrzana słońcem, o długich, opalonych nogach, pachnąca wiatrem i piwem piękna Meksykanka - rozmarzył się.
- Piwem?
- Co w tym dziwnego? Pracowała w barze, w spelunie, którą u nas nazwałbyś po prostu - mordownią.
- To wiele wyjaśnia - ironiczny uśmieszek przemknął przez twarz chłopaka.
W odpowiedzi Stan machnął lekceważąco dłonią, zamykając definitywnie temat swoich miłosnych podbojów.
- A Japonki? - dociekał mecenas.
Łaski cmoknął zniecierpliwiony, co miało uświadomić Kostkowi niestosowność jego pytania.
- Nieważne... Tak czy siak zatrzymaj się przy sklepie. My również musimy zrobić zakupy.
Rozdział XXIV
Unoszona morskimi prądami tratwa, więzienna cela oraz wnętrze samochodu są miejscami, w których nie sposób pozwolić sobie na nawet odrobinę intymności. O jakichkolwiek próbach sekretnych rozmów pomiędzy poszczególnymi użytkownikami tych ciasnych pomieszczeń w ogóle nie może być mowy. Nic więc dziwnego, że Stan postanowił porozmawiać z Kostkiem podczas postoju, aby mogli spokojnie ustalić, jaką przybrać strategię wobec nowego członka wyprawy. Na początku znajomości chłopak wydawał się sympatyczny, ale po bliższym poznaniu trudno było uwierzyć w jego czyste intencje i przełamać niechęć wobec młodego jasnowidza. Łaski miał wrażenie, że mały tylko czeka na okazję, aby pozbawić ich fortuny. Musieli uważać, strzec swojej wielkiej tajemnicy. Sytuacja powinna być klarowna, a wszelkie niewiadome ostatecznie wyjaśnione.
Pod pretekstem zrobienia niezbędnych zakupów zjechali z głównej trasy i zatrzymali się w miasteczku, które śmiało mogło stanowić doskonałą dekorację dla filmu grozy. Wysiadając z auta, czuli, że w ten ciepły, słoneczny dzień zimne ciarki przechodzą po ich plecach. Ludzie idący w kierunku sporego - jak na taką małą mieścinę - marketu poruszali się wolno, automatycznie. Wszyscy trzymali w rękach identyczne torby z nadrukiem reklamującym ów sklep, a ich ubrania różniły się jedynie stopniem szarości i zużycia.
Innocenty bez namysłu ujął w dłonie uchwyt sklepowego wózka i nie czekając na starszych kolegów, szybko przekroczył szklane, automatycznie otwierające się drzwi. Wyglądało to tak, jakby i on chciał jak najszybciej zostać sam. Konstanty nadal stał przy samochodzie i przyglądając się autostopowiczowi znikającemu we wnętrzu marketu, przyznawał Stanowi rację:
- Jest coś nienaturalnego w jego zachowaniu. Masz jakiś pomysł?
- Sam nie wiem... - Stan zapalił papierosa.
- Przecież nie będziemy go torturować. Musi być jakiś cywilizowany sposób.
Stan zamyślił się.
- Masz taką hojną duszę, proszę bardzo, możesz go obdarować, mi nic do tego. Pamiętaj jednak, że co innego dać z własnej woli, a co innego zostać oszukanym. Ja nie lubię, kiedy mnie wystawiają do wiatru - stwierdził.
Mecenas pokiwał głową. Prawdę powiedziawszy, nie wiedział, jak zmusić chłopaka do szczerych wyznań, dlatego z zainteresowaniem czekał na propozycję kolegi. Ten zaciągnął się tytoniowym dymem, kilka sekund przetrzymywał w płucach, a następnie, lekko unosząc brodę, wypuszczał go powoli.
- Trzeba młokosa przycisnąć do muru i tyle, inaczej nie damy rady. Tylko siłą możemy osiągnąć pożądany skutek.
- Jak przycisnąć? Gdzie? - Kostek nie bardzo mógł sobie to wyobrazić.
- Zostaw to mnie - uspokajał go Stan. - Najlepiej będzie, jeżeli o tym zapomnisz. Strzeżonego Pan Bóg strzeże, lepiej uważać. Nie wierzę w to jego jasnowidzenie, ale mogę się mylić. Bądź przygotowany i na mój znak pomóż.
Rozdzielili się. Kostek, leniwie podnosząc stopy, poczłapał do sklepu. Stan został przy samochodzie. Korzystając z okazji, zapalił następnego papierosa. Teraz zaciągał się mocno, głęboko, a dym wypuszczał szybko, jednym dmuchnięciem, przed siebie. Stojąc na rozstawionych nogach, lekko kołysał się w przód i w tył, rozważając kolejne warianty wydobywania prawdy z przebiegłego imiennika papieży.
- Można ognia? - usłyszał za sobą niski, męski głos i jednocześnie poczuł na swoim ramieniu czyjąś ciężką dłoń. - Pan nietutejszy?
Stan odwrócił się i z niekłamaną przyjemnością przyglądał się stojącemu przed nim miejscowemu osiłkowi.
- Zgadza się, nietutejszy - odpowiedział z chytrym uśmieszkiem na ustach. - Ognia? Ależ bardzo proszę. Miałbym do pana mały romansik, taką sprawę... - rozejrzał się, sprawdzając, czy nikt ich nie słyszy.
Panowie wrócili ze sklepu. Z zadowolonej miny chłopaka nietrudno było wywnioskować, kto był fundatorem zakupów. Kiedy Innocenty układał w bagażniku wypchane siatki, mecenas oglądał nabytą przed chwilą, a uszytą z grubego lnu torbę, na której widniał firmowy znak marketu. Stan wyrzucił niedopałek pod nogi. Powoli, prawie z namaszczeniem wgniatał peta w betonową płytę parkingu. Ledwie zakończył gaszenie, wyjął z kieszeni spodni paczkę i wyciągnął z niej kolejnego papierosa.
- Dopiero paliłeś, opamiętaj się - strofował go Kostek.
- Rzuć to świństwo i jedziemy - poganiał.
- Jeszcze chwilkę. Laseczkę tu ładną widziałem, może będzie chciała, żeby ją podwieźć. Pięć minut nas nie zbawi - Łaski mówił nieprzyjemnym, rozkazującym tonem.
Kiedy jednak ich pasażer zajął miejsce na tylnej kanapie auta, Stan porozumiewawczo mrugnął do Kostka, chcąc prostymi gestami, pokazywanymi nad dachem pojazdu, poinformować go o swoich zamiarach. Mecenas, w taki sam sposób, dawał mu do zrozumienia, że nic nie rozumie, ale zgadza się na przygotowany fortel i jest gotów do wzięcia udziału w każdej akcji. Na parking przyjechały cztery, mocno podrasowane motocykle, których właściciele nie wyglądali na potulne, grzeczne baranki. Ustawili swoje maszyny w jednym rzędzie jak na linii startu i nie gasząc silników, co chwilę podtrzymywali ich pracę, dodając gazu. Widok i hałas motocykli w jednej chwili poprawił humor Stanowi. Wyrzucił dopiero co zapalonego papierosa, wskoczył za kierownicę i uśmiechając się tak, żeby we wstecznym lusterku można było zobaczyć jego białe zęby, krzyknął do siedzącego z tyłu jasnowidza:
- W drogę!
Ruszył jednak wolno, czekając, aż wyprzedzą go wszystkie motocykle. Kostek zaczął domyślać się, w jaki sposób Innocenty ma zostać przyciśnięty do przysłowiowego muru. Wątpliwości budziła w nim liczba zamieszanych w sprawę osób. Wolał zrobić to kameralnie, w ścisłym gronie. Wynajmowanie nieznanych zbirów może obrócić się przeciwko zleceniodawcom. Mecenas nie popierał przemocy, jednak stawka była za wysoka, żeby sentymenty wzięły górę nad rozsądkiem. Albo dobre serduszko, albo ponad osiemnaście milionów. Wybór nie był trudny, dlatego nie protestował i bez mrugnięcia okiem z góry zgadzał się na ułożony przez Stana plan. Motocykle zjechały w boczną, wąską drogę. Ostatni, zamykający całą kawalkadę, mrugnął tylnymi światłami, dając znak, żeby za nimi jechali. Niczego nieświadomy chłopak przeglądał kupioną w sklepie gazetę. Dopiero kiedy samochód zaczął podskakiwać na wybojach leśnej drogi, zorientował się, że coś jest nie w porządku.
- Dokąd jedziemy? - zapytał mocno przestraszony.
- Jak to, nie wiesz? - zdziwił się Kostek. - Spójrz w swoją szklaną kulę.
- Podpowiem ci. - Łaski zadeklarował swoją pomoc. - To droga do prawdy, a ci przed nami to Strażnicy Wieści Niekłamanych. Fałsz przez blachę wyczują. Rozumiesz? Jeden mój klakson, a chłopaki zatrzymują się, w mordę biją, bo nie lubią oni kłamczuszków, nie lubią...
- Prawda, tylko ona może cię uratować - ze stoickim spokojem tłumaczył mu Kostek.
- Zatrzymujemy się, czy wolisz w środku, wygodnie rozparty na siedzeniu, z nami pogadać? - zapytał Stan, kładąc nogę na pedał hamulca.
Innocentemu nie było do śmiechu. Co prawda motocykliści odjechali spory kawałek i właśnie schowali się za zakrętem, nadal jednak dochodził do jego uszu huk silników, a unosząca się nad drogą chmura suchego piasku przypominała również o ich bliskości.
- O co wam chodzi? Co chcecie wiedzieć? Wystarczy zapytać, nie trzeba zaraz cyrku urządzać. Jestem skory do współpracy - mówił, zastanawiając się nad każdym słowem. - Jesteście z policji, czy z innych służb?
- No i naoglądało się dziecko telewizji, naoglądało. Służby mu w głowie - drwił z niego Kostek.
- My inicjatywa prywatna jesteśmy. Nas służby nie obchodzą. Gadaj szybko, dla kogo pracujesz? Kto cię na nas nasłał? Innocentku, to nie wygłupy, to poważne sprawy - Stan zwolnił do dziesięciu kilometrów na godzinę.
- I chciej tu ludziom pomóc! - pomstował chłopak.
- To ciotka mi kazała.
Samochód zatrzymał się. Wściekły Stan w mgnieniu oka przeskoczył przez siedzenie i znalazł się na tylnej kanapie. Złapał jasnowidza za koszulkę i lekko uniósł.
- Oj, popierdoliło się w głowie, popierdoliło! To nie ta bajka. Tu nikt nie będzie grochu z popiołu wybierać, na bal się szykować i na czary ciotki, która jest zarazem chrzestną matką, czekać - cedził przez zęby, przyciskając swój nos do nosa chłopaka.
- Ale to prawda... Z tą ciotką, prawda... Żal jej się was zrobiło, że jakieś fajtłapy za wami się włóczą... Ja nie wiem, bo mnie to gówno obchodzi. Prosiła, to jadę z wami, co mi tam. A jasnowidzem jestem - powiedział butnie, wykrzykując Stanowi prosto w twarz. - I to prawda, że te babki wam zwiały, to widziałem, jak Boga kocham!
- Puść go - Kostek uwierzył Innocentemu. - Kto jest twoją ciocią, bo tego zapomniałeś nam powiedzieć?
Na tylnym siedzeniu trwała jeszcze krótka szamotanina, ale w chwili, kiedy usłyszeli pukanie w okno, sytuacja była już wyjaśniona. Łaski wypuścił z zaciśniętych dłoni koszulkę chłopaka i władczym ruchem potargał mu włosy na czubku głowy, dając do zrozumienia, że powinien uważać, bo jego poczynania nadal będę obserwowane, a jeżeli będzie w nich jakiś fałsz, coś niepokojącego, to wspólna podróż może mieć dla niego opłakany koniec.
Stojący na zewnątrz wyrostek niecierpliwił się i silniej zapukał, tym razem w dach auta. Stan wysiadł i oddalił się z nieznajomym.
- Dokąd on lezie? Po jasną cholerę zapuszczają się w las? - denerwował się Kostek.
- Nic, nic... Zaraz wróci - chłopak uśmiechał się tajemniczo. - A tak, póki go nie ma... Ufasz mu? Bo coś mi się zdaje, że to ty tu rządzisz, chociaż on się szarogęsi.
Trafił! Najwyraźniej dotknął czułego punktu. Mecenas nie chciał narzekać na Stana, ponieważ dobrze wiedział, że bez jego pomocy trudno byłoby mu się nawet zdecydować na pościg, a co dopiero zmienić spojrzenie na własne małżeństwo. Ciągle jednak dręczyła go niepewność co do intencji przyjaciela.
- Nikomu nie ufam. Żonie, przyjacielowi, politykom i tobie również, żeby nie było niedomówień. Jedziesz z nami, to dobrze. Nie, też damy sobie radę. Bez twoich wątpliwych proroctw wiemy, dokąd mamy się kierować. A Łaski? Miły z niego kompan i polegać na nim można, wbrew temu, co chcesz mi zasugerować, jeszcze mnie nie zawiódł.
Stan z przywódcą motocyklistów wrócili zza drzew, gdzie schowani za grubymi pniami dębów rozliczali się za tę niewielką przysługę. Maszyny zawyły, wypuszczając z rur wydechowych kłęby dymu. Dziękowały, mrugając światłami, a wyjechawszy z lasu, pożegnały pasażerów auta głośnymi, przeciągłymi klaksonami.
- Fajne chłopaki! - podsumował Łaski, siadając za kierownicą.
- Ja bym się z nimi nie zaprzyjaźnił - wyznał Innocenty. - Na mnie nie zrobili dobrego wrażenia.
- I o to właśnie nam chodziło - śmiał się Stan. - Wracając do naszych spraw, dowiem się może, co to za ciotka?
- Właścicielka motelu, w którym spaliście, to chyba oczywiste. Myślała, że jesteście śledzeni, więc wysłała mnie, żebym w razie potrzeby ostrzegał was o niebezpieczeństwie.
- Jak na razie to ty byłeś w trudnej sytuacji i jakoś jej nie przewidziałeś. Opiekun z ciebie mizerny - mecenas wykrzywił usta, chcąc podkreślić powątpiewanie w jego zdolności.
- Wiem, gdzie ich szukać - dumnie zakomunikował jasnowidz.
Nie zareagowali. Łaski włączył silnik i powoli zaczął wycofywać się z leśnej ścieżki. Nie chcieli ujawnić swoich domysłów, które Innocenty jedynie potwierdził. Ciemny las z jego widzenia mógł oznaczać tylko Czarnolas, który kojarzył się z Kochanowskim, a co za tym idzie z fragmentem przysłanego przez Kaśkę wiersza.
Rozdział XXV
Za Zwoleniem czarna, ciężka chmura przesłoniła zachodzące słońce, a związany z nią spadek ciśnienia najwyraźniej przyczynił się do pogorszenia samopoczucia podróżnych. Częste przystanki - krótsze lub dłuższe, potrzebne lub niepotrzebne - sprawiły, że chociaż o tej porze roku dzień był już długi, panowie byli zmęczeni, osowiali i senni. Chcieli jak najszybciej zakończyć całą sprawę. Szukalski i Łaski spodziewali się odnaleźć dziewczyny w pobliskim Czarnolesie. Mecenas od dłuższego czasu nie odzywał się. Zamyślony, nieobecny, układał sobie przemowę do wiarołomnej żony. Stan zahamował raptownie, aż usłyszeli pisk opon. Samochód przekrzywił się w stronę prawego pobocza i stanął prawie w poprzek drogi.
- No i znaleźliśmy! - ucieszył się.
- Stan, co ty pieprzysz? Co znaleźliśmy? Opony mi prawie spaliłeś. Co to było? Dlaczego stoimy? - denerwował się mecenas.
- Szczęście! Dojechaliśmy do kresu drogi. Tu jest Szczęście - Łaski powoli manewrował autem, aby ustawić je na poboczu w odpowiedniej pozycji. - Nadal nie rozumiesz?
- Szczęście - przeczytał Innocenty. - Ciekawe, czy prawdziwe?
- Masz wątpliwości? Wysiądź i sprawdź. Tablica wygląda bardzo realnie - zapewniał go Łaski.
- A więc można! Można znaleźć Szczęście! Prowadzi do niego droga. Rzeczywista, namacalna droga do Szczęścia - chłopak z uznaniem kręcił głową.
Mecenasa rozdrażnił, niepoważny jego zdaniem, dialog. Widząc, że Stan zrobił sobie kolejną przerwę na papierosa, traktując Szczęście jedynie jako pretekst, również postanowił rozprostować nogi. Znajdująca się przed nimi wieś nie różniła się od tych, które mijali po drodze. Tylko ta jej nazwa... Szczęście!
- Wiesz już? - zapytał go Łaski.
- A powinienem?
- Zbliżamy się do rozstrzygnięcia! Musisz wiedzieć, od tego zależy nasza przyszłość.
- Arystoteles twierdził, że szczęście to życie zgodne z naturą. Sokrates mówił, że lepiej w życiu krzywd doznawać, niż je wyrządzać, a Platon...
- Facet miał fart, że nie musiał rozstrzygać dzisiejszych dylematów. Pewnie nie poradziłby sobie ze współczesnymi sprawami. Zostaw filozofów w spokoju. Każdy ma własną definicję szczęścia - stwierdził Łaski.
- Nie chodzi o szczęście, lecz o jego dzielenie. Z żoną czy bez żony? To miałeś na myśli? - dopytywał się Kostek.
- Nie wiem, nie wiem - rozkładał ręce. - Na mnie zawsze możesz liczyć. Jestem na każde twoje skinienie. Myśl.
Do Czarnolasu dojechali równo ze zmrokiem. Niewielki parking, na którym się zatrzymali, w sezonie szkolnych wycieczek przeznaczony był dla autokarów z rozwrzeszczaną dzieciarnią, mało zainteresowaną owym miejscem. Teraz, jakby drzemiący, czekał, aż zapadnie całkowita ciemność, czas zasłużonego odpoczynku. Innocenty nosem wciągnął powietrze, i robiąc minę znakomicie udającą duchowe uniesienie, wyszeptał:
- Czuć powiew historii. Dawną, przebrzmiałą wielkość. Kostek nie zwracał uwagi na Stana rozpoczynającego
każdy postój od wypalenia papierosa. Tego przykrego nawyku mecenas nie tolerował, uznał jednak, że skoro jego dobre rady są lekceważone, nie będzie więcej się wtrącał. Przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął przed zamkniętą bramą, obok której znajdowała się tablica informacyjna. Zmrużywszy oczy, studiował ją wnikliwie. Do dworku prowadziła asfaltowa droga, teraz strzeżona przez zamkniętą, ozdobną bramę. Mieli tylko dwa wyjścia: szukać w pobliżu noclegu, bądź przeskoczyć przez ponad dwumetrowe ogrodzenie. Stan i jasnowidz dołączyli do niego. Innocenty, młody i zwinny, oraz Łaski, chłop słusznego wzrostu, bez chwili wahania chcieli sforsować płot. Mecenas ostudził ich zapędy:
- Panowie, odrobinę rozwagi, proszę. Teren monitorowany. Przyjedziemy jutro... Zresztą, czego my tu właściwie szukamy? Przecież tej najważniejszej... tu nie ma.
Ostatnie zdanie wypowiedział ciszej, łamiącym się głosem. Wzruszył tym Innocentego, który, przyjacielsko klepnąwszy go w ramię, wycofywał się dyskretnie w kierunku samochodu. Stanął na krawędzi jezdni, rozejrzał się i wolnym krokiem przeszedł na drugą stronę drogi, gdzie wpatrując się w asfaltową nawierzchnię parkingu, spacerował, kopiąc kamyki tak, jak to czasem robią mali chłopcy.
- Czego się spodziewaliśmy? - Kostek miotał się, mocno gestykulując. - Pod krzaczkiem mają siedzieć? W muzealnej sali w starej, gdańskiej szafie mamy ich szukać? Ja chyba zwariuję! To przecież moja żona! Moja żona... I moje pieniądze... - dodał znacznie ciszej.
- Uspokój się - Łaski nadal był dobrej myśli. - Kaśka wie, co robi. Na pewno znajdziemy wskazówki, nie ciągnęłaby nas przez całą Polskę, gdyby tu nie czekała na nas nagroda.
- Wkurzasz mnie! Szlag mnie trafia, kiedy z ciebie dobrze ułożony harcerzyk wychodzi.
- Nie potwierdzam i nie zaprzeczam. Pogadamy wieczorem przy butelce piwa, teraz najwyższy czas znaleźć kwaterę. Jasnowidzowi będziemy mogli już podziękować, niech rano wraca do cioci. My, jeżeli nic tu nie znajdziemy, ruszymy do Kazimierza, a póki co, noclegu poszukamy w Zwoleniu, nie powinno być z tym kłopotu, a i Puławy stąd niedaleko, rzut beretem.
Okazało się, że wystarczy wrócić na główną drogę, skierować się w stronę Puław, aby zaraz po prawej stronie zobaczyć drewniany zajazd, stylizowany na góralską gospodę. Wymarzone miejsce na postój i dłuższy odpoczynek. Kostek, zadowolony z tak szybkiego znalezienia porządnego locum, po krótkiej rozmowie z recepcjonistką wynajął trzy pokoje z jedną łazienką i zamówił obfitą kolację.
- Gdyby panowie chcieli nabyć jakieś pamiątki... - niespodziewanie zaproponowała recepcjonistka.
- Pamiątki? - mecenas szczerze się zdziwił. - Jakie pamiątki? Niby skąd miałyby one być i co nam przypominać?
- No, z Czarnolasu... Na ten przykład, takiego małego Kochanowskiego... - kobieta odpowiednio ułożyła dłoń, pokazując dziesięciocentymetrową przestrzeń pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem. - Jest tu akurat ludowy artysta, on chętnie zrobi na zamówienie. Kochanowskiego zrobi, ma się rozumieć.
- A dużo kosztuje taki Kochanowski? - mecenas odruchowo naśladował ruchy jej dłoni, ilustrując wielkość omawianego dzieła sztuki ludowej.
- Nieduży, to i mało kosztuje. Trzeba się artysty zapytać. Radzę z nim wszystko teraz uzgodnić, bo jak sobie popije, to trudniej się będzie z nim dogadać, a tak ustalone, zapłacone i zrobione.
- Jak wypije, też zrobi? - dopytywał się lekko rozbawiony Kostek.
- Na pana oczach wyrzeźbi. Kolację będziecie sobie spokojnie konsumować, a on opowie wam całe swoje życie i wystruga poetę jak żywego, może nawet z Orszulką w objęciach, jak ktoś takie smutne trumienne lubi.
- Trumienne może nie... - odezwał się Stan, siedzący w wygodnym, skórzanym fotelu.
Wysłał już Innocentego po bagaże i spokojnie słuchał rozmowy mecenasa z niemłodą już recepcjonistką, obserwując jej spory biust, falujący, przywołujący na myśl wzburzone morze. Podziwiał jego słuszne kształty, wspaniale prezentujące się w dobrze dobranym staniku. Żadna wychudzona nastolatka ani młoda, nawet karmiąca, matka nie może pochwalić się takimi damskimi walorami, dlatego też Stan z wielką przyjemnością przyglądał się zaokrąglonej damie, która oddychając, uwydatniała przepiękne atrybuty swojej kobiecości, wielkie, ale jakże ponętne piersi rozbudzające w mężczyznach erotyczne fantazje.
- Idźcie na górę, ja zamówię po Kochanowskim dla każdego - wyrwał go z zadumy Kostek.
Pan Mareczek z trzydniowym zarostem na ogorzałej twarzy i z długimi siwymi włosami nie wyglądał na ludowego artystę. Przypominał raczej upadłego kowboja, który po trudach gnania bydła przez opustoszałą prerię znalazł nareszcie przyjazny saloon. Odpoczywał właśnie przy szklaneczce doborowej whisky. Zajęty przez niego stolik, przylegający jednym bokiem do ściany, wciśnięty był pomiędzy bale podtrzymujące ciężki, drewniany sufit. Przy stole stały tylko trzy krzesła. Na jednym siedział pan Mareczek, na drugim zaś leżał jego skórzany kapelusz z mocno już wytartym rondem. Trzecie krzesło przeznaczone było dla klientów zamawiających podobizny wieszcza. Artysta musiał cieszyć się sporym szacunkiem wśród miejscowej ludności oraz właścicieli zajazdu, ponieważ pozwolono mu urządzić tu mały rzeźbiarski warsztacik. Widząc sunącego przez pustą salę Kostka, zacierał już ręce, jakby chciał je rozgrzać, zanim przystąpi do pracy.
- Poeta z piórem, płaskorzeźba czy z Orszulką? - pytał, wyciągając rękę na powitanie.
Takie bezpośrednie zagajenie ośmieliło mecenasa, usiadł więc na pustym krześle i biorąc w dłoń poszczególne wyroby rękodzieła, zastanawiał się nad zamówieniem. W końcu wybrał płaskorzeźbę z figurką wieszcza na pierwszym planie. Kochanowski w długim płaszczu, z dostojnie splecionymi na plecach rękoma, na tle czarnoleskiego dworku.
- Takie trzy poproszę - powiedział.
- Rachunków nie daję. Hurtu nie uwzględniam. Tu nie market, nie ma zniżek ani promocji. Jedna dwadzieścia pięć złotych i ani grosza mniej - ostrzegał go artysta.
- Sto złotych dla równego rachunku. Zgoda? - zaproponował Kostek.
Oczy pana Mareczka roziskrzyły się. Czując łatwy przypływ gotówki, kuł żelazo, póki gorące.
- Stówka i piwko dla sprawniejszego działania, żeby palce troszeczkę się rozluźniły - zaproponował.
Nie było sensu dalej się targować. Kostek wyciągnął rękę, żeby usankcjonować zawartą pomiędzy nimi umowę.
- No, Anulka, dawaj nam dwa piwka! - zawołał zadowolony rzeźbiarz do recepcjonistki, która najwyraźniej była również kelnerką. - Tylko tyskie tu mamy, ale ja nie narzekam... Napije się pan ze mną - bardziej stwierdził, niż zapytał.
Ręce miał rzeczywiście sprawne. Małe dłuto podskakiwało w nich topornie, ale spod jego ostrza ukazywała się płaskorzeźba zgrabnie odzwierciedlająca pierwowzór. Prawie nie patrzył na dłonie, obracał kawałek drewna jak ślepiec, jednak po każdym jego ruchu klocek zmieniał swój wygląd, a długi płaszcz Kochanowskiego falował od podmuchów wiatru wywołanego szybką pracą artysty.
- Świetnie pan sobie radzi - mecenas pochwalił jego umiejętności.
- Prawdziwy artysta pije, bo ból szarpie jego duszę... Ja piję, bo mojej duszy nic szarpać nie chce - odpowiedział pan Mareczek i przyłożywszy usta do kufla, wciągnął w siebie gęstą, kremową pianę, która nadal utrzymywała się na wierzchu piwa. - Dobrze schłodzone - stwierdził. - Dlatego tu siedzę - wyjaśnił. - Owszem, potrafię zrobić to czy tamto, ale bólu we mnie nie ma, a bez tego prawdziwe dzieło nigdy nie powstanie. To inna przestrzeń! Niedostępna zwykłym śmiertelnikom. Zdolność widzenia rzeczy z innej perspektywy... Rozumie pan? My tu siedzimy, gadamy, piwo pijemy i jest dobrze. Ale gdybym był artystą... O, to całkiem co innego. Słyszałbym szelest jego płaszcza, śmiech bawiących się za dworkiem dzieci, czułbym zapach gotowanej w kuchni zupy, bo ja i ten kawałek drewna bylibyśmy daleko stąd. Przeskoczylibyśmy całe wieki i obserwowałbym życie, którego już nie można zobaczyć. Widział pan Matejkę?
- Nie rozumiem...
- No właśnie, a on słyszał szloch po utracie dziecka. Czuł tę małą kruszynę w ramionach i nawet nie próbował pocieszać zbolałego ojca. I to jest sztuka! Ja jestem rzemieślnik i pijak, a gdybym był artystą, to nie byłbym pijakiem, taka to jest różnica. Bólu udawać nie można, a kiedy jest, to nic, żadne używki, żaden alkohol go nie uciszą.
- Mając takie zdolności, powinien pan próbować je rozwijać.
- No wie pan? Co pan sobie o mnie pomyślał? - pan Mareczek obruszył się. - Magistrem sztuk jestem, nie jakimś Nikiforem.
- Tu panom nakryję - kelnerka poinformowała Kostka.
- Dobrze, koledzy zaraz zejdą, już do nich dzwonię - mecenas wyjął komórkę, ale pani Anulka przytrzymała jego rękę.
- Nie trzeba się śpieszyć, to jeszcze potrwa. Niech sobie odpoczną, pewnie zmęczeni po drodze. Za jakiś kwadransik, może dwadzieścia minut, podam zupę.
Telefon spoczął na białym, sztywno wykrochmalonym obrusie. Kostek usiadł przy wyznaczonym dla nich stoliku. Powoli popijając piwo, w dalszym ciągu przyglądał się pracy rzeźbiarza.
- Gdybym ja, panie, wiedział, że tu końca życia doczekam... Byłbym już spokojny, ale tak? Skąd to człowiek wie, co mu tam jeszcze pisane... Może jakiś spadek dostanę... Tak przecież być może, dobrze mówię? Milion na ten przykład wygram, a co?
- Od rzeczy już gadasz - zganiła pana Mareczka kelnerka. - Miliona mu się zachciało, patrzcie go! Żeby wygrać, trzeba grać! Z pustego i Salomon nie naleje. Nie wiesz, co cię czeka, to do wróżki albo wróża zadzwoń, bo teraz to oni w telewizji urzędują, karty na wizji stawiają. Kto wie, może masz przed sobą sławę i pieniądze, tego wykluczyć się nie da. Życie potrafi zaskoczyć, jak Genię, moją sąsiadkę. Już myślała, że tego raka ma z głowy, lekarze jej gratulowali, a on tylko miejsce zmienił. Oj, była zaskoczona, była, jak się dowiedziała, gdzie drań siedzi. Całą macicę jej zżarł, no i po kobiecie...
- No i co by jej taka wróżka pomogła? - pan Mareczek przerwał dziobanie w drewnie i przymrużywszy oczy, przyglądał się swojemu dziełu.
- Jak to, co? Wiedziałaby, że to nie przelewki. Może próbowałaby się ratować... Nie wiem... Nad morze by pojechała, nigdy tam nie była. Upiłaby się, puściła z pierwszym lepszym chłopem, a tak to nic...
- Umarła? - zapytał Innocenty, który właśnie zszedł z góry. Kelnerka machnęła ręką.
- Szkoda gadać, nic się nie da zrobić. Za późno... - westchnęła. - Idę zobaczyć, co z tą zupą, pewnie już dobra.
- A pan był kiedyś u wróżki? - zapytał Kostka pan Mareczek.
- U jasnowidza - odpowiedział za niego Innocenty, uśmiechając się przy tym bardzo tajemniczo.
- Jasnowidz to co innego. Wie, co mówi, nie jak te, pożal się boże, wróżki. Chustki na kulę położą, świeczki zapalą i plotą, co im ślina na język przyniesie. Albo ci z telewizji! Za którym razem się pan z nimi połączył, to ich jedynie interesuje. I tylko powtarzają, że można się dodzwonić, można się dodzwonić, ale konkretnie nic człowiekowi nie powiedzą, nie doradzą. Porządny jasnowidz to zupełnie inna bajka! Bzdur nie opowiada. Spojrzy na zdjęcie i zaraz wszystko widzi, co było, co jest, co będzie.
- Chciałby pan wiedzieć, co będzie? - dopytywał się Innocenty.
- Dzieciak jesteś, to i przyszłość cię nie interesuje. Dzień za dniem ci leci, nie masz potrzeby zastanawiać się nad jutrem, kiedy dziś tak szybko mija. Nic w tym dziwnego, nadzwyczajnego. Młodość, tak to się nazywa. Też taki byłem... Teraz stabilizacji mi się zachciało - spokojnie tłumaczył artysta.
- Pieniędzy mu się chce - dopowiedziała kelnerka, stawiając na stole odkrytą wazę.
Pan Mareczek ostentacyjnie podniósł głowę, zamknął oczy i głośno wdychając przyjemną, unosząca się znad wazy woń, stwierdził jak prawdziwy znawca:
- Ogórkowa na żeberkach, z ziemniaczkami i zasmażką, po prostu niebo w gębie, wiem, co mówię - zachwalał tutejszą kuchnię.
Kostek dyskretnie zerknął do wazy, a następnie szeptem poprosił kelnerkę:
- Jeszcze jeden talerz, dla pana Mareczka. Oczywiście, zapłacimy za jego porcję. Piwko też niech mu pani przyniesie.
Zaproszony gość ochoczo odłożył pracę. Otrzepawszy z wiórów dłonie, wstał, długie włosy założył za uszy i pochylając głowę, dziękował, że o nim pomyśleli. Zanim przysiadł się do ich stolika, odstawił jedno z krzeseł, aby na jego miejsce przysunąć swój zydelek. Nalewając chochelką ciepłą zupę na talerz, nie patrząc na współbiesiadników, rozprawiał:
- Dzisiaj to prawdziwa rzadkość, żeby ktoś o drugim pomyślał. Każdy tylko swojego nosa patrzy. Panowie pewnie z Krakowa, no, może z Warszawy jesteście? Od razu widać, że pochodzenie rodowe macie. Kulturę z mlekiem matki się wysysa, z pokolenia na pokolenie przechodzi. Dobrych manier w żadnych szkołach człowiek się nie nauczy. Chamstwo chciało po wojnie wyrobić w sobie pewne nawyki, żeby móc panów udawać. To nic trudnego, myśleli. Wystarczy buty wycierać, w rękę całować... Nic z tego! Panem się rodzisz i tyle. Prostaka zawsze poznam na kilometr, jak mówią. Nosa mam do tych spraw - chwalił się.
- A to ciekawe! - śmiał się stojący za jego plecami Stan. - Niech pan na mnie spojrzy. Cham ze mnie czy szlachcic?
Pan Mareczek ledwie zerknął na Łaskiego, wytrzeszczył błyszczące oczy i z wrażenia połknął niepogryziony kawałek ziemniaka. Zaczął się krztusić, z trudem łapał powietrze. Z pomocą przybiegła mu kelnerka. Bez chwili wahania walnęła go z całych swoich sił w plecy tak skutecznie, że ziemniak wyleciał z jego ust jak z procy i potoczył się pod odległy stół.
- Anioł, nie kobieta! Cóż bym bez ciebie zrobił? - mówił uradowany pan Mareczek, wstając. Chwyciwszy dłonie kelnerki, całował je delikatnie, jakby z namaszczeniem.
Najwyraźniej publicznie okazana czułość nie była jej w smak, gdyż szybko wyrwała się z uścisku i nakazała cudownie ocalałemu zabierać się do jedzenia, bo zupa mu wystygnie.
- Aniele, duszą mą wstrząsają wielkie wzruszenia, a ty o takich przyziemnych sprawach mi tu opowiadasz. Zupa nie zając, z talerza nie ucieknie. Młody człowieku - zwrócił się bezpośrednio do Stana - błagam, nic nie mów, potakuj jedynie lub zaprzeczaj. Ja ci powiem, kim jesteś!
Taka zapowiedź rozbawiła całe towarzystwo, tylko Stan nie był nią zachwycony. Kostek dyskretnie przyglądał się jego twarzy, skrzętnie rejestrując nawet najmniejsze drżenie powiek, nerwowe tiki z pozoru niezauważalne, ale dla wnikliwego obserwatora doskonale widoczne. Takiego Łaskiego jeszcze nie znał. Skupionego, jakby oczekującego z pokorą, gotowego do obrony, ale jednocześnie szykującego się do ataku, napinającego mięśnie, bacznie śledzącego swojego adwersarza. Mecenas bezskutecznie próbował dociec prawdziwej przyczyny pojawienia się Stana w swoim życiu. Pomimo rozważań i domysłów nadal nie sformułował godnych uwagi wniosków, ciągle zadając sobie pytanie, kim właściwie jest podróżujący z nim człowiek? Przyjaciel, porzucony, nieszczęśliwy kochanek, a może pospolity hochsztapler? Co pan Mareczek wie o Stanie Łaskim, czego ten najwyraźniej się obawia? Czy rzeczywiście lekko wstawiony artysta mógł rozszyfrować go od pierwszego wejrzenia? Innocenty również wyczuł aurę pełną napięcia, niepokoju. Czekając na rozwój wydarzeń, przymrużył oczy, jakby już teraz chciał się dowiedzieć, czym zakończy się dzisiejszy wieczór.
- Łaski, Stanisław Łaski pan się nazywa. Mówię prawdę, czy nie? Trafiłem! - pan Mareczek promieniał ze szczęścia.
Malujące się na twarzach mężczyzn niedowierzanie bardzo ucieszyło artystę. Tylko na Stanie jego słowa nie zrobiły oczekiwanego wrażenia. Uśmiechał się drwiąco, wręcz niegrzecznie. Najwyraźniej wyczyn pana Mareczka potraktował jako mistyfikację, kiepski żart.
- Spisywała pani moje dane - zwrócił się do recepcjonistki. - Według prawa są one pod ochroną i nie można ich nikomu zdradzać, prawda, mecenasie?
- Daj spokój, stary, nic się przecież nie stało. Nie ma o co się tak obruszać, to tylko niewinny dowcip - uspokajał go Kostek proszącym tonem.
- Drogi panie Łaski - przemówił pan Mareczek, widząc, że jego rozmówca gotów jest do prawdziwej walki. - Nie znam żadnych danych, o nic nikogo nie prosiłem, z nikim nie współdziałam. Zbieżność faktów w czasie, nic więcej. Podobieństwo aż dziw! Wszystko opowiem spokojnie zaraz po kolacji. Usiądziecie sobie wygodnie, piwko będziecie sączyć, a ja, pracując, z rozkoszą o zbiegach okoliczności, podobieństwach i szlachcie gawędzić będę. Czas nam zleci milej niż przy oglądaniu telewizyjnych programów. Dawniej ludzie prowadzili ze sobą długie dyskursy, bywało, że posprzeczali się, pokłócili, bo gorliwie bronili swoich racji, ale i nawzajem jeden od drugiego uczyli się rzeczy potrzebnych, mądrych. Wieczorami słuchali wędrownych gawędziarzy, roznoszących wieści po całym kraju. W scenerii tej karczmy zatrzymanie czasu nie będzie trudne. Tu nawet wyobraźnia niepotrzebna, wystarczy zgasić górne światła, usiąść w pobliżu rozpalonego ognia i dać się ponieść nasuwającym się na myśl obrazom, a pod wpływem nastroju, opowieści i piwa cofniemy się o parę wieków, aby obejrzeć to, co dawno odeszło.
Przeszłość, przyszłość i teraźniejszość przeplatały się. Historia z Łaskimi rozbawiła wszystkich do łez. Pan Mareczek ze swadą opisywał, w jaki sposób ostatnio zarobił sporą gotówkę.
- Kiedy na polu cieplej i wycieczek więcej przyjeżdża, rano rozkładam swój kramik na parkingu w samym Czarnolesie. Interes idzie leniwie, ale jak dzieciarnia wysypuje się z autokaru, wtedy rączki zacieram. Pojedynczy turyści rzadko są zainteresowani rękodziełem, a czasem patrzą na mnie, jakbym nie był ludowym artystą tylko dziwolągiem, który z gałęzi fujarki struga. Bywa i tak, że ktoś podejdzie, porozmawia, popatrzy i dzieło sztuki pośród kiczu dostrzeże. To miłe chwile i człowiekowi na duszy lżej, że nie tylko za mamoną goni, ale i cząstkę własnego jestestwa potrafi ludziom ofiarować. Tak też zdarzyło się dwa tygodnie temu. Siedzę sobie na zydelku, strugam Kochanowskiego, a tu prywatne autko podjeżdża, dwie damulki z niego wysiadają. Śmieszne, jakby obie były napite, czy naćpane... Kręciły się, otwierały i zamykały drzwiczki, najwyraźniej nie wiedząc, po jasną cholerę tu przyjechały. Zmieniały buty, nawet bluzki... Widok miałem jak w cyrku, a że obie ładne, zgrabniutkie, miło było na nie spoglądać. One nawet nie zerknęły w moją stronę. Jakoś zebrały się i pomaszerowały alejką do muzeum. „Po co to takie przyjadą kawał świata?", dziwiłem się. Rejestrację miały warszawską, to pamiętam. Krótko zwiedzały, widocznie im się nie podobało, bo nie minęło pół godziny, jak były z powrotem. Starsza znów rozpoczęła zabawę w przebieranie się, a młodsza podeszła do mnie.
- Ładnie pan to robi - pochwaliła. - Malować też pan potrafi?
- Jak panienka sobie życzy, potrafię - odrzekłem skromnie.
- Portret pan namaluje?
- Czemu by nie? Portret, akt, wedle zamówienia.
- A ile portret?
- Zależy... Jeżeli pani będzie mi pozowała, to jakieś dwieście, trzysta złotych.
Zaśmiała się wdzięcznie, perliście.
- Ile godzin będzie pan malował? Nie mnie, tego z piwnicy...
Jeżeli byliście już, panowie, w Czarnolesie, to wiecie, że w podziemiach dworku urządzono mini gabinet figur woskowych. Zgromadzono tam same znakomitości ówczesnej Rzeczpospolitej Babińskiej. Jedną z nich był znamienity szlachcic Jan Łaski przedstawiony jako człowiek już w latach posunięty, ale ta młódka jakby tego w ogóle nie zauważyła, to znaczy nie zwracała uwagi na zapadłe, ze źrenicami bez połysku, oczy. Nie przeszkadzała jej długa, siwa broda. Ona, spoglądając na starego Łaskiego, widziała swojego mężczyznę, współczesnego amanta z kształtnym, lekko uniesionym podbródkiem, o oczach czarnych, prawie cygańskich, bystrych, świecących, przenikliwych. Trudne to było dla mnie wyzwanie, bo przez pryzmat miłości spojrzeć nie mogłem! - mówiąc to, przyglądał się Stanowi jak malarz swojemu modelowi podczas pracy. - Panie Łaski, w pana ręce! Stuknijmy się na zgodę! Pieniądze przyjąłem, pan ma tylko podpisać, że dzieło ode mnie odebrał. Z góry jednak zastrzegam, że bez reklamacji! Namalowane, zapłacone i już... Kochająca kobieta jest zdolna do nieobliczalnych czynów. Aktualną pana fotkę mi zostawiła, prosząc, abym się na niej wzorował, ale zdjęciu głębi brakuje, charakteru nie widać. Jest pan gotowy?
Stan wyciągnął dłoń z kuflem przed siebie, stuknął się z panem Mareczkiem, ciągle jednak nie rozumiał, do czego ten zmierza, na co on, Stan, ma być gotowy, i co ma do tego kochająca kobieta.
- Od razu pana poznałem. Powiedziała: „Niech pan zrobi z dwóch jeden, bez pośpiechu, a kiedy Stan Łaski tu się zjawi, proszę oddać mu ten obraz, a pokwitowanie zatrzymać". Śmiałem się z tego stanu łaski! Pieniądze na wszelki wypadek głęboko schowałem, bo tak mi to jakoś na szaleństwo wyglądało, ale obraz namalowałem, czemu nie. A tu dziś przy obiedzie oczom uwierzyć nie mogłem. Stan Łaski jak żywy! To nie wariatka, to przebiegła i cwana bestia. Życzę panu powodzenia - mówiąc to, podniósł się ze swojego zydla, podszedł do sąsiedniego stolika i przydźwigał leżący na nim obraz, portret Łaskich, Jana i Stana w jednej osobie z długą, białą brodą.
- No, no, no... - Kostek podziwiał dzieło. - Stan jak żywy! Lekko podstarzały, ale widocznie to taka wizja przyszłości. „Czytaj w brodzie", nie pamiętam, skąd jest ten cytat, ale pasuje jak ulał.
- Z filmu - uczynnie podpowiedział mu Innocenty. - Z „Szatana z siódmej klasy".
- To książka, dzieciaku - warknął na niego Stan.
- W takim razie nie wiem - chłopak speszył się. - Książki nie czytałem.
- Nie, nie, nie... - mecenas przyglądał się z zaciekawieniem owłosieniu twarzy tak bujnie uwydatnionemu na obrazie.
- Nie dajmy się ponieść emocjom, coś w tym musi być. Sam mówiłeś, że podróż na drugi koniec nie może być bezowocna. Patrz w brodę...
- I czytaj w brodzie... Jakoś tak to leciało. Był tam też cytat z „Boskiej komedii" - Stan odebrał obraz Kostkowi i ustawiając go pod różnymi kątami względem padającego z kominka światła, przyglądał mu się dokładnie.
- Bez przesady - Kostek trop ten uznał jednak za zbyt prosty. - To dziecinada. Jakaś infantylna zabawa. Dajmy temu spokój.
- Może warto poświęcić chwilkę... - tajemniczo wtrącił pan Mareczek.
- Za późno dziś na zabawę w podchody - stwierdził Stan.
- Panie Mareczku, zawrzyjmy układ. Takie „coś za coś". Zgoda?
- Zgoda, chociaż prawdę mówiąc, niezbyt jasno pojmuję pańskie intencje.
- Podobno chciał pan poznać swoją przyszłość? Załatwimy panu wspaniałego wróżbitę, a pan w zamian odkryje przed nami tajemnicę obrazu. To chyba uczciwa propozycja? - spokojnie tłumaczył mu Kostek.
- Skąd będę wiedział, czy jego proroctwo jest prawdziwe?
- Tego nie możemy zagwarantować. Albo uwierzy pan, albo nie. My już na to wpływu nie mamy - z bardzo poważnym wyrazem twarzy odpowiedział Innocenty.
Cała sytuacja rozbawiła kelnerkę, panią Anulkę, siedzącą na ustawionym najbliżej kominka krześle i często spoglądającą w stronę ognia. Mimo ciepłego wieczoru w palenisku płonęły dwie spore szczapy. Najwidoczniej świetlne refleksy przywoływały miłe dla niej wspomnienia, bo co jakiś czas przez jej twarz przebiegał przelotny, ledwie dostrzegalny uśmiech. Pracę skończyła godzinę temu, mogła teraz spokojnie wyciągnąć przed siebie zmęczone nogi i biernie uczestniczyć w niecodziennej biesiadzie. Obserwowała zachowanie gości, od czasu do czasu odwracając dyskretnie głowę. Leciutko otwierała usta, z których dawno zniknęły resztki szminki, ziewała, jakby wysiłki jasnowidza nie robiły na niej najmniejszego wrażenia. Ożywiła się i baczniej przysłuchiwała wygłaszanym przez Innocentego przepowiedniom, gdy ten zbladł, wzdrygnął się, ale po krótkiej chwili niepewności uspokajającym tonem opowiadał, co w swojej wizji zobaczył. Kobieta najwyraźniej zorientowała się, że młody człowiek mówi nie tylko o ludowym artyście w osobie pana Mareczka, ale również o niej...
- Krew widzę... Krew na rękach... Bez paniki, jesteś cały... Temu drugiemu też się chyba nic nie stało. Wrzeszczy, gestykuluje, ale tylko z nosa krew mu się leje - Innocenty był w transie.
Siedział naprzeciwko pana Mareczka, trzymał jego dłonie na swoich kolanach i patrząc gdzieś przed siebie, z kamiennym wyrazem twarzy opowiadał o przyszłych wydarzeniach.
- Ona jest niezadowolona. Krzyczy na ciebie, okłada cię piąstkami, ale za dużo wypiła, żeby mogła zrobić ci krzywdę. Płacze... Tulisz ją, całujesz łzy na jej policzkach, mówisz jej to, co od dawna do niej czujesz...
- Nie o to mi chodziło - zmieszany rzeźbiarz, próbował przerwać seans.
Najwyraźniej nie spodobała mu się taka głęboka analiza najbardziej skrywanych przez niego uczuć. Starał się naprowadzić jasnowidza na inny tor.
- Kobiety zostawmy w spokoju! W moim wieku trzeba umieć pogodzić się z samotnością. Sercowe uniesienia mam już za sobą. O pieniądzach mieliśmy rozmawiać, ten temat mnie interesuje.
Innocenty nie dał się zbić z pantałyku. Mocno przyciskał dłonie artysty do swoich kolan i nieprzerwanie objaśniał:
- Będzie i o pieniądzach. Tamten chciał skrzywdzić panią... Odebrałeś mu jej torebkę, w której był utarg z całego tygodnia. Ona ogląda twoją zakrwawioną dłoń, ale ty bagatelizujesz rany, sięgasz do kieszeni i wyjmujesz z niej kupon. Klękasz przed nią i podajesz jej na wyciągniętej dłoni swój skarb.
- Wygrałem? - pan Mareczek z niedowierzaniem kręcił głową.
- Nie... Kupon jest ważny dopiero na następne losowanie. Dajesz to, co masz. Marzenia!
- I co? Przyjęła? - cicho zapytała kelnerka, pani Anulka. Jasnowidz otrząsnął się z transu. Puścił ręce mężczyzny, wzruszył ramionami i patrząc w napiętą twarz kobiety, odparł dyplomatycznie:
- A pani by przyjęła?
Zapanowało kłopotliwe milczenie. Kobieta spuściła wzrok. Wpatrując się w drewnianą podłogę, pozwoliła, aby mężczyzna odezwał się pierwszy, ale on najwyraźniej nie był przygotowany na składanie jakichkolwiek deklaracji.
- I pomyśleć... Siedzi tu taki, piwo pije, brednie, głupoty opowiada... Codziennie patrzy do woli i nic... Co ty sobie wyobrażasz, stary rozpustniku? Jestem porządną kobietą, wdową i pierdoły mi nie w głowie. Dzieci mam dorosłe, córkę za mąż wydaję, wstydziłbyś się... - kelnerka studziła amory pana Mareczka.
- To akurat robię - wyszeptał. - Nie mam śmiałości, boję się... A ty taka piękna, taka ciepła, że tylko cię schrupać...
- Zbereźnik! Stary zbereźnik! - pomstowała kobieta.
- Możliwe - przyznał się ludowy artysta. - Ale cię kocham, od dawna... Jeszcze kiedy żył Janek, świeć, Panie, nad jego duszą, to ja już cię kochałem. Kupon mam w kieszeni, uklęknę, jeżeli mi na to pozwolisz, i oddam resztę swoich dni w twoje ręce. Panowie świadkami, że o rękę cię proszę.
- Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem - chwalił Innocentego mecenas.
Wszyscy trzej stali już przed drzwiami swoich pokoi.
- Podejrzewaliśmy, że twoje jasnowidzenie to oszustwo. Chylę czoło i przepraszam.
- Sprawa jest bardziej skomplikowana - przyznał się chłopak. - Rzeczywiście widzę, jednak w tym wypadku bardziej przydała mi się zdolność obserwacji i znajomość ludzkiej natury. Można nazwać mój postępek oszustwem, ale przy odrobinie dobrej woli można też śmiało powiedzieć, że działałem na korzyść osób trzecich.
- Bardziej konkretnie, poproszę - Stanowi nie spodobała się wypowiedź młodzieńca. - Wstawiłeś im kit? To straszne...
- Nie - bronił się chłopak. - Nie doprecyzowałem metody działania, tak bym to nazwał. Wystarczyło trochę pomyśleć, pokojarzyć. Dedukcja, nic więcej.
- I co to niby wydedukowałeś, drogi kolego?
- Łaski, panie Łaski. Nie potrzebnie się pan tak burzy. Gołym okiem widać, że ludzie nie potrafią się dogadać. Potrzebny był im mały impuls. Słyszeliście, kelnerka wesele córki szykuje, a przecież z niej jeszcze babka do rzeczy. Cały dzień przyjaznym okiem na artystę spoglądała, jedzonko, piwo mu pod nos podstawiała. Panowie, dajcie spokój, to ja dla was cyrk odstawiam, a wy do mnie z morałami? Wy? Oj, chyba karty rozłożę i sprawdzę, po jasną cholerę gonicie z miejsca na miejsce. Panie Łaski, o rysach szlachcica z dziada pradziada, jaką pan teraz machlojkę chcesz zataić? Mecenasie, manko w kancelarii prawniczej czy zatajone dochody? O czym tak konferowaliście z panem Mareczkiem? Sprawdzić?
- Wydedukuj, gówniarzu! - krzyknął Stan i ruszył w jego stronę.
Kostek w ostatniej chwili wcisnął się pomiędzy gotowych do starcia mężczyzn. Rozkładając ręce, starał się ich rozdzielić. Za wszelka cenę należało wyciszyć emocje.
- Panowie, to był naprawdę ciężki dzień, wszyscy jesteśmy wykończeni. Chodźmy spać, jutro spojrzymy na wiele spraw z całkiem innej perspektywy, a i dogadać się będzie nam łatwiej. Rozejm!
- Masz rację - zgodził się z nim Stan. - Dobranoc.
Rozdział XXVI
Pani Anulki nie było w recepcji ani w restauracji. Przy śniadaniu obsługiwała ich młoda, o ładnej buzi i zgrabnej sylwetce dziewczyna, na którą Stan, zwykle tak czuły na kobiece wdzięki, wcale nie zwrócił uwagi.
- Myślałem, że wszystkie dupy wydają ci się atrakcyjne - wyszeptał Kostek, kiedy kelnerka zniknęła za kuchennymi drzwiami.
- Tobie tylko jedno w głowie - odgryzł się Łaski.
Nerwowo spoglądał w stronę recepcji, jakby spodziewał się kogoś zobaczyć. Byli jedynymi gośćmi. Na dużej sali panował idealny porządek. Wszystkie stoliki, łącznie z warsztatem pana Mareczka, przykryte były czystymi, na sztywno wykrochmalonymi obrusami, a w małych wazonikach czerwieniły się świeże goździki. Po wczorajszej biesiadzie nie było najmniejszego śladu. Dziewczyna, zgrabnie przytrzymując biodrem pchnięte nogą kuchenne drzwi, wniosła na salę dwa półmiski i ustawiwszy je na stole, wyjęła zza paska niedużą, pogniecioną karteczkę. Badawczo spoglądała to na Stana, to na Kostka, najwyraźniej chcąc przekazać wiadomość odpowiedniej osobie. Po krótkim namyśle położyła liścik obok nakrycia mecenasa. Rozbawieni zachowaniem kelnerki, panowie jednocześnie wyciągnęli ręce w kierunku kartki. Stan był szybszy, szepcząc zdawkowe „pozwolisz...", sprzątnął ją zdezorientowanemu Kostkowi sprzed nosa.
- Od tego gówniarza - poinformował. - Nie wysilił się, pewnie miał wizję, że powinien się od nas trzymać z daleka.
- Dlaczego tak go nie lubisz? Przecież sympatyczny z niego chłopiec - dziwił się adwokat. - On niczego od nas nie chciał. Ciotka go poprosiła...
- Kostek, nie mogę tego słuchać - denerwował się Łaski. - Naciągacz i tyle. Taki z niego jasnowidz jak ze mnie milioner.
- Jeżeli o to chodzi, przyznaję ci rację - śmiał się. - Jedzmy, jajecznica stygnie. Co tam naskrobał?
Zmieszany Stan rozłożył na kolanach dużą serwetkę i nie patrząc na przyjaciela, zabrał się do smarowania masłem świeżej, uginającej się pod nożem bułki.
- Niewiele, jak mówiłem. Przepraszam, dziękuję i numer telefonu.
Szukalski zamyślił się. Jedli w milczeniu. Stan nerwowo, łapczywie, Konstanty powoli, małymi kęsami. Kiedy opuszczali restauracyjną salę, mecenas podszedł do młodej, siedzącej przy służbowym stoliku kelnerki.
- Proszę pozdrowić od nas panią Anulkę i pana Mareczka. Serdecznie dziękujemy za gościnę - powiedział i położył przed nią, na białym obrusie, dwudziestozłotowy banknot.
Gest ten zrobił na dziewczynie spore wrażenie. Nie bardzo wiedziała, jak powinna się zachować, uznała widocznie, że tak wysoki napiwek zobowiązuje ją do rozmowy w pozycji stojącej, dlatego bez ociągania podniosła się z krzesła i przybrała minę niewiniątka.
- Ale... - krygowała się.
- Bardzo dziękujemy i życzymy miłego dnia - Łaski pożegnał się z nią szybko, bez zbędnych ceregieli.
Spieszył się, przed wyjazdem chciał jeszcze spokojnie wypalić papierosa. Mecenas zgromił go jedynie wzrokiem i aby podkreślić swoje niezadowolenie, jak zwykle z dezaprobatą pokręcił głową.
Pogawędka z kelnerką nie trwała długo. Kostek zniósł swój bagaż i czekając na Stana w samochodzie, rozważał, dokąd teraz powinni się udać. Nie umiał podjąć decyzji dotyczącej dalszej podróży. Im dłużej się zastanawiał, tym bardziej stawał się rozdrażniony. Nieoczekiwane odejście Innocentego nie było mu na rękę. Wiązał z chłopakiem pewne plany. Znajomość ich trwała krótko, mimo to w pewnych chwilach wyobrażał sobie, że właśnie tak mógłby wyglądać jego syn, dlatego nie dziwiła go czułość, z jaką wspominał młodzieńca, który prawdopodobnie nie posiadał daru jasnowidzenia, ale rozsądku i umiejętności logicznego myślenia mu nie brakowało. Wiadomości ukryte na obrazie niczego nie wyjaśniały, sprawiały jedynie, że jego prawnicza, przywykła do konkretów dusza cierpiała prawdziwe męki. Zabawa w podchody, rozgrywająca się na terenie całego kraju, nie bawiła go i prawdę mówiąc, uważał ją za niepoważną. Cóż, Kaśka była młodą gąską i z pewnością traktowała ich pogoń na równi z miłosnymi gierkami, bo rzeczywiście można było jej postępowanie nazwać towarzyskim flirtem. Krótkie, z pozoru niepasujące do siebie informacje, dwuznaczne propozycje... Panu Mareczkowi kazała umieścić na płótnie nie tylko szlacheckie rysy obu Łaskich. Zaszyfrowała wiadomość i dlatego w brodzie, na szerokim płaszczu i w tle można było znaleźć specjalnie ukryte tam litery: YNR. Nie wiedzieli, czy artysta wykonał swoje zadanie z wielką gorliwością, malując każdą z liter trzykrotnie, czy taką liczbę znaków podała mu zleceniodawczyni. Mało tego, był jeszcze pusty pień drzewa. Podwójny Łaski został jakby wpisany w ogromny, pusty pień lipy. Kostek wolałby przeprowadzić trzy sprawy rozwodowe lub dwie o podział majątku, niż rozplątywać ten zawiązany z iście dziewczęcą figlarnością węzeł gordyjski.
- Dziecinada! Jak Boga kocham, aż wstyd się przyznać, że biorę udział w takiej maskaradzie - szeptał do siebie. - Pośpiesz się, siedzę tu jak głupek - przez uchylone okno poganiał Łaskiego.
Hulający wiatr wznosił w górę wyblakłe reklamówki i przetaczał po asfaltowej powierzchni parkingu nikomu już niepotrzebne, robiące sporo hałasu puste plastikowe butelki. Niebo pokrywały szare chmury. Popychane silnymi podmuchami rozrywały się, rozsuwały, pokazując skrawki błękitu, co nasunęło mecenasowi myśl o pewnych analogiach z ich obecnym położeniem. Gnać! Jak pchani niewidzialną dłonią wprost do celu! Problem stanowił ów cel... Z przekazanych im przez Kaśkę liter nie można było ułożyć sensownego słowa, nic, co by mogło wskazywać miejsce pobytu kobiet. No, może RYN, ale Kostek nigdy nie słyszał o podobnej miejscowości.
- Atlas! - wrzasnął.
Otwierając wszystkie znajdujące się w aucie schowki, rozpoczął nerwowe poszukiwania.
- Czego szukamy? - zapytał Stan, siadając za kierownicą.
Na jego twarzy błąkał się ironiczny, jakby z nim zrośnięty, uśmieszek. Bez dalszych zgryźliwych komentarzy sięgnął na tylne siedzenie i podał mecenasowi atlas.
- Cel masz zaznaczony czerwonym serduszkiem! - powiedział, nie kryjąc dumy ze swojej przebiegłości.
- Praktycznie i romantycznie - stwierdził Kostek. - W takim razie, w drogę! Teraz wierzę, że uda nam się je złapać, w Rynie nie powinno to stanowić większego problemu.
Łaski nalegał jednak na odwiedziny w Czarnolesie. Słusznie twierdził, że przegapienie go byłoby karygodnym błędem, zwłaszcza teraz, kiedy nie mają jeszcze pewności, czy prawidłowo odczytali przekazaną im w dziwaczny sposób wiadomość. Zniknięcie Innocentego nie do końca go cieszyło. Chłopiec prawdopodobnie domyślał się, kogo i z jakiego powodu poszukują. Dlatego też spotkanie go, niby całkiem przypadkowe w czarnoleskim muzeum, nie zdziwiłoby Stana. Potwierdziłoby jedynie jego przypuszczenia, co do prawdziwych intencji młodego jasnowidza. Wolał uprzedzić jego ruchy, pierwszy dotrzeć do kolejnych zaszyfrowanych wiadomości od narzeczonej. Mimo wszystko on również uważał zachowanie Kasi za bardzo naiwne. Aby skontaktować się z nim, wystarczyło użyć konwencjonalnych środków komunikowania, czyli mówiąc wprost - telefonu komórkowego. Ona tymczasem wyprawiała jakieś dziwaczne cyrki. Tylko patrzeć, a zacznie przesyłać wiadomości gołębiem pocztowym. Łaski uśmiechnął się mimochodem. Wyobraził sobie białego, siedzącego na masce samochodu, gołąbka, który trzymając w dziobku różową kopertę, tymże dziobkiem puka w przednią szybę auta. O co tak naprawdę chodzi tej dziewczynie? Po co ta cała konspiracja? Chociaż z drugiej strony, dla paru milionów można się pobawić, pojeździć po kraju, pozbierać fanty, nawet jeśli wydaje się to dziecinną zabawą w podchody. Dworek w Czarnolesie należałoby dokładnie przeszukać, z całą pewnością są tam ukryte następne tropy. Powoli narzucona im gra zaczęła go wciągać. Postanowił działać rozważnie, nie popełniając kolejnych błędów, które mogłyby ich drogo kosztować. Rozwiązanie zagadki majaczyło już na horyzoncie. Miliony stawały się realne, a więc rękę trzeba po nie wyciągać bardzo ostrożnie, ale jednocześnie zdecydowanie. Odnaleźć dziewczyny, podzielić kasę i rozpocząć wreszcie spokojne życie. Celibat też już zaczynał go męczyć. Na przelotne przygody nie miał ochoty, a narzeczona wciąż było nieuchwytna.
Jasnowidz rzeczywiście siedział zgarbiony na ławce przed wejściem do Muzeum Jana Kochanowskiego. Gitarę oparł o leżący na ziemi plecak, z którego wystawała szklana butelka po wódce. Chłopak był jednak trzeźwy. Bystrym wzrokiem przyglądał się zmierzającym w jego kierunku mężczyznom. Wyciągnął na powitanie dłoń, ale nie powiedział ani słowa, jakby czekał, że Kostek przemówi pierwszy. Mecenas nadal czuł się upokorzony porannym zniknięciem Innocentego, dlatego przywitawszy się bez słowa, przeszedł dalej. Łaski uznał, że sam musi udźwignąć ciężar ich dąsów.
- Nie po męsku kolega się zachował, nie po męsku - szeptał pod nosem. - Wchodzisz z nami, czy będziesz tu tkwił?
- Znalazłem - oznajmił jasnowidz. - Nie wierzysz w moje zdolności, ale ja naprawdę widzę. Wczoraj, na obrazie... Ten pień!
- Pogratulować - naśmiewał się z niego Stan. - Trudno go nie zauważyć.
- Ale ja go znalazłem - upierał się.
- Tutaj? Tu go znalazłeś...? Też to wiem, po to tu przyjechałem. Gdzie jest?
- Za kaplicą. Leży prawie w tym samym miejscu, w którym przez wieki rosła sławna lipa, ta od zdrowia.
- I co w nim jest? - Łaski bał się odpowiedzi, ale uznał, że to pytanie powinno paść.
Innocenty wyraźnie poczuł swoją przewagę. Podniósł plecak z ziemi, wyprostował się i wyzywająco spojrzał na Stana. Wiedział, że ten nie darzy go sympatią, ale będzie musiał trzymać jego stronę tak długo, aż pozna tajemnicę pustego pnia.
- Niewiele mi potrzeba, nie jestem pazerny... Jeden procent w zupełności mi wystarczy. Oczywiście, żebyśmy się dobrze zrozumieli, jeden procent od ciebie i tyleż samo od Kostka. Zgoda? To przecież niecałe sto tysięcy złotych. Cóż to znaczy wobec mil...
Nie dokończył. Uniesiona, zwinięta w pięść dłoń Stana bardzo niebezpiecznie zbliżała się do jego twarzy.
- Oj, powinieneś jasno widzieć, że złamanego grosza od nas nie dostaniesz, co najwyżej po mordzie możesz zebrać, a to nawet od ręki masz zagwarantowane. Tu nie tylko o kasę, szczylu, chodzi. Zrób Kostkowi krzywdę, a łeb ci rozwalę - syczał przez zaciśnięte zęby.
I chociaż w owej chwili swą posturą, zaciętością, gotowością rzucenia się do gardła przypominał rozjuszonego, broniącego honoru watahy basiora, nie stracił na czujności i bacznie obserwował chłopaka, który starał się wytłumaczyć swoje intencje, jednocześnie ukradkiem sięgając po broń w postaci pustej butelki.
- Po co te niezdrowe emocje? Mnie chodzi tylko o pieniądze! Wasze wzajemne stosunki nic mnie nie obchodzą, ja do gejów nic nie mam... Biorę kasę i znikam. Czysta transakcja, nic więcej. Coś ci pokażę, ale ręce trzymaj przy sobie - to mówiąc, szybkim, sprawnym ruchem wyjął butelkę z plecaka. - Jest nadal zakorkowana. Nie ruszałem jej, ale wiem, że w środku jest mapa, dzięki której odnajdziemy skarb...
Łaski nie był pewny, co właściwie się przed nim rozgrywa. Obecne zachowanie chłopaka niezbicie świadczyło o tym, że nie wie o wygranej, a jedynie domyśla się, mgliście przeczuwa, o co chodzi w całej zabawie. Chcąc uzyskać dobrą pozycję w negocjacjach, poszedł na całość, sugerując znajomość problematyki, co mogło go doprowadzić do pełnego sukcesu i prawie by mu się ta sztuczka udała, gdyby nie wyskoczył z mapą. Ten strzał okazał się chybiony. Stan spodziewał się odnaleźć kolejne instrukcje, zawoalowane wyznania, ewentualnie wyjaśnienia zachowań Lucynki, ale nigdy nie mapę! To już totalna brednia. Należało odpowiednio uświadomić to młodemu cwaniaczkowi. Dlatego Łaski serdecznie się uśmiechnął, usiadł na ławce blisko chłopaka, bezceremonialnie objął go ramieniem i z dobrotliwym, ojcowskim wyrazem twarzy, bez pośpiechu tłumaczył:
- Pudło! Totalne pudło! Rozłożyłeś się na łopatki. Gówno wiesz, oto cała prawda. Moja rada, bądź grzeczny i spływaj, kiedy ci to zasugeruję. Butny jesteś, dobrze, daleko zajdziesz.
W życiu trzeba brnąć po trupach. Ale zapamiętaj, jajko nie powinno zjadać kury, ono ma się od niej uczyć. Idziemy zwiedzać muzeum. Bez zbędnego szantażowania, żądań, postulatów. Strajkując, niczego z nami nie wygrasz, my jesteśmy inicjatywa prywatna. A mapa? Skarb? Moim skarbem, panie jasnowidzu, jest Katarzyna, ukochana narzeczona. Jasne? I żebyśmy się dobrze zrozumieli, żaden jeden procent od niej ci się nie należy. A za geja... Jednak dostaniesz po mordzie.
Dworek, wystawową salkę w piwnicy oraz niedużą kaplicę obeszli w pół godziny. Bardziej niż wnętrza interesował ich należący do posiadłości park, a zwłaszcza pusty pień wiekowej lipy. Łaski, pozując do zdjęć, oparł się o niego plecami. Mecenas sfotografował przyjaciela, następnie prawie wczołgał się do wnętrza drzewa i tam, sprawdzając jednocześnie, czy nie ma w nim pozostawionych przez dziewczyny śladów, cykał fotkę za fotką.
- Daj spokój, Kostek - mówiąc to, Stan przyglądał się Innocentemu, sprawdzając jego reakcję na wypowiedziane przez siebie słowa. - Gdyby nawet coś tam było, dawno ktoś mógł to zabrać.
- Bredzisz - stwierdził Konstanty. - Zabrać? To nie mapa wiodąca do skarbu, czy list ukryty w butelce. Mam jednak pewne poszlaki, powiedzmy, drobne przypuszczenia, ale sprawdzę je podczas jazdy.
Jasnowidz na wszelki wypadek schował głębiej tajemniczą butelkę, unikając wzroku Stana. Wizyta w Czarnolesie dobiegła końca. Po krótkiej naradzie panowie ustalili, że zawiozą Innocentego do Ciechocinka, gdzie będzie mógł, jak twierdził, zatrzymać się u kuzyna. Jechali w milczeniu. Kostek bawił się cyfrowym aparatem fotograficznym, starannie przeglądając zrobione rano zdjęcia. Najwięcej uwagi poświęcił zwalonej lipie, oglądając jej pień z zewnątrz i wewnątrz. Starannie badał nawet najmniejszą rysę, nacięcie na starej korze, jednak mimo wysiłków nie dostrzegł żadnych, specjalnie dla nich zostawionych wiadomości.
- Coś tu nie gra - głośno zastanawiał się. - Nasze przypuszczenia mogą być nieprecyzyjne.
- Są aż za bardzo precyzyjne - odpowiedział mu Stan, który we wstecznym lusterku obserwował śpiącego na tylnym siedzeniu chłopaka i jadący za nimi samochód. - Nie jest to nasza ulubiona terenówka, ale...
- E, może ci się tylko tak wydaje - Kostek starał się zbagatelizować sprawę.
- Wyjechał z bocznej drogi w Czarnolesie i do tej pory podąża w tym samym co my kierunku.
Mecenasa widocznie znudziły ciągłe pościgi, bo lekceważąco machnął dłonią.
- Chodzi ci o to audi? Wcześniej czy później dowiemy się, dlaczego jedzie za nami. Spróbuj ich zgubić. Zjedźmy w bok, zatrzymajmy się, zmieńmy drogę... Dopóki do nas nie strzelają, jest okay.
- W takim razie skoczymy do Grójca, może uda się nam kupić ładne jabłka.
- „Lecz pod Grójcem znów się żal zrobiło sójce"... - Kostek z rozrzewnieniem wyrecytował, w ten sposób akceptując pomysł zjechania z głównej drogi. - Są rzeczy, których się nie zapomina. Nigdy nie byłem w tych stronach, chętnie zobaczę, czego tak sójka żałowała.
Jadąc wolno, siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, można rozglądać się i do woli podziwiać krajobraz, jednak w okolicach Grójca widoki są jednostajne, wręcz nudne. Tych, którzy pierwszy raz przemierzają ową trasę, na pewno zafascynują ciągnące się w nieskończoność sady. Po obu stronach jezdni rosną niskie - równo przycięte, stojące w rzędach jak żołnierze - drzewka. Dwie wielkie, czekające na znak do ataku armie, których dowódcy najwyraźniej zlękli się milczącej, drzemiącej siły swoich oddziałów, dlatego ciągle nie wydali jednoznacznego rozkazu! Czas oczekiwania na komendę, nie chcąc stać bezowocnie, wykorzystują, wydając na świat piękne, wielkie jabłka. O tej porze roku zaczynają obsypywać się różowymi kwiatami, wydzielającymi słodki, kuszący zapach. Kolor i aromat przemieniają te groźne armie w prawdziwie anielskie zastępy.
- Można dostać klaustrofobii - z tylnego siedzenia odezwał się milczący dotąd pasażer. - Czuję się, jakby wyjścia stąd nie było...
- Jesienią i zimą rzeczywiście można mieć takie wrażenie, ale teraz, kiedy wszystko kwitnie, aż chce się żyć - skwitował jego wywody Stan. - Dobrze, że kolega się obudził, zaraz planujemy przystanek na siusiu. A zerknij do tyłu, czy to nie twoi przyjaciele za nami jadą?
W głosie Łaskiego słychać było nieukrywaną kpinę, a mimo to Innocenty obejrzał się.
- Nie znam ludzi - odburknął.
- A szkoda... No, to mamy problemik...
Teraz cała trójka obserwowała czerwone audi. Stan i Kostek w bocznych lusterkach, Innocenty odwracając głowę i wyglądając przez tylną szybę.
W Grójcu nie zabawili długo. Włóczyli się po ulicach, jakby wtopieni w panujący wokoło marazm, leniwie przesuwając stopy po prawie pustych chodnikach. Kupili kilka kilogramów jabłek, papierosy dla Stana i kolorową prasę dla Kostka. Innocenty nadal był na czczo, dlatego w niewielkiej cukierni skusili się na duże drożdżowe, jeszcze ciepłe bułki z kruszonką.
- Kruszonką, smak dzieciństwa - mecenas z przyjemnością wąchał zakupione pieczywo. - Chociaż inne wspomnienia nie są już takie przyjemne, czasem warto poczuć dawne klimaty.
- Grójec nastroił cię sentymentalnie? Zatrzymane w czasie miasteczko. Wyspa na morzu sadów, zapachem kwiatów pijana - mówił jasnowidz, przełykając kolejny kęs drożdżówki.
- Rośnie nam poeta. Daj mu jeszcze bułkę, bo wyraźnie dobrze działa na jego natchnienie. Przy trzeciej gotów nam jakąś elegię zapodać - Łaski wykorzystywał każdą okazję, żeby zdenerwować chłopaka.
- Wracajmy do auta, zaczyna padać. Myślę, że zwiedzanie możemy sobie odpuścić - lubiący spokój Kostek, pilnował, aby nie doszło do kłótni między kolegami.
Rozdział XXVII
- Ładne gazetki wybrałeś - pochwalił Stana Innocenty. - Babki w nich, super!
- Czy ty aby na pewno masz skończone osiemnaście lat? Dzieciaki nie powinny oglądać takich świństw.
- Ja tu żadnych świństw nie widzę, wręcz przeciwnie, samo piękno na twarzy... I dalej...
- Prosiłem o kolorowe tygodniki - mecenas nie był zadowolony.
- Głowę dałbym sobie uciąć, że powiedziałeś: „kolorowe świerszczyki" - upierał się Stan. - Ale jeżeli ci się nie podobają, trudno. Zatrzymamy się na stacji benzynowej, kupimy jakieś babskie czasopisma. Ja i młody nie będziemy wybrzydzać i chętnie poczytamy to, co już mamy.
- W to akurat nie wątpię - burknął Kostek.
Udało im się zgubić czerwone audi, co najwyraźniej miało wpływ na ich dobre samopoczucie. Stan włączył wycieraczki. Na przedniej szybie pojawiły się ślady po drobnym deszczu, który nie padał lecz sennie kropił. Chmura nad nimi była niewielka, dlatego prawie nie zwrócili na nią uwagi.
- Patrzcie, jak to bywa... - zaczął chłopak i zgodnie ze swoim zwyczajem wcisnął się pomiędzy przednie siedzenia. - Ten mój kuzyn z Ciechocinka...
- Dobrze zagajasz i ta pauza... Napięcie rośnie! Ale co nas obchodzą losy twojego kuzyna? - zapytał Stan. - Jedziemy, jest miło, radyjko cicho gra, a ty teraz będziesz nam opowiadał makabreski, horrory, tak dla zabicia czasu, dla rozrywki. W Polsce takich rozrywek mamy wystarczającą ilość. A to powódź, katastrofa lotnicza, trąba powietrzna, o medycznych pomyłkach nie wspomnę. Mów o czymś sympatycznym, wesołym. Nie, żebym ludziom nie współczuł, ale umartwianie się bez potrzeby, to nie moja bajka.
- Nie do końca masz rację - Kostek włączył się w dyskusję. - Człowiek jest drapieżnikiem i widocznie bez krwi żyć nie potrafi, jak te berlińskie króliki, które padały z braku emocji. Dlatego fundujemy sobie sztuczne męki, taki erzac, który sprawia szybsze bicie serca, pod działaniem adrenaliny dotlenia się nasz mózg i dopiero wtedy możemy prawidłowo funkcjonować.
- Im mniejsze niebezpieczeństwo nam grozi, a nasze życie jest bardziej ustabilizowane i monotonne, tym chętniej łakniemy krwi, wszyscy, bez wyjątku - zgodził się z nim Stan. - Od najmłodszych lat karmimy się strasznymi opowieściami działającymi jak swoista szczepionka, pobierana przez dzieciaki z przerażających bajek, potem przez młodzież z horrorów i filmów science fiction. Dorośli czerpią ją z książek, filmów katastroficznych, historycznych i sensacyjnych, natomiast staruszkowie ze szpitalno - cmentarnych historii, które wydarzyły się ich krewnym albo sąsiadom.
- I w ten właśnie sposób, zdołowani na zapas, hartujemy się, żeby własne nieszczęścia przeżywać łatwiej, stresy łagodzić i zawsze móc powiedzieć: „To, co mi się przytrafiło, to małe gugu. Tamten koleś to dopiero miał pecha!".
- Mój kuzyn to całkiem inna sprawa - upierał się jasnowidz. - Bajkowa, ale z happy endem. Można by powiedzieć, współczesny Aladyn. Znalazł lampę, potarł ją, a kasa sama się z niej wysypała.
Zaskoczony Stan zdjął nogę z gazu, a kiedy samochód zwolnił, spojrzał Innocentemu prosto w oczy.
- Co znalazł? Co zrobił? Mam poważne wątpliwości co do stanu umysłu naszego młodego przyjaciela - ostatnie zdanie skierował do mecenasa.
- Niepotrzebnie, niepotrzebnie. Zdrowy jestem, a historia bardzo zabawna. Opowiadać?
- Zaintrygowałeś nas - przyznał Kostek. - Słuchamy.
- A więc - rozpoczął chłopak.
- Bez „a więc", proszę - wyszeptał mecenas z krzywym uśmieszkiem.
- Proszę bardzo, a więc w takim razie... Dawno, dawno temu, może jakieś dwadzieścia lat, a może ciut krócej, żył sobie stary wiarus, weteran drugiej wojny światowej. Walczył na różnych frontach, wschodnich i zachodnich, ale jego karierą wojskową nie będziemy się dłużej zajmować. Ważniejsze w naszej opowieści będą jego późniejsze losy. Po zwycięstwie nie pozwolono mu wrócić do kraju, dlatego wybrał przymusową emigrację. Szukał swojego szczęścia w Ameryce Południowej i Północnej, w końcu wylądował, jak większość naszych rodaków, w Chicago. Jednak na stare lata, kiedy już kości w ziemi należy złożyć, zatęsknił za ojczyzną, co również nie było niczym nadzwyczajnym. Zaczęły się więc, jak to bywa w takich przypadkach, poszukiwania bliskich. Staruszek wrócił na rodzinne łono. Łono jednak okazało się bardziej pazerne niż rodzinne i szybko zorientowało się, że dziadek nie sypie dolarami, więc postanowiło pozbyć się meczącego wszystkich ciężaru, oddając uczestnika walk o wolność naszą i waszą do domu starców.
- Na ten szczęśliwy koniec jakoś się nie zanosi - przerwał mu Stan.
- Nie twierdziłem, że dla emigranta będzie on szczęśliwy - bronił się chłopak. - Tak czy siak w tym domu starców mój kuzyn odrabiał sobie wojsko. Podobno była to normalna praktyka, zamiast do armii - do domu starców, jak kto woli. On wolał baseny i kaczki wynosić niż pod gradem pocisków czołgać się w okopach. Ale wojenne historie lubił, dlatego chętnie zajął się kombatantem, pielęgnując go i za bardzo skromne napiwki spełniając dodatkowe usługi. Kupował słodycze lub papierosy, a czasem nawet przemycił dla niego puszkę piwa. Stary, mając wiernego słuchacza i umyślnego, gotowego spełnić każdą prośbę, polubił chłopaka i w spadku zostawił mu naftową lampę, podobno rodzinną pamiątkę. Kuzyn najpierw był wściekły, bo cały rok trząsł się nad niedołężnym wojakiem, na którego wypięli się krewni, a ten w podzięce za opiekę szajs mu jakiś zostawił, ale potem złość mu przeszła i spoglądał na lampę z rozrzewnieniem. Któregoś dnia, przed świętami to było, w swojej mieszczącej się na poddaszu kawalerce rozpoczął gruntowne porządki. Sprzątając, zabrał się za lampę i właśnie wtedy przypomniał sobie słowa starego: „Dobry z ciebie chłopak, dlatego dostaniesz wszystko, co mam najcenniejszego, moją lampę Aladyna". No to ten mój kuzyn, myśląc o zmarłym, wycierał tę lampę, wycierał, aż widocznie nacisnął jakiś ukryty guziczek... Lampa cichutko jęknęła, spód od niej odpadł, a z tajnego schowka wyleciały najprawdziwsze amerykańskie dolary. Nie wiem dokładnie ile, ale sporo, sporo, w dużych nominałach.
- No to go dziadek urządził... - skwitował mecenas. - Taka kasa, której nie można udokumentować, śliska sprawa.
- Racja, dlatego mój kuzyn wcale się nie ucieszył. Siedział na podłodze, tysiące dolarów trzymał w rękach, a radości z nich żadnej nie miał.
- Do pralni powinien je zanieść. Trzeba było je wyprać - radził Łaski.
- Tak też pomyślał. Forsa właściwie czysta, ale prać ją trzeba. Schował z powrotem do lampy, spakował się i na zachód myknął. Popracował, zaświadczenia załatwił i już zadowolony, z zarobioną gotówką wrócił.
- Teraz tylko mądrze zainwestować... - radził Kostek.
- Jak Ciechocinek to nieduży, przytulny pensjonat - dopowiedział Łaski.
- Na dole może kawiarnia lub pijalnia... Żyć, nie umierać!
- I jest happy end? - zapytał zadowolony Innocenty.
- Jest, jest - zgodnie potwierdzili.
Opowieść dobiegła końca. Stan głośniej nastawił radio i wybijając, jak miał to w zwyczaju, palcami na kierownicy rytm granej w nim melodii, z ciągle jeszcze błądzącym na twarzy uśmiechem, pogrążył się we własnych myślach. Kostek wrócił do przeglądania zdjęć starej lipy. Jasnowidz nie był zadowolony z ich reakcji. Długą chwilę czekał, po czym odchylił się i oparł plecami o siedzenie. Dopiero po piętnastu minutach Łaski jakby obudził się z koszmarnego snu. Ni z tego, ni z owego krzyknął do chłopaka:
- Ty, jasnowidz, powiedz, gdzie można znaleźć taką lampę!
- Coś mi się wydaje, że wam ona nie byłaby potrzebna. Mam takie przeczucie... Wy nawet prać nie musicie.
- Oj, to tylko twoje insynuacje - zapewniał go Kostek, dopiero teraz zdając sobie sprawę z popełnionego błędu.
Na wyjaśnienia było niestety za późno. Każdy normalny człowiek powinien zapytać, co należy zrobić, aby stać się posiadaczem takiego wypchanego dolarami dowodu ludzkiej wdzięczności. Brak zainteresowania zdobyciem lampy świadczył jedynie, że posiadają duży majątek. Bardzo duży, bo ludzka natura w tych sprawach nie zna słowa „dość", a oni nie wykazali najmniejszego zainteresowania dodatkową gotówką.
Zatrzymali się na parkingu. Stan z mecenasem ruszyli w prawo, gdzie rosła spora kępa krzaków, Innocenty upierał się przy skorzystaniu z drewnianej wygódki, dlatego nie towarzyszył im, lecz zagłębił się w las.
- Źle to wyszło - stwierdził Kostek, kiedy upewnili się, że chłopak ich nie usłyszy.
- Bardzo źle. Musimy cały czas mieć się na baczności. Nie wolno nam nawet na chwilę osłabić naszej czujności. Fatalny błąd, ale nie przesadzajmy, to tylko mały cwaniaczek. Mam go na oku. Sam jest za słaby, żeby się z nami równać. Ten kuzyn trochę mnie martwi. Opowieść była fantastyczna, na pewno wyssana z palca, a mimo to pensjonat w Ciechocinku stoi. Słyszałem, jak nasz jasnowidz dzwonił i umawiał się z kuzynkiem. O właśnie, zapomniałem ci powiedzieć, wynajął u niego pokoje. Spanie tam to chyba nie jest dobry pomysł?
- Zwłaszcza, że oblaliśmy test na pazerność.
- Spoko, znajdziemy wyjście z tej sytuacji. Po prostu będziemy ideowymi abnegatami. W dzisiejszych czasach nie takich głupków można spotkać. Jeździmy po kraju dla przyjemności. Wydajemy pieniądze twojej byłej żony.
- Znów się zagalopowałeś - Kostek nie zaakceptował jego pomysłu.
Wychodząc zza krzaków na piaszczystą, rozjeżdżoną drogę nerwowo zapinał zamek przy spodniach. Zastygłe w glinie, miejscami wypełnione błotnistą mazią koleiny oraz rosnąca za miedzą falująca ozimina uzmysłowiły mu, że jego usystematyzowane, płynące bez większych zawirowań życie, a tym bardziej niespodziewana podróż oraz perspektywa odzyskania wielkiej wygranej, niezbicie wskazywały na przychylność opatrzności. Spotykające go przez lata drobne nieprzyjemności, przeciwności, potwierdzały jedynie regułę, świadcząc, że tam, w niebie, czuwają nad nim. Odruchowo spojrzał na swoje gładkie dłonie. Delikatnie, ledwie dostrzegalnie rysowała się na nich siateczka cienkich bruzd. Nie były to przywykłe do fizycznego wysiłku ręce rolnika, na których czas i ciężka praca odciskają swoje nieodwracalne piętno. Szczęściarz ze mnie, pomyślał.
Stan wciąż stał w rozkroku, a kiedy mecenas oddalił się na bezpieczną odległość, cicho lecz siarczyście zaklął. Zadziwiająca magia głośno wypowiedzianych wulgaryzmów, ich wpływ na poprawę samopoczucia zauważył już dawno, nigdy jednak nie zgłębił mechanizmu ich działania. Rozluźnił się, odprężył, wyciszył. Teraz był gotowy spokojnie wysłuchać propozycji Kostka.
- Po twoim rozwodzie. Jestem adwokatem, wynająłeś mnie. Wspólnie oskubaliśmy z niezłej gotówki biedną panią Łaską, dlatego teraz nasyła te typy, co to włóczą się za nami - mecenas mówił stanowczym tonem.
- Szanownej cioci wmawialiśmy inną wersję. Ty byłeś ofiarą przemocy w rodzinie i to twoja żona miała wynająć śledzących nas drabów - przypominał mu Stan.
- Zawsze możemy powiedzieć, że ona coś źle zrozumiała, przeinaczyła. Nie zgadzam się na rolę męża fajtłapy i nieudacznika. Musimy uwiarygodnić naszą wersję, a biorąc pod uwagę mój zawód, rozwiązania są chyba oczywiste.
- Ty jesteś szefem, ty tu rządzisz. Będzie, jak zechcesz. Możemy dobrze się bawić. Niech pomyślę... Pani Katarzyna Łaska jest...? Kim mogłaby być, żeby w młodym wieku dorobić się sporej fortuny? - zastanawiał się Stan.
- Spoko! - o dziwo mecenas wykazał zimną krew i niezwykłą pomysłowość. - Po pierwsze, kto powiedział, że młoda? Ożeniłeś się z kobietą po przejściach, doświadczoną. Po drugie, byłeś jej drugim mężem. Pierwszy, świeć, Panie, nad jego duszą, był duńskim przedsiębiorcą. Po trzecie, nie spisaliście intercyzy.
- Po czwarte - Stan wszedł mu w słowo - niezły ze mnie sukinsyn! Żigolak i naciągacz!
Zbliżali się do samochodu, przy którym kręcił się już Innocenty. Nie było czasu na dalsze ustalanie szczegółów, należało więc trzymać się omówionej wersji. Mecenasa cała ta sytuacja rzeczywiście zaczęła śmieszyć. Stana - przeciwnie. Najwyraźniej nie był zadowolony z roli, jaką miał odegrać.
- Zgroza! - złościł się chłopak.
- Po cholerę tam lazłeś? - dziwił się Kostek.
- Nie macie papieru, chusteczek, wody? Chciałbym spłukać ręce.
- Zaraz, zaraz... Przecież miałeś jakąś butelkę w plecaku... - Stan, chcąc się z nim podroczyć, wykorzystał okazję.
Niewtajemniczony w butelkową aferę Kostek, chcąc przyjść koledze z pomocą, sięgnął do samochodu po plecak i wyjął z niego pustą butelkę, której widok błyskawicznie rozjuszył Stana i Innocentego. Jak na komendę skoczyli na niczego niespodziewającego się mecenasa. Po tak zmasowanym ataku Kostek stracił równowagę i runął na ziemię, wypuszczając z rąk butelkę, która upadła na wystający z nierównego asfaltu kamień i rozbiła się, uwalniając ukrytą w niej kartkę. Panowie na wyścigi rzucili się na kupkę rozbitego szkła. Nie bacząc na sterczące odłamki, wyrywali sobie z rąk świstek papieru. Łaski, chociaż starszy, okazał się zwinniejszy i sprytniejszy od jasnowidza. W mgnieniu oka chwycił rulonik i wykorzystując moment, w którym chłopak spojrzał na swoje sponiewierane walką spodnie, bez zastanowienia wsunął go pod podkoszulek podnoszącego się z ziemi Kostka. Ten, odgadując intencję przyjaciela, starał się spokojnymi ruchami przesunąć zwitek tak, aby swoim zachowaniem nie nasunąć Innocentemu podejrzeń, gdzie mógł się podziać cenny papier.
- To moje! Moje... - piszczał chłopak, podskakując wokół Stana.
Łaski ostentacyjnie podnosił ręce, chcąc udowodnić małemu niestosowność jego oskarżeń.
- Ja nie mam, może wiatr?
Widząc swoją bezradność, zrezygnowany chłopak usiadł na asfalcie obok kupki szkła. Wyglądał jak dziecko, które wścieka się z powodu odebrania mu zabawki. Kostek chciał go pocieszyć, zwrócił się w jego stronę, zrobił dwa kroki i stanął zdziwiony. Jasnowidz zasłaniał się przed nim rękami.
- Kurczę, co jest? Myślisz, że rzucę się na ciebie? To jakaś paranoja - oburzył się.
- Skąd mogę wiedzieć, co ci do łba strzeli? Już słyszę, jak ten pieprznięty czubek naśmiewa się: Jasnowidz, a nie widzi. Sam sobie zobacz...". Pieprzę was, jesteście zdrowo porypani! Nie chcę waszej kasy, gówno mnie obchodzą wasze ciemne interesy. Zawieźcie mnie tylko do Ciechocinka, cioty.
Sens ostatniego słowa docierał do mecenasa powoli, kiedy jednak zrozumiał zawartą w nim sugestię - skierowaną nie tylko pod jego adresem, a wypowiedzianą z pogardliwą miną - wtedy nie spuszczając wzroku z jasnowidza, zwrócił się do Stana:
- Wypierdol z auta jego rzeczy.
Łaski jakby tylko czekał na ten rozkaz. Z nieukrywaną przyjemnością wyrzucił wprost na asfalt plecak i gitarę.
- Zrobione, szefie! - z zadowoleniem oznajmił.
- Odpalaj!
- Się robi! - Stan wskoczył za kierownicę.
Kostek, tyłem, jakby bał się obrócić do chłopaka plecami, podszedł do wozu, a kiedy wsiadł, samochód raptownie ruszył. Innocenty, z głową schowaną pomiędzy kolanami, nadal siedział na ziemi. Nie spojrzał za oddalającym się pojazdem, dopiero po dłuższej chwili podniósł zgiętą lewą rękę, przełożył przez nią prawą i krzyknął z wściekłością:
- O, takiego je znajdziecie!
Rozdział XXVIII
- Gnojek! - Kostek nadal był wzburzony insynuacjami Innocentego. - Dajesz mu wikt i opierunek, jak syna traktujesz... Taka niewdzięczność! W głowie nie może mi się pomieścić.
- Nie jesteś tolerancyjny - zarzucił mu Stan.
- Jestem, aż za bardzo. To nie ma sensu... Nic, zupełnie nic, co mogłoby wskazywać, że...
- Nie lubisz homoseksualistów - autorytatywnie stwierdził Stan.
- Widzę człowieka i dopóki swoimi seksualnymi preferencjami nie krzywdzi innych, nic mi do tego. Gdybym był jednym z nich, niech mnie tak nazywa, ale w tej sytuacji? Sam powiedz, do czego doszliśmy? Dwaj faceci nie mogą się zaprzyjaźnić, bo zaraz podejrzenia... To jest wstrętne! - tłumaczył.
- Dajmy już spokój tym rozważaniom. Z całą pewnością kartka jest ciekawsza. Szczeniak chciał mi ją sprzedać za procenty, twierdząc, że ma mapę prowadzącą do skarbu...
- On chyba jednak słabo orientuje się w naszych poszukiwaniach - ucieszył się Kostek.
- Sam nie wiem... Raz mam wrażenie, jakby wszystko wiedział, to znowu, że kombinuje, maca na oślep. Summa summarum chyba jednak bardziej gra cwaniaczka. W dedukcji jest niezły, psychologię zna intuicyjnie, to widocznie wystarczy.
Kostek nerwowo wykręcał się na siedzeniu.
- Spokojnie - upominał go Stan. - Uważaj, nie tak raptownie. Mapy do skarbu nie masz, ale kto wie, może to rzeczywiście wiadomość od dziewczyn - powiedział jakby od niechcenia.
W końcu rulonik został wyjęty. Spoczywał na kolanach mecenasa, wyraźnie odwlekającego moment jego rozwinięcia. Wyglądało to tak, jakby bał się zawartych w nim wiadomości.
- Otwieraj - poganiał go Łaski. - Jeżeli Kaśka zostawiła butelkę w pniu lipy, wrócę po niego, jak mi Bóg miły - obiecywał.
Dwie wyrwane ze środka zeszytu kartki, zwinięte i zawiązane cienką, niebieską wstążeczką w niczym nie przypominały starych, tajemniczych map, na których krwią zaznaczono ten najważniejszy, wskazujący skarb, krzyżyk. Po rozwinięciu kartek, zobaczyli napisaną po obu stronach wiadomość. Na pierwszej stronie wykaligrafowany równym, starannym pismem napis: „Pomagać, bronić, leczyć". Na drugiej stronie, napisany tym samym pismem: „Wbrew nadziei mam nadzieję".
Stanowi wystarczyło zerknięcie na kartkę, aby upewnić się, że jest to pismo Kaśki. Nie pytając mecenasa o zgodę, raptownie zjechał w boczną drogę, na której bez najmniejszego problemu zawrócił.
- U mnie słowo droższe od pieniędzy - stwierdził.
- Dzieci trzeba wychowywać, bo inaczej podskakują, a to dla nich nie jest zdrowe.
- Nic ci to nie mówi? - Stan najwyraźniej uważał temat jasnowidza za zamknięty.
- O ile pamiętam to krzyżacka dewiza.
- Ładna - przyznał Stan.
- Nie mogło być inaczej, wszak to braciszkowie zakonni...
- W takim razie jednak na Malbork? - zapytał zadowolony Łaski.
- Najpierw sprawdzimy Ryn. Przeczytałem w atlasie, że tam również jest całkiem pokaźny krzyżacki zamek.
- A co z tym drugim hasłem, mój ty panie mądralo? - dopytywał Stan z lekką drwiną w głosie.
Mecenas nie odpowiedział. Zbliżali się do miejsca, w którym zostawili jasnowidza. Łaski nie skręcił na parking, jechał przed siebie. Obaj bacznie przeczesywali wzrokiem niewielki, wydzielony na postój skrawek lasu. Chłopaka nie było. Przy srebrnej toyocie kręciły się dwie młode dziewczyny. Auto miało wszystkie drzwi otwarte, dzięki czemu mogli spokojnie zajrzeć do jego wnętrza. Innocentego ani śladu. Stan mocniej nacisnął pedał gazu.
- Gitara - zauważył mecenas.
Łaski raptownie zahamował, samochód z piskiem opon, nie szukając dogodniejszego miejsca, zawrócił na jezdni. Ten niespodziewany manewr zwrócił uwagę panienek. Pośpiesznie zamykały drzwiczki swojego auta, najwyraźniej szykując się do dalszej drogi.
- Warszawianki - oznajmił Kostek, spoglądając na numery rejestracyjne srebrnego wozu. - Dwie dziewczyny... Zatrzymywać się w takim miejscu trzeba mieć odwagę...
- Może tu pracują?
- Tym bardziej muszą być odważne albo zdesperowane.
- Nic mnie one nie obchodzą - syknął Stan. - Nie myślę ich napastować ani bronić ich cnoty. Gdzie widziałeś gitarę, ona mnie interesuje.
Rzeczywiście, gitara stała oparta o drzewo, a po jego drugiej stronie leżał dobrze im znany plecak jasnowidza. Dziewczyny wysiadły z wozu i wciskając zgrabne pośladki w karoserię toyoty, obserwowały ich, wymieniając między sobą spostrzeżenia. Chichotały. Stan, chcąc schować rzeczy chłopaka do bagażnika, schylił się po instrument, co najwyraźniej nie spodobało się panienkom. Podbiegły do niego i bez słowa wyjaśnienia próbowały go drapać, szarpać, gryźć, kopać po łydkach. Mecenas nie interweniował, nie przyszedł Stanowi w sukurs, wręcz przeciwnie, odsunął się i z rozbawieniem przyglądał, jak kolega odgania od siebie dwie napastliwe dzierlatki.
- Dziewczyny, dajcie spokój - prosił zaatakowany. - To rzeczy przyjaciela.
- Młodzież mamy bojową - śmiał się Kostek. - Uważaj, zachodzi cię od tyłu. Nie daj się.
- Przestańcie! - wrzasnął Stan. - Jesteśmy z policji. Dokumenty do kontroli!
Poskutkowało. Dziewczyny momentalnie odskoczyły od Łaskiego, odwróciły się i biegiem rzuciły w stronę samochodu. Pewnie udałoby im się uciec, gdyby na ich drodze nie stał mecenas. Rozstawił nogi, rozłożył ręce i jak bramkarz w szczypiorniaku broni bramki, tak on pilnował dostępu do ich auta.
- Nieładnie, panieneczki, nieładnie - ganił je Stan. - Ucieczka przed władzą? Prawka nie macie? A może wy do tego lasku przyjechałyście w innych niż rekreacyjne celach? Może to wasze miejsce pracy? Bryka czyja? Pewnie kradziona, łatwo to sprawdzimy.
Wszyscy powoli oswajali się z nową sytuacją. Teraz dziewczyny stanęły w rozkroku, wyzywająco. Przyglądały się mężczyznom, jakby na podstawie garderoby były w stanie określić zawartość portfeli wystających im z kieszeni. Interesowały się butami, podkoszulkami, spodniami, paskami.
Zwracały baczną uwagę na najmniejsze szczegóły ubrań. Panowie również nie spuszczali z nich wzroku, ale widocznie ich preferencje były całkiem inne. Przez chwilę zatrzymali się na ładnych buziach pokrytych mocnym makijażem, aby zaraz przesunąć oczy niżej, na unoszone przyśpieszonym oddechem dwa kształtne wzgórki. Tu się zatrzymali. Widocznie uznali to miejsce za miły parking w podróży po ciele kobiet. A było się czym zachwycić, tym bardziej, że obie dziewczyny nie miały na sobie staników i bez skrępowania wypinały piersi, z nieukrywaną dumą pozwalając rozkoszować się ich widokiem.
- Takie z nas kurwy, jak z was policjanci - powiedziała niższa z nich, raptownym ruchem głowy odrzucając z twarzy długie blond włosy.
- No to się poznaliśmy - Stan uznał, że można już odpuścić. - Chłopaka szukamy - dodał.
Wyższa dziewczyna podeszła do auta, aby wyjąć aparat fotograficzny. Nastawiła odpowiednie zdjęcie i pokazała je, ciągle wpatrzonemu w jej biust, mecenasowi.
- Starczy obleśnego ślepienia. Tu popatrz! To ten?
- Ten - potwierdził.
- No to był, ale się zmył - stwierdziła. Mężczyźni wymienili szybkie spojrzenia.
- Nie było nas tu może z dziesięć minut, co mogło się z nim stać?
- Pokaż te zdjęcia - Stan wyrwał jej aparat z rąk. - Co jest, kurczę? Gadajcie, bo glinami nie jesteśmy, ale...
Widząc ich desperację, panienki znów buchnęły idiotycznym śmiechem.
- Który z was to tatuś? - zapytała niższa.
- Żaden, jesteśmy jego kumplami. Razem podróżujemy - tłumaczył im mecenas.
- Od razu ci mówiłam, że coś z nimi jest nie tak. Dwóch tatusiów. Już my się na takich znamy. Na cycki się gapicie, a chłopaka wykorzystujecie. Na was nasłać policję - wykrzykiwał blondynka. - Ciekawe, czym go otruliście.
- Otruliśmy? - Kostek nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Widział już biednego Innocentego na metalowym stole w kostnicy. Stan miał więcej zimnej krwi. Blada twarz mecenasa pobudziła go do działania i intensywnego myślenia o tym, co wydarzyło się w ciągu dziesięciu minut na parkingu. Wniosek był tylko jeden.
- Niech ja dorwę tego cholernego jasnowidza! Nogi mu powyrywam! - śmiał się.
- Co ty gadasz, człowieku? Chłopaka trzeba szukać! - mecenas nadal nie rozumiał.
- Spokojnie, sam przyjdzie. Węgla mu trzeba kupić - objaśniał mu Stan. - Już rozumiesz? Ma rozstrój żołądka i to wszystko.
- My już pojedziemy - powiedziała niższa panienka.
- Mówił, że dwóch wariatów może go szukać, to pewnie was miał na myśli. Prosił, żeby pilnować rzeczy, ale rozumiem, że teraz będą bezpieczne - niepewnie uśmiechnęła się. - Miło było panów poznać.
- Nam też było miło - krzyknął Stan za odjeżdżającą z parkingu toyotą.
Wrzucił gitarę i plecak na tylne siedzenie samochodu. Rozejrzał się, oparł plecami o bagażnik i wyjął papierosa.
- Skoro czekamy, to sobie zapalę. Ładne były bestyjki!
- Jak dla mnie za bardzo bojowe. I za młode.
- Takie podskakujące sikoreczki z okrągłymi pupkami... Paluszki lizać. Metryki ich pewnie by nas zdziwiły. One młodo wyglądają, ale pod makijażem ukrywają prawdziwy wiek.
Po dwudziestce były, to pewne, a z takimi to już można sobie na wiele pozwolić.
- Dużo z nimi byś nie zwojował. Pokazałyby ci takie rzeczy, o jakich nawet nie śniłeś. To profesjonalistki - upierał się Kostek.
- Nie - zaprzeczył mu Stan. - One tylko udają, że takie odważne, a gdy przychodzi co do czego, spuszczają z tonu. Studentki. Brykę pożyczyły na podryw i szukają jeleni.
- Czy ja wiem? Na pierwszy rzut oka nieźli z nas rogacze, one jednak zwiały... Ta niższa bardziej mi odpowiadała.
Ostatnie wypowiedziane przez Kostka zdanie najwyraźniej zdziwiło Łaskiego. Zgasił niedopałek papierosa i zacierając ręce, uśmiechał się do swoich myśli.
- Cóż to tak kolegę rozbawiło? - dopytywał mecenas.
- Miałem wizję! - teraz Stan śmiał się już głośno. - Tak jak w filmie sensacyjnym. Skradzione miliony, pogonie, pościgi, a w scenie finałowej główny bohater z panienkami na plaży się wyleguje, drinki z parasolkami popijając. Tak i my. Ty z niższą, ja z wyższą, a jasnowidz z jakąś tubylką. Co ty na to?
- Kurczę, może oddać młodemu niższą, a samemu zabrać się za tubylkę? - zastanawiał się Kostek. - Nigdy nie byłem z...
- Z kolorową - podpowiedział mu Stan. - Za kasę, jaką masz, wszystko da się zrobić! Zapłacisz, to i z Lucynki ci zrobią Murzynkę, no, może Mulatkę - śmiał się.
Mecenas machną ręką. Kolor skóry żony był mu całkowicie obojętny. Czekali już kwadrans, chłopaka wciąż nie było widać. Wysokie, wysmukłe sosny szumiały jednostajnie, poruszając swoimi nachodzącymi jedna na drugą czuprynami. Tworzyły solidną ochronę, przepuszczającą tylko nieliczne promienie słońca. Wokół panował ustalony porządek, jakby każda roślina z góry znała plan stwórcy dotyczący tego skrawka świata i ściśle przestrzegała wyznaczonej roli. Miejscami jednak las pozwalał sobie na małą niesubordynację, wyłaniając z jednolitego, niskiego poszycia kępy krzewów i - z braku światła - wręcz rachityczne świerki.
- Schował się za krzakami i chce nas przeczekać - głośno myślał mecenas.
- Widzi nas i boi się wyleźć - szepnął Stan. - Trzeba go jakoś stamtąd wykurzyć.
Wyjął z kieszeni spodni zapalniczkę. Kostek z niedowierzaniem spojrzał na przyjaciela.
- Co ty wyprawiasz? Rozum ci odjęło! - krzycząc, wytrącił mu z ręki niebezpieczny przedmiot.
- Chyba już czas, żebyśmy znaleźli nasze skarby, bo hormony zaczynają w tobie szaleć. Papierosa chciałem, a ty po łapach mnie bijesz - mówiąc to, ruszył w stronę skraju lasu i nie oglądając się na Kostka, zaczął nawoływać. - Wyłaź! Nogi już mnie bolą, kawy bym się napił, słyszysz?
- Jeszcze czego! - usłyszeli słaby głos z głębi lasu. - Ja wyjdę, a ty mi...
- Innocenty, masz moje słowo, włos ci z głowy nie spadnie - zapewniał go Konstanty. - Wyłaź, nie będziemy przecież ganiać się po lesie.
Chłopak nie odpowiedział od razu, jakby kalkulował, czy taka zagrywka mu się opłaca. Widocznie uznał, że powinien spróbować, bo nie mając wiele do stracenia, plecak i gitara nie były dużo warte, mógł znacznie więcej zyskać. Już podczas pierwszego spotkania wyraźnie czuł zapach grubej gotówki rozchodzący się z portfela mecenasa.
- Odpalicie procent? - krzyknął zdesperowany.
- Kopa ci odpalę! - wrzasnął wściekły Stan. - Nie można z gnojkiem po ludzku.
- Spokojnie, przecież to dzieciak - upominał go mecenas. - Trzeba działać łagodnie, bez gróźb.
- Proszę bardzo, ustępuję koledze pola. Ja potrafię jedynie przywalić, ty, jako prawnik, pertraktuj. Ostrzegam jednak lojalnie, ze swojej doli złamanego centa złodziejowi nie dam.
- Nie można go w lesie jak psa zostawić. Zawieziemy do Ciechocinka i tam się pożegnamy. Zgoda?
Sprawa ciągnęła się już za długo, dlatego Stan przystał na wywabienie jasnowidza podstępem, machając mu przed chciwym nosem tysiącem złotych. Jak na szantaż, nie była to w ich sytuacji wygórowana kwota.
Po krótkiej naradzie Konstanty ruszył w las na poszukiwania. Klucząc pomiędzy zaroślami, w końcu natknął się na jasnowidza. Chłopak wysłuchał jego oferty, ale nie od razu zaakceptował jej warunki. Targował się, krygował, to się zgadzał, to wycofywał, aż mecenas stracił cierpliwość i bez zająknięcia ogłosił koniec negocjacji.
- Przez ostatnie dwa dni traktowałem cię jak syna i wydawało mi się, że możemy sobie w tym trudnym życiu pomóc, ale z tobą po ludzku się nie da! Stan ma rację, twierdząc, że w mordę trzeba ci dać i tu na pastwę zostawić. Ty nawet nie pojmujesz, eurosierotko, o co w tym biznesie chodzi. Do kogo ty podskakujesz, wiesz?
Stojący na parkingu Łaski, paląc już trzeciego papierosa, nasłuchiwał odgłosów z lasu. Nagłe krzyki Kostka potraktował jako zapowiedź rozejmu. Fizjonomię miał Szukalski wprost wymarzoną do prawniczego zawodu. Już na pierwszy rzut oka można było spodziewać się po nim niewzruszonego spokoju, cierpliwości i nieustępliwego dążenia do wybranego celu. Takie połączenie ciapy z upierdliwym, niczym niedającym się przekonać twardzielem. W momencie, w którym takiemu osobnikowi puszczają nerwy, lepiej się z nim zgadzać lub zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Innocenty w końcu przystał na propozycję.
- Do mnie to ty się lepiej nie odzywaj - uprzedził chłopaka Stan, kiedy ruszyli w dalszą drogę. - Dawno już wiem, jaka z ciebie mała gnida, a z takimi robakami rozprawiam się krótko. Mecenasowi podziękuj, że buzię masz jeszcze całą.
- Zapłacimy, co obiecaliśmy i zostawimy cię u kuzyna. Więcej nie chcemy o tobie słyszeć, jasne?
- Jasne, jasne... W innej sytuacji nic bym od was nie chciał...
- W innej sytuacji kopa byś dostał. Ciekawi mnie tylko jedna rzecz, skąd w twoim plecaku pusta butelka po wódce? - zapytał Łaski.
- Głupio wszystko wyszło, to prawda - tłumaczył się Innocenty. - Ale zrozumcie... Od was forsą aż bije! Ciotka mówiła „biedaki", a gdy was zobaczyłem, pomyślałem, że chciałbym tak jak wy pobiedować. Nie wiem, co knujecie. Prawdę mówiąc, nie jestem jasnowidzem, chociaż czasem jakieś wizje miewam, ale tu się pogubiłem. Okazja czyni złodzieja, więc pomyślałem, że może po chrześcijańsku podzielicie się ze słabszym, bardziej potrzebującym.
- O butelkę pytałem - przypomniał mu Stan. Chłopak siedział oparty o tylne siedzenie. Najwyraźniej stracił pewność siebie i prawdopodobnie żałował, że wydarzenia potoczyły się w niezaplanowanym przez niego kierunku.
- Ten pień na obrazie od razu wydał mi się podejrzany. Wstałem o świcie i o dziwo nawet stopa udało mi się złapać. Facet podwiózł mnie pod samo muzeum. Chyba wzbudzam w ludziach zaufanie...
- Nie we mnie - wtrącił Stan.
- Tak czy owak, dojechałem. Brama nadal była zamknięta, więc przeskoczyłem przez płot. Lipę znalazłem bez trudu. Butelka była pod drzewem, prawie całkowicie zakopana, tylko kawałek zakrętki było widać, reszta przykryta zeschłymi liśćmi, ziemią. Odkopałem i wtedy dziwne myśli mnie dopadły, jakby diabeł szeptał do ucha. Głupio, ale mleko już się rozlało. Teraz trudno będzie zapracować na wasze zaufanie - mówił smutnym głosem.
Mężczyźni słuchali jego wyznań, zastanawiając się, na ile chłopak nadal gra, a na ile jest szczery.
- My to pestka, zaraz cię wysadzimy. O ciotce pomyśl, jej będziesz musiał zdać relację ze swoich wyczynów - pastwił się nad nim Stan. - A czym to się kolega struł, jeśli wolno zapytać?
- Głodny byłem, w plecaku znalazłem kawałek kiełbasy. Ciotka mi ją na drogę dała. Widocznie popsuła się szybciej, niżby można się było tego spodziewać...
- Teraz głodówka by ci się przydała. Ze dwa dni nie powinieneś jeść. O chlebie i wodzie musisz wytrzymać, wtedy ciało i duszę oczyścisz - radził mu Kostek. - Czasem czort jakiś człowieka opęta, to się zdarza. Potem nie wiadomo, jak wybrnąć z niepotrzebnie ściągniętych na swoją głowę kłopotów.
- Bywa i tak - przytaknął mu Stan. - Znamy takie przypadki.
- A wszędzie w tle są pieniądze - Kostek przemawiał kaznodziejskim tonem. - Pieniądze wymyślone dla ułatwienia międzyludzkich kontaktów, a powodujące bratobójcze wojny, śmierć i spustoszenie.
- Mecenasie! Za daleko! Nie jesteśmy na sali sądowej. Chłopak już zrozumiał swój błąd, obiecał poprawę. A co do pieniędzy, mam inne zdanie. Ja je po prostu lubię - mówił Łaski. - Obojętnie, z której strony na nie spojrzymy, zawsze nam wyjdzie, że lepiej je mieć. Szczęścia podobno nie dają, ale ile przyjemności można za nie sobie kupić! Gdyby muszelki były urzędowym środkiem płatniczym, siedziałbym na plaży dzień i noc.
- Drinki z parasolkami? Odaliska wachlująca palmowym liściem? Co jeszcze? - pytał Kostek.
- Nad tym się właśnie zastanawiam. I o dziwo, wnioski bardzo mnie zaskakują - przyznał się.
- Bo nic nie jest proste, a za każdy fałszywy krok przyjdzie zapłacić - westchnął mecenas.
Innocenty, wyczerpany wczesną pobudką i sensacjami żołądkowymi, z początku siedział, drzemiąc, ale po pewnym czasie ściągnął buty i zwinąwszy się na podobieństwo kota w kłębuszek, spał jak dziecko. Kostek, udając zainteresowanie mijanymi krajobrazami, wpatrywał się w boczne okno. Czuł, że zbliżają się najważniejsze chwile jego życia. Podejmowane przez niego decyzje zejdą na dalszy plan, bo tak czy siak jego przyszłość będzie zależała od fanaberii Lucyny. W ten właśnie sposób, w dużym uproszczeniu, można byłoby scharakteryzować plan A. Ponieważ przebieg wydarzeń w minimalnym stopniu zależał od niego, postanowił, składając swój los w ręce żony, skrupulatnie, krok po kroku, przygotować sobie jednak plan B, obejmujący odzyskanie należnej mu części wygranej, powrót do Bornego Sulinowa i gorący, namiętny romans z Basią, a kto wie, jeżeli obojgu wystarczy odwagi, może nawet coś więcej?
Rozdział XXIX
Nieliczni przechodnie dreptali w stronę kawiarni, jedynej enklawy, w której o tej porze jeszcze tętniło życie. Ciechocinek zasypiał powoli. Z sanatoryjnych stołówek nie słychać już było gwaru ożywionych rozmów. Kolacja dobiegła końca i zmęczeni trudami dnia pensjonariusze udali się na spoczynek. Ciche pobrzękiwanie zbieranych ze stołów kubków i talerzy roznosiło się po mieście jak echo.
Dwupiętrowy dom zbudowany z czerwonej, miejscami kruszącej się ze starości cegły nie prezentował się okazale. Charakterystyczny w tych stronach drewniany krużganek wymagał natychmiastowej konserwacji. Architektoniczne braki obiektu najwyraźniej nie przeszkadzały kuracjuszom. Ich luksusowe auta, ustawione jedno obok drugiego, stały na małym placu za budynkiem. Okolica była spokojna, peryferyjna, a mimo to właściciel - dla bezpieczeństwa i pewnie dla osłony przed wścibskimi oczami sąsiadów - z trzech stron ogrodził posesję wysokim, drewnianym płotem. Tylko od ulicy przechodnie mogli zerknąć na zaniedbany kwiatowy ogródek. Metrowa siatka niczego nie zasłaniała, sugerując wręcz otwartość i gościnność właściciela. Wnętrze pensjonatu nie pasowało do jego zewnętrznego wyglądu. Witało gości świeżą bielą ścian, dyskretnie podkreśloną przez złoty ornament. Kuzyn Innocentego zadbał o niemal ascetyczny wygląd wszystkich pomieszczeń, o ile złote ozdobniki można uznać za elementy sprzyjające ascezie.
- Dobór kolorystyki był priorytetem - tłumaczył mecenasowi. - Biel wymusza na nas wyciszenie, relaks, a dodane do niej złote cacka sugerują odrobinę szaleństwa, fantazji. Tak to czuję i tak odbierają to moi goście.
- Dom wariatów ze złotymi klamkami? Od przekroczenia progu pana pensjonatu mam takie właśnie wrażenie - Stan próbował strywializować filozoficzne podejście właściciela pensjonatu do teorii o wpływie barw na ludzką psychikę.
Słowa jego, wbrew oczekiwaniom, nie zostały odczytane jako nietakt. Kuzyn, mężczyzna, którego wiek na pierwszy rzut oka trudno było określić (jednak po bacznej obserwacji oznak starzenia na jego twarzy dochodziło się do wniosku, że dawno skończył trzydziestkę), w pewnym sensie stanowił lustrzane odbicie własnego pensjonatu. Spokojny, wyciszony, z leciutką domieszką szaleństwa, co podkreślały jego białe włosy oraz replika chłopskiej, siermiężnej koszuli wykonanej z białego jedwabiu wykończonego luksusowymi, złotymi koronkami. Cała ta maskarada nie była w stanie zagłuszyć jego naturalnej osobowości. W szczerej rozmowie, rozluźniony, wykazywał lekką frustrację ciągłym „uważaniem na każde słowo, każdy ruch". Do złudzenia przypominał frontową ścianę swojego domu, szorstką, zaniedbaną, jakby porzuconą, wiecznie narażoną na przeciwności losu, zmienność aury.
- Też bym tak twierdził, gdyby nie fakt, że moi goście bardzo chętnie do mnie wracają. Stworzyłem im sterylne warunki, a oni chowają się za obskurnymi murami, jednocześnie korzystając z niezbędnego dla nich luksusu. Mnie to niepotrzebne, lubię swobodę, luz. Tu tego nie ma, ale są pieniądze - i to cała filozofia. Podobno panowie mieliście dziś ciężki dzień. Zapraszam, pokój czeka. Biel można zagłuszyć, rozrzucając kolorowe ciuchy, polecam, to mój patent.
Wystarczyła krótka wymiana spojrzeń. Innocenty ze Stanem ruszyli po walizki do samochodu, a Kostek w towarzystwie kuzyna do przygotowanego dla nich pokoju.
- To dobry chłopak, proszę mu wybaczyć drobne sprawki. Wychowywał się bez rodziców, los nim miotał, a wiadomo, nawet najpiękniejsza róża zdziczeje, jeżeli nie ma jej kto doglądać i pielęgnować. Podobno naraził panów na straty. Wszystko wyrównam, zapłacę, proszę mi tylko przedstawić rachunek - mówił kuzyn.
Tłumaczenie zachowań jasnowidza nie interesowało Kostka. Chodziło mu bardziej o wiadomości dotyczące przyszłości chłopaka.
- Proszę mi powiedzieć, ile on właściwie ma lat i jakie szkoły skończył?
- Ma dwadzieścia jeden lat i maturę... Próbował studiować, ale ciotka finansująca jego naukę miała przejściowe kłopoty. Chciałem mu pomóc, on jednak jest honorowy... Odmówił.
- Co studiował? - zapytał Kostek.
- Prawo.
Szukalski roześmiał się głośno, serdecznie.
- A to cwaniaczek, no, no... Nic nie powiedział.
- Nie rozumiem...
- Wie pan, jestem prawnikiem. Adwokatem. Proszę, oto moja wizytówka. Mam do pana gorącą prośbę. Potrzebuję wszystkich danych jasnowidza.
- Kogo? - zdziwił się kuzyn.
- Innocentego. Tak go z kolegą czasem nazywamy. Adresy, telefony, nawet numer konta bankowego by mi się przydał. Wszystko.
Kuzyn z niedowierzaniem przyglądał się mecenasowi.
- Po co to panu? - pytał z nieskrywaną podejrzliwością.
- Nie pozwolę zrobić mu krzywdy - ostrzegał.
- Będę z panem szczery, chociaż uprzedzam, może to być dla pana krępujące. Chłopak nas szantażował. Wyłudził pewną kwotę pieniędzy. Nie doszłoby do tego, gdybyśmy nie dali mu cichego przyzwolenia - przyznał. - Lubię go... Nie mam dzieci, to pewnie dlatego... Mogę mu pomóc, nie oczekując w zamian niczego. Zależy mi na dyskrecji. On nie może wiedzieć, od kogo pochodzą pieniądze.
Ponieważ finansowe sprawy Konstantego nie były jeszcze uregulowane, wolał nie składać wiążących obietnic. Kluczył, starając się unikać konkretów, co sprawiło, że jego słowa mogły być niewłaściwie odczytane. Kuzyn nadal przyglądał się mu podejrzliwie.
- Panowie nie jesteście...? No, wie pan, co mam na myśli... - nie ukrywał swoich obaw.
- Jestem szanowanym prawnikiem. Mam legalną żonę, a Stan jest jedynie moim przyjacielem. Sekretarzem - dodał po krótkim namyśle. - Prawdopodobnie w niedługim czasie będę dysponował sporą gotówką. Samochód, dom, mam już wszystko, co jest mi potrzebne. Mogę mu pomóc, ale nie chcę, żeby on o tym wiedział. Z chwilą, kiedy ułożę swoje sprawy tak, jak zaplanowałem, odezwę się do pana i poproszę o jego dane. Zgoda?
Widocznie szczerość, z jaką zwracał się do niego Konstanty, przekonała kuzyna. Teraz on wyjął swoją wizytówkę i wręczając ją mecenasowi, powiedział:
- Ostatnie pytanie, ale odpowiedź na nie musi być szczera.
- Oczywiście.
- Czy to, aby będą czyste pieniądze?
- Najczystsze! Proszę mi wierzyć, nie wpakowałbym dzieciaka w kłopoty.
- W takim razie, skoro będzie pan gotów, proszę do mnie dzwonić.
Kuzyn pożegnał się i wrócił do swoich zajęć.
Łaski wpadł do pokoju tylko na chwilkę, sprawdzić, które łóżko wyznaczył dla niego mecenas. W łazience odkręcił złoty kurek nad białą umywalką i umył ręce.
- Jasnowidz ma u siebie komputer, pójdę do niego, sprawdzę ten Ryn. Może zamek uda mi się zlokalizować. Nie czekaj na mnie, nawet światła nie zostawiaj, trafię. Biel pościeli przyciągnie mnie jak magnes.
- Nie zdziwię się, gdy rano znajdę cię zwiniętego na dywaniku, też jest biały, a siłę przyciągania może mieć większą - śmiał się mecenas. - Telewizory chyba kupił na specjalne zamówienie. Srebrne i czarne widziałem, ale białe? Cisza tu, błogi spokój. Wypocząć rzeczywiście można.
Wykąpany, ogolony, ubrany w biały, frotowy szlafrok Kostek leżał na łóżku i wpatrywał się w złoty plafon. Myśli dopadały go nagle i nagle odchodziły, dlatego sądził, że jego refleksje przedzielone były krótkimi drzemkami, całkowicie niezależnymi od jego woli, nad którymi nie miał żadnej kontroli, co skutkowało tym, że chwilami widział Lucynę z twarzą Basi, a za moment Basię z twarzą Lucyny. Stan wrócił w znakomitym humorze. Rozsiadł się na bieli łóżka mecenasa i wymachiwał mu przed nosem plikiem banknotów.
- Szczeniak zmiękł - stwierdził. - Nie wiem, czy to kuzynek wystąpił z perswazją, czy sam wpadł na ten genialny pomysł, grunt, że zmądrzał. Oddał wszystko, co do grosza!
- Z kuzynem nie był chyba jeszcze sam na sam. Może, gdy ty rzeczy tu przyniosłeś? - zastanawiał się mecenas.
- Nie, wtedy nie, bo kuzynek rozmawiał z gośćmi w kuchni, a mały od razu do siebie poszedł. Masz rację - zastanowił się. - Sam z siebie... To ci numer. A tak o nie walczył, jak lew!
Kostek bał się, że chłopak już wie o jego planach, dlatego wypytywał Stana:
- Co ci powiedział? W jaki sposób motywował swoje zachowanie?
- Jak Boga kocham, mów po ludzku - złościł się Łaski.
- Prawniczy ton naprawdę mnie irytuje. Tylko czekać, a zaczniesz we mnie rzucać paragrafami.
- Nie ma powodu do irytacji - mecenas wziął głęboki oddech. - Powinieneś się przyzwyczajać, kto wie, może zostaniesz moim sekretarzem. Co ty na to?
Zaskoczony Łaski bez zastanowienia chciał odpowiedzieć na niespodziewaną ofertę, ale przyjaciel nie pozwolił mu dojść do słowa.
- Nic nie mów. Zobaczymy, jak to wszystko się ułoży, co z wygraną...
- Co mnie obchodzą jakieś miliony? Zaproponowałeś mi pracę! Sekretarz, czyli co? - zapytał. - Jaki miałbym zakres obowiązków?
- Oczywiście, właśnie wygrałeś casting na mojego sekretarza - w ten sposób mecenas potwierdził swoją propozycję.
- Pierwsze zadanie, co z Rynem? Dowiedziałeś się czegoś?
Stan aż podskoczył z emocji, podniósł się i z radości rozłożył ręce.
- Ma się rozumieć, szefie! - mocno zaakcentował ostatnie słowo. - Nawet wyprzedziłem kolejne polecenia szefa i wszystko sprawdziłem. W zamku jest czterogwiazdkowy hotel z basenem w podziemiach i... To jest ciekawe... - stopniował napięcie. - Znalazłem oba napisy!
- W Internecie?
- Nie. Użyłem w tym celu głowy, a następnie telefonu. Uznałem, że bezpośrednia rozmowa będzie w tym przypadku najodpowiedniejsza. Zadzwoniłem do recepcji, zapytałem o dewizy. Miła panienka grzecznie poinformowała mnie, że obie mają w zamku swoje zaszczytne miejsce.
- Jestem pod wrażeniem - pochwalił go Kostek. - Brawo! Stan ruchem dłoni nakazał mu milczenie.
- To nie koniec rewelacji - oznajmił triumfalnym głosem. - Zapytałem o nasze dziewczynki.
- „Nie udzielamy informacji o gościach" - naśladując damski głos, podpowiedział mu mecenas.
- To pierwsza odpowiedź, ale w tej grze liczy się ostatnia. Masz wdzięk i urok, masz wiadomość.
- Powiedziała ci? - nie mógł uwierzyć mecenas.
- Nie potwierdziła i nie zaprzeczyła! - triumfował Stan. Teraz Kostek wyskoczył z łóżka. Gotów był, tak jak stał, w szlafroku, jechać do Rynu. Biegał po pokoju, obijając się o białe biurko, białe łóżko, białą toaletkę.
- Dowiedzą się, że jesteśmy na ich tropie! Zwieją! Piłeś? Możesz jechać?
- Szefie, spokojnie - radził mu rozbawiony Łaski. - Przecież one chciały, żebyśmy je złapali. Specjalnie zostawiały nam wiadomości.
Logiczne argumenty nie docierały do rozgorączkowanego adwokata.
- Owszem, zostawiały. Nic nie rozumiesz, to taka gra. Nie chodzi o to, by złapać króliczka, ale by gonić go!
Rozdział XXX
Jasnowidz obudził ich delikatnym pukaniem w białe drzwi ze złotymi okuciami. Dochodziła dziewiąta. Kostek wyskoczył z pościeli, Stan jednak ani myślał pójść w jego ślady. Ostentacyjnie naciągnął poduszkę na głowę, a dla równowagi zrzucił z nóg kołdrę, odsłaniając tym samym mocno owłosione łydki.
- Kuzyn mnie przysłał. Zaprasza na śniadanie. Pośpieszcie się panowie, kuchnia wydaje tylko do dziesiątej - poganiał ich Innocenty.
Kostek jakby nie słysząc, co do niego mówi, przywitał go wyrzutem:
- Głupka ze mnie zrobiłeś - stwierdził.
- Ja? Skąd? A, o te pieniądze ci chodzi... Przepraszam, ale nie mogłem. Gdy spojrzałem na Stana, to pomyślałem, że on nigdy już mi ręki nie poda. Miękki jestem, przyznaję. Bardzo go lubię, mądry z niego facet - tłumaczył.
- A ja... - Kostek nie dokończył, bo chłopak składając dłonie jak do modlitwy, prawie krzyczał.
- Panie mecenasie! Pana szanuję! Pana podziwiam! Pan jest dla mnie wzorem do naśladowania!
Kostek usiadł na biało - złotym krześle. Stan wysunął głowę spod poduszki. Obaj zastygli z otwartymi ustami, wytrzeszczonymi oczami wpatrując się w stojącego pośrodku pokoju jasnowidza. Pierwszy oprzytomniał Łaski.
- Kolega wie, co się dzieciakowi stało? Rozumiesz coś z tego przedstawienia? - zwrócił się do Kostka.
- Nic a nic. Chciałem zapytać, dlaczego nie pochwalił się prawniczymi studiami, a on jakiś cyrk zaczął.
- A, o studia tylko chodzi - zadowolony z takiego obrotu sprawy Innocenty machnął ręką. - Śniadanie. Zapraszam! Miód, żółty, biały ser, świeżutka kajzerka, masełko - zachęcał.
- Kawa? Czarna kawa jest? - dopytywał się Łaski. - Bez białego cukru i bez białej śmietanki?
- Czarniutka jak węgiel, aromatyczna, gorąca - kusił chłopak.
- To poproszę. Tu poproszę - uściślił. - A co dla ciebie? - zwrócił się do mecenasa.
- Dziękuję, chętnie pójdę na śniadanie.
- No to szoruj, mały, po kawkę! Nie chciało się nosić teczki, będzie się dźwigać kaweczki - zażartował.
Kiedy zostali sami, mecenas zganił Stana:
- Nie podobało mi się, jak potraktowałeś chłopaka.
- Czy ty wszystko musisz brać tak poważnie? To drobna przysługa, dzięki której on czuje się potrzebny. Nie bądź nadgorliwy, wyczuł intencję, to jest ważne. Nie rozkazywałem mu, poprosiłem tylko po przyjacielsku.
- Pewnie masz rację. Uważaj jednak, żeby nie przekroczyć granicy i nie naruszyć jego godności.
Intensywny zapach kawy przenikał przez zamknięte drzwi. Łaski zreflektował się i nie czekając na pukanie, otworzył Innocentemu. Chłopak trzymał w zębach jakieś kartki, w dłoniach tacę, na której w trzech filiżankach kołysał się czarny, aromatyczny płyn. Obok, na talerzyku, ustawiona była piramidka z małych, okrągłych pierniczków. Jak wytrawny kelner ustawiał poczęstunek na stoliku. Łaski wycofał się do łazienki.
- Wydrukowałem wam mapki - oznajmił chłopak. - Macie najlepszą trasę do Rynu, a tu wiadomości na temat miasta i zamku.
- Dziękuję, bardzo nam się przydadzą - Kostek ledwie spojrzał na kartki. - No, to jak było z tym prawem? Masz coś zaliczone?
- Zaliczyłem dwa lata. Teraz jestem na dziekance. Choruję... To się przecież zdarza.
- Oczywiście, zdarza się, nie mówię, że nie. Dwa? - spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Poszedłem wcześniej do szkoły, ale czy to dziś ważne? Mogę pokazać ci indeks.
- Nie trzeba - mecenas położył dłoń na jego ramieniu. - Rozmawiałeś o mnie z kuzynem?
Chłopak nie wyglądał na zaskoczonego tym pytaniem.
- Musiałem mu opowiedzieć, pokój chciałem wam wynająć, ale przecież nic złego nie mówiłem. Coś jest nie w porządku?
Łaski wyszedł z łazienki, wpuszczając do pokoju ciepłe opary tworzące lekką mgiełkę. Zapach dopiero co użytych kosmetyków momentalnie przeniknął aromatem kawy, tworząc jedyną w swoim rodzaju mieszankę. Kostek mocno wciągnął powietrze i krzywiąc się, zapytał:
- Znów podbierałeś moje kosmetyki? Jak dziecko... Wiesz, że tego nie lubię.
- Tu nie można śmierdzieć jak parobek. Tu trzeba trzymać klasę, a czy da się to zrobić, wklepując w twarz kolońską wodę za pięć złotych? Sorry, mecenasie, gdy zapracuję, odkupię. Swoją drogą, biało - złoty guru nieźle się w tym grajdołku urządził. Wszystko razem wygląda jak sekta dla dobrze sytuowanych, znudzonych VIP - ów. Masz dość świata, zamykasz się w stylowej klatce, do tężni powdychać solankę pobiegasz, wieczorami mantrę z guru pośpiewasz i po dwóch tygodniach jak nowo narodzony śmigasz do pracy, do prawdziwego życia. Starzeję się, nie da się tego ukryć. Im dłużej na to patrzę, tym bardziej mi się tu podoba.
Jak na prawdziwych mężczyzn przystało, ani Stan, ani Kostek, ani Innocenty nie uronili łezki przy pożegnaniu.
- Przyszłość jest stanowczo przereklamowana - mówił Stan Łaski, trzymając jasnowidza w objęciach. - Gdybyśmy ją znali, nie mielibyśmy odwagi, aby żyć dalej. Strach przed nieuniknionym zdominowałby wszystkie nasze poczynania. Daj sobie spokój z przewidywaniem. Zajmij się swoimi doczesnymi sprawami. Teraźniejszością. Co będzie jutro, jutro zobaczymy.
Konstanty Szukalski wymienił porozumiewawcze spojrzenia z kuzynem, następnie podał dłoń chłopakowi.
- Całkiem możliwe, że kiedyś się spotkamy - powiedział.
- Dobry z ciebie dzieciak. Uważaj na siebie.
- Gdybyście mnie potrzebowali, wystarczy zadzwonić - żegnał ich Innocenty.
- Wiemy - mecenas zamknął drzwi samochodu. - Spieprzajmy stąd, bo moje oczy nie wytrzymają - zwrócił się do Łaskiego.
- Bądź twardy! Bądź twardy! - radził mu, a może sobie Stan.
Zaraz po śniadaniu Kostek zadzwonił do zamku w Rynie i zarezerwował odpowiednie locum. Po raz pierwszy pomyślał, że wspaniale jest mieć dużo pieniędzy, gdyż cena pokoju z całą pewnością nie była przewidziana na kieszeń zwykłego śmiertelnika. Należało powoli oswajać się z wielkim światem, przestać kurczowo ściskać portfel, mieć gest i fantazję. Rzecz w tym, że mecenas należał do ludzi skromnych, niepotrzebujących dla siebie wymyślnych luksusów. Im bardziej zbliżali się do Rynu, tym większe wątpliwości ogarniały obu mężczyzn. Milczeli, tylko od czasu do czasu Łaski pytał Kostka o wskazówki dotyczące trasy. Mecenas trzymał na kolanach kartki z wydrukowanymi przez Innocentego mapami.
- Mamy nawet plan Olsztyna - chwalił go. - Polubiłem go, dobry chłopak...
- Dobry, ale głupi - odparł Stan. - Po cholerę prowadził z nami te podchody? Więcej by zyskał, gdyby był szczery, otwarty, a tak to nie wiadomo, czy do serca go przytulić, czy w gębę lać?
- Nie można tak od razu na ludzi napadać, nie każdy ma takie spokojne życie jak my - Kostek mówiąc to, spojrzał z niedowierzaniem na przyjaciela. - Stan, właściwie nic o tobie nie wiem. Nigdy nie wspominasz, nie opowiadasz... Tylko o Ameryce mówiłeś, ale też lakonicznie.
- A ja co, mecenasie? Wiem, gdzie i kiedy uczelnię skończyłeś, że masz kancelarię, żonę, dom. Ta wiedza nie jest mi do niczego potrzebna. Chcę jedynie wiedzieć, że mogę na tobie polegać i gdy będzie mi źle, wódki się ze mną napijesz i na piersi swojej pozwolisz mi się wypłakać. To mi wystarczy. Prawdę mówiąc, nigdy z nikim nie byłem tak blisko. Nie śmiej się, proszę. Kocham cię! Bez żartów i przesady. Kocham jak starszego brata, no może nie tak, bo mój starszy brat to niezły ochlaptus...
- Masz brata? - ucieszył się Kostek.
Łaski zbaraniał. Najwyraźniej nie spodziewał się takiej reakcji na swoje wyznania.
- Nie wiem, co cię tak ucieszyło? Nie mam czym, a właściwie kim się chwalić.
- Gdy dostaniesz swoją część wygranej, będziesz mógł mu pomóc - Kostek nie rezygnował.
- Jemu? A niby z jakiej racji? Mowy nie ma. Żebrakowi pod kościołem wszystko oddam, a on ode mnie złamanego grosika nie zobaczy!
- Przecież to twój brat. Gdybym ja miał brata...
- To byłby premierem, no, może wojewodą - dokończył Stan. - Daj mi spokój, ja mu pić nie każę, a na wódkę kasy nie dam.
- A na co dasz? - niespodziewanie zapytał mecenas.
- Na dom dziecka - warknął Łaski.
Odpowiedź ta mogła być odczytana tylko w jeden sposób. Koniec dyskusji. Konstanty odwrócił wzrok w stronę bocznego okna i znów udawał, że bacznie obserwuje, tym razem mazurskie krajobrazy.
- Może lepiej na jakieś społeczne organizacje? - mówił mecenas cicho do siebie.
- Ja dam biednym, czyli sobie - Stan był nieugięty.
- A po jasną cholerę po całej Polsce ganiam? Raz w życiu mogę coś mieć! Dla mnie to wspaniałe uczucie! Ciebie to nie rajcuje?
- Nie! Na początku myślałem, a właściwie byłem przekonany, że chcę tylko odzyskać pieniądze. Teraz interesuje mnie coś innego...
- Ty pieniądze już dawno masz - zjadliwie wtrącił Stan.
- Jedź wolniej, bo nas zabijesz - strofował go mecenas.
- Mam, nie mam... To względne. Bogaty chce więcej i więcej, każde dziecko o tym wie, ale po co mi te miliony? Co zmienią w moim życiu?
- Trochę już zmieniły. Na lepsze czy na gorsze, tylko ty wiesz. Gdyby nie wygrana, siedziałbyś teraz w sądzie, a nie włóczył się po mazurskich drogach.
Kostek głęboko westchnął.
- Po pracy wróciłbym do domu. Lucyna czekałaby na mnie z obiadem... Potem herbatka, czekoladowy cukierek, strzyżenie trawnika, kolacja. Błogi spokój, błoga cisza. Wszyscy do tego dążymy, a kiedy cel jest już osiągnięty, nie potrafimy cieszyć się szczęściem.
- Oddasz swoją część? - Łaski nie mógł w to uwierzyć. - Nic dla siebie? Wszystko dla społecznych organizacji?
- Waham się - przyznał mecenas. - Oddać? Tak. Głupio jednak wydać tyle szmalu i nawet nie wiedzieć, kto na tym skorzystał. Nie o wdzięczność mi chodzi, zrozum mnie dobrze. Myślę o własnej radości, kiedy patrzy się na czyjeś choćby chwilowo uśmiechnięte oczy. Na początku prawniczej kariery miałem dziwne zlecenie. Pewien Amerykanin, oczywiście polskiego pochodzenia, chciał anonimowo przekazać sporą sumkę na rzecz dziewczyny, w której podkochiwał się, mając piętnaście lat. Kazał mi ją odnaleźć i sprawdzić, jak sobie w życiu radzi. Nie wiodło się jej dobrze. Była nauczycielką samotnie wychowującą dwie córki. Facet z daleka, z ukrycia, obserwował jej radość i stwierdził, że dla tej krótkiej chwili, dla tego wybuchu szczęścia, dla łez i błogosławieństw, warto było ciężko pracować całe lata. Zazdrościłem mu.
- Bo byłeś młody i naiwny. Na pierwszy rzut oka widać, że facet chciał ją przelecieć. Już Boy pisał: „Dostał takiej manii, że chciał tylko od Stefanii". Napatrzył się w dzień, a wieczorem pod pierzynkę wdowy czy rozwódki cichaczem się wślizgnął. A ty, dlatego że komuś kiedyś się baby zachciało, rozdasz teraz ponad cztery miliony? Wybacz, ale to jest chore.
Konstanty poczuł się urażony. Chcąc zamanifestować swoje oburzenie, wydął wargi i z drwiną w głosie, zapytał:
- A ty jak w bajce? Wszystko na siebie? W przeciągu jednej nocy wydasz te swoje miliony? Grosza starej, schorowanej matce odmówisz?
- Odwal się! Ja tu tylko prowadzę! - warknął Łaski.
- O ile pamiętam, zgodziłeś się być moim sekretarzem
- przypomniał mu mecenas.
- U pana się zgodziłem, nie u golasa. Sam sobie zatrudnię sekretarza i kierowcę, i adwokata. Fundację założę i na walniętych prawników będę zbierał. Akcję większą niż Owsiak wymyślę.
- Stan, trochę opamiętania - mitygował go mecenas.
- Pomyślmy lepiej, jak przywitamy dziewczyny. To jest teraz ważniejszy problem. Wydać forsę zawsze zdążymy, ale na pogodzenie się z żoną może być za późno.
Przyjacielska pogawędka już nie wystarczy. Trzeba będzie pertraktować, tłumaczyć się, podejmować decyzje. Z każdą inną kobietą na świecie Kostek załatwiłby sprawę profesjonalnie, ale tu chodziło o Lucynę, a jej nie będzie w stanie spojrzeć w oczy. Dlatego w trudne rozmowy próbował wrobić Łaskiego, który potrafi z większym wdziękiem, z niebywałą lekkością radzić sobie z paniami.
- Za spodziewane zyski musisz mi wyświadczyć małą przyjacielską przysługę. Nie powiesz przecież, że tyle milionów chcesz dostać za nic?
- Nie dyskutuję z szantażystami - złościł się Stan. - Co to ma być? Adwokat adwokata? Miej litość, masz pogadać z własną żoną.
- No właśnie... - jęknął mecenas. - Gdyby to była obca babka, pogadałbym, ale to moja żona! Jeden czort wie, o co tak naprawdę jej chodzi. Kiedy i jaki błąd popełniłem? Teraz przyjdzie mi się z niego spowiadać. A jak mam ustalić linię obrony, skoro nie wiem, gdzie było przestępstwo? Ciebie bym wybronił, Innocentego i jego kuzyna również. Każdego, ale nie siebie...
- Rację masz, nie przeczę. Tylko... tak nie można. Jeśli zaczniemy zaraz na wstępie mataczyć, poślą nas do diabła, a wierz mi, niejeden by się teraz na takie dziewczyny połakomił. Młode, ładne i nieprzyzwoicie bogate. Konkurencja czeka na nasze potknięcie. To decydująca rozgrywka, w puli jest nasze „być albo nie być". Zagramy znaczonymi kartami to koniec z nami. Wszystko musi wypaść naturalnie.
- Mądrala - żachnął się Kostek. - Z naturą mi tu wyjeżdża. Myśl, głąbie, i radź! Znasz się na kobietach, nie to co ja. Ja tylko z Lucyną...
- I właśnie z nią masz pogadać.
- To musi być coś nowego, świeżego, olśniewającego i nieoczekiwanego. Podryw wart miliony!
Łaski śmiał się serdecznie.
- Jak wprawny podrywacz, jak żigolak rozprawiasz, a przecież grzeczny, wytresowany z ciebie piesek. Podwijaj ogonek i szoruj pani do nóżek. Spojrzy i zaraz zmięknie. Masz to „coś"! Jedna rada, nie napieraj na wyjaśnienia. Jeżeli sama nie zacznie się zwierzać, milcz! Bo tak prawdę mówiąc, guzik nas obchodzi, dlaczego zwiały. Mają nas przyjąć z powrotem, dzielić z nami łoże oraz miliony, taki jest nasz cel i tego się trzymajmy.
Rozdział XXXI
Podziwiali fasadę średniowiecznego zamku, wznoszącego się na ryńskim wzgórzu. Zbudowany na planie prostokąta nie był tak majestatyczny jak malborska siedziba Krzyżaków, posiadał jednak swój urok. Górujący nad miastem, otoczony dwoma jeziorami zachęcał turystów do zwiedzania starych, dobrze utrzymanych murów, proponując gościnę nie w zakonnych celach lecz w doskonale wyposażonych pokojach.
- Mam nadzieję, że w tych gotyckich murach zagościła odrobina współczesności - powiedział Kostek, kiedy rozprostowywał kości przed wejściem do głównego hotelowego hollu.
- Zapalę. Pozwolisz? - zapytał Stan.
I nie czekając na odpowiedź, wyjął papierosa, ustawił się pod ścianą obok dużego kosza, nad którym wisiała tabliczka z napisem: „Tu wolno palić" i zaciągając się dymem, rozglądał się po okolicy.
- Dasz mi swój dowód - mówił. - W wozie poczekasz, aż załatwię sprawy. Masz jakąś gotówkę?
- A to niby dlaczego? - zdziwił się Kostek.
- Może będą chcieli... - spojrzał przez otwarte drzwi do wnętrza zamku. - Nie, w takich miejscach wierzy się w wypłacalność klienteli.
- Niby dlaczego ty masz załatwiać zameldowanie? - Kostek doprecyzował swoje pytanie.
- Mecenasie! Kto zatrudnia sekretarza, nie zawraca sobie głowy pierdołami. Proszę, przespaceruj się, podziwiaj widoki! Zamelduję nas, zaniosę walizki i wtedy możesz wejść!
- Nie ustaliliśmy jeszcze twojej gaży - przypomniał sobie.
- Nie ma pośpiechu. Z tym na pewno do sądu nie pójdziemy.
Dewizę Krzyżaków odnalazł Łaski bez trudu. Napis znajdował się na podłodze przed głównym wejściem. Stan przeczytał go półgłosem:
- Pomagać, bronić, leczyć. Zgadza się.
W czasie, gdy jego osobisty sekretarz po raz pierwszy wypełniał swoje obowiązki, Szukalski wolnym krokiem spacerował pod murami zamku, z przyjemnością oglądając jezioro rozciągające się u podnóża wzniesienia. Dzień był pogodny i ciepły. Słońce grzało jak latem. Pierzaste chmury wolno przesuwały się po błękitnym niebie. Maj żegnał się lekkim, przyjemnym wiatrem. Soczysta zieleń, nieustający śpiew ptaków stanowiły dopełnienie urokliwego pejzażu. Na parking podjechały dwa autokary. Warkot silników oraz gwar rozmów kręcących się wokół ludzi skutecznie zakłóciły ciszę tego miejsca. W takim hałasie Kostek z ledwością usłyszał dzwonek telefonu komórkowego. Jak nietrudno było się domyślić, dzwonił jego sekretarz.
- Szefie, wszystko załatwione - zdawał relację. - Pokój ładny, cena jego również. Łóżko mamy małżeńskie. Nasze dziewczynki aktualnie moczą się w basenie. Co szef każe? Basen czy obiadek? Zamówić do pokoju, czy zjemy w restauracji?
- Gdzie ty jesteś? - denerwował się Kostek. - To nie jest rozmowa na telefon.
- Myślisz, że jesteśmy podsłuchiwani? - trochę drwiąco zapytał Stan.
- Nie! - mecenas wrzasnął do słuchawki. - Myślę, że pewne sprawy powinno omawiać się w cztery oczy.
- Już jestem, szefie, widzę cię.
Rzeczywiście, Łaski szybko zbliżał się do samochodu. Po krótkiej naradzie panowie postanowili w pierwszej kolejności odwiedzić znajdującą się w refektarzu restaurację. Idąc korytarzami starego zamczyska, Szukalski, któremu ze zdenerwowania zaczęły pocić się dłonie, oglądał się, przystawał, nasłuchiwał. Nie było innego wyjścia. Musieli dla kurażu wypić drinka.
- Przesadzasz - ganił go Stan. - Nie masz się spotkać z duchem zamurowanej w wieży królewny, nie zrzucą cię z krużganku za uchybienie czci komtura ani nie zakopią żywcem za niewierność. Masz porozmawiać z żoną, nic poza tym.
Słowa perswazji wywoływały skutek przeciwny od zamierzonego. Im dłużej Stan tłumaczył przyjacielowi jego sytuację, tym ten robił się bledszy, częściej i szybciej łapał powietrze, a kropelki potu świeciły na jego czole niczym gwiazdy na sierpniowym niebie. Co chwilę jedna z nich odrywała się i szybko, jak spadająca perseida, spływała po woskowej twarzy, zostawiając za sobą nikłą, ledwie widoczną smużkę.
- W takim stanie nie nadajesz się do prowadzenia pertraktacji. Nie pozostaje nam nic innego, tylko dopić cię i położyć do łóżka. Jutro też jest dzień i musimy się łudzić, że będzie lepiej - stwierdził Stan.
Zostawiając Kostka siedzącego przy stoliku, sam przeniósł się do baru. Usiadł przy kontuarze na drewnianym krześle. Uśmiechając się zalotnie do młodej barmanki, dyskutował z nią półgłosem. Po chwili wrócił, niosąc pod pachą zawiniętą w papier prostokątną butelkę.
- Szastasz moimi pieniędzmi - warknął na niego niezadowolony mecenas.
- Nie denerwuj się, to dobra inwestycja. Musimy odreagować po męsku, nabrać sił do walki.
- Sądząc po wielkości butelki, waleczni będziemy ponad miarę - sceptycznie stwierdził mecenas. - Niejeden krzyżacki rycerz takiej waleczności by się nie powstydził.
- W takim razie, do boju!
Stan nie usiadł, stał obok stolika, przyglądając się kamiennym murom refektarza i czekając, aż Kostek wysączy drinka do ostatniej kropelki.
- Mam nadzieję, że to whisky... - marudził mecenas, kiedy ruszyli wąskim, krętym korytarzem w stronę pokoju.
- Bardzo porządna, dwunastoletnia whisky - zachwalał Łaski.
- Po drugiej szklaneczce nikt jej wieku nie będzie już liczył. Pełnoletniej nie mieli?
- Wiek w tym przypadku jest dla nas bez różnicy. To nie ona, to on, Johnnie Walker.
Łaski ledwie moczył usta, pilnując, aby szklanka Kostka ciągle była pełna. Mecenas, mający zazwyczaj słabą głowę, jak na złość trzymał się dzielnie. Pod wpływem emocji i alkoholu zebrało mu się na zwierzenia. Siedząc na niezbyt wygodnym krześle, kołysał się, próbując nucić bliżej nieokreśloną piosenkę. Mówił sam do siebie, przepijał sam do siebie, śpiewał sam sobie. Stan nie był mu już do niczego potrzeby. Widząc, że przyjaciel jest samowystarczalny, Łaski postanowił przygotować się do czekającej go niezwykłej randki. Ogolił się starannie, dwa razy nakładając na twarz obfitą pianę, a następnie ostrożnie, nie chcąc się skaleczyć, zbierał ją długimi pociągnięciami jednorazowej maszynki. Biorąc letni prysznic, chętnie skorzystał z hotelowego żelu i szamponu. Stojąc przed lustrem - gładko ogolony, z mokrymi włosami - przyglądał się swojemu odbiciu.
- No i co? Dopiąłeś swego? Myślisz, że złapałeś Pana Boga za pięty, że znalazłeś swoje szczęście, a to tylko pieniądze, w dodatku nie twoje. Taki uśmiech losu? Idziesz teraz do niej i co jej powiesz? Sprawiłem, że ten facet, w chwili, w której dostał kopa od życia, zaufał mi, obdarzył przyjaźnią, potraktował jak człowieka, a ja przyjmuję od niego zapłatę? Zabiorę to, co mógłby oddać bardziej potrzebującym? Czy to jest w porządku, Stanie Łaski? Gdzie twój honor? Czy ty jeszcze w ogóle masz honor?
Dochodzące z pokoju hałasy oderwały go od dywagacji nad własnym postępowaniem. Nie doszedł jeszcze do końcowych wniosków, nie podjął żadnych decyzji, a już zmuszony był ciągnąć niefortunnie rozpoczętą grę. Nie mógł zrezygnować, wycofać się. Przed nimi decydująca rozgrywka, ostatnie rozdanie kart. Miałby przegapić finał? Należało zachować ostrożność, emocje odkładając w kąt na spokojniejsze czasy. Przede wszystkim powinien zająć się mecenasem, pilnować, żeby przez roztargnienie nie popełnił jakiegoś karygodnego głupstwa. Teraz położy go, niech odpocznie, prześpi się, a sam tymczasem pójdzie na spotkanie. Katarzyna pewnie już czeka nad brzegiem jeziora. Spojrzał na zegarek. Był spóźniony.
- Zdradziłem ją, rozumiesz? Zdradziłem! - wykrzykiwał Kostek, kiedy Stan próbował zdjąć z niego ubranie. - Nie fizycznie, o nie... To była jeszcze gorsza zdrada! Pomyślałem, że mógłbym dalej żyć z Baśką. Przez pieniądze! Przez głupie papierki wyrzekłem się mojej żony. Kim więc jestem?
No powiedz, jak można nazwać faceta, który dla kilku milionów jest w stanie zostawić kochaną i kochającą kobietę? Kim ja, kurwa, jestem?
- Dość tego - syknął Łaski. - Nie mogę tego słuchać. Ona ciebie zostawiła, pamiętaj o tym. A teraz śpij. Jutro czeka nas ciężki dzień.
Katarzyna siedziała na końcu pomostu. Idąc, starał się nie spuszczać wzroku z jej pleców. Na starych, lekko spróchniałych deskach stawiał stopy delikatnie, jakby bojąc się, że zbyt głośne kroki wystraszą dziewczynę. Nie obróciła się, nie podniosła głowy, nie spojrzała na niego. Siedziała nieruchomo, z kolanami podciągniętymi pod brodę, rękami oplatając cienkie łydki. Usiadł obok niej, przybrał identyczną jak ona pozę. Wpatrywał się w ciemną taflę jeziora.
- Tęskniłem.
- Ja też.
- Potrzebuję cię.
- Ja też.
- Kocham cię.
- Ja też.
- Nie chcę się już z tobą rozstawać.
- Ja też.
- Zostawmy ich i wiejmy stąd. - Nie, jeszcze nie dziś.
- Jutro?
Nie odpowiedziała.
Kostek nie próbował dźwignąć się z łóżka. Głowę miał ciężką, piaskową. Każdy, nawet najdelikatniejszy ruch sprawiał mu ogromny ból. Mówił cicho, chrypliwym, ledwie dosłyszalnym głosem:
- Idź sam, nie ciągnij mnie... Nic bym nie przełknął. Widzisz, że nie mam siły.
Stan nie ustępował, nie przyjmował wyjaśnień.
- Nie wkurzaj mnie! Mam już tego dosyć! Jeżeli chcesz, to załatwimy dziś, co trzeba, i ja się zmywam. Dosyć mam bycia twoją niańką. Szoruj pod prysznic i to migiem! Co z ciebie za chłop? Whisky nawet nie można mu dać, bo głowa go boli. Idź się myć, bo zrobię ci zimny tusz, a wtedy od razu wytrzeźwiejesz. One będą na śniadaniu, a ty masz się tam zameldować, wyglądając jak młody bóg, uwodzić, nadskakiwać i umizgiwać się, umizgiwać...
- A ciebie co ugryzło? - mecenas wyczuł cyniczne nastawienie przyjaciela.
- Lepiej nie dociekaj. Czasem nawet koń, chociaż klapki ma na oczach, zobaczy szerszą perspektywę i zda sobie sprawę z tego, że wóz, który ciągnie, nie jest najważniejszą rzeczą we wszechświecie.
- Z tej strony jeszcze cię nie znałem. Czyżbyś dostał kosza od jakiejś tajemniczej panienki? - dopytywał Kostek.
Wszystko wskazywała na to, że uderzył w czułą strunę, bo Łaski bez słowa wyszedł z pokoju, wciąż rozmyślając o wczorajszej rozmowie z Kaśką. W zamku obowiązywał całkowity zakaz palenia, więc chcąc uspokoić nerwy i zaciągnąć się papierosowym dymkiem, należało wyjść przed hotel i stanąć w pobliżu dużej, przypominającej walec popielniczki, gdzie od rana gromadzili się palacze. Stan zapalił papierosa i trzymając go w ustach, prawą ręką chował zapalniczkę do prawej, lewą - paczkę papierosów do lewej kieszeni spodni. Ta jednoczesna czynność oraz wiszący w kąciku ust papieros z całą pewnością nie dodawały mu uroku. Z niezadowoleniem poczuł, że jest obserwowany. Niby od niechcenia obrócił się na pięcie. Młoda, wysoka blondynka, patrząc spod czarnych rzęs, zbliżała się do niego posuwistym, wolnym krokiem. Podeszła stanowczo za blisko, przybrała wyzywającą postawę, mocno eksponując krągłość bioder, a obfitym biustem prawie dotykając jego torsu.
- Będziesz tak miły i poczęstujesz mnie? - zapytała wysokim, piskliwym głosem.
Widok panienki w pobliżu czterogwiazdkowego hotelu nie zdziwił Łaskiego. Bez zastanowienia poczęstował ją papierosem. Wciągała dym głęboko. Zamykając oczy, potrząsała zgrabnym ciałem, chcąc w ten sposób pokazać, że odczuwa prawie cielesną rozkosz.
- Dzięki! Cholernie chciało mi się zajarać. A ty na kogo czekasz? Nie znam cię, nigdy cię tu nie widziałam. Ochrona? Nie lubię pracować pod hotelem. Świeże powietrze szkodzi mi na cerę - zażartowała. - Jestem Mariolka. Zapamiętaj. Milutki jesteś, jakbyś czegoś potrzebował...
- Nie ma sprawy - odpowiedział, podejmując w duchu ostateczne postanowienia.
Papieros dopalił się. Stan obrócił się w stronę muru, aby zgasić go w olbrzymiej popielniczce. Kątem oka zobaczył wjeżdżającego na parking czarnego jeepa.
- Postój tu ze mną - poprosił Mariolkę. - Wyobraź sobie, że mieszkam w tym hotelu - aby potwierdzić swoje słowa pokazał jej kartę magnetyczną z numerem pokoju.
- Chcesz mnie wynająć? - dziewczyna ucieszyła się.
- Nie, chcę, żebyś mnie zasłoniła. Przytul się, a dostaniesz stówkę.
- Dałeś papierosa, dasz jeszcze jednego i całe pięć minut mogę cię tulić do piersi.
Z jeepa wysiedli dwaj mężczyźni, z których jeden rozmawiał przez komórkę. Stan usłyszał jedynie:
- Dobrze, czekamy na podjeździe.
- Mariolko, za chwilę pocałuję cię, mocniej obejmę. Nie potrwa to długo. Jesteś moją dziewczyną, okay?
- Mówisz, masz! Ale za pocałunek, to już sto złotych się należy.
Stan uśmiechnął się pod nosem. Nie miał jednak czasu, żeby targować się z dziewczyną. Wyjął z portfela sto złoty i włożył je w zaciśniętą dłoń Marioli. Nie spojrzała na banknot, sprytnie, ledwie widocznym ruchem, wsunęła go do małej torebeczki, która kołysała się przewieszona przez ramię. Nie musieli długo czekać. Hotelowe drzwi rozsunęły się, a spoza nich szybkim krokiem wyszła Kaśka. Podeszła do mężczyzn i zaproponowała im, aby wsiedli do auta. Stan nie słyszał ich rozmowy, treść jej nie była mu jednak potrzebna. Wiedział już, że śledzący ich faceci z całą pewnością nasłani byli przez kochającą narzeczoną i żonę tego, pożal się, Boże, mecenasa.
Rozdział XXXII
Po powrocie do pokoju Łaski dopił z butelki pozostałe po wczorajszej uczcie resztki whisky i czekając, aż Kostek skończy poranną toaletę, układał precyzyjny plan. Dla pewności, że tym razem wszystko pójdzie po jego myśli, zapisywał na serwetce punkt po punkcie. Klamka zapadła. Kości rzucone, Rubikon przekroczony... Będzie miał porządne mieszkanie, piękny samochód i - co być może było jednak najważniejsze - będzie miał pracę! Nie byle tam przedstawicielstwo, komiwojażerstwo, czy jak by to jeszcze nazwać... Ludzie nareszcie nauczą się go szanować, a on będzie robił to, co lubi i potrafi.
Z szafy wyjął szary garnitur Kostka, szarą, ale o odcień jaśniejszą koszulę, dobrał do kompletu odpowiednie skarpetki, krawat, nawet slipy. Sprawdził buty, a ponieważ oględziny nie wypadły najlepiej, ustawił je obok drzwi do łazienki. Zajmie się nimi, kiedy mecenas będzie się ubierał. Zadzwonił do recepcji.
- Dzień dobry, bardzo proszę o załatwienie dwóch bukietów. Będą mi potrzebne za dwie godziny. Jedna wiązanka z piętnastu, druga z dwudziestu jeden kwiatów. Róże, długie, bordo, bez dodatków. Oczywiście, proszę dopisać do naszego rachunku. Prosiłbym też o przyniesienie do pokoju śniadania dla dwóch osób, z dużą ilością mocnej kawy. A, jeszcze jedno!
Czy pani Lucyna Szukalska przybyła do państwa własnym samochodem? Rozumiem. Dziękuję. - Odłożył słuchawkę.
Z łazienki dochodziły głuche plaśnięcia. Kostek wklepywał w twarz balsam, który łagodził powstałe w trakcie golenia podrażnienia skóry. Stan odruchowo przejechał dłonią po swojej brodzie, jakby sprawdzał, czy on również jest gotowy na wydarzenia tego dnia.
Mecenas otworzył drzwi, przy okazji uwalniając kłęby pary, które momentalnie wypełniły pokój.
- Uchyl okno - poprosił Łaskiego.
- Narzuć na plecy drugi ręcznik. Zaraz przyniosą śniadanie. Kwiaty już zamówiłem - Stan wykonując polecenia, jednocześnie zdawał relację z poczynionych przygotowań.
- Garnitur? Nie przesadzasz? Nie idę się oświadczać.
- Sprawa jest znacznie poważniejsza. Udajesz się na biznesowe spotkanie. Elegancja wskazana dla podkreślenia ważności omawianej tematyki i kontrahentów - tłumaczył Stan z łazienki.
- Co ty tam robisz? - zainteresował się Kostek.
- Czyszczę ci buty. Nie chciałem fatygować boya, potrafię sam to zrobić. Zasada pierwsza, dbaj o wygląd pryncypała.
- Ja też potrafię - żachnął się mecenas. - Czuję się skrępowany.
- Zupełnie niepotrzebnie - uspokajał go Stan. - To należy do moich obowiązków. Jestem twoim sekretarzem, prawą ręką, człowiekiem do specjalnych poruczeń.
- Przede wszystkim jesteś moim przyjacielem. Łaski zaśmiał się, aby przytłumić wzruszenie.
- Jak trwoga, to do Boga... Trzymaj się mnie, rób, co każę, a osiągniemy nasz cel - radził. - Żeby sytuacja była jasna, mam tylko jedno pytanie.
- Słucham.
- Kostek, wybrałeś? Która?
Mecenas, z owiniętym na biodrach białym ręcznikiem, z drugim takim samym na plecach, siedział na skraju rozgrzebanego wciąż łóżka. Robiąc niewinne minki, zastanawiał się nad odpowiedzią. W końcu westchnął głęboko.
- Możesz uznać to za tchórzostwo, ale inaczej nie potrafię. Wolność, którą mi pokazałeś, bo tak w istocie było, owszem, jest interesująca. Ale ja mam już nawyki, poczucie odpowiedzialności, swoje lata i umiłowanie wygody, a przede wszystkim... Mam żonę! I pewnie to cię najbardziej zdziwi, ja ją zwyczajnie kocham.
Łaskiemu nie trzeba był niczego więcej tłumaczyć. Obsługa przywiozła śniadanie na niewielkim wózku.
- Kawy, szefie? - zaproponował.
Rada, żeby z ubraniem poczekać do końca śniadania, okazała się wyjątkowo trafna. Kostkowi ręce nie tylko się pociły, ale również trzęsły się jak sędziwemu starcowi. Nie mogąc utrzymać w dłoniach filiżanki, rozlewał kawę po podłodze, stole, gdzie popadło, plamiąc nią dywan, obrus, ręcznik.
Aby uspokoić nerwy, Łaski zarządził spacer po miasteczku. Po powrocie z przechadzki panowie udali się do hotelowej restauracji. Dwa bukiety pięknych róż stały w wazonach na sąsiednim stole. Pięć minut przed umówionym spotkaniem zadzwoniła komórka Stana. Na dźwięk jej dzwonka mecenas o mało nie dostał ataku serca.
- To jakieś chore pomysły - warknął Łaski do telefonu. - Jaki basen? Nie jesteśmy przygotowani...
- Co się stało? - dopytywał się Kostek.
- Mamy czekać - lakonicznie odpowiedział podenerwowany Stan.
Po chwili podeszła do nich kelnerka. Na tacy przyniosła dwie nieduże, kolorowe torebki.
- Basen mamy piękny. Znajduje się w starych podziemiach. Panie już tam czekają. Proszę się nie martwić, bukiety również tam dostarczymy. Oto stroje dla panów. - Wskazała na tacę.
Basen rzeczywiście wyglądał bajecznie. Turkusowa woda, przyjemne, przyćmione światło, dyskretne dźwięki muzyki. Lucynka i Kaśka, piękne niczym nimfy, zapraszały ich do jacuzzi. Po powitaniu, obejmującym jedynie muśnięcia męskimi wargami rąk rusałek, usiedli we wskazanym przez Kaśkę rogu niewielkiej, bulgoczącej sadzawki. Pomimo przyjemnego wodnego masażu atmosfera w jacuzzi była ciężka, a oddechy kąpiących się krótkie, urywane...
- Prosiliśmy o to spotkanie, ponieważ zostaliśmy przez was, o przepraszam... przez panie... - zaczął niepewnie Stan Łaski.
- Panie Stanisławie - przerwała mu Lucyna. - Przejdźmy na „ty", bardzo proszę, będzie nam łatwiej rozmawiać.
Stan nie miał pojęcia, jak należy zachować się w takiej sytuacji, będąc w wannie. Onieśmielony, uniósł się lekko i nisko pochylając głowę, kłaniał się pani mecenasowej.
- Miło, że się zgadzamy w tej kwestii - stwierdziła Lucyna z delikatnym uśmiechem na twarzy. - Dziwi mnie jedynie podział ról w waszym obozie. Cóż to za maniera? Adwokat ma adwokata?
- Droga pani, o przepraszam... Lucynko, nie jestem adwokatem, sprawuję zaszczytną funkcję sekretarza - poinformował ją Stan bardzo oficjalnym tonem.
- No, no, no... - cmokała z uznaniem.
- Muszę przyznać, że w kąpielówkach, bez ubrań, czujemy się trochę nieswojo, jakbyśmy zostali odarci... - jęknął Kostek.
- My również jesteśmy w podobnej sytuacji - włączyła się do rozmowy Katarzyna.
- Tak, ale mężczyzna bez spodni, rozumiecie panie... - mecenas był bardzo skonfundowany.
- Jeżeli to was krępuje, zdejmiemy staniki, prawda Kasiu? My nie mamy nic do ukrycia - zaproponowała Lucyna.
- O nie, nie! - panowie zaprotestowali równocześnie.
- W takim razie, dość kluczenia i niepotrzebnego marnowania czasu. Przejdźmy do rzeczy - mówiła Szukalska niczym świadoma swojej wartości bizneswoman.
- Prosto z mostu i bez ogródek? - Upewnił się Stan.
- Oczywiście, bardzo proszę...
- Mój szef, a co za tym idzie i ja, zostaliśmy przez panie oszukani. Jeżeli ma być bez ogródek, powiem, że okradłyście nas w perfidny, niegodny dam sposób. Zwiałyście z gotówką, która w połowie prawnie do nas należy!
- Jesteś tego pewien? - Lucyna zwróciła się do Kostka.
- Daj spokój! Kupon wysyłaliśmy razem, a z całą pewnością nadany został za moje pieniądze! Dogadajmy się! Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, dla tych paru groszy nie pójdziemy do sadu...
- Dla dziewięciu milionów stu sześćdziesięciu jeden tysięcy siedmiuset dziewięćdziesięciu trzech złotych i sześćdziesięciu groszy - spokojnie przypomniała mu Lucyna.
- Właśnie taką kwotę miałem na myśli - przytaknął jej Konstanty, czując, jak robi mu się sucho w ustach.
- Możesz mi powiedzieć, co chcesz zrobić z tymi pieniędzmi? - zapytała niespodziewanie.
- Jak to, co? Będę je mieć! Konkretnie będę mieć cztery miliony pięćset osiemdziesiąt tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt sześć złoty i osiemdziesiąt groszy, bo połowę swojej wygranej przekazuję mojemu przyjacielowi i sekretarzowi, czyli Stanowi Łaskiemu.
- Dobrze, przyjmijmy, że pozbyłeś się połowy, co z resztą?
Kostek zastanawiał się, jednak nie nad tym, co zrobiłby jako milioner, lecz nad tym, czy może powiedzieć Lucynce o swoich planach. W końcu jednak uznał, że przez wzgląd na wszystkie wspólnie przeżyte lata musi powiedzieć całą prawdę. A zresztą, Lucyna i tak wyczuje jego wahania i znów ulotni się z gotówką, a tego by nie chciał.
- Myślałem o... - zaczął jąkać się, obserwując twarz żony - Dom dziecka, fundacja, czy jakieś stowarzyszenie użyteczności publicznej. Rozdać można szybko, tylko nie o to w tym chodzi - zamilkł, czekając na jej reakcję.
O dziwo, Lucyna patrzyła na niego z zaciekawieniem, z serdecznością i z coraz wyraźniejszym uśmiechem na twarzy. Czując jej aprobatę, Konstanty Szukalski już bez obawy mówił głośno, angażując w swoją przemowę ręce, którymi zapamiętale gestykulował, a nawet nogi, bo podświadomie rozpoczął nimi podwodne ćwiczenia.
- Pewnie nie wiecie - zwrócił się do dziewczyn - ale z naukowych badań wynika, że tylko trzy procent szczęśliwych zdobywców największych fortun utrzymuje i pomnaża swój wygrany majątek. I tylko oni po latach twierdzą, że wygrana korzystnie wpłynęła na ich życie. Wielkie szczęście przyciąga wielkie nieszczęście. Radość z uśmiechu losu często kończy się zgubnymi nałogami, rozpadem rodziny, utratą przyjaciół i zaprzepaszczeniem źle zainwestowanej gotówki. Popatrzcie na nas. Jeszcze nie poczuliśmy zapachu pieniędzy, nie usłyszeliśmy ich szelestu, a już związki się nam rozsypały, miłość odeszła na dalszy plan i nawet dotychczasowe dobre, spokojne pożycie nie było gwarantem dla naszej wspólnej przyszłości.
Lucyna potakująco kiwała głową, a ucieszony mecenas odetchnął głęboko. Widząc, że żona spokojnie słucha jego wywodów, nabrał przekonania, że może do końca wyjawić swoje plany.
- Ale pieniądze należy wydawać. Reasumując, kupimy sobie nowe meble, nowy telewizor, nową wannę. Dwa, trzy razy do roku wyjedziemy na wakacje i co dalej? Mój pomysł polega na pomaganiu, ale nie organizacjom, lecz ludziom. Dawaniu radości, krótkich chwil szczęścia, z których i ja będę mógł się cieszyć. Z ukrycia przyglądać się, nie oczekując w zamian wdzięczności za rozwiązanie finansowych kłopotów innych ludzi. Marzy mi się zwykła pomoc w dostępie do niestandardowych metod leczenia albo spełnianie prostych, codziennych życzeń. Wystarczy się rozejrzeć i zaraz zorientujemy się, komu ile i na co brakuje. Nie rozrzucać, ale rozdawać. Mądrze, po wnikliwym namyśle. W pierwszej kolejności pragnę obdarować jasnowidza. To młody, zdolny chłopak. Mam nadzieję, że wykorzysta moje pieniądze, jak należy. Pokaźną kwotę chętnie wyłożyłbym na motel jego ciotki. Z ogromną przyjemnością zafundowałbym ładny urlop panu Mareczkowi i jego Anulce, ich znacie - zwrócił się do kobiet. - A dalej, to by się zobaczyło. Mam dobrą kancelarię, pracę, którą lubię, teraz nawet sekretarza. Od czasu do czasu zabawię się w świętego Mikołaja, to mi w zupełności wystarczy. Gdybym jeszcze wiedział, że do tego wszystkiego nie wrócę do domu sam...
W jacuzzi woda falowała, pieniła się, bulgocząc, zagłuszała cichą, płynącą jakby spod ziemi muzykę.
- Jestem naiwny? Trywialny? - pytał mecenas. - Lubię moje spokojne, ustabilizowane życie. Kocham cię, Lucynko, i pragnę, żebyś była ze mną szczęśliwa. W obecnej sytuacji możemy śmiało zastanowić się nad adopcją nawet trojga dzieci. To właściwie jedyna zmiana, jaką z chęcią przyjmę. Może to wygodnictwo, może tchórzostwo, nie wiem. Myślę jednak, że podjąłem właściwą decyzję.
- To wrażliwość - odpowiedziała mu Lucyna. - Z tchórzostwem nie ma nic wspólnego. Za tę wrażliwość cię kocham.
Stan momentalnie wkroczył do akcji. W innych okolicznościach takie wyznanie mogło uchodzić za romantyczny zryw, ale w tej sytuacji była to bardzo poważna deklaracja, którą należało potwierdzić, należycie usankcjonować.
- Rozumiem, że jest szansa, abyśmy się dogadali. Każde z nas dostanie jedną czwartą wygranej i będziemy mogli swobodnie nią dysponować?
- Powiedz tylko, dlaczego? Tego nie potrafię zrozumieć, co się stało, że zwątpiłaś i jak przestraszone dziecko schowałaś się przede mną? - Kostek pytał żonę, jakby w ogóle nie słyszał głosu Łaskiego.
Stan bezradnie kręcił głową. W tak ważnej dla nich chwili mecenas nie potrafił zapanować nad swoimi emocjami. Tę jego słabość Lucyna zrozumiała widocznie jako próbę pojednania, bo odpowiadała na pytanie męża z nieukrywaną czułością:
- Bałam się! Tak bardzo bałam się... Irracjonalny strach paraliżował mnie, zmuszał do zachowań wbrew zdrowemu rozsądkowi. Jakby w mojej głowie zamieszkał mały diabeł, bez przerwy szepczący mi do ucha: Zostaniesz sama, zostaniesz sama... Pomyślałam: zobaczysz te miliony, zapomnisz o mnie, przekreślisz te wszystkie lata i odejdziesz. Mając tyle pieniędzy, można kupić sobie rozkosz, nową, zdrową żonę, która będzie mogła urodzić ci...
- Uciekłaś ze strachu? - zdziwił się mecenas. - Wybacz, ale to jest nielogiczne.
- Widziałam te pieniądze. Wszystko odbyło się przelewem, bez gotówki, ale i tak mało nie dostałam zawału. Założyłam specjalne konto. Ośmiocyfrowa liczba na wydruku z banku robi nieopisane wrażenie. Pamiętasz, mówiłam: „Chciałabym wygrać. Raz poczuć, jak to właściwie jest, kiedy człowiek czuje się wolnym". Nie jest dobrze. Nogi się uginają, ciemno przed oczami, w gardle sucho. Takie pieniądze zmieniają silniejszych niż my, nie ma na to mocnych. Tego się bałam. Ludzie potrafią zabić za kilkadziesiąt złotych, co w takim razie stanie się z nami, gdy rozdzielą nas miliony? Myślałam, że wygrana zaślepi cię i już nie będziesz umiał dostrzec tych naiwnych i trywialnych, codziennych małych radości. Strach mnie sparaliżował. Wolałam uciec, niż oglądać cię w roli krezusa.
- Dobrze zrobiłaś - mecenas nieoczekiwanie przyznał jej rację. - Z początku nie wiedziałem, czego szukam, czy ciebie czy pieniędzy. I dobrze, że Kasia była z tobą.
- Czy mam już wzywać notariusza? - dopytywał się Stan.
- No, nie wiem... - Kostek zawiesił głos. - Dzielimy się z nimi?
- Czy ja wiem... Obiecałam Kasi... - Lucyna puściła mężowi zalotne oczko.
- Masz nagranego notariusza? - zdziwił się mecenas.
- Szefie, w tym kraju za pieniądze wszystko się kupi. Dzwonić?
- Dzwoń! - Lucynka była bardzo zadowolona z takiego obrotu sprawy.
Stan Łaski w towarzystwie narzeczonej opuścił jacuzzi. Szukalscy przysunęli się do siebie i rozkoszowali wodnym masażem oraz swoją bliskością. Kostek postanowił pozbyć się wyrzutów sumienia, ponieść zasłużoną karę od razu, nie czekając, aż drażliwa sprawa sama kiedyś wypłynie. Po tym wszystkim, do czego się przyznał, musi śmiało patrzeć Lucynce w oczy, a wizja ujawnienia epizodu z Basią z całą pewnością potrafiłaby zatruć mu nawet najpiękniejsze chwile.
- Przykro mi kochanie, muszę ci powiedzieć... - zaczął niepewnie. - Wiem, że trudno będzie ci to zrozumieć, ale... Źle się stało, nic już nie mogę zmienić. Spotkałem kobietę, leżeliśmy obok siebie, wymieniliśmy nic nieznaczące pocałunki... To nieważne. Najgorsze, że przez chwilę pomyślałem... - Lucyna położyła palec na jego ustach.
- Nic nie mów - prosiła. - Czasem dobrze spojrzeć z innej perspektywy. Porównać. Wtedy bardziej doceniamy to, co mamy. Nie zdradziłeś mnie, wierzę. Przelotne zauroczenie mnie nie dziwi. Podobno to bardzo elegancka kobieta.
- Ty wiesz? - zdziwił się.
- Musiałyśmy wiedzieć, co się z wami dzieje. Zostawiłyśmy was bez opieki, ale czuwałyśmy z daleka, śledząc wasze poczynania. Kaśka to wymyśliła. Wynajęci detektywi mieli jechać za wami i zdawać nam relację z każdego waszego kroku. Fachowcy z nich mierni, ale my cieszyłyśmy się z przekazywanych wiadomości i liczyłyśmy godziny do naszego spotkania. Nie czuję się z tym komfortowo, śledzenie cię uważam za obrzydliwe świństwo. Zrozum mnie jednak. Martwiłam się. Drżałam ze strachu, że beze mnie nie dasz sobie rady. Drżałam ze strachu, że beze mnie dasz sobie radę... Pieniądze tak czy siak miały do ciebie wrócić. Są twoje.
Kostek odetchnął z wyraźną ulgą.
- W takim razie, zanim podpiszemy z Kaśką i Stanem nasze obopólne zobowiązania, mam jeszcze jedno pytanie - powiedział. - Gdzie jest psina?
- Śpi w moim w pokoju.
- Pozwolili ci trzymać ją w hotelu? - dziwił się.
- Jak to Stan powiedział? W Polsce za pieniądze wszystko kupisz?
Katarzyna weszła pierwsza. Niosła na tacy kubełek z szampanem i cztery kieliszki. Za nią szedł wyprostowany Stan Łaski. Trzymał spory wiklinowy koszyk.
- Wskakuj do wody, moja ty nimfo - śmiał się.
Pomógł Kasi postawić tacę na posadzce. Kiedy dziewczyna już była w jacuzzi, Łaski zanurzył dłonie w wiklinowym koszyku i rozpoczął obsypywać milionerów bordowymi płatkami róż. Następnie wyjął szampana z napełnionego lodem naczynia i strzelając na wiwat, lekko oblał ich musującą pianą. Resztę szampana rozlał do kieliszków.
- Za nasze spotkanie - wzniósł toast.
- I za naszą przyjaźń - dopowiedział Kostek.