Saroyan William CHŁOPIEC NA LOTNYM TRAPEZIE


WILLIAM SAROYAN

CHŁOPIEC NA LOTNYM TRAPEZIE

I. SEN

Spoczywa czujny wśród międzygwiezdnych prze­strzeni. Czuje uniesienie i radość, to znów bez­sens, koniec wszystkiego, koniec Rzymu, a nawet Babilonu... zaciśnięte zęby, wspomnienia, żar wul­kanu, ulice Paryża, równiny Jerycha, oto prze­myka wpośród pusiki niby płaz, galeria akwarel, morze i ryby o dużych oczach, symfonia, stół gdzieś na szczycie wieży Eiffla, jazz w gmachu opery, budzik i absurdalność przeznaczenia, roz­mowa z drzewem, rzeka Nil, cadiliakiem do Kan­sas, ryk Dostojewskiego, ciemne słońce.

Ziemia, twarz kogoś, kto żył, kształt pozbawiony ciężaru, łzy wśród śniegu, biała muzyka, prze­ogromny, dwukrotnie większy od wszechświata kwiat, czarne chmury, wzrok uwięzionej pantery, bezśmiertna przestrzeń, Eliot z zakasanymi ręka­wami piecze chleb, Flaubert i Guy de Maupassant, bezsłowny rym pierwotnego znaczenia, Finlandia, matematyka niezmiernie błyszcząca i gładka niby młoda cebula dotykana zębami, Jerozolima, droga do paradoksu.

Głęboka pieśń człowieka, delikatny szept niewidzialnej, skądś znanej osoby, huragan nad ła­nem zboża, gra w szachy, milcz, królowo, król, Karol Franciszek, czarny Titanic, plączący Chap­lin, tłum Żydów, jutro jest poniedziałek, na uli­cach nikt nie tańczy.

Nagły błysk życia: koniec. I znowu ziemia wo­koło.

II. PRZEBUDZENIE

Oto on: ubrany już i ogolony, świadom swego istnienia. Stanął przed lustrem krzywiąc się na widok swego odbicia. Bardzo niesympatyczne, orzekł. Gdzie jest mój krawat? (Miał tylko jeden.) Kawa i szare niebo, mgła znad Pacyfiku, szum przejeżdżającego autobusu, ludzie w drodze do miasta i znowu czas, znowu dzień, proza i poezja. Zbiegł szybko po schodach na ulicę 1 już idąc go­rączkowo rozmyślał: „Tylko we śnie zdobywamy świadomość naszego istnienia, Tylko tam, w owej żywej śmierci poznajemy samych siebie i ziemię daleką, Boga i świętych, imiona naszych ojców, sens minionych chwil. To właśnie tam wieki całe stapiają się w jedną chwilę, to tam przestrzeń przeobraża się w delikatną, giętką cząstkę wiecz­ności“.

Niezmiernie dziarsko rozpoczął dzień, zdecydo­wanie stukając obcasami, świadomy powierzchow­nej prawdy ulic i domów, pospolitej prawdy rze­czywistości. Bezustannie dźwięczała mu w uszach

melodia: „A trapez go wznosi w przestworza wy­sokie i lekko na skrzydłach trapezu niknie chło­piec" *. Zaśmiał się z całego serca. Cudowny za­iste poranek: szary, zimny, smutny, poranek bę­dący prawdziwą próbą dla wewnętrznej tężyzny. „Ech, Edgarze Guest, jakże tęsknię do twojej mu­zyki“ — westchnął.

W rynsztoku ujrzał jakiś pieniążek. Okazało się, że to jednocentówka z 1923 roku. Podniósłszy ją zaczął dokładnie oglądać na rozpostartej dłoni, wspominając ów rok i rozmyślając o Lincolnie, którego profil wytłoczono na monecie. Na cóż mo­że się człowiekowi przydać jeden cept? „Kupię sobie samochód — pomyślał — ubiorę się na go- gusia, odwiedzę hotelowe dziwki, nażrę się i opi­ję. a potem wrócę do ciszy. Albo wrzucę monetę do automatu, żeby się zważyć“.

Dobrze jest być biednym, a komuniści... Głód jest potworny. Jakież oni mają apetyty, jakże pragną jedzenia! Puste żołądki. Przypomniał so­bie, że i jemu jedzenie bardzo jest potrzebne. Każdy posiłek składał się z chleba, kawy i papie­rosów. A teraz nie miał już nawet chleba. Na do­brą sprawę kawa bez chleba nie może stanowić porządnej kolacji. A w parku nie rosło nic, co można by przyrządzić, tak jak przyrządza się szpinak.

Bo. prawdę mówiąc, już niemal umierał z gło­du, a jeszcze nie było widać końca kiszek, które

powinien przeczytać przed śmiercią. Przypomniał sobie młodego Włocha ze szpitala w Brooklynie; nazywał się Mollica — mały, chory urzędnik. To on odezwał się kiedyś z rozpaczą: przed śmiercią chciałbym chociaż raz zobaczyć Kalifornię. Zupeł­nie poważnie pomyślał: „Powinienem przynaj­mniej raz jeszcze przeczytać Hamleta albo, przy­puśćmy, Huckleberry Finna“.

Dopiero teraz zupełnie się obudził: na myśl

o śmierci. Żywotność znajdowała się w nim w ja­kimś sianie utajonej podniety. „Miody człowiek nie powinien ginąć w sposób ostentacyjny“ — pomy­ślał; był jędnak prawie na śmierć zagłodzony. Woda i poezja okazywały się znakomite — zapeł­niały wiele nieorganicznej przestrzeni, niemniej jednak nie wystarczały. Gdybyż udało się dostać jakąś pracę, pospolitą robotę dla chleba. Gdybyż pozwolono mu siedzieć bodaj cały dzień przy biur­ku, dodawać, odejmować, mnożyć i dzielić han­dlowe cyfry — może by wówczas nie umarł. Na- kupilby najrozmaitszego jedzenia: wymyślne przy­smaki z Norwegii, Włoch i Francji. Wszystkie ga­tunki wołowiny, baraniny, ryb i sera. Winogrona, figi, gruszki, jabłka, melony, które otaczałby czcią już po zaspokojeniu głodu. Położyłby na talerzu gałązkę czerwonych winogron, obok dwie czarne figi, ogromną żółtą gruszkę i zielone jabłko. I go­dzinami wchłaniałby zapach rozkrojonego melona. Kupiłby duże brązowe bochenki francuskiego chle­ba, rozmaite jarzyny i mięso. Kupiłby życie.

Ze wzgórza ujrzał miasto rozpościerające się

majestatycznie na wschodzie, ogromne budowle, miasto pełne jego plemienia... Poczuł się nagle poza tym wszystkim, niemal zupełnie pewny, iż nigdy się do tych ludzi nie dostanie, prawie zupeł­nie przekonany, iż znalazł się chyba na złej ziemi lub może w złej epoce, z której on, dwudziesto­dwuletni młody człowiek, musi nieuchronnie odejść. Nie sprawiła mu przykrości ta myśl. Powiedział do siebie: i(Jak najszybciej powinienem napisać «Podanie o zezwolenie na życie»". Zgodził się na myśl o śmierci bez uczucia żalu nad samym sobą, nad człowiekiem, miał przynajmniej nadzieję, że będzie mógł się przespać jeszcze jedną noc. Zapła­cił już za mieszkanie na następny dzień. Pozosta­wał więc jeszcze jeden poranek. A później mógłby udać się tam, gdzie idą inni bezdomni. Mógłby na­wet odwiedzić Armię Zbawienia, zaśpiewać coś dla Boga i Chrystusa (który odmówił mu miłości), uchronić się od zguby, najeść i wyspać. Ale wie­dział, iż tego nie uczyni. Życie stanowiło wyłącz­nie jego osobistą sprawę. Faktu tego nie zamierzał zaprzepaszczać. Wszystko inne byłoby lepsze.

Dźwięczało mu w uszach: ¡..trapez go wznosi w przestworza wysokie... Zachwycające i prze-. dziwnie zabawne. Trapez do Boga lub do pustki, lotny trapez do jakiejś wieczności... Najzupełniej spokojnie pomodlił się o siłę na wykonanie z wdziękiem owego lotu.

»Posiadam tylko centa — stwierdził. — Ame-* rykańską monetę. Wieczorem będę ją polerował*

dopóki nie zacznie lśnić, a później zabiorę się do nauki“.

Szedł teraz przez samo śródmieście — pośród żywych ludzi. Mógł udać się w jedno lub w dwa najwyżej miejsca. Z rozczarowaniem spojrzał na swą sylwetkę odbijającą się w szybach wystawo­wych. Zupełnie nie wyglądał na tak silnego, jakim się czuł. Właściwie całe ciało wyglądało delikat­nie i krucho: szyja, ramiona, barki, tułów i ko­lana. — To bardzo niedobrze — powiedział. Wzią­wszy się z wysiłkiem w garść szedł dalej nienatu­ralnie wyprostowany i sztywny.

Z dostojnym opanowaniem mijał niezliczone re­stauracje ani razu na żadną z nich nie spogląda­jąc. W końcu znalazł się w budynku, do którego zmierzał. Wjechał windą na siódme piętro, prze­szedł przez hall i otworzył drzwi do biura urzędu zatrudnienia. Siedziało tu już ze dwa tuziny osób. Znalazłszy sobie jakiś kąt, zaczął czekać, aż przyj­dzie jego kolej. W końcu udzielono mu łaski wejś­cia do środka i rozmowy z bezmyślną starszą da­mą około pięćdziesiątki.

— No, i cóż może pan robić? — zapytała.

Poczuł zakłopotanie. — Mogę pisać — odrzekł

wyniośle.

— Chce pan powiedzieć, że dobrze pan włada piórem, czy tak? — powiedziała starsza dama.

— No, tak — odrzekł. — Pragnę powiedzieć, że mogę pisać.

— Co pisać? — prawie z gniewem żachnęła się starsza dama.

— Prozę — odparł prosto.

Nastąpiła pauza. W końcu dama zapytała:

— Czy umie pan pisać na maszynie?

— Oczywiście — odrzekł miody człowiek.

— W porządku, posiadamy pański adres. Skon­taktujemy się z panem. Niestety dzisiaj nic nie ma, zupełnie nic. .

W podobny sposób wyglądała rozmowa w dru­gim urzędzie, z tą różnicą, że zadawał mu pytania zarozumiały młody człowiek o wyglądzie zbliżonym do prosięcia. Później poszedł do wielkich domów handlowych: tamci — napuszeni i sztywni, z jego zaś strony — pokora; i w końcu oświadczenie, iż

o pracy nie może być mowy. Nie odczuwał nieza- , dowolenia, a co dziwniejsze, nie uświadamiał so­bie nawet, że osobiście uczestniczy w całym tym wielkim idiotyzmie. Był żywym młodym człowie­kiem, któremu potrzebne są pieniądze, aby jakoś istnieć, do zdobycia ich zaś nie było innej drogi, jak tylko praca. A pracy zabrakło. Było to zgoła teoretyczne zagadnienie, które usiłował rozwiązać po raz ostatni. Stwierdził teraz z zadowoleniem, iż cała sprawa już się rozstrzygnęła.

Spostrzegł kres swej życiowej drogi. Była ona, poza nielicznymi momentami, nader prozaiczna, pragnął jednak, aby do ostatnich chwil wkradło się możliwie jak najmniej błędów z jego strony.

Mijał niezliczone sklepy i restauracje w drodze do YMCA, gdzie zaopatrzywszy się w papier «raz atrament zaczął pisać „Podanie“. Nad dokumen­tem tym pracował przez jakąś godzinę, gdy nagłe

os î : ! I > î 7 îî lodu i panującego w s.ili zaduchu. Wy­dawało mu się. że wypływa ze swego ciała silnie uderzając ramionami... Piegiem opuścił budynek. Naprzeciwko biblioteki publicznej, w Civic Cen­ter Park. wypił prawie kwaterkę wody 1 to go do­piero otrzeźwiło. Na środku murowanego bulwaru stal jakiś starszy człowiek otoczony mewami, gołę­biami i gilami. Z dużej papierowej torby wyciągał całymi <;arsciami okruszki chleba i rzucał je pta­kom polnym wdzięku gestem.

Poczuł ledwo uświadomione pragnienie: poprosi starego o porcję okruszków, lecz nie pozwolił so­bie nawet na to, aby owa myśl przybrała realny kształt w jego umyśle. Wszedł do gmachu biblio­teki publicznej i przez godzinę czytał Prousta, po czym znowu czując, że słabnie, wybiegi na dwór. Wypił trochę wody przy fontannie w parku i udał się w daleka drogę do domu.

— Prześpię się trochę — powiedział. — Nic in­nego nie można zrobić. — Zdawał sobie teraz sprawę, iż zbyt jest wyczerpany i osłabiony, aby oszukiwać się co do swego stanu, chociaż umysł miał wciąż żywy i jasny. I wciąż umysł ten sta­nowił jakby oddzielną całość, w której lęgły się chochlikowe żarciki na temat fizycznego cierpie­nia. które on sam rzeczywiście odczuwał.

Doszedł do domu wczesnym popołudniem i od razi.^ zrobił sobie kawę na małym palniku gago­wym. W bańce nie było już mleka, a pól funta cukru, kupionego tydzień temu, dawno się skoń-

* A - *

r M

, r.i .

"• «

* K *■ p

czylo. Siedząc na łóżku i uśmiechając się wypił filiżankę gorącego czarnego płynu.

Z Y MC A ukradł tuzin kartek listowego papieru, na których zamierzał dokończyć ów dokument, te­raz. jednak wszelka myśl o pisaniu sprawiała mu przykrość. Nie było nic do powiedzenia. Zaczai polerować pieniążek, który znalazł rano, i ta bez­sensowna czynność dala mu wiele radości. Żadnej monety amerykańskiej nie można tak ślicznie wy­polerować, jak właśnie jednoeenlów kę. Ile potrze­bowałby tych pieniążków, aby żyć dalej? Cóż wię­cej można sprzedać? Hozejrzał się po ogołoconym pokoju. Zegarek już poszedł. Zniknęły wszy si kio piękne książki. Dziewięć z nich za «!5 ivntów. Po­czuł głęboki wstyd z powodu rozsiania się z książ­kami. Najlepsze ubranie sprzeda! za dwa dolary, no, ale to było w porządku. Nigdy zbyt wiele me troszczył się o ubrania. Lecz książki. To co inmgo. Rozgniewała go myśl, iż nie darzy się szacunkiem ludzi piszących.

Położywszy błyszczącego centa na stole przy­glądał mu się z zachwytem skąpca. — Jakże ład­nie się uśmiecha — powiedział. Nie czytając spoj­rzał na słowa: E Piuribus Unum One Cent Umtcd \Slates Of America, a odwróciwszy monetę ujrzał profil Lincolna i napis: In G od We Trust Liberty 1923. — Bardzo to piękne — rzekł.

Poczuł senność i potworną ociężałość ogarnia- , Jącą cale .ciało, mdłości i dreszcze. Oszołomiony staną! przy łóżku. „Teraz mojję tylko położyć się spaćl“ — pomyślał.

lt

I ct-uI już, jak ogromnymi krokami przemierza substancję ziemi, jak odpływa gdzieś daleko do początków bytu. Upadł twarzą na łóżko mówiąc:

— Przede wszystkim powinienem dać tę monetę jakiemuś dziecku. Dziecko potrafi sobie kupić wie­le rzeczy za jednego centa.

A potem szybko, delikatnie, z wdziękiem mło­dego śmiałka na trapezie uleciał ze swego ciała. Na jedną chwilę wieczności stał się wszystkim na­raz: ptakiem, rybą. gadem, ssakiem i człowiekiem. Falował przed nim bezkresny, ciemny ocean dru­ku. Płonęło miasto. Ryczało stado bydła. Ziemia kręcąc się ulatywała w przestrzeń, a on, świadom, co robi, zwrócił zmartwiałą twarz ku pustemu niebu i tak pozostał, bez snów, bez życia, dosko­nały.

Przetożyt W. ADAMIECKI

Czfowlek, którego serca było w górach...

* -lv

W roku 1914, kiedy nie miałem jeszcze sześciu . f v lat, pewien stary człowiek, który szedł San Benito

* Avenue w stronę domu dla starców grając solo na . trąbce — zatrzyma] się przed naszym domem.

Wybiegłem z podwórza i stanąłem za węglem czekając, aż znowu zacznie grać, ale on nie chciał. Powiedziałem: — Bardzo proszę, niech pan jesz­cze coś zagra! — lecz on odparł: — Młodzieńcze, czy mógłbyś przynieść szklankę wody starcowi, którego serce jest nie tutaj, ale w górach?

— W jakich górach? — zapytałem.

— W szkockich — odpowiedział starzec. — Ci y mógłbyś mi przynieść wody?

! — A co pana serce robi w szkockich górach? —

spytałem.

— Moje serce rozpacza — odpowiedział starzec.

— Czy mógłbyś mi przynieść szklankę zimnej wody ?

* Ë — .A gdzie jest pana mamusia? — spytałem.

- — Moja matka jest w Tulsa, w stanie Oklaho­ma, ale jej serca tam nie ma.

— A gdzież jest jej serce?

— W górach szkockich — powiedział starzec — ale mnie się bardzo chce pić, młodzieńcze.

— Jak to się stało, że pana rodzina zawsze zch stawia serce w górach? — zapytałem.

— Tacy już jesteśmy — odparł starzec. — Dziś tutaj, jutro tam.

— Dziś tu, jutro lam? — zapytałem. — Jak to może być?

— Dziś na tym świecie, jutro na tamtym — od-i parł starzec.

— No, a cc” pana matka robi w Tulsa, w sta­nie Oklahoma?

— Rozpacza — odpowiedział starzec.

— A gdzie jest matka pana matki?

— Jest w stanie Vermont, w małym miastecz­ku zwanym White River Junction, ale jej serce Jest gdzie indziej.

— Czy jej biedne, stare, spracowane serce tak samo jest w górach?

— Jakbyś zgadł — odparł starzec. — Synku, umieram z pragnienia.

Ojciec wyszedł na ganek 1 ryknął jak lew zbu­dzony nagle ze złego snu:

— Johnny! Odczep się, do diabła, od tego bie­daka! Przynieś mu dzbanek wody, nim padnie z pragnienia! Gdzie się, u licha, podziało twoje dobre wychowanie?

— Czy człowiek nie może czasem zapytać się podróżnego o to i owo?

— Przynieś temu panu wody — wrzasnął oj-

ciec. — Do licha! Nie stój tu jak kołek! Przynieś mu wody, nim padnie z pragnienia!

— Ty mu przynieś wody — odpowiedziałem. — Przecież nic nie robisz.

— Ja nic nie robię? — oburzył się ojciec. — Jakbyś nie wiedział, u diabła, że układani w gło­wie nowy poemat.

— A skąd ja mogę wiedzieć? Przecież widzę tylko, że stoisz na ganku z zawiniętymi rękawami. Skąd mam wiedzieć, że układasz wiersz?

— Powinieneś wiedzieć — odparł ojciec.

^ — Dobry wieczór — odezwał się starzec do mo- . jego ojca. — Pański syn mówił mi właśnie, te macie w tych okolicach świetny chłodny klimat.

(„Chryste PanieJ — zdumiałem się. — Nie mó­wiłem temu staremu ani słowa o klimacie. Skąd on to wymyślił?“)

— Dobry wieczór — odpowiedział mój ojciec.

— Czy zechce pan wstąpić do nas i odpocząć tro­chę? Zrobi nam pan zaszczyt siadając z namj do skromnego obiadku.

— Panie — odpowiedział starzec. — Jestem głodny, Przyjdę z radością.

— Czy mógłby mi pan zagrać: „Pij do mnie tyl­ko oczyma swymi“? — zapytałem starca. — Bar­dzo chciałbym usłyszeć, jak pan to gra na trąbce.

To moja ulubiona piosenka. Wolę ją chyba od wszystkich innych piosenek na świecie.

— Synku — odparł slarzec. — Jak dojdziesz moich lat, będziesz wiedział, że piosenki nie są ważne. Chleb jest najważniejszy.

15

— Ale chciałbym jednak usłyszeć, jak pan gra tę piosenkę.

Starzec wszedł na ganek i uścisnął rękę ojcu.

— Nazywam się Jasper MacGregor — oznaj­mił. — Jestem aktorem.

— Bardzo mi przyjemnie — przywitał go ojciec.

— Johnny, przynieś panu MacGregor dzbanek wody. 7

Poszedłem do studni, nalałem trochę zimnej wo­dy do dzbanka i przyniosłem staremu. Wypił wszystko jednym długim łykiem. Potem rozejrzał się wokół, spojrzał w górę na niebo i przed sie­bie, wzdłuż San Benito Avenue, gdzie wieczorne słońce zaczynało się już chylić ku ziemi.

— Liczę, że jestem pięć tysięcy mil od domu — powiedział. — Czy moglibyśmy zjeść trochę chle- ba i sera, żeby mój duch nie rozstał się z ciałem?

— Johnny 1 — zawołał ojciec. — Skocz do skle­piku i przynieś bochenek chleba i funt sera.

' — Daj pieniądze.

— Poproś'pana Kosaka, żeby nam dal na kre­dyt — odparł ojciec. — Nie mam pensa przy du­szy, Johnny.

— Nie sprzeda nam na kredyt — tłumaczyłem.

— Pan Kosak ma już dość tego dawania towarów na kredyt. Jest wściekły na nas. Powiada, że nie pracujemy i nigdy nie płacimy rachunków. Jesteś­my mu winni czterdzieści centów.

— Leć i namów go, żeby dał. Wiesz, że to twój obowiązek.

— On nie chce słuchać głosu rozsądku — tłu­

maczyłem. — Mówi, że nic go nie obchodzi, tylko chciałby zobaczyć swoje czterdzieści centów.

— Idź do niego w tej chwili i zrób coś, żeby ci dał bochenek chleba ł funt sera. Przecież to potrafisz, Johnny — powiedział mój ojciec.

— Idź do niego w tej chwili i powiedz, żeby ci dał bochenek chleba i funt sera, synku — rzeki starzec.

— Naprzód marsz, Johnny! — rozkazał ojciec.

— Jeszcze nigdy nie wróciłeś ze sklepu z pustymi rękami. Przyjdziesz za dziesięć minut z jedzeniem godnym królewskiego stołu.

— Nie wiem —- odparłem.' — Pan Kosak twier­dzi, że robimy z niego balona. Chce wiedzieć, czym ty się właściwie zajmujesz.

— No, więc powiedz mu. Nie mam nic do ukry­wania. Piszę poezje. Powiedz Kosakowi, że piszę poezje dniem i nocą.

— Dobra jest — odpowiedziałem — ale wątpię,, żeby to na nim zrobiło wrażenie. On mówi, że ty nigdy nie chodzisz szukać pracy, jak inni bezro­botni. Powiada, że jesteś leń i nicpoń.

— Id^ do niego w tej chwili i powiedz mu, że jest idiotą! —- zawołał ojciec. — Idź do niego w tej chwili i powiedz mu, że twój ojciec jest jednym z największych żyjących zapoznanych po­etów. x

— A jak jego to nic nie obchodzi? Zresztą do­brze, pójdę. Zrobię, co będę mógł. Nic nie mamy w domu?

— Tylko prażoną kukurydzę. Jemy ją już czte-*

ry dni z rzędu, Johnny. Musisz zdobyć ehleba i sofa, jeśli chcesz, żebym skończy? ten długi po­emat.

— drobię, co bodę mógł — powtórzył-' m,

— I wracaj szybko — prosił pan MacGregor. — Jc.slcni o pięć tysięcy mil od domu.

— Będę biegł całą drogo — obiecałem.

— Jeśli znajdziesz po drod/e jakieś pieniądze #

— przypomniał ojciec — pamiętaj, że dzielimy się

pół na pół.

■— Dobra.

Biegłem przez całej drogę do sklepu pana KOsa­ka, ale nie znalazłem po drodze żadnych pienię­dzy — ani pensa.

Wszedłem do sklepu, a pan Kosak otworzył oczy.

— Panie Kosak — zacząłem — gdyby pan był w Chinach ł nie miał na świecie ani jednego przy­jaciela, i został bez pieniędzy, pewno by się pan spodziewał, że jakiś chrześcijanin poratuje pana funtem ryżu, prawda?

— Czego ty chcesz? — zapytał pan' Kosak.

— Chcę tylko porozmawiać z panem trochę. ^ Spodziewałby się pan, że jakiś Aryjczyk pomoże panu, co?

— Ile niasz pieniędzy? — spytał pan Kosak.

— To nie jest sprawa pieniędzy, panie Kosak.

Mówię o tym, co by było, gdyby pan w Chinach potrzebował pomocy od białej rasy.

— Nie chcę o niczym wiedzieć — oświadczył pan Kosak.

— Jak by się pan czuł w Chinach w takiej sy­tuacji?

— Nie wiem — odparł pan Kosak. — A cóż ja bym robił w Chinach?

— No — powiedziałem — pojechałby pan fam w podłóż i byłby pan głodny, i nie miałby pan żadnego przyjaciela na święcie. Nie przypuszczał­by pan chyba, że jakiś dobry chrześcijanin może pana odprawić bez chociażby funta ryżu, prawda, panie Kosak?

— Chyba prawda — odparł pan Kosak ale ty nie jesteś w Chinach, Johnny, ani ty, ani twój ojciec. Wy obaj powinniście czasem pójść gdzieś i popracować, a równie dobrze moglibyście to zro­bić zaraz. Nie mam zamiaru dawać wam nic wię­cej na kredyt, bo wiem, że mi nie zapłacicie.

— Panie Kosak — powiedziałem. — Pan mnie źle rozumie. Nie mówię przecież o żadnych kre­dytach. Mówię o tych wszystkich poganach, mię­dzy którymi jest pan w Chinach głodny i umiera­jący.

— Tu nie Chiny — powiedział pan Kosak. —

W tym kraju trzeba pracować. W Ameryce wszys­cy pracują.

— Panie Kosak — nalegałem. — Gdyby na przykład mógł pana uratować bochenek chk-ba i funt sera, to czy zawahałby się pan poprosić

o nie chrześcijańskiego misjonarza?

— Owszem, zawahałbym się — odparł pan Ko­sak. — Wstydziłbym się prosić.

— Nawet gdyby pan wiedział, że mógłby mu

pan oddać dwa bochenki chleba i dwa funty se­ra? — zapytałem. — Nawet wtedy?

— Nawet wtedy — oświadczył pan Kosak.

— Niechże pan tak nie mówi — prosiłem. — To przecież defetyzm i pan wie o tym doskonale. No, przecież inaczej pan mógłby tylko umrzeć. Umarłby pan tam w Chinach, panie Kosak.

— Wcale bym się tym nie martwił — odpowie­dział pan Kosak. — Ty i twój ojciec musicie za­płacić za chleb i ser. Czemu twój ojciec nie pój­dzie poszukać sobie pracy?

— Panie Kosak — zapytałem. — Jak się pan w ogóle czuje?

— Doskonale, Johnny. A ty?

— Nie można lepiej, panie Kosak. A jak się mają dzieci?

— Świetnie. Stefan zaczyna już chodzić.

— To znakomicie. A jak się ma Angela?

— Angela zaczyna śpiewać. A jak się miewa twoja babka, Johnny?

— Czuje się doskonale. Też zaczyna śpiewać. Powiada, że wolałaby jednak być primadonną w operze niż królową. A jak się czuje pana żona, Marta?

— Och, świetnie — odparł pan Kosak.

— Trudno mi powiedzieć, jak bardzo się cie­szę, że wszystko tak się dobrze układa w pana do­mu w Alei Pomarańczowej numer sto czterdzieści dziewięć. Jestem pewien, że Stefan wyrośnie kie­dyś na wielkiego człowieka.

— Mam nadzieję — powiedział pan Kosak. —

Myślę posłać go do liceum I dopatrzyć, żeby miał wszystko, czego ja nie dostałem. Nie chcę, żeby otwierał sklep spożywczy,

— Wierzę w Stefana — oświadczyłem.

— A czego ty chcesz, Johnny? — zapytał pan Kosak. — Ile masz pieniędzy?

— Panie Kosak. Wie pan dobrze, że nie przy« szedłem tu, żeby coś kupować. Wie pan, jak bar« dzo lubię pogadać czasem z panem spokojni«

o poważnych sprawach. Niech mi pan da boche* nek chleba i funt sera.

— Ale masz gotówkę, Johnny?

— A Estera, panie Kosak? — zapytałem. — Jak się ma pana śliczna córka Estera?

— Estera ma się dobrze, johnny, ale musisz zapłacić gotówką. Ty i twój ojciec jesteście naj­gorszymi obywatelami w całym okręgu.

— Cieszę się, że Estera ma się dobrze, panie Kosak. Jest u nas w domu z wizytą Jasper Mac- Gregor. Kazał mi zapytać pana, czy widział go pan kiedy na scenie. To wielki aktor.

— Nigdy o nim nie słyszałem — odparł pan Kosak.

— I butelkę'piwa dla pana MacGregor — po­prosiłem.

— Nie mogę ci dać butelki piwa.

— Ależ może pan, może.

— Nie mogę — uparł się pan Kosak. — Pozwo­lę ci wziąć jeden bochenek czerstwego chleba i funt sera, ale nic więcej. A cóż takiego robi właściwie twój ojciec, kiedy pracuje?

— Mój ojciec pisze poezje, panie Kosak. To je­dyna praca, jaką wykonuje mój ojciec. Jest jed­nym z największych poetów na świecie.

— A kiedy dostanie za to jakieś pieniądze?

— Nigdy nie dostaje za to pieniędzy — od­parłem. — Nie można mieć jednocześnie deszczu i pogody.

— Nie podoba mi się taka praca, Johnny. Dla­czego twój ojciec nie pracuje jak wszyscy inni lu­dzie?

— Pracuje ciężej niż inni. Mój ojciec pracuje dwa razy ciężej niż każdy przeciętny człowiek.

— No, teraz jesteś mi winien pięćdziesiąt pięć centów, Johnny. Dzisiaj daję ci , jeszcze towar na kredyt, ale to ostatni raz.

— Niech pan powie Esterze, że ją kocham, pa­nie Kosak!

— Dobrze, dobrze — zgodził się pan Kosak.

Pobiegłem do domu z bochenkiem chleba i fun-i

tern sera.

Ojciec i pan MacGregor stali na ulicy i wyglą­dali, czy przyniosę jedzenie. Biegli do mnie do­bry kawał, ale kiedy zobaczyli, . że niosę chleb i ser, zaczęli wymachiwać rękami do mojej babki, która czekała na ganku. Babka wbiegła do środ­ka, by nakryć do stołu.

— Wierzyłem, że tego dokonasz — powiedział mój ojciec.

— Ja też — oświadczył pan MacGregor.

— On mówi, że musimy mu zapłacić pięćdzie-*

siąt pięć centów — tłumaczyłem. — On mówi, ża nie ma zamiaru dawać nam więcej na kredyt.

—Tak jemu się zdaje — uspokoił mnie ojciec. <— O czym rozmawiałeś, Johnny?

— Najpierw o tym, co by to było, jak by się było bliskim śmierci głodowej w Chinach, a po­tem pytałem o całą rodzinę.

— A tam jak się wszyscy mają?

— Doskonale.

Poszliśmy więc do domu i zjedliśmy bochenek chleba i funt sera, a każdy z nas wypił dwie albo trzy kwarty wody. Kiedy zniknęła ostatnia kru­szynka, pan MacGregor zaczął rozglądać się po kuchni i szukać, czy nie ma tam jeszcze czegoś do jedzenia.

— Johnny — spytał. — Co jest w zielonej pusz­ce u góry?

— Marmurki — odpowiedziałem.

— A w tej szufladzie tutaj? Nic jadalnego?

— Świerszcze.

— A w tym wielkim dzbanku w kącie, Johnny? Co tam jest dobrego?

— Hoduję w tym dzbanku węża.

— No, cóż — zastanowił się pan MacGregor. — Wystarczy mi chyba fantazji na zjedzenie kawał­ka gotowanego węża, Johnny.

— Nie może pan zjeść tego węża.

— Dlaczego, Johnny? Czemu nie miałbym go zjeść, u licha? Słyszałem o dzielnych mieszkań­cach Borneo, którzy jedzą węże i koniki polne Masz chyba z pół tuzina tłustych koników, co?

— Tylko cztery.

— No, to pokaż je nam, Jahnny — prosił pan MacGregor. — Jak się najemy, zagram d na trąb-, oe „Pij do mnie tylko oczyma swymi“.

— Nie chcę, żeby pan zabijał żywe stworzeniaI

— Jestem bardzo głodny, Johnny.

— Ja też, ale nie dam panu zabijać ani jeść mojego węża. Ja go sam złapałem.

— A co ci przyjdzie z trzymania starego węża?

— Lubię go — odparłem.

— Mówię ci, Johnny, ugotujemy I zjemy te- go pięknego tłustego węża — namawiał pan Mac-* Gregor.

Mój ojciec siedziął przy stole głowę wsparłszy na rękach i marzył. Babka chodziła po domu wy­śpiewując arie Pucciniego. — „Gdy błąkam się po ulicach!“ — ryczała po włosku.

— Nikomu nie pozwolę gotować i jeść tego wę­ża — oświadczyłem.

— No, dobrze — ustąpił pan MacGregor. — Niech będzie, jak chcesz, Johnny, ale ja jestem wściekle głodny.

— A co by pan powiedział na trochę muzyki?

— spytał ojciec. — Mały byłby zachwycony.

— Jeszcze jak, proszę pana — przytaknąłem.

— Dobrze, Johnny — zgodził się pan MacGre­gor. .

Wstał i zaczął grać na trąbce, a robił to głośniej niż ktokolwiek inny, toteż usłyszeli go ludzie na milę wokół i bardzo się zaciekawili. Przed naszym domem zebrało się osiemnastu sąsiadów, a kiedy

pan MacGregor skończył swoje solo, wszyscy bili brawo. Ojciec wyprowadził naszego gościa na ga- nek i powiedział:

— Drodzy przyjaciele i sąsiedzi, chciałbym wam przedstawić pana Jaspera MacGregor, najwięk­szego współczesnego odtwórcę ról szekspirowskich.':

Drodzy przyjaciele I sąsiedzi nic nie odpowie-

• V dzieli, a pan MacGregor zaczął: — Pamiętam, jak-' by to było wczoraj, mój pierwszy występ na see-' nie londyńskiej w 1867 roku — i ciągnął opowieść

0 swojej karierze.

Rufę Apley, stolarz, zapytał:

■* — Czy nie zagrałby pan czegoś jeszcze, panie

MacGregor? ,

A na to pan MacGregor: — Czy ma pan w do­mu jedno jajko?

— Oczywiście — odparł Rufe. — Mam w do­mu tuzin jajek.

— A czy byłby pan tak uprzejmy pójść I przy­nieść tu jedno z tego tuzina jajek? — zapytał pan MacGregor. — Jak pan wróci, zagram taką pio­senkę, że serce w panu będzie skakać z radości

^ i smutku.

— już lecę! — zawołał Rufe i pobiegł do do­mu po jajko.

Pan MacGregor zapytał Toma Browna, czy nie ma czasem w domu kawałka kiełbasy. Tom po- f wiedział, że ma, wtedy pan MacGregor zapytał, czy byłby łaskaw pójść po ten kawałek kiełbasy

1 przynieść go tutaj, a jak wróci, pan MacGregor zagra mu na trąbce piosenkę, która zmieni całe

jego życie. I Tom poszedł do domu po kiełbasę, zaś pan MacGregor zapytał wszystkich osiemnas* tu drogich przyjaciół i sąsiadów, czy nie mają od^ robiny czegoś dobrego do jedzenia, i każdy powie-» dział, że owszem, ma, i każdy poszedł do swojego domu po tę odrobinę czegoś dobrego do jedzenia, a pan MacGregor mial mu potem zagrać pieśń, która, jak mówił, będzie wprost cudowna, a kiedy wszys-> cy drodzy przyjaciele i sąsiedzi wrócili do nas ze wszystkimi odrobinami czegoś dobrego do jedze­nia, pan MacGregor podniósł trąbkę do ust i za­grał: „Me serce jest w górach, me dla mnie tu świat“ * — a wszyscy drodzy sąsiedzi popłakali się i poszli do domów. Pan MacGregor zaniósł wtedy wszystkie dobre rzeczy do kuchni i cala nasza ro­dzina ucztowała, piła i weseliła się; mieliśmy jaj­ko, kiełbasę, tuzin zielonyh cebulek, dwa gatunki chleba, masło, dwa gatunki sera, gotowane kar­tofle, surowe pomidory, melon, herbatę i wiele innych smakołyków, więc jedliśmy, aż nam brzu­chy spęczniały, a wtedy pan MacGregor powie­dział: — Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, łaskawy panie, pragnąłbym spędzić w pańskim do­mu parę następnych dni. — A mój ojciec odpo­wiedział: — Mój dom jest pańskim domem. — I tak pan MacGregor został u nas przez siedem­naście dni i siedemnaście nocy, a po południu osiemnastego dnia przyszedł jakiś człowiek z do­mu starców i powiedział: — Szukam Jaspera

MacGregor, aktora — A na to mój ojciec: — Cze­go pan chce?

— Jestem z domu starców — odpowiedział mło­dy człowiek — i chciałbym, żeby pan MacGregor zamieszkał u nas, bo za dwa tygodnie wystawia­my, jak co roku, pewną sztukę i potrzebny nam aktor.

Pan MacGregor wstał z podłogi, gdzie wias'nie marzył, i zapytał: — Coś ty powiedział, młody człowieku?

— Nazywam się Dawid Cooper — oświadczył młody człowiek — i jestem z domu starców. Oni proszą, żeby pan tam ze mną przyszedł, bo po­trzebny nam aktor do głównej roli przy następ­nym wystawieniu sztuki „Szaleństwa starszych państwa w roku tysiąc dziewięćset czternastym“.

Tak więc pan MacGregor wsiał i poszedł z tym młodym człowiekiem, a następnego dnia po połud­niu mój ojciec, który był bardzo głodny, powie­dział:

— Johnny, idź do sklepu pana Kosaka i zdo­bądź coś do jedzenia. Wiem, że to potrafisz. Przy­nieś wszystko jedno. co.

— Pan Kosak chce pięćdziesiąt pięć centów — odpowiedziałem. — Nie da nam nic więcej na kredyt.

— Idź, Johnny — prosił mój ojciec. — Wiesz dobrze, że potrafisz namówić tego miłego Słowa­ka, by nam dał coś do jedzenia.

Poszedłem więc do sklepu pana Kosaka i po­djąłem chińskie zagadnienie w miejscu, w którym

je zostawiłem. Napracowałem się porządnie,' żeby wyjść ze sklepu z pudełkiem ziarna dla kanarków i połową puszki syropu klonowego, ale udało się, a ojciec powiedział: — Słuchaj Johnny, taka pa-* sza może się okazać niebezpieczna dla naszej bab­ci. — I rzeczywiście rano usłyszeliśmy, że babcia śpiewa jak kanarek, a ojciec się skarżył: — Jakże u diabła mam pisać wielkie poematy karmiąc się ziarnem dla kanarków?

Przełożyła A. PRZEDPEŁSKA-TRZECI AKOWSKA

Pociągi

A

Często stał całymi godzinami w oknie wpatrując się przed siebie, bardziej uśpiony niż przytomny, zapominając o wszystkim, głęboko odczuwając ^ swą bezdomność — co było tym smutniejsze, że t u był właśnie jego dom: tu, w tej dolinie petnej słońca, gdzie przyszedł na świat, gdzie przeżył swoje pierwsze siedemnaście lat. Od czterech mie­sięcy znowu był w domu — przez całe łato, od czerwca do września — a wciąż czuł się bezdom­ny; mimo idealnej pogody, mimo tych wszystkich miejsc, które pamiętał, które z zachwytem znowu oglądał; mimo otaczających go twa­rzy, które znał dawno temu i które, choć przebyły długą podróż w czasie, pozostały w istocie nie zmienione; mimo nawet let­niego dniem i nocą nieba, letniego powietrza, którego zapachu nigdy w czasie swych wędrówek nie zapomniał, a gdy je teraz znowu wciągnął do serca i duszy — serce się roześmiało, a dusza aż ■* podskoczyła z radości; mimo nawet śmiesznych odgłosów tego śmiesznego miasta: polewaczek zra­szających nędzne trawniki, suchego pisku wagonu , tramwajowego, gwaru ulic rano 1 w samo południe,

i w porze wieczornego nasilenia ruchu; i potem, kiedy ludzie już pójdą do domów, gdy ulice stają się chłodne i puste; wciąż był bezdomny mimo chaotycznej, często nawet śmiesznej obecności do­mu — zawsze i wszędzie, w czasie i w przestrzeni, w nim samym i wokół niego; i to właśnie tkwiące xv nim uczucie obcości zdumiało go i odrętwiło: był obojętny, póluśpiony, niezdolny do pracy.

Dziecko wróciło z szerokiego świata do domu, •by znowu być dzieckiem: dziecko otworzyło drzwi domu, w którym kiedyś byl jego dom, we­szło, wyciągnęło się na posłaniu, którym był dom, zasnęło, obudziło się i wciąż było bezdomne. Ten dom nie był jego domem. Był w domu: wszystko tu na swoim miejscu, on tu tylko jest obcy. Czul się samotny. I stopniowo głęboka cisza ogar­nęła go całego, i gdy spał — nie był to sen, a gdy Bię budził — nie była to jawa. Zauważył, że co­raz mu trudniej mówić z mieszkańcami lego mia­sta, co normalnie było dla niego czymś najłatwiej­szym w świecie; i że coraz trudniej mu wypowia­dać się poprzez swą pracę, swoje malarstwo: nie przychodziło mu do głowy żadne słowo, z którym mógłby się zwrócić do kogokolwiek w tym mieś­cie; nie zdarzyła się żadna pełna znaczenia cisza, żadne uniesienie czy sprecyzowanie, czy trafność, czy oderwanie się — nic, co mógłby wyrazić ma­lowaniem. Wychodził wieczorami, szukał kogoś,

* kim mógłby mówić, i po wielu godzinach prze­siadywania w kawiarniach, po wielu kieliszkach — wracał cicho do swoich dwu pokoi; nawet kiedy

był pijany, kiedy normalnie powinien być gadat-* liwie dobroduszny i pełen wesołości. Kiedyś, za-« taczając się na schodach, zabrnął do podrzędnego domu publicznego i gdy został sam w pokoju z dziewczyną, przyglądał się jej przez kilka minut ogłupiałym wzrokiem, roześmiał się głośno, prze­prosił gestem i kłaniając się nisko dał jej trzy dolary zamiast dwóch, po czym zataczając się zszedł ze schodów.

Teraz, po wielu takich godzinach, po tfielu go­dzinach wielu dni i wielu nocy znajdował ukojei nie tylko, gdy stawał w oknie i patrzał w dół na pociągi. Po drugiej stronie ulicy znajdował się dworzec Santa. Fe; był z tego zadowolony; choć sam nie zdawał sobie sprawy, bliski już był czas, kiedy przyjdzie mu stąd wyjechać.

Martwiły go odjazdy pociągów — cieszyły ich przyjazdy: wiele myślał o ludziach, którzy tu wy-, siadali, kim byli, gdzie byli, czemu tu przyjeżdżali i tak dalej, i dalej.

Raz zobaczył młodą dziewczynę wysiadającą' z pociągu z czarną walizeczką w ręce. Wydawała mu się samotna i przelękła, aż chciał ją zawołać, zbiec do niej, uśmiechnąć się i powiedzieć: „Na-« zywam się Joe Silvera. Urodziłem się w tym mie- ście. Kiedy miałem siedemnaście lat, wyjechałem stąd. Nie było mnie tu siedem lat. Wróciłem czte­ry miesiące temu. Mieszkam po drugiej stronie ulicy. Jestem malarzem. Niech pani przyjdzie do mnie i odpocznie. Mam trochę wina w domu“.

Ale tylko patrzał za nią przez okno, a kiedy

zniknęła w głębi ulicy Tulare, jeszcze chciał zbiec i dogonić ją; nazajutrz szukał jej po całym mieś­cie; tydzień później zastanawiał się, gdzie znikła.

Męczyła go cisza, jak tylko cisza męczyć może. Był tak nierozważny, że poddawał się jej, prze­bywał z nią, śledził ją z czystej ciekawości. Aby uciec, wystarczyło jedynie rzucić wszystko, wsiąść do pociągu i po bez mała siedmiu godzinach zna­lazłby się w San Francisco, gdzie jego bezdomność stałaby się całkowita i przez to znacznie łatwiejsza do zniesienia, znacznie łatwiejsza, żeby z nią się pogodzić i wyzbyć się jej. Wiedział, że świat jest mały; poznał już wszystkie te bajkowe miasta rozsiane po całym świecie, o których marzy każdy chłopak w każdym miasteczku, a do których rzad­ko trafia. Wiedział, że to tylko kwestia znajomości rozkładu jazdy pociągów i statków; jeśli się nie ma na bilet, można jeździć na 'gapę towarowymi pociągami albo zaciągnąć się na okręt. To było głupstwo. Ale te wielkie bajkowe miasta wcale nie były z bajki. Mieszkali w nich tacy sami ludzie jak gdzie indziej, jak tutaj.

Chciał dopatrzyć się wszelkich możliwych zalet w tym .mieście, bo wiedział, jak to jest: nie ma na ziemi wymarzonych miejsc. Istnieją tylko w wy^ miarze powstałym z tęsknot jej mieszkańców; i w tym samym wymiarze znajdował się jego dom. Jeśli dom jest jakimś określonym miejscem, to był w domu. Ale dom nie jest miejscem: jest harmo­nią mnóstwa nieuchwytnych i wciąż zmieniają­cych się treści i rytmów, i porozumień,' i wartości

pewnej liczby osób żyjących razem jako rodzina; albo dwojga ludzi, na przykład jak on i ta zagu­biona dziewczyna, jak on i jego przyjaciel, Otto Bennra, w Wiedniu.

Może to był dom, a może nie Nie wiedział. Mo­że to był jeszcze jeden z tych miraży, jakie stwa­rza serce. Obawiał się, że to właśnie jest miraż; obawiał się, że dom to było tylko coś, co wpra­wiało go w ruch, zmuszało do podróży; żałował, że może to tylko to. I czuł zbliżający się początek czegoś, ale nie wiedział, co to ma być: odjazd czy pozostanie. Musi być to albo to, a chciał pozostać. Chciał zostać tu w tej dolinie na długo i móc ma­lować. Zawsze, kiedy był daleko stąd, czuł się bli­ski śmierci; jakby wszystkie siły, jakie miał w sobie, potrzebne były tylko dla jednego: żeby jeszcze na trochę dłużej odsunąć śmierć. A wie­rzył, że te siły mogły przydać się na coś więcej.

Pociągi przyjeżdżały i odjeżdżały. Spoglądał da­leko na południe, skąd przychodziły ekspresy z Los Angeles. Nasłuchiwał okrzyku ich przyby­cia: pustoszący gwizd nabrzmiały ludzkim cier­pieniem, jak cierpi serce zachowując ciało, gdy duch się wymyka. Ostatni pośpiech, ryk, ogień i dym; a potem nic już prawie ..ie znaczące, smu­tne i powolne zatrzymanie, pauza nabrzmiała oczekiwaniem, szybko kończąca się chwila wy­tchnienia; i znowu w drogę, ale nie w tę, w którą rusza duch; z miasta do miasta, z miejsca na miej­sce, z klimatu w klimat, z okolicy w okolicę. Ale nie jak duch, który podróżuje nie w sensie geo­

graficznym, szukając absurdalnie wspaniałych ce­lów podroży; wszędzie, do jądra życia, do samej istoty wszystkiego, co śmiertelne, do wieczności, do Boga, „I — pomyślał gorzko — znajdując wszystko inne w jednym ogromnym jaskrawym pakiecie“.

Sierpień i wrzesień były bardzo przyjemne i go­rące, ale jego opanował paraliż niezdecydowania i oszołomienie — z drugiej jednak strony rosła w nim chęć, by nagle oszaleć, upić się do nieprzy­tomności i dać sobie chociaż cień szansy na prze­łamanie tego stanu, który, jak uważał, będzie mógł spłukać z siebie alkoholem i zgrywaniem się; popełniając każde szaleństwo, jakie mu przyj­dzie do głowy, oddając się rozpuście, wywołując bójki i awantury. W sierpniu i wrześniu pogoda w całej dolinie była piękna i ciepła, ale on nie umiał cieszyć się tym.

Prawie dal się złapać; ale wiedział, że ucieczka byłaby bardzo łatwa; nawet gdyby nie miała być Ucieczką na stałe.

Aż zdarzyła się ta wrześniowa niedziela. Tego dnia osiągnął pewność, że nadszedł czas na powzię-, cie decyzji: w tę stronę albo w tamtą. Zostać i po­grążyć się jeszcze głębiej w mrok bezruchu i bez­nadziei czy wyrwać się do światła; odjechać stąd pociągiem, w sensie geograficznym, do istniejące­go na zewnątrz światła; byłaby to oczywiście naj­łatwiejsza droga wyjścia, ale nawet teraz jeszcze miał nadzieję, że uda mu się tego uniknąć.

Wstał około szóstej rano, pogapił się na przy­

jazd i odjazd porannego pociągu; potem poszedł do miasta, by popatrzeć w og!upia!ą twarz nie* dzieli, przysłuchać się smutnej niedzielnej ciszy.

Zjadł śniadanie u Greka na ulicy Mariposa, długo łaził po mieście, w końcu poszedł „Pod Bia­łą Sarenkę“ na Broadwayu 1 zaczął pić piwo. W mieście było bardzo gorąco — „Pod B:a!ą Sa­renką“ bardzo chłodno. Pił już godzinę, gdy nagle krzyknął przez salę w kierunku bufetu:

— Hej, Mac! Daj mi sześć butelek Pabsia.

— Ile? — rzeki barman.

— Sześć — powiedział. — Nie, niech będzie siedem. Siedem butelek Pabsta.

— Jedna po drugiej? — rzekł barman.

— Nie! — krzyknął. — Wszystkie od razu. Wie­dział, że już się zaczęło: już czul, że się budzi; od czasu do czasu nawet potrząsał głową, niby ktoś nagle obudzony

— Jaki dziś dzień? — krzyczał. — Jaki miesiąc? Rok? Ilu mieszkańców ma to miasto? Czy coś się tu ostatnio wydarzyło?

I tak dalej, i dalej.

Dopiero koło pierwszej po południu wyleni! s:ę z baru lekko się zataczając, rozgrzany piwem, pe­łen dobrej woli i skłonny do niebywałej uprzej­mości. Specjalnie wobec lamp ulicznych. Kianiał im się nisko, stukając obcasami i gestykulując.

Przyjemnie było, tak na pozór, popuścić sobie cugli i rozrabiać w biały dzień.

Poszedł do parku i przyłączył się do grających w podkowy. Wyzwał ich na rozgrywkę; byia to

znakomita sportowa zabawa — póki wysiłek nie zaczął go trzeźwić; zaczął sobie zdawać sprawę ze wszystkiego, usprawiedliwiać się i przepraszać. Dopóki był pijany, grał pięknie rzucając podkowę albo znacznie za daleko, albo zbyt blisko, zaledwie kilka stóp od siebie — co było bardzo zabawne; kiedy otrzeźwiał, starał się grać na serio i rzucać podkowę jak najlepiej, a to właśnie sprawiało ża­łosne wrażenie.

Jego wycofanie się z gry nie było tak efektow­ne, jak by mogło być, gdyby byl pijany. Było ża­łośnie śtnieszne. Podziękował partnerom, że do­puścili go do gry. Gdyby byl pijany, powiedziałby im, żeby do końca życia zapamiętali, czego się przy nim nauczyli.

Połaził po parku, w końcu wyciągnął się pod drzewem magnolii i zasnął. Miał złe, niespokojne sny, jego uśpiona twarz wyrażała cały przewlekły smutek, całe przewlekłe znużenie.

Zdawało mu się, że spał przez wiele dni i nocy, wiele tygodni i miesięcy; kiedy się obudził, była zaledwie czwarta po południu. Usiadł i ziewnął, a gdy otworzył oczy i mógł nimi znowu widzieć — ujrzał dziewczynę. Potrząsnął głową i znowu spoj­rzał, bo zdawało mu się, że może jeszcze śpi.

Siedziała na trawie tuż obok niego i na pewno obserwowała go, kiedy spał.

Bez zastanowienia się, nawet bez uśmiechu po­wiedział: — Halo — jakby nie mówił do nikogo specjalnie, jakby mówił do całego świata.

— Halo — rzekła dziewczyna.

Potem — wariacki pomysł — znowu wyciągnął się na trawie i zamknął oczy. I mając oczy za­mknięte powiedział:

— Nazywam się Joe.

A potem, jakby dla kawału, zaczął krzyczeć głośno:

— Jestem malarzem. Wielkim malarzem.

Znowu usiadł i otworzył oczy.

Był już zupełnie przytomny.

Dziewczyna istniała naprawdę.

Była ładna; nie za ładna, ale zgrabna, spokojna i miała ładne ręce.

Uśmiechnęła się; pomyślał, czy nie jest czasem taką z ulicy, która przyszła do parku spędzić spokojnie niedzielne popołudnie.

Ale takie zawsze robią na drutach.

— Joe Silvera — mówił. — Przeszedłem cale piekło, ale to nic. To jest moje rodzinne miasto. Pani też?

— Nie — powiedziała dziewczyna.

— Skąd pani jest?

Dziewczyna wahała się chwilę, więc dodał:

— Wszystko jedno. Nie musi być prawda. Może z Teksasu?

— Tak, z Teksasu — powiedziała dziewczyna.

— Bardzo lubię Teksas — rzekł.

— Wszędzie jest dobrze — powiedziała dziew­czyna.

— Jeżeli — powiedział — jeżeli...?

— Jeżeli ma się pieniądze albo pracę — rzekła dziewczyna.

— To racja — powiedział. — Jestem głodny, a chciałbym jeszcze z panią porozmawiać. Zjemy razem kolację?

Dziewczyna znowu się zawahała,

— W restauracji — powiedział.

„Jezu — pomyślał — co ona taka nieśmiała? Pocałuję ją pomagając jej wstać“,

— Dobrze — powiedziała dziewczyna, podnio­sła się i już miał ją pocałować, gdy schyliła się po swoją torebkę.

Ale wiedziała, co chciał zrobić.

Twarz miała bardzo ładną, chłodną ł spokojną; pomyślał, że to najlepsza dziewczyna, jaką męż-> czyzna.może ujrzeć siedzącą obok niego, gdy bu-* dzi się w gorące wrześniowe popołudnie w par­ku, w małym mieście; jedna się taka zdarza na milion — statystycznie rzecz biorąc. Wszystko to takie sobie zgrywanie się z jego strony — zdawał sobie z tego sprawę; ale naprawdę był nią za­chwycony, uważał, że jest nadzwyczajna, że pra­gnie jej i źe, być może, z jej pomocą przezwycię­ży wszystkie te skotłowane w nim uczucia i osią- nie petną świadomość tpgo, że jest u siebie, w do­mu; stan wewnętrznego zadowolenia i zachwytu.

Wiedział, że nieważne jest to, co i jak b?dzie mówita — ważne jest, jaką odegr a rolę w jego ży­ciu; miał nadzieję, że przywróci go tej dolinie; głęboko w to wierzył.

Kolacja była bardzo przyjemna, jedli ją długo I spokojnie nie spiesząc się, wiele rozmawiali i śmiali się, i pili dużo winardziewczyna podobała

mu się coraz bardziej. Łatwo mu przyszło dowie­dzieć się o niej wszystkiego, co chciał, i pewien był już, że pójdzie do niego, do jego dwóch po­koi naprzeciw dworca Santa Fe. Pokaże jej swo­je obrazy, a potem staną razem w oknie i będą patrzeć na pociągi, i wtedy ona nie wiedząc na­wet sama o tym, powie mu, czy ma lu zostać, czy nie.

Kiedy budził się dzisiejszego ranka, wiedział z góry, że coś postanowi, myślał jednak, że uczyni to sam. Teraz ona jest przy nim; obecność tej dziewczyny mile ułatwiała sprawę.

Jego obrazy nie bardzo jej się podobały; chcia­ła wiedzieć, co przedstawiają.

— Wszystko — powiedział,

Kiedy usłyszał gwizd jadącego na północ po­ciągu z Los Angeles, pociągnął dziewczynę do ok­na i razem patrzyli, jak pociąg zajechał na stację i zatrzymał się. Nie mówił nic, trzymał ją tylko mocno przy sobie, pełen niepokoju, jak ona przyj­mie to najzwyczajniejsze w świecie wydarzenie, które dla niego było tak pełne znaczenia i tak blisko go dotyczyło. Jeśli nic nie powie, jeśli je­dynie odwróci się i spojrzy na niego ze zrozumie­niem. przyciągnie ją do siebie i już będzie wie­dział, że zostanie tu: rozpaczliwie wierzył, źe to wspólne przeżycie połączy jego i tę dziewczynę.

Czekał pełen niepokoju, nie śmiejąc odezwać się słowem. Dziewczyna odeszła od okna i odwró­cona tyłem do niego powiedziała:

— Te pociągi pewno strasznie hałasują, prawda?

Usiadł i zapalił papierosa.

Po drugiej stronie ulicy pociąg syczał, a on na­gle zapragnął znaleźć się w wagonie, być jui w drodze, odjeżdżać; podszedł do okna i patrzał na ruszający pociąg. Dom zatrząsł się lekko, gwizd lokomotywy nabrzmiały był smutkiem. Po chwili w pokoju zapadła cisza; pociąg odjechał ł przepadł, Usiadł znowu i uśmiechnął się do dzie­wczyny; polem wybuchnął głośnym śmiechem.

Dziewczyna wstała, być może, żeby podejść do niego, ale on zapytał:

— Już pani musi iść?

Wcale o tym nie myślała.

— Czy mam panią odwieźć taksówką? — mó­wił dalej, — Jestem pani bardzo wdzięczny. Tak miło się z panią rozmawiało.

Kiedy poszła, zapalił światło i zaczął zbierać swoje obrazy; wiedział, że rano nie starczy mu na to czasu.

Przełożył A. NOWICKI

Wieśniak z Armenii

Kiedyś, w 1908 roku, pewien człowiek imieniem Sarkis, nie mający jeszcze trzydziestu lat, prz3?- był do Ameryki z wioski Gultik w Armenii. Był prawdziwie dorodnym wieśniakiem, miał wspania­łe gęste włosy i duże czarne wąsy. Nie był gruby, choć ważył sto kilogramów, i sprawiał wrażenie smutnego. We wsi Gultik nie należał do ludzi spe­cjalnie ważnych, nikt we wsi Gultik nie był spe­cjalnie ważny — żyło mu się jednak doskonale i miał wielu przyjaciół, Ormian, Kurdów, Turków, Arabów, Żydów, Greków, Bułgarów i masę in­nych, z najrozmaitszych plemion i narodowości. Z owrymi ludźmi z Azji Mniejszej rozmawiał po ormiańsku, kurdyjsku, turecku i arabsku, opusz­czając wrięc wieś Gultik zostawiał tam wielu przy­jaciół.

Do Nowego Jorku przybył w maju 1908 roku.

Oszołamiające miasto, ale nie było z kim po­gadać. W 1908 roku w Nowym Jorku naprawdę mało kto potrafił wybąkać chociaż kilka słów po ormiańsku, kurdyjsku, turecku lub arabsku. Czło­wiek czul się bardzo samotnie.

* Sł>

Wyjechał do Lynn w stanie Massachusetts, gdzie dostał robotę w fabryce butów, Po trochu uczył się angielskiego.

Praca była bardzo ciężka, zwłaszcza dla tak du­żego mężczyzny. Nie wykonywało się jej przy po­mocy nóg, barków i korpusu, pracowały przy niej palce, muskuły ręki oraz oczy, I to było wyczer­pujące.

Po roku pracy w owej fabryce czul się jeszcze bardziej samotny. W Lynn mieszkało sporo Or­mian, nie podobali mu się jednak. Byli zupełnie niepodobni do rodaków ze wsi Gultik.

Którejś nocy, gdy błąkał się pijany po ulicach, znalazł go pewien ormiański ksiądz i zabrał ze so­bą do domu.

— Synu — zapytał ksiądz — cóż cię gnębi?

— Samotność — jęcżał wieśniak.

— Bóg jest twym ojcem — rzekł ksiądz.

— Dobrze o tym wiem — odparł wieśniak. —

Ale jestem samotny, ojczulku. Nie ma z kim poga­dać. We wsi Gultik każdziutkiego znałem. Chrześ­cijanina czy poganina. Ech, gdybyś wiedział, oj­czulku, jak cudownie było we wsi Gultik. ^3*

— Powinieneś się ożenić — powiedział ksiądz.

— Właśnie! — przytaknął wieśniak. — Znajdź

mi, ojczulku, kobietę, ale piękną, która potrafi go- ? tować, zna ormiański i chociaż trochę kurdyjski, ^

turecki czy arabski, a ożenię się z nią. *** M

Ksiądz zaprowadził go do domu i położył do ™

łóżka, a w tydzień potem wieśniak otrzymał od niego list, który odczytywał wielokrotnie. W liś-

cie owym ksiądz donosił, że znalazł porządną dzie­wczynę, 1 prosił wieśniaka o natychmiastowe zgło­szenie się. Pięćdziesiąt razy przeczytał wieśniak ów niezbyt długi list.

Wystrojony w najlepsze ubranie udał się do księdza.

— Ojczulku — zapylał — czy ona umie goto­wać? Co do tego chcę mieć pewność. Czy um;e gotować? Już mi się żołądek wywraca od tutejsze­go jedzenia. Czy ta dziewczyna umie gotować?

A czy umie śpiewać? Mieszka u ciebie, ojczulku?

— Nie, mój synu — odrzekł ksiądz — me mie­szka u mnie. Pójdziemy do niej do domu.

Podążyli do odległego o milę domu owej dzie­wczyny.

Było to dziewczę co najmniej brzydkie, by nie ' rzec więcej.

Wieśniak stanąwszy w drzwiach poczuł się zu­pełnie załamany. I tak już wiele nieszczęsć go spotkało: utrata wsi Gultik, utrata przyjaciół, ta przeklęta robota w fabryce butów, samotność i to, że tęsknił do porządnego jedzenia, że bardzo mu brakowało kogoś dobrego i pięknego, kto by mu pośpiewał, a teraz jeszcze ta kobieta, Ormianka, ależ oczywiście, kobieta o najszlachetniejszym charakterze, pewno znakomita gospodyni, pewno mistrzyni w szyciu i cerowaniu, ale mimo to — nie, nie chciał jej, nie podobała mu się, na jej widok poczuł się jeszcze bardziej samotny.

Wyciągnąwszy z kieszeni papierosa i zapałki za­wołał: — Wybacz, ojczulku, ale muszę zapalić.

— O, lulaj — powiedział k-urjdz. — połóż. kwoJo cv.apke. Wejdziomy I usiiidzionty. Mus/ę ci jf| przedstawić. Nazywa «I«,* Kii/,ar Iskamłorian.

WH`snimk położył kapciu:.;/ na wskazanym miej­scu I (dyboko sit; z.aci.'|,!<,n:d.

— Ach. lak - - mruknął. — Więc lak su; na­zywa, ojczulku, Trzymam ci<; /.a słowo. .Icslem zaszczycony — zwrócił .siy do kobiidy.

— Pozna:*?, jej rodziców — rzekł ksiądz. <— Wspaniali ludzie.

-- Widzy lo. ojczulku — powiedział wieśniak. — Ws|aniidi lud/.ń\ Na pewno. Mieszkanie o tym .świadczy. Nie waham siy stwierdzić, źt> są rze­czy wiście pierwśzorzyfInl.

'/aci;|!'ii.|l sit; clyboko i zik'>wu spojrzawszy na kobicie powiedział: — Pierwszorzędni. Wy­bacz mi. ojczulku.

Weszli rod/iec, żeby su; /. nim przywitać.

— Sarki:; Chaczadurian — prz.edslawjl siy. — Ze wsi Onllik Wyrwany prosto z «onicr^o lonn ojczyzny. Piętnaści«' miosiyey w Ameryce. Za;;u- l)iony w dżungli. Niewolnik. Zrozpaczony i samot­ny. Wybacz, ojczulku, ule świat jest bardzo nie­sympatyczny.

Dziewczyna zaparzyła kawy po lureckii. Kawa bvIn bardzo kiepska. Następnie zaśpiewała bardzo kie| «sito.

Wieśniak siedział na krześle ponuro dumając

o ojczyźnie.

Wyeii|gn;|WHzy złoly zee.uek spojrzał, która go­dzina.

* A

• P*

— Wybaczcie, rodacy — rzekł, — Było wspa­niale. Ale muszy już. Niech was llóg wspunuH f;a. Dobranoc.

Ksiądz wyszedł razem z nim.

— No I jak? — zapylał. — Co o tym 8,`|<liłsz?

— Ojczulku -— odrzekł wieśniak — nawet n»l trudno powiedzieć, jaki jesion nieszcz.i,-śliwy. 'do­skonała z niej kobiela. Parzy dubi;| kawę. Ma ęIo» zupełnie jak słowik. Ale ma w sobie jakaś skazy, coś lnkioi'0, ż.o robi mi siy przy ni oj smutno Nie. Nio chciałbym przebywać z ni;| w jednym domu, A już. wspólne łóżko, ojczulku, zupełnie nic wcho­dzi w rachuby.

— Nauczysz, siy j;| kochać — zapewnił l.siridz..

— Nie chcy siy Icro uczyć, ojczulku — odrzekł wieśniak. — Wybacz, jc.slem bardzo nieszczęśliwy.

— To jedynie kwestia czasu — ci;if'n-'d ksiądz.

— Tydzień, dwa. Miesiąc, dwa miesiące. l!uk. dwa lala. Polem dziecko, później następne, ot i wszys­tko. Oto ożeniłeś siy, masz. dzieci i lata płyną-

— Wybacz, ojczulku — powiedział wieśniak — Ale ta makatka skaza. Nie. Ani j^dinT.o lynndnia. Ani dwóch. Dobranoc, ojczulku.

-- Dobranoc, synu —- tzekl ksiądz.

Któregoś popołudnia ttarkis CMiaczadurian spo­tkał w burzo pewnego Ormianina, który przybył do I.ynn 7. Kalifornii: napił siy z nim r:\kki, a przybysz opowiedział Sarkisowi o Kalifornii.'

— Tam jest zupełnie jak w Armenii — mówił,

— Słońce, winorośl, t;|ki, drzewa oliwne, drzew« fi/'owe, strumienie, krowy.

— Krowy, mówisz!? — wykrzykną! wieśniak.

Naprawdę krowy?

— Setki — zapewnił tamten.

— O, Boże — westchnął wieśniak. — Krowy.

— A praca? — zapytał. — Jaka tam praca?

— Na farmie — odrzekł przybysz.

— O, Boże — westchnął znowu wieśniak. —

I słońce — rozmarzył się. — Powiedz, rodaku, czy I dużo naszych mieszka w Kalifornii? To ważne.

— Bardzo wielu — odrzekł Ormianin.

— O, Boże — powiedział wieśniak. — Wobec tego pojadę do Kalifornii. ,

I tak uczynił.

Przybył do Kalifornii w sierpniu, w okresie zbioru winogron. Była to lepsza robota niż w fa­bryce butów, ale miała również złe strony. Przy zbiorach pracowali głównie Meksykanie i Japoń­czycy. Dziwni ludzie. Chciał z nimi pogadać, ale nikt go nie rozumiał, musiał więc pracować nie odzywając się do nikogo.

Praca polegała na odcinaniu kiści winogron tuż przy łodydze, składaniu ich na drewnianych ta­cach w silnym słońcu, gdzie winogrona suszyły się na rodzynki. Gdy wyschły już z jednej strony, dwaj robotnicy przechodzili wzdłuż rzędu tac, przerzucali owoce z tacy na tacę, tak aby mogły wyschnąć z drugiej strony. ^

Nie należało do przyjemności wykonywanie tej roboty z Meksykaninem, z którym nie dało się pogadać.

Ponure było to odwracanie tac, przez długie godziny, z tym Meksykaninem.

Pracował tak całe lato, zimą orał ziemię i przy­cinał winorośl, w niedzielę chodził do miasta, do ormiańskiej kafejki przy ulicy Mariposa, popijał tam rak ki i kawę, gral w scambile i taiii, gadał z rodakami. Sami nowi znajomi, których poznał dopiero w Kalifornii.

Pewnej niedzieli do kafejki zaszedł ktoś zuih*!- nie obcy, akurat w momencie gdy siedział ¡-'¡¡n wieśniak, i okazało się, że przybysz nazywa się Arszag Dombalian, rodem ze wsi Gultik. Znali się obaj jeszcze w starym kraju. Często się wó\aas spotykali. Sarkis bardzo się ucieszył snaritAw^y w Ameryce rodaka ze wsi Gultik,

Uroczyście, niemal płacząc, podali sobie ręce.

— Ech, bracie Sarkis — rzekł Arszag Di inba- lian — jakże się miewasz?

— Dobrze, bracie Arszag — odparł Sarkis po­nuro — zupełnie dobrze. A ty?

— Ech, znakomicie, kochany rodaku — powie­dział Arszag. — A jak ci się podoba Ameryka, przyjacielu ze wsi Gultik?

— Ech, Ameryka — westchną.} Sarkis. — Jak mi się podoba, pytasz. Cóż ci rzec? Tam i z po­wrotem, odwracanie tac z ludźmi, których zr.am

i których nie znam. To wszystko. Tam i z po­wrotem, tara i z powrotem. Znani i mo::ur.L Od­wracanie tac. Skąd my się . y, bracie, kim oni są? Nie znaliśmy ich przt>du-ra. Jaki to naród? Jakim mówią językiem? Któż to w :?

W rok po przybyciu do Kalifornii Sarkis Cha- czadurian ożeni] się. Kobiela jogo pochodziła z gorszej rodziny niż owa dziewczyna z Lynn, by­ła za to pełniejsza, ciemniejsza i dużo bardziej sympatyczna. Po roku urodziła mu syna. Ciężko pracując zaoszczędził trzysta dolarów i kupił na raty dziesięcioakrową winnicę. Gospodarował te­raz na swoin». Miał konie, krowę, własny dom, dobrą żonę i syna.

Jak powiedział mu kiedyś ksiądz: jedno stało się dwoma, dwa — trzema, trzy — czterema. Dni, miesiące, lata i dzieci. Wszystko układało się na­prawdę dobrze: nie mógł temu zaprzeczyć, ałe pewności nie miał. Gospodarstwo szło. W miarę bogacenia się dokupywał gruntu, orał, sadził, przycinał, nawadniał, zbierał. Jego dziesięcioakro- wa winnica rozrastała się w winnicę trzydziesto-, czterdziesto-, a w końcu pięćdziesięcioakrową.

Postawił nowy dom, założył elektryczność, ku­pił fonograf, kupił samochód, zabierał żonę i dzie­ci do miasta na lody, wodę sodową i do kina. Mi­jały lata. Najstarszy syn skończył szkołę średnią, Sarkis siedział wówczas w auli i na widok chłopca otrzymującego dyplom czuł Izy w oczach. Układa­ło się. Był przekonany, że układało się jak naj­lepiej. Potem najstarszy syn ożenił się z Ormian- ką urodzoną w Kalifornii, kupił sobie małą win­nicę, a na weselu śpiewano i tańczono przy praw­dziwej muzyce ormiańskiej, tureckiej i kurdyjs­kiej. Świetnie, świetnie. Drugi syn nie tylko zro-

48

bił maturę, ale po^edł na uniwir - i ukr--::vzvl st'idia Wszystko Uyło 'nk Naprawdę cudownie. Na >?go orzach

i się życie i cały świat. Telefon S:«łotŁóU Ir .Llor.

V F rot pi ki. Odkurzacze. PiuHci LoiK"\ki. [Letko. Sy-

s nowie i eóiki mówią pc 6riĘ»*Lku, piyrą ^ an-

| 4 gielsku, uczą się różnych rzvt-/y Wit-ik.e a* .Kaso, W] wielka epoka

Ale jakiś smutek pozostał Nie J d'.

1 go We wsi Gultik również było anAjirZnało

I się ludzi, z którymi człowiek toz'tia.ividł Jiik At-ab,

•*4 f to Arab. Jak Kurd. to Kurd Jak TuLsfc, ta T-Kvk.

% \ Wiedziało się. Znało się twarze, oczy, c..>.\. za­pach Ojczyzna. Wiadomo, z krm się tr A w Ameryce inaczej. Nigdy n.e t ^irn• 1 ¿e ! w Ameryce jest inaczej.

' Czasami odwiedzali gc ważni O: t=v!r*

i urzędowi. Siorpiąc kawę, wypytywali: — Pr;.- ¡rtŁ\

* rodaku, jak ci się podoba Asierj-h :i ' — A yr-, :m-

* trząc na znaną mu twarz i znanv n.u ocr\ wiadał ze smutkiem: — Co by tu rzu ?... ¡Tm

| i z powrotem, tam i z powrotem, wci.w ciii - -.3-

nie tac, z jakimiś ludźmi, których <.nsm i ku.Tydj nie znam.

i Pr?;. 7 I

1 W. Ai> I -KI

\

Zawód doznany od przyjaciół

Żywiłem nadzieję, że wśród moich kolegów ze szkoły imienia Longfellowa znajdzie się kilku, którzy wspomną — opisując gładkim stylem w ja­kimś poczytnym tygodniku — mój niemały roz­głos zdobyty w czasie spędzonego tam jednego se­mestru; stwierdziwszy jednak po trzydziestu la­tach, że koledzy moi poumierali, rozproszyli się, zapomnieli o szkole imienia Longfellowa albo wpadli we wtórny analfabetyzm, postanowiłem sam przypomnieć swoją sławę.

W owych czasach nie było jeszcze powszechnie wiadomo, że ja. to właśnie William Saroyan, i dla­tego mogłem zachować incognito udając, że jestem synem zwykłego ormiańskiego imigranta z San Benito Avenue w dzielnicy ormiańskiej,

Oczywiście nie było na świście drugiego Willia­ma Saroyana, bo żadnemu innemu Saroyanowi nie dano tego imienia, ale z listów, które dosta­wałem od nieznajomych oraz od osób,' które wi­działem pierwszy raz, a które długo rozmawiały, ze mną o poprzednim naszym spotkaniu (które nia miało nigdy miejsca), dowiedziałem się, że za gra­

nicą jest oprócz mnie pewna liczba różnych innych Williamów Saroyanów, z których- żaden jednak nie jest tym Williamem Saroyanem; Zdaje się, że jeden z nich to mój daleki kuzyn, kłóry praw­nie nosi nazwisko Saroyan, ale dla sobie tylko znanych powodów używa zdrobnienia Bill. Jego obecne przezwisko brzmi podobno Hoosik, co mo­żna by przetłumaczyć jako „Mający mało nadziei1' lub „Beznadziejny“. Nie jest to człowiek tak ener­giczny i miły jak ja — chodzi z teczką, nosi okula­ry i ma płaskie stopy. Studiował jednak na uni­wersytecie, a wśród polityków i urzędników ad­ministracji podobno uchodzi za ważną osobistość. Nie przeszkadza mi zresztą, że on chce się podszy­wać pod kogo innego, i życzę mu powodzenia na­stępnym razem. Kim są pozostali pretendenci do mojego imienia i nazwiska — nie wiem, ale musi ich być wielu, gdyż docierały do mnie listy od ko­biet, które oni zabawiali gdzieś w Meksyku, na Hawajach, w Japonii, Indiach, Izraelu, we Wło­szech, Francji i wielu innych krajach.

Szkoła imienia Longfellowa nie była właściwie wcale pełną szkołą średnią. Były to klasy siódma

i ósma, a pełna nazwa szkoły brzmiała Gimnazjum im. Longfellowa. Longfellow, o którego chodziło, , był to pan Longfellow, czyli Henry Wadsworth, choć co prawda na nic to nie wpływało.

Gdybym przebywając w tej szkole nie stworzył nowego stylu myślenia i postępowania, nie przy- szłoby mi do głowy, że niektórzy z tych, co mieli

zaszczyt mnie wówczas znać, mogliby zaclać sobie trud napisania o mnie.

Dziedziną, w której zadziwiłem po raz pierw­szy swflją klasę i zwróciłem uwagę wszystkich na umysł naprawdę niepospolity, była historia sta­rożytna. Zdarzyło się to na pierwszej lekcji pierw­szego dnia nauki. Nauczycielką była kobieta ubra-* na w kolor szary i brunatny, z włoskami na twa­rzy, licząca lat około czterdziestu, która mimo swego szpetnego chudego ciała i ubioru w mono-* tonnych kolorach podobno była rozwiązła. Paliła papierosy, śmiała się głośno z kolegami-nauczy- cielami w przerwie śniadaniowej, a starsi ucznio­wie często widywali, jak nagle ruszała pędem szturchając wszystkich i wygłupiając się. Ucznio­wie zwracali się do niej: „panno Shenstone“, nauczyciele nazywali ją Harriet albo Harry z wy­jątkiem panny Balthus, która tytułowała ją panną Shenstone i nigdy nie pozwalała się szturchać.

Na pierwszej lekcji całej klasie rozdano pod­ręczniki do historii starożytnej i panna Shenstone kazała nam otworzyć je na stronie 192.

Zauważyłem, że nd pierwszej lekcji bardziej właściwe byłoby otworzenie książki na stronie pierwszej.

Spytano mnie, jak się nazywam, na co odparłem chętnie i szczerze: — William Saroyan.

— Williamie Saroyanie — powiedziała panna Shenstone — a raczej panie Williamie Saroya­nie, proszę zamknąć buzię i pozwolić mi prowa­dzić lekcję historii starożytnej.

Co za cios!

Wyraźnie sobie przypominam, że na stronie 192 znajdowała się fotografia dwóch dość zwy­czajnie wyglądających głazów, o -których panna Shenstone powiedziała, że nazywają się Stonehen- ge. Potem wyjaśniła, źe głazy te mają dwad^cś- cia tysięcy lat.

■ W tym momencie powstała moja nowa szkuta myślenia i postępowania.

— Skąd pani wie? — zapytałem.

Było to coś nowego w dziejach starej szkoły: szkoły, w której nauczyciele stawiali pytania, a uczniowie starali się na nie odpowiadać. Cała klasa wyraziła sWoją aprobatę dla nowej szkoły. Głośno wyrażano entuzjazm. Wydarzenie to mo­żna by precyzyjnie określić jako demonstrację. Sedno sprawy polegało na tym, że ani panna Shenstone albo Harry (jak lubiła, żeby ją nazy­wać), ani sam dyrektor, pan Monsoon nie dyspo­nowali nigdy zadowalającą odpowiedzią na żadne rozsądne pytanie tego rodzaju, gdyż oboje (i wszys­cy inni nauczyciele) zawsze przyjmowali bezkry­tycznie to, co znajdowali w podręcznikach.

Zamiast próbować odpowiedzieć na pytanie, panna Shenstone zmusiła mnie do pokazu nowego stylu zachowania się. To znaczy, zmusiła mnie do ucieczki. Rzuciła się na mnie z taką szyb­kością, że ledwie zdołałem odskoczyć. Przez chwi­lę trzymała mnie za sweier domowej roboly i roz­darła go, zanim zdążyłem uciec. Klasa przykias-* nęła również zachowaniu wedle zasad nowej S/ko-

!y, Zamiast w krytycznym momencie siedzieć na moim miejscu, lepiej było wstać i odejść. Pościg był denerwujący, ale szczęśliwie wydostałem się z klasy. Po pięciu minutach, sądząc, że kobiecina już się uspokoiła, otworzyłem drzwi, by wejść

i wrócić na swoje miejsce, ale ona powtórnie rzu­ciła się na mnie i znów musiałem uciekać.

Zamiast czekać na następstwa, postanowiłem zreferować całą sprawę samemu panu Monsoeno- wi, ale gdy to uczyniłem, skonstatowałem ze zdzi­wieniem, że sympatia jego była po stronie panny Shenstone i że spoglądał na mnie ze wstrętem.

— Powiedziała, że głazy mają dwadzieścia , ty­sięcy lat — rzekłem, — A ja zapytałem tylko: ,.Skąd pani wie?“ Wcale nie chciałem przez to powiedzieć, że one nie mają tyle lat. Miałem na myśli, że może są starsze, może mają trzydzieś­ci tysięcy lat. Ile lat ma ziemia? Wiele milionów, prawda? Jeśli w książce jest napisane, że te ska­ły mają dwadzieścia tysięcy lat, ktoś powinien umieć wytłumaczyć, skąd tam wzięła się ta cyfra. To nie jest szkoła Emersona, to Gimnazjum imienia Longfellowa, Przyszedłem tu, aby się uczyć. Nie spodziewam się za to kary.

— Powtórz swoje nazwisko — powiedział pan Monsoon.

— William Saroyan — odparłem najpokorniej,

jak umiałem, choć muszę przyznać, że ciężko mi to przyszło.

— To znaczy...? — spytał Monsoon.

— Mam jedenaście lat — odpowiedziałem.

— Nie o (o mi chudzi.

— Sio trzy funty WL.gi,

— Nie, nie.

— Jestem wyznania prczbit-,-7r.ń.,ki .'go.

1 Mam na my.jli nazwisko,

— Podobno znaczy ono tyle, co ,.bi .. n

— Narodowość? — powiedział pan fl .uu -n.

Jestem Ormianinem — odpowiedziałem z d-'-

mą.

— Tak się domyślałem — rzekł dyrektor.

— Czego się pan domyślał?

— Tylko Ormianin mógł postawić takie pyt tnie.

— Skąd pan wie? — spytałem da; ¡c jedną próbkę nowej szkoły.

— Bo nikt nie zadał mi dotąd takiego p\ iai.;a ■— odparł dyrektor. — Czy taka odpewi; dż ci wystarcza?

— Tylko częściowo — odrzekłem. — Sk.id pan wie, że nikt inny nie spytałby o to, gd; bym ia me spytał?

— W ciągu wielu lat, podczas któr\ch praruję w szkolnictwie w Kalifornii — pcwu-dzial pan Monsoon — nikt nigdy nie postawił mi taL;vpo pytania.

— Owszem — odparłem szybko. — P \> iveż w ciągu wszystkich lal, nim Newton wiedzieć. dlaczego jabłko upadło, n':U inny n.a pragnął tego wiedzieć.

Sądziłem wówczas, że kiedy.? pan ;\I<*nsoon opi­sze dokładnie przebieg tej dyskusji. aiK, rai- n* ł* łem powodu uważać, ze me umie p:.;ac ;,!bo że n,e

zdaje sobie sprawy z tego, ze stoi wobec człowie­ka, którego powinien uwiecznić we wspo­mnieniu. On jednakże nigdy nie napisał czegoś ta­kiego.

Miałem umysł nadzwyczaj bystry.

To nie moja wina, że tylko ja.

Pan Monsoon wolał nie kontynuować dyskusji. ^ ^ Siedział tylko wpatrzony w swoje buty.

— I co pan na to? — powiedziałem.

— Ano — odparł głosem, w którym czuło się znużenie — muszę ci sprawić lanie. Cóż ty na to? ^ _

— Na co? — odrzekłem. \

Wstałem spoglądając na sekretarkę, której biur­ko stało przy drzwiach. Była to niebrzydka dzie­wczyna i wydawało mi się, że wywarłem na niej

dobre wrażenie, choć nie mogę sobie przypomnieć, czy łączyłem z tym jakieś nadzieje.

— Panno Shfo — zaczął pan Monsoon, ale mnie to wystarczyło i zanim panna Slifo zdążyła za­grodzić mi drogę, byłem już przy drzwiach, wy­biegłem z pokoju i znalazłem się na środku boiska.

Jeszcze raz metoda postępowania według nowej ». ^ szkoły została wypróbowana i okazała się słuszna.

Poszedłem do domu i zastałem tam wuja Alek­sandra — który studiował prawo na Uniwersyte­cie Południowo-Kalifornijskim i przybył do nas f • ^ z wizytą — pijącego kawę w bawialni. Opowie- ^ \ działem mu całą historię. Zaprosił mnie do swego ~ odkrytego Appersona i pojechaliśmy do Gimna­zjum im. Longfellowa.

— Czy było tak, jak mi opowiedziani? _ ?py. tał mnie w drodze

— Dokładnie tak samo.

— No, więc dobrze — odpowiedział wuj Alek­sander. —- Zaczekaj w aucie.

Nie wiem, o czym rozmawiali wuj Al?ks-r:-.!er

i pan Monsoon, ale po kilku minutach p-?\ -jo auta panna Slifo i powiedziała: — Twój wuj : pan Monsoon oraz panna Shenstone pro^ ci- do kancelarii

Wszedłem tam, a wuj powiedział: — Sh ludnie, którzy umieją w przybliżeniu określać wiek róż­nych rzeczy na świecie i na ziemi Kim są e lu­dzie t w jaki sposób to określają, nie wie ani pan Monsoon, ani panna Shenstone I*anna Shenstone obiecała jednak się tym zainteresować. Ty ze >v.oj strony możesz pytać, o co tylko chcesz, jejr^kre bardziej oględnym i grzeczniejszym tor.o:v. — Zwróci! się do dyrektora: — Czy to się zc.k!zq z tym, co ustaliliśmy?

— Najzupełniej — odpowiedział dyrektor.

— Pan Monsoon z podziwem zauwoży!, że tylko Ormianin mógłby zadać takie p,' tanie — ciągną! dalej wuj Aleksander. — Czy tak. panie dyrektorze?

— Tak jest — odparł pan Monsoon — W mie­ście liczącym ich dziesięć czy pięfr.aki:- t>>^cy chyba nie mógłbym...

— A więc z podziwem — powied/ a! wuj Alek­sander. Zwrócił się do mnie: — Nie pójdziesz już dzisiaj do szkoły, a jutro wrócisz do klasy, jak

g^vhy nie nie zaszło. - Czy to też lest zgodne z n.isrq urnową? — sp'ta! d.> rek tera.

— Czy nie daKty się pr^iieśc go do Haw- th rne a? — odezwa! się dyrektor, a!e wuj szybko orlpari:

— Przecież on mieszka w tej dzielnicy. I>o tej srkóly uc^s/czają jego koledzy. Będę czuwa! nad jem: postępami.

— Wszyscy będziemy czuwać — odpowie­dz -ïi dyrektor.

Nie mogł-m się czuć bardziej nieswojo i me rui:§t~m być bardziej wściekły na wuja. Bo wła­śnie przytrafiło mi sie coś takiego, co zawsze uważałem z a godne p^gat dy, to znaczy, że przy- hj'i'8 mi w sukurs wybitna jednostka, i z pewnoś­cią nie należało oczekiwać, że b^dę się z tego cieszył.

Wybitna jednostka — w tym wypadku młod­szy brat mojej matki — wkroczyła pomiędzy szkol­ne znakomitości, zbagatelizowała je. zmusiła do pjsluchu i zagroz.ła im: a oni, zamiast wałczyć, pjkornie jej na wszystko pozwolili, A ja nie chciałem, żeby jej na to pozwolono.

Nazajutrz zgłosiłem się do pana Alonsoona, któ­ry na mój widok udał, że chce zamknąć cczy

i zasnąć.

— Przyszedłem pana przeprosić — zacząłem. — Nie chcę żadnych specjalnych przywilejów.

— Tylko zadawaj pytania zawsze grzecznym tonem — odpowiedział. — Możesz odejść.

Nie chciał otworzyć oczu.

58

Udałem się więc wprost do gabin^u hi.=:orii starożytnej, gdzie zastałem pannę Sh. sie­

dzącą przy swoim biurku, pochksiięią pracą.

— Przepraszam panią za przykryć, ja>:ą pani sprawiłem — powiedziałem. — Więcej u;go nie zrobię.

Przez chwilę zdawało mi się, że znów s:q na mnie rzuci, ale zaraz potem opanowała się jakoś

i nie unosząc głowy znad biurka odezwała się bardzo oschle;

— Ludzie mają swoje sposoby określania tych rzeczy. Możesz odejść.

Pomyślałem sobie wówczas, że na pewno dy­rektor i nauczycielka wspomną kiedyś, jak ład:.ue zachowałem się w tej przykrej sytuacji, a'e — jak już nadmieniłem — nie uczynili tego, więc musiałem to zrobić sam.

Szczęśliwie się złożyło, że panna Snenstone uery- !a w» naszej szkole jeszcze tylko cztery dni i pr.-« ten czas ani razu nie odważyła się spojrreć na mnie ani mnie o coś zapytać Zrezygnowała nawet z odczytywania listy obecności w "obawie, że pa wywołaniu mojego nazwiska zechcę cos po'.\.e- dzieć. Kolejni nauczyciele-zastepcy obej:v.ov. -aii prowadzenie lekcji historii starożytne], ale ten\2 „nowa szkoła“ była już w pełnym rozkwicie w szkole imienia Longfoliowa i każdy 7. łych Za­stępców pragnął jak najszybciej zakończyć swój dzień czy tydzień pracy i odjechać na zawsze.

Pan Monsoon mówił o manierach na k;iku ze­braniach całej szkoły w auli, ale nikt me brał

59

sobie tego do serca.' A po miesiącu on również opuścił szkolę i zastąpił go pewien człowiek zna^ ny ze swych śmiałych wyczynów jako kapitan podczas pierwszej wojny światowej. Spodziewano się, że ten człowiek szybko zlikwiduje „nową szko- ?q“, a przywróci starą. Zrazu zastosował metodę brutalnej przemocy garbując codziennie skórę kilkudziesięciu chłopcom, potem spróbował pozy-! skać sobie zaufanie najgorszych chłopców, spacei rując z nimi po boiskur udając kumpla i tak dalejj jednakże żadna z tych metod nie skutkowała, a po upływie pierwszego semest/u facet objął posadę w malej szkółce wiejskiej liczącej zaledwie ezter-* dziestu czy pięćdziesięciu uczniów;

Co do mnie, przeniosłem się do liceum zawodo­wego, aby nauczyć się pisania na maszynie.

Przełożył W. P. CIENKOWSKI

O

Braf Bsha McGee

Chłopiec odczuł to głęboko i dotkliwie, bo do­stał porządnie, i tym razem od dziewczyny. Był zły jak ogień i zimny jak lód na Bit-^unie Pół­nocnym. Zraniony do żywego, jak usidlone ¿.Mo­rzę, schwytane i przelękłe.

Był mnóstwem rzeczy od razu. ale najw.iinioj- sze, że był chłopcem, który siedział ta w na krześle. Zwierzak, mały tygiys, zcnmiony, ¿o dał się schwytać w tę przebiegłą pułapkę.

Oberwał od piegowatej dziewczyny, kióra trzy­mała jabłko w brudnej ręce.

Ale nie płakał, tak samo jak nie p?:u,-e ttn mały tragarz, który dźwiga za dużo wJiack, choć z każdym krokiem trudniej mu urari.-ić, c!io: •;.a- tacza się i prawie przewraca pod ich cn;:Y.ri ai, choć wyślizgują mu się z rąk. Wsd.-ial go na wta- sne oczy, tego małego Murzynka. jak niósł v. ahz- ki jego własnego ojca, a ojciec nawc-t ive zauważył, nie pomógł mu ani trochę. Ziy. ?a\v;-:yo.-:oMy

i opuszczony, ale nie plącze, prawe oko p-aobite, górna warga rozcięta i napuehła.

— Jeszcze pokażę lej d;v. owczy iv.e, jak jej tani

— przyrzekł sobie. — Jeszcze zobaczy.

„. .

Sial przed domem Billa McGee nikomu nie wa­dząc i myślał właśnie o schodkach, że mogliby je naprawić, gdy usłyszał za sobą, jak ktoś ugryzł potężny kęs jabłka, odwrócił się i zobaczył tę dziewczynę z piegami. Duża, wyglądała groźnie

i dziko, mogła mieć osiem, może dziewięć lat, nie uśmiechała się. Patrzył na nią i słuchał, jak z chrzęstem kruszy jabiko zębami, ale nie ode­zwał się. Nie odezwał się, bo często, jak się odzy­wał, to powiedział coś nie tak. To mogło być nie­bezpieczne.

— Wiem, kto jesteś — rzekła dziewczynka.

Miała ostry, nieprzychylny głos i przyszło mu

do głowy, że pewnie żyje sobie gdzieś na drzewie czy wśród skał. Jeśli na drzewie, to na najwyż­szych gałęziach, a jeśli wśród skał, to zaszyta w krzakach, żeby się ukryć przed orłami i so­wami.

— Tak — powtórzyła. — Wiem, kto jesteś.

— Nie wiesz — powiedział. (Bo i skąd mogła wiedzieć?)

— Właśnie, że wiem — powtórzyła dziewczyn­ka z jabłkiem. — Jesteś chłopcem, który jest in­ny niż inni.

— Nie jestem inny niż inni.

— Jesteś. Nawet dziwnie się nazywasz.

— Nieprawda.

— Nazywasz się Poeta Cobb. Nikt tak się nie nazywa.

— Nazywam się Ed.

— Jaki Ed?

— Ed McGee.

— Ed McGee! — wykrzyknęła dziewczynka. — Przecież Bił) McGee nie ma brata.

— Ja jestem bratem Billa — powiedział chio» piec. — Jestem Ed, jego brat.

— Wcale nie jesteś — rzekła dziewczynka. — Kłamiesz. Jesteś Poeta Cobb, Masz sześć lat. Two* ja matka jest aktorką, a twój ojciec profesorem od poezji w miejskiej szkole.

— Odwołaj to — rzekł chłopiec.

— Niby co?

— Coś powiedziała.

— To wszystko prawda.'

— To wszystko kłamstwo. Odwołaj to.

— Nie odwołaml

— To maszl

Zacisnął obie pięści i z całej siły zamachnął się na nią, ale nie dotknął jej nawet, stracił równo­wagę, połknął się i upadł. Wstał szybko, jak mógł, znów chcąc ją uderzyć, gdy nagle ujrzał karetkę pogotowia zajeżdżającą przed dom pani McGee. Zapomniał o wszystkim, myślał tylko o tej karet­ce i po co tu przyjechała, gdy nagle cios twardy jak kamień ugodził go w prawe oko i oślepił. Znów rąbnął o ziemię, aż się odbił, ale porwał się na nogi i zaczął walić na oślep pięściami, myśląc, że trafi dziewczynę, ale nie, nie dosięgnął jej.

Odzyskał wzrok, widział coś niewyraźnie i zno­wu oberwał, tym razem w usta, i znów się prze« wrócił.

Kiedy wstał i przetarł trochę oczy, ujrzał dwóch sanitariuszy, którzy stali na ganku domu pani McGee. Dziewczyny już nie było.

Oddalała się powoli ulicą gryząc jabłko. Bolało go oko, z ust ciekła krew.

— Nazywam się Ed McGee — powiedział cicho.

Mówił to do tej zlej dziewczyny, której tak ła­two udało się wymknąć. Mówił to do swojej matki

i ojca. do pani McGee, do Billa i do siebie.

Wszedł na tanek i zapylał.

— Co się stało?

— Wypadek — powiedzieli sanitariusze. — Ale *y co tobie się stało?

— Jaki wypadek?

— Lepiej idź do domu.

— Ja lulaj mieszkam. Jaki wypadek?

— Bardzo poważny.

Drzwi się otworzyły i zobaczył panią McGee.

Od razu wiedział, że stało się to najgorsze ze wszystkiego, co może się stać. Pani McGee niosła na rękach Billa, ale Bill nie był już Billem. Był czymś zupełnie innym.

— Co się stało? — zapytał panią McGee.

— Utonął — odpowiedziała. — Kąpał się, bo mieliśmy iść na modlitwę, pewnie pośliznął się w wannie i uderzył w głowę, i utonął.

Jeden z sanitariuszy wziął od niej małe ciało otulone płaszczem.

— Okryłam go tym paltem, żeby mu było cie­pło, to palto jego ojca — powiedziała. — Czy Bill nie żyje?

Pani McGee mówiła to wszystko spokojnie. Ty­le, że była smutna jak krowa, która patrzy na za­chodzące słońce i wie, że nic już nie ma do ro­boty. Jej glos był cichy i smutny i wydawało się, że nie rozumie, o czym mówi.

Drugi sanitariusz chciał się czegoś więcej do­wiedzieć.

— Czy on się kąpał za każdym razem, jak cho­dziliście na modlitwę?

— Tak — rzekła pani McGee. — Za każdym razem.

— A jak często chodziliście? — pytał dalej. — Dwa razy na tydzień?

— Nie — powiedziała pani McGee. — Raz na rok, na jego urodziny. Chodzimy na modlitwy, żeby modlić się za siebie i za każdego, kto nam się przypomni. Potem wstępujemy na lody i wra­camy do domu, bo jego urodziny wypadają w sierpniu, kiedy przyjemnie spacerować wieczo­rem, tylko że musiał się pośliznąć i uderzyć w gło­wę. Czy utopił się na śmierć?

Chłopiec nie odszedł, słuchał, co pani McGee mówiła i co mówili sanitariusze, patrzał na nich wszystkich i na Billa.

Pani McGee spojrzała na chłopca, jakby była jedyną osobą na świecie, która go naprawdę zna

i ceni, i powiedziała:

— Wiesz, Poeta, Bill się utopił.

— Jestem Ed — powiedział cicho chłopiec. — Jestem Ed McGee, brat Billa.

Ale powiedział to tak cicho, że nikt go nie sły­szał.

— Nie mamy już Billa — rzekła pani McGee. —

I co teraz poczniemy?

— Jestem Ed — powiedział znowu. — Jestem bratem Billa. Bill był moim bratem przez całe swoje życie.

— Chcieliśmy wyprawić mu urodziny tak samo jak w zeszłym roku — mówiła pani McGee. — Czy on nie żyje? — zapytała jednego z sanita­riuszy.

— Nie żyje — odpowiedział sanitariusz.

Chłopiec został tam przez cały czas. Był, kiedy

zbiegły się sąsiadki i kiedy zrobiło się w domu pełno; i kiedy wszyscy płakali oprócz pani McGee. Aż przypomniał sobie, że ma własnego ojca i mat­kę, ale nie chciał już mieć na imię Poeta i nie chciał, żeby jego matka była aktor.ką, a ojciec pro­fesorem poetyki.

Kiedy wrócił, matka i ojciec byli w domu.

Jego matka była ładna i młoda, ale on nie mógł po prostu zrozumieć, dlaczego nie była taka jak matka Billa, która wcale nie była ładna, i wcale nie była młoda, i wcale nie grała w teatrze, i wca­le nie była inteligentna, a była matką Billa i już, jakby to było wszystko, co mogła w życiu osią­gnąć i czego mogła od życia chcieć. Jego ojciec byl chyba najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widział, był młody, energiczny, w ogóle nadzwyczajny, ale nie byl taki, jakim według tego, co pani McGee opowiadała, był oj­

v * w

ciec Billa; motorniczym w tramwajach, dopóki mu kiedyś wszystko nie obrzydło i nie wvjechał, może do Londynu albo gdzieś jeszcze dalej, na przykład do Paryża, żeby tam jeździć subie t -aro­wa jem.

Matka właśnie się ubierała, kiedy wszedł de le­go pięknego mieszkania, którego urządzenie pro­jektował sam Angeło — człowiek, który miał ko­biecy głos i ciągle całował matkę po rękach mó­wiąc bez przerwy: „Nadzwyczajne! To zi::.n'i!ie nadzwyczajne!“

Matce nie spodobał się jego \vjgląd, była erysż szalenie podniecona, paliła papierosa w bly z-_i4- cej cygarniczce i już masę popiołu zebrało końcu tego papierosa.

— Ach, Poeto! —powiedziała. — Z kim się rrr - wu pobiłeś?

— Z dziewczyną.

— Z dziewczyną?

— Tak. Nie chciała odwołać" tego, co piv ,- działa.

— A co takiego powiedziała?

— Powiedziała, że jestem inny. Ja nie jestem inny. Powiedziała, że mam sześć lat. A ja ma?r. sześć i pół. Powiedziała, że nazywam się Cobb. A nazywam się Ed McGee.

— Ed McGee? A kto to jesi ?

— Brat Billa McGee.

— Któż to jet Bill McGee?

— Syn pani McGee.

— Och, Poeto! — powiedziała raoika. — Geer-

67

ge! — zawołała do męża. — Proszę cię, zostaw ten sonet, który właśnie piszesz, i zajmij się trochę swoim synem.

W drzwiach gabinetu ukazał się ojciec. Trzymał w ręku kartkę papieru.

— Ann — powiedział -r- posłuchaj tego. Powin­no ci się spodobać. To do ciebie: „O, ty piękna, bardzo piękna, najpiękniejsza...“ — Urwał nagłe widząc twarz swego syna. — Co mu się stało? — zapytał.

— O, ty ślepy, całkiem ślepy — powiedziała matka. — Znowu się pobił. Tym razem z dziew­czyną.

— Pewnie go sprowokowała.

— Tak, sprowokowała go. Powiedziała, że jest inny. Zostań, Poeto. Siadaj tu, na tym krześle.

Chłopiec usiadł na twardym krześle.

— Słuchaj, George — mówiła dalej matka. — Muszę się szybko ubierać, żeby zdążyć na ten obiad. Muszę wyglądać dziś możliwie najlepiej. Jest już późno, a przecież chodzi o moją karierę. I chcę z tobą pomówić, teraz, zaraz, jak będę się ubierać. A* ty, Poeto, zostań tam, gdzie jesteś.

— Czy boli cię oko? — zapytał ojciec.

— Nie, oko mi nie boli — rzekł chłopiec.

— Oko mnie nie boli — powiedział ojciec. — A co ci dolega?

— Mój brat się utopił.

— Nie masz brata.

— Bill McGee. On jest mój brat. On się zatopił,

— Utopił — powiedział ojciec. — Jeśli chcesz być poetą, musisz poprawnie mówić.

— Ja nie chcę być poetą. Ja chcę być motorni­czym na tramwaju.

— W takim razie — rzekł ojciec — możesz so­bie mówić „zatopił“ zamiast „utopił“, na tram­waju“ zamiast „w tramwaju“ i tak dalej. Jeśli oko cię nie boli, to co ci jest?

— George — powiedziała matka. — Nie mo­żemy się zanadto spóźnić, a muszę z tobą poroz­mawiać. Zostaw go na chwilę i chodź tu.

— Dobrze, o ty piękna, bardzo piękna, najpięk­niejsza — powiedział ojciec.

— Uspokój się — rzekła matka.

— Ty prawdziwa, najprawdziwsza — ciągnął ojciec.

Wyszli do drugiego pokoju i chłopiec został sam, Najprawdziwsza. To się nazywa poezja. Czy on się utopił na śmierć? A to — nie. Tylko pani Mc­Gee tak powiedziała. Pi`zyłapię tę dziewczynę. Po­każe jej za to, że mu oko podbiła, że mówiła, że jest inny. Że mówiła, że nie nazywa się Ed i że nie jest bratem Bilła McGee.

Siedział długo, jak mu kazano. Słyszał, jak mat­ka i ojciec mówili o nim i o sobie, i o kimś jesz­cze nazwiskiem Floyd, kto miał jakoby wiedzieć, dlaczego on, Poela Cobb, chciał stać się Ed?m McGee. Zaczynał nie cierpieć tego Floyda...

— Kto to jest Floyd? — zapytał.

— Co takiego? — rzekł ojciec.

— Kto to jest Floyd?

— Zygmunt Floyd — rzekł ojciec — jest przy­jacielem naszej rodziny.

— Zygmunt Floyd! — powiedziała matka. — Nie bądź śmieszny! Poeto — zwróciła się do chło­pca — mama i taiuś chcą porozmawiać przez chwilę.

— Jak długo mam tu siedzieć?

— Póki ci się nie powie, że możesz przestać.

— Co przestać?

— Przestać siedzieć.

— Jak można przestać siedzieć?

— Przestań zadawać pytania — powiedziała matka.

— Dlaczego nigdy nie chodzimy na modlitwy? Oni chodzą co roku. A my dlaczego nie chodzimy?

Nie odpowiedzieli. Dalej rozmawiali ze sobą. Nie byli osamotnieni, nie było im zimno, nic im nie dolegało. Byli ładni, piękni, najpiękniejsi, naj­prawdziwsi.

— Dlaczego ja się wam urodziłem, a nie kto inny? Zamiast mnie mogliście mieć kogoś, kogo byście lubili! Kogo byście zabierali na modlitwy raz do roku!

Matka i ojciec ciągle mu nie odpowiadali. Dalej rozmawiali ze sobą.

— Ja was lubię — powiedział. — Dlaczego wy mnie nie lubicie?

Lubił ich, to prawda. Lubił ich tak bardzo, nig­dy się nie domyślą, jak bardzo. Lubił ich w ten sposób, w jaki pani McGee lubiła Billa, ale oni nie lubili go w ten sam sposób.

— Jeśli mnie nie lubicie tak, jak ja was lubię

— powiedział — to nie chcę być z wami. Pójdę do pani McGee.

— Ach, przestań, proszę cię — powiedziała matka.

— Pójdę i zostanę u niej na zawsze — mówił i— Nie chcę być poetą — mówił. — Nie chcę być Poetą Cobbem — mówił. — Każdy inny ma po­rządne imię, a nie takie — mówił. — Każdy ma ojca i matkę — mówił — a nie poetę z aktorką.

— Poetę i aktorkę — poprawił go ojciec.

— Nie takich, co wciąż gadają o jakimś Floy- dzie. Dlaczego nie macie kogoś takiego jak wy? Czy może nie chcieliście?

Matka i ojciec wróci Li do pokoju, oboje ubrani już do wyjścia, bardzo ładni, bardzo piękni i spo­dobali mu się, i lubił ich tak bardzo, że oni nigdy się nawet nie domyślą, jak ich lubił.

— Musimy iść zaraz na obiad. Poeto — powie­działa matka. — Ale przedtem jeszcze chcemy po­wiedzieć ci coś, co musisz wiedzieć. Kochamy cię. Twój ojciec cię kocha i twoja matka cię kocha.

I siebie też kochamy nawzajem. Kochamy sztukę i piękno, i to wszystko, dla czego warto żyć.

— Nie cierpię sztuki i piękna — powiedział chłopiec.

— Tak, nie cierpisz — rzekła matka.

— Nie cierpię wszystkiego.

— Dobrze, dobrze Poeto — powiedziała matka.

— Panna Garden wykąpie cię i da ci kolację.

— Tak, proszę pani.

Matka i ojciec rozmawiali chwilę z panną Gar­den, potem go po kolei mocno wyściskali i wyca­łowali. a matka szepnęła mu przy tym do ucha:

— Bardzo cię kocham, mój mały, mój .maleńki, nieważny chłopczyku.

A ojciec powiedział do niego cicho: — Dobra­noc, Ed. Dobranoc, Ed McGee.

Było mu tak dobrze. Pierwszy raz matka i oj­ciec byli dla niego przyjemni, kochał ich teraz bardziej niż kiedykolwiek.

Kiedy rodzice wyszli, poczekał, aż panna Garden pójdzie do łazienki przygotować kąpiel dla niego, a kiedy usłyszał, że woda już leci do wanny, wy­biegł z mieszkania, potem po schodach na dól i wejściem dla służby na ulicę do pani McGee.

Ulica była pusta i ciemna. Wszedł po schodach do frontowych drzwi, zastukał i kiedy pani McGee mu otworzyła, powiedział do niej:

— On był mój brat, proszę pani. Bill był moim bratem.

— Bill się zatopił — rzekła pani McGee.

— Będę do pani cc dzień przychodzi! — po­wiedział — bo on był moim bratem.

Zszedł z powrotem ze schodów i stanął przed domem.

Pani McGee wyszła z mieszkania, stanęła na ganku i nie rozumiała w ogóle nic, ani sztuki, ani piękna, ani niczego. Zaczęła cicho szlochać, aż się sam mało nie rozpłakał.

Odwrócił się i pobiegł do domu. Panna Garden

była na niego zła, ale ucieszyła się, że wrócił. Czytała mu głośno, tak jak zawsze to robiła, zanim zgasiła światło, ale on nie słuchał, co czytała.

— Dlaczego nie słuchasz? — zapytała.

— Bo sobie myślę.

— O czym myślisz?

— Myślę o moim bracie.

— Ty nie masz brata.

— Niech pani odwoła to, co pani powiedziała.

— Dobrze, odwołuję.

— Nazywa się Bill McGee i zatopił się.

— Tak.

— Będę co dzień do niej chodził.

— Do kogo? ^

— Do pani McGee.

Panna Garden zgasiła światło i wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi.

Po paru minutach zadźwięczał telefon. To dzwo­nił pan Cobb.

— Tak, to prawda — powiedziała do niego pan­na Garden. — Uciekł gdzieś. Nie było go dziesięć minut. Zdaje mi się, że się czymś bardzo przejął. Jestem pewna, że jakaś pani McGee istnieje na­prawdę i że naprawdę straciła syna.

Gdzieś na drugim końcu miasta w budce tele­fonicznej przy cocktail-barze, gdzie właśnie po­dawano cocktaile przed obiadem, ojciec chłopca słuchał uważnie, co mówiła panna Garden.

— Wrócimy wcześnie do domu — powiedział. — Niech pani zajrzy do niego jeszcze za jakąś go­dzinę.

A brat Billa McGee skulony w łóżku myślał

0 matce Billa McGee i w końcu zasnął.

Kiedy się rano obudził, zobaczył, że matka i oj­ciec leżą w jego pokoju na posłaniu rozścielonym na podłodze. Byli głęboko uśpieni. Przypatrywał im się długo zdumiony i zachwycony, że to zrobili. Kiedy matka otworzyła oczy i zobaczyła go sie­dzącego w łóżku, uśmiechnęła się i znowu je za­mknęła. Po chwili jeszcze raz otworzyła oczy^

1 jeszcze raz się uśmiechnęła.

— Czy chcesz przyjść tu do nas? — zapytała. Wstał z łóżka i matka ułożyła go między sobą

i ojcem. Było to jakoś inaczej i rozkcsznie. Chło­piec uśmiechnął się i oczy zabłysły mu z zachwytu.

— Mój mały, nieważny synek — szepnęła mu matka do ucha.

■— Co to znaczy: nieważny?

— Już jesteś ważny, a jak się nazywasz?

— Poeta — szepnął chłopiec. — Poeta Cobb. Zasnął, tak troszeczkę, do połowy, i matka też

leżała półuśpiona. i ojciec się obudził, i rozmawiali wszyscy troje długo jeszcze trochę śpiąc, a trochę nie.

Opowiedział im wszystko, z czego sobie zdawał sprawę, wszystko, co mógł sobie przypomnieć, i po raz pierwszy słuchali i chcieli jak najwięcej usły­szeć. Zadawali mu zupełnie poważne pytania i on im zupełnie poważnie odpowiadał. I bardzo uważ­nie słuchali wszystkiego, o co pytał, bo wiedzieli, że warto na to odpowiedzieć. Zadawał im wszyst­kie pytania, jakie kiedykolwiek w życiu chciał za­

dać, tylko że nie miał komu oprócz Billa McGee, który choć miał już prawie dziesięć lat, nie korzy­stał ze swojej przewagi, lubił go i nigdy się z nie­go nie nabijał, ani nie uważał, że jest inny niż wszyscy.

Wypytywali go o Billa, a także o jego matkę. Ojciec nie był już poetą i matka nie była aktorką. Ojciec nie był już tylko przystojnym mężczyzną, a matka piękną damą. Pierwszy raz byli dla nie­go tym; czym matka Billa McGea dla Billa, a on cieszył się, że jego rodzice, którzy nie są czar­ni, mogą też być tacy. Uważał, że tylko czarni ludzie mogą, bo takimi ich znał.

Matka słuchała bardzo uważnie wszystkiego, co mówił, a potem powiedziała:

— Czy chcesz mieć brata?

— Tak — rzekł chłopiec. — Ale najbardziej to bym chciał Billa McGee.

— Wiem — powiedziała matka — ale nie mo­żemy mieć go z powrotem. Jak ktoś odchodzi tak* jak on odszedł, to już nie wraca. Ktoś inny za to wraca.

— Kto?

— Nie wiemy — rzekła matka. — Ale wiemy, że będzie nasz, tak jak ty jesteś nasz.

— Nasz? Dlaczego będzie nasz?

— Bo my się wszyscy nawzajem kochamy.

— Dlaczego się kochamy?

— Bo jesteśmy małą rodziną w jednej dużej rodzinie.

Mężczyzna objął kobietę i chłopca, kobieta obję-

la ich obu, chłopiec wyciągnął ramiona, przytulił się do mężczyzny i kobiety leżących w objęciu. Wszyscy troje śmiali się i tulili do siebie, i po raz pierwszy w życiu stali się czymś więcej, niż byli dotychczas, czymś lepszym niż poezja i sztuka aktorska — stając się tym właśnie, z czego po­ezja czerpie soki, a sztuka aktorska swój sens istnienia.

Przełożył A. NOWICKI

Fresno było dumne ze, swojej straży ogniowej. Główny jej oddział znajdował się przy Van Ness Avenue, o cztery przecznice od domu Saroyanów na San Benito. Najbardziej okazała, najbardziej błyszcząca i najbardziej czerwona ze wszystkich motopomp nazywała się America-La France. Pod­czas dorocznego Święta Rodzynków America-La France wraz z innymi maszynami strażackimi i samymi strażakami brała udział w uroczystej defiladzie i pokazach, bowiem stało się tradycją, że w czasie Święta Rodzynków nikt nigdy niczego nie podpali.

Straż ogniowa bardzo lubiła się popisywać. Urządzano wiele próbnych alarmów i wówczas ze wszystkich trzech oddziałów mieszczących się w różnych punktach miasta straż ogniowa pędziła do wyznaczonego miejsca. Tam strażacy zabierali się całkiem serio do gaszenia, zupełnie jakby się coś naprawdę paliło, a setki widzów przyglądały się temu.

Kiedy czasem wybuchał pożar gdzieś, gdzie władze miejskie nie założyły jeszcze wodociągów,

strażacy pompowali wodę z kanałów irygacyjnych ab ten sposób nie był bardzo skuteczny, bo woda miała za małe ciśnienie, Pożary takie gasły wtedy dopiero, kiedy ogień sam się wypalił. Wybuchały one najczęściej w domach farmerów, ale od cza­su do czasu zdarzały się też w jakimś składzie, pakowni, sklepiku, szkole czy kościele.

Pożary były najlepszą publiczną rozrywką do­stępną dla mieszkańców miasta. Jeśli płonący bu­dynek należał do Amerykanina, natychmiast wszczynano śledztwo i jeśli wykryto, że ten ktoś Umyślnie podpalił swój własny dom lub warsztat pracy — wzbudzało to ogólne zainteresowanie 1 podniecenie. Wśród przyglądających się pożarowi eawsze zresztą kursowała ta sama plotka: że właś­ciciel płonącego budynku sam go podpalił, by otrzymać odszkodowanie. Nikt w to nigdy nie wą­tpił. Amerykanie zaś, będąc ponad wszelkimi po­dejrzeniami, doskonale sobie zdawali sprawę z te­go, że komu jak komu, ale im na pewno opłaca się podpalać własne domy, Często więc dostarczali obcokrajowcom tej darmowej rozrywki. Ci zaś, z drugiej strony, wystraszeni ogólnym nastawie­niem do nich samych, jak i do kwestii pożarów, sprzątali bez przerwy obejścia koło swych do­mów czy warsztatów i zawsze pilnie się strzegli, żeby nie wplątać się w jakiś pożarowy skandal, Ale mimo to i w ich domach zdarzały się pożary. A jak raz u kogo wybuchł pożar, to człowiek ten wiedział, że stał się raz na zawsze podejrzany

i nigdy już żadne towarzystwo asekuracyjne nie ubezpieczy go od ognia.

W rezultacie obcokrajowcy też zaczęli podpalać swoje dobrze ubezpieczone budynki, bo wiedzieli, że i tak plotka publiczna i oficjalne podejrzenia oskarżą ich o to. Prawie nikt z nich nie byl nigdy skazany za podpalenie, ale każdy obcy, u którego w^ybuchł pożar, był podejrzany i przeprowadzano w stosunku do niego bardzo surowe śledztwo.

Pożar w chińskiej dzielnicy był zawsze znacznie bardziej interesujący niż gdziekolwiek indziej. Po­licji i straży ogniowej prawie nigdy nie udało się tam nikomu dowieść, że umyślnie podłożył ogień, głównie dlatego, że z Chińczykami nie można się było dogadać po angielsku. Mnóstwo ich zwykła mieszkało lub pracowało razern, w jednym nie­wielkim pomieszczeniu, czasem ze trzydziestu al­bo i więcej. Więc jak można było się domyślić, kogo z gapiów wziąć na śledztwo? Prócz tych, którzy w płonącym domu mieszkali, natychmiast zjawiały się setki ich sąsiadów i wszyscy razem stali spokojni i skupieni przyglądając się, jak dom ogarniają piękne płomienie, i grzejąc się w ich oczyszczającym i delikatnym cieple. Wyławiano na chybił trafił to tego, to owego z tych małych krępych ludzi i poszturchując prowadzono go na policję, ale nigdy nic z tego nie wyszło. Człowiek taki jedynie oburzał się po chińsku i zaklinał, żs odkąd mieszka w chińskiej dzielnicy, nie ośmieli! się ani razu zapalić zapałki.

Biegałem przyglądając się pożarom, jak tylko

zdarzyła się okazja, i wiele ich widziałem w chiń­skiej dzielnicy. Ciekawił mnie zarówno sam ogień, jak i ci, co mu się przyglądali, i często wśród tłu­mu Chińczyków rozpoznawałem oczy tych, którzy na pewno mogliby wiele powiedzieć o przyczynach pożaru, gdyby tylko umieli mówić po angielsku lub gdyby istniał jakiś powód, żeby to uczynić. Byli ekspertami w sprawach ognia i podpalania. Nigdy nie rozpaczali z powodu pożaru i widok og­nia nie działał na nich zupełnie. Nawet chińskie dzieci stały przy swych rodzicach spokojnie, w po­zach pełnych godności, podziwiając ogień i dra­matyczne wysiłki straży ogniowej i policji.

A gdy wszystko się skończyło, nie można już było dociec, czy pożar wybuchł sam z siebie, czy też ktoś mu w tym dopomógł. Sam ogień był zaw­sze piękny, dopóki trwał, i miłośnicy ognia zawsze byli wdzięczni przypadkowi czy wprawnej ręce. która go wznieciła. Najlepsze pożary były te. co zdarzały się nocą, bo tylko w ciemności można do­brze widzieć i w pełni podziwiać buchające pło­mienie. Syreny i dzwonki wozów strażackich brzmiały wtedy głośniej i budziły każdego, kto już zasnął, a jeśli wiadomo było, że pożar zapowiada się ciekawie, wiele osób zrywało się z łóżek, na­kładało na siebie co popadnie i wraz z innymi biegło do pożaru.

Niedaleko nas mieszkał pewien Ormianin na­zwiskiem Aspadur, który zawsze, ilekroć się go spotkało na ulicy, był nienagannie ubrany, bo pra­cował u Gottschalków w dziale męskim i chciał

wszystkim świecić przykładem. Nosił wszystkie możliwe artykuły mody męskiej: spinki do man­kietów, szpilkę w krawacie, zegarek z przeciągnię­tą w poprzek kamizelki dewizką i mnóstwo in­nych drobnych szczegółów garderoby, których założenie we właściwy sposób wymaga nie Saua cierpliwości i czasu.

Otóż pewnej listopadowej nocy zbudzi! mnie turkot i dzwonienie przejeżdżającej ulicami straży ogniowej. Mój brat już się pospiesznie odziewał, a wuj Aram, który przyjechał do nas na kilka dni, był już całkowicie ubrany. Jego czerwony Apper- son czekał przed domem, a on sam stał w przed­sionku patrząc na niebo jasno oświetlone odblas­kiem ognia, który — jak można się było domy­ślić — płonął gdzieś w okolicach boiska ..Kaiifcr- nia“. Matka i siostry, które nie wybierały s:ę do pożaru, stały boso na kuchennym ganku podziwia­jąc ogrom i jasność luny.

Wuj Aram zawiózł mnie z bratem da pchani.' Jak się okazało, płonęła pakownia należąca do pewnego Amerykanina, który ostatnio w ogóle miał złą passę. Miejsce to znajdowało się już poza zasięgiem sieci wodociągów' i nie było w pobliżu żadnych kanałów irygacyjnych. Ogień więc mu­siał wypalić się sam do końca. Dochodzi'«* druga w nocy. Gdy dojechaliśmy do pożaru, zastaliśmy tylko straż ogniową 1 kilka pryw-tr.ych s. mocho- dów, ale po upływie dziesięciu minut bvi już tam tłum patrzących, którzy przyjechali samochodami, a mnóstwo innych wciąż przybywało spiesząc na

motocyklach, rowerach i pieszo. Asyryjczyk, hand­lujący gorącymi placuszkami, również przybył tam ze swoim wózkiem i z miejsca zaczął robić dosko­nale interesy. Pożar wyglądał naprawdę pięknie, bo noc była wspaniała, pogodna, chłodna i nikt, i nic nie mogło wstrzymać płomieni. Ogień roz­taczał wszystkie swoje uroki przez pełną godzinę, potem zaczął zamierać i około czwartej rano, kie­dy pozostały tylko dogasające zgliszcza, wuj Aram* postanowił wracać. Gdy wchodziliśmy już do do­mu, ukazał się na ulicy ów wytworny Ormianin, który pracował u Gottschałków. Szedł właśnie do pożaru. Wiódł go tam teraz tylko słabiutki odblask dogasającego ognia. Czekaliśmy, aż zbliży się do nas. Był wykąpany, ogolony i ubrany jak zwykle bez zarzutu.

— Aram — zwrócił się do mego wuja — gdzie to jest ten pożar?

Wuj wyciągnął z kieszeni zapałkę i zapalił po­cierając o podeszwę.

— To jest pożar dla takich jak ty, co muszą stroić się nawet do ognia — rzekł wuj Aram. — Wracaj do domu, rozbierz się i idź spać.

Jeszcze wiele lat potem wuj przypominając so­bie to zdarzenie wyrażał poważne wątpliwości, czy człowiek ten był w ogóle Ormianinem. Bo prawdziwy Ormianin nigdy by się tak nie zacho­wał w obliczu ognia.

Pożary zawsze stanowiły wspaniałą i podnieca­jącą rozrywkę w czasie tych wszystkich lat, które

przeżyłem we Fresno, to jest od ósmego do osiem­nastego roku życia.

W sierocińcu rozpalano ogniska podczas letnich wieczorów — czasem na pobliskich wzgórzach, a czasem na terenach należących do zakładu.

Wszystko jedno, tu czy tam, wszędzie można by­ło znaleźć mnóstwo gałęzi i chrustu, więc ognis­ka bywały wielkie i bardzo długo płonęły. Jeszcze zanim ogień zgasł zupełnie, wracano do sypialni, niektórzy kładłi się wprost do łóżek. Najmniejsze dzieci wracały pierwsze. Kiedy ogień jeszcze w ca­łej pełni buchał wysoko i jasno, śpiewaliśmy pie­śni. A potem zwykle ktoś opowiadał różne hi­storie. Pamiętam, jak kilka razy przysłuchiwałem się tym śpiewom i jak raz zacząłem słuchać czy­jejś długiej opowieści i zasnąłem, i nie wiem na­wet, o co w niej chodziło. Ale zawsze najważniej­szy ze wszystkiego był sam ogień. Mój brat Henry siedział zwykle przy mnie i wtedy, kiedy zasną­łem, chyba to on zaniósł mnie do łóżka. Przy ognisku śpiewano nie same tylko pieśni religijne, chociaż zawsze dwie czy trzy takie znalazły się w programie. Czasem bywały to żywe, śmieszne piosenki, które śpiewano dla zabawy, jak na przy­kład. „Yankee Doodle“. Jeszcze je pamiętam:

Mój miły jest za oceanem,

Mój miły daleko wśród mórz,

Mój mity jest za oceanem, ^

Ach, miły, mój miły, wróć już! J|k$

Pamiętam też, jak chłopcy przerobili dła ka­wału tekst pieśni „Żegluj, żegluj po wzburzonym

morzu". W tej zmienionej wersji było coś o że­glowaniu przez Niagarę, o kapitanie Dicku, który coś tam zgubił, i o rybie, która coś mu lam za­brała — a wszystko to razem doskonale zrymo- wane. Pieśń „U stóp krzyża“ chłopcy poprawili w len sposób: „U stóp baru, u stóp baru stoję pa­ląc me cygaro i wyrzucam, Boże Święty, me dolary i me centy. Tam to właśnie raz przypadkiem roz­darłem świąteczne gatki“ — i tak dalej, i tak da­lej. Słowa te śpiewało się, podczas gdy inni śpie­wali właściwy tekst pieśni, co chłopcom spra­wiało niesłychaną cichą radość. Dziewczynki lubi­ły jakąś piosenkę, która zaczynała się tak:

Już nie lubię więcej cię,

Nie chcę z tobą bawić się,

Już nie wymknę się do ciebie,

Z innym będzie mi jak w niebie —

Ale z tobą nie!

i coś tam takiego. Lubiły też śpiewać: „Mama ku­piła mi lalkę z gumy“, ale już nie pamiętam, jak to szlo. Lecz nigdy nie zapomniałem:

Kiedy rano budzi cię To, że mokre łóżko twe,

Zwal na dziecko, z-wal na dziecko,

Zwal na dziecko winy swe!

i coś tam takiego.

Ogień i śpiew zawsze mi się razem kojarzą w pamięci, bo razem się wtedy zdarzały.

O, tam księżyc lśni nad rzeką Wabash,

Wiatr przynosi zapach siana z pól,

Przez gałęzie drzew migocą światła świec —

Nad dalekim brzegiem rzeki Wabash...

Wszystko było wtedy naprawdę dalekie: rzeka Wabash i miły za oceanem, i ten bar, i to cygaro, i kapitan Dick, i dziewczyny z piosenek. Gdzieś daleko trwała woj'na, a ja wpatrywałem się w pło­mienie ognia wdychając woń drzewa, żywicy i dy­mu i wydawało mi się, że widzę, jak „Maszerują chłopcy raz, dwa, trzy", i wiem, gdzie są „Na bi­waku tej nocy“... I czułem, że „Wiele, wiele serc zmęczonych spocznie na biwaku tym“.

W świetle ognisk chłopcy i dziewczęta zgroma­dzeni wokół niego wydawali się dalecy i jak ze snu. Nie wiadomo było, kto śpiewa najlepiej i naj­głośniej. Nikt też śpiewać się nie wstydził, bo uwagę wszystkich skupiał płonący ogień. Najważ­niejszy, najbardziej istotny był ten koncert pło­mieni i śpiew samego ognia. Nic innego i nikt inny poza tym nie istniał. Przy ognisku nikt nie był lepszy ani gorszy od drugiego, ogień był wszystkim. Dla sierot, chłopców i dziewcząt, wszystko jedno, czy mieli po trzy, czy po trzynaś­cie lat, i dla tych opuszczonych, których przyczyną sieroctwa był rozwód, choroba, morderstwo lub samobójstwo — ogień był domem, ojcem i matką, światłem i ciepłem, utajoną radością i smutkiem; drzewo w ogniu trzaskało i mówiło, gwizdało, nu­ciło i śpiewało — i ogień stawał się najweselszy­mi, nagorętszymi i najwspanialszymi Rodzicami. Zdarzało się, że jakaś dziewczynka zaczynała cicho

szlochać podczas piosenki, sąsiadka obejmowała ją ramieniem i dalej razem śpiewały. Pamiętam też chłopców szepczących coś do siebie poważnie i szczerze. Wszystkie dzieci (choć z pozoru chrześ­cijańskie) czuły gdzieś w głębi, że ten ogień jest czymś, co najbardziej kochają, czymś, czego im w życiu najbardziej brak. Nie, nie czciły ognia, ale były najszczęśliwsze, gdy siedziały wokół nie­go i śpiewały, i nigdy nie czuły się pewniejsze swego losu i swoich przyjaciół.

Zdarzały się w sierocińcu małe pożary, niektóre przypadkowe, a niektóre spowodowane umyślnie. Kiedyś jedenastoletni chłopiec próbował, spalić budynek zarządu sierocińca, ale ogień w porę uga­szono i spłonęło tylko kilka schodków wiodących do drzwi. Czasem zapaliło się gdzieś suche ziels­ko, ale taki ogień szybko gaszono ze swego rodza­ju rytuałem. Starsi chłopcy ustawiali się wokół ognia z mokrymi workami w rękach i na dany znak bili i przyduszali płomienie, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy, od czasu do czasu ktoś oberwał po plecach mokrym workiem od swego kolegi. Kilka razy wybuchały małe pożary w pralni, ale zawsze je w czas gaszono. I wtedy ci sami chłop­cy, którzy ogień stłumili, żałowali potem, że im się to udało, bo nienawidzili pralni, nie cierpieli w niej pracować, kiedy przyszedł ich dyżur, i — co tu ukrywać—byliby najszczęśliwsi, gdyby cały sierociniec spłonął do cna.

Obowiązujące w sierocińcu przepisy surowo za-» branialy rozpalania ognisk na okolicznych wzgó­

rzach, ale prawie każdy chłopiec mający wirrej niż osiem lat łamał te przepisy, ilekroć tam się znalazł. Bo mężczyzna jest na tym świecie po to, by rozniecić swoje wLj^o ognisko; jest to jogo deklaracja wolności — wszytko ^"o} cza- robi to w dzień czy w nocy, czy po to, żeby się oi;.^ić lub ugotować posiłek, czy po ■n, yrby nie czuć się zbyt samotnie. Wszyscy starsi ciibpcy mieli p<> dwie lub trzy proce i nosili po l'rcszenwc!i wicie gładkich kamyków. Strzelali z proc do ptaków, a że dobrze umieli celować, więc niersz ubili ja­kiegoś gołębia domowego czy dzikiego lub prze­piórkę i piekli potem na ognisku. 7ws::e znah:-:ł się ktoś, kto umiał nastawiać sidła, i v'pudttla w nie czasem jakaś zabłąkana kuca c'v kaczka. Niemal każdy chłopiec miał przy sabie uki - ty gdzieś głęboko scyzoryk (też wbrer: przepis >¡,1), a wszyscy nie wiadomo skąd doskonale wiid-.H, jak się ptaki oprawia, co należy wyrzucić, a co upiec i zjeść. Piekli też orzechy i L.\;d~:e, cebulę i kartofle ściągnięte z magazynu. Wycieczki na wzgórza były całkiem oficjalne i chłopcom zuy!-:Je towarzyszyła wychowawczyni czy któryś z opie­kunów, ale zawsze udawało się koiriuś zwiać z po- mocą kolegów i zniknąć na godzinę czy dwie. Ta­cy szczęśliwcy wymykali się na polowanie i piekli na ogniu wszystko, co im się ud a! o zdobyć.

We Fresno — ałe to było jeszcze przed czasami sierocińca, miałem niespełna tr?y lam — mieszka- w

liśmy w dom u, za którym znajdowało się mnie podwóreczko, i pewnej nocy fam właśnie ujrzałem

strzelający nagle wysoko siup ognia. Mój wuj Aram grał właśnie na skrzypcach, wybiegł z do­mu i nie odrywając smyczka od strun wszedł prosto na ogień, przydeptał go, zgasił i grając nieprzerwanie „O sole mio" wrócił do mieszkania. Nigdy tego nie zapomnę. Ogień wybuchł nagłe, był wspaniały i niespodziany, a sposób, w jaki wuj Aram go zgasił — to znaczy nie przerywając granej melodii — wydaje mi się do dziś jeszcze czymś najwyższej klasy, z tego co kiedykolwiek w życiu spotkałem, i chyba mam rację. Odtąd mu­zyka skrzypiec zawsze łączy mi się z ogniem, któ­ry pokochałem od razu, od dzieciństwa, i ta wła­śnie miłość przyniosła mi — tak jak mojemu sy­nowi w trzydzieści siedem lat później — pierwsze bardzo bolesne doświadczenie, -po którym do dziś mam blizny na kciuku i palcu wskazującym lewej ręki. Przyglądałem się z ogromnym zaintere­sowaniem płomieniowi lampy naftowej i zachwy­cony sięgnąłem po niego, oczywiście parząc palce na porcelanowej oprawce lampy. Mój syn, jak miał dwa lata, w ten sam sposób poparzył sobie palce o staroświecką lampę naftową. Tak to jest z ogniem i z tymi, którzy go kochają.

W sierocińcu głoszono teorię, że każdy niegrze­czny chłopiec będzie się po śmierci smażył w pie­kle. Na pewno więc całe mnóstwo niegrzecznych chłopców musi się od dłuższego czasu smażyć w piekielnym ogniu.

Wymyślono tę teorię po to, aby postrachem zmusić chłopców do grzeczności. Ale nie wydajó

mi się, żeby to kiedykolwiek odniosło skutek. Mnie to w każdym razie nie przestraszyło. Ra­czej podobała mi się myśl, że będę na zawsze złą­czony z ogniem. I nie wydaje mi się, żeby strach mógł kogokolwiek zmienić czy poprawić lub wy­zwolić czyjeś głęboko ukryte dobre cechy. Strach jest czymś naturalnym, ale strach przed karą, przed piekłem, przed tym, że ktoś ma wiecznie spalać się w swoim własnym osobistym ogniu, nie jest naturalny, jest to strach sztuczny, rzekłbym: artystyczny, przy czym posłużono się w tym wy­padku artyzmem pośledniejszego gatunku.

Kochałem ogień. Kochałem płomień zapałki. Ko­chałem słońce, wschód i zachód słońca, i słonecz­ny żar w samo południe. Kochałem złoto, żółtość, czerwień i błękit płomieni. Kochałem gorąco. I nie balem się piekła. I nigdy nawet nie przyszło mi na myśl, że teoria głoszona w sierocińcu jest czymś więcej niż wymysłem. Pewny byłem, że nie jest zupełnie prawdziwa, A jeśli nawet i była prawdzi­wa, to i tak nie przestraszyłaby mnie i próbował­bym żyć uczciwie i dobrze z tej tylko prostej przyczyny, że według mnie tak właśnie żyć nale­żało, że nie ma innego wyboru. Byłoby to wbrew mojej naturze, gdybym miał żyć inaczej. Nie po­ciągało mnie zło, pragnąłem ze wszystkich sił być dobrym, porządnym człowiekiem. A jeśliby moje wyobrażenie o tym, jak ma żyć człowiek porząd­ny, okazało się na Sądzie Ostatecznym nie do przyjęcia, to i tak przeżyłbym życie według tego, w co wierzę, co w moim pojęciu jest dobre.

89

Żyłbym złym czy dobrym życiem i z czasem do­wiadywałbym się coraz więcej o tym, co jest na­prawdę dobre, a co złe.

Nigdy nie odczuwałem strachu przed ogniem, piekłem lub karą.

Ale rozumiałem-korzyści, jakie daje świado­mość istnienia pewnych form, osiągnięcie tego, że się człowiek w nich mieści, a nawet choć­by sama n a-d ziej a, że się to osiągnie.

Skąd trzy- lub czteroletni chłopiec wie o tych sprawach? Skąd czerpie poczucie wartości? Pięk­na? Prawdy? Skąd wie o tym wszystkim? To zu­pełnie proste. Świadomość istnienia tych rzeczy jest instynktowna, bo każdy z nas powitał- z wielu tych, co byli przed ¡nami, i ;każdy z nas w głębi swej istoty zachował i jakoś pamięta coś z tego, co inni przed nim poznali. A wiedzieli mnóstwo. Pamiętam, że szukałem tych iorm, tej -wartości od samego początku. Nie miałem wyboru. Było to naturalne i nieuniknione. Odczuwałem .zadowole­nie, gdym przesuwał się w czasie, jak trzeba, we­dług z góry zastanych form i zasad, i drażniło mnie, gdym nie mógł tego osiągnąć, a często nie mogłem. Rzeczywiście, przeważnie nie mogłem.

Nie bałem się piekła, kochałem Boga, kimkol-t wiek łub czymkolwiek ten Bóg był. Zawsze by­łem i jestem skłonny do miłości, a cóż łatwiejsze­go, jak kochać ideę największą ze wszystkich, ży­ciodajną i najbardziej przepojoną miłością? Przez wiele lat wyobrażałem sobie Boga jako starca z brodą. Wierzyłem, że on wie o moim istnienui,

ponieważ byłem tym, kim byłem, ponieważ kocha­łem go, ponieważ żyłem i ponieważ słyszałem, że on kocha wszystko, co żywe.

Czułem, że on nie tylko był zawsze wokół ranie, ale również we mnie samym.

Z biegiem łat odkryłem potrzebę miłości w sto­sunku do osób i rzeczy nie pochodzących od Bo­ga (z formy, piękna i prawdy). Odkryłem, że nie wystarczy kochać tego, co samo miłość przyciąga, co do niej zmusza. Odkryłem, że nie ma potrzeby kochać tego, co się z miłości nie bierze, nie przy­ciąga jej i do niej nie zmusza. Jakimże dobrem jest miłość, jeśli się zawiera sama w sobie? Czji to w ogóle miłość? Nigdy się całkowicie nie po-* zbyłem uczucia nienawiści, lecz sądzę, że umiałem się. z niego wyzwolić niemal całkowicie! W miarę upływu lat nienawiść słabła, potem czułem potrze­bę. bliższego poznania rzeczy i ludzi, których, jak sądziłem, nienawidzę, i im więcej ich poznawałem, tym szybciej nienawiść opuszczała moją duszę. Wystarczyło przekonać się, że ludzie, których nie­nawidzę, są po prostu ludźmi. Nie tyle było to odkrycie, co proste rozpoznanie. Jak mogłem nie­nawidzić kogoś, kto był najdokładniej taki sam jak ja i wszyscy inni ludzie? Nie mogłem go nie­nawidzić. Mogłem żałować, że w taki akurat spo­sób udowadnia swoją przynależność do gatunku ludzkiego, ale nie mogłam go za to nienawidzić, byłby to duchowy analfabetyzm, nieumiejętność czytania ludzkiej duszy.

W dzieciństwie, przy rozpalonym w sierocińcu

ognisku, niemal osiągnąłem to, co nazywa się reli­gijną medytacją. Moje myśli nie rodziły się tylko w mej głowie. Rodziły się wszędzie dokoła, sam ogień je wywoływał, wyzwalał piękno, miłość, cie­pło. nadzieję, wyobraźnię i pamięć — a wszystko to jest w zasadzie tym samym lub różnymi aspek­tami tego samego. Siedziałem,' patrzyłem, słucha­łem i marzyłem. Czasem spoglądałem w górę i widziałem nad sobą niebo poznaczone gwiazda­mi. Dziś wydaje mi się, że na niebie mojego dzieciństwa było więcej gwiazd, że były one jaś­niejsze. bliższe i wydawały się płonąć i błyszczeć jak ogień. Rozbrzmiewał śpiew sierot na cześć piękna i prawdy, nadziei i miłości, jakąkolwiek właśnie śpiewano piosenkę. Wszystko to razem tworzyło harmonijną całość, wielki ogień w środku wielkiego pierścienia chłopców i dziewcząt, zado­mowionych. wśród przyjaciół, bardzo samotnych i prawdziwych, pełnych wspomnień i miłości.

Jeśli ogień przypominał komuś z nich o piekle,

0 karze piekła, to nie pozbawiało ich to radości na widok ognia ani zadowolenia, że siedzą kołem

1 śpiewają. Przypuszczam, że oczy niektórych, utkwione teraz w samo serce ognia, widziały już strach i przemoc. Pamiętam, jak raz jakiś pastor wizytujący sierociniec powiedział, że nasz ogień jest niby kropla w morzu w porównaniu z ogniem piekielnym — ale jakoś zupełnie mnie to wtedy nie poruszyło.

Ogień przynosił światło, przynosił gorąco, po­budzał pamięć i wyobraźnię. Światło i gorąco ką­

pały ciało i duszę niby w roztworze miłości, roz«' luźniały nerwy i muskuly, wygładzały ślady nie' pokoju na twarzach i nikt nie potrzebował uda­wać, baczyć na innych, lękać się ich i na nic wysilać. Wokół ognia glosy cichły. Oczy stawały się jaśniejsze, łagodniały, szczersze, bardziej ko­chające, czulsze i rozbawione. Ręce przestawały być orężem napaści czy obrony, nabierały wdzięku i miękkości, choćby były podrapane, z poobgry­zanymi paznokciami, choćby pokrywały je bro­dawki.

Dzień, w którym miało być ognisko, różnił się od innych dni sierocińca. Od rana już starsi chłop­cy i dziewczęta chodzili zbierać gałęzie, chrust, liście i pniaki. Z tego, co zebrali, układano sta­rannie stos. Każdy chodził popatrzeć na te przy­gotowania i z wysokości ułożonej sterty starał się odgadnąć jak wielki będzie wieczorny ogień.

Wczoraj wieczorem mój synek, który właśnie skończył ósmy rok życia, podszedł do mnie i po* wiedział cicho:

— Ale najbardziej ze wszystkiego to bym chciał mieć ogień urodzinowy.

Zdawało mi się, że źle słyszę.

— Co takiego? — spytałem.

— Ogień.

— Gdzie?

— Na kominku.

— Kiedy?

— Dziś wieczór.'

Wzięliśmy się razem do roboty i przygotowaliś-

my wszystko, co trzeba, w dużym kominku w salo­nie, a gdy zrobiło się ciemno, mój syn zapalił ogień i buchnęły płomienie, i jego siostra patrzyła na nie z miłością i zachwytom, i przyszła moja żo­na. i siadła przy ogniu. Wkrótce mój syn tańczył, a córka śpiewała. Patrzyłem na nich i na ogień, na len ogień, który był w nich. w ich śpiewie i tańcu. Mój syn śpiewał piosenki, nawet, kilka y} * ormiańskich, których słów nauczył się nic rozu­miejąc ich znaczenia. Moja córeczka zaś wymyśliła na poczekaniu i odśpiewała trzy pieśni. Były to bardzo ładne pieśni, pieśni ognia, pieśni kobiety.

Ojciec i matka tego mężczyzny i tej kobiety sie- dzieli przy ogniu, patrzyli na tych dorosłych, ob­cy di łudzi i słuchali ich śpiewu.

Ogień bierze swój kształt, swoja formę z mate­rii, lecz płonący krzak nie został doszczętnie stra­wiony w płomieniach, które widział Mojżesz. Głos był w tym ogniu i Mojżesz słyszał ten glos: ogień i słowo, ogień i porozumienie, ogień, który niszczy materif,' lub ja ozdabia.

Mój syn, kiedy nie miał jeszcze trzech lat, za­chwycał się ogniem płonącym w zimowe wieczory na kominku, a rano patrzał ze smutkiem na wy- Elygly szary popiół.

Na piaszczystych diunach San Francisco budo­wano seryjne domki jednorodzinne i nie było większej radości dla mojego syna, jak chodzić tam I zbierać kawałki drzewa na ogień. Gdy któryś

r~

•C

z tych dotnków był już gotowy, robotnicy czysz­cząc płac budowy sami palili zwykle drzewne od­padki. Ale mój syn, kiedy je zbierał, robił to szybko i ukradkiem, jakby popełniał kradzież. Rzucał dokoła baczne spojrzenia i spo.M'rv:egal wtedy rzeczy szczególnie ważne — małego psa gdzieś daleko na końcu ulicy, dwóch chłopców na posyłki w trakcie pogawędki, lataja.ee wysoko mowy. Przysłuchiwał się sygnałom samochodo­wym, dzwonkom tramwajów i chciał wiedzieć, czy wszystko to ma jakieś specjalne znaczenie, jakiś związek z faktem, że on oto zabiera sobie te kawałki drzewa. Raz jakiś robotnik wyszedł nagle z budującego się domu, a mój syn znieru­chomiał z naręczem drzewa i czekał, co się stanie. Pogwarzyłem trochę z robotnikiem, który wkrótca pożegnał się i poszedł. Mojemu synowi spotkanie to długo nie dawało spokoju.

— On nie chciał wziąć do domu drzewa — dzi­wił się. — Czemu nie chciał? Czy on nie ma kominka?

Kawałki drzewa, które stamtąd przynosiliśmy, były bardzo ładne, przyjemnie było na nie popa­trzeć, wziąć do ręki, ułożyć na palenisku. Można je było tak ustawić, że wyglądały jak małe domki, jak grupy domów, całe dzielnice miasta. Mój syn pierwszy to zauważył i bardzo go to cieszyło. Sia­dał przed kominkiem i patrzał, jak plonie miasto ognia, czasem rozśpiewane, czasem milczące. I gdy ogień trawił to miasto zrobione z kawałków drze* wa, mój syn zamyśla! się głęboko nad wieloma

ważnymi sprawami, a potem szybko o nich zapo­minał, lak jak ja zapominałem o tym, nad czym dumałem przy ogniskach rozpalanych w sierocińcu.

Ogień jest początkiem, tak jak i woda, ale bar­dziej niż woda jest końcem. Bo ostateczne znisz­czenie materii, z której powstał człowiek, dokonać się musi w ogniu, w słowie — wypowiedzianym lub nie.

Pisarz pisze o sprawach niszczonych przez czas, spalanych ogniem czasu. Dlatego ogień zawsze jest bliski temu, co pisze, i temu, jak pisze, jeśli pi­sarz pragnie osiągnąć własną formę, własny styl, musi znać ogień i powinien go kochać.

Naprzeciwko naszego domu na San Benito Ave­nue mieszkała wdowa. Miała trzech synów i dwie córki. Jej najmłodszy syn przyszedł na świat kale­ką, a zszedł z niego w płomieniach, kiedy miał zaledwie trzy lata. Ta kobieta wstała kiedyś przed świtem, żeby • ugotować jedzenie dla dzieci

i sprzątnąć mieszkanie przed pójściem do Zakła­dów Guggenheima, gdzie pracowała. Jej najmłod­szy syn krążył za nią krok w krok po mieszkaniu. Próbowała rozpalić ogień pod kuchnią, ale ciągle wygasał. Nalała więc do kubka nafty chcąc pod-* sycić ogień, potknęła się w pośpiechu o nie odstę-i pującego jej chłopca i upadła wylewając naftę na niego i na piec. Buchnęły płomienie ogarniając małego kalekę. Kobieta szybko zarzuciła na niego koce, żeby stłumić pożar, ale dziecko umarło w go­dzinę później, kiedy zrobił się już świt, wśród

rozpaczy, zdumienia, bólu l chaosu. Dom otoczyli sąsiedzi i ja byłem wśród nich.

Serce moje wypełniła nienawiść do okrutnego losu, ślepego przypadku, pomyłek, których potem nie można sobie darować, i wszystkich nieszczęść, jakie przynosi nędza. Ale nie czułem nienawiści do ognia.

Wiele dni, wiele lat jeszcze potem myślałem

o chłopcu, co zginął w ogniu, i pamiętam do dziś tłumiony gniew jego maiki, który nurtował ją długo po tym strasznym wypadku. Pamiętam, jak przychodziła do nas, jak siadały razem z moją matką przy kawie i gwarzyły. Ta kobieta była Asyryjką i nie znała języka ormiańskiego, rozma­wiały więc, a raczej usiłowały porozumieć się po angielsku.

— Moja wina — mówiła kobieta. — Po co się było spieszyć? Żeby zdążyć do pracy? 2eby za­robić te parę groszy?

Woda zabierała każdego roku wiele ludzkich istnień, znacznie więcej niż ogień, ale nie można przecież nienawidzić wody za to, że tylu ludzi w niej ginie.

Widziałem raz małego chłopca leżącego na dnie płytkiego kanału irygacyjnego. By! starszy ode mnie, miał może dziesięć, może jedenaście lat.

1 widziałem go później, jak zwisał bezwładnie

2 ramion młodego doktora, który beżskutecznie usi­łował przywrócić go do życia.

Dokoła czaiła się śmierć — w ogniu, wodzie,'

w przypadku, błędzie, ignorancji, w nieznanym. Była wstrętna i dusza moja burzyła się przeciw niej.

Czasem zdarzało mi się widzieć, jak ją zwalcza­no, ale nawet wtedy wzbudzała we mnie wście­kłość.

Kiedyś towarzysz moich dziecinnych zabaw, ośmio- czy dziesięcioletni chłopiec, znalazł pudełko tekturowe pełne papierowych wiórków, jakich używa się do pakowania szkła i porcelany. Po-* przyczepiał te strzępki do spodni, tak że wyglą­dały niby spodnie kowbojskie. Tom Mix, Harold Lockwood, Dustin Farnum i inni aktorzy grywa« jacy w filmach kowbojów byli wtedy bohaterami wszystkich chłopców w mieście.

Owe niby to kowbojskie spodnie wzbudziły za«t chwyt kolegów i nagle któryś z nich, uważając to za pyszny kawał, przytknął do papierków zapalo«* ną zapałkę. W jednej chwili kowboj stanął w pło* mieniach i oszalały z przerażenia zaczął biec ulicą.'

Na szczęście Jim Lundy, siedemnastoletni chło-* pak, który akurat przechodził tamtędy do sklepu żelaznego Grafa, gdzie pracował, zatrzymał pło* nącego chłopca i zdusił ogień gołymi rękami.

Zdumiewające w tym całym wypadku było, Ż9 kiedy płonący chłopiec biegł, towarzysze jego śmiejąc się biegli wraz z nim. Ich śmiech był nie< winny, wypływał z niewiedzy. W końcu jednak*' gdy usłyszeli krzyk i płacz poparzonego chłopca* zaczęli wzywać pomocy.

Jim Lundy stał się bohaterem całego sąsiedztwa. Szczęśliwie się złożyło, że akurat się tam znalazł. Był doskonałym sportowcem i nikt w całym, mieś­cie nie znał się tak jak on na tajnikach bieżni, baseballu, koszykówki, pływania czy lekkoatletyki; Dogonił ten biegnący ogień, zgasił go i na rękach zaniósł chłopca przerażonym rodzicom. Tam zdarł z niego ubranie i kazał ojcu natychmiast natrzeć jego ciało oliwą. Potem zszedł na dół do sklepiku i zatelefonował po ambulans. A później poszedł spokojnie do pracy, do Grafa. Nie krzyczał, nie złościł się na żadnego z chłopców za to, co zrobili, ale kiedy w jakiś tydzień później ci sami chłopcy zaczepili go, gdy wracał z pracy, aby zapytać o ja* kies fachowe kwestie dotyczące baseballu, wyjaś­nił im spokojnie ich głupotę. I napomknął też coś

o ogniu.

— Głupota 1 ogień nigdy nie pasują do siebie

— oświadczył.

Tylko geniusz pasuje do potęgi.

Styl pisarza, zdobycie własnego słownictwa, opanowanie formy — wszystko to bierze się z wie­lu różnych rzeczy, tak samo z klęsk i śmierci, jak z wdzięku i uroku życia. Pisarz nie może niena­widzić ognia za to, że czasem spłonie w nim czło­wiek, jak i nie może nienawidzić wody za to, że czasem człowiek w niej tonie. Musi nienawidzić ignorancji, która popycha ogień i wodę do zbrod­ni, a to samo dotyczy wszystkich potęg, na jakie się natknie.

Moje dzieciństwo i lata chłopięce pełne były uciech. Każdy dzień stanowił nową przygodę, przybliżał osiągnięcie wspaniałego stanu zdrowia, który niemal równy jest nieśmiertelności, kiedy wszystkie zmysły stają się tak wyostrzone, że człowiek i jego ciało tworzą nierozłączną całość ze wszystkim, co żyje, co kiedykolwiek było żywe, z całym oddychającym wszechświatem, cudownym sekretem materii, świata, ciepła i czasu.

Byłem rozśpiewanym, rozgwizdanym, roześmia­nym chłopcem, chłopcem wrzeszczącym, biegają­cym, podnieconym i pełnym zachwytu, Byłem też chłopcem zamyślonym, czasem biednym, gniew­nym, niezadowolonym, znudzonym, rozgoryczo­nym, samotnym i nieszczęśliwym. Byłem tym i tamtym jednocześnie.

Pamiętam, jak raz po pełnej radości i zabawy kąpieli w kanale Thompsona siedziałem z kolega­mi na rozgrzanej ziemi pastwiska schodzącego do samej wody, grzejąc się we wspaniałym sierpnio­wym słońcu, rozpamiętując gorzko swą własną znikomość. brak znaczenia, słabość i kruchość.

Marzyłem, aby stać się mocnym, aby osiągać re­zultaty — i odtąd nie przestałem o tym marzyć, ale moc człowieka, nawet jeśli uda mu się ją osią­gnąć, jest zawsze ograniczona, a jego najwspa­nialsze osiągnięcia nigdy nie sprawią cudu. Czło­wiek może być potężny, ale tylko na tyle, na ile pozwala mu jego zwierzęca natura. Może osiągać jakieś rezultaty, ale tylko w określonych grani­cach, i rezultaty te nigdy nie są ani wspaniałe, ani

wybitne. Człowiek nie może chodzić po wodzie, a będąc chłopcem wierzyłem w to, że potrafi, je­śli tylko zechce. Człowiek nie może przywrócić życia martwemu ciału. Nikt z ludzi nie jest w sta­nie napisać prozą czy wierszem nic takiego, co by zmieniło całą naturę człowieka, jego konkret, jego prawdę, uszlachetniając ją i potęgując. Wiele cza­su zabiera człowiekowi pisanie książki, a gdy ją wreszcie napisze, książka ta nic nowego nie wnosi. Nic nie zmienia. Nie sprawia cudów.

Mimo to — postanowiłem. Będę próbował, nie ustanę. Moim zadaniem było pisać. Wierzyłem w wagę tego zadania. Wierzyłem, że poświęcając się temu zadaniu zmienię coś najpierw w so­bie, później w innych. Chciałem — zamknięty w mojej wątłej, nieważnej postaci — być jedno­cześnie obywatelem nieskończenie wielkiego i nie­znanego wszechświata. Chciałem przeżyć swój krótki czas na ziemi, a jednocześnie starać się żyć wiecznie. Jeść i spać, i pracować, i założyć rodzi­nę, i umrzeć, a nigdy nie wiązać się bardziej z cia­łem niż z duchem.

Głupota tego, co pisałem, w porównaniu z tym, co chciałem pisać, od lat doprowadzała mnie do szału. Wielkość, wielkość, wielkość — by i a tym, do czego dążyłem i czegom od siebie żądał, a zda­wałem sobie sprawę, że wszystko, co pisałem, by­ło małe i niewydarzone. Nie mogłem tego pojąć. Mój duch by i wielki, zdumiewająco wielki — tyle że uwięziony w małyin, słabym ciele, z któ­rego nie umiał się wyzwolić. Duch mój znat wiet-

kie prawdy — ale gdy chciałem je wypowiadać, nie mogłem sprostać zadaniu. Nie wiedziałem, od czego zacząć. Nie umiałem wypełnić swych zamie­rzeń. Właśnie zapał, z jakim się brałem do pisa­nia, właśnie ogrom tego, co chciałem osiągnąć, unieruchomialy mnie całkowicie i często nie by­łem w stanie napisać ani słowa, tylko- siedziałem wpatrzony w czystą kartkę papieru i odrzucałem pomysły jeden po drugim. Gdzie, od czego trzeba zacząć?

Minęły długie lata, zanim pojąłem, że nie jest ważne, od czego zaczyna się pisać, i że nie o to chodzi, by to, co się pisze, miało być od razu czymś wielkim: przede wszystkim należy poprze­stać na tym, że jest się tylko człowiekiem, i wy­trwale pracować — a, być może, w rzadkich mo­mentach szczęścia uda się odnaleźć wielkość, któ­ra objawia nam się wtedy, gdy przez wiarę i pra­cę zdołamy wznieść się ponad siebie, ponad swą duszę i ciało, i stajemy się na mgnienie częścią ogromu, częścią niewymiernej potęgi, cudu, nie­skończoności.

Jak człowiek może utracić słońce? Jak może zapomnieć o ogniu? Zawsze kochałem słońce. Zaw­sze kochałem ogień. Jedno z moich najwcześniej­szych drukowanych opowiadań nazywało się „Ogień“. Jest ono gdzieś w Jksiążce zatytułowanej „Inhale and Exhale“. Słońce występuje we wszys­tkim, co piszę. Od lat myślę o napisaniu czegoś

pod tytułem „Ogień w operze" i mam nadzieję, te dodam do tego tytułu dobrą pisarską robotę. Do* tąd jeszcze tego nie napisałem.

Ogień, o którym myślę, jest ogniem sztuki. Nie» ważny jest sam gmach opery, coś tam z przeszłoś­ci, w Kalifornii istnieją jeszcze budynki, gdzia mieściła się tylko opera i nic więcej, słyszałem

o nich, niektóre nawet sam oglądałem. Stały już wtedy ciche, niemodne, rozpadające się i ten ogień miał być też ogniem wspomnień. A że były to budynki stare i drewniane, więc ogień byłby jednocześnie prawdziwym ogniem, czystym 1 zwy­kłym — sztuka w płomieniach, trawiona wspo­mnieniem śpiewu.

Szah-Muradian śpiewał jak ogień i tył jak ogień. Słyszałem go tylko z płyt gramofonowych, znałem tylko z fotografii, choć co najmniej raa odwiedził Fresno, kiedy tam jeszcze mieszkałem. Ostatni jego recital odbył się tam w Miejskiej Sali Koncertowej, a w rok potem, w 1928 czy 1929 umarł w Paryżu. W każdym razie nie było mnia wtedy akurat we Fresno, jednak słyszałem o tym recitalu.

Glos mu się załamywał, zapominał słów pieśni, które śpiewał od lat, był rozdrażniony, krzyczał na orkiestrę,' wymyślał publiczności.

Mówiono, że umarł na paraliż postępowy. Ni« miał jcszcze pięćdziesięciu lat. Wciąż jeszcze słu­cham jego pieśni z płyt i uważam go za jednego z wielkich śpiewaków. Przez jakiś czai śpiewał w Operze Paryskiej, ale się do tego nie nadawał.

Był urodzonym śpiewakiem pieśni ormiańskich. Miał bogaty, głęboki glos, potężny jak ogień. Po­chodził z prostej rodziny, przyszedł • na świat w mieście Mausz, jednym z trzech ormiańskich miast położonych nad jeziorem Wan: Bitlis, Mausz i Wan.

Byłem jeszcze wtedy na praktyce i całymi dnia­mi słuchałem jego śpiewu z płyt.. Był największym Ormianinem, o jakim kiedykolwiek- słyszałem. Gdy śpiewał, naród ormiański żył, a duch tego narodu płonął świetliście. Jego śpiew był melan­cholijny, gniewny, samotny, dumny, czuły.

Ten ostatni recital Szah-Muradiana we Fresno złamał Ormianom serca. Nie wszyscy czuli się ob­rażeni jego zachowaniem. To, że tracił pamięć, że był rozdrażniony, że zawiódł — zdumiało ich, bo dla każdego, kto choć raz go słyszał, był nosicie­lem ognia ormiańskiego ducha, a przekonali się, że ogień ten umiera.

Brat mojego ojca nie umiał wyrazić smutku i bólu, jaki odczuł widząc klęskę Szah-Muradiana.

— Zrobiło mi się słabo — mówił. — Całą noc potem nie mogłem zasnąć.

Brat mojej matki powiedział:

— Po prostu nie mógł już śpiewać. A ponadto zachowywał się obraźliwie. Wszystko razem było tragiczne.

— A jak wyglądał?

— Jak obłąkany — rzekł mój wuj. :— On jest obłąkany. Budził współczucie. Każdy przecież pa­mięta go takim, jaki był: wysoki, mocny,' piękny

1 dumny. Już nie jest tym samym człowiekiem.' Nie mógł śpiewać, a winił za to publiczność.

Na oczach jego ludzi, ludzi, którzy kochali go jak samą Armenię, strawił go ogień. I nigdy już nie słyszano jego głosu, chyba że z płyt, które na­grał, gdy był młody. Te płyty znajdują się w każ­dym ormiańskim domu w Ameryce. Nowi przy­bysze, Amerykanie, z początku słuchają tych płyt niby to tak sobie, dla żartu, ale szybko orientują się, że to nie żart. A później zaczynają zbierać płyty Szah-Muradiana i śpiewać pieśni, które on śpiewał. Bo jest w nich ogień, który plonie w ich

* własnych duszach.

Mój rodzony syn śpiewa te pieśni, chłopak, któ­ry potrafi mi powiedzieć: „Dałbyś już raz spokój tym ormiańskim kawałkom!“

— Więc dlaczego sam śpiewasz ormiańskie pie­śni? — pytam go.

— Nie wiem — mówi.

Tak, ogień jednak nie wygasł. Wypalił się iylko ten, który nosił w sobie Szah-Muradian.

Byli inni ormiańscy śpiewacy, ale żaden z nich nie dorównał Szah-Muradianowi. A ja osobiście uważam, że przeżył wspaniale swe życie. Nie­ważne, jak i dlaczego umarł — mało ludzi umiera wspaniale. Większość ludzi umiera śmiercią godną politowania; ogień błędu spala ich nędzne ciało.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Chłopiec na wózku, tom 5
chlopiec na huśtawce
Saroyan William Tracy i jego tygrys
Wharton William Dom na Sekwanie
Saroyan William Tracy i jego tygrys
Saroyan William JEST TAM KTO
Saroyan William Tracy i jego tygrys
Wharton William Dom na Sekwanie
Wharton William Dom na Sekwanie
Wharton William Dom Na Sekwanie
Wharton William Dom na Sekwanie
0641 Cathy Williams Zakochani na Karaibach
Saroyan William Tracy i jego tygrys
Wharton William Dom na Sekwanie (SCAN dal 976)
Złamany chłopiec 1 2 na 10 [NZ]
chłopiec na balu
Wharton William Dom na Sekwanie

więcej podobnych podstron