WILLIAM SAROYAN
CHŁOPIEC NA LOTNYM TRAPEZIE
I. SEN
Spoczywa czujny wśród międzygwiezdnych przestrzeni. Czuje uniesienie i radość, to znów bezsens, koniec wszystkiego, koniec Rzymu, a nawet Babilonu... zaciśnięte zęby, wspomnienia, żar wulkanu, ulice Paryża, równiny Jerycha, oto przemyka wpośród pusiki niby płaz, galeria akwarel, morze i ryby o dużych oczach, symfonia, stół gdzieś na szczycie wieży Eiffla, jazz w gmachu opery, budzik i absurdalność przeznaczenia, rozmowa z drzewem, rzeka Nil, cadiliakiem do Kansas, ryk Dostojewskiego, ciemne słońce.
Ziemia, twarz kogoś, kto żył, kształt pozbawiony ciężaru, łzy wśród śniegu, biała muzyka, przeogromny, dwukrotnie większy od wszechświata kwiat, czarne chmury, wzrok uwięzionej pantery, bezśmiertna przestrzeń, Eliot z zakasanymi rękawami piecze chleb, Flaubert i Guy de Maupassant, bezsłowny rym pierwotnego znaczenia, Finlandia, matematyka niezmiernie błyszcząca i gładka niby młoda cebula dotykana zębami, Jerozolima, droga do paradoksu.
Głęboka pieśń człowieka, delikatny szept niewidzialnej, skądś znanej osoby, huragan nad łanem zboża, gra w szachy, milcz, królowo, król, Karol Franciszek, czarny Titanic, plączący Chaplin, tłum Żydów, jutro jest poniedziałek, na ulicach nikt nie tańczy.
Nagły błysk życia: koniec. I znowu ziemia wokoło.
II. PRZEBUDZENIE
Oto on: ubrany już i ogolony, świadom swego istnienia. Stanął przed lustrem krzywiąc się na widok swego odbicia. Bardzo niesympatyczne, orzekł. Gdzie jest mój krawat? (Miał tylko jeden.) Kawa i szare niebo, mgła znad Pacyfiku, szum przejeżdżającego autobusu, ludzie w drodze do miasta i znowu czas, znowu dzień, proza i poezja. Zbiegł szybko po schodach na ulicę 1 już idąc gorączkowo rozmyślał: „Tylko we śnie zdobywamy świadomość naszego istnienia, Tylko tam, w owej żywej śmierci poznajemy samych siebie i ziemię daleką, Boga i świętych, imiona naszych ojców, sens minionych chwil. To właśnie tam wieki całe stapiają się w jedną chwilę, to tam przestrzeń przeobraża się w delikatną, giętką cząstkę wieczności“.
Niezmiernie dziarsko rozpoczął dzień, zdecydowanie stukając obcasami, świadomy powierzchownej prawdy ulic i domów, pospolitej prawdy rzeczywistości. Bezustannie dźwięczała mu w uszach
melodia: „A trapez go wznosi w przestworza wysokie i lekko na skrzydłach trapezu niknie chłopiec" *. Zaśmiał się z całego serca. Cudowny zaiste poranek: szary, zimny, smutny, poranek będący prawdziwą próbą dla wewnętrznej tężyzny. „Ech, Edgarze Guest, jakże tęsknię do twojej muzyki“ — westchnął.
W rynsztoku ujrzał jakiś pieniążek. Okazało się, że to jednocentówka z 1923 roku. Podniósłszy ją zaczął dokładnie oglądać na rozpostartej dłoni, wspominając ów rok i rozmyślając o Lincolnie, którego profil wytłoczono na monecie. Na cóż może się człowiekowi przydać jeden cept? „Kupię sobie samochód — pomyślał — ubiorę się na go- gusia, odwiedzę hotelowe dziwki, nażrę się i opiję. a potem wrócę do ciszy. Albo wrzucę monetę do automatu, żeby się zważyć“.
Dobrze jest być biednym, a komuniści... Głód jest potworny. Jakież oni mają apetyty, jakże pragną jedzenia! Puste żołądki. Przypomniał sobie, że i jemu jedzenie bardzo jest potrzebne. Każdy posiłek składał się z chleba, kawy i papierosów. A teraz nie miał już nawet chleba. Na dobrą sprawę kawa bez chleba nie może stanowić porządnej kolacji. A w parku nie rosło nic, co można by przyrządzić, tak jak przyrządza się szpinak.
Bo. prawdę mówiąc, już niemal umierał z głodu, a jeszcze nie było widać końca kiszek, które
powinien przeczytać przed śmiercią. Przypomniał sobie młodego Włocha ze szpitala w Brooklynie; nazywał się Mollica — mały, chory urzędnik. To on odezwał się kiedyś z rozpaczą: przed śmiercią chciałbym chociaż raz zobaczyć Kalifornię. Zupełnie poważnie pomyślał: „Powinienem przynajmniej raz jeszcze przeczytać Hamleta albo, przypuśćmy, Huckleberry Finna“.
Dopiero teraz zupełnie się obudził: na myśl
o śmierci. Żywotność znajdowała się w nim w jakimś sianie utajonej podniety. „Miody człowiek nie powinien ginąć w sposób ostentacyjny“ — pomyślał; był jędnak prawie na śmierć zagłodzony. Woda i poezja okazywały się znakomite — zapełniały wiele nieorganicznej przestrzeni, niemniej jednak nie wystarczały. Gdybyż udało się dostać jakąś pracę, pospolitą robotę dla chleba. Gdybyż pozwolono mu siedzieć bodaj cały dzień przy biurku, dodawać, odejmować, mnożyć i dzielić handlowe cyfry — może by wówczas nie umarł. Na- kupilby najrozmaitszego jedzenia: wymyślne przysmaki z Norwegii, Włoch i Francji. Wszystkie gatunki wołowiny, baraniny, ryb i sera. Winogrona, figi, gruszki, jabłka, melony, które otaczałby czcią już po zaspokojeniu głodu. Położyłby na talerzu gałązkę czerwonych winogron, obok dwie czarne figi, ogromną żółtą gruszkę i zielone jabłko. I godzinami wchłaniałby zapach rozkrojonego melona. Kupiłby duże brązowe bochenki francuskiego chleba, rozmaite jarzyny i mięso. Kupiłby życie.
Ze wzgórza ujrzał miasto rozpościerające się
majestatycznie na wschodzie, ogromne budowle, miasto pełne jego plemienia... Poczuł się nagle poza tym wszystkim, niemal zupełnie pewny, iż nigdy się do tych ludzi nie dostanie, prawie zupełnie przekonany, iż znalazł się chyba na złej ziemi lub może w złej epoce, z której on, dwudziestodwuletni młody człowiek, musi nieuchronnie odejść. Nie sprawiła mu przykrości ta myśl. Powiedział do siebie: i(Jak najszybciej powinienem napisać «Podanie o zezwolenie na życie»". Zgodził się na myśl o śmierci bez uczucia żalu nad samym sobą, nad człowiekiem, miał przynajmniej nadzieję, że będzie mógł się przespać jeszcze jedną noc. Zapłacił już za mieszkanie na następny dzień. Pozostawał więc jeszcze jeden poranek. A później mógłby udać się tam, gdzie idą inni bezdomni. Mógłby nawet odwiedzić Armię Zbawienia, zaśpiewać coś dla Boga i Chrystusa (który odmówił mu miłości), uchronić się od zguby, najeść i wyspać. Ale wiedział, iż tego nie uczyni. Życie stanowiło wyłącznie jego osobistą sprawę. Faktu tego nie zamierzał zaprzepaszczać. Wszystko inne byłoby lepsze.
Dźwięczało mu w uszach: ¡..trapez go wznosi w przestworza wysokie... Zachwycające i prze-. dziwnie zabawne. Trapez do Boga lub do pustki, lotny trapez do jakiejś wieczności... Najzupełniej spokojnie pomodlił się o siłę na wykonanie z wdziękiem owego lotu.
»Posiadam tylko centa — stwierdził. — Ame-* rykańską monetę. Wieczorem będę ją polerował*
dopóki nie zacznie lśnić, a później zabiorę się do nauki“.
Szedł teraz przez samo śródmieście — pośród żywych ludzi. Mógł udać się w jedno lub w dwa najwyżej miejsca. Z rozczarowaniem spojrzał na swą sylwetkę odbijającą się w szybach wystawowych. Zupełnie nie wyglądał na tak silnego, jakim się czuł. Właściwie całe ciało wyglądało delikatnie i krucho: szyja, ramiona, barki, tułów i kolana. — To bardzo niedobrze — powiedział. Wziąwszy się z wysiłkiem w garść szedł dalej nienaturalnie wyprostowany i sztywny.
Z dostojnym opanowaniem mijał niezliczone restauracje ani razu na żadną z nich nie spoglądając. W końcu znalazł się w budynku, do którego zmierzał. Wjechał windą na siódme piętro, przeszedł przez hall i otworzył drzwi do biura urzędu zatrudnienia. Siedziało tu już ze dwa tuziny osób. Znalazłszy sobie jakiś kąt, zaczął czekać, aż przyjdzie jego kolej. W końcu udzielono mu łaski wejścia do środka i rozmowy z bezmyślną starszą damą około pięćdziesiątki.
— No, i cóż może pan robić? — zapytała.
Poczuł zakłopotanie. — Mogę pisać — odrzekł
wyniośle.
— Chce pan powiedzieć, że dobrze pan włada piórem, czy tak? — powiedziała starsza dama.
— No, tak — odrzekł. — Pragnę powiedzieć, że mogę pisać.
— Co pisać? — prawie z gniewem żachnęła się starsza dama.
— Prozę — odparł prosto.
Nastąpiła pauza. W końcu dama zapytała:
— Czy umie pan pisać na maszynie?
— Oczywiście — odrzekł miody człowiek.
— W porządku, posiadamy pański adres. Skontaktujemy się z panem. Niestety dzisiaj nic nie ma, zupełnie nic. .
W podobny sposób wyglądała rozmowa w drugim urzędzie, z tą różnicą, że zadawał mu pytania zarozumiały młody człowiek o wyglądzie zbliżonym do prosięcia. Później poszedł do wielkich domów handlowych: tamci — napuszeni i sztywni, z jego zaś strony — pokora; i w końcu oświadczenie, iż
o pracy nie może być mowy. Nie odczuwał nieza- , dowolenia, a co dziwniejsze, nie uświadamiał sobie nawet, że osobiście uczestniczy w całym tym wielkim idiotyzmie. Był żywym młodym człowiekiem, któremu potrzebne są pieniądze, aby jakoś istnieć, do zdobycia ich zaś nie było innej drogi, jak tylko praca. A pracy zabrakło. Było to zgoła teoretyczne zagadnienie, które usiłował rozwiązać po raz ostatni. Stwierdził teraz z zadowoleniem, iż cała sprawa już się rozstrzygnęła.
Spostrzegł kres swej życiowej drogi. Była ona, poza nielicznymi momentami, nader prozaiczna, pragnął jednak, aby do ostatnich chwil wkradło się możliwie jak najmniej błędów z jego strony.
Mijał niezliczone sklepy i restauracje w drodze do YMCA, gdzie zaopatrzywszy się w papier «raz atrament zaczął pisać „Podanie“. Nad dokumentem tym pracował przez jakąś godzinę, gdy nagłe
os î : ! I > î 7 îî lodu i panującego w s.ili zaduchu. Wydawało mu się. że wypływa ze swego ciała silnie uderzając ramionami... Piegiem opuścił budynek. Naprzeciwko biblioteki publicznej, w Civic Center Park. wypił prawie kwaterkę wody 1 to go dopiero otrzeźwiło. Na środku murowanego bulwaru stal jakiś starszy człowiek otoczony mewami, gołębiami i gilami. Z dużej papierowej torby wyciągał całymi <;arsciami okruszki chleba i rzucał je ptakom polnym wdzięku gestem.
Poczuł ledwo uświadomione pragnienie: poprosi starego o porcję okruszków, lecz nie pozwolił sobie nawet na to, aby owa myśl przybrała realny kształt w jego umyśle. Wszedł do gmachu biblioteki publicznej i przez godzinę czytał Prousta, po czym znowu czując, że słabnie, wybiegi na dwór. Wypił trochę wody przy fontannie w parku i udał się w daleka drogę do domu.
— Prześpię się trochę — powiedział. — Nic innego nie można zrobić. — Zdawał sobie teraz sprawę, iż zbyt jest wyczerpany i osłabiony, aby oszukiwać się co do swego stanu, chociaż umysł miał wciąż żywy i jasny. I wciąż umysł ten stanowił jakby oddzielną całość, w której lęgły się chochlikowe żarciki na temat fizycznego cierpienia. które on sam rzeczywiście odczuwał.
Doszedł do domu wczesnym popołudniem i od razi.^ zrobił sobie kawę na małym palniku gagowym. W bańce nie było już mleka, a pól funta cukru, kupionego tydzień temu, dawno się skoń-
* A - *
r M
, r.i .
"• «
* K *■ p
czylo. Siedząc na łóżku i uśmiechając się wypił filiżankę gorącego czarnego płynu.
Z Y MC A ukradł tuzin kartek listowego papieru, na których zamierzał dokończyć ów dokument, teraz. jednak wszelka myśl o pisaniu sprawiała mu przykrość. Nie było nic do powiedzenia. Zaczai polerować pieniążek, który znalazł rano, i ta bezsensowna czynność dala mu wiele radości. Żadnej monety amerykańskiej nie można tak ślicznie wypolerować, jak właśnie jednoeenlów kę. Ile potrzebowałby tych pieniążków, aby żyć dalej? Cóż więcej można sprzedać? Hozejrzał się po ogołoconym pokoju. Zegarek już poszedł. Zniknęły wszy si kio piękne książki. Dziewięć z nich za «!5 ivntów. Poczuł głęboki wstyd z powodu rozsiania się z książkami. Najlepsze ubranie sprzeda! za dwa dolary, no, ale to było w porządku. Nigdy zbyt wiele me troszczył się o ubrania. Lecz książki. To co inmgo. Rozgniewała go myśl, iż nie darzy się szacunkiem ludzi piszących.
Położywszy błyszczącego centa na stole przyglądał mu się z zachwytem skąpca. — Jakże ładnie się uśmiecha — powiedział. Nie czytając spojrzał na słowa: E Piuribus Unum One Cent Umtcd \Slates Of America, a odwróciwszy monetę ujrzał profil Lincolna i napis: In G od We Trust Liberty 1923. — Bardzo to piękne — rzekł.
Poczuł senność i potworną ociężałość ogarnia- , Jącą cale .ciało, mdłości i dreszcze. Oszołomiony staną! przy łóżku. „Teraz mojję tylko położyć się spaćl“ — pomyślał.
lt
I ct-uI już, jak ogromnymi krokami przemierza substancję ziemi, jak odpływa gdzieś daleko do początków bytu. Upadł twarzą na łóżko mówiąc:
— Przede wszystkim powinienem dać tę monetę jakiemuś dziecku. Dziecko potrafi sobie kupić wiele rzeczy za jednego centa.
A potem szybko, delikatnie, z wdziękiem młodego śmiałka na trapezie uleciał ze swego ciała. Na jedną chwilę wieczności stał się wszystkim naraz: ptakiem, rybą. gadem, ssakiem i człowiekiem. Falował przed nim bezkresny, ciemny ocean druku. Płonęło miasto. Ryczało stado bydła. Ziemia kręcąc się ulatywała w przestrzeń, a on, świadom, co robi, zwrócił zmartwiałą twarz ku pustemu niebu i tak pozostał, bez snów, bez życia, doskonały.
Przetożyt W. ADAMIECKI
Czfowlek, którego serca było w górach...
* -lv
W roku 1914, kiedy nie miałem jeszcze sześciu . f v lat, pewien stary człowiek, który szedł San Benito
* Avenue w stronę domu dla starców grając solo na . trąbce — zatrzyma] się przed naszym domem.
Wybiegłem z podwórza i stanąłem za węglem czekając, aż znowu zacznie grać, ale on nie chciał. Powiedziałem: — Bardzo proszę, niech pan jeszcze coś zagra! — lecz on odparł: — Młodzieńcze, czy mógłbyś przynieść szklankę wody starcowi, którego serce jest nie tutaj, ale w górach?
— W jakich górach? — zapytałem.
— W szkockich — odpowiedział starzec. — Ci y mógłbyś mi przynieść wody?
! — A co pana serce robi w szkockich górach? —
spytałem.
— Moje serce rozpacza — odpowiedział starzec.
— Czy mógłbyś mi przynieść szklankę zimnej wody ?
* Ë — .A gdzie jest pana mamusia? — spytałem.
- — Moja matka jest w Tulsa, w stanie Oklahoma, ale jej serca tam nie ma.
— A gdzież jest jej serce?
— W górach szkockich — powiedział starzec — ale mnie się bardzo chce pić, młodzieńcze.
— Jak to się stało, że pana rodzina zawsze zch stawia serce w górach? — zapytałem.
— Tacy już jesteśmy — odparł starzec. — Dziś tutaj, jutro tam.
— Dziś tu, jutro lam? — zapytałem. — Jak to może być?
— Dziś na tym świecie, jutro na tamtym — od-i parł starzec.
— No, a cc” pana matka robi w Tulsa, w stanie Oklahoma?
— Rozpacza — odpowiedział starzec.
— A gdzie jest matka pana matki?
— Jest w stanie Vermont, w małym miasteczku zwanym White River Junction, ale jej serce Jest gdzie indziej.
— Czy jej biedne, stare, spracowane serce tak samo jest w górach?
— Jakbyś zgadł — odparł starzec. — Synku, umieram z pragnienia.
Ojciec wyszedł na ganek 1 ryknął jak lew zbudzony nagle ze złego snu:
— Johnny! Odczep się, do diabła, od tego biedaka! Przynieś mu dzbanek wody, nim padnie z pragnienia! Gdzie się, u licha, podziało twoje dobre wychowanie?
— Czy człowiek nie może czasem zapytać się podróżnego o to i owo?
— Przynieś temu panu wody — wrzasnął oj-
ciec. — Do licha! Nie stój tu jak kołek! Przynieś mu wody, nim padnie z pragnienia!
— Ty mu przynieś wody — odpowiedziałem. — Przecież nic nie robisz.
— Ja nic nie robię? — oburzył się ojciec. — Jakbyś nie wiedział, u diabła, że układani w głowie nowy poemat.
— A skąd ja mogę wiedzieć? Przecież widzę tylko, że stoisz na ganku z zawiniętymi rękawami. Skąd mam wiedzieć, że układasz wiersz?
— Powinieneś wiedzieć — odparł ojciec.
^ — Dobry wieczór — odezwał się starzec do mo- . jego ojca. — Pański syn mówił mi właśnie, te macie w tych okolicach świetny chłodny klimat.
(„Chryste PanieJ — zdumiałem się. — Nie mówiłem temu staremu ani słowa o klimacie. Skąd on to wymyślił?“)
— Dobry wieczór — odpowiedział mój ojciec.
— Czy zechce pan wstąpić do nas i odpocząć trochę? Zrobi nam pan zaszczyt siadając z namj do skromnego obiadku.
— Panie — odpowiedział starzec. — Jestem głodny, Przyjdę z radością.
— Czy mógłby mi pan zagrać: „Pij do mnie tylko oczyma swymi“? — zapytałem starca. — Bardzo chciałbym usłyszeć, jak pan to gra na trąbce.
To moja ulubiona piosenka. Wolę ją chyba od wszystkich innych piosenek na świecie.
— Synku — odparł slarzec. — Jak dojdziesz moich lat, będziesz wiedział, że piosenki nie są ważne. Chleb jest najważniejszy.
15
— Ale chciałbym jednak usłyszeć, jak pan gra tę piosenkę.
Starzec wszedł na ganek i uścisnął rękę ojcu.
— Nazywam się Jasper MacGregor — oznajmił. — Jestem aktorem.
— Bardzo mi przyjemnie — przywitał go ojciec.
— Johnny, przynieś panu MacGregor dzbanek wody. 7
Poszedłem do studni, nalałem trochę zimnej wody do dzbanka i przyniosłem staremu. Wypił wszystko jednym długim łykiem. Potem rozejrzał się wokół, spojrzał w górę na niebo i przed siebie, wzdłuż San Benito Avenue, gdzie wieczorne słońce zaczynało się już chylić ku ziemi.
— Liczę, że jestem pięć tysięcy mil od domu — powiedział. — Czy moglibyśmy zjeść trochę chle- ba i sera, żeby mój duch nie rozstał się z ciałem?
— Johnny 1 — zawołał ojciec. — Skocz do sklepiku i przynieś bochenek chleba i funt sera.
' — Daj pieniądze.
— Poproś'pana Kosaka, żeby nam dal na kredyt — odparł ojciec. — Nie mam pensa przy duszy, Johnny.
— Nie sprzeda nam na kredyt — tłumaczyłem.
— Pan Kosak ma już dość tego dawania towarów na kredyt. Jest wściekły na nas. Powiada, że nie pracujemy i nigdy nie płacimy rachunków. Jesteśmy mu winni czterdzieści centów.
— Leć i namów go, żeby dał. Wiesz, że to twój obowiązek.
— On nie chce słuchać głosu rozsądku — tłu
maczyłem. — Mówi, że nic go nie obchodzi, tylko chciałby zobaczyć swoje czterdzieści centów.
— Idź do niego w tej chwili i zrób coś, żeby ci dał bochenek chleba ł funt sera. Przecież to potrafisz, Johnny — powiedział mój ojciec.
— Idź do niego w tej chwili i powiedz, żeby ci dał bochenek chleba i funt sera, synku — rzeki starzec.
— Naprzód marsz, Johnny! — rozkazał ojciec.
— Jeszcze nigdy nie wróciłeś ze sklepu z pustymi rękami. Przyjdziesz za dziesięć minut z jedzeniem godnym królewskiego stołu.
— Nie wiem —- odparłem.' — Pan Kosak twierdzi, że robimy z niego balona. Chce wiedzieć, czym ty się właściwie zajmujesz.
— No, więc powiedz mu. Nie mam nic do ukrywania. Piszę poezje. Powiedz Kosakowi, że piszę poezje dniem i nocą.
— Dobra jest — odpowiedziałem — ale wątpię,, żeby to na nim zrobiło wrażenie. On mówi, że ty nigdy nie chodzisz szukać pracy, jak inni bezrobotni. Powiada, że jesteś leń i nicpoń.
— Id^ do niego w tej chwili i powiedz mu, że jest idiotą! —- zawołał ojciec. — Idź do niego w tej chwili i powiedz mu, że twój ojciec jest jednym z największych żyjących zapoznanych poetów. x
— A jak jego to nic nie obchodzi? Zresztą dobrze, pójdę. Zrobię, co będę mógł. Nic nie mamy w domu?
— Tylko prażoną kukurydzę. Jemy ją już czte-*
ry dni z rzędu, Johnny. Musisz zdobyć ehleba i sofa, jeśli chcesz, żebym skończy? ten długi poemat.
— drobię, co bodę mógł — powtórzył-' m,
— I wracaj szybko — prosił pan MacGregor. — Jc.slcni o pięć tysięcy mil od domu.
— Będę biegł całą drogo — obiecałem.
— Jeśli znajdziesz po drod/e jakieś pieniądze #
— przypomniał ojciec — pamiętaj, że dzielimy się
pół na pół.
■— Dobra.
Biegłem przez całej drogę do sklepu pana KOsaka, ale nie znalazłem po drodze żadnych pieniędzy — ani pensa.
Wszedłem do sklepu, a pan Kosak otworzył oczy.
— Panie Kosak — zacząłem — gdyby pan był w Chinach ł nie miał na świecie ani jednego przyjaciela, i został bez pieniędzy, pewno by się pan spodziewał, że jakiś chrześcijanin poratuje pana funtem ryżu, prawda?
— Czego ty chcesz? — zapytał pan' Kosak.
— Chcę tylko porozmawiać z panem trochę. ^ Spodziewałby się pan, że jakiś Aryjczyk pomoże panu, co?
— Ile niasz pieniędzy? — spytał pan Kosak.
— To nie jest sprawa pieniędzy, panie Kosak.
Mówię o tym, co by było, gdyby pan w Chinach potrzebował pomocy od białej rasy.
— Nie chcę o niczym wiedzieć — oświadczył pan Kosak.
— Jak by się pan czuł w Chinach w takiej sytuacji?
— Nie wiem — odparł pan Kosak. — A cóż ja bym robił w Chinach?
— No — powiedziałem — pojechałby pan fam w podłóż i byłby pan głodny, i nie miałby pan żadnego przyjaciela na święcie. Nie przypuszczałby pan chyba, że jakiś dobry chrześcijanin może pana odprawić bez chociażby funta ryżu, prawda, panie Kosak?
— Chyba prawda — odparł pan Kosak ale ty nie jesteś w Chinach, Johnny, ani ty, ani twój ojciec. Wy obaj powinniście czasem pójść gdzieś i popracować, a równie dobrze moglibyście to zrobić zaraz. Nie mam zamiaru dawać wam nic więcej na kredyt, bo wiem, że mi nie zapłacicie.
— Panie Kosak — powiedziałem. — Pan mnie źle rozumie. Nie mówię przecież o żadnych kredytach. Mówię o tych wszystkich poganach, między którymi jest pan w Chinach głodny i umierający.
— Tu nie Chiny — powiedział pan Kosak. —
W tym kraju trzeba pracować. W Ameryce wszyscy pracują.
— Panie Kosak — nalegałem. — Gdyby na przykład mógł pana uratować bochenek chk-ba i funt sera, to czy zawahałby się pan poprosić
o nie chrześcijańskiego misjonarza?
— Owszem, zawahałbym się — odparł pan Kosak. — Wstydziłbym się prosić.
— Nawet gdyby pan wiedział, że mógłby mu
pan oddać dwa bochenki chleba i dwa funty sera? — zapytałem. — Nawet wtedy?
— Nawet wtedy — oświadczył pan Kosak.
— Niechże pan tak nie mówi — prosiłem. — To przecież defetyzm i pan wie o tym doskonale. No, przecież inaczej pan mógłby tylko umrzeć. Umarłby pan tam w Chinach, panie Kosak.
— Wcale bym się tym nie martwił — odpowiedział pan Kosak. — Ty i twój ojciec musicie zapłacić za chleb i ser. Czemu twój ojciec nie pójdzie poszukać sobie pracy?
— Panie Kosak — zapytałem. — Jak się pan w ogóle czuje?
— Doskonale, Johnny. A ty?
— Nie można lepiej, panie Kosak. A jak się mają dzieci?
— Świetnie. Stefan zaczyna już chodzić.
— To znakomicie. A jak się ma Angela?
— Angela zaczyna śpiewać. A jak się miewa twoja babka, Johnny?
— Czuje się doskonale. Też zaczyna śpiewać. Powiada, że wolałaby jednak być primadonną w operze niż królową. A jak się czuje pana żona, Marta?
— Och, świetnie — odparł pan Kosak.
— Trudno mi powiedzieć, jak bardzo się cieszę, że wszystko tak się dobrze układa w pana domu w Alei Pomarańczowej numer sto czterdzieści dziewięć. Jestem pewien, że Stefan wyrośnie kiedyś na wielkiego człowieka.
— Mam nadzieję — powiedział pan Kosak. —
Myślę posłać go do liceum I dopatrzyć, żeby miał wszystko, czego ja nie dostałem. Nie chcę, żeby otwierał sklep spożywczy,
— Wierzę w Stefana — oświadczyłem.
— A czego ty chcesz, Johnny? — zapytał pan Kosak. — Ile masz pieniędzy?
— Panie Kosak. Wie pan dobrze, że nie przy« szedłem tu, żeby coś kupować. Wie pan, jak bar« dzo lubię pogadać czasem z panem spokojni«
o poważnych sprawach. Niech mi pan da boche* nek chleba i funt sera.
— Ale masz gotówkę, Johnny?
— A Estera, panie Kosak? — zapytałem. — Jak się ma pana śliczna córka Estera?
— Estera ma się dobrze, johnny, ale musisz zapłacić gotówką. Ty i twój ojciec jesteście najgorszymi obywatelami w całym okręgu.
— Cieszę się, że Estera ma się dobrze, panie Kosak. Jest u nas w domu z wizytą Jasper Mac- Gregor. Kazał mi zapytać pana, czy widział go pan kiedy na scenie. To wielki aktor.
— Nigdy o nim nie słyszałem — odparł pan Kosak.
— I butelkę'piwa dla pana MacGregor — poprosiłem.
— Nie mogę ci dać butelki piwa.
— Ależ może pan, może.
— Nie mogę — uparł się pan Kosak. — Pozwolę ci wziąć jeden bochenek czerstwego chleba i funt sera, ale nic więcej. A cóż takiego robi właściwie twój ojciec, kiedy pracuje?
— Mój ojciec pisze poezje, panie Kosak. To jedyna praca, jaką wykonuje mój ojciec. Jest jednym z największych poetów na świecie.
— A kiedy dostanie za to jakieś pieniądze?
— Nigdy nie dostaje za to pieniędzy — odparłem. — Nie można mieć jednocześnie deszczu i pogody.
— Nie podoba mi się taka praca, Johnny. Dlaczego twój ojciec nie pracuje jak wszyscy inni ludzie?
— Pracuje ciężej niż inni. Mój ojciec pracuje dwa razy ciężej niż każdy przeciętny człowiek.
— No, teraz jesteś mi winien pięćdziesiąt pięć centów, Johnny. Dzisiaj daję ci , jeszcze towar na kredyt, ale to ostatni raz.
— Niech pan powie Esterze, że ją kocham, panie Kosak!
— Dobrze, dobrze — zgodził się pan Kosak.
Pobiegłem do domu z bochenkiem chleba i fun-i
tern sera.
Ojciec i pan MacGregor stali na ulicy i wyglądali, czy przyniosę jedzenie. Biegli do mnie dobry kawał, ale kiedy zobaczyli, . że niosę chleb i ser, zaczęli wymachiwać rękami do mojej babki, która czekała na ganku. Babka wbiegła do środka, by nakryć do stołu.
— Wierzyłem, że tego dokonasz — powiedział mój ojciec.
— Ja też — oświadczył pan MacGregor.
— On mówi, że musimy mu zapłacić pięćdzie-*
siąt pięć centów — tłumaczyłem. — On mówi, ża nie ma zamiaru dawać nam więcej na kredyt.
—Tak jemu się zdaje — uspokoił mnie ojciec. <— O czym rozmawiałeś, Johnny?
— Najpierw o tym, co by to było, jak by się było bliskim śmierci głodowej w Chinach, a potem pytałem o całą rodzinę.
— A tam jak się wszyscy mają?
— Doskonale.
Poszliśmy więc do domu i zjedliśmy bochenek chleba i funt sera, a każdy z nas wypił dwie albo trzy kwarty wody. Kiedy zniknęła ostatnia kruszynka, pan MacGregor zaczął rozglądać się po kuchni i szukać, czy nie ma tam jeszcze czegoś do jedzenia.
— Johnny — spytał. — Co jest w zielonej puszce u góry?
— Marmurki — odpowiedziałem.
— A w tej szufladzie tutaj? Nic jadalnego?
— Świerszcze.
— A w tym wielkim dzbanku w kącie, Johnny? Co tam jest dobrego?
— Hoduję w tym dzbanku węża.
— No, cóż — zastanowił się pan MacGregor. — Wystarczy mi chyba fantazji na zjedzenie kawałka gotowanego węża, Johnny.
— Nie może pan zjeść tego węża.
— Dlaczego, Johnny? Czemu nie miałbym go zjeść, u licha? Słyszałem o dzielnych mieszkańcach Borneo, którzy jedzą węże i koniki polne Masz chyba z pół tuzina tłustych koników, co?
— Tylko cztery.
— No, to pokaż je nam, Jahnny — prosił pan MacGregor. — Jak się najemy, zagram d na trąb-, oe „Pij do mnie tylko oczyma swymi“.
— Nie chcę, żeby pan zabijał żywe stworzeniaI
— Jestem bardzo głodny, Johnny.
— Ja też, ale nie dam panu zabijać ani jeść mojego węża. Ja go sam złapałem.
— A co ci przyjdzie z trzymania starego węża?
— Lubię go — odparłem.
— Mówię ci, Johnny, ugotujemy I zjemy te- go pięknego tłustego węża — namawiał pan Mac-* Gregor.
Mój ojciec siedziął przy stole głowę wsparłszy na rękach i marzył. Babka chodziła po domu wyśpiewując arie Pucciniego. — „Gdy błąkam się po ulicach!“ — ryczała po włosku.
— Nikomu nie pozwolę gotować i jeść tego węża — oświadczyłem.
— No, dobrze — ustąpił pan MacGregor. — Niech będzie, jak chcesz, Johnny, ale ja jestem wściekle głodny.
— A co by pan powiedział na trochę muzyki?
— spytał ojciec. — Mały byłby zachwycony.
— Jeszcze jak, proszę pana — przytaknąłem.
— Dobrze, Johnny — zgodził się pan MacGregor. .
Wstał i zaczął grać na trąbce, a robił to głośniej niż ktokolwiek inny, toteż usłyszeli go ludzie na milę wokół i bardzo się zaciekawili. Przed naszym domem zebrało się osiemnastu sąsiadów, a kiedy
pan MacGregor skończył swoje solo, wszyscy bili brawo. Ojciec wyprowadził naszego gościa na ga- nek i powiedział:
— Drodzy przyjaciele i sąsiedzi, chciałbym wam przedstawić pana Jaspera MacGregor, największego współczesnego odtwórcę ról szekspirowskich.':
Drodzy przyjaciele I sąsiedzi nic nie odpowie-
• V dzieli, a pan MacGregor zaczął: — Pamiętam, jak-' by to było wczoraj, mój pierwszy występ na see-' nie londyńskiej w 1867 roku — i ciągnął opowieść
0 swojej karierze.
Rufę Apley, stolarz, zapytał:
■* — Czy nie zagrałby pan czegoś jeszcze, panie
MacGregor? ,
A na to pan MacGregor: — Czy ma pan w domu jedno jajko?
— Oczywiście — odparł Rufe. — Mam w domu tuzin jajek.
— A czy byłby pan tak uprzejmy pójść I przynieść tu jedno z tego tuzina jajek? — zapytał pan MacGregor. — Jak pan wróci, zagram taką piosenkę, że serce w panu będzie skakać z radości
^ i smutku.
— już lecę! — zawołał Rufe i pobiegł do domu po jajko.
Pan MacGregor zapytał Toma Browna, czy nie ma czasem w domu kawałka kiełbasy. Tom po- f wiedział, że ma, wtedy pan MacGregor zapytał, czy byłby łaskaw pójść po ten kawałek kiełbasy
1 przynieść go tutaj, a jak wróci, pan MacGregor zagra mu na trąbce piosenkę, która zmieni całe
jego życie. I Tom poszedł do domu po kiełbasę, zaś pan MacGregor zapytał wszystkich osiemnas* tu drogich przyjaciół i sąsiadów, czy nie mają od^ robiny czegoś dobrego do jedzenia, i każdy powie-» dział, że owszem, ma, i każdy poszedł do swojego domu po tę odrobinę czegoś dobrego do jedzenia, a pan MacGregor mial mu potem zagrać pieśń, która, jak mówił, będzie wprost cudowna, a kiedy wszys-> cy drodzy przyjaciele i sąsiedzi wrócili do nas ze wszystkimi odrobinami czegoś dobrego do jedzenia, pan MacGregor podniósł trąbkę do ust i zagrał: „Me serce jest w górach, me dla mnie tu świat“ * — a wszyscy drodzy sąsiedzi popłakali się i poszli do domów. Pan MacGregor zaniósł wtedy wszystkie dobre rzeczy do kuchni i cala nasza rodzina ucztowała, piła i weseliła się; mieliśmy jajko, kiełbasę, tuzin zielonyh cebulek, dwa gatunki chleba, masło, dwa gatunki sera, gotowane kartofle, surowe pomidory, melon, herbatę i wiele innych smakołyków, więc jedliśmy, aż nam brzuchy spęczniały, a wtedy pan MacGregor powiedział: — Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, łaskawy panie, pragnąłbym spędzić w pańskim domu parę następnych dni. — A mój ojciec odpowiedział: — Mój dom jest pańskim domem. — I tak pan MacGregor został u nas przez siedemnaście dni i siedemnaście nocy, a po południu osiemnastego dnia przyszedł jakiś człowiek z domu starców i powiedział: — Szukam Jaspera
MacGregor, aktora — A na to mój ojciec: — Czego pan chce?
— Jestem z domu starców — odpowiedział młody człowiek — i chciałbym, żeby pan MacGregor zamieszkał u nas, bo za dwa tygodnie wystawiamy, jak co roku, pewną sztukę i potrzebny nam aktor.
Pan MacGregor wstał z podłogi, gdzie wias'nie marzył, i zapytał: — Coś ty powiedział, młody człowieku?
— Nazywam się Dawid Cooper — oświadczył młody człowiek — i jestem z domu starców. Oni proszą, żeby pan tam ze mną przyszedł, bo potrzebny nam aktor do głównej roli przy następnym wystawieniu sztuki „Szaleństwa starszych państwa w roku tysiąc dziewięćset czternastym“.
Tak więc pan MacGregor wsiał i poszedł z tym młodym człowiekiem, a następnego dnia po południu mój ojciec, który był bardzo głodny, powiedział:
— Johnny, idź do sklepu pana Kosaka i zdobądź coś do jedzenia. Wiem, że to potrafisz. Przynieś wszystko jedno. co.
— Pan Kosak chce pięćdziesiąt pięć centów — odpowiedziałem. — Nie da nam nic więcej na kredyt.
— Idź, Johnny — prosił mój ojciec. — Wiesz dobrze, że potrafisz namówić tego miłego Słowaka, by nam dał coś do jedzenia.
Poszedłem więc do sklepu pana Kosaka i podjąłem chińskie zagadnienie w miejscu, w którym
je zostawiłem. Napracowałem się porządnie,' żeby wyjść ze sklepu z pudełkiem ziarna dla kanarków i połową puszki syropu klonowego, ale udało się, a ojciec powiedział: — Słuchaj Johnny, taka pa-* sza może się okazać niebezpieczna dla naszej babci. — I rzeczywiście rano usłyszeliśmy, że babcia śpiewa jak kanarek, a ojciec się skarżył: — Jakże u diabła mam pisać wielkie poematy karmiąc się ziarnem dla kanarków?
Przełożyła A. PRZEDPEŁSKA-TRZECI AKOWSKA
Pociągi
A
Często stał całymi godzinami w oknie wpatrując się przed siebie, bardziej uśpiony niż przytomny, zapominając o wszystkim, głęboko odczuwając ^ swą bezdomność — co było tym smutniejsze, że t u był właśnie jego dom: tu, w tej dolinie petnej słońca, gdzie przyszedł na świat, gdzie przeżył swoje pierwsze siedemnaście lat. Od czterech miesięcy znowu był w domu — przez całe łato, od czerwca do września — a wciąż czuł się bezdomny; mimo idealnej pogody, mimo tych wszystkich miejsc, które pamiętał, które z zachwytem znowu oglądał; mimo otaczających go twarzy, które znał dawno temu i które, choć przebyły długą podróż w czasie, pozostały w istocie nie zmienione; mimo nawet letniego dniem i nocą nieba, letniego powietrza, którego zapachu nigdy w czasie swych wędrówek nie zapomniał, a gdy je teraz znowu wciągnął do serca i duszy — serce się roześmiało, a dusza aż ■* podskoczyła z radości; mimo nawet śmiesznych odgłosów tego śmiesznego miasta: polewaczek zraszających nędzne trawniki, suchego pisku wagonu , tramwajowego, gwaru ulic rano 1 w samo południe,
i w porze wieczornego nasilenia ruchu; i potem, kiedy ludzie już pójdą do domów, gdy ulice stają się chłodne i puste; wciąż był bezdomny mimo chaotycznej, często nawet śmiesznej obecności domu — zawsze i wszędzie, w czasie i w przestrzeni, w nim samym i wokół niego; i to właśnie tkwiące xv nim uczucie obcości zdumiało go i odrętwiło: był obojętny, póluśpiony, niezdolny do pracy.
Dziecko wróciło z szerokiego świata do domu, •by znowu być dzieckiem: dziecko otworzyło drzwi domu, w którym kiedyś byl jego dom, weszło, wyciągnęło się na posłaniu, którym był dom, zasnęło, obudziło się i wciąż było bezdomne. Ten dom nie był jego domem. Był w domu: wszystko tu na swoim miejscu, on tu tylko jest obcy. Czul się samotny. I stopniowo głęboka cisza ogarnęła go całego, i gdy spał — nie był to sen, a gdy Bię budził — nie była to jawa. Zauważył, że coraz mu trudniej mówić z mieszkańcami lego miasta, co normalnie było dla niego czymś najłatwiejszym w świecie; i że coraz trudniej mu wypowiadać się poprzez swą pracę, swoje malarstwo: nie przychodziło mu do głowy żadne słowo, z którym mógłby się zwrócić do kogokolwiek w tym mieście; nie zdarzyła się żadna pełna znaczenia cisza, żadne uniesienie czy sprecyzowanie, czy trafność, czy oderwanie się — nic, co mógłby wyrazić malowaniem. Wychodził wieczorami, szukał kogoś,
* kim mógłby mówić, i po wielu godzinach przesiadywania w kawiarniach, po wielu kieliszkach — wracał cicho do swoich dwu pokoi; nawet kiedy
był pijany, kiedy normalnie powinien być gadat-* liwie dobroduszny i pełen wesołości. Kiedyś, za-« taczając się na schodach, zabrnął do podrzędnego domu publicznego i gdy został sam w pokoju z dziewczyną, przyglądał się jej przez kilka minut ogłupiałym wzrokiem, roześmiał się głośno, przeprosił gestem i kłaniając się nisko dał jej trzy dolary zamiast dwóch, po czym zataczając się zszedł ze schodów.
Teraz, po wielu takich godzinach, po tfielu godzinach wielu dni i wielu nocy znajdował ukojei nie tylko, gdy stawał w oknie i patrzał w dół na pociągi. Po drugiej stronie ulicy znajdował się dworzec Santa. Fe; był z tego zadowolony; choć sam nie zdawał sobie sprawy, bliski już był czas, kiedy przyjdzie mu stąd wyjechać.
Martwiły go odjazdy pociągów — cieszyły ich przyjazdy: wiele myślał o ludziach, którzy tu wy-, siadali, kim byli, gdzie byli, czemu tu przyjeżdżali i tak dalej, i dalej.
Raz zobaczył młodą dziewczynę wysiadającą' z pociągu z czarną walizeczką w ręce. Wydawała mu się samotna i przelękła, aż chciał ją zawołać, zbiec do niej, uśmiechnąć się i powiedzieć: „Na-« zywam się Joe Silvera. Urodziłem się w tym mie- ście. Kiedy miałem siedemnaście lat, wyjechałem stąd. Nie było mnie tu siedem lat. Wróciłem cztery miesiące temu. Mieszkam po drugiej stronie ulicy. Jestem malarzem. Niech pani przyjdzie do mnie i odpocznie. Mam trochę wina w domu“.
Ale tylko patrzał za nią przez okno, a kiedy
zniknęła w głębi ulicy Tulare, jeszcze chciał zbiec i dogonić ją; nazajutrz szukał jej po całym mieście; tydzień później zastanawiał się, gdzie znikła.
Męczyła go cisza, jak tylko cisza męczyć może. Był tak nierozważny, że poddawał się jej, przebywał z nią, śledził ją z czystej ciekawości. Aby uciec, wystarczyło jedynie rzucić wszystko, wsiąść do pociągu i po bez mała siedmiu godzinach znalazłby się w San Francisco, gdzie jego bezdomność stałaby się całkowita i przez to znacznie łatwiejsza do zniesienia, znacznie łatwiejsza, żeby z nią się pogodzić i wyzbyć się jej. Wiedział, że świat jest mały; poznał już wszystkie te bajkowe miasta rozsiane po całym świecie, o których marzy każdy chłopak w każdym miasteczku, a do których rzadko trafia. Wiedział, że to tylko kwestia znajomości rozkładu jazdy pociągów i statków; jeśli się nie ma na bilet, można jeździć na 'gapę towarowymi pociągami albo zaciągnąć się na okręt. To było głupstwo. Ale te wielkie bajkowe miasta wcale nie były z bajki. Mieszkali w nich tacy sami ludzie jak gdzie indziej, jak tutaj.
Chciał dopatrzyć się wszelkich możliwych zalet w tym .mieście, bo wiedział, jak to jest: nie ma na ziemi wymarzonych miejsc. Istnieją tylko w wy^ miarze powstałym z tęsknot jej mieszkańców; i w tym samym wymiarze znajdował się jego dom. Jeśli dom jest jakimś określonym miejscem, to był w domu. Ale dom nie jest miejscem: jest harmonią mnóstwa nieuchwytnych i wciąż zmieniających się treści i rytmów, i porozumień,' i wartości
pewnej liczby osób żyjących razem jako rodzina; albo dwojga ludzi, na przykład jak on i ta zagubiona dziewczyna, jak on i jego przyjaciel, Otto Bennra, w Wiedniu.
Może to był dom, a może nie Nie wiedział. Może to był jeszcze jeden z tych miraży, jakie stwarza serce. Obawiał się, że to właśnie jest miraż; obawiał się, że dom to było tylko coś, co wprawiało go w ruch, zmuszało do podróży; żałował, że może to tylko to. I czuł zbliżający się początek czegoś, ale nie wiedział, co to ma być: odjazd czy pozostanie. Musi być to albo to, a chciał pozostać. Chciał zostać tu w tej dolinie na długo i móc malować. Zawsze, kiedy był daleko stąd, czuł się bliski śmierci; jakby wszystkie siły, jakie miał w sobie, potrzebne były tylko dla jednego: żeby jeszcze na trochę dłużej odsunąć śmierć. A wierzył, że te siły mogły przydać się na coś więcej.
Pociągi przyjeżdżały i odjeżdżały. Spoglądał daleko na południe, skąd przychodziły ekspresy z Los Angeles. Nasłuchiwał okrzyku ich przybycia: pustoszący gwizd nabrzmiały ludzkim cierpieniem, jak cierpi serce zachowując ciało, gdy duch się wymyka. Ostatni pośpiech, ryk, ogień i dym; a potem nic już prawie ..ie znaczące, smutne i powolne zatrzymanie, pauza nabrzmiała oczekiwaniem, szybko kończąca się chwila wytchnienia; i znowu w drogę, ale nie w tę, w którą rusza duch; z miasta do miasta, z miejsca na miejsce, z klimatu w klimat, z okolicy w okolicę. Ale nie jak duch, który podróżuje nie w sensie geo
graficznym, szukając absurdalnie wspaniałych celów podroży; wszędzie, do jądra życia, do samej istoty wszystkiego, co śmiertelne, do wieczności, do Boga, „I — pomyślał gorzko — znajdując wszystko inne w jednym ogromnym jaskrawym pakiecie“.
Sierpień i wrzesień były bardzo przyjemne i gorące, ale jego opanował paraliż niezdecydowania i oszołomienie — z drugiej jednak strony rosła w nim chęć, by nagle oszaleć, upić się do nieprzytomności i dać sobie chociaż cień szansy na przełamanie tego stanu, który, jak uważał, będzie mógł spłukać z siebie alkoholem i zgrywaniem się; popełniając każde szaleństwo, jakie mu przyjdzie do głowy, oddając się rozpuście, wywołując bójki i awantury. W sierpniu i wrześniu pogoda w całej dolinie była piękna i ciepła, ale on nie umiał cieszyć się tym.
Prawie dal się złapać; ale wiedział, że ucieczka byłaby bardzo łatwa; nawet gdyby nie miała być Ucieczką na stałe.
Aż zdarzyła się ta wrześniowa niedziela. Tego dnia osiągnął pewność, że nadszedł czas na powzię-, cie decyzji: w tę stronę albo w tamtą. Zostać i pogrążyć się jeszcze głębiej w mrok bezruchu i beznadziei czy wyrwać się do światła; odjechać stąd pociągiem, w sensie geograficznym, do istniejącego na zewnątrz światła; byłaby to oczywiście najłatwiejsza droga wyjścia, ale nawet teraz jeszcze miał nadzieję, że uda mu się tego uniknąć.
Wstał około szóstej rano, pogapił się na przy
jazd i odjazd porannego pociągu; potem poszedł do miasta, by popatrzeć w og!upia!ą twarz nie* dzieli, przysłuchać się smutnej niedzielnej ciszy.
Zjadł śniadanie u Greka na ulicy Mariposa, długo łaził po mieście, w końcu poszedł „Pod Białą Sarenkę“ na Broadwayu 1 zaczął pić piwo. W mieście było bardzo gorąco — „Pod B:a!ą Sarenką“ bardzo chłodno. Pił już godzinę, gdy nagle krzyknął przez salę w kierunku bufetu:
— Hej, Mac! Daj mi sześć butelek Pabsia.
— Ile? — rzeki barman.
— Sześć — powiedział. — Nie, niech będzie siedem. Siedem butelek Pabsta.
— Jedna po drugiej? — rzekł barman.
— Nie! — krzyknął. — Wszystkie od razu. Wiedział, że już się zaczęło: już czul, że się budzi; od czasu do czasu nawet potrząsał głową, niby ktoś nagle obudzony
— Jaki dziś dzień? — krzyczał. — Jaki miesiąc? Rok? Ilu mieszkańców ma to miasto? Czy coś się tu ostatnio wydarzyło?
I tak dalej, i dalej.
Dopiero koło pierwszej po południu wyleni! s:ę z baru lekko się zataczając, rozgrzany piwem, pełen dobrej woli i skłonny do niebywałej uprzejmości. Specjalnie wobec lamp ulicznych. Kianiał im się nisko, stukając obcasami i gestykulując.
Przyjemnie było, tak na pozór, popuścić sobie cugli i rozrabiać w biały dzień.
Poszedł do parku i przyłączył się do grających w podkowy. Wyzwał ich na rozgrywkę; byia to
znakomita sportowa zabawa — póki wysiłek nie zaczął go trzeźwić; zaczął sobie zdawać sprawę ze wszystkiego, usprawiedliwiać się i przepraszać. Dopóki był pijany, grał pięknie rzucając podkowę albo znacznie za daleko, albo zbyt blisko, zaledwie kilka stóp od siebie — co było bardzo zabawne; kiedy otrzeźwiał, starał się grać na serio i rzucać podkowę jak najlepiej, a to właśnie sprawiało żałosne wrażenie.
Jego wycofanie się z gry nie było tak efektowne, jak by mogło być, gdyby byl pijany. Było żałośnie śtnieszne. Podziękował partnerom, że dopuścili go do gry. Gdyby byl pijany, powiedziałby im, żeby do końca życia zapamiętali, czego się przy nim nauczyli.
Połaził po parku, w końcu wyciągnął się pod drzewem magnolii i zasnął. Miał złe, niespokojne sny, jego uśpiona twarz wyrażała cały przewlekły smutek, całe przewlekłe znużenie.
Zdawało mu się, że spał przez wiele dni i nocy, wiele tygodni i miesięcy; kiedy się obudził, była zaledwie czwarta po południu. Usiadł i ziewnął, a gdy otworzył oczy i mógł nimi znowu widzieć — ujrzał dziewczynę. Potrząsnął głową i znowu spojrzał, bo zdawało mu się, że może jeszcze śpi.
Siedziała na trawie tuż obok niego i na pewno obserwowała go, kiedy spał.
Bez zastanowienia się, nawet bez uśmiechu powiedział: — Halo — jakby nie mówił do nikogo specjalnie, jakby mówił do całego świata.
— Halo — rzekła dziewczyna.
Potem — wariacki pomysł — znowu wyciągnął się na trawie i zamknął oczy. I mając oczy zamknięte powiedział:
— Nazywam się Joe.
A potem, jakby dla kawału, zaczął krzyczeć głośno:
— Jestem malarzem. Wielkim malarzem.
Znowu usiadł i otworzył oczy.
Był już zupełnie przytomny.
Dziewczyna istniała naprawdę.
Była ładna; nie za ładna, ale zgrabna, spokojna i miała ładne ręce.
Uśmiechnęła się; pomyślał, czy nie jest czasem taką z ulicy, która przyszła do parku spędzić spokojnie niedzielne popołudnie.
Ale takie zawsze robią na drutach.
— Joe Silvera — mówił. — Przeszedłem cale piekło, ale to nic. To jest moje rodzinne miasto. Pani też?
— Nie — powiedziała dziewczyna.
— Skąd pani jest?
Dziewczyna wahała się chwilę, więc dodał:
— Wszystko jedno. Nie musi być prawda. Może z Teksasu?
— Tak, z Teksasu — powiedziała dziewczyna.
— Bardzo lubię Teksas — rzekł.
— Wszędzie jest dobrze — powiedziała dziewczyna.
— Jeżeli — powiedział — jeżeli...?
— Jeżeli ma się pieniądze albo pracę — rzekła dziewczyna.
— To racja — powiedział. — Jestem głodny, a chciałbym jeszcze z panią porozmawiać. Zjemy razem kolację?
Dziewczyna znowu się zawahała,
— W restauracji — powiedział.
„Jezu — pomyślał — co ona taka nieśmiała? Pocałuję ją pomagając jej wstać“,
— Dobrze — powiedziała dziewczyna, podniosła się i już miał ją pocałować, gdy schyliła się po swoją torebkę.
Ale wiedziała, co chciał zrobić.
Twarz miała bardzo ładną, chłodną ł spokojną; pomyślał, że to najlepsza dziewczyna, jaką męż-> czyzna.może ujrzeć siedzącą obok niego, gdy bu-* dzi się w gorące wrześniowe popołudnie w parku, w małym mieście; jedna się taka zdarza na milion — statystycznie rzecz biorąc. Wszystko to takie sobie zgrywanie się z jego strony — zdawał sobie z tego sprawę; ale naprawdę był nią zachwycony, uważał, że jest nadzwyczajna, że pragnie jej i źe, być może, z jej pomocą przezwycięży wszystkie te skotłowane w nim uczucia i osią- nie petną świadomość tpgo, że jest u siebie, w domu; stan wewnętrznego zadowolenia i zachwytu.
Wiedział, że nieważne jest to, co i jak b?dzie mówita — ważne jest, jaką odegr a rolę w jego życiu; miał nadzieję, że przywróci go tej dolinie; głęboko w to wierzył.
Kolacja była bardzo przyjemna, jedli ją długo I spokojnie nie spiesząc się, wiele rozmawiali i śmiali się, i pili dużo winardziewczyna podobała
mu się coraz bardziej. Łatwo mu przyszło dowiedzieć się o niej wszystkiego, co chciał, i pewien był już, że pójdzie do niego, do jego dwóch pokoi naprzeciw dworca Santa Fe. Pokaże jej swoje obrazy, a potem staną razem w oknie i będą patrzeć na pociągi, i wtedy ona nie wiedząc nawet sama o tym, powie mu, czy ma lu zostać, czy nie.
Kiedy budził się dzisiejszego ranka, wiedział z góry, że coś postanowi, myślał jednak, że uczyni to sam. Teraz ona jest przy nim; obecność tej dziewczyny mile ułatwiała sprawę.
Jego obrazy nie bardzo jej się podobały; chciała wiedzieć, co przedstawiają.
— Wszystko — powiedział,
Kiedy usłyszał gwizd jadącego na północ pociągu z Los Angeles, pociągnął dziewczynę do okna i razem patrzyli, jak pociąg zajechał na stację i zatrzymał się. Nie mówił nic, trzymał ją tylko mocno przy sobie, pełen niepokoju, jak ona przyjmie to najzwyczajniejsze w świecie wydarzenie, które dla niego było tak pełne znaczenia i tak blisko go dotyczyło. Jeśli nic nie powie, jeśli jedynie odwróci się i spojrzy na niego ze zrozumieniem. przyciągnie ją do siebie i już będzie wiedział, że zostanie tu: rozpaczliwie wierzył, źe to wspólne przeżycie połączy jego i tę dziewczynę.
Czekał pełen niepokoju, nie śmiejąc odezwać się słowem. Dziewczyna odeszła od okna i odwrócona tyłem do niego powiedziała:
— Te pociągi pewno strasznie hałasują, prawda?
Usiadł i zapalił papierosa.
Po drugiej stronie ulicy pociąg syczał, a on nagle zapragnął znaleźć się w wagonie, być jui w drodze, odjeżdżać; podszedł do okna i patrzał na ruszający pociąg. Dom zatrząsł się lekko, gwizd lokomotywy nabrzmiały był smutkiem. Po chwili w pokoju zapadła cisza; pociąg odjechał ł przepadł, Usiadł znowu i uśmiechnął się do dziewczyny; polem wybuchnął głośnym śmiechem.
Dziewczyna wstała, być może, żeby podejść do niego, ale on zapytał:
— Już pani musi iść?
Wcale o tym nie myślała.
— Czy mam panią odwieźć taksówką? — mówił dalej, — Jestem pani bardzo wdzięczny. Tak miło się z panią rozmawiało.
Kiedy poszła, zapalił światło i zaczął zbierać swoje obrazy; wiedział, że rano nie starczy mu na to czasu.
Przełożył A. NOWICKI
Wieśniak z Armenii
Kiedyś, w 1908 roku, pewien człowiek imieniem Sarkis, nie mający jeszcze trzydziestu lat, prz3?- był do Ameryki z wioski Gultik w Armenii. Był prawdziwie dorodnym wieśniakiem, miał wspaniałe gęste włosy i duże czarne wąsy. Nie był gruby, choć ważył sto kilogramów, i sprawiał wrażenie smutnego. We wsi Gultik nie należał do ludzi specjalnie ważnych, nikt we wsi Gultik nie był specjalnie ważny — żyło mu się jednak doskonale i miał wielu przyjaciół, Ormian, Kurdów, Turków, Arabów, Żydów, Greków, Bułgarów i masę innych, z najrozmaitszych plemion i narodowości. Z owrymi ludźmi z Azji Mniejszej rozmawiał po ormiańsku, kurdyjsku, turecku i arabsku, opuszczając wrięc wieś Gultik zostawiał tam wielu przyjaciół.
Do Nowego Jorku przybył w maju 1908 roku.
Oszołamiające miasto, ale nie było z kim pogadać. W 1908 roku w Nowym Jorku naprawdę mało kto potrafił wybąkać chociaż kilka słów po ormiańsku, kurdyjsku, turecku lub arabsku. Człowiek czul się bardzo samotnie.
* Sł>
Wyjechał do Lynn w stanie Massachusetts, gdzie dostał robotę w fabryce butów, Po trochu uczył się angielskiego.
Praca była bardzo ciężka, zwłaszcza dla tak dużego mężczyzny. Nie wykonywało się jej przy pomocy nóg, barków i korpusu, pracowały przy niej palce, muskuły ręki oraz oczy, I to było wyczerpujące.
Po roku pracy w owej fabryce czul się jeszcze bardziej samotny. W Lynn mieszkało sporo Ormian, nie podobali mu się jednak. Byli zupełnie niepodobni do rodaków ze wsi Gultik.
Którejś nocy, gdy błąkał się pijany po ulicach, znalazł go pewien ormiański ksiądz i zabrał ze sobą do domu.
— Synu — zapytał ksiądz — cóż cię gnębi?
— Samotność — jęcżał wieśniak.
— Bóg jest twym ojcem — rzekł ksiądz.
— Dobrze o tym wiem — odparł wieśniak. —
Ale jestem samotny, ojczulku. Nie ma z kim pogadać. We wsi Gultik każdziutkiego znałem. Chrześcijanina czy poganina. Ech, gdybyś wiedział, ojczulku, jak cudownie było we wsi Gultik. ^3*
— Powinieneś się ożenić — powiedział ksiądz.
— Właśnie! — przytaknął wieśniak. — Znajdź
mi, ojczulku, kobietę, ale piękną, która potrafi go- ? tować, zna ormiański i chociaż trochę kurdyjski, ^
turecki czy arabski, a ożenię się z nią. *** M
Ksiądz zaprowadził go do domu i położył do ™
łóżka, a w tydzień potem wieśniak otrzymał od niego list, który odczytywał wielokrotnie. W liś-
cie owym ksiądz donosił, że znalazł porządną dziewczynę, 1 prosił wieśniaka o natychmiastowe zgłoszenie się. Pięćdziesiąt razy przeczytał wieśniak ów niezbyt długi list.
Wystrojony w najlepsze ubranie udał się do księdza.
— Ojczulku — zapylał — czy ona umie gotować? Co do tego chcę mieć pewność. Czy um;e gotować? Już mi się żołądek wywraca od tutejszego jedzenia. Czy ta dziewczyna umie gotować?
A czy umie śpiewać? Mieszka u ciebie, ojczulku?
— Nie, mój synu — odrzekł ksiądz — me mieszka u mnie. Pójdziemy do niej do domu.
Podążyli do odległego o milę domu owej dziewczyny.
Było to dziewczę co najmniej brzydkie, by nie ' rzec więcej.
Wieśniak stanąwszy w drzwiach poczuł się zupełnie załamany. I tak już wiele nieszczęsć go spotkało: utrata wsi Gultik, utrata przyjaciół, ta przeklęta robota w fabryce butów, samotność i to, że tęsknił do porządnego jedzenia, że bardzo mu brakowało kogoś dobrego i pięknego, kto by mu pośpiewał, a teraz jeszcze ta kobieta, Ormianka, ależ oczywiście, kobieta o najszlachetniejszym charakterze, pewno znakomita gospodyni, pewno mistrzyni w szyciu i cerowaniu, ale mimo to — nie, nie chciał jej, nie podobała mu się, na jej widok poczuł się jeszcze bardziej samotny.
Wyciągnąwszy z kieszeni papierosa i zapałki zawołał: — Wybacz, ojczulku, ale muszę zapalić.
— O, lulaj — powiedział k-urjdz. — połóż. kwoJo cv.apke. Wejdziomy I usiiidzionty. Mus/ę ci jf| przedstawić. Nazywa «I«,* Kii/,ar Iskamłorian.
WH`snimk położył kapciu:.;/ na wskazanym miejscu I (dyboko sit; z.aci.'|,!<,n:d.
— Ach. lak - - mruknął. — Więc lak su; nazywa, ojczulku, Trzymam ci<; /.a słowo. .Icslem zaszczycony — zwrócił .siy do kobiidy.
— Pozna:*?, jej rodziców — rzekł ksiądz. <— Wspaniali ludzie.
-- Widzy lo. ojczulku — powiedział wieśniak. — Ws|aniidi lud/.ń\ Na pewno. Mieszkanie o tym .świadczy. Nie waham siy stwierdzić, źt> są rzeczy wiście pierwśzorzyfInl.
'/aci;|!'ii.|l sit; clyboko i zik'>wu spojrzawszy na kobicie powiedział: — Pierwszorzędni. Wybacz mi. ojczulku.
Weszli rod/iec, żeby su; /. nim przywitać.
— Sarki:; Chaczadurian — prz.edslawjl siy. — Ze wsi Onllik Wyrwany prosto z «onicr^o lonn ojczyzny. Piętnaści«' miosiyey w Ameryce. Za;;u- l)iony w dżungli. Niewolnik. Zrozpaczony i samotny. Wybacz, ojczulku, ule świat jest bardzo niesympatyczny.
Dziewczyna zaparzyła kawy po lureckii. Kawa bvIn bardzo kiepska. Następnie zaśpiewała bardzo kie| «sito.
Wieśniak siedział na krześle ponuro dumając
o ojczyźnie.
Wyeii|gn;|WHzy złoly zee.uek spojrzał, która godzina.
* A
• P*
— Wybaczcie, rodacy — rzekł, — Było wspaniale. Ale muszy już. Niech was llóg wspunuH f;a. Dobranoc.
Ksiądz wyszedł razem z nim.
— No I jak? — zapylał. — Co o tym 8,`|<liłsz?
— Ojczulku -— odrzekł wieśniak — nawet n»l trudno powiedzieć, jaki jesion nieszcz.i,-śliwy. 'doskonała z niej kobiela. Parzy dubi;| kawę. Ma ęIo» zupełnie jak słowik. Ale ma w sobie jakaś skazy, coś lnkioi'0, ż.o robi mi siy przy ni oj smutno Nie. Nio chciałbym przebywać z ni;| w jednym domu, A już. wspólne łóżko, ojczulku, zupełnie nic wchodzi w rachuby.
— Nauczysz, siy j;| kochać — zapewnił l.siridz..
— Nie chcy siy Icro uczyć, ojczulku — odrzekł wieśniak. — Wybacz, jc.slem bardzo nieszczęśliwy.
— To jedynie kwestia czasu — ci;if'n-'d ksiądz.
— Tydzień, dwa. Miesiąc, dwa miesiące. l!uk. dwa lala. Polem dziecko, później następne, ot i wszystko. Oto ożeniłeś siy, masz. dzieci i lata płyną-
— Wybacz, ojczulku — powiedział wieśniak — Ale ta makatka skaza. Nie. Ani j^dinT.o lynndnia. Ani dwóch. Dobranoc, ojczulku.
-- Dobranoc, synu —- tzekl ksiądz.
Któregoś popołudnia ttarkis CMiaczadurian spotkał w burzo pewnego Ormianina, który przybył do I.ynn 7. Kalifornii: napił siy z nim r:\kki, a przybysz opowiedział Sarkisowi o Kalifornii.'
— Tam jest zupełnie jak w Armenii — mówił,
— Słońce, winorośl, t;|ki, drzewa oliwne, drzew« fi/'owe, strumienie, krowy.
— Krowy, mówisz!? — wykrzykną! wieśniak.
Naprawdę krowy?
— Setki — zapewnił tamten.
— O, Boże — westchnął wieśniak. — Krowy.
— A praca? — zapytał. — Jaka tam praca?
— Na farmie — odrzekł przybysz.
— O, Boże — westchnął znowu wieśniak. —
I słońce — rozmarzył się. — Powiedz, rodaku, czy I dużo naszych mieszka w Kalifornii? To ważne.
— Bardzo wielu — odrzekł Ormianin.
— O, Boże — powiedział wieśniak. — Wobec tego pojadę do Kalifornii. ,
I tak uczynił.
Przybył do Kalifornii w sierpniu, w okresie zbioru winogron. Była to lepsza robota niż w fabryce butów, ale miała również złe strony. Przy zbiorach pracowali głównie Meksykanie i Japończycy. Dziwni ludzie. Chciał z nimi pogadać, ale nikt go nie rozumiał, musiał więc pracować nie odzywając się do nikogo.
Praca polegała na odcinaniu kiści winogron tuż przy łodydze, składaniu ich na drewnianych tacach w silnym słońcu, gdzie winogrona suszyły się na rodzynki. Gdy wyschły już z jednej strony, dwaj robotnicy przechodzili wzdłuż rzędu tac, przerzucali owoce z tacy na tacę, tak aby mogły wyschnąć z drugiej strony. ^
Nie należało do przyjemności wykonywanie tej roboty z Meksykaninem, z którym nie dało się pogadać.
Ponure było to odwracanie tac, przez długie godziny, z tym Meksykaninem.
Pracował tak całe lato, zimą orał ziemię i przycinał winorośl, w niedzielę chodził do miasta, do ormiańskiej kafejki przy ulicy Mariposa, popijał tam rak ki i kawę, gral w scambile i taiii, gadał z rodakami. Sami nowi znajomi, których poznał dopiero w Kalifornii.
Pewnej niedzieli do kafejki zaszedł ktoś zuih*!- nie obcy, akurat w momencie gdy siedział ¡-'¡¡n wieśniak, i okazało się, że przybysz nazywa się Arszag Dombalian, rodem ze wsi Gultik. Znali się obaj jeszcze w starym kraju. Często się wó\aas spotykali. Sarkis bardzo się ucieszył snaritAw^y w Ameryce rodaka ze wsi Gultik,
Uroczyście, niemal płacząc, podali sobie ręce.
— Ech, bracie Sarkis — rzekł Arszag Di inba- lian — jakże się miewasz?
— Dobrze, bracie Arszag — odparł Sarkis ponuro — zupełnie dobrze. A ty?
— Ech, znakomicie, kochany rodaku — powiedział Arszag. — A jak ci się podoba Ameryka, przyjacielu ze wsi Gultik?
— Ech, Ameryka — westchną.} Sarkis. — Jak mi się podoba, pytasz. Cóż ci rzec? Tam i z powrotem, odwracanie tac z ludźmi, których zr.am
i których nie znam. To wszystko. Tam i z powrotem, tara i z powrotem. Znani i mo::ur.L Odwracanie tac. Skąd my się . y, bracie, kim oni są? Nie znaliśmy ich przt>du-ra. Jaki to naród? Jakim mówią językiem? Któż to w :?
W rok po przybyciu do Kalifornii Sarkis Cha- czadurian ożeni] się. Kobiela jogo pochodziła z gorszej rodziny niż owa dziewczyna z Lynn, była za to pełniejsza, ciemniejsza i dużo bardziej sympatyczna. Po roku urodziła mu syna. Ciężko pracując zaoszczędził trzysta dolarów i kupił na raty dziesięcioakrową winnicę. Gospodarował teraz na swoin». Miał konie, krowę, własny dom, dobrą żonę i syna.
Jak powiedział mu kiedyś ksiądz: jedno stało się dwoma, dwa — trzema, trzy — czterema. Dni, miesiące, lata i dzieci. Wszystko układało się naprawdę dobrze: nie mógł temu zaprzeczyć, ałe pewności nie miał. Gospodarstwo szło. W miarę bogacenia się dokupywał gruntu, orał, sadził, przycinał, nawadniał, zbierał. Jego dziesięcioakro- wa winnica rozrastała się w winnicę trzydziesto-, czterdziesto-, a w końcu pięćdziesięcioakrową.
Postawił nowy dom, założył elektryczność, kupił fonograf, kupił samochód, zabierał żonę i dzieci do miasta na lody, wodę sodową i do kina. Mijały lata. Najstarszy syn skończył szkołę średnią, Sarkis siedział wówczas w auli i na widok chłopca otrzymującego dyplom czuł Izy w oczach. Układało się. Był przekonany, że układało się jak najlepiej. Potem najstarszy syn ożenił się z Ormian- ką urodzoną w Kalifornii, kupił sobie małą winnicę, a na weselu śpiewano i tańczono przy prawdziwej muzyce ormiańskiej, tureckiej i kurdyjskiej. Świetnie, świetnie. Drugi syn nie tylko zro-
48
bił maturę, ale po^edł na uniwir - i ukr--::vzvl st'idia Wszystko Uyło 'nk Naprawdę cudownie. Na >?go orzach
i się życie i cały świat. Telefon S:«łotŁóU Ir .Llor.
V F rot pi ki. Odkurzacze. PiuHci LoiK"\ki. [Letko. Sy-
s nowie i eóiki mówią pc 6riĘ»*Lku, piyrą ^ an-
| 4 gielsku, uczą się różnych rzvt-/y Wit-ik.e a* .Kaso, W] wielka epoka
Ale jakiś smutek pozostał Nie J d'.
1 go We wsi Gultik również było anAjirZnało
I się ludzi, z którymi człowiek toz'tia.ividł Jiik At-ab,
•*4 f to Arab. Jak Kurd. to Kurd Jak TuLsfc, ta T-Kvk.
% \ Wiedziało się. Znało się twarze, oczy, c..>.\. zapach Ojczyzna. Wiadomo, z krm się tr A w Ameryce inaczej. Nigdy n.e t ^irn• 1 ¿e ! w Ameryce jest inaczej.
' Czasami odwiedzali gc ważni O: t=v!r*
i urzędowi. Siorpiąc kawę, wypytywali: — Pr;.- ¡rtŁ\
* rodaku, jak ci się podoba Asierj-h :i ' — A yr-, :m-
* trząc na znaną mu twarz i znanv n.u ocr\ wiadał ze smutkiem: — Co by tu rzu ?... ¡Tm
| i z powrotem, tam i z powrotem, wci.w ciii - -.3-
nie tac, z jakimiś ludźmi, których <.nsm i ku.Tydj nie znam.
i Pr?;. 7 I
1 W. Ai> I -KI
\
Zawód doznany od przyjaciół
Żywiłem nadzieję, że wśród moich kolegów ze szkoły imienia Longfellowa znajdzie się kilku, którzy wspomną — opisując gładkim stylem w jakimś poczytnym tygodniku — mój niemały rozgłos zdobyty w czasie spędzonego tam jednego semestru; stwierdziwszy jednak po trzydziestu latach, że koledzy moi poumierali, rozproszyli się, zapomnieli o szkole imienia Longfellowa albo wpadli we wtórny analfabetyzm, postanowiłem sam przypomnieć swoją sławę.
W owych czasach nie było jeszcze powszechnie wiadomo, że ja. to właśnie William Saroyan, i dlatego mogłem zachować incognito udając, że jestem synem zwykłego ormiańskiego imigranta z San Benito Avenue w dzielnicy ormiańskiej,
Oczywiście nie było na świście drugiego Williama Saroyana, bo żadnemu innemu Saroyanowi nie dano tego imienia, ale z listów, które dostawałem od nieznajomych oraz od osób,' które widziałem pierwszy raz, a które długo rozmawiały, ze mną o poprzednim naszym spotkaniu (które nia miało nigdy miejsca), dowiedziałem się, że za gra
nicą jest oprócz mnie pewna liczba różnych innych Williamów Saroyanów, z których- żaden jednak nie jest tym Williamem Saroyanem; Zdaje się, że jeden z nich to mój daleki kuzyn, kłóry prawnie nosi nazwisko Saroyan, ale dla sobie tylko znanych powodów używa zdrobnienia Bill. Jego obecne przezwisko brzmi podobno Hoosik, co można by przetłumaczyć jako „Mający mało nadziei1' lub „Beznadziejny“. Nie jest to człowiek tak energiczny i miły jak ja — chodzi z teczką, nosi okulary i ma płaskie stopy. Studiował jednak na uniwersytecie, a wśród polityków i urzędników administracji podobno uchodzi za ważną osobistość. Nie przeszkadza mi zresztą, że on chce się podszywać pod kogo innego, i życzę mu powodzenia następnym razem. Kim są pozostali pretendenci do mojego imienia i nazwiska — nie wiem, ale musi ich być wielu, gdyż docierały do mnie listy od kobiet, które oni zabawiali gdzieś w Meksyku, na Hawajach, w Japonii, Indiach, Izraelu, we Włoszech, Francji i wielu innych krajach.
Szkoła imienia Longfellowa nie była właściwie wcale pełną szkołą średnią. Były to klasy siódma
i ósma, a pełna nazwa szkoły brzmiała Gimnazjum im. Longfellowa. Longfellow, o którego chodziło, , był to pan Longfellow, czyli Henry Wadsworth, choć co prawda na nic to nie wpływało.
Gdybym przebywając w tej szkole nie stworzył nowego stylu myślenia i postępowania, nie przy- szłoby mi do głowy, że niektórzy z tych, co mieli
zaszczyt mnie wówczas znać, mogliby zaclać sobie trud napisania o mnie.
Dziedziną, w której zadziwiłem po raz pierwszy swflją klasę i zwróciłem uwagę wszystkich na umysł naprawdę niepospolity, była historia starożytna. Zdarzyło się to na pierwszej lekcji pierwszego dnia nauki. Nauczycielką była kobieta ubra-* na w kolor szary i brunatny, z włoskami na twarzy, licząca lat około czterdziestu, która mimo swego szpetnego chudego ciała i ubioru w mono-* tonnych kolorach podobno była rozwiązła. Paliła papierosy, śmiała się głośno z kolegami-nauczy- cielami w przerwie śniadaniowej, a starsi uczniowie często widywali, jak nagle ruszała pędem szturchając wszystkich i wygłupiając się. Uczniowie zwracali się do niej: „panno Shenstone“, nauczyciele nazywali ją Harriet albo Harry z wyjątkiem panny Balthus, która tytułowała ją panną Shenstone i nigdy nie pozwalała się szturchać.
Na pierwszej lekcji całej klasie rozdano podręczniki do historii starożytnej i panna Shenstone kazała nam otworzyć je na stronie 192.
Zauważyłem, że nd pierwszej lekcji bardziej właściwe byłoby otworzenie książki na stronie pierwszej.
Spytano mnie, jak się nazywam, na co odparłem chętnie i szczerze: — William Saroyan.
— Williamie Saroyanie — powiedziała panna Shenstone — a raczej panie Williamie Saroyanie, proszę zamknąć buzię i pozwolić mi prowadzić lekcję historii starożytnej.
Co za cios!
Wyraźnie sobie przypominam, że na stronie 192 znajdowała się fotografia dwóch dość zwyczajnie wyglądających głazów, o -których panna Shenstone powiedziała, że nazywają się Stonehen- ge. Potem wyjaśniła, źe głazy te mają dwad^cś- cia tysięcy lat.
■ W tym momencie powstała moja nowa szkuta myślenia i postępowania.
— Skąd pani wie? — zapytałem.
Było to coś nowego w dziejach starej szkoły: szkoły, w której nauczyciele stawiali pytania, a uczniowie starali się na nie odpowiadać. Cała klasa wyraziła sWoją aprobatę dla nowej szkoły. Głośno wyrażano entuzjazm. Wydarzenie to można by precyzyjnie określić jako demonstrację. Sedno sprawy polegało na tym, że ani panna Shenstone albo Harry (jak lubiła, żeby ją nazywać), ani sam dyrektor, pan Monsoon nie dysponowali nigdy zadowalającą odpowiedzią na żadne rozsądne pytanie tego rodzaju, gdyż oboje (i wszyscy inni nauczyciele) zawsze przyjmowali bezkrytycznie to, co znajdowali w podręcznikach.
Zamiast próbować odpowiedzieć na pytanie, panna Shenstone zmusiła mnie do pokazu nowego stylu zachowania się. To znaczy, zmusiła mnie do ucieczki. Rzuciła się na mnie z taką szybkością, że ledwie zdołałem odskoczyć. Przez chwilę trzymała mnie za sweier domowej roboly i rozdarła go, zanim zdążyłem uciec. Klasa przykias-* nęła również zachowaniu wedle zasad nowej S/ko-
!y, Zamiast w krytycznym momencie siedzieć na moim miejscu, lepiej było wstać i odejść. Pościg był denerwujący, ale szczęśliwie wydostałem się z klasy. Po pięciu minutach, sądząc, że kobiecina już się uspokoiła, otworzyłem drzwi, by wejść
i wrócić na swoje miejsce, ale ona powtórnie rzuciła się na mnie i znów musiałem uciekać.
Zamiast czekać na następstwa, postanowiłem zreferować całą sprawę samemu panu Monsoeno- wi, ale gdy to uczyniłem, skonstatowałem ze zdziwieniem, że sympatia jego była po stronie panny Shenstone i że spoglądał na mnie ze wstrętem.
— Powiedziała, że głazy mają dwadzieścia , tysięcy lat — rzekłem, — A ja zapytałem tylko: ,.Skąd pani wie?“ Wcale nie chciałem przez to powiedzieć, że one nie mają tyle lat. Miałem na myśli, że może są starsze, może mają trzydzieści tysięcy lat. Ile lat ma ziemia? Wiele milionów, prawda? Jeśli w książce jest napisane, że te skały mają dwadzieścia tysięcy lat, ktoś powinien umieć wytłumaczyć, skąd tam wzięła się ta cyfra. To nie jest szkoła Emersona, to Gimnazjum imienia Longfellowa, Przyszedłem tu, aby się uczyć. Nie spodziewam się za to kary.
— Powtórz swoje nazwisko — powiedział pan Monsoon.
— William Saroyan — odparłem najpokorniej,
jak umiałem, choć muszę przyznać, że ciężko mi to przyszło.
— To znaczy...? — spytał Monsoon.
— Mam jedenaście lat — odpowiedziałem.
— Nie o (o mi chudzi.
— Sio trzy funty WL.gi,
— Nie, nie.
— Jestem wyznania prczbit-,-7r.ń.,ki .'go.
1 Mam na my.jli nazwisko,
— Podobno znaczy ono tyle, co ,.bi .. n
— Narodowość? — powiedział pan fl .uu -n.
Jestem Ormianinem — odpowiedziałem z d-'-
mą.
— Tak się domyślałem — rzekł dyrektor.
— Czego się pan domyślał?
— Tylko Ormianin mógł postawić takie pyt tnie.
— Skąd pan wie? — spytałem da; ¡c jedną próbkę nowej szkoły.
— Bo nikt nie zadał mi dotąd takiego p\ iai.;a ■— odparł dyrektor. — Czy taka odpewi; dż ci wystarcza?
— Tylko częściowo — odrzekłem. — Sk.id pan wie, że nikt inny nie spytałby o to, gd; bym ia me spytał?
— W ciągu wielu lat, podczas któr\ch praruję w szkolnictwie w Kalifornii — pcwu-dzial pan Monsoon — nikt nigdy nie postawił mi taL;vpo pytania.
— Owszem — odparłem szybko. — P \> iveż w ciągu wszystkich lal, nim Newton wiedzieć. dlaczego jabłko upadło, n':U inny n.a pragnął tego wiedzieć.
Sądziłem wówczas, że kiedy.? pan ;\I<*nsoon opisze dokładnie przebieg tej dyskusji. aiK, rai- n* ł* łem powodu uważać, ze me umie p:.;ac ;,!bo że n,e
zdaje sobie sprawy z tego, ze stoi wobec człowieka, którego powinien uwiecznić we wspomnieniu. On jednakże nigdy nie napisał czegoś takiego.
Miałem umysł nadzwyczaj bystry.
To nie moja wina, że tylko ja.
Pan Monsoon wolał nie kontynuować dyskusji. ^ ^ Siedział tylko wpatrzony w swoje buty.
— I co pan na to? — powiedziałem.
— Ano — odparł głosem, w którym czuło się znużenie — muszę ci sprawić lanie. Cóż ty na to? ^ _
— Na co? — odrzekłem. \
Wstałem spoglądając na sekretarkę, której biurko stało przy drzwiach. Była to niebrzydka dziewczyna i wydawało mi się, że wywarłem na niej
dobre wrażenie, choć nie mogę sobie przypomnieć, czy łączyłem z tym jakieś nadzieje.
— Panno Shfo — zaczął pan Monsoon, ale mnie to wystarczyło i zanim panna Slifo zdążyła zagrodzić mi drogę, byłem już przy drzwiach, wybiegłem z pokoju i znalazłem się na środku boiska.
Jeszcze raz metoda postępowania według nowej ». ^ szkoły została wypróbowana i okazała się słuszna.
Poszedłem do domu i zastałem tam wuja Aleksandra — który studiował prawo na Uniwersytecie Południowo-Kalifornijskim i przybył do nas f • ^ z wizytą — pijącego kawę w bawialni. Opowie- ^ \ działem mu całą historię. Zaprosił mnie do swego ~ odkrytego Appersona i pojechaliśmy do Gimnazjum im. Longfellowa.
— Czy było tak, jak mi opowiedziani? _ ?py. tał mnie w drodze
— Dokładnie tak samo.
— No, więc dobrze — odpowiedział wuj Aleksander. —- Zaczekaj w aucie.
Nie wiem, o czym rozmawiali wuj Al?ks-r:-.!er
i pan Monsoon, ale po kilku minutach p-?\ -jo auta panna Slifo i powiedziała: — Twój wuj : pan Monsoon oraz panna Shenstone pro^ ci- do kancelarii
Wszedłem tam, a wuj powiedział: — Sh ludnie, którzy umieją w przybliżeniu określać wiek różnych rzeczy na świecie i na ziemi Kim są e ludzie t w jaki sposób to określają, nie wie ani pan Monsoon, ani panna Shenstone I*anna Shenstone obiecała jednak się tym zainteresować. Ty ze >v.oj strony możesz pytać, o co tylko chcesz, jejr^kre bardziej oględnym i grzeczniejszym tor.o:v. — Zwróci! się do dyrektora: — Czy to się zc.k!zq z tym, co ustaliliśmy?
— Najzupełniej — odpowiedział dyrektor.
— Pan Monsoon z podziwem zauwoży!, że tylko Ormianin mógłby zadać takie p,' tanie — ciągną! dalej wuj Aleksander. — Czy tak. panie dyrektorze?
— Tak jest — odparł pan Monsoon — W mieście liczącym ich dziesięć czy pięfr.aki:- t>>^cy chyba nie mógłbym...
— A więc z podziwem — powied/ a! wuj Aleksander. Zwrócił się do mnie: — Nie pójdziesz już dzisiaj do szkoły, a jutro wrócisz do klasy, jak
g^vhy nie nie zaszło. - Czy to też lest zgodne z n.isrq urnową? — sp'ta! d.> rek tera.
— Czy nie daKty się pr^iieśc go do Haw- th rne a? — odezwa! się dyrektor, a!e wuj szybko orlpari:
— Przecież on mieszka w tej dzielnicy. I>o tej srkóly uc^s/czają jego koledzy. Będę czuwa! nad jem: postępami.
— Wszyscy będziemy czuwać — odpowiedz -ïi dyrektor.
Nie mogł-m się czuć bardziej nieswojo i me rui:§t~m być bardziej wściekły na wuja. Bo właśnie przytrafiło mi sie coś takiego, co zawsze uważałem z a godne p^gat dy, to znaczy, że przy- hj'i'8 mi w sukurs wybitna jednostka, i z pewnością nie należało oczekiwać, że b^dę się z tego cieszył.
Wybitna jednostka — w tym wypadku młodszy brat mojej matki — wkroczyła pomiędzy szkolne znakomitości, zbagatelizowała je. zmusiła do pjsluchu i zagroz.ła im: a oni, zamiast wałczyć, pjkornie jej na wszystko pozwolili, A ja nie chciałem, żeby jej na to pozwolono.
Nazajutrz zgłosiłem się do pana Alonsoona, który na mój widok udał, że chce zamknąć cczy
i zasnąć.
— Przyszedłem pana przeprosić — zacząłem. — Nie chcę żadnych specjalnych przywilejów.
— Tylko zadawaj pytania zawsze grzecznym tonem — odpowiedział. — Możesz odejść.
Nie chciał otworzyć oczu.
58
Udałem się więc wprost do gabin^u hi.=:orii starożytnej, gdzie zastałem pannę Sh. sie
dzącą przy swoim biurku, pochksiięią pracą.
— Przepraszam panią za przykryć, ja>:ą pani sprawiłem — powiedziałem. — Więcej u;go nie zrobię.
Przez chwilę zdawało mi się, że znów s:q na mnie rzuci, ale zaraz potem opanowała się jakoś
i nie unosząc głowy znad biurka odezwała się bardzo oschle;
— Ludzie mają swoje sposoby określania tych rzeczy. Możesz odejść.
Pomyślałem sobie wówczas, że na pewno dyrektor i nauczycielka wspomną kiedyś, jak ład:.ue zachowałem się w tej przykrej sytuacji, a'e — jak już nadmieniłem — nie uczynili tego, więc musiałem to zrobić sam.
Szczęśliwie się złożyło, że panna Snenstone uery- !a w» naszej szkole jeszcze tylko cztery dni i pr.-« ten czas ani razu nie odważyła się spojrreć na mnie ani mnie o coś zapytać Zrezygnowała nawet z odczytywania listy obecności w "obawie, że pa wywołaniu mojego nazwiska zechcę cos po'.\.e- dzieć. Kolejni nauczyciele-zastepcy obej:v.ov. -aii prowadzenie lekcji historii starożytne], ale ten\2 „nowa szkoła“ była już w pełnym rozkwicie w szkole imienia Longfoliowa i każdy 7. łych Zastępców pragnął jak najszybciej zakończyć swój dzień czy tydzień pracy i odjechać na zawsze.
Pan Monsoon mówił o manierach na k;iku zebraniach całej szkoły w auli, ale nikt me brał
59
sobie tego do serca.' A po miesiącu on również opuścił szkolę i zastąpił go pewien człowiek zna^ ny ze swych śmiałych wyczynów jako kapitan podczas pierwszej wojny światowej. Spodziewano się, że ten człowiek szybko zlikwiduje „nową szko- ?q“, a przywróci starą. Zrazu zastosował metodę brutalnej przemocy garbując codziennie skórę kilkudziesięciu chłopcom, potem spróbował pozy-! skać sobie zaufanie najgorszych chłopców, spacei rując z nimi po boiskur udając kumpla i tak dalejj jednakże żadna z tych metod nie skutkowała, a po upływie pierwszego semest/u facet objął posadę w malej szkółce wiejskiej liczącej zaledwie ezter-* dziestu czy pięćdziesięciu uczniów;
Co do mnie, przeniosłem się do liceum zawodowego, aby nauczyć się pisania na maszynie.
Przełożył W. P. CIENKOWSKI
O
Braf Bsha McGee
Chłopiec odczuł to głęboko i dotkliwie, bo dostał porządnie, i tym razem od dziewczyny. Był zły jak ogień i zimny jak lód na Bit-^unie Północnym. Zraniony do żywego, jak usidlone ¿.Morzę, schwytane i przelękłe.
Był mnóstwem rzeczy od razu. ale najw.iinioj- sze, że był chłopcem, który siedział ta w na krześle. Zwierzak, mały tygiys, zcnmiony, ¿o dał się schwytać w tę przebiegłą pułapkę.
Oberwał od piegowatej dziewczyny, kióra trzymała jabłko w brudnej ręce.
Ale nie płakał, tak samo jak nie p?:u,-e ttn mały tragarz, który dźwiga za dużo wJiack, choć z każdym krokiem trudniej mu urari.-ić, c!io: •;.a- tacza się i prawie przewraca pod ich cn;:Y.ri ai, choć wyślizgują mu się z rąk. Wsd.-ial go na wta- sne oczy, tego małego Murzynka. jak niósł v. ahz- ki jego własnego ojca, a ojciec nawc-t ive zauważył, nie pomógł mu ani trochę. Ziy. ?a\v;-:yo.-:oMy
i opuszczony, ale nie plącze, prawe oko p-aobite, górna warga rozcięta i napuehła.
— Jeszcze pokażę lej d;v. owczy iv.e, jak jej tani
— przyrzekł sobie. — Jeszcze zobaczy.
„. .
Sial przed domem Billa McGee nikomu nie wadząc i myślał właśnie o schodkach, że mogliby je naprawić, gdy usłyszał za sobą, jak ktoś ugryzł potężny kęs jabłka, odwrócił się i zobaczył tę dziewczynę z piegami. Duża, wyglądała groźnie
i dziko, mogła mieć osiem, może dziewięć lat, nie uśmiechała się. Patrzył na nią i słuchał, jak z chrzęstem kruszy jabiko zębami, ale nie odezwał się. Nie odezwał się, bo często, jak się odzywał, to powiedział coś nie tak. To mogło być niebezpieczne.
— Wiem, kto jesteś — rzekła dziewczynka.
Miała ostry, nieprzychylny głos i przyszło mu
do głowy, że pewnie żyje sobie gdzieś na drzewie czy wśród skał. Jeśli na drzewie, to na najwyższych gałęziach, a jeśli wśród skał, to zaszyta w krzakach, żeby się ukryć przed orłami i sowami.
— Tak — powtórzyła. — Wiem, kto jesteś.
— Nie wiesz — powiedział. (Bo i skąd mogła wiedzieć?)
— Właśnie, że wiem — powtórzyła dziewczynka z jabłkiem. — Jesteś chłopcem, który jest inny niż inni.
— Nie jestem inny niż inni.
— Jesteś. Nawet dziwnie się nazywasz.
— Nieprawda.
— Nazywasz się Poeta Cobb. Nikt tak się nie nazywa.
— Nazywam się Ed.
— Jaki Ed?
— Ed McGee.
— Ed McGee! — wykrzyknęła dziewczynka. — Przecież Bił) McGee nie ma brata.
— Ja jestem bratem Billa — powiedział chio» piec. — Jestem Ed, jego brat.
— Wcale nie jesteś — rzekła dziewczynka. — Kłamiesz. Jesteś Poeta Cobb, Masz sześć lat. Two* ja matka jest aktorką, a twój ojciec profesorem od poezji w miejskiej szkole.
— Odwołaj to — rzekł chłopiec.
— Niby co?
— Coś powiedziała.
— To wszystko prawda.'
— To wszystko kłamstwo. Odwołaj to.
— Nie odwołaml
— To maszl
Zacisnął obie pięści i z całej siły zamachnął się na nią, ale nie dotknął jej nawet, stracił równowagę, połknął się i upadł. Wstał szybko, jak mógł, znów chcąc ją uderzyć, gdy nagle ujrzał karetkę pogotowia zajeżdżającą przed dom pani McGee. Zapomniał o wszystkim, myślał tylko o tej karetce i po co tu przyjechała, gdy nagle cios twardy jak kamień ugodził go w prawe oko i oślepił. Znów rąbnął o ziemię, aż się odbił, ale porwał się na nogi i zaczął walić na oślep pięściami, myśląc, że trafi dziewczynę, ale nie, nie dosięgnął jej.
Odzyskał wzrok, widział coś niewyraźnie i znowu oberwał, tym razem w usta, i znów się prze« wrócił.
Kiedy wstał i przetarł trochę oczy, ujrzał dwóch sanitariuszy, którzy stali na ganku domu pani McGee. Dziewczyny już nie było.
Oddalała się powoli ulicą gryząc jabłko. Bolało go oko, z ust ciekła krew.
— Nazywam się Ed McGee — powiedział cicho.
Mówił to do tej zlej dziewczyny, której tak łatwo udało się wymknąć. Mówił to do swojej matki
i ojca. do pani McGee, do Billa i do siebie.
Wszedł na tanek i zapylał.
— Co się stało?
— Wypadek — powiedzieli sanitariusze. — Ale *y co tobie się stało?
— Jaki wypadek?
— Lepiej idź do domu.
— Ja lulaj mieszkam. Jaki wypadek?
— Bardzo poważny.
Drzwi się otworzyły i zobaczył panią McGee.
Od razu wiedział, że stało się to najgorsze ze wszystkiego, co może się stać. Pani McGee niosła na rękach Billa, ale Bill nie był już Billem. Był czymś zupełnie innym.
— Co się stało? — zapytał panią McGee.
— Utonął — odpowiedziała. — Kąpał się, bo mieliśmy iść na modlitwę, pewnie pośliznął się w wannie i uderzył w głowę, i utonął.
Jeden z sanitariuszy wziął od niej małe ciało otulone płaszczem.
— Okryłam go tym paltem, żeby mu było ciepło, to palto jego ojca — powiedziała. — Czy Bill nie żyje?
Pani McGee mówiła to wszystko spokojnie. Tyle, że była smutna jak krowa, która patrzy na zachodzące słońce i wie, że nic już nie ma do roboty. Jej glos był cichy i smutny i wydawało się, że nie rozumie, o czym mówi.
Drugi sanitariusz chciał się czegoś więcej dowiedzieć.
— Czy on się kąpał za każdym razem, jak chodziliście na modlitwę?
— Tak — rzekła pani McGee. — Za każdym razem.
— A jak często chodziliście? — pytał dalej. — Dwa razy na tydzień?
— Nie — powiedziała pani McGee. — Raz na rok, na jego urodziny. Chodzimy na modlitwy, żeby modlić się za siebie i za każdego, kto nam się przypomni. Potem wstępujemy na lody i wracamy do domu, bo jego urodziny wypadają w sierpniu, kiedy przyjemnie spacerować wieczorem, tylko że musiał się pośliznąć i uderzyć w głowę. Czy utopił się na śmierć?
Chłopiec nie odszedł, słuchał, co pani McGee mówiła i co mówili sanitariusze, patrzał na nich wszystkich i na Billa.
Pani McGee spojrzała na chłopca, jakby była jedyną osobą na świecie, która go naprawdę zna
i ceni, i powiedziała:
— Wiesz, Poeta, Bill się utopił.
— Jestem Ed — powiedział cicho chłopiec. — Jestem Ed McGee, brat Billa.
Ale powiedział to tak cicho, że nikt go nie słyszał.
— Nie mamy już Billa — rzekła pani McGee. —
I co teraz poczniemy?
— Jestem Ed — powiedział znowu. — Jestem bratem Billa. Bill był moim bratem przez całe swoje życie.
— Chcieliśmy wyprawić mu urodziny tak samo jak w zeszłym roku — mówiła pani McGee. — Czy on nie żyje? — zapytała jednego z sanitariuszy.
— Nie żyje — odpowiedział sanitariusz.
Chłopiec został tam przez cały czas. Był, kiedy
zbiegły się sąsiadki i kiedy zrobiło się w domu pełno; i kiedy wszyscy płakali oprócz pani McGee. Aż przypomniał sobie, że ma własnego ojca i matkę, ale nie chciał już mieć na imię Poeta i nie chciał, żeby jego matka była aktor.ką, a ojciec profesorem poetyki.
Kiedy wrócił, matka i ojciec byli w domu.
Jego matka była ładna i młoda, ale on nie mógł po prostu zrozumieć, dlaczego nie była taka jak matka Billa, która wcale nie była ładna, i wcale nie była młoda, i wcale nie grała w teatrze, i wcale nie była inteligentna, a była matką Billa i już, jakby to było wszystko, co mogła w życiu osiągnąć i czego mogła od życia chcieć. Jego ojciec byl chyba najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widział, był młody, energiczny, w ogóle nadzwyczajny, ale nie byl taki, jakim według tego, co pani McGee opowiadała, był oj
v * w
ciec Billa; motorniczym w tramwajach, dopóki mu kiedyś wszystko nie obrzydło i nie wvjechał, może do Londynu albo gdzieś jeszcze dalej, na przykład do Paryża, żeby tam jeździć subie t -arowa jem.
Matka właśnie się ubierała, kiedy wszedł de lego pięknego mieszkania, którego urządzenie projektował sam Angeło — człowiek, który miał kobiecy głos i ciągle całował matkę po rękach mówiąc bez przerwy: „Nadzwyczajne! To zi::.n'i!ie nadzwyczajne!“
Matce nie spodobał się jego \vjgląd, była erysż szalenie podniecona, paliła papierosa w bly z-_i4- cej cygarniczce i już masę popiołu zebrało końcu tego papierosa.
— Ach, Poeto! —powiedziała. — Z kim się rrr - wu pobiłeś?
— Z dziewczyną.
— Z dziewczyną?
— Tak. Nie chciała odwołać" tego, co piv ,- działa.
— A co takiego powiedziała?
— Powiedziała, że jestem inny. Ja nie jestem inny. Powiedziała, że mam sześć lat. A ja ma?r. sześć i pół. Powiedziała, że nazywam się Cobb. A nazywam się Ed McGee.
— Ed McGee? A kto to jesi ?
— Brat Billa McGee.
— Któż to jet Bill McGee?
— Syn pani McGee.
— Och, Poeto! — powiedziała raoika. — Geer-
67
ge! — zawołała do męża. — Proszę cię, zostaw ten sonet, który właśnie piszesz, i zajmij się trochę swoim synem.
W drzwiach gabinetu ukazał się ojciec. Trzymał w ręku kartkę papieru.
— Ann — powiedział -r- posłuchaj tego. Powinno ci się spodobać. To do ciebie: „O, ty piękna, bardzo piękna, najpiękniejsza...“ — Urwał nagłe widząc twarz swego syna. — Co mu się stało? — zapytał.
— O, ty ślepy, całkiem ślepy — powiedziała matka. — Znowu się pobił. Tym razem z dziewczyną.
— Pewnie go sprowokowała.
— Tak, sprowokowała go. Powiedziała, że jest inny. Zostań, Poeto. Siadaj tu, na tym krześle.
Chłopiec usiadł na twardym krześle.
— Słuchaj, George — mówiła dalej matka. — Muszę się szybko ubierać, żeby zdążyć na ten obiad. Muszę wyglądać dziś możliwie najlepiej. Jest już późno, a przecież chodzi o moją karierę. I chcę z tobą pomówić, teraz, zaraz, jak będę się ubierać. A* ty, Poeto, zostań tam, gdzie jesteś.
— Czy boli cię oko? — zapytał ojciec.
— Nie, oko mi nie boli — rzekł chłopiec.
— Oko mnie nie boli — powiedział ojciec. — A co ci dolega?
— Mój brat się utopił.
— Nie masz brata.
— Bill McGee. On jest mój brat. On się zatopił,
— Utopił — powiedział ojciec. — Jeśli chcesz być poetą, musisz poprawnie mówić.
— Ja nie chcę być poetą. Ja chcę być motorniczym na tramwaju.
— W takim razie — rzekł ojciec — możesz sobie mówić „zatopił“ zamiast „utopił“, na tramwaju“ zamiast „w tramwaju“ i tak dalej. Jeśli oko cię nie boli, to co ci jest?
— George — powiedziała matka. — Nie możemy się zanadto spóźnić, a muszę z tobą porozmawiać. Zostaw go na chwilę i chodź tu.
— Dobrze, o ty piękna, bardzo piękna, najpiękniejsza — powiedział ojciec.
— Uspokój się — rzekła matka.
— Ty prawdziwa, najprawdziwsza — ciągnął ojciec.
Wyszli do drugiego pokoju i chłopiec został sam, Najprawdziwsza. To się nazywa poezja. Czy on się utopił na śmierć? A to — nie. Tylko pani McGee tak powiedziała. Pi`zyłapię tę dziewczynę. Pokaże jej za to, że mu oko podbiła, że mówiła, że jest inny. Że mówiła, że nie nazywa się Ed i że nie jest bratem Bilła McGee.
Siedział długo, jak mu kazano. Słyszał, jak matka i ojciec mówili o nim i o sobie, i o kimś jeszcze nazwiskiem Floyd, kto miał jakoby wiedzieć, dlaczego on, Poela Cobb, chciał stać się Ed?m McGee. Zaczynał nie cierpieć tego Floyda...
— Kto to jest Floyd? — zapytał.
— Co takiego? — rzekł ojciec.
— Kto to jest Floyd?
— Zygmunt Floyd — rzekł ojciec — jest przyjacielem naszej rodziny.
— Zygmunt Floyd! — powiedziała matka. — Nie bądź śmieszny! Poeto — zwróciła się do chłopca — mama i taiuś chcą porozmawiać przez chwilę.
— Jak długo mam tu siedzieć?
— Póki ci się nie powie, że możesz przestać.
— Co przestać?
— Przestać siedzieć.
— Jak można przestać siedzieć?
— Przestań zadawać pytania — powiedziała matka.
— Dlaczego nigdy nie chodzimy na modlitwy? Oni chodzą co roku. A my dlaczego nie chodzimy?
Nie odpowiedzieli. Dalej rozmawiali ze sobą. Nie byli osamotnieni, nie było im zimno, nic im nie dolegało. Byli ładni, piękni, najpiękniejsi, najprawdziwsi.
— Dlaczego ja się wam urodziłem, a nie kto inny? Zamiast mnie mogliście mieć kogoś, kogo byście lubili! Kogo byście zabierali na modlitwy raz do roku!
Matka i ojciec ciągle mu nie odpowiadali. Dalej rozmawiali ze sobą.
— Ja was lubię — powiedział. — Dlaczego wy mnie nie lubicie?
Lubił ich, to prawda. Lubił ich tak bardzo, nigdy się nie domyślą, jak bardzo. Lubił ich w ten sposób, w jaki pani McGee lubiła Billa, ale oni nie lubili go w ten sam sposób.
— Jeśli mnie nie lubicie tak, jak ja was lubię
— powiedział — to nie chcę być z wami. Pójdę do pani McGee.
— Ach, przestań, proszę cię — powiedziała matka.
— Pójdę i zostanę u niej na zawsze — mówił i— Nie chcę być poetą — mówił. — Nie chcę być Poetą Cobbem — mówił. — Każdy inny ma porządne imię, a nie takie — mówił. — Każdy ma ojca i matkę — mówił — a nie poetę z aktorką.
— Poetę i aktorkę — poprawił go ojciec.
— Nie takich, co wciąż gadają o jakimś Floy- dzie. Dlaczego nie macie kogoś takiego jak wy? Czy może nie chcieliście?
Matka i ojciec wróci Li do pokoju, oboje ubrani już do wyjścia, bardzo ładni, bardzo piękni i spodobali mu się, i lubił ich tak bardzo, że oni nigdy się nawet nie domyślą, jak ich lubił.
— Musimy iść zaraz na obiad. Poeto — powiedziała matka. — Ale przedtem jeszcze chcemy powiedzieć ci coś, co musisz wiedzieć. Kochamy cię. Twój ojciec cię kocha i twoja matka cię kocha.
I siebie też kochamy nawzajem. Kochamy sztukę i piękno, i to wszystko, dla czego warto żyć.
— Nie cierpię sztuki i piękna — powiedział chłopiec.
— Tak, nie cierpisz — rzekła matka.
— Nie cierpię wszystkiego.
— Dobrze, dobrze Poeto — powiedziała matka.
— Panna Garden wykąpie cię i da ci kolację.
— Tak, proszę pani.
Matka i ojciec rozmawiali chwilę z panną Garden, potem go po kolei mocno wyściskali i wycałowali. a matka szepnęła mu przy tym do ucha:
— Bardzo cię kocham, mój mały, mój .maleńki, nieważny chłopczyku.
A ojciec powiedział do niego cicho: — Dobranoc, Ed. Dobranoc, Ed McGee.
Było mu tak dobrze. Pierwszy raz matka i ojciec byli dla niego przyjemni, kochał ich teraz bardziej niż kiedykolwiek.
Kiedy rodzice wyszli, poczekał, aż panna Garden pójdzie do łazienki przygotować kąpiel dla niego, a kiedy usłyszał, że woda już leci do wanny, wybiegł z mieszkania, potem po schodach na dól i wejściem dla służby na ulicę do pani McGee.
Ulica była pusta i ciemna. Wszedł po schodach do frontowych drzwi, zastukał i kiedy pani McGee mu otworzyła, powiedział do niej:
— On był mój brat, proszę pani. Bill był moim bratem.
— Bill się zatopił — rzekła pani McGee.
— Będę do pani cc dzień przychodzi! — powiedział — bo on był moim bratem.
Zszedł z powrotem ze schodów i stanął przed domem.
Pani McGee wyszła z mieszkania, stanęła na ganku i nie rozumiała w ogóle nic, ani sztuki, ani piękna, ani niczego. Zaczęła cicho szlochać, aż się sam mało nie rozpłakał.
Odwrócił się i pobiegł do domu. Panna Garden
była na niego zła, ale ucieszyła się, że wrócił. Czytała mu głośno, tak jak zawsze to robiła, zanim zgasiła światło, ale on nie słuchał, co czytała.
— Dlaczego nie słuchasz? — zapytała.
— Bo sobie myślę.
— O czym myślisz?
— Myślę o moim bracie.
— Ty nie masz brata.
— Niech pani odwoła to, co pani powiedziała.
— Dobrze, odwołuję.
— Nazywa się Bill McGee i zatopił się.
— Tak.
— Będę co dzień do niej chodził.
— Do kogo? ^
— Do pani McGee.
Panna Garden zgasiła światło i wyszła z pokoju zamykając za sobą drzwi.
Po paru minutach zadźwięczał telefon. To dzwonił pan Cobb.
— Tak, to prawda — powiedziała do niego panna Garden. — Uciekł gdzieś. Nie było go dziesięć minut. Zdaje mi się, że się czymś bardzo przejął. Jestem pewna, że jakaś pani McGee istnieje naprawdę i że naprawdę straciła syna.
Gdzieś na drugim końcu miasta w budce telefonicznej przy cocktail-barze, gdzie właśnie podawano cocktaile przed obiadem, ojciec chłopca słuchał uważnie, co mówiła panna Garden.
— Wrócimy wcześnie do domu — powiedział. — Niech pani zajrzy do niego jeszcze za jakąś godzinę.
A brat Billa McGee skulony w łóżku myślał
0 matce Billa McGee i w końcu zasnął.
Kiedy się rano obudził, zobaczył, że matka i ojciec leżą w jego pokoju na posłaniu rozścielonym na podłodze. Byli głęboko uśpieni. Przypatrywał im się długo zdumiony i zachwycony, że to zrobili. Kiedy matka otworzyła oczy i zobaczyła go siedzącego w łóżku, uśmiechnęła się i znowu je zamknęła. Po chwili jeszcze raz otworzyła oczy^
1 jeszcze raz się uśmiechnęła.
— Czy chcesz przyjść tu do nas? — zapytała. Wstał z łóżka i matka ułożyła go między sobą
i ojcem. Było to jakoś inaczej i rozkcsznie. Chłopiec uśmiechnął się i oczy zabłysły mu z zachwytu.
— Mój mały, nieważny synek — szepnęła mu matka do ucha.
■— Co to znaczy: nieważny?
— Już jesteś ważny, a jak się nazywasz?
— Poeta — szepnął chłopiec. — Poeta Cobb. Zasnął, tak troszeczkę, do połowy, i matka też
leżała półuśpiona. i ojciec się obudził, i rozmawiali wszyscy troje długo jeszcze trochę śpiąc, a trochę nie.
Opowiedział im wszystko, z czego sobie zdawał sprawę, wszystko, co mógł sobie przypomnieć, i po raz pierwszy słuchali i chcieli jak najwięcej usłyszeć. Zadawali mu zupełnie poważne pytania i on im zupełnie poważnie odpowiadał. I bardzo uważnie słuchali wszystkiego, o co pytał, bo wiedzieli, że warto na to odpowiedzieć. Zadawał im wszystkie pytania, jakie kiedykolwiek w życiu chciał za
dać, tylko że nie miał komu oprócz Billa McGee, który choć miał już prawie dziesięć lat, nie korzystał ze swojej przewagi, lubił go i nigdy się z niego nie nabijał, ani nie uważał, że jest inny niż wszyscy.
Wypytywali go o Billa, a także o jego matkę. Ojciec nie był już poetą i matka nie była aktorką. Ojciec nie był już tylko przystojnym mężczyzną, a matka piękną damą. Pierwszy raz byli dla niego tym; czym matka Billa McGea dla Billa, a on cieszył się, że jego rodzice, którzy nie są czarni, mogą też być tacy. Uważał, że tylko czarni ludzie mogą, bo takimi ich znał.
Matka słuchała bardzo uważnie wszystkiego, co mówił, a potem powiedziała:
— Czy chcesz mieć brata?
— Tak — rzekł chłopiec. — Ale najbardziej to bym chciał Billa McGee.
— Wiem — powiedziała matka — ale nie możemy mieć go z powrotem. Jak ktoś odchodzi tak* jak on odszedł, to już nie wraca. Ktoś inny za to wraca.
— Kto?
— Nie wiemy — rzekła matka. — Ale wiemy, że będzie nasz, tak jak ty jesteś nasz.
— Nasz? Dlaczego będzie nasz?
— Bo my się wszyscy nawzajem kochamy.
— Dlaczego się kochamy?
— Bo jesteśmy małą rodziną w jednej dużej rodzinie.
Mężczyzna objął kobietę i chłopca, kobieta obję-
la ich obu, chłopiec wyciągnął ramiona, przytulił się do mężczyzny i kobiety leżących w objęciu. Wszyscy troje śmiali się i tulili do siebie, i po raz pierwszy w życiu stali się czymś więcej, niż byli dotychczas, czymś lepszym niż poezja i sztuka aktorska — stając się tym właśnie, z czego poezja czerpie soki, a sztuka aktorska swój sens istnienia.
Przełożył A. NOWICKI
Fresno było dumne ze, swojej straży ogniowej. Główny jej oddział znajdował się przy Van Ness Avenue, o cztery przecznice od domu Saroyanów na San Benito. Najbardziej okazała, najbardziej błyszcząca i najbardziej czerwona ze wszystkich motopomp nazywała się America-La France. Podczas dorocznego Święta Rodzynków America-La France wraz z innymi maszynami strażackimi i samymi strażakami brała udział w uroczystej defiladzie i pokazach, bowiem stało się tradycją, że w czasie Święta Rodzynków nikt nigdy niczego nie podpali.
Straż ogniowa bardzo lubiła się popisywać. Urządzano wiele próbnych alarmów i wówczas ze wszystkich trzech oddziałów mieszczących się w różnych punktach miasta straż ogniowa pędziła do wyznaczonego miejsca. Tam strażacy zabierali się całkiem serio do gaszenia, zupełnie jakby się coś naprawdę paliło, a setki widzów przyglądały się temu.
Kiedy czasem wybuchał pożar gdzieś, gdzie władze miejskie nie założyły jeszcze wodociągów,
strażacy pompowali wodę z kanałów irygacyjnych ab ten sposób nie był bardzo skuteczny, bo woda miała za małe ciśnienie, Pożary takie gasły wtedy dopiero, kiedy ogień sam się wypalił. Wybuchały one najczęściej w domach farmerów, ale od czasu do czasu zdarzały się też w jakimś składzie, pakowni, sklepiku, szkole czy kościele.
Pożary były najlepszą publiczną rozrywką dostępną dla mieszkańców miasta. Jeśli płonący budynek należał do Amerykanina, natychmiast wszczynano śledztwo i jeśli wykryto, że ten ktoś Umyślnie podpalił swój własny dom lub warsztat pracy — wzbudzało to ogólne zainteresowanie 1 podniecenie. Wśród przyglądających się pożarowi eawsze zresztą kursowała ta sama plotka: że właściciel płonącego budynku sam go podpalił, by otrzymać odszkodowanie. Nikt w to nigdy nie wątpił. Amerykanie zaś, będąc ponad wszelkimi podejrzeniami, doskonale sobie zdawali sprawę z tego, że komu jak komu, ale im na pewno opłaca się podpalać własne domy, Często więc dostarczali obcokrajowcom tej darmowej rozrywki. Ci zaś, z drugiej strony, wystraszeni ogólnym nastawieniem do nich samych, jak i do kwestii pożarów, sprzątali bez przerwy obejścia koło swych domów czy warsztatów i zawsze pilnie się strzegli, żeby nie wplątać się w jakiś pożarowy skandal, Ale mimo to i w ich domach zdarzały się pożary. A jak raz u kogo wybuchł pożar, to człowiek ten wiedział, że stał się raz na zawsze podejrzany
i nigdy już żadne towarzystwo asekuracyjne nie ubezpieczy go od ognia.
W rezultacie obcokrajowcy też zaczęli podpalać swoje dobrze ubezpieczone budynki, bo wiedzieli, że i tak plotka publiczna i oficjalne podejrzenia oskarżą ich o to. Prawie nikt z nich nie byl nigdy skazany za podpalenie, ale każdy obcy, u którego w^ybuchł pożar, był podejrzany i przeprowadzano w stosunku do niego bardzo surowe śledztwo.
Pożar w chińskiej dzielnicy był zawsze znacznie bardziej interesujący niż gdziekolwiek indziej. Policji i straży ogniowej prawie nigdy nie udało się tam nikomu dowieść, że umyślnie podłożył ogień, głównie dlatego, że z Chińczykami nie można się było dogadać po angielsku. Mnóstwo ich zwykła mieszkało lub pracowało razern, w jednym niewielkim pomieszczeniu, czasem ze trzydziestu albo i więcej. Więc jak można było się domyślić, kogo z gapiów wziąć na śledztwo? Prócz tych, którzy w płonącym domu mieszkali, natychmiast zjawiały się setki ich sąsiadów i wszyscy razem stali spokojni i skupieni przyglądając się, jak dom ogarniają piękne płomienie, i grzejąc się w ich oczyszczającym i delikatnym cieple. Wyławiano na chybił trafił to tego, to owego z tych małych krępych ludzi i poszturchując prowadzono go na policję, ale nigdy nic z tego nie wyszło. Człowiek taki jedynie oburzał się po chińsku i zaklinał, żs odkąd mieszka w chińskiej dzielnicy, nie ośmieli! się ani razu zapalić zapałki.
Biegałem przyglądając się pożarom, jak tylko
zdarzyła się okazja, i wiele ich widziałem w chińskiej dzielnicy. Ciekawił mnie zarówno sam ogień, jak i ci, co mu się przyglądali, i często wśród tłumu Chińczyków rozpoznawałem oczy tych, którzy na pewno mogliby wiele powiedzieć o przyczynach pożaru, gdyby tylko umieli mówić po angielsku lub gdyby istniał jakiś powód, żeby to uczynić. Byli ekspertami w sprawach ognia i podpalania. Nigdy nie rozpaczali z powodu pożaru i widok ognia nie działał na nich zupełnie. Nawet chińskie dzieci stały przy swych rodzicach spokojnie, w pozach pełnych godności, podziwiając ogień i dramatyczne wysiłki straży ogniowej i policji.
A gdy wszystko się skończyło, nie można już było dociec, czy pożar wybuchł sam z siebie, czy też ktoś mu w tym dopomógł. Sam ogień był zawsze piękny, dopóki trwał, i miłośnicy ognia zawsze byli wdzięczni przypadkowi czy wprawnej ręce. która go wznieciła. Najlepsze pożary były te. co zdarzały się nocą, bo tylko w ciemności można dobrze widzieć i w pełni podziwiać buchające płomienie. Syreny i dzwonki wozów strażackich brzmiały wtedy głośniej i budziły każdego, kto już zasnął, a jeśli wiadomo było, że pożar zapowiada się ciekawie, wiele osób zrywało się z łóżek, nakładało na siebie co popadnie i wraz z innymi biegło do pożaru.
Niedaleko nas mieszkał pewien Ormianin nazwiskiem Aspadur, który zawsze, ilekroć się go spotkało na ulicy, był nienagannie ubrany, bo pracował u Gottschalków w dziale męskim i chciał
wszystkim świecić przykładem. Nosił wszystkie możliwe artykuły mody męskiej: spinki do mankietów, szpilkę w krawacie, zegarek z przeciągniętą w poprzek kamizelki dewizką i mnóstwo innych drobnych szczegółów garderoby, których założenie we właściwy sposób wymaga nie Saua cierpliwości i czasu.
Otóż pewnej listopadowej nocy zbudzi! mnie turkot i dzwonienie przejeżdżającej ulicami straży ogniowej. Mój brat już się pospiesznie odziewał, a wuj Aram, który przyjechał do nas na kilka dni, był już całkowicie ubrany. Jego czerwony Apper- son czekał przed domem, a on sam stał w przedsionku patrząc na niebo jasno oświetlone odblaskiem ognia, który — jak można się było domyślić — płonął gdzieś w okolicach boiska ..Kaiifcr- nia“. Matka i siostry, które nie wybierały s:ę do pożaru, stały boso na kuchennym ganku podziwiając ogrom i jasność luny.
Wuj Aram zawiózł mnie z bratem da pchani.' Jak się okazało, płonęła pakownia należąca do pewnego Amerykanina, który ostatnio w ogóle miał złą passę. Miejsce to znajdowało się już poza zasięgiem sieci wodociągów' i nie było w pobliżu żadnych kanałów irygacyjnych. Ogień więc musiał wypalić się sam do końca. Dochodzi'«* druga w nocy. Gdy dojechaliśmy do pożaru, zastaliśmy tylko straż ogniową 1 kilka pryw-tr.ych s. mocho- dów, ale po upływie dziesięciu minut bvi już tam tłum patrzących, którzy przyjechali samochodami, a mnóstwo innych wciąż przybywało spiesząc na
motocyklach, rowerach i pieszo. Asyryjczyk, handlujący gorącymi placuszkami, również przybył tam ze swoim wózkiem i z miejsca zaczął robić doskonale interesy. Pożar wyglądał naprawdę pięknie, bo noc była wspaniała, pogodna, chłodna i nikt, i nic nie mogło wstrzymać płomieni. Ogień roztaczał wszystkie swoje uroki przez pełną godzinę, potem zaczął zamierać i około czwartej rano, kiedy pozostały tylko dogasające zgliszcza, wuj Aram* postanowił wracać. Gdy wchodziliśmy już do domu, ukazał się na ulicy ów wytworny Ormianin, który pracował u Gottschałków. Szedł właśnie do pożaru. Wiódł go tam teraz tylko słabiutki odblask dogasającego ognia. Czekaliśmy, aż zbliży się do nas. Był wykąpany, ogolony i ubrany jak zwykle bez zarzutu.
— Aram — zwrócił się do mego wuja — gdzie to jest ten pożar?
Wuj wyciągnął z kieszeni zapałkę i zapalił pocierając o podeszwę.
— To jest pożar dla takich jak ty, co muszą stroić się nawet do ognia — rzekł wuj Aram. — Wracaj do domu, rozbierz się i idź spać.
Jeszcze wiele lat potem wuj przypominając sobie to zdarzenie wyrażał poważne wątpliwości, czy człowiek ten był w ogóle Ormianinem. Bo prawdziwy Ormianin nigdy by się tak nie zachował w obliczu ognia.
Pożary zawsze stanowiły wspaniałą i podniecającą rozrywkę w czasie tych wszystkich lat, które
przeżyłem we Fresno, to jest od ósmego do osiemnastego roku życia.
W sierocińcu rozpalano ogniska podczas letnich wieczorów — czasem na pobliskich wzgórzach, a czasem na terenach należących do zakładu.
Wszystko jedno, tu czy tam, wszędzie można było znaleźć mnóstwo gałęzi i chrustu, więc ogniska bywały wielkie i bardzo długo płonęły. Jeszcze zanim ogień zgasł zupełnie, wracano do sypialni, niektórzy kładłi się wprost do łóżek. Najmniejsze dzieci wracały pierwsze. Kiedy ogień jeszcze w całej pełni buchał wysoko i jasno, śpiewaliśmy pieśni. A potem zwykle ktoś opowiadał różne historie. Pamiętam, jak kilka razy przysłuchiwałem się tym śpiewom i jak raz zacząłem słuchać czyjejś długiej opowieści i zasnąłem, i nie wiem nawet, o co w niej chodziło. Ale zawsze najważniejszy ze wszystkiego był sam ogień. Mój brat Henry siedział zwykle przy mnie i wtedy, kiedy zasnąłem, chyba to on zaniósł mnie do łóżka. Przy ognisku śpiewano nie same tylko pieśni religijne, chociaż zawsze dwie czy trzy takie znalazły się w programie. Czasem bywały to żywe, śmieszne piosenki, które śpiewano dla zabawy, jak na przykład. „Yankee Doodle“. Jeszcze je pamiętam:
Mój miły jest za oceanem,
Mój miły daleko wśród mórz,
Mój mity jest za oceanem, ^
Ach, miły, mój miły, wróć już! J|k$
Pamiętam też, jak chłopcy przerobili dła kawału tekst pieśni „Żegluj, żegluj po wzburzonym
morzu". W tej zmienionej wersji było coś o żeglowaniu przez Niagarę, o kapitanie Dicku, który coś tam zgubił, i o rybie, która coś mu lam zabrała — a wszystko to razem doskonale zrymo- wane. Pieśń „U stóp krzyża“ chłopcy poprawili w len sposób: „U stóp baru, u stóp baru stoję paląc me cygaro i wyrzucam, Boże Święty, me dolary i me centy. Tam to właśnie raz przypadkiem rozdarłem świąteczne gatki“ — i tak dalej, i tak dalej. Słowa te śpiewało się, podczas gdy inni śpiewali właściwy tekst pieśni, co chłopcom sprawiało niesłychaną cichą radość. Dziewczynki lubiły jakąś piosenkę, która zaczynała się tak:
Już nie lubię więcej cię,
Nie chcę z tobą bawić się,
Już nie wymknę się do ciebie,
Z innym będzie mi jak w niebie —
Ale z tobą nie!
i coś tam takiego. Lubiły też śpiewać: „Mama kupiła mi lalkę z gumy“, ale już nie pamiętam, jak to szlo. Lecz nigdy nie zapomniałem:
Kiedy rano budzi cię To, że mokre łóżko twe,
Zwal na dziecko, z-wal na dziecko,
Zwal na dziecko winy swe!
i coś tam takiego.
Ogień i śpiew zawsze mi się razem kojarzą w pamięci, bo razem się wtedy zdarzały.
O, tam księżyc lśni nad rzeką Wabash,
Wiatr przynosi zapach siana z pól,
Przez gałęzie drzew migocą światła świec —
Nad dalekim brzegiem rzeki Wabash...
Wszystko było wtedy naprawdę dalekie: rzeka Wabash i miły za oceanem, i ten bar, i to cygaro, i kapitan Dick, i dziewczyny z piosenek. Gdzieś daleko trwała woj'na, a ja wpatrywałem się w płomienie ognia wdychając woń drzewa, żywicy i dymu i wydawało mi się, że widzę, jak „Maszerują chłopcy raz, dwa, trzy", i wiem, gdzie są „Na biwaku tej nocy“... I czułem, że „Wiele, wiele serc zmęczonych spocznie na biwaku tym“.
W świetle ognisk chłopcy i dziewczęta zgromadzeni wokół niego wydawali się dalecy i jak ze snu. Nie wiadomo było, kto śpiewa najlepiej i najgłośniej. Nikt też śpiewać się nie wstydził, bo uwagę wszystkich skupiał płonący ogień. Najważniejszy, najbardziej istotny był ten koncert płomieni i śpiew samego ognia. Nic innego i nikt inny poza tym nie istniał. Przy ognisku nikt nie był lepszy ani gorszy od drugiego, ogień był wszystkim. Dla sierot, chłopców i dziewcząt, wszystko jedno, czy mieli po trzy, czy po trzynaście lat, i dla tych opuszczonych, których przyczyną sieroctwa był rozwód, choroba, morderstwo lub samobójstwo — ogień był domem, ojcem i matką, światłem i ciepłem, utajoną radością i smutkiem; drzewo w ogniu trzaskało i mówiło, gwizdało, nuciło i śpiewało — i ogień stawał się najweselszymi, nagorętszymi i najwspanialszymi Rodzicami. Zdarzało się, że jakaś dziewczynka zaczynała cicho
szlochać podczas piosenki, sąsiadka obejmowała ją ramieniem i dalej razem śpiewały. Pamiętam też chłopców szepczących coś do siebie poważnie i szczerze. Wszystkie dzieci (choć z pozoru chrześcijańskie) czuły gdzieś w głębi, że ten ogień jest czymś, co najbardziej kochają, czymś, czego im w życiu najbardziej brak. Nie, nie czciły ognia, ale były najszczęśliwsze, gdy siedziały wokół niego i śpiewały, i nigdy nie czuły się pewniejsze swego losu i swoich przyjaciół.
Zdarzały się w sierocińcu małe pożary, niektóre przypadkowe, a niektóre spowodowane umyślnie. Kiedyś jedenastoletni chłopiec próbował, spalić budynek zarządu sierocińca, ale ogień w porę ugaszono i spłonęło tylko kilka schodków wiodących do drzwi. Czasem zapaliło się gdzieś suche zielsko, ale taki ogień szybko gaszono ze swego rodzaju rytuałem. Starsi chłopcy ustawiali się wokół ognia z mokrymi workami w rękach i na dany znak bili i przyduszali płomienie, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy, od czasu do czasu ktoś oberwał po plecach mokrym workiem od swego kolegi. Kilka razy wybuchały małe pożary w pralni, ale zawsze je w czas gaszono. I wtedy ci sami chłopcy, którzy ogień stłumili, żałowali potem, że im się to udało, bo nienawidzili pralni, nie cierpieli w niej pracować, kiedy przyszedł ich dyżur, i — co tu ukrywać—byliby najszczęśliwsi, gdyby cały sierociniec spłonął do cna.
Obowiązujące w sierocińcu przepisy surowo za-» branialy rozpalania ognisk na okolicznych wzgó
rzach, ale prawie każdy chłopiec mający wirrej niż osiem lat łamał te przepisy, ilekroć tam się znalazł. Bo mężczyzna jest na tym świecie po to, by rozniecić swoje wLj^o ognisko; jest to jogo deklaracja wolności — wszytko ^"o} cza- robi to w dzień czy w nocy, czy po to, żeby się oi;.^ić lub ugotować posiłek, czy po ■n, yrby nie czuć się zbyt samotnie. Wszyscy starsi ciibpcy mieli p<> dwie lub trzy proce i nosili po l'rcszenwc!i wicie gładkich kamyków. Strzelali z proc do ptaków, a że dobrze umieli celować, więc niersz ubili jakiegoś gołębia domowego czy dzikiego lub przepiórkę i piekli potem na ognisku. 7ws::e znah:-:ł się ktoś, kto umiał nastawiać sidła, i v'pudttla w nie czasem jakaś zabłąkana kuca c'v kaczka. Niemal każdy chłopiec miał przy sabie uki - ty gdzieś głęboko scyzoryk (też wbrer: przepis >¡,1), a wszyscy nie wiadomo skąd doskonale wiid-.H, jak się ptaki oprawia, co należy wyrzucić, a co upiec i zjeść. Piekli też orzechy i L.\;d~:e, cebulę i kartofle ściągnięte z magazynu. Wycieczki na wzgórza były całkiem oficjalne i chłopcom zuy!-:Je towarzyszyła wychowawczyni czy któryś z opiekunów, ale zawsze udawało się koiriuś zwiać z po- mocą kolegów i zniknąć na godzinę czy dwie. Tacy szczęśliwcy wymykali się na polowanie i piekli na ogniu wszystko, co im się ud a! o zdobyć.
We Fresno — ałe to było jeszcze przed czasami sierocińca, miałem niespełna tr?y lam — mieszka- w
liśmy w dom u, za którym znajdowało się mnie podwóreczko, i pewnej nocy fam właśnie ujrzałem
strzelający nagle wysoko siup ognia. Mój wuj Aram grał właśnie na skrzypcach, wybiegł z domu i nie odrywając smyczka od strun wszedł prosto na ogień, przydeptał go, zgasił i grając nieprzerwanie „O sole mio" wrócił do mieszkania. Nigdy tego nie zapomnę. Ogień wybuchł nagłe, był wspaniały i niespodziany, a sposób, w jaki wuj Aram go zgasił — to znaczy nie przerywając granej melodii — wydaje mi się do dziś jeszcze czymś najwyższej klasy, z tego co kiedykolwiek w życiu spotkałem, i chyba mam rację. Odtąd muzyka skrzypiec zawsze łączy mi się z ogniem, który pokochałem od razu, od dzieciństwa, i ta właśnie miłość przyniosła mi — tak jak mojemu synowi w trzydzieści siedem lat później — pierwsze bardzo bolesne doświadczenie, -po którym do dziś mam blizny na kciuku i palcu wskazującym lewej ręki. Przyglądałem się z ogromnym zainteresowaniem płomieniowi lampy naftowej i zachwycony sięgnąłem po niego, oczywiście parząc palce na porcelanowej oprawce lampy. Mój syn, jak miał dwa lata, w ten sam sposób poparzył sobie palce o staroświecką lampę naftową. Tak to jest z ogniem i z tymi, którzy go kochają.
W sierocińcu głoszono teorię, że każdy niegrzeczny chłopiec będzie się po śmierci smażył w piekle. Na pewno więc całe mnóstwo niegrzecznych chłopców musi się od dłuższego czasu smażyć w piekielnym ogniu.
Wymyślono tę teorię po to, aby postrachem zmusić chłopców do grzeczności. Ale nie wydajó
mi się, żeby to kiedykolwiek odniosło skutek. Mnie to w każdym razie nie przestraszyło. Raczej podobała mi się myśl, że będę na zawsze złączony z ogniem. I nie wydaje mi się, żeby strach mógł kogokolwiek zmienić czy poprawić lub wyzwolić czyjeś głęboko ukryte dobre cechy. Strach jest czymś naturalnym, ale strach przed karą, przed piekłem, przed tym, że ktoś ma wiecznie spalać się w swoim własnym osobistym ogniu, nie jest naturalny, jest to strach sztuczny, rzekłbym: artystyczny, przy czym posłużono się w tym wypadku artyzmem pośledniejszego gatunku.
Kochałem ogień. Kochałem płomień zapałki. Kochałem słońce, wschód i zachód słońca, i słoneczny żar w samo południe. Kochałem złoto, żółtość, czerwień i błękit płomieni. Kochałem gorąco. I nie balem się piekła. I nigdy nawet nie przyszło mi na myśl, że teoria głoszona w sierocińcu jest czymś więcej niż wymysłem. Pewny byłem, że nie jest zupełnie prawdziwa, A jeśli nawet i była prawdziwa, to i tak nie przestraszyłaby mnie i próbowałbym żyć uczciwie i dobrze z tej tylko prostej przyczyny, że według mnie tak właśnie żyć należało, że nie ma innego wyboru. Byłoby to wbrew mojej naturze, gdybym miał żyć inaczej. Nie pociągało mnie zło, pragnąłem ze wszystkich sił być dobrym, porządnym człowiekiem. A jeśliby moje wyobrażenie o tym, jak ma żyć człowiek porządny, okazało się na Sądzie Ostatecznym nie do przyjęcia, to i tak przeżyłbym życie według tego, w co wierzę, co w moim pojęciu jest dobre.
89
Żyłbym złym czy dobrym życiem i z czasem dowiadywałbym się coraz więcej o tym, co jest naprawdę dobre, a co złe.
Nigdy nie odczuwałem strachu przed ogniem, piekłem lub karą.
Ale rozumiałem-korzyści, jakie daje świadomość istnienia pewnych form, osiągnięcie tego, że się człowiek w nich mieści, a nawet choćby sama n a-d ziej a, że się to osiągnie.
Skąd trzy- lub czteroletni chłopiec wie o tych sprawach? Skąd czerpie poczucie wartości? Piękna? Prawdy? Skąd wie o tym wszystkim? To zupełnie proste. Świadomość istnienia tych rzeczy jest instynktowna, bo każdy z nas powitał- z wielu tych, co byli przed ¡nami, i ;każdy z nas w głębi swej istoty zachował i jakoś pamięta coś z tego, co inni przed nim poznali. A wiedzieli mnóstwo. Pamiętam, że szukałem tych iorm, tej -wartości od samego początku. Nie miałem wyboru. Było to naturalne i nieuniknione. Odczuwałem .zadowolenie, gdym przesuwał się w czasie, jak trzeba, według z góry zastanych form i zasad, i drażniło mnie, gdym nie mógł tego osiągnąć, a często nie mogłem. Rzeczywiście, przeważnie nie mogłem.
Nie bałem się piekła, kochałem Boga, kimkol-t wiek łub czymkolwiek ten Bóg był. Zawsze byłem i jestem skłonny do miłości, a cóż łatwiejszego, jak kochać ideę największą ze wszystkich, życiodajną i najbardziej przepojoną miłością? Przez wiele lat wyobrażałem sobie Boga jako starca z brodą. Wierzyłem, że on wie o moim istnienui,
ponieważ byłem tym, kim byłem, ponieważ kochałem go, ponieważ żyłem i ponieważ słyszałem, że on kocha wszystko, co żywe.
Czułem, że on nie tylko był zawsze wokół ranie, ale również we mnie samym.
Z biegiem łat odkryłem potrzebę miłości w stosunku do osób i rzeczy nie pochodzących od Boga (z formy, piękna i prawdy). Odkryłem, że nie wystarczy kochać tego, co samo miłość przyciąga, co do niej zmusza. Odkryłem, że nie ma potrzeby kochać tego, co się z miłości nie bierze, nie przyciąga jej i do niej nie zmusza. Jakimże dobrem jest miłość, jeśli się zawiera sama w sobie? Czji to w ogóle miłość? Nigdy się całkowicie nie po-* zbyłem uczucia nienawiści, lecz sądzę, że umiałem się. z niego wyzwolić niemal całkowicie! W miarę upływu lat nienawiść słabła, potem czułem potrzebę. bliższego poznania rzeczy i ludzi, których, jak sądziłem, nienawidzę, i im więcej ich poznawałem, tym szybciej nienawiść opuszczała moją duszę. Wystarczyło przekonać się, że ludzie, których nienawidzę, są po prostu ludźmi. Nie tyle było to odkrycie, co proste rozpoznanie. Jak mogłem nienawidzić kogoś, kto był najdokładniej taki sam jak ja i wszyscy inni ludzie? Nie mogłem go nienawidzić. Mogłem żałować, że w taki akurat sposób udowadnia swoją przynależność do gatunku ludzkiego, ale nie mogłam go za to nienawidzić, byłby to duchowy analfabetyzm, nieumiejętność czytania ludzkiej duszy.
W dzieciństwie, przy rozpalonym w sierocińcu
ognisku, niemal osiągnąłem to, co nazywa się religijną medytacją. Moje myśli nie rodziły się tylko w mej głowie. Rodziły się wszędzie dokoła, sam ogień je wywoływał, wyzwalał piękno, miłość, ciepło. nadzieję, wyobraźnię i pamięć — a wszystko to jest w zasadzie tym samym lub różnymi aspektami tego samego. Siedziałem,' patrzyłem, słuchałem i marzyłem. Czasem spoglądałem w górę i widziałem nad sobą niebo poznaczone gwiazdami. Dziś wydaje mi się, że na niebie mojego dzieciństwa było więcej gwiazd, że były one jaśniejsze. bliższe i wydawały się płonąć i błyszczeć jak ogień. Rozbrzmiewał śpiew sierot na cześć piękna i prawdy, nadziei i miłości, jakąkolwiek właśnie śpiewano piosenkę. Wszystko to razem tworzyło harmonijną całość, wielki ogień w środku wielkiego pierścienia chłopców i dziewcząt, zadomowionych. wśród przyjaciół, bardzo samotnych i prawdziwych, pełnych wspomnień i miłości.
Jeśli ogień przypominał komuś z nich o piekle,
0 karze piekła, to nie pozbawiało ich to radości na widok ognia ani zadowolenia, że siedzą kołem
1 śpiewają. Przypuszczam, że oczy niektórych, utkwione teraz w samo serce ognia, widziały już strach i przemoc. Pamiętam, jak raz jakiś pastor wizytujący sierociniec powiedział, że nasz ogień jest niby kropla w morzu w porównaniu z ogniem piekielnym — ale jakoś zupełnie mnie to wtedy nie poruszyło.
Ogień przynosił światło, przynosił gorąco, pobudzał pamięć i wyobraźnię. Światło i gorąco ką
pały ciało i duszę niby w roztworze miłości, roz«' luźniały nerwy i muskuly, wygładzały ślady nie' pokoju na twarzach i nikt nie potrzebował udawać, baczyć na innych, lękać się ich i na nic wysilać. Wokół ognia glosy cichły. Oczy stawały się jaśniejsze, łagodniały, szczersze, bardziej kochające, czulsze i rozbawione. Ręce przestawały być orężem napaści czy obrony, nabierały wdzięku i miękkości, choćby były podrapane, z poobgryzanymi paznokciami, choćby pokrywały je brodawki.
Dzień, w którym miało być ognisko, różnił się od innych dni sierocińca. Od rana już starsi chłopcy i dziewczęta chodzili zbierać gałęzie, chrust, liście i pniaki. Z tego, co zebrali, układano starannie stos. Każdy chodził popatrzeć na te przygotowania i z wysokości ułożonej sterty starał się odgadnąć jak wielki będzie wieczorny ogień.
Wczoraj wieczorem mój synek, który właśnie skończył ósmy rok życia, podszedł do mnie i po* wiedział cicho:
— Ale najbardziej ze wszystkiego to bym chciał mieć ogień urodzinowy.
Zdawało mi się, że źle słyszę.
— Co takiego? — spytałem.
— Ogień.
— Gdzie?
— Na kominku.
— Kiedy?
— Dziś wieczór.'
Wzięliśmy się razem do roboty i przygotowaliś-
my wszystko, co trzeba, w dużym kominku w salonie, a gdy zrobiło się ciemno, mój syn zapalił ogień i buchnęły płomienie, i jego siostra patrzyła na nie z miłością i zachwytom, i przyszła moja żona. i siadła przy ogniu. Wkrótce mój syn tańczył, a córka śpiewała. Patrzyłem na nich i na ogień, na len ogień, który był w nich. w ich śpiewie i tańcu. Mój syn śpiewał piosenki, nawet, kilka y} * ormiańskich, których słów nauczył się nic rozumiejąc ich znaczenia. Moja córeczka zaś wymyśliła na poczekaniu i odśpiewała trzy pieśni. Były to bardzo ładne pieśni, pieśni ognia, pieśni kobiety.
Ojciec i matka tego mężczyzny i tej kobiety sie- dzieli przy ogniu, patrzyli na tych dorosłych, obcy di łudzi i słuchali ich śpiewu.
Ogień bierze swój kształt, swoja formę z materii, lecz płonący krzak nie został doszczętnie strawiony w płomieniach, które widział Mojżesz. Głos był w tym ogniu i Mojżesz słyszał ten glos: ogień i słowo, ogień i porozumienie, ogień, który niszczy materif,' lub ja ozdabia.
Mój syn, kiedy nie miał jeszcze trzech lat, zachwycał się ogniem płonącym w zimowe wieczory na kominku, a rano patrzał ze smutkiem na wy- Elygly szary popiół.
Na piaszczystych diunach San Francisco budowano seryjne domki jednorodzinne i nie było większej radości dla mojego syna, jak chodzić tam I zbierać kawałki drzewa na ogień. Gdy któryś
r~
•C
z tych dotnków był już gotowy, robotnicy czyszcząc płac budowy sami palili zwykle drzewne odpadki. Ale mój syn, kiedy je zbierał, robił to szybko i ukradkiem, jakby popełniał kradzież. Rzucał dokoła baczne spojrzenia i spo.M'rv:egal wtedy rzeczy szczególnie ważne — małego psa gdzieś daleko na końcu ulicy, dwóch chłopców na posyłki w trakcie pogawędki, lataja.ee wysoko mowy. Przysłuchiwał się sygnałom samochodowym, dzwonkom tramwajów i chciał wiedzieć, czy wszystko to ma jakieś specjalne znaczenie, jakiś związek z faktem, że on oto zabiera sobie te kawałki drzewa. Raz jakiś robotnik wyszedł nagle z budującego się domu, a mój syn znieruchomiał z naręczem drzewa i czekał, co się stanie. Pogwarzyłem trochę z robotnikiem, który wkrótca pożegnał się i poszedł. Mojemu synowi spotkanie to długo nie dawało spokoju.
— On nie chciał wziąć do domu drzewa — dziwił się. — Czemu nie chciał? Czy on nie ma kominka?
Kawałki drzewa, które stamtąd przynosiliśmy, były bardzo ładne, przyjemnie było na nie popatrzeć, wziąć do ręki, ułożyć na palenisku. Można je było tak ustawić, że wyglądały jak małe domki, jak grupy domów, całe dzielnice miasta. Mój syn pierwszy to zauważył i bardzo go to cieszyło. Siadał przed kominkiem i patrzał, jak plonie miasto ognia, czasem rozśpiewane, czasem milczące. I gdy ogień trawił to miasto zrobione z kawałków drze* wa, mój syn zamyśla! się głęboko nad wieloma
ważnymi sprawami, a potem szybko o nich zapominał, lak jak ja zapominałem o tym, nad czym dumałem przy ogniskach rozpalanych w sierocińcu.
Ogień jest początkiem, tak jak i woda, ale bardziej niż woda jest końcem. Bo ostateczne zniszczenie materii, z której powstał człowiek, dokonać się musi w ogniu, w słowie — wypowiedzianym lub nie.
Pisarz pisze o sprawach niszczonych przez czas, spalanych ogniem czasu. Dlatego ogień zawsze jest bliski temu, co pisze, i temu, jak pisze, jeśli pisarz pragnie osiągnąć własną formę, własny styl, musi znać ogień i powinien go kochać.
Naprzeciwko naszego domu na San Benito Avenue mieszkała wdowa. Miała trzech synów i dwie córki. Jej najmłodszy syn przyszedł na świat kaleką, a zszedł z niego w płomieniach, kiedy miał zaledwie trzy lata. Ta kobieta wstała kiedyś przed świtem, żeby • ugotować jedzenie dla dzieci
i sprzątnąć mieszkanie przed pójściem do Zakładów Guggenheima, gdzie pracowała. Jej najmłodszy syn krążył za nią krok w krok po mieszkaniu. Próbowała rozpalić ogień pod kuchnią, ale ciągle wygasał. Nalała więc do kubka nafty chcąc pod-* sycić ogień, potknęła się w pośpiechu o nie odstę-i pującego jej chłopca i upadła wylewając naftę na niego i na piec. Buchnęły płomienie ogarniając małego kalekę. Kobieta szybko zarzuciła na niego koce, żeby stłumić pożar, ale dziecko umarło w godzinę później, kiedy zrobił się już świt, wśród
rozpaczy, zdumienia, bólu l chaosu. Dom otoczyli sąsiedzi i ja byłem wśród nich.
Serce moje wypełniła nienawiść do okrutnego losu, ślepego przypadku, pomyłek, których potem nie można sobie darować, i wszystkich nieszczęść, jakie przynosi nędza. Ale nie czułem nienawiści do ognia.
Wiele dni, wiele lat jeszcze potem myślałem
o chłopcu, co zginął w ogniu, i pamiętam do dziś tłumiony gniew jego maiki, który nurtował ją długo po tym strasznym wypadku. Pamiętam, jak przychodziła do nas, jak siadały razem z moją matką przy kawie i gwarzyły. Ta kobieta była Asyryjką i nie znała języka ormiańskiego, rozmawiały więc, a raczej usiłowały porozumieć się po angielsku.
— Moja wina — mówiła kobieta. — Po co się było spieszyć? Żeby zdążyć do pracy? 2eby zarobić te parę groszy?
Woda zabierała każdego roku wiele ludzkich istnień, znacznie więcej niż ogień, ale nie można przecież nienawidzić wody za to, że tylu ludzi w niej ginie.
Widziałem raz małego chłopca leżącego na dnie płytkiego kanału irygacyjnego. By! starszy ode mnie, miał może dziesięć, może jedenaście lat.
1 widziałem go później, jak zwisał bezwładnie
2 ramion młodego doktora, który beżskutecznie usiłował przywrócić go do życia.
Dokoła czaiła się śmierć — w ogniu, wodzie,'
w przypadku, błędzie, ignorancji, w nieznanym. Była wstrętna i dusza moja burzyła się przeciw niej.
Czasem zdarzało mi się widzieć, jak ją zwalczano, ale nawet wtedy wzbudzała we mnie wściekłość.
Kiedyś towarzysz moich dziecinnych zabaw, ośmio- czy dziesięcioletni chłopiec, znalazł pudełko tekturowe pełne papierowych wiórków, jakich używa się do pakowania szkła i porcelany. Po-* przyczepiał te strzępki do spodni, tak że wyglądały niby spodnie kowbojskie. Tom Mix, Harold Lockwood, Dustin Farnum i inni aktorzy grywa« jacy w filmach kowbojów byli wtedy bohaterami wszystkich chłopców w mieście.
Owe niby to kowbojskie spodnie wzbudziły za«t chwyt kolegów i nagle któryś z nich, uważając to za pyszny kawał, przytknął do papierków zapalo«* ną zapałkę. W jednej chwili kowboj stanął w pło* mieniach i oszalały z przerażenia zaczął biec ulicą.'
Na szczęście Jim Lundy, siedemnastoletni chło-* pak, który akurat przechodził tamtędy do sklepu żelaznego Grafa, gdzie pracował, zatrzymał pło* nącego chłopca i zdusił ogień gołymi rękami.
Zdumiewające w tym całym wypadku było, Ż9 kiedy płonący chłopiec biegł, towarzysze jego śmiejąc się biegli wraz z nim. Ich śmiech był nie< winny, wypływał z niewiedzy. W końcu jednak*' gdy usłyszeli krzyk i płacz poparzonego chłopca* zaczęli wzywać pomocy.
Jim Lundy stał się bohaterem całego sąsiedztwa. Szczęśliwie się złożyło, że akurat się tam znalazł. Był doskonałym sportowcem i nikt w całym, mieście nie znał się tak jak on na tajnikach bieżni, baseballu, koszykówki, pływania czy lekkoatletyki; Dogonił ten biegnący ogień, zgasił go i na rękach zaniósł chłopca przerażonym rodzicom. Tam zdarł z niego ubranie i kazał ojcu natychmiast natrzeć jego ciało oliwą. Potem zszedł na dół do sklepiku i zatelefonował po ambulans. A później poszedł spokojnie do pracy, do Grafa. Nie krzyczał, nie złościł się na żadnego z chłopców za to, co zrobili, ale kiedy w jakiś tydzień później ci sami chłopcy zaczepili go, gdy wracał z pracy, aby zapytać o ja* kies fachowe kwestie dotyczące baseballu, wyjaśnił im spokojnie ich głupotę. I napomknął też coś
o ogniu.
— Głupota 1 ogień nigdy nie pasują do siebie
— oświadczył.
Tylko geniusz pasuje do potęgi.
Styl pisarza, zdobycie własnego słownictwa, opanowanie formy — wszystko to bierze się z wielu różnych rzeczy, tak samo z klęsk i śmierci, jak z wdzięku i uroku życia. Pisarz nie może nienawidzić ognia za to, że czasem spłonie w nim człowiek, jak i nie może nienawidzić wody za to, że czasem człowiek w niej tonie. Musi nienawidzić ignorancji, która popycha ogień i wodę do zbrodni, a to samo dotyczy wszystkich potęg, na jakie się natknie.
Moje dzieciństwo i lata chłopięce pełne były uciech. Każdy dzień stanowił nową przygodę, przybliżał osiągnięcie wspaniałego stanu zdrowia, który niemal równy jest nieśmiertelności, kiedy wszystkie zmysły stają się tak wyostrzone, że człowiek i jego ciało tworzą nierozłączną całość ze wszystkim, co żyje, co kiedykolwiek było żywe, z całym oddychającym wszechświatem, cudownym sekretem materii, świata, ciepła i czasu.
Byłem rozśpiewanym, rozgwizdanym, roześmianym chłopcem, chłopcem wrzeszczącym, biegającym, podnieconym i pełnym zachwytu, Byłem też chłopcem zamyślonym, czasem biednym, gniewnym, niezadowolonym, znudzonym, rozgoryczonym, samotnym i nieszczęśliwym. Byłem tym i tamtym jednocześnie.
Pamiętam, jak raz po pełnej radości i zabawy kąpieli w kanale Thompsona siedziałem z kolegami na rozgrzanej ziemi pastwiska schodzącego do samej wody, grzejąc się we wspaniałym sierpniowym słońcu, rozpamiętując gorzko swą własną znikomość. brak znaczenia, słabość i kruchość.
Marzyłem, aby stać się mocnym, aby osiągać rezultaty — i odtąd nie przestałem o tym marzyć, ale moc człowieka, nawet jeśli uda mu się ją osiągnąć, jest zawsze ograniczona, a jego najwspanialsze osiągnięcia nigdy nie sprawią cudu. Człowiek może być potężny, ale tylko na tyle, na ile pozwala mu jego zwierzęca natura. Może osiągać jakieś rezultaty, ale tylko w określonych granicach, i rezultaty te nigdy nie są ani wspaniałe, ani
wybitne. Człowiek nie może chodzić po wodzie, a będąc chłopcem wierzyłem w to, że potrafi, jeśli tylko zechce. Człowiek nie może przywrócić życia martwemu ciału. Nikt z ludzi nie jest w stanie napisać prozą czy wierszem nic takiego, co by zmieniło całą naturę człowieka, jego konkret, jego prawdę, uszlachetniając ją i potęgując. Wiele czasu zabiera człowiekowi pisanie książki, a gdy ją wreszcie napisze, książka ta nic nowego nie wnosi. Nic nie zmienia. Nie sprawia cudów.
Mimo to — postanowiłem. Będę próbował, nie ustanę. Moim zadaniem było pisać. Wierzyłem w wagę tego zadania. Wierzyłem, że poświęcając się temu zadaniu zmienię coś najpierw w sobie, później w innych. Chciałem — zamknięty w mojej wątłej, nieważnej postaci — być jednocześnie obywatelem nieskończenie wielkiego i nieznanego wszechświata. Chciałem przeżyć swój krótki czas na ziemi, a jednocześnie starać się żyć wiecznie. Jeść i spać, i pracować, i założyć rodzinę, i umrzeć, a nigdy nie wiązać się bardziej z ciałem niż z duchem.
Głupota tego, co pisałem, w porównaniu z tym, co chciałem pisać, od lat doprowadzała mnie do szału. Wielkość, wielkość, wielkość — by i a tym, do czego dążyłem i czegom od siebie żądał, a zdawałem sobie sprawę, że wszystko, co pisałem, było małe i niewydarzone. Nie mogłem tego pojąć. Mój duch by i wielki, zdumiewająco wielki — tyle że uwięziony w małyin, słabym ciele, z którego nie umiał się wyzwolić. Duch mój znat wiet-
kie prawdy — ale gdy chciałem je wypowiadać, nie mogłem sprostać zadaniu. Nie wiedziałem, od czego zacząć. Nie umiałem wypełnić swych zamierzeń. Właśnie zapał, z jakim się brałem do pisania, właśnie ogrom tego, co chciałem osiągnąć, unieruchomialy mnie całkowicie i często nie byłem w stanie napisać ani słowa, tylko- siedziałem wpatrzony w czystą kartkę papieru i odrzucałem pomysły jeden po drugim. Gdzie, od czego trzeba zacząć?
Minęły długie lata, zanim pojąłem, że nie jest ważne, od czego zaczyna się pisać, i że nie o to chodzi, by to, co się pisze, miało być od razu czymś wielkim: przede wszystkim należy poprzestać na tym, że jest się tylko człowiekiem, i wytrwale pracować — a, być może, w rzadkich momentach szczęścia uda się odnaleźć wielkość, która objawia nam się wtedy, gdy przez wiarę i pracę zdołamy wznieść się ponad siebie, ponad swą duszę i ciało, i stajemy się na mgnienie częścią ogromu, częścią niewymiernej potęgi, cudu, nieskończoności.
Jak człowiek może utracić słońce? Jak może zapomnieć o ogniu? Zawsze kochałem słońce. Zawsze kochałem ogień. Jedno z moich najwcześniejszych drukowanych opowiadań nazywało się „Ogień“. Jest ono gdzieś w Jksiążce zatytułowanej „Inhale and Exhale“. Słońce występuje we wszystkim, co piszę. Od lat myślę o napisaniu czegoś
pod tytułem „Ogień w operze" i mam nadzieję, te dodam do tego tytułu dobrą pisarską robotę. Do* tąd jeszcze tego nie napisałem.
Ogień, o którym myślę, jest ogniem sztuki. Nie» ważny jest sam gmach opery, coś tam z przeszłości, w Kalifornii istnieją jeszcze budynki, gdzia mieściła się tylko opera i nic więcej, słyszałem
o nich, niektóre nawet sam oglądałem. Stały już wtedy ciche, niemodne, rozpadające się i ten ogień miał być też ogniem wspomnień. A że były to budynki stare i drewniane, więc ogień byłby jednocześnie prawdziwym ogniem, czystym 1 zwykłym — sztuka w płomieniach, trawiona wspomnieniem śpiewu.
Szah-Muradian śpiewał jak ogień i tył jak ogień. Słyszałem go tylko z płyt gramofonowych, znałem tylko z fotografii, choć co najmniej raa odwiedził Fresno, kiedy tam jeszcze mieszkałem. Ostatni jego recital odbył się tam w Miejskiej Sali Koncertowej, a w rok potem, w 1928 czy 1929 umarł w Paryżu. W każdym razie nie było mnia wtedy akurat we Fresno, jednak słyszałem o tym recitalu.
Glos mu się załamywał, zapominał słów pieśni, które śpiewał od lat, był rozdrażniony, krzyczał na orkiestrę,' wymyślał publiczności.
Mówiono, że umarł na paraliż postępowy. Ni« miał jcszcze pięćdziesięciu lat. Wciąż jeszcze słucham jego pieśni z płyt i uważam go za jednego z wielkich śpiewaków. Przez jakiś czai śpiewał w Operze Paryskiej, ale się do tego nie nadawał.
Był urodzonym śpiewakiem pieśni ormiańskich. Miał bogaty, głęboki glos, potężny jak ogień. Pochodził z prostej rodziny, przyszedł • na świat w mieście Mausz, jednym z trzech ormiańskich miast położonych nad jeziorem Wan: Bitlis, Mausz i Wan.
Byłem jeszcze wtedy na praktyce i całymi dniami słuchałem jego śpiewu z płyt.. Był największym Ormianinem, o jakim kiedykolwiek- słyszałem. Gdy śpiewał, naród ormiański żył, a duch tego narodu płonął świetliście. Jego śpiew był melancholijny, gniewny, samotny, dumny, czuły.
Ten ostatni recital Szah-Muradiana we Fresno złamał Ormianom serca. Nie wszyscy czuli się obrażeni jego zachowaniem. To, że tracił pamięć, że był rozdrażniony, że zawiódł — zdumiało ich, bo dla każdego, kto choć raz go słyszał, był nosicielem ognia ormiańskiego ducha, a przekonali się, że ogień ten umiera.
Brat mojego ojca nie umiał wyrazić smutku i bólu, jaki odczuł widząc klęskę Szah-Muradiana.
— Zrobiło mi się słabo — mówił. — Całą noc potem nie mogłem zasnąć.
Brat mojej matki powiedział:
— Po prostu nie mógł już śpiewać. A ponadto zachowywał się obraźliwie. Wszystko razem było tragiczne.
— A jak wyglądał?
— Jak obłąkany — rzekł mój wuj. :— On jest obłąkany. Budził współczucie. Każdy przecież pamięta go takim, jaki był: wysoki, mocny,' piękny
1 dumny. Już nie jest tym samym człowiekiem.' Nie mógł śpiewać, a winił za to publiczność.
Na oczach jego ludzi, ludzi, którzy kochali go jak samą Armenię, strawił go ogień. I nigdy już nie słyszano jego głosu, chyba że z płyt, które nagrał, gdy był młody. Te płyty znajdują się w każdym ormiańskim domu w Ameryce. Nowi przybysze, Amerykanie, z początku słuchają tych płyt niby to tak sobie, dla żartu, ale szybko orientują się, że to nie żart. A później zaczynają zbierać płyty Szah-Muradiana i śpiewać pieśni, które on śpiewał. Bo jest w nich ogień, który plonie w ich
* własnych duszach.
Mój rodzony syn śpiewa te pieśni, chłopak, który potrafi mi powiedzieć: „Dałbyś już raz spokój tym ormiańskim kawałkom!“
— Więc dlaczego sam śpiewasz ormiańskie pieśni? — pytam go.
— Nie wiem — mówi.
Tak, ogień jednak nie wygasł. Wypalił się iylko ten, który nosił w sobie Szah-Muradian.
Byli inni ormiańscy śpiewacy, ale żaden z nich nie dorównał Szah-Muradianowi. A ja osobiście uważam, że przeżył wspaniale swe życie. Nieważne, jak i dlaczego umarł — mało ludzi umiera wspaniale. Większość ludzi umiera śmiercią godną politowania; ogień błędu spala ich nędzne ciało.