Bogaci się bogacą, a biedni ...?
Miałem niedawno przyjemność wysłuchać bardzo krótkiej, ale niezwykle interesującej konferencji. Sprawa dotyczyła globalizacji. Jeden z wykładowców przeprowadził miażdżący atak na socjaldemokratyczną ideologię.
Sprawa była o tyle ciekawa, że cała sala zawrzała i każdy chciał jakoś zareagować, a wszystkie osoby, jakie zabrały głos pragnęły koniecznie powiedzieć, że wolny rynek jest destrukcyjny. Sytuacja była wyjątkowa, ponieważ socjalistyczne postulaty zostały pokonane bronią często stosowaną przez samych socjalistów - czystą statystyką. Okazuje się bowiem, że chociaż liczba ludności biednej rośnie, to jednakże w liczbach relatywnych w porównaniu do ogromnego dwudziestowiecznego wzrostu demograficznego, ubóstwo maleje w imponującym tempie. Pozytywne skorelowanie ulubionego socjalnego wskaźnika Human Developement Index, jaki zawiera długość, poziom życia i poziom wyedukowania społeczeństwa, wraz z indeksem wolności gospodarczej sprawiło, że słuchający poczuli się naprawdę niewygodnie. To niemożliwe! Jak kapitalizm może prowadzić do bogactwa wszystkich stron? Przecież, jeśli ktoś się bogaci, to ktoś musi zbiednieć.
Z pewnością nie sposób budować poglądów, wartości i teorii ekonomicznych na statystyce, bo jak mówi Ronald Coase, jeśli będziemy torturować dane wystarczająco długo, to przyznają się do wszystkiego. Najpierw oczywiście należy stworzyć solidną teorię, a dopiero później podpierać ją statystykami - podobnie jak w przypadku omawianego niedawno na Stronie Prokapitalistycznej kryzysu 1929 , gdzie najpierw wypracowaliśmy teorię zachowań ludzkich, a dopiero później szukaliśmy jej odzwierciedlenia w statystyce. Inaczej szukanie korelacji nie poprowadzi nas do konkretnych wniosków, a przy odpowiedniej manipulacji może implikować centralne planowanie. Ale samo zwalczanie socjalizmu statystyką jest mocne, bo to swoiste biczowanie tej osoby, co sama chłosta.
Chciałbym krótko w tym tygodniu zwrócić uwagę na jedno zdanie, jakie usłyszałem w trakcie zmasowanego, można powiedzieć, ataku na wolnościową wersję wydarzeń: "bogaci się bogacą, a biedni biednieją". Czy można w ogóle powiedzieć, że podczas transakcji handlowej bogaci się bogacą, a biedni biednieją? Żeby odpowiedzieć na to proste pytanie, należy zrozumieć naturę handlu. Przez wiele stuleci aż do rewolucji marginalnej w ekonomii, której głównymi twórcami byli Menger i Jevons, ludzie wierzyli, że każdy angażuje się w proces wymiany z powodu jakiejś magicznej równości. Jeśli produkuję telewizory i zamieniam je na bułki, masło, kuchenkę, samochód, oznaczać ma to, że istnieje jakiś znak równości między tymi dwoma stronami transakcji. Nic nie może być dalszego od prawdy.
Handel jest spontaniczną decyzją, jaka jest podejmowana dobrowolnie przez obydwie strony tylko i wyłącznie dlatego, że każda z nich ceni sobie bardziej to, co otrzyma od tego, z czego rezygnuje w zamian. Jeśli by tak nie było, to w ogóle nie doszłoby do wymiany. Każda ze stron przy akcie wymiany zyskuje. Nie można powiedzieć, że ktoś na wolnym handlu traci, bo jeśli by tak było, to ten ktoś by się w handel nie angażował, ponieważ ten jest z natury dobrowolny. Inaczej nie byłby handlem. Z pozoru wydaje się to proste, ale jeśli rozejrzymy się wkoło, to okaże się, iż niewielu ludzi akceptuje ten pogląd.
Stąd nie ma czegoś takiego jak obiektywna wartość jakiegoś dobra. Wartość rodzi się zawsze jako gust człowieka, który konkretnie i przy pomocy swoich preferencji wartościuje towary i usługi. Jeśli Robinson Crusoe ma wiele ton złota, to na niewiele mu się zdadzą, chociaż w Paryżu miałby z nich niemały pożytek. Twórczość Picassa jest warta tak dużo, ponieważ ludzie sobie ją cenią, chociaż jej koszty produkcji nie osiągają zbyt wielkich rozmiarów. To człowiek na rynku określa wartości poprzez indywidualne preferencje, które są w pełni subiektywne, a wszystkie jednostki mają swoje własne oceny. Jedynym obiektywnym czynnikiem na rynku jest cena, wypadkowa subiektywnych tendencji, lecz nie zmienia to faktu, że proces wartościowania jest w pełni indywidualny i że nie ma czegoś takiego jak "obiektywna wartość". Uznając istnienie tego potworka, błąd popełnił Adam Smith, a w ślad za nim poszedł David Ricardo i Jeremy Bentham, który z kolei uznał, że wartościowanie wartościowaniem, ale zaczął je przerzucać między jednostkami. To największy grzech Szkoły Angielskiej, który przez niektórych jest uznawany za krok w stronę marksizmu.
Z rewolucją marginalną, szczególnie Carlem Mengerem, założycielem Szkoły Austriackiej, wiąże się prawo użyteczności krańcowej. Mianowicie, im więcej mam jakiegoś dobra, tym każdą jego następną jednostkę cenię mniej, dlatego łatwiej mi z niego zrezygnować i zamienić je na coś innego (stąd łatwo rozwiązany jest paradoks wysokiej wartości diamentów, których jest mało i wody, jaka jest pod dostatkiem). Grzechem Benthama było wyrzucenie aktu wartościowania na zewnątrz jednostki, co eliminuje sam proces oceny. Uznał, że bogaty mając pieniądze, nie potrzebuje ich więcej, bo przecież mniej je będzie cenić niż biedny. Najwyraźniej nie zrozumiał głównej zasady, jaką wprowadziła do ekonomii marginalna rewolucja.
Wracając jednak do samego handlu ... Ten nie jest grą o sumie zerowej. Każda ze stron zawsze, ale to zawsze na handlu zyskuje. Po akcie wymiany, obie strony poprawiają swój byt, ponieważ inaczej by do wymiany nie doszło. To jest problem, jakiego nie rozwiązali socjaliści. Jeśli pojmie się, czym jest handel i akty wymiany, legną w ideologicznych gruzach wszelkie kolektywne autorytatyzmy, gdyż każdy bogacz, jaki się wzbogacił, wzbogacił jednocześnie biednego. Przy handlu bogacz nie może się bogacić, jeśli biedak ma zbiednieć. Jedyna sytuacja, kiedy bogacz się bogaci, a biedak biednieje, ma miejsce wóczas, gdy nie ma handlu, a jest przymus. Domyślamy się już, o co chodzi? O państwo, które jest stroną, zyskującą zawsze (urzędnik), wyzyskując obywatela (przymuszany). Tym się różni państwo od prywatnego przedsiębiorcy - że ten drugi musi nas do siebie przekonać i zaoferować produkt, ceniony przez nas bardziej niż pieniądze, jakie mamy. Tymczasem państwo nie musi nic oferować, ono musi tylko uchwalić odpowiedni akt konfiskaty zwany podatkiem.
Mateusz Machaj
(publikacja - 2002 rok)