A Ty co byś zrobiła? Debata o aborcji wśród dywagacji o butach, dodatkach, kosmetykach i dietach cud. cz. 1
środa,
16 grudnia 2009,
23:32
kategoria: Pro life
Czytacie Marie Claire? Miesięcznik dla kobiet o przedłużaniu rzęs, dietach cud, najmodniejszych butach i niezbędnych dodatkach? Nie? A mi się zdarza zajrzec od czasu do czasu i oto, co znalazłam. W ostatnim numerze ukazał się całkiem ciekawy artykuł o… aborcji. Poruszono temat drażniący i zazwyczaj przedstawiany jednostronnie. Tym razem jednak zestawiono dwie historie kobiet, które stanęły w obliczu wyboru między śmiercią swojego dziecka a… śmiercią swojego dziecka. Doświadczenia matek oczekujących na przyjście na świat nieulaczelnie chorego maleństwa i prowokujacy tytuł- A Ty, co byś zrobiła? Zadałam sobie trud przetłumaczenia tego artykulu, moze nie kazdy ma tyle samozaparcia zeby przeleciec te kilka stron w oryginale. Tak czy owak wolny polski przeklad (pewnie niezbyt wypieszczony i sprawdzony bo i godzina późna) zamieszczam tutaj. Jest to pierwsza czesc artykulu, dosc dluga, dlatego druga pojawi sie na dniach. Zapraszam do przeczytania i refleksji.
Holly Rossiter była w ciąży po raz drugu, kiedy kiedy lekarze odkryli, że niedługo po tym jak dziecko przyjdzie na świat- umrze. W jaki sposób mogła znieść ból noszenia go pod sercem?
Moja pierwsza ciąża była jak bryza. Spędzałam czas na plaży w pobliżu Orange County i poświęcałam się ćwiczeniom do samego dnia narodzin. Najbardziej narzekałam na brak możliwości położenia się na brzuchu- był za duży. Kiedy moje dziecko miało półtora roku wraz z mężem zaczęliśmy planować kolejne.
Mike był wtedy studentem prawa, wstawał o świcie a do domu wcale nie wracał w porze obiadowej. Aby móc wychowywać naszą córkę Elise zrezygnowałam z pełnoetatowej pracy przedszkolanki na rzecz pracy na pół etatu jako niania. Mimo, że warunki były ciężkie i nie bez wysiłku wiązaliśmy koniec z końcem zdecydowaliśmy się na powiększenie rodziny.
W lipcu 2006 zaszłam w ciążę. Po osiemnastu tygodniach poszłam na pierwsze badanie USG. Z tej okazji miała dbyc się zorganizowana przez Mike'a uroczysta kolacja dla rodziny i przyjaciół. Kiedy na monitorze pojawiło się pierwsze zdjęcie naszego dziecka Mike, trzyletnia Elise i ja w okrzykach zachwytu podziwialiśmy cud nowego życia.
Czekaliśmy na informację o płci. Ale lekarka dziwnie milczała. W końcu powiedziała: „Dostrzegłam coś niepokojącego.” Poprosiłam Mike'a i Elise aby wyszli z pokoju. “Czy to ma coś wspólnego z sercem?”- zapytałam. “Nie”- odpowiedziała. Serce było w porządku, ale wciąż coś poważnego było nie tak i dokładniejsze badania ginekologiczne miały ot wykazać. Mimo to naciskałam na podanie mi więcej szczegółów. W końcu powiedziała: „Pani dziecko jest chore. Nie sądzę, że będzie żyło.” Wybuchłam płaczem Miałam 26 lat. Byłam zbyt młoda, w zbyt dobrej kondycji i zdrowiu by coś takiego mogło mi się przydarzyć. Myśl o aborcji natychmiastowo przeleciała mi przez głowę równolegle z pomysłem aby wejść do oceanu popłynąć w dal i już nigdy nie wrócić.
Mike czekał na zewnątrz. Powedziałam mu, że będziemy mieli córeczkę, którą tak bardzo chciał nazwać Aubrielle, ale prawdopodobnie nie będzie z nami długo. Przytulił mnie mocno, zapytał czy się trzymam po czym zadzwonił do wszystkich by odwołać kolację.
Tego samego wieczoru powiedzieliśmy Elise. Z Mikiem martwiliśmy się jak zareaguje na tę wiadomość, czy w ogóle ją zrozumie… a ona najzwyczajniej podeszła do mnie, nachyliła się, pocałowała mnie w brzuszek i powiedziała: „Aubrielle, jesteś chora, ale pójdziesz do nieba, tam wydobrzejesz i zobaczysz się z dziadziem.”
Kiedy pojechałam do szpitala odebrać wyniki badań dowiedziałam się, że u Aubrielle zdiagnozowano trisomię chromosomu 13 znaną również jako zespół Patau- chorobę genetyczną powodującą liczne anomalie rozwojowe dziecka- wiele z nich jest śmiertelnych. Z trisomią rodzi się jedno na 10 000 dzieci, 80% z nich umiera w przeciągu pierwszego miesiąca. Mój ginekolog ostrzegł mnie, że moje dziecko może umrzeć w każdym momencie trwania ciąży, a jeśli nie, to umrze niedługo po urodzeniu. Zasugerowała również, że aborcja byłaby w tym przypadku najlepszym rozwiązaniem.
Byłam przytłumiona. Rozpłakałam się. Wcale nie czułam, że przerywanie ciąży jest najlepszym wyjściem. Nie chodziło o samą religię, mimo, że nasza rodzina jest w kościele w każdą niedzielę, ale o moje przeświadczenie, że życie tego dziecka ma znaczenie. Chciałam t uszanować.
Mike poparł moją decyzję, podobnie jak mama i siostry. Oczywiście były momenty, w których biłam się z myślami, zwłaszcza gdy inni kwestionowali mój zdrowy rozsądek. „Jaki jest sens w noszeniu tego dziecka. Poddaj się aborcji. Po kilku miesiącach będziecie mogli z Mikiem próbować dalej”- mówili. Mamy, które spotykałam w parku często były niełatwe w rozmowie, zwłaszcza gdy zastanawiały się co ja właściwie robię. Niektórzy rodzicie nie chcieli bym pojawiała się w pobliżu ich pociech, bo wtedy musieli tłumaczyć im, że dziecko, które urodzę umrze. A ja jak nikt inny rozumiałam, jak się wtedy czuli.
Pomimo tego za każdym razem kiedy Aubrielle kopnęła czułam dreszcz radosnych emocji. Głaskałam wtedy brzuszek i czytałam bajki dla moich córeczek. Aby nie myśleć o tym co nadejdzie zaczęłam zastanawiać się przez co przechodzą ludzie wkoło i jakie mają problemy. Tymczasem moje małżeństwo rosło w siłę. Mike skupił się na rodzinie i jej potrzebach. Pewnej nocy, gdy czułam się wybitnie przybita przytulał mnie tak długo, aż zapłakana zasnęłam o świcie.
Przed dniem rozwiązania moja położna, Suzanne, kilkakrotnie nas odwiedziła, aby przedyskutować jak ma wyglądać sam poród i w jaki sposób chcemy udokumentować przyjście na świat Aubrielle. Zdecydowaliśmy się na zdjęcie i odciski rączek i stópek. Poprosiłam o cesarkę, abyśmy mogli cieszyć się Aubrielle przez kilka chwil dłużej, gdyby miała urodzić się żywa. Poprosiłam również o umożliwienie odwiedzin na sali, gdzie będę rodzić rodzinie. Suzanne pomogła nam przygotować Elise na to wydarzenie poprzez pokazanie jej zdjęć chorych na trisotomię dzieci, tak aby nie była zszokowana rozszczepioną wargą czy podniebieniem Aubrielle. Elise wskazała na zdjęcia mówiąc, że te biedne dzieci mają „ała”.
Kilka wieczorów przed planowanymi narodzinami moje siostry I przjaciele urządzili mi “przyjęcie relaksacyjne”. Jedliśmy lody, słuchaliśmy muzyki. Były prezenty; ramki na zdjęcia, albumy, zabawki dla Elyse i różowy kocyk dla Aubrielle.
Wieczór przed porodem, kiedy brałam prysznic to okropne uczucie dotarło do mnie z przerażającą siłą- jadę do szpitala aby samej tam umrzeć. Padłam na kolana szlochając. „Na co właściwie się zdecydowałam. Czy to nie było szalone?”- zastanawiałam się. Czułam surowy ból, który mnie paraliżował. Czułam się wyczerpana, jednak jakimś cudem odnalazłam pokój i rozpacz zaczęła ze mnie wyparowywać. Był to dobry wybór, nie tylko dla nas ale także dla Aubrielle. Powinnam dać jej wszystko, co tylko mogłam… byłam przecież matką.
Nazajutrz pojechaliśmy do szpitala. Badania nie wykazały pracy serca Aubrielle. Wzrok Mike'a był wymowny- „Stało się. To koniec. Odeszła.” Lecz wtedy mój lekarz zauważył, że Aubriell zaczęła układać się do porodu. Zawieziono mnie na cesarskie cięcie.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Aubrielle, trzymał ją Mike. Nigdy nie zapomnę jej płaczu, takiego cichutkiego i słabego. Mike nie przestawał powtarzać: „Jest tu! Żyje!” Podał mi ją. Wtedy mogłam jej powiedzieć jak bardzo ją kocham. Jakby w odpowiedzi zacisnęła mój palec. Mike podał Elize jej młodszą siostrę. Trzymając ją zaczęła śpiewa kołysankę- tę samą jaką nuciła do mojego brzucha podczas ciąży.
Aubrielle ważyła 5 funtów. Żyła przez 4 i pół godziny. W tym czasie nasza rodzina miała małe przyjęcie z kwiatami, różowymi kubeczkami, balonem „Happy Birthday Princess” i bransoletkami dla Elise, Małej i mnie. Aubrielle ubrana była w białą sukieneczkę, którą uszyła moja mama i kokardę na jej ciemnych włosach. Niestety godzinę po przyjęciu urodzinowym w moim prywatnym pokoju Aubrielle zaczęła słabnąć. Jej twarzyczka, rączki i klatka piersiowa zaczęły robić się sine. Nigdy nie straciłam nikogo bliskiego. Patrzyłam jak moje maleństwo oddycha po raz ostatni. Umarła.
Pogrzeb odbył się kilka dni później. Około 50ciu przyjaciół przyszło się z nią pożegnać. Mike i ja wygłosiliśmy przemowy, podobnie jak kilkoro naszych znajomych. Zaśpiewaliśmy pieśń i uczciliśmy jej krótkie życie.
Wciąż tęsknię za Aubrielle. Nie mam wyrzutów sumienia za to, co zrobiłam. W pamięci zawsze będę miała ten czas spędzony z moją córeczką. Odwiedzamy jej grób co tydzień.
Mike i ja czekaliśmy do kolejnej próby aż moje ciało zregeneruje się po porodzie i cesarce. Nasz syn, Luke, urodził się w styczniu. Teraz, kiedy patrzę jak bawi się z Elise, wyobrażam sobie również Aubrielle. Ona pozostanie na zawsze w naszej pamięci i sercach.
A Ty co byś zrobiła? Debata o aborcji wśród dywagacji o butach, dodatkach, kosmetykach i dietach cud. cz.2
niedziela,
20 grudnia 2009,
19:43
kategoria: Pro life
To druga część artykułu o aborcji, tym razem autorka przytacza zupełnie inną historię. W zestawieniu z opowieścią z poprzedniego mojego wpisu tworzy ona uderzający kontrast. A wszystko wciąż pod prowokującym tytułem: A Ty, co byś zrobiła?
Zawsze marzyłam o czteroosobowej rodzinie mieszkającej w typowym domku we francuskiej dzielnicy gdzieś w pobliżu linii tramwajowej.
Byliśmy małżeństwem od pół roku, kiedy zdecydowaliśmy: jesteśmy gotowi na dziecko. Miałam 28 lat, byłam tuż przed ukończeniem studiów podyplomowych i właśnie wprowadziliśmy się do naszego pierwszego trzypokojowego mieszkania na przedmieściach Nowego Orleanu. Szybko zaszłam w ciążę. Wciąż pamiętam listopadowy poranek 2006, kiedy to dowiedzieliśmy się o dziecku. Obudziłam się o 5 rano i zrobiłam cyfrowy test ciążowy. „Ciąża”. Moje serce się zatrzymało- byłam niesamowicie podekscytowana. Pobiegłam do sypialni, aby pokazać to mężowi. Uśmiechał się od ucha do ucha. Położył mnie na łóżko, przytulił i kiedy tak leżeliśmy rozmawialiśmy jak za rok o tej porze w trójkę będziemy cieszyć się z wakacji.
Cierpię na lekkie porażenie mózgowe. Lekarze ostrzegali mnie, że mogę nie donosić dziecka.
Pierwszy trymestr poza porannymi mdłościami przebiegł łagodnie. W dziesiątym tygodniu ciąży poszłam na kontrolę lekarską. Nie było żadnych badań prenatalnych, ultrasonografów, było za wcześnie. Mimo to, lekarz stwierdził, że serce mojego dziecka bije znakomicie i że najprawdopodobniej nie muszę pojawiać się wcześniej jak w drugim trymestrze.
Tak się złożyło, że mój teść jest lekarzem ginekologiem i również prowadzi ciąże. Jego gabinet był ulicę dalej, więc po wizycie zdecydowaliśmy się z mężem wstąpić żeby zrobić USG i zerknąć na maleństwo. Miało być zabawnie i radośnie. Mój teść rozprowadził zimną galaretkę po moim brzuchu. Wraz z mężem żartowaliśmy wskazując na zdjęcia dziecka i gdybając do kogo jest najbardziej podobne. Jednak 20 min. później zauważyłam, że mój teść uważnie przygląda się monitorowi, pauzuje obraz i robi notatki. Nie patrzył na nas, nic nie mówił. Kiedy próbowałam przerwać to niekomfortowe milczenie uciszył mnie.
Gdy w końcu poprosił nas do pokoju pacjentów był bardzo poważny, zbyt poważny i nawet miałam mu za złe, że zamiast zachowywać się jak ojciec zachowuje się jak lekarz. Wtedy odezwał się bardzo bezpośrednio i szczerze- „Coś jest nie tak.” Nie powiedział, że coś go niepokoi, że może być jakiś problem, że to może by coś innego albo pomyłka w badaniach; on oświadczył, że coś jest nie tak. Zamurowało nas.
Teść stwierdził, że będę potrzebowała kilka bardziej szczegółowych badań, które rozwieją wątpliwości. Poinformowawszy o tym chwycił za słuchawkę i umówił nas na wizytę.
W przeciągu kolejnych sześciu tygodni poddałam się trzem testom specjalistycznym, polegającym na pobraniu próbki z łożyska, badaniu krwi oraz owodni. Każdemu z tych badań towarzyszyła bolesna niepewność i strach w oczekiwaniu na wyniki, które przez huragan Katrina przez dwa tygodnie dochodziły do nas z innego stanu. Przez ten czas byłam zupełnie skołowana, praktycznie nie spałam, nie miałam siły jeść, mimo, że przez ciążę apetyt miałam ogromny.
Mimo, że był to mój ostatni semestr w szkole nie mogłam się skoncentrować. Na zajęciach byłam ledwie przytomna, nie wspomnę o robieniu notatek. Za każdym razem najzwyczajniej odliczałam minuty do końca wykładu.
Jestem introwertyczką, nie mówię o swoich uczuciach otwarcie, a wtedy cały czas płakałam- w samochodzie, między zajęciami, w toalecie. Modliłam się do Boga i zadawałam pytanie- “Dlaczego ja?” W naszym mieszkaniu zamknęłam drzwi do pokoju dziecięcego, ktory urządziłam pamiątkami z mojego dzieciństwa. Na półkach stały moje ulubione książki od rodziców- „Gdzie mieszkają dzikie stwory” czy „Drzewo darów”. Na domiar złego zaczęłam bardzo okazywać swoje fatalne samopoczucie. Ubierałam się w stare, rozciągnięte ciuchy, aby nie eksponować ciąży- nie chciałam, aby przyjaciele gratulowali mi dziecka, które w głębi duszy wiedziałam, że stracę.
Byłam w szesnastym tygodniu ciąży, kiedy otrzymaliśmy z mężem ostatnie wyniki. Byliśmy wtedy w domu. Poprosiłam męża aby zadzwonił i wszystkiego się dowiedział, sama poszłam do pokoju, położyłam się i zaczęłam szlochać w poduszkę. Lekarz oświadczył, że nasze dziecko ma trisomię typu drugiego, nieuleczalną wadę chromosomów, pojawiającą się u 0.016 ciąż.
Kiedy stawiliśmy się na wizytę u lekarza, ten dał nam listę problemów, z jakimi zmaga się nasze chore dziecko- może przyjść na świat z nieuleczalną wadą serca, zmianami w strukturze mózgu, deformacją płuc czy wrodzoną padaczką. Poza tym lekarz nie mógł nam jednoznacznie powiedzieć, czy dziecko urodzi się żywe, jednakże był pewien, ze najbardziej optymistyczny scenariusz spełni się, gdy małe przeżyje dwa tygodnie.
Nasz doctor nigdy w sposób otwarty nie powiedział nam o alternatywie. Ale my wiedzieliśmy, że taka istniała. Lekarz podsunął nam kartkę z nazwami dwóch klinik- Dr George'a Tillers'a w Kansas i drugiej w Dallas- po czym wyszedł z pokoju.
Tamtej nocy przez dwie godziny leżałam skulona w wannie, obok mnie na zimnej podłodze siedział mąż. Nie pozwalałam siebie dotknąć, nie chciałam, żeby ktokolwiek się do mnie zbliżał. Rozmawialiśmy próbując znaleźć rozwiązanie. Podczas dyskusji górę brało nasze katolickie wychowanie. Dorastaliśmy w katolickim mieście, uczęszczaliśmy do katolickiej szkół i liceów. Myśląc o aborcji zawsze miałam przed oczami kobiety, które nie chciały mieć dzieci lub takie, które padły ofiarą gwałtu. Zawsze wiedziałam, że w ciąże zajdę po ślubie, świadomie, że będę na nią zdecydowana. I tak się dokładnie stało. Ale teraz nie wiedziałam co robić. Wszelkie szkolne rozmowy o przerywaniu ciąży pomijały przypadek w jakim byłam obecnie. Nie miałam się nawet kogo poradzić, zapytać co robić.
Naszą pierwszą alternatywą było zdecydowanie się na dziecko. Jednak było to mało prawdopodobne. Już wtedy istniało duże prawdopodobieństwo, że nie donoszę zdrowego dziecka, nie wspominając, że może ono w ogóle nie przeżyć do porodu. Ale nawet jeśli byłoby to możliwe nie wiedziałam jak mogłam wytłumaczyć, że dziecko jest śmiertelnie chore wszystkim, którzy chcieli uczcić jego przyjście na świat.
Drugą opcją było przerwanie ciąży. Nigdy nie używałam terminu „aborcja”. Kiedy zadzwoniłam do swoich rodziców najbardziej obawiałam się tego, co powie najbardziej religijna i uduchowiona osoba w mojej rodzinie- ojciec. Tato nigdy nie był osobą wylewną. Kiedy był zmartwiony, nigdy się nie skarżył. Nigdy się nie dowiem, czy smutek ojca był wyrazem współczucia, czy tego, że nie miał wpływu na moją decyzję. Nigdy nie powiedzieliśmy matce mojego męża. Teściowa była bardzo oddaną katoliczką z wyraźnie określonymi poglądami na te sprawy. Widziałam, że nasza decyzja może ją zaboleć jak również da jej okazję do oceniania nas.
Z tych dwóch klinik wybraliśmy tę w Dallas- była bliżej. Któregoś dnia o 5.30 po prostu wsiedliśmy w samochód i po dziesięciu godzinach zarejestrowaliśmy się w zajeździe w Hampton.
Następnego ranka pojechaliśmy do kliniki. Prowadziła do niej długa droga, tak jakby chciano ukryć budynki z widoku. Kiedy szliśmy z parkingu przed drzwiami ujrzeliśmy protestującą kobietę z transparentem, która chciała sprowokować nas do dyskusji o adopcji. Mówiła, że pomoże znaleźć nam kogoś, kto chciałby zaopiekować się naszym dzieckiem i dać mu kochającą rodzinę i dom. Byłam zła, chciałam swoje dziecko, miałam dla niego kochający dom. Chciałam jej coś powiedzieć, ale tego nie zrobiłam tylko ze spuszczoną głową wpatrywałam się we własne buty.
W poczekalni klinicznej stało dziesięć obskurnych kanap, skierowanych do siebie przodem. Jeśli chciałaś usiąść patrzyłaś w oczy komuś, kto przeżywał właśnie taki sam dramat. Niektóre osoby rozsiadły się na tych kanapach, inne leżały, jeszcze inne przynosiły jedzenie i jadły, mimo tego, że przed zabiegiem jest to zabronione. Były nawet kobiety, które planowały między sobą zabieg pedicure tuż po wszystkim. Widziałam także rodziców z nastoletnimi córkami i płaczące kobiety ze znacznie bardziej zaawansowaną niż moja ciążą. Czekaliśmy tam przez 10 godzin, ten długi czas oczekiwania zostawiał nam wciąż furtkę do zmiany decyzji.
Ostatecznie o 4 spotkaliśmy się z doktorem. W zimnych, nieprzyjemnych klinicznych warunkach lekarz wyjaśnił na czym będzie polegała cały zabieg. Składał się z dwóch części- po pierwsze rozszerzenia szyjki macicy, po drugie usunięcia płodu. Dodał także, że jeśli chcę narkozę, musze dopłacić kilkaset dolarów, a jeśli nie, podadzą mi znieczulenie częściowe i przez cały czas będę świadoma. Postanowiłam dopłacić, nie chciałam niczego pamiętać.
Kiedy byłam w sali zabiegowej rozszerzono mi szyjkę specjalnymi szczypcami. Potem nic już nie pamiętam. Kiedy się obudziłam podano mi butelkę Advila i wysłano z powrotem do motelu. Tej nocy zadzwoniła moja teściowa. Chciała, żebyśmy włączyli kanał 4ty i zobaczyli naszego kuzyna, który jest aktorem. Nie wiedziała co się stało, nie spodziewała się nawet, że jesteśmy poza miastem. Wtedy ciężar tej tajemnicy naprawdę mnie uderzył. Musiałam ukrywać ból i smutek a to było dla mnie dodatkową karą.
Na drugi dzień, z samego rana pojechaliśmy do kliniki na drugi zabieg. Kiedy się obudziłam byłam w pokoju z rzędem sześciu foteli. Kiedy spojrzałam pod siebie ujrzałam kałuże własnej krwi. Zaraz potem przyszła kobieta, która to posprzątała, pomogła mi się ubrać i odprowadziła do drzwi.
Przez kolejne dwa miesiące moje hormony szalały. W szkole potrafiłam zacząć wrzeszczeć w na środku stołówki. Pewnego razu byłam tak niepohamowana, że wezwano mnie na rozmowę do dziekana. Odmówiłam. Kiedy ludzie pytali mnie o ciążę mówiłam, że straciłam dziecko. Wiele osób wierzyło, ż poroniłam. Ja nie wyprowadzałam ich z błędu, przynajmniej nie musiałam niczego tłumaczyć. Przed zbliżającą się sesją poszłam na rozmowę do dziekana, powiedziałam, że moje dziecko zmarło i stąd wynikają moje problemy w nauce. Poskutkowało, profesorowie podchodzili do mnie w indywidualny sposób i mogłam uczyć się własnym tempem.
W maju zobaczyłam w telewizyjnym serwisie informacyjnym, że dr Tiller został zamordowany. Słuchałam również jak w tym samym materiale oczernia się kobiety takie jak ja.
Patrząc wstecz wiem, ze podjęłam właściwą decyzję. Chciałam ochronić swoje dziecko przed bolesną śmiercią. Jednakże ze względu na religię czuję, że nie zostanie mi wybaczone to, co zrobiłam. Nie potrafię także nazwać się już katoliczką, co jest dla mnie kolejną stratą.
Po miesiącu od przerwania ciąży zaczęliśmy starać się z mężem o kolejne dziecko. Naiwnie myślałam, że posiadanie zdrowego dziecka zabliźni wszelkie rany, ale wiem, ze nigdy nie zapomnę. Teraz mam 18miesięczną dziewczynkę a kolejne dziecko jest w drodze. Choć moja córeczka nie wyleczyła mnie z bolesnych wspomnień uczyniła łatwiejszym ufne patrzenie w przyszłość bolesnych wspomnień uczyniła łatwiejszym ufne patrzenie w przyszłość.