Bohdan Pociej
PARADOKSALNA MOC MUZYKI
Coś w tym musi być: ilekroć bowiem zaczynam rozmyślać o muzyce, próbując dociec jej istoty (efektem owych rozmyślań są niniejsze odcinki), myśl moja wpada nieuchronnie w "dialektykę", w kategorie biegunowych przeciwieństw: każda z wyróżnionych cech zasadniczych - atrybutów muzyki - obraca się we własne przeciwieństwo; w ten sposób wydłuża się lista paradoksów sporządzona już w pierwszym odcinku. Czy ta dialektyczna paradoksalność i zdolność godzenia cech biegunowo sprzecznych, czy owa skłonność każdego z atrybutów do przekształcania się we własną negatywność wyróżnia jakoś muzykę wśród innych sztuk? Czy jest to jej właściwość szczególna? Paradoksalnością dotknięte jest wszystko, co związane z egzystencją człowieka, co z niej wynika; a więc i sztuka (ona może przede wszystkim). Albowiem samo nasze istnienie - w świetle rozumu, logiki, intelektu, rozsądku - jest czystą sprzecznością i na dobrą sprawę istnieć i egzystować w ogóle nie powinniśmy; istnienie nasze, swą paradoksalnością przeczące rozumowi i logice, jest cudem. Cudem zaś podwójnym, spotęgowanym, jest istnienie sztuk. Ta sfera roi się od paradoksów i "dialektycznych`` sprzeczności. A w muzyce zyskują one szczególną ostrość. Żyjąc - a żyję już sporo lat - stale, acz ze zmiennym natężeniem, doświadczam uczuć. Ta sfera ludzkiej wrażliwości, jednocząca nas również ze wszystkim, co żyje, oddycha, naczelna w naszych kontaktach ze światem (i z samym sobą), intryguje mnie od dawna; na niej bowiem, czy w niej, sprawdza się moje myślenie i pisanie, i moje filozofowanie. Ta sfera, sama w sobie paradoksalna, łącząca czystą immanencję z czystą transcendencją, jest trzystopniowa: wrażenie poprzez uczucie prowadzi do przeżywania. Fundamentalne kategorie metafizyki - a metafizykę pojmuję jako uniwersalną przestrzeń myślenia istotnego, także myśli o sztuce - dopóty są dla mnie papierowymi formułami, dopóki ich nie przeżyję: byt i nicość, powstawanie i ginięcie, życie i śmierć, czas i wieczność, materia i forma. Pojęcia zaś fundamentalne filozofii pierwszej, którymi określam własne bycie, przeżywać mogę dwojako:
bezpośrednio, egzystencjalnie, poprzez własne życie;
pośrednio, przez sztukę.
Z tym, że i w sferze sztuki są różne stopnie tej pośredniości. Najmniej pośrednią jest tu muzyka: przeżywanie metafizyki przez muzykę najbliższe jest przeżywaniu bezpośredniemu - przez życie. A to dlatego, że muzyka sama odznacza się niezwyczajną mocą oddziaływania. Doznając świata i siebie we wrażeniu i uczuciu prowadzącym do przeżywania, w pewnym momencie uświadamiam sobie (a taka świadomość może być dziś krzepiąca) obecność i siłę żywiołu, który mnie, tkwiącego w kulturze i przez nią ukształtowanego, otacza, spowija, przenika. (Może jest to uświadomienie czegoś tak naturalnego i niedostrzegalnego, jak powietrze, które spostrzegamy dopiero wtedy, gdy zaczyna go brakować?) I może sama kultura, dla istot ludzkich będąca wszystkim, to tylko enklawy wyższego ducha (rozumu?) w żywiole natury? Samo przeżywanie, poprzez które wchłaniam i filozofię, jest żywiołowe par excellence.
Życie - przeżycie - żywioł.
W procesie - akcie - przeżywania, cokolwiek by nie było jego przedmiotem, doświadczam żywiołu. Do głównych zadań sztuki, sięgających jej pierwotnych korzeni, należy organizowanie, formowanie żywiołu. W żadnej wszakże ze sztuk ów żywioł - materia pierwotna sztuki - nie jest tak blisko formy jak w muzyce. Czym bowiem w końcu jest muzyka pojęta jako przedmiot? Do czego daje się sprowadzić? Jest ona czystą energią dźwięków, strukturowanych przez inteligencję, według (kosmicznych) praw Liczby - zasad matematycznych. Żadna ze sztuk innych nie jest zdolna tak silnie i tak totalnie przeniknąć i poruszyć człowieka; żadna nie bywa w ten sposób dana do bezpośredniego przeżywania. Energia - elementarna, pierwotna, żywiołowa - stanowi naczelny atrybut muzyki. Skąd ją muzyka bierze? Z kosmosu. Z natury - przyrody ziemskiej, biologicznej energii życia. Z liczby, jako zasady świata, z pomocą której Bóg światem kieruje. Ale jak połączyć: kosmos czyli wszechświat, ziemską naturę i liczbę? A jednak muzyka to w sobie scala: kosmiczny ład, ziemski żywioł, matematykę. I tu natrafiamy na kolejny jej paradoks, zawarty w parze pojęć opozycyjnych: żywiołowość - sztuczność. Oba te pierwiastki, w różnych wprawdzie proporcjach, zawiera każda prawdziwa muzyka. Nawet w najbardziej intelektualnej i spekulatywnej tkwi iskra żywiołowości. Nawet w skrajnie żywiołowej zawiera się pewne kwantum sztuczności: koncepcji, liczbowej struktury. A wyostrzając tę opozycję powiemy, że: nie ma sztuki bardziej żywiołowej - spontanicznej, naturalnej, która byłaby zarazem sztuką najbardziej sztuczną - kulturową - strukturalnie koncypowaną. Powiedzieć też można tak. Muzyka z samej swojej natury obdarzona jest przedziwną zdolnością zaspokajania duchowych głodów i pragnień z różnych stref naszej osobowości wynikających. A to:
pragnienie przeżywania bezpośredniego miłosnych oczarowań, tęsknot, uniesień, ekstaz i bólów; duchowych olśnień i wzlotów, jak również smutków, rozpaczy, gniewu, lęku i grozy; wszystko wszelako "dialektycznie", w "bezpośrednim zapośredniczeniu" przez sztukę; muzyka, wzbudzając takie przeżycia, równocześnie nas skutecznie chroni przed ich życiowymi skutkami;
pragnienie poznania matematycznego i zrozumienia przez liczbę; wszelako z pominięciem wysilających umysł liczbowych operacji, a tylko poprzez czyste doznawanie, przeżywanie jakości brzmienia i struktur dźwiękowych (matematyka intuicyjna, liczbowe proporcje dźwiękowych układów);
głód piękna zmysłowego - gorącego oraz
pragnienie piękna umysłowego - chłodnego (o którym tyle pisze Plotyn i które należy do czołowych kategorii neoplatonizmu);
pragnienie, najdziwniejsze może, doznawania myśli bezsłownej, w dwojakim znaczeniu: myśli przed-słownej, pierwotnej, szukającej dopiero słowa; myśli po-słownej - wtórnej, wyzwolonej już od słowa.
A zaspokajać te wszystkie pragnienia i głody zdolna jest muzyka dlatego, że ona sama jest tą boską energią, która tak silnie na nas oddziałuje. Tu z kolei ja, żywo zainteresowany historią i historiozofią muzyki, natrafiam na właściwość muzyki, która mnie samego, otrzaskanego przecież w zawiłościach muzycznych dziejów, zaskakuje. Jest mianowicie tak, że muzyka w ramach naszej śródziemnomorskiej kultury, od starożytności greckiej począwszy, rozwija się, ewoluuje, od XIV wieku - jesieni średniowiecza - coraz to intensywniej; a ów rozwój związany jest z ogólną tendencją do bogacenia się, postępu w jakiejś mierze, choć nie w sensie aksjologicznym.
Muzyka europejska, od czasu zwłaszcza "wynalezienia" w niej wielogłosowości i odkrycia wymiaru pionowego, stopniowo i stale jakby rośnie, powiększa się, przybywa jej objętości, masy, ciężaru, gęstości, ciała, barwy; a w konsekwencji - staje się muzyka jakoby coraz silniej wyrazowa, ekspresyjna, emocjonalna; wzrasta jej energia uczuciowa, rośnie moc oddziaływania. Otóż uświadomiłem sobie całkiem niedawno, że owa teza o stałym postępie w sferze ekspresji i stałym wzrastaniu mocy wyrazowej jest wnioskiem zbyt pochopnie wyciągniętym z obserwacji ewolucji strukturalno-formalnej muzyki. Mamy dziś do dyspozycji całą właściwie muzykę, jaką stworzono od czasów starogreckich (jeśli tylko się w zapisach zachowała), w postaci nut i nagrań; możemy muzykę dawną epok minionych nie tylko czytać, jak jeszcze historycy z początku naszego wieku, ale i słuchać jej do woli. Dzięki zabiegom muzykologów i wykonawców otrzymujemy tę muzykę w proporcjach i barwach dźwiękowych maksymalnie zbliżonych do tych kształtów, proporcji i kolorów, jakie muzyka ta miała w czasach swego powstawania. Ale przecież tej muzyki sprzed wieków i tysiącleci - monodii starogreckiej, śpiewu chorałowego, konstrukcji organum, struktury motetu XIV wieku, motetu i mszy szkół flamandzkich, renesansowego madrygału, wczesnej opery - doświadczamy my, słuchacze z końca XX wieku, naszpikowani do granic możliwości percepcyjnych wszelką muzyką z różnych obszarów historii, z wrażliwością kształconą na różnych dawnych stylach, wyostrzoną ale i przesyconą szaleństwami ekspresyjnymi i rozpasaniem uczuć muzycznych w XIX wieku, a następnie ich pogwałceniem, drastyczną redukcją, wyostrzaniem i brutalizowaniem materii i formy muzyki w naszym stuleciu. Największą trudność odczytywania i rekonstruowania historii muzyki w aspekcie jej ekspresywności nastręcza niemożność powrotu. Możemy domniemywać wrażliwość i czułość na muzykę ludzi sprzed wieków, możemy tę wrażliwość sobie wyobrażać, nie potrafimy wszakże całkowicie się w nią wczuć. Ten sposób wczuwania się w historię jest dla nas jedynie idealnym postulatem i pobożnym życzeniem. Pozostaje nam więc z dawnych obszarów historii muzyka sama, dana do słuchania i bezpośredniego przeżywania. I pozostają rozliczne pisemne świadectwa jej oddziaływania w ciągu wieków. Zajrzyjmy więc do nich, przypomnijmy je. Orfeusz, syn króla trackiego Ojagrosa i muzy Kaliope, był najsłynniejszym poetą i muzykiem wszystkich czasów. Apollo podarował mu lirę, a muzy nauczyły go grać na niej, tak że nie tylko czarował dzikie zwierzęta, ale nawet drzewa i skały zmuszał do poruszania się pod dźwięk jego muzyki. W trackiej Zone dotąd jeszcze stoją starożytne górskie dęby w tanecznej pozycji, w której je zostawił (...) Nie tylko oczarował swą smutną muzyką przewoźnika Charona, psa Cerbera i trzech sędziów zmarłych, ale nawet na czas pewien zawiesił męczarnie potępionych. Podbił również serce okrutnego Hadesa.1 Widząc to [działanie muzyki] uważali [Pitagorejczycy] za niezbędne od dzieciństwa przez całe życie uprawiać muzykę i używali do tego wypróbowanych melodii, rytmów i tańców, ustalając prawnie dla osobistych zabaw i dla publicznych obrzędów religijnych określone melodie, które nazywali "prawami". Wprowadzając je do ceremoniału obrzędowego zabezpieczyli ich stałość, a samą nazwą podkreślili ich niezmienność.2 Trzy są rodzaje muzyki: nomiczna, dytyrambiczna i tragiczna... Pierwsza kurczy dusze, przez nią budzimy uczucia smutne; druga rozszerza, przez nią podnosimy na duchu; a trzecia jest pośrednia, przez nią wprowadzamy dusze w stan spokoju.3 Śpiewacy powinni w najwyższym stopniu starać się o to, by nie szpecić przywarami udzielonego im przez Boga daru, lecz raczej go jeszcze ozdabiać skromnością, czystością i trzeźwością, i wszelkimi cnotami właściwymi świętym. Pienia ich mają podnosić dusze zgromadzonego ludu ku przypomnieniu i miłości rzeczy niebiańskich, a mają to czynić nie tylko wzniosłością wypowiadanych słów, ale także słodyczą dźwięków.4 Przez regularną i trafną proporcję liczb muzyka skłania ludzi do sprawiedliwości, równości charakteru i do właściwego ustroju politycznego. Podnosi ducha, rozweselając umysły czyni ludzi zdolniejszymi do podejmowania trudów i w ostatecznym rachunku zjednuje duszy zbawienie, gdyż koniec końców ze wszystkich sztuk ona jest ustanowiona ku głoszeniu chwały [boskiej].5 Te świadectwa, zapisy - wybrane wyrywkowo - świadczą o tym, że energia wewnętrzna oddziaływania muzyki i w konsekwencji jej etos - nie zmienia się zasadniczo od czasów starożytności greckiej i jej mitycznych źródeł. Muzyka starogrecka, o której rzeczywistym brzmieniu mamy nikłe pojęcie, z naszego punktu widzenia cienka, uboga, ascetyczna, zdolna była na ówczesnych ludzi oddziaływać z równą, jeśli nie większą siłą, co na nas muzyka Wagnera. A później? Ascetyczny chorał ambrozjański i gregoriański mienił się odcieniami ekspresji, pobudzał emocje. Podobnie, i bardziej jeszcze, ekspresyjne były pieśni trubadurów, truwerów, minnesingerów... A jakiż dreszcz emocji musiał przenikać pobożnych słuchaczy, gdy w średniowiecznych opactwach i katedrach słuchali po raz pierwszy podczas uroczystych nabożeństw niezwykłych śpiewów - kompozycji organalnych - otwierających w muzyce nowy wymiar, nową przestrzeń... I od początków, od starożytnych źródeł wciąż to samo w oddziaływaniu muzyki znamienne rozdwojenie, rozpięcie między biegunami:
z jednej strony łagodna, kojąca jak balsam duszę muzyka czystego brzmienia i czystej melodii;
z drugiej - muzyka ostra, która elektryzuje, porusza, wstrząsa, przeszywa, muzyka czystego rytmu.
Muzyka czystego spokoju. I muzyka skrajnego niepokoju. Muzyka zasypiania i słodkiego snu. I muzyka przebudzenia i twardej jawy. Znamienne to rozdwojenie, prowadzące do kolejnego dialektycznego paradoksu w parze pojęć opozycyjnych. Konkluzja zaś tych wywodów taka. Mimo tak bardzo intensywnego rozwoju, ciągu przekształceń i zmian ewolucyjno-rewolucyjnych, jest w samej muzyce coś stałego, niezmiennego, co nie podlega historii (i w tym jednym może dzieje muzyki podobne są do dziejów filozofii): przedziwnie dwoista siła oddziaływania. Teraz jeszcze pytanie. Jak historyk muzyki z prawdziwego zdarzenia, to jest nastawiony metafizycznie i fenomenologicznie, może owej stałości doświadczyć? Może jej doznać tylko - po pierwsze - w nastawieniu fenomenologicznym, tj. skupieniu się maksymalnym na danym utworze wyjętym z "kontekstu" historii, zawiesiwszy, o ile to możliwe, wszelkie nawyki, przyzwyczajenia, nawarstwienia percepcyjne. Po drugie - owa stałość, niezmienność ahistoryczna oddziaływania muzyki ujawnić się może tylko poprzez zanegowanie pewnej "zasady" czy "prawa" (powiedzmy lepiej: pewnego rutynowego nastawienia); brzmi ono: im starsza muzyka, im bardziej historycznie odległa, tym słabiej na nas emocjonalnie działa, tym słabszą energię ekspresji w niej wyczuwamy; choć może ona być dla nas zarazem wysoce wartościowym przedmiotem estetycznym; bowiem owa moc, o której mówiłem, nie jest bynajmniej tożsama z estetycznym walorem. Tę zasadę powierzchownie nawykową musimy całkowicie odrzucić, jako że odwodzi nas ona od prawdy o muzyce, mąci jej sens, przesłania istotę.
BOHDAN POCIEJ, ur. 1933, muzykolog, krytyk muzyczny. Wydał m.in.: Klawesyniści francuscy (1969), Bach - muzyka i wielkość (1972), Idea - dźwięk - forma (1972), Lutosławski a wartość muzyki (1976), Szkice z późnego romantyzmu (1978). Mieszka w Warszawie.
Przypisy:
1. Robert Graves, Mity greckie, Warszawa 1974.
2. Arystydes Kwintylian, [cyt. za:] Wł. Tatarkiewicz, Historia estetyki, t. I, Warszawa 1960.
3. J. w.
4. Synod w Akwizgranie, 816 rok, [cyt. za:] Wł. Tatarkiewicz, op. cit., t. II
5. Adam z Fuldy, [cyt. za:] Wł. Tatarkiewicz, op. cit.
6. op. cit.