Angelsen Trine Córka morza 27 Wiosna prawdy


Angelsen Trine

WIOSNA PRAWDY

SAGA CÓRKA MORZA XXVII

Rozdział 1

W korytarzu zapadła śmiertelna cisza. Ane wodziła wzrokiem od Marii do lensmana. Co on takiego powiedział? Czy nie coś o Pederze? „Chodzi o Pedera... „. Tak, tak powiedział. Oparła się o ścianę w obawie, że upadnie.

Maria stała bez ruchu.

- Czy... masz od niego wiadomość? - wyszeptała wreszcie. Jej dolna warga drżała, zauważyła Ane. Tak bardzo chciała podejść i pocieszyć ciotkę, ale sama z trudem trzymała się na nogach.

Lensman nerwowymi ruchami obracał kapelusz w dłoniach. Odchrząknął i uniósł głowę.

- Tak. Chociaż nie, nie jest to wiadomość, ale... - Spojrzał Marii prosto w oczy. - Przykro mi, Mario, ale go znaleźliśmy.

- Znaleźliście go? Żyje? - Jej oczy rozświetliła nadzieja. - Gdzie on jest? Lensman zwilżył ukryte pod siwymi wąsami usta.

- Przykro mi to mówić, ale Peder nie żyje. Znaleziono jego zwłoki. Maria opadła na krzesło i wpatrzyła się przed siebie pustym wzrokiem. Po chwili ukryła twarz w dłoniach.

Ane poczuła otaczające ją ramię Trygvego i zamknęła oczy. Nie żyje, nie żyje, powtarzała w myślach. A więc nadzieja na odnalezienie go żywego, zgasła.

Znaleziono jego zwłoki. Cóż za okropne słowo. Tak smutne, że miała ochotę wymazać je z pamięci na zawsze. Czy lensman nie mógł użyć innego określenia? Ukryła twarz na piersi Trygvego i starała się niczego więcej nie słyszeć. To było zbyt straszne.

Elizabeth przenosiła wzrok z Marii na Ane. Właściwie nie wiedziała, której ma bardziej współczuć: Ane, której wesele zakończyło się tak tragicznym wydarzeniem, czy Marii, która otrzymała ostateczne potwierdzenie, że Peder nie żyje. Zebrała się w sobie i podeszła do siostry. Niezgrabnie pogłaskała ją po plecach i powiedziała cicho:

- No już, nie płacz...

Maria spojrzała na nią. Na jej twarzy nie było śladu łez, ale oczy miała pociemniałe od smutku, a skórę białą jak papier.

- Skąd wiecie, że to Peder? - szepnęła, patrząc na lensmana.

- Miał obrączkę z wyrytym twoim imieniem. Zapomniałem ją wziąć, ale dostaniesz ją jutro.

Maria pokiwała głową, jakby potwierdzając. Jej imię było na jego obrączce. Twoja Maria, oraz data.

- Może wejdziecie - zreflektowała się Elizabeth. - Chodźmy do salonu. Otoczyła Marię ramieniem i pociągnęła za sobą. Siostra szła niczym lunatyczka.

- Przyniosę filiżanki - mruknęła Helene i zniknęła w kuchni. Elizabeth usiadła obok Marii. Pozostali też usiedli. Nikt nic nie mówił, zerkali tylko po sobie w oszołomieniu. Dobrze, że goście się rozjechali, zanim przybył lensman, pomyślała. Splotła dłonie, zbierając siły, po czym uniosła głowę i spytała o to, co każdy z nich chciał wiedzieć:

- Gdzie go znaleziono?

- Taki jeden ze Storsdka znalazł go dziś rano. Na rumowisku. - Lensman zawahał się chwilę. - Wygląda na to, że Peder był na polowaniu i spadł gdzieś ze skały. Potłukł się tak, że zmarł na miejscu. Maria popatrzyła na niego i pokiwała głową.

- Peder często chodził na polowanie - powiedziała cichym głosem. - Strzelał do pardw i zajęcy. Także do lisów. Sprzedawał skóry. Jego inicjały były wyryte na kolbie strzelby - dodała.

- Zgadza się - rzucił lensman. - Też ją oczywiście jutro dostaniesz. Helene weszła z tacą pełną filiżanek i z dużym dzbankiem kawy. Siedzieli w ciszy, gdy ona stawiała przed każdym spodek i filiżankę, i nalewała kawę.

- Może napijemy się czegoś mocniejszego? - zaproponował Lars, rozglądając się.

Elizabeth pokiwała głową, więc Helene wyjęła butelkę koniaku i kieliszki. Nadal nikt nic nie mówił, wypili tylko po łyku i odstawili kieliszki. Elizabeth poczuła, jak mocny trunek rozgrzewa ją i uspokaja.

- A więc znaleziono go dziś rano? - spytał Jens.

- Zgadza się.

- I dopiero teraz z tym przychodzicie? - Jens zmarszczył brwi. Lensman pokiwał głową.

- Ten, kto go znalazł, zawiadomił mnie dopiero wieczorem. Rozumiecie, bał się. Uciekł stamtąd i nie chciał nikomu powiedzieć, co widział. Dopiero potem zebrał się na odwagę i mnie zawiadomił. Od razu tam pojechałem. Strzelba i pierścionek dowodzą, że to Peder.

- Gdzie on jest teraz? - spytała drżącym głosem Maria.

- U mnie w domu.

- Peder...

- O, przepraszam. - Policzki lensmana oblał rumieniec. - Włożyłem go do trumny, którą miałem u siebie. Możecie ją na razie pożyczyć. Stoi u mnie w szopie. Nie chciałem, by tam został - dodał, spoglądając na Marię.

- To dobrze. Dziękuję.

- Nie ma za co. - Wziął w dłonie filiżankę i ją obracał. - Możecie po niego przyjechać jutro, gdy się rozjaśni.

- Przeszkodzono wam w świętowaniu urodzin żony - napomknęła Maria. Lensman wzruszył ramionami.

- Nie ma o czym mówić. - Zerknął na swoje wielkie dłonie. - Przykro mi, że przyniosłem taką wiadomość, Mario. Bardzo mi przykro. Peder był takim dobrym człowiekiem. On... - Coś zdławiło mu głos i zamilkł. Maria kilka razy pokiwała głową. Potem przyszły łzy. Najpierw płakała cicho, po czym przytuliła się do siostry i załkała:

- Biedny Peder - wykrztusiła z trudem. - Ze też musiał umrzeć w taki okropny sposób! Przecież był taki dobry!

Lensman poczuł się niepewnie. Odchrząknął kilka razy i nie wiedział, co zrobić z rękami.

- Można się było domyślić, że umarł na miejscu. Poprosiłem doktora, by na niego spojrzał, i potwierdził to.

- A skąd to wie? - spytała Ane.

- Powiedział, że czaszka Pedera odniosła ciężkie obrażenia. Elizabeth podała Marii chusteczkę. Siostra przycisnęła ją do twarzy, starając się stłumić wstrząsający nią szloch.

- Może pójdziesz na górę się położyć? - szepnęła jej do ucha Elizabeth.

Maria pokręciła głową. Lensman podniósł się powoli.

- Ja nie mam już nic więcej do dodania. Możecie po niego przyjechać, kiedy wam pasuje. - Zatrzymał się pośrodku salonu. - Przykro mi, że przyniosłem tę nowinę w taki dzień. - Wyciągnął dłoń najpierw do Ane, potem do Trygvego. - Mimo to przyjmijcie moje gratulacje. Podziękowali cicho i Ane zaoferowała się, że go odprowadzi. W salonie zapadła przytłaczająca cisza. Wszyscy wpatrywali się w kieliszki lub podłogę.

Wróciła Ane, opadła na najbliższe krzesło i wydmuchała nos. Spojrzała na Marię.

- Jak się czujesz? Maria pokiwała głową i wyprostowała się.

- Idźcie i kładźcie się - rzekła. - Jutro jest nowy dzień.

Elizabeth rozejrzała się po salonie. Wynajęte służące zwolniła przed sprzątaniem i pozwoliła im wyjść razem z gośćmi. Teraz się z tego cieszyła, bo nie musiała mieć obcych ludzi w domu w chwili tragedii.

- Tak mi przykro, że wasz wielki dzień tak się zakończył - powiedziała Maria, spoglądając na Ane zapłakanymi oczami. - Powinniście go wspominać z radością...

- Do tej chwili był to najlepszy dzień mojego życia - rzekł Trygve. - To, że dalej tak się potoczył, nie jest niczyją winą. A już na pewno nie twoją, Mario. Maria uśmiechnęła się blado, po czym machnęła dłonią.

- Cóż, będziecie tak siedzieć przez całą noc i patrzeć, jak płaczę? Jens wstał i pogładził ją po włosach.

- Uważam, że ty też potrzebujesz snu. Ale zawsze byłaś uparta, więc pewnie posiedzisz tu do rana.

Maria uśmiechnęła się drżącymi wargami i pokiwała głową.

- Dobranoc, Jens - powiedziała.

- Dobranoc, Mario. Pozostali także wstali, pożegnali się i wyszli. Została jedynie Elizabeth.

- Nie idziesz? - spytała Maria.

- Nie, jeszcze nie.

- Jesteś taka uparta - powtórzyła Maria słowa Jensa i uśmiechnęła się. Zapadła cisza. Elizabeth czuła jednak, że to dobra cisza. Pozostały tylko we dwie, z nikim nie musiały dzielić się myślami i mogły spokojnie pogrążyć się w smutku. Szczerze mówiąc, czuła ulgę, że wreszcie wiedzą, co się stało z Pederem. Bywały chwile, gdy miała nadzieję, że on powróci. Kiedy indziej wyobraźnia podsuwała jej obrazy jego śmierci. Utonął w morzu? Zginął inną okropną śmiercią?

Maria otarła oczy i wyjrzała przez okno na pogrążone w mroku podwórze.

- Szkoda, że dowiedzieliśmy się tego właśnie dziś. Gdyby tylko poczekał do jutra... A może i nie? Niezależnie od tego, kiedy usłyszy się wiadomość o śmierci, i tak jest równie smutna. A właściwie to dobrze, że wreszcie wiem, co się z nim stało.

Elizabeth spojrzała na siostrę i wierzchem dłoni pogładziła jej zapłakany policzek.

- Właśnie też tak sobie pomyślałam. Lepiej jest mieć jakąś pewność, mimo że sprawia ból. Teraz możesz się uspokoić i zacząć patrzeć w przyszłość. Maria pokiwała głową.

- Wiesz, Elizabeth, ja nie sądzę, by Peder był... inny - oznajmiła, patrząc siostrze w oczy.

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Zauważyłam, jak na mnie czasem patrzył.

- Może kochał cię jak przyjaciółkę? W końcu byliście małżeństwem.

- Nie, Elizabeth. Długo się nad tym zastanawiałam i wiem, jak mężczyzna patrzy na kobietę, gdy jej pożąda. A Peder tak właśnie na mnie patrzył.

- No to dlaczego chciał, żebyście mieli osobne sypialnie?

- Bo był miły! Dużo starszy ode mnie i wcale nie naiwny. Ożenił się ze mną, by Kristine miała ojca. Chciał się nami opiekować, zapewnić nam bezpieczeństwo. Ponieważ długo nie mógł znaleźć sobie żony, ludzie zaczęli gadać. Wyciągali wnioski, jakie im tylko przyszły do głowy i uznali, że on jest inny. Nigdy nie zauważyłaś, czy oglądał się za kobietami, zanim się ze mną ożenił? Elizabeth dobrze się zastanowiła, zanim odpowiedziała:

- Nie wiem. Nigdy nie patrzyłam na Pedera w ten sposób. Ale skoro tak mówisz... - zamyśliła się. - W każdym razie nie oglądał się za mężczyznami.

- Niektórzy twierdzili, że nie jest prawdziwym mężczyzną, bo ma zbyt ładnie i porządnie w domu - prychnęła Maria. - Peder żył samotnie przez większość swego dorosłego życia i nie miał nikogo, kto by po nim sprzątał. Możliwe, że niektórzy, gdy muszą sobie sami radzić, uczą się dbać o porządek w domu. Elizabeth uśmiechnęła się.

- Peder był dobrym człowiekiem. Czy to nie szkoda, że często mówi się o kimś dobrze dopiero, gdy umrze? Siostra pokiwała głową.

- Tak, ale na szczęście my z Pederem nie szczędziliśmy sobie miłych słów. Elizabeth ujęła jej dłoń i uścisnęła.

- Powinnaś się z tego cieszyć, Mario. Pójdziemy już spać? Sama powiedziałaś, że jutro czeka nas nowy dzień.

Maria wstała.

- Zostawiamy to tak? - skinęła głową w stronę stosów brudnych naczyń i poprzestawianych mebli.

- Zostawiamy. Chodź już.

Ramię w ramię weszły po schodach na poddasze. Mało im pozostało godzin na sen, pomyślała Elizabeth, ale pozwoli jutro Marii dłużej pospać.

Rozdział 2

Maria obudziła się nagle. Spała twardo, ale od razu poczuła się przytomna, wpatrując się w pogrążony w mroku pokój. Chwilę potrwało, zanim przypomniała sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Zamknęła znów oczy, pragnąc przespać wszystkie przykre rzeczy, które ją jeszcze czekają. Pomimo że Peder zaginął już dawno i wszyscy liczyli się z możliwością, że nie żyje, taka wiadomość była bolesna. W ten sposób stało się to ostateczne.

Otworzyła oczy. Powoli przyzwyczajały się do ciemności i zaczynała odróżniać zarysy mebli. Komoda, szafa, łóżko Ane, w którym spała Kristine. Ane przeniosła się teraz do pokoju Trygvego.

To chyba są wyroki boskie, uderzyło ją nagle. Ktoś umierał, ktoś się żenił, rodziły się dzieci. Zycie toczyło się dalej. Niesprawiedliwe było, gdy umierali młodzi. Według niej Pan Bóg mógł ich oszczędzić i zamiast nich pozwolić pójść do nieba starym, sytym życia ludziom.

Ostatnio umarło wiele osób, pomyślała. Najpierw Kristian, potem Lina, teraz Peder. Wydawało jej się niemal, że częściej była w kościele na pogrzebie niż na zwykłym, niedzielnym nabożeństwie. Odrzuciła kołdrę i postawiła stopy na lodowatej podłodze. Szybko nalała wody z dzbanka do misy i umyła twarz. Włożyła ubranie, trzęsąc się z zimna. Nie chciała obudzić Kristine, więc wyśliznęła się na korytarz z butami w ręku. Włożyła je dopiero w kuchni.

Jak przypuszczała, nikt jeszcze nie wstał. Z salonu dobiegły ją cztery uderzenia zegara. Ziewnęła. Naprawdę jest tak wcześnie? Mogła jeszcze pospać godzinę, albo i dwie. Położyła na palenisku trochę torfu i szczap, i wkrótce ogień zapłonął z trzaskiem.

- No, dobrze - mruknęła z zadowoleniem, ocierając dłonie o fartuch. Złapała tacę i weszła do salonu. Skoro już wstała, równie dobrze może zabrać się za sprzątanie po weselu.

Gdy wyniosła naczynia, pozostało tylko poustawiać na swoich miejscach meble. Usłyszała skrzypienie desek w korytarzu i w szparze drzwi pojawiła się głowa Jensa.

- Jens, co robisz tak wcześnie?

- Mógłbym cię spytać o to samo.

Ziewnął i przeciągnął dłonią po rozczochranych włosach. Maria roześmiała się na widok jego fryzury. Włosy utworzyły jakby koguci grzebień.

- Sprzątam - odparła.

- Widzę. Ale dlaczego w środku nocy? Maria opadła na fotel.

- Nie mogłam już spać. Obudziłam cię? Pokręcił głową i wszedł do salonu.

- Nie. Śnił mi się Peder - powiedział zamyślony. - Lepiej się czujesz? - spytał, zerkając na nią.

- Tak. Przynajmniej już nie płaczę. Najpierw płakałam, gdy zaginął, a wczoraj, gdy go znaleziono. Ale teraz już dosyć. Chyba dosyć. Jens uśmiechnął się kącikiem ust.

- Chyba nigdy nie przestaniesz za nim tęsknić. Tak już jest z osobami, które kochamy. Ale z biegiem lat będzie ci łatwiej. Jestem pewien, że gdyby Peder wiedział, co tu się dzieje, życzyłby ci szczęścia. I żebyś kiedyś znalazła sobie innego mężczyznę.

Maria zesztywniała, bojąc się spojrzeć na Jensa. Czyżby wiedział, co ona czuje do Olava? I że Kristine jest jego córką? Poczuła, jak ogarnia ją wstyd. Nie była ani trochę lepsza od Elen. Ani od Olava.

- Zobaczymy - mruknęła. Jens zaśmiał się.

- To raczej nie będzie trudne. Maria wstała.

- Muszę tu dokończyć. Mam dziś jeszcze wiele do załatwienia. Muszę porozmawiać z pastorem, trzeba zbić trumnę i... Jens także wstał.

- Oczywiście ci pomożemy, Mario. Nie musisz sama sobie z tym radzić. Pozwoliła, by pogładził jej ramiona i uśmiechnęła się.

- Dziękuję, jestem wam wdzięczna.

Wszystkie naczynia stały zebrane na ławie, gdy do kuchni weszła Helene. Zdumiona, zatrzymała się i wpatrzyła w piętrzące się stosy.

- Wielkie nieba! Czy to ty zrobiłaś, Mario?

- Jeszcze nie pozmywałam, ale Jens poszedł już po wodę.

- Ależ kochana! - Helene podeszła do Marii i objęła ją. - Nie musiałaś tego robić. To moje obowiązki. Ty i tak masz o czym myśleć. Maria uśmiechnęła się smutno.

- Nie myślę mniej, jeśli siedzę z założonymi rękami.

- Zupełnie, jakbym słyszała Elizabeth - westchnęła z rezygnacją Helene. - Rzeczywiście jesteście siostrami. - Podwinęła rękawy bluzki, wzdychając ponownie.

Nakryto stół do śniadania. Kristine obudziła się i ktoś po nią poszedł, ale długi czas potrwało, zanim pojawili się Ane i Trygve. Wyglądali, jakby ciążyły im wyrzuty sumienia. Ane podeszła prosto do Marii.

- Jak się czujesz?

- Dobrze, ale... - zawahała się. - Może i byłam przygotowana na to, że Peder nie żyje, ale że umarł w taki sposób...

- Tak. - Ane spuściła wzrok. - Ale z czasem...

- Wiem. Czas będzie mi pomagał. - Maria z trudem się uśmiechnęła. Już chyba nie zniesie więcej pocieszeń i uwagi. Musi przez to przejść na swój sposób i nawet wiedziała, jak to zrobi. Najpierw jednak powinna zebrać nieco sił.

Około południa pojawił się lensman. Jens zbił już trumnę i wstawił do szopy nad morzem. Maria poszła ją obejrzeć! Pochwaliła robotę, szczególnie pomysł pomalowania jej na czarno. Jens podziękował z dumą, mówiąc, że starał się jak najlepiej.

Maria siedziała w salonie, spisując wszystko, o czym należało pamiętać przed pogrzebem. O tylu drobiazgach łatwo zapomnieć! Chciała, żeby Peder miał ładny pogrzeb, choć bez niepotrzebnego zamieszania. On by tego nie chciał.

Gdy dojrzała lensmana zajeżdżającego na podwórze, odwróciła się i usiadła dalej od okna. Wiedziała, że przywiózł szczątki Pedera. Jens podjął się przełożenia ich do nowej trumny, za co Maria była mu głęboko wdzięczna.

Niedługo potem przyszła do niej Ane i przekazała, że lensman chce z nią rozmawiać. Powoli wyszła mu na spotkanie. Stał w korytarzu. Spojrzał na nią ze współczuciem, po czym podał jej strzelbę.

- Jest Pedera, to znaczy teraz twoja. Wzięła ją do ręki, nie oglądając.

- A oto obrączka - dodał, wyciągając dłoń. Maria przyjęła ją i delikatnie ścisnęła.

- Dziękuję - szepnęła, czując ogarniający ją płacz. Gdy urzędnik się pożegnał, pobiegła na poddasze.

Zawinęła obrączkę w wyprasowaną chusteczkę, a strzelbę postawiła w kącie. Może zostać w Dalsrud, pomyślała. Nie chciała mieć broni palnej w domu po tym, co zdarzyło się u Bergette. Niech Elizabeth zrobi z nią, co zechce. Dopiero po południu poczuła, że jest w stanie wyjść do ludzi.

- Na pewno nie chcesz, by ktoś pojechał z tobą do pastora? - spytała Elizabeth.

- Na pewno. Mam też coś jeszcze do załatwienia, więc trochę potrwa, zanim wrócę. Nie bójcie się o mnie. Elizabeth pogłaskała siostrę po policzku i szepnęła:

- Moja ty Maryjko...

Troska w jej głosie ogrzała serce Marii.

Wizyta u pastora przeszła gładko. Pogrzeb odbędzie się za tydzień. Nie będzie mowy pogrzebowej, ale pastor obiecał, że przyjdzie i pobłogosławi grób. Maria szczodrze zapłaciła, podziękowała i opuściła stare domostwo.

Skierowała konia w stronę obejścia lensmana. Uniosła dłoń do pozdrowienia, gdy dostrzegła urzędnika wychodzącego z altany. Czyżby sprawdzał jej stan? Maria wiedziała, jak bardzo jest z niej dumny. Podszedł do niej, zanim zdążyła zejść z wozu.

- Mogę ci jeszcze w czymś pomóc? - wydyszał lensman, czerwony na twarzy. Najwyraźniej droga pod górkę była dla niego męcząca.

- Tak, chodzi mi o to... - zawahała się, nie wiedząc, jak ma przedstawić swoją sprawę. - Zastanawiałam się, na którym rumowisku znaleziono Pedera. Może pan mi powiedzieć, gdzie to jest?

- Wszystko jest uprzątnięte - odparł lensman. - Nic więcej tam nie ma.

- To nie dlatego - przerwała mu Maria. - Chciałam tylko zobaczyć, gdzie on leżał. Pożegnać się, rozumie pan? Po dłuższej chwili pokiwał głową.

- Pojadę z tobą. Nie umiałbym wytłumaczyć, jak tam dojechać. Pojechali, rozdzieleni ścianą ciszy. Maria poczuła, że powinna coś powiedzieć, by ją przerwać, ale nie miała siły. W jej głowie krążyło zbyt wiele myśli.

Gdy dojechali na miejsce, zsiedli z wozu i lensman wytłumaczył jej, gdzie leżał Peder. Nie chciał z nią iść, ale niepokoił się i pytał po wielokroć, czy na pewno da radę sama. Twierdził, że ten teren nie nadaje się dla kobiet w długich spódnicach.

Maria słuchała go nieuważnie. Jedną ręką zebrała spódnice i poszła do miejsca, które wskazał. Kamienie były śliskie i pokryte cienką warstwą lodu i śniegu, więc musiała uważnie stawiać kroki. Próbowała sobie wyobrazić, którędy Peder szedł tam na górze, o czym myślał i dlaczego wybrał właśnie tę trasę.

Obejrzała się. Lensman siedział w wozie, więc miała chwilę dla siebie. W Dalsrud zrobiła bukiet bibułkowych kwiatów. Wyjęła je teraz i położyła na ziemi.

- Peder, jeśli mnie słyszysz, chcę, żebyś wiedział, że nigdy ciebie nie zapomnę. Nawet jeśli kiedyś znów wyjdę za mąż. To, co dla mnie zrobiłeś, było dobre i wspaniałe. Nikt inny, kogo znam, nie poświęciłby się tak, jak ty. Nikt. Ty zrobiłeś to bez żadnych ukrytych myśli, nie żądając niczego w zamian. Jestem pewna, że jest ci dobrze tam, gdzie teraz jesteś. Na pewno jesteś w niebie, mimo że nie spocząłeś jeszcze w poświęconej ziemi. Żegnaj, Pederze. Kiedyś się zobaczymy. Gdy wracała, było jej lżej na duszy. Za tydzień odbędzie się pogrzeb, ale ona pożegnała się już teraz.

Rozdział 3

Elizabeth siedziała na wozie razem z pozostałymi domownikami z Dalsrud. Jechali z kościoła. Cieszyła się, że ziemia akurat odmarzła, bo inaczej musieliby odłożyć pogrzeb aż do wiosny. Z ust leciały obłoczki pary, lecz pod baranicami było ciepło i dobrze. Założyła dodatkową parę grubych pończoch i nieco większe buty, ale i tak nie było ich widać spod kilku warstw spódnic.

Ceremonia była ładna, o ile można tak nazwać nabożeństwo pogrzebowe.

Według niej, było smutne i bolesne, ale Marii zapewne przyniosło ulgę.

Dobrze, że wiedziała, co się stało z Pederem i że mogła teraz odwiedzać jego grób.

Ponieważ nie miało być kazania, na cmentarzu nie pojawiło się wiele osób. Maria stwierdziła, że się z tego cieszy. Byli wszyscy z Heimly, Mathilde z Sofie i oczywiście wszyscy z Dalsrud. Zaprosiła ich na stypę. Elizabeth proponowała, żeby ją zrobić w Dalsrud, lecz Maria była nieugięta. Stypa miała się odbyć w Storvika, gdzie był dom Pedera. I koniec dyskusji.

- Jedź szybciej! - zawołał William.

- Nie wypada - odparła Elizabeth.

- Dlaczego?

- Bo jedziemy z pogrzebu i powinno się jechać powoli. Szybko się jedzie tylko na wesele.

- Takie, jak miała Ane? Elizabeth pokiwała głową i przytuliła chłopca do siebie.

- Marzniesz?

- Nie. A dostaniemy ciasto i sok u Marii?

- Tak, ale musisz się grzecznie zachowywać.

Mały salon wkrótce zapełnił się gośćmi. Dzieci posadzono w kuchni. Elizabeth wczoraj pomogła Marii nakryć stoły, więc teraz stały gotowe. Pozostało tylko rozpalić w piecu i pod kuchnią, i podgrzać rosół. Nikt się nie przyznawał, że zmarzł, ale wszyscy mieli czerwone twarze i rozcierali zesztywniałe dłonie.

Początkowo rozmawiali półgłosem, nikt nie odważył się odezwać głośniej. Maria wydawała się ożywiona, zauważyła Elizabeth. Zmiana nastąpiła po jej wizycie u pastora. Gdzie jeszcze wtedy była siostra, nie wiedziała. Śmierć Pedera nikogo nie zaskoczyła, nieprzyjemne były jedynie jej okoliczności i że wiadomość przyszła akurat w dzień ślubu Ane i Trygvego.

Przyniesiono wazy z rosołem i rozlano go do talerzy. Szklanki napełniono wodą. Odmówiono modlitwę i wszyscy zaczęli jeść. Gorący rosół rozgrzewał. Elizabeth wyciągnęła szyję, by dojrzeć, jak się sprawują dzieci w kuchni. Szeptały do siebie i czasem chichotały, ale wydawało się, że także jedzą.

Srebrne łyżki dźwięczały o talerze, szklanki odstawiano ostrożnie na biały obrus, lecz nikt nic nie mówił. Atmosfera stawała się przytłaczająca. Elizabeth pociła się w swojej czarnej, wełnianej sukni i podwójnych pończochach. Żałowała, że nie zdjęła jednej pary przed tym, jak zasiedli do stołu. Zrobi to od razu, gdy skończą jeść, pomyślała.

- Ależ masz piękne zasłonki, Mario - rzuciła znienacka Mathilde. Wszyscy wpatrzyli się w nią, zdumieni. Cóż to za kwestia na stypie? - pomyślała Elizabeth i rozejrzała się wokół.

- Sama je uszyłaś? - pytała dalej Mathilde, nie przejmując się wbitymi w nią spojrzeniami. Maria uśmiechnęła się z dumą.

- Tak, zamówiłam materiał tylko na te okna. Chciałam, by były wyjątkowe.

- Zgadzam się z tobą - odezwała się ostrożnie Dorte, ocierając usta lnianą serwetką.

- Jesteś zdolna - pochwaliła ją Mathilde. Policzki Marii poróżowiały.

- Dziękuję. Ale to tylko proste ściegi. To Dorte jest zdolna, potrafi uszyć najpiękniejsze suknie! Jakob odchrząknął.

- No, a co u was słychać? - spytał Jensa. - Wypływałeś ostatnio na morze? Elizabeth ogarnęła gwałtowna ochota do śmiechu, z trudem udało jej się opanować. Oto siedzieli, z szacunku dla bólu Marii nie odzywając się ani słowem, podczas gdy ona tęskniła za rozmową!

Do pogawędki mężczyzn przyłączył się Olav i atmosfera stała się lżejsza. Szybko skończyli jeść i Elizabeth wyśliznęła się do sypialni siostry, żeby pozbyć się dodatkowych pończoch. Gdy wróciła, kobiety zaczęły sprzątać ze stołu.

- Jestem najedzony - obwieścił William.

- Zjadłeś wszystko?

- Tak, inni też. Nawet mała Kristine.

- Ja duuza! - Kristine wyciągnęła swoje pulchne ramionka w górę, co rozśmieszyło Williama.

- Jesteście zuchy - rzuciła Elizabeth, mierzwiąc mu włosy. Podeszła do nich Maria.

- To dziwny dzień - wyrzekła w zamyśleniu.

- Dlaczego? - Elizabeth spojrzała na siostrę.

- Tak się obawiałam tego dnia, przygnębiającej ciszy i smutnych rozmów. Peder by tak nie chciał. Wolałby, żebyśmy miło spędzili czas i weselili się. Nie uważasz?

- Tak. - Elizabeth pokiwała głową, chociaż nie znała Pedera aż tak dobrze.

- Chodź, zrobimy kawę - rzuciła Maria. - Mężczyźni już na nią czekają. Na stół wjechało ciasto czekoladowe i ciasto z kremem. Dzieci do picia dostały mleko i nawet William nie domagał się soku.

Po jakimś czasie rozmowa w naturalny sposób zeszła na Pedera. Wszyscy mieli do powiedzenia o nim coś dobrego. To musiało być krzepiące dla Marii, pomyślała Elizabeth. Rozmowa wokół stołu stała się niewymuszona i czas przy kawie mijał przyjemnie.

- My chyba już podziękujemy i pojedziemy - powiedziała Helene, wstając. - Nie, nie, wy zostańcie - dodała, gdy Elizabeth odstawiła filiżankę na spodek. - Lars i ja weźmiemy dzieci i pojedziemy do domu. Obrządzimy też w oborze. A tam zaczyna być trochę głośno - kiwnęła głową w stronę kuchni, gdzie dzieci śmiały się i śpiewały.

- Dziękuję, że zechcieliście przyjechać - powiedziała Maria, ściskając ich dłonie.

- No, jakżeby inaczej - rzucił Lars z uśmiechem, po czym zmieszał się i nie wiedział, co ma jeszcze powiedzieć. Maria uśmiechnęła się w odpowiedzi i Lars skłonił się z ulgą. - Zajrzę do konia, a ty niedługo przyjdziesz z dziećmi?

Spojrzał na Helene, która potwierdzająco skinęła głową.

Po ich wyjeździe zrobiło się pusto i dopiero po chwili podjęto przerwane rozmowy. Maria poszła do sypialni z Kristine. Spróbuję ją położyć na trochę, pomyślała, bo inaczej wieczorem będzie zbyt zmęczona i szybko nie zaśnie.

- A co tam się dzieje na zewnątrz? - spytał Jakob, wstając. Podszedł do okna i wyjrzał. - Co, u diabła...

Elizabeth też wyjrzała, lecz nie mogła odróżnić osób na podwórzu, dochodziła ją tylko ostra wymiana słów. Po chwili usłyszała kroki w korytarzu i drzwi otworzyły się gwałtownie.

- A więc tu siedzicie! - wysyczała Elen. Zatrzymała się, oparła dłonie na biodrach, uwydatniając w ten sposób swą ciążę i spojrzała na zebranych spod zmrużonych powiek. Olav wstał, blady na twarzy. W tej chwili z sypialni wyszła Maria.

- Tak właśnie myślałam, że jesteś tutaj razem z nią! - Wskazała palcem na Olava, a potem na Marię.

- Co ty gadasz? - szepnął Olav. Jego twarz zmieniła kolor na purpurowy. - Idź stąd! - zawołał. Przeszedł przez salon kilkoma długimi krokami i złapał Elen za ramię. Elen wstrząsnęła głową i wyrwała ramię z uścisku.

- Puść mnie! Zrozumiałam, że to dlatego mnie już nie chcesz! Bo wolisz ją! Dobrzy przyjaciele! - dodała z grymasem. - Aha, już w to wierzę! W tej chwili podniósł się Jakob i zagrzmiał z wysokości swego słusznego wzrostu:

- Elen! Zebraliśmy się tutaj, by pożegnać Pedera, i radzę ci: zabieraj się stąd do diabła, bo inaczej ja cię wyprowadzę!

Elizabeth poczuła, jak krew szumi jej w uszach ze złości i szoku. Dostrzegła, że Elen mruga oczami i jakby zapada się w sobie.

- Stypa? - wyszeptała. - Czy odnaleziono Pedera? Olav nie odpowiedział, tylko złapał ją za ramię i wyprowadził z domu.

Dorte poklepała Jakoba po ramieniu i coś szepnęła. Jakob usiadł niechętnie. Siedzieli w milczeniu, dopóki Olav nie wrócił.

- Przepraszam - powiedział zawstydzony.

- To nie twoja wina - odparła cicho Maria. - Szkoda mi Elen.

- Nie sądzę, by była trzeźwa - stwierdziła Mathilde. Olav uśmiechnął się z przekąsem.

- O tak, była trzeźwa, ale będzie udawała, że to się nigdy nie wydarzyło. - Westchnął ciężko i zwilżył usta. - To ta druga strona Elen, której wcześniej nie znaliście.

- Jest zazdrosna? - spytała Elizabeth.

- O, tak! - odparł Olav. - Uważa, że mam kochankę na każdym cyplu. Oskarżała mnie o wszystko. Jej napady wściekłości były straszne, ale już za moment wydawała się aniołem, bez najmniejszych oznak zazdrości czy gniewu.

- A więc może i dobrze, że tak się stało - rzuciła Elizabeth cicho. - Może to słuszne, że się rozstaliście.

Sofie zaczęła chichotać, zasłaniając usta dłonią i dostała od matki kuksańca w bok.

- Przepraszam - wykrztusiła, lecz znów porwał ją śmiech.

- Cóż cię tak śmieszy? - spytał Olav.

- Radzę ci - zagrzmiała Sofie udawanym, poważnym tonem głosu - zabieraj się stąd do diabła, bo inaczej ja cię wyprowadzę!

Ramiona Olava zaczęły drgać, po czym roześmiał się serdecznie.

Pozostali poszli za jego przykładem.

- Tak, tato, ty jak już coś powiesz... - rzucił Olav, ocierając łzę. Jakob nie odpowiedział, lecz Elizabeth dostrzegła uśmiech kryjący się pod jego brodą. Zerknęła na Marię, która także siedziała z lekkim uśmiechem na twarzy. Nawet i ona dostrzegła w tej sytuacji coś komicznego. Czyżby było prawdą to, co powiedział Olav, że Elen będzie udawała, że jej nieproszona wizyta nigdy nie miała miejsca?

- Jakżebym chciała, żeby Peder tu był - westchnęła Maria. - Śmiałby się razem z nami.

- Na pewno słyszy to w niebie - odparła Dorte ciepło.

- Tak sądzisz?

- Z całą pewnością.

Elizabeth była pewna, że Dorte ma rację. Pomiędzy niebem a ziemią było więcej, niż ludzie mogą przypuszczać. I Peder na pewno śledzi wszystko z góry. Na swój sposób.

Rozdział 4

- Nie wyobrażam sobie, jak zdążymy ze wszystkim przed świętami. - Elizabeth zeskrobała resztkę kremu ze spodeczka i spojrzała na Bergette.

- Jest nas za mało.

Ogarnął ją nagły smutek. Lino i Kristianie, pomyślała, jaka szkoda, że was tu nie ma.

Bergette zerknęła na nią znad filiżanki z kawą.

- Nie myślałaś, by zatrudnić jeszcze jedną służącą i parobka? Elizabeth obracała filiżankę w dłoniach.

- Trudno znaleźć odpowiednią osobę. Żadna nie dorówna Linie.

- Nie, oczywiście, że nie - odparła Bergette cicho. - Nikt nie może zastąpić innego człowieka. Ale Lina stanowiła dowód, że na świecie istnieją odpowiedni ludzie. Lars też jest dobry, prawda?

- O, tak. Wszyscy w Dalsrud są pracowici, ale ja już kiedyś źle wybrałam. Bóg to wie. Bergette pokiwała ze zrozumieniem głową.

- Tak jak my wszyscy, Elizabeth. Pomyśl o tej, która uganiała się za Sigvardem! Elizabeth zadrżała na wspomnienie tego, do czego to doprowadziło.

- Ile już zrobiłaś i ile ci pozostało? - spytała Bergette. - Jestem pewna, że tylko panikujesz, jak zwykle.

- Flatbrod już upieczony, wynajęliśmy do tego kobietę. Oczywiście, jesteśmy już po uboju i rolada się już marynuje. Pozostały ciasta i sprzątnięcie domu.

- To gdzie jest problem? - Bergette uniosła brwi. - Niedługo skończysz. Machnęła dłonią i wzięła jeszcze jeden kawałek ciasta.

- Jeszcze nie skończyłam prezentów. - Elizabeth sięgnęła do koszyczka obok krzesła po robótkę na drutach. Nie powinna narzekać na brak czasu i siedzieć z założonymi rękami. Właściwie powinna teraz pracować, a nie siedzieć tu z Bergette. Ale przecież jej nie wygoni, to jej dobra przyjaciółka.

- Rozchorujesz się, Elizabeth, jeśli nie potraktujesz tego lżej. Jesteście we trzy kobiety i jeśli popracujecie razem dwa, trzy dni, wszystko upieczecie. Przecież masz taki dobry, żelazny piecyk!

Elizabeth uśmiechnęła się.

- Może i masz rację. A jak idzie u ciebie? Zdążysz ze wszystkim? Bergette wzruszyła ramionami.

- Raczej tak. Karen-Louise jest taka pomocna! Będzie z niej dobra gospodyni. Pomyśl, to już jedenaście lat temu pomogłaś jej i jej bratu przyjść na świat! - Bergette zamilkła i pogrążyła się we wspomnieniach. Elizabeth też przypomniała sobie ów straszny czas, gdy Sigvard oskarżył ją, że zabiła jego syna. I biedna Bergette... Dużo czasu upłynęło, zanim doszła do siebie. Strata dziecka dotknęła ją głęboko. Bergette pierwsza wyrwała się z zamyślenia.

- Nie rozmyślajmy zbyt wiele o tym, co przeszło, ale cieszmy się z tego, co jeszcze przed nami.

- Nie zawsze jest to łatwe.

- Może i nie, Elizabeth, ale powinnyśmy próbować. No, o czym to mówiłyśmy? A tak, masz piec sprzątać. Jeśli poślesz Helene i Ane do sprzątania góry, możesz zacząć sama na dole. - Zamilkła. - A co z Marią, ona nie może pomóc?

- No tak... - Elizabeth zawahała się. - Nie chcę prosić jej o zbyt wiele, ma swoje obowiązki w sklepie i w domu. No i małą Kristine, ale ona jest tak miła i słodka, że opieka nad nią to sama przyjemność.

- No, ale dlaczego nie wynajmiesz służącej? A co z dziewczętami ze Słonecznego Wzgórza?

- Są zajęte. Rozumiesz, trochę się spóźniłam.

- No tak, to do ciebie podobne. Gdy zegar wybił dwanaście uderzeń, Bergette aż podskoczyła.

- O Boże, to już aż tak późno? Przecież zaraz obiad! Dziękuję za kawę i ciasto, Elizabeth, było pyszne. - Zaczęła zbierać swoje rzeczy, ale nagle zatrzymała się. - Chyba ci nie przeszkodziłam, co?

Elizabeth pokręciła głową.

- Dobrze było porozmawiać, Bergette. Trzeba czasem odpocząć od pracy, sama wiesz. Przyjaciółka uśmiechnęła się z zadowoleniem.

- No widzisz! Wszystko się ułoży. A Boże Narodzenie i tak przyjdzie. Poklepała Elizabeth po ramieniu i pożegnała się. Po jej wyjściu w powietrzu unosił się jeszcze długo zapach wody różanej. Po obiedzie Elizabeth rozdzieliła zadania.

- Helene, pójdź po wodę, a ty, Ane, zmień pościel A może nie, to może poczekać do wigilii. Może weź wszystkie dywaniki z poddasza i wywieś je na powietrzu. Wytrzepiemy je potem na śniegu. Nie musimy ich kłaść z powrotem na podłodze przed świętami.

- A ty co będziesz robiła? - spytała Signe, wpatrując się w nią swoimi niebieskimi oczami.

- Będę uważała, żebyście nie wchodzili sobie w drogę - zażartowała.

- Phi, to nie za wielka robota. Elizabeth roześmiała się.

- Nie, ja pomogę Helene sprzątać poddasze. A wy ubierzcie się i pomóżcie Jensowi.

- A co on robi?

- Zbiera drewno naniesione przez morze.

- Och, to wspaniale! - ucieszył się William.

- Wspaniale - powtórzyła po nim Kathinka i zaklaskała w dłonie, aż brązowe loczki zatańczyły wokół jej głowy.

Elizabeth pomogła im ubrać się i wysłała ich na podwórze. Zatrzymała się i popatrzyła w niebo. Czy wreszcie spadnie śnieg, czy będą czarne święta? Zadrżała, bo ten zwrot wydał się jej okropny. Czarne święta... I tak będzie inaczej niż zwykle, bez Kristiana i Liny. Czy już każda wigilia będzie taka? Czy przy każdych świętach będą odczuwać żałobę po tych, których z nimi już nie ma? Pokręciła głową i objęła się ramionami. Żadne z nich by tego nie chciało. Spojrzała w górę na szare niebo. Zrobiło się zimniej.

- Jeśli mnie teraz widzicie - wyszeptała - to wiem, że chcielibyście, by życie szło dalej. I tak będzie. Nie będziemy odczuwać żalu, tylko zachowamy dobre wspomnienia. Chyba tak byście chcieli, prawda? Pojedynczy płatek śniegu sfrunął z nieba i znieruchomiał na schodach. Po chwili stopniał i zniknął. Elizabeth uśmiechnęła się. Czyżby to był znak? Czy to Lina albo Kristian go jej zesłali, dając znać, że słyszeli jej słowa? Cicho zamknęła drzwi i weszła do domu.

- Idę po więcej wody - rzuciła Helene, krzyżując szal przez piersi i zawiązując jego końce na plecach. Złapała dwa wiadra stojące na ławie i wyszła.

Elizabeth wyjęła szmaty i mydło, i poszła na poddasze. Zaczęła odsuwać łóżka od ścian i kichnęła, gdy wytoczyły się spod nich wielkie kłębki kurzu.

- Boże jedyny, kiedy tu ostatnio sprzątano? - mruknęła przerażona. Podejrzewała, że to Ane zaniedbała obowiązki. Z drugiej strony jednak córka miała ostatnio sporo pracy. Poza codziennymi zajęciami miała przecież urządzanie wesela i odbieranie porodów.

- Elizabeth! Eliiiizabeth! - rozległ się krzyk Helene z dołu schodów.

- Kochana, co się stało? - Elizabeth wypadła z pokoju i niemal zderzyła się z Ane, która także wybiegła w dywanikami pod pachą.

- Nie mogę się ruszyć! - wykrztusiła Helene. Łzy spływały jej po twarzy.

- Co ty mówisz? Nie możesz się ruszyć?

- Tak, nie mogę się ruszyć - wystękała Helene, czerwona na twarzy. - Źle słyszysz?

- Ależ kochana... - Elizabeth zbiegła ze schodów z Ane depczącą jej po piętach. - Co się stało? Gdzie cię boli? Brzuch?

- Nie, plecy. Podniosłam wiadra z wodą, i nagle nie mogłam się poruszyć. Poczułam okropny ból w krzyżu i... - Zaczęła szlochać.

- Biedna, chyba strzeliło ci w krzyżu.

- Naprawdę?

- Tak. Jedyne, co pomaga, to odpoczynek - tłumaczyła Ane.

- Przecież nie mogę teraz odpoczywać, chyba rozumiesz. Zaraz święta! Miałam sprzątać poddasze... No i Kathinka! No i...

- Teraz bądź cicho - rzekła stanowczo Elizabeth. - Chodź na górę do pokoju gościnnego. Tam będziesz leżeć.

- Przecież mam własny dom - zaprotestowała Helene.

- No tak, ale tam cię nikt nie usłyszy, jeśli będziesz potrzebowała pomocy - odparła Elizabeth, ujmując ją pod ramię. - No już, chodź.

- Auuuu! - Helene kurczowo złapała się poręczy. - Boli mnie, jak tylko biorę głębszy oddech. Ane wymieniła spojrzenia z matką.

- Niestety, będzie cię bardziej bolało nawet wtedy, gdy się położysz, ale nie ma na to rady - powiedziała.

- Jak długo to potrwa? - Twarz Helene była czerwona i zapuchnięta od płaczu.

- Jakiś tydzień - rzuciła szybko Ane. - Pomyśl, że było gorzej, gdy rodziłaś Kathinkę.

- Oj, chyba nie - stęknęła Helene, wchodząc powoli po schodach. Elizabeth widziała, że każdy krok sprawia jej cierpienie.

- Stój teraz, a my cię rozbierzemy - poleciła, gdy doszły na miejsce. - Będziemy bardzo ostrożne.

- Ja chcę siku! Elizabeth pochyliła się i wyciągnęła nocnik, stojący pod łóżkiem.

- Postawię go na łóżku, a ty spróbuj usiąść, nie pochylając się. Dasz radę? Helene pokiwała głową i krzywiąc się z bólu usiadła na nocniku.

- A co będzie później, gdy będę musiała iść do wychodka?

- Pomożemy ci. Coś wymyślimy. - Elizabeth pogłaskała ją po policzku. - Teraz nie zastanawiaj się za dużo, Helene, tylko leż i odpoczywaj. Przyniosę ci jakieś książki i może twoją robótkę na drutach? Chcesz? Helene pokiwała głową. Spróbowały pomóc jej położyć się do łóżka, ale gdy tylko lekko odchyliła się do tyłu, krzyknęła z bólu.

- Musisz trzymać plecy jak najbardziej prosto - poleciła Ane.

- Wiem, Ane, już to mówiłaś! - Helene była zirytowana, gdy z trudem podciągnęła się na łóżku. Gdy wreszcie się ułożyła, przetarła dłońmi zapłakaną twarz.

- Dobry Boże, pomóż mi - jęknęła.

- No, już dobrze - szepnęła Elizabeth i usiadła na brzegu łóżka. - Wszystko będzie dobrze. Z każdym dniem będzie ci lepiej i za tydzień staniesz na nogi.

- Dlaczego tak się stało? - spytała Helene, pociągając nosem.

- Jestem tylko akuszerką, a nie lekarzem - odparła Ane. Spojrzała na Elizabeth. - Mamo, masz coś uśmierzającego ból? A może wezwiemy Torsteina?

- Nie, żadnego lekarza! - zaprotestowała Helene. - Zacznie mnie badać i będzie znowu bolało. Poza tym nie chcę, by Torstein oglądał mnie w takim stanie.

Ane pokręciła głową.

- Jak wolisz, ale sądzę, że Torstein widział więcej przez te lata.

- Nie chcę.

- No dobrze, niech tak będzie. - Ane splotła ręce na piersiach. - Mam ci coś przynieść Helene pokręciła głową.

- Ja i tak przyniosę ci napar - stwierdziła stanowczo Elizabeth. - Sprawi, że zaśniesz. Parę godzin snu na pewno ci pomoże. Gdy doszły do drzwi, dobiegł ich słaby głos Helene.

- Przepraszam, że byłam taka zła...

- Miałaś ku temu wszelkie powody - uśmiechnęła się Ane. - Odpoczywaj teraz! Gdy Elizabeth zaniosła już chorej napar, poszła poszukać Ane.

- Pojedź po Marię - powiedziała. - We dwie nie damy wszystkiemu rady. Ane spojrzała na matkę zdumiona.

- Uważasz, że ona może tak po prostu zamknąć sklep?

- Nie wiem. W każdym razie spytaj, czy nie może tu przyjechać na kilka dni. Ane pokiwała głową.

- Powiedziałam Larsowi, co się stało. Martwi się o nią, biedak. Elizabeth słuchała jednym uchem. Jej myśli krążyły wokół tego, co trzeba jeszcze zrobić.

- No to jadę - rzuciła Ane, wyrywając ją z zamyślenia.

- Jedź ostrożnie. Którego konia weźmiesz?

- Mię.

Cóż za głupie pytanie, pomyślała Elizabeth, patrząc w ślad za córką. Przecież Ane nie używała innych koni poza własną Mią. Gdy Ane wyjechała z podwórza, zaczął sypać śnieg.

Grube płatki padały gęsto i po chwili biały kożuch okrył ziemię.

Maria odeszła od lady i stanęła przy oknie o małych szybkach. Naprawdę zaczął sypać śnieg!

- Kristine, chodź tutaj! Wzięła córkę na ręce.

- Widzisz? Dziecko zaśmiało się, zachwycone.

- Pan Bóg i aniołki nas usłyszeli? Maria uśmiechnęła się.

- Tak, oni słyszą wszystko.

Poprzedniego wieczoru Kristine marudziła, że jeszcze nie ma śniegu i Maria zaproponowała, żeby dodały taką prośbę do wieczornej modlitwy. Razem pomodliły się do Pana Boga i aniołów, by na Boże Narodzenie był śnieg.

Maria długo stała z córką na ręku, po czym postawiła ją na krześle, by nadal mogła wyglądać przez okno. Śnieg padał wielkimi płatkami i zmieniał smutny krajobraz w odświętny i świeży. Jakieś dzieci przebiegły ze śmiechem, koń ciągnął skrzypiący wóz, jakieś dwie kobiety zatrzymały się na pogawędkę.

Myśli Marii powędrowały do Pedera. Leżał na cmentarzu, co było lepsze niż tamto opuszczone rumowisko. Może to on przekazał Bogu ich prośbę o białe święta? Pewnie powiedział, że to dla Kristine. Maria poczuła, jak zapiekło ją pod powiekami, i szybko zamrugała.

Zadźwięczał dzwonek nad drzwiami i wpadła Ane. Otrzepała śnieg z płaszcza i przygładziła włosy.

- Co powiesz na to, by zamknąć sklep? - wypaliła bezpośrednio, jak zwykle.

- Zamknąć sklep? - spytała Maria, pomagając Kristine zejść z krzesła. - Dlaczego?

- Helene strzeliło w krzyżu i musi leżeć w łóżku. Nie uda nam się nikogo wynająć przed świętami i mama jest przerażona tym, co jeszcze trzeba zrobić. Pewnie zapracuje się na śmierć, jeśli nikt nam nie pomoże. Wiesz, jaka ona jest.

- Wielkie nieba... - Maria rozejrzała się wokoło. - Jutro jest piątek. - Potarła dłonią czoło, zastanawiając się. - Tak, mogłabym zostać w Dalsrud do niedzieli wieczór, może do poniedziałku. Ludzie raczej kupili już to, czego potrzebują i zapewne nikt nie umrze, jeśli poczeka z kupnem kawy czy tytoniu. No i nie sądzę, by towary ucierpiały, jeśli nie napali się tu przez te kilka dni.

- Och, wielkie dzięki! - Ane odetchnęła z ulgą. Maria napisała zawiadomienie na kartce i przybiła je na drzwiach.

- Pewnie zamoknie - uśmiechnęła się. - Ale ludzie sobie przekażą. Zamknęła na klucz drzwi sklepu i poszły w kierunku domu. Musiała wziąć ze sobą trochę rzeczy, skoro miały tam zostać kilka dni.

- Co się stało Helene? - spytała Maria w drodze do Dalsrud.

- Podniosła wiadra z wodą i strzeliło ją w krzyżu.

- Och, biedactwo! Słyszałam, że to strasznie boli. Ane pokiwała głową.

- Ja już widziałam to u ludzi. Pomaga tylko odpoczynek.

- Cieszę się na te święta szczególnie - stwierdziła nagle Maria. Ane spojrzała na nią uważnie.

- Postanowiłam sobie, że będę się nimi napawała. Potrzebujemy ich po tych wszystkich smutnych wydarzeniach tego roku.

Ane zwróciła spojrzenie na drogę i dopiero po dłuższej chwili odpowiedziała:

- Masz rację, Mario. Sprawmy, by te święta były radosne, a nie smutne. Choćby dla dzieci. - Zebrała lejce w jedną dłoń i pogłaskała Marię po policzku. - Jutro zrobimy pączki. Chociaż mama ma już pewnie gotowy plan działań.

- Tak, na pewno - rzuciła Maria, krzywiąc się z udawaną rezygnacją, po czym wyciągnęła szyję i pokazała palcem przed siebie. - A to co takiego? Ane spojrzała we wskazanym kierunku.

- Ktoś, komu się bardzo spieszy - zaśmiała się. - Biedak, w drewniakach po tym śniegu!

Gdy zbliżyły się do mężczyzny, ten odwrócił się i zrobił kilka kroków na drogę. Ane musiała mocno ściągać lejce, by zatrzymać konia.

- Czy całkiem zwariowałeś? - krzyknęła. - Mogłam cię przejechać! Maria poznała, że to jakiś parobek.

- Przepraszam - wydyszał. - Musicie ze mną pojechać. Zaczął się poród!

- Wskakuj - rzuciła Ane, wskazując mu miejsce z tyłu. Chłopak nie dał się dwa razy prosić.

- Gdzie ona mieszka?

- Jedźcie, ja pokażę, gdzie.

- Jak często są skurcze? - Co?

- Jak często ją boli?

- Krzyczy i płacze cały czas. Strach tego słuchać, naprawdę.

Maria wolałaby najpierw zajechać do Dalsrud i zostawić tam Kristine, ale rozumiała, że to niemożliwe. Zajęłoby zbyt dużo czasu.

- Dawno zaczęła krzyczeć? - spytała Ane, strzelając lejcami.

Parobek wzruszył ramionami.

- Nie wiem, byłem w obejściu. Nagle mnie zawołali i kazali w te pędy lecieć po akuszerkę. Całe szczęście, że akurat pani przejeżdżała, oszczędziło to sporo czasu. Sądzicie, że ona przeżyje? No, bo wiele kobiet umiera przy porodzie... Maria zerknęła na Ane, która przewróciła oczami. Co on gada?

- To tutaj - rzucił parobek, wskazując brudnym palcem. - To ten dom. Bogate gospodarstwo, stwierdziła Maria. Miało wiele zabudowań i wyglądało na dobrze utrzymane.

Ane skierowała klacz na podwórze i poprosiła chłopaka, by się nią dobrze zaopiekował.

- Może pani być spokojna. Mam rękę do zwierząt, a zwłaszcza do koni - dodał, gładząc Mię po chrapach.

Maria zeskoczyła z wozu, zdjęła Kristine i weszła z nią po schodach. Drzwi się otworzyły, zanim zdążyła zapukać i stanęła w nich kobieta.

- Jak to dobrze, że mogłaś tak szybko przyjechać - powiedziała, po czym zatrzymała się. - Tyle was jest?

- Jechałam po Marię - wyjaśniła Ane. - Parobek zatrzymał nas w drodze do domu.

- Ach, to tak.

Marii wydawało się, że widziała już wcześniej tę kobietę, ale nie mogła skojarzyć, gdzie. W tym gospodarstwie wcześniej nie była.

- Może zaczekacie w salonie? - spytała kobieta, spoglądając na Marię. - Powiem służącej, by przyniosła wam kawy. I soku - dodała, zerkając na Kristine.

W tym momencie rozległ się przenikliwy krzyk. Spojrzenia wszystkich skierowały się ku poddaszu. Kobieta spojrzała z przerażeniem na Ane.

- Biedna Elen. Strasznie cierpi.

Marię przeszedł dreszcz. Oczywiście! Ta kobieta to matka Elen. Dopiero teraz ją poznała. Ane wspomniała kiedyś, że Elen zamieszkała u siostry matki. Matka oczywiście przyjechała, żeby pomóc córce przy porodzie.

Maria poczuła, że wolałaby stąd uciec. Znaleźć jakieś usprawiedliwienie i odjechać do Dalsrud. Mogła wrócić po Ane później, albo lepiej - przysłać Larsa. Nie do zniesienia była świadomość, że znalazła się w tym samym domu, co rodząca Elen. A już na pewno nie chce jej widzieć! Ta kobieta, choć go zdradziła, jest nadal żoną Olava. No i jeszcze ta okropna scena, którą urządziła na stypie!

- Zostaniesz tu - powiedziała Ane, jakby czytała w jej myślach, po czym zebrała spódnice i poszła za matką Elen po schodach na górę. Maria stała zdezorientowana w korytarzu, trzymając Kristine za rączkę.

- Pani chora? - spytała mała, zerkając na nią.

- Tak, boli ją - mruknęła Maria. Rozejrzała się ukradkiem. Gdzie był ten salon, o którym mówiła matka Elen? Otworzyła ostrożnie jakieś drzwi i zajrzała do środka. Tak, to tu.

- Chodź - powiedziała i wprowadziła Kristine ze sobą. W żeliwnym piecyku paliło się mocno, więc w pokoju było ciepło i przyjemnie. Cicho, jakby obawiając się hałasować, zdjęła okrycia z córki i z siebie, i przewiesiła je przez poręcz krzesła. Po chwili weszła służąca, niosąc tacę z kawą, sokiem i ciasteczkami. Z poddasza wciąż dobiegały rozpaczliwe krzyki. Dziewczyna dygnęła przed Marią i spojrzała na Kristine.

- Jakaż z ciebie słodka dziewczynka! Jak się nazywasz?

- Kristine.

- Ojej! Wiesz, moja mama też ma tak na imię.

- Pani jest chora - oświadczyła mała.

- Tak, boli ją brzuch. Ale niedługo urodzi małe dziecko. To dopiero będzie zabawa!

- Zobaczę je?

- Cóż, możliwe. Spytamy. W drzwiach stanęła matka Elen.

- Masz tam pomóc. Maria zerknęła na służącą, lecz ta się nie ruszyła.

- No chodź! - Matka Elen przyzwała ją niecierpliwie dłonią.

- Kto, ja? - Maria spojrzała na nią zdumiona.

- Tak, twoja siostra poleciła cię wezwać. Maria poczuła, jak kolana jej miękną.

- Ja muszę... - odkaszlnęła i zaczęła na nowo: - Ja nie mogę zostawić Kristine.

- Ja się nią zajmę - zaofiarowała się natychmiast służąca. - To żaden problem. Wezmę ją do kuchni i będzie mogła razem z nami piec ciasto. Obiecuję, że się nią dobrze zajmę. Prawda? - uśmiechnęła się do małej. Maria nie wiedziała, co powiedzieć. Zerknęła na córeczkę. Kristine uśmiechnęła się i złapała za rękę służącą.

- Pieczemy ciasto? - spytała z nadzieją w głosie.

- Chodź, trzeba się spieszyć - poganiała matka Elen. Maria podniosła się na drżących nogach. Ledwo ją utrzymały.

- Potrzebuję więcej czystych prześcieradeł - rzuciła Ane, gdy tylko stanęły w drzwiach.

Matka Elen zniknęła. Maria stała bezradnie ze zwieszonymi rękami. Już dawno nie czuła się tak niepewnie. Ane przyzwała ją gestem dłoni.

Maria zrobiła kilka kroków. Elen stękała, krzyczała i jęczała. Czy naprawdę tak ją bolało, czy tylko użalała się nad sobą? Maria nie pamiętała, by sama tak krzyczała, rodząc Kristine. Ale może zapomniała?

- Wyżmij szmatkę - poleciła Ane.

Zanim Maria zdążyła cokolwiek zrobić, w drzwiach stanęła matka Elen z naręczem prześcieradeł i wręczyła je Marii.

- Może powinni posłać po doktora? - spytała niepewnie Maria.

- Nie - rzuciła Ane, nie odwracając wzroku od Elen. - Pójdzie dobrze i bez niego.

- Jesteś pewna?

- Jestem akuszerką! - ucięła ostrzejszym tonem. - Torstein nie zrobi nic poza tym, co my.

- Czy ja mogę coś jeszcze zrobić? - spytała matka Elen. Ane pokręciła głową.

- Nie, może pani zejść na dół i czekać. Powiemy od razu, gdy będzie po wszystkim. Starsza kobieta wycofała się i zamknęła drzwi.

- Chodź tu z prześcieradłem, Mario, i wyżmij wreszcie tę szmatkę, dobrze? - poprosiła Ane, po czym zwróciła się do Elen: - Musisz oddychać spokojniej. Jeśli nadal będziesz tak dyszała, w końcu zemdlejesz. A jeśli trochę się rozluźnisz, nie będzie cię tak bolało.

- Możesz sobie mówić! Nie wiesz, jak mnie boli!

- Nie wiem, ale przyjmowałam wiele porodów.

- Dziecko pewnie źle leży - narzekała dalej Elen, jakby nie słysząc jej słów.

Marii drżały dłonie, lecz w końcu wyżęła szmatkę i podała ją Ane. Dopiero wtedy Elen ją zauważyła.

- A co, u diabła, ty tu robisz? - wrzasnęła, wbijając w nią spojrzenie. Maria z przestrachem cofnęła się o krok.

- Uspokój się. Maria nam pomoże - powiedziała Ane.

- To ona zepsuła wszystko między mną i Olavem. To wszystko jej wina!

Rozdział 5

- No już, już - powiedziała Ane i delikatnie położyła Elen z powrotem na posłaniu.

Maria chciała krzyczeć, że to nieprawda, że Elen sama zepsuła swoje małżeństwo, że zdradziła męża i zaszła w ciążę z innym. Ale milczała. Sama nie miała czystego sumienia, ponieważ urodziła dziecko Olava. Wprawdzie ona nie była zamężna, gdy ją poczęli, ale on miał żonę. Elen ścisnęła dłońmi prześcieradło, odrzuciła głowę w tył i krzyknęła:

- Nie mogę już dłużej! Nie dam rady!

- O, tak, dasz radę. Jesteś bardzo dzielna - odparła Ane spokojnie.

- Niech ona stąd wyjdzie - wystękała Elen, rzucając Marii nienawistne spojrzenie. - Chcę, żeby mama tu była. Potargane włosy okalały jej błyszczącą od potu twarz.

- Twoja matka jest zbyt zdenerwowana - odparła Ane. - Mario, podaj prześcieradło. Rodząca znów zaczęła krzyczeć.

- Chodź tu! - poleciła Ane.

Maria z wahaniem podeszła do łóżka. Czy Kristine nie mogłaby zacząć płakać i ją wołać, tak by mogła stąd uciec?

- Elen, weź Marię za rękę i ściskaj. To pomoże - rzuciła Ane. - Dziecko już idzie, i gdy powiem, przyj! Elen już miała zaprotestować, gdy nadszedł kolejny skurcz.

- Dobrze - pochwaliła Ane. - Teraz odpocznij. Tak, dobrze... Maria ze współczuciem obserwowała cierpienia rodzącej. Gdy pojawiła się główka dziecka, twarz Elen ściągnął grymas bólu. Po główce wysunęła się reszta ciałka.

- To chłopiec - szepnęła Maria. - Masz syna, Elen! Kobieta rzuciła jej niechętne spojrzenie, po czym zamknęła oczy i opadła na poduszki.

Maria zerknęła na Ane. Czy ona też zauważyła, że Elen nawet nie chciała zobaczyć swego dziecka?

Ane wzięła nitki i nożyce, i przecięła pępowinę, po czym podała dziecko Marii.

- Umyj go.

Maria położyła krzyczącego noworodka na komodzie i umyła go delikatnie. Czy Kristine też była taka maleńka? Nie pamiętała. Dziecko wydawało się zdrowe. Miało mocne ciałko i donośny głos. Może marznie, pomyślała i owinęła go szybko w przygotowane pieluszki.

Ane myła Elen, a Maria stała i kołysała chłopczyka w ramionach, aż jego płacz ucichł. Biedne maleństwo, pomyślała. Pewnie nie zabraknie mu jedzenia ani ubrań, ale co z resztą? Czy Elen i Amund będą razem? Zerknęła na Elen, która nawet nie spojrzała w ich kierunku. Marię przeszedł dreszcz. Czyżby Elen nie chciała znać swego dziecka?

- Pójdź i powiedz babci, że może tu przyjść - rzuciła Ane. Maria pokiwała głową, przekazała dziecko Ane i zeszła na dół. Przez chwilę nie wiedziała, które drzwi ma otworzyć, ale zaraz w drzwiach salonu pojawiła się pobladła matka Elen.

- I co? - spytała.

- Wszystko dobrze i z matką, i z dzieckiem. Może pani pójść na górę.

- Och, mój dobry Boże! - Zatrzymała się w połowie schodów. - Co się urodziło? Powiedz, że to chłopiec! Nasz dziedzic!

- Sama pani zobaczy.

Maria usłyszała głos Kristine i kierując się nim, trafiła do kuchni. Wszyscy wpatrzyli się w nią, gdy weszła. Pachniało ciastem, przyprawami i cukrem, te wspaniałe zapachy przypominały, że niedługo święta.

- Popatrz! - Kristine pękała z dumy, pokazując jej małe ciastko. - Mama chce?

Maria pokiwała głową, wzięła ciastko i odłamała kawałek. Nagle uświadomiła sobie, że wszyscy nadal wpatrują się w nią intensywnie.

- To chłopiec - rzuciła, czując, jak rumieniec wypełza jej na policzki. Czy widzieli, jakie sprzeczne myśli przebiegały jej przez głowę? Musiała zebrać się w sobie. Uśmiechnęła się z trudem. - Duży i zdrowy chłopiec. Ale nie wiem, jak się ma nazywać. Służące śmiały się i gadały jedna przez drugą.

- Ktoś musi zawiadomić Amunda - powiedziała któraś.

- Och, ale będzie dumny! - rzuciła inna.

Maria odwróciła twarz. Czy ich nie zawstydzało, że Elen była niewierna mężowi? Czy też uważały, że wszystko było w porządku?

Możliwe, że zauważyły jej konsternację, bo nagle zapadła cisza. Zajęły się ciastkami, tylko jedna z nich spojrzała na Marię.

- Stało się tak, jak się stało, i nic nie da się już zrobić - stwierdziła.

Maria pokiwała głową, jakby się z nią zgadzała. Ujęła Kristine za rączkę.

- Dziękuję, że się nią zajęłyście - rzuciła na odchodnym. Ane czekała na nią w korytarzu. Wydawała się zmęczona, lecz z uśmiechem opierała się o balustradę schodów.

- To takie dobre uczucie, gdy wszystko idzie, jak powinno - wyrzekła w zamyśleniu.

Maria nie wiedziała, co odpowiedzieć, więc przyniosła ich okrycia i pomogła Kristine się ubrać. Na schodach Ane wyciągnęła dłoń i pokazała kilka monet.

- Dobrze mi zapłacili - powiedziała, wkładając je w rękawiczkę. - Przydadzą się, gdy przeprowadzimy się do Dalen - dodała zadowolona. Jechały długą chwilę bez słowa, po czym Ane odwróciła się do Marii.

- Co Elen miała na myśli, mówiąc, że ich rozstanie z Olavem to twoja wina? Maria odwróciła się, udając, że patrzy na mijaną okolicę.

- Myślę, że potrzebowała na kogoś zrzucić winę. To przecież ona ma dziecko z innym i była niewierna już dłuższy czas, więc może sama sobie dziękować. I sama widziałaś, jak się zachowała na stypie Pedera.

- Tak, to prawda. Ale mimo wszystko, dlaczego wplątuje w to ciebie? Maria spojrzała na siostrzenicę.

- Ona wie, że byliśmy z Olavem przyjaciółmi od dziecka. A że jest zazdrosna, łatwo jej zrzucić winę na mnie. Ane pokręciła głową.

- No to ma problem. Nie jest jej dobrze ze sobą.

- A jak jest właściwie między nią i Amundem?

spytała Maria, chcąc skierować rozmowę na inne tory. - No, czy są razem? Czy on uzna dziecko?

- Nie wiem więcej niż ty.

- Elen wydawała się taka dziwna po porodzie. Czy nie jest tak, że matka od razu chce zobaczyć dziecko i wziąć je w ramiona? Wydawało się, jakby w ogóle się nim nie interesowała. Ane uśmiechnęła się.

- Pewnie była zmęczona. Wiele matek tak reaguje. Uczucia pojawiają się, gdy trochę odpoczną. Może nawet po paru godzinach.

- Trzymała dziecko, gdy wyszłaś? Ane zastanowiła się.

- Nie. Gdy przyszła jej matka, ona je wzięła. - Poklepała Marię po kolanie. - Nie przejmuj się! W Elen na pewno obudzą się matczyne uczucia! Maria też miała taką nadzieję. Zarówno dla dobra dziecka, jak i Elen.

- Mniam, mniam, ależ dobra flądra! - powiedział William, nadziewając na widelec następny kawałek ryby.

- Ależ kochanie - westchnęła Elizabeth. - Na wigilię nie jemy flądry, tylko halibuta!

- Ale smakuje podobnie, i podobnie wygląda - odparł synek z pełną buzią.

- Pewnie będziesz niezłym rybakiem - zaśmiał się Jens. - Chyba cię wezmę na szkolenie.

- Dzisiaj?

- Nie, po świętach, oczywiście.

- Ja też chcę! - zawołała Kathinka. Elizabeth zadźwięczała nożem o brzeg kieliszka i wstała.

- Chciałabym powiedzieć parę słów.

Wszyscy dorośli odłożyli sztućce i skierowali na nią uwagę, tylko dzieci jadły dalej.

- Najpierw chcę podziękować wam wszystkim. Larsie, Trygve i Jensie, pracowaliście wytrwale niczym dziesięć dzikich koni. Dziękuję, że znaleźliście tak piękną choinkę i że narąbaliście tyle drew, że wystarczy nam na długo w przyszłym roku, no i że złowiliście tak pysznego halibuta. - Mówiąc to, spojrzała na Williama i mrugnęła do niego porozumiewawczo. - Następnie chcę podziękować Helene, że udało jej się pokonać bolący krzyż. Bez twojej pomocy jesteśmy niemal bezsilni, Helene, przecież jesteś tu kucharką! Maryjko! Jesteś aniołem, bo zamknęłaś sklep, żeby pomóc nam tutaj. Nie wiem, czy ludzie w Stondka sądzą tak samo, ale w każdym razie my jesteśmy ci wdzięczni! - Zebrani zaśmiali się. - No i ty, Ane, moje dziecko. Tak, jesteś nim, mimo że już dorosłaś. Przyjmujesz porody, dbasz o dom i o oborę. Jestem z ciebie naprawdę dumna. - Elizabeth poczuła nagle, że się wzruszyła, i szybko zakończyła: - Wznoszę toast za was wszystkich!

- A o nas nic nie powiedziałaś - zaprotestował William.

- To dlatego, że dla was miała być osobna mowa - pospieszyła z odpowiedzią Elizabeth. - A więc Williamie, Kristine, Kathinko i Signe: wielkie dzięki, że pomagaliście przy świątecznych wypiekach i że potraficie się ładnie bawić, gdy my jesteśmy zajęci. Wasze zdrowie! Dzieci upiły po łyku ze swoich szklanek z sokiem i uśmiechnęły się zadowolone.

- Czy któraś z was wie, jak się miewa Elen? - spytała Helene, gdy stały zajęte zmywaniem. Miała podwinięte rękawy i ręce mokre aż po łokcie. Elizabeth włożyła wytarty talerz do szafki i spojrzała pytająco na Ane.

- Nie, ja nic nie słyszałam. A ty, Mario?

Maria pokręciła głową, bojąc się, by nie spytały jej o nic więcej. Ane, zamyślona, wycierała kieliszek.

- Mam nadzieję, że dobrze, i że zajęła się dzieckiem, gdy tylko odpoczęła. Maria poszła do salonu po resztę naczyń ze stołu. Zaczęła je zbierać po cichu, by przez uchylone drzwi słyszeć dalszą rozmowę.

- Czy miała bardzo ciężki poród? - spytała Elizabeth. - Słyszałam, że wtedy matki mogą odrzucić dziecko...

- Nie, wszystko poszło normalnie. - Ane uśmiechnęła się i odstawiła wytarty kieliszek. - To był faktycznie jeden z łatwiejszych porodów, które odbierałam. Podejrzewam, że Elen krzyczała więcej, niż to było konieczne.

- Ech, i tak cierpiała - rzuciła Helene. - Poczekaj tylko, Ane, aż sama będziesz rodzić! Zobaczysz, jakie to bolesne. Spróbuj wypchnąć coś takiego... - Złożyła dłonie, by pokazać rozmiar główki dziecka, lecz Elizabeth jej przerwała.

- No, już wystarczy, Helene. Nie musisz straszyć tej, która jeszcze nie rodziła. Ane zaśmiała się serdecznie.

- Nie uda jej się! Za dużo już widziałam.

- Kiedy będą prezenty? - spytał William, wpadając do kuchni na czele reszty dzieci. Maria szła na końcu, niosąc talerze i półmisek po rybie.

- Musicie być cierpliwi. Najpierw pójdziemy do obory obrządzić zwierzęta.

- Ojej, jakie to nuuudne! - zajęczał William.

- Nudne? Chyba oszalałeś! - Helene zrobiła wielkie oczy. - Nie słyszałeś, że teraz huldra może podmieniać krowy?

Elizabeth posłała jej ostrzegawcze spojrzenie, lecz Helene nie przejęła się nim.

- Ona ma niebieskie krowy!

- To prawda? - spytał zachwycony William. - To ja chcę do obory!

- My też! - przyłączyły się dziewczynki. Elizabeth westchnęła z rezygnacją, ale nie protestowała. Czworo dzieci w oborze, no cóż... Ciemność ogarniała gospodarstwo. William klęczał na krześle z noskiem przyciśniętym do szyby i chuchał, po czym rysował palcem jakieś figury. Elizabeth wiedziała, że zostawi brzydkie plamy, ale dała mu spokój. Będzie przynajmniej zajęty przez jakiś czas...

- Już nie ma żadnych ptaszków na snopku! - zauważył.

- Poszły spać - rzucił Jens. - Ty pewnie też się niedługo położysz? William odwrócił się gwałtownie niczym ukłuty igłą.

- Teraz?! Jens zaśmiał się.

- Nie, żartuję. Wiesz, jeśli przylatuje dużo ptaków - do bożonarodzeniowego snopka, to dobry znak. Ale jeśli nie, zapowiada to nieurodzaj.

- W takim razie możemy spodziewać się dobrych zbiorów - rzekł Trygve.

- A co oznacza, że huldra nie podmieniła żadnej z naszych krów? - spytał William.

- Oznacza to, że założyłem solidny zamek na drzwiach obory - zaśmiał się Trygve.

Elizabeth postawiła na stole filiżanki, spodki i talerzyki z najlepszego serwisu z delikatnej porcelany, którego używali tylko przy ważniejszych okazjach. Nagle zatrzymała się, bo odkryła, że postawiła o jedno nakrycie za dużo. Zerknęła ukradkiem na Jensa. Czy to zauważył? Mógł się zastanawiać, czy miała na myśli Kristiana czy Linę. Nigdy mu nie powie, kogo, by mu nie sprawić bólu. Szybko wyniosła nakrycie do kuchni.

Gdy wróciła, Ane siedziała przy pianinie i powitała ją dźwiękami kolędy Piękna jest ziemia. Elizabeth przyłączyła się do córki. Gdy skończyły, Lars stwierdził, że czas przeczytać bożonarodzeniową Ewangelię. Elizabeth poczuła się skonsternowana i zaczęła nalewać kawę. Zauważyła, że przy stole zapadła cisza. Wreszcie odezwała się Ane:

- To chyba musi ją przeczytać Jens. Elizabeth zerknęła na nią z ukosa.

- Zwykle czytał ją tata-Kristian, ale już go nie ma, więc tata-Jens powinien to zrobić.

- Czy ktoś ma coś przeciwko temu? - spytała Elizabeth. Wszyscy pokręcili głowami. Jens odchrząknął i poszedł po Biblię. W całkowitej ciszy zaczął czytać:

- „W owym czasie wyszedł dekret od cesarza Augusta... Dzieci siedziały i słuchały cicho, dopóki Jens nie zaczął czytać o Maryi dziewicy.

- Czyta o Marii! - zachichotały.

Elizabeth przypomniała sobie, że Ane także lubiła właśnie ten fragment, gdy była mała.

Wreszcie nadszedł czas rozdawania prezentów. Skarpety i rękawice były mile widziane, gdyż mężczyźni wiedzieli, jak ważne jest ciepłe ubranie na zimowym połowie. Dziękowali i przymierzali.

Helene miała łzy w oczach i rumieńce na policzkach. Dostała od Larsa materiał na bluzkę i kilka metrów koronek.

- Możesz sobie uszyć coś nowego - powiedział, też zaczerwieniony.

Signe wyszła na chwilę, po czym wróciła, trzymając coś za plecami. Z uśmiechem zadowolenia podeszła do ojca.

- Zrobiłam to dla ciebie na drutach - powiedziała, wyciągając bezkształtny woreczek. - To sakiewka, w której możesz trzymać pieniądze, gdy idziesz do sklepu; albo te, które zarobisz w Storvaagen. Jens zamrugał oczami i odchrząknął. Dopiero po dłuższej chwili udało mu się dobyć głosu.

- Dziękuję ci bardzo, moja mała Signe. To najpiękniejszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałem. Uściskał ją i obejrzał dokładnie prezent.

- A to dla ciebie, Elizabeth - powiedziała Signe, wręczając jej podobny woreczek. - Możesz w tym trzymać szpilki do włosów, bo przecież używasz ich tylko wtedy, gdy się stroisz. Zwykle masz tylko warkocz. Nawet pani lensmanowa powiedziała, że nosisz się jak młoda dziewczyna. Wszyscy się zaśmiali.

- Tak powiedziała? - spytała Elizabeth.

- Tak, kiedy była tu z wizytą, a ty nie słyszałaś. To ile?

- Nie, to ładnie powiedziane.

Elizabeth musiała odkaszlnąć, by się nie roześmiać. Rozdano resztę prezentów. William dostał spodnie i koszulę, ale najbardziej cieszył się z nowych zabawek, podobnie jak dziewczynki. Maria miała prezenty ze sklepu: chusteczki do nosa, grzebienie, przybory do haftowania. Na koniec pozostały jej dwa upominki.

- To dla ciebie, Elizabeth - powiedziała, wręczając siostrze książkę.

- Zagadkowa historia miłosna z kraju północy, napisana przez Kn. Pedersena. - Przesunęła dłonią po książce i zerknęła na Marię. - Już się cieszę, że ją będę czytać. Co oznacza skrót Kn.?

- Właściwie nazywa się Knud Pedersen Hamsund.

Książkę wydano w tysiąc osiemset siedemdziesiątym siódmym roku. To jego debiut.

- Ojej! - Elizabeth przekartkowała kilka stron i postanowiła, że już jutro zabierze się za czytanie.

- A to dla ciebie, Ane - powiedziała Maria, wręczając siostrzenicy także książkę. Ane przeczytała na okładce:

- Skrócona nauka muzyki dla dzieci, z łatwymi ćwiczeniami do śpiewu i wielogłosowymi utworami do użytku szkolnego.

Spojrzała na zarumienioną Marię.

- Nie miałam żadnych śpiewników dla dorosłych, ale uważam, że ten się także nadaje. A ty tak lubisz muzykę, Ane. Spójrz, są też kolędy! Ane uśmiechnęła się do niej.

- Nie musisz się usprawiedliwiać, Mario, to wspaniały prezent! - Otworzyła książkę. - O, jest nawet kolęda, Trzej święci królowie. Elizabeth spojrzała na leżące obok niej prezenty. Wszystkie zostały kupione lub zrobione z miłości. William wystrugał dla niej patyk i wytłumaczył, że może nim mieszać sosy. Uśmiechnęła się i poczuła, że ogarnia ją ciepła radość. Jakże była szczęśliwa, że miała ich wszystkich! Tego wieczora leżała przy palącej się lampie. Od strony łóżka Williama dobiegał jego spokojny oddech. Może śniła mu się ta miła wigilia? Zasnął w jej objęciach, zmęczony po wszystkich wydarzeniach tego dnia. Tłumaczyła dzieciom, że świętują narodziny Jezusa, ale pomyślała, że to równie dobrze może być ich święto. Na szczęście wieczór okazał się udany dla wszystkich. Bardzo się denerwowała, jak to będzie bez Kristiana i Liny, ale jakoś poszło. Była pewna, że i tak wszyscy o nich pomyśleli. Tak było najlepiej.

Książka, którą dostała od Marii, spoczywała otwarta na jej brzuchu.

Elizabeth już przeczytała kilkanaście stron i bardzo jej się podobało. Ale teraz leżała, wpatrzona przed siebie. Czy zdmuchnęła wszystkie świeczki? Czy domknęła drzwiczki pieca? Pomyśleć tylko, gdyby jakaś iskra poleciała na podłogę, cały dom w jednej chwili stanąłby w płomieniach!

Zdecydowanym ruchem odrzuciła kołdrę i boso zeszła po schodach.

Żałowała, że nie wzięła lampy, bo w domu było kompletnie ciemno.

Ostrożnie uchyliła drzwi do salonu i zajrzała.

Nie, wszystko było wygaszone. Dla pewności podeszła jeszcze do pieca i sprawdziła drzwiczki. Tak, były domknięte. Z ulgą wróciła na poddasze, starając się nikogo nie obudzić. Gdy wśliznęła się pod kołdrę, drżała z zimna. Westchnęła, skuliła się i zamknęła oczy. Równie szybko je otworzyła i usiadła. Znów tu był. Nie tak zimny, jak początkowo sądziła, ale łagodny niczym letni wiatr.

Dopiero po chwili jej oczy przyzwyczaiły się do mroku. Dostrzegła zarysy postaci w nogach łóżka, lecz mimo wytężania wzroku, nie umiała powiedzieć, kto to jest Może jej się tylko wydawało?

- Czy ktoś tu jest? - szepnęła.

Usłyszała lekki szelest, jakby ktoś wyszeptał jej imię. Eliiiiiizabeth. Moja Eliiiiizabeth. Kristian, pomyślała. Tylko on tak ją nazywał.

- Tak - szepnęła. - To ja, twoja Elizabeth. Łagodny wietrzyk zniknął razem z cieniami i wszystko było tak, jak przedtem. Mimo to siedziała wyprostowana, wpatrując się po kolei w każdy kąt pokoju. Panował spokój. Wreszcie położyła się. Czy Kristian był zazdrosny, czy była to tylko pieszczota? Uśmiechnęła się, przekonana, że to drugie.

Księżyc widniał jeszcze na niebieskawym niebie, gdy jechali do kościoła w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Panowało przenikliwe zimno. Góry też wydają się niebieskie, pomyślała Elizabeth. Odwróciła głowę w przeciwnym kierunku i spojrzała na fiord. Marszczyły się na nim drobne fale. W oddali dostrzegła, jak para wodna napływa na ląd. Było niewyobrażalnie pięknie.

Z wielu gospodarstw wyjeżdżały sanie, ciągnięte przez świeżo wyczyszczone konie. Wszystkie miały przyczepione dzwonki, które wesoło pobrzękiwały. Mróz szczypał jadących w policzki, ale pod baranicami było ciepło i przyjemnie.

Na dziedzińcu przed kościołem roiło się od ludzi. Niektóre kobiety miały szale owinięte wokół głów, inne nosiły futra i futrzane czapki. Elizabeth z uśmiechem pozdrawiała znajomych. Gdy wysiadali z sań, upomniała Williama, by zachowywał się grzecznie. Ma się trzymać blisko i nie biegać po dziedzińcu, powiedziała. Chłopiec obiecał jej to, by po chwili zniknąć jak strzała wśród tłumu.

- Daj mu spokój - rzekła Maria, podchodząc do siostry. - Nie odbiegnie daleko... Tylko raz w życiu jest się dzieckiem. Elizabeth zaśmiała się.

- Tak, można i tak powiedzieć. A z kim tam rozmawia Ane?

- Z matką Elen.

- Chodź, podejdziemy do niej. - Elizabeth ujęła siostrę pod ramię i choć poczuła, że ta się lekko opiera, pociągnęła ją ze sobą.

- Dzień dobry i wesołych świąt! - rzuciła Elizabeth z uśmiechem. - Pani też wcześnie przyjechała, jak widzę.

- O, tak jest najlepiej. Nie lubię przyjeżdżać w ostatniej chwili.

- Jak się czuje Elen? - Elizabeth nie mogła dłużej czekać z zadaniem tego pytania. - I mały? - dodała szybko.

- Wszystko dobrze, dziękuję - odparła kobieta z dumą.

- Gratuluję! - Elizabeth wyciągnęła dłoń.

- Dziś nie mogli przyjechać, skoro jest tak zimno. Mieliśmy chrzest w domu. Z wizytą w kościele muszą poczekać na cieplejszą pogodę. Nie można narażać małego na przeziębienie. - A Elen dobrze się czuje jako matka? - Elizabeth zapamiętała niepokojące spostrzeżenie Marii, że tamta nie wydawała się zainteresowana swoim synem.

- Tak... - Matka Elen zawahała się. - Po porodzie długo spała, ale gdy się obudziła, cały czas chciała mieć małego przy sobie. - Uśmiechnęła się lekko zawstydzona i zerknęła na Ane. - Przez chwilę obawiałam się, czy go nie odrzuci, ale była tylko zmęczona. Wiecie, to był pierwszy raz, więc...

- To nic niezwykłego - rzuciła szybko Ane. Zapadła cisza. Matka Elen rozejrzała się, jakby chciała sprawdzić, czy ktoś niepowołany ich nie słyszy. Kręciła guzikiem u płaszcza. Miała ładne rękawiczki, zauważyła Elizabeth, pewnie drogie.

- Oni zobaczą, czy będą mogli wziąć ślub, gdy miną trzy lata - wykrztusiła wreszcie.

Elizabeth poczuła zażenowanie. Ta sprawa jej nie obchodziła. - Ale nie wiadomo, czy będzie im wolno - dodała kobieta.

- Pastor zrozumie, że dziecko potrzebuje ojca - wtrąciła Ane.

- Mam nadzieję. - Kobieta wyraźnie straciła rezon. - To, co Elen zrobiła wobec Olava, nie było właściwe, ale nie powinna być przez całe życie karana za jeden fałszywy krok. Nawet ona zasługuje na dobry los. A już na pewno to dziecko.

- Z pewnością dobrze się ułoży - powiedziała Ane. - Ale i tak nie jest jej teraz źle, prawda?

- Nie, oczywiście, że nie. - Matka Elen zamilkła, po czym spojrzała po kolei na każdą z nich. - Bardzo wam dziękuję, że podeszłyście do mnie. W kącikach jej oczu pojawiły się łzy. A więc jednak czuła wstyd z powodu córki, pomyślała Elizabeth. Współczuła jej, ale nie wiedziała, co jeszcze mogłaby powiedzieć.

Rozdzwoniły się dzwony kościelne. U jej boku pojawił się nagle William i złapał ją za rękę.

- Widzisz, mamo, wcale się nie zgubiłem! Elizabeth uśmiechnęła się do synka.

- To dobrze. A teraz wchodzimy do kościoła. Elen nie dopuściła się niewierności tylko jeden raz, pomyślała jeszcze. Ale pewnie tak to wytłumaczyła matce. Jeśli Elen chce żyć z takim kłamstwem, wybiera ciężką drogę. Ona sama tego doświadczyła...

Rozdział 6

Elizabeth wzięła motki wełny i uniosła je ku światku. Zmrużyła oczy. Tak, kolory były ładne i jednolite. Niebieski, żółty, brązowy i czerwony. Stawiała sobie za punkt honoru, by farbowana przez nią wełna była bez zarzutu, zwłaszcza gdy robiła ją dla żony lensmana. Ta kobieta z pewnością rozpowiedziałaby w całej wsi, gdyby znalazła jakąś wadę.

Zebrała wszystkie motki i włożyła je do płóciennego worka. Zeszła do kuchni. Później poprosi Helene lub Ane, by je zawiozły, pomyślała.

- Pieczecie?

Stanęła w drzwiach kuchni. Dzieci siedziały przy stole nad spodeczkami kogla-mogla, zajadając go ze smakiem. Helene wprawnie operowała formą do wafli, które następnie Ane zwijała szybko w rożki.

- Przy trzech łakomych mężczyznach w domu nie na długo wystarcza świątecznych wypieków - rzuciła Helene, nie odwracając się od pieca.

- Ależ kochana, przed świętami były pełne dwa pojemniki! Ane odłożyła cieniutki wafel na tacę i zerknęła na Elizabeth.

- Tak, przed świętami. Ale oni wiedzą, gdzie jest spiżarnia. No i mamy jeszcze te dwa łakociowe potwory - skinęła głową w kierunku Signe i Williama.

- Ale żeby piec teraz, tuż po świętach? Helene wzruszyła ramionami.

- To żadna wielka praca, chcemy mieć tylko tyle, ile potrzeba na jutrzejsze przyjęcie. Byłby wstyd, gdybyśmy podały tylko sześć rodzajów ciasteczek zamiast siedmiu! Elizabeth pokiwała głową.

- Myślałam, że poproszę którąś z was o zawiezienie wełny żonie lensmana, ale skoro tak... Ane uśmiechnęła się szeroko.

- To musisz sama pojechać! Cieszysz się? Elizabeth posłała jej wymowne spojrzenie, ale nic nie powiedziała ze względu na towarzystwo przy stole.

- Czy lensman z żoną są zaproszeni na jutro? - spytała Helene. Elizabeth pokiwała głową.

- Ale nie jestem pewna, czy będą mogli przyjechać.

- Nie wiesz, czy raczej masz nadzieję, że nie? - zachichotała Helene.

- To idę.

Elizabeth wróciła na poddasze, by się przebrać. Nie wypadało jechać do lensmana w ubraniu roboczym, mimo że miała to być krótka wizyta. Zamierzała wrócić od razu, gdy tylko odda wełnę.

Po chwili wyjeżdżała już z podwórza małymi saniami. Worek z wełną leżał obok niej. W myślach układała sobie, co powie służącej, gdy ta otworzy jej drzwi.

Dzień dobry, czy mogłabyś to oddać pani lensmanowej? Powiedz, że to od Elizabeth. Mam nadzieję, że znajdzie czas, by nas jutro odwiedzić.

Tak, to wydawało się dobre. Elizabeth uśmiechnęła się, zadowolona, wjeżdżając na podwórze lensmana. Altanę zwieńczała czapa ze śniegu. Ileż to razy użyli tej altany w czasie lata? Jakoś nie mogła sobie wyobrazić lensmana z żoną, siedzących w altanie, pijących kawę i uśmiechających się czule do siebie. Elizabeth zmarszczyła nos. Szczerze mówiąc, nie umiała sobie nawet ich wyobrazić jako młodej i zakochanej pary z przeszłości. Zapukała do drzwi i otworzyła jej służąca.

- Dzień dobry - przywitała ją dziewczyna, dygając. Elizabeth poznała ją z kościoła i uśmiechnęła się do niej.

- Dzień dobry. Czy mogłabyś to oddać... Nie skończyła, gdyż w drzwiach pojawiła się żona lensmana.

- Wracaj! - warknęła do służącej i odepchnęła ją swym potężnym biodrem. Przywołała na twarz uprzejmy uśmiech i szerzej otworzyła drzwi.

- Ależ wejdź, Elizabeth, nie stój na mrozie!

- Chciałam tylko to przekazać - powiedziała Elizabeth, wyciągając przed siebie worek, z próżną nadzieją, że może żona lensmana akurat nie ma czasu.

- Wypuszczasz ciepło! - powiedziała gospodyni, jakby nie słysząc jej słów. Elizabeth weszła do środka.

- Oto wełna, którą dla pani ufarbowałam.

- Świetnie! Wejdź do salonu, zamarzniemy w korytarzu. Siadaj. Zadzwoniła małym, mosiężnym dzwonkiem i wkrótce weszła ta sama służąca.

- Dołóż do pieca! - rozkazała pani. Dziewczyna zabrała się za robotę, po czym otrzepała dłonie.

- Już. Czy mam podać kawę i ciasto? Może to dobre czeko...

- Ile razy mam ci mówić, że masz czekać na pozwolenie, żeby się odezwać? - przerwała jej pani tak ostrym tonem, że Elizabeth aż drgnęła.

- Przepraszam, myślałam tylko...

- Twoim problemem jest to, że wcale nie myślisz! Gdybyś myślała, łatwiej byłoby cię mieć na służbie!

Elizabeth nie mogła oderwać od nich wzroku. Jak ta kobieta mogła się tak odnosić do służącej?

- Idź już i podaj nam kawę.

Służąca zniknęła bez słowa, cicho zamykając za sobą drzwi. Gospodyni prychnęła głośno.

- Teraz wręcz niemożliwe jest znalezienie porządnych służących. Albo są bezczelne, albo leniwe.

- Uważam, że ta była miła - powiedziała Elizabeth.

- Miła? - powtórzyła za nią żona lensmana. - Mnie chodzi o to, by oni wykonywali swoją robotę, a nie, żeby byli mili.

- Tak, to jasne, ale...

- Mogę obejrzeć wełnę? - przerwała jej gospodyni.

- Oczywiście. - Elizabeth podała jej worek. Kobieta uważnie obejrzała motki w świetle lampy. Wreszcie pokiwała głową, zadowolona. - Dobrze. Wyśmienita robota. Dziękuję, Elizabeth.

- Nie ma za co. - Odchrząknęła. - Jutro mamy, jak już wspominałam wcześniej, małe spotkanie. Zastanawiałam się, czy możecie przyjechać? Powiedz, że nie, powiedz, że nie! - prosiła w duchu. W tym momencie drzwi się otworzyły i weszła służąca z dużą tacą.

- Oto kawa i ciastka - zaszczebiotała. Elizabeth spojrzała na nią uważnie. Dopiero przed chwilą została nieprzyjemnie obsztorcowana, a znów jest pogodna! Gdy nakryła do stołu, zatrzymała się i spojrzała na Elizabeth.

- Tyle o tobie słyszałam - odezwała się. - Czy to prawda, że umiesz widzieć? Bo ja chyba też!

- Ci, którzy nie widzą, są ślepi - wtrąciła pani domu ostrym tonem. - Poza tym masz mówić „pani”, a nie „ty”.

- Nic nie szkodzi - rzuciła Elizabeth szybko. - Jak się nazywasz?

- Arnolda Lorentse Ferdinanda - odparła dziewczyna dumnym tonem.

- To... niezwykłe imiona.

- Tak, prawda? - rozjaśniła się służąca. - Rozumiesz, gdy moja mama chodziła ze mną w ciąży, ujrzała kiedyś widmo. To była jej ciotka, rozumiesz. Rozumie pani - poprawiła się. - I ona tak się nazywała. Mama powiedziała, że to pewnie był znak, i dlatego mnie tak nazwała. Ale ludzie mówią do mnie po prostu Arnolda.

- Dziękuję, to wszystko - przerwała jej gospodyni. - Możesz już iść. I nie trzaskaj drzwiami!

Dziewczyna dygnęła i uśmiechnęła się do Elizabeth, zanim wyszła.

- Nie wiem, co mam robić - westchnęła gospodyni. - Ale proszę, częstuj się! - powiedziała, podsuwając paterę z ciastem czekoladowym. Elizabeth wzięła kawałek i wbiła w niego srebrną łyżeczkę.

- Z czym robić?

Ciasto smakowało równie dobrze, jak ostatnim razem. Musi pamiętać, by poprosić o przepis.

- Z tą niemożliwą dziewczyną! - prychnęła pani domu.

- Arnoldą?

- Tak! Widziałaś kiedy takie zachowanie? Wstydzę się gdy przychodzą goście. Gada i gada o huldrach, umarlakach i innych bzdurach. Jeśli jej wkrótce nie utemperuję, odeślę ją do pracy w oborze!

Elizabeth milczała i jadła małe kawałki ciasta, myśląc o gadatliwej służącej. Oni też potrzebowali pomocy w gospodarstwie, ale w tej sprawie zgadzała się z żoną lensmana: obecnie trudno o porządnych pracowników. Przypomniała sobie Klausine, która nie powiedziała chyba ani jednego słowa prawdy, Nikoline i Pernille. Wzdrygnęła się.

Ku jej uldze żona lensmana przeprosiła, ale powiedziała, że nie mogą do niej przyjechać. Przed wyjazdem Elizabeth otrzymała przepis na ciasto. W drodze do domu rozmyślała o dziwnej służącej. Jeśli pójdzie tak, jak podejrzewa, wkrótce przejdzie do pracy w oborze.

- Czy zapalimy świeczki na choince? - spytał William, łapiąc matkę za spódnicę. Uśmiechnęła się do niego.

- Możliwe. Ale teraz nie przeszkadzaj. Wyjrzała przez okno kuchenne. Było wymyte mydłem, a potem przetarte wodą z odrobiną octu. Do pucowania szyb nadawały się też stare gazety, przypomniała sobie z roztargnieniem, po czym odwróciła się do syna.

- Musisz teraz być grzeczny i nie przeszkadzać, bo niedługo przyjadą goście. Idź, pobaw się z Signe, Kathinką czy Kristine.

- To nudne. Szkoda, że nie są chłopcami.

- Co ty mówisz! Idź już.

- Ja mogę sam zapalić świece w salonie - mruknął na tyle głośno, by Elizabeth usłyszała te słowa.

- Nie wolno ci! - Zerknęła na półkę w kuchni, gdzie nadal leżały zapałki. William uśmiechnął się. Osiągnął swój cel: zwrócił na siebie uwagę matki. Wziął na ręce kota i wyszedł z kuchni.

- Czy ktoś ma oko na dzieci w salonie? - spytała Helene. Stała, rozgrzebując żar w piecu, po czym zamknęła jego drzwiczki.

- Są tam mężczyźni - odparła Elizabeth, poprawiając na półmisku naleśniki lefse i układając ładniej kromki chleba. Na stole był wędzony łosoś, rolada wieprzowa, domowy ser, gotowane jajka i wiele innych smakołyków. Ostrożnie nakryła wszystko czystym, płóciennym ręcznikiem. - Gdzie jest Maria?

- Na poddaszu, szykuje się - odpowiedziała Ane. - Już z nią lepiej - dodała, obgryzając ułamany paznokieć. - Uważam, że to dobrze, zwłaszcza po tym, w jaki sposób zginął Peder.

- Ech, nawet o tym nie mów! - westchnęła Helene. Na zewnątrz rozległy się dzwonki sań i wszystkie zaczęły pospiesznie rozwiązywać fartuchy i przygładzać włosy.

- Zapraszamy, wchodźcie!

Korytarz zapełnił się ludźmi i zimnym powietrzem. Na podłogę spadały grudki śniegu. Pomiędzy nogami gości przemknął kot i wypadł na podwórze.

- O, nie! Hagbart uciekł! - zawołała Signe. - Zmarznie, biedaczek!

- Pójdzie do obory - odpowiedział spokojnie William.

Dorte obejmowała i całowała dzieci, aż wywijały się zażenowane. Jakob podał wszystkim po kolei dłoń, a mężczyzn dodatkowo klepał po ramieniu. Indianne i Torstein przybyli, kiedy wszyscy nadal stali w korytarzu. Pozdrawiali wszystkich i uśmiechali się, dziękując za zaproszenie. Z poddasza zeszła Maria. Helene z naręczem ubrań wierzchnich zniknęła w kuchni, by je tam zostawić. Będą ciepłe przed ich odjazdem.

- Mam pewną nowinę - Elizabeth dosłyszała szept Indianne, skierowany do Marii. - Nigdy nie zgadniesz, co to!

- No, to powiedz - odparła Maria.

Elizabeth nie usłyszała jednak odpowiedzi, bo musiała zająć się gośćmi. Podszedł do niej Olav, by się przywitać, po czym wyciągnął dłoń do Marii. Ich oczy spotkały się na długą chwilę.

Elizabeth zdziwiła się. Czyżby coś między nimi było? Zaraz odsunęła od siebie tę myśl. Olav i Maria? Nie, to było niemożliwe. Otwarto drzwi do salonu i wszyscy z ochotą weszli do ciepłego pomieszczenia. Ich zmarznięte policzki i dłonie tajały. Pokój wypełnił zapach igliwia, wędzonki, kawy, ciast i pozostałego jedzenia oraz gwar różnorakich głosów i śmiechu. Elizabeth chłonęła wszystko łapczywie. Chciała wspominać ten dzień z radością, zachować każdą jego minutę w sercu na trudne dni, gdy ogarniało ją przygnębienie. To właśnie wspominanie takich chwil dawało jej napęd, by żyć dalej.

Rozmowa toczyła się gładko i nigdy nie brakowało tematów. Gospodarze otrzymali pochwały za wspaniałe jedzenie, szczególnie za rożki waflowe. Dorte z uznaniem stwierdziła, że smakują całkiem świeżo. Helene posłała w tym momencie ostre spojrzenie w stronę męskiej części domowników, w odpowiedzi otrzymując szerokie uśmiechy.

Elizabeth, podając półmisek z kromkami chleba, spytała:

- Znacie tę nową służącą zony lensmana? Dorte i Indianne spojrzały na nią.

- Kogo? - spytały jednocześnie, po czym Indianne rozjaśniła się. - A, masz na myśli Arnoldę?

- Tak, znasz ją?

- Znam, jak znam. Wiem, kim jest. Jest świeżo po ślubie z jednym z synów ze Słonecznego Wzgórza.

- Coś takiego! A gdzie mieszkają?

- U jego rodziców. Jest tam ciasno i biednie, ale dają radę. - Indianne zastanowiła się. - Słyszałam, że ona jest trochę dziwna. Elizabeth pokiwała głową.

- Temu nie zaprzeczę. Ale żona lensmana ma rację, trudno dziś o dobre służące.

- Może wy też potrzebujecie pomocy? - spytała Dorte i odgryzła kawałek chleba z wędzonym łososiem.

Elizabeth pokiwała głową i wypiła łyk kawy, zanim odpowiedziała:

- Tak, potrzebowaliśmy więcej ludzi, ale na razie poczekamy. Niedługo mężczyźni wypłyną, więc może na wiosnę? Mario, mogłabyś przynieść jeszcze kawy? Siostra wstała i zabrała ze sobą pusty dzbanek. Torstein odchrząknął.

- Słyszeliście, że jazda na nartach stała się modna wśród kobiet? Dorte spojrzała na niego zdumiona.

- Na nartach? Chyba oszalałeś. Gdzie o tym słyszałeś?

- Dostałem list od kolegi z Christianii. Pisze, że założyli tam osobne stowarzyszenie narciarskie dla kobiet z najlepszych rodzin.

Elizabeth przewróciła oczami.

- Nie sądzisz chyba, że w to uwierzę! One nie mają co robić?

- Także rowery stają się popularne - zaśmiał się Torstein.

- Co to jest rower? - spytała Dorte.

- To jest...

- Coś jakby bicykl - wtrącił Jens.

- Co takiego? - spytała Elizabeth. Jens zaśmiał się głośno.

- No, nie wiem, widziałem go tylko kiedyś na fotografii. Jest podobny do welocypedu, ale mniejszy.

- Do czego takiego...? - spytała Dorte zdezorientowana.

- Welocypedu. Nie słyszałaś o tym? - spytał Torstein.

- Gadacie o dziwnych rzeczach... - Elizabeth spojrzała w kierunku drzwi.

- Gdzież jest Maria i ta kawa?

Wstała, gdy Torstein zaczął wyjaśniać działanie roweru. Zatrzymała ją rozmowa dobiegająca z kuchni. Z kim Maria tam rozmawia? Stała przez chwilę, przysłuchując się, ale ponieważ nie mogła się domyślić, otworzyła drzwi.

- Olav? Nie zauważyłam, że też wychodziłeś. Mężczyzna uciekł spojrzeniem.

- Musiałem wyjść na zewnątrz na chwilę... Tak, i wszedłem tu, gdy wróciłem i... Przestał się tłumaczyć i wyszedł z kuchni.

- Co mu jest?

Maria wzruszyła ramionami, nie odwracając wzroku od czajnika. - Jak tam z kawą, gotowa?

- Prawie, muszę tylko wsypać Olava i... - Zalała się pąsem. - To znaczy, muszę wsypać jeszcze trochę kawy i będzie gotowa. Elizabeth spojrzała na siostrę uważnie.

- Pokłóciliście się?

- Nie, dlaczego tak sądzisz? - Ruchy Marii stały się nerwowe. - Przecież wolno nam chyba porozmawiać.

- Oczywiście, oczywiście. A tak w ogóle, jaką to tajemnicę miała Indianne?

- Tajemnicę? - Maria spojrzała na nią pytająco.

- Słyszałam, że tak ci powiedziała w korytarzu po przyjeździe.

- A, to. Nie, nie wiem. Poprosiłam, by mi powiedziała od razu, ale ona odparła, że jeszcze trochę poczeka.

- Nie jesteś ciekawa? - spytała zaczepnie Elizabeth. Maria uśmiechnęła się, zamieszała w czajniku z kawą, po czym przelała ją do srebrnego dzbanka.

- Chyba nie aż tak bardzo, jak ty! Elizabeth prychnęła i wzięła dzbanek.

- Na ławie stoi jeszcze jeden pusty dzbanek, nalej też do niego. Ja muszę wracać, inaczej przegapię, o czym mówią - rzuciła, puszczając oko do siostry. Gdy weszła, Ane siedziała przy pianinie, a dźwięki kolędy wypełniały salon. Wszyscy siedzieli w nabożnej ciszy i słuchali. Elizabeth opadła cicho na krzesło i złożyła ręce. Gdy muzyka ucichła, rozległy się energiczne oklaski. Ane zarumieniła się i uśmiechnęła zadowolona.

- Dziękuję bardzo - powiedziała, dygając kilkakrotnie. Elizabeth dolała kawy. Maria odstawiła swój dzbanek na drugi stół.

- Częstujcie się wszystkim, proszę! - zawołała Elizabeth. - Wczoraj dostałam od żony lensmana przepis na pyszne ciasto czekoladowe. Po świętach kupię składniki i je upiekę. Musicie wtedy znów przyjechać!

- Ojej, tyle się je w czasie świąt - westchnęła Dorte, sięgając po pączka. - Ale jest tyle dobrego, że potem można pościć przez resztę roku. - No, nie sądzę, by komuś z nas działa się krzywda przez resztę roku - zaśmiał się Jakob.

Wszyscy pokiwali głowami i przeszli do rozmowy o prezentach, o wigilijnym halibucie i o tym, co ich czeka w nowym roku. Dorte odchrząknęła i spojrzała wymownie na Indianne. Dziewczyna wzięła Torsteina za rękę i powiedziała:

- Mamy dla was nowinę! Ja mam powiedzieć, czy ty?

- Ty!

- A więc: jestem w ciąży!

Wszyscy zaczęli gratulować, każdy chciał ująć jej dłoń i powiedzieć coś miłego. Indianne zarumieniła się, zadowolona.

- Kiedy rozwiązanie? - spytała Elizabeth i zaraz dodała: - Który to miesiąc?

- Trzeci, więc w lipcu urodzi się on albo ona, jeśli wszystko pójdzie dobrze.

- Cóż, a dlaczego by miało być inaczej? - zdziwił się Olav. - Przecież żyjesz z doktorem! A jeśli będzie trzeba, pomoże ci Ane. Prawda? - Zerknął na nią. - A może zbyt jesteś zajęta, jako młoda mężatka, by mieć na to czas?

- Głupstwa! - odparła Ane zirytowana, po czym zwróciła się do Indianne.

- Oczywiście, że ci pomogę, jeśli chcesz.

- Oczywiście, że chcę. Im więcej pomocników, tym lepiej.

- Macie jakieś imiona? - spytała Maria.

- Chyba trochę za wcześnie, co? - zaśmiał się Torstein, zerkając na Indianne.

- No cóż, ja mam jedno - odparła, uśmiechając się tajemniczo.

- Jakie? Podzielisz się z nami? - spytał Olav.

- Nie, jeszcze nie. To będzie niespodzianka, gdy już dziecko się urodzi. A tobie powiem, gdy będziemy sami - zwróciła się do męża.

- Dobre i to - zaśmiał się Torstein. - Przynajmniej ja nie będę czekał do lata!

- A więc to była ta niespodzianka, o której mówiłaś? - spytała Maria. Indianne pokiwała głową.

- No i chciałabym, byś była matką chrzestną. Chcesz?

- Oczywiście - rozjaśniła się Maria.

- No, to musimy wznieść toast - zdecydowała Elizabeth, wyjmując z szafki dwie butelki. - Likier dla pań i koniak dla panów!

Fredrik rzucił pytające spojrzenie na ojca, który przyzwalająco skinął głową. Elizabeth dostrzegła to i podała kieliszek młodzieńcowi. Miał szesnaście lat i pierwszy zarost na policzkach.

Napełniono kieliszki i wzniesiono toast. Elizabeth wypiła łyk i pomyślała, że już wiadomo, że nowy rok przyniesie coś dobrego. Urodzi się nowy mieszkaniec ich wsi!

Rozdział 7

Maria długimi krokami szła w stronę magazynu. Poprosiła kilka dziewczynek, by zajęły się Kristine i teraz dochodził ją ich perlisty śmiech z miejsca, gdzie bawiły się w śniegu. Z jej ust dobywała się para, co przywołało wspomnienie z dzieciństwa. Ona i Indianne brały po patyku i udawały, że palą fajkę, rozmawiając o połowach i gospodarstwie, po czym turlały się ze śmiechu.

Zastanawiała się, jak się teraz wiedzie mężczyznom w Storvaagen. Czy nie marzną, czy mają dość jedzenia? I czy to zawsze kobiety musiały martwić się o wszystko? Czy to o dzieci, czy o mężów, czy o inwentarz? Tak naprawdę to bardzo męczące, pomyślała, i nieomal zapragnęła być mężczyzną. Oni z pewnością tak tego nie przeżywali. A może jednak?

Może też martwili się o tych, których zostawili w domu? Tak, chyba tak.

Przynajmniej ci, których znała.

Duży klucz do magazynu wisiał u jej pasa. Otworzyła drzwi i zapaliła kilka lamp wiszących na ścianie. Za każdym razem, gdy tu wchodziła, ogarniało ją poczucie bezpieczeństwa. Jak długo ludzie będą mieli pieniądze na zakupy, ona i Kristine mogły żyć spokojnie. Miała tu różne towary w beczkach, workach i skrzyniach: mąkę, dziegieć, tran. Miała też wozy, pługi, wiosła, liny.

Pod sufitem wisiały żagle, kosy i różne narzędzia.

W oczach innych był to pewnie majątek. Nie pamiętali, że za wszystko ona musiała zapłacić, no i potem sprzedać, by mieć pieniądze na utrzymanie siebie i córki. Weszła głębiej do środka i uśmiechnęła się do siebie. Pomyśleć, z jakich to warunków życia wyszła! Po drugiej stronie fiordu stał jeszcze nędzny domek, który był jej domem rodzinnym. Rodzice umarli wcześnie, miała tylko Elizabeth i Jensa, a potem także Ane. Nie byli z pewnością bogaci, ale nie cierpieli biedy. Potem Jens przepadł i wtedy często nie wiedziały, skąd wezmą następny posiłek. Ale wszystko się nagle odmieniło, gdy Elizabeth wyszła za Kristiana. Wtedy mogły codziennie jeść do syta.

Otuliła się ciaśniej szalem. Żyło im się dobrze, bardzo dobrze, choć musiała ciężko pracować w gospodarstwie, tak jak Elizabeth. Nie spodziewała się tylko, że wyjdzie za Pedera i że tak młodo zostanie wdową.

- Oglądasz swoje towary? - usłyszała nagle za sobą. Odwróciła się na pięcie i w drzwiach ujrzała dwóch mężczyzn. Jeden z nich nie dostał pracy przy połowach, drugi był za stary.

- Muszę, jeśli mam ogarniać interesy - odparła, idąc w ich stronę. Starszy pokiwał głową.

- Tak, tak, trzeba. Jeśli potrzebujecie pomocy, powiedzcie.

- Może w rachunkach? - spytał drugi, śmiejąc się.

- Ech! W noszeniu towarów, chyba rozumiesz. A słyszeliście o Anne-Elizabeth z Kjerringoy? - spytał starszy. Spod jego czerwonej czapki wystawały siwe włosy.

- Co z nią? - spytała Maria.

- Została wdową w tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym. Znała obce języki, bo takie damy się tego uczą, ale gorzej było z rachunkami. Mimo że starała się prowadzić sama sklep, musiała w końcu poszukać pomocy. Zatrudniła Erasmusa Zahla, subiekta.

Stary zapatrzył się przed siebie. Młodszy zsunął kaszkiet z czoła i pogonił go niecierpliwie:

- No, mów dalej!

- W tysiąc osiemset pięćdziesiątym dziewiątym wzięli ślub. On chyba miał wtedy trzydzieści dwa lata, a ona pięćdziesiąt siedem. - Stary zaśmiał się, zanim uświadomił sobie, że podobna różnica wieku była między Pederem a Marią. Spoważniał, odchrząknął i wymamrotał przeprosiny. - No, i ona umarła w tysiąc osiemset siedemdziesiątym dziewiątym. Ale Zahl jeszcze żyje. Tak, tak. Maria usiadła na skrzynce i spojrzała na niego.

- Jaka była ta Anne-Elizabeth? Stary przestąpił z nogi na nogę i wsadził ręce głęboko w kieszenie.

- Cóż, nie znałem jej osobiście, tylko o niej słyszałem.

- A co słyszałeś? - spytał jego towarzysz.

- Mówili, że miała dwie młodsze siostry. Anna-Elizabeth mówiła, że były najładniejsze i najzdolniejsze w całym Nordland. Maria zaśmiała się cicho.

- To prawda? Starszy pokiwał głową.

- A o sobie mówiła, że jest najmądrzejsza w całym Nordland. Gdy mieli gości, wychodziła przed męża, wyciągała rękę i mówiła: „Witam u mnie!” - Stary znów się zaśmiał. - No, i jeszcze w ich salonie wisiały dwa portrety: wielki jej, i malutki Zahla.

- Byli chyba strasznie bogaci - powiedziała Maria cicho. - Słyszałam, że ich sklep jest największy w Nordland. Stary pokiwał kilka razy głową.

- A nie wiecie, co ja słyszałem! - odezwał się ten w kaszkiecie. Maria spojrzała na niego.

- Co takiego?

- Mają doprowadzoną wodę do kuchni! Maria poczuła, że marzną jej nogi, ale musiała tego posłuchać.

- Co to znaczy?

- Mają pompę przy ścianie i nie muszą wychodzić po wodę. Maria próbowała sobie to wyobrazić, ale nie zdołała.

- Kiedy to zrobili?

- W tym roku, kiedy umarła.

- Mają też pozwolenie na noclegi. Mogli przenocować kilkaset osób. Oczywiście, w czasie połowów na Lofotach.

- Słyszałam, że wtedy ludzie śpią nawet w kościele - wtrącił młodszy i otrzymał potwierdzenie od starszego. - No, chyba macie klienta - dodał, wychylając się za drzwi. Maria wstała. To pewnie poczta.

- Muszę iść - powiedziała, czując łaskotanie w brzuchu. - Wy nie czekacie na list? - spytała, zamykając drzwi na klucz. Starszy splunął brązową od tytoniu śliną.

- Nie, nie sądzę, ale pójdę z wami. Popatrzę sobie, kto dostał. Wiele osób zauważyło przybycie poczty i w krótkim czasie sklepik zapełnił się ludźmi. Maria aż się zgrzała, rozdając przesyłki.

- Laurits Pedersen - zawołała i zaraz pojawiła się ręka w górze.

- Tutaj! - zawołał mężczyzna i odebrał swój list.

- Bertine Olsdatter!

- To ja.

Podeszła młoda dziewczyna i z rumieńcem odebrała białą kopertę. List był najwyraźniej od rybaka, bo nosił ślady rybiej krwi. Może to jej ukochany, pomyślała Maria, sięgając po następny.

- Maria... - zatrzymała się i wsunęła list do kieszeni. Był do niej, lecz nie dojrzała nadawcy. Zarumieniona i zażenowana pochyliła się nad kolejną przesyłką.

W sklepiku było duszno i gorąco. Pachniało mokrą wełną i potem, a ludzie mówili jeden przez drugiego. Ktoś prosił kogoś, by mu przeczytał, inny chował się w kącie i sam przedzierał się przez tekst, a jeszcze inni chowali swoje listy głęboko, by przeczytać je w domowym zaciszu. Listy przynosiły głównie dobre nowiny. Zawiadomienia o śmierci przynosił pastor lub lensman. Podniosła ostatni list. Był do Elen i nie miał nadawcy. Odłożyła go i powiedziała głośno:

- Na dziś to wszystko. Za dwa tygodnie następna dostawa!

Dojrzała wiele zawiedzionych twarzy. Jakżeby chciała dać im pociechę! Dla kobiet pozostałych w domu, dwa tygodnie to długi czas oczekiwania. Jej dłoń spoczęła delikatnie na liście ukrytym w kieszeni fartucha. Czy jest od Olava? Bardzo chciała to sprawdzić, lecz sklep nadal był pełen ludzi.

Kilka tygodni temu napisała do niego list. Niedługi, opisujący codzienne wydarzenia. Teraz ciekawa była, co on odpisze. Czy tylko o połowach i pogodzie, czy też dopisze coś jeszcze? Poczuła, jak serce bije jej mocno w piersi, lecz musiała się opanować, ponieważ do lady podeszła klientka. Maria odważyła cukier i mąkę, i wpisała należność do książki. Kobieta powiedziała, że zapłaci na wiosnę, jak wróci jej mąż. Maria ze zrozumieniem pokiwała głową.

Wreszcie sklepik opustoszał. Pierwsi ruszyli ci, którzy nie przeczytali swoich listów na miejscu. Pozostali opowiadali o treści listów, nawet czytając na głos ich fragmenty. Ci, którzy dostali gazetę Lofoten Tidende, dzielili się wiadomościami ze świata.

Maria wyjęła z kieszeni list, gdy wyszedł ostatni klient. Zważyła go w dłoni, zanim powoli odwróciła. Krew uderzyła jej do twarzy, gdy ujrzała, że jest od Olava. Ma przeczytać teraz, czy poczekać do wieczora? Szybko wyciągnęła szpilkę z włosów i rozerwała kopertę.

Droga Mario!

Oto kilka słów ode mnie. Bardzo się ucieszyłem Twoim listem. Widok Twojego pisma mnie oszołomił. Żałowałem tylko, że nie mam Twojego zdjęcia. Ale z drugiej strony, mam je, bo jesteś często w moich myślach.

Często, pomyślała Maria. Napisał, że często, ale nie zawsze. Co to oznacza? Zaczęła czytać dalej.

Czy widziałaś się ostatnio z Elen? Bo jest jedna sprawa, o której ostatnio wiele myślałem.

Poczuła ukłucie w sercu. Dlaczego pytał ją o Elen? Czyżby nadal ją kochał? Zwróciła wzrok w stronę okna i dojrzała dwie dziewczynki ciągnące Kristine na saneczkach. Na szczęście ubrała ją ciepło, więc nie zmarznie.

Maria przypomniała sobie przyjęcie bożonarodzeniowe w Dalsrud i rozmowę z Olavem. Zatopiona w myślach, nie zareagowała, gdy zadźwięczał dzwonek nad drzwiami. Dopiero gdy podniosła oczy, drgnęła i wstała z zydla.

- Elen? To ty? - spytała. Co za zbieg okoliczności...

- Tak, a to dziwne?

- Nie, ja tylko... Masz ze sobą dziecko?

- Oczywiście, że nie! - odparła Elen, ściągając ciasne rękawiczki. - On jest w domu, a ja mam mimo to potrzebę zobaczenia innych ludzi. - Zatrzymała się i wpatrzyła w ladę. - Dostałaś list od Olava?

Maria schwyciła kopertę i wsadziła ją razem z listem do kieszeni fartucha. Elen zmrużyła oczy i wypięła pierś.

- A więc korespondujesz sobie z Olavem, co? Tak, szybka jesteś - rzuciła z nienawiścią w głosie.

- O co ci chodzi? - Maria poczuła, że pocą jej się dłonie, którymi się wsparła o ladę.

- O co mi chodzi? - prychnęła Elen. - Ja byłam żoną Olava, a z powodu jednego błędnego kroku zostałam wygnana. I kto czekał gotowy? Tak, ty! Biedna wdowa ze Storvika, która musi harować w dzień i w nocy, w sklepie i przy dziecku.

- Ja nigdy nie narzekałam - zaprotestowała Maria, czując ogarniającą ją irytację.

- Ludzie i tak gadają. Szczególnie w Heimly.

- Co mówią?

- Właśnie to, co ci powiedziałam! - zawołała Elen z wypiekami na policzkach. - Ze żal im ciebie, że musisz sobie sama dawać radę!

- Przestań krzyczeć, jeszcze dobrze słyszę - odparła Maria spokojnie. - Poza tym nic nie poradzę na to, że ludzie o mnie gadają. Ja o to nie proszę.

- Ale lubisz odgrywać ofiarę - stwierdziła Elen, wstrząsając głową.

- Przyszłaś tu coś kupić? - ucięła Maria.

Elen nie odpowiedziała od razu, obrzucając ją długim, krytycznym spojrzeniem.

- Widzę, że przytyłaś ostatnio - zauważyła złośliwie.

- Możliwe - odparła Maria lekkim tonem. Elen dobrze pamiętała, że ona zawsze chciała być szczupła, więc wiedziała, czym jej dopiec. Ale postanowiła nie dać jej satysfakcji. Uniosła głowę. - Wielu mężczyznom się to podoba. Elen zaśmiała się szyderczo.

- A co, masz kilku na raz? Maria zdecydowała, że nie zareaguje.

- Chcesz coś kupić, czy nie?

- Nie, nie wydaję tu więcej pieniędzy, niż muszę. Przyszłam spytać, czy coś do mnie przyszło. Maria otworzyła szufladę i wyjęła list.

- Proszę - rzuciła, kładąc go na ladzie. Poznała teraz, że to nie jest charakter pisma Olava i poczuła ciepłą falę ulgi. Elen wzięła list bez słowa. Odwróciła go, po czym schowała do kieszeni.

- Czy to od Amunda? - odważyła się spytać Maria.

- Tak. To znaczy, nic ci do tego! - Elen zacisnęła usta i zerknęła spode łba na Marię. - Od kiedy to piszecie do siebie z Olavem listy? Maria wzruszyła ramionami.

- Jesteśmy przyjaciółmi od dzieciństwa, więc...

- Już to słyszałam, ale nie mów mi teraz, że robiliście to, kiedy ja i on byliśmy małżeństwem!

- Nie. - Nie chciała mówić nic więcej. - Chyba cię muszę przeprosić, ale mam robotę.

Elen prychnęła i z impetem wyszła.

Maria opadła z powrotem na zydel i potarła czoło. Nie powinna być zła na Elen i nie miała żadnego prawa jej oceniać. Przecież sama popełniła podobny grzech, choć nikt jeszcze tego nie odkrył. Jeszcze nie. Gdyby chciała, mogłaby trzymać to w tajemnicy na zawsze. Elen nie miała takiej szansy.

W tym momencie znów zadźwięczał dzwonek nad drzwiami i wpadły dziewczynki.

- Kristine mówi, że marzną jej palce - powiedziała jedna, prowadząc małą w stronę pieca.

- Biedactwo ty moje! Zimno ci? - spytała Maria, zdejmując z córki wierzchnie odzienie.

- Oj, zimno - odparła Kristine z uśmiechem.

Maria dała kilka monet dziewczynkom i podziękowała za pomoc. Szczęśliwe i rozgadane, zniknęły za drzwiami. Maria usiadła przy piecu z córeczką w objęciach.

- Dobrze się bawiłaś?

- Tak. Były sanki i lepiłyśmy bałwana.

- To dobrze. Może jeszcze kiedyś byś się z nimi pobawiła?

- Tak, jutro!

Myśli Marii powędrowały znów do przyjęcia w Dalsrud. Gdy siedzieli z Olavem w kuchni, ich rozmowa zeszła na Elen. Maria spytała go, co sądzi o zdradzie. Twarz mu pociemniała i rzucił, że to chyba oczywiste. On i Elen nie są już razem po tym, co ona zrobiła. Maria przypomniała mu, że on sam też nie ma czystego sumienia. Olav wbił w nią spojrzenie i powiedział:

- To zdarzyło się tylko raz. Ja wybaczyłbym Elen, gdyby ona zrobiła to tylko raz, ale w jej przypadku było tego więcej. Przecież nawet ma z nim dziecko! Ale już ci to wcześniej tłumaczyłem.

Maria o mało nie powiedziała mu wtedy, że jego niewierność także miała konsekwencje, ale weszła Elizabeth i Olav opuścił kuchnię.

Po tej rozmowie Maria często myślała, że może nadszedł czas wyjawienia Olavowi prawdy, pomimo obietnicy, którą sobie kiedyś złożyła: chciała, żeby tylko Kristine poznała prawdę, gdy nadejdzie czas. Ale wtedy Olav był żonaty. Teraz już nie jest. Teraz oboje są samotni. Dopiero gdy nadszedł wieczór i Kristine poszła spać, Maria mogła doczytać list do końca. Dotarła do miejsca, w którym Olav pisze, że myśli o czymś dotyczącym Elen.

Nie chcę, by dziecko Elen rosło bez ojca, więc mam nadzieję, że Amund podejmie za nie odpowiedzialność i że będą razem. On też jest pewnie na połowie, ale zastanawiałem się, czy może coś o tym słyszałaś.

Maria wypiła łyk podgrzanej kawy. Gdyby tak Olav wiedział, jak Elen zachowała się dziś w sklepie! Może powinna mu opowiedzieć? Nie ze złości na Elen, ale tylko dla informacji. Czytała dalej. Następny akapit opisywał życie w Storvaagen. Olav wspomniał o kimś, kogo nazywano Enok-Dwa szylingi. Był chyba znajomym Jensa, pisał Olav, i niezwykle zabawnym człowiekiem. Dostarczał im wielu powodów do śmiechu. Olav komentował potem to, co ona napisała, a na koniec napisał:

Muszę już kończyć moje pisanie, ale mam nadzieję, że dostanę od Ciebie więcej listów. Czuję się jak w Wigilię, gdy idę do sklepu i mogę coś odebrać. Wszyscy pytają mnie, czy to od ukochanej. Śmieję się wtedy i mówię, że to nie ich sprawa.

Mam nadzieję, że Ty i Kristine jesteście zdrowe i niczego Wam nie brakuje.

Z najlepszymi pozdrowieniami od Twojego oddanego Olava.

Maria przeczytała ostatnie linijki po kilka razy, aż nauczyła się ich na pamięć. Wyjęła przybory do pisania, by od razu odpisać na jego list. Opowiedziała najpierw o pogodzie i o dzisiejszym spotkaniu z dwoma mężczyznami w magazynie. Przekazała mu opowiedzianą przez nich historię. Pióro potem biegło szybciej i opisywała mu małe, zabawne przygody z Kristine. Sama się przy tym śmiała.

Po chwili zatrzymała się. Czy ma mu opowiedzieć o spotkaniu z Elen?

Nie, to nie pasowało do tych zabawnych historyjek. Olav potrzebował pocieszenia, nie zmartwienia. Potrzebował czegoś, co go ogrzeje. Nie napisze mu też, że Kristine jest jego córką. Tak ważne wiadomości przekazuje się osobiście.

Na wiosnę, postanowiła. Na wiosnę mu powie. Podpisała list. Twoja oddana Maria. Złożyła arkusiki papieru i włożyła je do koperty. Wyśle list przy pierwszej okazji.

Rozdział 8

Elizabeth odwróciła się w drzwiach. Gryzły ją wyrzuty sumienia na myśl o pracy, którą tu zaniedbuje, ale jednocześnie czuła, że dawno nigdzie nie była i że potrzebuje czasem kogoś odwiedzić.

William został w domu, mimo że zrobił obrażoną minę i tupał w podłogę.

Elizabeth nie pocieszała go, bo przecież nie powinien się tak zachowywać. Powiedziała mu, że już jest dużym chłopcem, w lecie skończy pięć lat. William zawstydził się i niechętnie przeprosił.

Pogłaskała go wtedy po głowie i pocałowała w czoło.

- Fu, nie rób tak! - rzucił, odwracając się. - Już niedługo będę dorosły i nie będę się przytulał do mamy.

- Nawet wtedy, gdy będziesz kładł się spać? - zażartowała. Zastanowił się.

- Tylko wtedy - oznajmił, unosząc w górę wskazujący paluszek. Elizabeth uśmiechała się do siebie, uwiązując konia przed zagrodą na Słonecznym Wzgórzu. Schody były odmiecione ze śniegu, a dom, oborę, wychodek i szopę na drewno łączyła wydeptana ścieżka. Zauważyła, że szopa była nowa. To dobrze, znaczy to, że dają sobie radę, pomyślała, pukając do drzwi.

Gospodyni na pewno widziała ją już z okna, bo nie wydawała się zdziwiona.

- Proszę wchodzić, proszę - powiedziała miłym tonem, przepuszczając ją do środka.

- Dziękuję. Chciałam do was na chwilę zajrzeć - powiedziała Elizabeth, rozglądając się dyskretnie. Było schludnie i czysto, chociaż ciasno, nie tak jak w Dalsrud, gdzie mieli duże pokoje z meblami obitymi pluszem.

- Proszę, niech pani siada - zaprosiła kobieta, wskazując na krzesło. Kiedyś było czerwone, teraz farba na siedzeniu i oparciu się starła.

- Wzięłam ze sobą trochę kawy i kilka lefse - powiedziała Elizabeth, rozwiązując zawiniątko i podsuwając je w kierunku gospodyni.

- O mój Boże! Dziękuję, i dziękuję jeszcze raz za wszystko, co dostaliśmy na święta. - Kobieta zajrzała do zawiniątka. - Nie, nie cierpimy nędzy, proszę mi wierzyć, ale jest tak, że... - umilkła i uśmiechnęła się zawstydzona. - Nieczęsto mamy pieniądze na kawę i takie przysmaki. Elizabeth pokiwała głową, mówiąc cicho, że rozumie. Na stole pojawiły się filiżanki i spodki. Elizabeth zauważyła, że kilka było obitych. Gospodyni zaparzyła i nalała kawę, po czym wyjęła robótkę na drutach, którą trzymała w kieszeni fartucha.

- Proszę się częstować - powiedziała, skinąwszy głową w stronę naleśników lefse.

- Dziękuję. O, prawie bym zapomniała! - Elizabeth wyjęła kilka kłębków wełny. - To spruta wełna i nieduże kłębki, ale może się wam jednak przydadzą? Kobieta była zachwycona i dziękowała wielokrotnie.

- W naszym domu zawsze potrzeba wełny na skarpety i rękawice - przyznała. - Teraz ledwie wystarczyło dla mężczyzn na połów. Ale zrobiłam porządne rękawice, z podwójną nitką na kciuku. Zanim je sfilcowałam, sięgały aż do łokcia. Mężczyźni z tego domu nie będą marzli, o nie!

- Ja też zrobiłam parę rękawic dla Jensa - napomknęła Elizabeth, sama się dziwiąc, dlaczego to mówi. Poczuła, jak oblewa ją rumieniec i pochyliła się nad filiżanką z kawą. Poczuła na sobie spojrzenie gospodyni.

- Tęskniła pani za nim? Elizabeth spojrzała na nią, nagle zirytowana.

- Co masz na myśli?

Kobieta nie straciła rezonu, jak Elizabeth przypuszczała, lecz patrzyła na nią spokojnie.

- Już długo jesteście wdową. Chyba rok?

- Tak, i co z tego? - Elizabeth upiła łyk kawy, lekko parząc język. Gospodyni niewzruszenie robiła na drutach.

- Może zawsze żywiła pani uczucia wobec Jensa? Przecież kiedyś byliście małżeństwem.

Elizabeth zawahała się przed odpowiedzią. Co ona miała na myśli? Na policzkach nadal czuła rumieniec i żałowała, że wyskoczyła z tymi rękawicami.

- Lubię Jensa jak przyjaciela - wyjaśniła, sama słysząc, jak głupio to brzmi.

- Przyjaciela? - powtórzyła kobieta spokojnie, nalewając nieco kawy na spodek i spijając ją z wielką przyjemnością. - Może tak być, że kobieta i mężczyzna są tylko przyjaciółmi?

- O, tak. - Elizabeth wyprostowała się, wzięła jeden lefse i oderwała kawałek. - Helene przyjaźni się z Jensem, a Ane z Larsem.

- Oni mieszkają w tym samym domu i widują się codziennie. To, co jest pomiędzy panią i Jensem, to zupełnie coś innego. Elizabeth wbiła w nią ostre spojrzenie.

- Jak możesz coś takiego mówić? Uważam, że jesteś... bezczelna. Kobieta zaśmiała się cicho i zamoczyła kawałek lefse w kawie.

- Sądzi pani, że nie widziałam was z Jensem przed kościołem? A teraz ma pani rumieńce na policzkach. Ładnie pani z nimi. W oczach też ma pani nowe życie. - Spoważniała. - Nie zamierzałam być bezczelna, pani Dalsrud, ale miło mi widzieć, że dobrze się pani czuje. Zrobiła pani dla nas tyle dobrego przez te lata. - Westchnęła i pokręciła głową. - Bóg jeden wie, że nie było nam lekko. Ale pewnie tak ma być. Tak, tak. - Rozjaśniła się znów. - Jak mówiłam, gdyby nie pani, nie wiem, co by z nami było. Elizabeth wzruszyła jej przemowa. Poprawiła się na twardym krześle i spytała:

- A jak tam u twojej synowej, Arnoldy?

- Dziękuję, dobrze. - Druty znów zaczęły migać rytmicznie w spracowanych dłoniach kobiety.

- Jak służba u pani lensmanowej?

- Pracuje teraz w oborze - odparła kobieta, nie podnosząc wzroku znad robótki. - Tak?

Druty migały teraz wolniej.

- Dostaje jedzenie i pieniądze, i daje sobie radę. Zacisnęła usta, jakby na znak, że nie chce więcej o tym mówić.

- Ona jest... zabawna - wyrzekła ostrożnie Elizabeth.

- Zabawna? W jaki sposób? Elizabeth wzruszyła ramionami.

- Trudno to określić. Spotkałam ją tylko jeden raz; Ale wyróżniała się spośród innych służących, jakie spotkałam. Gospodyni odchrząknęła.

- Więcej kawy?

- Nie, dziękuję, muszę już jechać - odparła Elizabeth, wstając. - To miała być krótka wizyta. Nie zamierzałam zjadać tego, co przywiozłam - dodała z uśmiechem. Wyjęła rękawice i zawiązała chustkę pod brodą. - Dziękuję za rozmowę.

- Nawzajem - odparła kobieta, wyciągając spracowaną dłoń. W drodze do domu Elizabeth pozwoliła koniowi iść stępa. Słowa kobiety ze Słonecznego Wzgórza nadal dźwięczały jej w uszach, sprawiając, że robiło się jej gorąco. Czy było coś w jej słowach? Czy nadal kocha Jensa? Czy małżeństwo z Kristianem i jego śmierć stłumiły uczucia, które miała wobec Jensa?

Przeniosła wzrok z końskich uszu na zabudowania stojące wzdłuż drogi. Po ostatniej odwilży było na nich mniej śniegu. Już marzec, pomyślała. Poczuła łaskotanie w brzuchu i przypływ uczuć, które przyprawiły ją o mocniejsze bicie serca. Boże jedyny, pomyślała, nadal kocham Jensa! Powtarzała to zdanie w myślach jeszcze wiele razy. Nadal kocham Jensa! Czy zawsze tak czuła, czy te uczucia nagle rozkwitły? Czy inni w domu to zauważyli, albo ktoś jeszcze poza kobietą ze Słonecznego Wzgórza? Nie, chyba nie. Przecież nawet sama sobie tego nie uświadamiała.

Nowo odkryte uczucie pogrążyło ją w chaosie poczucia winy, radości i konsternacji.

- Była dla nas poczta? - spytała Helene, wychodząc do niej na korytarz. Elizabeth spojrzała na nią zdezorientowana.

- Poczta? - powtórzyła.

- Tak, miałaś zajechać do sklepu, bo dziś przychodzi poczta. Elizabeth poczuła, jak zalewa ją poczucie winy.

- Ja... rozumiesz, zajechałam najpierw do Słonecznego Wzgórza, i potem... - Nie wiedziała, co powiedzieć i rozłożyła bezradnie ręce.

- Zapomniałaś pojechać do sklepu? - spytała Helene z niedowierzaniem. Elizabeth pokiwała głową, zawstydzona. Helene przewróciła oczami. - Jak mogłaś? O czym myślałaś, Elizabeth? - Jej głos z oburzenia przeszedł niemal w falset.

Elizabeth patrzyła w bok w obawie, że Helene się domyśli. Długo rozpinała płaszcz.

Ane wyszła z kuchni. Oparła się o framugę drzwi i popatrzyła na nie uważnie.

- Ja mogę pojechać - zaoferowała. Elizabeth spojrzała na córkę.

- Nie, dziękuję, Ane, to może poczekać do jutra. Jeśli coś przyszło, nie ucieknie.

Helene prychnęła i odwróciła się na pięcie. Elizabeth rozumiała jej zawód, bo długo już czekała na list od Larsa.

- Jak mogłaś o tym zapomnieć? - spytała Ane ostrożnie, patrząc na matkę.

- O tylu rzeczach ostatnio rozmyślam - odparła Elizabeth.

- Na przykład, o czym?

Elizabeth zatrzymała się wpół ruchu.

- To już rok od śmierci Kristiana.

Ane nic nie odpowiedziała, jakby nie wierząc temu wytłumaczeniu. Ale nic nie powiedziała, bo temat był zbyt delikatny.

- Jak tam idzie na Słonecznym Wzgórzu? - spytała Helene, przeciągając wełnę przez szczotkę. Wyczesane motki kładła w koszu obok. Elizabeth zauważyła, że pomimo złości dobrze wykonuje swoją pracę.

- W domu była tylko gospodyni - odparła Elizabeth. Pochyliła się, by wyjąć robótkę z koszyka, ale w tym momencie William wspiął się na jej kolana. Chciał jej opowiedzieć, co robił, gdy jej nie było.

- ... no i Signe powiedziała, że jest ode mnie większa. Ale nie jest, prawda? Elizabeth zrozumiała, że musi ostrożnie dobierać słowa przy odpowiedzi. - Jesteś wyższy niż Signe, ale ona jest od ciebie starsza. William zmarszczył nos.

- Signe pójdzie jesienią do szkoły, a ty musisz poczekać jeszcze dwa lata.

- Będę cię mogła nauczyć liter - powiedziała Signe, podchodząc do nich. - Już niektóre znam, pokazać ci, jak wyglądają?

William zeskoczył z kolan matki i poszedł za Signe, a Elizabeth wzięła robótkę.

- Jak mówiłam, była tylko gospodyni. Zaparzyła kawę, zjadłyśmy trochę lefse... - zamilkła, bo nie mogła przecież przekazać całej ich rozmowy.

- Spytałaś, jak idzie jej synowej? - spytała Ane. Elizabeth pokiwała głową.

- Tak, ale nie wydawało mi się, by chciała o niej rozmawiać. Powiedziała, że pracuje teraz w oborze, że ma jedzenie i płacę, i że daje sobie radę.

- Nie wydawało ci się, że coś ukrywa?

- Może tylko się wstydziła albo było jej przykro?

- No tak, to możliwe.

- Raczej nic gorszego niż to - stwierdziła Elizabeth, pochylając się nad robótką. Zaczynała zwężać, więc musiała uważać. Dwa oczka razem, potem przeciągnąć nitkę, o tak. Reszta to same prawe.

Odgłos wyczesywania i kręcącego się kołowrotka, przy którym siedziała Ane, zlewał się z rozmową dzieci. Myśli Elizabeth powędrowały znów do Jensa.

Gdy nadszedł wieczór i dzieci położyły się spać, Elizabeth weszła do gabinetu i wyjęła przybory do pisania. Próbowała sformułować w głowie słowa, które chciała przelać na papier, ale nie było to łatwe. Jens twierdził, że ją kocha jak wtedy, gdy byli małżeństwem, ale ona trzymała go na dystans. Teraz jednak on był wdowcem, a ona wdową. Czy już można było znów rozmawiać o uczuciach? Powiedzieć mu, że teraz je odwzajemnia?

Chciała mu opisać, co przeżyła tego dnia i pod koniec przyznać, że kobieta ze Słonecznego Wzgórza miała rację - ona nadal go kocha. Pióro sunęło gładko po papierze. Wiele razy zanurzała je w atramencie i pisała dalej. Czuła, jakby słowa same z niej wypływały. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Zirytowana, powiedziała „proszę”. Helene zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie. Elizabeth spojrzała na nią pytająco.

- Piszesz list? - spytała Helene.

- Tak. - Elizabeth na wszelki wypadek położyła czystą kartkę na liście.

- Słuchaj, Elizabeth - zaczęła Helene z wahaniem. - Jesteśmy przyjaciółkami już od wielu lat, prawda? - Tak.

- Znam cię pewnie lepiej niż inni. Gdy wróciłaś ze Słonecznego Wzgórza, od razu poznałam, że coś się stało. Co to było takiego, że aż zapomniałaś o poczcie?

Elizabeth poczuła, że ogarnia ją gwałtowna chęć opowiedzenia Helene wszystkiego: o rozmowie z gospodynią ze Słonecznego Wzgórza, i o własnych uczuciach, które dopiero teraz zrozumiała.

- Rok temu umarł Kristian... - zaczęła i zamilkła. Chciała rozważnie dobrać słowa.

- Rozumiem - powiedziała Helene, podchodząc bliżej i siadając na krześle po przeciwnej stronie stołu. Dotknęła dłoni Elizabeth. - Tęsknisz za nim, oczywiście?

- Tak, tęsknię, ale...

- Wiele myśli i uczuć budzi się w czasie żałoby - przerwała jej Helene. - Jesteś przygnębiona. Kristian był twoim mężem, ojcem Williama i twoim najlepszym przyjacielem.

Elizabeth przytakiwała słowom Helene. Miała rację, ale najwyraźniej jej nie rozumiała. Może lepiej będzie nic jej na razie nie mówić?

- No i Elizabeth - dodała na koniec Helene. - Nie przejmuj się sprawami Słonecznego Wzgórza i żony lensmana. Obiecaj, że się w to nie wmieszasz. Będą z tego tylko niesnaski.

- Obiecuję - powiedziała zdecydowanie Elizabeth. - Nie będę się mieszać.

- To dobrze. - Helene wstała z uśmiechem. - A teraz idę się położyć. Elizabeth nie odpowiedziała. Gdy została sama, wyjęła list i przeczytała, po czym podarła go na drobne kawałki. Nie mogła czegoś takiego wysłać. A gdyby tak dostał się w niepowołane ręce? Jeśli Jens ma się dowiedzieć o jej uczuciach, to tylko wtedy, gdy już wróci do domu.

Nowy list spoczywał w kieszeni jej fartucha i przy porannym obrządku w oborze, i podczas śniadania. Nie zawierał ani wyznań miłosnych, ani intymnych zwierzeń, ale, jeśli Jens wczyta się dobrze, zrozumie, że ona tęskni za nim bardziej niż zwykle. Opowiedziała, jak im się żyje, o mniejszych i większych wydarzeniach. Zakończyła opisem długiego dnia pracy i tęsknotą za wiosną i ciepłem. Słowa były specjalnie sformułowane dla niego. On znał ją jak nikt inny na świecie i powinien zrozumieć, co chciała mu przekazać.

Jak tylko skończyły śniadanie, Ane wstała i podziękowała za jedzenie. Otarła mleczne wąsy i powiedziała:

- No to jadę do Storvika i zobaczę, czy jest dla nas poczta. Może przyszło coś od Trygvego? - dodała z uśmiechem. Elizabeth także wstała.

- Zacznij sprzątać ze stołu - rzuciła przez ramię w kierunku Helene i poszła za Ane do korytarza. Wyjęła z kieszeni list i wręczyła go córce tak, by nie dostrzegła adresata.

- Możesz go wysłać? Ane wzięła list i odwróciła kopertę.

- Piszesz do Jensa?

Elizabeth nie zdążyła odpowiedzieć, bo nagle w drzwiach kuchni stanęła Helene. Usłyszała pytanie Ane i spojrzała badawczo na Elizabeth, po czym zwróciła się do Ane:

- Kup jeszcze cukier, bo się prawie kończy. Ane pokiwała głową i pochyliła się, by zawiązać buty.

- To jestem gotowa. Wyślę list - powiedziała i wyszła.

- Próbujesz trzymać w tajemnicy, że piszesz list do Jensa? - spytała Helene z iskierkami uśmiechu w oczach. Elizabeth prychnęła i przecisnęła się obok niej do kuchni.

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Takie sprawiasz wrażenie. Jesteś tajemnicza. A teraz spiekłaś raka! Elizabeth utkwiła wzrok w Helene.

- Ja zawsze pisałam do Jensa.

- Także kiedy żył Kristian?

- Tak, czasami.

- Aha...

Więcej nie wspominały o liście i godziny mijały im pracowicie. Po jakimś czasie wróciła Ane, najwyraźniej pod wrażeniem czegoś, bo niemal jąkała się, przekazując nowinę.

- Przyszedł list - powiedziała, usiłując rozwiązać zamarznięte sznurowadła. Wreszcie dała im spokój i zerwała z siebie kurtkę, chustkę i szal.

- Musimy wstawić kawę - stwierdziła Elizabeth i przesunęła czajnik na ogień. - Helene, przynieś ciastka i mleko dla dzieci!

- Przyszło coś do mnie? - zawołała Helene ze spiżarki.

- Nie, ale ten list jest do nas wszystkich. I ciekawy, zobaczysz!

- Dlaczego?

- Poczekaj jeszcze!

Ane pomogła Kathince wejść na stołek i postawiła na stole kubki dla dzieci. Helene przyniosła filiżanki i talerz z ciastkami. Ane chuchała na palce i spoglądała na wszystkie po kolei.

- No jak, jesteście ciekawe?

- Dosyć tego, powiedz wreszcie! - rzuciła niecierpliwie Helene. Powolnym ruchem Ane wyciągnęła kopertę oklejoną zagranicznymi znaczkami.

- Od Amandy? - spytała Elizabeth. - Nie.

- Od Nilsa Włóczęgi? Ane pokręciła głową.

- Od matki Amandy! - odwróciła list i pokazała nadawcę.

- Masz! - Elizabeth podała jej nóż. - Otwórz i czytaj! Ane z namaszczeniem rozłożyła arkusiki i zaczęła czytać.

Drodzy wszyscy!

Ponieważ moje umiejętności pisania nie są najlepsze, poprosiłam Amandę, by napisała to zamiast mnie.

- Wcześniej mówiła, że ma zły wzrok - wtrąciła Ane, zerkając znad listu.

- Czytaj! - skarciła ją Elizabeth.

Podróż była długa i ciężka, ale minęła dobrze. Poznaliśmy innych, którzy jechali w to samo miejsce, co my. Poczułam ulgę. No i dziękowałam Stwórcy, że nie mamy ze sobą małych dzieci. Czasami pogoda była bardzo zła i wielkie tale. Wtedy musieliśmy schodzić całkiem na dół, bo zamykano pokłady. Możecie mi wierzyć, jak trudno było tam oddychać, gdy ludzie chorowali! A mieliśmy tam i gotować, myć się i spać.

Ale w końcu dotarliśmy. Odebrała nas Amanda wraz z rodziną. Ależ tu jest dobrze! Uprawiają kilka rodzajów zbóż i pogoda jest dużo lepsza niż u nas. Ryby nie są takie jak w Norwegii, ale można się przyzwyczaić.

Dalej następował opis jedzenia i przyrody, trochę różniącej się od tej z rodzinnych stron. Matka Amandy uważała, że język, którym mówią w Ameryce, jest trudny i wątpiła, czy kiedykolwiek zdoła się go nauczyć. Ale pisała, że jej mąż już złapał kilka niezbędnych słówek. Opowiedziała potem o innych, którzy płynęli z nimi statkiem. Podobno osiedlili się w Północnej Dakocie, gdzie obiecywano im istny raj. Skończyli jednak o wiele gorzej, pisała.

Wielu Norwegów przybyło na obszary prerii, które są najbardziej wietrznym zakątkiem Ameryki.

Oni mieli to samo marzenie, jak my wszyscy: by móc uprawiać ziemię, jako wolni ludzie. Nie wiedzieli jednak, że czeka ich krwawa harówka, dopóki nie dotarli na to pustkowie. Gdy już wydali wszystkie swoje pieniądze, nie mieli drogi odwrotu.

Ane czytała dalej o tych biednych ludziach. Ton listu był pełen współczucia, ale rodzina Amandy nie mogła im w niczym pomóc. Na koniec napisała:

Nie chcemy was tym wszystkim martwić, więc napiszę teraz, że wiedzie nam się dobrze. Tęsknimy za Wami, choć na szczęście mamy pamiątkę.

Zdjęcie, które wzięliśmy ze sobą, wisi oprawione na ścianie salonu. Tak, pomyślcie, Amanda i Ole mają solon! Niemal nie do uwierzenia.

Codziennie tom zaglądamy i zerkamy na portret.

Tutaj zakończę moje pisanie i poproszę Was, byście o nas nie zapominali, mimo że jesteśmy daleko.

Żyjcie w pokoju Bożym i opiekujcie się sobą nawzajem.

Ane musiała otrzeć oczy, gdy skończyła czytać list. Odchrząknęła i upiła spory łyk kawy.

- Cieszę się, że my mieszkamy w Dalsrud - westchnęła Signe.

- Ja też! - stwierdził stanowczo William. - Nigdy tam nie pojedziemy. Prawda, mamo?

- Tak, zawsze będziemy mieszkali tutaj - odparła Elizabeth, nakrywając dłonią rączkę synka. - Zawsze!

Rozdział 9

Nadeszła wiosna, a wraz z nią nadzieja na dobre plony i rychły powrót mężczyzn. Czuło się, jakby ludzie tajali wraz z przyrodą. Elizabeth oddychała głęboko, wciągając w płuca zapach zbutwiałej trawy i słonych wodorostów. Słuchała ćwierkania ptaszków, radując się nadejściem nowej pory roku. A w głębi serca cieszyła się na powrót Jensa. Musiała sama przed sobą przyznać, że tęskni za nim tak samo jak wtedy, gdy byli małżeństwem.

Czasami zastanawiała się, czy może to tylko odległość i samotność z nią igra? Może będzie inaczej, gdy się spotkają? Może jej przejdzie? Ale wątpiła. Bała się w to uwierzyć, bo czuła równocześnie, jakby popełniała zdradę wobec pamięci Kristiana.

Mimo to postanowiła uszyć sobie nową spódnicę.

- Ale będzie ładna - zauważyła Ane pewnego dnia, gdy zobaczyła, nad czym pochyla się matka. - Szyjesz ją na jakąś specjalną okazję? Elizabeth poczuła, że pieką ją policzki.

- Dlaczego tak sądzisz? Przecież muszę coś wkładać na siebie, jak wszyscy inni!

- Nie musisz się tak unosić z tego powodu - prychnęła Ane. - Tak tylko pytam.

Elizabeth spojrzała na nią z uśmiechem. - Nie unoszę się, tylko musiałam rozplątać supeł skłamała. Prawda była taka, że chciała się przystroić na powrót Jensa. Chciała wyglądać naprawdę ładnie, gdy on wróci, no a nie mogła przecież założyć odświętnej sukienki! Zaśmiała się w duchu. Ale by wyglądało, gdyby zeszła na nabrzeże w jedwabnej sukni!

- Chyba już rozwiązałaś ten supeł - stwierdziła Ane, zerkając na nią z boku.

- Tak, właśnie mi się udało - odparła Elizabeth, ciesząc się na założenie nowej spódnicy.

Plecy je bolały, gdy stały pochylone nad owcami, ścinając ich grubą, zimową wełnę. Palce szybko łapał skurcz od cięcia nożycami. Musiały być ostrożne, by nie zaciąć skóry zwierzęcia, a zarazem zebrać całą wełnę.

- Sądzicie, że tata niedługo wróci? - spytała Signe, upychając wełnę do worka.

- Tak, chyba już niedługo - pocieszyła ją Elizabeth. - Nie, Signe, wełna z brzucha idzie do tamtego worka! - wskazała na worek leżący na podłodze.

- Dlaczego?

- Najlepsza wełna jest na grzbiecie, widzisz, jest miękka i czysta. Na nogach i pod brzuchem jest sztywna, więc używamy jej na skarpety. Tej z grzbietu na swetry i ciepłą bieliznę.

- A co z wełną z jagniąt? Elizabeth domyśliła się, do czego mała zmierzała.

- No, ta chyba będzie dla dzieci!

- Tak! - Signe zaklaskała w dłonie, zapominając na chwilę o tęsknocie za ojcem. - Co mi z niej zrobisz, Elizabeth?

- A co byś chciała?

- Rękawice i cienki sweter!

- No, no. Dobrze, zobaczymy, jak pomagasz!

- Mogę też pomagać w czesaniu i tkaniu!

- To dobrze.

Elizabeth prowadziła rozmowę, nie odrywając oczu od strzyżonej owcy. Jeszcze chwila i oto zwierzę stało wśród pozostałych, nagie i z różową skórą. Elizabeth rozprostowała plecy, a jej wzrok powędrował do okienka. Kiedy oni wreszcie wrócą? Na strychu czekała nowa, odprasowana spódnica...

Dni zlewały się w jedno. Kobiety i dzieci miały swoje zajęcia, ale wszystkie czekały i tęskniły, każda na swój sposób.

- Słyszałyście? - spytała Bergette pewnego dnia, gdy wpadła z szybką wizytą. Przyjęły ją w kuchni, bo tu głównie przebywały. Elizabeth uważała, że teraz ogrzewanie salonu byłoby marnotrawieniem drewna i torfu.

- Co słyszałyśmy? - spytała Helene, marszcząc czoło.

- Mówią, że mężczyźni popłynęli do Finnmarku łowić gromadnika.

- Co to jest gromadnik? - spytał William.

- To mała ryba, której używa się na przynętę - rzuciła Elizabeth szybko, po czym zwróciła się do Bergette. - A kto tak mówił? Bergette siorbnęła gorącą kawę.

- Wiele osób. Nie dostałyście listów?

- Nie. - Elizabeth powoli pokręciła głową. - A ty dostałaś?

- Już dawno nie. Oni pewnie mają inne rzeczy na głowie niż pisanie. Tak, tak, dobrze, że już wiosna. Zima jest najgorsza, nigdy nie wiadomo, co z pogodą...

- A lato jest długie - mruknęła Elizabeth.

- Co ty mówisz? - Bergette zerknęła na nią z ukosa.

- Jeśli popłynęli do Finnmarku, nie wrócą przed latem.

- Na pewno wrócą. Jeśli nie, wynajmiesz pomoc - stwierdziła Bergette.

- Wynająć? - prychnęła Ane. - Kogo? Wszyscy mężczyźni są na połowie.

- No, nie wszyscy. Niektórzy wrócą do domu.

- To będą mieli robotę na swoim - rzuciła Helene. Elizabeth posłała talerz z ciastkami wokół stołu.

- Proszę, częstujcie się.

- Czy tata niedługo wróci? - szepnęła Signe, przytulając się do jej ramienia. Elizabeth pogłaskała ją po rudoblond włosach.

- Tak, pewnego dnia wróci, nie bój się. Wcześniej czy później stanie w drzwiach i powie: nie, czy to moja mała Signe tak urosła? Ależ na Boga, stoi przede mną istna konfirmantka! Signe zachichotała zadowolona.

- Może będzie miał coś dla mnie?

- Z pewnością! Bergette podniosła się z krzesła.

- No dobrze, muszę jechać dalej. Chciałam tylko zajrzeć na chwilę.

- Ktoś cię woła w domu? - spytała Helene.

- Jadę do sklepu - odparła Bergette, naciągając cienkie, skórzane rękawiczki.

- Mogę się z tobą zabrać? - zapytała Elizabeth i wstała, nie czekając na odpowiedź.

- Oczywiście.

Gdy weszły do sklepu, stały tam dwie kobiety pogrążone w rozmowie ze starcem. Maria, gdy je zobaczyła, odłożyła robótkę na drutach i wstała z zydla.

- Ojej, to wy? - spytała z uśmiechem.

- Ciocia Izabeth! - zawołała Kristine, wybiegając im na spotkanie. Elizabeth podniosła małą i uściskała, zanim zwróciła się do Marii.

- Jak się macie?

- Nie mogę narzekać, skoro jesteśmy zdrowe. Zadźwięczał dzwonek u drzwi i weszła kobieta.

W ręku trzymała skopek mleka i zawiniątko. Elizabeth przepuściła ją do lady. Kobieta dygnęła i pozdrowiła je obie, zanim wyłożyła swe towary.

- Mam świeże mleko i kawałek masła, jeśli jest pani zainteresowana. Maria uniosła wieko, powąchała mleko, po czym rozwinęła zawiniątko i przyjrzała się masłu.

- Świetny towar - orzekła, wyjmując kilka monet. - Ta sama stawka, czy podniosłaś cenę? Kobieta pokręciła głową.

- Nie, nie, ta sama. Dziękuję. Niech Bóg ma was w swojej opiece.

- Dziękuję, was też. Kobieta wyszła, a Bergette i Elizabeth kupiły, co zamierzały.

- Nie było dziś poczty? - spytała Bergette.

- Nie, dopiero w następny piątek. - Maria spojrzała ze współczuciem. - Nie wiecie, gdzie się podziewają mężczyźni? Bergette pokręciła głową.

- Niektórzy mówią, że popłynęli na północ łowić gromadnika. Sama nie wiem, co o tym sądzić. Starzec podszedł do nich, zdjął czapkę i kilka razy odchrząknął.

- Słyszałem, o czym rozmawiacie - wykrztusił ochrypłym głosem. - Ale słyszałem, że wasz mąż wraca - spojrzał na Bergette. - A mężczyźni z Dalsrud popłynęli do Finnmarku.

Elizabeth poczuła, jakby dostała pięścią w brzuch, ale nie dała tego po sobie poznać.

- Skąd to wiecie? - spytała.

- Od innego szypra. Rozmawiał z Jensem.

Dziwnie było usłyszeć jego imię, pomyślała. Boleśnie i dobrze jednocześnie.

- Aha. - Z trudem udało jej się uśmiechnąć. - Pozostało nam, kobietom, przygotować się na więcej pracy.

- Cóż, gdyby mnie tak nie męczyła podagra, na pewno bym wam pomógł... - rzucił stary, kręcąc ze współczuciem głową.

- Dziękuję, ale nie myślcie o tym. Damy sobie radę.

- A oni mają jedzenie na tak długo? - zastanawiała się Maria. Podniosła robótkę, ale nie spuszczała oczu z gości.

- Czego nie mają, pewnie kupią - stwierdziła Bergette.

Elizabeth spojrzała na przyjaciółkę. Widać było po niej, że odczuła ulgę, że jej mąż niedługo wróci, ale jednocześnie współczuła pozostałym kobietom.

- No cóż, muszę wracać do domu z zakupami - powiedziała, spoglądając na siostrę. - Dziękuję. Pewnie niedługo się zobaczymy? W każdym razie, w przyszły piątek przy poczcie.

Poczuła, że łzy ją pieką pod powiekami i pospiesznie wyszła na świeże, zimne powietrze.

W drodze do domu siedziały w milczeniu, wymieniwszy ledwie kilka słów. Elizabeth ucieszyła się, gdy zajechały pod ich dom.

- Dziękuję za podwiezienie, to miło z twojej strony - rzuciła, zeskakując z wozu.

- Mnie też było miło. - Bergette spojrzała na nią z powagą. - Nie wahaj się, jeśli będziecie potrzebować pomocy!

Elizabeth pokiwała głową, uśmiechając się słabo, ale wiedziała, że nie poprosi o pomoc. Dadzą sobie radę. Zawsze dawały. Signe wybuchnęła płaczem, gdy usłyszała smutną nowinę.

- Czy przez cale lato nie będzie taty? - chlipała, zaczerwieniona na twarzy. Elizabeth wzięła dziewczynkę na kolana i kołysała.

- No już, kochana Signe, nie płacz tak. Wszystko się ułoży. Pomyśl, jaka będziesz duża, gdy minie lato! Dzieci rosną szczególnie w lecie. Zresztą, tata powinien wrócić, zanim lato się skończy, wiesz.

- To prawda? - spytała Signe, ocierając oczy wierzchem dłoni. Elizabeth pokiwała głową.

- A może ty i William chcielibyście popatrzeć razem ze mną na roślinki?

- Jakie to rośliny o tej porze roku... - Helene zamilkła nagle, i dodała szeptem: - To sprytne.

- Ja też mogę? - spytała Kathinka.

- Nie, moja kruszynko, ty zostaniesz ze mną - powiedziała Helene, sadzając sobie córkę na biodrze. - Zostaniemy sobie we dwie i zrobimy coś ciekawego - szepnęła jej do ucha.

Elizabeth trzymała dzieci za rączki, dopóki nie doszli na skraj lasu. Dzieci skakały i biegały, gadając jedno przez drugie.

- A co będzie, jak spotkamy huldrę? - spytała Signe.

- I smoka? - dodał William.

- On nie mieszka w lesie - zaśmiała się Signe - tylko w morzu albo na brzegu.

- Wiem przecież! Chciałem cię oszukać!

- Na pewno nie! Myślałeś, że on tu jest!

- Znaleźliście jakieś rośliny, których możemy użyć? - wtrąciła szybko Elizabeth. Dzieci zatrzymały się.

- A jakie? - spytała Signe. - Chyba jeszcze nic nie wyrosło. Może za wcześnie?

- Ależ nie, wystarczy, że dobrze poszukacie, to coś znajdziecie. Możemy też zebrać trochę kory i łyka dla zwierząt. One to lubią. - Elizabeth odłamała ostrożnie kilka gałązek i podała je dzieciom. - Proszę, możecie to nieść.

Aż się rozjaśnili, że powierzyła im tak ważne zadanie i pospieszyli w głąb lasu. Gdy zaczęli marudzić, Elizabeth znalazła kamień porośnięty wyschłym mchem, na którym usiedli. Podała im kromki chleba, pospiesznie posmarowane masłem przed wyjściem z domu.

- Jak tu ładnie - westchnęła. - Jeśli posłuchacie, usłyszycie, jak śpiewają ptaki. Szukają ukochanego, by mogły uwić gniazdo i złożyć jaja. William wpatrzył się w czubki drzew. Słońce rzucało im w oczy ukośne promienie, więc trudno było coś dostrzec.

- Pachnie inaczej niż w domu - wyszeptał uroczyście chłopiec, odgryzając kawałek chleba.

- Prawda? - uśmiechnęła się Elizabeth.

- W domu pachnie oborą i morzem. Pokiwała głową i otoczyła syna ramieniem.

- Prawda, Signe? - spytał. - Signe? Wstał i rozejrzał się zdziwiony. Elizabeth poczuła paniczny lęk, ściskający jej serce.

- Signe! - zawołała. - Gdzie ona jest? - spytała Williama. - Gdzie się podziała? Chłopiec pokręcił głową i wzruszył ramionami.

- Siedziała tu z nami, i nagle już jej nie było. Siiiiigne! Nasłuchiwali, lecz las odpowiadał ciszą.

Serce waliło młotem w piersi Elizabeth. Nie, Signe nie mogła daleko odejść, uspokajała samą siebie. Musi myśleć jasno! Czy Signe mówiła, że chce iść dalej w las? Nie. Potarła czoło i poczuła, że jest spocone.

- Signe, to nie jest zabawne! Wychodź, ale już! - zawołała ostrym tonem.

Żadnej odpowiedzi ani trzasku gałązki. Słyszeli jedynie ptaki w koronach drzew.

- Może zabrała ją huldra - powiedział płaczliwym tonem William.

- Bzdury. Nie ma żadnych huldr!

- A skąd wiesz? Helene mówiła, że są.

- To dlatego, że ona lubi opowiadać takie historie.

- Czy już nigdy nie zobaczymy Signe?

- Oczywiście, że zobaczymy! Teraz usiądź tu i... Albo nie, chodź ze mną. Nie chcę stracić was obojga. - Złapała go za rękę i poszli dalej ścieżką. - Wołaj razem ze mną i rozglądaj się za czymś, co może należeć do niej.

- Co na przykład?

- Cokolwiek, chusteczka, kawałek chleba...

- Chyba ptaki by zabrały chleb.

Ma rację, pomyślała. Jak takie małe dziecko może tak jasno myśleć? Oddychała ciężko. O czym mogła myśleć Signe, gdy od nich odeszła? Chciała pójść dalej, by się rozejrzeć? W którą stronę mogła pójść? Dlaczego nie odpowiada na ich wołanie?

Nagle pomyślała o wypełnionych wodą dolach po torfie. Wiedziała, że niektóre z gospodarstw wykopywały torf z tych okolic. Jeśli Signe szła tędy, mogła do któregoś wpaść. A z nich trudno się wydostać... Przeszył ją dreszcz.

- Siiiigneeee! - zawołał William tak głośno, że aż się wzdrygnęła. - Musimy ją wołać cały czas, bo inaczej nas nie usłyszy. Elizabeth zaczęła wołać razem z nim, aż wreszcie miała tak suche i piekące gardło, że musiała przestać. Bolały ją nogi, ale jeszcze bardziej serce. Nadzieja na rychłe odnalezienie Signe zaczynała gasnąć.

- Musimy zawrócić i pójść po pomoc - powiedziała.

- Może pójdźmy jeszcze kawałek - poprosił William. - Może ona się przed nami chowa i oszukamy ją, jeśli nie zawołamy?

Elizabeth spojrzała w jego ciemne oczy. Pomysł był dziecinny, ale mimo to pokiwała głową. Poszli dalej. Nagle wydało jej się, że słyszy cienki głosik spomiędzy drzew. Może jej się wydawało?

- Słyszałeś? - szepnęła, schylając się do Williama. Pokiwał głową i wskazał palcem.

- Tam!

Podeszli cicho bliżej. Elizabeth serce waliło w piersi. Poczuła, że zapala się w niej nieśmiała nadzieja.

Usłyszeli dźwięczny śmiech i stanęli. Na polanie ujrzeli Signe, która rzucała kawałki chleba młodemu liskowi. Zwierzątko podkradało się, łapało chleb i uciekało z powrotem.

- Wstydziłabyś się być tak niegrzeczna! - krzyknął William. Lisek nastawił uszu i uciekł długimi susami.

- Przestraszyłeś go, głupi! - rozzłościła się Signe. Elizabeth zamknęła oczy. Gniew i radość walczyły w jej duszy.

- Szukaliśmy cię! Baliśmy się, że zginęłaś! - krzyczał William. Signe oparła ręce na biodrach.

- Chciałam tylko przejść się sama. Czy to coś złego?

- Tak, to coś złego - wtrąciła się Elizabeth, podchodząc bliżej. - Nie wolno ci nigdy - nigdy, słyszysz? - iść samej do lasu, nie mówiąc o tym. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteś i bardzo długo cię szukaliśmy. A gdybyśmy tak cię nie znaleźli? Dolna warga Signe zaczęła drżeć i łzy napłynęły jej do oczu.

- Przepraszam, Elizabeth, ja nie chciałam... Elizabeth ukucnęła i przytuliła dziewczynkę.

- Już dobrze, Signe. Wracamy do domu.

- Chyba nie powinniśmy mówić w domu, jak bardzo byłaś niegrzeczna - burknął William.

- Nie, nie powiemy. To będzie tylko nasza sprawa. Signe pociągnęła nosem. Przez resztę drogi była milcząca i zamyślona.

- Idźcie do domu, a ja zaniosę te gałązki do obory - powiedziała Elizabeth, gdy dotarli z powrotem.

Położyła je w przejściu. Nie było tego wiele, tylko dla posmakowania dla każdego zwierzęcia. Na podwórzu zatrzymała się na chwilę, by zebrać myśli. Jeśli dzieci nie powiedzą nic o zaginięciu Signe, ona też nie powie. Będzie mniej dramatycznie, a z czasem zapomną o tym. Weszła do domu i skierowała się ku kuchni. Dobiegł ją głosik Signe.

- No i poszłam do lasu i nagle zobaczyłam młodego liska. Był oswojony i jadł mój chleb! Elizabeth uśmiechnęła się do siebie. Ależ długo utrzymała tę tajemnicę!

- Nie bałaś się? - spytała Helene.

- Nie, ani trochę!

- A jeśli by cię porwała huldra? - odezwał się ktoś niskim głosem.

- Nie ma huldr, tak powiedziała mama! - rzucił William. Elizabeth zesztywniała. Ten głos... Rozejrzała się i dopiero teraz zauważyła skrzynie stojące w korytarzu, wysokie buty i kurtki wiszące na kołkach. Otworzyła z rozmachem drzwi.

- Wróciliście? Jens spojrzał na nią swoimi ciemnoniebieskimi oczami.

- Nie mogłem tak długo nie widzieć mojej małej dziewczynki.

- Która urosła! - zaśmiała się Signe, moszcząc się wygodniej na kolanach ojca.

- Tak, która bardzo urosła.

- Jakby szła do konfirmacji!

- Właśnie tak.

- W sklepie powiedzieli nam, że popłynęliście do Finnmarku - powiedziała Elizabeth.

- Ludzie tyle gadają - rzucił Lars, odsuwając talerz. - Dziękuję, było dobre - dodał, patrząc z uśmiechem na Helene.

Elizabeth poczuła, jak przenika ją radość i sprawia, że miękną jej kolana. Tak by chciała objąć Jensa, powiedzieć mu, jak za nim tęskniła, ale teraz nie mogła. Uświadomiła sobie, że nie ma na sobie nowej spódnicy, ale to nie było już ważne. Najważniejsze, że siedział tutaj, równie zdrowy i żywy jak przed wyjazdem. Jej Jens...

Rozdano prezenty: materiały na sukienki, wstążki i zabawki. Signe dostała prześliczną lalkę o porcelanowej twarzy. Oczy dziewczynki rozbłysły i prawie nie mogła dobyć głosu z radości. Obiecała uroczyście, że będzie o nią dbała i bawiła się tylko w niedziele. William hałasował, przesuwając po podłodze małe sanie z drewnianym koniem. Kobiety dziękowały za pachnące mydełka w szeleszczących bibułkach. Położą je do szuflad z bielizną, by przenikały ją swym zapachem i dopiero po jakimś czasie ich użyją.

Naniesiono wody do mycia. Jens miał się kąpać na poddaszu w cebrzyku, używanym kiedyś przez Kristiana, a Lars i Trygve w letniej kuchni. Wszyscy biegali tam i z powrotem, gadali jedni przez drugich i śmiali się. Śmiali się o wiele więcej niż przez ostatnie tygodnie, pomyślała Elizabeth, niosąc czyste ubrania dla Jensa. Zapukała do drzwi i zawołała:

- Kładę ubrania na podłodze, weź je potem!

- Dziękuję - odpowiedział.

Stała jeszcze przez chwilę pod drzwiami, nasłuchując pluskania wody i cichego pogwizdywania, po czym zeszła na dół i zaczęła rozpakowywać jego skrzynię. Wyjęła wszystkie ubrania i ułożyła w stos na podłodze. Gdy tylko dwaj pozostali skończą z kąpielą, wyniesie je do letniej kuchni i jutro urządzą wielkie pranie.

W osobnej przegródce skrzyni stał słoik z maścią na otarcia, którą mu dała na wyjazd. Oprócz tego cienki modlitewnik i pęk listów przewiązanych czerwoną, wełnianą nitką. Ucieszyło ją to, zwłaszcza kiedy rozpoznała swój charakter pisma na kopertach. Ostrożnie zamknęła wieko, nieco zawstydzona, że zajrzała do jego prywatnych rzeczy. Zauważyła nagle leżącą na stole czystą koszulę. Czyżby jej nie wzięła razem z ubraniem? Szybko złapała ją i poszła na poddasze.

- Zapomniałam dać ci koszuli!

- Wejdź!

- Nie siedzisz w wodzie? Zaśmiał się.

- Nie, już jestem ubrany.

Elizabeth poczuła zażenowanie, mimo że Jens miał na sobie spodnie. Jednak powyżej był nagi i nie mogła oderwać wzroku od jego torsu. Jens przeciągnął dłonią przez mokre włosy.

- Usiądź, Elizabeth. Jakoś wyglądasz na przestraszoną. Usiadła posłusznie przy toaletce.

- Jak wam szło, gdy nas nie było?

- Dobrze. - Zawahała się i zaczęła skubać paznokieć. - Ale tęskniłam za tobą - dodała, zerkając na niego. Jens spoważniał.

- Tak?

- Tak - odparła i pokiwała głową. Podszedł do niej i podniósł ją z krzesła.

- I ja za tobą tęskniłem. Bardzo mocno.

Elizabeth nie uczyniła żadnego ruchu, by się uwolnić z jego ramion. Przeciwnie, przytuliła się jeszcze mocniej.

- Tęskniłam jak wtedy, gdy byliśmy małżeństwem - wyszeptała. Uśmiechnął się, a Elizabeth położyła dłoń na jego piersi. Kropla wody ściekała z jego włosów i dopłynęła do jej palców. Jego serce biło mocno pod skórą.

- Chcesz, byśmy znów byli razem? - szepnął Jens. Niemal niezauważalnie kiwnęła głową.

- Ale... - zawahała się. - Poczekajmy trochę i zobaczmy, jak to będzie. Uczucia są jeszcze świeże, a my mamy dzieci, o których musimy myśleć. Nie wiadomo, jak one się do tego odniosą.

- Jak chcesz, Elizabeth. Jestem cierpliwy i będę czekał tak długo, jak trzeba.

- Dziękuję. - Uwolniła się z jego objęć i wskazała na koszulę. - Najlepiej będzie, jeśli się już ubierzesz, żebyś nie zachorował.

Nie odpowiedział i nie poruszył się, więc Elizabeth cicho wyszła. Miała w sercu chaos. Czy powiedziała i zrobiła to, co powinna?

Rozdział 10

Gdy wszedł Jakob, w sklepie nie było klientów. Maria myła półki. Wydawało jej się, że widziała na nich mysie bobki i już zastanawiała się, od kogo pożyczyć kota, ale okazało się, że to tylko brud. Zawstydzona, tarła półki ostrą szmatką z mydłem i usprawiedliwiała się sama przed sobą, że nie może nadążyć ze sprzątaniem każdego zakamarka sklepu.

- Ładnie tu pachnie - powiedział Jakob z uśmiechem, zsuwając kaszkiet na tył głowy.

Kaszkiet był nowy, zauważyła Maria, schodząc ze stołka. Może kupił sobie w Kabelvaag?

- Tak, czasem trzeba sprzątać - mruknęła. - Witaj, Jakobie, dobrze znów cię widzieć.

- Dziękuję, dziękuję - odparł Jakob, przesuwając czapkę na głowie. Może się jeszcze do niej nie przyzwyczaił? - A co u was, dobrze?

- Tak, dobrze - odparła Kristine, uśmiechając się z ufnością. Jakob ukucnął przed małą.

- No nie, ale urosłaś! Chyba niedługo pójdziesz do szkoły?

- Tak! - Kristine energicznie pokiwała głową, odgarnęła włosy z twarzy i uniosła trzy palce w górę.

- Masz trzy lata?

- Tak.

- Coś tak pamiętam, że miałaś w lutym urodziny. - Jakob z uśmiechem zaczął szukać w kieszeni. Wyciągnął miedzianą monetę i wręczył dziewczynce. - Proszę, oto prezent!

- Dziękuję bardzo. - Kristine dygnęła i pokazała monetę Marii. - Mamo, zobacz!

- Ojej! Co tam dostałaś? Schowamy to do szuflady? Kristine włożyła monetę do szuflady, w której trzymała swoje rzeczy.

- Co słychać u Olava? - spytała Maria, sama się dziwiąc, że zadaje takie pytanie. Jakob wzruszył ramionami.

- Cóż, chyba dobrze.

- Znalazł sobie jakąś ukochaną? - pytała dalej sztucznie lekkim tonem.

- Nie, chociaż jak już o tym mówisz, to... Przerwał mu dzwonek znad drzwi.

- Hej, u diabła, kogo ja widzę? To ty, brachu, na swobodzie? - Mężczyzna o tubalnym głosie zamaszyście poklepał Jakoba po ramieniu. Jakob zaśmiał się i odwzajemnił gest.

- No, jak było w Skraaven? - spytał.

- E, całkiem dobrze. A w Storvaagen? Dałeś sobie radę bez baby przez tyle czasu?

- Ledwo, ledwo - odparł Jakob, przybierając smutną minę i kręcąc głową.

- Ale było trudno.

Zaśmiali się obaj i rozmowa zeszła na połowy ryb.

Maria zerknęła na Jakoba. Co też miał na myśli, mówiąc tamte słowa? Czyżby Olav naprawdę sobie kogoś znalazł? A co z listami, które przesyłał jej w czasie połowów? Oczywiście, nie wyznał w nich miłości, ale wynikało z nich, że żywi do niej uczucia. A może zmienił zdanie? Sama ta myśl wystarczyła, by zakłuło ją w sercu i zapiekło pod powiekami. Zamrugała kilka razy i odwróciła się od przybyłych, po czym przesunęła kilka słoików i puszek na miejsce.

Kristine śpiewała do swojej szmacianej lalki. Rysy jej twarzy były już prawie zatarte, lecz dziewczynce to nie przeszkadzało, bo i tak ją kochała. Maria przetarła dłonią czoło i odetchnęła głęboko. Gdyby miała kawę, może pomogłaby jej przełknąć tę dziwną kulę dławiącą gardło.

- No dobrze, musimy coś kupić, by nie dać umrzeć Marii - powiedział mężczyzna, kładąc swą wielką dłoń na ladzie.

Uśmiechnęła się i spytała, w czym może mu pomóc: Wysupłał listę zakupów i Maria szybko je wyszukała. Przypomniała sobie o rękawicach, o które ją prosił. Leżały gotowe pod ladą, więc wyjęła je i mu wręczyła. Mężczyzna rozjaśnił się i od razu przymierzył.

- U licha, niezłe, co? - spytał, pokazując je Jakobowi. - Dziękuję ci, jesteś aniołem! - powiedział, zginając i prostując palce po kilka razy. - Są w sam raz, a takie grube, że nie przepuszczą ani kropli wody. Maria ucieszyła się z pochwały.

- To ja tobie dziękuję. Pomogłeś mi wiele razy przy ciężarach. Mężczyzna podziękował jeszcze raz, zabrał swoje sprawunki i pożegnał się.

- Pogadamy jeszcze przy okazji, Jakob - rzucił przez ramię i wyszedł, pogwizdując.

Jakob śmiał się jeszcze przez chwilę, patrząc na tamtego przez okno, po czym odwrócił się znów do Marii.

- No, a ja miałem przekazać pytanie Dorte, czy do nas jutro przyjdziesz.

- Jutro? To coś szczególnego? Jakob wzruszył ramionami.

- Chyba chce zrobić jakieś spotkanie przy robótkach. Mają przyjść kobiety, pić kawę i robić na drutach. Dorte uważa, że bardzo dawno nie rozmawiała z ludźmi... - Zaśmiał się. - Ta Dorte mówi czasem dziwne rzeczy. Przecież ciągle jest z ludźmi!

- Pewnie uważa, że dawno nie pogadała porządnie z kobietami - wytłumaczyła mu Maria.

- No, tak. Tak czy inaczej pyta, czy pasuje ci jutro po południu, tak druga, trzecia?

- Tak, pasuje. Podziękuj jej i pozdrów ode mnie.

- Tak zrobię. - Pogrzebał w kieszeni. - Muszę coś jeszcze kupić, inaczej mnie zabije. - Wyciągnął rękę i zmrużył oczy, patrząc na kartkę, po czym położył ją na ladzie. - Sama zobacz.

Gdy Maria wyszukiwała produkty, Jakob wziął na ręce Kristine i razem z nią oglądał przedmioty stojące na najwyższych półkach.

Maria zerkała na nich. Może brakuje mu wnuków? Ma Ane, ale ona jest już dorosła. Muszę niedługo powiedzieć prawdę Olavowi, pomyślała. Wtedy niech on decyduje, czy reszta rodziny się tego dowie. A jeśli on sobie kogoś znalazł?

- No, to chyba masz już wszystko.

Jakob posadził Kristine na ladzie. Mała z radością dotykała wszystkiego, co znalazło się w jej zasięgu.

- To przyjedziecie jutro? - spytał, pakując rzeczy. Maria pokiwała głową i zsadziła córkę na dół. Wzięła głęboki oddech i spytała:

- Miałeś mi powiedzieć o nowej ukochanej Olava.

- A, tak. - Na czole Jakoba pojawiła się głęboka bruzda. - Czy to jakaś ukochana, nie wiem. Często rozmawiał z jedną taką w Kabelvaag, ale nic więcej nie widziałem. - Zaśmiał się cicho i pokręcił głową. - Nie, nie są parą. Na pewno nie. - Mówił to tak, jakby chciał przekonać samego siebie, po czym spojrzał na Marię. - Sama go jutro spytaj. To na razie! Maria stała, jeszcze długo po jego wyjściu wpatrując się w zamknięte drzwi. Ma zapytać Olava? Tak. Musi to wiedzieć. A jeśli się okaże, że nikogo nie ma, powie mu prawdę o Kristine. Poczuła ulgę, gdy powzięła to postanowienie.

Następnego popołudnia długo się stroiła. Założyła granatową sukienkę z czarnymi koronkami i jedwabnymi wstążkami, a przy szyi przypięła srebrną szpilkę. Odbicie w lustrze potwierdzało, że dobrze wygląda. Włosy umyła poprzedniego wieczora i teraz błyszczały w świetle lampy. Czy Olav podejdzie na tyle blisko, by poczuć zapach mydła, którego użyła? Zaczerwieniła się i odwróciła od lustra, zawstydzona własnymi myślami. Przecież jeszcze nie wiedziała, czy on nie ma nowej kobiety. Kristine stała, patrząc na matkę i bawiąc się złotym serduszkiem wiszącym na łańcuszku na jej szyi. Dostała je w prezencie na chrzcie od Olava i Elen.

- Nie ruszaj go - upomniała ją Maria - bo możesz zerwać łańcuszek. Niech sobie wisi spokojnie, by je wszyscy zobaczyli. Spakowałaś zabawki?

- Tak! - Kristine pobiegła po swój worek. Był nieźle wypchany, ale Maria nic nie powiedziała. Wzięła swoją torbę, w której miała pantofle i robótkę ha drutach. Miały przepłynąć łódką przez fiord, więc założyła wysokie buty. Niezbyt ładne, ale to było konieczne.

Łaskotało ją w brzuchu, gdy zerknęła na zegar. Kogo jeszcze zaprosiła Dorte? Czy inne kobiety też się tak wystroiły, jak ona? Oby tylko nie przyjechała za wcześnie, albo jeszcze gorzej - za późno!

Szybko przepłynęły fiord. Ostrożnie, by nie zamoczyć spódnic, zeszła do wody. Jedną ręką wciągnęła łódkę tak wysoko, jak tylko mogła, po czym wysadziła Kristine na ląd i starannie uwiązała łódkę. Przez chwilę zbierała się w sobie. Wreszcie lekko popchnęła córkę w kierunku ścieżki, uniosła spódnice i zaczęła iść w stronę gospodarstwa.

Na podwórzu stał uwiązany obcy koń i jadł siano. Podeszła do drzwi i zapukała. Usłyszała ciężkie kroki i w drzwiach stanął Olav. Maria z trudem złapała powietrze i poczuła, jak serce bije jej coraz szybciej. Olav uśmiechał się.

- Dzień dobry, Mario, dzień dobry, Kristine - pozdrowił je i ukłonił się z przesadną uprzejmością.

- Dzień dobry - odparła Kristine swoim cienkim głosikiem.

- Czy już jest dużo osób? - spytała Maria głównie po to, by cokolwiek powiedzieć.

- Tak, siedzą w salonie i gdaczą.

- A fe, brzydko tak mówić! Olav udał, że się wstydzi.

- Przepraszam, chciałem powiedzieć, że konwersują!

Uśmiechnęła się do niego i poczuła, że policzki jej płoną. Nadal sprawiał, że serce uciekało jej z piersi. Może nawet bardziej, niż kiedyś. Tak dawno go nie widziała i wydał się jej jeszcze bardziej przystojny. Teraz długo przytrzymał jej spojrzenie, aż poczuła się skrępowana.

Zdjęła wierzchnie ubranie Kristine i położyła je na krześle, po czym zaczęła ściągać swoje buty.

- Przypłynęłyście łódką?

- Tak - odparła, zawstydzona brzydkimi butami. Szybko wyjęła pantofle.

- Ale ładnie wyglądasz - powiedział cicho, tak cicho, że poprosiła go o powtórzenie.

- Ja też ładnie wyglądam! - powiedziała Kristine, przytrzymując dwoma paluszkami złote serduszko. Olav ukucnął przed nią.

- Pokaż, co tu masz. Ależ, jakie to ładne! Od kogo to dostałaś?

- Od ciebie! - Kristine wybuchnęła perlistym śmiechem.

- Dostałaś to ode mnie? - zaśmiał się i wstał. Teraz albo nigdy, pomyślała Maria.

- Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać - rzuciła szybko.

- Aha. Teraz, od razu?

- Tak, chętnie. Rozumiesz...

Nie skończyła, bo nagle otworzyły się drzwi do salonu.

- Maria, stoisz tu w zimnie? - zdumiała się Dorte. - Wydawało mi się, że słyszę głosy w korytarzu, a Indianne mówi, że to pewnie myszy. No i co? A ty, Olav, dlaczego trzymasz gości w korytarzu? Idź już do swojej roboty! A wy wchodźcie, moje damy - powiedziała, popychając przed sobą Marię i Kristine do salonu.

Maria dostrzegła Sofie, Mathilde, Indianne i jeszcze jedną kobietę, która wydała jej się znajoma, choć nie wiedziała na razie, skąd.

- Pamiętasz Hansine? - spytała Dorte.

Kobieta wstała i wyciągnęła dłoń. Uśmiechała się i patrzyła Marii prosto w oczy.

Maria odwzajemniła jej spojrzenie, szukając usilnie w myślach. Hansine miała rzadkie włosy z przedziałkiem pośrodku tak równym, że chyba musiała użyć do niego linijki. Jasne rzęsy okalały niebieskie oczy, cerę miała bladą. Hansine nie była może brzydka, ale i do piękności nie należała.

- Jakoś nie mogę sobie przypomnieć... - powiedziała Maria z wahaniem. Tamta zaśmiała się.

- Nie, bo jestem od ciebie starsza o trzy lata! Nie pamiętasz mnie ze szkoły?

Teraz sobie przypomniała! Nieznośna Hansine, która zawsze wiedziała lepiej niż inni. We własnych oczach była doskonała i wiedziała wszystko, niezależnie od tematu. Maria zmusiła się do uśmiechu i lekko potrząsnęła jej dłonią.

- Już tak dawno byłyśmy w szkole - powiedziała, siadając. Kristine nagle zawstydziła się i przykleiła do matki.

- Nie chcesz usiąść na swoim krześle? - spytała Maria. Dorte roześmiała się i poszła po mleko dla małej.

- A jak... - Maria zerknęła na Hansine, szukając właściwych słów. - Skąd znasz Dorte?

- Znam raczej Indianne - odparła Hansine. - Jakiś czas temu ucięłyśmy sobie pogawędkę, potem znów się spotkałyśmy i teraz jesteśmy przyjaciółkami. Prawda, Indianne? Indianne z uśmiechem pokiwała głową.

Maria musiała się powstrzymać od komentarza. Jakim sposobem Indianne mogła się zaprzyjaźnić z taką kobietą jak Hansine? Przecież w szkole też jej nie lubiła, pamięta to doskonale. Ale może ona też powinna dać Hansine szansę, pomyślała. Może z biegiem lat się zmieniła, dojrzała?

Dorte wróciła z mlekiem, więc Kristine puściła matkę i usiadła na swoim krześle.

- Widzę, że brzuszek ładnie ci urósł! - zauważyła Maria, dmuchając na gorącą kawę i spoglądając na Indianne. Przyjaciółka westchnęła i położyła rękę na wydatnym brzuchu.

- Ech, nic nie mów. Spójrz tutaj! - Uniosła skraj spódnicy. - Spójrz na moje spuchnięte kostki! Okropnie wyglądam, a jeszcze zostało tyle czasu! Urodzę dopiero w czerwcu.

Maria od razu zauważyła, że Indianne wygląda inaczej. Nie tylko brzuch, ale ona cała wydawała się większa. Miała bardziej okrągłą twarz, nawet jej palce stały się grubsze!

- Dobrze przynajmniej, że masz apetyt - rzuciła Maria na pocieszenie.

- Tak, nie narzekam - westchnęła Indianne.

- Co mówi na to Torstein?

- Że to nic takiego. Powinnam jedynie często kłaść wyżej nogi.

- Zimne okłady i dużo odpoczynku - wtrąciła Hansine. Maria spojrzała na nią i poczuła nagłą irytację.

- Nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić - odparła. Indianne zaśmiała się.

- Ja zawsze mogę odpocząć, tylko że we mnie nie ma spokoju! To mój problem. Dorte podniosła tacę z ciastkami.

- Proszę, częstujcie się. Ty też, Kristine. Chcesz jeszcze mleka? Kristine pokiwała głową.

- Sofie, byłabyś tak dobra...? - poprosiła Dorte, przechylając głowę, i Sofie pobiegła do kuchni.

Ciastka były słodkie i smaczne. Rozmowa wokół stołu toczyła się gładko. Maria próbowała nie przejmować się Hansine, lecz za każdym razem, gdy ta rzucała jakąś uwagę, sztywniała i miała ochotę ostro jej odparować. Pewnie to nie było słuszne, pomyślała. Powinna panować nad sobą i nie nastawiać się wrogo, ale z jakiegoś powodu nie była w stanie.

- Słyszeliście o Nilsie i Nilsine? - spytała Mathilde. Wszystkie kobiety spojrzały na nią.

- Nie, a co takiego? - spytała Indianne. Mathilde zachichotała i otarła okruszki z brzegu ust.

- Pewnej nocy jakieś łobuzy posmarowały im dziegciem okna. Gdy się obudzili, w domu panowała ciemność. Nilsine uniosła się w łóżku i powiedziała: „Nils, ależ jest ciemno!”. „Tak, to jeszcze noc, kładź się!”, odparł. Więc Nilsine się położyła, a po kilku godzinach obudził się Nils i nie mógł pojąć, dlaczego noc jest taka długa. - Mathilde zaśmiała się. - Mówią, że leżeli tak przez wiele dni, nie jedząc ani nie pijąc.

- Przecież musieli coś jeść? - spytała Dorte.

- Nie, przecież w nocy nikt nie je - śmiała się Mathilde. Hansine spojrzała na nią.

- Nie wiem, czy wierzyć w tę historię - rzekła. Maria posłała jej pełne irytacji spojrzenie. Dlaczego musi to psuć? Historyjka była dobra, choć na pewno odrobinę przesadzona.

- To najprawdziwsza prawda - zarzekała się Mathilde.

- Z czego tak się śmiejecie? - W drzwiach stanął Olav, a Maria poczuła, że serce skacze jej w piersi.

- Jak zwykle, z ciebie! - odparła Indianne.

Zrobił do niej minę i uśmiechnął się. Jego spojrzenie musnęło Marię, która poczuła miłe igiełki w karku. Czy może wstać i poprosić go o chwilę rozmowy na osobności? Nie, wtedy wszyscy będą zadawać pytania. Zwłaszcza Hansine.

Dorte poczęstowała go ciastkiem i zamienili kilka słów, po czym Olav wyszedł.

- Przepraszam, muszę na chwilę... - powiedziała Maria, wstając.

- Ja chcę z tobą! - pisnęła Kristine, zamierzając zsunąć się z krzesła.

- Nie, siedź spokojnie. Mama musi do wychodka - szepnęła. Pospieszyła na zewnątrz. Na schodach stanęła bezradnie i rozejrzała się, lecz nigdzie nie dostrzegła Olava. Zupełnie, jakby zapadł się pod ziemię. Gdzie mógł się podziać?

Właściwie naprawdę musiała pójść do wychodka. Szybko wyszła, ale nadal nigdzie nie dostrzegała Olava. Zaklęła pod nosem i poszła w kierunku domu. Podwórze było błotniste, więc musiała ostrożnie stawiać stopy. Ach, jakże się cieszyła na nadejście wiosny! A właściwie lata, z jego kwiatami polnymi, ptaszkami, słońcem, zapachem świeżo skoszonej trawy...

- Nie wejdź w kałużę! - rozległ się nagle obok niej głos Olava.

- Ależ mnie przestraszyłeś! - zawołała, czując, jak jej policzki zmieniają kolor.

- Szukałaś mnie? - spytał. Stał aż nazbyt blisko.

Ujął ją za łokieć, co sprawiło, że poczuła ciepłe iskry idące przez ciało.

- Tak. - Musiała odchrząknąć kilka razy, by móc dobyć głosu. - Chciałam z tobą porozmawiać.

- No to rozmawiaj!

- Czy to prawda, że... znalazłeś ukochaną w Kabelvaag? - wypowiedziawszy to, poczuła się tak zdyszana, jakby długo biegła.

- Od kogo to słyszałaś? - spytał, nadal się uśmiechając.

- Czy to ważne?

- Tak.

- Od Jakoba. Olav zaśmiał się głośno.

- Nie bierz zbyt poważnie tego wariata. Coś zauważy i dośpiewa resztę.

- A więc to nic poważnego?

- Nie, ale przecież mogę rozmawiać z ludźmi, a niekoniecznie od razu się z nimi żenić! Maria poczuła ogarniającą ją ulgę. Miała ochotę go objąć i podziękować!

- Czy tylko o to chciałaś mnie spytać? - spytał prowokacyjnie.

- Nie - odparła. - Ale o tym nie możemy tu rozmawiać. Czy możesz przyjść do mnie dzisiaj wieczorem, gdy już położę Kristine? Spojrzał na nią badawczo.

- Zapowiada się poważnie - stwierdził. Nie odpowiedziała, przeniosła tylko wzrok w dal, by na niego nie patrzeć.

- Przyjdę, gdy skończę w oborze.

- Dziękuję. - Zebrała spódnice. - Muszę wracać. Pobiegła do domu. W korytarzu wyrównała oddech i zerknęła w lustro, zanim odważyła się wejść do salonu.

Kobiety siedziały z robótkami, gawędząc swobodnie. Hansine zerknęła na Marię.

- Długo cię nie było - zauważyła.

- Rozmawiałam z Olavem - odparła szczerze i usiadła.

- Tak?

- A to takie dziwne? - rzuciła Maria tonem ostrzejszym, niż zamierzała. Zauważyła, że pozostałe kobiety zerknęły na nią ze zdziwieniem. Pochyliła się i wyjęła swoją robótkę z worka.

- Nie, nie dziwne. Nie to miałam na myśli - powiedziała Hansine. Maria uśmiechnęła się do niej. - Olav i ja dorastaliśmy razem - wyjaśniła, choć sama nie wiedziała, dlaczego. Jakby się próbowała bronić...

Hansine już nie odpowiedziała, tylko odwzajemniła jej uśmiech. Ale zaraz zapytała, pochylając się nad stołem:

- Jak ty robisz piętę, Mario?

- O co ci chodzi? - zdumiała się Maria.

- Będzie mocniejsza i lepsza, gdy ją zrobisz tak, jak ja. - Pokazała gotową skarpetę.

- Możliwe, ale ja się nauczyłam w ten sposób. Hansine odwróciła się do Indianne, ale ona dziergała coś dla dziecka. Popatrzyła na robótkę Dorte.

- Spójrz, Dorte robi tak, jak ja!

Maria poczuła, że się aż gotuje ze złości, ale postanowiła zacisnąć zęby i nic nie powiedzieć.

- Każdy ma swoje sposoby - skomentowała Indianne spokojnie, wyciągając przed siebie spuchnięte nogi. - Kristine, kochanie, mogłabyś przynieść mi zydelek?

Kristine, zadowolona z zadania, zaraz go przyniosła. Rozmowa potoczyła się dalej o ciąży Indianne.

Wszystkie wstały niemal równocześnie, żegnając się. Maria pochwaliła Dorte za ciastka i kawę, no i za sam pomysł spotkania.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparła Dorte, machając ręką. - Chciałabym tylko mieć więcej czasu na takie spotkania. Następnym razem będą to może chrzciny u doktorostwa! Indianne wstała z trudem, wzdychając ciężko.

- Ucieszę się, gdy już przyjdzie na świat...

Maria spojrzała na nią uważnie. Może przyjaciółka ma zbyt dużo wody w ciele? Pamiętała, że Ane kiedyś coś na ten temat mówiła. Ale przecież Indianne, żona lekarza, była w najlepszych rękach.

- Może będzie ich dwoje! - zażartowała. Indianne pokręciła głową.

- Nie, tylko jedno. Torstein osłuchał brzuch i słyszał jedno serduszko. Może za to będzie duże? - powiedziała, krzywiąc się. Na pewno się boi, pomyślała Maria.

- W każdym razie to będzie chłopiec - wtrąciła Hansine. - Widzę to po jej spiczastym brzuchu.

- Nie mów tak - rzuciła ostro Maria.

- Dlaczego?

- Matka może się tak nastawić, że się poczuje zawiedziona, gdy urodzi się dziewczynka. Indianne zaśmiała się w głos.

- Nie, możesz być pewna, że nie będę zawiedziona. Dla mnie to nieważne, chłopiec czy dziewczynka, byle było zdrowe i dobrze rosło. Maria zawstydziła się. Pochyliła się, by pomóc Kristine się ubrać.

- Wiem, że tak uważasz. Ale tak nie powinno się mówić Zabrzmiało to słabo i Maria żałowała, że się w ogóle odezwała. Cała Hansine! Zawsze sprawiała, że ludzie czuli się przez nią beznadziejnie. Maria ponownie wzięła Dorte za rękę i podziękowała.

Gdy już miała wychodzić, Indianne odciągnęła ją na bok.

- Chcę ci coś pokazać. Poczekajmy, aż będziemy same.

Maria pokiwała głową i czekała, aż pozostałe kobiety wyjdą. Kristine siedziała cierpliwie na schodkach na poddasze, pogryzając ciastko. Wreszcie zostały same. Przyjaciółka spojrzała na nią poważnie.

- Co masz przeciwko Hansine?

- Nic takiego - skłamała Maria, unikając jej zagniewanego wzroku.

- Znam cię na tyle dobrze, że nie musisz mi kłamać! Maria zrozumiała, że nie uda jej się wykręcić.

- Nie pamiętasz, jak ona zachowywała się w szkole? Indianne pokręciła głową.

- A co to ma do rzeczy?

- Hansine była i jest nie do zniesienia, wie i umie wszystko lepiej niż inni. Indianne prychnęła, ale zaraz się uśmiechnęła.

- Chyba zbyt dużą wagę przykładasz do tego, jaka ona była jako dziecko. Czas wszystko zmienia, także Hansine. Maria odetchnęła głęboko.

- Cieszę się, że się polubiłyście. Poza tym dziękuję za zaproszenie, było bardzo miło.

- Nawzajem! - uśmiechnęła się Indianne. - Dobrej drogi do domu! Maria pokiwała jej dłonią i wyszła.

Kristine spała już od dłuższego czasu. Na ławie stał czajnik z wodą, gotów do postawienia na ogniu, gdy przyjdzie Olav.

Maria chodziła niespokojnie po kuchni, często podchodząc do okna i wyglądając na podwórze. Gdzież on się podziewa? Wiedziała, że obrządek w oborze już dawno się skończył. Czyżby zapomniał o ich umowie, a może mu się nie chciało? Ogarnęło ją zwątpienie, nawet chciała zacząć sprzątać ze stołu. Może za wcześnie nakryła? Na stole stała miska ze świeżo posmarowanymi masłem i posypanymi cynamonem naleśnikami lefse, a w niebiesko-białej salaterce leżała czekolada. Nagle się zawstydziła, że aż tak się postarała. Czy on nie robił uników, gdy pytała o tę kobietę z Kabelvaag? Ogarnęło ją złe przeczucie, że on żywi do kogoś uczucia, ale nie chciał o tym powiedzieć. Może dlatego zmienił zdanie i nie przyszedł?

Z westchnieniem opadła na krzesło i wzięła książkę ze stołu. Wzrok przebiegał po tekście, ale nie rozumiała, co czyta. W końcu odłożyła książkę.

Rozległo się ostrożne pukanie do drzwi. Początkowo myślała, że się jej wydaje, że to tylko jakaś gałązka postukuje w okno. Ale znów! Z bijącym sercem pospieszyła do drzwi.

- Więc jednak przyszedłeś? - spytała, nie mogąc ukryć radości.

- Przepraszam za spóźnienie - powiedział Olav, przeciągając dłonią przez włosy. - Musiałem pomóc Jakobowi, to mnie zatrzymało. Poczuła od niego zapach mydła i zauważyła, że ma na sobie świeżą koszulę. Wyszykował się, pomyślała, wyszykował się dla mnie!

- Proszę, siadaj. - Wskazała w stronę nakrytego stołu i poszła wstawić czajnik na ogień.

Poczuła jego spojrzenie. Gdy się odwróciła, nie uciekł spojrzeniem, a przeciwnie, uśmiechnął się.

Wyłożyła lefse na talerz. Zaraz potem woda zagotowała się i musiała odmierzyć łyżeczką kawę. Będzie się parzyła w czasie ich rozmowy. Olav kiwnął głową w stronę stosu rękawic i skarpet, leżących w koszu.

- Dla kogo je robisz?

- Dla mężczyzn w okolicy. Od niektórych biorę zapłatę, inni rewanżują się pracą.

- Będziesz równie znana jak czarownica, która zmieniła się w anioła. Spojrzała na niego.

- Kto to?

- Mieszkała gdzieś tu, na Lofotach, w małej osadzie. Już zaprzestano palenia czarownic na stosach, ale mimo to obawiano się jej, bo zajmowała się ziołami i takimi rzeczami. W końcu wygnano ją na półwysep w jakimś zakątku fiordu. Zbudowała sobie tam domek z kamieni i gałęzi. Dobrzy ludzie zanosili jej jedzenie, więc udało jej się nie umrzeć z głodu. Maria wstała po czajnik z kawą, nalała do obu filiżanek i usiadła.

- Pewnego zimowego dnia kilkoro dzieci zjeżdżało na sankach ze zbocza aż na zamarznięty fiord. Nagle pod jednym z nich załamał się lód i zaczęło tonąć. Kobieta wybiegła i uratowała je. Rodzice zawstydzili się swego zachowania i poszli do niej, by jej podziękować, ale ona już nie żyła. Zamarzła, bo nie miała ubrań na zmianę.

- Biedna kobieta? - westchnęła Maria.

- Jeszcze przez wiele lat później ratowała ludzi przed zatonięciem. Jeśli ktoś tam zabłądził na lodzie, pojawiała się szarobiała postać, która wskazywała bezpieczne przejście.

- I ty porównujesz mnie z nią? - zaśmiała się Maria. - Uważasz, że będę stać tu na fiordzie i robić na drutach skarpety?

- Cóż, kto to wie? W każdym razie będziesz wspominana przez tych, których uchroniłaś przed odmrożeniem dłoni i stóp! Maria uśmiechnęła się wzruszona.

- Chciałaś ze mną o czymś porozmawiać - przypomniał jej Olav.

- Tak. - Maria wyprostowała się i zaczęła machinalnie obracać w palcach filiżankę. - Jest tak, że trzymałam coś przed tobą w tajemnicy, Olavie. Nie odważyła się podnieść na niego wzroku i nadal wpatrywała się w filiżankę.

- Tak? Dlaczego masz przede mną tajemnice?

- Z wielu powodów. - Maria poczuła, że się poci i otarła dłonie o spódnicę. Poczuła się jak tchórz. Uniosła głowę i zmusiła się, by spojrzeć mu w oczy. - Przede wszystkim dlatego, że byłeś żonaty z Elen.

- A cóż ona ma do tego?

Wydawał się poważny, co wprawiło ją w jeszcze większe zdenerwowanie. Powinna mu to była powiedzieć już dawno temu, wszystko byłoby o tyle prostsze!

- Pamiętasz tamten raz, gdy my... Znaczy, urodziny Jakoba?

- Tak.

- Pamiętasz, że byliśmy wtedy razem tam, na brzegu, i że my... - zamilkła.

- No, tego nie zapomniałem. - Uśmiechnął się lekko, po czym znów spoważniał.

- Zaszłam wtedy w ciążę. - Miała ochotę zamknąć oczy, ale musiała widzieć, jak zareaguje.

Twarz Olava przez dłuższą chwilę pozostawała bez wyrazu, po czym na jego czole pojawiła się bruzda.

- W ciążę? - powtórzył. - Ale... poroniłaś?

- Nie. - Pokręciła głową i z trudem przełknęła ślinę. - Kristine jest twoją córką.

Jego oczy pociemniały. Nie była w stanie jasno myśleć. Aż drgnęła, gdy Olav wstał nagle i oparł ręce o stół.

- I dopiero teraz uważasz za stosowne powiedzieć mi o tym? Ponad trzy lata po tym, jak moje dziecko przyszło na świat?

- Tak - nieomal pisnęła. - Byłeś żonaty, i nie chciałam niszczyć...

Olav wyprostował się, odszedł od stołu, zatrzymał się i odwrócił gwałtownie.

- Dlaczego, Mario? Dlaczego, na Boga, nic nie powiedziałaś?! Może nie słyszał, co powiedziałam, pomyślała. Nie zdążyła jednak powtórzyć, gdyż mówił dalej:

- Oszukiwałaś mnie przez ten cały czas! A Peder? Myślał, że ona jest jego?

- Nie.

- A jaką historyjkę jemu opowiedziałaś, co?

- Powiedziałam, że jest dzieckiem żonatego mężczyzny. - Czuła się jak córka strofowana przez ojca, ale nie miała sił, by wstać i powiedzieć: jestem dorosła i traktuj mnie właściwie!

Zanim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, Olav zerwał kurtkę z oparcia krzesła tak gwałtownie, że aż się przewróciło. Zaraz potem trzasnął drzwiami i znikł.

Maria siedziała nieporuszona, zbyt zszokowana, by płakać. W ciszy rozlegało się jedynie tykanie zegara. Duszę Marii ogarnęła rozpaczliwa pustka.

Rozdział 11

Okno kuchni było otwarte na oścież i napływały przez nie zapachy wiosny: wilgotnej ziemi, trawy i wodorostów.

Trygve rozwinął papiery, chyba już siódmy raz. Wszyscy wprawdzie je widzieli, lecz znów pochylili się nad nimi z zainteresowaniem.

- O, tutaj - powiedział. - Tutaj będzie stał spichlerz, mniej więcej naprzeciwko drzwi wejściowych. - Wskazał na arkusz palcem z ciemną obwódką pod paznokciem. - A tu, między domem a rzeką, będzie letnia kuchnia, żeby Ane nie miała daleko po wodę albo do płukania prania. Elizabeth pokiwała głową, słuchając nieuważnie, jak mówi o oborze. Jacy różni są Ane i Trygve, pomyślała. Może nie takiego mężczyznę wyobrażała sobie u jej boku? Może lekarza, urzędnika albo nawet pastora. Kowal przyszedłby jej na myśl na szarym końcu. Ale nie przejmowała się już, czym zajmuje się mąż Ane, byle był dobry i pracowity. Może ktoś, mający inny zawód, wyglądałby inaczej i miałby czyste paznokcie...

Jednak teraz wiedziała, że nikt tak się nie opiekuje jej małą Ane-Elise, jak Trygve. I nikt by jej tak nie uszczęśliwił, jak on. Zerknęła na córkę. Ane posłała mężowi ciepły uśmiech. Inny mąż może nie pozwoliłby jej na pracę poza domem. Trygve nigdy się temu nie sprzeciwiał, a nawet był dumny z żony akuszerki. Elizabeth uśmiechnęła się do siebie. Miłość chodzi własnymi ścieżkami. Któż mógłby przypuszczać, że Maria wyjdzie za Pedera, a ona sama za Kristiana?

- Z czego się śmiejesz? - spytała Ane.

- Z niczego takiego. Coś sobie przypomniałam. Elizabeth machnęła ręką i znów spojrzała z uwagą na plany.

Wóz podskakiwał na wybojach i kępach trawy. Elizabeth trzymała się mocno, a wzrok utkwiła w domu w Dalen. Przedziwnie było pomyśleć, że znów będzie zamieszkany. Czasami, gdy złościła się na Kristiana, myślała, że się tu przeprowadzi.

- Tam mieszkaliśmy z Ane i Jensem - powiedziała, spoglądając na Williama.

- Wiem. Wtedy, kiedy byłaś mała.

- Nie - zaśmiała się Elizabeth. - Wtedy, kiedy Ane była mała. I ciocia Maria. Ona też z nami mieszkała.

- Ale maciupki domek!

Elizabeth pokiwała głową i zerknęła z ukosa na Jensa. Zebrał lejce i zatrzymał konia. On też patrzył na dom. Ściany z bali leżały skąpane w wiosennym słońcu. Tyle się tutaj wydarzyło, pomyślała Elizabeth, dobrego i złego. Ale teraz wydawało się jej, że to wydarzyło się wieki temu i w ogóle komuś innemu, nie im.

- Może wejdziemy i się rozejrzymy, zanim przyjedzie reszta? Elizabeth pokiwała głową, podniosła wiadra i weszła pierwsza. William zdecydował, że zostanie na podwórzu. Z rękami założonymi na plecy, jak dorosły mężczyzna, chodził powoli po obejściu, oglądając przywiezione materiały.

Elizabeth rozejrzała się. Dom wyglądał dokładnie tak, jak wtedy, gdy go opuszczała. Przybyło tylko pajęczyn w kątach i zasuszonych much na parapetach. Jedna z nich się obudziła i łaziła niepewnie po szybie. Jens objął Elizabeth ramieniem. Oparła się o niego, ciesząc się z jego bliskości.

- Wejdziemy do salonu? - spytała. Pamiętała, że lubiła nazywać tę niewielką izbę, mocno na wyrost, salonem. Wtedy nie wiedziała, że kiedyś stanie się właścicielką dwóch dużych salonów w Dalsrud.

- Tam stała choinka - powiedział Jens.

Pokiwała głową, wspominając ich wigilię. Ich dwoje i Ane. Nigdy nie czuli się samotnie, było im dobrze. Podeszli do paleniska.

- Tutaj staliśmy, gdy dałem ci ten jedwabny szal. Masz go jeszcze?

- Oczywiście. Nie chciałam go używać, gdy byłam żoną Kristiana. Sądzę, że to rozumiał, bo nigdy od niego nie dostałam nowego. Jens pokiwał głową.

- Mówiłaś, że szal jest chłodny, czarny i gładki jak morze. A ja powiedziałem, że to dlatego, że jesteś córką morza. Uśmiechnął się, a ona odwzajemniła uśmiech.

- Dlaczego mnie tak nazwałeś? Wzruszył ramionami.

- Nie pamiętam.

- A pamiętasz szczątki dziecka, które znaleźliśmy pod podłogą?

- O, tak. - Zmarszczył brwi. - Biedni ludzie. Dobrze, że je w końcu pochowaliśmy w poświęconej ziemi.

Elizabeth odwróciła się w stronę kuchennego stołu. Ależ się wszystko wydawało małe! Przecież świętowali tu wesele! Dzieci były w salonie, o ile pamięta. Jakim cudem wszyscy się tu pomieścili? Wydawało się to teraz niemożliwe.

- Pójdziemy na górę? - spytał Jens.

Pokiwała głową i puściła go pierwszego na strome schody. Zaczęła się śmiać, gdy spojrzała na łóżka.

- Zobacz, jakie wąskie! Uśmiechnął się i objął ją w pasie.

- Dlatego musieliśmy się przytulać i ogrzewać nawzajem!

Elizabeth otoczyła go ramionami i odchyliła głowę. Tak blisko siebie nie byli od czasów swego krótkiego małżeństwa. Nie w ten sposób. On czasem ją obejmował dla pocieszenia, ale inaczej, jako przyjaciel. Jednak teraz... Serce przyspieszyło biegu i nieświadomie rozchyliła wargi.

Twarz Jensa przybliżyła się i poczuła jego usta na swoich. Były miękkie, lecz stanowcze. Ich języki spotkały się, co sprawiło, że kolana jej zmiękły. W duszy coś jej śpiewało: „Jens, Jens, bądźmy razem na zawsze. Należymy do siebie!”. Na dole trzasnęły drzwi i dobiegł ich głos Ane:

- Jesteście tutaj? Oderwali się od siebie, przygładzając włosy i ubrania.

- Tak, jesteśmy na poddaszu! - Własny głos wydał się Elizabeth dziwny i obcy. Miała nadzieję, że Ane tego nie zauważyła.

- Idę na górę. I już stała przed nimi, uśmiechnięta i z iskrzącym spojrzeniem.

- Ależ śmieszne łóżka. - Usiadła i słoma zatrzeszczała w materacu. - Zachowam je, ale chcę kupić porządne materace, takie jak w Dalsrud - powiedziała, podskakując kilka razy. - Palenisko też zachowam. Żelazny piecyk jest dobry, ale jakoś tu nie pasuje. Trygve i ja postanowiliśmy, że zachowamy ten dom dokładnie taki, jaki jest.

- Nie sądzicie, że za mało tu miejsca? - spytał Jens. - Przyzwyczajeni jesteście do dużego domu w Dalsrud.

- Nie, jeśli wystarczał wam z mamą, wystarczy i dla nas. Poza tym, jest nas tylko dwoje.

- Może z czasem będzie was więcej - rzucił Jens.

- Możliwe, ale tak czy inaczej, jest wystarczająco dużo miejsca. Ane podeszła do okna i przyklękła.

- To właśnie tu po raz pierwszy stanęłaś - powiedziała Elizabeth. - Właśnie przy tym oknie.

- Naprawdę? - Ane wstała z uśmiechem. - Oj, ależ się cieszę, że się tu przeprowadzimy! Gdy będziemy sprzątać, musisz mi opowiedzieć o wszystkim, co tu się wydarzyło.

Jens zszedł pierwszy. Podwórze wypełniło się ludźmi. Byli już Trygve, Lars i Jakob. Olav też, dostrzegła Elizabeth przez okno.

Zeszły na dół i przywitały wszystkich. Akurat przyjechały Maria i Helene z dziećmi.

- Dorte przyjedzie później - powiedział Jakob. - Z Sofie i Mathilde. Miały jeszcze coś do zrobienia.

Elizabeth podziękowała wszystkim. Gdy schylała się po wiadro, by pójść po wodę, zauważyła, że Maria i Olav nie przywitali się ze sobą. Ależ dziwne! Zmarszczyła czoło. Ale to nie jej sprawa. W każdym razie, dopóki siostra jej nie powie, o co chodzi.

Kilka godzin później dłonie Elizabeth były czerwone, a skóra pomarszczona jak u starej kobiety. Wycierając dłonie w fartuch, poczuła, że paznokcie ma miękkie niczym z papieru. W domu unosił się ostry zapach ługu, mimo że okna były szeroko otwarte. Usiadła na parapecie i obserwowała mężczyzn pracujących przy stawianiu obory. Sporo zrobili, ale w końcu było ich aż pięciu, w dodatku silnych mężczyzn!

- Dobrze odpocząć? - rzuciła Dorte, wchodząc do salonu i opierając się o ścianę.

- O, tak. Gdy dziewczęta skończą na poddaszu, zrobimy przerwę na posiłek, nie uważasz?

- Tak, wstawiłam już wodę na kawę. - Dorte obróciła się ku Elizabeth. - Czy to nie dziwne, że mała Ane się tu przeprowadzi, do domu twojego i Jensa? Elizabeth pokiwała głową.

- Trochę dziwne. Czasami obawiałam się, że go nie zechce.

- Dlaczego? - zdziwiła się Dorte, marszcząc czoło.

- Dom jest mały. Pamiętaj, że ona dorastała w dużym domu, z dywanami i wyściełanymi aksamitem meblami.

- No, to chyba słabo znasz swoją córkę, skoro sądziłaś, że będzie się tym przejmować.

- Może nie, ale obawiałam się, że spojrzy na to inaczej.

- Ech, nie Ane. Ona wie, czego chce i nie boi się pracy. - Dorte zamyśliła się i jej piegowata twarz złagodniała. - Ona jest taka, jak ty. Byle tylko była z tym, którego kocha, może mieszkać gdziekolwiek. Pamiętaj, że ty też nie chciałaś się stąd tak od razu wyprowadzać, mimo oświadczyn Kristiana. Elizabeth zaśmiała się.

- Tak, to prawda. - W obawie, by Dorte nie poruszyła tematu Jensa, wstała szybko. - No, chyba woda już się zagotowała.

- Och, no pewnie! - Dorte wybiegła do kuchni. Maria, Ane, Sofie i Mathilde zeszły z poddasza.

- No, to gotowe - powiedziała Ane, odgarniając wilgotny kosmyk z czoła.

- Brakuje tylko pościeli, zasłon i chodników.

- No i reszty waszego dobytku - dodała Elizabeth, wyjmując kubki. - Weźcie jedzenie i chodźmy na dwór!

Słońce przygrzewało mocno. Wszyscy siedzieli z podwiniętymi rękawami, zgrzani i zmęczeni po wielogodzinnej pracy. Elizabeth postarała się, by siedzieć obok Jensa, choć usiłowała sprawić wrażenie, że to czysty przypadek. Jens uśmiechnął się i mrugnął do niej szybko, by nikt nie zauważył. Ten mały sygnał wywołał w niej przyjemne dreszcze i sprawił, że znów poczuła się jak młoda dziewczyna. Młoda, zakochana i rozmarzona. Nagle uświadomiła sobie, że jej sukienka z pewnością jest zabrudzona, a włosy rozczochrane. Nie chciała, żeby Jens ją taką oglądał. Jens, jakby czytał w jej myślach, uśmiechnął się i szepnął:

- Ładnie wyglądasz.

Zarumieniła się i rzuciła wokół ukradkowe spojrzenie. Czy ktoś to zauważył? Nie, wydawało się, że wszystkich zajmuje bez reszty nowa obora.

- Jak tylko postawimy oborę, możemy się przeprowadzać - oznajmił Trygve.

- Biorę ze sobą moje dwa konie - powiedziała Ane. - Kupimy krowę i kozę, no i kilka owiec.

- Będziecie chyba mieli więcej zwierząt? - spytała Maria.

- Z czasem tak. Zaczniemy z tymi, a może w ciągu roku coś dokupimy. Wiele tu trzeba zrobić - powiedziała Ane, obrzucając spojrzeniem obejście.

- Wiele już jest zrobione - zauważył Jens. - Wycinanie torfu, sadzenie ziemniaków. Następne będą sianokosy.

Elizabeth wzięła kromkę chleba, odgryzła kęs i żuła go powoli. Pracowali razem, najpierw w Dalsrud, potem w Dalen. Praca szła szybko, bo było ich wielu. Zerknęła na Marię. Siedziała naprzeciwko Olava, ale on nie poświęcił jej ani jednego spojrzenia. Czy to przypadek? Maria podała mu tacę z chlebem, ale też tego nie zauważył. Podeszła do niej Kristine i Maria mogła ją poczęstować.

Przecież Maria i Olav zawsze się lubili, pomyślała Elizabeth. Czyżby się pokłócili? W tym momencie siostra powiedziała coś, z czego wszyscy się zaśmiali. Elizabeth nie dostrzegła reakcji Olava, bo w tym momencie podszedł do niego William i o coś spytał. Olav wskazał mu duży kamień i William pobiegł tam, po drodze rozpinając spodenki.

- Nie będziemy mieć dużego spichlerza - powiedział Trygve. - Aż tyle zapasów nie wyprodukujemy. Ale dobrze będzie go mieć.

Ane przytaknęła jego słowom, po czym wyciągnęła kubek w stronę Dorte po dolewkę kawy.

- Nie będziesz czuła się tu samotna, gdy Trygve popłynie na zimowy połów? - spytał Fredrik.

Elizabeth przyjrzała się mu uważnie. Dorastając, coraz bardziej przypominał swojego ojca. Był już prawie dorosłym mężczyzną, o długich nogach i szerokich ramionach. Właściwie, jak dawno Ragna umarła przy jego porodzie? - zastanowiła się. Czas tak szybko płynie...

- Nie będę bardziej samotna niż inne kobiety - prychnęła Ane. - A ty czułaś się samotna, gdy tata-Jens był na połowach, mamo?

- Czasami tak. Ale jakoś to szło. Masz tu tak miłych sąsiadów, że nie będzie problemu. No i będziesz stale zajęta z oborą, domem, no i twoją pracą akuszerki. Ane zerknęła na Trygvego, po czym jej wzrok powędrował w dół doliny.

- Nie, nigdy nie będę tu samotna - powiedziała w zamyśleniu. - Tutaj jest mój dom.

Rozdział 12

Drzwi do sklepu stały otwarte na oścież, podparte kamieniem. Wprawdzie nie dzwonił wtedy dzwonek nad nimi, ale Maria i tak słyszała i widziała wchodzących.

Był środek sianokosów, ale w sobotnie popołudnie wiele osób wybrało odpoczynek. Poprzedniego dnia padał deszcz, jednak teraz się rozjaśniało. Przynajmniej tak jej się wydawało, gdy ostatnim razem wyglądała na zewnątrz. Zarówno w Dalen, jak i w Dalsrud przydałaby się jej pomoc, więc Marię dręczyły wyrzuty sumienia.

- Damy sobie radę - powiedziała Elizabeth ostatnim razem, gdy Maria poruszyła ten temat. - Jeśli masz czas, raczej pomóż Ane. My wynajmiemy kogoś do pomocy. Maria uśmiechnęła się do siebie, gdy pomyślała o Ane i Trygvem. Ładnie się już urządzili w Dalen. Obora była gotowa, a prace przy letniej kuchni Trygve miał zakończyć po sianokosach. W domu widać już było rękę Ane. Wisiały obrazki, zasłonki, które sama uszyła, nowe chodniki. Mieli kilka nowych mebli, a stare pomalowała na wesołe kolory: żółty, niebieski i biały. Ane umiała ładnie i przytulnie urządzić dom.

Z zamyślenia wyrwał ją widok Olava. Stał na zewnątrz i rozmawiał z kilkoma mężczyznami. Miał gołą głowę i podwinięte rękawy koszuli. Śmiał się z czegoś, co opowiadał jeden z jego znajomych i klepał go po barku. Jak dobrze było słyszeć jego śmiech, pomyślała. Przesunęła się odrobinę, by go lepiej widzieć przez otwarte drzwi.

- Mogę pójść na dwór? - spytała Kristine.

- Nie, teraz nie. Musisz być razem z kimś. A zobacz, może masz coś nowego w twojej szufladzie?

Czasami podmieniała jakieś zabawki w tej szufladzie, by córka mogła zaglądać do niej z ciekawością. Monetę, którą mała dostała od Jakoba, schowała do skrzyni, by leżała tam bezpiecznie. Do sklepu wszedł klient.

- No, jak ci idzie? - spytał, opierając łokcie o ladę.

- Dziękuję, dobrze. Mężczyzna zsunął kaszkiet na tył głowy.

- No tak. - Rozejrzał się i zatrzymał wzrok przy książkach. - Jak idzie wypożyczanie?

- Teraz ludzie nie mają na to czasu, ale pewnie potem coś wezmą. Ja i tak na tym nie zarabiam, to tylko oferta dla was.

- Tak, pewnie tak.

Mężczyzna nie wydawał się szczególnie czymś zainteresowany, pewnie przyszedł tu dla zabicia czasu. Zmrużył oczy i pochylił się.

- Z kim tam rozmawia Olav? Nie, muszę iść. Do widzenia. Maria odprowadzała go spojrzeniem, aż dołączył do zebranych mężczyzn. Jakże by chciała sama tam pójść, stanąć obok Olava i spytać, co słychać! Ale on nie poświęcił jej nawet spojrzenia po tym, jak powiedziała mu, że Kristine jest jego córką. Nie był ani razu w sklepie, tylko prosił kogoś z rodziny, by mu coś kupił. Jakob skomentował to ostatnio, kładąc listę zakupów na ladzie.

- Nie rozumiem, co ugryzło tego Olava. Nie chce mu się przepłynąć przez fiord! Jeśli jest coś, co się nazywa lękiem przed sklepem, to chyba on to ma. - Jakob podrapał się w swoją ciemną, kręconą czuprynę, która zaczynała siwieć, jak zauważyła Maria.

- Powiedział ci coś może? Nie, przecież nie mógł, skoro tu nie przychodzi - zreflektował się ze śmiechem Jakob.

Gdy byli w Dalen, żeby pomagać Ane i Trygvemu, udawał, że jej nie widzi. Nagle stała się dla niego powietrzem. Nawet nie patrzył na Kristine! To ją najbardziej bolało. Czy dziecko zrobiło mu coś złego? Przecież już wiedział, że to jego własna córka! Jednocześnie czuła złość. Najchętniej wykrzyczałaby mu, co sądzi o takim beznadziejnym zachowaniu. Był dziecinny i niesprawiedliwy. Zły! Tak, chciałaby mu krzyknąć w twarz, że jest złym człowiekiem!

Później, gdy się opamiętywała, przychodził żal. Zwłaszcza wieczorami, gdy leżała skulona w łóżku, rękami obejmując nogi. Wtedy często płakała w poduszkę, cicho, by Kristine się nie obudziła. Czasami prosiła Boga o wybaczenie tych brzydkich myśli. Ale to może Olava powinna prosić o wybaczenie? Nie. On przecież nie słyszy jej myśli. To potrafi jedynie Pan Bóg. Serce przyspieszyło rytm, gdy uświadomiła sobie, że Olav zmierza w kierunku sklepu. Szybko sprawdziła, czy na jej szarej sukience nie ma plam. Nie, była równie czysta, jak rano, gdy ją wkładała. Nie miała lustra, więc po prostu przygładziła ręką włosy.

Gdy wszedł, udawała, że przegląda jakieś papiery. Za nim weszli pozostali trzej mężczyźni. Maria odczekała chwilę, zanim na niego spojrzała. Uśmiechnęła się tak, jak zwykle do klientów, ale Olav na nią nie patrzył. Specjalnie unikał jej spojrzenia, pomyślała ze smutkiem.

- Idę na spacerek - paplała Kristine do siebie, udając, że jej szmaciana lalka idzie po krzesłach. - Dzień dobry, dzień dobry. Dokąd idziesz? - spytała lalkę, po czym odpowiedziała cienkim głosikiem: - Do sklepu po cukierki.

- Czym mogę służyć? - zapytała Maria, patrząc na mężczyzn. Jeden z nich podszedł do lady i poprosił o jakiś drobiazg. Drugi powiedział, że przyszedł tylko pogadać ze znajomymi. Maria była do tego przyzwyczajona, więc dała im spokój. Słuchała, jak pytają Olava, co tam u nowych sąsiadów i czy sądzi, że Ane i Trygve będą się dobrze czuli w Dalen. Odpowiedział, że nie rozumie, dlaczego miałoby być inaczej. Maria wsłuchiwała się w każde jego słowo, usiłując zgadnąć, w jakim jest nastroju. Ale on nie dawał niczego po sobie poznać.

Nagle stanął przed ladą i serce Marii zaczęło walić jak oszalałe. Chciał tylko kilka haczyków na ryby, nic poza tym. Olav położył pieniądze na ladzie, jakby nie dostrzegając wyciągniętej ręki Marii. Maria spuściła głowę, mając nadzieję, że tamci tego nie zauważyli. Ale zaraz wyprostowała kark. Przecież ona nie ma się czego wstydzić! To Olav źle się zachowuje! I obawiała się, czy nie wzbudzi tym czyichś podejrzeń i pytań. Trzeba uważać na plotki.

Olav zaraz potem wyszedł, żegnając się z mężczyznami. Na nią nawet nie spojrzał. Mimo to żal jej się go zrobiło. Schudł, był zarośnięty. Nawet jego palce wydawały się jej szczuplejsze.

Czy zdradził komuś tajemnicę? Nie, raczej nie, bo wtedy wszyscy we wsi by o tym gadali. Tego typu plotki pędzą niczym wezbrany potok wiosną:

szybko i gwałtownie docierają do wszystkich.

Przez otwarte drzwi dostrzegła, że się zatrzymał i wdał w rozmowę z jakąś kobietą. Po chwili pożegnali się i Olav poszedł w kierunku brzegu fiordu. Maria cofnęła się i starła niewidoczny kurz z lady.

Kobieta weszła do sklepu, witając się ze wszystkimi, po czym zaczęła wybierać towary. Maria ważyła i mierzyła, pakowała w papier i notowała należność.

- Uważam, że Olav schudł - oznajmiła nagle kobieta.

- Tak? - Maria udawała, że nic nie zauważyła.

- Tak, spotkałam go teraz i nawet pomyślałam, że mu to powiem, ale dałam spokój. Możliwe, że ta sprawa z Elen tak go dotknęła, biedaka. A jest takim miłym mężczyzną. Tak, tak już jest. No dobrze, muszę ruszać z powrotem. Dzieci są same i pewnie postawią dom na głowie - zaśmiała się i wyszła.

Reszta dnia była trudna dla Marii. Godziny wlokły się powoli. Przez chwilę miała ochotę po prostu zamknąć sklep, pójść do domu, schować się pod kołdrą i tylko płakać. Ale zebrała się w sobie i nadal obsługiwała klientów, uśmiechała się, przyjmowała pieniądze, notowała należności i rozmawiała ze wszystkimi. Poczuła jednak ulgę, gdy wreszcie mogła zamknąć drzwi, wziąć Kristine za rączkę i pójść do domu. Zjadły obiad. Kristine paplała po swojemu. Maria nie komentowała, pozwalała jej opowiadać, co i jak chciała. Dziś nie miała na nic innego siły.

- Dobrze, ale jedz - mówiła tylko czasem. - Chcesz więcej masła na rybę? Dokładnie umyła i wytarła naczynia po obiedzie, wiedząc, że popołudniowe godziny też będą się jej dłużyły. Po jakimś czasie naniosła wody i wyszorowała podłogę i w kuchni, i w salonie. Miała nadzieję, że wysiłek fizyczny jej pomoże, ale ulga trwała tylko krótką chwilę. Kristine zachowywała się tak, jak zwykle i nie zauważała zamyślenia matki. Małe dzieci są takie nieskomplikowane, pomyślała Maria, ale jednak miała wyrzuty sumienia, że nie poświęca córce uwagi. Dlatego wieczorem nadrobiła to, siadając na skraju jej łóżeczka i śpiewając kołysanki, aż mała zasnęła. Siedziała potem jeszcze chwilę, wpatrując się w córeczkę. Pogładziła delikatnie jej brązowe, gęste włosy, sięgające już do ramion. Uśmiechnęła się czule i pocałowała Kristine w czoło, zanim wstała i cicho wyszła.

Usiadła w bujanym fotelu. Koszyk z robótką na drutach wyglądał z kąta jak wyrzut sumienia. Powinna coś robić, ale nie miała siły. Bolały ją ramiona i plecy, i nawet głowa. Książka leżała obok niej na stole, ale jej też nie ruszyła. Czytała ją wczoraj i zaciekawiła ją, ale dziś nawet czytanie jej nie pociągało. Nic teraz nie wydawało się ważne. W piersi ciążyła jej bolesna kula, jakby nagromadzony płacz, który jeszcze nie znalazł ujścia. Co mogła zrobić, żeby się go pozbyć? Wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby mogła tak po prostu się wypłakać i zapomnieć o wszystkim. Zapomnieć o Olavie.

Jej dłonie leżały na podołku niczym martwe ptaki. Złożyła je i zaczęła się modlić szeptem:

- Dobry Boże, daj mi siłę. Pomóż mi zapomnieć o Olavie. Pomóż mi pozbyć się tych uczuć, żebym mogła pójść dalej przez życie i może znaleźć innego mężczyznę, którego pokocham. Amen.

Nie powiedziała za mało? Przygryzła wargę. Pan Bóg i tak wie najlepiej.

Usłyszała chrobotanie w ścianie. Pewnie jakiś ptak szuka owadów, chyba że to mysz? Może powinna sprawić sobie kota? Ale nie, odrzuciła tę myśl. Wszędzie łazi pełno kotów. Szybko się rozmnażają i nikt nie ma serca ich uśmiercać, więc jest ich coraz więcej.

Wstała i zaciągnęła zasłonki. Wieczór był jasny, ale nie chciała, żeby ktoś zaglądał jej do okien. Zatrzymała się przy szafce, wahała się chwilę, po czym szybko wyjęła przybory do pisania i papier, i położyła to na stole.

Usiadła wygodnie, zanurzyła pióro w atramencie i zaczęła pisać.

Drogi Olavie!

Ponieważ nie chcesz ze mną rozmawiać, czuję się zmuszona do Ciebie napisać. I możliwe, że to najlepsze wyjście, bo w ten sposób powiem wszystko, co chcę.

Zanim Kristine się urodziła, a wręcz od dnia, kiedy zrozumiałam, że jestem w ciąży, podjęłam postanowienie, że nie powiem nikomu, kto jest jej ojcem. I dotrzymałam tego. Postanowiłam także, że Kristine dowie się prawdy, gdy będzie na tyle duża, by zrozumieć.

Ostatnio wiele rozmyślałam i doszłam do kolejnego postanowienia.

Kristine nigdy się nie dowie, że ty jesteś jej ojcem! Bo po co jej to?

Wierzy, że wszyscy ludzie są dobrzy i że wszyscy ją kochają. Czy mam jej powiedzieć, że jej własny ojciec nie chciał jej znać? Nie, takiej krzywdy nie wyrządzę swojemu dziecku. Dlatego powiem, że jej ojciec nie żyje.

Pisała szybko, czasem zatrzymywała pióro, wzdychała, po czym moczyła je w atramencie i pisała dalej. Zdołała uniknąć kleksów i jej pismo było równe. Nie chciała, żeby Olav zauważył, że pisała to w gniewie, że w wielkim wzburzeniu przelewała te słowa na papier. Podjęła to postanowienie i nigdy go nie zmieni. Nigdy!

Poda ten list komuś z Heimly, gdy zajdzie do sklepu. Bez nadawcy, ale naklei znaczek. Pewnie będą się zastanawiać, dlaczego nie ma stempla. Wtedy powie, że czasem się tak zdarza, gdy jest dużo listów. Wpatrzyła się niewidzącym wzrokiem przed siebie. Pewnie spytają Olava, od kogo ten list, a on będzie zmuszony kłamać. Przez moment odczuwała radość. Przycisną go do muru, i dobrze mu tak! Atrament wysechł, więc starannie złożyła list i włożyła do koperty. Napisała na niej jego adres: Olav Myran, Heimly, Storvika, Lofoty. To wystarczy, pomyślała, odkładając list. Siedziała przez chwilę bez ruchu. Koszyk z drutami znów z niej szydził. Wstała i postanowiła zrobić kawę. Czy coś takiego można świętować, zastanawiała się, wyjmując filiżankę i miseczkę z czekoladą. Może to ją trochę pocieszy? Ucisk w piersi zaczął słabnąć, gdy dmuchała na aromatyczny napój. Wzięła kawałeczek czekolady i poczekała, aż rozpuści się w jej ustach. Jutro Kristine też dostanie kawałek, pomyślała, od razu po śniadaniu. Ta myśl dobrze jej zrobiła. Już się cieszyła na myśl o zachwycie córki. Opróżniła dwie filiżanki. Wstała i poszła po książkę, lecz nadal nie była w stanie się na niej skupić. Sięgnęła w końcu po robótkę. Przeciągała mechanicznie nitkę przez oczka. Dwa lewe, dwa prawe... Nawet nie musiała się szczególnie wpatrywać, mogła pozwolić myślom płynąć swobodnie. Wyobrażać sobie nową przyszłość bez Olava. Może Bóg już ją wysłuchał, bo było jej na duszy jakby lżej.

Nadeszła noc. Nocna koszula, świeżo wyprasowana, chłodziła skórę. Maria wyszczotkowała włosy i splotła je w luźny warkocz. Zamknęła oczy i poczuła, jak ogarnia ją senność. Sen był wybawieniem. Śniło jej się, że ktoś przychodzi z wizytą. Bertine i Simon.

- Dlaczego przychodzicie tutaj? - zdziwiła się. - Przecież zwykle zatrzymujecie się w Dalsrud? A gdzie jest wasza łódź?

- Zapomnieliśmy o niej, więc przyszliśmy pieszo - odparła Bertine, ściągając rękawiczki. Rozejrzała się wokół. - Ależ tu macie ładnie! Zanim zdążyła jej odpowiedzieć, Simon dorzucił:

- Spotkałem Pedera. Powiedział, żebyś przestała pisać tyle listów do Olava.

- Pedera? Przecież on nie żyje. Nie wiedziałeś? - spytała oszołomiona.

- Wiedziałeś, czy nie wiedziałeś - powtórzyła Bertine, unosząc brwi. - Ale masz ładną sukienkę! Chyba najnowszy fason? Obeszła Marię, z uznaniem kiwając głową.

- To moja koszula nocna - zaprotestowała Maria. - Czy wam się w głowach pomieszało?

Poczuła nagły chłód. Rozejrzała się za czymś do okrycia i raptownie obudziła się. Kołdra leżała na podłodze. Pochyliła się po nią i nagle uświadomiła sobie, że ktoś puka do okna. Może to ptak, pomyślała otumaniona snem, jednak wstała i zerknęła za zasłonkę. Aż ciarki ją przeszły, gdy napotkała wzrok Olava.

- Czego chcesz? - wyszeptała. Wskazał gestem, by otworzyła drzwi. Maria puściła zasłonkę i założyła sweter wiszący na krześle. Nagle zatrzymała się. Dlaczego właściwie ma go wpuszczać, skoro się tak wobec niej zachowywał? Zerknęła na śpiącą Kristine.

- Twój tata chce wejść - szepnęła. - Mam go wpuścić? Rozległo się pukanie do drzwi i Maria pospieszyła w obawie, by dziecko się nie obudziło.

- Czego chcesz? - burknęła, otwierając. - Nie wiesz, która godzina? Wsunął się w uchylone drzwi, mnąc czapkę w dłoniach.

- Przepraszam, że cię obudziłem - powiedział, uciekając spojrzeniem. Maria skrzyżowała ramiona na piersiach, wpatrując się w niego z oczekiwaniem.

- Muszę z tobą porozmawiać, Mario.

- To nie może poczekać do jutra?

- Nie, bo mogę stracić odwagę. Noc jest dobra do rozmów. Zrozumiała go i otworzyła szerzej drzwi.

- Usiądź, podgrzeję kawę.

- Nie, nie trzeba.

Olav zamknął drzwi i potulnie poszedł za Marią.

Usiadł na krześle. Maria nie chciała mu niczego ułatwiać i też usiadła w milczeniu. Kątem oka widziała list leżący na stole. Mogła mu go teraz podać ze słowami, że nie mają już o czym rozmawiać i wyprosić go.

- Przepraszam!

- Co? - Maria pochyliła się i ciężki warkocz zsunął się jej z ramienia.

- Przepraszam za moje zachowanie.

Nie wiedziała, co powiedzieć, więc milcząc czekała na ciąg dalszy.

- Zachowałem się jak... drań! Jak głupiec, jak... idiota! Jak ci, którymi zawsze pogardzałem. Którzy nie chcą podjąć odpowiedzialności, którzy unikają swoich obowiązków. Dzieciaki w męskich ciałach.

- No, nieźle - powiedziała, opierając się plecami o krzesło.

Wydawał się zażenowany, jakby on był dzieckiem, a ona dorosła. Nagle wyprostował się i spojrzał jej w oczy. Maria drgnęła. Role się odwróciły.

- Dlaczego nie powiedziałaś od razu?

- Przecież wiesz. Byłeś żonaty.

- A kiedy usłyszałaś, że się rozchodzimy?

- Miałeś co innego na głowie. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Wzruszył ramionami.

- Może szok byłby mniejszy?

- Nie sądzę.

- No, może i nie. - Zamilkł i wpatrywał się w podłogę, po czym znów spojrzał na Marię.

- Nienawidziłaś mnie, gdy się zorientowałaś, że jesteś w ciąży?

- Nie, ja cię nigdy nie nienawidziłam, Olavie. Ale wiele rozmyślałam o mojej przyszłości. I przyszłości dziecka. Miałam szczęście, że mieszkałam w Dalsrud, ale i tak byłabym napiętnowana. Przecież to była też moja wina. Mogłam wtedy odmówić.

- To dlatego wyszłaś za Pedera? Mimo że on wolał...

- To nieprawda! To tylko paskudne plotki! Peder wolał kobiety, mimo że mnie nigdy nie dotknął. Był na to zbyt dobry. Wiedział, że nie widzę w nim mężczyzny i wiedział, że kocham innego. Ojca Kristine.

- Zawsze tak było?

- Co?

- Że mnie kochałaś. Maria pokiwała głową.

- Ja nie jestem taka, że śpię z każdym, i raczej o tym wiesz. Dawno temu myślałam, że będziemy razem. - Uśmiechnęła się kącikiem ust i postanowiła być wobec niego całkiem szczera. - Pamiętasz, jak pisaliśmy do siebie listy, gdy wyjechałeś do szkoły? Naprawdę wierzyłam, że będziemy razem. Aż do dnia, gdy ogłosiłeś swoje zaręczyny z Elen. Nie śmiał się z niej. Gdyby tak zrobił, dałaby mu w twarz. Olav patrzył tylko na nią ze smutkiem w oczach.

- Gdybym choć trochę się domyślał - mruknął. - Wielu rzeczy moglibyśmy uniknąć.

- Nieodgadnione są drogi Pana - stwierdziła sucho.

- A co powiedzieli w Dalsrud? - spytał nagle.

- Powiedziałam im, że ojciec dziecka jest żonaty i dlatego nikt się nie dowie, kim jest. Wystarczyło im to. Nikt ciebie nie podejrzewał. Możesz być spokojny.

- Tata i Dorte nie wiedzą, że są jej dziadkami...

- Nie. Mogłaby mu powiedzieć, co napisała w liście, ale znów to odsunęła.

- Uważasz, że jest do mnie podobna?

- Chyba tylko ja to widzę. Zamilkł na dłuższą chwilę, po czym rzucił znienacka:

- Już niedługo Ane i Trygve przeniosą się do Dalen. Maria wstała, czując, że to koniec rozmowy. Nie mieli już sobie nic do powiedzenia.

- Odprowadzę cię - stwierdziła stanowczo. - Następnym razem, gdybyś chciał rozmawiać, przyjdź za dnia. Jutro mam sporo pracy i potrzebuję snu. Przy drzwiach Olav zatrzymał się i spojrzał na nią.

- Możesz mi wybaczyć, Mario? Zastanowiła się.

- Nie wiem - odparła uczciwie. - W każdym razie powinieneś o to spytać Kristine. To ona nie ma ojca.

Olav wbił spojrzenie w podłogę. Gdy podniósł głowę, miał w oczach nowy blask.

- Nie byłem całkiem szczery wobec ciebie. Nie przyszedłem pytać cię o to wszystko. Przyszedłem spytać, czy... czy chcesz być ze mną.

Maria wpatrzyła się uważnie w jego twarz. Czyżby sobie żartował?

- Straciłem odwagę, gdy mnie ledwo wpuściłaś i byłaś taka zła.

- Nie byłam zła.

- W takim razie nieprzejednana. - Uśmiechnął się przelotnie. - Najpierw myślałem, czy by nie strzelić sobie jednego dla kurażu, ale to nie dla mnie. - Zamilkł i spojrzał na Marię pytająco. - Chcecie mnie, ty i Kristine?

- To oświadczyny?

- To ty zdecydujesz.

- Teraz nie zdecyduję. Chyba lepiej będzie, jak pójdziesz.

Blask zniknął z jego twarzy. Pokiwał głową w milczeniu i wyszedł. Zamknęła za nim drzwi, lecz zaraz je otworzyła.

- Olav. Wracaj.

Odwrócił się szybko z nadzieją w oczach.

- Chodź.

Podszedł bez wahania. Stanęli naprzeciwko siebie. Maria wpatrywała się w jego niebieskie oczy i chłonęła jego postać. Otoczyła ramionami jego szyję i wtuliła „się w niego całym ciałem. Odpowiedział, obejmując ją mocno i szukając ustami jej ust.

Drżała, gdy razem uwalniali Olava z ubrań. Po kolei padały na podłogę, a oni niecierpliwie szarpali oporne guziki i paski. Wreszcie stanął przed nią nagi. Wtedy pomógł jej zdjąć sweter i nocną koszulę. Ich skóra żarzyła się, jego dłonie docierały wszędzie, delikatne, żądające, wymagające, a jednocześnie pytające. Osunęli się na podłogę. Była twarda, ale nie zwracali na to uwagi. Istnieli tylko oni. Tyle mieli do nadrobienia, tyle miłości do ofiarowania...

Gdy wszedł w nią, przypomniała sobie, że mówił kiedyś, że najgorzej jest za pierwszym razem. Teraz był drugi. Nie bolało, tylko było dobrze. Jego pieszczoty sprawiły, że płonęła, że zapomniała o całym świecie, że aż dygotała z radości, że on jest tak blisko.

Gdy się skończyło, przeprosił ją. Zdziwiła się, dlaczego.

- Powinnaś czuć się jeszcze lepiej.

- Lepiej? - zdumiała się. - To możliwe?

- Tak, pokażę ci... - mruknął i zaczął całować jej brzuch i uda. Po chwili poczuła, że naprawdę może być jeszcze lepiej.

Haftowane poduszki leżały na podłodze. Nie mogli położyć się do łóżka, bo Kristine mogłaby się obudzić. Nie powinna ich tak razem zobaczyć. Jeszcze nie.

Więc przyjmujesz moje oświadczyny? - spytał Olav, spoglądając na Marię. Leżała na jego ramieniu, a ich nogi były splecione ze sobą pod wełnianym kocem.

- Nadal jesteś mężem Elen, i będziesz nim jeszcze przez dwa lata.

- A kiedy ten czas się skończy? Pocałowała go i nic nie odpowiedziała. Poczuła, że się zdenerwował, bo mięśnie jego ciała stężały.

- Sądzę, że tak zrobimy - powiedziała w końcu. List, który leży na stole, spali, pomyślała leniwie, wdychając zapach Olava. - Gdy już będziesz wolny.

- Ciekawe, co powie Elen, gdy się dowie.

- A czy nas to obchodzi?

- Nie - uśmiechnął się.

- A ciekawe, co powiedzą nasi w Dalsrud i Heimly?

- Powiemy im jutro? - spytał, nadal się uśmiechając.

- Nie, poczekamy na lepszą okazję, gdy wszyscy będą razem. Tak będzie właściwie.

- Cieszę się - powiedział, gładząc ją po policzku jednym palcem.

- Ja też.

- Ale najbardziej cieszę się, że powiemy to Kristine - dodał. Maria spojrzała na niego poważnie.

- Niech ona też jeszcze poczeka, Olavie. Dopiero, kiedy pozostali się dowiedzą.

- Dobrze. Przytulił ją do siebie i Maria z zadowoleniem zamknęła oczy.

Rozdział 13

- Elizabeth! Elizabeth, idziesz?

Słyszała po tonie głosu, że Jens traci cierpliwość, jednak pochyliła się nad jeszcze jedną skrzynią. Gdzież, na Boga, schowała te motki wełny, które miała dać Ane? Nie, tu też ich nie ma. Wyprostowała się i rozejrzała.

- Tak, już idę!

- Czy to dziś mieliśmy ich odwiedzić?

Elizabeth zrobiła zrezygnowaną minę, lecz nie miała sił mu odpowiadać. O, tu są, schowane pod niedawno skończonym dywanikiem!

- Już idę!

Złapała motki i pospieszyła schodami na dół. Jens stał oparty plecami o ścianę i uśmiechnął się na jej widok. Nie był tak zniecierpliwiony, jakiego udawał.

- Ależ ładnie wyglądasz! - stwierdził, przyglądając się jej.

- Nie mów tak - mruknęła pod nosem, wbrew woli przygładzając włosy i sprawdzając, czy spódnica się nie pogniotła. To była ta spódnica, którą szyła tej wiosny, czekając na jego powrót z połowu. Gdy zerknęła na niego, napotkała jego przekorne spojrzenie. Nie powinna dawać mu do zrozumienia, że przejmuje się jego zdaniem na temat jej wyglądu, pomyślała.

- Jesteś ładna - powtórzył, podchodząc do niej. Jej serce zabiło mocniej, ale nie odsunęła się. Gdy poczuła jego dłoń, odgarniającą jej za ucho pasmo włosów, gorące prądy przeszyły jej ciało. Jego twarz zbliżyła się. Poczuła chęć pogłaskania go po policzku, przesunięcia palcem wskazującym po bliźnie na policzku, która była pamiątką po napadzie zazdrości Kristiana. Odsunęła to wspomnienie od siebie i wpatrzyła się w usta Jensa. A gdyby tak je pocałowała, tak krótko, tylko by sobie przypomnieć ich smak...?

- Ja chcę jechać do Ane! - W drzwiach pojawił się William z naburmuszoną miną. - Signe też chce. Elizabeth odsunęła się od Jensa i odchrząknęła.

- Nie, dziś nie, Williamie. Zostaniecie tu razem z Helene i Larsem.

- Ale to nudne!

- No to sam się prosisz o więcej pracy! - rzuciła Elizabeth. W jej słowniku nie istniało słowo „nudno”, bo zawsze narzekała na brak czasu.

- Nikt nie chce mi pomóc - narzekał William.

- Bzdury. Patrzyłeś do zagrody kaczek, czy został tam puch?

Pokręcił głową.

- Szukałeś drewna naniesionego przez morze? Znów zaprzeczenie.

- No to zawołaj Signe i bierzcie się do roboty! - Pogłaskała go po włosach i poszła do kuchni. Na stole stał przygotowany przez nią wcześniej koszyk. Ane i Trygve mieli wszystko, co trzeba, ale i tak spakowała trochę kawy, cukru i coś słodkiego.

- No, to jestem gotowa. Dacie sobie radę bez nas? Helene spojrzała na nią z rezygnacją w oczach, ale nic nie powiedziała.

- To jadę. Nie wiem, kiedy wrócimy. Nie czekajcie z obiadem, w razie czego sobie podgrzejemy.

Elizabeth uśmiechnęła się, złapała koszyk i wyszła.

Jens zaprzągł konia do lekkiego wozu i czekał przed oborą. Znad brzegu morza dobiegł ich głos Williama, a po nim perlisty śmiech Signe. Dobrze było słyszeć, że mała znów się śmieje, pomyślała Elizabeth. Czas po śmierci Liny był trudny dla dziewczynki. Niewiele rozumiała i o niewiele umiała zapytać. A z drugiej strony, dzieci szybciej zapominają a ich życie jest prostsze niż dorosłych...

- Znów gdzieś odpływasz? - Jens wyciągnął do niej dłoń i pomógł wejść na wóz. Wpatrywał się w nią przez dłuższą chwilę.

- Co takiego? - spytała.

- Bardzo ładnie dziś wyglądasz.

- Głupstwa gadasz! - Złapała lejce i strzepnęła nimi delikatnie. Koń ruszył.

Jens zaśmiał się do siebie, ale Elizabeth udała, że nie słyszy. Odwróciła się od niego, patrząc na mijany krajobraz.

- Nie lubisz, gdy tak mówię - stwierdził. - Nie.

- Dlaczego?

- Bo to mnie krępuje.

- Krępuje? Dlaczego?

- Ależ dużo pytasz. - Odwróciła się do niego. - Bo mam wyrzuty sumienia wobec... - zamilkła i wpatrzyła się w swoje dłonie trzymające lejce.

- Kristiana i Liny? - dokończył Jens. - Tak.

- Oni nie żyją, Elizabeth, a my idziemy dalej!

- Wiem.

- Nie uważasz, że oni życzyliby nam szczęścia? - Nie, to nie to, ale... - Położyła dłoń na jego dłoni.

- Nie rozmawiajmy teraz już o tym.

- Jak chcesz - odparł, mrugając do niej.

Serce podskoczyło jej w piersi. Jak on mógł jeszcze aż tak na nią działać? Był taki młodzieńczy i sprawiał, że ona też się czuła jak młoda dziewczyna, a miała przecież trzydzieści sześć lat!

- Sądzisz, że znajdą jakieś drewno? - spytał.

- Co? Kto?

- Dzieci.

- A, one. Tak, pewnie znajdą.

- Nie bądź tego taka pewna. Raczej powita nas na schodach stos muszelek, gdy wrócimy! Ma rację, pomyślała.

- Pozwólmy im być dziećmi, jak długo się da.

- To prawda - Jens pokiwał głową. - Zobacz, orzeł!

- Pokazał ręką na niebo.

- Mam nadzieję, że nie porwie jagniąt w górach.

- Nie, to bielik, łapie tylko ryby. Odróżnisz go po skrzydłach, są na końcach rozdzielone jak palce.

Osłoniła oczy dłonią i mrużąc je, spojrzała we wskazanym kierunku. Miał rację, to bielik. Miała tylko nadzieję, że Jens nie mylił się także co do porywania jagniąt.

Mathilde pokiwała do nich, gdy przejeżdżali. Stała z małą kosą i ścinała trawę przy ścianie obory. Elizabeth pamiętała, że tam zawsze rosła wyjątkowo bujnie. Pomachała do kobiety i spytała, czy wraca do Heimly.

- Nie, dziś mam wolne - odparła. W Neset napotkali Dorte i Torsteina. Jens ściągnął lejce i pozdrowił ich.

- Co tutaj robicie?

- No wiesz, jeśli to miejsce ma jakoś wyglądać, potrzebuje prawdziwego fachowca - odparł Torstein z szerokim uśmiechem.

- No to co ty tu robisz? - zaśmiał się Jens.

- Poszliśmy na przechadzkę. Dorte miała zbierać jakieś zioła, a ja chciałem się czegoś o nich dowiedzieć.

- A więc pan doktor nie ma nic przeciwko takim lekarstwom? - spytała Elizabeth.

- Zupełnie nic. Na pewno nie ja. Ty przecież wielu pomogłaś - dodał. - I to od ciebie coś o nich wiem.

- To dobrze - uśmiechnęła się Elizabeth. - Jest z wami Indianne?

- Nie. Jest już taka gruba, że nie mogła. No i jest gorąco.

- Kiedy ma termin?

- Już jest po terminie. Sądziliśmy, że dziecko ma się urodzić w czerwcu, a mamy już koniec lipca. Pewnie coś źle obliczyliśmy.

- Zajdziecie na chwilę na kawę? - spytała Dorte.

- Dziękujemy, ale jedziemy z wizytą do Ane.

- No to innym razem - powiedziała Dorte, przekładając naręcze ziół na drugie ramię.

- Jeśli będziemy mieli czas, zajedziemy po drodze do domu. Dorte rozjaśniła się w uśmiechu.

- Naprawdę?

Pokiwali głowami i pożegnali się.

Na polanie w Dalen pasła się Mia i drugi koń. Oba podniosły łby i zarżały cicho, poznając zapewne konia z Dalsrud. Elizabeth, gdy dojrzała córkę, zeskoczyła z wozu.

- Ane! - zawołała, machając ręką.

Ane zebrała spódnice i ruszyła w ich kierunku, uśmiechając się. W ręku niosła duży bukiet kwiatów. Elizabeth otworzyła ramiona i przytuliły się na dłuższą chwilę, po czym odsunęła córkę na odległość ramienia i wpatrzyła się w nią uważnie.

- Co, pewnie uważasz, że schudła? - zażartował Jens. - Może je za mało, bo tęskni za tobą.

- Żarty sobie stroisz! - zaśmiała się Ane. - Mam się dobrze. - Nadal trzymała Elizabeth za rękę. - Nawet wspaniale. Trygve też tak mówi.

- A więc źle wam było w Dalsrud? - spytała Elizabeth z błyskiem w oku.

- Oczywiście, że nie! Ale tutaj jest teraz mój dom. Mój i Trygvego.

- Tylko tak żartuję. Zbierałaś kwiaty?

- Tak, stawiam je na stole. Robię tak co drugi dzień. To zabiera tylko kilka minut - zapewniła, jakby chcąc powiedzieć, że nie zaniedbuje przez to pracy.

Podszedł do nich Trygve, wyciągając wielką dłoń i przywitał się serdecznie. Miał rozchełstaną koszulę i podwinięte rękawy. Jego czarne, kręcone włosy były potargane, a dłonie brudne. Elizabeth uśmiechnęła się do niego. Lubiła go właśnie takim.

- Chcecie obejrzeć moją nową kuźnię? Niedługo będzie gotowa, potrzebuję tylko pomocy męskiej ręki.

- To dobrze się składa, że przyjechałem! - rzucił Jens.

Poszli za nim. Kuźnia nie była obszerna, ale zawierała wszystko, co trzeba. Pośrodku królowało murowane palenisko, obok stało kowadło. Niedaleko stała kadź z wodą, a na ścianach wisiały rzędami podkowy.

- No to widzisz - powiedział Trygve do Jensa. - Potrzebuję pomocy do postawienia na miejsce miecha.

- Wychodzimy - szepnęła Ane, ciągnąc Elizabeth za łokieć. - To nie dla nas.

Weszły do domu. Pachniało w nim czystością i latem, zauważyła Elizabeth, wycierając buty. Było tu zupełnie jak kiedyś, a jednocześnie inaczej. Może zasłonki były z lepszego materiału, a chodniki nowe? Obrus na stole też był nowy i świeżo uprasowany. Czy te pomieszczenia wypełnią się kiedyś dziecięcym śmiechem? Czy małe dłonie będą ciągnąć za ten piękny obrus, a małe stopki zakłócą idealną linię chodniczka? Babcia, pomyślała, jakby smakując to słowo. Będę wtedy babcią!

- I jak sądzisz, mamy tu ładnie?

Elizabeth pokiwała głową i obrzuciła wzrokiem ściany. Spojrzała na ławę, gdzie stały różne doniczki.

- Co w nich jest?

- Rośliny. Ale tylko te, które można potem ususzyć. Tam jest kminek - wskazała na jedną z doniczek. - A na oknie mam babkę i takie różne, które dobrze jest mieć pod ręką na wszelki wypadek.

- To dobrze. A więc pamiętasz, czego cię nauczyłam?

- Tak. Dorte też się tym zainteresowała. Czy mogę jej przekazać to, co wiem? - spytała Ane, nalewając wody do wazonu. Włożyła kwiaty i postawiła wazon pośrodku stołu.

- Oczywiście, że tak, Ane. Więcej osób otrzyma pomoc.

- Dokładnie tak sobie myślałam. Ale żadna z nas nie jest tak dobra, jak ty. No i nikt nie umie zatrzymywać krwi.

- No, może i nie. - Elizabeth odstawiła koszyk. - Wzięłam ze sobą wełnę dla ciebie, trochę kawy i cukru, i...

Ane klasnęła w dłonie i obejrzała motki w świetle padającym z okna.

- Ależ piękne kolory! Żółty i czerwony. Mnie nigdy takie nie wychodzą. Elizabeth poczuła, że pochwały sprawiają jej przyjemność, mimo że wiedziała, że córka przesadza. Farbowanie wychodziło Ane równie dobrze, bo przecież używały tych samych barwników.

Gdy Ane robiła ciasto na gofry, rozmawiały o gospodarstwie i roślinach, nadających się do leczenia i farbowania. Strzępiasty szczaw jest dobry na kolkę i zatwardzenie, uważała Elizabeth. A dla mężczyzn, cierpiących na choroby miejsc intymnych, pomocą jest położenie kobiecych włosów na zaatakowane miejsce. Najlepiej włosów kobiety lekkich obyczajów, wtedy działanie jest szybsze, tak słyszała.

- W takim razie włosy Elen są bardzo cenne - stwierdziła Ane.

- Ech, nie mów tak! W każdym razie nie przy ludziach, zwłaszcza z Heimly. Im może być przykro.

- Wiem przecież. - Ane nabrała głęboko powietrza.

- Ale ona mnie tak złości!

- Rozumiem cię.

Elizabeth zaczęła wykładać resztę rzeczy z koszyka, by zmienić temat rozmowy.

Ane powtarzała, że to niepotrzebne, bo mają dosyć jedzenia, jednak Elizabeth dostrzegła, że córka się ucieszyła. Elizabeth usiadła na ławie i przyłożyła policzek do okna.

- Często tu siadałam - powiedziała cicho. - Dobrze mi się tak myślało. - Zamilkła. Rozgrzana forma do gofrów zasyczała, gdy Ane wylała na nią porcję ciasta.

- Czułam się wtedy całkiem jak w domu. Siadywałam tak w Nymark.

- Ale w Dalsrud już nie?

- Nie, nie miałam na to czasu. - Elizabeth wyprostowała się. - Dobrze ci się układa z sąsiadami? Ane obróciła formę w palenisku.

- Oczywiście, że tak. Przecież to nie żadni obcy. Dlaczego pytasz? Elizabeth wzruszyła ramionami.

- Pomyślałam tylko o czasach, gdy ja się tu wprowadziłam, a Ragna została moją teściową. Nie zawsze dobrze się między nami układało. Ane nadziała na widelec pierwszego gofra i położyła go na talerzu. Był ładnie zarumieniony, zauważyła Elizabeth.

- Ale polubiłyście się, zanim umarła - rzuciła Ane. Znała dobrze wszystkie historie opowiadane jej przez matkę. Elizabeth była z tego zadowolona. Nie chciała, żeby poszły w zapomnienie. Miała ciekawe życie, wiele się zdarzyło przez te lata...

- Poznałam niedawno przyjaciółkę Indianne - rzuciła Ane.

- Tak?

- Była w sklepie: Domyśliłam się, że ona i Maria nie przepadają za sobą.

- Dlaczego? Ane zastanowiła się.

- Chyba rozumiem Marię. Hansine jest bardzo dominująca. Wszystko, co mówi i sądzi, musi być słuszne.

- A po czym się domyśliłaś, że się nie lubią?

- Z rozmowy. Ale na szczęście Maria nie musi mieć z nią dużo do czynienia.

- No nie.

- Ty i tata-Jens wiele ze sobą przebywacie ostatnio - zauważyła Ane. Elizabeth wstała szybko i podeszła do kredensu.

- Nakryję do stołu - rzuciła.

- Zawstydziłaś się? - spytała Ane, spoglądając na matkę.

- Nie, dlaczego bym miała się wstydzić? Ja i Jens mieszkamy pod jednym dachem. Nie rozumiem, do czego zmierzasz. Ane ułożyła upieczone gofry w ładny stos.

- Może doszły do głosu dawne uczucia? - spytała spokojnie. Elizabeth zauważyła, że dłonie jej się trzęsą, aż filiżanki dźwięczały o spodki. Muszę wziąć się w garść, pomyślała.

- Uważam, że mówisz bzdury.

- Czy to by było coś złego?

- Ze mówisz bzdury?

- Nie, że znów zakochałaś się w tacie. Elizabeth zrozumiała, że córka specjalnie powiedziała „tata” zamiast „Jens”.

- Kristian umarł nie tak dawno temu.

- Nie, ale wiele kobiet wychodzi ponownie za mąż, gdy zostają wdowami. Wdowcy też.

- No dobrze, gotowe. Mam pójść po mężczyzn?

- Ja pójdę. Kawa też gotowa - powiedziała Ane, odsuwając czajnik z ognia.

Gdy wyszła, zapadła cisza. Słychać było jedynie śpiew ptaków i szum rzeki. Elizabeth spojrzała na drzwi salonu. Ciekawość skłoniła ją, by tam zajrzeć. W tym pokoju kryło się tyle wspomnień, z wigilii i innych uroczystości.

Było tam chłodniej, gdyż tamta część domu była pozbawiona słońca i zbudowana z grubych bali, które nie przepuszczały tak łatwo ciepła z zewnątrz. Elizabeth otuliła się rękami. Nagle poczuła dziwny zapach. Przypominał zapach starych ludzi, pomyślała. Rozejrzała się. Może Ane czegoś zapomniała i... Myśli zatrzymały się gwałtownie, gdy pojawiły się przed nią zarysy kobiecej postaci. Wydawało się, jakby czas stanął w miejscu. Nie była w stanie jasno myśleć. Kobieta stawała się coraz bardziej wyraźna, aż wreszcie stanęła przed nią.

- Dawno się nie widziałyśmy, Elizabeth - powiedziała Lina-Laponka, uśmiechając się przelotnie. Miała na sobie czarną, wełnianą chustę, a jej twarz była istnym labiryntem zmarszczek i bruzd. W dłoni trzymała kostur. - Nie bój się mnie - dodała.

- Jestem teraz dorosła - szepnęła Elizabeth.

- Oczywiście, że jesteś - zaśmiała się stara. - Pamiętasz, jak się spotkałyśmy za pierwszym razem? W oborze, w obejściu twoich rodziców? Miałaś wtedy dopiero szesnaście lat.

Elizabeth pokiwała głową. Oczywiście, że to pamięta, choć wraz z biegiem lat wspomnienie się zacierało i sprawiało wrażenie nie rzeczywistego wydarzenia, lecz jakiejś opowiadanej historii.

- Czego chcesz? - wydusiła ochrypłym głosem.

- Ane wyrosła na rozsądną kobietę - powiedziała staruszka, opierając się całym ciężarem o kostur. - Ale ty przeciwnie, ukrywasz swoje uczucia do Jensa.

Elizabeth już otworzyła usta, by protestować i wyjaśnić, że jest wdową i nadal ma Kristiana w pamięci. Ale Lina-Laponka nie dała jej dojść do głosu.

- Życie zatacza krąg, nie wiesz tego?

- No tak, człowiek rodzi się bezradny, a gdy się zestarzeje, staje się znów bezradny.

- Nie to mam na myśli. Rozpoczęłaś życie z Jensem. Pozwól, byś je skończyła też razem z nim. Przyjmij go z powrotem! On cię kocha, może nawet bardziej niż Kristian. I w inny sposób.

- Wiem, ale...

- Dlaczego to odwlekasz?

Elizabeth nie wiedziała, co odpowiedzieć, zresztą stara i tak by nie była zadowolona.

Usłyszała odgłos kroków w korytarzu i otwieranych drzwi.

- Niedługo przyjdą - zabrzmiał głos Ane. - Mamo? Gdzie jesteś?

- Ane, chodź tutaj! - Elizabeth podbiegła do drzwi i wciągnęła córkę za sobą do salonu. - Przywitaj się z... - zamilkła i rozejrzała się. Izba była pusta. Nawet zapach zniknął. W uszach dźwięczał jej jedynie śpiewny akcent Liny-Laponki. Ane spojrzała na matkę zdezorientowana.

- O co ci chodzi?

- Widziałam... naprawdę ją widziałam...

- Kogo? - Ane złapała matkę za nadgarstek i spojrzała przenikliwie w jej oczy.

- Rozmawiałam z Liną-Laponką. Pamiętasz, że ci o niej opowiadałam?

- Tak, co do słowa. I ona była tu, w moim salonie? Elizabeth pokiwała głową.

- Chciała mi tylko powiedzieć, że... Nie, nieważne. Nie chciała niczego złego, za to powiedziała, że wyrosłaś na rozsądną kobietę. Usłyszały kroki w korytarzu.

- Nie mów im o tym!

- Trygve wie wszystko o tobie, a ja nie mam przed nim tajemnic.

- No tak, ale... - Elizabeth zawahała się. - To poczekaj przynajmniej, aż pojedziemy do domu, i poproś go, by to zachował dla siebie.

- Oczywiście. Trygve nie rozpuszcza plotek. Mężczyźni weszli i zasiedli za stołem. Ane nalała kawy i poczęstowała wszystkich goframi. Rozmowa toczyła się o pracy włożonej w gospodarstwo. Jens stwierdził, że dobrze jest znów widzieć życie w tych zabudowaniach. Nie lubi, gdy gospodarstwa stoją puste, a to miejsce ma dla niego szczególne znaczenie.

- Prawda, Elizabeth? - Spojrzał na nią, a ona skwapliwie pokiwała głową.

- Tak, dla mnie też ma znaczenie. Ane się tu urodziła, więc dom należy przede wszystkim do niej. - Zerknęła na Jensa. Wpatrywał się w nią badawczo. Poczuła się trochę niepewnie pod jego spojrzeniem. Czy powinna mu powiedzieć, kogo widziała? No nie, bo wtedy musiałaby mu przekazać jej słowa, a tego nie chciała. Dla niej było za wcześnie myśleć o małżeństwie. Oczywiście, żywiła uczucia wobec Jensa, ale potrzebowała więcej czasu. Jak miałaby o tym powiedzieć innym, kiedy sama nie była gotowa do podjęcia zobowiązania?

- Co tak ucichłaś? - wyrwał ją z zamyślenia Trygve. Elizabeth oderwała gofrowe serduszko i posmarowała dżemem jagodowym. Zęby zrobią mi się niebieskie, pomyślała z roztargnieniem.

- Po prostu rozkoszuję się dobrym jedzeniem - powiedziała, uśmiechając się do córki.

- O, tak, Ane umie gotować, to trzeba przyznać. Ane wstrząsnęła głową.

- To uważasz, że inne prace wykonuję gorzej?

- Przecież nie to miałem na myśli - zaśmiał się Trygve. W tym momencie drzwi otworzyły się z impetem i stanął w nich Torstein.

- Ane, chodź! Jakaś kobieta z wysp rodzi! Ane wstała tak gwałtownie, że aż krzesło się przewróciło.

- Możesz wiosłować? - spytała, łapiąc swoją torbę akuszerki.

- Oczywiście, że mogę. Wybiegli. Elizabeth dobiegły jeszcze słowa:

- Rodzi już drugą dobę.

Wokół stołu zapadła cisza. Jakaś mucha obijała się o szybę w nadziei, że wreszcie wydostanie się na wolność.

- Biedna kobieta - powiedziała cicho. - Dwie doby to długo. Miejmy nadzieję, że da radę. Ale jeśli dziecko się zakleszczyło, to... - Zamilkła. - Pewnie nie ma już sił - dodała.

- Ane i Torstein na pewno pomogą - powiedział Jens spokojnym tonem.

- Tak sądzisz?

- W każdym razie mam nadzieję.

Elizabeth wstała i odstawiła filiżankę i spodek Ane. Poczuła się podenerwowana i musiała coś robić. Uświadomiła sobie, że zapomniała robótki na drutach. Szkoda...

- Skończyliście już letnią kuchnię? - spytała.

- Tak. - Trygve odsunął się z krzesłem i przeciągnął się z zadowoleniem. - Poszło szybko z pomocą Jensa.

- Ech, ja pomogłem tylko trochę - mruknął Jens i sięgnął po jeszcze jedno gofrowe serduszko.

Gdy skończyli jeść, wstali od stołu, a Elizabeth nastawiła wodę na zmywanie.

- To my wyjdziemy na zewnątrz, żeby ci nie przeszkadzać - zażartował Trygve. Elizabeth posłała mu kose spojrzenie.

- Przeszkadzać? - zaśmiała się. - Nie, po prostu boicie się, że poproszę was o pomoc w kobiecej pracy - dodała, podwijając rękawy. Niedługo potem kuchnia znów wyglądała tak czysto, jak wtedy, gdy przyjechali. Stała przez chwilę, opierając się biodrem o kuchenny blat, po czym weszła znów do salonu. Czy naprawdę widziała tę staruszkę? Czy to możliwe? Przetarła czoło wilgotną dłonią. Może tylko jest zmęczona? Nie, przecież nawet rozmawiały. Tego nie można sobie wyobrazić. Wciągnęła powietrze. Pachniało czystością.

Po cichu zamknęła drzwi i wyszła. Najwyższy czas wracać do domu, pomyślała.

W dole zbocza spotkali znów Dorte. Biegła w ich kierunku, aż podskakiwał jej obfity biust.

- Och, dobrze, że jeszcze nie odjechaliście - wydyszała. - Torstein miał zabrać te ubrania dla Indianne, ale musiał wypłynąć na wyspy... - Zamilkła, spoglądając na spokojne wody fiordu. Myśli pewnie o tej rodzącej kobiecie, pomyślała Elizabeth i zadrżała. Jak tam jej idzie? Żałowała, że nie zaoferowała swojej pomocy. Przecież umie zatrzymać krew, gdyby była taka potrzeba.

- Uszyłaś je? - spytał Jens.

- Co? - Dorte spojrzała na niego oszołomiona.

- Czy uszyłaś te sukienki dla Indianne?

- Nie, nie. - Dorte pokręciła głową i podała im naręcze ubrań. - Tylko je zwęziłam. Jak tylko urodzi, na pewno znów będzie szczupła, jestem tego pewna. - Uśmiechnęła się przepraszająco. - Indianne powiedziała oczywiście, że sama to może zrobić, ale uważam, że będzie miała co innego do roboty niż szycie.

- Zajedziemy do niej, to przecież po drodze - obiecała Elizabeth, kładąc ubrania na kolanach.

- Sądzicie, że tam na wyspie dobrze pójdzie? - spytała Dorte, a głęboka bruzda przecięła jej piegowate czoło.

- Oczywiście, że tak! - rzucił energicznie Jens. - Kobiety rodzą od tysięcy lat, więc dlaczego nie miałoby dobrze pójść?

- Kobiety także umierają przy porodzie od tysięcy lat - przypomniała mu Dorte. - Jedną z nich była... - zamilkła, rumieniąc się.

- Wiem - przyznał Jens lekko zażenowany. - Mama umarła rodząc Fredrika...

- W każdym razie fiord jest jak lustro - wtrąciła szybko Elizabeth. - Nie muszą płynąć w niepogodę.

- Tak, masz rację - odparła Dorte. - No, nie będę was dłużej zatrzymywać. Pozdrówcie tam wszystkich w Dalsrud! Dłuższą chwilę jechali w milczeniu, po czym Jens spytał:

- Dlaczego byłaś taka dziwna tam w Dalen?

- Widziałam Linę-Laponkę - wyrwało się Elizabeth, zanim zdążyła się zastanowić.

- Aha. Co powiedziała? - Jens nawet na nią nie spojrzał i zadał pytanie normalnym głosem, jakby rozmawiali o pogodzie. - Nie uważasz, że to brzmi dziwnie? - spytała zdumiona.

- No tak, ale skoro ją widziałaś, to tak było. Zresztą nie pierwszy raz.

- Nie. - Elizabeth spojrzała na swoje dłonie zaciśnięte na sukienkach Indianne. Czy powinna być z nim całkiem szczera? W każdym razie nie powinna kłamać. - Powiedziała, że powinnam rzucić ci się w ramiona. Jens śmiał się długo i szczerze.

- Naprawdę użyła tych słów?

- No, może nie - zachichotała Elizabeth. - Ale wiesz, co mam na myśli.

- No, a ty chcesz tego? Chcesz rzucić mi się w ramiona? - spojrzał na nią prowokacyjnie.

- Uważam, że trochę za wcześnie, by o tym mówić. Pozwólmy, by wszystko szło swoim tempem. Nie uważasz?

- Jak sobie życzysz. Ja nadal czekam.

Położyła dłoń na jego przedramieniu. Skóra była opalona na letnim słońcu, a włoski nim rozjaśnione.

- Jesteś najbardziej cierpliwym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznałam.

- Dziękuję, to miłe - uśmiechnął się. - Ale zakładam, że czeka mnie coś dobrego, więc to nie jest trudne. Elizabeth, speszona, cofnęła dłoń.

- Wejdziesz ze mną? - spytała, gdy zajechali na podwórze domu doktora. Jens pokręcił głową.

- Nie, bo wtedy zostaniemy na dłużej. Na ile znam Indianne, będzie kawa i ciastka i gadanie. Nie dam rady, kiedy nie ma Torsteina. Elizabeth zeskoczyła z wozu.

- Zaraz wrócę - obiecała i szybkim krokiem poszła w stronę domu. Pukała wiele razy bez skutku, wreszcie weszła do środka.

- Halo? Jest tu ktoś? Indianne? Nagle usłyszała przeciągły krzyk, dochodzący z poddasza.

- Dobry Boże! - Elizabeth przeżegnała się, zebrała spódnice i wbiegła po schodach. Usłyszała znowu krzyk i szarpnięciem otworzyła jedne z drzwi.

- Indianne! Kochana, uderzyłaś się? - spytała, klękając obok leżącej na podłodze kobiety.

- Dziecko! Chyba rodzę... - wystękała Indianne, trzymając się za brzuch.

- Gdzie są służące? - Elizabeth pomogła jej wstać i podprowadziła do łóżka.

- Jedna w sklepie, druga ma wolne, a trzecia pierze ubrania w rzece... Och, jak boli!

- Gdzie cię boli?

- W krzyżu.

- To na pewno skurcze. Teraz pomogę ci się rozebrać i wszystko będzie dobrze.

- Gdzie jest Torstein?

- Musiał popłynąć na wyspy z Ane. Jakaś kobieta tam rodzi. Indianne zgięła się w nowym skurczu. Gdy minął, załkała:

- A mną się całkiem nie przejmuje!

- Przecież nie wiedział, że się zaczęło, rozumiesz to.

O tak, zdejmujemy te ubrania...

Gdy zdołała nałożyć Indianne nocną koszulę, usłyszała dobiegający z dołu głos Jensa:

- Gdzie się podziałaś? Elizabeth? Indianne? Halo!

- Och, zapomniałam o Jensie! Zaraz wracam. - Wybiegła na korytarz. - Jens! Indianne zaczęła rodzić, a jest sama! Musisz zagotować wodę! Weź też zimną i przyjdź tu! Wróciła do pokoju.

- Zsikałam się - wydusiła Indianne, odsuwając kołdrę.

- To nic takiego - pocieszyła ją Elizabeth, podciągając jej koszulę. - To przez poród. Dziecko idzie szybciej, niż myślałam. Teraz rób, co ci powiem, Indianne. Przyj, kiedy dam ci znać. Indianne pokiwała głową.

- Teraz!

Pojawiła się główka dziecka. Była malutka i nieco sina, ale Elizabeth wiedziała, że noworodki często tak wyglądają.

- Umieeeeeram! - wyła Indianne.

- Nie, nie, tylko ci się wydaje. Dobrze, teraz spokojnie. Odpoczywaj i oddychaj głęboko. - Elizabeth pogłaskała ją po spoconym czole. W drzwiach stanął Jens.

- Mam wodę. O, cholera. Dziecko już się rodzi?

- Tak, teraz już pójdzie prędko.

- Mam coś zrobić? - Jens stanął z kubkiem i miską wody w dłoniach.

- Odstaw to - poleciła Elizabeth.

- I chodź tutaj - wystękała Indianne, wyciągając do niego rękę. Jens posłuchał. Indianne złapała go za ramię, krzycząc przeciągle.

- Au! Nie wiedziałem, że jesteś taka silna - skrzywił się Jens.

- Już idzie! Tak, dzielna dziewczyna! Dalej, Indianne! Najgorzej jest z główką, potem będzie łatwiej... Teraz, tak!

Elizabeth złapała małe ciałko i szybko otarła buzię dziecka, które zaraz zaczęło płakać...

- Ale ładne! - wyszeptała Indianne. - Najładniejsze na świecie. Pokaż mi je. Chłopiec czy dziewczynka?

- Chłopiec! Mały Torstein! Indianne śmiała się, szczęśliwa, tuląc małą istotkę do siebie.

- One są takie małe? - spytała zaniepokojona, przytulając policzek do małej główki.

- Nie jest duży, ale da sobie radę - stwierdziła Elizabeth. - Zaczęła masować brzuch Indianne, by ułatwić wydalenie łożyska, gdy nagle zatrzymała się. - Coś tu... - Zamilkła i nacisnęła w kilku miejscach. W tym momencie Indianne jęknęła i wygięła się z bólu.

- Weź dziecko! - poleciła Elizabeth Jensowi. Wziął chłopczyka w ramiona, otulił go pieluszką i przestraszony obserwował, co się dzieje.

- Jest następne! - zaśmiała się Elizabeth. - Masz bliźniaki, Indianne! Musiała otrzeć oczy, bo zalewały je łzy. To było piękne. Poprzednim razem, gdy przyjmowała poród bliźniaczy, rodziła Bergette. Wtedy jej synek umarł. Ale teraz wydawało się, że wszystko będzie dobrze. Elizabeth aż zmiękły kolana z poczucia ulgi. Drugie dziecko wyśliznęło się bez problemów i za raz potem Elizabeth trzymała w rękach małą dziewczynkę, bijącą piąstkami i krzyczącą wniebogłosy.

- Wszystko z nią w porządku - położyła małą na piersiach Indianne.

- Jesteś niczym owca, Indianne - zaśmiał się Jens. - Dzieci wyskakują z ciebie jedno po drugim!

- Uważaj, bo zaraz ty stąd wyskoczysz! - prychnęła Indianne, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Elizabeth odebrała od niego chłopczyka.

- Teraz idź już, Jens. Mężczyźni w ogóle nie powinni tu być.

- No, są wyjątki. Ja już byłem kiedyś akuszerką, o ile pamiętam. Elizabeth pokiwała głową.

- Tak, ale teraz rodziła twoja siostra.

- Pomyśleć tylko, jestem wujkiem - mruknął do siebie Jens, wychodząc.

- Uważasz, że przeżyją? - spytała Indianne, wyciągając wolne ramię po synka.

- Oczywiście, że tak - odparła Elizabeth, układając go w zgięciu jej ramienia. - Jak je nazwiesz? Łzy spływały po policzkach Indianne.

- Myślałam, że jeśli będzie dziewczynka, nazwę ją Ragnhild Debora, po mamie Ragnie i mamie Dorte. Ale teraz mam i dziewczynkę, i chłopca. Może będą Ragnhild i Dag.

- To ładne imiona - zgodziła się Elizabeth. Pozwoliła jej potrzymać jeszcze dzieci, po czym je umyła i owinęła w pieluszki. Podwójne szczęście dla matki! Ależ Torstein się zdziwi! Mówił, że będzie tylko jedno. Pewnie trochę potrwa, zanim przyzwyczają się do myśli, że mają dwoje. Podała z powrotem dzieci młodej matce i patrzyła na nich troje. Piękny widok, pomyślała, uśmiechając się do siebie. Jej myśli powędrowały do kobiety rodzącej na wyspie. Oby i tam poszło dobrze!

Rozdział 14

Indianne odpoczywała, a bliźnięta spały w jej ramionach. Z dołu dobiegł Elizabeth odgłos otwieranych drzwi i stukot chodaków. Niski i wyższy głos zmieszały się. Jens rozmawiał ze służącą. Dziewczyna wydała okrzyk i Jens uciszył ją, po czym otworzyły się drzwi i ich głosy się przytłumiły.

- Czy to normalne, żeby płakać tak długo jak ja? - spytała Indianne, patrząc na nią załzawionymi oczami.

- Oczywiście - uspokoiła ją Elizabeth. - To przecież łzy szczęścia! I tak trzeba - dodała. Indianne ucałowała główki dzieci.

- Myślałam, że jestem przygotowana do tego, jak jest być matką. Że to będzie największe na świecie szczęście. Że wypełni mnie niezwykła radość i instynkt opiekuńczy. Ale mimo to jest inaczej. Jest tak... - zaśmiała się. - Nie do opisania! Nawet nie umiem wyrazili, jak to czuję. Bez mrugnięcia okiem byłabym gotowa umrzeć za tych dwoje! Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułam, nawet wobec Torsteina.

- Nie musisz mi tego tłumaczyć, Indianne. Jestem matką dwojga dzieci, tak samo jak ty, tyle że urodzonych w większym odstępie czasu.

- Niemal o tym zapomniałam. - Indianne pociągnęła nosem i zaśmiała się.

- Teraz czuję się, jakbym była jedyną mamą na całym świecie. - Spojrzała w sufit.

- Mama. Pomyśl, jestem mamą! Za rok albo dwa te małe stworzenia będą biegać i nazywać mnie mamą. Będę miała dwa imiona: Indianne i mama.

- Nie będą mówić do ciebie „matko”?

- Nie, tak mówią tylko w wyższych sferach.

- A ty do nich nie należysz? Indianne pokręciła głową.

- Ja zawsze mówiłam „mamo”. Och, czy ten Torstein już wraca? Tak bym chciała pokazać mu dzieci.

- Spoważniała. - Co myślisz, jak się potoczyło tam na wyspie? Biedakom nie jest łatwo. Brudno i głodno...

- Nie zawszę - rzuciła Elizabeth. - A ona dostała dobrą pomoc zarówno doktora, jak i akuszerki.

Nie chciała martwić jej swoimi obawami. Chyba nie było dobrze, skoro wezwali ich oboje. Indianne odprężyła się.

- Sądzisz, że będę miała dość mleka dla nich obojga?

- Tak, tylko przystawiaj je często do piersi, wtedy będzie więcej pokarmu. A gdyby jednak było za mało, możesz mieszać krowie mleko z wodą i im dawać.

- Pomyśleć, że Torstein nie usłyszał, że mam dwoje dzieci w brzuchu. Indianne zaśmiała się i ułożyła wygodniej.

- Ciężko ci? Może wezmę jedno?

- O, nie, niech leżą. Musimy zdobyć jeszcze jedną kołyskę. Może bym pożyczyła od Helene?

- Z pewnością. Przyślę z nią Larsa.

Z dołu dobiegł je odgłos otwieranych drzwi i gwar wielu głosów. Służba dowiadywała się nowin. Elizabeth mogła sobie wyobrazić ich rozmowy. Gospodyni urodziła, i to nie jedno dziecko, ale dwoje na raz! Co za sensacja! I wygląda na to, że i matka, i dzieci czują się dobrze! I Jens był przy porodzie! Mężczyzna! Ale Indianne jest żoną lekarza, więc może to było dla niej naturalne. A czy Jens nie był przypadkiem przy narodzinach Ane? Tak, rzeczywiście był, tak mówili. No i zrządzeniem losu Elizabeth właśnie przejeżdżała. Pomyśleć, co by było, gdyby gospodyni miała rodzić całkiem sama! Mogłoby się to źle skończyć. Bóg nad nią czuwał!

- Będę miała więcej szycia - szepnęła Indianne.

- Nie powinnaś szeptać - powiedziała Elizabeth. - Najlepiej przyzwyczajać je do hałasów, wtedy będą lepiej spać. Indianne odchrząknęła i powiedziała nieco głośniej:

- Będę musiała uszyć więcej ubranek dla tych maluszków.

- Oj, prawie bym zapomniała. Na dole leżą twoje sukienki od Dorte, która je zwęziła.

- Ona jest taka miła. Dobrze będzie znów się normalnie ubrać. Strasznie mi tego brakowało.

- Mogę ci pożyczyć ubranka dla dzieci. Mam przecież i po chłopcu, i po dziewczynce.

- Bardzo dziękuję, Elizabeth, kochana jesteś. Ja jeszcze...

Usłyszały kroki w korytarzu i drzwi otworzyły się z impetem. Torstein dwoma susami znalazł się przy łóżku.

- Czy to prawda? Czy ja naprawdę...? - Ukląkł przy łóżku i wpatrzył się w nich troje. - Jesteś najlepsza na świecie - powiedział nagle ochrypłym głosem. - Wyglądają na silne i zdrowe - dodał. Spojrzał czule na Indianne i pocałował ją w czoło.

Elizabeth poczuła się zbędna. Wstała i poszła w stronę drzwi. Zatrzymała się jednak i zwróciła do Torsteina:

- Muszę cię o coś spytać. Jak poszło tej kobiecie na wyspie? Torstein uśmiechnął się przelotnie.

- W końcu dobrze. Urodziła dużego syna. Ane miała ze sobą zioła, które przyspieszyły skurcze.

- To dobrze - szepnęła Elizabeth, ale Torstein już tego nie słyszał, zajęty swoją rodziną. Na korytarzu złożyła dłonie i powiedziała:

- Dzięki ci, Boże. Wiedziałam, że mnie dziś wysłuchasz.

Helene musiała zauważyć, że wracają, bo już zaczęła podgrzewać dla nich obiad. Elizabeth zaburczało w brzuchu, gdy poczuła zapach ryby i ziemniaków z patelni.

- Ależ cię długo nie było, mamo! - narzekał William, wieszając się na niej.

- Był tutaj jeden z synów ze Słonecznego Wzgórza i pytał o ciebie - rzuciła Helene przez ramię.

- Czego chciał?

- Nie wiem. To ten, który jest mężem służącej żony lensmana. Elizabeth zaniepokoiła się.

- Nie powiedział ani słowa, o co chodzi?

- Nie. Spytałam, czy mam ci coś przekazać, ale nie chciał. Mruknął tylko, że to ważne i że musi koniecznie z tobą porozmawiać w cztery oczy. Elizabeth próbowała odsunąć niepokój. Skoro to ważne, na pewno wróci. Signe ujęła Jensa za rękę i spojrzała na niego wielkimi, błękitnymi oczami.

- Już myślałam, że nigdy nie wrócisz, tato. Jens podniósł ją w górę.

- Oczywiście, że wróciłem. Nie bój się o to! Elizabeth usiadła ciężko. Zabolał ją krzyż, gdy posadziła sobie Williama na kolanach.

- Po drodze zajechaliśmy do Indianne - powiedziała.

- Aha. Co u niej? - spytał Lars zza gazety. Z szelestem przewrócił stronę.

- Urodziła, Jens i ja pomagaliśmy, bo nikogo więcej nie było. Helene odwróciła się gwałtownie, a Lars opuścił gazetę Lofoten Tidende na stół.

- No nie mów! - krzyknęła Helene. - Opowiadaj! Elizabeth zaśmiała się z jej doboru słów.

- Może niech to opowie akuszer - zerknęła na Jensa.

- No cóż... Mieliśmy tam zajechać tylko po to, by zostawić jej ubrania od Dorte. Elizabeth weszła na chwilę, a ja czekałem i czekałem. W końcu zajrzałem do środka i okazało się, że Indianne jest sama i rodzi dzieci.

- Dzieci? - spytał Lars ze śmiechem. - Urodziła ich więcej?

- Tak, dwoje.

Helene wytrzeszczyła oczy. Zapomniała o jedzeniu na kuchni, wyciągnęła stołek i usiadła.

- Dymi się - zauważyła Kathinka.

- O mój Boże jedyny! - Helene skoczyła i zsunęła patelnię z ognia. - Co się urodziło? - spytała, rozdzielając jedzenie na dwa talerze.

- Chłopiec i dziewczynka - odparła Elizabeth. - Indianne zamierza nazwać je Ragnhild i Dag.

- No nie! Poddaję się! - Helene pokręciła głową. - Jedzcie. A gdzie był Torstein?

- Musiał popłynąć na wyspy, odebrać tam poród. Był już w Heimly, gdy przyjechaliśmy.

Elizabeth przełknęła kilka kęsów obiadu i opowiedziała wszystko Helene. W czasie, gdy kawa się parzyła, wszystko zostało dokładnie omówione.

- Oczywiście, że pożyczę jej kołyskę - powiedziała Helene. - Jakże by inaczej! Mogę też dać parę ubranek, jeśli chce.

- Oczywiście, że tak - odparła Elizabeth i zaczęła rozsznurowywać buty. Cudownie było rozprostować palce stóp. Nagle ogarnęła ją przemożna ochota zamoczenia ich w morzu, poczucia chłodnej, słonej wody. Wstała.

- Pójdę po zioła - stwierdziła. - Williamie, ty zostajesz.

- Długo cię nie będzie? - spytał. - Nie, nie. A dużo zebraliście dziś puchu i drewna?

- Tak, wielki stos! - odparła Signe, pokazując jego wielkość rękami.

- Ale drewno nadal leży pośrodku podwórza - wtrącił Lars. - Może zaniesiecie je na miejsce do drewutni?

- Pewnie! Chodź, Signe!

- Ja też chcę! - krzyknęła Kathinka i pobiegła za nimi tak szybko, aż jej loczki podskakiwały.

- No to ja idę po zioła - rzuciła Elizabeth, wsuwając stopy w zniszczone chodaki.

Słaby wiatr przeczesywał delikatnie jej włosy. Elizabeth uśmiechnęła się do siebie, schodząc na brzeg. Zioła, pomyślała. Były tylko wymówką, by mogła pobyć przez chwilę sama. Zbierze trochę roślin wracając do domu, żeby nie budzić podejrzeń. Gdy doszła do swojego miejsca, usiadła we wrzosach i spojrzała na morze. Ależ jest nieskończenie wielkie! Spojrzała w drugą stronę, aż jej wzrok zatrzymał się na błękitnych górach. Gdy była mała, ojciec jej wyjaśnił, że góry wydają się takie dlatego, że są bardzo daleko.

Położyła się na plecach i patrzyła w niebo, aż jej oczy same się zamknęły. Tyle się wydarzyło tego dnia! Spotkanie z Liną-Laponką, poród Indianne... Ane będzie zdumiona, gdy się o tym dowie. Dwoje dzieci w brzuchu i ani lekarz, ani akuszerka tego nie odkryli.

Musiała się zdrzemnąć, bo nagle poczuła, że marznie i otworzyła oczy.

- Jens! Co tu robisz? - spytała, siadając, zawstydzona, że tak leży.

- Patrzyłem na ciebie, jak spałaś.

- Nie spalam!

- Pochrapywałaś... Zaśmiała się.

- O, nie, na pewno nie!

- No dobrze, może i nie - zgodził się Jens, gryząc źdźbło trawy. - To w taki sposób zbierasz zioła? Spojrzała zawstydzona na wrzosy.

- Byłam taka zmęczona, że musiałam mieć godzinkę dla siebie. Jens spojrzał w niebo.

- Uważam, że minął najwyżej kwadrans.

- Wiesz to po słońcu? Uśmiechnął się szeroko.

- Nie, chciałem ci tylko zaimponować. Spojrzałem na zegar, zanim za tobą poszedłem. - Przysunął się bliżej. - Zasłużyłaś na odpoczynek. To był dla ciebie wyczerpujący dzień.

Pokiwała głową i odwróciła się ku niemu. Jego twarz była tak blisko, że nagle poczuła, że nie może się powstrzymać. Pogłaskała go po policzku, przesunęła palcem po jego długich rzęsach i przycisnęła usta do jego ust. Odpowiedział na jej pocałunek, jednocześnie kładąc ją na ziemi. Oddychali szybko. Słyszeli krzyk mew, czuli zapach morza i wodorostów. Dobrze było być z dala od dnia codziennego i innych ludzi. Elizabeth zarzuciła mu ręce na szyję i nie stawiała oporu, gdy zaczął rozpinać guziki jej bluzki. Pomogła mu zdjąć koszulę, potem przyszła kolej na pozostałe części garderoby. Wkrótce leżeli nadzy. Elizabeth odrzuciła głowę w tył, jęcząc, gdy usta Jensa przesuwały się po jej ciele całując, skubiąc i smakując.

Wyszeptała jego imię, gdy położył się na niej, a potem wykrzyknęła je głośno, gdy ogarnęła ją rozkosz. Nie wstydziła się. Było tak, jak być powinno.

Jens odgarnął włosy z jej twarzy i spytał, czy nie marznie.

- Nie, jest mi ciepło - wyszeptała, oplatając jego nogi swoimi. - Nie żałujesz? Pokręcił głową.

- Nie mogę zachowywać się, jakbym nie żył, ponieważ Lina umarła. Nie uważam, że robię coś złego, bo ona by chciała, żebym żył dalej. Nie tęsknię za nią mniej z tego powodu. Ale myśl o niej nie sprawia mi już bólu, i cieszy mnie to.

Elizabeth zastanawiała się przez chwilę nad jego słowami, po czym zgodziła się z nim.

- Masz przecież Signe. Jest podobna do Liny.

- A William jest podobny do Kristiana. Uśmiechnęła się.

- Tak, to prawda.

- No i mamy Ane, która jest podobna do nas. Elizabeth zaśmiała się i pocałowała go w czubek nosa.

- Ubieramy się?

- Nie, będziemy tak leżeć do końca dnia!

Elizabeth podniosła się i zaczęła ubierać, nie wstydząc się, że Jens leży z rękami założonymi za głowę i patrzy na nią.

- Będziesz tak leżał? Może powiem Helene, żeby ci pomogła? Zerwał się.

- Oszczędź mnie! Zaciągnęłaby mnie za ucho do domu, mówiąc o przeziębieniu i korzonkach, i innych okropnościach, których się mogłem nabawić od chłodu. Elizabeth zaśmiała się w głos.

- Pomożesz mi nazbierać ziół?

- Oczywiście. Czego potrzebujesz? Elizabeth spojrzała na niego z zastanowieniem.

- A skąd wiedziałeś, gdzie jestem?

- Kiedy zbierasz zioła, nie idziesz w stronę morza - odparł, zapinając koszulę.

- Mam nadzieję, że inni tego nie zauważyli.

- Nie, nie są tak spostrzegawczy jak ja!

- Zupełnie, jakbym słyszała Signe!

Elizabeth wzięła Jensa za rękę i poszli szukać ziół. Jego dłoń była ciepła, sucha i silna.

Gdy Elizabeth miała trochę wolnego czasu, chodziła do gabinetu. Zwykle było to po południu, gdy reszta domowników odpoczywała po obiedzie. Przede wszystkim uzupełniała rachunki, ale także robiła proste notatki o życiu w gospodarstwie. Słyszała, że wielu gospodarzy zapisuje zbiory zboża, ziemniaków i opisuje pogodę. Ona dodawała więcej informacji, ale nie było to nic osobistego. Odłożyła pióro i zapatrzyła się przed siebie. Czy właściwe było, że posunęła się aż tak daleko z Jensem? Tamtego dnia odczuwała to jako coś naturalnego, ale potem zaczęła wątpić. A jeśli zaszła w ciążę? Nikt nie wiedział, że oni chcą do siebie wrócić. Ale czy tak jest naprawdę? Może tylko szukają u siebie pocieszenia? Jens zachowywał się dokładnie tak, jak wcześniej, był równie miły i troskliwy. Nie zmuszał jej do niczego i uważał, by nie okazywać jej zbyt wiele czułości, gdy inni byli w pobliżu.

Westchnęła i wyszukała pożółkłą kartkę spośród pliku innych. Znalazła ją na strychu już dawno temu, ale jeszcze jej nie czytała. Były na niej przepisy, starannie zapisane gotyckim drukiem. Uśmiechnęła się, czytając jeden z nich, ułożony wierszem.

Zapukano do drzwi i weszła Helene.

- Ktoś do ciebie. Elizabeth wstała.

- Kto to?

- Ten ze Słonecznego Wzgórza, z żoną.

- Przyślij ich tu. I zrób trochę kawy, dobrze?

- Jeszcze jest ciepła, ale podgrzeję - rzuciła Helene i wyszła. Po krótkiej chwili stanęli w drzwiach.

Młody mężczyzna ze Słonecznego Wzgórza wyciągnął dłoń. Jego włosy były proste i kasztanowe, spojrzenie bezpośrednie, a uścisk dłoni mocny.

- Cornelius - przedstawił się z ukłonem.

- Elizabeth - odparła z uśmiechem. Spojrzała na towarzyszącą mu kobietę. - Ciebie już poznałam, Arnoldo. - Wyciągnęła do niej dłoń. - Proszę, siadajcie. - Wskazała na dwa wolne krzesła. - Słyszałam, że byłeś już tu i pytałeś o mnie, Corneliusie. Przykro mi, że mnie nie zastałeś.

- Proszę nie przepraszać. Liczyłem się z tym, że jest pani zajęta. - Och, tak. Mężczyzna uśmiechnął się z zażenowaniem, lecz nieco się odprężył.

- Cornelius jest uprzejmy - rzuciła Arnolda. - Ja też się nauczyłam tego i owego u pani lensmanowej.

Spuściła wzrok, mówiąc to, i Elizabeth nie mogła powstrzymać się od pytania:

- Dobrze ci tam? Arnolda nadal wpatrywała się w swoją spódnicę, gdy odpowiedziała:

- Powinnam się cieszyć z takiego miejsca. Wielu mi zazdrości, ale... - zamilkła i zerknęła na Corneliusa.

- Jest z tego pensja - stwierdził, poprawiając się na krześle.

Weszła Helene z kawą i talerzykiem ciasteczek.

- Proszę, częstujcie się - powiedziała Elizabeth, przysuwając talerzyk w stronę przybyłych.

- Bardzo dziękujemy. - Każde z nich wzięło po ciastku i odgryzło po małym kawałku.

- A więc, czym mogę służyć? - spytała Elizabeth, dmuchając na gorącą kawę i czekając z ciekawością na odpowiedź. Cornelius zerknął na Arnoldę.

- Chodzi o to, że... - zaczął powoli.

- Potrzebujemy miejsca do mieszkania - dokończyła szybko Arnolda. - Jesteśmy małżeństwem i musimy mieć coś własnego. - Zacisnęła usta, jakby w obawie, że powiedziała zbyt dużo.

- Ach, tak? - Elizabeth pokiwała zachęcająco głową. - A gdzie teraz mieszkacie?

- Mieszkamy na Słonecznym Wzgórzu, ale tam jest ciasno - odparła Arnolda. - Dlatego chcielibyśmy spytać, czy możemy wydzierżawić gospodarstwo tych, co wyjechali do Ameryki. Elizabeth ukryła uśmiech. A więc tak mówią we wsi o rodzinie Amandy!

- Cóż, w zasadzie... - Zastanowiła się. - Widzieliście, jak to miejsce wygląda? Nie jest duże.

- Jesteśmy do tego przyzwyczajeni - rzucił Cornelius szybko.

- Tak... - Elizabeth upiła łyk kawy i zastukała palcami po blacie biurka, po czym spojrzała prosto na nich. - A nie chcecie kupić tego miejsca?

- Nie stać nas na to - odpowiedziała Arnolda. - Nie płacą mi zbyt dobrze u lensmana. Mąż skarcił ją spojrzeniem i kobieta zamilkła.

- Chodzi mi o to, że nie musicie płacić wszystkiego teraz - tłumaczyła Elizabeth. - Ale jeśli będziecie płacić raty zamiast dzierżawy? Co wy na to? Nie byłoby dobrze stać się właścicielami? Uprawiać własną ziemię i dbać o swój własny dom? - spytała z uśmiechem.

Młodzi zerknęli po sobie i pokiwali głowami.

- No to tak zrobimy. - Elizabeth wyciągnęła szufladę i wyjęła plik kartek.

- Spiszemy umowę. Kiedy chcecie się wprowadzić? - Gdy żadne nie odpowiedziało, spytała: - Może dziś? Arnolda rozjaśniła się.

- Och, to byłoby wspaniale! Powiedz, że tak, Corneliusie!

- Niech tak będzie. - Pokiwał głową. - Ale proszę mi powiedzieć, czy będziemy mieć prace do odrabiania w Dalsrud? Elizabeth zanurzyła pióro w atramencie.

- Nie. Ale jeśli się zgodzicie, chętnie przyjmę jakąś pomoc w potrzebie. Oczywiście, za zapłatą, no i kiedy wam będzie pasowało.

- Oczywiście - odparł Cornelius. - Chętnie pomożemy, kiedy będzie trzeba.

Gdy kontrakt został spisany i wymieniono uściski dłoni, młodzi wyszli. Elizabeth stała na schodach i patrzyła w ślad za nimi. Arnolda wsunęła rękę pod ramię męża. Ich kroki wydawały się lekkie, śmiali się z czegoś. Tacy młodzi i zakochani, pomyślała, mają całe życie przed sobą. Cieszyła się, że mogła im pomóc.

- Czego oni chcieli? - spytała Helene, pojawiając się nagle za jej plecami.

- Kupili gospodarstwo. - Co?!

- Wejdźmy do środka, to wam wszystko opowiem. Jest więcej kawy?

- Pewnie, i kawy, i ciasta. Helene weszła przed nią do domu.

Rozdział 15

Maria stała oparta ramieniem o framugę i spoglądała na okolicę.

Powietrze było już chłodniejsze, zapowiadając bliski koniec lata. Gdzieś z okolic drogi dobiegał ją dziecięcy śmiech Kristine. Dziewczynki, które się czasem nią opiekowały, zabrały ją ze sobą. Zarabiały przy okazji kilka groszy.

Kilku mężczyzn stało przy magazynie, dwie kobiety rozmawiały ze sobą niedaleko nich. Nieopodal przejechał chłopak na końskim grzebiecie. Był na oklep i w drewniakach. Dziwne, że nie spada, pomyślała Maria, przesuwając wzrok na znajomą sylwetkę na brzegu. Czyż to nie Olav?

Stanęła na palcach, by lepiej widzieć. Tak, to on. Pomachała mu ręką, ale jej nie zauważył.

A może by mogła... Rozejrzała się. Na pewno nic nie zaszkodzi, jeśli opuści sklep na kilka minut, ale dla pewności zamknęła drzwi na klucz.

Podbiegła kilka kroków, zatrzymała się i przygładziła włosy. Miała ochotę zapleść na nowo warkocz, ale zrezygnowała. Odetchnęła głęboko i ostatni odcinek drogi przeszła spokojnym krokiem. Nie wypadało, żeby pędziła mu na spotkanie.

- Jedziesz do domu, czy dopiero przypłynąłeś? - spytała.

Drgnął i nieomal się pośliznął na wodorostach.

- A, to ty? - Jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu. - Muszę wracać. Niestety - dodał. Maria poczuła, jak jej serce zapada się w piersi.

- Odjeżdżasz, nie zaglądając do mnie? Aż tak ci się spieszy?

- Tak, niestety, dziś tak. - Wyciągnął do niej ręce, ale zorientował się, że są brudne i opuścił je. - Przyjadę innego dnia. Może któregoś wieczoru, kiedy już zamkniesz sklep. Będziemy wtedy mogli być razem. Pokiwała głową, zirytowana, że płacz ściska jej gardło. Podszedł do niej.

- Przykro ci? Mogę przyjść, zanim położysz Kristine. Co ty na to? Pobawiłbym się z nią trochę. Maria odchrząknęła i zmusiła się do uśmiechu.

- Cieszę się. Może wiesz, którego dnia? Mogłabym upiec ciasto - dodała szybko, choć nie dlatego spytała. Chciała znać konkretną datę, by nie czekać w niepewności każdego wieczoru. Spuścił na moment wzrok.

- Mam teraz sporo pracy w gospodarstwie... - Zamilkł i spojrzał na nią przepraszająco. - Ale to już niedługo, obiecuję!

- Muszę wracać - powiedziała. - Mogą przyjść klienci.

- Zostań jeszcze chwilę! - poprosił, usiłując złapać jej dłoń, ale dosięgnął jedynie koniuszków palców.

- Przykro mi.

Uniosła spódnice i pospieszyła w górę. Jego ostatnie słowa miały słodko-gorzki smak. Przecież mogła jeszcze trochę zostać... Czyżby chciała go ukarać, że nie miał dla niej czasu? Było to dziecinne, bo przecież tak naprawdę to chciała się do niego przytulić. No, może byłoby to zbyt ryzykowne, bo ludzie mogliby ich zobaczyć. Miała wielką ochotę odwrócić się i spojrzeć za nim, ale wytrzymała, dopóki nie doszła do sklepu. Gdy zerknęła przez okno, aż ścisnęło ją w brzuchu z zawodu, bo już odpłynął.

Weszli klienci. Jeden chciał zwitek tytoniu na kredyt, inny miarkę kawy.

Maria wydawała towar gawędząc, z nimi, ale jej myśli krążyły zupełnie gdzie indziej Dlaczego właściwie muszą ukrywać przed wszystkimi, że się kochają? Może najpierw powinni dać do zrozumienia, że są parą, a dopiero potem, że Kristine jest jego córką. Porozmawia o tym z Olavem, gdy przyjedzie. Ciekawe, co on myśli na ten temat Nagle poczuła niepewność. A jeśli on będzie chciał czekać, aż uprawomocni się jego rozwód? Jeszcze dwa lata? Czy ona wytrzyma tak długo? Czy Kristine nie powinna się dowiedzieć, że ma ojca zanim skończy pięć lat? Te myśli przyprawiały ją o ból głowy. Gdy klienci wyszli, podeszła znów do okna i zesztywniała. Olav, któremu tak bardzo spieszyło się do domu, stał na nabrzeżu. A obok niego stała... Elen!

Maria poczuła, jak serce tłucze jej się w piersi. Zakryła usta dłonią, by stłumić okrzyk przerażenia. Ciarki przechodziły jej po ciele, gdy patrzyła na nich. Elen stała blisko niego, szczupła i ładna. O czym rozmawiali Olav machnął ręką i odwrócił się. Elen okrążyła go i położyła mu rękę na ramieniu. Spojrzał na mą, zdjął kaszkiet i poczochrał włosy. Elen puściła jego ramię, pokiwała głową i skierowała się do sklepu.

Maria cofnęła się o kilka kroków, ale zdążyła dostrzec, że Olav poszedł w stronę łódki. A co robił wcześniej?

Zdołała stanąć za ladą, gdy zadźwięczał dzwonek nad drzwiami.

Uśmiechnęła się, mimo że serce biło jej jak oszalałe.

- Dzień dobry, Elen. Jak się masz?

Elen odpowiedziała powściągliwie, nawet z uśmiechem, ale nie spytała „a ty?”, jak nakazywał obyczaj. Maria obrzuciła ją uważnym spojrzeniem. Elen miała świeżo umyte włosy, ułożone w wyszukaną fryzurę. Pewnie dużo czasu na to poświęciła, pomyślała, spoglądając z zazdrością na jej szczupłą talię. Jak ona mogła być taka szczupła, skoro niedawno urodziła dziecko?

- Jak się chowa synek? - spytała uprzejmie.

- Dziękuję, dobrze. - Elen przebiegła wzrokiem półki za Marią. - Muszę wziąć kawę... no i cukier. Może masz czekoladę?

- Tak, przywieźli wczoraj. Oczekujesz gości? Elen pokiwała głową, uśmiechając się tajemniczo.

- Możliwe, możliwe... A co u ciebie? Znalazłaś sobie nowego mężczyznę?

Maria odwróciła się do niej plecami, bo nie chciała spoglądać jej w twarz, odpowiadając.

- Żyję z dnia na dzień i patrzę, co życie przyniesie.

- Tak, może to najlepiej. W twojej sytuacji i tak jest to trudne. Maria obróciła się na pięcie.

- Co masz na myśli?

- Nie, nic takiego, tylko... - Tak?

- No, jesteś sama z dużym już dzieckiem, i...

- I co?

- Ech, no... - Elen z uśmiechem przechyliła głowę na bok. - Nie odbieraj tego źle, droga Mario. Nie chciałam sprawić ci przykrości. Ale wiesz, tak już jest. Gdy mężczyzna zostaje sam z dziećmi, zwykle ma gospodarstwo i mało która dziewczyna odmawia mu ślubu. Ale jeśli ma się tyle lat, co ty, nie jest to łatwe.

- Mówisz z własnego doświadczenia? - spytała kwaśno Maria z wymuszonym uśmiechem.

- Nie, skądże. - Elen zaśmiała się, lecz nie kontynuowała tematu. - Co to ja chciałam... aha, czekolada.

Może jeszcze trochę cukierków. Tamte wyglądają ładnie - wskazała na słój z brązowymi karmelkami.

Maria walczyła ze sobą, by zachowywać się uprzejmie. W duszy szalała z zazdrości i gniewu. Najchętniej by spoliczkowała tę zarozumiałą kobietę po drugiej stronie lady.

Podała towary i przyjęła pieniądze.

- Nie bądź taka drażliwa - powiedziała Elen fałszywie słodkim głosem, wkładając zakupy do torby. - Mam może pozdrowić od ciebie Olava?

- Olava? Jak to?

- Przychodzi do mnie dziś wieczorem - rzuciła Elen, puszczając do niej oko i wyszła, szeleszcząc spódnicami.

Jeszcze długo w uszach Marii rozbrzmiewał dźwięk dzwonka nad drzwiami.

Tej nocy budził ją kilka razy ten sam koszmar. Śniła, że Olav i Elen wrócili do siebie i że stoją u niej w sklepie, śmiejąc się i pokazując ją palcami.

„Uwierzyłaś w to, co ci mówiłem?” - śmiał się szyderczo Olav. „Tak już jest, gdy ktoś jest stary, gruby i brzydki - wtórowała mu Elen. - „Ona taka jest!”

Sklep zapełniał się ludźmi. Przychodzili zewsząd: z zaplecza, przez drzwi, przez ściany. I wszyscy się z niej natrząsali. Śmiali się, bili dłońmi o uda, wyciągali na wierzch tajemnice, o których nikt nie mógł wiedzieć. Skuliła się i zakryła dłońmi głowę obronnym gestem, próbując odciąć się od głosów i śmiechu, lecz bezskutecznie.

Wreszcie obudziła się, spocona i udręczona. Musiała sobie powtarzać, że to był tylko sen, lecz gdy znów zasnęła, przyśnił jej się dalszy ciąg tamtego koszmaru... Nazajutrz Maria miała wrażenie, że dzień nigdy się nie skończy. Do sklepu przyszło mało klientów, więc miała dużo czasu na myślenie. Co robił Olav u Elen? Dlaczego kłamał, mówiąc, że jest zajęty, skoro dla niej miał czas?

Co chwilę musiała spoglądać w lustro. Czy naprawdę zrobiła się stara, gruba i brzydka? Odsunęła lusterko na odległość ramienia i próbowała spojrzeć na siebie oczami innych. Oczywiście, nie była tak szczupła jak Indianne i Elen, ale miała kobiece kształty. Mężczyźni to lubią, powtarzała jej wiele razy Elizabeth. A stara przecież nie była, miała tylko dwadzieścia sześć lat. Może Elen była zazdrosna?

Nagle uderzyła ją pewna myśl. Właściwie dlaczego Olav miał odwiedzać Elen? Przecież ona jest z Amundem. A może już nie? Ta myśl bynajmniej jej nie uspokoiła...

Po południu do sklepu zajrzała Elizabeth. Na chwilę Maria zapomniała o nieprzyjemnych sprawach i objęła siostrę.

- Ciocia Elizabeth! - zawołała Kristine, biegnąc jej na powitanie. - Przyszłaś do mnie?

- Tak, przyszłam cię odwiedzić. Jak się masz?

- Dobrze. Ładna sukienka?

- Tak, zawsze masz ładne sukienki - pochwaliła ją Elizabeth.

- Bardzo jest przejęta swoimi strojami - zaśmiała się Maria. - To jej sposób pozdrawiania ludzi... A jak tam u was w Dalsrud?

- Wszystko dobrze, nie mogę narzekać. A w sobotę robimy spotkanie.

- A z jakiej okazji? Ktoś ma urodziny? Elizabeth pokręciła głową.

- Nie, chciałam tylko zebrać wszystkich, zanim zacznie się zbieranie ziemniaków i strzyżenie owiec. Potem już blisko do przygotowań świątecznych. Zaprosiłam całe Heimly. Przyjadą także Mathilde i Sofie. Oczywiście, i ty z Kristine! Możecie u nas spać, byście nie musiały wracać po nocy. Prawda, że tak może być? Zgódź się, Mario!

- Tak! - wykrzyknęła entuzjastycznie Kristine.

- To dobrze - zaśmiała się Elizabeth. - A ty, Maryjko?

- Dobrze. Maria poczuła, że już się cieszy. Miła będzie jakaś odmiana od codzienności. Może uda się jej odsunąć choćby na trochę te ciężkie myśli, z którymi się boryka. Olav pewnie też przyjedzie? Może zdoła porozmawiać z nim w cztery oczy i spytać, co się dzieje pomiędzy nim a Elen?

Elizabeth kupiła produkty potrzebne do ciast i pożegnała się. Już za dwa dni się spotkają, przypomniała i wtedy porozmawiają. Maria pokiwała głową z uśmiechem, nie odpowiadając, bo sklep właśnie zapełnił się klientami.

Czekała na Olava przez całe popołudnie i wieczór Kristine musiała już pójść spać. A przecież miał przyjść wcześniej, żeby się z nią pobawić! A więc to kłamstwa i czcze obietnice... Może wrócili do siebie z Elen, ale był zbyt tchórzliwy, by się przyznać? To byłoby bardzo trudne do udźwignięcia, ale Mana nie płakała. Powinna unieść wysoko głowę i pokazać mu, że się tym nie przejmuje. Była zbyt dumna, by okazać, że cierpi z jego powodu.

Wreszcie oczy zaczęły ją piec ze zmęczenia. Zaczęła przygotowywać się do spania, gdy usłyszała ciche pukanie do drzwi. Przez chwilę nie wiedziała, czy jej słuch nie myli, ale zaraz znów zapukano. Olav stanął w drzwiach z czapką w dłoni i miną winowajcy.

- Jesteś zła? - spytał.

Odczekała chwilę, po czym odsunęła się na bok, wpuszczając go do środka. Chciała go choć trochę ukarać.

Z wahaniem przekroczył próg, ale zatrzymał się przy drzwiach.

- Powinienem przyjechać wcześniej, ale... byłem bardzo zajęty. Maria nadal nic nie mówiła. Czuła, jak zawód i złość powoli z niej spływają, choć tego nie chciała. W gniewie czuła się silniejsza. Nie chciała znów dać się omotać ładnym słówkom i kiepskim wymówkom. On nie pierwszy raz ją zawiódł.

- Obiecałem przyjść, zanim Kristine się położy - mówił dalej ze skruchą.

- Tak, obiecałeś.

- Będą jeszcze inne dni... Przyjadę wcześniej!

- Jak miło. - Przejechała dłonią po obrusie i poprawiła stojący pośrodku wazon. Zrobiło jej się żal Olava. - W porządku. Uśmiechnął się z widoczną ulgą.

- Dziękuję. Jesteś wspaniała.

- Usiądź. Chcesz kawy?

- Nie, nie rób sobie kłopotu.

- Może nie masz czasu? - spytała, próbując ukryć zawód. Pokręcił głową i usiadł na sofie. Poklepał miejsce - obok siebie.

- Chodź, usiądź tu ze mną.

Podeszła na lekko sztywnych nogach. Czy zaraz usłyszy o Elen? Olav nic nie mówił, odgarnął tylko ostrożnie pasmo włosów z jej czoła.

- Co u Elen? - spytała Maria ostro. Spojrzał na nią zdezorientowany.

- Nie wiem. Dlaczego pytasz?

- Tak mi się przypomniała.

Uśmiechnął się i przycisnął usta do jej włosów.

- Nie myśl o niej - wyszeptał.

- Niedawno była w sklepie.

- Tak?

- Tego dnia, kiedy ostatnio cię widziałam. - Aha.

Jego dłoń znalazła drogę do zagłębienia jej szyi, głaskała i pieściła. Jak miło, pomyślała Maria, ustawiając się tak, by ułatwić mu dostęp.

- Tego wieczora miała mieć gościa - dodała.

- Ależ ładnie pachniesz - powiedział, całując jej kark. - To perfumy?

- Nie, mydło.

- Smakuje Marią - wyszeptał. Zaśmiała się cicho, czując, jak krew pulsuje jej szybciej w żyłach.

- Lubisz mnie? - spytała, nie przejmując się, że może okazuje słabość i żebrze o dobre słowo.

- Czy ja cię lubię? Tylko o tobie myślę przez całe dnie. A w nocy śnisz mi się, ty i Kristine.

- A więc dowiedź tego - rzuciła, odsuwając się lekko. Spojrzał na nią niepewnie.

- Jak mam to zrobić? Jeszcze nie możemy wziąć ślubu, wiesz o tym, Mario, ale...

- To wymyśl inny sposób, by to okazać.

- Nie wierzysz mi? Nie odpowiedziała, a Olav zapatrzył się przed siebie. Nagle rozjaśnił się.

- W sobotę obie rodziny spotkają się w Dalsrud. Wtedy powiemy im, że jesteśmy razem i że Kristine jest moją córką. Co ty na to? Maria wpatrzyła się w niego. Czy dobrze usłyszała?

- Naprawdę chcesz to zrobić? - spytała z niedowierzaniem.

- Oczywiście, że zrobię. Któregoś dnia muszą się o tym dowiedzieć.

- A co z Elen? - wymknęło jej się.

- Kiedy otrzymamy rozwód, my weźmiemy ślub. Przecież już to mówiłem - zaśmiał się.

Nie to miała na myśli, lecz już nie chciała dłużej rozmawiać. O tym, co się między nimi zdarzyło, powie jej, jeśli będzie chciał. Teraz miała ochotę po prostu cieszyć się na sobotę. Zamknęła oczy i oparła głowę o jego ramię, które zaraz ją otoczyło, a usta dosięgły czoła, nosa i wreszcie warg. Nieważne, co się wydarzyło. I tak mu wybaczam, zdążyła jeszcze pomyśleć Maria.

Marii użyczono jej dawnego pokoju, w którym mogła się przygotować do przyjęcia. Tam miały też spać z Kristine. Ane i Trygve będą musieli wracać wieczorem, tak jak i rodzina z Heimly, żeby obrządzić zwierzęta. Z dołu dobiegało ją wiele głosów, wysokich i niskich. Wiedziała, że Olav jeszcze nie przyjechał, ale i tak żołądek miała ściśnięty z napięcia. Po kilka razy powtarzała w głowie słowa, jakie mieli wypowiedzieć. Zastanawiała się tylko, kiedy. Poczekać, aż wszyscy wypiją kawę i już się nagadają? Czy może lepiej po prostu powiedzieć to od razu?

Cieszyła się tak bardzo, że najchętniej wybiegłaby na schody przed domem i wykrzyczała nowinę. Zaśmiała się w duchu, gdy pomyślała, jakby to mogło zostać odebrane.

Zerknęła jeszcze raz do dużego lustra. Zielona sukienka ciasno opinała piersi i talię. Obróciła się bokiem i stwierdziła stanowczo, że na pewno nie jest gruba, jak by tego chciała Elen. Włożyła trzy halki, na których spódnica ładnie się układała. Może jej będzie za gorąco, ale nieważne! Czuła, jakby to było przyjęcie zaręczynowe, mimo że nie mieli wymieniać pierścionków. Usłyszała, że ktoś wchodzi i korytarz wypełniają nowe głosy. Szybko wyszła z pokoju. Dopiero kiedy doszła do schodów, zwolniła i spokojnie zeszła na dół, by się przywitać.

Omówiono już wiele tematów, nawet po kilka razy. Poród Indianne znalazł się na pierwszym miejscu. Indianne też zaproszono, ale jeszcze nie mogła wyjeżdżać z domu, bo bliźnięta były za małe. Na szczęście miała dość pokarmu, co było niemal cudem, zważywszy na jej szczupłość. Dzieci rosły w oczach, - opowiadała Dorte. Torstein wpadł niedawno do Heimly i przekazał nowiny. No i oni oczywiście też ich odwiedzali. Bliźnięta są cudowne, wychwalała Dorte z wypiekami na policzkach. Mają ciemne włoski, tak jak rodzice. Może też będą miały brązowe oczy, bo już są raczej ciemne.

Maria słuchała rozmów, kiwała głową i wtrącała czasem słówko, ale jej myśli krążyły zupełnie gdzie indziej. Czasem zerkała ukradkiem na Olava. Okazało się, że jest równie rozkojarzony jak ona, gdy wszyscy zaśmiali się, że nie usłyszał skierowanego do niego pytania.

- O czym tak rozmyślasz? - spytał Jens. - Czy to nie jakaś kobieta zamąciła ci w głowie?

- Nie... Albo, tak... To... - rzucił bezradne spojrzenie w stronę Marii. Nadszedł czas, pomyślała, i wstała. Trochę potrwało, zanim zebrani zorientowali się, że chce coś powiedzieć. Gwar głosów powoli ucichł i zapadła cisza. Maria odchrząknęła i splotła przed sobą dłonie.

- Mam wam coś do powiedzenia - zaczęła.

Olav także wstał i spojrzenia wszystkich skupiły się na nim.

- Chcemy wam powiedzieć, że kiedyś, kilka lat temu, my z Olavem... byliśmy ze sobą - mówiła dalej Maria. Nie tak to chciała ująć, pomyślała, czując, że zalewa ją rumieniec. Ale nie pozostało jej nic innego, jak tylko mówić dalej: - Dziewięć miesięcy później przyszła na świat Kristine. - Zamilkła i rozejrzała się po zebranych.

Nikt nic nie powiedział. Można by usłyszeć, gdyby ktoś upuścił szpilkę na podłogę, pomyślała Maria. Twarze zebranych przypominały zastygłe maski. Nikt się nie ucieszył, jak to sobie wyobrażała. Usłyszała głos Olava.

- Kristine jest moją córką, a my z Marią kochamy się. Kiedy nadejdzie czas, weźmiemy ślub. - Zakaszlał w zwiniętą dłoń. - Tak, no to możecie nam pogratulować - dodał z uśmiechem.

- Gratulować? - wyszeptała Ane. - Jesteś po prostu dziwką, Mario! Mathilde wpatrzyła się w Olava.

- Ale przecież ostatnio ty i Elen... - Zacisnęła usta i zamilkła. Dorte wybuchnęła płaczem i ukryła twarz w dłoniach.

Maria rozejrzała się zdumiona. Co takiego powiedziała Ane? Nazwała ją dziwką! Zakręciło jej się w głowie i z trudem utrzymała się na nogach.

- Olav - wyszeptała, lecz on patrzył w inną stronę i jej nie usłyszał. A co chciała powiedzieć Mathilde? Dlaczego wszyscy tak zareagowali? Przecież mogliby się ucieszyć!

- Mamo, mamo - chlipnęła Kristine, podchodząc do niej. Maria przytuliła dziecko do siebie obronnym gestem.

- Tak, mama tu jest - wyszeptała głosem zduszonym przez łzy.

POSŁOWIE

W tym tomie jest mowa o tym, że Olav i Elen się rozstają. Rozwód w tamtych czasach nie był czymś zwykłym, zwłaszcza na wsi, i wiele było potrzeba, by go otrzymać. Niewierność stanowiła jeden z powodów, lub gdy któraś ze stron była bita przez drugą tak, że zagrażało to życiu. Ale nawet wtedy małżonkowie mogli usłyszeć, że powinni wziąć się w garść i żyć jak porządni ludzie.

Separacja w tamtych czasach trwała całe trzy lata.

Książka, którą otrzymuje Elizabeth, to oczywiście książka Knuta Hamsuna. Niedawno wydano ją na nowo.

Moje źródła podają, że historia o sklepie na Kjerringoy jest prawdziwa.

W liście z Ameryki matka Amandy opowiada o Norwegach, którzy zostali tam oszukani. Około połowa ludności Norwegii wyemigrowała do Ameryki w drugiej połowie dziewiętnastego wieku i na początku dwudziestego. Wszyscy szukali szczęścia, bo słyszeli, że tam biedacy stawali się w mgnieniu oka bogaczami.

Część z nich udała się do Północnej Dakoty, i - tak jak ludzie w opowieści - zostali oszukani. To rzeczywiście jedyny stan, w którym ilość mieszkańców spadła.

Historia o Nilsie i Nilsine, którą opowiada Mathilde, pewnie była prawdziwa, lecz wraz z upływem lat mocno przesadzona. Pewnie to samo dotyczy historii o czarownicy, która zamieniła się w anioła.

Trine Angelsen



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Angelsen Trine Corka Morza 27 Wiosna Prawdy
Angelsen Trine Córka morza Rozbitek
Angelsen Trine Córka morza Sztorm
Angelsen Trine Córka morza Niebezpieczne uczucia
Angelsen Trine Córka morza W płomieniach
Angelsen Trine Córka morza Zdradzona tajemnica
Angelsen Trine Córka morza Nocne cienie
Angelsen Trine Córka morza Wróg nieznany
Angelsen Trine Córka morza Żona dwóch mężów
Angelsen Trine Córka morza Niepokój serca
Angelsen Trine Córka morza Rywalki
Angelsen Trine Córka morza Czas ciemności
Angelsen Trine Córka morza Pod polarną zorzą
Angelsen Trine Córka morza Podejrzenia
Angelsen Trine Córka morza 12 Nocne cienie
Angelsen Trine Córka morza 01 Sztorm
Angelsen Trine Córka morza 05 Niepokój serca
Angelsen Trine Córka morza 07 Rozbitek
Angelsen Trine Córka morza 10 Kłamstwa

więcej podobnych podstron