Yeovil Jack Nie ma złota w Szarych Górach


Autor: Jack Yeovil

Tytul: Nie ma złota w Szarych Górach

(No Gold in the Grey Mountains)

Z "NF" 4/91

Przedstawiamy dziś Państwu trzecie z kolei opowiadanie z

cyklu "Warhammer" (w numerze 2/90 "Nowej Fantastyki"

drukowaliśmy "Geheimnisnacht", a w numerze 3/91 "Klątwę" - oba

autorstwa Williama Kinga). Akcja "Nie ma złota w Szarych

Górach" również rozgrywa się w świecie gry fantasy

Warhammer, jest jednak utrzymana w zupełnie innym klimacie:

to typowy horror. Kim Newman - bardzo już znany i popularny

autor brytyjski - dla potrzeb prezentowanej przez nas serii

używa pseudonimu Jack Yeovil. Uprawia on interesującą

fantastykę, a jego utwory wyróżniają się dobrym poziomem

literackim. Newman jest również znanym krytykiem filmowym,

prowadzi własny program w telewizji i pisze scenariusze.

D.M.

Jack Yeovil

Nie ma złota w Szarych Górach

(No Gold in the Grey Mountains)

Na przeciwległym, skalistym stoku siedem wież twierdzy

Drachenfels sterczało jak szponiaste palce zniekształconej

dłoni. Zachodzące słońce oblewało krwią zamek, podobnie jak

czynił to za życia Constant Drachenfels - Wielki Czarodziej.

Joh Lamprecht słyszał wszystkie opowieści, wszystkie pieśni,

mówiące o niezliczonych zbrodniach długowiecznego potwora, a

także o jego końcowym upadku i klęsce. Dzielny książę Oswald

i lady Genevieve, jego wampirza miłość, położyli kres temu

koszmarowi i obecnie zamek stał opuszczony, wszystkie bowiem

duchy, poza najbardziej przyziemnymi, uleciały w otchłanie

pozagrobowe. Jednak w dalszym ciągu omijano go z daleka.

Dopóki opowiadano sobie jeszcze szeptem straszne historie, a

niezbyt chętnie widziani minstrele śpiewali ponure

pieśni, żaden wieśniak z pogórza nie ośmielał się postawić

stopy na ścieżce do Drachenfels. Dlatego też zamek był

miejscem idealnie nadającym się do celów Joha.

Wielki, powolny Freder był zbyt słaby na umyśle, żeby

przejmować się przesądami, a ciemnoskóry, spokojny Rotwang

zajmował się wyłącznie doskonaleniem własnych umiejętności,

nie zwracając uwagi na osławione stwory ciemności. Starych

legend, cieni i nocnego wiatru mógł się więc lękać jedynie

młody Yann Groeteschele. Joh mógł liczyć na lojalność

młodego bandyty, dopóki strach przed nim samym górował nad

obawą przed martwym czarnoksiężnikiem. Cóż, tego strachu

powinno jeszcze wystarczyć na dość długo.

Groeteschele o Zatrutej Uczcie Drachenfelsa i Grabieży

Gisoreux słyszał tylko pieśni, za to był świadkiem jak Joh

skręcił kark strażnikowi Franckowi i zorganizował masową

ucieczkę z katorgi w kamieniołomach Vaults na południu. W

lesie Loren z kolei przytrzymywał szamoczącego się Guida

Czerepy, kiedy Joh torturami wydobywał z handlarza jedwabiem

wiadomość o miejscu, w którym ukrył złoto.

Turkot dyliżansu słychać było z odległości kilku mil. Joh

zakrakał jak wrona, a Rotwang odpowiedział mu ze swojej

kryjówki przy drodze. Joh stuknął w ramię Groeteschelego i

gestem wskazał chłopakowi kuszę. W wieczornej mgle widoczne

już były światła pojazdu. Joh poczuł dreszcz podniecenia i

mocniej zacisnął dłoń na rękojeści swego zakrzywionego jak

półksiężyc miecza. Zabrał bułat zamordowanemu posłowi

Arabyi, wkrótce po tym jak pozbawił go drogocennych dowodów

szacunku, które wiózł na dwór cesarski. Okazało się, że

bułat jest o wiele wygodniejszą bronią, niż tradycyjny,

prosty miecz Starego Świata.

Groeteschele założył bełt do kuszy i oparł kolbę o

policzek. Joh wypatrywał powozu. Jak do tej pory

wszystkie rabunki były zupełnie proste. W ubiegłym roku

trzykrotnie napadał na ten sam dyliżans przewożący

przez las Reikwald złoto ze złóż Kautner w Górach do

Altdorf i szło mu za każdym razem coraz łatwiej. Gdy górnicy

oddali podatek poborcom Cesarza, nie mieli już

najmniejszej ochoty wynajmować straż, by eskortowała złoto

do skarbca Karla-Franza i wysyłano je zwyczajną przesyłką,

pasażerskim dyliżansem.

Łup z rabunku, którego mieli dokonać tej nocy, powinien

pomóc Johowi i jego bandzie w przeprowadzeniu bardziej

zuchwałego i dochodowego przedsięwzięcia. Joh miał już

upatrzone zgrabne, małe księstewko Tilean, którego skarbce

dojrzały do złupienia. Musiał jednak wynająć specjalistów,

kupić wyposażenie, którego nie można było ukraść i zawrzeć

umowę z nieco podejrzanym bankiem, by upłynnić zgromadzone

dochody. Szkatuła ze złotem z Kautner powinna doskonale

załatwić sprawę.

Dyliżans był już tak blisko, że Joh widział parę

końskiego oddechu zamarzającą szronem na ich sierści.

Otulony w płaszcz woźnica siedział samotnie na koźle.

Możliwe, że miał pod ubraniem stalowy napierśnik, ale

zabicie go i tak nie załatwiało sprawy.

Rozległ się przeciągły trzask, a potem huk. Tuż za

dyliżansem na drogę upadło drzewo. To Freder wykonał

swoją część roboty. Joh skinął głową. Groeteschele wstał,

wystrzelił i ponownie załadował kuszę. Bełt trafił w szyję

pierwszego konia z poczwórnego zaprzęgu. Zwierzę potknęło

się. Na drogę wypadła postać z błyszczącym mieczem. Rotwang

wbił ostrze głęboko w bok zwierzęcia. Upadło. Zbir

odskoczył, a zaprzęg ujechał jeszcze kilka jardów, ciągnąc

za sobą umierającego współtowarzysza.

Joh pobiegł w stronę drogi po skalistym zboczu góry, a

Groeteschele podążył jego śladem. Był pewien, że

doświadczonemu Rotwangowi uda się ten dość skomplikowany

manewr. Wielu napastników zabiły albo poraniły konie, które

usiłowali unieruchomić. Ale Rotwang był najlepszym zabójcą,

jakiego Joh znał, ćwiczonym w tym rzemiośle od urodzenia.

Gdy wyszedł spośród drzew, wszystko było jak należy.

Dyliżans stał. Miecz Rotwanga ociekał czerwienią. Freder

trzymał konie za uzdy i spoglądał ponuro na woźnicę. Jego

wzrost, szerokie bary i małpi wygląd skutecznie zniechęcały

wielu porządnych obywateli do wtrącania się w sprawy bandy.

Joh skinął głową Groeteschelemu. Chłopak wspiął się na dach

powozu obok dygocącego ze strachu woźnicy i zaczął szperać

między bagażami, zrzucając paczki i pakunki na drogę. Ktoś

wewnątrz dyliżansu zaklął głośno.

- Nie ma go tu - zawołał Yann.

- Co?! - warknął Joh. - Musi być, idioto. Popatrz

uważnie.

Powinien był się tam znajdować niewielki kuferek z

cesarskim godłem i bretońskim zamkiem. Zawsze tak było.

Groeteschele dalej przeszukiwał ładunek.

- Nie, nie ma.

Joh skinął ręką w stronę Rotwanga. Bandyta zbliżył się do

dyliżansu. Woźnica drżał na całym ciele, modląc się do

wszystkich bogów. Groeteschele zeskoczył na ziemię i Rotwang

wspiął się na kozioł. Poruszał się jak wielki kot, leniwie,

ale sprężyście i potrafił walczyć jak demon. Usiadł koło

woźnicy, wyrwał mu z dłoni bicz i odrzucił na drogę, a potem

zrobił coś, co spowodowało, że mężczyzna zawył przeraźliwie. Joh

spostrzegł leciutki uśmiech pojawiający się na beznamiętnej

twarzy Rotwanga. Bandyta szepnął, przesunął dłońmi wzdłuż

ciała woźnicy i ponownie rozległy się wrzaski.

W dłoniach Rotwanga błysnęły czerwono małe nożyki, gdy

poświęcił nieco uwagi twarzy woźnicy. Wreszcie splunął na

drogę i zepchnął go z kozła. Martwy mężczyzna runął

obok powozu.

Joh spojrzał w górę na Rotwanga.

- Nie ma złota - odparł zabójca. - Złoże Kautner

wyczerpało się trzy miesiące temu. Nie ma już złota w

Szarych Górach.

Joh zaklął, wysyłając całe to przedsięwzięcie do

Morra. Paskudnie pokpił sprawę i pod groźbą utraty swojej

pozycji musiał teraz próbować temu zaradzić. Groeteschele

był młody, Freder tępy, ale Rotwang, który do tej pory nie

przejawiał zainteresowania dowodzeniem bandą, z łatwością

mógł zająć jego miejsce.

- Co się tam dzieje?

Drzwi powozu otworzyły się i wyszedł z nich bogato ubrany

mężczyzna. Jego stopa w eleganckim trzewiku spoczęła na ciele

woźnicy. Cofnął się ze wstrętem. Spojrzał na Joha i

Groeteschelego, i wyciągnął długi, smukły rapier

pojedynkowy. Stanął w pozycji szermierczej i spojrzał na

Joha, czekając, by bandyta zaatakował pierwszy. Groeteschele

strzelił mu w głowę i mężczyzna zatoczył się do tyłu. Freder

wyciągnął zza jego pasa sakiewkę i rzucił Johowi. Była ciężka,

ale nie na tyle, by uczynić ich pracę opłacalną. Dzielny,

ale nieroztropny pasażer osunął się po ścianie powozu i

usiadł martwy na drodze, koło zwłok woźnicy. Bełt

Groeteschelego sterczał między jego otwartymi i nieruchomymi

oczyma.

Joh podszedł do otwartych drzwi i zajrzał do środka.

- Hallo - odezwał się melodyjny, kobiecy głos. - Jesteś

bandytą?

Miała złociste loki i strój godny cesarskiego dworu.

Stanik jej sukni z ciężkiego brokatu był wyszywany perłami.

Nie miała na sobie przesadnej ilości klejnotów, ale na jej

palcach i w uszach było więcej złota niż mogła go przynieść

niejedna mała górnicza działka. Jej blada, owalna twarz z

dyskretnym makijażem była śliczna i delikatna.

Siedziała nie dotykając stopami podłogi na pokrytej

pluszem ławeczce dyliżansu jak duża lalka. Joh uznał, że ma

około dwunastu lat.

- Czy jest tam coś, co warto ukraść? - spytał

Groeteschele.

Joh uśmiechnął się do dziewczynki, która odpowiedziała mu

uśmiechem.

- Sądzę, że tak - odparł.

Powiedziała im, że nazywa się lady Melissa d'Acques i że

jest spokrewniona, choć w dość odległym stopniu, zarówno z

linią królewską Bretonii, jak i z cesarskim domem Wilhelma

Drugiego. Wymogła na bandytach, aby przenieśli jej bagaże do

twierdzy Drachenfels, w której ją uwięzili. Joh na podstawie

liczby i jakości sukien znajdujących się w podróżnej

garderobie dziewczynki wywnioskował, że jej rodzina może być

w stanie zapłacić wysoki okup. Doszedł również do

przekonania, że jak na swój wiek dziewczynka jest dość

ograniczona. Traktowała ich jakby byli jej sługami, którzy

udają bandytów, a wszystko co się dzieje, stanowi jedynie

zabawę podjętą dla zabicia czasu w nudne popołudnie. Jak do

tej pory było to Johowi na rękę. Dziewczyna jechała na

siodle Fredera i nie sprawiała im kłopotów, ale obawiał się

tej nieuniknionej chwili, kiedy zabawa ją zmęczy i zechce,

żeby odwieziono ją do domu. Jak łatwo było przewidzieć,

znalazła bratnią duszę w Frederze. Żartowała i śmiała się,

kiedy mówili sobie nawzajem bzdurne wierszyki. Gdyby tylko

wiedziała, ilu mężczyzn i kobiet ten gigant o grubo

ciosanej twarzy zabił gołymi rękami.

Nie narzekała na jedzenie, którym nakarmili ją w obozie

rozbitym na jednym z podwórców twierdzy. Z pogodą ducha

próbowała również odpowiedzieć na wszystkie zadawane

pytania. Joh, by zamienić swój szczęśliwy traf na złote

korony, musiał wiedzieć o wiele więcej o rodzinie Melissy.

Na przykład - jak skontaktować się z jej ojcem. Ale

dziewczynka, która bardzo chętnie i z dziecięcą

drobiazgowością opowiadała o swym rodzinnym życiu, nie

chciała albo nie potrafiła podać adresu, pod którym można by

się było porozumieć z jej najbliższymi. Miała też jedynie

bardzo skromne wyobrażenie o wszystkim, co działo się poza

hermetycznym kręgiem jej arystokratycznego otoczenia. Joh

zdołał się zorientować, że jej ród miał posiadłości w

Parravonie, Marienburgu i Altdorfie, a także że kilku jej

krewnych znajdowało się na dworach Bretonii i Cesarstwa.

W czasie gdy Melissa opowiadała, Freder siedział obok

niej w kucki, zasłuchany w opowieści o zabawkach, domowych

zwierzętach i służących. Każdy człowiek i każda rzecz w

otoczeniu d'Acques miały swoje przezwiska. Wymyśliła kilka

niezbyt pochlebnych przezwisk dla Fredera i próbowała

zrobić to samo w stosunku do Joha i Groeteschelego.

Rotwanga o wilczej twarzy bardzo słusznie trochę się

obawiała i Joh musiał go odesłać, aby zajął się końmi.

Zdobycie większej liczby informacji było sprawą życia i

śmierci...

- Powiedz mi, Melisso, gdzie jest teraz twój ojciec? Czy

jechałaś do niego?

Melissa pochyliła głowę na jedno ramię, potem na drugie.

- To zależy, panie Joh. Czasami jest w swoim zamku, a czasami

w pałacu. Obecnie jest najprawdopodobniej w pałacu.

- A gdzie znajduje się jego pałac?

- Wie pan, jest hrabią i baronem. To takie skomplikowane.

Dla służby to koszmar. W Bretonii jest hrabią, ale

w Cesarstwie jest baronem, a jeżeli się ktoś pomyli, grożą za

to straszliwe kary. Podróżujemy dość dużo między Bretonią a

Cesarstwem.

Melissa ziewnęła, zapominając osłonić usta dłonią i

przeciągnęła się. W sztywnym, dworskim ubiorze musiała

czuć się niezbyt wygodnie. Mogło to oznaczać, że została

wysłana w krótką podróż i że jej bliscy są gdzieś niedaleko.

Nie znała wcześniej mężczyzny z dyliżansu i nie miała o nim

najlepszej opinii. - Zbyt często szczypał mnie w policzki i

gładził po włosach. Słusznie go zabiliście.

Lady Melissa była zadziwiającą dziewczynką. Joh

przypuszczał, że arystokracja specjalnie rozwija w swym

potomstwie krwiożerczość. Z całą pewnością syn księcia,

którego musiał zabić tyle lat temu za to, że ten bubek w

czasie drobnej sprzeczki przeszył od tyłu mieczem ojca Joha,

był szaleńcem o morderczych skłonnościach. To właśnie stanowiło

pierwszy krok Joha na drodze do przestępczego świata. Krążyła

nawet pieśń o Johu Lamprechcie opowiadająca, jak

niesprawiedliwość i ucisk zmusiły go do prowadzenia życia

bandyty, ale Joh wiedział, że żywot górnika w kopalniach

miedzi, jaki wiedli jego ojciec i dziadek, zupełnie go

nie zadowalał. Zostałby bandytą, nawet gdyby urodził się we

włościach Benedykta Łaskawego, a nie u księcia Diijah-Montaigne

zwanego Żelazną Pięścią.

- Jestem zmęczona - powiedziała. - Czy mogę już iść do

łóżka?

Joh skinął głową Frederowi, który jak kochający ojciec

wziął dziecko na ręce i wyniósł z dziedzińca. Lamprecht

polecił Rotwangowi przewietrzyć jedną z zamkowych sypialni i

postarać się jak najlepiej powymiatać pajęczyny. Wybrali

pokój z kluczem i wciąż jeszcze sprawnym zamkiem. W komnacie

nie było okien i doskonale mogła spełniać rolę stosunkowo

wygodnej celi.

Freder wrócił do ogniska uśmiechając się od ucha do

ucha.

- No i co? - Groeteschele zapytał Joha.

Z mroku wyłonił się nagle Rotwang.

- Z lady Melissą powinno się nam doskonale udać -

oznajmił Joh. - Ale musimy działać powoli. Jest bogata. A

bogaci nie są tacy jak ty i jak Groeteschele. Mają dziwaczne

zwyczaje. Przypuszczam, że zdołamy się dowiedzieć coś o jej

rodzinie, a wtedy zaczniemy pertraktować o okup.

- A co będzie, jeżeli nie zechcą jej z powrotem? - spytał

Rotwang. Był podrzutkiem, którego sprzedano, by przyuczał się

do rzemiosła zapaśnika w walkach na śmierć i życie,

prowadzonych w jamie zanim jeszcze potrafił chodzić i nic nie

wiedział o swojej prawdziwej rodzinie. Czasem Joh

zastanawiał się, czy Rotwang jest w pełni człowiekiem.

- Oczywiście, że będą ją chcieli odzyskać, Rotwang. To

była drogocenna przesyłka.

Freder próbował coś powiedzieć. Ułożenie zdania

zabierało mu zawsze bardzo dużo czasu i zazwyczaj nie warto

było na nie czekać. Wszyscy jednak byli już zmęczeni, więc

Joh, Rotwang i Groeteschele usiedli i pozwolili mu się

wypowiedzieć.

- Cz...czyy n...niee mo...oglib...byyśmy jje...ej

zaat...rzyymaać?

Rotwang splunął na rozżarzone węgle. Zasyczało. Spowiła

ich ciemność.

W mroku twierdzy Drachenfels skradała się Stara Kobieta.

Jej palce były wygięte jak szpony, a wciąż bystry umysł

badał drogę. Po tylu wiekach nie musiała już

posługiwać się wzrokiem. Była nocną istotą i obłożone

klątwą kamienie sprzyjały jej. Znaleźli się tu intruzi

i musiała albo ich wypędzić, albo zniszczyć. Jej żyły stały

się cienkie, a ostre zęby ruszały się w dziąsłach. Od bardzo

dawna nie zaspokajała swego pragnienia.

Drachenfels odszedł, ale pozostało tu coś z jego ducha.

Czuła jakby osad w zatęchłym powietrzu. Duchy wcisnęły się

głębiej w mrok, ale żywe istoty widać było wyraźnie.

Przyłączyła się do nich, wysysając ich myśli - choć wolałaby

na pewno ssać ich krew - zapisując je w swym odwiecznym

umyśle.

Bandyci i ich więzień. Była to ciekawa sytuacja. Stosunki

między ludźmi okazywały się nieskończenie fascynujące. Istniało

tak wiele sposobów, aby je zerwać, przekształcić,

manipulować nimi. Dla niej źródłem rozkoszy będzie strach i

panika, jakie zdoła wzbudzić w bandytach, zanim ogarnie ją

żądza żeru. Przypominało to sposób, w jaki epikurejczyk

starannie dobranymi aperitifami przygotowuje swe

podniebienie na rozkosze głównego dania albo wytrawny

kochanek wstępną grą odwleka akt miłosny.

Była zadowolona, że najsilniejszy fizycznie mężczyzna był

zarazem obdarzony najsłabszym umysłem. To bardzo ułatwiało

sprawę. Jego siła stanie się jej pożywieniem, pomoże

przetrwać długą noc i uporać się z bardziej niebezpiecznymi

intruzami.

Jej oczy nabiegły krwią.

Joh przecknął się ze wzdrygnięciem, czując jakby obciągnięta

stalową rękawicą pięść zacisnęła się na jego sercu. Był

pewien, że krzyknął przez sen. Groeteschele obudził się w

tej samej chwili. Zderzyli się głowami. Patrząc na siebie

mrugali przez chwilę, oślepieni przebłyskami tlącego się

ognia. Coś było nie tak, ale nie wiedzieli co. Joh myślał,

że coś mu się śniło, ale sen zniknął w chwili przebudzenia.

Pamiętał jednak, że śniło mu się coś złego. Czuł, że jest

cały zlany potem.

Rotwang stał ze sztyletami w obu dłoniach. Kopnął coś, co

potoczyło się w stronę ognia.

Groeteschele zaklął bezwiednie, prawie po kobiecemu,

wysokim, piskliwym głosem. U jego stóp leżała głowa Fredera.

- A tu jest pozostała część tego głupka - oznajmił

Rotwang.

Joh wetknął pokrytą smołą pochodnię między węgle. Gdy

zapłonęła, podniósł ją do góry. Rotwang stał nad potężnym

ciałem Fredera. Głowa została oddzielona od ciała bardzo

zręcznie i krwi było niewiele. To nie przypominało zwykłego

zabójstwa.

- To wina tego miejsca - powiedział Groeteschele. - Tutaj

śmierdzi tym diabłem Drachenfelsem.

- Wielki Czarownik nie żyje - oznajmił Joh.

- Podobnie jak gruby głupiec Freder - stwierdził Rotwang.

- Jest tu jeszcze ktoś oprócz nas. - Groeteschele dygotał,

ale nie z zimna. W nocnej koszuli, ze swoją długą, bladą jak

papier twarzą przypominał tanią odpustową rycinę

przedstawiającą ducha.

- Przecież to oczywiste. Twierdza jest duża.

- Dziewczyna?

Joh na chwilę poczuł niepokój o lady Melissę. Nie miał

ochoty, by umarła nie przynosząc mu żadnej korzyści.

Trzej bandyci naciągnęli kurtki na nocne koszule i

założyli buty. Joh zaklął, gdy srebrna ostroga, którą

zapomniał odczepić od butów do konnej jazdy, rozcięła mu

dłoń. Nie było już czasu do stracenia. Z bronią w ręku

weszli do skrzydła zamku, w którym mieścił się pokój z

uwięzioną w nim dziewczynką. Rotwang prowadził ich w

ciemności. Doskonała umiejętność widzenia po ciemku była

jednym z jego cenniejszych walorów.

Joh zorientował się, w jak poważne wpadli tarapaty, kiedy

spostrzegł, że Rotwang nie jest pewien, jak mają dalej iść.

Forteca słynęła ze swych labiryntowych, poplątanych

korytarzy i przejść. Był to jeden z powodów, dla których

Joh wolał rozbić obóz na dziedzińcu.

Po chwili niemal paniki odnaleźli jednak pokój. -

Spójrzcie - powiedział Rotwang.

Drewno wokół zamka było pokryte głębokimi szramami, jakby

dłoń z nożami zamiast palców próbowała otworzyć drzwi.

Wciąż jednak były zamknięte. Rotwang przez chwilę mocował

się z kluczem, a potem otworzył drzwi.

- Co tu robicie? - spytała Melissa siadając na posłaniu.

Włosy miała rozpuszczone na ramiona. - Czy mam zostać

zamordowana w łóżku?

Rotwang, gdy tylko zobaczył pozbawiony głowy tułów Fredera,

zrozumiał, że czas Joha Lamprechta jako Króla Bandytów jest

policzony. Należało teraz jedynie przeżyć w zamku do końca

nocy i opuścić go. Może, myślał Rotwang, wróci do życia

najemnego żołnierza i zaciągnie się do jednej z wielu armii

Starego Świata. Ludzie z jego umiejętnościami zawsze byli

potrzebni i wielu pracodawców zupełnie nie interesowało się

poprzednią działalnością. Starał się nie marnować swoich

umiejętności i lubił, żeby każde dokonane zabójstwo

zamieniało się w brzęczącą monetę. Jak do tej pory woźnica

nie był wart zainwestowanego wysiłku. Dziewczynka również

nie przyniesie żadnej korzyści poza biżuterią, którą ma na

sobie. Porywanie jest przestępstwem głupców i gdyby Joh

zaproponował to otwarcie, Rotwang wycofałby się i odszedł

natychmiast. Spartaczony napad na dyliżans był już sam w

sobie paskudnym poślizgnięciem, ale to porwanie, a teraz

śmierć jednego spośród nich - były świadectwem, że dni

łatwych łupów należą już do przeszłości.

A teraz Joh próbował rozmówić się z lady Melissą, ale bez

większego skutku. Dziewczyna nic nie wiedziała. Groeteschele

siedział na krześle trzymając dłonie pod pachami. Chłopak

był paskudnie przerażony. W czasie poprzednich wyczynów

bandy był odważny jak każdy z nich, ale wtedy musiał

stawiać czoła żelazu i ludzkim mięśniom. Natomiast to, co

błąkało się po zamku, nie było czymś naturalnym. Rotwang

dobrze o tym wiedział.

Książę Oswald powinien zrównać to miejsce z ziemią

natychmiast po zabiciu Wielkiego Czarnoksiężnika.

- Zostaniemy tutaj i będziemy strzegli dziewczyny -

rozkazał Joh.

Rotwang nie mógł się zorientować, czy ich wódz,

rzeczywiście mówi to, co myśli. Jak do tej pory nie był

przesadnie znany ze swej rycerskości. Z drugiej jednak

strony, chłop będzie strzec przed wilkami cielę, które ma

zamiar zarżnąć o świcie.

Groeteschele był zbyt przerażony, aby odpowiedzieć. Joh

spojrzał na Rotwanga.

Pokój był dobry do obrony.

Skinął głową.

Joh usiadł na łóżku lady Melissy i powiedział dziewczynce,

żeby się położyła i próbowała zasnąć. Głaskał ją niemal czule

po włosach.

- Dobranoc, panie Joh.

Dziewczynka uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i

naciągnęła koce na głowę.

- Zamknij drzwi i czekaj - powiedział Joh. - To do nas

przyjdzie.

- Wiem.

Joh zastanawiał się, czy w tym zamku niebezpieczeństwo

czyha na nich jedynie poza komnatą. Groeteschele był niemal

oszalały ze strachu, a szaleniec może być niebezpieczny

nawet dla tych, którzy nie chcą wyrządzić mu nic złego.

Chłopak trzymał oburącz miecz oparty pionowo o kolano i

przyciskał czoło do płazu ostrza. Jego rozbiegane oczy

myszkowały po kątach pokoju, ale nie było w nich

najmniejszego przebłysku inteligencji. Joh nigdy nie zadał

sobie trudu, by dowiedzieć się, kim był Groeteschele, zanim

strażnik Fanck nie skuł ich razem w kamieniołomach. Od tej

pory dzielili razem dni i noce, ale Joh wciąż nic nie

wiedział o przeszłości Groeteschelego, o jego poprzednim

życiu i przestępstwie za które został skazany. A teraz

widział, że jest już na to za późno.

Rotwang zaś reagował na jego rozkazy z opóźnieniem,

najpierw zastanawiając się nad nimi przez chwilę.

Posłuszeństwo nie było już czymś automatycznym. Zabójca

myślał teraz przede wszystkim o sobie i na pewno bez wahania

pozostawi ich na pastwę straszliwej śmierci, jeżeli uzna, że

sam ma większe szanse. W końcu udało mu się przetrwać w

zawodzie tak długo wyłącznie dzięki temu, że był

niebezpieczny, zdradziecki i wyzuty z sumienia. Joh często

zastanawiał się, jaki byłby wynik jego pojedynku z zabójcą.

Rotwang miałby przewagę w wyszkoleniu, doświadczeniu i

umiejętnościach, ale Joh uważał, że jest on wewnątrz martwy.

Zabijał beznamiętnie, obojętnie i Joh podejrzewał, miał

nadzieję, że jego pełen pasji i namiętności sposób toczenia

walki pozwoliłby mu przełamać lodowatą dyscyplinę Rotwanga.

Było to zagadnienie, którego nigdy nie miał ochoty sprawdzić

w praktyce.

Pochodnia płonęła w uchwycie, wypełniając komnatę

czerwonymi cieniami. Lady Melissa spała albo udawała, że

śpi. Koce unosiły się i opadały w rytm jej odechu.

Joh musiał odwrócić sytuację na swoją korzyść. Musiał

uzyskać odpowiedni okup od klanu d'Acques. Musiał zdobyć

tlileańskie łupy i zasłynąć jako strateg. A wtedy będzie

więcej pieśni o Johu Lamprechcie. Więcej ballad opiewających

jego chwałę.

Poza pokojem, w głębi zamku, rozlegały się dźwięki. Joh

wiedział, że to wiatr, który wiał już poprzedniej nocy,

szarpie okiennicami i trzeszczą stare meble. Ale obok

tysiąca drobnych, zwyczajnych nocnych odgłosów panowała

cisza, która była świadectwem obecności czegoś potężnego i

groźnego. Drachenfels był martwy. Nie ulegało to żadnej

wątpliwości. Ale martwy również mógł być niebezpieczny.

Może w tej fortecy pozostało coś z Wielkiego Czarnoksiężnika

i teraz czekało, obserwowało... Głodne...

Podobnie jak Groeteschele ściskał w dłoni broń jak

kapłan symbol swej wiary.

Mógł jedynie czekać.

Stara Kobieta syciła się swą pierwszą ofiarą. Krew Fredera

była bogata, a wraz z nią napłynął potok wspomnień

ożywianego nią niegdyś ciała. Wysysając ją, Stara Kobieta

czuła jego bóle i rozkosze. Wchłaniała jego życie i

uwalniała jego skrępowaną, dziecięcą duszę z okowów

cielesnej powłoki. Po namyśle pozostawiła go na miejscu,

pozwalając, by go znaleźli. Przekonała się, że porusza się

po zamku bez trudu. Zamknięte drzwi, kryte przejścia, pełne

pułapek korytarze nie sprawiały jej najmniejszych kłopotów.

Docierała tam, gdzie chciała, jak mgła.

Wspomnienia Fredera dostarczyły jej wiedzy o pozostałych.

Z łatwością zorientowała się, jak ma z nimi postępować. To

było takie łatwe. Ludzie nigdy się nie zmieniają, nigdy

nie są w stanie niczego się nauczyć. Zawsze byli łatwi.

W ciepłej ciemności zaciskała i prostowała palce

wysuwając i chowając mocne, ostre paznokcie.

Ugasiła już pragnienie. To co dalej będzie czynić tej

nocy, zrobi wyłącznie dla przyjemności.

Rozważywszy, kim są jej ofiary i jakie są ich intencje w

stosunku do więzionej dziewczynki, Stara Kobieta uznała, że

służy Sprawiedliwości w równym stopniu jak cesarscy

strażnicy lub po trzykroć błogosławiony sługa Vereny.

Wciąż czuła smak krwi w ustach.

Sięgnęła do najmniej odpornego umysłu i przeniknęła weń.

Groeteschele siedział nieruchomo przez godzinę, a potem

wrzasnął. Miecz drgnął lekko w jego rękach i po czole

zaczęła mu spływać krew. Podniósł się z krzesła. Krzyk

przyjaciela sprawił, że Joh ocknął się z wzdrygnięciem z

półsnu-pół jawy i odsunął od łóżka Melissy. Dziecko jakimś

cudem nie przebudziło się. Rotwang przypatrywał się

rozgrywającej się przed nim scenie z wyraźnie zdawkowym

zainteresowaniem.

Groeteschele upuścił miecz. Krwawił obficie, ale

rana, którą sobie zadał, nie wyglądała na zbyt wielką.

Już nie krzyczał, tylko skomlał cicho.

- Uspokój się! - rozkazał mu Joh.

Groeteschele nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Bełkotał do siebie coś bez związku. Krew spływała mu po

policzkach i brodzie, skapywała na nocną koszulę.

Potrząsnął głową i załamał ręce. Wyglądał tak, że mógłby

pozować do rzeźby wyobrażającej alegorię lęku.

Joh wyciągnął rękę, chcąc schwycić Yanna za ramię, ale

chłopak odskoczył, jakby możliwość kontaktu z innym

człowiekiem potęgowała jego przerażenie.

Rotwang beznamiętnie odsunął się na bok.

Groeteschele zaintonował coś w języku, którego Joh nie

był w stanie rozpoznać. Tej nieznanej mowy młody bandyta

używał niekiedy gadając przez sen, i jak Joh przypuszczał,

był to jego rodzinny język. Yann śpiewał i wykonywał w

powietrzu jakieś znaki palcami. Kropelki krwi odrywały się

od jego twarzy i padały na podłogę.

Chłopak uderzył barkiem w drzwi i wybiegł z komnaty. Joh

słyszał jak ciągle śpiewając, idzie niepewnym krokiem wzdłuż

korytarza.

Koce uniosły się i spomiędzy ich fałd wyłoniła się

zaspana lady Melissa.

- Co się dzieje? - spytała.

Joh czuł na twarzy wilgoć. Groeteschele opryskał go swoją

krwią.

- Pilnuj dziewczyny - polecił Rotwangowi. - Pójdę za

nim.

Rotwang skinął głową. Melissa uśmiechnęła się i

przetarła piąstką oczy.

Trzymając latarnię w jednej ręce, a zakrzywiony miecz w

drugiej, wyszedł na korytarz. Z oddali wciąż dobiegał go

bełkot Groeteschelego.

Wolnym krokiem skierował się w tę stronę.

Joh Lamprecht jest starym, sentymentalnym durniem, pomyślał

Rotwang. Chłopak był już martwy i Joh powinien zostawić go,

by gnił w spokoju. Ale najwyraźniej przywiązał się do

młodego Yanna i nie dałoby się go powstrzymać przed

pogrążaniem się w ciemnościach, by stawić czoła uśpionym w

Drachenfels koszmarom, czekającym na niego z pazurami,

kleszczami i rozżarzonymi węglami.

Chodził po pokoju, zmagając się z niedoświadczanym do tej

pory uczuciem. Zawsze dotąd patrzył w oczy śmierci z

chłodnym opanowaniem zrodzonym z przeświadczenia, że ci,

którzy w chwilach kryzysu ulegają emocjom, mają mniejsze

szanse wyjścia cało z opresji. W walce był beznamiętny jak

chirurg i udało mu się przetrwać, natomiast tych, których

ogarniał szał bojowy, jadły już robaki.

Teraz jednak czuł lęk. Nie tylko to zdrowe przyspieszenie

pulsu, które zaostrzało uwagę w czasie walki w jamie i

przypominało o unikaniu ostrza wroga. Był to głęboko

zakorzeniony strach, który szeptał mu bez przerwy do ucha,

namawiając, by rzucił miecz i uciekał jak Groeteschele,

uciekał, aż znajdzie się daleko od Drachenfels, daleko od

Szarych Gór...

Wiedział, że droga ta prowadzi do śmierci, ale pokusa

ciągle go nie opuszczała.

Dziewczynka usiadła na łóżku i bawiła się swymi długimi,

delikatnymi włosami. Choć rozbudzono ją w środku nocy, jej

loki nie były splątane i rozczochrane, ale sprawiały

wrażenie starannie ułożonych. Joh miał rację - bogaci byli

zupełnie odmiennymi ludźmi.

Przez całe życie sprzedawał swój miecz możnym. Kiedy jako

dziecko walczył w jamie, stawiali na niego kibicujący

arystokraci, którzy chlubili się, że potrafią wytypować

zwycięzcę. Później walczył dla middenladzkiego elektora,

kiedy jego dzierżawcy próbowali sprzeciwić się podniesieniu

tenuty. Tyle przelanej krwi, tyle zysków i w ostatecznym

rozrachunku tak mało z nich przypadło jemu samemu.

- Panie Rotwang? - spytała dziewczynka. Nie odpowiedział,

ale to jej nie powstrzymało. - Panie Rotwang. Czy

rzeczywiście jest pan dzielnym i okrutnym bandytą jak Blaque

Jacques, o którym śpiewają pieśni?

Zignorował ją. Dzielny i okrutny. Był takim wcześniej

tego wieczoru, zanim przeklęty Joh Lamprecht nie

przyprowadził ich do tego zamku zagłady i wystawił na

pastwę sił ciemności.

Dzielny i okrutny. Teraz nie był już tego taki pewien.

Ciągle słyszał inkantacje Groeteschelego. Monotonna melodia

uległa jednak zmianie i wyglądało na to, że młody chłopak

teraz śpiewa. Oddychał z trudem, przerywjąc pieśń w

niewłaściwych momentach i Joh zaczął zdawać sobie sprawę, że

Yann jest już u kresu sił. To dobrze. Nie miał ochoty

walczyć ze swym towarzyszem, żeby skłonić go do powrotu.

Nigdy dotąd nie uświadamiał sobie, jak wiele ten chłopak

dla niego znaczy. Freder był kretynem, a Rotwang nie należał

do ludzi rozmownych. Oznaczało to, że w całej bandzie mógł

rozmawiać jedynie z Groeteschelem, mógł przekazać mu całe

swoje doświadczenie. Bezwiednie szkolił chłopaka na swego

następcę w przestępczym świecie. Bez niego noce Joha byłyby

długie i puste. Cała ta zgromadzona mądrość uległaby

zapomnieniu.

Jeżeli Yann Groeteschele umrze tu, w Drachenfels, nie

pozostanie już nikt. Kiedy umrze i Joh, nie pozostanie już

nikt wśród żywych, kto mógłby opowiedzieć o tym, jak

przeprowadzić "Kombinację z Trzema Złotymi Koronami", jak

działa "Rozpruwacz Skarbców", jakie korzyści mogą odnieść z

rabunku dyliżansu. Bez Groeteschelego życie Joha poszłoby na

marne.

Podświadomie Joh zdawał sobie sprawę, że te myśli były

u niego dość niezwykłe. Groeteschele był przecież tylko jeszcze

jednym kusznikiem i nic więcej. Połączył ich strażnik Franck i

ślepy traf. A mimo to w ciemności Drachenfels coś zaczynało

się z niego wydobywać. Przyszło mu do głowy, że jest

manipulowany i próbował stawić opór.

Joh znalazł Groeteschelego wciśniętego w kąt ślepego

zaułka korytarza. Wciąż śpiewał. Oczy miał mocno zaciśnięte,

powieki sklejone zakrzepłą krwią, w kurzu na podłodze

kreślił jakieś symbole. W litanii Groeteschelego Joh

rozpoznał kilka imion bogów - Shallyi, Vereny, Ulrica - a w

gryzmołach na podłodze parę zarysów świętych symboli.

- Chodź, chłopcze, nie ma się czego bać - skłamał Joh.

Groeteschele ciągnął dalej swą szaloną modlitwę. Joh

postawił latarnię na podłodze, podszedł do towarzysza i

pochylił się nad nim. Miał nadzieję, że uda mu się go

podnieść i odprowadzić do pokoju Melissy, by tam wspólnie

oczekiwać świtu.

Prawa ręka chłopaka wciąż kreśliła znaki, ale jego lewa

dłoń spoczywała na pasie, założonym na nocną koszulę i

ściskała coś mocno. Gdy Joh dotknął jego prawego ramienia,

uzmysłowił sobie, co Groeteschele trzyma.

Był to kołczan z bełtami.

Joh usiłował się cofnąć, ale Groeteschele był szybki. Jego

oczy otworzyły się gwałtownie i lewa ręka wyskoczyła do

przodu. Warknął przekleństwo i wbił bełt w lukę między

torsem i ramieniem Joha.

Lamprecht poczuł, jak grot rozdarł skórę na górnych

żebrach i wbił się w jego staw ramieniowy. Ból eksplodował

w górę i w dół jego ręki. Wypuścił miecz. Groeteschele

zerwał się i stał teraz, trzymając Joha prawą ręką za włosy

i wbijając bełt coraz głębiej.

Walczyli ze sobą. Czyjeś kopnięcie przewróciło latarnię i

niewielka kałuża płonącej oliwy rozlała się po podłodze.

Zmagając się z Groeteschelem, Joh widział czerwone cienie

tańczące na ścianie. Lewą ręką uderzył chłopaka w brzuch

tak, że przeciwnikowi zaparło dech w piersi. Groeteschele

wyrwał się jednak ze zwarcia i odskoczył, chwiejąc się na

nogach. Zanim wypuścił bełt, szarpnął nim jeszcze raz,

wysyłając nową falę bólu przez cały tors Joha.

Potem rzucił się w stronę upuszonego przez Lamprechta

miecza. Joh kopnął go w bok, przewracając na ziemię. Chłopak

upadł w płonącą kałużę i jego lekka, bawełniana koszula

nocna natychmiast zajęła się wokół nóg.

Wywrzaskując przekleństwa Groeteschele rzucił się na

Joha, podczas gdy płomienie ogarniały całe jego ciało.

Lamprecht zrobił krok do tyłu i nagle za nim znalazła się

ściana, której przedtem tam nie było. Zranionym ramieniem

uderzył o kamień i krzyknął głośno niemal tracąc przytomność

z bólu. Kiedy ogarnięty ogniem Groeteschele rzucił się do

przodu, Joh uniósł lewe ramię osłaniając się nim jak tarczą.

Gładką twarz bandyty lizały teraz płomienie, jego rysy

rozpływały się jak wosk i w zamkniętej przestrzeni unosił

się ciężki zaduch płonącego ciała.

Miecz Joha leżał w odległości dziesięciu jardów i drogę

do niego zagradzał mu Groeteschele. Miał więc tylko

jedną broń.

Zaciskając zęby na samą myśl o tym, co ma zrobić,

schwycił mocno sterczący mu z ramienia bełt z haczykowatym

grotem. Miał nadzieję, że zdoła wyciągnąć go lekko, tak jak

wyciąga się sztylet z pochwy, ale wyrywany grot rozszarpał

mu mięśnie. Wezwał głośno imienia Khorne i uniósł ociekającą

krwią strzałę jak ofiarę bóstwu.

W głębi piersi Groeteschelego wzbierał okrzyk, który

wreszcie wyrwał się przez zniekształcone, rozwarte szeroko

usta, gdy chłopak skoczył na Joha sięgając płonącymi rękami

do jego gardła.

Lamprecht pchnął lewą ręką celując w ranę na czole

Groeteschelego. Trafił i opierając kciuk o koniec bełtu,

wbił stalowy grot w mózg przyjaciela.

Oczy Groeteschelego zgasły i Joh odepchnął trupa od

siebie. Lewy rękaw ogarniały płomienie. Spróbował

sięgnąć do niego prawą ręką, ale gdy tylko zgiął łokieć,

obezwładniająca fala bólu rzuciła go na kolana. Otarł się

płonącym rękawem o ścianę i ogień zgasł.

Pragnął zwinąć się w kłębek i zasnąć w oczekiwaniu, aż

ból minie. Wiedział jednak, że byłoby to śmiertelnym

błędem.

Przynajmniej nogi miał całe i zdrowe. Wstał niepewnie,

opierając się plecami o ścianę.

Dopiero teraz uświadomił sobie, jak mało uwagi zwracał na

drogę, którą dotarł do tego miejsca. Nie miał pojęcia, jak

wrócić do Rotwanga i Melissy.

Płomienie zgasły i znalazł się w ciemności, sam na sam

ze swoim bólem.

Wierząc w swój instynkt odepchnął się od ściany i ruszył

korytarzem.

Mózg Starej Kobiety płonął pod wpływem eksplozji emocji

wyzwolonych przez walkę pomiędzy byłymi przyjaciółmi. Ich ból

i strach spotęgowała istniejąca przedtem między nimi

więź, którą zerwała stoczona przed chwilą walka. Czuła

suchość w ustach, ale spazmy rozkoszy przebiegały przez jej

na pozór ludzkie ciało.

Ponad tysiąc lat temu, kiedy była jeszcze naprawdę młoda,

jej powóz zatrzymał bandyta. Nie żądny złota

opryszek, taki, jak ci tutaj, ale rozczochrany potwór z

plemienia Belady Melancholijnej. Był to niewykształcony

dzikus, który mógł żyć wiecznie, ale brakowało mu

subtelności niezbędnej, by uczynić tę egzystencję znośną.

Stała się dzięki niemu wampirem, jego córką-w-ciemności,

i od tej pory sama dała życie wielu podobnym do niej. Lady

Genevieve, której najwspanialsze chwile wiązały się z tym

zamkiem, była jej wnuczką-w-ciemności, potomkiem jej

potomka. Miała takie godne, owocne życie...

Krew Fredera płynęła przez jej żyły mieszając się z jej

własną posoką. Nadeszła najwyższa pora na następną śmierć, która

wzmocni ją jeszcze bardziej.

Dwaj bandyci i ich maleńki więzień. Sami w Drachenfels.

To był szalenie zabawny układ.

Rankiem wszyscy będą już martwi. Ale dla Starej Kobiety

śmierć będzie życiem. Pozostali znikną, staną się

wysuszonymi skorupami, porzuconymi, aby rozpadły się w

proch.

Jej kły wydłużyły się i stały się bardziej ostre.

Przesunęła po nich swym atłasowym językiem.

Dziewczynka uśmiechnęła się niewinnie do Rotwanga. Kilka

minut wcześniej uświadomił sobie, że nerwowo chodzi tam i z

powrotem po dywanie i wkłada cały wysiłek woli, by się

uspokoić. Stał teraz nieruchomo jak głaz, prawie nie

oddychając, trzymając dłoń na rękojeści miecza. Nie zaciskał

go zbyt mocno, wiedział, że w wypadku nagłego ataku

zakłóciłoby to elastyczność jego ruchów. W myśli wyobraził

sobie stylizowaną głowę wilka. Był to znak, który nosił

walcząc w jamie i myśl o nim zawsze pomagała mu rozluźnić

się przed walką. Możliwe, że był to jego osobisty talizman.

Za protektora swego rzemiosła zawsze uważał raczej Ulrica -

boga walki, wilków i zimy, a nie Khaine - pana mordu.

Czasami śnił, że b y ł wilkiem. Jako dziecko miał

bardzo gęste owłosienie, a chociaż teraz nie odbiegało ono

od normy, to jednak zastanawiał się, czy jego nieznani

rodzice nie mieli w sobie krwi lykantropów. Nigdy nie

zmieniał postaci, ale pod wieloma względami nie przypominał

innych ludzi.

Dziewczynka nuciła sobie nieznaną bretońską kołysankę.

- Panie Rotwang?

- Słucham, pani? - Nagle poczuł wściekłość na samego

siebie za to, że niechcący użył tak służalczego zwrotu. - O

co chodzi?

- Jutro, kiedy słońce wstanie, czy będziemy tutaj?

Nie mógł jej na to odpowiedzieć.

Melissa wyskoczyła z łóżka. Miała na sobie długą,

haftowaną złotem nocną koszulę, która sprawiała niemal

wrażenie sukni balowej. Jej białe, bose stopy przesuwały

się bezszelestnie po grubym dywanie. Tańczyła po pokoju w

takt kołysanki unosząc lekko przód sukni i kłaniając się

przed wyimaginowanym zalotnikiem.

Kiedy Rotwang był w jej wieku, zabijał już od siedmiu

lat. Zazdrościł lady Melissie jej rodziny, bogactwa,

dzieciństwa. Tego wszystkiego, czego sam był pozbawiony.

Nienawidził swoich, może nawet wilczych rodziców, za to, że

porzucili go między ludźmi. Mógł wyrastać wśród stepów,

wychowywać się w stadzie i nauczyć się sposobu, by pozbyć się

ludzkiej postaci.

Drzwi były otwarte. Po tym, jak Groeteschele i Joh

przez nie wybiegli, nie zadał sobie trudu, by je zamknąć.

Temu, co tak zgrabnie pozbawiło głowy Fredera, zamek nie

sprawiłaby kłopotów. Rotwang wolał widzieć zbliżające się

niebezpieczeństwo.

W panującej w korytarzu ciemności dostrzegał niewyraźnie

nagą, kamienną ścianę, w niszach stały od dawna nie

zapalane lampy. Constant Drachenfels podobno najbardziej

lubił używać do nich ludzkiego tłuszczu. Nie byłoby

to nic dziwnego u Wielkiego Czarodzieja, którego panowanie

sięgało w przeszłość do czasów Sigmara i jeszcze wcześniej.

- Panie Rotwang? - spytała dziewczynka. - Kiedy ma pan

zamiar mnie zabić?

Rotwang odwrócił się i spojrzał na jasną, dziecięcą

twarzyczkę. Jej słowa były jak policzek wymierzony pancerną

rękawicą. Uniósł miecz. Miał nadzieję, iż zrozumie, że nie

jest dla niej zagrożeniem.

Nie wiedział jednak, jak odpowiedzieć na jej pytanie. Z

ciemności za nim wyłoniła się jakaś cuchnąca postać i

zacisnęła na jego ramieniu dłoń ze sterczącymi pazurami...

Stara Kobieta wczepiła się w umysł Rotwanga i przeniknęła do

środka. Odnalazła wilka i uwolniła go.

Rotwang wznosił miecz nad lady Melissą. Joh doszedł do

wniosku, że jego towarzysz oszalał. Schwycił go za ramię i

odwrócił w swoją stronę.

Oczy Rotwanga były żółte, a jego nos przypominał pysk.

Stwór otworzył usta obnażając spiczaste, pożółkłe kły.

Ciągle był to Rotwang - jego przedni ząb wciąż był jeszcze

ukruszony - ale był też bestią.

Dziewczynka cofnęła się i wspięła z powrotem na swoje

łoże z baldachimem. Przytrzymała się ręką jednej z

kolumienek i patrzyła.

Joh oparł się o framugę drzwi. Czuł, jak z jego

opuchniętego ramienia po całym ciele rozpływa się

obezwładniająca drętwota.

Rotwang machnął ręką, a Lamprecht zrobił unik. Mimo to

pazury potwora otarły się o skórę jego głowy, żłobiąc

w niej bruzdy.

Przypominająca Rotwanga istota odrzuciła miecz. Bandyta

nie potrzebował już zatkniętych za pas noży. Tkwiły one na

czubkach jego palców.

Dziwne, że można wędrować z kimś bok w bok przez pięć lat

i nie wiedzieć o nim pewnych rzeczy.

Joh poczuł, jak drżą mu kolana. Jego prawa ręka była

bezużyteczna. Wkrótce miał umrzeć i pomyślał przez chwilę,

że najprościej byłoby wystawić gardło na pastwę zębów i

pazurów Rotwanga. Ale zbyt długo walczył o życie, aby teraz

wybrać ten prostszy sposób.

Stracił swój zakrzywiony miecz i noże. Miał jednak wciąż

buty. I swoje srebrne ostrogi.

Srebro. Jeżeli Rotwang był prawdziwym wilkołakiem,

srebro powinno być dobrą bronią.

Potwór rzucił się na niego na czworakach. Lamprecht

schwycił lewą ręką za górną belkę framugi drzwi i podciągnął

się do góry. Poczuł ból przeszywający lewe ramię, ale udało

mu się oderwać od ziemi.

Rozpędzony Rotwang przemknął pod nim. Joh machnął w dół

nogami, wbijając ostrogi jak mógł najgłębiej.

Stworzenie zawyło jak ranny wilk i stanęło na tylnych

łapach. Joha poderwało do góry i cisnęło o nadproże.

Zwolnił chwyt. Uderzył głową o kamień i poczuł, jak coś

w niej pęka.

Upadł twarzą do podłogi. Wyjący stwór skoczył mu na

plecy. Lamprecht machnął nogami do góry, w nadziei, że

trafi go ostrogami.

Poczuł, że ciężar zniknął i spróbował przetoczyć się na

plecy.

Melissa wciąż patrzyła. Sprawiała wrażenie, jakby

obserwowała przedstawienie kukiełkowe wystawiane na

cesarskim dworze. Chichotała i klaskała w dłonie. W

wychowaniu tego dziecka najwyraźniej popełniono jakiś

poważny błąd.

Sięgnął do obcasa i odczepił jedną z ostróg. Machnął nią

w powietrzu i zębata gwiazda na jej końcu zawirowała.

Rotwang cierpiał. Jego odzież zwisała w strzępach,

pokryte gęstym futrem ciało krwawiło.

Człowiek i potwór stanęli ciężko na uginających się

nogach.

Rotwang oddychał głośno. Krew i ślina kapały z jego

wykrzywionego pyska. Miał potężne barki i wysunięte pazury.

Joh uniósł ostrogę.

Rotwang rzucił się na niego i Joh zadał cios w twarz

potwora, wbijając ostrogę głęboko w oczodół.

Pazury wbiły się głęboko w mięśnie jego brzucha i Joh

odskoczył, pozostawiając broń tkwiącą w pysku wilkołaka.

Zacisnął rozszarpaną skórę na brzuchu, starając się

przytrzymać wnętrzności. Prawie nic nie czuł. To był zły

znak.

Rotwang na wpół leżał, oparty o łóżko. Dygotał i wił się,

wracając znowu do ludzkiej postaci. Krew spływała z rany na

jego głowie. Melissa pochyliła się i poklepała go po

ramieniu, przygładzając rzednące futro. Wyglądało to jakby

opiekowała się domowym pieskiem.

Bogacze. Trudno ich właściwie uważać za ludzi.

Wyraz twarzy Melissy uległ zmianie. Gdy wilcze warknięcia

Rotwanga zmieniały się w ludzkie, pełne bólu łkania,

sprawiała wrażenie niemal zasmuconej. Ostroga wciąż tkwiła w

głowie bandyty. Otworzyła swoje śliczne usteczka i Joh

zobaczył błyśnięcie nienaturalnie ostrych zębów wbijających

się w szyję Rotwanga w poszukiwaniu tętnicy.

Trysnęła fontanna krwi i Melissa zaczęła pić łapczywie.

Stara Kobieta wysysała pachnącą wilkiem krew, czując jak

dusza bandyty ulatuje w miarę jak wysączała z niego życie.

Zabijał innych. Wiele razy, bez litości. Uważała, że

postąpiła słusznie.

Kiedy skończyła, kiedy Rotwang był już pusty, oderwała

mu głowę i zwróciła uwagę na leżącego w kącie rannego.

- Halo, panie Joh - powiedziała - Czy to boli?

Melissa, stara kobieta, która wyglądała jak dziecko, uklękła

przy nim i patrzyła, jak umiera.

- Wiesz? Byłeś moim ulubionym bandytą!- powiedziała.

Nie czuł już bólu, ale spływające z rany strumyki,

których nie był w stanie zatrzymać, świadczyły, że jest

z nim źle.

- Ile... lat?...

Melissa zgrabnie odgarnęła włosy na bok. Miała

zadziwiające oczy. Joh powinien zwrócić wcześniej na nie

uwagę. Pełne doświadczenia oczy w niewinnej twarzyczce.

- Jestem bardzo stara - odparła. - Mam ponad jedenaście

wieków. Nigdy nie dorosłam.

Zaczęło mu być zimno. Czuł, jak chłód wędruje w górę jego

ciała.

- Rodzina?...

Była pełna zadumy, niemal melancholijna. - Obawiam się,

że dawno już nie żyją i obrócili się w proch. W każdym razie

moja ludzka rodzina. Mam synów-w-ciemności, ale nikogo, kto

mógłby ci zapłacić okup.

Dygotał. Sekundy przeciągały się w wieki. Ostatnie

ziarnka jego życia spadały zwężeniem klepsydry przez całą

wieczność. Czy to śmierć? Spowalniający zakręt, który usuwa

ból, ale właściwie nigdy nie ma końca. Czy też było to życie

dla lady Melissy d'Acques?

Miał jeszcze ostatnią szansę. Srebro. Wampiry lubią je

tak samo jak wilkołaki. Sięgnął do drugiego obcasa, ale jego

palce sprawiały wrażenie opuchniętych, niezgrabnych i

nieposłusznych. Skaleczył się. Melissa podniosła jeden z

upuszczonych przez Rotwanga noży, zgrabnie odcięła ostrogę i

cisnęła w kąt komnaty nie dotykając metalu. Uśmiechnęła się

do niego, pełnym współczucia uśmiechem zwycięzcy. Pozostało

już tylko umrzeć.

Wyjęła elegancką chusteczkę i otarła rozmazaną krew z

wydętych po dziecięcemu warg. Dziecko i prastara istota.

Była piękna, ale poza jego zdolnością pojmowania.

- Pocałuj mnie - powiedział.

Odchyliła mu głowę do tyłu obnażając gardło i spełniła

jego prośbę.

Następnego ranka słońce wstało nad twierdzą Drachenfels i

niewielka ludzka postać zeszła po górskim zboczu na drogę.

Lady Melissa pozostawiła ciała tam, gdzie leżały. Tym,

których wypiła, oddzieliła głowy od tułowia. Bandyci nie

staną się jej potomstwem. Miała więcej poczucia

odpowiedzialności niż ci głupcy, którzy wypuszczają na świat

plagę bezmyślnego pomiotu.

Ściągnęła na drogę swe duże, lecz lekkie kufry i ustawiłe

je tak, że tworzyły fotel z baldachimem.

Słoneczne światło trochę raziło jej oczy, ale nie

należała do tych prawdziwie martwych wampirów, które z

pianiem koguta stawały w płomieniach.

Słońce wspinało się coraz wyżej. Czekała. Biegnąca u

stóp twierdzy Drachenfels droga była słabo uczęszczana, ale

ktoś wreszcie nią przejedzie.

Osłonięta zaimprowizowanym baldachimem zamknęła oczy i

zasnęła.

Przełożył Sławomir Kędzierski

c by Games Workshop Ltd.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Yeovil Jack Nie ma złota w Szarych Górach
Sapkowski Andrzej Piróg albo nie ma złota w Szarych Górach
Haldeman Joe i Jack Nie Ma Ciemnosci (SCAN dal 720)
Nie ma możliwości spłaty długu
Leclaire Day Bal Kopciuszka 02 Nie ma tego złego
Antypolonizm Nie ma takiego zwierzęcia
Nie ma mocnych, scenariusze, inscenizacje ekologiczne
Takich już nie ma, POLSKIE TEKSTY PIOSENEK ŚPIEWNIKI
19 12 nie ma wykładów ani ćw z matematyki
nie ma w zadnym
#33 Nie ma chorób nieuleczalnych
Bo nikt nie ma z Nas, Teksty piosenek i pieśni liturgicznych wraz z akordami
Dlaczego w nowej podstawie programowej nie ma [cie ek edukacyjnych Gra yna Skirmuntt
Nie ma rzeczy niemozliwych, Rozwój osobisty
Nie ma dzieci
tu nic nie ma
Rzeczy których nie ma u piegusa wykład chemia( 02 2014
Nie Ma Takich Gór Maciek Starnawski
NIE MA ZBRODNI?Z KARY NA PODSTAWIE?LLADYNY SŁOWACKIEGO

więcej podobnych podstron