Janik Olga Pierścień Władców 02 Smoczy dar


Olga Janik

Smoczy Dar

Prolog

Panował półmrok i wiał chłodny wiatr. Słońce właśnie zaszło, ale niebo nad północnym horyzontem nadal było jasne. Tłum elfów drzemał u podnóża Góry, choć niebawem miał się poderwać, by ruszyć w daleką drogę do domów. Tu i ówdzie siedziały grupki przyjaciół, którzy spotykali się tylko w czasie dorocznego święta. Pewnie nie chcieli się jeszcze rozstawać, lecz cel ich wędrówki znajdował się w różnych miejscach. Prawdopodobnie kilka elfich dziewcząt pójdzie w tym roku z młodzieńcami, z którymi zaprzyjaźniły się szczególnie, może kilku młodzieńców uda się za swoimi wybrankami. Tak było co roku.

To święto lata zakończyło się już, ale miało pozostać w pamięci elfów na długie, długie lata. Było wyjątkowo piękne, przez całe dwa dni ani jedna chmura nie zmąciła głębokiego błękitu nieba, o północy złociste słońce opromieniło fetujących. W tym roku w czasie festynu elfom towarzyszyło sześcioro ludzi i bawili się tak samo dobrze, jak elfy. Drugiego dnia okazało się, że jeden z ludzi jest władcą Przeznaczenia - zapowiadanym od tysiącleci wyzwolicielem.

Przez resztę uroczystości powtarzano legendy i proroctwa. Zbliżał się oto ten dzień, kiedy miało się wypełnić Przeznaczenie wszystkich istot. Dzień, w którym Stwórcy zaplanowali oddać świat we władanie swoim wybrańcom, by sami mogli decydować o swoim losie. Przestanie istnieć Plan, a świat zacznie istnieć naprawdę. I stać się to miało za ich życia! Czyż mogło być większe szczęście?

Elfowie wspominali legendy i planowali jasną, piękną przyszłość, która miała dopiero nadejść. Przewidywali, co uczynią z darami, które jakoby Stwórcy mieli oddać wszystkim stworzeniom - nie tylko tym uprzywilejowanym, których w dniu narodzin zaszczycił Pan Darów. Teraz wszyscy mieli mieć równy dostęp do Magii, Wiedzy i Losu. Wypełnienie się Planu miało uczynić świat lepszym, a zamieszkujące go stworzenia szczęśliwszymi.

I elfowie bezgranicznie w to wierzyli. Któryś przypomniał sobie nawet - a może wymyślił na poczekaniu - że władca Przeznaczenia miał nadejść w najdłuższym dniu w roku. A czyż to święto nie odbywało się właśnie ku chwale tego dnia? Elfowie ucztowali jeszcze bardziej zapamiętale, niż wcześniej, a nikt w całym Arelonie nie potrafił bawić się tak, jak oni.

Tylko kilku elfów pamiętało, że w chwili, gdy rozpoznali władcę Przeznaczenia, słońce schowało się za Górą i wszyscy znaleźli się w jej cieniu. Większość nie zwróciła uwagi na ten drobny epizod, oszołomiona opowiedzianą właśnie legendą. Szybko też ruszyli w dalszą drogę za słońcem i cień odszedł w zapomnienie.

Ale władca Przeznaczenia nie zapomniał mroku i chłodu, które towarzyszyły zniknięciu słońca. Wiedział, że to zła wróżba, znał elfie przekazy dotyczące reguł postępowania w czasie święta. Najważniejszą z nich było, aby unikać cienia, aby przez całe dwa dni nieprzerwanie znajdować się w miejscach oświetlonych przez okrążające Górę słońce. Nawet chmury - niezależne przecież od uczestników rytualnego marszu - były złym znakiem, ale jeśli ktoś schował się w cieniu czy to przez nieuwagę, czy celowo - to już stanowiło zapowiedź nieszczęścia.

Władca Przeznaczenia nie był pewien, czy elfie zabobony są uzasadnione i czy w równym stopniu dotyczą ludzi, co elfów. Nie wiedział również nawet tego, czy to, co powiedziała elfka jest prawdą - czy rzeczywiście jest władcą Przeznaczenia. Nie powiedziała przecież tego wprost, zauważyła jedynie, że wyczuwa wokół niego zaburzenie Planu, ale mogło ono wynikać z istoty magicznego przedmiotu, który posiadał, wcale nie musiało być cechą jego samego. Nie wiedział ile jest prawdy w opowieści, którą usłyszał z jej ust - po jej omdleniu pojawiło się naraz tyle zapomnianych legend, tyle historii, że trudno było spamiętać je wszystkie i młody mag zapomniał nawet co powiedziała elfka, a co usłyszał od jakiegoś innego wieszcza, pamiętającego, czy wiedzącego.

A z wieszczką nie mógł porozmawiać, gdyż od tamtej chwili nie przebudziła się jeszcze. Elfie znachorki zajęły się nią, okadzały ziołami i szeptały uzdrowicielskie formuły. Nie mógł się nawet dowiedzieć, czy dziewczyna jeszcze żyje.

Siedział na stoku, pogrążony w myślach, w wątpliwościach, samotny i przestraszony roli, którą chcieli mu nadać elfowie. Nie był bohaterem, nie sądził, by podołał zadaniu, które przed nim postawiono. To wszystko, co działo się wokół niego, działo się mimo jego woli. Co było niemożliwe, jeśli rzeczywiście był władcą Przeznaczenia. W takim razie powinien przecież sam decydować o swoim losie! Elfka musiała się pomylić. To Pierścień, to ten kawałek metalu nim rządził!

Jeśli jest władcą Przeznaczenia, powinien mu się przeciwstawić. Powinien wykorzystać tą moc, która ponoć w nim drzemie. Cóż z tego, skoro sam w nią nie wierzył?

Tylko, jak przekonać o tym elfów? Tych wszystkich rozbawionych elfów nie znających ni cienia wątpliwości, które trawiły młodego maga. Oni wiedzieli, że jest władcą Przeznaczenia i, że wypełni swą rolę, bo tak jest zapisane w Planie, bo tak chce opatrzność. Dlatego wielu z nich świętowało nadal. Już nie obchody najdłuższego dnia roku - teraz fetowali zupełnie nowe święto - dzień wyzwolenia, nadejścia rychłej świetlanej przyszłości.

Ochan nie widział dla siebie wyjścia. Musiał pójść za głosem tłumu, musiał podporządkować się Przeznaczeniu, bo tak od zawsze czynili ludzie w tym świecie. Wierzył przecież, że istnieje Wielki Plan Stwórców, którego nic i nigdy nie jest w stanie zmienić.

- Moja matka miała zatem rację - dobiegł go cichy głos. Nie słyszał kroków, a wiedział, że jeszcze przed chwilą był sam. Elfowie potrafili poruszać się bezszelestnie, jakby byli lżejsi niż cała reszta świata. Obejrzał się i zobaczył tuż obok zielone oczy Wajma. Nie rozumiał o czym elf mówi. - Moja matka. Nigdy jej nie spotkałeś, a ona tak bardzo pragnęła cię poznać. Była - albo jeszcze jest, nie widziałem jej od ponad dwudziestu lat - była wieszczką, jak Aynwel. I wiedziała, że ty jesteś władcą Przeznaczenia. - Elf zamyślił się na moment, wspominając odległe dzieje. - Sądziła, że razem możecie dokonać cudów i naprawić świat. Ona mówiłaby ci, co złego następuje w Planie, a ty byś to zmieniał. Jakie to proste, prawda? Że też nikt o tym wcześniej nie pomyślał! - Elf przyglądał mu się przez chwilę, może oczekując reakcji, ale Ochan nie zareagował. Nadal nie rozumiał o co Wajmowi chodzi. - Może to Stwórcy tak urządzili, że wieszcz i władca Przeznaczenia, jakoś nie idą ze sobą w parze? Kto to wie? Dość, że ty nie spotkałeś mojej matki, a stało się to moją zasługą, chcę, byś o tym wiedział. Być może byłem o nią zazdrosny, nie chciałem by miała innego syna niż ja? A może pokierowało mną nagłe współczucie dla Eleine, która pół roku wcześniej straciła męża i córeczkę? W powodzi, którą moja matka przewidziała i nie potrafiła nic na nią zaradzić. Eleine stała się wtedy bardzo ważna dla mojej matki, pewnie za sprawą absurdalnego poczucia winy, którego wieszcz nie powinien doświadczać. A ja, słysząc tamtego dnia, jak Eleine płacze w lesie, postanowiłem, że jej pomogę. I chyba pomogłem, prawda? Przez kilka lat była przecież naprawdę szczęśliwa, wychowując ciebie, jako swego syna, prawda? - Ochan powoli skinął głową. Znał tę historię, tę część o córce i mężu swojej przybranej matki, ale nigdy nie słyszał o jakichś elfach. Nadal nic nie mówił, słuchał tylko, a Wajm cicho kontynuował. - Cóż, matka nie zrozumiała moich intencji, a zresztą, może nie były one tak szczere, jak chciałbym je widzieć. Dość, że wyrzekła się mnie i kazała wynosić się z domu. No więc się wyniosłem i zawędrowałem do Areiru. I do wielu innych miejsc. Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek spotkam ciebie, ale widać świat nie jest wcale taki ogromny, jak się wydaje - elf pokazał swoje długie, ostre kły. To miał być jego przyjacielski uśmiech.

Ochan nadal patrzył na niego i niektóre sprawy zaczęły się rozjaśniać w jego umyśle. Ten elf spotkał go, zanim trafił do swej przybranej matki. Jeśli tak, mógł znać jego pochodzenie!

- Przykro mi, ale nie - odpowiedział elf nieludzko spokojnie na pytanie Ochana. - Znalazłem cię w miejscu, które wskazała mi matka. Nie sądzę, by ona wiedziała, skąd się tam wziąłeś. Po prostu tam byłeś i ona wiedziała, że coś ci grozi. I chciała cię mieć, więc wysłała mnie, bym cię uratował i przyprowadził do niej. Uratowałem - zabiłem trzech mężczyzn, którzy się tam znajdowali - i nie przyprowadziłem do mojej matki. To wszystko.

- Zabiłeś trzech mężczyzn? Kim oni byli?

- Nie mam pojęcia, wyglądali na zbirów. - Wajm uśmiechnął się jeszcze raz, potem machnął ogonem i wstał. Ochan wstał również, ale zrezygnował z dalszych pytań. Elf chyba naprawdę nie wiedział. Ochan spuścił głowę i pokręcił nią w niedowierzaniu. Znowu rozminął się o włos z odpowiedzią.

Może nie o włos, może o znacznie więcej. O cały kontynent i dwadzieścia pięć lat.

Wajm chciał wrócić do Areiru. Wiedział - tak samo jak Ochan - że w tym miejscu ich drogi się rozchodzą. Jakkolwiek użyteczna, czy też nie, była pomoc elfa, Ochan cieszył się, że spotkał go w półmrokach Usinialu. Że elf uwolnił go od „strachliwego” A'kwei, przeprowadził przez Quanitawial - przypadkiem, czy celowo - że pomógł mu odnaleźć wiedzących, którzy nic nie wiedzieli. Ochan sam odkrył dokąd prowadzi go Pierścień. Na zachód, tam, gdzie zawsze prowadziło go serce.

Wstał i wszedł pomiędzy ogniska płonące u podnóża Góry. Niebo na horyzoncie było ogniście czerwone, za chwilę słońce wstanie i wkrótce znowu rozpoczną marsz. Elfy będą wracać do domów, a on i jego kompania będą musieli pójść dalej. Musiał ich odnaleźć, bo wiedział już, że Pierścień nie pozwoli mu nikogo z nich zostawić. Czuł, że to, co im robi nie jest właściwie, ale nie mógł nic na to poradzić. Zresztą oni wydawali się być bardziej zadowoleni z obrotu sytuacji, niż on sam.

Rozdział Pierwszy

Dąb rósł niedaleko od krawędzi płaskowyżu, był chyba najdalej na zachód wysuniętym elfim osiedlem. To dlatego tu właśnie wędrowcy zatrzymali się na krótki odpoczynek przed dalszą drogą.

Gdy poszło się kilkaset kroków dalej przez las, można było stanąć na samej krawędzi i patrzeć na falujący poniżej bór. Przez elfy nazywany był Sawian Tay. Mówiły, że to granica. Zita wpatrywała się w zasnuty mgłami kraj poniżej - kraj mitycznych ognistych istot - który znajdował się za gęstą puszczą rosnącą u jej stóp. Ponoć nie każdy mógł przejść przez Sawian Tay. Droga była trudna i pełna pułapek zastawianych na nieproszonych gości, których ogniste istoty nie życzyły sobie w swoim kraju. Zita przypominała sobie legendę, którą śpiewała tak dawno i zarazem niedawno temu - w domu Baaxa w Urji. Zawsze myślała, że ogniste istoty zostały wygnane przez Stwórców, a tymczasem elfowie twierdzili, że to istoty nie chciały nikogo w swoim kraju. No tak, ale wtedy uważała jeszcze, że nawet elfy nie istnieją. Świat nagle bardzo się skomplikował.

Sama stawała się teraz częścią legendy.

Westchnęła wciąż jeszcze obawiając się tej radości, która ją rozpierała i niedowierzając swemu szczęściu. Spotkała tak niezwykłych ludzi - wspaniałą czarodziejkę Elheres, dzielnego rycerza Meknarina i światowego bywalca, kupca Baaxa. No i jego. Największego spośród ludzi, tego, który miał stanąć naprzeciwko Stwórców i poprosić w imieniu ludzi, by oddali im świat… W imieniu ludzi i innych wybrańców oczywiście… A ona - Zita, prosta wieśniaczka - miała pójść z nim na koniec świata, by pomóc mu tego dokonać. Jakże miała to zrobić? Wszak nie miała żadnych szczególnych przymiotów, którymi mogłaby mu służyć. A jednak on ją wybrał, więc musiała z pokorą podporządkować się jego woli. Och, jakże była szczęśliwa!

Zmierzchało już i robiło się chłodno, więc zawróciła do osady. Korzystali z gościnności elfiej rodziny, która pozwoliła im zamieszkać w swoim domu - dębie na czas przygotowań do dalekiej wyprawy na zachód. Drzewo wyrastało z piaszczystej, nieurodzajnej gleby Aghari Lasijon dzięki elfiej magii i dzięki mocy mistrza Drzew. Było ogromne, rozłożyste. Większe chyba niż to, na którym nocowali krótko po wejściu do elfiego kraju. Rodzina składała się z trzynastu mniejszych rodzin - rodziców i małych dzieci - które zamieszkiwały domostwa uczepione gałęzi i pnia wielkiego drzewa.

Zita z Kiremem i Baaxem mieszkali w jednym z najniższych domów. Jego gospodarzami była dwójka samotnych elfów - młody Rye, który dopiero co wyprowadził się od rodziców, i jego niewiele starsza ciotka - Erihra. Żadne z nich nie założyło jeszcze własnej rodziny, lecz - według zwyczaju elfów - byli już zbyt starzy, by mieszkać z rodzicami, którzy mieli młodsze dzieci. Dlatego mieszkali razem. U nich właśnie znalazło się miejsce dla trójki ludzi, członków świty władcy Przeznaczenia, którzy zechcieli uhonorować ich swoją obecnością. Elheres z Meknarinem mieszkali w innym nisko położonym domu, a Ochan został zaproszony przez samego Riwa-U - mistrza Drzew i twórcę tego dębu. Był to niewątpliwie zaszczyt, lecz dla ludzkiego czarodzieja nieco kłopotliwy, elf mieszkał bowiem bardzo wysoko.

Jeszcze nim Zita doszła w pobliże drzewa, jej uszu dobiegły odgłosy bójki. Nie była to szarpanina z jaką spotkałaby się gdziekolwiek w ludzkim mieście, czy domu. Gdy znalazła się na polanie, jej oczom ukazał się fascynujący widok. Nieraz w ciągu ostatnich dni zdarzyło się jej obserwować walkę elfów, ale wciąż nie mogła się napatrzeć. Rye i Waleir - jeden z jego kuzynów - właśnie spadli z którejś z niżej położonych gałęzi i w mgnieniu oka skoczyli znów na siebie. Zeschłe liście i kurz zakotłowały się wokół nich, z kłębowiska, którym nagle stały się ręce nogi i ogony walczących elfów, wylatywały co chwila strzępki ubrania, czasem pukiel płowych włosów. Mała Lajua - siostra Rye - patrzyła na dwóch młodzieniaszków z gałęzi, bijąc się po bokach puchatą kitką i parskając cichutko. Rye i Waleir również prychali i syczeli, tylko znacznie głośniej.

- Co się dzieje? - z domu wypadła ciotka Rye, zeskoczyła z gałęzi i wpadła prosto w kłębowisko. Za chwilę było po wszystkim. Rye szarpał się w twardym uścisku większej od siebie elfki - Erihra była wielka jak mężczyzna. Waleir stał w pewnym oddaleniu od tamtej dwójki i trzymał się za krwawiący nos wrzeszcząc na Erihrę coś, czego Zita zupełnie nie rozumiała i wolała nie rozumieć.

Rye uspokoił się i zaczął śmiać się po elfiemu - machając ogonem i parskając cicho. Podszedł do Waleira z zamiarem uspokojenia go, lecz dostał w ucho tak mocno, że się przewrócił. Gdyby nie obecność ciotki, rzuciłby się pewnie znowu na przyjaciela, a tak tylko krzyknął coś i pomasował się po uchu. Miał szczęście, że Waleir zdołał się opanować choć na tyle, by nie wysuwać pazurów, bo w przeciwnym razie pewnie by to ucho stracił.

Zita wyminęła Waleira i poszła za Rye na drzewo, do jego domu. W środku zastali Iyura. Był to elf w tym samym wieku co Rye i Waleir - czyli właściwie w jej wieku, gdyby przeliczyć na ludzkie lata - ale zachowywał się o wiele poważniej. Był wiedzącym. Na razie praktykował u swojego mistrza z innego dębu, położonego o kilka dni drogi na północ, ale był kuzynem z tego drzewa, dlatego po Święcie Lata wrócił do domu z rodziną. I z sześciorgiem ludzi, których chciał odprowadzić do granicy smoczego kraju. Miał nadzieję, że jego mistrz udzieli mu błogosławieństwa na tę podróż. Nikt oprócz wiedzącego, lub maga nie potrafiłby przeprowadzić ludzi aż do granicy zaklętego kraju, bo droga była ukryta pośród rozlicznych ścieżek Sawian Tay.

Iyur powitał ją machnięciem ogona i ucałowaniem w dłoń. Gestem, który musiał podpatrzyć w ludzkim mieście, w którym przebywał kilka lat temu. Zita poczuła, że się rumieni.

- Kuzyni znowu źle się zachowują? - spytał płynną dainką. Dziewczyna skinęła głową, uśmiechając się. Rozejrzała się po pomieszczeniu w poszukiwaniu Baaxa lub Kirema, lecz żadnego z nich nie dostrzegła. - Twoi przyjaciele poszli rozmawiać z wiedzącymi, którzy zjechali tu na wieść, że wkrótce wyruszacie - wyjaśnił elf. - Chyba powinnaś z nimi być? Właśnie przyszedłem tu po ciebie. Chodźmy.

Ku zdziwieniu Zity zeszli na ziemię. Zdążyła się już przyzwyczaić, że elfy wszystkie sprawy omawiają na drzewie, nauczyła się nawet chodzić po nim z jaką-taką zwinnością - w każdym razie szło jej o niebo lepiej, niż Baaxowi. Tym razem jednak spotkanie odbywało się na poziomie ziemi. Czy działo się tak ze względu na ludzi, czy też na wiekowych tłustych wiedzących i magów, którzy gościli u rodziny, tego się Zita nie dowiedziała - nie pytała zresztą.

W zapadającym powoli zmierzchu światło ogniska widać było z oddali. Usytuowano je na polanie na krawędzi płaskowyżu. O tej porze było już zbyt ciemno, by stąd zobaczyć nieskończone równiny smoczego kraju, lecz z pewnością gdy nastanie dzień, a spotkanie nie dobiegnie jeszcze końca, oczom elfów i ludzi ukażą się spowite mgłą stepy. Gdy Zita z Iyurem dotarli w końcu do polany, Ochan rozmawiał z chudą siwą elfką. Elheres z Baaxem przysłuchiwali się dyskusji, a Meknarin i Kirem, siedząc tuż za nimi, najwyraźniej gadali zupełnie o czymś innym.

- No i co? - odezwał się Baax, kiedy elfka skończyła.

- To, co najważniejsze, już ci powiedziałem! - zniecierpliwił się Ochan. - Czy naprawdę musisz wszystko wiedzieć?

- A nie powinienem? - zdziwił się Baax nieśmiało. - Mam ci towarzyszyć w dalszej drodze, więc chcę wiedzieć o wszystkim, co może mieć jakieś znaczenie.

- Wszystko, co ma znaczenie już usłyszałeś!

- Dlaczego nie pozwolisz jemu tego ocenić? - spytała rozzłoszczona Elheres. Ochan spojrzał na nią zdziwiony, a ona natychmiast spuściła z tonu. - Wybacz, wiem, że ty wiesz najlepiej, co jest istotne, to twoja wyprawa, ale…

- W takim razie czemu ty nie weźmiesz się za tłumaczenie? Słuchałaś przecież wszystkiego. - Ochan wstał i w ten sposób zakończył dyskusję.

Elheres wzruszyła ramionami i spojrzała na Baaxa.

- Właściwie to najważniejsze rzeczywiście już usłyszałeś. Aynwel doszła do siebie i nie powiedziała nic więcej. Tak naprawdę nie pamiętała nawet tego, co powiedziała pod Górą. Reszta to domysły tej elfki, myślę, że każdy elf tutaj ma swoją teorię.

- Lepiej chodźmy za nim, teraz rozmawia z naszym mistrzem Drzewa, dobrze byłoby wiedzieć o czym. Idziesz z nami Zito? - Baax zauważył ją i zadał to pytanie patrząc zdegustowanym wzrokiem na Meknarina i Kirema, do których najwyraźniej nie dotarło nic z toczonej tuż obok rozmowy. Zita szybko skinęła głową i poszła za Elheres.

Stanęli kilka kroków za plecami Ochana i słuchali. Zita zerknęła na Baaxa, by przekonać się, że on zna elfi język tak samo jak ona, czyli wcale. Razem popatrzyli na skupioną twarz Elheres.

- To dalsze złote myśli na temat Pierścienia - odezwała się czarodziejka cichym głosem. - Cały dzień to dzisiaj wałkowaliśmy. Właściwie to wałkujemy to przecież cały czas od wiosny - powiedziała szybko, bo nie chciała stracić wątku rozmowy.

- Tak? - zdziwił się Baax uprzejmie. - I co, co mówią?

- I tak nie zrozumiecie. - Elheres machnęła ręką, by jej nie przeszkadzali. Zita z Baaxem znów popatrzyli po sobie, dziewczyna wzruszyła ramionami i zaczęła rozglądać się po zgromadzonych elfach. I tak wcale nie miała ambicji, by rozumieć o czym dyskutują magowie.

Zobaczyła zmierzającą w ich kierunku niezwykłą parę - bardzo szczupłego starego elfa i znacznie chyba od niego młodszą, ale też i znacznie tęższą, jasnowłosą elfkę. Pomimo tuszy poruszała się jednak z nieopisaną gracją. Z przeciwnej strony podszedł Iyur ze swoim mistrzem Oreją, który zamienił kilka słów z Riwa-U, podczas gdy Zita i blond elfka mierzyły się wzrokiem. Spojrzenie kociej było irytujące a migdałowe źrenice wielkich bladozielonych oczu przepastne niczym nocne niebo. Zita nie była w stanie wyczytać z nich ani wrogości, ani sympatii. Widziała tylko siebie samą, jak odbicie w zwierciadle. Znów miała wrażenie, jakby patrzyła w oczy zwierzęcia, a nie rozumnej istoty wybranej przez Stwórców. Żadna z nich nie chciała pierwsza spuścić wzroku.

Usłyszała łagodny głos Elheres i wcale nie musiała rozumieć elfiego języka, w którym czarodziejka wypowiedziała słowa, by wiedzieć, że powiedziała coś nieprzyjemnego. Wszyscy nagle zamilkli i elfka odwróciła spojrzenie od Zity. Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Po chwili wszyscy elfowie odezwali się naraz, a zawtórował im Baax.

- Co, co powiedziałaś? - dopytywał się, szarpiąc rękę czarodziejki, która mierzyła spojrzeniem Ochana. Nie wytrzymała i pierwsza spuściła wzrok. Szybko odwróciła się do Baaxa, by pokryć zmieszanie.

- Prawdę - powiedziała z hardym uśmiechem.

- Prawdę? - spytał Ochan oburzony. Nie zwracał uwagi na Riwa-U, mówiącego coś do niego. Patrzył tylko na Elheres. - Twoim zdaniem nie jestem magiem? Nie mam daru?

- Tego nie powiedziałam. Powiedziałam tylko, że może z tym Ogniem nie jest tak, jak byś chciał. Twoja moc Ognia bierze się z Pierścienia, nie z daru. Może masz dar Magii, ale nie Żywiołu.

Ochan pokręcił głową, nie wiedział, co odpowiedzieć.

Zita słuchała tego, co powiedziała Elheres ze zdumieniem. Jak ona mogła coś takiego… do niego… Przecież Ochan jest… elfy twierdzą, że jest najpotężniejszym magiem na świecie i w ogóle jest władcą Przeznaczenia, a jeśli już ktoś ma władzę nad Przeznaczeniem, to chyba ma nad wszystkim! A ona się go nie boi? Wpatrywała się w zadowoloną z siebie Elheres szeroko otwartymi oczami, a czarodziejka patrzyła z uśmiechem na tych wszystkich oburzonych elfów i dwoje równie zaskoczonych ludzi.

- To chyba nie możliwe panienko Elheres - odezwał się Baax, chcąc bronić Ochana, lecz czarodziej sam nie dał mu skończyć.

- Baax przestań się we wszystko wtrącać! - krzyknął trochę zbyt głośno i natychmiast tego pożałował. Nie chciał przecież pokazać Elheres, jak bardzo go zdenerwowała. - Miałeś zająć się prowiantem, więc co tu jeszcze robisz?

- Ja tylko chciałem… - stropił się Baax. - Prowiantem zajęli się już elfowie, nie mam tam nic do dodania. Iyur… - chciał wyjaśnić, ale Ochan znów mu nie pozwolił.

- W takim razie idź do domu. Nic tu po tobie! - fuknął, a potem odpowiedział Elheres w elfim języku. Czarodziejka również przeszła na elfi, a jej ton wskazywał tym razem, że się tłumaczy i przeprasza.

Baax postał jeszcze przez moment, a potem mruknął:

- Rzeczywiście, nic tu po nas. - Odwrócił się zamaszyście i nie czekając nawet na Zitę odszedł od poirytowanych elfów.

Zita poszła za nim. Kiedy opowiedzieli Kiremowi i Meknarinowi, co się stało, żaden z nich nie okazał zdziwienia.

- Za bardzo się przejmujesz Baax - powiedział rycerz. - Nigdy się nie wtrącaj w magię, ja się już tego nauczyłem. Strasznie są drażliwi na tym punkcie - parsknął. - Jeśli koniecznie chcesz się czymś zająć, warto byłoby sprawdzić, co z ekwipunkiem na drogę. Nie wiem, czy oni w ogóle wiedzą, gdzie nas wysyłają.

- Do ognistego kraju - mruknęła Zita, cytując jakąś legendę i patrząc na mężczyzn wyczekująco. Ciekawa była, czy przy całym ich entuzjazmie będzie w stanie ich wystraszyć.

- Zito, zlituj się - upomniał ją Baax. - To tylko baśń, tam nie ma ognia. W każdym razie nie tak, jak myślisz. A jeśli chodzi o prowiant i ekwipunek, to oni się już tym zajęli, nic nam nie pozwolą zrobić samym. Dadzą nam tyle ubrań, jakby miała być zima, nie lato, a jedzenia za to jak na lekarstwo.

- Jedzenia to tobie zawsze mało, a ubraniom się nie dziw - Meknarin zaczął wyjaśniać. - Tu jest daleka północ. Jak służyłem na północy Iseli, też musieliśmy się zawsze ubierać ciepło. Poza tym idziemy podobno w góry. Wiedzą, gdzie nas wysyłają, nie martw się.

- Nie wiedzą, tylko mają legendy - wtrąciła złowróżbnym tonem Zita.

- Zito! - upomnieli ją wszyscy trzej. Przez chwilę wszyscy milczeli i wpatrywali się w dziewczynę, a ona tylko popatrzyła na nich i wzruszyła ramionami. No, bo niby co tak naprawdę wiedzieli elfowie? Sama słyszała legendy, Elheres przetłumaczyła jej kilka, to wiedziała, że elfowie tak naprawdę nic nie wiedzą. Wysyłają ich w góry. Ale co to za góry i jak do nich daleko, skoro nawet w pogodne dni nie widać ich nad horyzontem?

- To może zaśpiewaj jakąś legendę - odezwał się w końcu Kirem.

Zicie nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Wyjęła instrument, który jakaś elfka podarowała jej jeszcze w czasie drogi pod Górę. Był nieduży, więc zawsze nosiła go przy sobie. Zaczęła nucić. Miała tremę, bo była to ballada, którą ułożyła prawie sama na podstawie tego, co opowiedziała jej Elheres. Mówiła o drodze prowadzącej do dominium Stwórców, pełnej niebezpieczeństw, wielkich potworów i pułapek zastawianych przez antycznych magów. A na końcu tej drogi znajdowała się Brama, którą należało przekroczyć, by stanąć przed samymi Stwórcami. To właśnie Pierścień był tą Bramą.

Kiedy śpiewała, coraz więcej elfów przysiadało się do nich, niektórzy zaczynali tańczyć, bo i tak nie rozumieli pieśni śpiewanej w ludzkim języku. A potem coraz więcej z nich tańczyło i coraz więcej. Gdy Zita skończyła, ktoś inny zaczął coś śpiewać po elfiemu, a Meknarin przyglądał się jej z ironicznym uśmiechem.

- Ciekawe tylko, jak przez niego przejść, jest strasznie malutki - skomentował. Nikt jednak się nie roześmiał.

- Pamiętacie? - mruknął zamyślony Baax. - Wtedy na Nelopie? Gdzieś się przenieśliśmy. Myślicie, że to było tam, że przeszliśmy już przez tą Bramę i wróciliśmy? - Nikt mu nie odpowiedział.

- Słyszałem już taką opowieść - odezwał się znów Meknarin, tym razem poważnym tonem. - Tylko tam jeszcze było coś o kluczu do tej Bramy. Czy myślicie, że Ochan jest właśnie tym kluczem?

I znowu nikt nie odpowiedział.

Czarodzieje przez większość wieczoru dyskutowali ze starszyzną elfich rodzin, ale w końcu Elheres przysiadła się do nich. Zita zaśpiewała wtedy pieśń ułożoną specjalnie dla niej. Tę samą, przez którą straciła w Usinialu lirę, ale teraz pieśń miała inne - szczęśliwe - zakończenie.

- Powinnaś chyba opisać to wszystko, co się tu teraz dzieje - powiedziała czarodziejka z uśmiechem.

- Tak myślisz? - ucieszyła się Zita. - Może po to tu właśnie jestem! Może dlatego on mnie wybrał, żebym zapamiętała te wydarzenia dla potomności!

Elheres tylko wzruszyła ramionami i pokręciła głową, ale Zita już się zapaliła do tego pomysłu.

- Muszę przypomnieć sobie to wszystko, co się działo odkąd się spotkaliśmy na Nelopie!

Zabawa trwała długo, choć noc była krótka. Zita chciała, by Elheres tłumaczyła jej wszystkie elfie pieśni. Kiedy już wrócą do ludzkich miast będzie mogła nimi zadziwić wszystkich bardów. A czarodziejka wolała siedzieć z Zitą, niż wrócić znowu do Ochana i elfów, którzy - jak się zdawało - kompletnie oszaleli na jego punkcie.

Gdy elfowie rozchodzili się już do domów, słońce wisiało ponad lasem i oświetlało polanę i zamglone równiny na zachodzie. Zita nie była zmęczona. Zaszyła się na dużym drzewie rosnącym na samej krawędzi urwiska, nuciła pod nosem elfie legendy i brzdąkała na instrumencie. Musiała poukładać coś, co przypominałoby pieśni, z tego chaosu, który przekazała jej Elheres.

Usłyszała chrzęst ściółki pod czyimiś ciężkimi krokami. To na pewno nie był jakiś elf, ani Kirem - ich nie usłyszałaby. Obejrzała się - oczywiście w jej kierunku szedł Baax. Zadowolony i uśmiechnięty, choć trochę blady po nieprzespanej nocy. Jeszcze chwilę temu raczył się elfimi trunkami i Zita domyśliła się, co kupiec - w przypływie odwagi - będzie chciał zrobić. Odgadła trafnie - grubas zaczął się wdrapywać na drzewo! Na szczęście siedziała nisko.

Przez chwilę balansował na gałęzi, niepewny, czy ruszyć dalej, czy lepiej będzie jeśli zostanie w miejscu, w którym mógł się przynajmniej uchwycić pnia. Uśmiechnął się do niej i z ciężkim westchnieniem usiadł w końcu. Gałąź zachwiała się, Zita w porę złapała się gałęzi. Pokręciła głową, a potem przesunęła się, aby usiąść bliżej niego.

- Co tu robisz tak samotnie? - spytał w końcu.

- Przypominam sobie różne legendy i nasze przygody.

- Dobrze śpiewasz. - powiedział, uśmiechając się szeroko.

Chwilę siedzieli patrząc na białe morze porannych mgieł rozciągające się po horyzont.

- Ciekawe, jak tam jest - Baax odezwał się pierwszy. Zita potwierdziła cicho. - Nie bój się - Baax przypomniał sobie jej obiekcje z poprzedniego wieczora. - Może elfy wierzą legendom, ale przecież w każdej legendzie jest coś z prawdy. Nawet w twoich - szturchnął ja lekko w bok, dla rozbawienia. - Poza tym jesteśmy z Ochanem, nic nam się nie może stać, bo i jego i nas chroni ten cały Pierścień, no i on sam jest wielkim magiem.

- Nie boję się - odpowiedziała. - Z tymi legendami to trochę żartowałam. Chciałam was nastraszyć, ale wy się chyba niczego nie boicie. A, że Ochan nas obroni przed wszystkim to wiem. Czy my powinniśmy o nim mówić Ochan, czy może należałoby teraz tytułować go władcą Przeznaczenia? Jejku, tyle się zmieniło przez ostatnie dni, nie miałam pojęcia, że biorę udział w czymś tak wielkim - zamyśliła się.

- Ja wiedziałem - powiedział Baax poważnie. - Od pierwszej chwili czułem, że wydarzy się coś wielkiego - przypomniał sobie, że rzeczywiście poczuł coś dziwnego, kiedy zobaczył Ochana po raz pierwszy, ale odgonił tą myśl. Wolał się nad tym nie zastanawiać.

- Muszę ułożyć o nim jakąś pieśń. Tylko o nim. Ale nic o nim nie wiem - pożaliła się Zita. - Tyle tych pieśni, nasze, elfie, jak ja je wszystkie zapamiętam?

- Zapisuj je.

- Kiedy nie umiem! - popatrzyła na niego zdziwiona, że proponuje coś tak niedorzecznego. Skąd miała się nauczyć pisać? On to co innego, jest przecież kupcem, człowiekiem wykształconym, z wyższych sfer. Na cóż pisanie jej - prostej wieśniaczce. Nigdy nie miała okazji, ani potrzeby pisać.

- To się naucz - zaproponował Baax po prostu. - To łatwe. Zobaczysz. Wtedy będziesz mogła zapamiętać wszystkie opowieści, te które usłyszysz i te które sama ułożysz.

- To nie takie proste.

- E! Nie proste. Nauczyłaś się dainki, to pisać też się nauczysz. Zobacz, to jest twoje imię - wyciągnął nożyk z buta i wyskrobał jej imię na gałęzi. - A to moje.

Rozdział Drugi

Iyur dostał błogosławieństwo Oreji na podróż przez Sawian Tay. Dostał błogosławieństwo całej rady i całej swojej rodziny. Wraz z nim zaszczytu dostąpili dwaj jego krewni, którzy bardzo o to prosili - Rye i Waleir. Również dostali błogosławieństwo, a że obaj byli silnymi, walecznymi elfami, ich obecność gwarantowała bezpieczeństwo. Meknarin oburzył się twierdząc, że on sam wystarczy, by obronić swoją panią i jej towarzyszy, ale na szczęście nikt go nie słuchał. Iyur miał być przewodnikiem przez zaklęty las, bo ludzcy czarodzieje nie mieli pojęcia o jego pułapkach.

W ciągu pierwszego dnia przeszli większość drogi w dół skalistego zbocza płaskowyżu. Baax - wypoczęty i zadowolony - postanowił podroczyć się z Elheres i przekonać ją o wyższości wiedzy nad magią. Opowiadał, że naukowe dowody wskazują, że smocza kraina była kiedyś zalana wodą i pytał co teorie magiczne mają do powiedzenia na temat dziedziny wiedzy zwanej geologią.

- Mistrz Wody mógłby ci to wyjaśnić - parsknęła Elheres, zniecierpliwiona w końcu jego ciągłym paplaniem. - Kiedy ty się zmęczysz?

- Już się zmęczyłem. Kiedy zatrzymamy się na obiad?

Zatrzymali się dopiero na kolację. Drugiego dnia osiągnęli puszczę Sawian Tay. Dość długo szli skrajem boru, tuż pod skalistym urwiskiem, zanim Iyur zadecydował, że mogą zagłębić się w las. Coś w roślinach, może w poszyciu, powiedziało mu, że tu zaczyna się droga, którą wyjdą poza Sawian Tay. Każda inna doprowadziłaby ich w samo serce puszczy, bez możliwości odwrotu. Taką właściwość posiadały drogi prowadzące do zaklętego kraju. Tak samo było w Wąwozie.

Nocowali pod gęstym liściastym dachem, który przypomniał im o Usinialu, choć nie był aż tak zwarty. Elfowie twierdzili, że za trzy dni będą już na sawannie. Stamtąd pójdą dalej sami, cały czas prosto na zachód. Smoki mieszkały w górach Khargasu, zamieszkiwały je na całej ich długości, a pasma ciągnęły się od Pareju, aż po skute wiecznym lodem morze na północy. Gdzieś musieli ich spotkać.

Wczesnym popołudniem dość niespodziewanie stanęli na skraju polany. Iyur zatrzymał się i rozglądał z niepokojem.

- Czy coś jest nie w porządku? - spytał Baax dociekliwie.

Elf uciszył go ruchem ręki, nie odrywając oczu od sterty gałęzi, piętrzącej się po przeciwnej stronie polany, ułożonej pomiędzy sosnami. Wysokością przewyższała dwukrotnie wzrost człowieka, czy elfa, długa i szeroka była na kilkanaście kroków. Splątane gałęzie poprzetykane były liśćmi i mchem. Dalsza droga prowadziła właśnie obok usypiska, a Iyurowi najwyraźniej się ono nie podobało.

- Zachowujcie się cicho i ostrożnie - powiedział elf i skinął, aby szli za nim.

Nie zdążyli nawet wejść na polanę, gdy ze sterty gałęzi wypadło nagle kilka drobnych postaci. Poruszały się tak szybko, że ludzkie oko nie nadążało za nimi. Meknarin instynktownym ruchem wyciągnął miecz i istota nadziała się na postawioną na sztych klingę. Nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego. Stworek był wzrostu dziecka, nie wyższy od Zity i znacznie od niej chudszy. Miał niebiesko-siną skórę i blade oczy, których tęczówki zlewały się z białkami. Jego włosy były białe, proste i sięgały ramion, a spomiędzy rozchylonych w śmiertelnym grymasie warg widać było dwa rzędy ostrych zębów. Ostrzejszych chyba niż elfie. Istota pomimo otwartych ust, nie wydawała z siebie żadnego słyszalnego dla Meknarina dźwięku. Jakby niedowierzając, przesuwała chudymi palcami po ostrzu miecza, a potem splunęła na niego krwią i spuściła głowę. Była martwa tylko dzięki przypadkowi.

W tym momencie usłyszał przeraźliwy wrzask Zity, śpiewne głosy Elheres i Ochana, i poczuł, że coś spadło mu na kark.

- Uciekajcie! - krzyczał Iyur. - Jak najdalej od gniazda! Uciekajcie!

- Tędy! - wtórował mu Rye, wskazując drogę, ale rycerz nie widział elfa wyraźnie. Wijąc się i usiłując dosięgnąć istoty wbijającej mu kły, bądź pazury - nie wiedział, co - w szyję, Meknarin próbował się oddalić od sterty gałęzi, która najwyraźniej była czyimś gniazdem. Stworzenie wkrótce odpadło i rycerz zobaczył je, jak leży w ściółce z rozrzuconymi ramionami i odciętą od tułowia głową, trzymającą się na skrawku skóry, pod nieprawdopodobnym kątem. Malutkie, filigranowe ciałko, z którym sam nie dałby sobie rady. Waleir, oddychając ciężko, stał tuż obok, a z jego szyi tryskała jasna tętnicza krew. Elf upadł i nie poruszył się więcej.

Walka trwała krótko, kilka stworków leżało spopielonych naokoło, kilka wisiało na drzewach, nadziane na wystające gałęzie, reszta miała poobcinane głowy. Kilka z nich stało jeszcze na stercie gałęzi i wymachiwało rękami, ale nie atakowały już.

- Waleir - wyszeptał Rye pochylając się nad leżącym twarzą do ziemi ciałem przyjaciela. Jego krew szybko wsiąkała w ziemię.

- Musimy stąd odejść, póki jeszcze się nas boją. Banszii są bardzo niebezpieczne - powiedział Iyur patrząc z niepokojem w stronę gniazda. - Rye, chodź.

Rye podniósł się i nie spojrzał więcej na martwego towarzysza. Ruszył w stronę, którą wskazywał Iyur. Droga prowadziła tuż obok gniazda, ale upiory wciąż bały się zaatakować.

Żadne z ludzi nie poruszyło się jednak. Meknarin miał rozległe zadrapanie na karku, Zita pocięte ręce i szyję, tak jak Kirem i Baax. Ochan i Elheres wyszli z pojedynku niemal cało, z kilkoma zaledwie draśnięciami. Czarodziejka podbiegła najpierw do rycerza, przestraszona czy nic mu się nie stało, kiedy jednak przekonała się, że stoi mocno na nogach, zajęła się wystraszoną Zitą. Dziewczyna była nieprzytomna z przerażenia, wpatrywała się w jakiś odległy punkt szeroko otwartymi oczami. Kirem, kucając obok niej, patrzył bezradnie na Elheres.

Ochan stał w miejscu, tam, gdzie znalazł się, kiedy banszii zaatakowały. Nie bał się, ani wtedy, ani teraz. Czuł tylko obrzydzenie dla elfów, które gotowe były zostawić ciało towarzysza bez słowa, dla tych potworów, by rozszarpały go, a może i uczyniły jeszcze coś gorszego. Znał elfie zwyczaje, kiedyś spędził wśród nich blisko rok i do samego końca nie był w stanie zrozumieć ich pogardy dla śmierci.

- Nie możemy odejść - powiedział sucho, ale nie umiał wyjaśnić Iyurowi, co go powstrzymuje. - Oni są ranni - dodał, rozglądając się po polanie. Nie było to trafne spostrzeżenie, bo obaj elfowie również krwawili mocno.

Iyur tylko syknął, podszedł do Zity i złapał ją za ramię. Dziewczyna pisnęła cicho, Elheres chciała go powstrzymać, ale ofuknął ją.

- Opatrzymy rany dalej. Pozabijają nas, jak Waleira, jeśli zostaniemy.

- Będziesz miał kolejne szramy, którymi będziesz mógł się chwalić swoim kochankom - mówiła Elheres do Meknarina, przemywając jego rany. - I to nie byle jakie, a z walki z upiorem. Chyba żadnemu człowiekowi nie udało się jeszcze ujść z życiem z walki z banszii, jeśli prawdą jest to, co o nich słyszałam.

Meknarin nic nie odpowiedział, siedział tylko pochmurny i zły. Tak, zabił jedną banszii, ale widział dobrze, kto zabił większość z nich. Ochan i Elheres. Jego podopieczna Elheres uratowała mu życie, taka plama na honorze!

Ona jednak uważała inaczej.

- Zawdzięczamy wam ocalenie - zwróciła się do elfów. - Chyba tylko elfy potrafią walczyć z innymi kocimi.

- Zawdzięczamy ocalenie władcy Przeznaczenia - mruknął posępnie Rye, a Elheres spuściła głowę, zaciskając lekko wargi. Być może elf miał rację, widziała przecież, kto i w jaki sposób zabił większość upiorów. - Elfy też nie potrafią walczyć z banszii - dodał Rye.

- Nie żałuj Waleira - odezwał się ostro Iyur. - Jeśli nie potrafił dać rady bandzie półistot, to zasłużył na śmierć!

- To nieprawda! Ty też byś nie potrafił! Banszii zawsze oznaczają śmierć! - Rye aż skoczył na równe nogi ze wzburzenia.

- Samo ich wycie mrozi krew w żyłach - odezwał się cicho Ochan. Dotychczas siedział nieruchomo nad samym brzegiem strumienia, gdzie zatrzymali się dopiero, gdy głosy upiorów umilkły w oddali.

Iyur, Rye i Meknarin popatrzyli na niego ze zdziwieniem.

- Słyszałeś je? - spytał Iyur. - Sądziłem, że ludzie nie słyszą głosów banszii.

Ochan tylko schylił głowę. Wspomnienie przeraźliwego wycia jeszcze teraz przeszywało go dreszczem.

- Ja też je słyszałam - powiedziała Elheres.

- Ja też - dodał Baax patrząc na pozostałych. Zita nadal dygotała i patrzyła nieobecnym wzrokiem przed siebie, Kirem głaskał ją delikatnie po plecach. A rycerz patrzył na ich trójkę zdumiony. Pokręcił lekko głową. - Ty nie? - spytał Baax. Rycerz jeszcze raz pokręcił głową.

Baax zamyślił się. To naturalne, że czarodzieje słyszeli głosy upiorów, w końcu są magami, ale czemu on też je słyszał? Głosy były dziwne, na granicy słyszalności, ale były przerażające. Wzdrygnął się. Pewnie koszmary nie dadzą mu tej nocy zasnąć.

Od opuszczenia cienistej puszczy Sawian Tay minęły już trzy dni. Trzy dni upału i spiekoty, która na początku - po mrozach Quanitawialu i chłodach północnych równin Aghari Lasijon - wydawała się bardzo przyjemna. Teraz jednak wszyscy byli już zmęczeni i przepoceni na wylot. Ha Meknarin upierał się, że nie zdejmie kolczugi, bo po przeprawie z banszii obawiał się kolejnych zaskoczeń. Te tutaj mogły być jeszcze gorsze, gdyż nawet Iyur, żegnając się z nimi na skraju elfiego boru, nie był w stanie powiedzieć, co ich czeka.

Elheres nie mogła się nadziwić, po co elfowie wyposażyli ich w tak wiele ciepłych ubrań. Futrzaną kamizelę i grube skórzane spodnie zdjęła już pierwszego dnia i sama niosła ciężki tobołek na plecach. Meknarin oczywiście zaoferował, że weźmie jej ubrania, ale nie zgodziła się, bo uznała, że rycerz i tak ma dość do dźwigania. Pożałowała swojego altruizmu jeszcze tego samego dnia, lecz wolała się nie przyznawać do słabości. Zaczęła się za to zastanawiać w jaki sposób pozbyć się reszty okrycia.

Siedziała nad wąskim strumieniem, w cieniu kępy na wpół wysuszonych krzewów i czekała aż obeschnie po kąpieli. Czuła się świeża i zadowolona. Wolałaby tylko, by pozostali też dali się namówić na toaletę, bo nie wiadomo było kiedy natkną się na kolejny strumień. Kraina robiła się coraz bardziej sucha. Kompania rozłożyła obóz nieopodal, słyszała ich głosy, zawsze te same. Nieustanne bajdurzenie Baaxa i śmiech Zity. Dziewczyna doszła już do siebie po ataku wampirów i jedynym ich śladem były w tej chwili blednące już szramy na szyi i na rękach. Przez pierwszą noc Elheres naprawdę drżała ze strachu o jej życie, lecz okazało się, że naprawdę nie było o co.

Właściwie wszyscy wrócili już do siebie, tylko Ochan zrobił się od tamtego dnia jeszcze bardziej milczący i odległy, niż wcześniej. Chyba nie przejął się tym, co naopowiadał Baax - że wycie banszii zwiastuje śmierć. Jakieś bajdurzenie starych bab, Baax nie powinien takich rzeczy powtarzać. Nie, Elheres podejrzewała raczej, że władca Przeznaczenia trochę za bardzo przejął się swoją rolą. Cieszyła się, że trochę przytarła mu nosa podczas spotkania z elfami, kiedy powiedziała, że nie posiada mocy Ognia. Naprawdę się tym przejął, a jej dostało się od wszystkich tych przemądrzałych elfów. A może nie powinna mu była tego mówić? W końcu cóż ona wiedziała o Przeznaczeniu? Że jest i, że wszyscy płyną zgodnie z jego nurtem. A jeśli on potrafił ten nurt odmienić, to był naprawdę jednym z nielicznych… Poczuła nieprzyjemne ukłucie zazdrości. Nie, tak naprawdę nie chciałaby mieć takiej mocy, nie wiedziałaby, co z nią zrobić. Ale z drugiej strony… Tak naprawdę sama nie wiedziała, czego chce, ale wiedziała na pewno, że denerwuje ją to, jak wszyscy - elfy, Zita, Baax i Kirem i nawet ona sama - odnoszą się do Ochana z takim namaszczeniem, jakby był jakimś bożkiem.

Elheres zmarszczyła brwi i wrzuciła leżący pod ręką kamień do wody. Plusnął i uderzył w płytkie dno z miękkim stuknięciem. Wysychała już, powinna wstać, ubrać się i dołączyć do kompanii, przygotowującej pewnie jakiś posiłek. Niespodziewanie zamarzyła o ojcu, o domu w dalekim Eitelu. To, co się teraz działo, było wielkie, nie mogła zaprzeczyć, ale nikt nie pytał jej, czy chce brać w tym udział. Z drugiej strony, gdyby ktoś zapytał, pewnie odpowiedziałby, że chce…

Rozmowy przy ognisku jakby ucichły. Spojrzała przez gęsto rosnące gałęzie krzewu. No tak, Baax był teraz jedynym skorym do rozmów członkiem kompanii, spośród siedzących przy ognisku, gdyż Zita szła właśnie w jej kierunku.

- Zupa jest już prawie gotowa - powiedziała, kiedy wyłoniła się zza krzaka. - Przyszłam się też trochę ochlapać. Mogę?

- Po co pytasz, rzeka nie jest moja - odparła Elheres i zaraz ugryzła się w język. Nie chciała być niemiła, to te myśli o Ochanie wprawiały ją w zły nastrój. Zita podreptała po brzegu niepewnie. - Och, nie przejmuj się mną - przeprosiła czarodziejka. - To przez ten gorąc, jestem trochę rozdrażniona. Rozbieraj się i wskakuj do wody, jest naprawdę cudowna - dodała i wzięła się z rozplątywanie mokrych jeszcze włosów.

Zita zdjęła skórzane wierzchnie odzienie i masę halek, które obie miały na sobie, dla ochrony przed chłodem. Tylko jakoś nie było się tu przed czym chronić. Elheres mimowolnie popatrzyła z zazdrością na pełne, kobiece kształty Zity.

- Jasny szlak! - krzyknęła nagle, bo zbyt mocno pociągnęła się za włosy. Wściekła rozłożyła bezradnie ręce. - Mam tego dość - powiedziała spokojniej. - Ścinam je.

- Co? - spytała Zita rozplatając swój gładki, lśniący warkocz.

- Ścinam włosy - odparła Elheres, gwałtownie wyrzucając rzeczy z torby w poszukiwaniu noża.

- Co robisz? Nie żartuj!

- Nie żartuję. Mam dość rozplątywania ich co rano. Twoje się jakoś same układają, a ja mam jedną wielką kupę siana na głowie! - wyjaśniła. Triumfalnie podniosła do góry elfi sztylet i zaczęła zamiar wprowadzać w czyn.

- Elheres, przestań! - Zita wyskoczyła ze strumienia i kucnęła przed nią w błagalnej pozie. - Co powie Ha Meknarin?

- Ha Meknarin? - spytała czarodziejka szczerze zdumiona. - A co jemu do tego? To moje włosy, nie jego.

- Ale… - Zita zawahała się. - Taka mu się podobasz.

- To mu się przestanę podobać.

Zita usiadła na piasku wyraźnie zasmucona. Elheres tylko pokręciła głową.

- Weźże mi pomóż! - ponagliła Zitę mocując się z niesfornym kłębem włosów.

Obcinanie okazało się być jeszcze bardziej skomplikowane i bolesne, niż rozczesywanie. Ale nie miała już odwrotu. Nie mogła wyjść do ludzi z połową głowy obciętą na krótko, a drugą połową długą do pasa. Wyglądałaby idiotycznie.

- A dla ciebie to ważne, czy się podobasz? - spytała Zitę, kiedy skończyły, przebierając palcami po obolałej skórze. Przypomniała sobie jak Zita odnosi się do Kirema. Wydawała się zakochana, a on był przecież półistotą. Elheres wiedziała dobrze, że z takiego romansu nic dobrego nie wyniknie.

Zita stała za jej plecami, więc nie widziała wyrazu jej twarzy.

- No… - zawahała się - ważne. A nie powinno?

- Nie wiem.

Usiadły na chwilę obok siebie i patrzyły sobie w oczy.

- Dla mnie zawsze najważniejsze było zostać Panią Wiatrów. - Elheres odezwała się pierwsza. - A teraz nie wiem. Osiągnęłam już swój cel, nie wiem, do czego teraz dążyć. Może nie byłoby źle spodobać się komuś - zamyśliła się. Właściwie to przecież polubiła swojego stróża i chciała mu się podobać. Ale nie za cenę codziennych męczarni z długimi włosami. Poza tym w krótkich było znacznie chłodniej.

- Ale nie chciałabyś się podobać Ochanowi? - Zita spytała ostrożnie. Elheres podniosła tylko brwi pytająco, więc dodała jeszcze. - Wtedy, kiedy miałaś tą swoją pierwszą próbę… - Zita przypomniała swoją romantyczną balladę. - Naprawdę nic wtedy między wami nie było?

Elheres uśmiechnęła się i pokręciła głową. Zita patrzyła na nią i ważyła w myślach pytanie. W końcu odważyła się je zadać.

- Obiecałaś, że mi o niej opowiesz. O swojej pierwszej próbie.

- Tak, jeśli nauczysz się pisać.

- Po co mam się uczyć, przecież nawet nie mam tu na czym zapisać tych wszystkich historii!

- Przyda ci się na później. Na razie ćwicz pamięć, to też ważne.

- No to chcę zapamiętać twoją historię.

Elheres przyjrzała się koleżance. Zita była uparta i potrafiła zdobyć to, czego chciała.

- Dobrze - odpowiedziała, - ale tylko trochę. Resztę opowiem ci, jak już będziesz umiała wszystko spisać. - Poczekała aż Zita kiwnie głową na zgodę, a potem zaczęła mówić. Powoli, ostrożnie dobierając słowa. Chwilami długo zastanawiała się, jak opowiedzieć o wspomnieniu, którego przecież nie lubiła i właściwie starała się usunąć je z pamięci. Opowiedziała jednak tą historię, bo teraz rzeczywiście miała ona dobre zakończenie. - To było dawno. Już prawie dziesięć lat temu. Byłam wtedy bardzo młoda i bardzo głupia. Zbyt pewna siebie i swoich wielkich możliwości. Magowie z Eitelu utwierdzali mnie w tym przekonaniu od najmłodszych lat. Mój ojciec sprzeciwiał się mojemu zaangażowaniu w magię, ale nie miał wyjścia. Musiał się zgodzić, kiedy mistrz Szumi Rida powiedział mu, że jego córka jest już gotowa, by przystąpić do próby Wiatrów. A dla mnie nie liczyło się nic innego, tylko magia. Bardzo chciałam zdobyć to wtajemniczenie. Zgromadzenie magów miało się wtedy odbyć w Daey, najbardziej starożytnym spośród ludzkich miast. Jego prestiż przewyższa wszystkie inne. To miał być dla mnie wielki zaszczyt, bo poza tym byłam wtedy bardzo młoda. Niewielu magów młodszych ode mnie spotkał honor przystąpienia do próby Wiatrów. Ja jednak uważałam, że tytuł już mi się należy - nawet bez próby.

Mój mistrz ostrzegał mnie, bym była ostrożna, bym unikała tłumów, lecz ja nie słuchałam go. Byłam oto w Miejscu Początku, w Mieście Ojców. Przechadzałam się krużgankami i korytarzami Pałacu Ojców, wśród czcigodnych magów, wiedzących, wśród elity ludzkiej i nie tylko ludzkiej, bo na zgromadzenia zjeżdżali także elfowie i inokane. Ja Seszija z Eitelu. Pasowałam tam, czułam się jak wśród swoich. Nie zwracałam uwagi na to, że niemal wszyscy wokół mnie popisywali się czarodziejskimi sztuczkami. Później, w Tkalarhiar wiedziałam już, że mój stary mistrz miał rację i, że młody adept musi unikać w tym czasie magii.

Ale ja wtedy spotkałam jego - Elheres nie wypowiedziała imienia, ale Zita dobrze wiedziała o kogo chodzi. - Prawdopodobnie przedstawiono nas sobie wcześniej, ale nie zwróciłam na niego uwagi. Nie był ode mnie starszy, nie był wystarczająco wykształcony, czy nawet odziany bogato. I nie zauważyłabym go pewnie do końca zgromadzenia, gdyby nie to jedno spotkanie. Podszedł do mnie i zaczęliśmy o czymś rozmawiać, o czymś nieistotnym i błahym, co szybko mnie znudziło. Chciałam odejść, gdy poczułam na sobie działanie czaru hipnotycznego. Wiesz, co to oznacza?

- Że chciał cię zahipo… hipnotyzować? - mruknęła Zita niepewnie. Jej wiedza o magii nie była imponująca.

- Tak - westchnęła Elheres. - Ale w tym przypadku oznaczało coś jeszcze. Wiesz dlaczego w Tkalarhiar przez cały czas przebywałam w odosobnieniu? Właśnie dlatego, aby uniknąć przypadkowego kontaktu z magią. Przed próbą musiałam być całkowicie pozbawiona jakiejkolwiek aury magicznej, całkowicie oczyszczona. W Daey jednak nie zwróciłam na to uwagi. Gdybyś jednak zobaczyła to miasto, jego przepych, jego wspaniałość, zrozumiałabyś, czemu nie mogłam siedzieć w zamknięciu! Być może nawet, gdyby Ochan nie zaczepił mnie wtedy i nie wypróbował na mnie swoich wątpliwych umiejętności, i tak nie przeszłabym próby. Ale przynajmniej miałam kogo winić. Znienawidziłam go tamtego dnia i nienawidziłam go przez wszystkie dni, kiedy się później spotykaliśmy, sądzę, że w końcu z wzajemnością. Do dziś nie wiem, dlaczego to zrobił.

- Może to było tak, jak mówiła legenda… - Zita zasugerowała nieśmiało.

- O, nie! Z pewnością nie, wyczułabym to. Motywacja maga rzucającego czar hipnotyczny jest dość łatwa do wykrycia dla kogoś, kto się na tym zna. Nie jestem wprawdzie specjalistką od magii mentalnej, a na dodatek tamten czar trwał krótko, sądzę jednak, że rozpoznałabym uczucie. Wtedy zdawało mi się, że chciał zmusić mnie, bym coś powiedziała, ale nie mam pojęcia, co to mogło być. Sądzę, że mogła nim powodować zazdrość. Byłam naprawdę bardzo młoda, a on nie mógł być starszy ode mnie. Jeśli rzeczywiście jest tak ambitny, jak wydaje mi się teraz, gdy go lepiej poznałam - to naprawdę mógł chcieć mi pokrzyżować plany z zazdrości.

- Wybaczysz mu to kiedyś?

- Już mu wybaczyłam. W końcu jestem panią Wiatrów i to jak sądzę jedną z najpotężniejszych w Arelonie. Moim mistrzem był sam A'kwei z Tkalarhiar, a to imię wiele znaczy w świecie magów. Nie mam powodu, by nadal go winić.

- To dobrze. - Zita siedziała przez chwilę uśmiechając się tajemniczo. W końcu odezwała się wstając. - Mimo wszystko szkoda, że nie będzie romansu.

Elheres popatrzyła na nią zaskoczona. A potem zamyśliła się. Nie, Ochan nie miał w sobie tego czegoś, pewnej szczególnej atrakcyjności, nawet z całą jego znajomością magii, z tym splendorem, którym został obdarowany przez elfy. A nawet przez to tym bardziej zdawał jej się obcy. Jak ktoś z innego świata, sen, wróżba, przepowiednia. Nie prawdziwy człowiek. A ona potrzebowała prawdziwego człowieka. Mężczyzny takiego, jak Meknarin. Jak on powiedział, że miał na imię, zanim został rycerzem? Jaynar? Zabije ją, jeśli go tak nazwie, pomyślała i uśmiechnęła się do siebie. Nie szkodzi…

Spojrzała znów na Zitę, która pluskała się w strumieniu. Przypomniała sobie o Kiremie.

- A ty chcesz się podobać Kiremowi?

- Sama nie wiem. - Dziewczyna spuściła głowę. - On jest półistotą. Właściwie to nawet nie do końca, bo w połowie jest człowiekiem, więc to jest bardziej pokręcone. Ale lubię go, dobrze mi z nim, przynajmniej na razie. Potem to i tak nie wiem. Świat się zmieni i będę mogła sama wybrać z kim chcę być, nie? Bo tak, to ktoś jest mi przeznaczony.

- Teraz też możesz wybrać - powiedziała Elheres z namysłem. - Jesteś pod wpływem władcy Przeznaczenia, możesz wybierać.

- Mogę?

- Nie wiem. Możliwe, że możemy robić tylko to, na co on nam pozwala. Albo w naszym życiu zmienia się tylko to, co czyni nas bardziej mu potrzebnymi, a reszta jest taka, jak w pierwotnym Planie, nie wiem. - Ciekawa była, jak bardzo Ha Meknarin jest związany z jej życiem, z jej Przeznaczeniem.

- Cieszę się, że ja jestem mu potrzebna - powiedziała Zita rozmarzonym głosem. Elheres spojrzała na nią zaskoczona. Uśmiech na twarzy dziewczyny mówił, że jest ona tak pełna uwielbienia dla czarodzieja, jak bez mała elfy. Oni wszyscy mieli go za jakiegoś proroka, wysłannika Stwórców. A ona sama nie była już pewna. Może mieli rację? Przypomniała sobie te wszystkie razy, kiedy nie potrafiła wytrzymać jego spojrzenia, te wszystkie przeczucia, których doświadczała w jego obecności. Nie tylko w czasie tej podróży, ale zawsze. W Daey, w Xen Melair, w Hadarze.

- A ty? - usłyszała pytanie Zity.

Przez moment patrzyła na nią przypominając sobie, o czym mówiły.

- Nie wiem - powiedziała w końcu.

- Powiedziałaś mu, że nie jest czarodziejem - Zita wróciła do dyskusji, która miała miejsce w czasie elfiej narady.

- To nie było dokładnie tak. - Elheres poczuła, że się czerwieni. - Nie zrozumiesz tego, a zresztą, powinnyśmy wrócić już do obozu. - Zaczęła się podnosić i zbierać ubrania, więc nie spostrzegła rozczarowania Zity.

Założyła na siebie tylko lekką jedwabną bluzeczkę, którą miała jeszcze w Urji i długie spodnie.

- Nie będę tego wszystkiego niosła - powiedziała. - Chyba można by to tu zostawić, nie? - popatrzyła na Zitę, szukając u niej wsparcia. Zita nieoczekiwanie zgodziła się i również założyła na siebie tylko najlżejsze części garderoby. Resztę zawinęły w tobołek i zostawiły pod drzewem.

Gdy wróciły do obozu Baax i Meknarin wpatrywali się w nie ze zdumieniem, nic nie mówiąc. Elheres poczuła się nieswojo, bo o ile rycerz nigdy nie był szczególnie gadatliwy, to zaniemówienie Baaxa mogło oznaczać, że stało się coś niezwykłego. Nie wiedziała, czy zmiana fryzury jest dość niezwykła, by rozgadanego kupca wytrącić z równowagi, ale słowa Baaxa, który w końcu odzyskał głos, rozwiały wszelkie wątpliwości.

- Wiesz - wykrztusił - wcale nie wyglądasz źle.

Ha Meknarin nawet wtedy nie powiedział nic.

Kiedy siedzieli później przy ognisku i usiłowali pożywić się zupą zapytał, co zrobiły z resztą ubrań.

- Zostawiłyśmy pod kamieniem - odpowiedziała Elheres. - Nie będę przecież w tym upale nosić na sobie futerka!

- Ale idziemy w góry - upomniał ją rycerz. - Nie wiadomo, jaka tam będzie pogoda. Elfowie mówili, że Khargas jest wysoki. Może być zimno, musicie zabrać ze sobą te ubrania, jeśli nie chcecie ich nosić na sobie.

- Elheres! - usłyszeli nagle zdumiony głos. - Coś ty zrobiła z włosami!? - Ochan wszedł w krąg światła rzucanego przez płonące ognisko.

Czarodziejka ucieszyła się, że nie będzie musiała tłumaczyć się rycerzowi, który i tak niczego nie rozumiał, ale równocześnie Ochan rozzłościł ją tonem, jakim rzucił tę uwagę. Stawał się nieznośny!

- Obcięłam - rzuciła. - I nie mam ochoty więcej z wami dyskutować!

Wstała i zabrała się za energiczne rozkładanie posłania.

Meknarin w duchu ucieszył się, że to Ochanowi się oberwało, bo on sam zamierzał zadać czarodziejce to samo pytanie w chwili, kiedy ją zobaczył. Na szczęście zdumienie odebrało mu wtedy mowę.

Rozdział Trzeci.

Droga przez jednostajne równiny Khargasu dłużyła się niewiarygodnie. Płaskowyż Aghari Lasijon zniknął w rozedrganym, zamglonym powietrzu nad horyzontem już po kilku dniach. Obłoki na wprost, bure i niezmienne, po kilku dniach wydały im się w końcu odległymi górami, do których dążyli, lecz później zasnuły je jaśniejsze chmury, przesuwające się niechętnie po rozjarzonym niebie. Monotonia płaskiego krajobrazu potęgowała wrażenie, że wcale nie poruszają się do przodu.

Na początku przeprawiali się przez wąskie strumienie, ale wkrótce zamiast nich napotykali tylko wyschnięte, pełne żwiru koryta. Upał stał się nie do zniesienia, Elheres żałowała, że mimo upomnień Meknarina zapomnieli o tobołku zostawionym pod drzewem i nie miała nawet żadnej szmatki dla ochrony głowy przed palącym słońcem. Zita poradziła sobie, wiążąc warkocz w koronę na czubku głowy. Zdecydowali, że powinni iść nocami, a w dzień spać, aby mniej się męczyć. Zaczęli oszczędzać wodę.

Baax z rozrzewnieniem wspominał zupy rybne z Usinialu, teraz jedli jedynie suszone mięso z elfich zapasów. Meknarinowi udało się kilka razy upolować pustynnego węża, raz nawet złowił sztukę tak wielką, że część mięsa dodali do zapasów. Węże miały mdły smak, Zita ani Elheres nie chciały nawet tknąć pierwszego, ale gdy się przekonały, okazało się, że do wszystkiego można przywyknąć.

- Czy węża jest trudniej upolować, niż na przykład królika? - spytała Elheres po śniadaniu, kiedy Meknarin usiłował nauczyć ją, jak rzuca się nożem. Był wczesny ranek, upał dopiero zaczynał doskwierać, mieli chwilę czasu, zanim zaczną się szykować do snu.

- Tobie by się pewnie nie udało - skomentował sucho rycerz.

- Dlaczego zakładasz, że nie umiałabym polować?

- A dlaczego miałbym uważać inaczej? - pokazał ręką powyginany pień drzewa, w który Elheres trafiała najwyżej co trzeci raz, w większości przypadków trzonkiem, lub bokiem, nie ostrzem.

- Ale gdybym trenowała…

- Gdybyś trenowała… Ale nie trenowałaś nigdy. Dopiero się uczysz. Tak samo, jak magia, walka i polowanie wymagają dużo czasu, poświęconego na naukę. Kilka dni nie wystarczy. A samo rzucanie nożem to jeszcze nie wszystko.

Siedzieli przez moment cicho. Elheres uniosła rękę i wyrzuciła nóż, ale przeleciał w odległości dłoni od pnia. Ha Meknarin okazywał się być coraz bardziej podobny do niej. Tak samo oddany swojej profesji, tak samo świetnie wyszkolony, ambitny. Tak samo samotny. Nie powiedział nic na temat jej nowej fryzury i z jednej strony cieszyło ją to, bo nie miała ochoty w kółko tłumaczyć się z tego, co robi, ale zła była, że go w ogóle nie obchodzi. Jeśli prawdą było to, co mówiła Zita, że przestanie mu się podobać, a on ani trochę nie zmienił swojego stosunku do niej, to znaczy, że nie podobała mu się. Ech, bzdury! Wyjęła nóż z piasku i wróciła na swoje stanowisko koło niego.

- Jesteś dumny z tego, że jesteś rycerzem, Jaynar? - spytała kucając. Nie patrzyła na niego, zadała to pytanie od niechcenia, pozornie niedbale. Ale on nie odpowiadał i w końcu odwróciła się, by na niego spojrzeć. Wpatrywał się w nią, a jego oczy miały kolor i chłód stali.

- Nie nazywaj mnie tak - powiedział zimno.

Zamiast się kłócić, schyliła głowę i przeprosiła cicho. Zupełnie nagle przestraszyła się go. Oczywiście, rycerze iselscy wyrzekali się swego rodu i nazwiska. Z dawnego życia pozostawała im jedynie nazwa miejscowości, z której pochodzili. Ciekawa była kiedy Jaynar został rycerzem i czego musiał się wyrzec. Był przecież Keranem, było to widać i przecież sam to przyznał pod Górą. Ale teraz bała się pytać. On jest rycerzem i ma swój honor. Jest rycerzem z Meknarinu. Musiała uszanować jego sposób bycia. Nie podobało jej się tylko to, że rycerz iselski, jako członek zakonu nie miał prawa wiązać się z kobietą. Nie miał żadnego rodu, więc był najniższym członkiem hierarchii iselskiej, tak, jak ona była członkinią jednej z najwyższych kast. Sesziją.

Na Iseli zachowanie czystości krwi było takie ważne. Na innych kontynentach ludzie nie widzieli problemu w mieszaniu Rodzin, ale na Iseli Keran był zawsze synem Kerana, żenił się i miał dzieci z córką Kerana, czyli Sesziją. Nie mogło być inaczej. Elheres zamyśliła się. Gdyby jej ojciec miał syna, byłby to Keran. Jak Meknarin. Od dziecka wiedziała, że jej dziadek usłyszał od wieszczki, że jego jedyny syn - czyli jej ojciec - będzie ostatnim z rodu Keran Lihesów. Zawsze sądziła, że ojciec wini ją za to, że nie jest chłopcem, ale przecież na Przeznaczenie nie dało się nic poradzić. Może, gdy Plan się wypełni…

Ale dowiedziała się, że jej ojciec miał syna. Powiedział jej to w okrutnych słowach, gdy opuszczała dom rodzinny przed niemal rokiem. Jeszcze do dziś wspomnienie bolało. Syn Keran Lihesa zaginął gdy ona była małą dziewczynką, nie pamiętała go nawet, ale być może żył gdzieś jeszcze i jej ojciec miał swojego następcę. Lecz nie było mu przeznaczone odnaleźć go. W nagłym przypływie tęsknoty i miłości do rodzica, Elheres obiecała sobie, że gdy Plan się wypełni, poszuka swego brata i przyprowadzi go ojcu. Wiedziała, że niczym nie uszczęśliwiłaby go bardziej.

I może wtedy w ogóle kasty i nazwiska przestaną mieć znaczenie. Świat będzie zupełnie inny, gdy powrócą do Iseli. Tak bardzo chciała, by Meknarin to zrozumiał, by zechciał się temu poddać tak, jak ona.

- Przepraszam - powiedziała jeszcze raz, ciszej i pocałowała go w szorstki od zarostu policzek. Przez te kilkanaście dni, kiedy przebywali wśród elfów, przyzwyczaiła się do jego bliskości a teraz bardzo jej potrzebowała. Ale nie zareagował, pozostał chłodny, jak przedtem. Naprawdę go uraziła.

Wstała i zostawiła go samego swoim myślom. Przy dogasającym ognisku Zita śpiewała spokojną balladę, którą Elheres słyszała już kiedyś w jakiejś przydrożnej gospodzie. Kirem leżał tuż obok niej i oddychał ciężko przez wpół uchylone, wyschnięte usta. Był w połowie nimfem, istotą wodną i bardzo źle znosił suszę. Swój bukłaczek opróżnił już dawno, przez ostatni dzień sączył resztki z bukłaczka Zity. Dziewczynę trzymała na nogach chyba sama wiara w czarodzieja i w misję, którą mieli do wypełnienia.

Słońce wznosiło się coraz wyżej. Ha Meknarin wrócił do nich i rozwiesił płachtę dla ochrony przed słońcem. W ukośnych przedpołudniowych promieniach dawała dużo cienia, ale powietrze było ciężkie i wypalało gardła. Ułożyli się blisko siebie, tylko Ochan siedział nadal. Miał objąć pierwszą wartę.

Elheres leżała przez chwilę patrząc na niego. W końcu podniosła się i usiadła obok.

- Potrafiłbyś wyczarować trochę wody? - spytała cicho.

Spojrzał na nią z niemym pytaniem. Z czego miał tu wyczarować wodę?

- Bo ja próbowałam, ale mi nie wychodzi - wyjaśniła, spuszczając głowę.

- Żadne z nas nie jest władcą Wody, Elheres. Jak chcesz wyczarować wodę na środku pustyni?

- Nie wiem. Ale widzę, że Kirem nie da rady iść dalej. Wszyscy są zmęczeni. Musimy coś zrobić.

Ochan nie odpowiadał przez chwilę. Widział doskonale, co dzieje się z całą grupą i wiedział na kim spoczywa odpowiedzialność. Ale przecież nie mógł w żaden sposób wpłynąć na wolę Pierścienia, choćby bardzo chciał! Cóż miał robić? Wyczarować wodę?

Nie było najmniejszego sensu próbować, nie mieli dość mocy, nawet oboje. Mogli jednak poszukać wody, z takim zaklęciem powinni dać sobie radę. Powiedział jej o swoim pomyśle i zgodziła się.

Wstali i odeszli kilka kroków od obozowiska. Równocześnie wypowiedzieli Słowa, połączyli zaklęcie. Zobaczyli przed sobą rozległą, jednostajną, jałową pustynię, jedynie w niektórych roślinach utrzymywała się wilgoć. Do podskórnych strumieni było zbyt daleko, zbyt głęboko, by próbować kopać aż do źródła, a nie umieli zmusić wody do wytryśnięcia w górę. Gdyby chociaż udało się znaleźć podziemny strumień płynący dość płytko!

- Tam - szepnęła nagle Elheres, wskazując ręką w kierunku północnego horyzontu. Spróbował podążyć za jej myślą i dostrzegł ciek wodny. Gdyby spróbowali, może udałoby im się zrobić w jego miejscu źródło.

- Wieczorem - położył jej dłoń na ramieniu, powstrzymując, bo chciała już tam pobiec i zacząć kopać. - Teraz odpocznij. Nie wiemy nawet dokładnie, jak to daleko, wieczorem tam pójdziemy.

- To nie może być daleko! - zobaczył tyle nadziei, tyle radości w jej oczach. - Nie wyczulibyśmy, gdyby było daleko.

- Wieczorem - powiedział stanowczo.

- Wiedziałam, że się uda - popatrzyła na niego z nagłą wiarą, która zaskoczyła nawet ją samą. - Wiedziałam, że nas nie zawiedziesz.

Przestraszył się tych słów.

Elheres najpierw nie mogła zasnąć, a potem budziła się co chwilę. Nadzieja na odnalezienie choć odrobiny wody tak ją podekscytowała, że zerwała wszystkich ze snu jeszcze zanim słońce zaczęło zachodzić.

- Znaleźliśmy wodę - oznajmiła im, gdy zaczęli narzekać, że tak się pośpieszyła z pobudką.

- Gdzie? - zaczęli się dopytywać jedno przez drugiego, tylko Kirem milcząco wpatrywał się w nią, jak w objawienie.

- Nie tak prędko - ostudziła ich zapał. - To podskórny ciek wodny, musimy się do niego przebić, ale jest chyba dość płytko. Odnaleźliśmy go wieczorem z Ochanem dzięki magii.

- Wiedziałam! - krzyknęła uradowana Zita. - A nie mówiłam wam. Przy nim nic nam nie grozi. Woda! Chodźmy tam prędko!

Zanim zmierzch zapadł na dobre, odnaleźli miejsce, które Elheres dostrzegła w magicznym widzeniu. Meknarin z Baaxem zaczęli rozgrzebywać ziemię sztyletami, Zita pomagała im nieco, a Ochan i Elheres usiłowali magią zmusić wodę do wypłynięcia. W końcu piasek zaczął ciemnieć i, choć w pierwszej chwili zdawało się, że dzieje się tak z powodu zapadającej nocy, w zagłębieniu zaperliła się woda i wytrysnęła w końcu do góry, zalewając ich od stóp do głów. Dziewczęta zaczęły piszczeć z radości i tańczyć w szybko tworzącym się błocie, trzymając się za ręce. Po tak wielu dniach suszy i upału, teraz wreszcie mieli wodę!

Zostali nad kałużą przez dwa dni. Kirem przeleżał w niej niemal całą pierwszą noc. Czuł się, jakby przebudzono go z długiego snu. Przez ostatnie dni nie docierało do niego nic z tego, co się działo, pamiętał tylko dłonie Zity, które podawały mu bukłaczek z wodą. Pamiętał, że chciał pić więcej, ale one nie pozwalały, odbierały życiodajny płyn, a on nie miał sił, by z nimi walczyć.

To nie była podróż dla nimfa. Pustynne krajobrazy, ani kropli wody. Już od pierwszych dni rozglądał się za strumieniami, których niemal nie było. Gdzieś w majaczących na południu wzgórzach był Wąwóz, a za Wąwozem - Woda o Tysiącu Barw. Dlaczego nie szli w tamtym kierunku? Dlaczego ciągnęli na zachód, zamiast na południe? Tęsknił za domem, za matką, której nie widział już od niemal roku. Od kiedy dowiedział się, że jego ojciec był człowiekiem, tęsknił do ludzi, pragnął stać się jednym z nich. Zdawało mu się, że pojął, czemu nie potrafi zrozumieć swych nimfich przyjaciół. Marzył, że kiedyś wreszcie stanie się godnym synem swego rodzica i odnajdzie się w świecie ludzi. Spotkanie z córką sedańskiego kupca nad Wodą miało rozwiązać wszystkie jego problemy, a tymczasem stało się przyczyną jeszcze większych kłopotów, gdy zostawiła go tak, jak stał, w liberii pazia, na środku ulicy na Nelopie i odjechała. Trzy dni później poznał tych pięcioro ludzi, którzy teraz wydawali się jedynymi bliskimi, jakich miał.

Ludzka część jego natury wiedziała, że musi z nimi iść. Nie tylko dlatego, że na własnej skórze doświadczył, jak bardzo mag - lub Pierścień - nie życzy sobie, by się od niego oddalano. Człowieczą połową swego serca wyczuwał znaczenie misji, w której uczestniczył. Nie chciał już odbierać Ochanowi Pierścienia, choć jeszcze w Sedanii przysięgał sobie, że kiedyś nadejdzie ten dzień, że jego własność wróci do niego. Teraz jednak zrozumiał, jak niewielka była jego rola i chciał cieszyć się wraz ze wszystkimi. Najbardziej chciał się radować ze względu na Zitę, która zawsze była dla niego dobra i wybaczyła mu nawet to, że nie powiedział jej kim jest naprawdę. Ona była teraz tak szczęśliwa, tak dumna, że znalazła się w orszaku władcy Przeznaczenia. Kirem wprawdzie nie rozumiał zupełnie nic z tych opowieści o Magii i Przeznaczeniu, nikt też nie wspomniał, co dobrego ma wyniknąć z wypełnienia się Planu dla nimf i innych półistot, ale skoro w ogóle miało to być coś dobrego, Kirem wierzył, że będzie to najlepsze również dla jego braci i w spokoju podążał z ludźmi.

Drugiego dnia Meknarin złowił dużą pustynną jaszczurkę, z której Baax przyrządził danie tak wyśmienite, że nawet Elheres jadła je ze smakiem, dopóki kupcowi nie wyrwało się, że to gad.

- A co, myślałaś może, że to sarna? - spytał Baax zaczepnie, pociągając solidny łyk z manierki, którą Ha Meknarin napełnił sokiem z jakiejś pustynnej rośliny o grubych liściach. Napój był gęsty i smakował jak skwaśniałe wino, ale jego chłód gasił pragnienie. Widzieli już wcześniej takie rośliny w głębi sawanny, więc mogli mieć nadzieję, że jednak nie umrą z pragnienia, zanim dotrą do gór.

Elheres zmarszczyła się lekko, a Zita zachichotała w odpowiedzi.

- Nie obrażaj szlachetnej Sesziji - powiedział Ha Meknarin. Jego niski, spokojny głos czasami wyjątkowo drażnił Baaxa, zwłaszcza wtedy, gdy był na lekkim rauszu. Zawiesisty nektar sprawiał, że w głowie lekko szumiało, więc kupiec pełen animuszu postanowił dać rycerzowi prztyczka w nos.

- Twoja Seszija jest taka głupia, że nie odróżnia zająca od niedźwiedzia! - powiedział czupurnie. Elheres zaskoczona uniosła brwi. Za aż taką głupią się nie uważała. Zita chichotała nadal.

- Jak śmiesz! - Meknarin aż poderwał się na równe nogi. Pustynny napój i jego pozbawił trzeźwości sądów.

- A śmiem, śmiem! - Bak podniósł się także i zakolebał lekko na szeroko rozstawionych nogach.

- Żądam satysfakcji! - rycerz wygrzebał ze swoich tobołków ciężką skórzaną rękawicę i rzucił pod nogi Baaxowi. Kupiec podniósł ją, nie zdając sobie w pełni sprawy ze znaczenia tego gestu.

- Ha Meknarin, przestań - Elheres poprosiła słabo, pociągając rycerza za połę kabata i urywając ją. Popatrzyła na przetarty materiał dziwiąc się, skąd u niej taka siła.

- Nie wtrącaj się białogłowo! Będę się bił o twój honor! - rycerz nawet nie zauważył, że kompletność jego stroju została naruszona. - Wybierz broń kupcze!

- Przecież on nie potrafi niczym walczyć! - pisnęła Elheres coraz bardziej zdenerwowana.

- Potrafi - wystrzeliła nagle Zita. - Niech walczą, kto więcej wypije tego… tego… - podniosła manierkę na wysokość oczu i pokazała im wszystkim o co jej chodzi. W karczmach chłopi często się tak pojedynkowali. Elheres, olśniona, poparła ją gorąco, Meknarin nie zauważył, jak hańbiący byłby to dla niego pojedynek, a Baax zachował na tyle przytomności, by nie porywać się na walkę na miecze, czy sztylety i podchwycił pomysł Zity.

W upalnym słońcu nawet nieduża zawartość manierek wystarczyła, by zwaśnieni pogodzili się szybko i wkrótce zaczęli razem wyśpiewywać eriaarskie i iselskie pieśni biesiadne. Do wieczora wszyscy zgodnie legli pokotem nad błotnistą kałużą, ciesząc się nią tak, jakby to było jezioro.

Nikomu nie spieszyło się w dalszą drogę, ale po południu kolejnego dnia kałuża zaczęła wysychać. Napełnili manierki błotnistą wodą i siedzieli jeszcze czekając, by słońce zaszło. Ponieważ sok z pustynnych roślin okazał się nie zaspokajać pragnienia, a wręcz je pobudzać - jeszcze do wieczora Baax i Meknarin narzekali na ból głowy - zaniechali pomysłu, by się nim raczyć w czasie dalszej wędrówki.

Wyruszyli jednak w drogę pełni zapału i wypoczęci. Humory dopisywały jak na początku podróży. Meknarin zaczął uczyć Zitę rycerskich piosenek z Iseli, które dziewczyna podśpiewywała ochoczo, niemiłosiernie przekręcając słowa. Elheres próbowała ją poprawiać, ale na nic to się zdało i rycerz poprosił ją, by dała Zicie śpiewać, jak chce. Żartowali z niej, a ona też się śmiała, choć nie wiedziała z czego.

Po kilku kolejnych nocach wędrówki stepem, gardła wyschły im i szli dalej w milczeniu, lecz nadal z niezłomną nadzieją. Płaska ziemia porośnięta była żółtą wysoką trawą i poskręcanymi drzewami, niemal pozbawionymi zieleni, gruboliściaste rośliny skończyły się, a teraz marzyli choćby o odrobinie jakiejkolwiek wilgoci. Marsz pod czarnym wygwieżdżonym niebem nie sprawiał trudności, choć noce były zimne. Pragnienie doskwierało tak samo jak i w dzień, ale wszyscy nadal wierzyli w opiekuńczą moc władcy Przeznaczenia, Pierścienia i swojej misji.

Elheres żałowała ubrań pozostawionych gdzieś w pobliżu granicy elfiego płaskowyżu. Rycerz odstąpił jej swój kaftan, a Zitę Baax okrywał pledem, by nie marzła. Marsz rozgrzewał ich trochę. W dzień za to cierpieli z upału, pomimo cienia rzucanego przez pled, który Ha Meknarin rozwieszał na swoich iselskich mieczach, by ochronić ich przed palącym słońcem. Za dnia góry stawały się wyraźniejsze przy dobrej pogodzie, ale zdawało się, że nie przybliżyły się ani na jotę. Rycerz zdjął w końcu kolczugę i niósł ją teraz w tobołku, razem z pozostałymi futrzanymi okryciami, przewidzianymi na jeszcze większe chłody, i resztką zapasów jedzenia.

Wyczerpanie dawało się wszystkim we znaki, ale rycerz starał się myśleć tylko o Sesziji. Szedł tuż za nią, gotów wesprzeć ramieniem, gdyby zaszła potrzeba. Była zmęczona, ale nie dała tego znać po sobie ani słowem. Podziwiał ją za to. Wyrzucał sobie, że pozwolił na tą wędrówkę, ale być może kupiec miał rację, nie mogli nic zrobić, bo tak chciał Pierścień.

Albo Ochan. Jakże szczerze nienawidził w tej chwili czarodzieja! Uważał, że to właśnie mag chciał ich mieć ze sobą, bo jak każdy człowiek obawiał się samotności. Ha Meknarin nie wierzył w magiczne przedmioty posiadające własną wolę, jak ludzie.

Dziwiło go, że Zita i Baax przyjmują bez zastrzeżeń te bzdury. Zdumiewała go siła i samozaparcie drobnej dziewczyny, która wyznawała w Ochanie jakiegoś proroka. Nie śpiewała już co prawda piosenek, ale szła dzielnie do przodu, pomagając, jak się dało Kiremowi i wspierając nawet głodnego Baaxa jakimiś słowami otuchy. Co najdziwniejsze kupiec nie narzekał tak, jak to zwykł był czynić przez cały czas, od wyruszenia z Nelopy, aż do zabawy pod Górą. Chyba też wierzył w misję Ochana i w swoją niezwykłą w niej rolę. Tylko Ha Meknarin jakoś nie mógł się przekonać. Nawet Elheres odnosiła się do Ochana z szacunkiem, choć wydawało się, że przychodzi jej to z trudem. A wcześniej - jeszcze w Usinialu - traktowała go przecież z góry, tak, jak traktowała wszystkich. Teraz nawet nie próbowała mu się przeciwstawić. A być może była jedyną osobą, która dałaby radę przekonać czarodzieja, by puścił ich wolno, by pozwolił im wrócić do domów. Żal mu było ich wszystkich.

Znów popatrzył na Elheres. W świetle wschodzącego słońca dostrzegł na jej karku krople potu. Cóż za strata wilgoci, pomyślał. Zrzuciła z ramion pled, bo w pierwszych promieniach zaczynało się robić ciepło. Krótkie, nierówno obcięte włosy sterczały jej śmiesznie na wszystkie strony. Musiał przyznać, że w tej czuprynie wyglądała ślicznie, jak zawsze zresztą. Choć miło było bawić się jej długimi lokami, kiedy byli ze sobą jeszcze wcześniej w Utazarze, nad Ajuke i ostatnio u elfów. Pragnął znów się do niej przytulić, ale zmęczona - odmawiała zawsze.

Z westchnieniem rozejrzał się po jednostajnym, smętnym krajobrazie. Step sięgał od horyzontu, po horyzont, jedynie przed nimi niewyraźnie majaczyły szare, blade góry. Długie cienie wędrowców zdawały się niemal dosięgać ich podnóży.

- Pora stanąć - wymruczał niewyraźnie Baax przez zaschnięte gardło.

Zatrzymali się i każdy opadł na ziemię tam, gdzie stał. Meknarin zmobilizował się, by dać każdemu po jego porcji suszonego mięsa i po łyku wody.

Zita przysunęła się do Elheres.

- Mówiłaś, że jesteś bardzo potężną czarodziejką - zaczęła nieśmiało.

- No… tak - Elheres zawahała się, przeczuwając co teraz nastąpi.

- Czy jeśli jesteś tak potężna, potrafiłabyś sprawić, by spadł tu deszcz?

- Jestem panią Wiatrów, nie Wody.

- Ach tak - Zita zmarkotniała. Popatrzyła po towarzyszach wędrówki. Wydawali się załamani, nie mogła pozwolić, by stracili wiarę! Nawet Ochan był taki przygnębiony. Musiała coś zrobić, by podnieść go na duchu, przecież to od niego wszystko zależało. Przyszłość świata i w ogóle. Układała legendę - tą o ich wyprawie. Nie znała jeszcze zakończenia, ale…

Wyjęła lirę i zaczęła cichutko nucić.

- Oszczędzaj gardło - upomniał ją Ha Meknarin.

- Ja tylko… chciałam zaśpiewać o naszej wyprawie, bo jesteśmy wszyscy tacy… - czuła, że sama jest bliska łez. - Chciałam, byśmy poczuli się lepiej, chciałam przypomnieć po co to wszystko.

- Masz rację Zito - Baax podniósł się ze swojego miejsca i usiadł koło niej. Spojrzał wymownie na rycerza, nie pozwalając mu się więcej odezwać, bo wiedział, co ten chciał powiedzieć. A Zita potrzebowała tej pieśni, potrzebowała wiary. I, tak naprawdę, on też potrzebował.

Zita na nowo zaczęła śpiewać. O Stwórcach, o dawnych czasach, kiedy pierwsze wybrane rasy chodziły po świecie. O obietnicy, że kiedyś wszyscy dostaną ten świat - gdy nauczą się, jak żyć i jak dobrze nim rządzić. O kluczu, o bramie, o potężnych magach, którzy wraz ze Stwórcami stworzyli przejście pomiędzy światem ludzi i światem bogów, i rzucili je w przyszłość, by czekało na swój czas. I o tym, że ten czas właśnie nadszedł. I o tym, jaki będzie czas, który nadejdzie potem, jaki będzie ten nowy, lepszy świat.

Gdy śpiewała, czuła, że wiara i nadzieja znów wypełniają jej serce. Śpiewała pełnym głosem, na tyle, na ile pozwalało wysuszone gardło. Nie czuła jednak bólu. Czuła tylko radość i spokój.

Skończyła i długo wsłuchiwała się w ciszę. Nikt się nie odezwał, lecz widziała, że im pomogła. Elheres uśmiechała się lekko, Baax wpatrywał się rozmarzonym wzrokiem w horyzont. Nawet Meknarin i Kirem wydawali się jakby ukojeni. Tylko Ochan wstał niespodziewanie i odszedł od grupy. Zita popatrzyła za nim przestraszona. Nie poczuł się lepiej po jej pieśni? A przecież śpiewała przede wszystkim dla niego!

Wstała również i poszła za nim. Odwrócił się jeszcze zanim się zbliżyła, musiał usłyszeć kroki. Jego twarz była groźna, zacięta. I przestraszona. Zita nie wiedziała, co powiedzieć.

- Cieszcie się póki możecie - odezwał się nagle. - Cieszcie się z tej chwili odpoczynku, ze swoich marzeń i nadziei, bo to jedyne, co wam pozostało. Tam! - gwałtownym gestem wskazał błękitne niebo na zachodzie i rozświetlone skaliste szczyty. - Tam dopiero wszystko się okaże! Przeznaczenie? Wypełnienie Planu? Śpiewaj pieśni Zito, śpiewaj szczęśliwe historie, bo ci tutaj są jedynymi, którzy je usłyszą! Twoje pieśni nie wrócą do ludzi, nie wrócisz z tych gór. Nie będzie ci do czego wracać, bo nie będzie już świata. Oto czym jest wypełnienie Planu! - przerwał nagle, bo poprzez zalewające jego samego przerażenie i złość, dostrzegł w jej oczach nikły blask łez. Zamilkł, lecz wiedział, że nie zdoła już cofnąć tego, co zostało wykrzyczane, a ona odwróciła się i najpierw powoli, a potem szybciej, odbiegła gdzieś pomiędzy wyschnięte trawy, byle daleko, byle dalej od wszystkich.

Nie ruszył za nią. Nie umiałby jej nawet pocieszyć, bo nie znajdował w sobie nadziei już od bardzo dawna. Od kiedy usłyszał słowa, którymi Aynwel rozpoczęła przepowiednię, a na które żaden z elfów nie zwrócił jakoś uwagi. „Czujesz zew! Nie idź za nim!”

Tak samo mówił A'kwei i chociaż elfy pogardzały strachliwymi, Ochan coraz bardziej przyznawał rację jemu, ponad opiniami rozmarzonych i rozbawionych kocich. Ich beztroska, tak samo, jak zaufanie i wiara towarzyszy wyprawy, przerażała go tym bardziej. Jakby nagle okazało się, że on jest jedynym, który dostrzega niebezpieczeństwo, choć jest ono tak realne. Jest jedynym, na którym spoczywa odpowiedzialność, by ich wszystkich przed tym niebezpieczeństwem chronić. Ich, czyli swoich towarzyszy, ale także cały świat, bo sądził, że we wieszczbie Aynwel - tej jedynej, prawdziwej - zawarta była groźba zagłady.

Zatopiony w myślach, nie zauważył Meknarina, zanim ten nie podszedł do niego.

- Zgłupiałeś? - zaczął rycerz bez zbędnego wstępu, stając bardzo blisko, zbyt blisko, by wyprowadzić efektywne uderzenie.

- O co ci chodzi rycerzu? - odparł Ochan siląc się na spokój i nie odsuwając się. Ich twarze niemal się stykały.

- Coś ty jej powiedział? I po co? Jest wykończona tą drogą, stara się zrobić wszystko, by ulżyć pozostałym, a ty jeszcze ją gnębisz! Zabiję cię, jeśli jeszcze raz będzie przez ciebie płakała! - Meknarin podniósł rękę, ale nie dotknął czarodzieja, choć miał ochotę chwycić go za gardło.

- Nic nie rozumiesz rycerzu - odpowiedział Ochan z trudem hamując złość. - Przecież nie idziecie tam dla mnie! Gdyby to ode mnie zależało, odesłałbym was już dawno!

- To nas odeślij!

- Nie potrafię!

- Bzdury gadasz! Nie chcesz, potrzebujesz towarzystwa, jak każdy! Możesz nas odesłać, tylko nie chcesz, bo nie chcesz zostać sam. Nie byłbyś tym kim jesteś, gdybyś nie potrafił czarować. Jesteś władcą Przeznaczenia, czy nie!? Bo jeśli tak, to możesz rozkazać temu Pierścieniowi, by zrobił tak, jak ty chcesz!

Mogę! Tak, mogę i rozkażę, pomyślał Ochan i zebrał w sobie całą swoją moc.

- Ochan przestań! - jak przez mgłę usłyszał ostrzegawczy krzyk Elheres. Z trudem powstrzymał cisnące się na wargi zaklęcie. Elheres coś jeszcze mówiła, Meknarin jej odpowiadał, ale Ochan nie rozumiał ich. Świat nabrał dziwnej czerwonej barwy i dziwnie się oddalił. Przez zaciśnięte zęby wysyczał, by trzymała na wodzy swojego rycerzyka, bo następnym razem może mu się stać krzywda, a potem odszedł od nich, nie patrząc nawet dokąd idzie.

- Seszijo, nie możemy tego tak zostawić, powinnaś coś mu powiedzieć! - zaprotestował Meknarin, widząc, że Elheres najwyraźniej bardziej od niego przestraszyła się gróźb czarodzieja. - Przysięgam, że zabiję go, jeśli jeszcze ktoś będzie przez niego cierpiał! - zagroził również.

A ona pomyślała, że być może powinna porozmawiać z Ochanem, ale w tej chwili coś innego wydało jej się ważniejsze.

- Przestań mówić do mnie Seszijo! - krzyknęła patrząc mu w oczy. - Nie jesteśmy w Iseli, nie jestem tutaj twoją panią. Mam na imię Elheres, Jaynar!

- A ja nie mam na imię Jaynar! - odparł Meknarin. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, lecz rycerz spasował.

Pobiegł poszukać Zity, która schowała się gdzieś w trawach. Bał się o nią, mogła się gdzieś zgubić, a w okolicy nie było przecież bezpiecznie.

Znalazł ją niedaleko, skuloną, szlochającą ciężko. Przez dłuższą chwilę nie mogła wykrztusić z siebie słowa, dopiero kiedy pogłaskał ją i uspokoił trochę, powtórzyła nieskładnie, co powiedział jej Ochan. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ani wytłumaczyć jego słów, wiedziała tylko, że były przerażające, czuła się tak, jakby odebrał jej wszystko, w co wierzyła. Dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że bez tej wiary nie doszłaby aż tutaj i nie miała szans wytrzymać dalszej drogi. Też była przerażona, zmęczona, tak jak on, jak oni wszyscy. A teraz Ochan odebrał jej jedyne, co trzymało ją jeszcze na nogach. Zwierzyła się, że nie piła wody już od ponad doby, bo całą oddała Kiremowi, udawała tylko, że pije. Była tak zmęczona, tak bardzo…

Meknarin długo siedział obok niej i tulił mocno, jak tuliłby młodszą siostrę. Miał młodszą siostrę, kiedyś dawno temu, w innym życiu. Mówiła do niego Jaynar tak, jak teraz Elheres. I była taką samą śliczną blondyneczką - Sesziją. Tulił Zitę i myślał o swojej siostrze, o zapomnianym dawno życiu i o nagrodzie obiecanej przez Keran Lihesa. Znów zapragnął odnaleźć rodzinę. Teraz nagle przestraszył się, że to, co Ochan powiedział Zicie mogłoby się spełnić. Chciał odnaleźć rodzinę zanim skończy się świat. Obejmował ją i kołysał, aż uspokoiła się trochę, a potem razem wrócili do pozostałych.

Rozdział Czwarty

Czuła go tak blisko, wracał do niej.

Popełniła błąd, ale nadal miała nadzieję, że Starsi nic nie wiedzą. Wydawało się, że jeszcze nie zauważyli jego zniknięcia. Nigdy nie powinna oddawać go Aszce, nie wiadomo, co się stanie. Jeśli stronnictwa dostaną go w swoje ręce wcześniej niż ona, mogą zechcieć uwolnić moc, a do tego nie mogła dopuścić. Pierścień musiał wrócić tam, gdzie jego miejsce.

Aszka mówił, że oddał go półistocie, ale w jakiś sposób dostał się w ręce maga i wracał do swej ojczyzny, gdzie ktoś będzie wiedział, jak go wykorzystać. Musiała się spieszyć, musiała zabić tego, który miał przy sobie Pierścień. A potem odniesie klejnot do Strażnicy i nareszcie będzie mogła spać spokojnie.

Ochan wrócił do obozu tuż przed zmierzchem. Wszyscy spali, Baax, który miał pełnić wartę, chrapał wsparty o powykręcany pień drzewa, elfi sztylet wysunął mu się z dłoni i leżał u stóp. Ochan podniósł go i stał przez moment ważąc go w dłoni.

- Ococo. Co się dzieje? - Baax ocknął się i zobaczył przed sobą czarodzieja. Przestraszył się tego noża w jego ręce, lecz Ochan szybko mu go oddał.

- Zasnąłeś na warcie - upomniał go sucho, lecz cicho, by nie obudzić jeszcze pozostałych.

- Akurat ty chcesz mi zwracać uwagę! - Baax czuł się już całkiem przebudzony. Ochan syknął i wskazał na śpiących. Zita wtulona była w Kirema, widać długo ją uspokajał w nocy, Elheres i Meknarin leżeli daleko od siebie, co ostatnio niemal się nie zdarzało. Kupiec kiwnął głową i kontynuował ciszej. - Jak mogłeś jej to zrobić…

- Już rycerz mnie zrugał, wystarczy tego! - przerwał mu Ochan.

- Ale czemu? Ja po prostu nie rozumiem. Co cię napadło, przecież wszystko idzie dobrze.

- Dobrze? - Ochan powtórzył z ironią.

- A nie? Gdyby szczęście nam nie sprzyjało, padlibyśmy z pragnienia już tam dawno - machnął ręką w kierunku, z którego przyszli. - A doszliśmy aż tu i dojdziemy jeszcze dalej.

- Tylko po co? - Ochan przez chwilę wpatrywał się w ciemne oczy Eriaarczyka. Baax wzruszył ramionami i czekał aż czarodziej sam sobie odpowie. - Wiesz, co nas tam czeka? Jakie niebezpieczeństwa? Wiesz jakie są smoki? Przecież nikt ich od tysiącleci nie widział.

Baax pokiwał głową.

- Ludzie istnieją najwyżej ze dwa tysiące lat…

- Sam widzisz. Boję się ich. Boję się …choć właściwie nie wiem czego… Po prostu nie wytrzymałem. Przepraszam. Muszę ją przeprosić. Ale zrozum chociaż ty, zawsze wydawało mi się, że potrafisz myśleć rozsądnie. Nie byłbyś dobrym kupcem, gdybyś nie potrafił. - Baax uśmiechnął się skromnie i pomamrotał coś, ale poczuł się mile połechtany po zawodowej dumie. Ochan kontynuował. - Boję się i nie potrafię powiedzieć czemu. Tak samo, jak wy mi ufacie, jak wierzycie w cudowną moc Pierścienia, ja widzę w nim groźbę. Może to dlatego, że zbliżamy się do miejsca skąd pochodzi i jego aktywność wzrasta. Może on chce wywrzeć na mnie jakąś presję, a ja jej nie rozumiem. Nie wszystko może się skończyć tak szczęśliwie, jak byście chcieli. Powinniśmy być przygotowani…

Ochan przerwał, bo sam nie wiedział, co mówić. Baax słuchał go i wyglądał, jakby nie rozumiał. Nigdy wcześniej nie widział, by mag miał wątpliwości. W końcu poklepał czarodzieja po ramieniu i westchnął ciężko.

- Damy sobie radę - powiedział, bo nic lepszego nie przyszło mu do głowy.

Spojrzał na Ochana i dostrzegł w jego oczach najprawdziwsze przerażenie. Chciał się odezwać, lecz głos uwiązł mu w gardle, bo dotarło do niego, że czarodziej nie boi się już czegoś wyimaginowanego, czegoś, co mu się tylko zdawało. Baax zrozumiał, że oto pojawiło się coś jak najbardziej realnego i, że to coś znajdowało się dokładnie za nim. Poczuł ciarki na plecach, a na włosach wiatr. Wolał się nie odwracać, lecz musiał to zrobić.

Zobaczył nad obozem najpotworniejsze stworzenie, jakie było mu dane widzieć. Przypominało ogromną jaszczurkę, lecz miało błoniaste skrzydła i unosiło się w powietrzu, odsłaniając pokryty białą skórą brzuch. Paszczę miało długą, pełną ostrych zębów, a na szyi szeroką, wielobarwną kryzę. Ze stawów wielkich skrzydeł wyrastały mu długie kolce, przypominając szpony, a tylne łapy miało ogromne, potężnie umięśnione i zakończone ostrymi pazurami. Machało na wszystkie strony głową, pokazując mocarne szczęki i cienki, rozdwojony na końcu, jaszczurzy jęzor.

Istota powoli osiadła na ziemi, wzbijając tumany kurzu. Wydała z siebie okrzyk, który zmroził wszystkich bardziej chyba, niż wrzaski banszii. Baax nawet nie oglądając się wiedział, że towarzysze stali już, w pełnej gotowości, przebudzeni niespodziewanym pojawieniem się bestii.

Była wyższa nawet od Meknarina i rycerz mimo że stanął na równe nogi z mieczem w dłoni, bał się zbliżyć do niej na tyle, by mogła zagrozić mu machnięciem łapy, lub ogona. Dopiero teraz zobaczyli jej ogon, gruby, pokryty łuską, z którego wyrastały kolce podobne do tych, które miała na skrzydłach. Ciernie ciągnęły się, coraz grubsze, przez cały jej grzbiet i długą szyję, aż do dwóch ostrych rogów na głowie. Istota wydawała się stworzona do walki, niepokonana. Nawet Ha Meknarin obawiał się jej.

Stali bez ruchu i czekali, co istota uczyni. Rycerz wiedział tylko, że jeśli zaatakuje Elheres, bez wahania skoczy, by ją ratować, nawet, jeśli sam miałby oddać życie. Przesunął się bliżej do czarodziejki i czekał w napięciu. Nie miał na sobie zbroi, czego teraz bardzo żałował. Wiedział, że nie powinien jej zdejmować, ale było tak ciężko, tak gorąco. Czemu Ochan nie obroni ich teraz? Nie pozwolił sobie na chwilę nieuwagi, by spojrzeć na czarodzieja.

Ale Ochan wiedział, że bestia przybyła tu po niego. Wiedział teraz, że to ona właśnie była tym, czego się lękał. Nieświadomie postąpił krok na przód, nie wiedział, czy istota zmusiła go do tego jakimś czarem, czy sam tego chciał, czy też była to wola Pierścienia. Postąpił jednak do przodu, a ona uniosła się lekko, krzyknęła jeszcze raz, podleciała do niego i błyskawicznie schwyciła go twardym szponem za tkaninę kaftana.

Wtedy jakby się ocknął, zaczął się szarpać, ale było już za późno, już wzlatywała w powietrze, unosząc go ze sobą. W dole widział, jak Ha Meknarin wymachuje mieczem, ale nie dosięgnął stwora, nie drasnął go nawet. Widział, jak Elheres rzuca za nim zaklęcie, ale potwór tylko zakołysał się w gwałtownym podmuchu i nie wypuścił go. Ziemia oddalała się z zastraszającą prędkością i w tej chwili nie chciał już, by istota go puściła. Chwycił rękami jej grubą łapę i błagał Stwórców i Przeznaczenie, by go oszczędzili. Nigdy w życiu tak się nie bał.

Towarzysze zostali na ziemi i długo wpatrywali się w horyzont, za którym zniknął stwór, unoszący Ochana w szponiastych łapach. Elheres była przerażona. Nie zdawała sobie dotychczas sprawy, jak bardzo uzależnia powodzenie całej wyprawy od osoby czarodzieja. W końcu to jego dotyczyła cała ta historia, Pierścień należał do niego. Ona i wszyscy pozostali znaleźli się przy nim właściwie przez przypadek, a teraz zostali sami i nie wiedzieli ani w którą stronę się udać, ani nawet po co. Była wykończona upałem, pragnieniem i głodem, a teraz na domiar złego, cel podróży tak łatwo zniknął im z oczu.

Zaczęła płakać.

- Na pewno nic mu nie zrobi - powiedział cicho Ha Meknarin, głaszcząc ją po plecach.

- Ty byś pewnie wolał, by było inaczej! - krzyknęła na niego, wyrywając się. - Nigdy go nie lubiłeś!

- Elheres, ja…

- Przestań! Nienawidzę cię! Jak mogłeś! Nawet się nie ruszyłeś, kiedy to… kiedy on… Jesteś przecież rycerzem, miałeś nas bronić, a pozwoliłeś, by to coś go porwało! Nie zasługujesz na to godło! - uderzyła go dłonią w pierś, w wyblakły symbol iselskiego rycerza. Spuścił wzrok, a gorzkie myśli uniosły mu się do gardła, dusząc słowa wyjaśnień, przeprosin.

- Przestańcie! Oboje! - odezwał się Baax, stając koło nich. Przypominał sobie co Ochan mówił zaledwie kilka chwil temu. Że się boi. No i okazało się, że miał czego. Powinni natychmiast ruszyć mu z pomocą. Spodziewał się, że moc Pierścienia lada moment zadziała i po prostu przeniesie ich do czarodzieja, ale na razie nie powiedział tego na głos. Za to zrelacjonował poranną rozmowę, przeprosił Zitę i zaproponował, aby poszli w kierunku, w którym odleciał potwór.

Wykonali polecenie bez słowa sprzeciwu. Poruszając się apatycznie zaczęli zbierać ekwipunek i przygotowywać się do drogi. Elheres nadal pociągała nosem i trzymała się jak najdalej od rycerza. On też unikał jej jak mógł. Zita uspokajała Kirema, a Baax miał nadzieję, że ktoś szybko coś zrobi, bo uważał, że on nie radzi sobie za dobrze w trudnych sytuacjach.

Starali się iść szybciej, choć było to prawie niemożliwe. Po dwóch dniach wędrówki Baax zaczął wątpić, czy dobrze zrobił nakłaniając przyjaciół do dalszej drogi. A może lepiej by się stało, gdyby zawrócili? Trudno było ocenić, co znajduje się bliżej - zamglone góry, czy elfi płaskowyż. Skoro jednak przeszli w tę stronę, równie dobrze mogło im się udać wrócić, a wtedy byliby bezpieczni. Nie wiedzieli, co ich czeka w Khargas.

Posuwali się jednak do przodu i nikt nie ganił Baaxa. Zita odzyskała wiarę w legendę, być może jej wiara stała się nawet silniejsza. Elheres za nic nie chciała zostawić towarzysza na łasce losu i istot zamieszkujących Khargas, nawet jeśli nie wierzyła, że kiedykolwiek go odnajdą. Z pragnienia i ze zmęczenia nie potrafiła już myśleć racjonalnie i jedynym, co jej zostało była zbyt wielka ambicja. A Meknarin po prostu wstydził się swego zachowania w obliczu zagrożenia. Tłumaczył się przed samym sobą - bo z nikim innym nie chciał rozmawiać - że musiał bronić Sesziji. Spoglądając jednak na wydarzenia z dystansu wiedział, że jej wtedy nic nie groziło. Dlatego musiał teraz zadośćuczynić swojej pomyłce.

Krajobraz zaczął się zmieniać. Powietrze nie było już tak suche, a gdzie-niegdzie spomiędzy wysuszonych traw przeświecała nieco bardziej soczysta zieleń. Szlak prowadził wyraźnie pod górę, teren stał się pofałdowany i - coraz już bliższe góry - chowały się teraz często za wzniesieniami. Nadal nie widzieli strumieni, mieli jednak nadzieję na deszcz, bo cóż innego mogło spowodować tę większą żywość krajobrazu? Na przedgórzu opady powinny być częstsze, niż w głębi sawanny.

Pierścień nadal nie okazywał żadnych oznak swojej działalności i Baax zaczął się zastanawiać, co było tego przyczyną. Albo coś złego przydarzyło się Ochanowi, albo Pierścień nie potrzebował ich już, a zatem zostawił ich własnemu losowi i teraz nie wiadomo, co może się im przydarzyć. Kupiec miał niejasne przeczucie nadciągającej katastrofy, choć marzenia, które śnił nocą, lub podczas warty - mimo, że naprawdę bardzo się starał, by nie zasypiać - niosły raczej optymistyczne przesłanie. Aż przyjemnie było się im oddawać, gdyby nie…

- Znowu zasnąłeś na warcie - usłyszał surowy, choć cichy głos Meknarina. Podniósł wzrok i ujrzał nad sobą pogrążoną w cieniu postać rycerza. Słońce, niemrawo przeświecające przez gęste teraz chmury, zaczynało już chylić się ku zachodowi. Po raz pierwszy od wielu dni zrobiło się chłodno. W powietrzu czuć było również krzepiącą wilgoć.

Wokół wciąż jeszcze panował niczym nie zmącony spokój, ale teraz jego przyczyną nie był nienaturalny upał. Ledwie wyczuwalne drgnięcia powietrza nie niosły ze sobą żadnych dźwięków. W suchym stepie nie było owadów, a gdyby nawet były, z pewnością ucichłyby z szacunku dla tej ciszy, która nagle zapanowała. Była niemal doskonała, jeśli pominąć skwierczenie płonących polan w ognisku.

Baax wstał i rozejrzał się po obozowisku. Kirem wpatrywał się w zachód - tam, gdzie jeszcze przed południem widać było masyw Khargas. To on właśnie obudził się pierwszy, wyczuwając wodę w lekkim muśnięciu powietrza. Słońce schowało się właśnie za burymi obłokami, coraz szczelniej zakrywającymi niebo po tej stronie widnokręgu. Od strony gór nadciągała kłębiąca się, szara masa, która z ogromną szybkością zakrywała soczyście błękitne niebo. Wiatr zdawał się wiać tam - na wyżynach - z wielką prędkością, ale tutaj gdzie stali, był bardzo delikatny, choć teraz już wyraźnie wyczuwalny.

Zrobiło się mroczno, jakby wieczór nadszedł przedwcześnie. Baax rozglądał się po okolicy z rosnącym niepokojem. Ha Meknarin też zaniechał robienia mu wymówek i podążył wzrokiem za Kiremem. W mrocznych chmurach zakrywających Khargas wszyscy dostrzegali krótkie, lecz wyraźny odblaski licznych błyskawic.

- Patrzcie - odezwał rycerz i w tym samym momencie ich uszu dobiegł głuchy, odległy grzmot.

- Burza - odparła szeptem Elheres.

- Deszcz - zawtórował jej Baax z uśmiechem. Popatrzyli po sobie, uradowani.

Wiatr wzmógł się nieco. Smagnął wysokie trawy i przygiął je do ziemi. Elheres poczuła, jak porusza jej włosami, lecz ze zdumieniem odkryła, że odczuwa go teraz zupełnie inaczej. Przez chwilę zastanawiała się, czy przyczyną jest próba, którą przeszła i bezwiednie uniosła dłoń do głowy. Wtedy przypomniała sobie, że przecież ścięła włosy. Westchnęła sama do siebie i wystawiła twarz na miłe sercu podmuchy. Wiatr był taki jak zawsze, nawet jeśli miała teraz nad nim władzę.

Jeszcze zanim zaczęło padać, w zagłębieniu, nad którym się zatrzymali, zaperliła się woda. To ulewne deszcze powyżej musiały napełnić koryto wyschniętego strumienia. Szybko uzupełnili brak wody w manierkach i wysuszonych gardłach. Wiatr wiał coraz silniejszy, chłodny i wilgotny od nadciągającej ulewy. Gromy były coraz częstsze, a w czarnych chmurach, które zdawały się pędzić do nich, pojawiały się raz po raz jasne rozbłyski, którym wtórowały przewalające się po niebie grzmoty, coraz bliższe i coraz głośniejsze.

Zerwał się mocniejszy wiatr, a wraz z nim przyszedł deszcz. Najpierw zaczęło lekko mżyć, lecz po następnym i kolejnym silniejszym podmuchu nadchodziły coraz mocniejsze uderzenia deszczu. Wkrótce wszyscy stali w trawie mokrzy i szczęśliwi. Ognisko zaskwierczało i zgasło, zalane potokami wody. Meknarin uniósł twarz do góry i zamknął oczy. Czuł się, jakby deszcz obmywał go z całego wstydu, który nosił w sercu. Przez ułamek chwili miał wrażenie, jakby jakimś sposobem znalazł się znów w Iseli, w czasie wiosennej ulewy, a nie na niegościnnej suchej ziemi ognistego kraju.

Baax usiadł z powrotem w trawie i wcale się nie przejmował mokrymi portkami. Obok niego rozłożył się Kirem, który wyobrażał sobie, że pływa po niebie w strugach deszczu. Spotkał już syreny, które żyły w morzu i rusałki, które mieszkały w strumieniach i rzekach, ale nigdy jeszcze nie spotkał istoty, której domem byłby strugi deszczu. Musiałaby być bardzo malutka i musiałaby mieć skrzydła. Ciekawe tylko gdzie by mieszkała, gdy nie ma deszczu? Może w trawie? A może wysoko w chmurach?

Błyskało niemal bez przerwy, a huk piorunów to cichł, to robił się głośniejszy, ale nigdy nie zamierał całkowicie, zawsze gdzieś odzywało się kolejne echo kolejnego gromu. Uderzenia zdawały się coraz bliższe i coraz głośniejsze.

- Boję się - szepnęła Zita, kucając obok Baaxa i Kirema. Pasma mokrych włosów przykleiły jej się do policzków. Była uśmiechnięta, ale dygotała. Baax nie potrafił stwierdzić czy z zimna, czy rzeczywiście ze strachu.

- Nie bój się - powiedział Kirem siadając i patrząc na nią pełnym radości wzrokiem. - Nie utopimy się przecież, a nawet, gdyby nam to groziło, to wiesz, że cię uratuję.

- Głupiś - uśmiechnęła się do niego. - Nie deszczu się boję, tylko burzy. Zawsze się bałam - dodała patrząc na Baaxa trochę speszonym wzrokiem, bo nikt tutaj, oprócz niej, nie czuł strachu. Głupio jej było z tego powodu, więc pomyślała, że powinna się wytłumaczyć. - To jest coś magicznego, a ja się zawsze bałam magii. Teraz to już nie, bo się do nich przyzwyczaiłam - skinęła głową w kierunku Elheres. - Zresztą, jak na nią patrzę, to i burzy boję się mniej - dodała po chwili, wpatrując się w czarodziejkę, zafascynowana jej odwagą.

Czarodziejka stała wyprostowana pośród traw smaganych uderzeniami wiatru. Wyglądało na to, że wypróbowuje swoje moce, bo wokół niej tworzyły się malutkie trąby powietrzne, które rozwiewały się, a czasem łączyły w większe i ulatywały wysoko pod niebo. Był to absolutnie lokalny fenomen, wywołany jej czarami, bo nigdzie indziej podobne cuda się nie działy. Niedaleko od niej, ale zupełnie osobno stał Ha Meknarin. Pioruny waliły coraz bliżej, a ulewa była już teraz tak gęsta, że z nieba lały się na ich głowy istne wodospady.

- Lepiej sobie usiądźcie - powiedział Baax przekrzykując kolejny grzmot, który uderzył naprawdę niedaleko, bo huk rozległ się chwilę po bardzo jasnym rozbłysku.

Rycerz opamiętał się momentalnie. Zbliżył się do zbitej ciasno gromadki i chciał usiąść, kiedy zorientował się, że Elheres nawet nie słyszała uwagi Baaxa.

- Usiądź - poprosił podchodząc do niej i przekrzykując dudnienie, ale ona pokręciła głową odmownie.

Jednak już w następnej chwili, kiedy ostra jak strzała błyskawica uderzyła w szczyt wzgórza o kilkaset kroków od nich, przyznała mu rację. Natychmiast rozległ się długi, pełen suchych trzasków grzmot. Wystraszeni, schowali głowy w ramiona. Powietrze przeszył świeży zapach burzy i woń przypalonej na krótką chwilę trawy, natychmiast ugaszonej lejącą się z nieba wodą.

Elheres krzyknęła głośno i usiadła w miejscu, w którym stała. Potem podczołgała się do pozostałych, a Meknarin usiadł obok niej.

Zita, dygocząc na całym ciele, kuliła się między Kiremem i Baaxem.

Pioruny waliły teraz bez przerwy i tak blisko nich, że musieli zatykać sobie uszy, by nie pogłuchnąć. W pewnym momencie Zita zaczęła płakać i pytać, kiedy to się wreszcie skończy. Nie zanosiło się na to, bo chmury wisiały nad nimi czarne i posępne, sięgając niemal od jednego horyzontu do drugiego. Wydawało się, że cały świat jest spowity tą burzą i, że ona nigdy się nie kończy. Takiej burzy nie spotkali jeszcze nigdy, ani nad północnymi lasami Iseli, ani nad portowymi wodami Eitelu, ani w Kentebie, w Eriaarze, czy nad Wodą o Tysiącu Barw. Ani na wszystkich morzach i we wszystkich miastach świata. Bure sklepienie co chwilę rozświetlały błyskawice, pojawiające się niespodziewanie to w jednym, to w innym miejscu. A towarzyszący im hałas zdawał się nieraz dochodzić spod samej ziemi.

Tylko Baax usłyszał lament Zity, tak było głośno. A ona siedziała przecież tuż koło niego.

- Nie płacz - przytulił ją nieco zdziwiony, że ona jest aż tak wystraszona. - Dobrze, że pada, potrzebowaliśmy wody. To przecież tylko zwykła burza.

Jakby na zaprzeczenie jego słów kolejny piorun uderzył we wzgórze. Na moment zapłonął ogień, natychmiast zduszony przez ulewę. Nad wzniesieniem uniósł się kłąb siwego dymu, pognany przez wiatr gdzieś poza szczyt.

- Jak długo to jeszcze potrwa? - spytała Zita jękliwie, wtulając twarz w ramię Baaxa. Pogłaskał ją po mokrym warkoczu i szturchnął Elheres w ramię.

- Elheres, czarodziejko szanowna - zawołał. - Nie udałoby ci się czegoś z tym zrobić?

- Na przykład czego? - spytała - To jest Woda, nie…

- To wywiej tą wodę w pierony! - przerwał jej. Dość miał tłumaczenia, że to woda, a tamto smroda! I tak nie znał się na tym za dobrze. Ale wiedział, że ona jest czarodziejką od wiatrów, a to, co przygnało tu te chmury i co zawsze wiało jak szalone w czasie burzy, nazywało się „wiatr”. - Dość się już chyba napadało, nie? Nie żebym był niewdzięczny niebiosom za deszcz, ale trochę się robi straszno. Użyjże swojej mocy.

- Spróbuję - odpowiedziała Elheres.

Jeszcze nie miała prawdziwej okazji, aby wypróbować zdobyte nie tak dawno umiejętności. Tak, chciała sprawdzić, czy da sobie radę. Wstała znowu i wyprostowała się nie zważając na pioruny, grzmoty i na ciągnącą ją do dołu rękę Meknarina.

Wsłuchała się w nieustanny i niezwykle głośny szum traw. Żałowała teraz, że obcięła włosy, były atrybutem jej wiatrowej magii, a podmuchy targające krótkimi, mokrymi kudełkami były prawie nieodczuwalne. Ale znała wiatr i potrafiła go doświadczać każdą cząstką swojego ciała. Zaczęła nim oddychać i zjednoczyła się z nim tak, jak podczas próby, kiedy czuła, że mógłby nią zawładnąć. Ale to ona zawładnęła nim i to samo chciała uczynić teraz. Przypomniała sobie Słowa, zaczęła nucić cichutko. Jej śpiew stał się śpiewem wiatru.

Burzowe chmury nad nimi przyśpieszyły w swej wędrówce po niebie. Zaczęły się kłębić, ukazując jaśniejsze warstwy powyżej, a na chwilę w prześwicie pojawił się nawet błękit nieba. Błyskawice waliły nieprzerwanie, lecz teraz wysoko, pomiędzy zderzającymi się gwałtowniej chmurami.

Czarodziejka wypowiedziała Słowa głośniej i wzniosła ręce do góry. Czuła, jak po twarzy spływa jej woda, jak chłoszczą ją ukośne strugi deszczu. Zaczęły zakręcać, wprawiane magicznym wichrem w rotację. Chmury ponad Elheres również utworzyły wir.

Wiatr powiał nagle tak silny, że przewrócił Zitę, która uniosła się, by z lepszej pozycji obserwować widowisko. Nagle przestała się czegokolwiek bać, pragnienie stworzenia pieśni o walce z burzą okazało się silniejsze, lecz po chwili znów siedziała na ziemi, bo nie sposób było ustać przy takiej nawałnicy.

Ha Meknarin ze wszystkich sił starał się dotrzymać towarzystwa czarodziejce, ale on również nie dał rady i wkrótce usiadł obok Baaxa, patrząc tylko na Sesziję z obawą, ale i z podziwem. A ona zmagała się z Wiatrem, czując przepełniającą ją coraz bardziej euforię. Uczucie zaczynało być podobne do tego, którego doświadczyła w czasie próby. Tak jakby oprócz tej chwili - oprócz niej i wyjącego wichru - nie było nic.

Orkan stawał się coraz większy, coraz silniejszy. Czarne chmury bulgotały wściekle nad głową. Huragan dął po wyraźnym okręgu, którego centrum była czarodziejka. Jego promień poszerzał się coraz bardziej i obserwujący ją towarzysze znaleźli się po chwili w jego wnętrzu. Ze zdumieniem spostrzegli, że powietrze nagle stało się spokojne i nie padała na nich nawet kropla deszczu. Ale wokół szalał tajfun. Szaro-sine ściany deszczu wirowały dookoła, wprawione w ruch dmącym mocno wiatrem.

Znaleźli się w oku cyklonu.

Elheres dała się ponieść własnej mocy i przestało ją obchodzić, do czego może doprowadzić. Tak, jak w czasie próby, niemal zatraciła samą siebie i całkiem zapomniała o towarzyszach. Szalejący cyklon wyrywał trawy z ziemi i zaczął się przesuwać, jakby nie był już zależny od woli czarodziejki. Niebezpiecznie zbliżył się do zbitych w ciasną gromadkę ludzi. Smagnął ich groźnym podmuchem, strasząc oderwaniem od ziemi i poniesieniem gdzieś daleko, w przestworza.

Krzyk przerażonej Zity obudził Elheres. Otworzyła oczy i zobaczyła, co się dzieje dookoła niej. Wydawało się, że wszystkie burzowe chmury zbiegły się w to miejsce wciągnięte przez wir. Gdzieś w prześwitach pomiędzy sinymi kłębami i błyskawicami dostrzegła błękit nieba. Komin rozpływał się nad głową w niewyraźną, ruchliwą, szaroburą masę. Stali na jego skraju, a do drugiego krańca było tak daleko, że w oku zmieściłby się pokaźnych rozmiarów dom. Lada chwila tornado mogło kogoś porwać. Zita trzymała się kurczowo Baaxa i krzyczała w niebogłosy, kupiec patrzył na czarodziejkę przerażonym i bezradnym wzrokiem, Kirem próbował się jak najbardziej oddalić od rozpędzonych mas powietrza i wody, a Meknarin usiłował go złapać, by własnym ciężarem pomóc mu utrzymać się na ziemi. Z nich wszystkich jedynie Baax wydawał się stać niewzruszenie, a Elheres przestraszyła się, że i ją wiatr gotów jest porwać ze sobą. Musiała za wszelką cenę znów nad nim zapanować.

Przywołała całą moc, którą posiadała i spróbowała własnym oddechem uspokoić żywioł. Nie poskutkowało, magiczny wiatr zdawał się być mocniejszy od swego twórcy. Elheres zezłościła się, ale - paradoksalnie - dzięki złości opanowała się natychmiast. Jeszcze raz przypomniała sobie Słowa. Jeszcze raz wypowiedziała je do wiatru, regulując swój oddech. Poczuła, że tornado zaczyna pulsować w jej rytmie. Wiedziała, że trudno będzie je uspokoić, że będzie się opierało jej mocy, bo jest już zbyt potężne. Nie uciszyła go w porę, a teraz mogło być za późno. Próba spowolnienia wichru mogła poskutkować, ale mogła również jedynie ją wyczerpać i nie przynieść efektów. Bała się ryzykować, bo od powodzenia zależało teraz nie tylko jej życie.

Ale wiedziała, że nadal może nim sterować, może je stąd przegnać. Skupiła się i bardzo powoli uniosła ręce. Podstawa cyklonu zaczęła się odrywać od ziemi. Wędrowała coraz wyżej i wyżej, a pod nią powietrze było spokojne i czyste. Kiedy Elheres zdołała utworzyć prześwit o wysokości człowieka, gwałtownym ruchem skierowała tajfun na wschód, gdzieś daleko, ponad sawannę. Przemknęło nad ich głowami prędko i oddaliło się, unosząc ze sobą ciemne chmury, ulewę i błyskawice.

Niebo nad nimi było błękitne, a cisza aż kłuła w uszy. Po wyciu wiatru nie zostało ani śladu, postrzępione różowe chmurki nad ich głowami wyglądały niewinnie, a słońce zachodzące pomiędzy czarnymi szczytami Khargasu, podświetlało je prześlicznie. Niebo było czysto niebieskie, a obłoczki cieszyły oczy swą różowością.

Elheres oddychała z ulgą patrząc, jak tornado oddala się, zmniejsza i ginie za horyzontem. Czuła się zmęczona, ale także oczyszczona i miała wrażenie, że teraz będzie w stanie stawić czoła wszelkim przeciwnościom. Zyskała dziwną pewność, że wkrótce odnajdą Ochana i wszystko skończy się dobrze.

Jednak tej nocy spała niespokojnie. Postanowili nie ruszać na razie dalej, lecz odpocząć choć jedną noc. Ha Meknarin nie zdołał rozpalić ogniska z mokrych gałęzi, więc wieczorem siedzieli nad płynącym wartko strumieniem błotnistej wody o żółtawej barwie i marzyli o słońcu, którego przez tak wiele dni mieli aż nadto. W końcu zmorzył ich sen.

Elheres przeżywała jeszcze raz walkę z burzą. Upojenie, euforię, a potem strach, że sprowadzi nieszczęście na przyjaciół. A potem ulgę, gdy tornado oddaliło się i znikło za horyzontem. We śnie jednak tej uldze towarzyszyło jeszcze jakieś uczucie. Jakiś nieokreślony niepokój. Coś jeszcze miało się wydarzyć.

Chciała się przebudzić, lecz nagle zrozumiała, że wcale nie śni. Że to, co się dzieje, jest bardziej realne, niż rzeczywistość. Zobaczyła przed sobą inokana A'kwei - swego Mistrza. I wiedziała - mimo, że inokania twarz nie pozwalała jej odczytać emocji - że A'kwei patrzy na nią z naganą.

- Co się stało, Mistrzu? - spytała.

- Źle wykorzystałaś swoją moc, młoda czarodziejko. Czy tego Cię uczyłem?

- Ale, Mistrzu…

- Nie było ci wolno tworzyć tego tornada.

- Ale, ta burza była taka potężna. Bałam się o przyjaciół!

- Wiesz, że nic im nie groziło. A nawet jeśli, to przecież nie musiałaś stwarzać aż takiego tornada. Przecież wiesz, że nie z troski o ich bezpieczeństwo je stworzyłaś.

Elheres w duchu przyznawała mu rację. I wiedziała, że on o tym wie, bo przecież to był sen. Mimo to nadal nie rozumiała o co A'kwei ma pretensje, choć miała niejasne przeczucie, że wie, o co chodzi.

- Burza przeszłaby sama - to naturalne zjawisko. Być może wyrządziłaś więcej szkody, niż pożytku, nie wiesz, co się tam stało - A'kwei miał na myśli ziemie położone na wschód od nich, tam gdzie pognało tornado.

- Tej sawannie przyda się odrobina wody - powiedziała Elheres bez przekonania.

- Ona ma swój sposób nawadniania. Nie powinno się go zmieniać - napomniał A'kwei. I patrzył na nią nieruchomym wzrokiem. Czekała, co jeszcze powie, bo wiedziała, że nie skończył. - Tornado mogło dotrzeć nawet do Aghari Lasijon.

Elheres zadrżała. W Aghari Lasijon mieli przyjaciół. A jeśli coś im się stało tylko dlatego, że ona chciała się sprawdzić?

- Na pewno tak się nie stanie - powiedziała na głos. - Takie wiatry zazwyczaj rozwiewają się same po krótkim czasie. Wiem. Znam się na tym przecież - dodała niepewnie.

- To był magiczny wiatr. One są bardziej trwałe od naturalnych. To też wiesz.

Elheres w duchu zgodziła się z A'kwei. Inokan nie odezwał się już, wystarczyło to, co powiedział. Czarodziejka zaczęła się zastanawiać, jak wiele wolno uczynić człowiekowi, który dysponuje mocą przewyższającą innych. Przecież podczas przygotowań do próby uczyła się o odpowiedzialności, którą bierze na siebie zdobywając kolejne wtajemniczenia, coraz potężniejsze zaklęcia.

Przebudziła się nagle pragnąc, by był przy niej ktoś, kto mógł to wszystko zrozumieć. To poczucie odpowiedzialności i jednocześnie to pragnienie, by używać zaklęć, które znała. Jedynym człowiekiem, który przyszedł jej do głowy był Ochan. Zupełnie niespodziewanie zatęskniła za nim. Miała nadzieję, że żyje jeszcze, że nic złego go nie spotkało.

Ach, gdzież był teraz Ochan? On jeden mógłby zrozumieć rozterki, które odczuwała, on jeden wiedziałby, jak wielki jest ciężar odpowiedzialności czarodzieja. Albo wcale by nie wiedział? Przecież on nie przeszedł próby, nawet do niej nigdy nie przystępował. Może panował nad Przeznaczeniem, ale nie nad magią. Nie miał pojęcia o tych naprawdę potężnych zaklęciach, które mogły zmieniać kształt świata. On tego nie rozumiał i może nigdy nie zrozumieć.

Rozdział Piąty

Po nagich ścianach skalnej groty spływała woda. Para z oddechu Ochana skraplała się w zimnym powietrzu, już i tak przesyconym wilgocią, ciągnącą z głębi nieskończonych korytarzy.

Siedział na skalnej półce, przechodzącej w obszerną jaskinię. Pod stopami otwierała się przepaść, sięgająca aż do porośniętych trawą i kosodrzewiną dolin. Kilkanaście kroków w głąb pieczary, tam, gdzie robiło się już niemal całkiem ciemno, korytarz rozwidlał się, a obie odnogi dzieliły jeszcze na kilka kolejnych. Dalej Ochan nie szedł, bojąc się zabłądzić, bojąc się spotkać potwora, który go tu przyniósł, albo coś jeszcze gorszego.

Wciąż wzdrygał się na wspomnienie podróży w pazurach wielkiego skrzydlatego monstra. Istota była wielkości gryfa, lecz wydawała się o wiele bardziej drapieżna. Gdy wylądowali na ziemi wieczorem, pierwszego dnia podróży, rozpaliła ognisko jednym dmuchnięciem w pogięty wysuszony krzak. Potem wrzasnęła dziko w kierunku Ochana i odleciała. Jeśli miało to być ostrzeżenie, by się nie oddalał, to było niepotrzebne. Czarodziej doskonale wiedział, że nie miał szans przeżyć samotnie w obcym mu świecie, nawet do rana. Był zbyt wyczerpany zimnem i przerażeniem. Przez całą drogę lodowaty wiatr wciskał się pod cienką koszulę i spodnie. Nie pamiętał wiele z tego dnia, prócz zimna, pragnienia i głodu. Oraz strachu, że potwór wypuści go ze szponów i, że spadnie w dół. Starał się nie patrzeć pod nogi. Szczęściem w nieszczęściu było to, że w czasie podróży nie był nawet w stanie odwrócić głowy. Potwór trzymał go w pozycji, w której każdy ruch powodował, że kołnierz kaftana wciskał się w gardło czarodzieja i utrudniał oddychanie. Gdyby lecieli dłużej, pewnie w końcu był go udusił, ale przynajmniej nie dało się patrzeć w dół.

Kiedy potwór postawił go na twardym gruncie, Ochan nie był w stanie ustać, tak więc nie uciekłby nawet, gdyby chciał. Istota wróciła po chwili, albo czarodziej po prostu zasnął i nie zauważył, ile czasu minęło naprawdę. Przed ogniskiem leżała sporych rozmiarów jaszczurka. Zjadł trochę na surowo, bo stwór wyraźnie dawał do zrozumienia, że się spieszy. Może gdyby go poprosił o błyskawiczne upieczenie jaszczurki, zionąłby ogniem i byłaby gotowa, nie miał jednak pojęcia, czy dało się z nim dogadać, ani jak to zrobić.

Gdy czarodziej zjadł, potwór natychmiast chwycił go znów w szpony i poniósł w górę. Tym razem ujął go nieco sprawniej i - gdy wzeszło słońce - Ochan mógł swobodnie oglądać wzgórza i doliny położone bardzo daleko pod jego stopami. Chyba nie znalazłby w sobie dość odwagi, by latać, gdyby był istotą skrzydlatą.

W ciągu dnia dolecieli do łańcucha górskiego i podróżowali dalej nad przepaściami i skalistymi szczytami. Stwór zatrzymywał się co pewien czas, zawsze w miejscu, z którego człowiek nie mógłby uciec. Ochan zorientował się, że postoje są coraz częstsze - istota musiała się męczyć dźwiganiem człowieka, ważącego pewnie tyle, co połowa jej wagi. Aż dziwne było, że sama jedna zdecydowała się nieść go taki szmat drogi. Ochan miał nadzieję, że nie osłabnie na tyle, by wypuścić go z pazurów.

Późnym wieczorem dotarli w końcu do tej skalnej półki, na której Ochan teraz siedział. Potwór zostawił go tutaj i odleciał w głąb jaskini. Poruszone olbrzymimi skrzydłami powietrze, wywiane z wnętrza przepastnych korytarzy, śmierdziało wilgocią i stęchlizną. Czarodziej spodziewał się, że stwór wróci niebawem, tak jak czynił to od dwóch dni, i polecą w dalszą drogę, do jakiegoś jemu tylko znanego celu. Minęła jednak noc, minął dzień i potwór nie zjawił się. W czasie, gdy Ochan spał ktoś, lub coś, przyniósł mu górską kozicę. Najwyraźniej celem było to miejsce.

Czarodziej nazbierał trochę suchych gałęzi, które musiał tu przywiać wiatr, trochę porostów i rozpalił malutkie ognisko, które wystarczyło zaledwie, by lekko opiec udziec zwierzęcia. Był jednak tak głodny, że nie przeszkadzał mu smak na wpół surowego mięsa. Ogień ogrzał go trochę, ale gdy zgasł, przeraźliwe zimno panujące na tych wysokościach, stało się tym bardziej dotkliwe. Na nic zdały się słowa Ognia, którymi próbował się rozgrzać. Zmęczenie coraz wyraźniej dawało się we znaki.

Szedr wiedziała, że musi się z nim spotkać. Nie mogła dłużej zwlekać - Starsi na pewno wyczuwali już moc Pierścienia, tak, jak ona go czuła przez cały czas. Jeśli zejdą do Strażnicy i odkryją, że go tam nie ma, bardzo szybko dowiedzą się, kto go stamtąd zabrał. Powinna odebrać Pierścień człowiekowi i zwrócić go do Strażnicy, lecz jak miała to teraz uczynić?

Ach, dlaczego nie uśmierciła go od razu? Dlaczego zwlekała, aż rozpoznała w nim tego, który jej się śnił? Wtedy już nie mogła go zabić, nie zabija się tych, których się kocha …

Wcisnął się w końcu za skalny załom, by schronić się przed mroźnym wiatrem. Nie wiedział, jak długo tam siedział, być może przysnął znowu, pomimo obiecanej sobie po raz kolejny ostrożności. Zbliżał się zmierzch.

Zbudziło go wrażenie czyjejś obecności.

Zaniepokojony podniósł wzrok i w półmroku jaskini dostrzegł postać. Miała figurę kobiety, w pierwszej chwili pomyślał, że to Elheres, ale była wyższa od czarodziejki. Mimo, że skryta w cieniu, wydawała się świecić głębokim, czerwonym światłem.

Ochan wstał. Wydało mu się nagle niegodne siedzieć w obecności takiej istoty. Domyślił się, że nie jest to człowiek.

W odpowiedzi na jego gest, istota postąpiła do przodu, ale nie wyszła całkiem z cienia. Zobaczył jednak jej twarz.

I rozpoznał ją. Bez chwili wahania wiedział, że to twarz tej kobiety, która pomogła mu w Usinialu i w Tkalarhiar, którą widział przez mgnienie oka w lesie pod Ptasią Twierdzą. Ta, którą widział w opowieści Aynwel, lecz uświadomił to sobie dopiero teraz. Twarz, która zdawała mu się najpiękniejszą na świecie. Oblicze kobiety o czarnych włosach i płonących, ognistych oczach. Stała oto przed nim - postać z krwi i kości, prawdziwa, realna. A przecież sądził, że jest snem.

Bał się odetchnąć, bał się, że to wytwór jego wyobraźni. Ale czuł przecież wyraźnie jej potęgę, jej wielką moc. Musiała być władczynią smoków, jeśli to, co go porwało było smokiem, albo to ona sama była starożytną ognistą istotą - nikt przecież nie wiedział, jak naprawdę wyglądały. Patrzył na nią i nie był w stanie odezwać się pierwszy.

Lecz wyczuł wokół niej drgnienie magii. Domyślił się, jakiego zaklęcia użyje, bądź też pomogło mu wspomnienie z Tkalarhiar, gdy to ona obroniła go przed inokanem A'kwei. Jeszcze zanim usłyszał Słowo Rozkazu, był na nie przygotowany i nie ugiął się.

- Oddaj mi Pierścień! - usłyszał wewnątrz swego umysłu i odpowiedział z całą mocą.

- Nie!

Zadrżała. Nie potrafił powiedzieć, czy rozzłościł ją, bo jej twarz nie zmieniła wyrazu ani na moment. Nie mógł się przecież spodziewać, że dostrzeże ludzkie uczucia u istoty, która - pomimo pozornego, zewnętrznego podobieństwa - daleka była od człowieczeństwa.

Odwróciła się i odeszła w ciemne korytarze. Jeszcze przez chwilę widział, jak ognista, czerwona poświata podąża za nią, jak blednie i gaśnie w czeluściach skalnej groty.

Żałował, że odeszła. Przestraszył się, że nigdy już nie wróci do niego, że nie ujrzy więcej jej płonącego spojrzenia. A najdziwniejsze było to, że przecież chciał jej oddać Pierścień! Nie chciał go mieć, przynosił same nieszczęścia. Wcale już nie wierzył w elfie opowieści o władcy Przeznaczenia, nie wierzył w swoje posłannictwo. Marzył, by pozbyć się problemu, by wreszcie odpocząć. Ale pragnął też spełnić jej żądanie po prostu dlatego, że ona sobie czegoś życzyła. A teraz nie mógł! Nie chciał iść za nią i wołać jej - nie wiedział nawet, jak ma na imię, nie wiedział, czy zrozumiałaby go w ogóle. Bał się piekielnych otchłani smoczych jaskiń.

Został na skalnej półce marznąc nadal i czekając, co ona teraz uczyni. A przecież mógł odpowiedzieć inaczej, mógł się zgodzić. Chciał się zgodzić! Teraz. Lecz było już za późno, bo odeszła. A gdyby oddał Pierścień, czyż nie odeszłaby także?

Mógł chociaż zapytać dlaczego! Dlaczego ona chce Pierścień i po co on przeszedł tak daleką drogę i naraził życie swoje i przyjaciół? Chciał to wiedzieć, mimo że znajomość przyczyn całej sytuacji, nie mogła zmienić jego stosunku do niej i do klejnotu. Ale wiedząc - mógłby się jakoś wytłumaczyć przed Elheres.

Stał na krawędzi przepaści i patrzył na południowy horyzont. Pamiętał, że lecieli na północ, więc Elheres i pozostali musieli być gdzieś tam, za górami, za dolinami. Na wyschniętej, płaskiej sawannie, pozbawieni wody i jego pomocy, choć ta ostatnia była akurat niewielka. Ale oni wierzyli, że od niego zależy powodzenie całej wyprawy. Miał nadzieję, że Elheres potrafiła jakoś podnieść ich na duchu. Albo może rycerz… Nie! Wolałby, aby to nie rycerz był tym, który ich pociesza!

Westchnął ciężko. Na wschodnim niebie zapalały się gwiazdy, jaskinia otwierała się właśnie na południowy wschód. Widział przed sobą sterczące w niebo ośnieżone, strome skały. Ich szczyty szarzały, podświetlone jeszcze blado różową łuną zachodu. Daleko poniżej rozpościerały się głębokie zielone doliny, teraz już skryte w mroku. Nie było stąd ucieczki, chyba, że na skrzydłach, a on skrzydeł nie miał.

Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z najmłodszymi. Nie miała pojęcia co zrobić, by oddał jej Pierścień teraz, gdy okazał się zbyt potężnym czarodziejem, by mogła zapanować nad jego wolą nawet na tę krótką chwilę. Właściwie ucieszył ją jego opór. Pogardzałaby sobą, gdyby obdarzyła uczuciem istotę pośledniejszą od siebie samej, wystarczył już sam fakt, że był człowiekiem. Być może jej bracia mylili się co do ludzi, być może najmłodsi byli silniejsi, niż się to powszechnie twierdziło?

Lecz zdumienie, gdy odkryła tożsamość swojego wybranka i złość na samą siebie, spowodowana tym, że okazał się być jednym z młodszych, nadal drążyły jej serce.

Łatwo byłoby pozbawić go życia, gdyż ciało miał kruche, ale to ona, z jej niemądrym uczuciem, okazała się nagle zbyt słaba, by to uczynić. A magią nic nie mogła zdziałać, bo w tej materii nie był od niej gorszy. Pozostało tylko zmusić go strachem do poddania się. Była niemal pewna, że ludzie są tchórzliwi prawie tak, jak inokane.

Nie czekał długo na odpowiedź smoczycy. Poczuł wiatr na swoich plecach, a powietrze znowu zapachniało podziemnymi czeluściami. Jeszcze zanim się odwrócił, rozgrzał pamięć i przywołał zaklęcie. Wiedział, że tym razem to nie ona. Wolała się posłużyć tym stworem - Ochan był już teraz pewien, że to półistota - by odebrać mu Pierścień. Musiał dać jej do zrozumienia, że będzie rozmawiał tylko z równym sobie, nie poniży się do negocjacji - słownych, czy siłowych - z półistotą. Poza tym pragnął ujrzeć ją jeszcze raz.

Z zaklęciem na ustach odwrócił się w kierunku wylotu jaskini. Potężny wicher rozwiał mu włosy. Zobaczył przed sobą ogromną paszczę najeżoną ostrymi kłami. Zamarł na mgnienie oka, bo powróciło wspomnienie, do którego dotychczas nie przywiązywał wagi. Wtedy, podczas pierwszego postoju, w czasie podniebnej wędrówki w szponach tego stwora… Teraz dopiero dotarło do niego, że ten okrzyk, ten płomień… miały być wymierzone w niego. Miał wrażenie, że istota chciała go zabić, ale coś ją przed tym powstrzymało.

Nie pozwolił sobie na zbyt długie zastanawianie się nad tym faktem. Rzucił prosty czar telekinetyczny i potężne cielsko potwora znalazło poza skalną półką. Opór słabego człowieka zaskoczył go tak bardzo, że przekoziołkował w powietrzu dobry kawałek, nim odzyskał równowagę. Ochan wykorzystał tą chwilę przewagi, by stworzyć barierę ochronną dość dużą, by objęła całą półkę, na której stał. Stwór nie mógł przekroczyć tej zasłony i nie mógł mu już zagrozić.

- Polataj sobie! - krzyknął Ochan w kierunku istoty, nie mogąc odmówić sobie satysfakcji, gdy uderzyła ona całym ciałem o niewidzialną barierę, próbując go znów zaatakować. Oszołomiona odleciała na kilka machnięć skrzydłami i zawisła w powietrzu.

Chciała go zabić już wcześniej, ale coś ją powstrzymało. Teraz mógł już zastanowić się, co to mogło dla niego oznaczać. Patrzył na stworzenie młócące skrzydłami powietrze, by utrzymać się na stałej wysokości, w jednym miejscu i bardzo chciał dowiedzieć się, co nim powodowało. Było krwiożercze, to było oczywiste, ale musiało chyba być posłuszne swojemu panu - czy w tym przypadku swojej pani. A ta najwyraźniej nie życzyła sobie jego śmierci. Był przekonany, że teraz też nie chciała go zabić, a jedynie nastraszyć. Nie miał pojęcia skąd bierze się ta pewność, ale gdyby chciała pozbawić go życia i po prostu zabrać mu Pierścień, miała po temu aż nadto wiele okazji, podczas całego jego pobytu w górach. A tymczasem rozkazała, by przyniesiono mu jedzenie. Nie, nie chciała go skrzywdzić, musiał się tylko dowiedzieć czemu.

Nagle poczuł, że jego bariera rozpada się i zobaczył, że potwór znowu atakuje. Nie miał już czasu, by domyślać się kto i w jaki sposób rzucił zaklęcie, które zniszczyło jego dzieło. Teraz musiał się bronić, a był na to zupełnie nieprzygotowany. Poczuł, że spada na niego ciężar pokrytego łuskami cielska, poczuł jego pazury i kły. Nie zdążył wypowiedzieć żadnego zaklęcia.

Leżał nieprzytomny, a Szedr stała nad nim. Mogła mu teraz odebrać Pierścień, ale nie wiedziała, gdzie go ukrył i zupełnie irracjonalnie przestraszyła się, że on się zbudzi, gdy będzie szukała. Postanowiła poczekać, choć nie wiedziała na co. Lepszej okazji nie będzie przecież miała.

Chyba chciała jeszcze na niego spojrzeć.

Albo chciała by to on sam, z własnej woli, zwrócił jej klejnot.

Świadomość wracała powoli. Najpierw usłyszał kapanie wody. Później spróbował poruszyć ręką, nogą, w końcu głową. Ta ostatnia bolała najbardziej, musiał się uderzyć upadając. Poza tym nie miał chyba żadnych obrażeń. Powoli otworzył oczy, a potem uniósł się na łokciu.

Siedziała po przeciwnej stronie półki, na samym jej brzegu, tuż pod skalną ścianą. Dolina pod jej stopami pogrążona była w półmroku, ale widział ją wyraźnie, bo niebo na wschodzie zaczynało się rozjaśniać. Wkrótce wzejdzie słońce. Nie spostrzegła chyba, że się przebudził, więc nie ruszał się jeszcze, a jedynie sycił jej widokiem.

Długie, czarne włosy spływały jej do pasa, lekko falując. Lśniły, jakby wewnątrz nich również tlił się żar, jak w jej spojrzeniu. Strój, który miała na sobie, przypominał bogatą kentebską suknię, która wyszła z mody przed wieloma laty. Wyglądałaby w niej śmiesznie staroświecko, gdyby pokazała się wśród ludzi, ale jednocześnie było w tej kreacji coś niesamowitego, jakby nie była zrobiona z materiału. Przypominał sobie teraz, że gdy widział ją wcześniej, jej barwa przypominała migotanie żaru w dogasającym ognisku. Teraz świeciła jednolitą, głęboką, ciemną czerwienią. Jeśli była to ta sama suknia, materia, z której ją wykonano, miała doprawdy niezwykłe właściwości, nieosiągalne dla ludzi.

Jej płonące włosy, płonące spojrzenie i suknia utkana z ognia. Tak, z pewnością była jedną z tych mitycznych ognistych istot, o których tyle słyszał. Mówiono, że są niebezpieczne, ale nigdy nie mówiono, by były tak piękne. A nawet, gdyby ktoś próbował, i tak nie byłby w stanie oddać ich urody.

Był niemal pewien, że miał rację sądząc, że smoczyca chciała mu tylko pogrozić. Znów nie pozwoliła swemu potworowi, by go skrzywdził. A teraz siedziała przy nim, być może gotowa, by z nim rozmawiać.

Podniósł się i podszedł do niej. Gdy zbliżył się na odległość kilku kroków, podniosła nagle na niego swoje ogniste oczy.

- Nie zbliżaj się - powiedziała, nie otwierając ust.

Zatrzymał się w miejscu, zaskoczony. Miał wrażenie, że tak, jak wydając mu Rozkaz, teraz również przemawiała do jego umysłu. Wiedział, że wypowiadała słowa w obcym języku, który słyszał już wcześniej, ale nie mógł sobie przypomnieć kiedy i gdzie to było. Rozumiał jednak, co mówiła, dzięki magii. Używała telepatii, by się z nim porozumieć. Musiał odpowiedzieć jej tym samym, nie mógł uznać jej przewagi.

Odsunął się o krok do tyłu i usiadł tak, jak ona, na skraju przepaści. Długo patrzyli na siebie. Przygotował swoje własne zaklęcie rozkazu i wplótł je w pytanie.

- Chcesz bym oddał ci Pierścień, powiedz mi dlaczego!

W pierwszej chwili jego słowa, tak zuchwałe, wprawiły ją w zdumienie. Ale potem osłupiała jeszcze bardziej, gdy dotarło do niej, że zaczęła na nie odpowiadać!

- Pierścień został stworzony przed wieloma mileniami, tak wieloma, że nawet ja nie jestem w stanie wyobrazić ich sobie. Zamknięto w nim straszliwą moc. Jego potęga jest tak wielka, że jej uwolnienie spowodowałoby zagładę całego świata. Gdy był tworzony, Stwórcy zjawili się w świecie jedyny raz, lecz nie zdołali zapobiec jego powstaniu. Zniszczyli jedynie miejsce, gdzie go zrobiono i pogrzebali go tam, pod gruzami i roztopionymi skałami. Jednak wiele lat później ktoś odnalazł klejnot, a wraz z nim przypomniano sobie klątwę, którą jego twórca nań rzucił, a także na cały świat i na Wielki Plan Stwórców.

Nikt nie odważył się rozwiązać zaklęcia, które zmaterializowało tę niszczącą siłę i uwięziło ją w Kręgu. Najmądrzejsi z nas postanowili, że nikt nigdy tego nie uczyni. Zadecydowali, że należy go ukryć i w tym celu stworzone zostało to - Szedr powiodła wzrokiem po skalnych ścianach, jakby pokazując jaskinię, lecz Ochan domyślił się, że chodzi jej raczej o całą górę, w której wydrążona była grota, albo nawet o całą okolicę, która była stąd widoczna. - To Miejsce Ukrycia. Strażnica. Tutaj jedynie wybrańcy, ci, których ustanowili Stwórcy i, którzy później przeszli szereg nauk i Prób, dostępują zaszczytu bycia Strażnikiem Pierścienia. Musimy wiedzieć, co grozi nam i światu, jeśli dopuści się, by ktoś niepowołany dostał Pierścień. Strażników jest jedynie kilku, a ja jestem jedną z nich.

Szedr zamilkła na chwilę. Walczyła ze sobą i z urokiem, który rzucił na nią ten człowiek. Zbliżała się do tej części historii, której nie chciała mu powiedzieć, ale nie potrafiła oprzeć się zaklęciu. Musiała wyjaśnić mu, jak Pierścień dostał się w jego ręce, ale tak, by jednocześnie ukryć swoją tragiczną pomyłkę.

- Po wielu tysiącleciach - zaczęła - niektórzy z nas zapomnieli o groźbie. Zaczęli się buntować przeciwko Stwórcom i zaczęli błędnie interpretować legendy. Sądzą oni, że Pierścień nie jest zagrożeniem i żądają, by uwolnić jego moc. Próbowali zdobyć Pierścień przemocą, lecz na razie nie udało im się. Ale rosną w siłę i następnym razem mogą zdobyć Strażnicę. Postanowiliśmy - nie musiała przecież mówić, kto postanowił. Nie musiała przyznawać, że to ona sama, w tajemnicy przed starszymi, chciała uratować świat, lecz jej plan zawiódł. - Postanowiliśmy ukryć go w miejscu, gdzie nikt nigdy by go nie znalazł. Miał zostać oddany półistocie, a wtedy straciłby swą magiczną aurę. Nikt nie mógłby go odnaleźć, ani użyć. Jeśli tylko pozostałby w jej rękach. Nie powinieneś był odbierać go temu, komu został dany! - powiedziała gwałtownie i poczuła, że moc zaklęcia zelżała. Być może powiedziała już wszystko, co chciał usłyszeć. Czekała, co on teraz zrobi.

Ochan milczał. Myślał o Kiremie. To jemu odebrał Pierścień, o co chłopak ponoć miał pretensje, choć nigdy nie domagał się zwrotu swojej własności. Nie otrzymałby jej nawet, gdyby o to prosił.

- Ten, komu daliście Pierścień jest tylko w połowie półistotą - wyjaśnił, ale nie dostrzegł żadnej reakcji w jej nieludzkiej twarzy. - Jest synem ludzkiego maga i nimfy, w połowie jest człowiekiem, zatem Pierścień w jego rękach nie byłby dobrze ukryty. On sam chciał go sprzedać jakiemuś człowiekowi jeszcze tego samego dnia, gdy go dostał. Prędzej, czy później, znalazłby się w rękach czarodzieja, ja po prostu miałem szczęście. - Uśmiechnął się do siebie gorzko. Nie pragnął takiego „szczęścia”. A potem spoważniał. - On chciał należeć do mnie - powiedział cicho. Wyczuł jej zdziwienie, więc zaczął wyjaśniać. - Miałem sny. Przez bardzo długi czas, zanim go odnalazłem. To one zaprowadziły mnie na wyspę, na której go znalazłem. Byłem już wtedy niemal gotów do drogi tutaj - rozejrzał się po otaczających go górach, na poły nie dowierzając, że jednak się tu znalazł. - Chciałem tu przyjść - powiedział, jakby sam do siebie, wspominając wydarzenia sprzed pół roku. - Słyszałem o waszej krainie, ale dopiero w czasie Zgromadzenia w Hadarze ktoś opowiedział mi, że zna drogę tutaj. Miał się ze mną spotkać nad Wodą o Tysiącu Barw… - nagle przerwał. - Pewnie te nazwy nic ci nie mówią? To miejsca ludzi. Dość, że byłem gotów, by tu przyjść, kiedy Pierścień zaczął mi się śnić, a potem nakazał iść na południe, aż do Nelopy. Tam go odnalazłem, albo to on odnalazł mnie i nie mogłem go nie wziąć. On ma swoją wolę! - powiedział, choć sam już nie był tego pewien. Ha Meknarin zarzucił mu przecież, że to on sam ciągnął ich przez pół świata, a nie jakiś kawałek metalu. Ale jak w takim razie miał wytłumaczyć sny? To uczucie nakazu, by wziąć Pierścień, by szukać miejsca jego pochodzenia? - Niosłem go tutaj przez pół świata, przebyłem dla niego góry i wody. Chciałbym przynajmniej wiedzieć po co się to stało, nim ci go oddam.

Szedr nie powiedziała nic. Siedziała nadal i wpatrywała się w płonące od słonecznego światła szczyty, w rozjaśniającą się dolinę. Na wschodnim nieboskłonie złocisty krąg słońca zawisł nad horyzontem.

- To jest jeszcze bardziej niepokojące, niż sądziłam - odezwała się w końcu. - Pierścień dąży zatem do realizacji klątwy. Jeśli to wszystko jest jego działaniem, to jest potężniejszy, niż nam się zdawało. Całe szczęście, że udało mi się odnaleźć ciebie, zanim wpadł w niepowołane ręce. Tym bardziej musisz mi go oddać! Może jeszcze jest czas.

- Być może jednak nie muszę - odezwał się nagle sam do siebie. - Opowiedziałaś mi swoją legendę - powiedział głośniej, - teraz ja ci coś opowiem. - Przypomniał historię opowiedzianą przez Aynwel i elfie interpretacje. Powiedział, że dzieje stworzenia Pierścienia wyglądały właściwie tak samo, jak ona je zrelacjonowała, lecz inne były konsekwencje. - Elfy twierdzą, że ktoś może uwolnić moc Pierścienia. Że jego twórca wyznaczył swego następcę. - Nie był pewien, czy chce, aby tak było - aby to elfy miały rację. Wersja smoczycy zdejmowała z niego ciężar odpowiedzialności, wiedział jednak, że by naprawdę nie być odpowiedzialnym, musi dotrzeć do prawdy - tej jedynej i niepodważalnej.

- To złuda! - odparła Szedr. - To podania wymyślone przez tych, którzy chcą go użyć, lecz oni się mylą!

- Nie sądzę. Tę legendę opowiedziała wieszczka, to była najprawdziwsza wizja, której doświadczyła dotykając Pierścienia.

- Twierdzisz, że on ma swoją wolę. W takim razie mógł jej narzucić tą wizję, by przekonała ciebie i wszystkich wokół, że należy go użyć. Jego przeznaczeniem jest zniszczyć świat. Po to został stworzony! Wygląda na to, że jego klątwa potrafi oddziaływać na wolę tych, którzy nie są na to przygotowani. Ja byłam trenowana przez wiele lat, by dostąpić zaszczytu Straży przy nim, a jednak mnie również zwiódł i nakazał, bym go wyniosła ze Strażnicy, by mógł swobodnie działać! Do tej pory sądziłam, że to była moja decyzja, ale powiedziałeś, że on ma własną wolę. - To przypuszczenie ucieszyło ją bardziej, niż była w stanie przyznać. Uzasadniało jej nadzieje, że nie jest niczemu winna. - Nikt nigdy o tym nie mówił, ale może tak być. W takim razie trzeba ze wszystkich sił przeciwstawiać się tej woli!

Ochan przypomniał sobie, co mówił A'kwei. I co mu wtedy odpowiedział.

- Nie można się przeciwstawić przeznaczeniu - cicho powtórzył swe własne słowa. - A jeśli tak miało być, jeśli przeznaczenie tak chciało. Jeśli tak jest zapisane w Planie? - spytał głośniej.

- Jego nie ma w Planie! Mnie również - jestem władczynią Przeznaczenia. Jeśli coś na mnie oddziaływało, i nie podjęłam decyzji samodzielnie, to mógł to tylko zrobić on.

- Zaraz - Ochan zastanowił się. - Czegoś tu nie rozumiem. Jeśli nie ma go w Planie, to jak może mieć bardzo silne przeznaczenie?

- To przez klątwę, którą rzucił na niego jego twórca, w chwili swojej śmierci. On też był władcą Przeznaczenia, więc mógł zmienić bieg rzeczy.

- Ale w tej klątwie wyznaczył również następcę. Młodszego brata, który także będzie władcą Przeznaczenia! A zatem mogę nim być! - Ochan poczuł, jak krew się w nim burzy. Jeśli to Szedr się myliła? Jeśli jej legendy były niepełne, bo strach smoków był tak wielki, jak inokanów? Być może racja była po stronie elfów.

- Ty?…

- Tak. Ja też jestem władcą Przeznaczenia! Elfy twierdzą, że to ja jestem tym następcą, którego wyznaczył twórca Pierścienia i, że jeśli to ja zdejmę z niego zaklęcie, nic złego się nie stanie, a wręcz przeciwnie. Nastąpi jakaś bliżej nieokreślona era wiecznej szczęśliwości! - Ochan przerwał, bo zorientował się, że dał się ponieść emocjom. Zaczerpnął kilka głębszych oddechów, by się uspokoić i zastanowić nad wszystkimi rewelacjami, które dotychczas usłyszał.

Szedr milczała, wystraszona jego słowami. Nie mogła pozwolić, by zdjął urok z Pierścienia! Tego ją uczono przez całe życie i nie potrafiła teraz wyobrazić sobie, że Pierścień nie uczyni żadnego zła. Na szczęście ten człowiek, nawet, jeśli był - tak, jak twierdził - władcą Przeznaczenia, nie miał dość mocy, by złamać zaklęcie rzucone przez twórcę kręgu.

- A jednak nie rozumiem tego - Ochan zaczął się głośno zastanawiać. - To przecież nie możliwe, by jakiekolwiek przeznaczenie oddziaływało na wolę władcy Przeznaczenia! To się kłóci samo ze sobą. Jeśli jestem władcą czegoś, to coś nie ma władzy nade mną. Jeśli jestem władcą Przeznaczenia, Pierścień ze swoją klątwą, ze wszystkimi czarami świata - musi mnie słuchać! To nie Pierścień, lecz ja sam mogę zmieniać Plan - patrzył na nią, ale w jej nieludzkiej twarzy nie dostrzegł żadnego uczucia, które potrafiłby nazwać. - Jeśli jestem władcą Przeznaczenia, to jest tak, jak twierdzi rycerz - wszystko, co się stało, było spowodowane moimi decyzjami, ale jeśli nim nie jestem - było to wolą Pierścienia. - Zamilkł na moment. Miał szczerą nadzieję, że nie jest władcą Przeznaczenia. Nagle przypomniał sobie słowa Elheres, które powiedziała na naradzie u elfów. Że on nie posiada nawet mocy Ognia. Przecież te naprawdę potężne zaklęcia Ognia wypowiadał znajdując się pod wpływem Pierścienia, a z historii Aynwel wynikało, że w tym klejnocie zawarta jest najczystsza moc tego żywiołu. Nie dopuszczał wcześniej tej myśli do siebie, ale czarodziejka mogła mieć rację. - Elheres też miała wątpliwości - powiedział cicho. Mógł nie być nikim istotnym w tej historii. Być może miał do spełnienia jedynie rolę kuriera?

Gdzie była teraz Elheres? Nagle zapragnął się jej poradzić, opowiedzieć jej o swoich wątpliwościach. Powinien był powiedzieć jej wcześniej, kiedy szli razem przez sawannę. Ona zrozumiałaby jego rozterki, była przecież czarodziejką, jak on, ale wtedy nie chciał rozmawiać z nikim, uważał, że nikt go nie zrozumie. Powinien był porozmawiać z Elheres, zapytać… Czy jeszcze kiedyś ujrzy ją? Czy jeszcze będzie miał okazję? Dotknął dłonią złotego medalionu wysadzanego rubinami, który miał zawieszony na szyi, pod kaftanem. Drugiej najcenniejszej po Pierścieniu rzeczy, którą posiadał. Choć może to medalion był dla niego cenniejszy?

Szedr czekała, by kontynuował, ale on nagle przestał mówić. A język, którym się porozumiewali pozwalał na współodczuwanie silniejszych emocji i nie mógł przed nią ukryć uczucia, którym darzył tę ludzką kobietę.

Elheres. Tak miała na imię.

Smoczyca poczuła zazdrość. Pokochała tego mężczyznę, a on kochał tamtą. Tęsknił za nią, obawiał się o jej los. I chciał do niej wrócić. Niedoczekanie! Ona nigdy na to nie pozwoli. Zabije ją, nim on ją odnajdzie. Nie pozwoli, by tych dwoje było kiedykolwiek razem! Szedr była smoczycą, uwielbiała mordować, a przecież teraz musiała się powstrzymać przed pozbawieniem życia ludzkiej istoty, z miłości do niej. Zazdrość była jednak wspaniałym impulsem dla dokonania mordu. Zapragnęła natychmiast wyruszyć na łowy!

- Oddam ci Pierścień - powiedział nagle Ochan zgaszonym głosem. Przecież i tak nigdy go nie chciał, a teraz, skoro okazało się, że nie jest nawet godzien, by go posiadać, tym bardziej powinien go zwrócić bardziej godnej istocie. - Pomóż mi tylko odnaleźć ich - poprosił, podnosząc na nią wzrok. - Muszę wiedzieć, że są bezpieczni.

Szedr przez chwilę patrzyła, nie rozumiejąc. Powoli dotarło do niej o co mu chodzi. Ta kobieta była dla niego aż tak cenna, że gotów był zrezygnować z mocy, jaką dawał Pierścień! Gotów był po prostu oddać go, aby tylko zyskać pewność, że jej nic nie będzie grozić.

Smoczyca zgodziła się spełnić jego wolę z łatwością. Wiedziała przecież, że nie dotrzyma słowa. Tak, odnajdzie jego towarzyszy, zgodnie z jego prośbą. Tak, pozwoli im odejść do domów, może nawet im w tym pomoże. Może nawet pomoże jemu samemu, choć żal jej będzie rozstać się z nim. Ale tej jednej nie pozwoli się nigdzie ruszyć, ta jedna nigdzie już nie wróci! Jeśli czarodziej nie może pozostać tu, w Khargas, przy niej, tamta tym bardziej nie będzie się nim cieszyć.

Zostawiła go i wróciła w głąb masywu, by rozesłać szpiegów, którzy mieli odnaleźć miejsce, gdzie znajdowali się ludzie, a jej dusza śpiewała z radości na myśl o słodkim smaku ludzkiej krwi. Odnajdzie wszystkich, zabije tę kobietę i później odzyska Pierścień. A wtedy będzie mogła wreszcie odpocząć. Nie rozumiała ludzi, ale skoro on powiedział, że odda jej Pierścień, nie mogła się tym nie cieszyć.

Rozdział Szósty

- Rozpaliłeś ogień - zdziwiła się, wróciwszy.

Nie słyszał, jak nadchodziła. Stała po przeciwnej stronie ogniska, a jej postać falowała widmowo przez mgnienie oka. W ruchliwym świetle Ochan pomyślał, że ulega dziwnym złudzeniom. Jej cień na skalnej ścianie wyginał się i formował demoniczne kształty.

Płomień palił się jednak wątły, bo niewiele już było na półce rzeczy, które - nawet dysponując mocą Ognia - mógłby spalić. Zrobiło się jednak chłodno i potrzebował się rozgrzać.

I wtedy zobaczył coś, w co jeszcze długo potem nie mógł uwierzyć. Szedr podeszła bliżej do ogniska i stanęła nad nim. Jej suknia znów miała kolor żaru. Nie był w stanie rozpoznać, czy jej oczy odbijają płomień, czy też jest to jej własne spojrzenie. Zaczerpnęła głęboko powietrza i wyczuł drgnienie Pierścienia. Wiedział, że Szedr sięgnęła po swoją magię, która musiała w jakiś sposób sprzęgać się z mocą Pierścienia. Pulsowanie aury stało się wyraźnie wyczuwalne.

A potem, wraz z wypuszczanym przez kobietę powietrzem z jej ust wydobył się płomień. Ognisko rozszalało się, a Ochan wstrzymał oddech. Widok był niesamowity. Szedr wydawała się być niemal stworzona z płomienia. Czarodziej przypomniał sobie legendy, według których smoki w początkach świata oddychały ogniem. Ile prawdy kryło się w zapomnianych opowieściach?

Szedr zwróciła twarz w jego kierunku, a on zapragnął wyznać jej uczucie, głęboką miłość, uwielbienie. Wyczuł jednak między nimi jakąś barierę, mur nie do przebycia. Jakby nie życzyła sobie jego czułości.

Ale nie! Ten język, którym się porozumiewali znów otworzył przed nią jego serce. Zdumiało ją to, co wyczuła i czekała chwilę, by powtórzyło się wrażenie pożądania. Ale on wycofał się. Czemu? Nie mogła tego zrozumieć. Zapragnęła znać czar, który pozwoliłby jej stworzyć ułudę dość doskonałą, by stać się dla niego istotą w pełni ludzką…

Skoro jednak nie mogli zbliżyć się do siebie fizycznie, postanowiła użyć mocy swych myśli.

Nagle zobaczył ją przed sobą całkiem nagą. Płomienne, czarne włosy wiły się ponad alabastrowymi ramionami, jej ciało wydawało się być uczynione z najszlachetniejszego marmuru, ale jednocześnie - wiedział o tym dobrze, nawet nie dotykając go, nie zbliżając się do niej - nie było zimne, jak głaz, lecz gorące pożądaniem, gorące jej wewnętrznym, smoczym ogniem.

Domyślił się, że ona prowadzi grę czarami i przyłączył się do niej. W jednej chwili on również stał przed nią bez żadnego odzienia. Ruszył w jej kierunku, lecz powstrzymała go gestem i odsunęła się o kilka kroków w głąb jaskini.

Poczuł mrowienie na ramionach i szyi. Było delikatne, subtelne, jak oddech kochanki. Pieściło jego kark, przyprawiając o dreszcze. Zamknął oczy, by go głębiej doświadczyć. Wyraźnie czuł jej dłonie na swoich łopatkach, a później, jak przesuwają się wzdłuż kręgosłupa. Czuł jej pocałunki na biodrach, na brzuchu, na piersiach.

Wstrzymał oddech. Nie wyobrażał sobie nigdy takiej miłości. Nawet w najśmielszych fantazjach, nigdy przedtem nie wykorzystał w ten sposób magii mentalnej. Nie wiedział, czy będzie potrafił odwzajemnić jej tym samym, ale również zaczął ją pieścić. Westchnęła głęboko i usiadła, a później położyła się na zimnych kamieniach. Spojrzał na nią i zobaczył ją poprzez płomienie. Leżała na boku, z głową ułożoną na zgiętym ramieniu. Czarne włosy, rozrzucone w nieładzie, częściowo przesłaniały białą, niewyobrażalnie gładką skórę. Ciepłą i aksamitną. Objął ją myślami, marzeniami. Wiedział, w jaki sposób sprawić jej rozkosz, bo przecież czytał jej w myślach. I ona również wiedziała.

Słońce zaszło i świat pogrążył się w mroku. Zrobiło się chłodno. Dopiero, kiedy Szedr podniosła się, uświadomił sobie, że drży z zimna. Ona znów miała na sobie ognista suknię, a on ze zdumieniem zauważył, że jest ubrany. Nadal nie oprzytomniał, po tym na poły mistycznym, na poły fizycznym doznaniu. Uśmiechnął się na wspomnienie.

Podniósł się i patrzył, jak ona przygotowuje nowe ognisko, bo stare przygasło. Musiał zasnąć, bo zdążyła przynieść jakieś gałęzie i układała je w stos. A później dmuchnęła weń ogniem tak, jak przedtem.

- Jak to robisz? - spytał opierając się na łokciu i patrząc na nią. Nadal jej pragnął.

- Jestem władczynią Ognia - wyjaśniła.

Nagle obudził się całkowicie. Usiadł wyprostowany. Nie był pewien, czy się nie przesłyszał.

- Władczynią Ognia? - spytał, a ona potwierdziła lekkim skinieniem. - Władców Ognia nie ma i nigdy nie było - nieświadomie powtórzył słowa, które kiedyś usłyszał od Elheres. W takim razie ja będę pierwszym - powiedział jej wtedy. Czyżby się pomylił? Ale to znaczyło…

- Władców Ognia jest bardzo niewielu, bo tylko przy użyciu Pierścienia można wykorzystywać moc Ognia, gdyż jest ona zaklęta wewnątrz jego kręgu. Ale aby zostać strażnikiem trzeba, między innymi, przejść próbę Ognia. Tylko ona daje dość siły, by zrównać się z nim mocą.

- To znaczy… - Ochan nie mógł uwierzyć. Bał się zapytać. - To znaczy, że ty… jeśli jesteś władczynią Ognia, to oznacza, że przeszłaś próbę Ognia, tak?

- Oczywiście - odparła, a jemu zakręciło się w głowie.

- W takim razie…

W takim razie i on mógłby… Posiadając Pierścień mógłby także przejść próbę! Ona była władczynią Ognia! Spojrzał na nią, na jej ognistą suknię i płonące oczy. Czy zgodziłaby się być jego Mistrzynią?

- Nie! - krzyknęła, gdy zapytał. Nie mogła uwierzyć w jego zuchwałość. Wolała sądzić, że to zuchwałość, że być może chce być podobny do niej, by się jej przypodobać po tym, co przed chwilą wspólnie przeżyli. Tylko dlaczego niszczył teraz piękno tamtej chwili? Być może po prostu był głupcem, zadufanym we własne możliwości bez pokrycia.

Wolała nawet, by tak było, bo nie chciała przyznać, że mogła się tak bardzo pomylić. Nie była przecież aż tak naiwna! Ale wtedy zorientowała się, że już dawno powinna była zauważyć jaką magią dysponuje ten człowiek. Te ogniska rozpalane z niczego na pustej skale, to, że już dawno chciał tu przybyć. Po co? Nie zastanowiła się wcześniej. No i krąg mocy wybrał właśnie jego. Nie bez przyczyny. Władca Ognia i władca Przeznaczenia. Legendarny następca twórcy kręgu. A ona tego nie dostrzegła!

To wszystko wola Pierścienia! On wszystko to sprawił. Odnalazł być może jedynego człowieka na świecie dysponującego mocami, których potrzebował i przywiódł go tutaj w jednym celu - by te moce ugruntować. By pozwolić mu przejść próbę Ognia. I teraz zmusi ją, po raz drugi ją wykorzysta, by osiągnąć swój cel. Och, jakże okazała się słaba! Powinna natychmiast udać się do starszych i o wszystkim im powiedzieć, ale wiedziała, że tego nie zrobi. Pierścień uniemożliwi także i to. Nie miała wyjścia.

Gdzieś na dnie świadomości tłukła się myśl, by się przeciwstawić. Przecież jest władczynią Przeznaczenia, ma moc, by oprzeć się klątwie! Klątwie tak, lecz tu wchodziły w grę dążenia kręgu. Z klątwą można było walczyć, w końcu to tylko zaklęcie, ale obce intencje? To zbyt trudny przeciwnik, zwłaszcza, jeśli jest tak silny. I nie będzie jej winy, jeśli podda się jego woli - jedynie jej słabość.

Nie mogła dłużej znieść obecności tego człowieka. Nagle zapałała do niego niechęcią, prawie nienawiścią. Krąg wiedział o jego istnieniu prawdopodobnie od chwili jego narodzin. I przez cały czas dążył do tego, by znaleźć się w jego rękach. Sprawił nawet, że go pokochała! Chciała, by ta miłość była prawdziwa, lecz wtedy jej odpowiedzialność za to, co się stało - a nie powinno się stać - też byłaby prawdziwa. Nie potrafiła dłużej o tym myśleć, nie chciała przebywać obok niego. Odeszła szybkim krokiem w głąb mrocznych jaskiń.

A Ochan został sam, zdumiony i przestraszony. Nie wiedział, czy był zbyt zuchwały, zbyt prędki w swoich dążeniach? Co takiego ona pomyślała, że uciekła bez słowa. Zanim przerwała kontakt mentalny wyczuł głęboką frustrację, lecz nie doszedł czym była spowodowana.

Znów bał się, co teraz nastąpi. Zabije go? A może nie pojawi się więcej? Nie, to nie było możliwe, bo przecież chciała Pierścienia. A zatem odda go jej! Jak tylko znów tu przyjdzie, on odda jej Pierścień. Przecież nigdy go nie pragnął. Marzył tylko o jednym - wbrew temu, co zawsze mówiono - by zostać prawdziwym mistrzem Ognia. I gotów był oddać wszystko za spełnienie tego marzenia.

Lecz nagle opadły go wątpliwości. A jeśli się nie uda? A jeśli Pierścień rzeczywiście jest obdarzony wolą? I jeśli rzeczywiście to jego wybrał, by spełniło się przeznaczenie? Co wtedy? Czy uda się doprowadzić do tego, by oddać go smoczycy, by znów go ukryła? Postanowił spróbować. O tym też musiał się przekonać. To będzie próba Pierścienia, teraz dowie się, co przywiodło do Khargas jego i jego przyjaciół - wola złotego krążka, czy jego własna zachcianka.

Szedr długo krążyła ponad przepaściami i skalistymi szczytami Khargasu. Lot w mrokach nocy i we wznoszącej się leniwie mgle był niebezpieczny, ale właśnie ten dreszcz strachu sprawiał, że potrafiła myśleć jaśniej.

Kim była? Strażniczką Kręgu. Z urodzenia - otrzymała wszystkie konieczne dary - i z wychowania. Po wielu latach nauk, po wielu próbach i wtajemniczeniach, została dopuszczona do najświetniejszej, najodważniejszej z elit.

Pomyliła się. Pragnienie by ratować świat, by chronić go przed nierozważnymi było silniejsze niż rozsądek. Pragnienie, lub klątwa. Wola kręgu.

A jej brat? Przypomniała sobie o Aszce. Jaką on miał w tym rolę? On był jedynie magiem, morfem, zmiennokształtnym. W tej dziedzinie przewyższał ją znacznie, lecz poza tym? Jeśli Pierścień swoją wolą oddziaływał na zamiary innych istot, to na Aszkę mógł wpłynąć z pewnością. On nie był tak silny, jak ona, nie dałby rady oprzeć się klątwie i Przeznaczeniu. A zatem i jego Pierścień wykorzystał do swoich celów. Wykorzystał go, by wpłynąć na nią.

Wykorzystał usta jej brata, by przekonać ją, że nie jest bezpieczny w Strażnicy, że musi go stamtąd wynieść i oddać bratu, który ukryje go lepiej. Na zgubę świata, choć wtedy sądziła, że czyni to dla jego dobra. A Aszka nie dał rady ukryć go wśród półistot. Oddał go mieszańcowi! Ilu było na świecie mieszańców? Ten jeden? I Aszka akurat na niego musiał trafić! Oczywiście, że to sam Pierścień zaprowadził jej brata do tej fałszywej półistoty. A później odnalazł właściwego czarodzieja, który i tak chciał tu przyjść!

Lecz skoro już o tym wiedziała, skoro znała przyczynę swej wielkiej pomyłki, czy nie będzie jej teraz łatwiej naprawić błąd? Jestem władczynią Przeznaczenia, pomyślała i ze wszystkich sił postarała się w to uwierzyć. Uwierzyć dość mocno, by mogła oprzeć się wpływowi klejnotu.

Nie pozwoli mu więcej kierować swymi poczynaniami. Nie pozwoli, by czarodziej zyskał moc konieczną do zdjęcia klątwy. Nie dopuści do próby Ognia.

Nagle zrobiło jej się żal tego człowieka. Bo wiedziała - być może dzięki kontaktowi mentalnemu z tym mężczyzną, a może nagle, w krótkim przebłysku, zdołała zrozumieć ludzką istotę - wiedziała jak wielkie jest jego pragnienie, by zostać władcą Ognia. Nie było jej trudno pojąć to akurat pragnienie. Przecież również je kiedyś czuła i zrealizowała je - została władczynią Ognia. Została Strażniczką Kręgu Ognia.

I zawiodła! To o tym musi myśleć, nie o jego marzeniach. Musi naprawić zło, które uczyniła nawet, jeśli będzie to kosztować życie tego, którego pokochała i - mimo wszystko - kochała nadal. Musi powiedzieć mu „nie!”.

Gdy wróciła na półkę, Ochan nadal siedział przy ognisku, czekając na nią. Podniósł się, widząc ją w cieniu jaskini.

Nie zdążyła się odezwać, bo on zaczął pierwszy.

- Oddaję ci go - powiedział.

Nie zrozumiała w pierwszej chwili, a wtedy on wyjął klejnot i po prostu położył go przed nią na ziemi.

- Jest twój. Możesz go odnieść do Strażnicy. Ale w zamian - proszę - pomóż mi zostać władcą Ognia.

Zamilkł i czekał, lecz ona nie odzywała się. Kiedy cisza trwała zbyt długo, postanowił, że musi zrobić wszystko, by ją przekonać.

- Przecież jeśli będzie w Strażnicy, wtedy niczego nie uczynię. Nie będę mógł go w żaden sposób wykorzystać. Nie zdejmę klątwy. Czy o to się martwisz? Tego się boisz? Oddaję ci go, możesz go ponownie ukryć. Ja nie będę już wtedy zagrożeniem… - urwał, bo nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać.

- Nie mogę - odezwała się w końcu niepewnie. - Nie mogę pozwolić, byś przeszedł próbę.

- Dlaczego? - spytał cicho, bardziej siebie samego, lub może Stwórców, niż ją.

- Nie mogę pozwolić, byś zyskał moc pozwalającą ci na złamanie zaklęcia Kręgu Ognia.

- Przecież powiedziałem ci, że nie zamierzam tego uczynić!

- Może w tej chwili tak sądzisz, ale on ci nie pozwoli. Pierścień dąży do realizacji klątwy i zmusi cię byś zdjął z niego zaklęcie, jak tylko zdobędziesz Słowa, które umożliwią ci to. Zostałeś przez niego wybrany. Jesteś władcą Przeznaczenia, jeśli teraz zostaniesz władcą Ognia…

- Nie jestem władcą Przeznaczenia - przerwał jej. - Nie chcę nim być, ale gdybym był, decyzja o tym, czy zdjąć zaklęcie, czy nie, należałaby do mnie, nie do niego! W takim razie nie musiałabyś się niczego obawiać, bo ja nie zamierzam ryzykować istnienia całego świata. Wierzę ci, ufam, że to, co mi opowiedziałaś o Kręgu i o Strażnikach i ich legendach jest prawdą. Dlatego jeśli decyzja ma należeć do mnie, z pewnością go nie użyję. A jeśli nie jestem władcą Przeznaczenia - co też jest możliwe, gdyż nie wiem, jakie mam dary, nie znam nikogo, kto był obecny przy moich narodzinach - więc jeśli nim nie jestem, to możesz się niczego nie obawiać, gdyż nie mam dość mocy, by być następcą twórcy Pierścienia i zrealizować jego klątwę. Jedyne, czego pragnę, to stać się władcą Ognia. Za wszelką cenę.

Szedr milczała, przez chwilę zastanawiając się nad jego słowami.

- Skoro nie wiesz jakie masz dary - odezwała się w końcu, - to skąd możesz wiedzieć, że masz dar Ognia?

- To akurat wiem. I nie pytaj skąd, po prostu to czuję! I nie pozwolę odebrać sobie teraz tej szansy.

Nie wiedział, co mógłby uczynić, by ją zmusić. Nie było chyba niczego takiego. Wydawało się, że sytuacja jest beznadziejna. Spojrzał na niepozorny złoty krążek leżący pomiędzy nimi.

Płomień zdawał się pełgać po jego wąziutkim brzegu, zapraszając smoczycę, by go wzięła. Był piękny, a ona poczuła jego moc oddziałującą na nią, nie skrępowaną niczym, ani ochronnym polem Strażnicy, ani mocą innego maga. Poczuła euforię, tą samą, co tego dnia, gdy dotykała go, wynosząc ze Strażnicy. Już wtedy chciała złamać zaklęcie, ale wiedziała, że jest dość silna, by tego nie uczynić.

Być może ten człowiek miał rację. Jej wola - wola władczyni Przeznaczenia - wystarczyła już raz, by oprzeć się klątwie. Odkryła w sobie siłę. Udało jej się powiedzieć „nie” i uda jej się to znowu. Spojrzała mu w oczy, a później spojrzała na leżący pomiędzy nimi krążek. Czekał oto, by podniosła go i zabrała do Strażnicy. Nawet jeśli jego klątwa była silna, to teraz nie robiło to na niej wrażenia. Tak, to była jej wina, że zabrała go stamtąd, ale teraz go odniesie i w ten sposób odkupi swój grzech.

- Zgoda, pomogę ci przygotować się do próby - powiedziała.

Nie mogła uwierzyć, że się na to porywa, ale rozpierała ją radość i duma. Miała przed sobą ciężką przeprawę - będzie musiała przekonać Starszych, że ten człowiek zasługuje na zaszczyt dostąpienia próby Ognia, ale była pewna, że jej się uda. Nie wiedziała jak tego dokona, ale wierzyła w siebie i w niego. Jeśli Pierścień będzie już wtedy w Strażnicy, to nic złego się nie wydarzy.

Ochan patrzył na nią w milczeniu i czuł się, jakby śnił. Nagle marzenie zaczęło się ziszczać i nie mógł w to uwierzyć. Czekał, kiedy skończy się sen, lecz przebudzenie nie nadchodziło. Najpiękniejsza kobieta świata stała przed nim nadal i gdyby potrafiła wyrażać uczucia mimiką twarzy z pewnością uśmiechałaby się teraz. Widział uśmiech w jej ognistych oczach. Należała do niego. I była mistrzynią jego Żywiołu. Wieczorem zjednoczyli się w marzeniu; być może, kiedy on zostanie - tak jak ona - władcą Ognia, będą mogli w nim właśnie zjednoczyć się w pełni. A później będzie mógł rozpalić ognisko własnym oddechem. Bo ona się zgodziła. Powoli docierało to do niego. Zgodziła się! Świat nagle stał się piękniejszy.

- Zanim jednak podejmę ostateczną decyzję, muszę poznać twoją moc - Szedr przypomniała sobie o podstawowym warunku, który jakoś jej umknął w dotychczasowych rozważaniach. On mógł „po prostu wiedzieć”, że może przystąpić do próby Ognia, ale ona musiała się o tym dopiero przekonać. Skoro nawet nie wiedział, jakie ma dary, to tym bardziej powinna go sprawdzić. Być może nie było się w ogóle o co martwić. - Wprowadź się w trans - nakazała, - nawiążemy pełny kontakt mentalny, abym wiedziała, czego jeszcze muszę cię nauczyć.

Była więcej niż zdumiona, kiedy przeszukiwała jego umysł w poszukiwaniu Słów Ognia. Znał ich tak wiele i były to tak potężne zaklęcia, że właściwie powinien już być władcą Ognia. Nie sądziła, by mogła przekazać mu coś nowego, musiał jedynie zmierzyć się z żywiołem i ujarzmić go, aby przejść próbę. Nie potrzebował Mistrza. Albo jego Mistrzem powinien zostać któryś z bardziej doświadczonych Strażników.

Kiedy wyszli z transu, uśpiła go, zanim zdążył w pełni oprzytomnieć. Krótkim zaklęciem, które miało zaraz zdezaktywizować się, by nie przedłużać niepotrzebnie kontaktu z magią, ale miało za zadanie uspokoić go i odprężyć. A także uniemożliwić zmianę decyzji odnośnie Pierścienia, gdyby jednak w ostatniej chwili uznał, że nie pozwoli jej odnieść go do Strażnicy. Klejnot nadal leżał na ziemi i lśnił, jak złoto.

Uniosła go, czując przeszywający ją dreszcz. Każdą cząstką swego ciała odbierała wibrację klątwy, ale nie godziła się na nią. Uradowana czym prędzej ruszyła w drogę do Strażnicy.

Musiała lecieć długimi korytarzami, głęboko pod ziemię. Gdy przecinała ogromne podziemne groty, w których często osiedlali się jej ziomkowie, widziała wśród nich poruszenie. Coś się musiało wydarzyć, ale nie zatrzymała się, by zapytać, nie miała na to czasu. Chciała jak najszybciej zakończyć tę historię, chciała ukryć Pierścień, zanim jeszcze ktokolwiek zorientuje się, że zniknął.

Nie domyśliła się, że jego nieobecność w Strażnicy została właśnie odkryta.

Przez zbyt długi moment, kiedy leżał pośrodku groty, nie zabezpieczony żadnym polem ochronnym, nie znajdując się w polu oddziaływania magicznej, lub anty magicznej aury jakiejś istoty, jego energia była wreszcie wolna. I wyczuli ją wszyscy, którzy potrafili ją rozpoznać. Już od dłuższego czasu czuli dziwną emanację tej energii - kiedy wraz z Ochanem przybliżał się do Khargas - lecz ta emanacja nazbyt była zbliżona do zmieniającej się aury Strażnicy, by naprawdę kogokolwiek zaniepokoić. Teraz jednak moc Ognia była doskonale wyczuwalna w całym niemal Khargas, a więc Strażnicy musieli sprawdzić co się stało.

Szedr przekonała się o tym dopiero, kiedy z impetem wpadła do lśniącej od pochodni groty, przed wejściem do Miejsca Ukrycia. Zdołała wyhamować i schować się, zanim ktokolwiek ją spostrzegł. Z przerażeniem i rozpaczą spoglądała na kłębiący się w wejściu tłum. Zza wystającego załomu skalnego słuchała toczących się tuż obok rozmów. Wiedzieli o zniknięciu Pierścienia. Wśród Strażników wrzało. Obawiała się, że mogli także odkryć gdzie znajdował się ośrodek emanacji mocy Pierścienia, a wtedy mogli zagrozić Ochanowi. Musiała stąd uciekać, by nie znaleźli jej i nie chcieli ukarać, i musiała szybko wrócić do niego, by go strzec. Miała nadzieję, że zdąży.

Ochan zdawał sobie sprawę z jej zaklęcia usypiającego. Nie walczył z nim, podał mu się, bo był bardzo zmęczony. Potrzebował odpoczynku, zanim rozpocznie przygotowania do próby. Potrzebował wyciszenia, bo rozpierająca go euforia mogła jedynie zakłócić proces. Wiedział, że Szedr była zaskoczona, ale i zadowolona, kiedy poznała jego moc. Odczuwał satysfakcję - przecież mówił jej, że wie, że ma dar Ognia, a ona mu nie wierzyła. Chciał, aby Elheres też się o tym przekonała, ale wyglądało na to, że nie spotkają się prędko. Miał nadzieję, że Szedr odnajdzie ich zanim przystąpi do próby. Resztką świadomości pomyślał, że będzie musiał ją poprosić, by pomogła im dotrzeć do granic Khargas, oraz, by pozwoliła mu zostać tutaj, razem z nią. Żałował, że Elheres znów oddali się od niego, że wróci do swojej Iseli, do swego ojca. Ale może jeszcze kiedyś przyjdzie czas, że będą mogli porozmawiać. Może wtedy będzie odważniejszy i zada jej to ważne pytanie.

Gdy jego umysł wypełniło zaklęcie odprężył się całkowicie. Dopiero później zdziwił się i zaczął się wyrywać. Wydawało się, że to nie był zwyczajny czar, bo sny, które go nawiedziły były dziwaczne i wcale nie uspokajały. Były tak wyraźne i absurdalne, jakby zamiast czaru usypiającego, ktoś wytworzył wokół niego zmieniające się pole halucynogenne. Nie rozumiał po co miałaby zwodzić go halucynacjami? Kiedy czar zelżał, wybudził się natychmiast, a przynajmniej taką miał nadzieję. Nie sposób było określić upływu czasu w trakcie snu.

Rozejrzał się po jaskini i dostrzegł wylatującego z czeluści podziemnych korytarzy, ogromnego stwora. Przeraził się, lecz nie wiedział, gdzie mógłby się schować, a tymczasem zaraz za pierwszym, z groty wyleciał następny, nieco większy.

Były do siebie zdecydowanie wrogo nastawione. Gdy tylko mniejszy znalazł się na otwartym terenie, wykonał błyskawiczny zwrot niemal w miejscu i zionął ogniem w podążającego jego śladem przeciwnika. Ten drugi chciał go ominąć i skierował się w stronę Ochana, lecz mniejszy znów zaatakował płomieniem. Większy próbował się bronić zębami i pazurami, gruba łuska chroniła go przed żarem, ale i tak nie odważył się zanadto zbliżyć do wroga.

Wtedy mniejszy z potworów wyrzucił z siebie naprawdę potężny strumień ognia, jakby te wcześniejsze były jedynie ostrzeżeniem i natychmiast zaatakował oślepionego przeciwnika. Rzucił się na niego z rozdziawioną paszczą, wywijając łapami i młócąc skrzydłami, uzbrojonymi w kolce. Rozległ się ohydny, przeraźliwy wrzask, który po chwili przeszedł w zduszony skrzek. Na ziemi szybko zaczęła się tworzyć ciemna, lśniąca w świetle gwiazd i ognia kałuża, i Ochan doskonale wiedział, że to krew tego większego.

Z przerażenia nie był w stanie się ruszyć, a wtedy bestia podleciała do niego. Błyskawicznie chwyciła go w pazury i trzymając za kołnierz, zagłębiła się w mroczne korytarze. Lecieli bardzo szybko, tak szybko, że czarodziej wstrzymywał oddech i kulił się ze strachu, przed każdym zakrętem, które migały tak szybko, że stwór niemal ocierał się o ściany. Nie do uwierzenia było, jakim cudem potrafił wykonywać zwroty tak, by się nie zabić.

Lecieli wąskimi korytarzami, z wieloma wirażami i rozgałęzieniami. Ich dna usłane były kamieniami, albo płynęły tamtędy wartkie podziemne potoki, hucząc niemal tak głośno, jak bijące powietrze skrzydła potwora. Potem nagle spikowali w dół prostą, głęboką studnią, która wydawała się nie mieć dna. Gdy znaleźli się w ogromnej jaskini, istota znów pomknęła poziomo, z zawrotną prędkością. Skalne słupy śmigały, gdy je wymijała szaleńczym slalomem. Na odległych ścianach komory Ochan nie był w stanie rozróżnić szczegółów, ale podejrzewał, że lecą przez coś, co mogło przypominać inokanie miasto, tylko znajdujące się pod ziemią. Było jasno oświetlone wielkimi płonącymi pochodniami.

A potem znów wlecieli w korytarz, tylko nieco szerszy. I znów lecieli chwilę prosto w dół. Potwór cały czas pamiętał, że w pazurach trzyma człowieka i leciał niemal pod samym stropem, tak, że czarodziej nawet nie muskał stopami kamienistego podłoża jaskiń, ani wody. Nie był w stanie w ogóle się ruszyć, obejrzeć się, czy ktoś ich ściga, że bestia leci tak prędko, ale wtedy istota zwolniła nieco. Nadal pędziła z oszałamiającą szybkością, lecz teraz wydawało się, że leci raczej do jakiegoś celu, niż przed kimś bezładnie ucieka. W chwili wytchnienia Ochan doszedł do wniosku, że rozpoznaje potwora, że jest on tą półistotą należącą do Szedr, z którą już się zetknął. Miał nadzieję, że smoczyca będzie gdzieś na końcu tej drogi, bo wiedział, że nikt inny nie potraktowałby go tak łagodnie, jak ona.

W końcu dotarli do wysokiej groty, rozświetlonej złocistym płomieniem pochodni. Wylądowali i Ochan opadł bezwładnie na ziemię, gdyż nogi nie chciały go utrzymać po tej obłąkańczej jeździe. Serce waliło mu jak młotem i ledwie mógł oddychać. Przed sobą zobaczył istotę jeszcze bardziej przerażającą od tych, które tam, na górze, biły się o niego. Postać była ogromna, a wąsy i kryza wokół jaszczurzej paszczy falowały jej. Potwory wykrzyczały i wysyczały do siebie jakieś zdania, których Ochan nie rozumiał, bo nie mógł i poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami. Chyba po prostu znalazł się w rękach - albo łapach - półistot, które mogły zrobić z nim cokolwiek, bo Szedr zostawiła go samego. Jeśli znów chciała go przestraszyć - choć nie miał pojęcia w jakim celu - to tym razem udało się jej.

Rozdział Siódmy

Zita obudziła się pierwsza. Już niemal świtało. Nad zachodnim horyzontem dostrzegła nadciągającą od strony gór jeszcze jedną nawałnicę. Obudziła pozostałych, nie kryjąc nadziei, że Elheres znów przegna burzę.

- Tym razem nic nie zrobię - powiedziała spokojnie czarodziejka, nie patrząc na nikogo. - Nie wolno tak czynić. Poza tym chcieliśmy przecież wody, powinniśmy być szczęśliwi.

- Ja jestem - odparł Kirem za wszystkich.

Zita westchnęła ciężko.

Wpatrzyli się w nadciągające chmury, lecz nic poza widokiem nie zapowiadało sztormu. Nie było ani wiatru, ani wilgoci w powietrzu, ani nawet grzmotów. A niebo było niebieskie, jak poprzedniego wieczora, poza samotnym burym cieniem na tle Khargasu. Chmury płynęły zbyt szybko, zbyt szybko przybliżały się do nich.

- To nie chmury - powiedziała nagle Zita wstając i przyglądając im się bacznie. - To ogromne stado. - Spojrzała na nich z nagłym strachem.

Baax wstał również i… obserwował nadlatujące stado z wysokiej góry, a pod nim rozciągały się połacie pofalowanych, porośniętych gęstym lasem wzgórz. Przez jego głowę zupełnie nagle i niemal równocześnie przemknęły dwie myśli. Pierwsza, że to stado, podobnie jak potwór, którego widzieli przed kilkoma dniami i który wrył im się w pamięć tak dosadnie, są właśnie tymi osławionymi ognistymi istotami z ognistego kraju - smokami.

A druga, że te smoki zabiją Ochana.

To była wizja.

Ale Baax nie mógł mieć wizji! Nie był wieszczem, przy jego narodzinach nie było Pana Darów, więc skąd?

Potrząsnął głową i znów stał na zielonej, falującej i jeszcze mokrej po wczorajszym deszczu łące. Nie rozumiał tego, lecz odsunął te myśl od siebie i znów skupił się na nadlatującym stadzie, które okazało się być mniejsze, niż zdawało mu się przed chwilą. Nadlatywało jednak niebezpiecznie szybko.

Ha Meknarin zdążył jedynie złapać za miecz i wyszeptać krótką przysięgę, że pomści swego przyjaciela Ochana. Nie, Elheres się myliła, nie życzył druhowi śmierci. Wiele przeszli razem i teraz czarodziej był jego przyjacielem tak, jak wszyscy ci, z którymi służył przed laty w Iseli. Nie dopuści, by jego śmierć - bo był pewien, że Ochan już nie żyje - przeszła tym stworom bezkarnie.

Nadleciały jak prawdziwa nawałnica. Meknarin zdołał ocenić, że w grupie jest około dwudziestu osobników, zanim nie zaczął wywijać mieczem, by bronić się przeciwko trzem naraz. Stracił z oczu Elheres, lecz czuł gwałtowne powiewy wiatru - które bardziej mu przeszkadzały, niż pomagały - więc wiedział, że ona jeszcze walczy.

A potem nagle znalazł się w powietrzu. Machnął jeszcze raz mieczem, zawadzając o skrzydło potwora. Ten wrzasnął dziko i wypuścił rycerza ze szponów. Meknarin runął z dużej wysokości tak mocno, że na chwilę stracił dech w piersiach. Miecz wypadł mu z ręki. Był tak oszołomiony, że dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że znów leci. Jakiś inny stwór chwycił go w szpony i uniósł w powietrze. Rycerz rozejrzał się z wysiłkiem dookoła i dostrzegł, że pozostali kompani również znaleźli się w mocy bestii.

Przegrali potyczkę zanim w ogóle zaczęli walczyć!

Szukał wzrokiem Elheres i przez dłuższą chwilę nie mógł jej odnaleźć. Spróbował się wykręcić do tyłu, choć ból wyciskał mu łzy z oczu. Wiedział, że nie odniósł poważniejszych obrażeń, to było tylko stłuczenie. W przeszłości nieraz już przyszło mu walczyć z większym cierpieniem fizycznym i przeżył je, więc i teraz starał się ignorować sygnały, które wysyłało mu ciało. Nie mógł jednak ignorować nagłego przerażenia, które ogarnęło go na myśl o tym, że Elheres może stać się krzywda. Że może już się stała.

W końcu dostrzegł ją kątem oka w tyle, za sobą. Nie był w stanie dokładnie się jej przyjrzeć, rozpoznał jedynie blado żółty kolor jej bluzki. Ale odniósł wrażenie, że czarodziejka w ogóle się nie porusza, jakby była nieprzytomna. Lodowaty strach przeniknął go aż do trzewi. Chciał ją wołać, ale głos uwiązł mu w gardle. Nie mógł się wyrwać, nie był w stanie zupełnie nic zrobić, by jej jakoś pomóc.

To nie mogło być prawdą! To nie powinno się w ogóle wydarzyć. Porwanie przez bestie, walka. Przede wszystkim nigdy nie powinni byli się tu znaleźć! Nie powinni byli opuszczać cywilizowanych ziem południa. Jakże teraz zwróci Elheres jej ojcu? Pogodził się już z myślą, że nie otrzyma żadnej nagrody, bo nie wypełnił rozkazu, by trzymać ja z dala od magii, ale chciał ją chociaż odprowadzić do domu całą i zdrową. Lecz cóż? Pewnie nawet nie spotka już jej ojca. Nigdy już nie zobaczą ludzkiej twarzy, oprócz swoich, a i tych być może nie będzie im dane oglądać długo. Nie wrócą na jesieni do Iseli, nigdy już nie wrócą do swoich!

Obolały na ciele i sumieniu rycerz zwisł bezwładnie w pazurach potwora, mając tylko nadzieję, że jeśli go zabiją, to zrobią to szybko. Że nie będzie cierpiał.

Lecieli bardzo długo. Stwory wymieniały się jeńcami w powietrzu i nie dotknęły ziemi przez ponad dobę. Przelecieli ponad skalistymi szczytami Khargasu, wprost na zachód. Daleko w dole rozpościerały się przepastne zielone doliny, błękitne tafle wody i ciemniejsze połacie lasów. Ostre szczyty zdawały się godzić w bezchmurne, błękitne niebo. Nocą otaczała ich jednolita ciemność, tylko gdzieś ponad głowami świeciły gwiazdy, lecz trudno je było dostrzec przez brzuchy stworów, które ich niosły i przez ich błoniaste skrzydła, znajdujące się w nieustannym ruchu.

Zdawało się, że podróż nie będzie mieć końca. Przebyli w poprzek całe górskie pasmo. Po drugiej stronie obniżało się, gwałtownie przechodząc w płaskie niziny, sięgające chyba aż do jakiegoś morza, które znajdowało się za linią horyzontu.

Na granicy gór i nizin zobaczyli miasta. Podobne do ludzkich, bo równie, lub nawet bardziej rozległe, a jednocześnie zupełnie różne. Ich budowle miały inne kształty niż ludzkie domy. Smocze osiedla rozpościerały się nie tylko na powierzchni lądu, ale wyrastały również w górę na niebotyczne wysokości. Pierwszy gród, który ujrzeli, przyklejony był do górskiego stoku. Zdawał się trzymać chmur i przeczyć wszelkim prawom magii i wiedzy. W oddali, na nizinach, również widzieli sterczące w niebo budowle, do których mogły dotrzeć jedynie uskrzydlone istoty.

Niosące ich stwory przeleciały śpiesznie pomiędzy wysmukłymi wieżami i wpadły z impetem do szerokiego otworu w skalnej ścianie wzgórza. Długo lecieli zimnymi korytarzami, aż w końcu wrzucono ich do jaskini, w której płonęły dwie potężne pochodnie.

Nie pozwolono im odpocząć. Jeszcze zanim odzyskali zdolność ruchu, po tak długim locie w pazurach bestii, ktoś zażyczył sobie z nimi rozmawiać. Do środka weszło kilka osób. Aż wstrzymali oddech ze zdumienia, bowiem nie spodziewali się ujrzeć wśród smoków człowieka, a przynajmniej dwaj z tych, którzy znaleźli się w komnacie, wyglądali jak ludzie, choć o niezwykle potężnej posturze. Reszta przypominała wyglądem jaszczurki stąpające na tylnych łapach.

Jeden z mężczyzn wydał się Elheres dziwnie znajomy. Nie zwróciła w pierwszej chwili uwagi na pozostałych wchodzących do pomieszczenia, a tymczasem ten, który przykuł jej wzrok, stanął z tyłu i jedynie na nich spoglądał.

Najstarszy z pozostałej trójki zadał pytanie, ale upłynęło trochę czasu, zanim dotarło ono do Elheres. Człowiek używał magii mentalnej, by porozumieć się z nimi i - ku rozpaczy czarodziejki - Baax natychmiast zaczął odpowiadać magowi, oczywiście zupełnie bezładnie.

- No, nie wiemy tak naprawdę, bo te potwo… istoty, które i nas porwały, jego też zabrały, to znaczy jedna. I to na dodatek…

- Baax przestań! - przerwała mu. Wstała trochę niezgrabnie, by zrównać się z przesłuchującymi chociaż postawą. Kupiec może sobie odpowiadać leżąc, jeśli mu się tak podoba, ona nie będzie się przed nikim płaszczyć! - Ja wam odpowiem, lecz powtórzcie pytanie, bo nie rozumiem, czego chcecie! - powiedziała hardo, używając własnego zaklęcia. Kręciło jej się w głowie, bo nie pozwolili im dojść do siebie, zanim rozpoczęli te indagacje.

- Chcę wiedzieć, gdzie znajduje się magiczny przedmiot, który przynieśliście do naszego kraju - powtórzył starszy mężczyzna mierząc ją spojrzeniem bladoniebieskich oczu. Być może nabrał respektu dla jej umiejętności.

- Dlaczego mielibyśmy ci powiedzieć?

- Ponieważ tego żądam! Czy jesteś czarodziejką? - zmienił nagle pytanie.

- To chyba widać, prawda?

- A więc to ty musisz go mieć! - syknął coś w kierunku jednego ze swoich towarzyszy, wysokiego jaszczurzo podobnego stwora, lecz w odróżnieniu od tych, które ich tu przyniosły - pozbawionego skrzydeł.

Istota podeszła do niej i chwyciła jej rękę w swoją dłoń zakończoną twardymi pazurami. Elheres krzyknęła z bólu, bo bestia wykręciła jej nadgarstek. Ha Meknarin chciał natychmiast zerwać się, by ją obronić, lecz uderzenie wielkiej jak maczuga łapy rzuciło go o ścianę. Jęknął i zaczął niezgrabnie zbierać się z podłogi. Czarodziejka dostrzegła, że stojący z boku mężczyzna - ten, który zdawał jej się znajomy - poruszył się lekko, jakby chcąc powstrzymać półistotę, ale zatrzymał się i zrezygnował z działania.

- Czego chcecie! - Elheres miała nadzieję, że Ha Meknarin nie będzie na tyle głupi, by zaatakować ponownie. Niech jej pozwoli rozegrać tą sytuację dyplomatycznie, chciała zyskać trochę czasu, by przypomnieć sobie, skąd zna mężczyznę. To mogło być ważne. Krzywiła się, bo pazury stwora rozcinały jej skórę, ale panowała nad myślami, by nie okazać staruchowi, że ma nad nią przewagę.

- Oddaj mi Krąg - powiedział siwowłosy spokojnym głosem.

- Nie mam go!

- Kłamiesz. - Na skinienie starucha jaszczur znów wykręcił jej rękę. Niemal położyła się na podłodze, pod naciskiem stwora. Gestem i spojrzeniem rozkazała Meknarinowi, by stał gdzie stoi i nie wtrącał się. Zrozumiał i wykonał rozkaz, choć wiedziała, że z trudem powstrzymuje się, by ich wszystkich nie powyrzynać. Niestety nie miał czym - miecz został gdzieś po drugiej stronie gór. Niemal widziała łzy w jego oczach.

Tajemniczy mężczyzna podszedł do starca i coś mu powiedział, Elheres miała nadzieję, że prosi, by starzec dał im spokój i tak się faktycznie stało. Jaszczur puścił ją i stanął na swoim miejscu, tuż za plecami maga.

- Jeśli nie oddasz mi Pierścienia, zabiję cię!

- Nie oddam ci Pierścienia!

- Elheres! - Ha Meknarin nie wytrzymał. - Ona naprawdę go nie ma! To czarodziej, on…

Drugi jaszczur uderzył go w twarz na rozkaz swego pana.

- Z tobą nie rozmawiam - powiedział sucho staruch. A później wpatrzył się w czarodziejkę.

Pomyślała, że użycie magii i wyprostowana postawa naprawdę poskutkowały. Stary uznał ją za jedyną w tej kompanii osobę, z którą chciał mieć do czynienia.

Ale myliła się.

- Mogę jednak porozmawiać, skoro sobie życzysz - wysyczał mężczyzna mrużąc oczy. Przez drzwi weszły jeszcze dwa jaszczury i chwyciły rycerza pod ręce. Zaczął im się wyrywać.

Elheres podniosła rękę i chciała wypowiedzieć zaklęcie, którym mogłaby obronić przyjaciela, ale ze zdumieniem odkryła, że nie jest w stanie niczego sobie przypomnieć. Gadzie stwory wyciągnęły go z komnaty.

- Nie sądziłaś chyba, że pozwolimy ci czarować w naszej obecności - powiedział staruch z drwiną. Wyraz jego twarzy nie zmienił się, ale czuła przecież jego radość, jego satysfakcję, że jeniec miota się i nie może nic zrobić!

Odwrócił się i chciał wyjść z pomieszczenia, ale ten drugi, młodszy, znów do niego podszedł i znów o coś prosił. A później został z nimi w sali. On i tych dwóch gadzich gwardzistów, z którymi tu przyszli. Elheres ucieszyła się, że jeszcze przez chwilę będzie mogła patrzeć na niego, miała nadzieję, że jednak coś sobie przypomni. Wiedziała, że gdzieś już tego człowieka widziała i musiała wiedzieć gdzie, aby móc nienawidzić go jeszcze bardziej!

Mężczyzna patrzył przez chwilę na pozostałą trójkę, ciasno do siebie przytuloną, skuloną za plecami czarodziejki. Baax coś tam szeptał uspokajająco, jak do dzieci. Kirem wpatrywał się w wielkiego mężczyznę nieruchomym, tępym spojrzeniem. A mężczyzna znów spojrzał na czarodziejkę.

- To dla nas bardzo ważne, by odzyskać ten klejnot - powiedział w końcu. - Nie chcemy uczynić wam krzywdy, wierzcie mi. Zadbam o to, by rycerzowi również nie stało się nic złego. Ale musicie mi pomóc. Ty mi musisz pomóc, o pani!

- Ona jest Sesziją! - wyrwał się Baax, zupełnie niepotrzebnie starając się zastąpić nieobecnego Meknarina w przypominaniu wszystkim o jej szlachetnym urodzeniu. Człowiek popatrzył na niego zaskoczony, ale poprawił się.

- Seszijo - powiedział i była niemal pewna, że w jego głosie - czy raczej myślach - wyczuła szacunek. Zdziwiło ją to, ale i ucieszyło. Oznaczało bowiem, że z tym człowiekiem będzie można pertraktować. Może spotkała go gdzieś w Iseli, na którymś z przyjęć eitelskiego dworu? - Seszijo - powtórzył - będę potrzebował waszej pomocy, by pomóc wam. Jeśli oddacie krąg dobrowolnie, gwarantuję, że nic wam się nie stanie.

- Być może tak uczynimy - odparła Elheres ostrożnie. Usłyszała, jak Baax nabrał powietrza, ale w porę ugryzł się w język, by nie zdradzić, że czarodziejka blefuje. - Jak jednak zapewnisz nas o swojej prawdomówności? Skąd mam mieć pewność, że nie zabijesz nas natychmiast, gdy tylko ci go oddamy?

- Masz rację. Pozwól, że - aby ci to wyjaśnić - opowiem jego historię. Usiądźmy - zaproponował. - Legenda jest długa.

Zaczął opowiadać to samo podanie o stworzeniu Pierścienia, które usłyszeli będąc wśród elfów, w czasie zabawy pod Górą. Że Pierścień stworzono bardzo dawno temu i, że był to jedyny moment w dziejach, kiedy Stwórcy zeszli do swego świata. Domyślili się, że smoki chcą stworzyć coś, co da im władzę nawet nad samymi Stwórcami, coś, co da im nieograniczony dostęp do wszystkich darów. I byli obrażeni zuchwałością swoich wybrańców.

Początkowo chcieli ich wszystkich zniszczyć, ale nie mogli tego uczynić, bo przecież smokowie istnieli w Planie, a nawet Stwórcom nie wolno było zmieniać Planu tak drastycznie. Mogli jednak odebrać im to, co było dla nich najcenniejsze - moc Ognia. Odebrali go całemu światu, ale najgorszą karą było to właśnie dla smoków, bo przecież są istotami ognistymi.

- Czy potrafiłabyś wyobrazić sobie świat pozbawiony Wody? Pozbawiony jej magicznej mocy? - spytał mężczyzna i Elheres musiała przyznać, że jest to dla niej kara niewyobrażalna. - A nam Stwórcy właśnie to uczynili. A później ukryli Pierścień, mamiąc niektórych z nas opowieścią, że uwolnienie jego mocy spowoduje zagładę świata.

- Zagładę? - Elheres przestraszyła się, bo przypomniało jej się to, co Ochan powiedział Zicie.

- To wierutne kłamstwo, w które wierzą tylko najsłabsi z nas. Ale niestety to właśnie w ich posiadaniu Pierścień znajdował się przez te wszystkie tysiąclecia od momentu swojego powstania. Teraz nareszcie udało się nam go odebrać, ale przez te tysiąclecia zrozumieliśmy też coś bardzo ważnego. Że to nie my jedyni możemy posiąść jego moc. Oczywiście dla nas jest on najważniejszy, bo uwolnienie jego mocy spowoduje jednocześnie uwolnienie mocy Ognia zaklętej przez Stwórców przed światem. Ale młodsi wybrańcy również zasługują, by Stwórcy dali im nieograniczony dostęp do darów i możliwość decydowania o własnym losie! Nie mają prawa decydować za nas. Ale, aby tak się stało, moc Pierścienia musi uwolnić jeden z najmłodszych - mężczyzna ściszył głos. - Dlatego Pierścień został wam dany, z nakazem by ten, który będzie go miał, przyniósł go z powrotem do Khargasu, albowiem tylko w miejscu, w którym został stworzony, jego moc może zostać uwolniona. Teraz musimy tylko odnaleźć go i dokonać odpowiednich obrzędów, by cały świat mógł cieszyć się wolnością!

Elheres słuchała człowieka z zapartym tchem. Za wyjątkiem kilku drobiazgów legenda pokrywała się z elfimi opowieściami. Ale drobiazgi mogły się przecież zagubić w mrokach dziejów. Dzieje Pierścienia były o wiele dłuższe, niż cała historia rasy ludzkiej. Ale esencja tej legendy, to co było w niej najważniejsze, pozostało niezmienione.

Pierścień miał dać wolność wszystkim ludom świata.

Tak musiało się stać. To było jedyne wyjście, ale aby zrealizować marzenie smoków żyjących przed mileniami, należało najpierw odszukać Ochana. Bo przecież to on miał przy sobie Pierścień. Czy to możliwe, że porwał go jakiś wysłannik tych innych smoków? Tych, którzy obawiali się mocy Pierścienia, zastraszeni przez kłamstwa zazdrosnych Stwórców? A może Ochan już wcześniej się z nimi kontaktował, bo skąd wiedziałby o zagrożeniu zagładą, o którym mówił, nim pojawił się potwór? Elheres zdumiała samą siebie takim przypuszczeniem.

Przestraszona, opowiedziała mężczyźnie o wszystkim i przyznała też, że nie ma Pierścienia i nie ma pojęcia, gdzie on się znajduje. Ku jej zaskoczeniu mężczyzna nie zdenerwował się tak, jak by się spodziewała. Zdawał się nawet być zadowolony. Powiedział, że nie ma obaw, odnajdą czarodzieja i klejnot. A tymczasem kazał im pozostać w komnacie i obiecał, że ktoś przyniesie im coś do jedzenia i picia.

Gdy wychodził sprawdziła, czy może już używać magii i zanim się zorientował, zarzuciła na niego delikatny czar mentalny. Wyszedł z komnaty, a ona podążyła myślą za nim. Zaufała mu, ale już po chwili żałowała tego. Teraz będzie miała chociaż szansę, by dowiedzieć się, czy jego intencje są szczere. Wyczuła zawirowanie pola halucynogennego, które niemal przyprawiło ją o mdłości, a po chwili wiedziała, że mężczyzna przed kimś stoi. Nie widziała tego kogoś, ani go nie słyszała, bo czar, który rzuciła był bardzo delikatny. Tak, aby nikt niepowołany nie mógł go odkryć. Rozumiała jednak częściowo myśli tego człowieka i wczuwała się w nie intensywnie, by dowiedzieć się, jakie są naprawdę jego plany.

Mężczyzna milczał długo, słuchając tego kogoś. Tłumił jakieś myśli bardzo usilnie tak, jakby obawiał się z nimi zdradzić nawet przed swym rozmówcą. Nie mógł przecież wiedzieć o jej magii, była zbyt słaba. W końcu jednak nie wytrzymała i wzmocniła połączenie. Była bardzo ciekawa, co takiego rozmówca mówi mężczyźnie.

- To my cierpieliśmy milenia kary za jego stworzenie, jego moc należy tylko do nas! - Elheres była niemal pewna, że rozmówcą jest ten staruch, który był u nich wcześniej - Nie miałeś prawa mówić im niczego! Aszka, ty chyba nie przyłączyłeś się do tej bandy niedołęgów, którzy chcą się dzielić Kręgiem Mocy z młodszymi?

- Ależ nigdy w życiu! - zaparł się mężczyzna. - Wybacz dostojny, sądziłem, że to oni mają Pierścień i, że jeśli usłyszą, że ma on przynieść korzyść również im… - po prostu wykorzystałem ideologię naszych wrogów, by skłonić ludzi do współpracy. Spędziłem trochę czasu wśród najmłodszych i wiem, jak nimi kierować. Mogą się nam wydawać zupełnie irracjonalni, ale nimi da się manipulować. Ja tylko próbuję wykorzystać ich sposób myślenia. - Elheres poczuła śmieszne mrowienie, które mogło sugerować, że połączenie staje się zbyt mocne i mężczyzna zaraz je wyczuje. Osłabiła je na tyle, że bardziej odbierała jego zamiar, by coś powiedzieć, niż same słowa.

Przyznał, że nie mieli Pierścienia, choć przez chwilę wahał się, czy nie skłamać. A potem gwałtownie zaprzeczył. Bardzo gwałtownie o coś prosił. Czarodziejka znów troszkę wzmocniła połączenie.

- Jeśli zostawimy ich przy życiu, będzie można szantażować tego, który ma Pierścień, by nam go oddał. Oni troszczą się o życie innych ze swojego gatunku - chwila milczenia, słucha starego. - Nie odda nam go z samego strachu o własną skórę. Prędzej odda go naszym wrogom z zemsty. Poza tym łatwiej będzie go tu zwabić, jeśli oni będą żywi. Będzie chciał ich uratować. - znów chwila przerwy. - Tak, on może uważać, że mu się to uda, przecież mówiłem, że są nieracjonalni. Panie, gdybyśmy od razu wiedzieli, że kręgu nie ma przy nich, nie fatygowalibyśmy się, żeby ich stamtąd zabierać, niechby harpie ich rozszarpały. Ale może dobrze się stało. Jego pewnie zabrali Strażnicy. Dostanę się do nich i spróbuję go odnaleźć, być może już im uciekł, wtedy rozpuszczę plotkę, że jego kompani tu są i on sam przyjdzie do nas. - Napięcie w umyśle mężczyzny wzrosło. Albo wyczuł podsłuch, albo znów chciał coś zataić przed swym rozmówcą. - Ludzie są sprytni, nawet nie wiesz, jak bardzo. Są słabi, ale sprytni. Oczywiście, że mógł im uciec. - Tak, mężczyzna miał jakiś własny cel, kiedy to mówił staremu. - A tymczasem nie zabijaj ich. Wrócę za kilka dni.

Elheres poczekała jeszcze chwilę, a kiedy upewniła się, że rozmowa jest zakończona, delikatnie rozluźniła zaklęcie. Mogła oczywiście nadal podążać za obcym, ale zbyt długie używanie magii mentalnej, zwłaszcza przez kogoś, kto nie miał predyspozycji w tym kierunku, groziło obłędem. Już czuła, że boli ją głowa, a myśli się plączą. Była przecież bardzo zmęczona tym niesamowicie długim lotem, przerażeniem, troską o Meknarina, którego zabrali gdzieś daleko. Wspomnienie o Meknarinie sprawiło, że zaczęła żałować, że nie została przy tym mężczyźnie jeszcze chwilę. Być może poszedł właśnie sprawdzić, co dzieje się z rycerzem!

A być może poszedł zupełnie gdzieś indziej, do swoich codziennych zajęć, a ona tylko niepotrzebnie męczyłaby się dalej, utrzymując zaklęcie. Potrzebowała snu. Baax, Zita i Kirem spali już, skuleni przy ścianie pomieszczenia. Podeszła do nich i przytuliła się do pleców Zity. Dziewczyna wymruczała coś przez sen, ale nie obudziła się.

Elheres zasypiając pomyślała tylko, że okazało się, że ci dwaj, którzy z nimi rozmawiali, to nie ludzie a smoki. Jakie to niesamowite, że smoki, tak odległe od ludzi na przestrzeni dziejów, tak są do nich podobne fizycznie. Bardziej niż elfy, czy inokane. Dziwne to było.

Zita obudziła się pierwsza. Jakiś zapach załaskotał ją w nos. Kiedy się podniosła, zobaczyła, że pod wejściem do ich więzienia leży coś krwisto czerwonego. Pociągnęła nosem, a potem obudziła pozostałych.

- Chyba przynieśli nam jedzenie - powiedziała, krzywiąc się nieco.

- Jedzenie! - Baax poderwał się, ale gdy podszedł do kupy mięsa, mina mu zrzedła. - Ależ to cuchnie - powiedział. Nie mieli z czego rozpalić ogniska, a na surowo tego ścierwa raczej nie dało się jeść. Kupiec pomyślał, że chyba będzie musiał dalej cierpieć.

Nie pamiętał, kiedy ostatnio normalnie sobie pojadł. Nie cierpiał być głodny, zawsze dbał o to, by nie brakowało mu jedzenia. Mogło brakować wielu rzeczy, ale nie jedzenia! Zaczynało go to już złościć. A teraz na domiar złego pożywienie znajdowało się w tym samym pomieszczeniu, co on, ale nie nadawało się do spożycia. Był bardzo zły. Chodził po pomieszczeniu w tą i z powrotem, ale niestety było krótkie, więc daleko nie zaszedł.

- Usiądźże wreszcie! - krzyknęła w końcu zdenerwowana Zita. - Tym chodzeniem wiele tu nie zdziałasz.

Usiadł. Patrzył chmurnym wzrokiem na ścianę, całe szczęście, że dali im pochodnię do tego więzienia. Nie miał pojęcia jaka jest pora dnia, ani ile czasu minęło, odkąd stwory przyniosły ich do tego miejsca i odkąd zabrały Meknarina. Nie miał pojęcia gdzie się znajdują, ani czy wyjdą z tego żywi.

Powinien był spytać jakiegoś wieszcza, co go czeka, nie musiałby teraz trząść się ze strachu o własną skórę. Mógł nawet zapytać swoją młodszą siostrę, choć kiedy umarła, była jeszcze niemal dziewczynką i nie umiała dobrze czytać Planu. To dziwne, ale rzadko o niej myślał.

Zresztą, nawet jakby spytał, pewnie nie na wiele by mu się to zdało. Skoro znaleźli się w mocy władcy Przeznaczenia, to oznaczało, że wszystko im się w Przeznaczeniu pomieszało i wieszcz nic by z tego nie zrozumiał. I dalej byłoby tak samo, czyli nie wiedziałby ani co go czeka, ani nawet, gdzie się ten cały władca teraz znajduje. Czarodziej i przewodnik, który miał ich chronić, a którego te stwory pewnie już zabiły. Przypomniał sobie swoją wizję i znowu przestraszył się o los maga. A potem przypomniał sobie, że przecież sam nie jest wieszczem, bo wtedy nie musiałby w ogóle nikogo pytać a i tak by wiedział, co go czeka. Nie jest wieszczem, to tylko strach, nic więcej.

Wyglądał na tak zatroskanego, że Zicie zrobiło się go żal.

- Przepraszam cię - powiedziała cicho, siadając obok. - Nie chciałam być niemiła, tylko tak się zezłościłam. Wszyscy się martwimy, nie?

- Racja - Baax ponuro skinął głową. Zerknął na Kirema, który siedział niedaleko, wpatrując się w niego przestraszonym wzrokiem. Wyglądało na to, że zupełnie nie pojmuje co się właściwie dzieje. Baax też nie pojmował. Sytuacja zaczęła go przerastać.

Elheres siedziała z głową opartą na kolanach. Nadal była zdruzgotana po tym, jak jaszczury zabrały gdzieś Meknarina. Opowiedziała im o rozmowie z Aszką - z tamtym człowiekiem, który ponoć był smokiem, choć wcale nie wyglądał. Ale kto z ludzi mógł wiedzieć, jak wyglądają smoki? Baax żałował, że zasnął, kiedy tamten jeszcze tu był, ale był zmęczony, strasznie zmęczony. Czarodziejka mówiła, że nie powinni zanadto mu ufać, ale on ma jakiś plan, chce ich do czegoś wykorzystać, chyba przeciwko swoim zwierzchnikom i nalega, by stary i jego jaszczury oszczędziły ich. W takim razie powinni na razie robić to, co im radzi, bo nie mają tu innego sprzymierzeńca, ale muszą być ostrożni. Czarodziejka powiedziała też, że Aszka wie, gdzie jaszczury przetrzymują Meknarina i być może uda się go wykorzystać, by pomógł uwolnić rycerza. Baax był pewien, że to była główna przyczyna, dla której Elheres chciała zaufać smokowi. Nie był tylko pewien, czy słuszna.

Wpatrzony w czarodziejkę, Baax dopiero po dłuższej chwili usłyszał wołanie Zity, by ktoś pomógł jej ściągnąć jedną z żagwi, wetkniętych w wyżłobione w skalnej ścianie rowki.

- Po cóż znowu? - zapytał Baax, ale podniósł się z ziemi. Kirem także wstał natychmiast.

- Chcesz zgasić tu światło? - Elheres zdziwiła się i chciała ją powstrzymać, ale Zita popatrzyła na nich, jak na głupców.

- To jest ogień, nie? - spytała. - To przecież możemy na nim podsmażyć to mięso! Przydałoby się tylko je pokroić na mniejsze kawałki, ale i takie da się upiec.

Baax słysząc te słowa poczuł zadziwiający przypływ energii. Natychmiast wyciągnął swój elfi sztylet, który przezornie schował w cholewie buta, zamiast wśród bagaży. Cały ich dobytek pozostał na równinach Khargas, ale mieli przynajmniej czym sprawić mięso. Rozradowany uśmiechnął się do Zity i zabrał się do roboty. Dziewczyna zaimprowizowała ognisko - wsparła łuczywo o głaz, by nie gasło leżąc na ziemi.

Już wkrótce Baax obsmażał soczyste steki, trzymając je na nożu tuż nad ogniem. Płomień parzył dłonie, ale nie zrażało go to, bo zapach, a później i smak, miały wynagrodzić wszelkie cierpienia. Wreszcie miał szansę mieć pełny żołądek. Pierwszy kawał mięsa podzielił sprawiedliwie na cztery części. No, może nie do końca sprawiedliwie, ale nikt nie upomniał się, że zagarnął dla siebie największy kęs. Potem opiekał kolejne steki i wkrótce wszyscy mieli co jeść.

- Nie jest to może najpyszniejsze - Zita zaczęła sobie żartować, czując, jak poprawia jej się nastrój, - bo ten smolisty posmak trochę przeszkadza, no i nie ma żadnych przypraw, ale jak już wrócimy do Urji, to obiecuję wam wystawny obiad, jakiego jeszcze nie jedliście.

- Smażona dziczyzna z cebulką - Baax poczuł, jak ślinka napływa mu do ust. Wyobraźnia zaczęła pracować intensywnie. - Do tego ziemniaczki zapiekane w popiele. Kapuśniak, kiełbaski z rusztu, świeżo uważone piwo…

- Złą wybrałeś profesję Baax - przerwała mu Zita. - Powinieneś zostać karczmarzem. A może, jak już wrócimy do Urji, to założymy gospodę? Weźmiemy ślub i będziemy mieli najlepszy wyszynk w całej Urji!

- W całym Eriaarze! - poprawił ją były kupiec, któremu spodobał się pomysł na zmianę specjalności.

- Na całym świecie! - dziewczyna nie pozostała dłużna. Roześmieli się razem, a Elheres zawtórowała im, patrząc ze zdziwieniem to na jedno, to na drugie.

- Weźmiemy ślub? - Baax nagle przestał się śmiać, jakby coś do niego dotarło. Jego okrągła, rozgrzana ogniem twarz przybrała intensywnie czerwony kolor i nie wiadomo, czy stało się tak od gorąca, czy z nagłego przypływu emocji.

- A czemu nie? - odparła po prostu Zita. - Nigdy nie wiadomo, co się stanie jutro - powiedziała filozoficznie.

Baax pokiwał głową, Elheres również.

Tylko Kirem pozostał zasępiony, choć próbował pokryć rozczarowanie niewyraźnym uśmiechem.

Rozdział Ósmy

Stwory wrzeszczały na siebie, lub do siebie, Ochan nie był w stanie tego stwierdzić. Stał i rozglądał się nerwowo po pomieszczeniu. Nie było stąd ucieczki. Tak jak w Tkalarhiar, tak i tu żyły istoty posiadające skrzydła i jedyny otwór wejściowy znajdował się wysoko w ścianie. Grota była olbrzymia i bardzo zagracona. Mógłby spróbować ukryć się w stercie rupieci - czymkolwiek one były - i poczekać, aż uda mu się wymyślić jakiś lepszy plan.

Poruszył delikatnie rękami i nogami, sprawdzając, czy wraca mu już czucie. Podniósł się z niewielkim wysiłkiem, uważając, by stwory nie zwróciły na niego uwagi, ale zbytnio zajęte były sobą. Powoli podszedł do najbliższego przedmiotu. Był chłodny w dotyku, jakby był wykonany z metalu, lecz jego przeznaczenia Ochan nie znał i nie był w stanie się domyślić. Skrył się za nim i zaczął szukać lepszej kryjówki, dalej pomiędzy szpargałami. Okrzyki stworów stały się nieco głośniejsze.

Nagle zobaczył na skalnej ścianie niekształtny cień jednej z bestii. Nie był pewien, która to. Przestraszył się i spróbował uciec pomiędzy jakieś dziwne skrzynie, ale potrącił jedną z nich ramieniem i przewróciła się, zagradzając mu drogę. Skulił się w obawie przed atakiem stwora, lecz nic się nie stało. Podniósł wzrok.

Mniejszy i młodszy ze stworów - ten, który go przyniósł - wisiał w powietrzu, młócąc je skrzydłami. Opadł miękko na stertę gratów tuż obok niego i jego obraz zaczął lekko drgać. Ochan wyczuł tworzącą się halucynację i zamarł w bezruchu. Zaczynał się domyślać, lecz prawda wydawała się zbyt okrutna.

Przed nim stanęła Szedr - jego smoczyca.

- Nie uciekaj, nie uczynimy ci nic złego - powiedziała nie poruszając ustami tak, jak poprzednio, wprost do jego umysłu.

Była zdziwiona, że uciekł przed nią, lecz niespodziewanie uświadomiła sobie, że on mógł dotychczas nie wiedzieć, że skrzydlaty jaszczur i niemal ludzka kobieta, to ta sama istota. Używała halucynacji, by się z nim porozumieć, ale pokazywała mu się również jako prawdziwy smok. Sądziła, że on zdaje sobie sprawę z iluzji, był przecież magiem. W pierwszej chwili pomyślała, że on boi się Sędzi, a po chwili zmroziła ją myśl, że on może obawiać się jej. Że może nienawidzić jej smoczej postaci tak samo, jak ona pogardzała jego ludzkimi kształtami.

- Nie uciekaj - powtórzyła.

Oszołomiony posłuchał jej. Wyczołgał się spomiędzy gratów, starając się zachować resztki godności, choć nie było o to łatwo na czworakach. Wyjrzał zza skrzyni i ujrzał stającego pośrodku komnaty siwowłosego mężczyznę. Zdawał się uśmiechać, a kiedy się odezwał, jego wargi poruszyły się.

- Halucynacje nigdy nie były twoja mocną stroną, Szedr - powiedział. - Twój brat to potrafi, ale ty mu nigdy nie dorównasz.

- Mój brat jest morfem - odparła Szedr, pozwalając sobie na okazanie odrobiny złości. - Taki ma dar, nie dziw się, że potrafi lepiej oszukiwać kształty, niż ja!

Ochan słuchał wymiany zdań, jakby toczyła się gdzieś obok niego i zupełnie go nie dotyczyła. Nie wierzył jeszcze, że to wszystko jest prawdą, miał wrażenie, że śni. Ale nie. To wszystko, co widział przed sobą - siwowłosy mężczyzna i kobieta o porażającej urodzie - to naprawdę była halucynacja, złuda. Ona nie była realna, to była tylko projekcja do jego umysłu. W rzeczywistości była potworem…

Czarodziej usiadł na ziemi i schował twarz w dłoniach. Znajdował się w rękach potworów i mogły z nim zrobić, co chciały.

- Ochan - znów usłyszał jej głos. Zbliżyła się do niego. Nadal była piękna, była najpiękniejszym mirażem ludzkiej kobiety, jaki zdarzyło mu się oglądać. Wolał ją taką, nawet, jeśli wiedział, że to nie jest prawdziwa ona. Szedr wskazała na starca. - Ten smok, którego tu widzisz, to Sędzia. Mój druh i opiekun. On jedyny wiedział, co uczyniłam z Pierścieniem. Teraz udzieli nam schronienia - znów spojrzała na starca i Ochan odniósł wrażenie, że to jeszcze nie zostało do końca uzgodnione.

Mężczyzna westchnął i ściągnął usta. A później spojrzał na Ochana.

- On jest tym, który przyniósł Krąg Ognia? - spytał i nie czekając na odpowiedź podszedł do czarodzieja. Ujął jego nadgarstek w swoją najzupełniej ludzką dłoń. Ochan patrzył na to zdumiony. Również nie był mocny w magii kształtów, dlatego dziwiła go łatwość, z jaką niektórzy potrafili przybierać formy. - Ogień jest aż nadto oczywisty w jego duszy - powiedział Sędzia pewnym głosem i uśmiechnął się do Szedr. Odpowiedziała lekko wystraszonym uśmiechem. Po raz pierwszy Ochan zobaczył w jej twarzy coś więcej niż kamienną, nieprzeniknioną maskę.

- Pierścień nadal jest tutaj - powiedziała z wahaniem. - Czy jesteś pewien, że to nie jego wyczuwasz?

- Wiem, moja droga, że Pierścień nie wrócił jeszcze do Sanktuarium, a gdzie indziej mógłby być, jeśli nie przy którymś z was? Ale to nie moc Kręgu wyczuwam, jeśli to cię niepokoi, lecz jego prawdziwy dar. Pierścień inaczej zachowuje się w obecności morfa, czy iluzjonisty, a inaczej wobec potencjalnego władcy Żywiołu. - Mężczyzna nadal nie puszczał jego dłoni i patrzył mu w oczy. Spojrzenie jego wyblakłych niebieskich źrenic przeszywało Ochana na wylot.

Czarodziej odruchowo spojrzał na Szedr, by sprawdzić, jakie są teraz jej oczy, bo ten mężczyzna najwyraźniej odmienił także jej kształt. I zobaczył, że jej źrenice są czarne, jak otchłanie na krańcach świata. Ale tam, głęboko na dnie, płonął żywy ogień. Jednak płonął. Ochan uśmiechnął się do siebie. Nie potrafił sobie przypomnieć, czy w spojrzeniu Szedr-potwora też widział ten żar. Nie patrzył mu nigdy w oczy, nie z tym uczuciem zachwytu i fascynacji. Będzie musiał to nadrobić, gdy tylko znów ujrzy prawdziwy kształt smoczycy.

- Szedr - powiedział nagle Sędzia niezwykle poważnym głosem. - On jest tym, kim ty jesteś. - Przerwał na chwilę, a Ochan dojrzał w twarzy Szedr, że ona nie rozumie, o co mu chodzi. Ale nagle chyba zrozumiała, bo pokręciła głową, jakby chciała wyjaśnić nieporozumienie. - Tak - podkreślił mężczyzna - on jest władcą Przeznaczenia i jest obdarowany mocą Ognia. Może być władcą Ognia, jak ty. Mógłby być Strażnikiem, gdyby nie nowe reguły o trzech darach, albo…

- Ale…

- Jest najmłodszym.

Szedr zamilkła. Sędzia również milczał, lecz nadal trzymał jego rękę.

- Skąd możesz o tym wiedzieć - powiedział Ochan lekko schrypniętym głosem. - Może to, co wyczuwasz, to tylko zaburzenie spowodowane Pierścieniem.

- Umiem je odróżnić. Uczono mnie tego przez wiele setek lat. Mam doświadczenie niezbędne, by rozpoznać władcę Przeznaczenia. Nie rozumiem jedynie, jak to się stało, że dostałeś Pierścień i dotarłeś z nim aż tutaj. Nie rozumiem, dlaczego żyłeś przez tyle lat poza Khargasem, dlaczego w ogóle żyjesz?

Ochan podniósł na niego zdumione spojrzenie.

- Nie pozwalamy, by młodsi z takimi darami, jak twoje, chodzili po świecie. To zbyt niebezpieczne.

- Lecz jest nas zbyt mało, by ich wszystkich odnaleźć - podpowiedziała Szedr. Cieszyła się przecież, że temu najmłodszemu udało się ocaleć.

- Skąd pochodzisz? - spytał Sędzia.

- Z Menter Sabani.

- To drugi koniec świata. Tak, to wiele wyjaśnia. Nie wszędzie możemy dotrzeć - starzec wydawał się być zmartwiony. - Ale widać tak miało być - powiedział. - Szedr, sądzę, że nie masz wyboru, musisz przekazać mu swoje słowa Ognia. Myślę, że nadeszła pora, by wypełnił się Plan.

Szedr drgnęła. Co miało oznaczać to, że Plan ma się wypełnić? Nigdy, aż do przybycia Ochana, nie słyszała o żadnym wypełnieniu Planu! Przez całe jej życie, przez całe nauki, które pobierała w Strażnicy, Sędzia powtarzał, że moc Pierścienia musi na zawsze pozostać nie wykorzystana. Nie mówił, że do nadejścia następcy twórcy kręgu, lecz na zawsze! Dopiero ten czarodziej opowiedział jej o następcy. Czyżby Sędzia o tym wiedział? I ukrywał to przed wszystkimi? Nie rozumiała, czemu tak się działo, czemu nakłania ich do uczynienia tego, o czym ponoć mówili elfowie, a co nie powinno się stać. Nie mogła pozwolić, by czarodziej przystąpił do próby, jeśli Pierścień nie był jeszcze ukryty!

- Nie mówiono wam nigdy o wypełnieniu się Planu w obawie, że ktoś z was mógłby zapragnąć to uczynić - wyjaśnił Sędzia. - Szedr, wiesz przecież dobrze, że każdy z was - Strażników - posiada dary, które były wymienione przez twórcę Pierścienia w klątwie. Każdy z was mógłby uwolnić moc Pierścienia. Na tym właśnie polega paradoks tej sytuacji. Jedyne istoty dość potężne, by zdjąć zaklęcie, są jednocześnie dość silne, by przeciwstawić się klątwie. Dlatego mają za zadanie pilnować by nigdy nie doszło do spełnienia Przeznaczenia.

- Dlaczego w takim razie mówisz, że musi się ono wypełnić? - Szedr zapytała wzburzona.

- Dlatego, że taki jest ten świat. Przeznaczenie zawsze się spełnia - powiedział Sędzia po prostu.

- Nieprawda! - zaprotestowała. - Gdyby tak było, nie byłoby Strażników. Nie mielibyśmy dość tej siły, o której mówiłeś - siły, by przeciwstawić się klątwie. Bylibyśmy tylko dość potężni, by ją zrealizować!

Sędzia milczał, patrząc na Szedr przez dłuższą chwilę.

- Nie wiem - powiedział w końcu z wahaniem. - Może masz rację. Ty jesteś władczynią Przeznaczenia, a ja nie, dlatego wszystko we mnie dąży do realizacji porządku rzeczy. Ale masz rację, oczywiście. Teraz decyzja należy do was. Do ciebie - poprawił się patrząc na Ochana.

- Czy możemy chwilę porozmawiać sami? - spytała smoczyca przestraszona jego ostatnią uwagą.

- Oczywiście - zgodził się Sędzia i zwolnił swoją iluzję. Machnął wielkimi błoniastymi skrzydłami i zniknął w otworze w ścianie.

- Nie możesz zostać władcą Ognia - powiedziała Szedr nie patrząc na Ochana. - Nie wierzę w to, co mówi Sędzia, że tak ma się stać. Przez całe życie uczono mnie, że zdjęciu zaklęcia z Pierścienia towarzyszyć będzie zagłada całego świata. To nie może się wydarzyć!

- To, co nie może się wydarzyć, nie wydarzy się Szedr - zapewnił ją Ochan. - Ja nie chcę uwalniać jego mocy. Dość już cierpień spowodowałem, słuchając jego głosu. Ale nie pozwolę ci zrezygnować z dopuszczenia mnie do próby. Moim marzeniem było zawsze, by zostać władcą Ognia i to nie było pragnienie spowodowane przez Pierścień, tylko przez pomyłkę Przeznaczenia, które uraczyło mnie tym darem. Musisz dać mi możliwość spełnienia i wierz mi, że nie ma to nic wspólnego z klątwą.

- Czy nie rozumiesz, że władca Ognia, jest elementem, który jest mu potrzebny, by mógł zrealizować swoje Przeznaczenie?

- Nie mów o nim, jakby był istotą myślącą! - czarodziej zdenerwował się w końcu. - Jeśli jestem władcą Przeznaczenia, to ja podejmuję decyzję, a ja nie chcę otworzyć Kręgu, a więc nie uczynię tego. Obiecałaś, że przygotujesz mnie do próby, więc dlaczego zmieniasz teraz zdanie?

- Obiecałam, że uczynię to, gdy tylko Pierścień wróci na swoje miejsce. A nie może teraz wrócić, bo wszyscy, w całym Khargas, wiedzą już, że ktoś go stamtąd zabrał. Jeśli się ujawnię, zabiją mnie i ciebie również! Czy tego chcesz?

- Chcę zostać władcą Ognia. Jeśli oni już wiedzą, że ktoś go stamtąd zabrał, lada moment i tak wpadną na twój trop, więc lepiej chyba będzie, jeśli będziesz miała po swojej stronie kogoś, kto pomoże ci się przed nimi obronić. Wiesz, że posiadam wystarczającą moc, by przeprowadzić próbę choćby teraz! Zacznijmy więc.

- Nie uczynię tego!

- Uczynisz!

- Dlaczego jesteś taki tego pewien?

- Ponieważ mnie kochasz!

Zamilkła. Zdziwiła się i nie wiedziała przez moment, co mu odpowiedzieć. Spodziewała się raczej jakichś argumentów o Przeznaczeniu, woli Pierścienia, czy czymś takim. A on powiedział, że ona go kocha i dlatego pomoże mu osiągnąć spełnienie. Wiedziała, że ma rację. A on dostrzegł ten wyraz zdumienia na iluzji jej ludzkiej twarzy i wiedział, że trafił z tym w samo sedno. Nie odzywała się wystarczająco długo, by go utwierdzić w tym mniemaniu.

- A zatem przygotuj się - powiedziała w końcu. - Muszę usunąć całą magię z tego pomieszczenia, więc za chwilę stanę przed tobą w swej prawdziwej postaci. Czy ty wówczas będziesz mnie nadal kochał? - spytała, lecz nim zdołał odpowiedzieć, zlikwidowała halucynację.

Istota stojąca teraz przed nim była tak samo zachwycająca, jak jej ludzki miraż. Barwy jej kryzy przenikały się ze światłem i mrokiem podziemnej groty, a oczy o pionowych źrenicach miały złocistą barwę. Nie były żywym płomieniem tak, jak oczy iluzji, ale dostrzegał w nich pasję. Była potężną, najwspanialszą istotą chodzącą po świecie. Ochan wpatrywał się w nią i nie mógł się nadziwić, że on - słaby, mały człowiek - może być atrakcyjny dla stworzenia tak cudownego i starożytnego.

Po chwili jednak znów zobaczył czarnowłosą kobietę. Przywołała iluzję z powrotem, bo o czymś sobie przypomniała i musiała wiedzieć, zanim on stanie twarzą w twarz z pewną śmiercią. Nie przygotował się do próby ani przez chwilę, tylko cud mógł sprawić, że ją przeżyje, lecz mimo to gotów był zaryzykować. To sprawiło, że zapragnęła zyskać pewność odnośnie jego uczuć.

- Kochasz mnie, czy ją? - spytała.

Patrzył na nią i myślał „obie”. Nie rozumiał, czemu pyta o to teraz. Wydawała mu się wspaniała niezależnie od tego, czy była kobietą z jego snów, czy prawdziwą sobą. W pierwszej chwili owszem, przestraszył się jej, ale to już minęło, już się nie obawiał.

Nagle jednak zrozumiał. Odebrał jej uczucia - nienawiść, zazdrość. Chodziło jej o kogoś innego.

- Elheres? - spytał i przestraszył się. Wiedział, że Szedr nienawidzi czarodziejki, ale to była pomyłka, on nie…

- To nie tak Szedr. Kocham ją ale… Nie tak. Nie jak kobietę… - Nie potrafił wyjaśnić tego, co łączyło go z Sesziją Elheres Lihes. Wiedział, co to było, ale nigdy nikomu o tym nie powiedział, więc i teraz nie umiał.

Ozdobne litery dainge wyryte na jego rubinowozłotym medalionie układały się w napis Keran Mohegar Lihes. To było wszystko. Elheres mogła znać kogoś o tym nazwisku, mogli być w jakiś sposób spokrewnieni. Dopóki nie spotkał jej - Szedr - nie zdawał sobie sprawy, że do Elheres nie czuje niczego ponad przepełnioną niepokojem i niepewnością ciekawość. Ale to było wszystko. - Ona jest dla mnie jak… - zawahał się. To słowo mogło mieć zbyt wielkie znaczenie, gdyby je w końcu wypowiedział - siostra - dokończył bardzo cicho i miał nadzieję, że smoczyca zaakceptuje takie wytłumaczenie. Przestraszył się, że z zazdrości nie zechce pomóc mu w odnalezieniu towarzyszy, a przecież bardzo na to liczył. - Szedr, czy… - musiał się upewnić. - Czy mimo to mogę cię jeszcze prosić? Pamiętasz, rozmawialiśmy o moich towarzyszach. Obiecałaś, że pomożesz mi ich odnaleźć. Czy nadal mogę liczyć, że to uczynisz? Wiem, że żądam zbyt wiele, ale oni… to im przede wszystkim zawdzięczasz, że Pierścień wrócił, sam niczego bym nie zdziałał. Dlatego proszę cię. Jeszcze raz. - Nie wiedział, czy dobrze robi wracając teraz do tamtej rozmowy. W trakcie, jak mówił, czuł, że jej uczucia dziwnie się zmieniają. Że narasta w niej niechęć. Przerwał, bo przestraszył się, że zamierza odmówić. Nie potrafił nazwać tego, co się działo w jej duszy, ale po chwili odniósł wrażenie, że jej emocje znów przechodzą metamorfozę.

- Oczywiście - powiedziała spokojnie. - Moi szpiedzy już ich odnaleźli. Nie wszystkich co prawda, ale to kwestia najwyżej jednego dnia. Wkrótce wszyscy znajdziecie się poza granicami Khargas - oczywiście pod warunkiem, że Pierścień znajdzie się w Strażnicy. Czy ta odpowiedź cię satysfakcjonuje? - spytała i wyczuła jego ulgę. Nie, nie uwierzyła w jego wyjaśnienia. Związek, który odgadywała pomiędzy tymi dwojgiem zdawał jej się głębszy. Z pewnością próbował ochronić tamtą w ten sposób. Ta radość, która aż biła od niego, kiedy upewnił się, że jego kochanka będzie bezpieczna, była zbyt wielka. O, jakże się mylił! - Czy teraz możemy już zacząć? - Szedr spytała po chwili, uspokoiwszy się i gdy uzyskała potwierdzenie, ponownie stała się smokiem, wzbiła się w powietrze i wyleciała przez otwór w stropie.

Patrzył za nią przez chwilę, aż wróciła z Sędzią.

Wyznaczyli pośrodku pomieszczenia okrąg. Sędzia musiał usunąć część ze swoich szpargałów na boki, aby miejsce próby miało przepisową wielkość. Na szczęście dla człowieka mogło być nieco mniejsze, niż dla smoka.

Przygotowania do próby właściwie się nie odbyły, nie było też mowy o kilkudniowym unikaniu wszelkich przejawów magii. I Szedr prawdę mówiąc cieszyła się z takiego obrotu sprawy. Ochan zginie i zagrożenie zostanie wyeliminowane. Później może uda się jej jakoś wytłumaczyć Starszym całe to zamieszanie, wiedziała na pewno, że Sędzia stanie po jej stronie, a cieszył się takim autorytetem, że mogła nawet mieć nadzieję, że jej wybaczą. A jeśli nie to cóż, dołączy do swego ukochanego w Ogniu. Ale najważniejsze, że Pierścień będzie już wtedy ukryty.

Na razie jednak Sędzia położył klejnot tuż poza okręgiem. Był to jedyny przedmiot magiczny, który musiał się znajdować w tym samym pomieszczeniu, w którym odbywała się próba - próba Ognia - ponieważ był jedynym na świecie źródłem jej mocy.

Ochan obiecał Szedr, że po próbie pomoże jej zwrócić Pierścień do Strażnicy. On pomimo wszystko wierzył, że uda mu się ją przejść. Po części dlatego, że wiedział, jak dobrze zna swój Żywioł, a po części uznał, że jeśli Pierścień chce mieć następcę swego twórcy, to musi mu jakoś pomóc. Nie zamierzał zostać tym następcą, nie zamierzał nawet spojrzeć na Pierścień po próbie, ale nic nie stało na przeszkodzie, by klejnot uważał inaczej. Jeśli miał jakieś swoje zdanie, a co do tego Ochan nie miał przecież pewności. Na razie jednak musiał się przynajmniej trochę rozluźnić przed czekającą go przeprawą.

Sędzia oczyścił jego umysł i przygotował go na spotkanie z Ogniem. Nagiego i nieświadomego wprowadził do kręgu, a potem opuścił komnatę.

To miała być dziwna próba. Obecny miał być tylko Adept i jego Mistrzyni. Przy czym smoczyca zdawała sobie sprawę z tego, że nawet jej obecność jest tu zbędna. Adept miał się zmierzyć z żywiołem, który poznał lepiej, niż niejeden z tych, którzy próbę przeszli dawno temu.

Szedr poczuła nagłą dumę, że to jej własny człowiek dostąpi zaszczytu zdobycia władzy Ognia. Przez moment pragnęła nawet, by przybyli tu Starsi i, by zobaczyli jego wielkość. Na szczęście jednak nikt ze Starszych nie wiedział jeszcze skąd bierze się wzrastająca ponownie aktywność Kręgu Mocy. Smoczyca stała przed Ochanem, pusząc się swoją wielobarwną kryzą i przecinając powietrze miękkimi ruchami grubego ogona.

Zdziwiła się jego pierwszą reakcją na widok jej prawdziwych kształtów i miała nadzieję, że w tej chwili jej postać nie przeraża go, bo przecież w czasie próby nic nie powinno go rozpraszać.

Ale on jej nie widział.

Próba rozpoczęła się i Ochan widział przed sobą najwspanialszego i największego smoka jaki istniał w świecie i poza światem. Esencję smoczej istoty, symbol, ucieleśnienie ideału. Samego Ducha Ognia.

Stworzenie - czy może raczej idea stworzenia - było ogromne, lecz zdawało się mieścić w grocie z łatwością. W pierwszej chwili drakon zdawał się niematerialny, nierealny, jego skrzydła przenikały ściany jaskini, ogon wił się pomiędzy molekułami kamiennej posadzki. Ochan miał wrażenie, że poprzez jego brzuch widzi górę niepotrzebnych rupieci ułożonych pod ścianą.

Smok stawał się jednak z każdą chwilą bardziej prawdziwy. Bardziej namacalny, niż to, co znajdowało się rzeczywiście dookoła. Nagle okazało się, że to nie jego skrzydła przenikają ściany groty, lecz to skała delikatnie, nieśmiało muska złocistą błonę, kości i pazury. Wydawała się odsuwać, jakby zabieranie przestrzeni Duchowi Ognia było świętokradztwem nawet dla zimnego kamienia.

Posadzka stała się przeźroczysta, przestała istnieć, aby on mógł do woli machać ogonem, nie napotykając oporu. Miał najpotężniejszy, najdłuższy i najgrubszy ogon spośród wszystkich smoków świata. Jego barwa była złocista, podobnie, jak barwa łusek na całym jego ciele. Mieniły się jasną czerwienią i srebrem, jakby w nieustannym ruchu, jakby cały czas płonęły, nie spalając się.

Jasnopopielaty brzuch wyglądał jak przesypujące się popioły wygasłego ogniska. Kryza wokół jego szyi była wielka i najeżona; gotował się do boju i chciał spłoszyć przeciwnika. Mieniła się wszystkimi barwami ognia i pełgała wokół dostojnej głowy. Wyglądała, jakby była uczyniona z płomienia. A błona jego skrzydeł zdawała się być zrobiona z roztopionego, płynnego złota.

Machnął skrzydłami, lecz powietrze ani drgnęło, przerażone jego potęgą. Ochan skulił się i przez krótką chwilę miał chęć uciec, schować się, lecz pierwotny lęk nie pozwolił mu wykonać najmniejszego ruchu.

Smok uchylił swą wielką paszczę i buchnęły z niej kłęby dymu i ognia. Wtedy dopiero Ochan spojrzał w oczy drakona. Miał złote oczy takie, jak smoczyca Szedr, o pionowych, czarnych źrenicach, na dnie których płonął Ogień. Ten prawdziwy, esencja żywiołu.

Duch Ognia wisiał ponad kręgiem i patrzył na marność, która stała pośrodku. Ta marność chciała się z nim zmierzyć.

Zaryczał potężnie, aż ściany groty zdały się walić na ziemię, machnął skrzydłami i wzbił się pod sklepienie. Krążył długo nad Ochanem, obserwując go, czekając, by Adept uczynił gest, by ukorzył się przed nim, lub rozpoczął walkę. Czarodziej był jednak zbyt oszołomiony, by zareagować. Bał się i wielbił to stworzenie. Najpewniej ukorzyłby się przed nim, gdyby wiedział, że to właśnie należy uczynić. Nie wiedział jednak - nie wiedział przecież nic. Stał więc tylko i wielbił go sercem, wzrokiem, myślą.

Aż w końcu Duch Ognia niespodziewanie zapikował, smagnął w kierunku Ochana płomieniem i czarodziej musiał się bronić.

Otrząsnął się błyskawicznie. Rozpoczęła się walka. Ochan nagle zapomniał o całej fascynacji i stanął przed Ognistą istotą, jak przed równym sobie. Zamienił się w smoka i zdumiał się łatwością z jaką mu to przyszło. Teraz był tej samej wielkości, co złocisto czerwony Duch krążący wokół niego. Grota prawie całkiem znikła.

Był smokiem o barwie purpury. Jego kryza lśniła jednolitą czerwienią, a łuski na grzbiecie przechodziły aż w głęboki fiolet na ogonie. Lśnił gorącym mrocznym światłem o barwie godnej największego króla. Jedynie jego brzuch był jasnoczerwony, a błona na skrzydłach mieniła się wszystkimi odcieniami pomiędzy czerwienią a fioletem. Jego pazury krzesały iskry na kamieniach posadzki. Machnął skrzydłami, jednak nie wzbił się aż pod sklepienie groty. Wyrysował w swym umyśle idealną sferę opartą na obrysie kręgu próby i nie przekraczał jej granic.

Dostrzegł Szedr siedzącą tuż obok, jak gdyby zamrożoną w pół ruchu. Nic wokół nie poruszało się, nie było nawet kurzu wzbijanego gwałtownymi ruchami skrzydeł Ducha Ognia.

Złocisty smok latał po całej grocie, pikując to niżej, to wyżej, ale Ochan przez cały czas pamiętał o swej mentalnej sferze, której granic nie wolno mu było przekroczyć choćby brzegiem skrzydła. Duch atakował coraz agresywniej, dostrzegł bowiem w purpurowym drakonie, w którego przemieniła się istota z pozoru tak marna, przeciwnika, mogącego stanowić wyzwanie dla własnego absolutu.

Wyrzucił z siebie potężne zaklęcie. Ochan krzyknął z bólu, bo ogień przypalił mu skrzydło. Płomienie liznęły ścianę za jego plecami i gdyby była prawdziwą materialną ścianą z kamienia, pewnie nadtopiłaby się nieco. Na szczęście żar przedarł się przez nią i rozpłynął w nicości. Ochan nie pozostał drakonowi dłużny. Splunął w niego gorącym jadem, ale na Duchu nie zrobiło to wrażenia. Zaabsorbował gorąc, który rozszedł się po jego łuskach jak fala. Złożył skrzydła i przemknął koło czarodzieja, niczym strzała, próbując wytrącić go poza granicę kręgu.

Ochan zachwiał się. Nie był w stanie dobrze ocenić swoich smoczych rozmiarów, lecz żył jeszcze, a płomienny Duch nadal pluł w niego ogniem, co oznaczało, że bój trwa. Purpurowy smok zaczął powiększać sferę, która była areną walki. Nadal przecinała ona krąg wyznaczony na posadzce, lecz jej średnica uniosła się i stała się większa. Ku zaskoczeniu Ducha, jego przeciwnik mógł się wzbijać na coraz większą wysokość.

Z paszczy Ochana nieustannie buchały kłęby pary. Starał się wydobyć z siebie ogień, taki, jak Szedr, albo sam Duch Ognia, lecz na razie mógł jedynie pluć jadem, którym nie był w stanie skrzywdzić Ducha. Przez cały czas poszerzał też i umacniał sferę. Widział, że jej granica przybliża się do miejsca, w którym leżał Pierścień.

Złocisty smok urósł znów i wleciał w obręb sfery. Nieustannie ział ogniem, lecz Ochan nie pozwalał już sobie na odczuwanie bólu. Chłonął ogień, którym raczył go przeciwnik, aż w końcu wiedział już, że teraz też potrafi!

Duch Ognia znajdował się niemal wprost nad nim, kiedy czarodziej poczuł, że będzie już w stanie odpowiedzieć mu w godny sposób. Zaczerpnął powietrza głęboko w swe smocze płuca i wypuścił z paszczy potężny płomień. Zaskoczył Złocistego. Ten przestał machać skrzydłami, złożył je i wyglądało, że na moment stracił przytomność. Jeżeli Duch mógł być przytomny, bądź nie. Ochan przeraził się, że wielki smok zaraz na niego spadnie i pierzchnął spod niego, zatrzymując się niemal na widmowej ścianie.

Na chwilę wstrzymał oddech, gdy w dole, pod sobą zobaczył wyrysowany krąg. Nie znajdował się nad nim. Prawdę mówiąc, był daleko poza obrysem kręgu próby. Ale jego mentalna sfera była teraz tak duża, że nie przekroczył jeszcze jej granicy. Był tego pewien, widząc, że Szedr nadal nie porusza się, a Ognisty Duch wisi w powietrzu ponad nim.

Wielki smok nie poruszał się nadal, ale nie spadał na ziemię, jakby nie działały na niego siły grawitacji. Nie atakował przez moment, ale znajdował się poza zasięgiem Ochana. Czekał i kontemplował. Czarodziej wiedział, że jeśli ma pokonać Ducha, musi go zmusić do wejścia w Sferę i uniemożliwić mu wydostanie się z niej. Zaczął delikatnie konstruować zaklęcie, które miało wzmocnić ściany pułapki w dogodnym momencie.

Czuł wzrastającą ponad nim moc, która dopiero teraz miała zamiar naprawdę rozpocząć walkę. Duch Ognia bawił się dotychczas, lecz teraz wiedział już, że nie ma do czynienia z byle kim. Ten młody ludzki czarodziej dysponował ogromnymi umiejętnościami i Złoty Smok musiał go zniszczyć, lub uczynić prawdziwie wielkim.

Ochan czuł pulsację dochodzącą spoza sfery. Z Pierścienia. Nie mógł mieć go przy sobie w czasie próby, lecz nagle pomyślał, że jeśli nie będzie go miał, to Złocisty posiądzie całą moc ognia i wtedy z łatwością zabije go. Rozszerzył jeszcze Sferę, której umocnione ściany groziły pęknięciem, przy każdym kolejnym ruchu, aż objęła ona skalną półkę obok Szedr, na której spoczywał klejnot.

Duch Ognia, widząc to, zawył z wściekłości. Podleciał do klejnotu, chcą go zgarnąć swoją widmową łapą, lecz Ochan zdążył pierwszy schwycić Krąg Mocy w swoje smocze pazury. Wypowiedział ostatnie Słowa, które uczyniły sferę nieprzepuszczalną dla Ducha. Był teraz zamknięty wraz z czarodziejem, dał się ujarzmić.

Lecz walczył nadal. Zamienił się w Ogień, który wypełnił całą sferę. A Ochan pławił się w nim, zamiast płonąć. Cieszył się i śmiał, nie czując bólu, nie paląc się wcale. Latał i pływał w oceanie żywego Ognia.

I wtedy Duch pogodził się z tym. Nie walczył już, lecz przenikał iluzję Ochana - smoka i ciało prawdziwego czarodzieja. Przenikał go i stawał się nim.

I szeptał, cichym głosem, niesłyszalnym dla czarodzieja, zbyt podekscytowanego swym niespodziewanym zwycięstwem. Szeptał nieubłaganie „spłonieszspłonieszspłoniesz…”

Próba była skończona.

Sfera rozprysła się na drobne kawałki i znikła. Szalejący wewnątrz ogień zmalał - albo to grota urosła - zwinął się i schował wewnątrz Pierścienia zaciśniętego w dłoni Ochana. Pochodził przecież z niego.

Czarodziej leżał wewnątrz kręgu nieprzytomny. Szedr przeraziła się, widząc, że zabrał Pierścień, lecz Sędzia, który zaraz wrócił uspokajał ją, że odbiorą go potem. Teraz trzeba się zająć dokończeniem próby, hipnotyzer powinien wzmocnić zaklęcia w umyśle Adepta. Mistrz musi się zatem oddalić.

Szedr protestowała, lecz Sędzia był nieubłagany. Wyleciała z groty pełna złych przeczuć. Była przekonana, że jej człowiek nie przeżyje próby, lecz przeżył i miał teraz dość mocy, by sprowadzić zagładę, lecz brakowało mu wiedzy, jak jej uniknąć.

Nikt nie chciał jej uwierzyć, ale to jednak ona miała rację. Wola Pierścienia okazała się właśnie silniejsza od woli ludzkiej.

Rozdział Dziewiąty

Wyfrunęła z groty z impetem. Była bardzo zła. Na Sędzię, na Ochana i na samą siebie. Przecież jeszcze w ostatniej chwili próbowała zapobiec nieszczęściu, ale ugięła się pod spojrzeniem jego granatowych ludzkich oczu.

Nie odbiorą mu Pierścienia, nie dadzą rady. To było przecież wiadomo od początku, od chwili kiedy poprosił ją, by dopuściła go do próby, albo nawet wcześniej, gdy rozpoznała w nim maga ze swoich snów. Nie. To było wiadomo jeszcze dawniej! Wtedy, gdy zabrała Pierścień ze Strażnicy! Już wtedy powinna była wiedzieć, że w ten sposób może wyłącznie sprowadzić nieszczęście, ale dała się przekonać Aszce, że to jedyny sposób, by ukryć go przed żądnymi władzy stronnictwami.

Ach, jaka była głupia!

Latała w kółko pod chropawym od stalaktytów sklepieniem ogromnej groty pełna złych przeczuć. Zataczała ciasne kółka, już zaczynało jej się kręcić w głowie, a skrzydła raz po raz uderzały o twarde, wilgotne skały sklepienia. I nagle uświadomiła sobie, że jeszcze o czymś nie powinna była zapominać. O czymś bardzo ważnym. Co to było?

Chwila skupienia i widok w zachodnim korytarzu sprawiły, że przypomniała sobie natychmiast.

Zobaczyła nadlatującą grupę smoków. Była pewna, że to Starsi. Pierścień uaktywnił się na czas próby i teraz już z pewnością wiedzieli, gdzie dokładnie się znajduje.

Nie zastanawiając się długo, Szedr wpadła z powrotem do groty Sędzi.

- Lecą tu! - krzyknęła. Zobaczyła, że Ochan jest już przytomny i nawet ubrany w swoje ludzkie szmaty, więc chciała chwycić go w pazury tak, jak poprzednio, lecz tym razem wymknął się jej. - Musimy uciec, bo nas wszystkich zabiją! - wycharczała w swoim języku, choć wiedziała dobrze, że on jej nie rozumie. Nie było czasu na czary, na halucynacje! A on schował się przed nią między szpargały starego smoka i nie mogła go złapać.

Wtedy Sędzia zasugerował, by spoczęła na chwilę na ziemi, a człowiek wdrapie się jej na grzbiet. Wyjaśnił, że Ochan właśnie podpowiedział mu to rozwiązanie, więc Szedr, mimo że zdziwiona nieco, uczyniła, jak kazał. Czarodziej błyskawicznie znalazł się na jej karku, gdzieś pomiędzy skrzydłami.

Uniosła się z wysiłkiem. Miała nadzieję, że zdąży uciec, zanim Starsi zbliżą się na tyle, by ją dostrzec, jak wylatuje z groty. W ostatniej chwili przypomniała sobie, że powinna jeszcze zapytać o coś Sędzię.

- Oddał ci go? - wrzasnęła, odwracając na moment głowę.

- Nie - odpowiedział Sędzia. - Nadal ma go przy sobie!

Szedr westchnęła i wyleciała przez otwór do wielkiej skalnej groty. Starsi byli już u wylotu zachodniego korytarza. Kuląc się nisko przy ziemi, smoczyca umknęła im na południowy wschód. Dobrze wiedziała gdzie lecieć. Jej szpiedzy zdążyli już donieść, gdzie stronnictwa przetrzymują swoich ludzkich gości. Zagłębiła się w niezliczone korytarze Khargasu.

Elheres usłyszała ciężkie kroki w tunelu na zewnątrz groty. Nie mogła zasnąć, bo w pomieszczeniu potwornie cuchnęło resztką gnijących kości, a poza tym Baax głośno chrapał. Właściwie to wydawało jej się, że na świecie panuje teraz dzień i to przeświadczenie też przeszkadzało w zaśnięciu. Byli już w tej zimnej grocie nie wiadomo jak długo.

Leżeli przytuleni do siebie, aby się trochę ogrzać. Po jednej stronie miała Zitę, a po drugiej Baaxa. Próbowała go szturchać, próbowała gwizdać, mlaskać, budzić go, ale i tak chrapał. Tymczasem Zita i Kirem, jakby zupełnie nie przejmowali się zdumiewającymi odgłosami wydobywającymi się z gardła kupca. Zastanawiała się, jak oni to robią. Zita tylko czasem budziła się, kiedy Elheres zaczynała zbyt głośno gwizdać. A kupiec ani drgnął.

Kiedy usłyszała te kroki na zewnątrz, pomyślała, że całe szczęście, że może ktoś ich wreszcie uwolni. Ale zaraz potem doszła do wniosku, że tak się pewnie nie stanie. Podniosła się powoli. Zita wymruczała coś, ale nie przebudziła się. Baax nadal ani drgnął.

Czarodziejka wiedziała, że ten ktoś jest sam. Gdyby udało jej się go powalić jak usunie głaz znajdujący się w wejściu, wtedy może zdołaliby się jakoś wydostać. Rozejrzała się po grocie, jednak jedynym, co miało wystarczającą wagę, były kości zwierzęcia, które zjedli. Podniosła kawał, krzywiąc się z obrzydzenia. Śmierdział i był oślizgły w dotyku, ale zdeterminowana Elheres postanowiła jakoś to wytrzymać. Oby tylko udałoby jej się wykonać odpowiednio silny zamach. Ustawiła się pewnie na ziemi i przygotowała do ataku.

Kamień zamykający właz do jaskini przesunął się z chrzęstem. Przez otwór wsunęła się głowa Aszki. Elheres nie zdążyła już powstrzymać rozpoczętego ruchu i kawał mięsa spadł na czaszkę sprzymierzeńca. Przewrócił się na podłogę.

Ku wielkiemu zdumieniu Elheres jego twarz wydłużyła się, gdy padał na ziemię, a oczy z niebieskich stały się złote, o pionowych źrenicach. Dostrzegła to, zanim bezrzęse powieki zasunęły mu się na wypukłe gałki oczne. Wielobarwna kryza i wąsy wokół mocarnych szczęk zafalowały, kiedy z łoskotem opadł na posadzkę. Elheres krzyknęła przerażona, bo widok kompletnie pozbawił ją zimnej krwi.

Baax, Zita i Kirem zerwali się na równe nogi. Dziewczyna zaczęła piszczeć ze strachu i wcisnęła głowę w ramię Kirema. Kupiec z obrzydzeniem podszedł do stwora.

- Wygląda całkiem niegroźnie - powiedział, drapiąc się po karku i ziewając. Przeciągnął się. Wcale nie podobała mu się taka nagła pobudka.

- To… to… to był Aszka. Ten, co opowiadał o tych legendach - Elheres ledwie mogła wydobyć z siebie głos, ale bardzo starała się opanować. - Nie miałam pojęcia, że on… że jest jednym z nich! Z tych bestii.

- A skąd myślałaś, że się tu wziął człowiek? Tu nie ma ludzi, tylko te stwory - Baax wskazał dłonią na budzącego się już smoka.

- Wiem, że nie człowiek! - żachnęła się. - Ale nie wiedziałam, że te stwory to właśnie smoki…

Aszka otworzył oczy i wydał z siebie ochrypły ni to jęk, ni to wrzask. Popatrzył na pochylonych nad nim ludzi i zorientował się, że wraz z utratą przytomności, przestało działać jego zaklęcie. Wypowiedział je szybko i stał się na powrót człowiekiem. Pozbierał się z ziemi i zaczął ich przepraszać.

- To stąd brało się to uczucie obecności pola magicznego - domyśliła się Elheres. - A więc to tak naprawdę wyglądacie, nic dziwnego, że próbowałeś nas oszukać! Nigdy nie powinnam ci zaufać!

- Ależ droga pani…

- Nie odzywaj się, kiedy mówię! Te wszystkie opowieści… To kłamstwo! Chcecie tylko dostać Pierścień, aby wykorzystać go do swoich celów. Nie zamierzacie, ani nigdy nie zamierzaliście się nim dzielić z ludźmi, tylko coś wam się wymknęło spod kontroli! A teraz próbujecie oszukiwaniem kształtów zyskać nasze poparcie. Niedoczekanie!

- To nie jest dokładnie tak. - Aszka uchylił się przed kawałem mięsa, którym Elheres wymachiwała, usiłując go znów uderzyć. Wyjrzał na korytarz i rozejrzał się we wszystkie strony. - Nasz naród jest podzielony. Są tacy - a przewodzi im Por Tari, ten starzec - którzy uważają, że świat należy tylko do smoków, ponieważ oni są najstarsi i gdyby nie głupi błąd, byliby jedynymi wybrańcami Stwórców na tym świecie. Ale inni, do których i ja się zaliczam, choć to sekret - tu Aszka jeszcze bardziej ściszył głos, - inni uważają, że wszyscy wybrańcy muszą być traktowani jednakowo, a co więcej tylko najmłodszy - czyli człowiek - może odzyskać moc zaklętą w Pierścieniu. Tak zapowiedział jego twórca i nie możemy teraz zmieniać jego woli. Dlatego chcę wam pomóc stąd uciec. Dlatego tu przyszedłem. Chodźcie - skinął dłonią i znów wyjrzał na korytarz. - Nawet was tu za bardzo nie pilnują, Por Tari nie uwierzył, że ludzie mają trochę sprytu - zachichotał do siebie. - Teraz się przekona. Możecie spokojnie uciekać, odnajdziemy tego, który ma Pierścień. I nauczymy go, jak może odzyskać dla świata jego moc.

- A rycerz? - spytała Elheres.

- Oczywiście - Aszka spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Rycerz też. Wiem, gdzie jest, pójdziemy go uwolnić, choć tam pewnie trudniej będzie się przecisnąć, ale poradzimy. Chodźmy, musimy się stąd szybko wydostać.

Wyszedł na korytarz i pokazał, by szli za nim. Kiedy Elheres usłyszała, że Aszka zgadza się pomóc im w oswobodzeniu Meknarina, natychmiast przestała wątpić w jego intencje. Baax pokręcił z niedowierzaniem głową i postanowił, że przynajmniej on będzie się miał na baczności. Nie był aż tak łatwowierny.

Ruszyli za smokiem przebranym w iluzję człowieka. Długo szli jednostajnymi korytarzami. Aszka kluczył tak, że po chwili stracili całkiem orientację. Uważał, by nie zagłębiać się w rejony, gdzie było więcej innych istot - smoków, czy nie. Ale i tak kilka razy musiał kryć ich pod iluzją, gdyż korytarzem przelatywał patrol, bądź pojedynczy gwardzista. Rozglądał się wtedy z niepokojem i chwilę czekał, zanim pozwolił im podnieść się z ziemi i ruszyć dalej.

Korytarze były coraz węższe, a ich podłoże było usłane kamieniami i drobnym żwirem. Smok zabrał skądś pochodnię i oświetlał drogę przed nimi. Lecące powoli i rozglądające się uważnie smoki nadal pojawiały się, choć rzadziej z każdym kolejnym zakrętem.

- Coś się musiało stać - mruknął w pewnym momencie Aszka, najwyraźniej bardzo zaniepokojony. - Nie sądzę, aby odkryli już wasze zniknięcie, za wcześnie na to. Ale jest bardzo dużo patroli, możemy mieć kłopoty z dotarciem do celu. Chodźmy tędy - wskazał ciemny otwór znajdujący się niemal pod sklepieniem korytarza.

Wczołgali się tam po kolei, musiał im pomóc wspiąć się do środka. Otwór był szeroki i tak niski, że musieli się czołgać. Smok posuwał się na samym końcu, niosąc łuczywo, ale zgasło mu po kilku krokach. Upuścił je z sykiem.

- A sądziłam, że smoki to istoty ogniste - Elheres odezwała się sarkastycznie z czoła kolumny.

- Jestem wyjątkowo słaby w magii Ognia - odparł Aszka z przekąsem.

Teraz jedynym światłem był szarzejący otwór na drugim końcu tunelu. W mdłym półcieniu widać było gęste sieci pajęczyn, których nikt nie ruszał chyba od stworzenia świata. Czarodziejce wydało się nawet, że coś okrągłego, szybko przebierającego niezliczoną ilością nóżek, przemknęło tuz przed nią na tle jasnego końca tunelu. Z całej siły zacisnęła zęby, aby nie krzyczeć i zaczęła przedzierać się przez pajęczyny. Dziura na drugim końcu korytarza zdawała się w ogóle nie przybliżać, a ona nie znosiła pająków. Już czuła, że coś jej chodzi pod bluzką, między nogawkami spodni. Jak miała nie krzyczeć! Czołgała się najszybciej, jak mogła i w końcu przedarła się przez sztolnię.

Wypadła na ziemię - po drugiej stronie podłoże też znajdowało się poniżej wylotu tunelu. Przeturlała się kawałek i zatrzymała w ostatniej chwili. W półmroku dostrzegła, że wylądowała na krawędzi przepaści. W dole słyszała jednostajny, głośny huk podziemnej rzeki. Lękliwie wyjrzała za krawędź urwiska i zaszczękała zębami ze zgrozy. W podziemiach było ciemno, lecz docierało tu jakieś światło, być może przez rozpadliny w skałach. I w tym nikłym świetle zobaczyła pędzący w głębi wąwozu, oleisty nurt. Zadrżała, kiedy wyobraziła sobie, jak niewiele brakowało, a porwałby ją i poniósł nie wiadomo gdzie. Ale zaraz potem jakaś mimowolna myśl podpowiedziała ratunek - przecież była panią Wiatrów. Przecież mogła latać. Wystarczyłoby przypomnieć sobie zaklęcie i nawet nie dotknęłaby stopą powierzchni rzeki. Gdyby zdążyła.

Ale na szczęście nie było takiej potrzeby, zatrzymała się w porę. Pozwoliła sobie na pełen ulgi oddech, a potem zaczęła się zbierać z ziemi. Z wrażenia w ogóle zapomniała o pająkach. Kiedy obejrzała się na towarzyszy i zobaczyła, że Baax dopiero gramoli się ze szczeliny, a Kirem próbuje wyjść tuż za nim, uświadomiła sobie, że ta chwila, kiedy wisiała nad przepaścią, która wydawała jej się wiecznością, tak naprawdę była bardzo krótka.

- Pośpieszcie się! - usłyszała nagle spanikowany głos Zity, która próbowała wypchnąć Kirema. Niestety Baaxowi trochę za długo zajęło wyczołgiwanie się z otworu, a dziewczyna najwyraźniej miała podobne odczucia wobec pająków, jak Elheres. Kiedy w końcu droga przed nią była wolna, wystrzeliła z niszy jak z procy. Elheres zaczerpnęła powietrza, by ją ostrzec, lecz nie zdążyła. Zita przeturlała się przez wąski odcinek wypłaszczenia piszcząc i otrzepując się z pajęczyn i zanurkowała w przepaść.

Kirem wrzasnął, Elheres też. Oboje, niemal razem, rzucili się dziewczynie na ratunek, lecz Kirem, nie wiedząc, co znajduje się za krawędzią zawahał się na moment i to wystarczyło, by Baax złapał go w pół i przygwoździł do ziemi. Elheres natomiast zwinnym ruchem przeskoczyła przez krawędź, wywrzaskując w panice zaklęcie i poszybowała za Zitą.

Zdążyła ją złapać za warkocz, kiedy dziewczyna była już po pas w wodzie. Poczuła, że silny prąd wyrywa jej przyjaciółkę, że albo nie da rady jej utrzymać i puści, albo za chwilę obie zostaną wciągnięte przez fale. Widziała, że oddalają się od miejsca, gdzie wyszli z tunelu i, że Aszka w końcu też się z niego wydostał. Zobaczył, co się stało i ruszył za nimi. W samą porę. Chwycił Zitę pazurami za ubranie i pociągnął z powrotem. Elheres sama zdołała dolecieć do wypłaszczenia, jakąś chwilę później.

Zita szczękała zębami i była przerażona. Kirem prześcigał się z Baaxem, próbując ją jakoś uspokoić.

- N-n-nie c-c-cierpię w-w-wody - wyjąkała Zita. - N-n-nienawidzę. Jeszcze b-bardziej, niż, p-pająków.

Elheres uśmiechnęła się, lecz zobaczyła, że Kirem poczuł się urażony.

- Musimy ruszać - odezwał się smok, który przybrał już z powrotem ludzką postać.

- Poczekajmy choć chwilę! - oburzył się Baax. - Niechże dojdzie do siebie. Poza tym, to gdzie ty chcesz iść - kupiec rozejrzał się po okolicy. Rzeczywiście, znajdowali się na jedynym płaskim odcinku, w każdym razie w zasięgu wzroku. Wokół piętrzyły się głazy, grożące zwaleniem się do rzeki przy najlżejszym poruszeniu.

- Po drugiej stronie rzeki jest droga - wyjaśnił smok, a potem przyjrzał się swoim kompanom. - Nie potraficie latać? - spytał.

- Ja potrafię - odparła Elheres. - Ale oni na pewno nie.

- W takim razie będziemy musieli ich tu zostawić… - zaczął smok, lecz Baax nie pozwolił mu dokończyć.

- O! Co toto toto nie! - zaprotestował gwałtownie. - Ja się zostawić nie dam. Chciałeś nas wyciągać z kłopotów i ratować, to się teraz martw, jak uratować nas wszystkich razem, bo my się nie damy zostawić, a czarodziej też ci Pierścienia nie odda, jeśli nas mu nie przyprowadzisz - wcale nie był pewien, czy Ochan dałby za nich złamanego grosza, jeśli oczywiście żył jeszcze, ale pokrzepiająco poklepał Zitę i Kirema po plecach. - Nie próbuj się nas waćpan smoku pozbywać, bo pani czarodziejka też nas nie zostawi.

Elheres potwierdziła skinieniem głowy. Nie zamierzała ich opuszczać, bałaby się być sama, jedynie w towarzystwie tego udawanego stwora.

- Wrócilibyśmy po was, gdy tylko odnajdziemy waszych towarzyszy… - Aszka spróbował jeszcze raz, ale Baax tylko zaperzył się jeszcze bardziej.

W końcu stanęło na tym, że smok przeniesie ich wszystkich, po kolei, przez rzekę - za wyjątkiem czarodziejki, która przeprawiła się sama. Kiedy już wszyscy byli na drugim brzegu, natychmiast ruszyli w drogę. Zita stwierdziła, że w marszu szybciej wyschnie i rozgrzeje się, poza tym chciała jak najszybciej oddalić się od rzeki.

Wkrótce huk ścichł za zakrętem, ale potem usłyszeli przed sobą następny podziemny strumień, przez ten jednak przerzucona była drewniana kładka. Na pytanie Baaxa, po co kładka w krainie latających stworzeń, Aszka odparł, że żyją tu także półistoty nie posiadające skrzydeł. W miarę, jak wzrok przyzwyczajał się do odrobiny światła, z otaczającej ich ciemności byli w stanie wydobyć coraz więcej szczegółów. A to świecące oczy dzikiego, podziemnego potwora - pewnie jaszczura, jak wszystko tutaj - a to wiszący w górze kamień, który w każdej chwili mógł runąć im na głowę.

Szli długo, a światła robiło się coraz mniej. Niejednokrotnie zagłębiali się w korytarze, którymi szli zupełnie po omacku. Potykali się o kamienie, uderzali o zbyt niskie stropy. Czarodziejka zaczynała się już zastanawiać, czy ta wędrówka w ogóle ma sens, kiedy w końcu dostrzegli światełko na końcu tunelu. Wkrótce - dość nagle - wyszli na otwartą przestrzeń. A tak przynajmniej im się w pierwszej chwili zdawało. Dość daleko od nich i trochę poniżej płynęła rzeka. Od jej brzegu dzieliła ich płaska, jakby wyślizgana wodą skała. Nurt rozlewał się szeroko i leniwie, a na drugim brzegu było jasno, jak w dzień. Płonęło tam mnóstwo pochodni. Znaleźli się oto w gęściej zamieszkanym rejonie, lecz wkrótce zauważyli, że nadal są w podziemiach. Jaskinia było ogromna. Gdzieniegdzie sterczały wysmukłe, ociosane kolumny tak szerokie, że trzeba by całego pułku długorękich mężczyzn, by je objąć.

Aszka zapewniał, że nic im nie grozi, patrole nie powinny zapędzać się aż na peryferia miasta, gdzie się teraz znaleźli. Poza tym cały czas maskował ich obecność iluzją. Niedługo skręcili pomiędzy skały i oddalili się od niebezpieczeństwa. Szli coraz bardziej po górę, wąską rozpadliną, usianą drobnymi głazami, a poświata smoczego miasta unosiła się poza skałami. Jaskinia była niezwykle długa i rozległa.

Od czasu do czasu z ich ścieżką krzyżowały się szersze drogi, które przekraczali ostrożnie i prędko, rozglądając się na wszystkie strony. Czasem otwierały się wąskie i szersze przepaście, głębokie, bądź płytkie i musieli przechodzić po nich kładkami, lub też Aszka psiocząc i narzekając przenosił ich na drugą stronę. W dole często pieniła się woda. Pod Khargasem płynęło widać mnóstwo podziemnych rzek.

Dość długo kluczenie Aszki i jego ochronne iluzje chowały ich przed oczami zwiadowców. W końcu jednak musieli zostać dostrzeżeni. Szczęściem stało się to, kiedy byli już niedaleko kolejnego schronienia.

- Uciekajcie na wprost - poinstruował Aszka, kiedy wielki smok zawisł tuż nad nimi i zaryczał tak potężnie, że zatrzęsły się ściany. - Tam jest korytarz, dość wąski, by nie mogli was gonić. Biegiem! - nakazał im i ruszyli przed siebie. Droga prowadziła dnem wąskiego kanionu, gdzie byli doskonałym celem dla atakujących gwardzistów, musieli się więc śpieszyć.

Aszka został, by zatrzymać wroga i umożliwić ludziom ucieczkę. Przybrał znów swoją smoczą postać, co tylko rozsierdziło gwardzistę jeszcze bardziej. Jego posiłki były już w drodze, zaalarmowane wrzaskiem.

Elheres zatrzymała się, by pomóc Aszce, bo obawiała się, że smok nie poradzi sobie z nadciągającą odsieczą. Nie zastanawiając się długo, uformowała potężną falę uderzeniową i pchnęła ją w kierunku nadciągającej gromady. Smoczy gwardziści rozpierzchli się we wszystkie strony i na razie stali się niegroźni. Fala pognała jednak dalej, w kierunku smoczego miasta. Czarodziejka dostrzegła to zbyt późno. Nie dość że wyrządzi duże szkody, to jeszcze zaalarmuje wszystkie smoki, o toczącej się tutaj bitwie!

Nic jednak nie dało się już zrobić. Dobrze choć, że Aszka miał do pokonania tylko jednego przeciwnika. Elheres spojrzała na niego i ze zdumieniem zobaczyła, że rozmnożył się. Stworzył wiele iluzji samego siebie, które latały wokół zdezorientowanego gwardzisty, umożliwiając prawdziwemu Aszce ataki z najmniej oczekiwanych pozycji.

Czarodziejka odetchnęła z ulgą widząc to i pobiegła czym prędzej za swoimi kompanami do tunelu, o którym mówił przewodnik. Za chwilę jednak stanęła, jak wryta. Droga, którą im wskazał, prowadziła wąską kładką na drugą stronę rozpadliny. Zobaczyła, że Baax stoi nad brzegiem i kręci głową.

- Nie, nie - mruczał. - Nie przejdę. Za nic nie zmusicie mnie do przejścia tędy.

- Głupiś! - wydarła się na niego Zita. - Patrz tam - wskazała na ziejącą po przeciwnej stronie przepaści czarną dziurę tunelu. - To jedyna droga. Tam nas nie złapią, a tu - machnie taki skrzydłem i zaraz zlecisz na samo dno. Lepiej się pośpiesz, póki jeszcze są zajęci z tyłu. - Zita obejrzała się i zobaczyła, że Elheres jest już blisko. Kirem był w połowie kładki.

- Co się stało? - zaniepokoiła się czarodziejka. - Przecież już pokonywaliśmy takie przepaści!

- Ta kładka jest węższa - wytłumaczył Baax. - I nie ma poręczy.

- Tchórz cię obleciał! - wrzasnęła Zita, coraz bardziej spanikowana. - Ruszaj Baax - popchnęła go z całej siły. Nie miał wyjścia, musiał wstąpić na kamienny mostek. Powoli, stawiając ostrożnie jedną stopę przed drugą, ruszył przed siebie. Na plecach czuł badawcze spojrzenie i szybki oddech dziewczyny.

Elheres jeszcze raz obejrzała się na Aszkę. Nie dostrzegła go, bo jej uwagę przykuł mniejszy gwardzista, mknący w kierunki kładki i trójki ludzi w żółwim tempie przeprawiających się na drugą stronę rozpadliny!

- Pośpieszcie się! - krzyknęła w ich kierunku przerażona i niemal równocześnie z tym wołaniem, wypowiedziała zaklęcie. Gwardzista właśnie ją minął. Podmuch był bardzo silny. Uderzony nim smok przyśpieszył jeszcze bardziej i nie zdołał zaatakować ludzi, bo całą swoją uwagę musiał teraz poświęcić na wyhamowanie przed skałą po drugiej stronie przepaści. Nie zdołał i roztrzaskał się o nią. Pozbawiony przytomności zsunął się na ścieżkę, biegnącą tuż nad otchłanią, pozostawiając na ścianie krwawy ślad, a później zleciał bezgłośnie w dół.

Baaxowi zakręciło się w głowie. Magiczny wiatr Elheres i jego wytrącił z równowagi, zdołał jednak kucnąć i złapać się kamiennego, śliskiego brzegu kładki. Spojrzał w dół, choć zawsze słyszał, że nie powinno się tego robić. I zobaczył wirujące cielsko smoczego żołnierza, opadające coraz niżej… i niżej… i niżej… Poczuł, że ten wir wciąga również jego. Buty ześlizgnęły się z kamiennej kładki i zupełnie nagle zawisł na rękach.

Jeszcze chwilę patrzył w dół, widział, jak smok wpada do rzeki i jak rozpryskują się wokół niego spienione fale. Natychmiast podniósł wzrok, by zastosować się do zasłyszanych już gdzieś, kiedyś poleceń, jakby teraz mogło mu to w czymś pomóc. Po chwili doleciał do niego cichy plusk z nieziemskich czeluści.

Kirem podbiegł z powrotem - w międzyczasie zdążył już bowiem przejść na drugą stronę kładki. Baax widział nad sobą przerażoną twarz Zity i chciał ją uspokoić, aby się nie martwiła, nie płakała, czy coś, ale zdołał tylko zaszczękać zębami. Dziewczyna trzymała go za ramię, za skórzany rękaw kaftana, a on czuł, że wyślizguje jej się powoli. Kirem również chwycił go za rękę. Gdzieś z oddali słyszał okrzyki czarodziejki, wykrzykującej zaklęcie. Potem poczuł jej ręce obejmujące go w pasie i magiczny wiatr popychający go w górę.

- Nie utrzymam go! - krzyczała Elheres. - Nie puszczajcie! Aszka, pomóż!

- N-n-nie pu-puszczajcie-cie - wyszczękał Baax bardzo wysokim głosem. Dotarło do niego, że to on boi się najbardziej z całej czwórki. I wtedy naprawdę zaczął panikować. Zaczął krzyczeć, żeby go wciągnęli z powrotem, błagał, by nie pozwolili mu spaść. Właściwie niemal się rozpłakał. Przypomniał sobie te wszystkie głupie wizje, które dopadły go ostatnio. Te, które miały jakoby zwiastować śmierć Ochana. Tymczasem proroctwo najwidoczniej dotyczyć miało jego samego, a on nie chcąc dopuścić do siebie tego przerażającego faktu uznał, że jego tajemnicze umiejętności wizjonerskie ukazują mu śmierć przyjaciela. A tymczasem, to on sam… Poczuł, że wyślizguje im się z rąk. Zita puściła jego rękaw z rozdzierającym szlochem.

A w następnej chwili widział twarz Ochana. Dotarło do niego, że uderzył w coś twardego, świat zakołysał się i Baax prawie spadł znowu, lecz czarodziej przytrzymał go mocno. Pionowa skalna ściana zbliżała się do nich z zastraszającą prędkością.

- Szedr, uważaj! - przeraźliwy okrzyk czarodzieja przeszył Baaxowi uszy, a potem zobaczył przed sobą, a właściwie nad sobą, zwężające się w perspektywie ściany, rozpadlinę między nimi i strop jaskini. Lecieli niemal pionowo do góry. Kupiec kurczowo trzymał się cienkich kolców i dotarło do niego, że w udo wpija mu się jeszcze jeden taki kolec. Obok szumiały potężne, błoniaste skrzydła.

Gdy wypadli przez szczelinę, zobaczył, że Zita stoi już po drugiej stronie przepaści, przyciśnięta do Kirema, a Elheres biegnie przez most, osłaniana przez Aszkę przed atakiem gwardzisty. Od strony miasta nadlatywała jednak prawdziwa armia. Powinni szybko znaleźć jakieś schronienie, jeśli chcą ujść z życiem.

Smoczyca dopadła krawędzi rozpadliny resztką sił. Ochan natychmiast zeskoczył na ziemię i pomógł Baaxowi zleźć ze smoczego grzbietu. Zita wyrwała się z objęć Kirema, by dopaść kupca i nacieszyć się, że jednak go nie straciła. Szedr dyszała ciężko, jej złożona teraz kryza falowała i drżała, podobnie, jak skrzydła. Dostrzegła Aszkę.

Chciała go zaatakować z wściekłym sykiem, ale on lekko wzbił się w powietrze i pokazał nadciągających gwardzistów. Dopiero gdy spostrzegł, że Szedr uspokoiła się, nie zmieniając postaci przekazał Elheres mentalny nakaz, by ruszyli tunelem. Poinformował, że on i smoczyca okrążą górę i będą na nich czekać po drugiej stronie.

Machnął skrzydłami i wleciał w labirynt pomiędzy głazami, a Szedr natychmiast ruszyła za nim.

Ochan stał przez chwilę patrząc jej śladem. Zastanawiał się, jak bardzo była zła, nie odezwała się do niego ani raz podczas tego karkołomnego lotu z groty Sędzi. Nie oddał jej Pierścienia, nie zostawił go też jej protektorowi. Mogła być wściekła i wcale jej o to nie winił. Ale postanowił, że dotrzyma jeszcze danego jej słowa. Jak tylko spotkają się po drugiej stronie tunelu, Pierścień natychmiast wróci do niej.

- Chodźże wreszcie! - Elheres szarpnęła go za ramię. Nie mogli dłużej stać na widoku, bo smoki były tuż.

Wbiegli do tunelu i dogonili wyprzedzających ich trochę Baaxa, Kirema i Zitę.

- Ciamajda z ciebie! - wrzeszczała Zita. - Na prostej, szerokiej kładce się utrzymać nie potrafisz! Grubas!

- No, bo… - Baax nieudolnie próbował się tłumaczyć. Zupełnie nie spodziewał się po niej takiej reakcji. Najpierw przytuliła się do niego, pocałowała w usta… Pocałowała go. Tak dawno już nie czuł smaku pocałunku kobiety. Wziął ją w ramiona i chciał go odwzajemnić. Po całym tym zdenerwowaniu, całym stresie, kiedy był tak blisko śmierci, kobieta to było to, czego mu było trzeba. A ona wtedy nagle wyrwała mu się i zaczęła okładać pięściami po brzuchu i wrzeszczeć, że jest ciamajda.

Uciekła do tunelu, a kiedy ją dogonił, zaczęła mu wymyślać.

- Co ja się strachu przez ciebie najadłam! Co ty sobie wyobrażasz? Nie wolno tak. Trzeba być ostrożnym, uważać, jak się chodzi, a ty taka niezdara jesteś! Ciapa!

- Zamknij się! - huknął nagle. - Byłem bliski śmierci! Gdybym spadł, mówiłabyś, że poświęciłem życie dla wielkiej sprawy i śpiewałabyś o mnie pieśń. Byłbym bohaterem - wypiął dumnie pierś. - Nie wolno tak mówić do bohatera! Więcej szacunku poproszę.

Otworzyła szeroko oczy, ale przestała lamentować.

- No! A teraz przydałoby się tu jakieś światło, bo ciemno w tym tunelu - rozkazał Baax. Nagle poczuł się naprawdę wielki.

- Proszę bardzo - odparł spokojnie Ochan i znikąd wyczarował nieduży płomyczek.

Baaxowi zrobiło się głupio. Popatrzył na czarodzieja przepraszająco.

- Właściwie, to powinienem ci chyba podziękować - zaczął. - I temu potworowi. Uratowaliście mi życie. - Pokiwał głową, wzdychając ciężko. Tak naprawdę wcale nie przypadła mu do gustu rola bohatera, nie lubił ryzykować. - To ten, który cię porwał? - spytał, przypomniawszy sobie nagle, że Ochana nie było z nimi przez ostatnie dni, i właściwie nie wiedzą, co się z nim działo.

- Tak - odparł czarodziej lakonicznie.

- I co? Wygląda na to, że się z nim zaprzyjaźniłeś.

- Z nią - poprawił Ochan. - Owszem.

Baax zdziwił się. Nie brał dotychczas po uwagę możliwości istnienia odmiennych płci wśród tych stworów. Właściwie nie sądził, by mogło to mieć jakieś znaczenie.

- Mam nadzieję, że pomoże nam wrócić do domu - Ochan pierwszy przerwał milczenie. - Właściwie to nie do samego domu, ale przynajmniej gdzieś do ludzi. Obiecała mi to - powiedział, ufając, że ona dotrzyma słowa. On zamierzał dotrzymać swojego, właściwie dobrze się stało, że zabrał Pierścień, bo miał teraz kartę przetargową. Kochał ją, ale była przecież smokiem, skąd miał wiedzieć, czy może jej ufać? Zdawał sobie jednak sprawę, że pewnie i tak będzie musiał uczynić pierwszy gest, bo Szedr była na niego bardzo zła. Straci wtedy ważny argument, ale może zyska jej przychylność. Zauważył, że Zita, bardzo podekscytowana, pyta go o coś.

- Wrócimy między ludzi? - W jej oczach malowało się niedowierzanie, ale i wielka radość. Ochan skinął głową. - Gdzieś blisko, prawda? To najbliżej jest Parej! I północny Kenteb! - aż klasnęła w dłonie z wielkiej radości. - Kiedy nas tam zabiorą?

- Jak tylko spotkamy się z Szedr i ja dotrzymam danego jej słowa, wtedy ona dotrzyma swojego - odparł Ochan i uśmiechnął się, widząc, jak Zita rozpoczęła szalony taniec w kółko, trzymając się za ręce z Kiremem. Baax przyglądał się im z równie uradowanym wyrazem twarzy. Tylko Elheres z jakiegoś powodu nadal zachowała powagę.

Spojrzała na Ochana i pokręciła głową.

- Najpierw musimy jeszcze coś zrobić - powiedziała. Spojrzał na nią nie rozumiejąc o co jej chodzi. - Musimy odnaleźć Meknarina i uwolnić go.

Zita zatrzymała się w pół kroku i spuściła głowę z poważną miną. A Ochan rozejrzał się po twarzach kompanów i ze zdziwieniem uświadomił sobie, że zupełnie nie zauważył, że w grupie brakuje jednej osoby.

Rozdział Dziesiąty

Tunel był tak długi, że nie było widać jego końca. Albo też po prostu po drugiej stronie nie świeciło się żadne światło, które byłoby widoczne w mrocznych czeluściach. Na szczęście mieli sobie nawzajem dużo do opowiedzenia, więc droga nie dłużyła im się.

Ochan nie zapytał od razu, czemu nie ma z nimi rycerza. Tak naprawdę nie interesowało go specjalnie, co się stało. Jeśli o niego chodziło, rycerz mógł sobie zostać w Khargas choćby do końca świata.

Za to kompani bardzo byli zaciekawieni, co działo się z czarodziejem, co robił przez te dni i co to za smok, który niósł go na grzbiecie.

Nie powiedział im wszystkiego. Właściwie powiedział im bardzo niewiele, jedynie to, że Szedr jest Strażniczką Pierścienia i, że obiecał zwrócić jej klejnot, jak tylko odnajdą jego towarzyszy, i jak ona umożliwi im wszystkim powrót w jakieś bardziej ludzkie miejsce.

- Ale co to za Pierścień i po co się tu w takim razie pchaliśmy? - spytał Baax, nie bardzo rozumiejąc lakoniczne wyjaśnienia Ochana.

- Właśnie - poparła go Elheres. - To nie możliwe, że szliśmy tak daleko, ryzykowaliśmy tak wiele, po to tylko, aby go teraz oddać tam, gdzie przeleżał tysiąclecia, zupełnie bez sensu - powiedziała, mając na względzie to, co usłyszała od Aszki. - To tchórzostwo Ochan. Uwierzyłeś w opowieści przekazywane sobie przez pokolenia smoków przerażonych kłamstwem, które opowiedzieli im Stwórcy zazdrośni o potęgę swoich stworzeń.

- Nie Elheres! Szedr nie była pierwszą, która powiedziała, że Pierścienia należy się obawiać! A'kwei też to mówił! - przypomniał jej inokana, który z pewnością był dla niej autorytetem.

- A ty twierdziłeś, że się mylił! - teraz ona przypomniała mu, co myślał jeszcze nie tak dawno temu i nie mógł odmówić jej racji.

Zdążył jednak zmienić zdanie od czasu tamtego spotkania. Zaczął się zastanawiać kiedy do tego doszło, choć miał wrażenie, że jest zbyt zmęczony, by się skupić. Nie zdążył przecież odpocząć po próbie i myśli trochę mu się plątały.

Wiedział, że to nie rozmowy z Szedr przekonały go, że trzeba się obawiać mocy Pierścienia, na pewno nie. Właściwie to nawet nie zgadzał się z nią, kiedy mówiła o zagładzie i, że nic nie można poradzić na Przeznaczenie. Były to bzdury z oczywistych względów - akurat ona mogła wpłynąć na los. Skłaniał się raczej ku opinii Sędzi, który potwierdził, że istnieje sposób, by uniknąć kataklizmu - tym, który uwolni moc, musi być jeden z najmłodszych - ten, który będzie posiadał odpowiednie dary - tak, jak w legendzie elfów. Sędzia z pewnością wiedział, co mówi. Jak on to ujął? Że poświęcił stulecia, na zdobycie wiedzy o Pierścieniu. Był nauczycielem Strażników. Nikt nie wiedział o Pierścieniu i jego sekretach więcej niż on.

Nie, to nie Szedr przekonała go, że musi obawiać się Pierścienia. To stało się wcześniej, ale już po spotkaniu z elfami. Nie potrafił dokładnie określić chwili, kiedy doszedł do wniosku, że Pierścień przynosi same nieszczęścia, ale to musiało nastąpić w trakcie wędrówki przez spalone słońcem równiny Khargas. Był wtedy zmęczony, przytłoczony nagłą odpowiedzialnością, o którą nikogo nie prosił. Mógł zacząć się obawiać czegokolwiek, a zrzucenie winy na Pierścień było najłatwiejszym wyjściem. Być może Szedr myliła się nie tylko w tym, że Pierścień ma świadomość, czy też jego klątwa jest tak potężna, że potrafi przełamać każdy opór. Może nie miała również racji co do znaczenia klątwy. Nie niosła ona ze sobą zagrożenia, lecz była zwiastunem wolności…

Nie! Ochan uświadomił sobie nagle, że zaczyna zmieniać zdanie, a przecież obiecał. Musiał dotrzymać danego jej słowa, choćby tylko po to, by być wobec niej uczciwy. Nie powinien się teraz nad tym zastanawiać. Nie mógł jasno myśleć, był zbyt zmęczony, a decyzja była zbyt ważna, by podejmować ją pochopnie.

- A co się działo z wami? - zapytał cicho, po to tylko, by odwrócić ich uwagę od Pierścienia.

Nagle nie wiedział kogo słuchać. Wszyscy - z wyjątkiem Kirema - zaczęli mówić równocześnie i każde o jakimś zupełnie innym wydarzeniu.

- Może zacznijmy od początku! - zaproponowała w końcu Zita, przekrzykując Elheres i Baaxa.

- A co ja próbuję zrobić? - spytała oburzona Elheres. - Zaczęłam od tego, że kiedy ten stwór - czy ta stwora, czy cokolwiek to jest - kiedy ona cię porwała, kompletnie się pogubiliśmy. To było na początku, tak? Nie wiedzieliśmy, co robić. Gdyby nie Baax, pewnie pozabijalibyśmy się nawzajem - spojrzała na kupca i nagle uśmiechnęła się z uznaniem, jakby teraz dopiero dotarło do niej, jak wiele dla nich zrobił.

- No, nie przesadzaj - Baax zmieszał się lekko, - ty byś zabiła tylko Jaynara.

- Skąd znasz jego imię? - Elheres stanęła jak wryta.

- Przecież mówiłaś tak do niego - Baax zdziwił się całkiem szczerze. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to słyszał, ale słyszał na pewno. Ochan również musiał słyszeć, bo nie dopytywał, kim jest Jaynar.

- To bez znaczenia - przerwał im zmuszając, by wrócili do zasadniczego problemu. - Jak się tu dostaliście? I gdzie on teraz jest?

- Tego nie wiem - odparła Elheres. - Aszka wie. To ten smok, który poleciał z tym twoim.

- Aszka wyciągnął nas z więzienia - dodał Baax. - Bo my też byliśmy w więzieniu, nas tez w końcu porwały, choć walczyliśmy dzielnie. Gdybyś widział, jaką nasza czarodziejka rozpętała wichurę…

- Przestań Baax, to teraz nie ważne! - Elheres przerwała mu. Chwila nie była stosowna, by opowiadać o każdym szczególe. Powinni skupić się na tym, co istotne. - Przyleciało po nas stado smoków i raz-dwa było po walce. Przyniosły nas tutaj, do tego podziemnego królestwa i przesłuchiwały. Dopytywały się, gdzie jest Pierścień, ale Meknarin nie chciał nic powiedzieć…

- Chciał! - przerwał Baax. - Przecież on im właściwie powiedział, że to czarodziej…

- Zamknij się Baax - Elheres syknęła z wściekłością, ale było już za późno.

Ochan uśmiechnął się cierpko.

- Przecież to oczywiste, kto by mnie najpierwszy wydał - wzruszył ramionami. Oczywiście to, czy rycerz go zdradził, czy nie, nie miało znaczenia. I tak nikt z towarzyszy nie wiedział, gdzie znajdował się czarodziej. Ale Ochan przeczuwał, że rycerz postąpiłby tak samo, również znając miejsce jego pobytu. I wiedział równie dobrze, że w przeciwnej sytuacji - on sam zdradziłby rycerza również. Elheres nie musiała go bronić, nie miało to najmniejszego sensu.

- To nie prawda! - zaprzeczyła mimo wszystko. - Jego honor by mu na to nie pozwolił!

- Honoru to on akurat ma tyle…

- Przestań! Nie przekażę mu twoich słów tylko dlatego, że z jakiegoś bezsensownego powodu nie chcę, by cię zabił. A teraz lepiej chodźmy stąd, jeśli chcemy go odnaleźć!

Wyminęła ich i ruszyła przed siebie nie czekając na nikogo.

- Co mi właśnie przypomniało - Baax oznajmił natchnionym głosem, ruszając jej śladem, - że może wcale nie musimy nigdzie iść, by go znaleźć. - Zmierzył Ochana cwanym spojrzeniem. - Szanowny czarodzieju, może dałoby się teraz wykorzystać ten twój klejnocik, aby nas znowu połączył. To znaczy, by go tu przyniósł, bo ja już nie mam ochoty nigdzie chodzić. To pewnie strasznie daleko, a ja jestem trochę zmęczony i głodny, a poza tym obawiam się, że swój limit szczęścia na dzisiaj wyczerpałem. Wolałbym nie wdawać się w dalsze potyczki.

Elheres zatrzymała się i obejrzała na nich pytająco. Rzeczywiście, nie pomyślała o tym dotychczas, ale Baax miał rację, Pierścień już robił takie rzeczy, być może na rozkaz Ochana, choć czarodziej temu zaprzeczał. Czemu nie mieliby i teraz skorzystać z tej właściwości?

Ochan milczał przez chwilę. Wiedział, że Pierścień nie połączyłby ich ze sobą, nie teraz, kiedy osiągnął już swój cel i należał do władcy Ognia. Poza tym być może rycerz miał jednak rację wtedy, gdy mówił, że to ich przyzywanie nie ma nic wspólnego z Pierścieniem. Jeśli chciał wierzyć, że będzie w stanie zwrócić Pierścień Szedr, to musi wierzyć również w to, że cokolwiek działo się z drużyną, było jego odpowiedzialnością. Jego, a nie kawałka zaczarowanego metalu. Tak więc nie mogli liczyć na to, że rycerzyk jakimś cudem stanie nagle koło nich wśród dymów i błyskawic.

Elheres patrzyła na niego wyczekująco. Mógłby jej powiedzieć, że tak się stanie. Dlaczego nie? Tylko, że muszą się znaleźć dostatecznie daleko od siebie, bo inaczej nie zadziała. Czyli najlepiej, gdyby wydostali się z Khargasu. Ona byłaby bezpieczna, a rycerzyka by się pozbył. Nie lubił go, ale nie mógł przecież pozbyć się go w ten sposób.

- To nie możliwe. Magiczne oddziaływanie Pierścienia skończyło się - powiedział krótko, nie chcąc wdawać się w wyjaśnienia. - Musimy sami odszukać rycerza i uwolnić go, jeśli tego chcecie.

- W takim razie w drogę - rzuciła Elheres.

- Zaraz, zaraz. Ja nie powiedziałem, że chcę - zaprotestował Baax. - W ogóle nikt nic nie powiedział, a Zita też wolałaby wrócić do domu, zamiast tułać się w nieskończoność. I Kirem - poszukał u nich poparcia, ale dziewczyna tylko pokręciła głową z naganą. - No dobrze, dobrze. Chodźmy - mruknął.

- Baax - Zita położyła mu dłoń na ramieniu. - Przecież jesteś bohaterem - pocieszyła go.

Do końca korytarza nadal było daleko. Widzieli jedynie skrawek posadzki i wilgotne skalne ściany wyginające się w łuk ponad ich głowami. Szli szybko, chcąc jak najprędzej wyjść z gęstej ciemności otaczającej ich ze wszech stron. Starali się trzymać blisko siebie i blisko płomienia stworzonego przez Ochana.

Elheres, kiedy już przeszła jej złość na czarodzieja za to, że znieważył Ha Meknarina, przypomniała sobie jego słowa o tym, że magiczne oddziaływanie Pierścienia skończyło się. Spytała, co chciał przez to powiedzieć.

- To co słyszałaś. Nie jest już magiczny. Wypełnił swoją rolę, czy coś takiego - skłamał.

Nie odezwała się od razu. Coś się nie zgadzało. Czyżby to dlatego chciał go oddać? Bo nie był już do niczego potrzebny? Czyżby dokonał tych obrzędów, o których mówił Aszka? Ale to było niemożliwe! Nie zdarzyło się nic, co świadczyłoby o uwolnieniu mocy Pierścienia. Temu wydarzeniu powinny towarzyszyć prawdziwe fajerwerki! Albo chociaż jakieś znaki, symbole.

Jakieś inne zdarzenia, które przekonałyby cały świat o tym, że stało się coś wielkiego!

Tymczasem nie stało się nic. Poza tym ona bardzo chciała wziąć w tym udział. Nie po to wałęsała się przez pół świata, aby teraz ominęło ją najważniejsze! Należało jej się choć takie wynagrodzenie za wszystkie trudy, skoro nie była predestynowana do większych rzeczy.

- Ochan, czy ty uwolniłeś już moc Pierścienia? - spytała ze złością, mając nadzieję, że zaprzeczy.

- Nie - Ochan pokręcił głową, a ona odetchnęła z ulgą. Nic się jeszcze nie stało, jeszcze będzie miała swój dzień!

A Ochan zastanawiał się, jak jej wszystko wyjaśnić, skoro jest taka dociekliwa. Chyba powinien opowiedzieć jej całą historię.

- Nie uwolniłem jego mocy - zaczął z westchnieniem - ale on już stracił te wszystkie uboczne efekty magiczne, bo odnalazł kogoś, kto może zdjąć z niego zaklęcie. Odnalazł mnie. Tylko, że ja nie zamierzam w ogóle tego zrobić. Obiecałem Szedr, że go zwrócę i chcę dotrzymać słowa. Poza tym, nie ma żadnej gwarancji, że ona się myli!

- Nie ma też gwarancji, że ma rację! - zirytowała się Elheres. - Pozwól, że przypomnę ci, co słyszeliśmy wśród elfów, to samo powtórzył teraz Aszka. Uwolnienie mocy Pierścienia, to wypełnienie planu, koniec dominacji Stwórców! Smoki - Aszka - chcą, byśmy wszyscy w tym uczestniczyli, dlatego on chce, byś to ty uwolnił moc, nie któryś z nich. Wtedy ludzie też będą władcami tego świata.

- Albo świat zostanie zniszczony - Ochan wpadł jej w słowo. - Nie wiemy tego. Elheres, jedyne, co wiem teraz na pewno, to że decyzja nie należy do ciebie, lecz do mnie.

Tak powiedział przecież Sędzia. Ochan przypomniał sobie, że Szedr nie spodobało się to zdanie, ale tak właśnie było.

- Jestem władcą Przeznaczenia i zrobię to, na co będę miał ochotę, a nie chcę wziąć na siebie odpowiedzialności za zniszczenie świata!

- W takim razie weź na siebie odpowiedzialność za dramat ludzi takich, jak ty! - wzruszyła ramionami. - Ludzi i inokanów, elfów, smoków! Przede wszystkim smoków.

- Elheres proszę cię, przestań. Tak bardzo jesteś nieszczęśliwa?

- Ja nie. Bo ja spełniłam swoje Przeznaczenie, jestem panią Wiatrów. Ale ty nie możesz zostać władcą Ognia dopóki nie uwolnisz jego mocy, bo to właśnie jest w nim zaklęte. Nikt nie może posiąść mocy Ognia, bo Stwórcy mieli kaprys ukarać smoki za ich odwagę, odbierając ich moc całemu światu. Ale pozostawili dar. Sam tego doświadczasz i wielu innych teraz i później, jeśli ty czegoś nie zrobisz! Masz rację decyzja należy do ciebie! - Widziała zaskoczenie malujące się na jego twarzy i nagle złagodniała w swym zapamiętaniu. - Ochan - powiedziała cicho, - chciałabym, abyś mógł doświadczyć tego, co ja. Chciałabym, byś przeszedł próbę, to wspaniałe uczucie…

- Przeszedłem - przerwał jej, naprawdę rozzłoszczony. - Właśnie teraz, całkiem niedawno, zostałem władcą Ognia. Ten argument już do mnie nie przemawia.

Mrugnęła dwa razy oczami, nie wiedząc co odpowiedzieć. Kompletnie ją zamurowało.

A on ruszył dalej za pozostałą trójką, nie czekając na nią. Nie sądził, że chciała go zranić, ale poczuł się zraniony. Oszukał ją twierdząc, że jej słowa nie trafiają mu do przekonania. Nie mogła użyć argumentu, który byłby bardziej nieodparty od tego. Wprawdzie już się stało - choć nadal nie mógł uwierzyć. Nie docierało do niego w pełni, że jest już władcą Ognia, ale był nim. Lecz mimo to pamiętał niemoc, z którą zmagał się przez lata, patrząc, jak rówieśnicy, a później młodsi od niego przechodzą swoje kolejne próby, a on nie może. Słysząc od starszych magów, że nigdy nie będzie mógł. Nie mógł tego zapomnieć, wiedział, że nigdy nie zapomni. Pragnął sprawić, by wszyscy obdarowani - tak, jak on - mocą Ognia, mogli zaznać sprawiedliwości.

Lecz co miał zrobić? Sprzeciwić się temu, co nakazywał rozsądek, a może po prostu strach? Czy postąpić zgodnie z radą Szedr po to tylko, by dotrzymać słowa danego - teraz już zrozumiał - zbyt pochopnie? Udowodnić, że jest w stanie sprzeciwić się klątwie Pierścienia, tylko dlatego, by mieć satysfakcję z własnej siły?

Nie był w stanie sam podjąć decyzji, potrzebował jakiegoś znaku! Gdyby chociaż wiedział, co się naprawdę wydarzyło wtedy, gdy stworzono Pierścień. Nie słuchał opowieści elfiej wieszczki, nie zapamiętał jej tak, jak powinien. W tej chwili wszystko już mu się mieszało - jej proroctwo, opowieści elfów, relacja Szedr. Co z tego wszystkiego było prawdą?

Był wyczerpany, potrzebował snu, a nie pogoni za rycerzem, którego nie lubił i który nie wiadomo, czy żył jeszcze!

Nagle zorientował się, że wszyscy się zatrzymali. Omal wpadł na pionową skalną ścianę, zagradzającą dalsze przejście.

- No to pięknie - powiedział Baax. - To koniec drogi, i co dalej?

Rozejrzeli się dookoła. Wydawało się, że ściany tunelu oddaliły się i stali w jakiejś obszernej grocie. Po chwili zorientowali się, że ponad głowami nie mają sklepienia, że jeśli nawet tam jest, to niebotycznie wysoko. Ściana przed nimi urywała się na dużej wysokości, nie było mowy, by wdrapali się tam, chyba że cudem.

- Poświeć mocniej - Elheres zwróciła się do Ochana, nagle uświadamiając sobie, że teraz mógłby nawet oświetlić całe smocze miasto, gdyby zechciał. Albo przetopić drogę przez skały. Patrzyła z podziwem na jego skupioną twarz, kiedy usiłował wypatrzyć jakieś przejście w ścianach kotliny, w której się znaleźli. Niestety wyglądało na to, że jedyna droga stąd prowadzi w górę. Za ich plecami wznosiło się zbocze, którego szczyt ginął w gęstych ciemnościach, ziejące czarnym otworem tunelu, z którego wyszli. Wyjście było przed nimi, ale było równie strome.

Nagle usłyszeli szum wielkich skrzydeł i tuż obok nich wylądował smok, mieniąc się i lśniąc w świetle ognia. Natychmiast przemienił się w piękną czarnowłosą kobietę. Jej głos rozbrzmiał w ich umysłach.

- Zgaście to ognisko, bo widać was w całym Khargas! Nie potrzebujemy chyba towarzystwa? - upomniała Ochana. Kiedy czarodziej zostawił tylko tyle światła, by widzieli nawzajem swoje twarze, kontynuowała - Rozmawiałam z Aszką i wiem, dokąd dążycie. Wiem też dokładnie w którym lochu trzymają waszego towarzysza - oznajmiła. - Pomogę wam wydostać się z tej dziury, Aszka jest na górze, pilnuje, by nikt nam nie przeszkodził.

Smoczyca zaproponowała, że wniesie ich wszystkich do góry, ale Elheres odmówiła. Miała dziwne wrażenie, że bestia - nie potrafiła inaczej określić skrzydlatego stwora, nawet, jeśli Ochan zapewniał, że zdołał się z nią zaprzyjaźnić - może ją „przypadkiem” wypuścić ze szponów. Od pierwszego wejrzenia nabrała uprzedzenia do jaszczurzycy. Ogniste spojrzenie, którym iluzja czarnowłosej kobiety ją przeszywała, zdawało się wypalać w niej dziury. Gdy Szedr odwróciła się, czarodziejka odruchowo sprawdziła, czy nie ma poprzepalanego tu i ówdzie ubrania.

Poza tym potrafiła przecież latać. Była nawet w stanie pomóc Zicie i Kiremowi, podczas, gdy Szedr wtaszczyła Ochana i Baaxa. Po krótkim odpoczynku ruszyli w dalszą drogę.

Do lochów dotarli, kiedy przez szpary w skalnych ścianach zaczęło przeświecać wschodzące słońce. Było tu jaśniej, niż nad podziemną rzeką, widocznie otworów było więcej. Podejrzewali też, że znajdują się znacznie wyżej, niż poprzedniego wieczora. Korytarze, wąskie i kręte pięły się nieustannie do góry już od bardzo dawna. Zupełnie niespodziewanie wyszli na otwartą przestrzeń.

Ostre światło jutrzenki oślepiło ich w pierwszej chwili. O tym, że rzeczywiście zaszli bardzo wysoko, przekonał ich lodowaty wiatr, który swym podmuchem wepchnął ich z powrotem w głąb góry. Wyszli jednak znów i zobaczyli leżący wszędzie śnieg, a w dali, za kilkoma pasmami niższych skalistych szczytów, wyblakłe w słonecznym brzasku, rozpościerające się aż po horyzont, jałowe równiny Khargas. W ciągu ostatniej doby musieli przebyć w poprzek połowę Khargasu!

Baax zupełnie niechcący zerknął na moment w dół i zamarł. Znów szli wąską ścieżką, wijącą się grzbietem przełęczy. Kucnął natychmiast i zapowiedział, że się nie ruszy. Wiatr gwizdał mu koło uszu, a zimno przeszywało aż do kości, ale stał, dopóki idąca na końcu Elheres nie zapowiedziała, że zrzuci go w dół, jeśli natychmiast się nie przesunie.

Bardzo powoli i ostrożnie stanął na drżących nogach. Spojrzał w kierunku otworu po drugiej stronie, w którym znikli już towarzysze. Wcale nie był tak daleko, ale zarówno skały z prawej strony, jak i zbocze z lewej, sięgające aż na dno wąwozu, były białe od lodu. Stawiając ostrożnie stopę przed stopą, modląc się, by się nie poślizgnął, Baax dotarł do końca turni. Kiedy znalazł się znów w ciepłych, przytulnych ciemnościach podgórskich jaskiń pomyślał, że widocznie fortuna postanowiła nadal mu sprzyjać. Albo po prostu zaczął się nowy dzień i zapasy szczęścia odnowiły się.

Chciał powiedzieć o tym na głos, ale w porę zorientował się, że kompani są dziwnie cisi. Popatrzył na wszystkich po kolei.

- I co teraz zrobimy? - spytała z niepokojem Zita.

- Siłą nie damy im rady, jest ich za dużo - odparł Ochan, patrząc pochmurno na dwa towarzyszące im potężne smoki, które nie zmieniły na razie kształtów na ludzkie.

Gdyby byli w ludzkim więzieniu jeden z nich wystarczyłby, by zapewnić im przewagę. Ale tutaj straż pełniło sześciu tak samo potężnych, jak oni. Na dodatek uzbrojonych.

Aszka i Szedr powarkiwali na siebie, nieco zbyt głośno zdaniem Ochana. Podeszli wprawdzie do karceru od zaplecza, ale i tak gwardziści mogli ich lada moment usłyszeć. Pomieszczenie, w którym grali w kości - chyba jakiegoś jaszczura - znajdowało się na końcu korytarza. Niedaleko.

- Trudno, coś musimy zrobić - głos Aszki nagle pojawił się w głowach ludzi. Smok nerwowo strzepywał skrzydła. - Liczebnie mamy przewagę! Czy wszyscy są gotowi do walki?

- Oszalałeś? - przerwała mu zdenerwowana Elheres. - To bez sensu, my jesteśmy zbyt słabi, by mierzyć się ze smokami w walce wręcz! - Widziała przecież, jaką bitwę stoczył Aszka nie tak dawno temu.

- Nie mamy wyjścia - Szedr poparła brata. - Jeśli zginiemy, to próbując czegoś dokonać!

Ochan tylko pokręcił z niedowierzaniem głową. Walka była żywiołem tych stworzeń, ale chyba tym razem smoczyca przesadziła. Być może on, Szedr, Elheres i Aszka, mieliby szanse, choć każda walka była w tej sytuacji głupotą. Ale mieszać w nierówną potyczkę kupca, karczmarkę-śpiewaczkę i półnimfa? I to w imię czego?

- Oni zostają - czarodziej wskazał na trójkę towarzyszy. - Ja i Elheres wam pomożemy, ale to wy przede wszystkim będziecie musieli walczyć.

- Nie, nie. Macie rację - zaoponował nagle Aszka. - Wy wszyscy zostajecie. Ja i Szedr damy im radę. Mamy na to sposoby, ja odwrócę ich uwagę, a ty odnajdziesz więźnia i uwolnisz go - zwrócił się do smoczycy, a potem wypowiedział zaklęcie i jego postać zmieniła się nieznacznie. Teraz miał na brzuchu skórzany ochraniacz, podobny do tych, które nosili gwardziści i inne elementy smoczej zbroi, razem z insygniami. - Lecimy, a wy czekajcie i bądźcie w każdej chwili gotowi do ucieczki.

Oba smoki zagłębiły się w tunelu. Zanim odlecieli, Szedr splunęła płonącą śliną w stronę Elheres. Ognista kulka spadła tuż pod stopami czarodziejki, ale ta, zaskoczona, nie zdążyła już odpowiedzieć. Z czeluści korytarza dobiegał cichnący szum i słabnący powiew ciężkiego wiatru. Czarodziejka, niespokojna jak nigdy wcześniej, odwróciła się do towarzyszy. Ochan kucnął pod ścianą groty i zdawał się drzemać, Zita patrzyła śladem smoków, a Baax podszedł do Elheres i położył jej dłoń na ramieniu.

- Nie bój się - powiedział poważnym głosem. - On zaraz będzie z nami i nic mu nie będzie. Zaraz wszyscy będziemy bezpieczni.

Pokiwała głową i wtedy zorientowała się, że nigdzie w pobliżu nie ma Kirema.

- A gdzie się podział ten półnimf? - krzyknęła przestraszona.

Zita zaalarmowana rozejrzała się dookoła, Baax podbiegł do czarnego wylotu korytarza, bo wolał nie zbliżać się do drugiej szczeliny, za którą ziała przepaść. Ochan podniósł na czarodziejkę mętne, zaspane spojrzenie i przyłożył palec do ust, psykając cicho.

- Porwali go! - krzyknęła Zita, starając się, by krzyk nie zabrzmiał za głośno.

- Zdradził nas! - odparła Elheres, nie panując już nas sobą ze wzburzenia. - Ten głupiec na pewno poszedł opowiedzieć o wszystkim smokom, albo Stwórcy wiedzą komu jeszcze!

- O czym ty mówisz! Coś złego mu się stało. Trzeba go znaleźć i uratować!

- Jakaś ty naiwna! To półistota - czarodziejka zaczęła panikować. - On wie, że wypełnienie się Planu nie niesie nic dobrego dla półistot i chce nam przeszkodzić, chce nas wszystkich wydać! Sami wprowadziliśmy tutaj wroga! A ty jeszcze bierzesz jego stronę. Przeciwko swoim!

Rozjuszona Zita rzuciła się na Elheres i złapała ją za grzywkę. Czarodziejka nie pozostała dłużna i po chwili tarzały się po ziemi wrzeszcząc przeraźliwie i kopiąc się. Elheres trochę trudniej było chwycić Zitę za gładko przyczesane włosy, ale w końcu dała radę potargać jej fryzurę.

Baax oprzytomniał pierwszy i szturchnął zdziwionego czarodzieja, który oniemiały przyglądał się babskiej kłótni.

- Zróbże coś! Nie stój jak kołek! - wrzasnął i rzucił się w kierunku walczących. Złapał w talii pierwszą, która mu się nawinęła.

Rozdzielili miotające się i wierzgające dziewczęta. Zita płacząc rzucała w Elheres kentebskimi przekleństwami, a czarodziejka miała wielką ochotę trzepnąć ją jakimś zaklęciem na opamiętanie. Baax niestety trzymał ją mocno. Zaczęła się wić i wyrywać, i ani się spostrzegła, kiedy przygotowane już zaklęcie wymknęło jej się spod kontroli i ugodziło w grubasa.

Natychmiast puścił ją i stanął nieco oszołomiony, rozglądając się po jaskini. Dotarł do niego jazgot z głębi korytarza. Wskazał go ręką, ale nie mógł nic powiedzieć, bo czary poplątały mu język. Zamiast tego uśmiechnął się błogo i usiadł na ziemi.

Elheres oddychała ciężko i wyglądało na to, że gotowa rzucać kolejnymi zaklęciami na prawo i lewo, ale Ochan na wszelki wypadek kazał jej się zamknąć. Za moment z tunelu wypadła Szedr, niosąc w pazurach nieruchomego z przerażenia Meknarina. Niemal ciągnęła go po ziemi, bo przesmyk był niski.

- Przestań! - krzyknęła Elheres. - Natychmiast go puść!

Szedr posłusznie rozluźniła chwyt, ale nie wyhamowała ani trochę. Rycerz przeturlał się kawałek po nierównym podłożu, zanim wylądował na jakimś głazie niemal przed samą czarodziejką. A Elheres dosłownie w ostatniej chwili zdołała się uchylić przed lecącą wprost na nią smoczycą. Już miała wybuchnąć wściekłością, że bestia znowu ją atakuje, kiedy usłyszała jęk potłuczonego rycerza i szybko kucnęła przy nim, by sprawdzić, czy nic mu się nie stało.

Szedr tymczasem wylądowała tuż obok Ochana i zakomunikowała mu, że ich towarzysz chciał chyba być dzielny i wlazł za smokami do aresztu, co niemal pokrzyżowało im szyki. Za chwilę, na potwierdzenie tych słów z tunelu wyleciał Aszka, ciągnąc po ziemi Kirema, który głośno wzywał ratunku. Smok także coś syczał i warczał. Zita zaczęła lamentować i naraz zrobił się taki harmider, że niewiele trzeba było, by wkrótce zjawili się tu wszyscy gwardziści Khargas.

- Uciszcie się! - Ochan opamiętał się pierwszy. - Musimy się stąd natychmiast wynosić. Elheres, Zito, zajmijcie się tamtymi dwoma - wskazał na obu mężczyzn przytaskanych tu przez smoki, a sam podbiegł do Baaxa, który rozglądał się z zainteresowaniem po jaskini. Zmusił go do wstania i pociągnął za sobą na chłostaną lodowatymi podmuchami przełęcz.

Sam nie wiedział, dokąd ich prowadzi, chciał po prostu jak najszybciej oddalić się od aresztu i od niebezpieczeństwa grożącego im ze strony smoczej armii. Znów posuwali się krętymi korytarzami, ale miał wrażenie, że w którymś miejscu skręcił nie w tą odnogę, co należało, bo wcale nie schodzili teraz w dół. Nie wracali tą samą drogą, którą tu przyszli, a korytarze były jakieś szersze. Aszka i Szedr lecieli z tyłu, by w razie czego obronić ich przed atakiem, ale Ochan bardziej obawiał się tego, co przed nim. Nie miał pojęcia dokąd wiedzie skalny tunel.

Znów wyszli na otwartą przestrzeń. Ale tym razem znaleźli się w głębokiej studni. Nad głowami niebo raziło oczy błękitem, ale wszędzie wokół były strome skały i nie było stąd innego wyjścia, oprócz tego, którym przyszli. Ochan rozglądał się z niepokojem po okalających kotlinę ścianach i czekał, co na to powie Szedr i ten jej towarzysz, kiedy poczuł, że Baax coraz natarczywiej ciągnie go za ramię.

- Co? - odwrócił się do kupca, a potem spojrzał za jego wyciągniętą ręką.

- Ja-ja - wykrztusił Baax, wpatrując się w nieforemną kupę traw i mchów, w której leżało sześć plamiastych jaj, o wielkości zbliżonej do połowy człowieka. Wymienili zalęknione spojrzenia. Natknęli się już raz na gniazdo - jeszcze w Sawian Tay - i dla nikogo tamto wspomnienie nie było przyjemne.

Ochan nawet nie próbował wyobrazić sobie stworzenia, które składało jaja takich rozmiarów. Ale wtedy dotarło do niego wrażenie radości od strony smoków.

- To gniazdo pteryksów! - ucieszył się Aszka.

Rozdział Jedenasty

Smok zdołał szybko przekonać grupę pteryksów, by pomogły im umknąć przed pogonią. Półistoty były większe od smoków i pozbawione wszystkich cech, które mogłyby świadczyć, że są drapieżnikami. Były łagodne, jak baranki, a przy tym silne i szybkie. Ich gładkie skrzydła obciągnięte były taką samą błonopodobną cienką skórą, jak u smoków, ale miały większą rozpiętość. Całe były pokryte cienkimi, krótkimi włoskami.

Szedr i Aszka ledwie mogli za nimi nadążyć, ale przynajmniej pewne było, że zanim straż więzienna zdąży się zorientować, że wylecieli poza góry, będą już daleko nad równinami Khargas.

Liczba pteryksów, które z nimi poleciały, dwukrotnie przewyższała ilość ludzi, których miały nieść. Gdy dochodziło południe, pteryksy nagle zniżyły lot i osiadły na stepie. Aszka szybko wyjaśnił kompanom, by przesiedli się na te z półistot, które dotychczas leciały luzem. Dzięki temu stworzenia dłużej mogły zachować siły, choć tempo lotu - wymuszone przez powolność smoków - nie było nawet bliskie możliwościom wielkich gadów.

Ha Meknarin dosiadł pteryksa ponownie z pewnym ociąganiem. Nie był pewien, czy nie powinien teraz uciec. Nie wierzył, że naprawdę uratowali go jego przyjaciele. Ziejący ogniem potwór wyciągnął go z jego celi, a potem zobaczył Elheres i pozostałych towarzyszy. A po chwili śladem pierwszego smoka przyleciał drugi, przypominający swoim wyglądem przesłuchujących go wcześniej jaszczurzych gwardzistów. I zmienił się w mniejszego, choć nie mniej groźnie wyglądającego drakona. Skąd miał mieć pewność, że istota o twarzy Elheres, która przytulała się do niego i pytała „Jaynar, jak się czujesz?” jest rzeczywiście jego Sesziją?

Siedziała teraz na grzbiecie innego pteryksa i kurczowo trzymała się sierści stworzenia. Meknarin rozejrzał się po pozostałych towarzyszach. Baax zwisał skulony, usiłując całymi ramionami objąć szyję swojego wierzchowca, Zita co chwila zerkała na kupca z niepokojem, jakby sprawdzając, czy jeszcze nie spadł. Kirem siedział nieruchomy i blady, a czarodziej wyglądał, jakby co chwila zasypiał i budził się w samą porę, by nie zlecieć na ziemię, która przesuwała się daleko pod stopami.

Khargas wyraźnie oddalał się, jednak rycerz wciąż jeszcze bał się uwierzyć, że to wszystko prawda. Spędził w mrocznych podziemiach tyle czasu, że nie był w stanie określić ile minęło dni i nocy. Nie dostał nic do jedzenia, dobrze choć, że w lochach panowała wilgoć, więc mógł zaspokoić pragnienie wodą skraplającą się na kamiennych ścianach. Próbowali go przesłuchiwać, ale nie były to interrogacje podobne do tych, które zdarzyło mu się kiedyś przeprowadzać w Iseli. Nie pobito go, ani nie miał do czynienia z magiem potrafiącym czytać w myślach. Być może jaszczury dopiero zaczynały, a to, co się działo teraz, to jakieś dalsze dochodzenie. Postanowił zatem nie zdradzić się w żaden sposób, że wie kto ma Pierścień. Nie powinien nawet o tym myśleć. No a poza tym, nie wiedział przecież, gdzie tak naprawdę jest teraz czarodziej, jeśli nie było go tutaj, wraz z nim.

Wieczorem pteryksy dostrzegły szeroką błotnistą rzekę, wypływającą z bajora pośrodku sawanny. Tam zatrzymali się na popas. Przebyli większą część równin Khargas i stracili z oczu ścigające ich patrole. Na horyzoncie, w świetle zachodzącego słońca majaczył płaskowyż Aghari Lasijon, a trochę na południe od niego Senne Wzgórza Usinialu i skaliste Hekke.

- Strumienie płyną tu głównie wiosną i jesienią - zdziwił się Aszka. - Ale zdarzają się anomalie pogodowe. Całe szczęście, bo będziemy mieli wodę, obawiałem się czy ucieczka na równiny to dobry pomysł.

Zagłębił paszczę w błocie i zaczął pić. Był wykończony szaleńczym tempem, które przez cały dzień nadawały pteryksy. One również chętnie napiły się wody, a potem odleciały żerować gdzieś w okolicy.

Szedr i Aszka polecieli za nimi, obiecując zdobyć też jakieś pożywienie dla ludzi, by ci nie musieli oddalać się od obozu. Kompani zostali, wielce ciesząc się potokiem i dziwiąc się, czemu nie trafili na niego w czasie wędrówki do gór. Tylko Elheres domyślała się, jakie było jego źródło, ale nie powiedziała nic głośno.

Dwójka smoków wróciła wkrótce. Szedr przyniosła wielką jaszczurkę. Ledwie unosiła się nad ziemią, tak ciężki niosła balast. Upolowany gad miał zwęgloną skórę, która jeszcze tu i ówdzie dymiła. Smoczyca powiedziała, że opiekła ją trochę, by nie musieli rozpalać ogniska. Wzniecili z Aszką kilka pożarów w okolicy, by zmylić ewentualną pogoń.

Gdy się posilili i zaczęli szykować do snu, Szedr niespodziewanie przybrała kobiecą postać. Nie wspominała o tym dotychczas, ale pamiętała o obietnicy, którą złożył jej Ochan. Musiał jej teraz dotrzymać. Patrząc na niego swoim płomiennym wzrokiem powiedziała, że będą musieli jakoś wrócić do Strażnicy. Aszka, ku zdumieniu Elheres, natychmiast przyznał jej rację. A potem wysłał krótki sygnał, tylko do niej, z prośbą, by pozwoliła mu działać, bo wie, co robi. Ona powinna tylko przekonać czarodzieja. Zerknęła na Ochana.

Wydawał się bardzo zmęczony i bez zastanowienia zgodził się z Szedr i z Aszką. Tak, jutro odniosą Pierścień do Sanktuarium i ukryją go w miejscu, skąd nigdy nie powinien być zabrany.

Wtedy Aszka nie wytrzymał. Natychmiast również przybrał ludzką postać, jednocześnie rugając w myślach czarodziejkę, że nic nie potrafi zdziałać. Wydał się Elheres trochę dziwny - wyglądał inaczej, niż wcześniej, podczas przeprawy przez góry i w więzieniu, kiedy przyszedł z tym starym. Miał dłuższe włosy i bardziej pociągłą twarz. I chyba ciemniejsze oczy. Wpatrywała się w niego zaskoczona i umknęła jej część jego wypowiedzi. Natychmiast skupiła się na rozmowie.

- Sam już nie wiem Szedr - mówił Aszka. - Może elfy mają rację i moc trzeba uwolnić? Może pora wypełnienia planu naprawdę nadeszła i przyniesie to wszystkim szczęście? - spytał, a smoczyca wydawała się być zaszokowana jego przypuszczeniami.

- A może rzeczywiście wypełnienie planu, to koniec świata - Zita niespodziewanie wtrąciła drżącym głosem.

- Nie! - Elheres załamała ręce, gromiąc ją spojrzeniem. - Ty też? Takie myśli Stwórcy zaszczepili wśród smoków i inokanów w obawie, że jeśli wybrańcy poznają, co mogą osiągnąć uwalniając moc, Stwórcy stracą nad nimi kontrolę! Aszka, jak to było w tej legendzie, jakie są słowa proroctwa?

Aszka westchnął, spojrzał na Szedr z obawą i zaczął mówić.

- „Gdy narodzi się mój młodszy brat, uwolni tę moc, by oddać ją jej prawym właścicielom. Krąg sam go odnajdzie, gdy on będzie gotów, a będzie wiedział, co czynić, by uwolnić moc i oddać ją światu. On będzie władcą Przeznaczenia i władcą Ognia i nikt przed nim tej mocy nie uwolni, gdyż wówczas zniszczy ona wasz świat. I musi się to stać w miejscu, gdzie powstał Krąg - tu najmłodszy uwolni moc Pierścienia.” Tak było w przepowiedni Szedr. Nie powiedziano wam tego nigdy, prawda? Ale ja nie jestem Strażnikiem, więc mogłem połączyć wiedzę uzyskaną od ciebie z tym, czego dowiedziałem się poza Strażnicą. Tak było powiedziane w klątwie. Nikt przed nim nie uwolni mocy, gdyż wtedy zniszczy ona świat. Lecz on może uwolnić moc, jeśli będzie wiedział, jak to uczynić. Krąg sam go odnalazł. Teraz on musi zadecydować, musi dowiedzieć się, jak uwolnić moc. Być może już wie.

Nie spojrzał wcale na Ochana. Czarodziej też na niego nie patrzył. W napięciu czekał na odpowiedź smoczycy.

- Sędzia sam powiedział mi, że tak było w Przepowiedni - przyznała cicho, - lecz nie mówili nam tego, bo wówczas każdy z nas - ze Strażników - mógłby chcieć się przekonać, czy to nie on jest tym wybranym.

- Z pewnością nie. To musi być człowiek - najmłodszy. Szedr, pozwól mu na decyzję, nie naciskaj, by oddał ci Pierścień.

- Nie mogę! - zaprotestowała wstając nagle. - Nie potrafię uwierzyć, że trzeba zdjąć z niego zaklęcie! Dopóki żyję, nie pozwolę na to! Pierścień musi wrócić do Strażnicy - powiedziała, patrząc wprost na Ochana. Czarodziej spuścił wzrok. Musiał się wyspać, zanim cokolwiek postanowi. Zbyt wiele od niego zależało.

- Masz rację Szedr - przyznał cicho Aszka.

- Ale!… - Elheres próbowała zaprotestować, lecz przerwał jej ruchem ręki.

- Ona wie lepiej - powiedział zgaszonym głosem. - Uczyła się o Pierścieniu całe życie. Nikt z obecnych tutaj, nie wie o nim więcej, niż ona. Ja jej ufam, zawsze ufałem - spojrzał na siostrę z uwielbieniem, a Elheres zastanowiła się na ile jest udawane. - Jutro wracamy do Strażnicy i zostawimy tam Pierścień.

Elheres pokręciła ze zdumieniem głową. O co właściwie mu chodziło? Nic nie osiągnął tą rozmową. Nakrzyczał na nią, że nic nie potrafi zdziałać, a sam nie osiągnął więcej. A może osiągnął? W końcu co ona o nim wiedziała. Tyle, co jej powiedział i nic ponad to. Powinna mieć się na baczności. Nadal nie mogła sobie przypomnieć gdzie już widziała tą twarz, którą przybierał, będąc człowiekiem, a on tymczasem zmienił wygląd. Nieznacznie, ale zmienił. To też wydało jej się podejrzane. Nic jednak nie wskazywało, by któreś z towarzyszy zauważyło jego odmieniony wygląd.

Wszyscy po prostu kładli się spać, więc Elheres chcąc, nie chcąc też zaczęła zastanawiać się, jak najwygodniej spędzić noc. Zobaczyła, że Meknarin siedzi nadal bez ruchu, wpatrzony w smoki, które znów przybrały swe naturalne postaci. Chciała podejść do niego, lecz Aszka znów odezwał się w jej głowie. I w głowach pozostałych, jak odgadła, po ich reakcji.

- Sanktuarium znajduje się w miejscu, w którym stworzono Pierścień, prawda, siostrzyczko?

- Ależ skąd! - zaprotestowała Szedr. - Pierścień powstał gdzieś w Menterze, ale nikt nie wie…

Nagle przerwała, bo zorientowała się o co mu chodzi.

Powinna była skłamać! Wyczuła nieoczekiwaną rozterkę Aszki, jego zdumienie, niedowierzanie. Doskonale wiedziała, jak gorączkowo zaczął się teraz zastanawiać, co zrobić, by odwołać postanowienie, że pójdą do Strażnicy. Co zrobić, by zabrać Pierścień do Menteru…

Ochan podniósł się, widząc, co się święci. Intuicja podpowiadała mu, że intencje Aszki nie są szczere i oto okazało się, że miał rację. Wokół zaległa niczym nie zmącona cisza. Wszyscy, nie wyłączając Baaxa i Kirema, a nawet rycerza - który nadal nie wiedział, czy to wszystko odbywa się naprawdę, czy tylko w jego głowie - wpatrywali się na przemian w obydwa smoki. Ale potem, kiedy Ochan wstał, wszyscy spojrzeli na niego. Także Szedr i Aszka.

- Pierścień jest w moim posiadaniu - powiedział czarodziej powoli. - I to ja zadecyduję dokąd się z nim udam. Sędzia powiedział, że decyzja należy do mnie, bo to ja jestem następcą twórcy Pierścienia - przypomniał, patrząc na Szedr. A potem, aby nie było niejasności, uprzedził - Jeśli zechcę go zanieść do Menteru, to tak się stanie.

W tym samym duchu chciał odpowiedzieć i Aszce - że jeśli uzna, że Pierścień powinien wrócić do Strażnicy, to go tam zabierze, lecz nie zdążył.

- Nie! - wycharczała smoczyca.

Teraz zagrożenie stało się dla niej całkowicie realne. Zawsze istniało, ale wreszcie to zrozumiała. Była Strażniczką i wiedziała już, że znalazła się tu po to, by w krytycznej chwili wypełnić swoją rolę. Właśnie do przeciwstawienia się takim sytuacjom, jak ta, przygotowywano ją przez wiele lat nauk.

Tak, kochała go, lecz cóż z tego? Teraz nie było to ważne, bo on zagrażał ustalonemu porządkowi świata!

Zaatakowała bez ostrzeżenia. Była jak błyskawica. Wzbiła się w powietrze i runęła na stojącego naprzeciw Ochana. Elheres ledwie zdołała odskoczyć w bok, a Baax, który stał po drugiej stronie czarodzieja, dostał w głowę końcem wielkiego skrzydła Szedr i niewiele zapamiętał z walki, która się następnie rozegrała.

Ochan był zbyt zaskoczony, by zastanawiać się nad obroną. Szedr była niesamowicie szybka. Niemal w jednej chwili znalazła się tuż przed nim. Kucała na ziemi, a jej olbrzymia paszcza znajdowała się na wprost jego twarzy. Sięgała mu zębami do gardła. Jakiś wewnętrzny głos powiedział mu, że ona już nie żartuje. Nie tym razem.

Naprawdę chciała go zabić.

Zaklęcie pojawiło się w jego umyśle samo. Niemal instynktownie, bez udziału woli wypowiedział je i wewnątrz paszczy Szedr zatańczyły płomienie. Zakrztusiła się, parsknęła, opluwając Ochana płonącą śliną i odskoczyła niemal w sam środek strumienia. Rozchlapując wodę wściekłym wierzganiem nóg i machaniem skrzydeł, znów wzleciała w górę.

Ochan także odskoczył, obawiając się natychmiastowego kontrataku, który jednak nie nastąpił. Szedr wyfrunęła pionowo w górę i zawisła tak, młócąc nocne powietrze, gwałtownie starając się utrzymać wysokość. Nie mogła odpowiedzieć mu płomieniem, to nie miało najmniejszego sensu - nie był mu straszny. Jedyną szansę, by go pokonać, korzystając z elementu zaskoczenia właśnie zmarnowała. Mniejszy i bardziej zwinny, zdołał ubiec jej atak.

Ale nadal mogła wykorzystać przewagę swej siły i wielkości. Runęła w dół. Poczuła wibrację magii i coś dziwnego zaczęło się dziać z powietrzem wokół niej. Jakby nagle zaczęło gęstnieć. Poprzez gwizd usłyszała krzyk Ochana, powstrzymujący ludzką czarodziejkę przed dalszymi atakami.

Powinna najpierw rozprawić się z nią! Zwróciła paszczę w kierunku drobnej istotki, kręcącej śmiesznie swoją małą główką. Mocnym machnięciem skrzydeł przedarła się przez powietrzną zasłonę.

Ochan nie przygotował żadnych zaklęć, nie chciał walczyć ze smoczycą. Nie przywołał nawet głupiego czaru ochronnego! Nie chciał zrobić jej krzywdy, a teraz Szedr gotowała się do walki z Elheres i on nie miał już szans, by jej w jakikolwiek sposób pomóc. Ruszył, by zasłonić sobą czarodziejkę i w tym momencie, niespodziewanie przyszedł mu z pomocą Ha Meknarin.

Rycerz poczuł, że w końcu się przebudził. Nie, nadal nie był pewien, że to nie halucynacje, lecz widział, że potwór atakuje jego przyjaciela. Miał szansę odkupić pomyłkę sprzed kilku dni, nawet, jeśli tylko we śnie. Ale jeśli to prawda? Jeśli rzeczywiście jego kompani uwolnili go z lochów? Musiał im pomóc!

Nie miał przy sobie żadnej broni, bo miecz został na równinach, a sztylet odebrali mu jaszczurzy gwardziści, kiedy zamykali go w celi. Ale nieopodal wypatrzył duży kamień i postanowił użyć go przeciwko bestii. Głaz był cięższy, niż się Meknarin spodziewał i wilgotny od mchu, lecz dał radę unieść go nad głową. Poczuł się dziwnie słaby, ale wtedy dostrzegł, że niebezpieczeństwo zwróciło się w stronę Elheres. Siły wróciły i niemal w ostatniej chwili udało mu się wypchnąć głaz prosto w głowę smoka.

Poszybował z gwizdem i uderzył celnie. Szedr padła ogłuszona.

- Trzeba ją zabić! - krzyczała rozsierdzona Elheres, kiedy debatowali, co uczynić ze smoczycą, stojąc nad jej bezwładnym cielskiem.

- Najpierw będziesz musiała zabić mnie! - odparł Ochan, mierząc ją rozzłoszczonym spojrzeniem.

- Przecież ona zaatakowała ciebie! To ona chciała pozbawić cię życia, a ty jej bronisz! Jak możesz, nie rozumiem?

- Nie muszę ci się tłumaczyć - odpowiedział Ochan spokojnie. Sam nie rozumiał.

Nie pojmował zachowania smoczycy, bo przecież jeszcze niedawno broniła go, karmiła, pomagała oswobodzić towarzyszy. A teraz po raz pierwszy naprawdę mu zagroziła. Rozumiał jej gniew, frustrację, ale jej zachowanie zmieniło się zbyt diametralnie. Powinna była zabić go od razu.

Ale ona była przecież smokiem. Dziwne byłoby, gdyby potrafił ją zrozumieć.

- Ochan, ona jest nie tylko niebezpieczna, ale na dodatek głupia - Elheres nie dała za wygraną. - I ciebie też chce zatruć swoimi zabobonami!

- Budzi się - wtrącił Baax, który też dopiero przed chwilą ocknął się po uderzeniu smoczym skrzydłem.

Meknarin podniósł z ziemi kamień i zbliżył się do smoczycy.

- Przestań! - Ochan podszedł do rycerza i gwałtownie złapał go za ramię. - Nie zrobisz jej krzywdy!

- Wtedy ona zrobi krzywdę tobie, albo jej! - rycerz wskazał na Elheres ruchem ramienia. Nie wypuścił z rąk głazu.

Ochan spojrzał na czarodziejkę. A potem na zbierającą się z ziemi, nieco oszołomioną smoczycę. Nie mogli żądać od niego, by dokonywał takiego wyboru!

Szedr wyprostowała się i patrzyła na prymitywne stworzenia stojące przed nią. Szał, który ją wcześniej opanował, minął teraz i dostrzegła, że przegrywa. Ich było więcej, a wraz z nimi był Aszka - jej brat, któremu dotąd bezgranicznie ufała, dorównujący jej siłą tak, jak Ochan dorównywał jej mocą. Czy Aszka potrafiłby ją zabić, by nie przeszkodziła mu w osiągnięciu zgubnego celu, któremu służył? Ale nie, pewnie chciał teraz, by pomogła mu odnaleźć miejsce stworzenia Pierścienia. O, nie! To się nie stanie.

Machnęła potężnymi skrzydłami i zawisła na chwilę w powietrzu. Jeszcze raz spojrzała na Elheres, której nie udało jej się zabić. Może potem, może kiedyś. A potem popatrzyła na Ochana. I odebrała jego zdesperowane wołanie, by nie odchodziła bez pożegnania. Poczuła żal. Nie spotkają się już, wiedziała o tym. Źle się stało, że w ogóle się spotkali, źle, że w taki sposób. Prosił, by chociaż się z nim pożegnała i zgodziła się. Tu, niedaleko, na równinach. Będzie czekała.

Jeszcze raz machnęła skrzydłami i oddaliła się od grupy.

Ochan pobiegł za nią, nie zwracając uwagi na wołanie Elheres. Odnalazł ją niebawem.

Stał przed nią i z bólem serca sycił się jej widokiem. Bał się, lecz nie wystarczająco, by odmówić sobie możliwości spojrzenia na nią jeszcze raz. Musiał jej powiedzieć, że będzie za nią tęsknił i chciał ją zapewnić, że nie zrobi niczego bez zastanowienia. Ale na razie milczał, starając się ją po prostu zapamiętać na resztę swoich dni.

Nie była wielkim smokiem, widział potężniejsze od niej, ale otaczał ją ten niezwykły majestat, który charakteryzuje istoty o wielkiej dumie. Głowę trzymała uniesioną wysoko, a złociste oczy patrzyły na niego chyba ze smutkiem. A potem przybrała sylwetkę kobiety.

- Nie, Szedr, nie rób tego - poprosił. - Nie musisz…

- A jednak. Boisz się mojej smoczej postaci, a nie chcę byś się lękał, stojąc przede mną.

- Nie obawiam się ciebie - skłamał. Wiedział, że wyczuła i strach, i kłamstwo. Ale nie dlatego bał się jej, że miała wygląd bestii, lecz dlatego, że walczyła z nim. Teraz przecież nie chciała już walczyć.

Przypomniał sobie słowa kształtów, przywołał swoje słabe umiejętności iluzoryczne i najlepiej jak mógł - stał się dla niej smokiem. Tym, którym był podczas próby - czerwono purpurowym. Większym od niej i równie jak ona dumnym. Władcą Ognia o czerwonej kryzie i płomiennym spojrzeniu.

Patrzyła na niego w milczeniu, rozumiejąc ten gest. Podziwiała jego groźne piękno, widząc teraz na własne oczy to, co jej dusza od razu dostrzegła w słabym ciele człowieka.

Jeśli istniało dla nich jakieś Przeznaczenie, to z pewnością byli przeznaczeni sobie.

- Chciałabym zostać - powiedziała cicho po długiej chwili. - Lecz nie mogę. Gdybym była przy was, być może znów zechciałabym odebrać ci Pierścień, a nie chcę z tobą walczyć. Być może wszyscy macie rację… - jej głos załamał się.

- Bądź pewna, że dokładnie przemyślę decyzję, zanim ją podejmę. Muszę poszukać odpowiedzi, musze mieć pewność, absolutną pewność, że oddanie Pierścienia do Strażnicy to jedyne wyjście. A co, jeśli Aszka i elfy się nie mylą? Jeśli nadeszła już pora, byśmy zakończyli dominację Stwórców, a my nie wykorzystamy tej możliwości? Co jeśli oni tego od nas oczekują? Muszę poznać jeszcze wiele rzeczy zanim zadecyduję, ale bądź pewna, że ja to uczynię, a nie klątwa Pierścienia.

- Ale teraz jeszcze nie możesz zadecydować? - spytała i zaraz odpowiedziała sama sobie. - Nie, wiem, że nie. - Zamilkła na długą chwilę. - Nie mogę wrócić bez niego do Khargas, rozumiesz to. A skoro ty nie wrócisz tam ze mną, to ja pójdę za tobą. Nie będę ci towarzyszyć, bo nie chcę stanowić zagrożenia, ani dla ciebie, ani dla… - przerwała, ale on się domyślił. - Ale będę w pobliżu. Na wszelki wypadek, gdybyś zmienił zdanie i chciał zwrócić Pierścień. Wystarczy, że zaczniesz mnie szukać, a jakoś się odnajdę. Nie oddalę się zanadto. Jeśli zechcesz mnie spotkać, zaraz będę przy tobie. Wierzę, że podejmiesz właściwą decyzję.

Ochan milczał przez chwilę, patrząc na jej czarne włosy, powoli przemieniające się w wielobarwną kryzę smoczycy.

- Nie chcesz być zagrożeniem dla mnie, ani dla… moich towarzyszy? - spytał.

- Chcę ją zabić - przyznała. - Wiem, że ją kochasz, choć mówiłeś, że to jak miłość do siostry. Chciałabym móc w to uwierzyć. Wtedy nie stanowiłaby dla mnie konkurencji, lecz ja nie wierzę. Ona nie jest twoją siostrą.

- Ależ Szedr… - zaczął i zamilkł. Nie wiedział, jak ją zapewnić, że żadna z ludzkich kobiet, które spotkał w życiu nie mogła się równać ze smoczycą.

A potem zapragnął wyjaśnić jej, o co tak naprawdę mu chodziło, gdy nazwał Elheres swoją siostrą. Opowiedział o medalionie z wyrytym symbolem któregoś z iselskich rodów, który przybrana matka dała mu, gdy opuszczał dom, będąc jeszcze niemal dzieckiem. Powiedziała, że ten medalion miał na szyi, gdy znalazła go, jako dwuletniego chłopca. Obok godła wyryte było imię - Keran Mohegar Lihes. Wisior był złoty, wysadzany drobnymi czerwonymi rubinami - był więc w barwach Kerseszial, choć na początku o tym nie wiedział.

Kiedyś, tylko raz, jeszcze jako dzieciak na początku pobytu w Daey, pełen entuzjazmu i nadziei pokazał go człowiekowi o nazwisku Lihes i mocno się wtedy rozczarował. Mężczyzna nie tylko nie przyznał się do jakiegokolwiek pokrewieństwa z chłopcem, ale oskarżył go o kradzież swojego skarbu. Nie był Iselczykiem i z pewnością nie był Keranem, ale przywłaszczył sobie nazwisko i ród, które być może należały do ojca Ochana. Ochan wykradł temu człowiekowi swoją własność, ale nigdy już nikomu nie mówił o medalionie. Kiedy później spotkał Sesziję Lihes i kiedy spotykał innych ludzi o tym nazwisku, też bał się pytać.

Dopiero po wielu latach dowiedział się, że powinien szukać swojej rodziny w Iseli, bo tylko tam Tradycja nadal była żywa. Jednak po niepowodzeniu, które go spotkało przy pierwszej próbie, po wielu innych wydarzeniach, kiedy przekonał się, że świat jest ogromny, a ludzi o nazwisku Lihes też wcale niemało, zaniechał starań, by odnaleźć bliskich. Tylko raz znalazł się naprawdę blisko Iseli i wtedy również spotkał Elheres - przed kilkoma laty w Xen Melair. Nie pojechał z nią jednak do Eitelu, ani nie przyznał się, dlaczego musi zboczyć z drogi. Zwyczajnie stchórzył i teraz chyba miało być tak samo. Wolał nie pytać o nic, wtedy mógł nadal żywić nadzieję, że ona zna kogoś o nazwisku Keran Mohegar Lihes. Gdyby spytał, mogłaby odpowiedzieć, że nie zna, a wtedy straciłby jedyny punkt zaczepienia, który mu w tej chwili pozostał. Jedyną odpowiedź dotyczącą własnej tożsamości.

- Powinieneś ją zapytać - poradziła ciepło Szedr, zaskoczona jego opowieścią.

- Wiem - odparł. - Zrobię to. Ale potrzebuję jeszcze trochę czasu. - Uśmiechnął się, jeszcze bardziej zdumiony, niż ona. - To dziwne. Nigdy jeszcze z nikim w ten sposób nie rozmawiałem. Nikomu nie zaufałem tak, jak tobie. - Patrzył na nią i dobrze wiedział czemu jej zaufał.

- Więc i ja ci zaufam - również się uśmiechnęła. - Powiem ci coś o mnie i o moim bracie. Bo jak sam wiesz nie do końca wiadomo, co jest prawdą w legendach. Ja też dałam się zwieść. Tak, w przepowiedni jest mowa o tym, że młodszy brat uratuje świat przed Pierścieniem. To głównie dlatego zdecydowałam się oddać klejnot Aszce. Mojemu młodszemu bratu. Być może dlatego czuję się w tej chwili uspokojona. Dzięki twojej opowieści. Przestałam się obawiać Pierścienia, choć takie uczucie winno być mi obce. Ale daję ci możliwość podjęcia decyzji. Zanim jednak zadecydujesz, spytaj ją…

Ochan westchnął próbując zaprzeczyć. Elheres mogła być co najwyżej jego krewną, ale siostrą… Gdyby straciła brata - młodszego brata - z pewnością szukałaby go przez całe życie. Nie powiedział jednak nic. Przez chwilę milczeli oboje, a potem ona bez słowa uniosła się w powietrze.

- Mam nadzieję, że cię jeszcze zobaczę - powiedział Ochan, jeszcze raz starając się ją zatrzymać.

- Chyba w to wątpię - odparła i znikła w gęstniejących ciemnościach.

Po kolejnych dwóch dniach podróży zatrzymali się już u wylotu Wąwozu. Kamieniste zbocza na wschodzie urywały się gwałtownie, a ziemia usłana była suchym żwirem. Jak okiem sięgnąć nie było widać żadnej roślinności, żadnych zwierząt. W oddali na zachodzie nikły w mroku żyzne wzgórza Pareju.

Pteryksy natychmiast poleciały tam na żer i odpoczynek wśród lasów. Ochan wpatrywał się w niegościnną czeluść rozpadliny pomiędzy górami i zastanawiał się, jak dziwne były koleje losu. Tą drogą miał przyjść do Khargas, a zobaczył ją po raz pierwszy wracając ze smoczego kraju.

W ciągu kolejnych dni ominęli elfią równinę od południa i przemknęli nad Usinialem. Musieli lecieć wysoko, by uniknąć unoszących się nad nim mgieł. Baax tęsknym wzrokiem spoglądał na południe, gdzie oczyma duszy widział Eriaar, do którego nagle bardzo zatęsknił. Uznał, że ogromną niesprawiedliwością ze strony Stwórców - wobec ludzi i elfów - było pozbawienie ich skrzydeł. Dlaczego smoki i inokany mogły latać?

Zatrzymywali się wśród mrocznych lasów, czasem nad kamienistymi korytami spienionych rzek. Poza nocnymi postojami - kiedy byli zbyt zmęczeni, by się ruszać - były to krótkie przerwy w nieustannej, wytrwałej podróży. Zbliżali się do gór. Po przekroczeniu ostatniej z rzek Eriaaru - szerokiej, potężnej Monrati, znaleźli się ponad Menter-Tenh, najdzikszą częścią Menteru. W oddali majaczyły zaśnieżone szczyty Menter-Orny, na zachodzie pyszniła się zielenią elfia puszcza Tyr Harawi. Wielu elfów zapuszczało się nawet w niegościnne dla nich, skaliste góry, ale nie mieszkali zbyt głęboko w tej części Menteru, woleli łagodniejsze, bardziej lesiste Menter-Sabani na południu. Jednak cel podróży wędrowców znajdował się gdzieś tutaj.

Rozdział Dwunasty.

Aszka kazał pteryksom wylądować daleko w głębi Menter-Tenh. Tu, gdzie mieszkali inokane. Mówił, że ptasi mają bardzo dokładne mapy i wierne legendy, które mogą pomóc w poszukiwaniu miejsca stworzenia. Smok wiedział, gdzie znaleźć inokanie miasta, lecz napotkał oto nieprzewidzianą przeszkodę. Powiedział, że pteryksy chcą wracać do Khargas i żądają, by poleciał z nimi i dał im obiecaną na początku podróży nagrodę. Opór nie zdałby się na nic, bo półistoty przewyższały podróżników liczebnością dwukrotnie, a wielkością znacznie bardziej.

Elheres ciężko było zrozumieć argumentację smoka. Dalsze podejrzenia budził fakt, że rozmawiał z nią na osobności. Odciągnął ją od grupy i co chwila zerkał na obozowe ognisko, podczas, kiedy tłumaczył jej, czemu musi ich opuścić. Wrażenie, że nie powinna mu ufać stawało się coraz silniejsze, ale nadal nie mogła sobie przypomnieć, gdzie już widziała jego ludzką twarz. Znów przybrał iluzję człowieka, ponownie z tą bardziej pociągłą twarzą i ciemnymi oczami. Czarodziejka wpatrywała się w niego, ale pamięć nie chciała dać jej żadnej podpowiedzi.

- Powinniście udać się jeszcze nieco w górę. Tam znajdziecie miasta - tłumaczył Aszka wskazując szczyty Menteru.

Znów zerknął w stronę obozowiska i zobaczył, że Ochan zmierza ku nim. Szybko powiedział, że pteryksy się niepokoją i przedzierzgnął się w smoka. Poprosił Elheres, by pożegnała od niego wszystkich, oznajmił, że postara się wkrótce wrócić i wzbił się ponad korony drzew. Pteryksy - wypoczęte i skore do powrotu do domu, natychmiast poderwały się do lotu i podążyły za nim.

- Już odleciał? - zdziwił się Ochan, podchodząc. - Tak bez pożegnania?

- Prosił, bym przekazała pozdrowienia od niego. Twierdził, że boi się pteryksów.

- Wcale mu się nie dziwię. Może i nie są drapieżne, ale…

- Nie powinniśmy mu byli ufać - Elheres przerwała mu. - Jest w nim coś… Coś takiego. Nie potrafię tego nazwać, ale zaczynam żałować, że zawarliśmy z nim sojusz.

- No coś ty? Przecież to głównie dzięki niemu udało nam się umknąć z Khargas! Nawet, jeśli jego intencje nie były szczere, wydostał nas stamtąd, a teraz możemy działać na własną rękę. To chyba dobrze. I bardzo się cieszę, że nas zostawił, bo teraz i on nie będzie wywierał nacisków.

- On nie, ale ja będę - Elheres popatrzyła w oczy czarodziejowi. - Powiedział mi dość i dość też usłyszałam od ciebie i od tej smoczycy, by wiedzieć, że nie zamierzasz dokonać tego, czego chce od ciebie Przeznaczenie. Może jemu samemu nie ufam, ale wierzę w to, co mówił. I dopilnuję, byś nie zmarnował szansy, jaką daje nam - wybrańcom - ten Pierścień.

- Elheres, ja wcale jeszcze nie zdecydowałem, że nie zamierzam tego dokonać. Ani, że zamierzam…

- W takim razie ja cię przekonam!

- Niekoniecznie. Ale nie kłóćmy się o to teraz. Czy on dał ci jakieś wskazówki, co czynić dalej?

Elheres opowiedziała Ochanowi o inokanich miastach, których Aszka poradził im szukać.

- Nie jest to najlepszy pomysł - skomentował Ochan. - Nie po tym, jak nas - mnie - potraktowano w Tkalarhiar. Chyba, że inokane tutaj mają inne podejście do legend, ale nie zapominaj, że elfy nadały im przydomek „strachliwych”. Oni mogą nie zrobić tego, co tobie by odpowiadało - uśmiechnął się złośliwie. - Ale w jednym Aszka ma niewątpliwie rację. Powinniśmy pójść w górę, być może do serca Menteru. Skoro to stało się gdzieś w Menterze, to stamtąd powinniśmy chyba rozpocząć poszukiwania. - Na chwilę przerwał, patrząc na odległe, niebosiężne szczyty. Zmarszczył czoło. - Ale nie teraz - odezwał się po chwili. - Rozmawiałem z resztą i wszyscy jesteśmy zmęczeni. Powinniśmy kilka dni tutaj zostać, odpocząć, zgromadzić zapasy jedzenia na drogę. Potem ruszymy.

Czarodziejka rozejrzała się po okolicy. Istotnie, miejsce, w którym rozpalili ogień, nadawało się na kilkudniowe obozowisko. Znajdowało się na końcu jaru i z jednej strony było zabezpieczone wysokimi skałami. Z drugiej - tu, gdzie otwierało się na dolinę górskiego strumienia - Ha Meknarin zaczął już wznosić nieduże ogrodzenie z cierni. Widać grupa powzięła już postanowienie. Mieli rację, należał im się wszystkim odpoczynek.

Nadal było lato. Ale tutaj wyglądało pięknie i radośnie, a nie sucho i ponuro, jak w Khargas. Drzewa pyszniły się zielenią, co krok płynęły rześkie leśne strumienie. Zdawało się, że po przejściach ostatnich dni, znaleźli się wreszcie w raju. Nie musieli się nigdzie ruszać przynajmniej przez kilka dni, potrzebowali odpoczynku bardziej, niż im się dotychczas zdawało. Mieli jeszcze czas by poszukać inokanich miast.

Ha Meknarin już następnego dnia udał się na polowanie. Był pewien, że w okolicznych lasach jest mnóstwo zwierzyny i nie rozczarował się. Pozakładał wnyki na ścieżkach i czekał, aż coś się w nie złapie. Zrezygnował z aktywnego polowania. W pierwszej chwili zamierzał zrobić łuk, ale nic z tego nie wyszło. To nigdy nie była jego mocna broń. Nie potrafił celnie strzelać, wyczuć cięciwy, ani nawet wystrugać prostych strzał. Podobno najważniejsze w strzałach były lotki. Na tym też się nie znał. Łucznictwo nie było zajęciem dla rycerza - o wiele praktyczniejsza była kusza. Na szczęście Baax nadal miał swój nóż i nie miał rycerzowi za złe, kiedy ten zdecydował się go przywłaszczyć. Kupiec stwierdził, że sam i tak nie wiedziałby, co robić taką bronią.

Rycerz przestał już wątpić w prawdziwość tego, co go spotkało. Skoro znaleźli się na ziemi i latające bestie odeszły sobie, mógł się wreszcie odprężyć. Cieszył się, że dwoje dziwnych ludzi, których ciągłe przemiany w monstra przyprawiały go o kompletną dezorientację, opuściło ich. A najbardziej radował się, że wyniosła, czarnowłosa kobieta, budząca w nim jakieś niejasne obawy - być może dlatego, że w końcu okazała się potworem - nie pojawiła się więcej od rozstania na równinach. To jej najmniej ufał i to ją posądzał o przeprowadzanie mentalnych inwestygacji za pomocą sztucznie wytworzonej rzeczywistości.

Ale teraz, widząc otaczającą go zieleń drzew, słysząc przebiegające leśnymi duktami zwierzęta, uwierzył w końcu, że wydostał się z lochów pod górami z innego świata. Że wydostali go stamtąd jego przyjaciele. Wszystko zdawało się wracać do normy, Meknarin czuł się niemal, jak wiosną w Usinialu. Znów polował, a Kirem łowił ryby. Nikt już nie dziwił się umiejętnościom chłopaka w tej dziedzinie. Baax z Zitą coś pichcili w wykonanych własnoręcznie glinianych garnkach, wypalonych dzięki magicznym umiejętnościom Ochana, a Elheres w końcu przekonała się, że może się nauczyć oprawiać zwierzęce skórki.

Dni mijały szybko, a Ha Meknarin - podobnie, jak pozostali - odzyskiwał siły i spokój ducha, które utracili w Khargas. Gdy tylko uwierzył, że naprawdę żyje i jest bardzo daleko od przeklętej smoczej ziemi, powróciło jego rycerskie poczucie obowiązku. Lato było w pełni, a on przypomniał sobie, że przysiągł odprowadzić Elheres do Eitelu na początku jesieni. Pozostało już niewiele czasu, gdyby jednak wyruszyli wkrótce, nie musieliby się spieszyć.

Mogli zejść w dół do Monrati i przeprawić się przez nią którymś z uczęszczanych szlaków handlowych, biegnących przez płaskowyż Xen Melair. Rycerz nie miał jednak ochoty znaleźć się ponownie w pobliżu tego miasta. Pewne wydarzenia z przeszłości mogły jeszcze nie zostać zapomniane. Mogli oczywiście przejść przez Menter i przeprawić się przez rzekę w górach, a na równiny zejść już przed samym Eitelem. Będzie musiał omówić trasę z Elheres i miał nadzieję, że czarodziejka zgodzi się na tę drugą.

Jak dziwne były koleje losu! Jeszcze niedawno byli na drugim końcu świata, a teraz niespodziewanie znaleźli się niemal pod samym domem. Ha Meknarin był przekonany, że otrzymał niezwykły prezent od losu. Gdyby go teraz nie wykorzystał, los z pewnością by się zemścił. Zesłałby na niego kolejne nieszczęścia, albo - co gorsze - wziąłby odwet na Elheres. Musiał ją chronić. Musiał wypełnić rozkaz jej ojca.

Wracał do obozu zastanawiając się, jak z nią porozmawiać. Może powinien zacząć, kiedy będzie odpoczywała po wyczerpujących pieszczotach z głową wspartą na jego piersi? Teraz kochali się codziennie i potem była zawsze w dobrym humorze. Powinna bez trudu zgodzić się na nieco trudniejszą trasę. Uśmiechnął się, myśląc o jej mocnym ciele. Była teraz zupełnie inną kobietą, niż przed rokiem. Zostało w niej niewiele z rozpieszczonej szlachcianki, trudy życia na pustkowiach zmieniły ją na podobieństwo rycerza, choć przecież kobiety nie parały się takim zawodem. On też się zmienił, wiedział o tym. Nie oburzał się już nawet, kiedy uparcie zwracała się do niego Jaynar. Przyzwyczaił się. A nie powinien.

Długo już siedzieli w jednym miejscu. Może zbyt długo. Chyba nie on jeden odczuwał znużenie jednostajnością mijających dni. Powinni ruszyć dalej, zwłaszcza, jeśli chciał przed jesienią dotrzeć do Eitelu. Atmosfera w obozie robiła się ciężka i słyszał jak inni kompani też wspominali, że należy opuścić jar, bo było w nim zbyt bezpiecznie i spokojnie, przez co sami zaczęli stwarzać sobie przeciwności.

Kirem na przykład obraził się na Baaxa. Kupiec zaczął znów grymasić na monotonię diety i zapowiedział, że jeszcze jedna zupa rybna i nie będzie więcej jadł - co akurat wyszłoby mu na zdrowie - i Kirem stwierdził, że w takim razie nie będzie więcej łowił. Odtąd spędzał cały czas w obozie, odmówił nawet zbierania gałęzi na ognisko - po które trzeba było chodzić coraz dalej - i przynoszenia wody. Siedział tylko i patrzył, jak Zita uczy Elheres oprawiać zające i suszyć skórki.

Ha Meknarin skończył obchód zastawionych pułapek i wrócił do obozu z naręczem zajęcy. Rzucił je obok sterty sprawionych skórek i suszącego się mięsa. Wymienił znaczące spojrzenia z Elheres i już wkrótce mógł przystąpić do realizacji swojego planu dotyczącego rychłego powrotu do Eitelu.

Zita została w obozie z Kiremem. Jakiś czas oboje milczeli, aż w końcu dziewczyna, by przełamać męczącą ciszę, zaproponowała, że uszyje mu kaftan ze skórek, a on oznajmił, że wolałby taki z rybich łusek i wyszedł za ostrokół. Nie poszedł zbyt daleko, kucnął po drugiej stronie jaru i gapił się na dziewczynę.

Zita wzruszyła ramionami i starała się nie zdenerwować. Elheres wróciła wcześniej, niż zazwyczaj i z głośnym westchnieniem usiadła obok.

- Nie wiem, co się z nim dzieje - pożaliła się Zita.

- Ja też - odparła czarodziejka rozzłoszczonym głosem.

Zita przyjrzała się jej uważnie. Czarodziejce raczej nie chodziło o Kirema. Elheres wyglądała na wzburzoną, a jednocześnie… W jej włosach były jakieś gałązki i ze dwa listki, bluzka była zapięta krzywo, jakby w pośpiechu. Zaciśnięte usta wskazywały na irytację, ale w spojrzeniu czaił się żal. Zorientowała się, że Zita milczy i przygląda jej się uważnie, więc spojrzała na koleżankę.

- Jaynar - powiedziała i jedno słowo starczyło za wyjaśnienia.

Zita pokiwała głową ze zrozumieniem.

- Dlaczego wciąż tak o nim mówisz? - spytała po chwili, a w jej ciemnych oczach błysnęły figlarne ogniki, jakby doskonale znała odpowiedź na to pytanie. - Przecież jego to denerwuje.

- Chcę go denerwować! On denerwuje mnie. Ciągle tytułuje mnie „Szanowną Sesziją” i wymyślił, że skoro jesteśmy tak blisko Eitelu, to powinniśmy tam zaraz wracać. Więc ja się mszczę.

Zita roześmiała się, jak z dobrego żartu i Elheres też się uśmiechnęła. Jej złość nie miała najmniejszego sensu, tak samo, jak nalegania Jaynara. Nie wrócą do Eitelu, choćby stanął na głowie i to nie dlatego, że Pierścień ich tutaj trzymał, bo ponoć już tak nie było. Po prostu ona chciała zostać i już. I nie było sensu marnować energii na złość.

Meknarin wyszedł z krzaków i ruszył w ich kierunku z zawziętą miną.

- Wrócimy do Eitelu, zanim się spostrzeżesz - powiedział ostrzegawczo, a potem wyciągnął z ziemi nóż i odszedł do lasu.

Baax wrócił znad strumienia, niosąc wodę w nieforemnym naczyniu z gliny, a za nim, jak cień, pojawił się Kirem.

- Co się stało? - spytał Baax, patrząc zaciekawionym wzrokiem w ślad za rycerzem.

- Meknarin chce mnie porwać i uprowadzić - odparła Elheres tajemniczo, a Zita wybuchła śmiechem.

Baax popatrzył na nie obie i pokręcił głową, niepewny, czy wierzyć, czy nie. Poszukał pomocy u Kirema, ale chłopak konsekwentnie ignorował go od ostatniej rybnej zupy i teraz usiadł pod samą skałą, dość daleko, by z nikim nie rozmawiać, ale dość blisko, by słyszeć, o czym oni mówili. Kupiec postawił naczynie koło ogniska i podszedł do chłopaka, bo chciał go trochę udobruchać.

Dziewczęta odprowadziły go wzrokiem.

- A tobie o którego chodziło, kiedy mówiłaś, że nie wiesz, co się dzieje? - spytała Elheres cicho, wracając do wyplatania nici z zajęczych jelit. Skrzywiła się z lekkim obrzydzeniem, dotykając zimnych flaków.

Zita popatrzyła na nią, zaskoczona, że czarodziejka jednak usłyszała, co Zita mówiła wcześniej. Często zdarzało się, że nie dostrzegała niczego poza własnymi sprawami.

- O Kirema - odparła podobnie, jak Elheres, półgłosem. - Jest jakiś obrażony i nie wiem, na kogo.

- Pewnie na was oboje - czarodziejka wyraziła przypuszczenie.

- Na nas oboje? Chodzi ci o mnie i Baaxa?

- Co się tak dziwisz? Przecież sama mówiłaś o tej najlepszej gospodzie w Eriaarze, którą założysz z Baaxem, jak już się pobierzecie. W Urji.

- Żartowałam! - Zita przestraszyła się. - Ja chciałam was tylko rozśmieszyć, pocieszyć… No… Przecież ja bym nigdy za Baaxa… Nigdy, no coś ty!

- To mu to powiedz.

- Baaxowi?

- Nie, Kiremowi. Przecież to jego kochasz, choć to też głupota. Przecież to właściwie półistota. - Elheres pomyślała, że może to jest odpowiedni moment, by wybić Zicie półnimfa z głowy. Obiecała sobie przecież, że z nią o tym porozmawia. Ale Zita ubiegła ją.

- Nie kocham Kirema - zaprzeczyła. - Nie kocham ani jednego, ani drugiego. Obu lubię, ale z żadnym bym nie chciała. Baax jest za stary, a z Kiremem nie mogłabym mieć dzieci. Poza tym, to on sam jest jak dziecko. Nudny i niemądry. Obaj są dobrymi przyjaciółmi, ale… sama rozumiesz. Ty przynajmniej nie masz wątpliwości - Zita westchnęła ciężko i spuściła głowę.

- No, nie mam - odparła czarodziejka gorzko. - Akurat nie mam. Zakochując się w Meknarinie zrobiłam najgłupszą rzecz w całym moim życiu. I na dodatek zdaje mi się, że zrobiłam dokładnie tak, jak chciał mój ojciec. Kiedy wrócimy do Eitelu od razu wyda mnie za mąż. Chcę wrócić do domu, brakuje mi go - podrapała się po oku, mając nadzieję, że to, co ją zaswędziało, to nie była łza. Nie sądziła, że tęskni tak bardzo. - Ale jeszcze nie teraz! - pozbierała się natychmiast.

- Ja też nie chcę wracać do domu - odparła Zita. - To znaczy chciałabym, bo też mi ich brakuje, ale chciałabym tyle jeszcze zobaczyć. I chciałabym wędrować dalej z tobą, jesteś taka mądra - popatrzyła na czarodziejkę z nieukrywanym uwielbieniem i natychmiast spuściła wzrok, widząc zdumione spojrzenie Elheres.

Zamilkły obie. Niezręczną atmosferę uratował niespodziewanie Kirem, który przebiegł obok i wypadł z obozu, jak wystrzelony z procy. Baax zawołał za nim, a potem podszedł do dziewcząt.

- Chyba pora już stąd ruszać - powiedział stroskanym głosem. - Dziwne rzeczy zaczynają się dziać, Meknarin chce porywać Elheres, Kirem chrzani coś o bluzkach z rybich łusek, których nikt mu nie chce zrobić. Nic z tego nie zrozumiałem, a wy? - Obie pokręciły przecząco głowami. - Tak myślałem. Powinniśmy zwinąć obóz, chyba dość już się naodpoczywaliśmy. Pora, żeby coś nam zaczęło grozić, to może się dogadamy.

Dno kotliny porastała zieloniutka, gładka jak dywan trawa, w kilku miejscach widać było zmierzwione kępy krzaków. Z trawy wystawały szare skaliste ściany, a wysoko w nich ziało kilka ciemnych otworów. Jedynie trzy z nich przysłonięte były kawałkami materii, która wyglądała na czystą i w miarę nową. W pozostałych wisiały bure strzępy, albo dziury ziały czarną pustką. Wędrowcom obeznanym ze zwyczajami różnych ras, miejsce to mogło się wydawać osadą inokanów, lecz - co było niepokojące - osada wyglądała na opuszczoną.

Jednak to nie atmosfera porzucenia powstrzymywała wędrowców od wkroczenia w obrąb kotliny. Na jednej ze skał wznosiła się dumnie wielka biała kopuła. Było oczywiste, że została przez kogoś postawiona i sprawiała niemal równie imponujące wrażenie, co Latarnia Tkalarhiar, choć była o wiele mniejsza i wykonana z matowego, białego materiału, który nie odbijał w tak bajeczny sposób promieni słonecznych. W tej okolicy jednak wyglądała niezwykle dostojnie. Była świeża i czysta, jakby jedynie o nią ktoś tu stale dbał. Szeroki pionowy pas, wykonany z takiego samego materiału, jak powłoka, biegł od jej podstawy przez wierzchołek, opadając do podstawy po drugiej stronie,.

- Mówię wam, że w nocy się z tego świeciło - zapewniała szeptem Zita.

- Trzeba było nie chodzić po lesie w nocy! - zrugał ją Baax, również zniżając głos.

- Powinniśmy sprawdzić, czy ktoś tam mieszka - Elheres próbowała przekonać ich, by weszli do kotliny. Dla niej było oczywiste, że skoro miejsce wygląda na osadę inokanów, to trzeba tam wejść i nawiązać kontakt. Dziwiło ją, że Baax, Zita i Kirem mają jakieś obiekcje. Ochan zgadzał się z nią, ale z początku nic nie mówił. Dopiero, kiedy czarodziejka załamała ręce gestem pełnym bezradności, zareagował.

- Idziemy - powiedział krótko i ruszył w dół przełęczy, nie czekając na nikogo.

- Ale… - zaczął Baax, lecz został zignorowany.

- To nie mogłeś tak od razu? - żachnęła się Elheres i pobiegła za nim, również nie zwracając uwagi, czy reszta się ruszy.

Ku swemu zaskoczeniu spotkali się z gościnnym przyjęciem. W kotlince mieszkała trochę dziwaczna para inokanów. Samica o imieniu Kszikray wysiadywała właśnie jajko, a jej partner Al'eiksz był tak roztargniony, że powitał ich, jak starych znajomych, którymi z pewnością nie byli. Nie mniej jednak poczuli się, jak w domu, zwłaszcza, kiedy gospodyni zmusiła w końcu ojca jajka, by spoczął na gnieździe i przygotowała posiłek.

- Siedź! - krzyczała co chwilę, kiedy wydawało się, że inokan zamierza wstać, a przez resztę czasu opowiadała im o czymś, co nazwała obserwatorium.

- Al'eiksz przez cały czas jest tam myślami, dlatego jest taki roztrzepany. Bardzo się oboje cieszymy, że nas odwiedziliście, bo przez to jajko nie mieliśmy gości już od dość dawna. Ja muszę siedzieć, a on nie potrafi się zająć niczym, oprócz swojego teleskopu.

- Ale wami się zaraz zajmę - Al'eiksz wpadł jej w słowo. - Jak tylko zrobi się ciemno pokażę wam obserwatorium. Skierowano was tu z Uniwersytetu w Eriniarze, prawda? Tak, tak, wszystko wam pokażę. Ludzi nie gościłem tu od dobrych dziesięciu lat. Ale tamci byli bardzo, bardzo… jak by to ująć… mądrzy. Tak byli mądrzy. - Inokan podrapał się po sterczących we wszystkie strony piórach na głowie. - Chodźmy, chodźmy na górę - zaczął się podnosić, lecz okrzyk Kszikray posadził go natychmiast w miejscu.

- Sami widzicie - zakłapała dziobem. - Nie można go nawet na chwilę zostawić samego! Nie można się nawet odwrócić!

Elheres starała się najwierniej jak umiała przełożyć ich słowa zaciekawionej Zicie i nie mniej zainteresowanemu Baaxowi, choć szczerze mówiąc nie miała pojęcia co to jest teleskop, obserwatorium, ani gdzie znajduje się Eriniara. Tamci jednak wyglądali na rozbawionych sprzeczką pomiędzy inokanami. Wkrótce tajemnica białej kopuły zaczęła się wyjaśniać. Okazało się, że Al'eiksz ma dar - któryś z darów wiedzy, ale on sam dobrze nie pamiętał, który. Jego roztargnienie było zatem w pełni uzasadnione, skoro jego umysł zajmowały sprawy dalece ważniejsze - choć zupełnie nieprzydatne, zdaniem czarodziejki. W kopule na szczycie skały znajdowała się jego pracownia, którą Kszikray nazywała obserwatorium. Zaraz po posiłku zaprosił ich, by je obejrzeli.

Wyszli z komnaty i zatrzymali się, jak wryci, w korytarzu. Poraziło ich bardzo jasne światło. Gdy minęło pierwsze zaskoczenie i wzrok trochę się przyzwyczaił, zobaczyli przed sobą jeden z najpiękniejszych widoków na świecie.

Przed nimi wirowało ogromne, świetliste wrzeciono. Wysokie niemal jak człowiek, wisiało dobrą stopę nad podłogą, a do ścian korytarza pozostawało akurat tyle miejsca, by się obok niego przecisnąć. Jasność wewnątrz obiektu zdawała się pędzić nieskończenie szybko, lecz jednocześnie stała w miejscu, migocząc tylko i przyprawiając obserwatorów o zawrót głowy.

- Nie bójcie się moi drodzy - odezwał się inokan. - Nic wam nie zrobi, można przez to przejść, jak przez powietrze - dla potwierdzenia swoich słów przeleciał przez świecące wrzeciono, choć swobodnie mógł wzbić się ponad nie, gdyż do stropu było dość miejsca.

Elheres niepewnie przetłumaczyła jego słowa i dodała od siebie.

- Wygląda jak Pan Darów.

Rozejrzała się po towarzyszach, szukając u nich potwierdzenia, lecz oni wpatrywali się w zjawisko z tak samo niezdecydowanym wyrazem twarzy. Tylko Baax zbladł i rozdziawił usta, jakby nie mogąc zaczerpnąć tchu.

- To jest Pan Darów - znów odezwał się Al'eiksz, głosem pełnym dumy. - Pojawił się dziś rano. No, może w nocy. To dlatego jesteśmy tu zupełnie sami z Kszikray, bo wysłałem mojego asystenta do miasta, by sprowadził wieszcza. Moje pisklę otrzyma dar - Al'eiksz miał prawo się chełpić, nieczęsto zdarzało się, że dziecko obdarowanego również otrzymywało dar. Inokan chyba oczekiwał, że jego syn, lub córka dostanie taki sam dar, jak jego, ale to zdarzało się jeszcze rzadziej. Nikt jednak nawet nie próbował rozwiać jego nadziei. Elheres pogratulowała mu w imieniu wszystkich.

- Ja to już widziałem - mruknął niewyraźnie Baax, nadal blady i wystraszony.

- Przybędzie tu wieszcz? - spytał Ochan, dziwnie rozemocjonowanym głosem, zupełnie ignorując rozterki kupca.

- Musi przybyć, by określić dar dziecka, co cię tak dziwi? - odparła Elheres.

- Nie dziwi. Cieszy. Nie rozumiesz? Będę mógł go zapytać o Pierścień! Być może nawet będzie w stanie powiedzieć mi, co się wydarzyło, kiedy był tworzony - tak, jak Aynwel. Nie słuchałem jej wtedy, a może to jest ważne i pomoże mi podjąć decyzję…

- Głupiś! - Baax przerwał mu gwałtownie. - Nie pamiętasz, co się jej wtedy stało? Prawie, że umarła. Chyba nie chcesz, żeby jeszcze komuś stała się krzywda! Nawet się nie waż dawać temu wieszczowi Pierścienia. Możesz go pytać o co chcesz, ale niech trzyma łapy… czy te… skrzydła… niech je trzyma z daleka od tego kawałka przeklętego złota!

- Baax! Co cię ugryzło? Tak się przejąłeś losem Aynwel? Przecież wtedy, w Aghari Lasijon, nawet cię nie obchodziła.

- Ale teraz mnie obchodzi! Lepiej chodźmy już stąd. Kirem, Zita i Meknarin już poszli za inokanem.

Baax wyminął ich i, starając się jak najbardziej płasko przylgnąć do ściany, obszedł Pana Darów. W załamaniu korytarza jeszcze raz się obejrzał.

Na górze, w okrągłym, dość obszernym pomieszczeniu pod białą kopułą, stało podłużne urządzenie, wycelowane w półkolisty strop. Wyglądało jak ogromne działo. Al'eiksz zaczął się koło niego krzątać.

- Niedługo się ściemni, to wam wszystko pokażę - zaklekotał radośnie dziobem i podfrunął na podwyższenie, na którym stała armata.

Elheres zdziwiła się niepomiernie. Cóż on takiego chciał im zademonstrować, jak się ściemni? Przecież wtedy nic już nie będzie widać, lepiej, gdyby zrobił to teraz.

- Co nam chcesz pokazać? - spytała. - I dlaczego, jak się ściemni, nie lepiej przy świetle dziennym?

- Ależ nie - oburzył się Al'eiksz. - Przy świetle słonecznym nie widać przecież gwiazd! Czyż nie dlatego tu przybyliście? - teraz z kolei Al'eiksz się zdumiał. - Aby oglądać gwiazdy?

Elheres pokręciła przecząco głową, ale nie powiedziała nic przez moment. Gwiazdy mogli oglądać wszędzie, nie musieli wchodzić w tym celu do jakiejś śmiesznej kopuły. Przypomniało jej się, że kiedyś widziała gwiazdy w ciągu dnia, w czasie swojej próby. Tylko, że próba to było coś jak sen, wyobrażenie, nieprawda. Powiedziała jednak o tym inokanowi, bo była ciekawa jego opinii.

- Próba Wiatrów, powietrza. Hm. Tak, to możliwe. Świadomość oddziela się czasem od materii, więc Wiatr mógł zabrać twoją duszę aż na granice swego królestwa - do górnych warstw atmosfery - gdzie powietrze staje się już tak rzadkie, że nie rozprasza światła słonecznego i wtedy widać gwiazdy i słońce równocześnie. Zazdroszczę ci - powiedział rozmarzonym głosem. - Chciałbym, by kiedyś udało się wzbić dość wysoko, by poszybować ponad atmosferą.

Elheres nic nie odpowiedziała. Przetłumaczyła rozmowę Baaxowi i Zicie, którzy jako jedyni wykazali zainteresowanie i zrozumienie, choć trudno jej było znaleźć odpowiedniki dla niektórych słów inokana. Wiedzący posługiwali się jakimś dziwacznym językiem. Atmosfera, rozpraszanie światła…

- To jakieś bzdury - skomentował Ochan, ujmując w słowa to, o czym właśnie myślała Elheres.

- Akurat, bzdury - sprzeciwił się Ha Meknarin. - Nic nie rozumiesz, to dla ciebie bzdury.

- A ty akurat rozumiesz? - czarodziej nie pozostał dłużny.

Czarodziejka postanowiła wyprosić ich z pomieszczenia, bo nie wyglądali na zainteresowanych przeprowadzanymi doświadczeniami. A jej ciekawość tymczasem nieco wzrosła. Nie zastanawiali się długo, zaraz opuścili obserwatorium. Kirem też wyszedł za nimi, ale najpierw spróbował poprosić Zitę, by z nim poszła. Dziewczyna jednak była zainteresowana pokazem tak, jak i Baax, który już się otrząsnął po spotkaniu z Panem Darów. Kirem obraził się i poszedł w ślad za Ochanem i Meknarinem.

A właściwie tylko za Meknarinem, który nie chciał wchodzić w drogę czarodziejowi i znalazł wyjście na zewnątrz kopuły. Spoczął tam, pod gołym niebem, na którym lśniła łuna zachodu, a Kirem usiadł obok.

Ochan zszedł do inokanki, mijając znów Pana Darów. Tak, było to niezwykłe zjawisko, prawdziwy Stwórca, zstępujący do swego świata. Jakże musiał wyglądać ten moment, kiedy wszyscy oni zeszli, by uniemożliwić użycie Pierścienia wtedy, przed wiekami! Musiał wiedzieć, co się wtedy dokładnie wydarzyło. Musiał porozmawiać z wieszczem nawet, jeśli - tak, jak ostrzegał Baax - czymś to groziło. Stawka była zbyt wysoka, chodziło o przyszłość, o Przeznaczenie całego świata.

Czarodziej spodziewał się, że wieszcz może przybyć lada moment. Będzie musiał zamienić z nim choć kilka słów, zanim ten będzie musiał się zająć wykluwającym się pisklęciem. Jeśli Pan Darów ukazał się wczoraj, to oznaczało, że młode pojawi się na świecie być może jeszcze tej nocy, najdalej nazajutrz. Wieszcz musi tu być zanim to nastąpi.

I rzeczywiście - jeszcze zanim ściemniło się na dobre, na tle nieba pojawił się ruchomy punkcik, który wkrótce stał się parą inokanów i koszem zaprzęgniętym w dwie gęsi. Asystent Al'eiksza przyprowadził wieszczkę. Akaki zabrała ze sobą swojego synka, który wykluł się przed niespełna rokiem i był ledwie opierzony. Ale najwidoczniej bardzo chciał już latać, bo gdy tylko ich kosz wylądował, wyskoczył z niego i spadł na dziób. Zaczął wrzeszczeć w niebogłosy, ale matka natychmiast znalazł się przy nim.

Rozglądała się dookoła kręcąc energicznie głową i troskliwie tuląc do siebie malca. Potem zaczęła ćwierkać do Kszikray. Mówiły tak szybko, że Ochan nie był w stanie ich zrozumieć. Podszedł do wieszczki i przywitał się, by zwrócić jej uwagę.

- Wyglądasz na zaniepokojoną - powiedział, gdy już spojrzała na niego.

- Człowiek… - ćwierknęła. Skinął głową w odpowiedzi i próbował dociekać dalej, co ją przestraszyło. Miał nadzieję, że wyczuła zaburzenia Przeznaczenia, ale ona gwałtownie zaprzeczyła. Stwierdziła, że jedyna moc, jaka towarzyszy temu miejscu należy do Pana Darów. Oznajmiła też, że natychmiast musi się zająć Kszikray i wyprosiła go na zewnątrz.

- Jeśli potrzebujesz jakichś wyjaśnień, jutro polecimy do Eriniary. To znaczy polecimy tam, jak tylko wykluje się pisklę.

Ochan zgodził się, bo nie miał innego wyjścia i wyszedł do drugiego pomieszczenia. Nie czuł się ani trochę usatysfakcjonowany. Wieszczka albo miała bardzo słaby dar, albo coś udawała. Wolał wierzyć w to pierwsze. Oferta podróży do inokaniego miasta wydała mu się nagle dobrym pomysłem, być może tam znajdzie się ktoś zdolniejszy od niej, albo ktoś mądrzejszy. Wiedział jednak, że musi pozostać czujny.

Rozdział Trzynasty

Gdy zaszło słońce, Al'eiksz otworzył swoją kopułę. Stało się tak, jak poprzedniej nocy - jak opowiadała Zita. Półkula rozpękła się w środku i jej ściany opady na bok. Jej ruchami musiał sterować potężny mechanizm. Ponad nimi ukazało się ciemniejące na wschodzie niebo. Na rozzłoconym nieboskłonie nad zachodnim horyzontem blado świeciła samotna gwiazda.

- Oto i ona - oznajmił inokan. - Gwiazda Wieczorna. Mamy szczęście, bo dziś jest bardzo dobra widoczność - mówił, opuszczając armatę tak, że celowała teraz niemal w horyzont i obracając podstawą półkuli. - choć lepsze warunki do prowadzenia obserwacji są zimą i noce są wtedy dłuższe. Ale dziś mamy dobrą widoczność, więc mogę wam sporo pokazać. Na początek Gwiazda Wieczorna, zwana też czasem Gwiazdą Poranną - to wtedy, gdy ukazuje się przed wschodem słońca. Teraz ma największe wychylenie zachodnie, więc bardzo dobrze ją widać. Inni wędrowcy wzejdą później w nocy, choć niewielu ich dziś widać. Księżyców też nie ma, bo oba są przed nowiem. A to jest dopiero widok! - inokan gadał, trzymając oko przy armacie w miejscu, gdzie normalnie powinien znajdować się lont. Przez cały czas coś kręcił i wciskał klawisze umieszczone pod armatą. Elheres próbowała tłumaczyć jego słowa, choć stawało się to coraz trudniejsze, gdyż sama niewiele rozumiała. Baax co chwila wtrącał jakieś wyjaśnienia od siebie, poprawiał czarodziejkę, co tylko dezorientowało ją jeszcze bardziej. Zita słuchała obojga z otwartą buzią.

- Chodźcie tu, chodźcie - Al'eiksz zakończył wreszcie manipulowanie przy armacie. - Popatrzcie!

Czarodziejka stanęła na postumencie jako pierwsza. Al'eiksz kazał jej przytknąć oko do czarnej tulejki w miejscu, gdzie powinien być lont i popatrzeć. Z pewną obawą, czy armata w końcu nie wystrzeli, Elheres wykonała jego polecenie.

Aż się cofnęła, tak poraziło ją światło. W armacie coś było! Odsunęła się na moment, ale zaraz potem popatrzyła znów do środka. Wewnątrz zobaczyła coś, co przypominało księżyc w pierwszej kwadrze. Znajdowała się tam świecąca jasno połowa koła. Jej blask był jednak jaśniejszy niż każdego z księżyców, miała też inną barwę.

- To chyba nie jest żaden z księżyców? - spytała.

- Nie! Przecież mówiłem, że księżyce są przed nowiem. Będzie je można oglądać przed wschodem słońca, albo dopiero za kilka, kilkanaście dni. Kiedy oddalą się od słońca. To jest Gwiazda Wieczorna. O ta. - Inokan wskazał samotny punkcik nad horyzontem.

- Co? - Elheres nie mogła uwierzyć.

Przepuściła Baaxa, który koniecznie chciał się dopchać do armaty.

- Piękna - powiedział Baax z zachwytem i puścił Zitę.

- Niemożliwe - wyszeptała dziewczyna, kiedy zajrzała do środka urządzenia. - To nie może być tamten punkt, przecież to punkt, a to co jest tam w środku, to połowa koła. Co to jest? - zapytała czarodziejkę, a ta niezwłocznie przełożyła pytanie inokanowi, który zdziwił się bardzo, bo sądził, że ci ludzie, którzy tu przybyli, słyszeli od tych ludzi, którzy byli tu przed dziesięcioma laty, jak wyglądają wędrowcy i czym się różnią od innych gwiazd na niebie. Wiedział, owszem, że ludzie nie mają takich urządzeń do obserwacji nieba, jak jego pobratymcy, lecz sądził, że wieści się rozchodzą. A tymczasem okazywało się, że będzie musiał wszystko tłumaczyć od początku.

Zanim się pozbierał ubiegł go Baax, który wyczuł zbliżającą się chwilę triumfu wiedzy nad magią.

- To dlatego, że w tej armacie są szkła powiększające! - wyjaśnił. - One przybliżają to, co jest takie dalekie. A to, co widzieliście, wcale nie ma kształtu półkola, tylko pełnego koła, a widać tylko połowę, bo słońce już zaszło i tam też robi się ciemno, niedługo nie będzie jej wcale widać! Zobaczycie.

- Jak nie będzie widać, to nie zobaczymy - poprawiła go sucho Elheres.

- No właśnie.

Zita przykleiła się do urządzenia i była oczarowana.

- Ale to świeci! - zachwyciła się. - Jak słońce.

- Bo tak naprawdę wszyscy wędrowcy odbijają światło słońca - wyjaśnił Al'eiksz.

- Ale przecież słońca teraz nie ma! Więc co odbijają?

- Słońce jest, tylko my go nie widzimy, bo… - Al'eiksz zawahał się. Nie był pewien, czy ci ludzie zdają sobie sprawę z prawdziwego kształtu świata. Wydawali się wiedzieć jeszcze mniej, niż ci, których gościł przed dziesięcioma laty, a tamci uważali na przykład, że świat jest płaski! - Słońce świeci teraz na spód świata - powiedział w końcu trochę bez sensu. Pokiwali głowami, chyba akceptując jego wyjaśnienie. - Ale na tych wędrowców świeci przez cały czas.

- Też od spodu?

- No… tak! - Al'eiksz miał już poważne wątpliwości, czy ci ludzie rzeczywiście przybyli tu po to, by oglądać gwiazdy, czy po prostu zabłądzili. Wiedział już, że krótkowłosa kobieta była czarodziejką, ale czy któryś z nich miał w ogóle jakieś pojęcie o wiedzy? Już tak nie sądził.

Aby nie wdawać się w dalsze wyjaśnienia zasad ruchu ciał niebieskich, postanowił pokazać im odleglejsze gwiazdy. Zrobiło się już ciemno i niebo pełne było interesujących obiektów do obserwacji. A te przynajmniej nie przeczyły zdrowemu rozsądkowi, zamieniając się ze świetlistych punktów w świecące półkola, czy koła. Więc nie powinny rodzić niezręcznych pytań, na które odpowiedź była zbyt prosta, jak dla intelektu inokana.

Baax tym razem zajrzał do wnętrza armaty jako pierwszy.

- Słyszałem, że światło gwiazdy leci do nas kilkaset lat - zadał pytanie tonem, którym zdawał się poddawać w wątpliwość własne słowa. Elheres westchnęła - tłumaczenie rozmowy między Baaxem, a Al'eikszem powoli stawało się niemożliwe

Al'eiksz zawahał się.

- Tak - odparł niepewnie. - A do czego zmierzasz?

- Do tego, że to niemożliwe. Światło jest zawsze i wszędzie. Jak zapalisz lampę w pokoju, to od razu robi się w nim jasno, prawda?

- Tak, ale na większych odległościach - takich, jakie dzielą od siebie gwiazdy - można zaobserwować, że światło ma ograniczoną prędkość.

- Stwórcy są światłem - zaprotestował Baax.

- I co z tego?

- To by oznaczało, że Stwórcy też są skończeni.

- Ależ skąd! Stwórcy nie są światłem - zaprzeczył Al'eiksz - Światło, to granica pomiędzy ich światem, a naszym. Oni są szybsi niż światło. Oni są nieskończeni.

- Ale w takim razie bardzo łatwo można zostać Stwórcą! Wystarczy poruszać się szybciej niż światło, prześcignąć je i bum! Jesteś Stwórcą! - Baax zerknął triumfująco na czarodziejkę, lecz ona wpatrywała się w inokana.

- To nie jest takie oczywiste. Nie można biec szybciej od światła, bo ono zawsze wyprzedza cię o tę samą prędkość - Al'eiksz podrapał się po brzuchu w zastanowieniu. - Sam tego jeszcze nie rozumiem…

Baax westchnął ze złością. Chciał coś udowodnić Elheres i tym razem wydawało się, że jest już blisko, a tymczasem inokan obdarowany darem wiedzy uznał, że on nie rozumie! Niektóre doktryny były widać zbyt trudne nawet dla wiedzących umysłów. Baax spojrzał na Elheres, na jej minę wyrażającą zniecierpliwienie i chyba jakąś satysfakcję, że to jednak znów ona będzie górą.

I nagle zobaczył, jak czarodziejka i stojąca obok niej Zita poruszają się coraz szybciej i szybciej i szybciej… Jednocześnie stojąc w miejscu. W końcu pędziły tak szybko, jak światło, szybciej od światła… Wtedy nagle wszystko wróciło do normy, a inokan kontynuował.

- …żaden obiekt materialny nie może nawet zrównać się prędkością ze światłem. Potrzebowałby do tego ogromnych ilości energii!

Baaxowi zakręciło się w głowie i zemdlał.

- Baax, co ci jest? - pytała z troską Elheres, pochylając się nad nim. Tuż obok widział przestraszoną twarz Zity i dziób inokana z czarnymi oczkami, świdrującymi go na wylot.

Powoli usiadł i odetchnął głębiej. Poczuł, że cały się trzęsie. Przestraszył się, choć w tej wizji nie było nic strasznego, tak naprawdę była ona niezwykle piękna.

Wizja!

To tego się przestraszył. Samego faktu, że miał wizję. Znowu miał wizję! Ale to było niemożliwe! Nie miał daru, nigdy żaden wieszcz - ani jego siostra, ani żaden inny - nie wyczuł u niego nawet najmniejszego śladu daru. Żadnego daru. Zaczął wydawać z siebie jakieś nieartykułowane dźwięki.

- Chyba powinniśmy iść spać - powiedziała cicho Zita, głaszcząc go po policzku. - Zaparzę mu jakichś ziół na uspokojenie. Zaprowadźmy go na dół.

Razem z Elheres pomogły mu wstać i wyprowadziły na korytarz. Tam w dole, wciąż niezmienny i nieruchomy stał Pan Darów. Stwórca szybszy niż światło. Blask w jego wnętrzu wirował prędko, tak prędko, jak mogło wirować tylko światło. Nie był materialny, można było przez niego przejść. Dlatego mógł tak pędzić. Baax zatrzymał się na moment, by na niego spojrzeć. Pan Darów. Gdzieś już się z nim spotkał.

Powoli zeszli na dół i przeszli przez wirującą światłość, lecz znowu niczego nie poczuli.

Pisklę zaczęło się wykluwać wcześnie rano. Akaki zamknęła się z Kszikray w pomieszczeniu, w którym znajdowało się gniazdo, a Elheres z Zitą zostały poproszone o zajęcie się małym inokanem. Baax został z nimi, choć pozostali mężczyźni udali się wraz z asystentem Al'eiksza, aby pomóc mu w rozładowaniu zdenerwowania przyszłego ojca. Asystent ukrył gdzieś, w tajemnicy przed Kszikray, trochę inokaniego środka odurzającego.

Kupiec wolał jednak zobaczyć Pana Darów w działaniu i po raz pierwszy - jak sięgał pamięcią - odmówił sobie prawdziwie męskiej przyjemności. Pocieszał się myślą, że ptasi środek może wcale na ludzi nie wpływać. Czarodziejka martwiła się, czy przy wykluwaniu się pisklaka nie byłby potrzebny również medyk, a nie tylko wieszcz, ale Baax pocieszył ją.

- Nic się nie przejmuj - powiedział. - Dopóki ja tu jestem Kszikray nic nie grozi.

- A to czemu? - Elheres zdziwiła się.

- Bo ja się znam na inokaniej medycynie. Przecież spędziłem kilka dni w ich lecznicy w Tkalarhiar, nie pamiętasz? Co się tam napatrzyłem, to moje, więc się nie przejmuj.

Elheres machnięciem ręki zlekceważyła medyczną wiedzę Baaxa. Ani trochę jej nie uspokoił. Nie wiedziała nawet dobrze na czym polega poród, a co dopiero wykluwanie się inokaniego pisklęcia.

- Akaki pewnie jest także akuszerką - szepnęła Zita, lepiej rozumiejąc rozterkę koleżanki.

Elheres uśmiechnęła się lekko. Mały inokan zaćwierkał coś i czarodziejka wsłuchała się ze zmarszczonym czołem w jego szczebiot. Potem podniosła brwi z uśmiechem.

- Nie wiem, czy go dobrze zrozumiałam, ale powiedział, że też chciałby otrzymać dar!

- Widocznie często pomaga mamusi w odgadywaniu daru, jaki dostają inne dzieci - zgadła Zita, uśmiechając się do małego i podając mu zabawkę, o której przeznaczeniu miała jedynie mgliste wyobrażenie. Maluch też nie był nią specjalnie zainteresowany, bo natychmiast rzucił ją tak mocno, że przeleciała na drugą stronę pomieszczenia.

Baax znalazł rozwiązanie problemu małego inokana.

- Powiedz mu, że wystarczy wejść w Pana Darów, to się otrzyma dar - powiedział.

- Głupoty gadasz! - oburzyła się Elheres. - Nie mogę mu tak powiedzieć, przecież to się tak nie dzieje.

- Ale tak mówił mój starszy brat, Simion. Kiedy rodziła się Tukerune, Pan Darów stał przez cały czas w rogu jadalni i codziennie patrzyliśmy na niego przy śniadaniach i obiadach. I Simion mówił, że jak się wejdzie w tą jego poświatę to się dostaje dar.

- Tak to właściwie wygląda - wyjaśniła Elheres. - Tylko, że to on musi otoczyć swoją poświatą dziecko, które chce obdarować.

- No właśnie! To to nam powiedzieli. A może to była któraś z ciotek, nie Simion? - Baax zmarszczył czoło. - Powiedziała, że jeśli chcemy dostać dar, to musimy być przy narodzinach dziecka i, kiedy on pochyli się nad nowo narodzonym, wtedy go dotknąć.

- Żartowała.

- Pewnie tak - Baax zamyślił się. Nigdy wcześniej nie przypominał sobie tych wydarzeń. Dopiero teraz.

Ha Meknarin wrócił z dolnej groty. Baax z tego wszystkiego nie zapytał go nawet, czy ten trunek naprawdę tak świetnie działa. Całkiem o tym zapomniał.

Rycerz też nie wdawał się w wyjaśnienia. W spojrzeniu Elheres wyczytał, że ta wie aż za dobrze, że znów posprzeczał się z Ochanem, więc usiadł po prostu, nic nie mówiąc. Patrzył, jak dziewczęta rozmawiają z małym inokanem. Jak się z nim bawią. Przyglądanie się ich delikatnym ruchom, wsłuchiwanie w ciche głosy, które mówiły coś kompletnie bez sensu, chyba tylko po to, by dziecko rozśmieszyć, sprawiły, że się odprężył. Nie było to ludzkie dziecko, ale była to mała istotka, którą Elheres opiekowała się z taką czułością. Wyobraził sobie, że byłaby wspaniała, jako matka…

I natychmiast otrząsnął się z tych myśli. Jak mógł? Jak w ogóle coś takiego mogło mu przyjść do głowy! Ona była Sesziją, a on rycerzem. Zbliżali się do Eitelu, wkrótce się rozstaną, nie miał prawa!

Podniósł się gwałtownie i wypadł znów z groty jak oparzony. O mały włos, a spadłby na samo dno kotliny, na szczęście w porę przypomniał sobie, że za otworem wejściowym nie ma korytarza, lecz przepaść. Wąską ścieżką wdrapał się na skałę i usiadł ponad otworem, oddychając ciężko. Jak mógł dopuścić, by coś takiego się z nim stało. Coś takiego - nie potrafił nawet tego nazwać.

Baax zaskoczony jego gwałtowną ucieczką z groty chciał pójść za nim, ale zamiast tego podszedł do przejścia między pomieszczeniami. Odchylił zasłonę prowadzącą do niszy, w której wykluwało się pisklę Kszikray. Maluch wyszedł już ze skorupki i leżał w gnieździe, cały mokry, drąc żółty dziób w niebogłosy. Jego matka siedziała obok, a Akaki stała skupiona. Pan Darów zbliżał się do dzieciaka bardzo powoli.

W tym momencie Baax zobaczył, jak koło niego przebiega mały inokan i zatapia się w Panu Darów dokładnie w chwili, gdy ten dotyka nowo narodzonego. Baax chciał krzyczeć, by zabrali malca, by mu nie pozwolili, ale głos uwiązł mu w gardle. Mały odbił się od migoczącej poświaty, powietrze zaiskrzyło, niczym w czasie burzy i inokan wylądował na plecach pośrodku pomieszczenia. Jego matka wydawała się nie zwracać uwagi na to, co się dzieje z jej dzieckiem, nie usłyszał też by dziewczęta ruszyły się, by go ratować.

Odwrócił się i poczuł, że blednie. Elheres i Zita nadal bawiły się z maluchem.

To była jeszcze jedna wizja…

Stanowczo miał tego dość! Ale wtedy pomyślał, że być może iluminacje pojawiały się, kiedy Pan Darów był w pobliżu, może nie miały nic wspólnego z nim, a z jakimś polem wytwarzanym wokół Stwórcy.

Zdenerwowany i wystraszony chwycił się tej myśli i uznał, że kiedy tylko Pan Darów odejdzie jego wszystkie wizje się skończą, bo i tak nie są to prawdziwe objawienia. Elheres i Zita rozpływające się w światło! Co za bzdura!

Wczesnym popołudniem obaj inokani mężczyźni wrócili ze swojej eskapady niezbyt przytomni. Asystent od razu poszedł spać, a Al'eiksz obudził drzemiącą z dzieckiem u boku Kszikray. Chciał od razu przytulić małego, lecz świeżo upieczona mama była dość rozsądna, by mu na to nie pozwolić. Zaczęli się sprzeczać i w końcu Kszikray kazała mu się wynosić.

Al'eiksz przydreptał zawiedziony do sąsiedniej groty, gdzie Akaki naradzała się z dwójką czarodziei nad możliwościami podróży do Eriniary. Wieszczka chciała natychmiast wracać do miasta razem z Ochanem, lecz napotkała na nieprzewidzianą przeszkodę - brakowało środka transportu. Nieduży kosz, którym przywiozła swoje dziecko, nie nadawał się dla człowieka.

- W takim razie ja polecę tam czym prędzej, a wy tu na mnie poczekajcie. Sprowadzę jakiś większy kosz.

- Raczej więcej koszy. Moi towarzysze także nie potrafią latać.

- Czy wszyscy chcecie udać się wraz z nami?

Ochan potwierdził za wszystkich nie trudząc się nawet przekładaniem pytania inokanki. Elheres też go nie przełożyła, bo nagle musiała zająć się zupełnie inną rozmową. Odurzony Al'eiksz zapragnął jeszcze raz przedyskutować z Baaxem problem przemiany człowieka w Stwórcę. Widać dyskusja z poprzedniego wieczoru zapadła mu głęboko w pamięć.

Elheres zaczęła tłumaczyć Baaxowi pytanie podchmielonego inokana i w połowie stwierdziła, że ma tego dość. Ani nie darzyła wiedzy specjalnym zainteresowaniem, ani jej nie rozumiała.

- Wydaje ci się, że wiedza jest lepsza niż magia? - rzuciła wściekle. - Bzdury gadasz. A tak naprawdę to na wiedzy znasz się tak samo, jak na magii. O co ci tak naprawdę chodzi?

- No, tak właściwie… - Baax podrapał się po głowie, z kpiarskim uśmieszkiem - …to o przekorę. Bo ty jesteś taka zadufana w magię, że chciałem znaleźć sposób, by ci przytrzeć nosa.

W Elheres zawrzało.

- Przytrzeć mi nosa? Ty mi chciałeś przytrzeć nosa? Tak? To teraz ja ci przytrę! Bo jak sam widzisz Al'eiksz nie ma pojęcia o żadnym sposobie, który wykorzystywałby wiedzę, dzięki któremu ludzie mogliby stać się tacy, jak Stwórcy. A magiczny sposób jest!

- Jest? - Baax zbaraniał i poczuł nieprzyjemne mrowienie na karku.

- Jest. Pierścień! - odparła Elheres triumfalnie.

W komnacie zaległa cisza. Ochan, który właśnie ustalał z Akaki termin jej powrotu, odwrócił się na dźwięk tego słowa. Zita i Meknarin też na nią patrzyli, a nawet inokania wieszczka zdawała się przewiercać ją swoimi świdrującymi oczkami, choć prawdopodobnie nie wiedziała o co chodzi. Elheres była pewna, że Akaki nie zna żadnej ludzkiej mowy, więc nie zastanawiając się zbyt długo wyjaśniła milczącym towarzyszom.

- Wystarczy uwolnić moc zaklętą w Pierścieniu. Przecież to o to chodzi - wszyscy wybrańcy staną się wtedy równi Stwórcom…

- Nie! - krzyknęła niespodziewanie Akaki.

Teraz z kolei wszystkie oczy zwróciły się na nią. Ochan odetchnął głęboko, czując, że zaczyna rozumieć, czemu bał się zaufać inokance.

- A więc znasz język ludzi? - spytał powoli. - I wiesz, czym jest Pierścień.

Inokanka próbowała zaprzeczyć, lecz zrozumiała, że zdradziła się i jest już za późno.

- Nie wolno wam uwalniać tej mocy - powiedziała nieśmiało, zerkając na Ochana, a potem na Elheres. - Nie wolno pod żadnym pozorem. Nie wiem czemu - tego nam nie wyjaśniono - ale przybyli posłańcy z północy i kazali poinformować wszystkich obdarowanych o ogromnym zagrożeniu, jakie niesie ze sobą pewien Pierścień. Powiedzieli, że nie wiedzą, gdzie on teraz jest, lecz gdyby znalazł się w pobliżu Eriniary, nakazali wszelkimi możliwymi sposobami odebrać klejnot temu, który go niesie i zniszczyć, jeśli tylko się da.

- A'kwei - wyszeptała Elheres.

- Co chciałaś uczynić? - spytał Ochan.

- Powiedzieli, że każdym sposobem. Prośbą, groźbą, szantażem, oszustwem. Każdym. Kiedy mi o nim powiedziałeś, postanowiłam wmówić ci, że nic nie jestem w stanie wyczuć, więc musisz polecieć ze mną do Eriniary, by tam się czegoś dowiedzieć. Wtedy chciałam dać znać gwardzistom, by uwięzili cię i odebrali Pierścień. Skoro jednak zdradziłam się, teraz proszę cię, byś zrobił to dobrowolnie. Ten Pierścień to wielkie niebezpieczeństwo! Nie wiem, jak wielkie, ale ci, którzy przesłali nam wiadomość z pewnością wiedzą i chcą ciebie i być może nas wszystkich przed nim uchronić, więc…

- Nic nie wiedzą - Ochan uciął twardo. - Wierz mi, że wiem więcej od nich, a to, co wiem, wystarcza mi, by w tej chwili nie oddawać go nikomu. Elheres, Baax zbierajcie się. Ruszamy stąd natychmiast. Akaki na pewno zaraz poleci do Eriniary, by przekazać wiadomość o nas swoim zwierzchnikom, a wtedy możemy mieć kłopoty. Im bardziej się stąd oddalimy, tym lepiej.

Ochan przyglądał się towarzyszom, krzątającym się przy obozowym ognisku, zerkając co chwilę w niebo. Zaszli daleko w górę, niedługo dotrą aż do granicy lasów i kosodrzewiny. Inokanie patrole nie miały szans odnaleźć ich wśród drzew i skał. Poza tym pewnie poszukiwali ich poniżej osady Al'eiksza - bardziej prawdopodobne wydawało się, że wędrowcy będą próbowali wrócić między ludzi, niż gramolić się dalej pod górę. To dlatego właśnie zdecydowali się iść jak najwyżej.

Ale teraz Ochan coraz poważniej zastanawiał się nad sensem tej decyzji. I wcale nie dlatego, że Meknarin wciąż psioczył, że idą tak przed siebie zupełnie bez głowy. Rycerz w kółko ględził o powrocie do Eitelu, czym powoli doprowadzał Elheres do szału. Ale Ochan zaczynał się z nim zgadzać.

Eitel. Może nadeszła pora zmierzyć się z własną przeszłością? Może powinien pokazać medalion Elheres?

Ale nie o to chodziło przede wszystkim. Po spotkaniu z Akaki Ochan uświadomił sobie, że zna opinie wszystkich ras na temat Pierścienia. Wszystkich - prócz swej własnej. Inokane byli przeciwni uwolnieniu mocy - zarówno ci z Tkalarhiar, jak i ci z Menteru. Elfowie radowali się na myśl o spełnieniu przepowiedni. W każdym razie elfowie z Aghari Lasijon, bo z innymi się nie spotkał. Mógł się jednak domyślić, jakie legendy krążą wśród tego radosnego, roztańczonego ludu. Znał też stanowisko smoków, wiedział, że tamci spierają się między sobą, że są zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy otwarcia przejścia do dominium Stwórców. I tylko nie wiedział, co o tym wszystkim sądzą ludzie.

Powinni wrócić do ludzi, do jakiegoś ludzkiego miasta - czemu by nie do Eitelu? - i przedstawić cały problem najmędrszym spośród własnego gatunku. Choć bliżej było stąd do Xen Melair. Właściwie to tam powinni się udać.

Ochan musiał sobie to wszystko spokojnie poukładać. Spokojnie zastanowić się o co w tym wszystkim chodzi i jak przedstawi to mędrcom, starszym magom, wiedzącym, wieszczom. Czym tak naprawdę był Pierścień? Co miał ze sobą przynieść? I dlaczego to właśnie on - Ochan - został nim obarczony?

Przeznaczenie? Odkąd dowiedział się, że jest władcą Przeznaczenia, zaczął się zastanawiać, czy w ogóle istnieje coś takiego, jak Przeznaczenie. Nigdy tak naprawdę nie doświadczył jego istnienia. Ktoś - chyba Baax - kiedyś powiedział, że może inni Stwórcy, w innym świecie, obdarzyli wszystkie swoje dzieci władzą nad przeznaczeniem. Że jacyś inni ludzie zawsze mogli wybierać, decydować o swoim losie. Ochan był właśnie takim człowiekiem. Mógł decydować. Lecz nie wiedział jak.

Wolałby być taki, jak wszyscy inni ludzie z jego świata - podlegać pod Wielki Plan, mieć swoje miejsce i nie brać na siebie odpowiedzialności za własne czyny. O tak! Wtedy byłoby łatwo. Powiedziałby - tak chcieli Stwórcy, to stało się z ich woli, z ich winy, nie z mojej. Nawet Szedr tak kiedyś powiedziała. Tak chciał Pierścień, to była jego wola.

Nie, Ochan już teraz wiedział - Pierścień nie miał własnej woli. Miał jedynie klątwę. Potężną klątwę zdolną odmienić losy świata. Lecz można ją było pokonać. Gdyby tylko znał dokładnie jej słowa, zaklęcie, którego użyto. I gdyby miał dość siły, tyle siły ile miał ten, kto tę klątwę rzucił. Być może nawet uwolnienie mocy Pierścienia nie byłoby wtedy wcale niebezpieczne. Być może… Nie był jednak pewien.

Potrzebował rady kogoś bardziej doświadczonego, niż on. W Xen Melair z pewnością jest wielu bardzo mądrych ludzi. Są biblioteki, wszechnice. Tak, muszą wrócić w dolny, między ludzi. Muszą udać się do Xen Melair.

Baax z ciężkim westchnieniem usiadł koło czarodzieja, trzymając w dłoniach miskę z gorącą zupą.

- Czy sądzisz, że istnieje coś takiego, jak Przeznaczenie? - zapytał czarodziej półgłosem, nie podnosząc nawet głowy.

Baax wylał na siebie połowę zawartości miseczki.

Nie spodziewał się takiego pytania. Ba! Nie podobało mu się ono. Nie uśmiechała mu się rozmowa o Przeznaczeniu, za bardzo przypominała o wizjach, których nie powinien mieć.

- Baax? - przycisnął Ochan, patrząc mu teraz w oczy. - Podobno miałeś siostrę wieszczkę. Przepowiedziała ci przyszłość?

- Nigdy jej o to nie pytałem - odburknął Baax, nawet nie próbując wytrzeć kaftana. - Nie chciałem wiedzieć. Potem, jak wracałem z Hadaru - z mojego pierwszego handlowego rejsu - to już chciałem ją zapytać, czy mi się powiedzie w kupieckim fachu, ale… Wiedziałem, że jej nie zapytam - nagle jego głos stracił barwę, a Baax poczuł się nieswojo. - Zmarła kilka dni przed moim powrotem do Urji. Zawsze była słabego zdrowia.

- Przykro mi - powiedział Ochan współczująco. Widać źle zrozumiał bladość Baaxa. - Musiałeś ją kochać.

- Musiałem - odparł Baax nadal bardzo bladym głosem. Przed śmiercią siostry nie miał wizji, to było jakieś przeczucie. Wiedział, co się wydarzy, na podstawie przeczucia. Przeczuć też nie powinien mieć.

- Zastanawiałem się nad powrotem w doliny - powiedział czarodziej po chwili, próbując zmienić temat.

- Dobry pomysł - skwitował Baax. Po chwili dotarło do niego, co powiedział Ochan i zdziwił się. - A właściwie dlaczego? Wcześniej mówiłeś, że trzeba poszukać tego miejsca, gdzie stworzono Pierścień i, że ono jest gdzieś w górach.

Ochan zawahał się.

- Nie. Nie wiem, czy tak należy postąpić. Trzeba będzie znaleźć to miejsce, ale nie teraz. Musimy porozmawiać z ludźmi, poradzić się naszych mędrców. Pomyśl, Baax - znamy opinie wszystkich ras, prócz naszej własnej!

Baax nie mógł odmówić czarodziejowi racji. Od razu przekazał pozostałym najnowszy pomysł Ochana.

- No nareszcie coś z sensem - mruknął Meknarin cicho, ale tak, by czarodziej go usłyszał.

Ochan jednak zignorował uwagę rycerza.

- Do Eitelu? - spytał Meknarin po chwili, nie licząc się z możliwością innej odpowiedzi.

- Raczej do Xen Melair - odparł Ochan niepewnie, zerkając na Elheres.

- Dlaczego? - rycerz nie miał zamiaru popuścić.

- To większe miasto, i jest w nim wielu mędrców.

- W Eitelu również! To miasto hołdujące Tradycji!

- Meknarin ma trochę racji - wtrącił niespodziewanie Baax. - Jeśli szukamy legend, to w Eitelu znajdziemy najwięcej i najbardziej wierne historii. Choć z drugiej strony Xen Melair…

- To jedźmy do Eitelu! - pisnęła z zachwytem Zita, przerywając Baaxowi, który znów przez chwilę poczuł ciarki na plecach. Znikły jednak natychmiast, więc czym prędzej wymazał je z pamięci.

Ochan patrzył na towarzyszy. Tylko Elheres milczała, jakby niepewna, czy chce wracać tak prędko do domu. I on nie był pewien. Dlaczego tak właściwie Xen Melair? Nie mógł sprecyzować, co takiego skłania go ku podróży akurat tam, nie do Eitelu. I w końcu uznał, że to strach. Ten sam strach, który już tak wiele razy odciągał go od Iseli, od Elheres, od pytań o jej nazwisko i jej ród. A zatem, jeśli to tylko ten strach, to nie może pozwolić mu dominować nad sobą. To nie jego obsesje, tak samo, jak nie Pierścień, podejmuje tutaj decyzje. Tylko on sam.

- A zatem Eitel - powiedział na głos, a Meknarin odetchnął z wyraźną ulgą.

Rozdział Czternasty

Zdecydowali się obejść Menter-Orny od północy i zejść w dół wzdłuż Monrati, aż do brodów na szlaku handlowym. Długo jednak nie mogli znaleźć wygodnej drogi prowadzącej w dół, czy choćby poziomo, więc po kilku dniach przedzierali się przez kosodrzewiny i raz po raz spoglądali w niebo z nadzieją, że nie zobaczą na nim żadnych ptasich patroli. Teraz bowiem byliby dla nich widoczni, jak na dłoni.

Na razie nie działo się nic niepokojącego, lecz w końcu wyszli na obszerną polanę, na której za zdumieniem zobaczyli całe mnóstwo niedużych chatek. Stanęli na skraju polany, niepewni czym jest to, na co patrzą. Domki wyglądały, jakby nie miały w ogóle ścian, właściwie były to nieduże daszki. Polana znajdowała się w głębokiej kotlinie, otoczonej wysokimi skalistymi szczytami. A pomiędzy chałupkami uganiała się gromadka małych ludzików. Wyglądały trochę, jak dzieci, lecz byłyby to bardzo grube dzieci. No i co najmniej połowa z nich miała gęste, szczeciniaste brody.

- Co to jest? - spytała Zita półgłosem, lecz zanim ktokolwiek zdołał jej odpowiedzieć, wędrowcy zostali dostrzeżeni.

Ludziki w osadzie podniosły nieopisany harmider i zaczęły biegać we wszystkie strony. W końcu jednak znalazło się siedmiu odważnych, którzy wyszli niespodziewanym gościom na spotkanie.

- No! - odezwał się najstarszy z ludzików, kiedy już stanął tuż przed nimi, zadarłszy wysoko głowę. Był ze dwie głowy niższy od Zity, ale nosił wielką czerwoną czapę, która dodawała mu postury. - Czego tu? - zapytał zaczepnie. Miał niski głos, niezwykle donośny, jak na człowieka jego wzrostu. I mówił językiem zbliżonym do iselskiego, lecz w jakiś nieuchwytny sposób od niego odmiennym. Niemal cała jego twarz była pokryta białym zarostem, za wyjątkiem rezolutnych oczek i czerwonego, perkatego nosa.

Prawie na pewno nie był człowiekiem.

- Kim jesteście? - spytała Elheres najgrzeczniej, jak umiała.

- Wy pierwsi mówcie! - brodacz zezłościł się. - Wyście tu przyszli bez pytania!

Nagle wypowiedział jakieś zaklęcie i z okolicznych skał posypały się kamienie, a ziemia pod stopami wędrowców zafalowała niebezpiecznie. Zita pisnęła i przewróciła się, zwalając Baaxa z nóg. Meknarin zachwiał się, lecz natychmiast przyskoczył do Elheres, wyciągając nóż i patrząc groźnie na grupkę nasrożonych maluchów. Nie wiadomo skąd, nagle w rękach wszystkich siedmiu ludków znalazły się pokaźnych rozmiarów drewniane sztachety.

- Jesteśmy ludźmi - Elheres zatrzymała rycerza, choć zezłościło ją zachowanie tych istot. - A kim wy jesteście?

- Myśmy krasnale - odparł krasnal. - A to nasze góry! Niczego wam tu szukać! Wracajcie na swoje doliny! - wrzasnął i ziemia znowu zatrzęsła się lekko. Tym razem nikt się jednak nie przewrócił.

Jednak to rozsierdziło Elheres w wystarczającym stopniu, by postanowiła dać karzełkom nauczkę. Zauważyła, że stosują oni jakąś magię i postanowiła odpowiedzieć tak, by poszło im we włochate pięty - bo nagle przyszło jej do głowy, że stworzonka mają coś wspólnego z hobbitami.

Wypowiedziała zaklęcie i krasnalowi zwiało czerwoną czapkę.

- O, wy! - krzyknął krasnal goniąc wirujące nakrycie głowy. Elheres podrzucała je jednak ponad zasięgiem krótkich rączek małego ludzika. Pozostałe krasnale zaczęły się tarzać ze śmiechu po trawie patrząc, jak ich przywódca podskakuje w pogoni za kapturem.

- Wystarczy już - upomniał czarodziejkę Ochan, z trudem powstrzymując śmiech. Elheres zwolniła zaklęcie i czapka opadła na ziemię. Krasnal podniósł ją i wcisnął sobie na uszy.

- Magia, co? - spytał przez zęby, ale w jego głosie czuć było także podziw. - A wy się nie śmiejcie! - Machnął zaklęciem w swoich leżących pokotem kompanów i spowodował, że sturlali się z górki pomiędzy ludzi, znów ścinając Baaxa z nóg. Pozostali zdążyli uskoczyć.

- Nie! - krzyknął rozsierdzony kupiec. - Ja mam tego dość! - Podniósł się błyskawicznie i złapał pierwszego krasnala, który mu się nawinął, za kołnierz skórzanego kaftana. - Co wy sobie wyobrażacie? - wrzasnął struchlałemu ze strachu skrzatowi w twarz.

- Puść go! - ostrzegł starszy krasnal, podnosząc dłoń i dając tym znak, że zaraz znowu rzuci jakiś czar. Pozostali krasnale znów złapali za swoje sztachety. Wyglądali naprawdę groźnie. - Nie będziemy się bić - krzyknął przywódca, i nie bardzo było wiadomo, czy do swoich kamratów, czy do ludzi, przygotowanych już do obrony.

Meknarin z nożem w ręku próbował złapać innego krasnala, a Ochan jednym słowem zapalił wszystkie gałęzie, które znajdowały się w rękach krasnali. Puścili je z wystraszonym okrzykiem.

- Dość, dość, dość! - stary krasnal próbował ich uspokoić. Najwyraźniej chciał teraz także udobruchać ludzi. - My nie wiedzieli, że u was czarownicy - wytłumaczył przepraszająco. - My nie chcieli obcych w naszych górach, ale jak wy czarownicy, to chętnie was ugościmy. Wy ludzie, my krasnale - rozpostarł szeroko ramiona. - Przyjaźń między ludziami i krasnalami! - zakrzyknął i podbiegł do zdumionego Baaxa, by przytulić go serdecznie.

Baax próbował go odepchnąć, ale zamiast tego poklepał tylko krasnala po plecach. Szczera chęć zawarcia przyjaźni była rozbrajająca. Pozostali mali ludzie także poprzytulali się do jego pozostałych kompanów. Tylko jeden z krasnali - szczególnie duży - nie miał się do kogo przytulić i stał z boku, kiedy reszta witała się i zapoznawała.

- Mnie zwą Magiem, bo umiem czarować - tłumaczył ten, który potrafił sprawić, że ziemia się trzęsła. - To mój uczeń, Smarkacz. - wskazał na chudego krasnala, ocierającego właśnie nos wierzchem dłoni. - Zwiemy go tak, bo zawsze przeziębiony. Trochę to przeszkadza w czarowaniu, ale cóż robić - ma dar. Tamten to Szczęściarz. - Machnął w kierunku uśmiechniętego krasnala w przekrzywionej na bakier czapce. Krasnal zamachał wesoło obiema rękami i zaczął obmacywać Zitę. Pacnęła go w głowę tak, że czapka przekrzywiła mu się na drugą stronę. - Nigdy mu nic nie jest, choć zawsze obrywa w bijatykach. Ale on kuje broń, to twardy jest. Ale tamten drugi, Śpioch - teraz Mag pokazał krasnala, który najwyraźniej nudził się setnie, bo ziewał na całą szerokość okrągłej twarzy - wcale nie potrafi się bić, choć też jest kowalem. Ale on chyba nic nie potrafi, oprócz spania, no i może jeszcze kucia żelaza. Tutaj jest Bibosz, pędzi najlepszą gorzałę w Menterze - krasnal poklepał młodego, miłego krasnala po ramieniu. - A Gderacz to moje pokolenie. Nie zadzierajcie z nim, bo was zanudzi na śmierć swoim zrzędzeniem. Ten, co tam stoi, to Nieśmiałek. Jest przyjacielem Bibosza i ma najcięższą rękę w przysiółku. Sądzę, że dałby radę niejednemu z was. A teraz skoro już się znamy, zapraszam do naszej osady na poczęstunek i napitek.

Baaxowi nie trzeba było dwa razy powtarzać zaproszenia. Za to on powtórzył je kompanom, aby przypadkiem nie spróbowali odmówić.

Krasnale w osadzie stali w bezpiecznej odległości od bijatyki, lecz kiedy zobaczyli, że ich siedmiu legatów zawarło z obcymi rozejm, hurmą pośpieszyli, by również się przywitać. Powitaniom i pytaniom zdało się nie być końca, wędrowcy po chwili przestali nawet odpowiadać, bo krasnale sami zdawali się wiedzieć wszystko lepiej od nich. W końcu Mag, by dać im chwilę odpocząć, zaprosił ich do swojej chatki. Byli tym trochę przestraszeni, bo domek był malutki i niziutki, ale wchodząc tam ze zdumieniem odkryli, że podłoga znajduje się poniżej gruntu, więc mogli się nawet wyprostować.

- Tak jest cieplej - wyjaśnił Mag, odpowiadając na pytanie Ochana. - Zwłaszcza zimą, jak napada śnieg. Wiecie, co to śnieg? Na dolinach też pada?

- Jasne, że pada - wpadła mu w słowo jego partnerka, pulchniutka uśmiechnięta krasnalka. - W zimie wszędzie pada. Zjedlibyście coś, słoneczka?

Krasnalka błyskawicznie przygotowała posiłek, który wędrowcy zjedli przysłuchując się okrzykom krasnali, próbujących przepędzić swoich ciekawskich ziomków z chatki, która nagle zrobiła się strasznie ciasna. Kiedy ludzie posilili się, wyszli znów na zewnątrz. Było późne popołudnie i krasnale najwyraźniej mieli zamiar świętować wizytę swych znamienitych gości, bo na polanie zaroiło się od pulchnych krasnalek przygotowujących swoje wiktuały i od krasnali, znoszących cięższe mięsiwa. Baax był doprawdy uradowany.

Na polanę wylegli chyba wszyscy mieszkańcy osady, a liczyła niemal setkę krasnali i krasnalek. Wszyscy bez wyjątku niscy i brzuchaci. Krasnalki dla odróżnienia od swoich mężczyzn nie nosiły czapek barwionych na czerwono. Odziane były w ciasno skrojone skóry górskich kozic, które opinały ich tłuściutkie ciała i chyba utrudniały oddychanie i poruszanie się. Ale też krasnalki wcale zamierzały się ruszać. Powystawiały na rozłożone na trawie skóry co tylko miały w domach i zaprosiły gości do ogólnego obżarstwa.

Baax z radością przysiadał się to do jednej gromadki, to do drugiej, słuchał ich udziwnionego ludzkiego języka i wcale nie starał się ich zrozumieć. A oni uśmiechali się do niego i macali po brzuchu. Spodobał im się najbardziej spośród wszystkich gości, bo wyglądał, jak należy - prawie, jak krasnal, tylko większy.

Przy piątym, czy szóstym posiłku odnalazł Baaxa Bibosz i tajemniczym tonem zaproponował „cosik pyśniejszego”. Pociągnął go za sobą do podejrzanej chatki, do której co i rusz wchodził i wychodził jakiś krasnal, o wyglądzie coraz bardziej podchmielonym. Wokół niej było dziwnie tłoczno, leżały tam nawet jakieś kamienie, na których można było spocząć, gdyby komuś zanadto zakręciło się w głowie. Baax uśmiechnął się błogo na myśl, co też tam ważą.

Wszedł do środka, niemal zginając się w pół. I jego oczom ukazał się cokolwiek dziwaczny widok. Pośrodku ziemianki, ustawiona nad paleniskiem, stała wielka kadź, połączona rurką z drugą kadzią. Z rurki coś kapało i strasznie śmierdziało. Baax zatkał nos i już chciał wyjść z chatki, ale Bibosz nie pozwolił mu. Nad balią pochylał się właśnie drugi ze znajomych krasnali - potężny Nieśmiałek, nalewając jakiemuś innemu krasnalowi do czarki tego śmierdzącego płynu.

- Witaj ludziu! - Nieśmiałek uśmiechnął się nieśmiało.

- Człowieku - poprawił go Baax, próbując nie oddychać.

- Nieważne - przerwał Bibosz. - No, co nic nie gadasz Nieśmiałek? On tak zawsze - mruknął do Baaxa. - Zaproponuj gościowi naszej gorzały! Albo nie, ja zaproponuje. Chodź gościu, napij się z nami, będziesz nam bratem! - Gruchnął kupca w plecy z siłą zdumiewającą przy jego rozmiarach i wyrwał Nieśmiałkowi czarkę z ręki. Większy krasnal nawet nie mruknął, tylko uśmiechnął się zachęcająco.

- Co to właściwie jest? - spytał Baax wskazując na dziwne urządzenie i powoli przysuwając czarkę do ust. Odstawił ją jeszcze na chwilę, starając się złapać najpierw trochę świeżego powietrza.

- To gorzelnia. Oczyszcza zacier, robiony z owoców kosówki i robi z niego wodę, co kopie jak należy. Wy człowieki pewnie macie lepsze, ale spróbujcie i tego. Tu się podgrzewa, tu paruje, tu się skrapla, a tu kapie - wyjaśnił krasnal tak szybko, że Baax właściwie nie zorientował się, co się gdzie dzieje. - A tu się pije - dodał Bibosz i popchnął rękę Baaxa w kierunku jego ust. Kupiec, trzymając się za nos, przechylił czarkę i chciał ją szybko opróżnić. Niestety zakrztusił się pierwszym łykiem. Napój był prawdziwie mocny - tak mocnego jeszcze nie pił. Wprost palił gardło, a następnie rozlewał się przyjemnym ciepłem po piersiach i żołądku. Kupiec zaczerpnął głęboko powietrza i dopiero wtedy wychylił czarkę do dna. Parsknął, kichnął i powiedział, że niezłe. Za następną czarkę chwilowo podziękował. Może później.

Wyszedł na powietrze i przysiadł się do krasnali siedzących na kamieniach pod chatą, przy niedużym ognisku. Był wśród nich Smarkacz - uczeń starego czarownika, który potrafił robić trzęsienia ziemi. Czarownika nie było na szczęście w okolicy gorzelni. Bibosz wkrótce przyłączył się do nich. Pozostali krasnale chcieli koniecznie wiedzieć, skąd przybyli ludzie. Baax czuł, że trunek rozlewa mu się powoli po kościach i zaczyna przyjemnie szumieć w głowie. Wiedział, że jak się zaraz rozgada, to nie przestanie do rana. Zaczął więc ochoczo.

Przy innym ognisku Zita również próbowała snuć jakieś opowieści, choć brakowało jej akompaniamentu liry. Krasnale nie wydawali się jednak zainteresowani historiami sprzed kilku tysięcy, czy nawet kilku lat. Sami w ogóle nie mieli historii, mówili, że ich osada powstała przed kilkudziesięciu laty - nikt dokładnie nie wiedział jak dawno - a o żadnej innej nie słyszeli. Zita po pewnym czasie zaprzestała śpiewania, bo doszła do wniosku, że naprawdę nikt jej nie rozumie.

- Co siedzisz taka smutna? - spytała Elheres, podchodząc skądś z tyłu. Wręczyła Zicie czareczkę śmierdzącego płynu. - Masz pij, wszyscy to tu piją. Tylko ostrożnie, bo smakuje jak małe nożyki. I odpowiadaj na pytanie, coś taka smutna?

- Bo nie ma tu co robić. Można tylko jeść i gadać o jakichś głupotach. Ojejku, jakie wstrętne!

- Nie chcą słuchać twoich pieśni, co? - domyśliła się czarodziejka. - Zachowują się jak dzieci, ale nasi mężczyźni za to chyba dobrze się tu czują. - Skinęła głową w kierunku grupy krasnali, wśród których prym wiódł Baax. Ochan właśnie się do nich zbliżał i kupiec pomachał na niego ochoczo. - Jaynar za to bawi się bronią. Od razu dogadał się z tym Szczęściarzem - właścicielem tej niby-kuźni i zdecydował, że musi przyjrzeć się dokładniej krasnalim wyrobom, bo coś go tam zaintrygowało. Mnie niestety znudziło, więc postanowiłam poszukać ciebie.

- To dobrze, bo myślałam, że tu zaraz zasnę z nudów. Ale fajnie pali w żołądku - mruknęła myśląc o cuchnącym napoju. Smakował lepiej, niż pachniał.

Chwilę siedziały nic nie mówiąc i obserwując krasnalki w ich obcisłych skórzanych ni to sukienkach, ni to zbrojach. A potem zaczęły się zastanawiać, jak można się tak ubierać.

- Tylko te wisiorki mają śliczne - powiedziała w pewnym momencie Zita. Rzeczywiście, krasnalki nosiły na sobie mnóstwo kolorowych szkiełek - w uszach, na szyjach, były nimi nawet przepasane. Kolorowe kamienie tworzyły wokół nich migotliwe aureole.

- Trochę ich mają za dużo - skomentowała Elheres, ale niektóre kamienie również jej się podobały. Zwłaszcza rubiny. Nigdy nie widziała tak dużych i tak fazowanych rubinów.

Zagadnęły przechodzącą krasnalkę o te kamienie, a ona wskazała im inną, której mąż wydobywał i szlifował kamienie. To z nią powinny porozmawiać.

Ochan zareagował na napój podobnie, jak Baax, z czego kupiec setnie się uśmiał. Czarodziej od razu zgodził się na jeszcze jedną czarkę. Baax właśnie opowiadał krasnalom o Khargas i Ochan dorzucił, że Khargas to najwyższe góry świata.

- Bujdę ciśniecie! - zaperzył się jakiś bardziej zawiany krasnal. - Najwyższe góry są tutaj - nasz dom, to najwyższe góry!

- Przykro mi - odparł Ochan bardzo kulturalnie, - ale Khargas jest wyższy.

Wśród krasnali zawrzało. Zaczęły dopytywać się Smarkacza, czy jego mistrz nie dałby rady jeszcze trochę podwyższyć Menteru, aby nikt już nie wygadywał bzdur w rodzaju, że coś jest wyższe od ich gór. Jeden z krasnali przyniósł zaraz kawał belki ze sterty przygotowanej do budowy nowej chatki i zagroził Ochanowi, że jak nie odwoła tego, co powiedział, to mu gnaty porachuje.

Czarodziej podpalił drąg, którym wymachiwał krasnal, a potem wstał i chwiejąc się lekko zaczął pouczać krasnala.

- Nikt mi nic nie porachuje! Bo ja jestem wielkim czarownikiem, z którym nie powinniście zadzierać, bo… - zawahał się. Resztki przytomności nie pozwoliły mu wspomnieć o Pierścieniu, Przeznaczeniu i wszystkich kłopotach, które jeszcze mieli przed sobą. Na szczęście był nie tylko władcą Przeznaczenia, lecz również władcą Ognia, o czym przypomniał sobie z wielką przyjemnością. - Bo was wszystkich spalę - dodał tonem dumnym i groźnym.

- Też sztuka, spalić kawał drewna! - wrzasnął kolejny krasnal, również wymachując belką.

- Jakżeś czarownik, to się walcz z naszym czarownikiem! - podrzucił inny. Krasnale wypchnęli przestraszonego Smarkacza, wrzeszcząc w niebogłosy.

- Tak, niech się biją!

- Wyjdzie, kogo racja!

- Niech się biją!

- Dajcie im wódki!

- Ale ja mam katar - zaprotestował Smarkacz. Na dowód tego kichnął jakieś zaklęcie i nic się nie stało.

Krasnale zamarli na chwilę, ale zaraz odzyskali animusz.

- To niech pokaże sztuczkę, co jest trudna, a nie taką, co łatwa - krzyknął któryś z boku.

- Podpal wodę - rzucił Baax parskając śmiechem. Wiedział, że to niemożliwe, ale przecież Ochan miał tą jakąś moc, to powinien sobie poradzić. A to byłby dopiero dowód.

- Podpalę wodę - oznajmił czarodziej.

Krasnale zamarli, patrząc na stojącą nieopodal beczkę z wodą. Ochan tymczasem skupił się na płynie znajdującym się w stojącej przed nim czarce. Już trzeciej, którą zamierzał wychylić tego wieczora. Zastanawiał się, czy dwie to nie dość, jak na jeden wieczór. Jakby udało mu się spalić tą wodę, która stała w czarce, to nie musiałby jej pić. Ale nie słyszał jeszcze o nikim, kto zdołałby podpalić wodę. Co najwyżej można ją było zamienić w parę, ale nie podpalić. Zastanowił się, czy nie poważył się na zbyt wiele i wypowiedział zaklęcie, takie proste, na rozgrzewkę.

Ku jego zdumieniu płyn w czarce wybuchnął jaskrawym płomieniem, niemal przypalając mu brwi. Ochan cofnął się, podobnie uczynił wystraszony Baax. Ale krasnale nie przejęli się tą demonstracją mocy, jakby nie robiła na nich wrażenia.

- To ma być twoja sztuczka? - zapytali.

- U nas każde dziecko to potrafi! - wrzeszczeli, machając kijami. - Ha! On głupi jest! Menter jest najwyższy na świecie, a nie jakiś inny góry! Wygralim, wygralim!!!

Ochan pokiwał głową, zgadzając się z krasnalami, wpatrzony w płonącą nadal czarkę. Coś mu się nie zgadzało, ale był zbyt zmęczony, bo dochodzić, co takiego. Usiadł i oparł się ramieniem o ramię Baaxa. Zanim się spostrzegł, odpłynął w niebyt.

Krasnale za to cieszyli się ze zwycięstwa swojej racji, choć po niektórych widać było, że żałują, że okazja do bijatyki przeszła im koło nosa. Kilku zaczęło się więc prać o to, który ma dłuższą brodę, a reszta doszła do wniosku, że wieczór się jeszcze nie kończy, zaraz znajdzie się inny powód do awantury. Bibosz postanowił siedzieć blisko Baaxa, aby nie przegapić ewentualnej okazji. Kupiec odważył się poprosić o drugą czarkę ognistego napoju.

Mężem krasnalki, z którą rozmawiały Elheres i Zita okazał się być Gderacz. To on wydobywał kolorowe kamienie w górach i później szlifował je. Krasnalka poprosiła go, by poszedł z dziewczętami do ich chaty i pokazał im wszystko.

- A po co? - narzekał krasnal. - Teraz mamy festyn, mamy się bawić, zamknąłem już kantorek, będę go musiał otworzyć. Poza tym oni pewnie mają lepsze - to ludzie, są starsi - marudził, ale krasnalka i tak zaciągnęła go do chaty. A Elheres z Zitą zapewniały, że nigdy nie widziały nic tak pięknego.

Zita naprawdę nigdy nie widziała z bliska kamieni szlachetnych, więc była szczerze zachwycona. Elheres twierdziła, że tak profilowanej biżuterii nie widziała również. Szlif był dokładny, trudny do wykonania, ale być może krasnale mieli ręce bardziej zwinne od ludzkich. Kolory kamieni były głębokie, a światło zdawało się emanować z ich wnętrza. Były piękne. Rubiny, szafiry, szmaragdy. Najczystsze i najpiękniejsze kamienie szlachetne, jakie widziała w życiu. A niektóre z nich były zupełnie przeźroczyste i przecudowny sposób odbijały światło ognisk.

- To brylanty - wyjaśniła dumna krasnalka.

- Tak, brylanty - potwierdził znudzonym głosem Gderacz. - Czy możemy już iść? Ja nie chciałem dziś pracować, tylko się bawić, nie?

- Czy można kupić od ciebie choć jeden taki kamień? - spytała ostrożnie Elheres. Wiedziała, że kamienie szlachetne bywają bardzo drogie. Nie wyobrażała sobie nawet, jak drogie muszą być brylanty, bo nigdy wcześniej nie widziała nic tak pięknego. A nie mieli przy sobie nic wartościowego, co mogliby zamienić na kamienie. Postanowiła mimo wszystko spróbować.

- Kupić? - spytał zdziwiony krasnal.

- Tak. Mamy… co my mamy Zito? Trochę wędzonego mięsa, ubrania. Oddamy ci to, za garść tych kamieni - Elheres wskazała na rubiny i brylanty.

- Coś ty! - Zita uszczypnęła ją w łokieć.

- Milcz - syknęła Elheres, ale tak, by krasnale nie zrozumieli. - Jak się uda, to wiesz, jaki majątek dostaniemy za te kamienie w Eitelu? Bluzka, czy spodnie to prawie nic, za taki skarb.

- Dobrze - odparła krasnalka, dyskretnie kopiąc zamierzającego odmówić krasnala w kostkę. - Weźmiemy wasze stroje - wpatrzyła się w płócienny kaftan i skórkowe spodnie Zity, oraz w mocno już zszarganą jedwabną bluzeczkę Elheres. Byłaby najmodniejszą krasnalką w osadzie. Gotowa była nawet oddać im swoje ubrania, by nie musiały paradować gołe.

Dziewczęta wymieniły spojrzenia, ale Elheres przekonała Zitę, że warto. Za garść tych kamieni nakupią sobie ubrań do końca życia. Kiedy Gderacz wyszedł psiocząc na swoją kobietę ile wlezie, zdjęły ciuszki, a krasnalka oddała im swoje niewygodne i przykrótkie ubrania. Na szczęście dzięki jej korpulentnym kształtom jej odzienie nie było na ludzkie dziewczęta za ciasne, choć Zita była nieco skrępowana obcisłością skórzanej bluzeczki. Nogawki sięgające niewiele poniżej kolan i rękawy długie do łokci wyglądały śmiesznie, ale obie czuły już efekty ognistego napoju, więc tylko popatrzyły na siebie rozbawione. Każda z nich pyszniła się teraz długim sznurem z brylantów i rubinów.

Natychmiast udały się na poszukiwanie przyjaciół, aby się pochwalić. Najpierw znalazły Meknarina. Niestety rycerz był zbyt zajęty by je zauważyć.

Oglądał krasnale topory i właśnie wahał się, czy jakiegoś od nich nie kupić, bo nie miał przecież żadnej broni. Nie lubił co prawda walczyć na topory, była to dla niego zbyt ciężka i - cóż tu dużo mówić - toporna broń. Zdecydowanie wolał broń białą - prawdziwie szlachetną o długim, ostrym ostrzu. Marzył, by odzyskać swój miecz, ale to nie było oczywiście możliwe.

Kiedy zapytał krasnali, czy nie mają czegoś takiego, nie miał większej nadziei, że odpowiedzą twierdząco. Zdziwił się jednak, kiedy w odpowiedzi Szczęściarz przyniósł mu kilka różnego rodzaju mieczy, krótsze i dłuższe, z lepszych i gorszych materiałów. Ale Meknarin znał się na rzeczy. Wybrał doskonale wyważony, piękny miecz z twardej, lśniącej stali. Krasnale wyrazili swoje uznanie cichym pomrukiem. Meknarin machnął mieczem w pobliski krzaczek kosodrzewiny i wierzchołek gałązki odskoczył i opadł daleko, wirując w locie. Miecz był bardzo ostry. Krasnale nagrodzili cięcie rycerza brawami i okrzykami, a potem wzniosły toast. Meknarin wychylił czarkę wraz z nimi. Zaczynał się już przyzwyczajać do ostrego smaku trunku. I coraz przyjemniej szumiało mu w głowie. Zapytał, czy miecz jest twardy.

- Rdzeń jest z miękkiej stali, tylko trochę tam węgla, to się łatwo nie złamie. A naokoło nakuta jest twarda stal, dlatego jest ostry - wyjaśnił Szczęściarz. Rycerz był zdumiony technologią krasnali.

Zaczęli go wypytywać jak się walczy wśród ludzi i jakie rodzaje broni są tam najczęściej używane. Z wielką ochotą zaczął im o tym opowiadać, a potem pokazywać na czym powinna polegać walka na miecze. Dziewczęta stwierdziły zgodnie, że z nim się nie pogada i poszły szukać dalej. Baax nadal siedział na kamieniu przed chatą w której krasnale pędzili bimber. Ochan chrapał, oparty o ramię kupca.

Baax od razu zauważył nowe stroje Elheres i Zity i zaczął się dopytywać, czemu się tak prześmiesznie ubrały. Cały czas nie mógł oderwać wzroku od piersi Zity. Dziewczęta pokazały mu naszyjniki. Opowiedziały, jak targowały się z krasnalką, a on stwierdził, że trzeba było go poprosić, to on by ją tak przehandlował, że jeszcze by im dołożyła tych kamieni, aby tylko kupiły.

- Potrafią się handlować, nie ma co - wyraził swój podziw, przesuwając w dłoniach kamyki.

Kiedy po chwili zjawił się Kirem, pokazał mu naszyjnik.

- To brylanty i rubiny - wypaliła Zita, kraśniejąc, jak poziomka. - Kupiłyśmy je z Elheres za nasze ubrania. Ona twierdzi, że za te kamienie kupimy sobie najpiękniejsze stroje w całym Eitelu.

Baax pokiwał z uznaniem głową, choć czerwone kamienie wydawały mu się nieco zbyt matowe, jak na rubiny. Jednak to Kirem wyraził jego wątpliwości na głos.

- Ładne, ale to nie są rubiny, ani żadne inne szlachetne kamienie.

- Co? - zdziwiły się obydwie.

- Nie są? - spytał Baax. - A rzeczywiście takie mi się zdawały blade.

Kirem wychylił swoją pierwszą czarkę tego wieczora i odetchnął głęboko, zaskoczony smakiem. Pomimo natarczywych pytań Elheres, nie był w stanie już się odezwać tego wieczoru. Napój podziałał na niego nad wyraz szybko i nimf wkrótce dołączył do drzemiącego Ochana.

- Pewnie osiągną niezłą cenę w Xen Melair - ocenił Baax fachowym tonem. - Pozwólcie mi się zająć sprzedażą, to zarobicie fortunę - poradził, a potem zapytał Zitę, czy nie chciałaby pójść trochę dalej od ognisk, aby pooglądać gwiazdy. Dziewczyna zgodziła się, bo po tych ostatnich obserwacjach u Al'eiksza miała niejaki mętlik w głowie. Chciała, aby Baax jej co nieco wyjaśnił.

On jednak miał ochotę na inne wyjaśnienia. Czuł przymus wyjaśnienia po co i czy na pewno, potrzebne jest jej to ubranie od krasnalki. Ona leżała na trawie wpatrzona w gwiazdy, a on wpatrywał się w jej oczy, które były jak gwiazdy. Przynajmniej tak mu się teraz zdało. Powiedział jej o tym, a potem zaczął rozsupływać rzemyczki przy jej kusej krasnalej bluzeczce.

- Czy myślisz, że moglibyśmy być jak światło? - spytała Zita rozmarzonym głosem, czując, jak krew krąży jej w żyłach nieco szybciej. - Że moglibyśmy to zrobić tak szybko, aby przekroczyć prędkość światła? - spojrzała mu głęboko w oczy i zobaczyła, że zbaraniał.

Odsunął się od niej niespodziewanie. Usiadła patrząc na niego ze zdziwieniem. Czemu przestał? Położyła mu dłoń na ramieniu, ale nie chciał się już przytulić, więc Zita wzruszyła ramionami, położyła się i zwinęła w kłębek. Pomyślała, że skoro jemu przeszła ochota, to się przynajmniej prześpi.

A Baax przyglądał się jej przez moment nieco wystraszony, choć mniej, niż się spodziewał. Przypomniała mu o tej wizji-nie-wizji z inokaniego obserwatorium. Że staje się prędka jak światło. To była piękna wizja, nie przerażająca, jak ta dotycząca Ochana i smoczego stada. Ale z drugiej strony pomyślał sobie, że oddalili się już z Khargas, opuścili smocze terytoria, więc tamta wizja nie sprawdziła się. W takim razie to nie była żadna wizja, tylko naprawdę jakaś mara bez znaczenia. Dobrze, że nie powiedział o niej nikomu, tylko by ich niepotrzebnie wystraszył.

Spojrzał na czarodzieja śpiącego przy krasnalej bimbrowni. Wszystkie krasnale gdzieś znikły, a Ochan właśnie się ocknął i popatrzył ze zdziwieniem na Kirema śpiącego z głową na jego kolanach. Delikatnie odsunął chłopaka, który się nawet nie przebudził, wstał i poszedł gdzieś na drugi koniec osady. Baax westchnąwszy ciężko położył się na plecach i błyskawicznie zasnął.

Elheres siedziała na trawie niedaleko miejsca, gdzie Meknarin uczył krasnale fechtować. Obserwowanie go było bardzo nudne, ale lepsze od wysłuchiwania, jaka była głupia, że dała się wcisnąć w te niewygodne i brzydkie ciuchy, które teraz piły ją pod pachami i prawie spadały z siedzenia. A na dodatek kamienie, które miała na szyi były ponoć bezwartościowe. Zwykłe paciorki!

W to akurat postanowiła nie uwierzyć. Kirem nie znał się na tym, a Baax - doświadczony kupiec - nie powiedział, że są nic nie warte, dopóki nimf się z tym nie wyrwał. Mogła więc być na razie dobrej myśli.

Krasnale byli tak zachwyceni tym wszystkim, co pokazał im Meknarin, że zdecydowali się podarować mu miecz, którym tak świetnie wywijał. Wtedy poradził im, że powinni wyryć na klindze jakieś runy. Każdy ludzki miecz o większej wartości miał takie runy. Szczęściarz obudził swojego kumpla i kazał mu wyryć runy na klindze. Śpioch poszedł do kuźni, gdzie wkrótce pojawiło się czerwone światło pieca i skąd doszły ich odgłosy stukania.

Elheres dostrzegła, że tuż za nią przypałętało się krasnale towarzystwo spod gorzelni.

- To ten, to ten! - wrzasnął jeden z karłów. - To on mówi, że jakieś góry są wyższe od naszych - wrzeszczał dalej, wskazując na Meknarina.

- Co? - oburzyli się pozostali krasnale. - Ej, ty! Ludź! Jak to jest z tymi górami? Są jakieś wyższe od naszych?

- No… - Meknarin zastanowił się, trochę zdezorientowany. - Khargas jest chyba wyższy. Nawet od Menter-Orny. - Podrapał się po głowie, patrząc w ciemność, w której głębszą czernią na tle gwiazd odznaczały się poszarpane, skaliste szczyty.

- On gada, że jakieś góry są wyższe od naszych! - powtórzyli krasnale jeszcze bardziej oburzeni.

- Zabić go!

- Heretyk!

- Już my mu to wybijemy ze łba!

Rozległy się wrzaski. Każdy krasnal uzbrojony był w drewnianą żerdź. Krasnale zgromadzeni wokół Meknarina też popędzili zdobyć jakieś kije dla siebie. Jeden z nich wręczył szczególnie długi rycerzowi - ledwie go przytaskał.

- Nie damy skrzywdzić naszego kumpla! - szepnął i ruszył na krasnali spod gorzelni.

Rozpoczęła się regularna bitwa.

Elheres stwierdziła, że robi się niebezpiecznie i delikatnie wycofała się z okolic zamieszania. Wróciła pod gorzelnię, ale znalazła tam tylko Kirema przytulonego do kamienia, obok dogasającego ogniska. Rozejrzała się dookoła i wypatrzyła w ciemnościach Baaxa i Zitę. Spali już smacznie. Ponieważ także czuła się zmęczona i głowa jej trochę ciążyła, postanowiła również położyć się spać. Aby nie było jej zimno, przytuliła się do pleców Zity. Kiedy zamknęła oczy, poczuła, że kręci się jej w głowie, jakby miała tam małe tornado, na które nie mogła nic poradzić. Tylko kiedy się nie ruszała, robiło się z każdym obrotem trochę mniejsze.

Ha Meknarin dzielnie stawiał czoła bandzie krasnali. Było ich dziwnie dużo, zdawało mu się, że około trzy razy więcej, niż ich naliczył, kiedy przybyli do osady. Widocznie nie wszyscy jednak wylegli na powitanie niecodziennych gości. Tylko, że niektórzy z krasnali mieli dziwną właściwość - żerdź, którą rycerz dzielnie wywijał przechodziła przez nich, jak przez duchy. A może to były duchy? Jakieś gargulce, które zostały wezwane przez prawdziwych krasnali, by wykończyć ludzi. Musiał bronić swoich przyjaciół, musiał bronić Elheres!

Poczuł, że ktoś szarpie go za łokieć. Odwrócił się z zamachem i minął swój cel. Ciężar belki pociągnął go za sobą i Meknarin usiadł na ziemi wielce zdumiony. Naprzeciwko niego stało trzech Śpiochów i każdy wręczał mu po mieczu.

- Tu, o tu są runy - pokazywali jakieś znaki na klindze.

Rycerz wziął jeden z mieczy - zdziwił się, kiedy najpierw trafił na ten widmowy, ale w końcu ujął właściwe ostrze. Zapatrzył się na runy i przez moment nie zwracał uwagi na to, co się dzieje dookoła. A tymczasem front walk przeniósł się bardzo blisko niego i w pewnym momencie ktoś zdzielił go w łeb. Rycerz zwalił się, jak kłoda, przytuliwszy się do swojego miecza.

Śpioch stał i patrzył na to wszystko trochę zasmucony. Kumple znowu się prali, a on nie miał na to najmniejszej ochoty. No cóż, bitwa miała również swoje dobre strony - przynajmniej mógł się spokojnie wyspać. Wrócił do swojej ziemianki, zostawiając Szczęściarza i resztę kumpli na pastwę rozwścieczonych pozostałych kumpli i zwalił się na legowisko.

Szczęściarz dzielnie walczył z bandą swego krewnego Bibosza. W końcu nie na darmo był kowalem i mistrzem fechtunku. Nie mógł tylko wyżałować, że jego najlepszy kumpel i drugi świetny kowal w tej osadzie, czyli Śpioch, nie chce bić się u jego boku. Przy jego fachu była to prawdziwa hańba. Powinien być najlepszym rębaczem w okolicy. Tymczasem to Bibosz okazywał się niemal dorównywać Szczęściarzowi.

Młodszy kuzyn w czasie imprez pędził bimber. To dawało mu poparcie przynajmniej połowy osady w plemiennych bijatykach. A oprócz tego był naprawdę niezły. Wywijał drągiem na prawo i lewo, kosząc krasnali, jak nikt inny. No, może tylko jego małomówny kumpel Nieśmiałek było od niego lepszy. Prawie się nie odzywał, a przy krasnalkach to już w ogóle język stawał mu kołkiem, ale za to jak się przypiął do okładania żerdzią, to nie miał sobie równych.

I takiego właśnie drągala miał w swojej drużynie Bibosz. A Szczęściarz co? Śpioch był owszem wielki, owszem fantastycznie wywijał młotem, kiedy nie spał, ale bić się nie miał w zwyczaju. A szkoda. Teraz jeszcze na domiar złego, do ekipy Bibosza dołączył przyszły mag Smarkacz. Całe szczęście, że właśnie miał katar i ze wszystkich zaklęć wychodziły mu małe wstrząsy gdzieś w odległych partiach gór. I nieskładne, nonsensowne wiaterki, zupełnie ni z tego ni z owego.

- No i czego oni zawsze się tak zachowują? - komentował chmurno Gderacz, stojąc obok Maga, niezbyt daleko od toczącej się walnej bitwy. - Nie da się zrobić biesiady, by się nie prali po mordach. To okropne.

- Ach Gderacz, czy by się prali, czy by poszli spać, tobie by i tak nie pasowało - odparł filozoficznie Mag, popijając napój z czarki. Beknął głośno, od czego zatrzęsła się ziemia. Wyraźnie spodobało mu się to, bo uśmiechnął się do siebie. - Chodź. Zgasimy lepiej ogień w gorzelni, bo przecież zostawili ją bez opieki i gotowa zaraz wybuchnąć.

Oddreptali obejmując się czule, zataczając z lekka i podśpiewując bez rytmu i bez sensu.

Rozdział Piętnasty

Elheres przebudziła się, czując na swojej szyi czyjeś pocałunki. Słońce już wstało i jego jasny promień przedarł się do jej świadomości siejąc spustoszenie. Głowa bolała, jak nigdy wcześniej. Jak przez mgłę zobaczyła twarz Zity, jej przymknięte oczy i pełne pożądania usta. Czyjaś dłoń - z pewnością dziewczyny - szukała czegoś przy kołnierzu jej bluzki.

Złapała ją za nadgarstek i zmusiła do przekręcenia się na drugi bok.

- Jego rozbieraj, głupia - mruknęła i odwróciła się plecami do pary kochanków. Zasnęła znowu, nie wiedząc nawet kiedy.

Przebudziła się ponownie, kiedy było już ciemno. Usiadła zdziwiona. Przespała cały dzień, a teraz był już późny wieczór. Krasnale przemykali tu i ówdzie, ale polana była niemal pusta w porównaniu z poprzednim wieczorem. Obok niej chrapał Baax i ze zdumieniem stwierdziła, że przez całą noc rumor dochodzący z jego gardła nie przeszkadzał jej. Nawet teraz nie obudził jej hałas, lecz potworne pragnienie

Podniosła się i niemal natychmiast usiadła znowu. W głowie poczuła walenie godne kowalskich młotów. Ale musiała się napić, więc wstała znów i powoli podeszła do beczki, która stała nieopodal. Kiedy zaspokoiła pragnienie, czuła się pełna, jakby wypiła rzekę. Dopiero wtedy poszukała towarzyszy.

Ochan leżał za jakimś głazem i postanowiła go nie budzić. Zitę znalazła przytuloną do Kirema tam, gdzie chłopak zsunął się pod kamień poprzedniego wieczora, a Meknarin leżał koło kuźni, na swoim nowym mieczu. Miecz był piękny. Elheres pogładziła delikatnie klingę srebrzącą się w świetle gwiazd i kilku ognisk. Rycerz otworzył oczy, jakby to jego dotknęła. Podniósł się z cichym jękiem i usiadł.

- Ooch… Co ja wczoraj robiłem?

- Zdaje się, że to, co wszyscy - wyjaśniła. - Dałeś się spoić krasnalim napojem. Przyznaję, też się dałam.

- Głowa mi pęka - pomasował się po czaszce i jęknął jeszcze głośniej, kiedy wymacał guza o rozmiarach dojrzałego jabłka. - Chyba mnie w końcu pobili.

- Chyba poszło im o to, że ktoś z nas powiedział, że Menter to nie najwyższe góry świata.

- Na pewno Baax, on lubi gadać głupoty, a potem inni za niego obrywają. Jejku, moja głowa. I pić mi się strasznie chce.

- Polecam tamtą beczkę. A potem zdrowy sen aż do rana. Zdaje się, że przespaliśmy cały dzień, to możemy jeszcze przespać noc.

Odprowadziła go do beczki, a potem znalazła sobie wygodny kącik niedaleko nowo ułożonego stosu żerdzi przygotowanych do budowy chatki. Trochę zimno jej było w odsłonięty brzuch i plecy, ale Meknarin zaraz przyszedł i kazał jej założyć swój kaftan. Przytulili się do siebie mocno i wkrótce zasnęli.

Baax obudził się wcześnie rano i był święcie przekonany, że spał zaledwie niecałą noc. Elheres jednak wkrótce wyprowadziła go z błędu. Wszyscy wstawali po kolei, acz nieśpiesznie. Właściwie chętnie pospaliby jeszcze a w każdym razie z pewnością nie chciało im się ruszać w drogę. Ochan jednak zaczął trochę nalegać, bo przecież postanowili, że nie będą już iść w górę, a tymczasem znaleźli się już poza granicą Menter-Orny. Przy śniadaniu kupiec wysunął przypuszczenie, że może jednak przeczucia Ochana były mylne, a Przeznaczenie jakoś nad nimi czuwa i dlatego zadbało, by udali się wyżej - tak, jak pierwotnie planowali. Czarodziej jednak zwrócił uwagę, że jego Przeznaczenie nie dotyczy.

Elheres przypomniała sobie, że Kirem nie wyjaśnił, czemu uważa, że kamienie, które poprzedniej nocy zakupiły z Zitą, nie są brylantami i rubinami. Bardzo spokojnie poprosiła chłopaka o wyjaśnienia.

- No nie są - potwierdził, patrząc na nią spod brwi. - Ale są ładne, pasują wam. Choć prawdziwe rubiny wyglądałyby ładniej. I brylanty. Oglądałem je w domu u jednego krasnala, który był strasznie wściekły, że ktoś mu przeszkadza. Pewnie nie lubi się chwalić. Ale tak pięknych kamieni, jak brylanty jeszcze nigdy nie widziałem - powiedział z szacunkiem w głosie.

- Ale to są brylanty! - upierała się Elheres. Kirem wzruszył tylko ramionami.

- Półistoty czasem potrafią rozróżnić prawdziwe kamienie szlachetne, od podróbek - mruknął Baax. - Chyba dałyście się nabrać - zachichotał.

Zita zgromiła go spojrzeniem, a Elheres wstała i powiedziała, że idzie szukać tej krasnalki, która wcisnęła im ten chłam. Baax pobiegł za nią. Wrócili szybko, z triumfalnymi i dumnymi minami. Kupcowi udało się przegadać Gderacza i wymienić sznurki bezwartościowych paciorków na prawdziwe brylanty i rubiny, do tego oprawione w złoto..

- Będą z nich ludzie - skomentował zachowanie krasnali. - Dobrze kupczą, mają czym kupczyć - wskazał na brylanty i nowy miecz rycerza. - No i ten ich bimber. Chyba jeszcze nie bawiłem się tak dobrze, po tak małej ilości alkoholu

- E, alkoholu, to tam było akurat dużo - zarechotał Bibosz. - Sama esencja.

- Tylko żeby jeszcze po nim tak głowa nie bolała - jęknął Baax, który wprawdzie nie czuł już efektów ubocznych przedwczorajszej libacji, ale nadal był dziwnie słaby.

- Nas nie boli - zdziwił się krasnal, widząc, że wszyscy ludzie popierają uwagę Baaxa.

Meknarin natomiast przyjrzał się z uwagą swemu nowemu orężu. Było doskonałe ze wszech miar. Kowali o takim kunszcie nie spotkał nigdy pośród ludzi. Niepokój budziły jedynie owe tajemnicze runy, wyryte po pijaku przez Śpiocha. Nie dość, że były zupełnie niezrozumiałe, z uwagi na obcy język krasnali, to jeszcze wyglądały bardziej na jakieś bazgroły, niż pismo. Ponieważ kilku krasnali przysiadło się do ogniska, postanowił ich zapytać. Dość długo biedzili się nad dziwnym napisem i kłócili między sobą, co tak naprawdę oznacza, ale nie byli w stanie niczego wymyślić.

- Bo to w jest w języku starokrasnalim - zawyrokował w końcu Szczęściarz. - Musisz zapytać jakiegoś bardzo mądrego starego krasnala, to ci powie.

- Tylko, ze my nie mamy bardzo starych krasnali - mruknął Śpioch.

- Ani języka starokrasnalego - dodał Bibosz. - Przecież mieszkamy tu od kilkudziesięciu lat, a nie wiemy nic o innych krasnalich osadach. Chyba jesteśmy jedynymi krasnalami na świecie, bo nawet człowieki nie wiedzą nic o innych krasnalach.

- Ludzie - poprawił Baax.

- No to się wreszcie zdecydujcie! Raz ludź, raz człowiek, do ładu z wami nie dojdziesz!

Po południu pożegnali się wreszcie z krasnalami. Mag pokazał im drogę, która miała prowadzić na niziny, choć prawdę mówiąc nikt z krasnali jeszcze na nizinach nie był. Ale przynajmniej trasa wędrówki wreszcie zaczęła prowadzić w dół.

Ochan nadal wahał się, czy nie powinni zejść do Xen Melair, ale determinacja Meknarina była tak duża, że nie śmiał spierać się z rycerzem. Kiedy zaraz po opuszczeniu krasnalej osady spróbował poruszyć ten temat, Meknarin niemal wypróbował na nim swój nowy miecz. Ochan nie był pewien, czy rycerzowi bardziej zależy na tym, by jechać do Eitelu, czy na tym, by nie jechać do Xen Melair. Nie rozumiał tych jego rycerskich ślubów.

Po kilku dniach zostawili za sobą sosnowe bory i zagłębili się w gęstszy, bardziej zwarty las mieszany. Starali się iść wzdłuż strumieni, mając nadzieję, że doprowadzą ich one w końcu do Monrati, lecz wzgórza nadal były zbyt strome i często musieli oddalać się od wody nawet na duże odległości, korzystając z bezpieczniejszych i równiejszych zejść. Czasem, w prześwitach między wzgórzami, otwierał się widok na równiny na północy. Na Iselę.

Zatrzymali się w jednej z takich kotlinek. Za plecami mieli wyniosłą skałę, ziejącą czarnym otworem jaskini, a przed nimi, daleko daleko w dole, płynęła Monrati. Ochan swoim zwyczajem, rozpaliwszy ognisko, oddalił się od towarzyszy.

Wdrapał się na pobliskie wzgórze, zasłaniające widok z kotlinki. Dopiero tutaj mógł dokładnie przyjrzeć się potężnej rzece płynącej majestatycznie w dole. Dzieliło ich od niej jeszcze wiele dni wędrówki. Wypływała z gór po prawej stronie, lecz sąsiednie wzgórza zasłaniały widok. A po lewej, częściowo schowane za lasem, znajdowało się Xen Melair - największe ludzkie miasto świata. Patrząc na nie Ochan znów poczuł przemożne pragnienie, by tam właśnie się udać. Potrząsnął głową. Co się z nim działo? Nie możliwe, by strach przed spotkaniem wymarzonej rodziny był aż tak silny. Nie, to nie było to. Nawet cieszył się na myśl, że być może oto jego wątpliwości zostaną wreszcie rozwiane, oto dowie się, kim naprawdę jest. Odczuwał wielką ulgę na myśl o tym. Nie, nie będzie się bał spytać Elheres o znaczenie medalionu, ale chciał to zrobić dopiero w Eitelu.

Z Xen Melair wiązało się jednak coś jeszcze. Tak, jak rycerz wydawał się obawiać tego miasta, tak Ochan pragnął do niego dążyć. I nie potrafił powiedzieć czemu. Zapatrzył się w majaczący niewyraźnie płaskowyż, w miasto wyrastające pomiędzy dwoma potężnymi rzekami. Od północy Xen Melair opływała Isela. A za Iselą wznosiły się bladobłękitne wzgórza Usinialu.

Usłyszał za sobą czyjeś miękkie kroki i obejrzał się. Elheres przyszła do niego, widać zaniepokojona jego nieobecnością.

- Piękny widok - powiedziała.

- Isela.

- Tak.

- Tęsknisz?

- Za ojcem? Za domem? Sama nie wiem. Nie chcę się teraz o tym myśleć. Jak będziemy bliżej Eitelu, może wtedy. Teraz nie.

Ochan pokiwał milcząco głową. Zdumiewające było, jak zgadzały się ich odczucia.

- Zastanawiasz się, co zrobisz w Eitelu? - spytała. - Z Pierścieniem?

- Tak. Próbuję sobie wyobrazić jak to wszystko będzie wyglądało. Jak powiedzieć o tym mędrcom, jak zawiadomić wszystkie rasy tak, by nie wywołać jakiejś świętej wojny. Smoki, a zwłaszcza Strażnicy z pewnością będą chcieli odzyskać skradziony im Krąg Mocy i nie dopuścić do jego wykorzystania. Mogą się pojawić problemy. A ty, co o tym myślisz?

- Myślę, że armia Iselska stanie za tobą.

- Raczej za tym, co postanowią ludzie. Trzeba będzie zachować dyskrecję i nie zapraszać zbyt wielu przedstawicieli obcych ras. Myślę, że samo zwołanie narady może zająć bardzo wiele czasu, jeśli chcemy ją dobrze przygotować. I dlatego nie wiem, czy Eitel do dobre miejsce - Xen Melair jest bliżej środka świata. Jest większe i… Nie wiem. Właściwie tylko Meknarin nalega na podróż do Eitelu.

- Nie musimy go słuchać.

- W takim razie powinniśmy podjąć decyzję już teraz, bo minęliśmy Xen Melair.

Elheres zamyśliła się. Meknarin nalegał na powrót do Eitelu. Ślubował jej ojcu, że przyprowadzi ją przed upływem roku. A rok miał minąć już wkrótce. Gdyby zdążył, być może otrzymałby nagrodę. Elheres nie była tego pewna. Przecież wyznał jej, że druga część umowy z jej ojcem obejmowała rozkaz, by trzymać ją z dala od magii. I temu rycerz nie podołał. Podczas Zgromadzenia w Hadarze pomieszał jej szyki, ale potem nie dał już rady. Jak ojciec się o tym dowie, może przegnać rycerza na cztery wiatry.

- Zastanawiam się, kto powinien pojawić się na takim zgromadzeniu - odezwał się nagle Ochan. - Spośród smoków dobrze byłoby, gdyby przybył Sędzia, on naprawdę wie o Pierścieniu bardzo wiele, może więcej, niż Strażnicy. Spośród inokanów prawdopodobnie pokaże się A'kwei i to będzie ciężka przeprawa. Wśród elfów z Tyr Harawi jest wielu bardzo mądrych, między innymi Irsuga, jeśli jeszcze żyje. Spotkałem się z nim, kiedy mieszkałem wśród elfów przed laty. Ludzkich mędrców znam aż nazbyt wielu. To będzie ciężki wybór, a trzeba jeszcze wziąć pod uwagę tych, których władze Xen Melair uznają za godnych. A ty? Stawiasz na kogoś szczególnego?

- Trudno mi coś powiedzieć. Chyba byłabym przeciwna Aszce - uśmiechnęła się porozumiewawczo. I nagle coś jej zaświtało w głowie. - Chyba wiem… Pamiętasz, mówiłam, że już gdzieś go spotkałam, tylko nie mogę sobie przypomnieć gdzie.

- Nie mówiłaś - odpowiedział ostrożnie Ochan.

- Nie ważne. Przypomniałam sobie, gdzie to było! - wykrzyknęła olśniona. - W Hadarze. On był na Zgromadzeniu w Hadarze. Rozmawiał z tobą i ktoś potem mówił, że odjechaliście razem. Ochan, nie pamiętasz? On trochę inaczej wyglądał, odkąd odnaleźliśmy ciebie. Wtedy, kiedy przybierał ludzką postać, miał nieco inne rysy, niż wcześniej, zanim dołączyłeś do nas w Khargas. On nie chciał, byś go rozpoznał!

Czarodziej był zdumiony tym, co powiedziała Elheres. Ale przypomniał sobie tego człowieka.

- Chciał mnie zaprowadzić nad Wodę o Tysiącu Barw. Mówił, że zna drogę do Ognistego Kraju. Tak, to musiał być Aszka. Ale dlaczego?

- On coś kręci - zawyrokowała Elheres i opowiedziała Ochanowi, o wszystkim, co się działo w Khargas. O podsłuchanej rozmowie Aszki z tym drugim, starym smokiem i o tym, jak potrafił ją przekonać, że Pierścienia trzeba użyć. - Ja nadal chcę, by jego moc została wykorzystana. Wierzę, że w ten sposób będzie można naprawić wiele zła, którego ten świat jest pełen. Ale ty chcesz pytać wszystkie rasy… A! No i nie wolno nam zapomnieć o krasnalach. Widziałeś, co potrafią. Oni mają Moc Ziemi! Nie zdążyłam nawet o tym porozmawiać z tym ich Magiem, ale to chyba jest właśnie coś takiego. Pamiętasz, mówiłam ci, że Stwórcy zamierzają powołać nową rasę i chyba już powołali… Ochan, co się stało? - spytała nagle przestraszona wyrazem jego twarzy.

- Nową… rasę? - spytał niemal z przerażeniem.

- Tak, sądzę, że krasnale są wybrańcami. Mają swoich magów, wieszczów, więc z pewnością nie są półistotami, a żadnej spośród czterech wybranych ras też nie przypominają. Sami mówią, że ich osada powstała przed kilkudziesięciu laty… O co ci chodzi?

- Nie wiem. Daj mi pomyśleć. - Odwrócił się od niej i podszedł do krawędzi urwiska. Krasnale byli wybrańcami. Ależ oczywiście, mieli wszelkie atrybuty dane wybrańcom, nie mogło być inaczej! Ale to oznaczało… to oznaczało…

- Elheres, oni są najmłodszymi.

- Prawdopodobnie tak…

- Czyli to nie my! Nie ja… Oni nie są jeszcze gotowi. Nie wszystkie wybrane rasy są gotowe, by przejąć władzę nad światem.

- I co z tego?

- To jeszcze nie ten czas!

- Nie rozumiem!

- Wiem, sam tego nie rozumiem, ale nie mogę… To nie my - nie ludzie - jesteśmy najmłodszymi. A oni nie są jeszcze gotowi, oni dopiero zaczęli istnieć. Potrzebują pomocy Stwórców, by nauczyć się korzystać ze swoich darów! Przepowiednia jeszcze się nie wypełnia. Muszę odnaleźć Szedr, Pierścień musi poczekać na prawdziwego następcę swego twórcy tam, gdzie jego miejsce! Muszę go jej oddać. Wybacz Elheres. Nie możemy tego uczynić naszym młodszym braciom!

- Czego? - spytała nadal nie chcąc uwierzyć w to, co mówił Ochan.

Westchnął, zakrywając twarz dłońmi.

- Jak to czego? - powiedział niewyraźnie. - Elheres, jak to czego? - znowu na nią spojrzał. - Jeśli to oni są najmłodszymi, a nie my… Jeśli zostali wybrani przed kilkoma dziesięcioleciami, to nie możemy teraz zdjąć zaklęcia z Pierścienia. To chyba oczywiste!

- Dlaczego?

- Dlaczego? - powtórzył. - Dlatego, że oni nie są gotowi! Że jeden z warunków przepowiedni nie jest spełniony. Podstawowy warunek. Młodsi bracia muszą być gotowi, by wypełniła się klątwa. By wypełnił się Plan.

- Młodsi bracia - Elheres powtórzyła, mając jeszcze nadzieję. Naprawdę bardzo chciała, żeby Plan wypełnił się za jej życia, to by było takie… niezwykłe. - Ochan, przepowiednia wcale nie mówi o tym, że następcą twórcy musi być najmłodszy, to może być po prostu jeden z młodszych. Nawet inokan, czy elf.

- Albo smok. Wystarczyłoby, żeby był młodszym bratem - Ochan spuścił wzrok, myśląc o Aszce. Właściwie, to czemu on sam nie próbował zdjąć zaklęcia? Ach tak, nie miał darów, które pozwoliłyby mu to uczynić. A wszyscy - spośród smoków - którzy mogli, byli zabierani do Strażnicy i tam wychowywani w wierze, że zdjęcie zaklęcia z Pierścienia sprowadzi nieuchronną zagładę.

Ochan przypomniał sobie, co jeszcze powiedział Sędzia. Że nie pozwalają nawet młodszym z takimi darami chodzić po świecie. Kiedy był dzieckiem, ktoś chciał go zabić, bądź sprowadzić do Khargas, a Wajm mu przeszkodził. Matka elfa musiała wiedzieć znacznie więcej, niż mu powiedziała. Albo i nie. Przecież nie mogła dostrzec losu władcy Przeznaczenia. Ale chyba uratowała mu życie i przez to nieźle namieszała tym wszystkim, którzy nie życzyli sobie uwolnienia mocy. Ochan był ciekaw, jak dawno temu dokładnie krasnale zostali powołani do istnienia i czy przypadkiem nie stało się to już za jego życia. A dokładnie, po jego zniknięciu z oczu smoków. Czy Stwórcy mogli aż do tego stopnia naginać swój Plan? A gdyby mogli?

Spojrzał na Elheres, która podeszła do samej krawędzi urwiska, tam, gdzie było już niebezpiecznie i wpatrzyła się w bezchmurny horyzont. W blady płaskowyż Xen Melair rozpływający się w parnym powietrzu, unoszącym się nad potężną rzeką Monrati. Z jednej strony okalały go wzgórza Usinialu, z drugiej zaś łagodny Menter-Khas, od południa opływa go Monrati, a od północy Isela. Xen Melair, sporny grunt między Eriaarczykami a Iselczykami, o który niegdyś toczyły się wojny, a który teraz stał się dumnym wolnym miastem o rosnącym znaczeniu i potędze. Idealne miejsce, by dokonać niezwykłego przełomu w dziejach świata. Gdyby tylko nie pojawili się nowi najmłodsi.

- Muszę odszukać Szedr i zwrócić jej Pierścień - powiedział Ochan bardzo cicho, ale stanowczo. - Polecę razem z nią, by zwrócić go do Strażnicy. Niech tam poczeka jeszcze kilka tysięcy lat, aż nadejdzie jego pora, aż przyjdzie prawowity następca.

- Ależ ty nim jesteś! - Elheres podeszła do niego, stanęła tak blisko, że mógł policzyć plamki na jej tęczówkach. Pierwszy spuścił wzrok. - Jesteś tym następcą Ochan - powtórzyła mocnym głosem. - Wszystko na to wskazuje. Dary, które posiadasz, Pierścień sam cię odnalazł.

- Być może nie. Być może było to dziełem Aszki, wiele na to wskazuje.

- To nie ma znaczenia! Musiał wybrać jakiś sposób, będąc martwym przedmiotem.

- Być może - przyznał. - Ale nie wiem, czy to, co mówił Aszka o słowach legendy jest prawdziwe. Nie ufam mu, teraz jeszcze bardziej, niż przedtem. Na pewno wiem tylko, że w przepowiedni była mowa o najmłodszym bracie, którym nie jestem!

- Ależ jesteś! Może nie najmłodszym, ale młodszym, to wystarczy…

- Tego też nie wiem… - zaczął i urwał. Nie był gotów na tę rozmowę. Ale… Uśmiechnął się do siebie. Możliwość, że to właśnie ona jest jego najbliższą rodziną wydawała mu się taka zabawna. Niemal ironiczna. Ale pomyślał też, że teraz wiedza o tym niczego już nie zmieni. Właśnie podjął decyzję - odda Pierścień Strażnikom. Odda Pierścień Szedr. Podniósł wzrok na Elheres, która wpatrywała się w niego marszcząc brwi. Znów się rozstaną, może na bardzo długo, może na zawsze. Może to jest ostatnia szansa, by się dowiedzieć…

Nie powiedział nic, zamiast tego zdjął z szyi medalion zawieszony na sznurku dość mocnym, by nie zerwał się przy nawet silnym pociągnięciu. Prędzej chyba dałby sobie urwać głowę, niż zgodziłby się stracić medalion. Ale teraz oddał go jej.

Trzymała go w dłoniach i wpatrywała się w złote ozdoby, w błyszczące czerwienią rubiny. Nie były tak błyszczące i tak piękne, jak krasnale kamienie szlachetne - te, które miała pod kaftanem - ale dla niej miały szczególne znaczenie. Tak, jak to godło wyryte na złotym tle.

- Keran Mohegar Lihes - drżącym głosem odczytała napis, wykonany ozdobnym pismem dainge. - Skąd… Skąd to masz? - zobaczył w jej oczach łzy, które zaskoczyły go bardziej, niż mógł przypuszczać.

- Zawsze to miałem - odpowiedział cicho. - Odkąd odnalazła mnie moja przybrana matka. Gdzieś pośród lasów Menter-Khas.

- Przybrana… - Elheres poczuła, że coś dławi ją w gardle. Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Godło nad męskim imieniem było godłem jej ojca. A imię musiało należeć do jego syna… Nie powiedział jej, jak chłopiec miał na imię, ale teraz… wiedziała. Mohegar. Nie potrafiła podnieść na niego wzroku.

- Czy znasz kogoś o tym nazwisku? - spytał, nie rozumiejąc jej milczenia.

Stała przed nim z pochyloną głową, gładząc palcami krwiste rubiny. Od jej policzka oderwała się łza i spadła, rozpryskując się na kamieniu.

- Elheres…

Otarła policzki wierzchem dłoni.

- Teraz już chyba znam - powiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszał. Kaszlnęła chcąc się pozbyć dziwnej grudy, która uwięzła jej w gardle. - To ty - wyjaśniła. - To twoje nazwisko.

Patrzył na nią, a potem wziął od niej medalion i patrzył na niego przez chwilę.

- A to godło? - spytał. - Czy znasz kogoś, do kogo należy takie godło, czy też jest również po prostu moje - spytał z drwiną. Nagle nabrał przeświadczenia, że miał rację obawiając się, że medalion, który przez tyle lat był jego jedyną nadzieją na odnalezienie siebie, swojego pochodzenia, okaże się jedynie okrutnym żartem. Może to dlatego nie pokazał go dotąd nikomu, kto naprawdę mógł udzielić odpowiedzi.

Ale chyba nie. Elheres zachowywała się tak dziwnie…

- Och! - westchnęła, uśmiechając się niepewnie. - Ochan… Mohegar… jak ja mam się teraz do ciebie zwracać? - dotknęła twarzy drżącą ręką, jakby chcąc z niej zetrzeć zdumienie, niedowierzanie, może nawet radość. Nie była pewna, czy się cieszy, ale… chyba tak… trochę… - To godło… To godło, to symbol… mojego rodu. Rodu mojego ojca. Twój… Tak, twój też. Chyba. Chyba, że medalion nie należy do ciebie, ale skoro mówisz, że należy, to pewnie tak jest, zresztą… Jesteś do niego podobny. To okropne! - krzyknęła i odwróciła się, chcąc ukryć uśmiech. To nie było okropne, tylko wspaniałe! Roześmiała się głośno.

- Elheres…

- Co, zaniemówiłeś? - spytała odwracając się znów twarzą do niego i uśmiechając się teraz naprawdę szczerze. I bezczelnie. - Braciszku?

- Ważne jest tylko, które z nas jest młodsze? - zapytał zaskakując samego siebie.

- Tylko to? - zdziwiła się. - Tylko to, Ochan? To znaczy… Mohegar… To jest najważniejsze? A nie to jaki on jest - twój ojciec? Kiedy będziesz mógł go zobaczyć? Co się stało z twoją matką? Jest tyle rzeczy, tyle spraw… Tyle muszę ci powiedzieć…

- Powiedz mi, które z nas jest młodsze - powtórzył.

- Nie mam pojęcia - odparła.

- Jak to?

- Zwyczajnie. Nie mam pojęcia. Nie wiem. Ojciec opowiedział mi, że miałam brata dopiero przed rokiem. Powiedział, że urodziliśmy się jednego dnia, ale nie powiedział, które z nas było pierwsze. Nie wiem, kto jest młodszy. Pewnie, wolałabym aby okazało się, że ty, ale naprawdę nie jestem w stanie tego zagwarantować. Musisz udać się ze mną do Eitelu, to sam się go zapytasz! A więc jednak najpierw pojedziemy do Eitelu, nie do Xen Melair. Nie, teraz już mnie nie przekonasz, teraz wiem, że chcę wrócić do ojca. I to natychmiast! Nie cieszysz się? - ona była taka szczęśliwa, a on nadal patrzył na medalion z takim poważnym i zatroskanym wyrazem twarzy. A potem spojrzał na nią. Wyciągnęła rękę, bo chciała jeszcze raz spojrzeć na złoto-rubinowy symbol swojego ojca. Swojego brata.

Ochan podał go jej. Czuł się dziwnie. Jednocześnie szczęśliwy, bo odnalazł swoje pochodzenie, ale teraz nagle straciło ono swoją wagę. Teraz, kiedy już wiedział, przestało mu zależeć, by poznać rodzinę. Znał ją - Elheres - i to właściwie wystarczało.

- Wybacz, ale nie wrócę z tobą do Iseli - powiedział cicho. Podniosła na niego zaskoczone spojrzenie. - Odnajdę Szedr, oddam jej Pierścień i razem wrócimy do Khargas. Jeśli mi na to pozwolą, zostanę Strażnikiem. Może wcześniej wrócę na jakiś czas do Iseli tylko po to, by go poznać, ale… wybacz proszę… nie zależy mi na tym.

- Ale mnie zależy! - popatrzyła na niego przestraszona. - I jemu! Nie rozumiesz? Całe życie pragnął mieć syna. Następcę. Chcę mu go dać!

- A zatem daj mu. Masz medalion. Opowiedz mu o mnie. Albo jeszcze lepiej, znajdź kogoś, kogo ucieszy rola Keran Lihesa, na pewno jest takich wielu. Choćby Meknarin.

- Kto?

- Nie dziw się tak. Przecież jest Keranem, to widać na pierwszy rzut oka. Jako rycerz nie ma oczywiście rodu, ale z pochodzenia jest Keranem. Przedstaw go swemu ojcu, jako Mohegara, na pewno się ucieszy. No co, czemu się śmiejesz?

- Nic nie rozumiesz, prawda Ochan? Meknarin… Jaynar… nie może być moim bratem. Jest mi potrzebny w innych celach… Wiesz o co chodzi, prawda?

Ochan uśmiechnął się, kiwając głową.

- Tak, chyba tak.

- I to ty jesteś moim bratem! Prawdopodobnie. Prawie na pewno. Na pewno, Ochan! I musisz ze mną wrócić! Przecież ona sama może odnieść ten Pierścień, jeśli to naprawdę konieczne. - Teraz już było jej wszystko jedno. Nic ważnego nie musiało się już wydarzać, nic ważniejszego, niż to, co właśnie się stało i tak nie mogło nastąpić. Nie dla niej.

- Teraz ty z kolei nie rozumiesz - odpowiedział. - Jeśli ją puszczę samą i ona odda Pierścień… Nawet wtedy Strażnicy mogą jej nie wybaczyć. Wtedy nigdy już jej nie zobaczę, a ja… Elheres, te kilka dni, które spędziłem z nią w Khargas, to były najpiękniejsze dni mojego życia. Byłem wtedy naprawdę szczęśliwy. Kocham ją i nie mogę pozwolić, by zginęła, podczas, gdy ja będę świętował z ojcem, którego nie znam i już nawet nie pragnę poznać. Znam ciebie i to mi wystarczy za całą moją rodzinę. Wybacz, wiem, że to egoistyczne, ale pomyśl, ja nawet nie będę mógł dać mu wnuka, bo kocham smoczycę! I nie chcę być z żadną kobietą.

- Tak - teraz to Elheres uśmiechnęła się krzywo. - To chyba jeszcze gorsze niż kochać rycerza bez rodu będąc wysoko urodzoną Iselką.

- Sama widzisz. Znajdź mu kogoś, kto da mu męskiego potomka, albo sama mu go daj, albo po prostu mu o mnie opowiedz. Sama wiesz najlepiej, co go najbardziej ucieszy. Zostawiam ci medalion, uczyń z nim, co uznasz za słuszne. Ty go znasz i kochasz. Ja nie i chyba nie mógłbym teraz.

Spuściła głowę, starając się zrozumieć. Nie rozumiała. Jej ojciec pragnął mieć syna, a ona nigdy nie pragnęła mieć brata. Znienawidziła przecież ojca za tamtą opowieść. Jednak już mu wybaczyła, a jeśli jedynym, co mogło go uczynić szczęśliwym - i przez to sprawić, by pokochał i ją - był syn, to Ochan musiał!… A jego nie obchodziło. Miał rację. Nie znał tego człowieka, ktoś inny go wychował, przybrana matka. Dlaczego miałby się poświęcać, by realizować jej mrzonki, skoro miał swoje? Spojrzała na niego i po raz pierwszy pomyślała, że go lubi. Naprawdę szczerze go lubi. Że zawsze go lubiła i nie znosiła zarazem. Chyba od początku wiedziała, przeczuwała, co ich łączy.

- Dobrze - westchnęła. - Odejdź, a ja coś wymyślę. Mogę to zatrzymać? - spytała podnosząc medalion. Skinął głową. - Chyba opowiem mu prawdę. Jest dość niesamowita, nie uważasz?

Skinął głową.

- Wróć kiedyś do Eitelu, jeśli będziesz mógł. Będziemy na ciebie oboje czekać - uśmiechnęła się zapraszająco, a on się zgodził. Wkrótce będą się musieli rozstać, ale przecież spotkają się jeszcze. Wkrótce. W Eitelu.

Razem zapatrzyli się na zielone lasy i błękitne niebo. Brat i siostra. Objął ją, a ona położyła mu głowę na ramieniu. Dobrze, że nie wiedziała, które z nich jest młodsze. Być może byłoby trudniej, gdyby okazało się, że to on, a tak… Sprawa wydawała się wreszcie zakończona.

Patrzyli na niebo, którego błękit mąciła jedynie ciemna pozioma smuga, unosząca się ponad Usinialem, może bliżej, lecz złudzenie optyczne sprawiało, że zdawała się jeszcze bardzo odległa.

Nie była to mgła.

- Już to widziałam - powiedziała Elheres tonem mrożącym krew w żyłach, podnosząc głowę i przesłaniając oczy przed słonecznym światłem. Ochan spojrzał na nią z niepokojem. - To nie jest chmura, to wygląda jak stado smoków. I to całkiem potężne, jak sądzę.

Rozdział Szesnasty

Biegiem wrócili do obozu, by ostrzec towarzyszy. A oni zamiast się ukryć pobiegli na tamtą półkę, by obejrzeć zjawisko. Elheres ruszyła za nimi. W ostatniej chwili Ochan złapał za ramię Meknarina, który już biegł za nią.

- Strzeż jej! - krzyknął mu w twarz. - Całym swoim życiem, i całą miłością, którą dla niej żywisz.

- To moja powinność! - odburknął. - Nie musisz mi tego mówić. Jej ojciec dał mi rozkaz, a ja go wypełnię do końca!

- Wiem o tym. Wierzę ci. Dlatego proszę, ukryj ją gdzieś teraz i nie pozwól wyjść. Nie pozwól, by coś jej się stało. Wszyscy musimy się schować przed tym stadem, a nie biec tam bez sensu! Co oni wyprawiają? - puścił rękę rycerza i patrzył w ślad za towarzyszami przerażonym wzrokiem.

- Nie walczyłeś ze smokami? - spytał rycerz drwiąco. - Ja walczyłem. I ona też. Wiemy lepiej, niż ty, czym to grozi. Ocalę ją, nawet, jeśli oznacza to, że będę się musiał kryć. Tam jest jaskinia - wskazał wykrot w skałach. Zbierz obozowisko, zatrzyj ślady ognia - to chyba potrafisz - i skryj się tam, ja ich zaraz przyprowadzę.

Rycerz odbiegł w kierunku wzgórza, na którym Elheres pokazywała Baaxowi i Zicie smocze stado.

Baax zamarł po raz kolejny. On to już widział. Patrzył na nadlatujące stado z wysokiej góry, a pod nim rozciągały się połacie pofalowanych, porośniętych gęstym lasem wzgórz. Przez jego głowę przemknęły wszystkie wizje, które nawiedziły go od… chyba od zawsze. Nie miał zapytać Tukerune o swoją przyszłość, wiedział, że jej nie zobaczy. I nie zobaczył. Kilka dni przed nadejściem listu od żony Simiona wiedział, że brat nie żyje. Widział nadlatujące stado smoków tak, jak je widział teraz. Widział Elheres i Zitę stające się światłem. I tego chłopca wbiegającego w Pana Darów. To nie był mały inokan, bo on się wtedy bawił z Zitą i Elheres. To był on sam.

A rodzącym się dzieckiem była Tukerune - wieszczka. Dostał widocznie jakąś część jej daru, choć nikt nie był w stanie go dostrzec. Ale miał wizje i wiedział, co zwiastuje ta, która w Khargas ukazała mu ten moment…

Zawrócił biegiem, by ostrzec Ochana i wpadł na nadbiegającego Meknarina. Zderzyli się i sturlali w dół zbocza. Rycerz zerwał się pierwszy i postawił kupca na równe nogi niemal w tej samej chwili.

- Musimy je zabrać stąd! - Meknarin wysyczał przerażonemu Baaxowi w twarz. Jego oczy miały kolor stali - Musimy je ukryć!

Elheres i Zita stały na górze, wpatrzone w nadlatujące stado, które wciąż jeszcze było bardzo daleko. Na tyle daleko, że mieli szansę mu umknąć. Mieli szansę skryć się gdzieś w lesie, albo odnaleźć głębszą, trudniej dostępną jaskinię, niż ta, która znajdowała się obok obozowiska. Choć ta akurat była dobra. Wejście do niej było na tyle wąskie, że nawet Baax mógłby mieć problemy z przeciśnięciem się, a z pewnością żaden ze smoków nie dałby rady. A gdyby mu się udało, Meknarin mógł go skosić krasnalim mieczem, jeszcze zanim drugi smok zacząłby się przeciskać. Tak, tam mieli szansę.

Wbiegli na górę po dziewczęta. Meknarin schwycił Elheres, a Baax Zitę. Nie protestowały. Szybko wrócili na polanę poniżej.

Kirem nie pobiegł patrzeć na smoki. Sama nazwa smok wystarczyła, by się przestraszył. Nie chciał być tchórzem, chciał być jak prawdziwy człowiek, ale nie potrafił. Nie potrafił być dla Zity prawdziwym kochankiem, choć mówiła, że jest jej z nim dobrze. Ale wyjaśniła mu, jak to jest między nimi i wiedział, że to dlatego, że nie jest człowiekiem.

A teraz pobiegła tam, patrzeć na smoki, razem z Baaxem. Jego też nie kochała, wiedział o tym i nie chciała go naprawdę poślubić, ale umiała z nim rozmawiać, a on z nią.

Kirem widział, jak Ochan kłóci się z Meknarinem i zastanawiał się, czy kłócą się o Elheres tak, jak on kłócił się z Baaxem o Zitę. Potem to Meknarin pobiegł na górę, a Ochan został. Odwrócił się do Kirema i patrzył przez chwilę, jakby coś rozważając.

Potem podszedł bardzo spokojnie i sięgnął do woreczka zawieszonego u pasa.

- Pamiętasz, jak zabrałem ci Pierścień? Wiem, że pamiętasz - powiedział, a Kirem zaczął się bać. - Mówiłeś wtedy, że to twoja własność, bo go kupiłeś, a ja odebrałem ci go bezprawnie.

- Nie bezprawnie - Kirem wtrącił drżącym głosem. - Jest twój, bo jesteś władcą… czegoś.

- Masz rację - Ochan zamyślił się. - A teraz muszę go ukryć. Nie bój się, tobie nie stanie się z tego powodu krzywda. Dostał się tobie… właściwie to dziwne czemu, ale to teraz nie istotne. Chodzi o to, że ty, jako półistota, możesz go ukryć. Straci wszystkie swoje magiczne właściwości, jeśli będzie przy tobie. Przy mnie wyczują go od razu, jak tylko zbliżą się wystarczająco. Też ograniczam jego oddziaływanie na nich. Jest mniej widoczny, niż gdyby leżał samotnie na ziemi. O, gdzieś tu. Ale jednak mogą go odnaleźć. Trudniej by im było, gdyby miał go któryś z naszych towarzyszy - Zita, Baax, czy rycerz. Przy Elheres też mogliby go pewnie szybko odnaleźć. Ale przy tobie będzie tak, jakby zniknął całkiem. Rozumiesz? - Kirem skinął głową, ale Ochan wcale nie miał pewności, czy chłopak wie, o czym mówi. Mimo to kontynuował. Nie miał innego wyjścia. - Magia nie oddziałuje na półistoty. W ogóle na was nie działa. Dlatego możesz go ukryć. Na razie, dopóki oni nie odejdą, potem zabiorę go z powrotem, by nie narażać cię na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Pamiętaj jednak, by nie oddawać go nikomu innemu. Nikomu i pod żadnym pozorem. Zwłaszcza Elheres. - Zastanowił się przez chwilę, czy nie powiedzieć chłopakowi, by oddał klejnot Szedr, ale pomyślał, że to mogło być dla niego zbyt trudne. Mógłby coś pomieszać, a nie chciał ryzykować. Nie wiedział, które smocze stronnictwo nadciągało, a nie mógł pozwolić, by Pierścień dostał się tym, którzy chcieli zdjąć z niego zaklęcie. Jeśli wiedział cokolwiek na pewno to to, że jeszcze nie nadeszła jego pora. - Nikomu nie oddawaj Pierścienia, oprócz mnie - powtórzył, a Kirem znów kiwnął głową. - A jeśli coś by mi się stało, zanim go odbiorę, noś go zawsze przy sobie i nie oddaj nikomu z ludzi. Wróć nad Wodę o Tysiącu Barw i zostań tam. Oddaj Pierścień swoim dzieciom i niech na zawsze pozostanie wśród nimf. To jedyne bezpieczne miejsce. Niech Pierścień stanie się waszym skarbem, którego nie możecie oddać ludziom. Ani żadnym wybrańcom. Nigdy. Rozumiesz?

Kirem rozumiał. Ochan mógł przypuszczać, że chłopak nie wie, co do niego mówi, ale Kirem wiedział. Wystarczająco dużo. Wiedział, że półistoty są niemagiczne. Wiedział, że Pierścień to jego własność i, że kiedyś wróci do niego. Wiedział, że półistoty zyskają przewagę nad wybrańcami, jeśli wybrańcy nie posiądą mocy zawartych w Pierścieniu. Nie wszystkie półistoty, tylko nimfy, ale nimfy to był on. Jego matka. Jego jedyna rodzina. Nawet, jeśli nie mogą wykorzystać mocy Pierścienia, bo jest w nim magia, to zyska przynajmniej pewność, że ludzie tej mocy też nie wykorzystają. Zgodził się i obiecał wypełnić wolę Ochana. Obiecał szczerze. Zamierzał wypełnić ją co do joty, a nawet bardziej. Nie zamierzał oddać Pierścienia czarodziejowi po raz drugi.

Wziął od Ochana woreczek, zajrzał do środka. Pierścień błyszczał tam, jak żywy płomień. Kirem obiecał strzec go jak własnego życia.

- A teraz zatrzyjmy ślady po ognisku i po obozie - poprosił Ochan. Meknarin, wraz z Baaxem i dziewczętami schodzili już z góry. - I nigdy nie mów im, że go masz - poprosił jeszcze czarodziej, a Kirem skinął głową dyskretnie.

- Tej rozmowy nigdy nie było - powiedział.

Zebrali ślady po obozowisku, choć przez drzewa i tak było ledwie widoczne. A potem wszyscy weszli do wykrotu w skalnej ścianie. Jaskinia okazała się być dość głęboka i panował w niej chłodny półmrok. Meknarin przeszedł nią do końca, a gdy wrócił powiedział, że jest do niej tylko jedno wejście. Nawet, jeśli w górze są jakieś szczeliny, to nic poza promieniem światła się przez nie nie przeciśnie.

Ochan stał w wejściu do wykrotu i patrzył na spokojny, nie wzruszony las.

Poczuł czyjąś dłoń na swoich plecach. Odwrócił się.

- Chodź - poprosiła Elheres. - Usiądź z nami.

- Szedr…- odparł przez ściśnięte gardło. - To mogą być Strażnicy. Oni mogli przybyć tu nie tylko po Pierścień, lecz także po nią, muszę…- spojrzał ponad jej ramieniem na Meknarina. Rycerz zrozumiał dawany mu sygnał. Podszedł do niej tak cicho, że nie zauważyła go.

- Ona na pewno już ich zobaczyła - tłumaczyła Elheres, trzymając go za ramiona. W jej oczach widział troskę. - Na pewno gdzieś się skryła, potrafi o siebie zadbać. Ty też musisz…

- Muszę ją odnaleźć. Ostrzec - delikatnie, lecz stanowczo zdjął jej ręce ze swoich. - Spotkamy się w Eitelu - obiecał i pchnął ja lekko w kierunku rycerza. Natychmiast wybiegł z groty.

Poczuła jak jej plecy opierają się o coś twardego. Czyjeś ręce próbowały ją schwycić. Najpierw myślała, że za sobą ma kamień, ale te ręce były ludzkie. Jak przez mgłę dotarło do niej, że to pewnie Meknarin. Chciał ją zatrzymać, nie chciał pozwolić, by pobiegła za Ochanem. Ochan nie chciał, by za nim pobiegła. Ale ona musiała! Musiała mu pomóc, był przecież jej bratem!

Zanim jeszcze ręce Meknarina zdołały ją schwycić i zamknąć w twardym uścisku, wykonała błyskawiczny obrót i z całej siły uderzyła go pięścią w żołądek. Jego twarz wykrzywił grymas zaskoczenia i bólu. Zaparło mu dech w piersiach, ale Elheres jeszcze na wszelki wypadek poprawiła najmocniejszym, na jakie ją było stać, uderzeniem między nogi.

- Przepraszam - syknęła, widząc, jak wije się z bólu i pada na ziemię. - Ale ja naprawdę muszę…

Pobiegła za Ochanem. Nie mógł jej uciec daleko.

Dogoniła go po chwili. Nie wołała na głos, pewnie kazałby jej wracać, albo nawet zaciągnąłby ją jakoś siłą do jaskini. A ona nie mogła się na to zgodzić. Szła za nim przez las, a on kluczył, bo przecież nie miał pojęcia, gdzie odnaleźć Szedr.

Zita natychmiast zajęła się niemal nieprzytomnym z bólu rycerzem. A Baax siedział pod ścianą i trząsł się z przerażenia. Pocieszał się tylko myślą, że przepowiednie nie zawsze się sprawdzają. Nawet na pewno mogą się nie sprawdzić, jeśli ktoś jest - tak, jak Ochan - władcą Przeznaczenia. Nic złego mu się nie stanie - powtarzał sobie Baax, ale jakoś sam w to nie wierzył.

Jeśli władca Przeznaczenia nie wie, jakie jest Przeznaczenie, to jak ma je zmienić? Baax wstał z nagłym postanowieniem, że musi ostrzec czarodzieja. Musi mu powiedzieć, co go czeka, to wtedy Ochan będzie mógł zmienić to, co go czekało zgodnie z Planem.

Nie słysząc nawet protestów Zity wybiegł z jaskini i zagłębił się w las. Nie miał pojęcia, dokąd pobiegł Ochan a za nim Elheres, ale poszedł na wyczucie. Wierzył, że go nie zawiedzie.

Ochan nie miał pojęcia, jak odnaleźć Szedr. Wspiął się na skałę, z której widok pozwalał ogarnąć spory szmat Menteru. Może jednak Elheres miała rację, może Szedr dostrzegła zbliżające się stado i umknęła przed nim. Miał nadzieję, że tak się stało.

Zdawało się że smoki gdzieś znikły.

Rozejrzał się dookoła i pomyślał, że pewnie są teraz naprawdę blisko, skoro nie widać ich zza wzgórz i drzew. Zawołał Szedr po imieniu, ale nie odpowiedziało mu nawet echo. Wezwał ją zaklęciem mentalnym, lecz też bez rezultatu.

Nagle pomyślał, że w ten sposób tylko niepotrzebnie daje o sobie znać tym, którzy przybyli tutaj - po nią, albo po niego. Ale to dobrze. Niech do dostrzegą. Wtedy odciągnie ich uwagę od Szedr i od Elheres. Oddalił się już wystarczająco od towarzyszy, by mógł sobie pozwolić na walkę ze smokami. Tamtym nic by nie zagrażało. Nie wiedział, gdzie była Szedr, ale jeśli mógł zarobić dla niej trochę czasu, to też się liczyło.

Nie pomylił się. Smoczy patrol wyczuł jego mentalne nawoływania, bo po chwili tuż przed nim wzniósł się na błoniastych skrzydłach jaszczurzo-podobny potwór. Wrażliwy biały brzuch miał przesłonięty zbroją ze skóry jakiejś innej jaszczurki, nabijaną metalowymi ćwiekami. Za broń wystarczyły mu ostre pazury tylnych łap, szpony na skrzydłach i kły. Uchylił paszczę, by pokazać je człowiekowi, który winien natychmiast uciec przerażony.

Przeliczył się jednak. Ten człowiek nie z takim smokiem już walczył w swoim życiu. Ten człowiek zwyciężył samego Ducha Ognia.

Ten człowiek zapomniał na moment, że Krąg Ognia znajduje się w posiadaniu półistoty, co czyni go niemal nieaktywnym. Wypowiedział potężne zaklęcie i smok, który na razie koncentrował się na wystraszeniu przeciwnika, stanął nagle w płomieniach.

Wrzeszcząc i skrzecząc w niebogłosy utrzymał się jeszcze chwilę w powietrzu, ale kiedy płomień przepalił mu błonę olbrzymich skrzydeł, runął w dół z mrożącym krew w żyłach piskiem i sczeznął pośród skał.

Wokół Ochana zaroiło się od innych smoków. A obok siebie zobaczył zwinną, szczupłą sylwetkę Elheres.

- Co ty robisz? - krzyknął widząc, jak przegania smoki sprawnymi uderzeniami Wiatru.

- Powietrze podsyca Płomień - odkrzyknęła między zaklęciami. - Mogę ci się przydać!

- Wracaj… - chciał jej nakazać, ale nie było na to czasu. Zbyt wielu smoków atakowało ich naraz. Musiał skupić się na zaklęciach, na walce.

Wtedy dopiero przypomniał sobie, że moc Ognia nie powinna teraz istnieć. Ale tak samo nie istniała, kiedy Pierścień był w Strażnicy, a jednak dało się nią posługiwać. Był władcą Ognia niezależnie od tego, gdzie był Pierścień. Pamiętał wszystkie zaklęcia i znał ich efekty.

Spalał wszystkie smoki, jeden po drugim, współdziałając w tej walce z Elheres. Tak, miała rację - jeśli sprzęgli zaklęcia, jeśli wypowiadali je równocześnie, płomień był o wiele mocniejszy, czynił więcej szkody. Smoki były zdumione ich siłą, a ich przepełniała ekstaza. Nigdy nie sądził, że będzie walczył z nią, ramię przy ramieniu, w taki sposób. Byli niepokonani.

Ale do czasu.

Nagle pośród przetrzebionej armii pojawił się jeden ze Strażników.

Zaskoczył Ochana odpowiadając Ogniem na jego atak. Spopielił trawę pod jego stopami, a potem przekazał mu mentalne ostrzeżenie.

- A więc odnalazłem cię władco Ognia! Twój hipnotyzer został już stracony, a twoją Mistrzynię czeka wkrótce to, co ciebie! Oddaj nam Pierścień!

- Pierścień jest bezpieczny! Nikt go nie użyje, możecie pozwolić nam odejść! - odpowiedział mu i wyjaśnił, gdzie jest Krąg. Miał nadzieję, że uda się tym powstrzymać smoka, przecież Strażnikom zależało tylko na bezpieczeństwie Pierścienia. Ruchem dłoni zabronił Elheres rzucać dalsze zaklęcia. A Strażnik wydawał się zadowolony z wyjaśnień czarodzieja.

- Być może to najlepsza kryjówka, jaką mogliśmy wymyślić. Aszka także nam to sugerował. Mówił, że po zabraniu Kręgu ze Strażnicy, ukrył go wśród półistot. Lecz ty odebrałeś im go przemocą. Dobrze, że zmądrzałeś na tyle, by im go zwrócić. Tak, niech wśród nich zostanie. Dopilnujemy tego. A ty giń! - smok wydał z siebie ochrypły wrzask i śladem tego wrzasku z jego paszczy wydarł się płomień.

Ochan zdążył popchnąć Elheres tak, że sturlała się w dół wzgórza, wprost pod nogi nadbiegającego Meknarina. Czarodziej zerwał się natychmiast i stanął ponownie do walki ze Strażnikiem. Też znał takie sztuczki a Duch Ognia szczególnie go lubił. W końcu to jego wybrał, by przywrócił Ogień światu!

Wypuścił w stronę Strażnika taki sam strumień gorących cząstek i Strażnik nie potrafił go zwalczyć, ani uniknąć. Spotkał go ten sam los, co pozostałe smoki, których spopielone zwłoki leżały już u podnóża skały.

Ale Strażników było więcej. Otoczyli Ochana i zaczęli konstruować wspólne zaklęcie. Chcieli wypuścić płomień równocześnie.

Elheres podniosła się na równie nogi, gdy tylko zatrzymała się na Meknarinie. Wyrwała mu się, tym razem nie uciekając się do przemocy. Zaczęła znów wbiegać pod górę. Musiała pomóc Ochanowi!

Widziała, jak zionął ogniem w kierunku wielkiego smoka, który przed chwilą zrobił to samo. Widziała, jak smok spada w dół skrzecząc i kwicząc przeraźliwie. Wydała z siebie okrzyk radości i biegła szybciej. Smoków wokół Ochana było coraz więcej, wyczuwała gromadzącą się potężną aurę magii. Wiedziała, że to jego Żywioł, wiedziała, że potrafi nim walczyć, ufała, że pokona te smoki.

Szybko wypowiedziała zaklęcie rozrzedzające powietrze tak, by ich zaklęcie nie miało szans uczynić mu krzywdy, bo wiedziała, że oni są już gotowi. Wiedziała, że wypowiadają Słowa Ognia i równocześnie z nimi szeptała do Wiatru.

Poczuła, że się dusi, że ciężko jej oddychać, choć przecież miała w sobie tyle powietrza, że powinno jej wystarczyć. Wiedziała, że żaden Ogień nie da rady zapłonąć bez Powietrza.

Ten jednak zapłonął.

Zaklęcie smoczych Strażników było tak potężne, że pomimo braku tlenu płomień pojawił się i w mgnieniu oka objął wyprostowaną na szczycie wzgórza sylwetkę Ochana. Być może czarodziej potrafiłby zgasić płomień swoją wolą, lecz nie mógł pokonać woli tak wielkiej liczby innych władców Ognia. Przecież Duch Ognia ich wszystkich zaakceptował do swego świata. Nawet jeśli jego wybrał w sposób szczególny, to przecież każdy z nich był jego umiłowanym dzieckiem.

Złocisty, widmowy smok unosił się ponad polem bitwy, ponad płonącym jak pochodnia czarodziejem. Władcą Ognia. Tylko jemu zapowiedział w czasie próby, że spłonie, choć miał nadzieję - o ile duch może mieć nadzieję - że spłonie inaczej.

A potem odleciał na zachód, albo po prostu rozpłynął się w powietrzu nie dostrzeżony przez nikogo, poza Ochanem.

Ochan nie czuł bólu, choć wiedział, że płomień go trawi. Nie zwracał jednak nań uwagi, bo nagle zrozumiał. Tak, jakby zdołał nawiązać dialog z Duchem Ognia, jakby Duch przekazał mu prawdę. Miał przywrócić światu Ogień. Nie miało znaczenia, czy jest młodszy, najmłodszy, czy najstarszy. Nie miało znaczenia, kiedy to zrobi. Musiał tylko być władcą Ognia - by rozumieć czary zamknięte w Kręgu - i musiał być władcą Przeznaczenia - bo tylko nad kimś takim Stwórcy nie mieli władzy. I musiał się odważyć - a do tego nie byli zdolni ci wszyscy, którzy dysponowali dwoma niezbędnymi darami, gdyż wychowanie czyniło z nich Strażników. A z klątwy uczyniło samo spełniającą się przepowiednię. Klątwa nie obejmowała władców Przeznaczenia. Oni byli ponad Przeznaczeniem.

I w tej chwili Ochan to wszystko zrozumiał. I wiedział, że nawet teraz - gdyby miał przy sobie Pierścień - zdołałby ostatnim tchnieniem wypowiedzieć zaklęcie łamiące klątwę, uwalniające Ogień dla świata. I nie mógł tego zrobić. Tyle trudu na nic! A Duch Ognia odleciał, wzruszywszy ramionami, obojętny, okrutny, nieskory pomóc swemu synowi. Nic nie dało się już zrobić…

Elheres przywróciła powietrzu jego właściwą gęstość, bo nie była w stanie podbiec do szczytu wzgórza, by ocalić Ochana. Płomień był coraz mniejszy, a sylwetki maga nie było już w nim widać. A później płomień zgasł, choć powietrza było teraz dość, by mógł się utrzymać.

Podbiegła łkając i wbrew rozsądkowi mając nadzieję, że może jednak… może go uratuje. Ale tam, gdzie jeszcze niedawno stał czarodziej, teraz była tylko wypalona ziemia i popiół, który szybko rozwiewał wiatr.

Olga Janik

http://www.olgajanik.prv.pl

1

167



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janik Olga Pierścień Władców 1 Magiczny pierścień
Janik Olga Pierścień władców 3 Siostra
Janik Olga Pierścień Władców 01 Magiczy pierścień (rtf)
Janik Olga Pierścień władców 1 Magiczny pierścień
Janik Olga Pierścień Władców 01 Magiczy pierścień
18.02.08 Dar Spokoju Umysłu, CAŁE MNÓSTWO TEKSTU
Gromyko Olga Wolha Redna 02 Wiedźma opiekunka cz 1
Gromyko Olga Wolha Redna 02 Wiedźma opiekunka cz 2 tłum oficjalne
4 Gromyko Olga Wiedźma Opiekunka 02
norwid pierścień wielkiej damy 02, UAM, things
Gardner Laurence - W królestwie władców pierścienia, ANTYKLER
Dave Duncan 02 Dar Madrosci
Olga Gromyko Wolha Redna 02 Wiedźma opiekunka cz 2 (tłum oficjalne)
W KRÓLESTWIE WŁADCÓW PIERŚCIENIA
DAR 02
DAR 02
02 napis ala wladca pierscieni
Pilipiuk Andrzej Jakub Wedrowycz 02 Pogromca pierścienia
Duncan Dave Siódmy Miecz 02 Dar Mądrości

więcej podobnych podstron