Janik Olga Pierścień Władców 01 Magiczy pierścień (rtf)

Olga Janik „Magiczny Pierścień”

Prolog.

Jak na pierwsze dni wiosny pogoda była wyjątkowo piękna. Baax, czując rozpierającą go energię, szarpnął karczemne drzwi tak mocno, że huknęły głośno o framugę. Speszył się. Zajrzał do ciemnego wnętrza, oczekując reprymendy, lecz uderzył go jedynie smród dymu, piwa i gotowanej kiełbasy. Wyglądało na to, że nikt nie zwrócił uwagi na jego nieco zbyt głośne wtargnięcie.

Nie spodobało mu się to. Nie zamierzał pozostać całkiem niezauważony. Miał w końcu powody do radości i dumy. Zamknął drzwi z jeszcze większym hukiem i zatrzymał się na moment w progu. Powinni się nim zainteresować, chociażby z racji jego postury. Jeden z siedzących w kącie przygarbionych obwiesiów podniósł głowę, a potem zwiesił ją ponownie. Malutka karczmarka popatrzyła na niego karcąco, a siedzący przy barze postawny mężczyzna nawet nie drgnął. Cóż, widownię Baax miał niewielką – było dopiero wczesne popołudnie, większość mieszkańców miasta i przyjezdnych włóczyła się jeszcze po uliczkach i placach targowych.

Baax wcześnie opróżnił swój stragan, oddał towary zarządcy portu, podsuwając mu przy tym kolejną solidną łapówkę. Wydał dyspozycje dotyczące załadunku na odpływający nazajutrz statek, a potem jeszcze kilka razy sprawdził magazyny. Na wszelki wypadek. Pobyt na Nelopie był w tym roku ogromnym sukcesem. Jak zawsze zresztą. Sprzedał z dużym przebiciem partię oliwy z Daey, udało mu się nawet upchnąć jedwabie, które niewątpliwie objechały świat dookoła; jedwabniki żyły tylko w Kentebie. Kawał, który zrobił tej nadętej, grubej damie, zachwalając je jako najszlachetniejsze materiały z Miasta Ojców, z Daey, bardzo mu się podobał. Sprzedał kentebski jedwab tak drogo, że niejeden kupiec z Mikari czy Sedanii przekląłby go. A przy tym tkaniny nie były już najlepszej jakości – w końcu przewędrowały szmat drogi. Uśmiechnął się do siebie. Udało mu się nawet zdążyć na początek sezonu na młode węgorze i bardzo tanio kupił sporą ich partię przed przyjazdem handlarzy z Sedanii. Leżały teraz w portowych magazynach razem z belami owczej wełny. Jeśli w Kentebie pójdzie równie dobrze i jeśli późniejszy przyjazd do rodzinnej Urji także okaże się sukcesem, będzie mógł wreszcie poprosić o rękę córki szambelana królewskiego dworu i osiąść spokojnie w mieście. Założy kompanię handlową na wzór tych, które widział w Daey, albo na wzór Hadaru, zatrudni ludzi i będzie żył z ich pracy. Należało mu się to po tylu latach spędzonych na ciężkiej harówce. Na dodatek nigdy nie lubił morza, a handel morski był najbardziej opłacalny, więc chcąc nie chcąc musiał pływać. Teraz inni będą to za niego robić, a on będzie się nudził u boku słodkiej Meleni.

Siedział zamyślony. Nie zauważył nawet, kiedy podeszła karczmarka, dopiero jej niski głos sprawił, że powrócił do realnego świata.

- Co podać? – spytała, patrząc na niego wyczekująco.

Podniósł głowę. Jego wzrok zatrzymał się na pełnych, kształtnych piersiach, kołyszących się na wysokości jego twarzy. Niestety, trochę za daleko. Oblizał wyschnięte niespodziewanie wargi, podrapał się po udzie i odchrząknął. Spojrzał na jej twarz i napotkał ciemnobrązowe oczy dziewczyny, które wypełniały się powoli złością, jak dzban miodem. Zdziwił się; nigdy wcześniej złość nie kojarzyła mu się ze słodyczą. Otrząsnął się i, uśmiechając się jakby nigdy nic, zamówił pewnym głosem podwójną porcję zupy fasolowej, koźli udziec z cebulką i kufel piwa.

Karczmarka odeszła bez słowa, a Baaxowi nasunęło się na myśl, że Meleni nie jest taka ładna. Przypomniał sobie jej szczupłą sylwetkę, ciemne, mocno kręcone włosy i podłużną twarz z dużymi, niebieskimi oczami. Ta dziewczyna miała włosy związane w gruby warkocz na plecach, brązowe oczy i o wiele pełniejsze kształty. Twarz miała jeszcze dziecinną, ale była świadoma swej urody i możliwości. Tylko z jakiegoś powodu nie na nim chciała te możliwości wypróbować. Gdy wróciła z dymiącymi talerzami, nawet na niego nie spojrzała.

Baax zjadł obiad nie ociągając się zbytnio. Przy piwie zaczął się zastanawiać, czy zamieszkanie w Urji ma sens. Czy nie będzie mu brakowało miejsc, które zdążył odwiedzić i tych, których jeszcze nie widział? Czy nie będzie mu żal wszystkich ślicznych niewiast, których nie poznał dotychczas? Meleni nie jest w końcu ani najładniejsza, ani najbardziej interesująca z nich. A on sam nie jest jeszcze taki stary, by miał siedzieć w jednym miejscu z jedną kobietą. Wahał się, co powinien zrobić aż wreszcie pomyślał, że przecież i tak nie ma wpływu na to, co zrobi. Światem rządzi Przeznaczenie, wszyscy mają swoje miejsce w Planie Stwórców i niezależnie od tego, co postanowi i tak zrobi dokładnie to, co przewidzieli dla niego, stwarzając świat.

Uspokoiła go ta myśl. Sączył dalej piwo, obserwując napływających do karczmy gości. Nadal było pustawo. Promienie światła z niewielkich okienek przedzierały się przez zasłonę dymu pod powałą, wydobywając z mglistego półmroku niektóre twarze. Przez moment zaigrały w jakimś kuflu podświetlając złociste bąbelki. Siedzenie wczesnym popołudniem w przypadkowej karczmie w przypadkowym mieście miało niepowtarzalny urok, za którym tęskniłby z pewnością, gdyby pozostał na dobre w Urji. Musi jeszcze przemyśleć swoją decyzję, jakakolwiek ona będzie.

Rozmyślania Baaxa przerwało wejście nowego gościa. Mężczyzna nie trzasnął drzwiami, nie czekał w progu na efekt, a mimo to kilka osób spojrzało w jego stronę. Był wśród nich i Baax. Wpatrywał się w tego człowieka i zastanawiał się, co mogło spowodować taką reakcję. Czy ciemnoszary płaszcz, który przywodził na myśl burzową chmurę, czy może raczej chłód, który poczuł, gdy nieznajomy otworzył drzwi? Prawdopodobnie na zewnątrz ochłodziło się nieco. Może nawet pada deszcz.

Mężczyzna postał chwilę przy barze, zamienił kilka słów z karczmarką i odszedł w kąt sali. Baax usiłował mu się przyjrzeć przez oddzielające ich grupki ludzi, ale było to niemożliwe. Dostrzegł jedynie, że gościa obsłużył sam właściciel karczmy, że podał mu wino i potrawkę z drobiu. Nikt inny nie siedział w jego pobliżu. Baax zamówił kolejne piwo, choć wcześniej miał zamiar po skończeniu obiadu pójść jeszcze raz do portu i sprawdzić magazyny. Chciał zaraz potem położyć się spać, by być wypoczętym przed czekającą go nazajutrz podróżą do Sedanii. Pomyślał jednak, że jedno dodatkowe piwo może wypić, a warto byłoby dowiedzieć się czegoś o nieznajomym.

W karczmie robiło się coraz pełniej i gwarniej. Baax nadal obserwował mężczyznę, aż usłyszał obok siebie zniecierpliwiony głos, wykrzykujący coś dainką – językiem wschodu.

- Nie może być nic wart, to złom.

Mężczyzna w stroju gwardzisty lub rycerza patrzył z politowaniem na chudego chłopca, który trzymał w dłoni krążek w kolorze złota. Baax rozpoznał nędznie ubranego młodzieńca, który przez cały dzień kręcił się po placu targowym i próbował sprzedać pierścionek. Do Baaxa jednak nie podszedł. Baax wiedział czemu. Ten kawałek metalu nie był nic wart i nikt nie ośmieliłby się nawet mamić go czymś takim. Już miał odwrócić wzrok, gdy rycerz delikatnie wyjął krążek z dłoni chłopca.

- Nie kupię go od ciebie.

Najwyraźniej z jakiegoś powodu odmowa sprawiała mu przykrość, choć wydawało się, że chłopiec zrozumiał coś wręcz przeciwnego. Może po prostu nie znał dainki. A pierścionek w dłoni rycerza nie wyglądał już na tak bezwartościowy, jak przed chwilą. Baax patrzył z niepokojem na złoty krążek zastanawiając się, czy jego kupiecki szósty zmysł nie zawiódł go po raz pierwszy w życiu. Przestał obserwować tajemniczego mężczyznę.


A jednak mężczyzna też wiedział o istnieniu pierścienia. Zaczerpnął głęboko powietrza i wypuścił je powoli. Z trudem powstrzymał chęć, by wstać i pójść tam, skąd dobiegał do niego zew. Nie mógł zrobić czegoś takiego w miejscu, w którym było tylu ludzi. Musiał poczekać, aż posiadacz pierścienia znajdzie się gdzieś sam. Nie teraz, jeszcze nie teraz.

Wsłuchiwał się w gwar rozmów, starając się wyłowić osoby rozmawiające o pierścieniu. Dobiegł go jedynie podniesiony nagle głos rycerza.

- Ale gdzie ona poszła? – Rycerz wstał gwałtownie, omal nie zrzucając talerza z zupą – Gdzie jest Seszija Elheres? – zwrócił się z pytaniem do całej sali, bo wiele osób popatrzyło na niego zdziwionym wzrokiem.

Tajemniczy mężczyzna na dźwięk imienia kobiety zerwał się z miejsca. Jeśli ona jest w pobliżu, nie powinien zwlekać. Pierścień nie może przecież dostać się w jej ręce! Wstał ze swego miejsca i szybko przeszedł przez salę.

- Co tu robi Elheres Lihes? – zwrócił się do rycerza, ignorując zupełnie chłopca.

- A tobie co do tego? – Rycerz położył rękę na głowni miecza, który leżał na ławie obok niego. – Kim jesteś, by mówić o niej, nie używając tytułu? I skąd ją znasz? – Ze zmarszczonymi brwiami wyglądał naprawdę groźnie.

Chłopiec podniósł ze stołu upuszczony przez rycerza pierścień i chciał wyjść z karczmy, lecz Baax zastąpił mu drogę. Nieznajomy złapał chłopca za nadgarstek i wypowiedział kilka Słów. Pierścień ukazał się w otwartej dłoni. Mężczyzna chciał go chwycić, lecz pierścień, jakby kierując się własnym rozumem, odpłynął od niego i zawisł w powietrzu między wyciągniętą dłonią maga a zaskoczonym rycerzem. Błysnął delikatnie i karczma znikła. Pojawiła się rzeka, las, polana i szemrzący śpiewnie perlisty wodospad. Na polanie kwitły kwiaty, drzewa wyciągały iglaste gałązki w kierunku jeziorka u stóp wodospadu, a spomiędzy pni dobiegał tupot kopyt jakiegoś zwierzęcia, spłoszonego wyraźnie ich nagłym pojawieniem się.

Bo i było czego się bać, Baax sam stał nieźle wystraszony. Najgorzej wyglądała młoda karczmarka, która w tym momencie podawała piwo przy sąsiednim stole i została tak przeniesiona do tego czarownego krajobrazu – pochylona, z wyciągniętą ręką, z której zniknął pełny kufel i z tacą w drugiej ręce. Odwróciła się i spojrzała na równie zdumionych jak ona mężczyzn, na zawieszoną w powietrzu błyszczącą złotą obrączkę i stojący groteskowo w trawie karczemny stół. Ruszyła w ich kierunku, obrączka błysnęła ponownie i wszystko wróciło na swoje miejsce. Tylko karczmarka, nie wstrzymując kroku podeszła do czterech mężczyzn i znów, zdezorientowana, rozejrzała się dookoła, nie rozumiejąc, o co chodzi.

Ludzie w karczmie również patrzyli na nich zaskoczeni, a mężczyźni przy stole obok przeklinali na czym świat stoi nad rozbitym kuflem, który spadł z pustki, w której chwilę wcześniej znajdowała się ręka karczmarki. Pierścień podpłynął spokojnie do wyciągniętej ręki maga i ukrył się w niej. Czarodziej błyskawicznie schował go w fałdy płaszcza i energicznym krokiem skierował się do drzwi. Chłopiec pobiegł za nim, za chłopcem kupiec i rycerz.

Karczmarka została oszołomiona pośród ogólnego rozgardiaszu. Nie mając pojęcia, w jaki sposób wyjaśni swemu pracodawcy potłuczony kufel, niezadowolonych klientów i coraz większy bałagan, panujący w karczmie. Właściciel właśnie pojawił się w drzwiach kuchni, zwabiony narastającym hałasem ludzkich okrzyków i pytań, a ona stała pośrodku tego wszystkiego i zastanawiała się, czy nie uciec. Nie zauważyła, że potężny mężczyzna w sile wieku spokojnie dopił swoje piwo i wyszedł z karczmy z lekkim uśmiechem na twarzy.

To on rankiem tego dnia sprzedał chłopcu pierścień za wysoką cenę. Nie dość wysoką jak na jego wartość, wiedział o tym, lecz sprzedać musiał. Teraz, uśmiechając się nadal, obszedł karczmę dookoła i w ciemnej uliczce na jej tyłach wypowiedział Słowo. Jego odzież rozdarł szybko rosnący potężny ogon, szyja wydłużyła się znacznie, masywne ciało spotężniało jeszcze bardziej i pokryło się łuską, a ręce przemieniły się w potężne skrzydła. Wzniósł się w niebo i majestatycznie odleciał na północ.


Rozdział Pierwszy.

Tajemnicze zniknięcie pięciu osób i karczemnego stołu oraz ich ponowne pojawienie się urosły tej nocy do legendy, podsyconej jeszcze faktem, że cała piątka szybko opuściła karczmę i nikt ich więcej nie widział.

Tymczasem owe pięć osób siedziało w ładowni lekko kołyszącego się statku, którym tego dnia miały płynąć towary Baaxa do Kentebu. Baax był zasępiony. Cały dorobek jego ostatniej handlowej zimy przepadł, wszelkie ambicje i marzenia poprzedniego wieczora spłynęły wraz z wypitym piwem do pęcherza i teraz boleśnie uciskały zarówno ciało, jak sumienie.

Rozejrzał się po obszernej, pustej ładowni. W wąskich smugach światła wpadającego przez rozłażące się deski pokładu widać było nie pięć a sześć osób. W samym kącie, schowana za rycerzem, siedziała szczupła blondynka w prostej, ale z pewnością bardzo drogiej sukni. Seszija Elheres Lihes.

Zjawiła się niemal natychmiast po tym, jak wybiegli z karczmy. Złapała ich w małej, wąskiej uliczce i od razu rozpoznała maga.

- To znów ty, Ochan? – spytała raczej zła, niż zaskoczona. – Jakie kłopoty będziesz próbował wyczarować tym razem?

- Tym razem to nie moje czary, Pani Wiatrów – odparł z wyraźną nutą złośliwości w głosie. Baax dostrzegł złe iskierki w pięknych, błękitnych oczach.

- Może ja mógłbym pomóc, Seszijo... – wtrącił się ośmielony nieco wypitym piwem.

- Co jemu do tego? Brał w tym udział? – Elheres zignorowała jego zaloty, patrzyła tylko na maga. Ten skinął głową. – Oni też? – Wskazała rycerza i chłopca, kulącego się obok ze strachu. Czarodziej potwierdził ironicznym uśmiechem. – Ochan, coś ty narobił?

- Mówię ci, pani, że to nie ja.

- To pierścień. Ten chłopiec... – wtrącił się rycerz.

- Pierścień? – przerwała Elheres, a wyraz jej twarzy zmienił się całkowicie. – Gdzie on jest? Ochan... – wyciągnęła rękę.

- Tak, pani, ja go mam, lecz nie widzę powodu, by oddać go tobie. – Spojrzenie maga stwardniało.

- Jestem potężniejszą czarodziejką niż ty! – Powiedziała hardo, ale z jakiegoś powodu odwróciła oczy. Zaskoczony Baax aż otworzył usta. – Mogę odebrać ci go siłą! – zagroziła lecz Ochan nie stracił nic ze swego chłodnego opanowania. – Ale nie pragnę teraz scysji – wybrnęła dość zręcznie Elheres. Baax wiedział oczywiście, że nie może być lepsza od czarodzieja, wszak jest tylko kobietą.

- A właściwie... – kupiec chciał zapytać co się stało, lecz w tym momencie dobiegł ich uszu narastający tumult. Prawdopodobnie ludzie z karczmy również chcieli się tego dowiedzieć.

- Musimy coś z tym zrobić – powiedziała Elheres, najwyraźniej domyślając się, co zaszło.

- Ależ Seszijo… – zaczął rycerz, lecz jego pani znów mu przerwała.

- Dość Ha Meknarin! Nie będę słuchać twoich rozkazów!

- Ależ Seszijo, ciebie ta sprawa nie dotyczy. Nie musisz nic robić – spokojnie wpadł jej w słowo Ochan.

- Musimy wydostać się z miasta. – Przynagliła go czarodziejka, ignorując jego uwagę. Gwar zdawał się być coraz bliższy.

- Musimy wydostać się z wyspy – stwierdził, nadal patrząc na nią kpiąco. Znowu coś błysnęło i znaleźli się w ciemnym, śmierdzącym rybami i stęchlizną pomieszczeniu. Jego podłoga zdecydowanie nie chciała się trzymać poziomo.

- Ochan... – wyszeptała ostrzegawczo Elheres, zapalając wątły magiczny płomyczek nad głową.

Drgające światełko wydobyło z pomieszczenia jakieś kształty. Znajdowali się mniej więcej w jego środku, ściany tonęły w mroku, do którego magiczny płomyczek nie sięgał. Pomiędzy rycerzem i chłopcem stała czarnowłosa karczmarka. Miała tak przerażoną miną, że Baaxowi zrobiło się jej żal. Czarodziejka przyglądała się dziewczynie przez dłuższą chwilę, a potem spojrzała na czarodzieja. Wyglądała, jakby coś napawało ją wstrętem, ale chodziło raczej o smród, niż o dziewczynę.

- Ochan, co to wszystko ma znaczyć?

Czarodziej wzruszył ramionami, popatrzył na karczmarkę, na czarodziejkę, potem na Baaxa, powiedział jakieś Słowo i odszedł w gęstniejący poza zasięgiem płomyka mrok. Baax nie wytrzymał.

- Ja chcę stąd wyjść! – powiedział głośno i dobitnie.

- Przykro mi – dostał odpowiedź z ciemności.

- Ochan, o co ci chodzi? – spytała gniewnie czarodziejka. – Po co ich zabrałeś? I skąd się tu wzięła ta dziewczyna? – wskazała na karczmarkę, która wyglądała jakby nic nie rozumiała z tego co mówili. Nadal rozmawiali dainką. Baax jako kupiec władał prawie wszystkimi językami świata, ale dziewczyna najwyraźniej znała tylko język Kentebu – swoje ojczyste ajuke.

Elheres podeszła do czarodzieja, a światełko powędrowało razem z nią. Ochan popatrzył na nią i westchnął.

- Po prostu jest i już – powiedział, rozkładając ręce.

- Po co ci oni? Odeślij ich do miasta. To nie ich sprawa, nie powinni tu być. Nie są ci przecież do niczego potrzebni. – Wydarzenia były dla niej zupełnie niezrozumiałe i, choć nie chciała się do tego przyznać, zaczęła się bać. Czarodziej zmierzył ją lodowatym spojrzeniem.

- Ty również nie – odparł.

- Doprawdy? – zdziwiła się niemal szczerze. – A to nowość. – Płomyczek nad jej głową zamigotał żywiej, cienie na twarzy czarodzieja zadrgały, ale nic nie odpowiedział. Zapadła niezręczna cisza.

Nie trwała jednak długo.

- Ratunku! – wrzasnęła nagle karczmarka donośnym i bardzo wysokim głosem.

- Spokojnie. – Ochan skrzywił się tylko. – Szkoda gardła – zaczął, lecz widząc w oczach dziewczyny zupełny brak zrozumienia, powtórzył to samo w ajuke. – Nie masz po co krzyczeć. I tak nikt cię nie usłyszy. Ładownia obłożona jest czarem, do rana nikt tu nie zajrzy.

Baax poczuł suchość w ustach. Wytrzeźwiał stanowczo zbyt szybko.

- Ja miałem rano... – zaczął niepewnie i przerwał, widząc w twarzy czarodzieja odpowiedź, która nie mogła go zadowolić.

- Lepiej się prześpijcie, noc dopiero się zaczyna. – Mag usiadł pod wygiętą ścianą, owinął się płaszczem i zamknął oczy.

- Ochan... –zaczęła znowu czarodziejka, lecz zrezygnowała. Pokręciła z niedowierzaniem głową i odeszła w przeciwny kąt ładowni, zabierając ze sobą światełko. Rycerz poszedł za nią, mierząc pozostałych, ostrzegawczym spojrzeniem.

W ciemności Baax widział zarysy sylwetek chłopca i karczmarki. Widział, że chłopiec skulił się na podłodze w pobliżu czarodzieja i swojego pierścienia. Dziewczyna nadal stała pośrodku ładowni. Podszedł do niej, chcąc ją uspokoić, lecz wyrwała mu się.

- Nic mi nie trzeba – powiedziała i odeszła w wolny kąt.

Czarodziejka zgasiła światełko i Baax musiał szukać po omacku jakiegoś miejsca do spania. A w Urji czekało na niego wygodne, szerokie łoże...

Statek kołysał się usypiająco na łagodnie falującej wodzie za falochronem portu.


Obudziło Baaxa gwałtowniejsze falowanie, skrzypienie i bolący pęcherz. Poranne słońce zaglądało przez szpary w deskach pokładu. Poderwał się i napotkał wzrok rycerza. Czuwał widać przez całą noc, bo oczy miał podkrążone i malutkie, jak u małego kociaka.

- Wypłynęliśmy z portu. – Stwierdził raczej niż spytał, a rycerz spokojnie skinął głową. – Hej! – Baax poderwał się i chwycił czarodzieja za ramię. – Wypłynęliśmy z portu! – krzyknął mu w ucho.

- No to co? – spytał czarodziej zaspanym głosem.

- Jak to wypłynęliśmy? – zdumiała się karczmarka. – Mieliśmy wysiąść rano ze statku. – Czarodziej popatrzył na nią nie kryjąc zdziwienia. Nic takiego nie mówił.

- Spokojnie – odezwała się Elheres, przeciągając się. – Przed wieczorem dopłyniemy do Sedanii, tam wysiądziecie, prawda Ochan? – zwróciła się do maga. Nie odpowiedział jej.

Usłyszeli tupanie w okolicy klapy do ładowni, a potem jej pokrywa podniosła się ze straszliwym skrzypnięciem i przez otwór zajrzała rozczochrana ruda głowa. Głowa krzyknęła, klapa opadła z hukiem, a tupot oddalił się szybko od ładowni.

Siedzieli chwilę w milczeniu. Wkrótce kroki powróciły. Klapa uniosła się ponownie z niemiłosiernym skrzypieniem i jękiem. Na drabinie pojawiły się stopy w rozłażących się butach nieokreślonego koloru oraz grube owłosione łydki. Patrząc na jeszcze grubsze uda Baax pomyślał, że mogą mieć w obwodzie tyle, co czarodziej w pasie. Nad krótkimi portkami kołysał się wielki brzuch opięty utłuszczoną płócienną bluzą bez rękawów. W końcu pojawiła się cała ogromna postać. To musiał być bosman. Baax widział ich już tylu, że nawet w największym tłumie bez trudu rozpoznałby każdego. Mężczyzna miał wytatuowane obie ręce, a miejsca do tatuowania miał naprawdę dużo. Zapewne identycznie wyglądały jego plecy, a może nawet i brzuch, ale tego nie dało się na razie stwierdzić. Całości dopełniała czarna, zmierzwiona, zalana świeżym sosem broda. Baax uświadomił sobie, że jest głodny.

Bosman stoczył się na sam dół ładowni i podrapał po głowie, przekrzywiając jeszcze bardziej wciśniętą na bakier czapkę.

- A cóż to? Pasażery na gapę? – Odezwał się tubalnym głosem. – Ki diabeł was tu przywlókł? Już ja was wykurzę, do kroćset !

Czarodziej wstał. Podszedł do niego tak blisko, że musiał unieść głowę, aby spojrzeć mu w twarz. Sięgał bosmanowi zaledwie do połowy szerokiej piersi.

- No cóż – odezwał się jakby przepraszająco – czary.

Bosman zbladł, przełknął głośno ślinę.

- To ja poproszę kapitana – powiedział znacznie wyższym głosem i pomknął w górę z szybkością zadziwiającą przy jego posturze. Nie czekali długo. Po chwili tupot znowu rozległ się nad ich głowami. Baax już radował się na myśl, że zaraz opuści śmierdzącą i kiwającą się ładownię.

Kapitan nie wszedł do ładowni, zajrzał tylko przez pokrywę.

- Czego chcecie? – spytał.

- Prosimy jedynie o transport do Sedanii, tam wysiądziemy – zaczął dyplomatycznie Ochan. – Oczywiście, nie chcielibyśmy nikomu przeszkadzać w czasie podróży, więc zostaniemy tutaj. Dobrze by było, gdyby załoga nie dowiedziała się o tym, że ktoś obcy jest na pokładzie, to mogłoby wywołać panikę.

- Na moim pokładzie paniki nie ma, nikt się tu was nie boi! – Zaperzył się kapitan, ale nie miał zamiaru schodzić na dół. – A wysiąść – wysiądziecie, oczywiście, jeszcze wam dopomożemy rzetelnym kopem w tyłek! – Był poważnie rozsierdzony.

Z przerażającą jasnością dotarło do Baaxa, że nie będzie mu dane wyjrzeć na pokład podczas tej podróży, a tymczasem natura coraz gwałtowniej upominała się o swoje prawa. Syknął znacząco w kierunku czarodzieja i wymruczał kilka niewyraźnych słów, które ten na szczęście zrozumiał. Z wielkim niesmakiem pozwolił wszystkim wyjść na świeże powietrze, nakazał jednak, by nie rzucali się w oczy. Ani na moment nie spuszczał oczu z kupca, więc Baax mógł podarować sobie marzenia o ucieczce. Na szczęście ulga jaką odczuł zrekompensowała mu przykrość dalszej podróży w zamknięciu. No i te rozwichrzone czupryny wyłaniające się zza skrzyń i masztów; nareszcie marynarze bali się jego, było to bardzo miłe.

Zadowolony z siebie i z życia spróbował zagaić rozmowę z towarzyszami. Do żadnego z magów wolał się na razie nie odzywać, rycerz pilnował swojej Sesziji jak wierny pies, więc Baax zwrócił się do ciemnowłosej karczmarki i milczącego młodzieńca. Chłopak pozostał milczący, wydusił tylko, że ma na imię Kirem i pochodzi z jakiegoś miejsca, którego nazwy Baax nie był w stanie się domyślić na podstawie kilku wymruczanych spółgłosek. Na szczęście dziewczyna okazała się nieco bardziej rozmowna, więc kupcowi nie groziło spędzenie podróży w całkowitym milczeniu.

Karczmarka przedstawiła się jako Zita i powiedziała, że pochodzi ze środkowego Kentebu. Na Nelopie mieszkała od niespełna roku, wcześniej trochę wędrowała po świecie. Siedziała pod ścianą ładowni z nogami podciągniętymi wysoko pod brodę i wyglądała na smutną. Zaprzeczyła, jakoby żal jej było karczmy, czy wyspy, wyglądało raczej na to, że czegoś się boi. Gdy Baax zapytał ją o to wprost, potwierdziła szeptem, że boi się czarów. Potem przestała się odzywać, za to kupiec się rozgadał. Opowiadał jej o swoich podróżach i o wcześniejszych kontaktach z magami. Oprócz samych czarodziejów, nikt za nimi szczególnie nie przepadał, ale w gruncie rzeczy byli niegroźni.

Przyjrzał się młodej czarodziejce i stwierdził, że taka piękna kobieta nie może być groźna. W tej samej chwili pomyślał, że mógł tym stwierdzeniem sprawić przykrość karczmarce, ale za późno był na żal. Dziewczyna popatrzyła na swoją przybrudzoną sukienkę z falbaniastym fartuszkiem i na niedomyte paznokcie z wyraźnym wstydem, a potem zerknęła na Sesziję. Czarodziejka była z pewnością szlachcianką, świadczyły o tym zarówno strój, jak i sposób wysławiania się i ruchy. Była dumna, pomimo sytuacji w jakiej się mimo woli znalazła.

Razem z rycerzem siedzieli w pewnym oddaleniu od pozostałych, dyskutując półgłosem. Wyglądało na to, że coś mu tłumaczy, a on nie zgadza się z nią. W końcu dała spokój i siedzieli odwróceni do siebie plecami. Zaczęła bawić się frędzlami szala, który miała narzucony na suknię, wyraźnie widać było po niej, że się nudzi. Rycerz siedział niemal bez ruchu, przywykły do sytuacji, w których musiał wykazać się cierpliwością. Ubrany był w kolczugę z krótkimi rękawami, wykończonymi ozdobną lamówką i skórzane spodnie, na to narzucony miał wyblakły niebieski kabat ze skomplikowanym godłem na piersi. Torbę i oręż – dwa miecze, krótki i dłuższy – położył tuż przy lewym udzie. Nadal nie spał, ale wydawało się, że może tak spędzić wiele dni. Co pewien czas zerkał na czarodzieja, jakby obawiając się czegoś z jego strony.

Czarodziej nie miał jednak zamiaru nic robić. Równie cierpliwie jak rycerz, czekał aż dopłyną do portu. Wzrok miał nieobecny, myślami znajdował się chyba gdzieś indziej. Siedzący blisko niego Kirem zdawał się wypatrywać kieszeni, w której mag ukrył jego pierścionek i szukać okazji, by go odebrać. Nie zanosiło się jednak, by taka okazja miał się trafić. Chłopiec był szczuplejszy i niższy od czarodzieja, nie wspominając już o tym, że Ochan władał Magią, co powodowało, że szanse Kirema na odzyskanie cennego przedmiotu malały do zera. Mimo to nie spuszczał wzroku z maga i robił sobie nadzieję.

Baax nadał paplał o swoich przygodach, aż zorientował się, że Zita przestała go słuchać i zamilkł. Dziewczyna zasnęła z głową ułożoną na kolanach i kupiec pomyślał, że bardzo jej zazdrości. Też chętnie by zasnął, wtedy podróż może minęłaby szybciej, ale uczucie ssania w żołądku, które teraz dołączyło się do wszystkich jego nieszczęść, z pewnością nie pozwoliłoby mu na drzemkę.

Dopiero o zachodzie słońca dopłynęli do portu. Ukośne promienie barwiły karmazynowo wznoszące się nad zatoką budynki miasta. Sedania, położona na kontynencie była dużym miastem. Większym niż Nelopa – jedyne miasto portowe na małej wyspie o tej samej nazwie, położonej u wybrzeży Kentebu. Kupcy z Sedanii położyli swoje łapy na dobrach wyspiarzy. Baax wiedział, że towary kupowane bezpośrednio u producenta sprzedawały się z większym zyskiem. Gdy sunęli wolno wspinającą się stromo pod górę drogą, zaczął już przeliczać, ile zarobi na ostatnich transakcjach. Zmarkotniał, gdy uświadomił sobie, że towary nie przypłynęły do Sedanii wraz z nim.

Gospoda przed którą się zatrzymali, na pierwszy rzut oka nie wydała się Baaxowi znajoma. Spojrzał na szyld, przeczytał nazwę „Trzy Dorsze” i wtedy ją rozpoznał. Jesienią, gdy był tu ostatnio, mieściła się w parterowym budyneczku obok. Teraz trzymano tu konie, a gospoda zajmowała piętrowy budynek, ozdobiony attykami w stylu hadarskiego rozkwitu. Na piętrze były pokoje gościnne, a na parterze obszerna sala jadalna z kilkoma alkierzami, kuchnią i zapleczem. Wewnątrz pachniało jedzeniem i to było w tej chwili najważniejsze – nie jedli przecież prawie dobę.


Zaspokoili pierwszy głód i zaczęli rozważać to, co się stało. Baax pałaszował już trzecią porcję, Kirem i Ha Meknarin zabierali się za drugą, a zamyślona Zita grzebała niezdecydowanie w talerzu. Odezwała się pierwsza.

- Może nie stało się źle, żeśmy się tu znaleźli – powiedziała. Baax zastygł z uniesionym do ust kęsem polędwicy na ostro. – Mnie nic na Nelopie nie trzyma – kontynuowała Zita. – To nie mój dom, już dawno powinnam stamtąd odejść; mój pracodawca Niggy za dużo sobie wyobrażał, chyba chciał mnie za żonę! – wyglądała na oburzoną jego zuchwałością. – Odkąd opuściłam ojca i rodzeństwo, nigdy nie było mi źle. Zresztą wcześniej też nie – przerwała na chwilę, by sprawdzić, czy jej słuchają. Tylko rycerz wyglądał, jakby nie rozumiał, co ona mówi, ale też go nie rozumiała. – Chodzi mi o to, że może już pora na jakąś zmianę. Chyba z nimi pójdę. Zawsze, jak robiło się strasznie źle, rozwiązanie znajdowało się samo. Może teraz też tak jest? – Patrzyła na nich, jakby czekała na jakąś radę.

Baax zastanowił się chwilę. Gdyby nie towary, które zostały w dokach Nelopy, też nic by go tam nie ciągnęło. Towary pewnie i tak zostały rozkradzione, gdy rozeszła się wieść, że handlarz zniknął. Choć wcale niekoniecznie.

- Ja chcę tylko odzyskać pierścień – burknął Kirem.

- Poza tym na Nelopie pewnie by pytali, co się stało. Dziwne jest przecież takie zniknięcie – zastanawiała się dalej Zita. – Nie ma po co tam wracać, tylko same kłopoty. Jak pójdziemy z czarownikami, może się chociaż dowiemy, co się stało, gdzie byliśmy i po co.

- Oni ci tego nie powiedzą. – zauważył Baax z pełnymi ustami.

- Ja się ich zapytam – żachnął się Kirem wstając. – I powiem, żeby mi oddali pierścień albo pieniądze, które za niego zapłaciłem.

- Siadaj. – Baax pociągnął go zdecydowanie za rękę i chłopiec przysiadł zdumiony. – Nie ma sensu z nimi zadzierać – wyjaśnił handlarz, przełknąwszy. – Z czarodziejami tylko po dobroci. A oni zasiedli sobie w alkierzu i nas mają gdzieś. Jak zaczniesz im grozić albo się wypytywać, to cię w żabę zamienią lub w co gorszego. Po dobroci i po cierpliwości. Wszystko, co twoje dostaniesz z powrotem. Zaufaj mi – zakończył z pewną miną. Kirem zamilkł i wziął się za drugą porcję polędwicy z ziemniakami, zerkając w stronę rycerza, który również przyglądał mu się bacznie.

Baax popatrzył na nich i spokojnie wytłumaczył rycerzowi o czym rozmawiali z Zitą i Kiremem. Nie był pewien, czy rycerz mu wierzy, bo wyraz jego twarzy nie zmienił się ani trochę, a szare oczy były pochmurne i podejrzliwe. W zasięgu jego ręki leżał długi, ciężki oburęczny miecz. Pasa z krótszym mieczem i sztyletem w ogóle nie odpiął. Czarodziejka zwracała się do niego Ha Meknarin. Baax nie wiedział, czy Ha to imię, czy jakiś tytuł rycerski. Nigdy nie był mocny w heraldyce i tradycji iselskiej, a oni przywiązywali ogromną wagę do form. Był pewien, że czarodziejka i rycerz pochodzili z Iseli. Ona była chyba czystej krwi Sesziją, on wyglądał na Kerana, ale sposób, w jaki czarodziejka go traktowała i w jaki sam się do siebie odnosił, zdecydowanie temu zaprzeczał. Baax pochodził z Eriaaru i nie znał się na Rodzinach na tyle dobrze, by cokolwiek powiedzieć na pewno. Tylko w Iseli i może jeszcze gdzieniegdzie w Daey klany pilnowały prawa krwi.

- Zjadłbym jeszcze – powiedział dla rozładowania atmosfery. Talerz rycerza także był już pusty. Popatrzył na niego pytająco i rycerz pokiwał niezdecydowanie głową.

W gospodzie było mnóstwo ludzi, więc Ha Meknarin wstał i nie zastanawiając się wiele, podszedł do szynkwasu i uderzył w stojący tam dzwonek.

Baax zbyt późno pojął jego zamiar, by zdążył zapobiec jego realizacji. Gdy perlisty dźwięk dzwonka wdarł się w karczemny gwar, mógł jedynie schować głowę w ramiona i udawać, że nie zna tego człowieka. Zita z przerażenia otworzyła szeroko oczy. Z ich trojga tylko Kirem nie wiedział, co oznacza użycie dzwonka w tawernie w portowym mieście. Przynajmniej w Eriaarze i w Kentebie.

Obecni w karczmie goście wiedzieli o tym aż nadto dobrze. Po chwili nagłej ciszy goście zaczęli walić w stoły kuflami i wrzeszczeć radośnie. Karczmarz znalazł się szybciej, niż Ha Meknarin zdążył pomyśleć i poklepał przyjaźnie rycerza po ramieniu.

- Stawiamy kolejkę, co? – powiedział i uśmiechnął się, pokazując wszystkie braki w uzębieniu. Ha Meknarin nie zrozumiał. Wyrwał ramię spod przyjacielskiego uścisku i oznajmił dainką, że chcą jeszcze jeść.

- O, obcy. – Karczmarz rozłożył ręce powitalnym gestem – Jakże nam miło jest! Postawić kolejkę ty musisz – powiedział niezbyt poprawną dainką, dzióbiąc palcem w sam środek godła, wyszytego na wyblakłym, niebieskim kabacie rycerza.

- Postawić kolejkę? – spytał rycerz. Chciał się dopytać, co to oznacza, ale przerwano mu.

- Tego tam widziałem – rozległ się nagle przejęty głos z głębi sali. – Przysięgam, prawdę mówię. – Marynarz wstał chwiejnie, pokazując palcem na rycerza. – Zniknął, a z nim jeszcze kilku, mówię wam! – zwrócił się do swoich kompanów i odpowiedział mu rechot. Cała sala patrzyła zaciekawiona to na rycerza, który winien był im wszystkim po kuflu piwa, to na niewątpliwie pijanego mężczyznę. Karczmarz pomyślał, że szykuje się awantura. – Na własne oczy żem widział – podjął mężczyzna. – Siedzieli przy stole, nagle podszedł taki jeden na szaro odziany i zniknęli. Razem ze stołem i dziewczyną. Przysięgam, że tak było. Był dym i straszny huk, aż się pod stół schowałem. Nie ten, co zniknął, bo pewnie też bym zniknął. – zaśmiał się rechotliwie. Ludzie bawili się coraz lepiej. Marynarz nabrał animuszu, bo zwrócił się prosto do rycerza. – Hej ty, rycerz! Powiedz im, jak było. I gdzieście tę dziewkę zabrali?

Zdezorientowany Ha Meknarin popatrzył na Baaxa, jakby oczekując, że kupiec wyjaśni, o co im wszystkim chodzi. Ale Baax tylko złapał się za głowę. Mężczyzna zaczął się przepychać między stołami.

- Hej, rycerzu! Opowiedz wszystkim, co się stało! Gdzieście się podziali? A może ten czarownik w coś was pozamieniał? No chyba ci gęby nie zatkał? – Podszedł do rycerza i przyjacielsko poklepał go po ramieniu. Ha Meknarin popatrzył na niego z góry. Był o dobrą głowę wyższy od marynarza. Położył dłoń na głowni miecza przypiętego do pasa.

- Czego waszmość sobie życzysz? – zapytał.

- O! Gość z zagranicy. To dainka, tak? Wyście zniknęliście na Nelopie? – Marynarz najwyraźniej również nie był mocny w obcych językach.

- Obawę mam, że to jakaś pomyłka – odpowiedział powoli Ha Meknarin niskim, spokojnym głosem.

- Nie myłka, nie myłka – marynarz postukał rycerza w pierś. – Ja mieć dobra pamięć do twarzy. To był ty. Gdzie twoi przyjaciele, muszą tu gdzieś być. – Zaczął rozglądać się po sali, ale nie zauważył pozostałej trójki. Baax najlepiej jak mógł starał się nie zwracać na siebie uwagi.

Ha Meknarin miał dość bezceremonialnego stukania w emblemat rycerzy iselskich, któremu należy się szacunek. Wyciągnął miecz z pochwy i przytknął czubek klingi do szyi marynarza. Ten wytrzeszczył oczy i znieruchomiał, wstrzymując oddech. W sali zapadła martwa cisza. Jeden z kompanów pijanego marynarza wstał, przewracając z hukiem stołek. Przykładając palec do ust i psykając głośno niezręcznie wymknął się z karczmy,.

- A nie mówiłam – odezwała się cicho zamyślona Zita. – Nie ma po co wracać na Nelopę, ani nawet zostawać tutaj.


Ochan i Elheres jedli w milczeniu. Pomimo głodu czarodziejce nie chciało się jeść, kiedy widziała naprzeciwko siebie maga, którego nigdy nie lubiła. Nie miała też ochoty z nim rozmawiać, ale musiała, bo kończyli posiłek.

- Mam nadzieję, że masz pieniądze, żeby zapłacić za to jedzenie. I za nich. – odezwała się pokazując na drzwi.

- A ty nie masz? – wbrew jej oczekiwaniom, a może właśnie w zgodzie z nimi, zadał to pytanie. Pokręciła głową nie po to, by zaprzeczyć, ale dlatego, że wydało jej się tak niewiarygodnie idiotyczne.

- Nie, Ochan, nie mam. Wynieśliśmy się z wyspy tak szybko, że nie miałam czasu, by się spakować. – Nie wiedziała, czy ma dość rozumu, by dostrzec ironię z jaką to powiedziała.

Wpatrzył się w talerz, zaciskając wargi. Jak długo jeszcze będzie pozwalać, żeby robiła z niego durnia?

- Pani Wiatrów… – zaczął i spojrzał na nią. Wiedział, że jej dokuczy, ale nagle zrobiło mu się głupio. Podniosła na niego wściekłe spojrzenie. Wyczuł, że Magia zaczyna pulsować wokół jej dłoni. – Wybacz, nie chciałem cię urazić – przeprosił natychmiast.

- Jeszcze będę Panią Wiatrów, zobaczysz – wycedziła przez zęby.

- Z pewnością.

Miał nadzieję, że jego słowa zabrzmiały szczerze. Chciał zapytać, co wydarzyło się jesienią, podczas Zgromadzenia w Hadarze, ale znowu zabrakło mu odwagi.

- Już niedługo. Po to właśnie chcę się udać do Ptasiej Twierdzy – powiedziała nagle.

- Dokąd? – Ochan nie był w stanie ukryć zdumienia.

- Do Tkalarhiar, do Ptasiej Twierdzy w Usinialu. Do inokanów. – Spojrzała mu w oczy radując się widokiem malującego się w nich niedowierzania. Zaraz jednak opuściła wzrok. Znowu nie była w stanie wytrzymać jego spojrzenia jak w Daey, w Hadarze, jak zawsze, kiedy się spotykali. Jego ogromne ciemnogranatowe tęczówki, były tak intensywne i głębokie, że gdy patrzyła mu w oczy natychmiast zaczynało jej się kręcić w głowie i język jej się plątał. Odetchnęła głęboko. – A ty co planowałeś? – spytała ironicznie dla dodania sobie odwagi.

- Ja chcę się udać do Daey – odpowiedział niepewnie.

- Nie ma mowy. Jedziemy do Usinialu.

- W Daey znajduje się źródło wszelkiej magicznej wiedzy. Jeśli gdzieś mam się czegoś dowiedzieć o tym Pierścieniu, to właśnie tam.

- Całą wiedzę Daey już posiadłam, teraz udaję się do Ptasiej Twierdzy. A ty idziesz ze mną.

- Niby dlaczego? Jeśli chcesz, możesz iść do Ptasiej Twierdzy. Ja wybieram się do Daey.

- Tak? Wypuścisz mnie znowu? Myślałam, że wdzięczny jesteś losowi, że jeszcze raz na mnie trafiłeś. Przepuścisz okazję, by mi dokuczyć?

- Najwyraźniej strasznie ci na tym zależy. Elheres, prędzej ty pójdziesz tam, gdzie pójdzie Pierścień, niż ja pójdę tam, gdzie ty chcesz zaspokoić jakieś swoje ambicje!

- Nie jakieś ambicje, tylko spełnić swe Przeznaczenie – syknęła. – Możesz mi wierzyć, to nie ja pójdę tam, gdzie Pierścień, tylko Pierścień pójdzie tam, gdzie ja! Bo ty pójdziesz tam, gdzie ja! Za dobrze cię znam.

- Możesz się mylić. – Chwilę mierzyli się wzrokiem, w końcu Ochan zrezygnował. Popatrzył na swój talerz, na niedojedzoną polędwicę. Nie był już głodny.

- Nie chciałabyś się czegoś o nim dowiedzieć? W Daey mogą coś wyjaśnić. A skoro posiadłaś całą magiczną wiedzę Daey, to może mi wyjaśnisz, co zaszło i dlaczego? – podniósł ponownie wzrok. Znowu chciał jej dokuczyć. – Czy posiadasz tylko wiedzę o wiatrach? – spytał, patrząc na nią zimno.

- Ochan, nie prowokuj mnie! – ostrzegła. – Posiadam całą wiedzę o wiatrach, jaką mogłam dostać w Daey i sam dobrze wiesz, czemu nie mogę jej jeszcze wykorzystać. A teraz udaję się do Ptasiej Twierdzy, bo nikt nie wie o wiatrach więcej od ptasich. Idę tam, a ty idziesz ze mną, bo oboje jesteśmy zainteresowani tajemnicą Pierścienia, sam to powiedziałeś. – Nie miała pewności, czy powiedział, ale to był na pewno dobry argument. Potrzebowała go bardziej nawet niż tego klejnocika. – Po drugie, inokane są starzy i tak samo dobrze mogą wyjaśnić tajemnicę, jak Wiedzący z Daey, a poza tym nie chcesz, bym znów ci się wymknęła. I wyjątkowo, tym razem ja nie chcę się wymknąć tobie, ale mogę w każdej chwili zmienić zdanie. Zrozumiałeś?

- Grozisz mi? Zaskoczę cię, Elheres. Nie zależy mi na tym, żebyś mi się nie wymknęła. Rano idę do portu i wsiadam na pierwszy statek płynący na południe, a ty rób, co chcesz.

Wstał i wyszedł z alkierza. Elheres poderwała się gwałtownie i wyszła za nim. Wpadła na niego w drzwiach, gdy zatrzymał się nagle.

- No to pięknie – odwrócił się do niej z miną zwycięscy.

Przed szynkwasem stał Ha Meknarin z obnażonym mieczem w dłoni i celował nim w gardło kulącego się ze strachu marynarza. W sali było nienaturalnie cicho, trzaskały tylko drzwi, jakby w przeciągu. Elheres wyciągnęła dłoń w stronę Ochana, patrząc na niego znacząco. Nie zamierzała przyznawać się do trzosika z najczystszym złotem, przyczepionego pod suknią na czarną godzinę. Czarodziej westchnął ciężko, ale oddał jej swój. Zdecydowanym krokiem przeszła przez salę i stanęła przed Meknarinem. Delikatną, kobiecą dłonią ujęła ostrze i odchyliła je, uwalniając gardło nieszczęsnego marynarza. Ten zniknął od razu, jak zdmuchnięty. Ha Meknarin opuścił miecz i ze spuszczoną głową zaczął mamrotać jakieś przeprosiny.

- Nie teraz Ha Meknarin – ucięła twardo. – Chcę zapłacić za obiad nasz i tej czwórki. – machnęła ręką w kierunku Ochana i Baaxa, zwracając się do karczmarza.

- Tak – mruknął karczmarz oddychając z ulgą i wymienił cenę. – On zadzwonił dzwonkiem – dodał nieśmiało.

- I co z tego? – spytała Elheres.

- Nic.

- To dobrze. Poprosimy jeszcze o nocleg. Ile się należy?

Dla siebie i Ha Meknarina wzięła osobny pokój. Ochana i pozostałych zostawiła w ogólnej sali. Na nic się zdały protesty czarodzieja, że to za jego pieniądze.

Baax znowu był w dobrym humorze. Dawno minęły już czasy, kiedy nocował we wspólnej izbie. Wiążące się z tym wspomnienia teraz były raczej miłe. Poczuł się znowu jak nieodpowiedzialny chłopak, którym był kiedyś. Z westchnieniem osunął się na posłanie obok Kirema. Koc śmierdział potem, wokół chrapała pokaźna grupa zapitych marynarzy, drobnych handlarzy i wszelkiego rodzaju włóczęgów. Baax czuł się jak jeden z nich i był naprawdę szczęśliwy. Przestał się martwić pozostawionymi na Nelopie towarami. Skoro są nie do odzyskania, nie ma się już czym przejmować. Wciąż jeszcze istnieje pokaźna fortuna w Urji. Cóż że zaręczyny z Meleni trochę się odwleką? Nie ma czego żałować.

Na razie zanosiło się na niezłą awanturę i zamierzał się nią bawić. W końcu jest szansa, że nie będzie trwać długo. Przecież czarodzieje mogą udać się w kierunku Urji. Wtedy odzyska należne mu miejsce w społeczeństwie i z lubością będzie wspominał swoją ostatnią wielką przygodę. Z tą myślą zasnął, ale nie zdążył się jeszcze dobrze przyłożyć, gdy poczuł, że ktoś szarpie go za ramię.

- Czarodziej sobie poszedł – wyszeptał wyraźnie zmartwiony Kirem.

- No to co?

- On ma mój pierścień. Obiecałeś...

- A ty w to uwierzyłeś? – wyszeptał Baax z rozpaczą. Skoro jednak chłopak mu zaufał, to musi mu teraz pomóc. Tak nakazywało mu jego głupie poczucie obowiązku. – Idź obudzić czarodziejkę, pójdziemy za nim. – Wstał i przeciągnął się. Ktoś z głębi sali mruknął, żeby zamknęli gęby, bo ludzie chcą spać.


Rozdział Drugi.

Jak tylko kupiec zaczął chrapać Ochan wykradł się z sali. Nie chciał zabierać ich wszystkich ze sobą. Stał w ciemnej uliczce i zastanawiał się, ile jeszcze godzin zostało do świtu i jak wcześnie wypływają pierwsze statki. Nie chciał też brać ze sobą Elheres, jeśli nawet ona tego chciała. Nie tym razem, może jeszcze kiedyś będzie okazja, by się spotkać.

Wiedział o istnieniu Pierścienia jeszcze nim go odnalazł, bo powiedziały mu o nim sny. Najpierw były niewyraźne, pełne zagadek i majaczeń, potem ukazał się w nich Pierścień i jego zew. Pierścień, który chciał do kogoś należeć, który chciał zostać odnaleziony. I to właśnie on go odnalazł. Choć nie zapytał o to Elheres, był prawie pewien, że ona również miała takie sny. Wiedziała o Pierścieniu i chyba również chciała go mieć. Obawiał się, że w okolicy może być więcej magów, którzy pożądają jego Pierścienia. Nie powinien zostawać w mieście. Musi opuścić je jeszcze tego wieczora.

Musi odejść stąd jeszcze z jednego powodu. Nie wie przecież, jak postępować z tak potężnym przedmiotem magicznym jak ten, który dostał się w jego ręce. Wiedział, że przedmiot jest potężny. Tak potężny, jak żaden inny, który znał z własnego doświadczenia lub z magicznych ksiąg. Świadczyło o tym chociażby przeniesienie całej grupy na statek. Zaklęcie wykraczające znacznie poza jego możliwości. Młody czarodziej umiał trzeźwo ocenić swoją wiedzę i siłę. Albo wcześniejsze wydarzenia w karczmie, gdy Pierścień zachowywał się tak, jakby posiadał własną wolę, własną świadomość. Żaden inny przedmiot magiczny nie zachowywał się w ten sposób.

Przez cały dzień rozważał to, co się stało i nie potrafił sam znaleźć odpowiedzi. Musi jej poszukać u kogoś mądrzejszego. A gdzie szukać najświatlejszych Mędrców i Magów, jeśli nie w Daey – w Miejscu Początku – stolicy świata i światowej Magii. Tam czarodzieje zdobywają swoją wiedzę, tam przechodzą swoje Próby. Tam znajduje się największa biblioteka Arelonu. Jest wiele innych miejsc, które mogą przynieść odpowiedź, ale Daey jest najpewniejszym z nich. Jedynym prawdziwym powodem, dla którego wahał się jeszcze, była Elheres. Już wcześniej domyślał się, że nie zechce się tam z nim udać. Nie po tym, co się wydarzyło, gdy spotkali się tam po raz pierwszy, siedem lat temu. I ona to potwierdziła. Cel jej podróży był inny, zupełnie inny. Był taki, jak przy tamtej pierwszej podróży do Daey. Próba Wiatrów.

Miała rację. Jest wdzięczny przypadkowi, że na nią trafił. Bardzo chciał pójść tam, gdzie ona. Ale teraz to Pierścień był ważniejszy. Ważniejszy od niej, ważniejszy od Lihesów. Tak naprawdę liczy się tylko tajemnica i jej rozwiązanie. Tylko Pierścień i tylko pytanie, czym on jest. Dla tego pytania gotów był nawet zrezygnować z podróży na drugą stronę Wąwozu, na północ. Z podróży, do której przygotowywał się przez ostatnie pół roku. Bo odpowiedź na nie znajdowała się jego zdaniem w Daey.



Szejdi-Kan nie miał snów już drugą noc. Trochę go to cieszyło, a trochę martwiło. Mógł wreszcie spać spokojnie, zarazem jednak miał świadomość, że coś wydarzyło się bez jego udziału. Szejdi-Kan nie lubił takich sytuacji.

Późnym wieczorem, obudziło go walenie do wrót domostwa. Czarodziej zwlókł się z wysiłkiem z łoża i poczłapał do drzwi. Zobaczył obdartego osobnika, cuchnącego przetrawionym chmielem.

- Giko! – powitał go z nieukrywanym wstrętem.

- Panie – wyszeptał Giko, z trudem powstrzymując się od wrzasku. Przełknął ślinę i odetchnął kilka razy głęboko, zasmradzając jeszcze bardziej powietrze. – Wybacz, że zrywam cię w środku nocy, ale kazałeś donosić, gdyby działo się coś dziwnego.

- Donoś zatem, byle prędko – rzucił czarodziej ze zniecierpliwieniem.

- Wczora na Nelopie zniknęło podobno kilka osób. Dziś wszyscy marynarze i kupcy szeptają o tym w całej Sedanii i pewnie na całym południowym wybrzeżu. A jedni to mówią, że na ich statku zjawili się jacyś czarodzieje i oni ich przywieźli tu, do Sedanii. – Giko przerwał, czekając na reakcję ze strony czarodzieja. Ten jednak nie był zaciekawiony, albo przynajmniej tego nie okazał. – A wczoraj wieczorem w „Trzech Dorszach” siedział rycerz i jeden gość go rozpoznał, i mówił, że to on siedział wtedy w karczmie na Nelopie, co oni wszyscy zniknęli. Rycerz się wyparł, ale ja potem gadałem z tym człowiekiem i się go wypytałem, to wiem, co się stało. – Giko znowu zawiesił głos.

- Mów dalej! Nie mam całej nocy na wysłuchiwanie ciebie.

- Już mówię, już mówię, panie. Oni się kłócili, rycerz z czarodziejem, o jakiś klejnot, pierścionek czy coś takiego. I podszedł do nich jeszcze jeden czarodziej i on ich wszystkich gdzieś zabrał. Tych czarodziei z rycerzem było podobno czterech, ale inni ludzie, którzy przypłynęli dziś z Nelopy, to mówią, że ich trzech było wszystkich, a inni, że pięciu. Ale podobno razem z nimi zniknęła jeszcze karczmarka, tylko że niektórzy mówią, że nie, bo ją jeszcze później w karczmie widzieli, tylko ona ze strachu rozbiła kufel i dlatego potem uciekła. Ale marynarze ze statku mówią, że były tam dwie kobiety z tymi czarownikami, to naprawdę nie wiadomo, ilu ich było. A w „Trzech Dorszach” był ino ten rycerz. Albo to nie był ten. Ale ten człowiek, co go poznał, twierdzi, że to na pewno ten.

- A ten człowiek aby nie wypił tyle co ty? – przerwał mu czarodziej z powątpiewaniem, ale teraz już chciał dowiedzieć się więcej. Znikanie znikaniem, to się może zdarzyć każdemu, ale oni mówili coś o klejnocie, o pierścieniu. Giko pokręcił gwałtownie głową, a jego spuchnięta twarz wyrażała największe oburzenie. – Dobrze, dobrze – uspokoił go Szejdi-Kan. – Nie mówię, że wątpię w twoje słowa. Mów dalej. Co to za czarodzieje? Jak wyglądali?

- Marynarze to mówią, że jeden był taki mały i chudy, drugi też chudy, ale wyższy, a trzeci był starszy i gruby. I to by się nawet zgadzało, bo ten człowiek z Nelopy też mówi, że jeden był gruby. A rycerz był wysoki i mówią, że nosił emblemę rycerzy iselskich i niebieski kabat. Tylko że dla mnie to ten kabat niebieski nie był, ino szarawy, ale może on kiedyś niebieski był, ja nie wiem.

- A kobiety?

- Jedna chuda blondynka, na bogatą wyglądała, a druga nieduża, ale takie te miała... – Giko zagiął wymownie palce przed klatką piersiową – i czarny warkocz.

- Kiedy to się stało?

- Mówią, że zeszłego wieczora.

- A w „Trzech Dorszach”? Dzisiaj?

- Ano, dzisiaj. To znaczy będzie już, że wczoraj, bo to wieczorem było. Przy kolacji.

- Czemuś wcześniej nie przyszedł?

- Bo, panie, daleko tu do ciebie, to drugi koniec miasta. Przejść nie taka prosta sprawa po zmroku, a i wypytać wszystkich musiałem, żeby nie naopowiadać ci bzdur, tylko same kotrety. Tak jak kazałeś.

- Już ty nie bajaj. Trudno przejść. Akurat. Takiemu jak ty. A bzdur toś mi naopowiadał cały worek. – Szejdi-Kan skrzywił się z niesmakiem. Wpatrywał się przez chwilę w biedniejącą, coraz bardziej błagalnie wyglądającą twarz Giko. – Ale masz tu. – rzucił mu kilka miedziaków, a Giko szybko pozbierał je z ziemi. – Tylko nie kupuj piwska, kup sobie coś do jedzenia albo odziej się porządnie.

- Tak panie, tak panie.

Giko oddalał się w pokłonach, a czarodziej dobrze wiedział, że zaraz pójdzie się urżnąć. Miał taką rozradowaną minę.

Szejdi-Kan wiedział, że nie ma dużo czasu do stracenia. Czarodzieje prawdopodobnie będą chcieli uciec przed podążającymi ich śladem plotkami, więc powinien ich złapać przed świtem, gdy jeszcze będą spali. Nad ranem pewnie zwalą się kolejni informatorzy, ale będą o wiele spóźnieni. Tylko ktoś taki jak dobry stary Giko, który wie o wszystkim, co się dzieje w mieście i jego bliższych i dalszych okolicach, jest wart, by go utrzymywać. Szkoda tylko, że mu pewnie niedługo wątroba pęknie.

Ubrał się, rozgrzał umysł i pamięć, przywołał całą dostępną mu Magię. Przeprawa z obcymi czarodziejami może nie być łatwa, choć tych dwoje to najwyraźniej młodzieniaszki – możliwe, że jeszcze przed pierwszymi Próbami. Ale ten gruby. Ten był starszy i mógł się okazać godnym przeciwnikiem. A poza tym było ich trzech. Szejdi-Kan był potężnym czarownikiem. Nie władał żadną z Mocy, ale podstawowe zaklęcia wszystkich miał dobrze opanowane. Oceniał więc swoje szanse wysoko. Najpierw jednak dobrze byłoby wiedzieć, z kim ma się do czynienia. A opis Giko żadnych „kotretnych” informacji nie dostarczył.

Pierwszą rzeczą, było odnalezienie braci Talogów – znanych sedańskich rębajłów. Mogą mu się przydać, zwłaszcza że czarownikom towarzyszy iselski rycerz. Przynajmniej jego będzie miał z głowy, a możliwe, że braciszkowie zdążą jeszcze zająć się jednym z czarodziejów. Nie boją się czarów, mają na to zbyt odporne głowy. Gdy podchodzili pod „Trzy Dorsze”, było już dobrze po północy.


Elheres nie zdążyła jeszcze zasnąć, gdy Kirem przyszedł ją obudzić. Najpierw musiała się wykąpać, potem Ha Meknarin opowiedział jej o wieczornej awanturze w karczmie. Zbeształa go za nieuzasadnioną gwałtowność, a sama musiała wysłuchać pretensji, że znaleźli się w takiej dziwacznej sytuacji.

- Ale nie możemy go teraz zostawić – usiłowała wyjaśnić rycerzowi, czemu upiera się, żeby zostać z czarodziejem. – Czy ty w ogóle wiesz, co on zamierza zrobić?! Chce iść do Usinialu, do inokanów! – skłamała. – Czy wiesz, co to są inokane? Wiesz. No to rozumiesz, że napyta sobie biedy. Nie mogę na to pozwolić!

Ha Meknarin nie wyglądał na całkiem przekonanego, gdy ktoś zapukał do drzwi.

- Proszę! – krzyknęła, patrząc pytająco na rycerza. Ten podszedł do drzwi z obnażonym mieczem w dłoni. W szparze pojawiła się głowa Kirema.

- Czarodziej uciekł – wyszeptał chłopak, wpatrując się wystraszonymi oczami w rycerza i jego oręż. Ha Meknarin odłożył miecz.

- A nie mówiłam! – powiedziała podniesionym głosem Elheres. – Wyjdźcie, musze się ubrać!

Już po chwili była gotowa. Wśród jęków i narzekań rozbudzonych ludzi przeszła przez salę na dole, a reszta kompanii szła za nią mamrocząc przeprosiny. W blado oświetlonym mroku na zewnątrz dostrzegła znajomą sylwetkę.

- Ochan! – zawołała.

Usłyszał ją, ale nie obejrzał się. Po co w ogóle tu czekał, to nie jej sprawa!

- Zaczekaj! – krzyknęła głośniej. Odwrócił się. Mógłby powiedzieć, że wbrew woli, ale przecież chodziło o to, żeby jednak jeszcze raz na nią spojrzeć. Zobaczył we mgle obcych. Niewysoki, szczupły mężczyzna stał w towarzystwie dwóch drabów. Elheres szła w jego kierunku. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z obecności tamtych. W ciemnej uliczce zalegała mgła, a oni stali w odległości kilkunastu kroków za nią.

Dostrzegła chyba jednak coś w jego twarzy, bo zwolniła kroku, a potem zatrzymała się na wyciągnięcie ręki przed nim i obejrzała powoli. Widział, jak poruszyła ramionami nabierając i wypuszczając powietrze. Z karczmy wyszedł Ha Meknarin, a za nim Baax z Zitą i Kiremem. Rycerz niemal natychmiast dostrzegł niebezpieczeństwo. Zatrzymał się po kilku krokach i odwrócił, wyciągając potężny oburęczny miecz z pochwy na plecach.

- Czego chcecie? – spytał.

- Od ciebie niczego – odparł szczupły niskim, nieprzyjemnie głębokim głosem.

Baax wycofał się rozsądnie za Ochana i Elheres, pociągając za sobą Zitę i Kirema. Dwóch czarodziejów i rycerz przeciwko dwóm rycerzom i czarodziejowi, pomyślał. Siły nierówne, nie mógł tylko rozeznać, kto ma przewagę. Wycofał się nieco, nie na tyle jednak, by stracić z oczu walkę. Wiedział, co się za chwilę stanie, i nie uważał, że powinien wziąć w tym udział, obserwacja mogła być jednak całkiem interesująca.

- Choć mógłbym chcieć czegoś od twojej pani – odezwał się mężczyzna po chwili ciszy. Rozpoznał chyba czarodziejkę. W jego głosie dźwięczała uprzejmość.

Ochan czuł jak stado mrówek biega mu po plecach. Zwilgotniałe od gęstniejącej mgły ubranie i włosy nieprzyjemnie lepiły się do ciała.

- Uciekaj z Pierścieniem. – Szept Elheres tuż przy jego uchu zmroził go jeszcze bardziej. – Ja go zatrzymam. Wiem, kto to jest. To Szejdi-Kan. Znam go, wiem, jak z nim walczyć. – Nie podniósł wzroku, ale czuł, że ona patrzy na niego uważnie i pewnie jest wściekła. Wie, że jej nie posłucha. Jeszcze nie teraz. – Ochan, jesteśmy w tym razem. Uciekaj, ja się nim zajmę – ponagliła bez większej nadziei.

- Jeszcze nie teraz – odpowiedział cicho. – Czego chcesz? – zwrócił się do mężczyzny stojącego po drugiej stronie uliczki.

- Wiesz dobrze – odpowiedział mężczyzna. Jego głos stracił nieco głębi, przez co stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny. Powiał wiatr, rozpraszając nieco mgłę. Ochan rzucił krótkie spojrzenie na Elheres, ale to nie były jej czary. Stała obok niego niezbyt skoncentrowana, a powinna się bardziej skupić, jeśli chce walczyć. On też musi się skupić. Zwłaszcza że doskonale wyczuwał gromadzącą się wokół obcego aurę Magii.

- Seszija Elheres Lihes. – Szejdi-Kan chciał potwierdzić swoje przypuszczenia. – Wróciłaś. Jak sądzę, nie z pustymi rękami.

Elheres nie odpowiedziała. Próbowała się koncentrować, by przeciwstawić się mocy Szejdi-Kana. Wiedziała, że jest silniejszy od niej. Starszy i bardziej doświadczony.

- Czy zechcesz oddać mi to bez walki, czy też mam cię najpierw poturbować? – spytał czarodziej uprzejmie.

- Nic ode mnie nie dostaniesz – syknęła Elheres a jej głęboki oddech miał zmylić przeciwnika. Nie zamierzała używać Wiatru, to byłoby zbyt oczywiste.

- Doprawdy? – zdziwił się ironicznie Szejdi-Kan. – A czymże mi się przeciwstawisz? Zefirkiem?

Powiedział to za wcześnie, o kilka chwil za wcześnie, i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Elheres nie była jeszcze gotowa, a na taki cios musiała odpowiedzieć. Natychmiast.

Sinoniebieski błysk rozjaśnił ulicę. W tym świetle tynk zdawał się odpadać z kostropatych ścian. Jasność trwała tylko chwilę i zawiesista ciemność ponownie zalała zaułek. Zaklęcie nie wyrządziło żadnej szkody obcemu. Stał nadal w tym samym miejscu, a tęczowa aura, ledwie przedtem widoczna, wiła się teraz dookoła niego, przyprawiając o zawrót głowy.

Jeszcze zanim rozpoczął rozmowę zabezpieczył się polem ochronnym. Ochan doskonale to widział. Teraz! Czemu nie wcześniej? Powinni współdziałać, jeśli chcą go pokonać. Dostrzegł kątem oka, że Ha Meknarin, usiłując obronić czarodziejkę, starł się w nierównej walce z dwoma przeciwnikami. Skutecznie parował ich ciosy, niemożliwe jednak, aby długo wytrzymał tę walkę. Starając się nie spuszczać wzroku z Szejdi-Kana, który zajęty był konstruowaniem zaklęcia, Ochan wymierzył krótki cios znajdującemu się bliżej wojownikowi. Siła uderzenia zadziwiła jego samego. Dawniej często zdarzało mu się przesadzić z siłą swojej magii, ale od kilku już lat sądził, że opanował wszelkie odruchy. Wojownik padł na ziemię nieruchomo jak kłoda.

Szejdi-Kan chyba również był zaskoczony. Nie dał się jednak wyprowadzić z równowagi, nie pozwoliło na to jego doświadczenie. Ochan chwilę za długo przyglądał się leżącemu rycerzowi i nie zorientował się, że Elheres też konstruuje zaklęcie. Nie powinna tego robić, nie była jeszcze gotowa! Poprzedni czar wymagał dużo energii i nie miało znaczenia, że poszła ona na marne. Nie widział jednak czarodziejki po Zgromadzeniu Hadarskim i nie mógł wiedzieć, jaką mocą teraz dysponowała. Próbował przypomnieć sobie zaklęcie dezaktywizujące pole ochronne, aby choć trochę jej pomóc, ale nie zdążył.

Ha Meknarin wymierzył przeciwnikowi potężny cios znad głowy, zdolny powalić byka. Ten sparował, chwytając ostrze miecza lewą rękawicą, ozdobioną żelaznymi ćwiekami. Posypały się iskry, metal zgrzytnął nieprzyjemnie o metal. Przez uliczkę przetoczył się gwałtowny podmuch i rycerze przewrócili się na bruk. Ha Meknarin podniósł się i przykląkł, zasłaniając się ręką od wiatru. Wichura utrudniała mu ruchy i nie mógł dopaść zbierającego się z ziemi przeciwnika.

Tymczasem nieruchomy Szejdi-Kan dalej konstruował zaklęcie. Wirująca wokół niego w pędzie tęcza teraz nabrała jednolitego białawego zabarwienia. Masy powietrza zdawały się rozdzielać przed czarodziejem i omijać go niczym wody strumienia opływające wrzucony do niego kamień. Jego szaty nie drgały nawet wewnątrz wytworzonego pola ochronnego. Ochan zacisnął zęby. Szejdi-Kan musi zdjąć czar ochronny, jeśli chce rzucić zaklęcie. Pozostawało jedynie poczekać na właściwy moment.

Zaklęcie Szejdi-Kana było o wiele precyzyjniej wymierzone niż zaklęcie Elheres. Ochan przegapił właściwy moment. Wirująca tęcza stała się oślepiającą białością. W uliczce zrobiło się bardzo zimno.

- Rzuć czar ochronny – powiedział do Elheres, ale głos ledwie wydobył się spomiędzy szczękających wściekle zębów. Czarodziejka zrobiła się biała, jak obłok wirujący wokół Szejdi-Kana. Wiedział, że sam musi wyglądać podobnie. Rycerze walczyli, jakby w ogóle nie odczuwali zimna. On sam ledwie mógł się ruszyć, tak się trząsł. Zrozumiał, że Szejdi-Kan skierował zaklęcie tylko przeciwko nim dwojgu. Nie było chwili do stracenia, gdyż Elheres zaczynała się osuwać na kamienną drogę. Ochan przypominał sobie jedynie prosty czar służący do rozpalania biwakowego ogniska.

Wiedział doskonale, że to tylko złuda. Używając Mocy Ognia musi czerpać z własnych zapasów ciepła, a czar jeszcze bardziej go wychłodzi. Może też spalić Szejdi-Kana, który jest już rozgrzany rzucaniem przeciwnego czaru. Prosty czar służący do rozpalania obozowego ogniska. Pierwszy czar, jaki kiedykolwiek wykonał. Wtedy udało mu się spopielić chatę wioskowego szamana, który próbował nauczyć go Magii i przekonał się, że ma Dar. Od kilku już lat kontrolował siłę zaklęć, ale może teraz – po tym, jak powalił jednego z rycerzy – znowu przesadzić. Elheres leżała już u jego stóp. Wiedział, że jeśli się nie pośpieszy, także padnie. Ha Meknarin starał się nie patrzeć w jej stronę, a Szejdi-Kan niespiesznie konstruował proste zaklęcie przeciwko rycerzowi.

Ochan zebrał całe ciepło, jakie jeszcze miał w sobie. Ten jeden raz, potem niech się stanie, co ma się stać. Szejdi-Kan nie był otoczony polem ochronnym, nie obawiał się ich już. Ochan pozwolił, by całe ciepło, jakie udało mu się zebrać przepłynęło do jego dłoni i wyszeptał kilka Słów.

Gdy się ocknął, dygotał z wewnętrznego zimna. Nad sobą widział kostropate mury i szarobure niebo. Słyszał szczęk mieczy. Poderwał się natychmiast i poczuł zawrót głowy. Ha Meknarin nadal walczył z obcym rycerzem. Obaj byli już ranni i oblani potem, za nimi płonął z hukiem budynek karczmy.

- Uciekajcie – rzucił krótko w kierunku Baaxa. – Biegnijcie do portu. Ha Meknarin, kończ z nim – polecił rycerzowi.

- Chciał... bym – odpowiedział rycerz chrapliwie.

Nigdzie nie widział Szejdi-Kana. Nie wiedział, czy unieszkodliwił go na dobre, czy tylko na jakiś czas. Ukląkł przy czarodziejce. Nie miał siły pomóc rycerzowi, nie wiedział nawet, czy starczy mu sił, żeby ogrzać Elheres. Nie wydawało się to możliwe, ale była bardziej wyziębiona od niego. Podniósł ją z wysiłkiem i ruszył za kupcem, karczmarką i chłopcem. Z tyłu dobiegł go chrapliwy jęk i odgłos padającego ciężko ciała. Miał nadzieję, że to nie Ha Meknarin. Słyszał za sobą tupot butów i pobrzękiwanie kolczugi. Nie odwrócił głowy, Elheres była za ciężka i nie mógł swobodnie się poruszać. Poczuł szarpnięcie.

- Oddaj mi ją! – zażądał rycerz.

Elheres była trupioblada, usta miała sine, włosy i brwi pokryte szronem. Ochan wiedział, że musi się spieszyć. Wymówił Słowa jeszcze raz. Jeszcze trochę ciepła mu pozostało. Poczuł, jak przepływa przez całe jego ciało. Musi być ostrożny, żeby tym razem nie przesadzić. Położył dłonie na sercu zmarzniętej dziewczyny.

- Co robisz? – rycerz chciał go odepchnąć, ale sparzył się i zabrał rękę z krzykiem. Za ciepło, pomyślał Ochan, spokojniej. Kolory zaczęły wracać na twarz czarodziejki. Zamrugała oczami.

- Co... – chciała się poderwać, ale natknęła się na dłonie Ochana. – Co ty robisz? – krzyknęła.

- Przepraszam – powiedział cicho, zbyt zmęczony, by z nią dyskutować. – Zatrzymałem Szejdi-Kana. Nie wiem, czy na dobre, czy tylko na chwilę. Nie widziałem go. Nie jesteśmy dość silni, by mu się drugi raz przeciwstawić, nawet we dwójkę. Uciekajmy do portu i na pierwszy statek, jaki nas zabierze. On z pewnością nie ma twojej wiedzy o wiatrach, to nasza jedyna szansa.

Elheres myślała chwilę nad jego słowami, przyglądając mu się uważnie, po czym zerwała się.

- Chodźmy zatem – powiedziała. – Szybko.

Ochan podniósł się, ale tym razem zawrót głowy był silniejszy od niego. Ha Meknarin podtrzymał go w samą porę.

- Pośpieszmy się – dodała Elheres patrząc na czarodzieja z niespodziewaną troską.

Baax czekał już na nich w porcie. Wypatrzył statek z flagą Urji. Nie znał kapitana, ale uznał, że ma szczęście. Statek miał odpływać po świcie , ale czarodziejka przekonała kapitana, że da się wypłynąć wcześniej. Trzosik przeznaczony na czarną godzinę zmienił właściciela.


Rozdział Trzeci.

Dziób statku pruł wody Morza Zewnętrznego z oszałamiającą prędkością. Żagle wydęte były tak, że maszty groziły pęknięciem. Elheres prawie nie spała, na zmianę czuwała na pokładzie, albo siedziała w kajucie czarodzieja. Kapitan tylko kręcił głową, ale bał się zwrócić jej uwagę, że właśnie ominęli port, do którego miał wpłynąć. Nie pamiętała, co się stało przed karczmą. Ha Meknarin próbował jej wszystko opowiedzieć, ale Baax cały czas mu przerywał. Z tego, co udało jej się zrozumieć, mogła jedynie wysnuć wniosek, że Ochan powinien być martwy, a jednak żył jeszcze. Nie miała pewności co do Szejdi-Kana. Mógł zdążyć wywołać pole ochronne i jakoś umknąć. Może ich nawet ścigać. Przywołała najpotężniejszy wiatr, jaki zdołała i gnała w kierunku Eriaaru.

Ochanem zajęła się Zita. Jako jedyna nie straciła głowy na widok mdlejącego czarodzieja. Rycerz wypuścił go z rąk i pozwolił mu upaść bezwładnie na pokład, a potem popatrzył na dziewczynę, jakby się czegoś przestraszył. Zita też się bała. Zawsze bała się czarów i czarowników, ale z chorobami była obeznana aż nadto dobrze. W końcu wychowała czworo młodszego rodzeństwa. Czarodziejka i kupiec poszli do kapitana, więc gdy Kirem znalazł jakąś kajutę i koce, kazała rycerzowi natychmiast zanieść tam czarodzieja. Wykonał polecenie bez sprzeciwu.

Choroba czarodzieja nie była czymś tak zwyczajnym, jak koklusz, na który zmarł Uszmik, kiedy pozwoliła Jarce i Unili zajmować się najmłodszymi. Ochan nie miał gorączki, na początku był przeraźliwie zimny. Wyczuwała jednak puls i słaby oddech, więc mogła jedynie ogrzać go i prosić Stwórców o pomoc. Elheres pomagała jej jak mogła, choć widać było, że nie ma pojęcia, co trzeba robić. Siedziała jednak przy nim, kiedy Zitę ogarniała senność. Meknarin na samą myśl, że mógłby czuwać przy chorym też nagle zaczynał się źle czuć, a Baax krótko po wyjściu z portu zawisł na burcie i praktycznie się od niej nie oddalał. Jedynie Kirem podgrzewał wodę, a potem siedział pod drzwiami kajuty, gotów na każde wezwanie, choć bał się do niej wejść. Zita wolałaby mieć go przy sobie. Chciała z kimś porozmawiać, oderwać myśli od choroby, od nagłej tęsknoty za rodzeństwem, od wyrzutów sumienia, które zaczęły ją nękać, gdy przypominała sobie, jak opiekowała się Uszmikiem, Jarką, Unilą i ukochaną małą Palinką. Jak dają sobie bez niej radę? To już prawie dwa lata. Nie powinna była opuszczać domu, nie powinna…

Już wieczorem Ochan zaczął odzyskiwać przytomność. Następnego ranka dostał wysokiej gorączki i zaczął chorować normalnie, jak człowiek. Rzucał się na posłaniu i majaczył, ale Elheres nie zgodziła się wpłynąć do portu. Zicie udało się znaleźć jakieś zioła na obniżenie gorączki i drugiego dnia kryzys wydawał się mijać, ale pojawił się następny problem. Kirem wreszcie wszedł do kajuty, w której leżał czarodziej i pokiwał palcem na Zitę.

- Nie mogę wyjść! – ofuknęła go zmęczona i zła. – Wejdź, nic ci przecież nie zrobi.

Chłopak popatrzył niepewnie na koję i przykrytego stertą koców czarodzieja, ale przemógł się i wszedł do środka. Stanął pod drzwiami i oparł się o nie plecami.

- Płyniemy na skały – powiedział niewyraźnie.

- Co takiego? – nie zrozumiała Zita.

- Przed nami są skały i zaraz się o nie rozbijemy.

- Skąd wiesz? – poderwała się z wrażenia.

- Syreny mi powiedziały – wymamrotał.

- Syreny?

- Tak. Powiedz czarodziejce, że musi przestać tak wiać, bo się rozbijemy. One mówią, że to już blisko...

- Sam jej powiedz! – wrzasnęła przestraszona Zita, a chłopak skulił się i patrzył na nią błagalnie i przepraszająco. Zrozumiała, że nie pójdzie do czarodziejki. – Dobrze – westchnęła. – Ja jej powiem, ale musisz zaczekać tu, aż wrócę.

Chłopak pokręcił powoli głową.

- Nic ci nie zrobi – powtórzyła dobitnie Zita i zamknęła za sobą drzwi. Wiatr był rzeczywiście bardzo silny. W kajucie nie czuła tak bardzo kołysania statku, jak tutaj, gdzie wygwieżdżone niebo zdawało się tańczyć nad głową. Ledwie widoczna w ciemnościach z lewej kreska lądu nie chciała utrzymywać pozycji horyzontalnej, przed dziobem rzeczywiście coś majaczyło, ale mogła to być złuda. Zita wpatrywała się przez chwilę w mrok przed statkiem, ale nic nie wypatrzyła. W chwiejącej się poświacie wiszącej na środkowym maszcie latarni widziała tylko skuloną sylwetkę uczepionego relingu Baaxa. Zaczęła wspinać się na mostek, ale odepchnął ją biegnący marynarz.

- Kapitanie! Kapitanie! Tam na wprost są skały! To cieśnina Ajuke! Musimy zawracać.

- Niemożliwe. Ajuke zaczyna się o trzy dni drogi z Sedanii, a płyniemy dopiero drugą dobę.

- Naprawdę, kapitanie! Pierwszy tak mówi, a on dobrze wie, bo patrzał na mapę!

Kapitan spojrzał na stojącą obok czarodziejkę, z niemym zapytaniem, ona zaś wpatrywała się w to, co majaczyło przed dziobem. Zita pomyślała, że czarodziejka musi szybko coś zrobić, bo sytuacja zaczyna wyglądać groźnie. Szum rozszalałego morza wydawał się inny, nie tak jednostajny, jakby fale rozbijały się o pobliski ląd.

- Pani – zaczął dyplomatycznym, ale stanowczym tonem kapitan. – Musi waćpani coś zrobić, bo jeśli pierwszy ma rację, to grzmotniemy w te skały.

- Więc każ pan sternikowi skręcać! –zdenerwowała się Elheres. Co ona ma zrobić? Przecież kapitan powinien uważać, żeby statek się nie rozbił.

- Kiedy wiatr za silny – odrzekł spokojnie kapitan. – Mogę zdjąć żagle. Żagle w dół! – krzyknął ostro, a potem kontynuował. – Ale i tak prąd i fale gnają nas w te skały, a wiatr to panienki dziedzina i panienka musi go spowolnić, bo jak nie...

- Dobrze. Proszę mi nie przeszkadzać, muszę się skupić.

Elheres była zmęczona tym ciągłym czuwaniem i nieustanną koncentracją. A teraz jeszcze kapitan gada tak dużo, gdy ona próbuje coś zdziałać. Już od dłuższego czasu usiłowała zatrzymać ten wiatr, lecz on wcale nie chciał jej słuchać. Tak jakby z magicznego zmienił się w prawdziwy. A prawdziwy trudniej było zatrzymać, niż wywołać magiczny.

Podczas Próby w Daey, której ponoć nie przeszła, gdy zburzyła wieżę Domu Efre, otrzymała nowe zaklęcia. I wiele tych zaklęć pozostało w jej umyśle, choć po niepowodzeniu Próby powinny jej zostać odebrane. Nie umiała ich odróżnić od tych, które znała wcześniej, ale domyślała się, że wywoływanie sztormów i ich powstrzymywanie, to prawdziwa władza Żywiołu, a nie zwykłe czarowanie. Tylko że ona Panią Wiatrów jeszcze nie była, a statkiem huśtało coraz mocniej.

Marynarze uwijali się na pokładzie, kapitan dyrygował sternikiem. Gościom nakazano zejście do kajut. Statek rozpoczął zwrot. Zita ufając swemu szczęściu i mając nadzieję, że jednak się nie rozbiją, zamknęła się razem z kupcem i Kiremem w kajucie czarodzieja.


Dzięki sprawności kapitana i załogi udało im się trafić w cieśninę. Do najwęższego miejsca było jeszcze daleko, więc statek mógł spokojnie kołysać się pomiędzy skalistymi brzegami. Szóstka znienawidzonych przez załogę gości siedziała w ciasnej kajucie i poza Zitą i Kiremem wszyscy wymiotowali.

Kapitan wiedział, że kobieta na pokładzie to zły omen. Czarodziej to jeszcze gorzej, ale tu wersje bywały sprzeczne. W tej kompanii były dwie kobiety i dwoje czarodziejów. Nie mogło być gorszej wróżby. Ufał jednak Stwórcom i rzucał w swoją dzielną załogę najgorszymi przekleństwami, jakie umiał wymyślić, a oni zwijali się jak w ukropie.

Nad Ajuke rozszalał się prawdziwy sztorm, ale zakończył się jeszcze przed świtem i poranek przywitał ich słońcem na spokojnym morzu. Kenteb cieszył oczy soczystą zielenią pobliskich brzegów, nieco bardziej oddalona skalista A-Drabba rzucała głęboki cień na przejrzyste wody cieśniny. Byli uratowani. Na wiosłach przeszli przez najwęższą cieśń i znaleźli się na wodach Xelionu. Wtedy Elheres znowu przywołała wiatr. Nie powiedziała jednak o tym kapitanowi. Nie chciała wpływać do portu.

Zita cały dzień spędziła na porządkowaniu kajuty. Ochan czuł się już lepiej. Spał przez cały czas, więc po południu Zita zaszyła się na pokładzie pod schodami, by zdrzemnąć się chociaż przez chwilę. Czarodziejka zastąpiła ją przy koi czarodzieja, ale ona również zasnęła.


Ochan obudził się w nocy. Męczyło go pragnienie, ale nikogo w pobliżu nie było, a nie miał sił, by się podnieść i poszukać wody. Było ciemno, tylko wąski promień światła latarni wpadał przez malutkie okienko, wysoko pod sufitem. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że wszystko się kołysze, a on znajduje się na statku. Z trudem przypominał sobie czarnowłosą dziewczynę, która zajmowała się nim przez ostatnie… Stracił rachubę czasu.

Wydawało mu się, że widział Elheres, ale nie był tego pewien. Nie odróżniał majaczeń od faktów, snów od rzeczywistości. Snów o Pierścieniu. Kiedy to było? Czy był już wtedy chory, a Elheres tylko mu się przyśniła, czy naprawdę ją spotkał, naprawdę walczył wraz z nią, przeciw komuś innemu? Nie pamiętał. Mógł jednak sprawdzić, czy ma Pierścień. Jeśli tak, to znaczy, że wszystko jest prawdą, chyba że ona mu go zabrała. Sięgnął do ukrytej w fałdach ubrania sakiewki, ale nie znalazł jej. Zrozumiał, że ktoś go rozebrał. Miał na sobie tylko krótki kaftan.

Odsunął ciężkie koce i podniósł się na łóżku. Na stojącej niedaleko ławie zobaczył swoje spodnie, bluzę i płaszcz. Podniósł się z wysiłkiem i podszedł do ławy. Odnalazł sakiewkę i wyczuł w środku twardy, okrągły przedmiot. Wyjął Pierścień i rozkoszując się chłodem metalu trzymał go przez chwilę w zaciśniętej pięści. Potem wyprostował palce. Złoty krążek wyglądał całkiem niewinnie. Ale Ochan wiedział, że to nie jest zwykły pierścień. Był bardzo cienki, niemal jak nitka, a złota nie dało się tak ukształtować, chyba że za pomocą bardzo potężnej Magii. Złoty zgiąłby się, a ten Pierścień pozostawał niezmienny, nawet przy ściśnięciu. Był twardy jak najtwardsze stopy, z których kuto miecze.

Chciał powiedzieć Słowo, by sprawdzić jego właściwości magiczne, ale uświadomił sobie, że Elheres mogłaby go wyczuć. Możliwe, że nie zabrała go dotychczas, bo po prostu nie mogła go znaleźć. Lepiej więc nie ryzykować. Spojrzał jeszcze raz na krążek i wydało mu się, że widzi w metalu płomień. Płonął jedynie przez mgnienie oka, mógł być złudzeniem. Chciał podejść do okna, by przyjrzeć mu się dokładniej, ale w pokoju ściemniło się nagle i czarodziej nie mógł już go dostrzec. Nie widział nawet swoich dłoni. Ciemność w pokoju stała się gęsta, nieprzenikniona. Poczuł dziwny skurcz żołądka i wstrzymał oddech.

Nigdy dotychczas nie bał się ciemności, ale ta ciemność była nienaturalna. Naprawdę przeraziły go jednak ciche odgłosy prowadzonej niedaleko rozmowy. Ktoś zbliżał się do kajuty, głosy stawały się coraz wyraźniejsze.

Gorączkowo zastanawiał się, gdzie mógłby się schować, lecz nie pamiętał rozkładu pomieszczenia, a w tej ciemności bał się poruszyć. Nie chciał używać czarów w obawie by nie stać się łatwiejszym celem dla nadchodzących. Był niemal pewien, że to Elheres, chyba że dogonił ich czarodziej z Sedanii. Nie chciał jednak posądzać Elheres o podstępne zakradanie się w środku nocy. Mogła go nie lubić, ale była uczciwa – przynajmniej tak wolał o niej myśleć. To musiał być ktoś inny. Wyraźnie dało się już rozróżnić dwa głosy, jeden z nich należał z pewnością do kobiety...

Ochan wstrzymał oddech i zamknął oczy. Bał się poruszyć, by nie zdradzić swego położenia, choć było to zupełnie irracjonalne. Ktoś, kto rzucił na niego czar, na pewno doskonale go widział i mógł zaatakować w dowolny sposób. Oczekiwał skrzypnięcia drzwi, ale nie poruszyły się. Nie słyszał też żadnych kroków, choć rozmowa wyraźnie przybliżyła się. Otworzył oczy, lecz ciemność nadal była nieprzenikniona. Spróbował odetchnąć. W tle słyszał jakiś dziwny dźwięk, regularny... Rozmowa toczyła się teraz tak blisko, że słyszał każde wypowiadane słowo.

- Tak Szedr, na pewno jest bezpieczny – powiedział pierwszy głos.

- Skąd możesz to wiedzieć? – odpowiedziała kobieta i Ochanowi wydało się, że rozmawiają w jakimś obcym języku. Nie był to ajuke, brzmiał dziwnie obco, ale jednocześnie mógł zrozumieć wszystko, co mówiły oba głosy.

- Czy mam ci powiedzieć, gdzie go ukryłem? A może wolałabyś nie wiedzieć? Powiem ci tylko tyle, że jest tam, gdzie nikt go nie znajdzie – w rękach półistoty.

Na chwilę zapadła cisza. Ochan wsłuchiwał się w dobiegający go rytmiczny dźwięk.

- Ach, Aszke. Jak ja ci się odwdzięczę?

- Nie musisz, Szedr. To dla mnie zaszczyt, to ja jestem wdzięczny, że mogłem ci pomóc. Jeśli nie mogę zostać Strażnikiem, to choć tyle...

- Aszke, wiesz przecież... – Głos kobiety pełen był żalu i wyrzutu. – To nie ode mnie zależy. Otrzymałeś dwa Dary, a ja wszystkie trzy. To ja zostałam wybrana, Wiedzących nie da się oszukać.

- Wiem Szedr, nie martw się. Nie chcę, żebyś była smutna. Dobrze, że dałaś mi szansę abym pomógł ci w wypełnieniu twej roli.

Na chwilę zapanowało milczenie. Ochan rozpoznał wreszcie dziwny dźwięk – było to kapanie wody. Echo niosło odgłos zwielokrotniony i coraz cichszy, jakby przez ogromne, długie korytarze.

- Cieszę się, że choć zabrakło mi jednego Daru, i tak mam swój udział w Straży...

- Ciszej braciszku, ktoś mógłby cię usłyszeć – rzekła kobieta, zniżając głos. Ale uśmiechała się chyba. Z miłością, z radością. – Nie powinnam była tego robić. Nie powinnam była ci nic mówić, ani też dawać ci Pierścienia. Ale wiem, że mogę ci zaufać. Być może uratowałeś świat.

Blady błysk poraził oczy Ochana, przyzwyczajone już do zalegającej ciemności. Pokój był na swoim miejscu, przeraźliwie wyraźny i jasny. Przez okno wpadało kołyszące się światło latarni, uwydatniając kontury sprzętów. Na zewnątrz było tak cicho, jak powinno być w nocy, słychać było jedynie monotonny szum morza.

Elheres obudził odgłos upadającego na podłogę ciała. Ochan leżał obok koi i dygotał z zimna. Znowu był nieprzytomny, a ona nie miała dość sił, by położyć go z powrotem na koi. Na zewnątrz z pewnością czuwał Ha Meknarin, gotów na każde jej wezwanie. Gdy otworzyła gwałtownie drzwi, upadł na plecy z hukiem, i natychmiast się obudził.

Ochan przez cały czas ściskał w dłoni mały aksamitny woreczek. Elheres domyśliła się, że tam jest Pierścień, ale nie próbowała wyjąć go z zaciśniętych kurczowo palców.

Gdy się obudził, nie mógł sobie przypomnieć, kiedy schował Pierścień do środka.


Do Urji dopłynęli późnym popołudniem. Kapitan wprowadził statek do portu i natychmiast wysadził nieproszonych gości na ląd. Nie wyrzucił ich wcześniej do wody tylko dlatego, że obawiał się magicznej klątwy. Ale w końcu mógł się ich pozbyć i zrobił to z rozkoszą.

Baax był chyba jeszcze szczęśliwszy niż kapitan. Nareszcie był w domu, nareszcie stał na trwałym gruncie. Gdy tylko dostrzegł zabudowania portowe i ukwiecone aleje miasta, omal nie wyskoczył za burtę, by jak najszybciej znaleźć się na lądzie. Nie był niestety dobrym pływakiem i nie chciał się utopić, więc poczekał spokojnie, aż przybiją do nabrzeża.

Uria była najpiękniejszym miastem świata. Skąpana w żywych promieniach słońca, zaczynała właśnie rozkwitać wraz z wiosną. Główne aleje miasta wysadzane były jabłoniami, śliwami, gruszami. Wzdłuż szerokiej drogi, łączącej część portową miasta z pałacem królewskim i otaczającymi go budynkami, znajdowało się mnóstwo posesji, otoczonych biało-różowymi ogrodami, duszącymi zapachem kwitnących drzew.

Szybko opuścili port i okoliczne place targowe, pełne świeżych jeszcze o poranku ryb, ale z pozostałościami zapachowymi wczorajszych i tych sprzed tygodnia. Wąskie, przecinające się prostopadle uliczki nie dawały zupełnie pojęcia o tym, jak wspaniałym miastem Uria. Może nie była największym miastem Eriaaru, może nie była nawet jednym z większych, ale miała własnego króla i piękny biały pałac na wzgórzu, znajdującym się pół mili od portu.

Z alei łączącej port z centrum było go doskonale widać. Biały marmur i złocone wieże odbijały blask słońca rażąc oczy. Najszlachetniejsze marmury odkryto zaledwie czterdzieści lat temu w górach Hekke, na zachód od Urji i teraz Urja sprzedawała je na cały świat. Baax żałował, że nie ma lepszej pozycji i znajomości w gildii, bo na marmurach można się było szybko wzbogacić. Nowy pałac królewski powstał kilkanaście lat temu na gruzach starego, by świadczyć o wspaniałości miasta i jego zasobach naturalnych. Nawet Elheres zatrzymała się na chwilę, by podziwiać jego urodę w obramowaniu kwitnących drzew alei.

Pałac otoczony był szerokim placem, przy którym znajdowały się urzędy, banki i domy najznamienitszych obywateli miasta. Dwanaście dróg prowadziło stąd do najdalszych zakątków świata. Ta, którą właśnie szli prowadziła z portu do pałacu. Owe dwanaście dróg łączyły ze sobą koncentryczne kręgi, rozchodzące się od pałacu aż po mury obronne. Baax miał nadzieję, że nazajutrz pokaże im wszystkim przedmiot swojej dumy, serce swego ukochanego miasta. Dziś wszyscy byli zbyt zmęczeni, należał im się odpoczynek.

Dom Baaxa stał poza obszarem wyznaczonym przez mury miejskie. Mury miały znaczenie jedynie symboliczne – oddzielały reprezentacyjną część miasta od pozostałych dzielnic. Urja bardzo rozrosła się od czasów, kiedy je stawiano. Wtedy rzeczywiście miasto portowe znajdowało się daleko od centrum, obecnie stanowiły one jeden organizm, połączony aleją, przy której chaotycznie wyrastały kolejne domy i dzielnice. W jednej z nich znajdował się dom Baaxa.

Nie była to dzielnica najnowsza i Baax bardzo się z tego cieszył. Nie lubił nowoczesnej architektury, z całą jej ostentacyjnością i przepychem. Sam dom zbudowany był w klasycznym stylu, nie mającym nic wspólnego z barbarzyńskim rozkwitem hadarskim, który ostatnio zdominował wszystkie niemal stolice świata. Od centralnego korpusu odchodziły dwa ramiona o szerokości równej połowie jego szerokości. Wszystkie części miały wysokość dwóch kondygnacji i zwieńczone były niewysokim dachem. Zakończenia ramion zdobiły dwie wieżyczki imitujące zamek obronny. Baax był z nich szczególnie dumny. Kupił go zaledwie przed dwoma laty, wcześniej na czas pobytu w Urji wynajmował mieszkanie nad jedną z tawern na nabrzeżu. Ponieważ jednak już wtedy myślał o zamieszkaniu w Urji na stałe, dom okazał się niezbędny. Stał pośrodku niedużego, lecz gęsto zadrzewionego ogrodu, co dawało gwarancję, że wścibscy sąsiedzi nie będą zaglądać do okien. Było to cenne w jego sytuacji, bo dom przez większą część roku stał pusty, jeśli nie liczyć gospodyni, zajmującej się utrzymaniem porządku w domu i w ogrodzie.

Gospodyni porządek trzymała wzorowy. Pokoje były wysprzątane, kuchnia zaopatrzona jak należy, a w kandelabrach stały świeże świece. Pani Ajanala korzystała jedynie z niedużego mieszkania przy kuchni, i dbała o to, by w pozostałych pomieszczeniach nie było kurzu i pajęczyn. Baax oglądał swoje domostwo i gratulował sobie znajomości ludzkich charakterów. Powrócił niezapowiedziany, kilkanaście dni wcześniej, a dom lśnił jak zawsze, tak że bez skrępowania mógł go pokazać swoim szlachetnym gościom. Pani Ajanala była grubą kobietą, a wiadomo, że otyli ludzie są uczciwi i pracowici. Któż mógł wiedzieć o tym lepiej niż sam Baax. Poklepał się po wystającym brzuchu z zadowoleniem, zostawił gości na sofach w salonie i pobiegł do piwniczki po trunek godny ich i swego podniebienia.

Gdy wrócił ujrzał w szerokich drzwiach salonu szerokie kobiece plecy i równie szerokie biodra pod marszczoną spódnicą. Przed kobietą stał chudy mężczyzna i mierzył w znajdujących się w środku gości z potężnej rusznicy, którą ledwie mógł utrzymać w rękach.

- Złodzieje! – wrzeszczał, wywijając ósemki strzelbą – Nie ruszać się! Proszę opuścić ten dom!

Baax z wrażenia wypuścił dzban z winem z zesztywniałych ze strachu palców. Cenne kryształowe naczynie uderzyło o podłogę dwa razy i wystrzeliło korkiem, zanim rozbiło się na tysiąc drobnych kawałków, zalewając kamienną podłogę i schody do piwniczki szlachetnym trunkiem. Gospodyni i trzymający strzelbę mężczyzna odwrócili się i kobieta ponownie próbowała się ukryć za plecami trzykrotnie chudszego od niej jegomościa, tym razem wystawiając zadek na atak ze strony gości.

- Ratunku! – krzyknęła. – Otoczyli nas! Firczik zrób pan coś, bo nas pozabijają. – Szturchała go w ramię, a Baax kiwał się to w jedną, to w drugą stronę, usiłując umknąć przed celującym w niego końcem rusznicy.

- Pani Ajanalo! Niechże pani go tak nie szturcha – poprosił słabo. – Jeszcze gotów mnie postrzelić!

- Ha! – skomentował Firczik, a jego sumiaste wąsy nastroszyły się nagle. Ale gospodyni rozpoznała już swego pracodawcę.

- Pan Baax? – spytała zdziwionym, lecz uradowanym głosem. – Ja żem pana nie poznała! – krzyknęła i podbiegła do niego, rzucając mu się w objęcia – Jakże to tak można? Przecie miał pan dopiero na wiosnę! Jak to tak bez uprzedzenia. To się nie godzi! I do tego goście, a dom nie gotowy, nic nawet do jedzenia nie ma. – Zalała go potokiem słów, nie dając się odezwać ani jemu, ani nawet rozzłoszczonej Elheres. – A ty Firczik, jak się zachowujesz, mierzyć z rusznicy do gości pana Baaxa. – Trzepnęła go w kolbę opuszczonej już rusznicy, aż cud, że broń nie wypaliła. – To nowy ogrodnik sąsiadów – szepnęła w kierunku Baaxa – trochę niemądry. Wybaczy pani, żeśmy tak was potraktowali, ale skąd żeśmy mieli wiedzieć, przecież pan miał przyjechać za kilka dni dopiero. – gospodyni zaczęła przepraszać gości. Baax otarł pot z czoła i popędził do piwniczki po kolejną karafkę. Kiedy wrócił , wszyscy siedzieli szczęśliwi przy ogromnym dębowym stole, a pani Ajanala wykładała bigosy i wędliny. Potem popędziła do znajomej gospodyni i wzięła od niej pieczonego dzika.

Uczta, którą im zgotowała, była iście królewska. Baax zachęcony dużymi ilościami grzanego miodu i wina, oraz ukradkowymi spojrzeniami, rzucanymi przez Kirema i Zitę na mroczne portrety tajemniczych mężów i dam, wiszące na ścianach jadalni, zaczął opowiadać dzieje swojego rodu. Nie miało najmniejszego znaczenia, że ani jedno słowo nie było prawdą oraz to, że uczynił ze swego pradziadka pirata, a z prababki jurną tancerkę. Nieważne nawet było, że po kilkunastu zdaniach nikt go już nie słuchał. Czuł się świetnie i wydawało mu się, że pozostali też są zadowoleni. Nawet czarodziej wydał mu się sympatyczny. Nie przeszkadzało mu już, że porwał go tak brutalnie z Nelopy i przewiózł statkiem przez pół świata. Przestał żałować utraty towarów i nie miał pretensji do czarodzieja, który był temu winien. Zarobione na Nelopie pieniądze i tak miał przez cały czas przy sobie. Miał przed sobą kolejny rok na to, by się odkuć. To było wyzwanie, a Baax lubił wyzwania.

Elheres była wykończona podróżą. Opowieści Baaxa znudziły ją tak szybko, że zasypiała wsparta na stole między talerzem z kośćmi po kurczakach a miską wody do płukania dłoni. Musiała się wyspać. Musiała postanowić, co robić dalej, a w tym stanie umysłu, w jakim się obecnie znajdowała, myślała tylko o czystym, miękkim łóżku. Na szczęście pani Ajanala przygotowała wszystkim sypialnie i odprowadziła Elheres do komnaty na piętrze. Zdziwiła się jedynie, kiedy rycerz zaczął rozkładać koc w korytarzu pod drzwiami swej pani, zamiast położyć się na łóżku w pokoju obok. Elheres zamiast wyjaśnienia rozłożyła tylko ręce.

Baax z Ochanem i Zitą siedzieli jeszcze przez jakiś czas. Dziewczyna nalegała początkowo, żeby czarodziej również odpoczął, on jednak chciał dowiedzieć się czegoś o podróży, której zupełnie nie pamiętał. Po wysłuchaniu niemal sprzecznych relacji zrezygnował z próby zrozumienia zarówno dziewczyny, jak i kupca, i poprosił tylko, żeby jedno z nich opowiedziało cokolwiek innego.

Kupiec, który jeszcze na okręcie słyszał, jak Zita coś nuciła zaproponował, żeby zaśpiewała jakąś pieśń. Wydobył nawet z przepastnej komody starą lirę poprzedniego gospodarza, mówiąc, że to pamiątka po kuzynce. Instrument był zakurzony i źle nastrojony, ale Zita dała sobie z nim radę. Znała wiele pieśni i legend, ale zaczęła śpiewać taką, którą znała jeszcze w domu. Baśń, którą rodzice straszyli dzieci w jej rodzinnej osadzie, która przypomniała jej o rodzinie.

Jej wioska znajdowała się na północy Kentebu, niemal u stóp wzgórz Pareju. Legenda mówiła, że za wzgórzami znajduje się tajemnicza kraina tajemniczych istot, które podobno u zarania dziejów władały światem. Mówiła, że wtedy istoty te oddychały ogniem, bo nie istniało powietrze. Niestety obrazili czymś Stwórców i ci zamknęli ich na małym skrawku lądu – właśnie na północy, za Parejem, a świat oddali we władanie ludziom.

Z tego kraju na północy nie dało się wyjść, ani do niego wejść, bo ogniste istoty miały przebywać w niewoli po kres świata. Zawsze, kiedy ktoś próbował iść jak najdalej na północ przez Parej, podstępne strumienie i wzgórza tak zagradzały mu drogę, że człowiek wracał na południowe rubieże wzgórz. Jedyną drogą prowadzącą do krainy był Wąwóz – szeroka rozpadlina między Parejem, a Hekke, zaczynający się tuż nad pięknym jeziorem o nazwie Woda o Tysiącu Barw. Jednak nikt nigdy nie dotarł do końca Wąwozu, aby powrócić i opowiedzieć o tym, co tam znalazł. Wąwóz był suchy, nie płynął nim żaden strumień, nie rosły tam rośliny, unikały go zwierzęta. Kilkanaście kroków na zachód zielenił się Parej, a po drugiej stronie piętrzyło wyniosłe Hekke. Ale do kraju na północy można było dotrzeć jedynie przez Wąwóz.

Śmiałkowie, którzy poważyli się na podróż wracali po kilku dniach, wycieńczeni, nie zobaczywszy nawet zarysów drugiego końca, albo nie wracali nigdy, a ich kości bielały na dnie Wąwozu, ku przestrodze następnym pokoleniom. Być może byli tacy, którzy dotarli do końca Wąwozu i zobaczyli ognisty kraj po drugiej stronie, ale żaden z nich nie przeszedł drogi powrotnej, by o tym opowiedzieć.

Zita przerwała pieśń, bo czuła się naprawdę przestraszona. Baax chrapał na stole.

W zapadłej nagle ciszy Ochan siedział zamyślony. Nie odzywał się, ani nie patrzył na dziewczynę. Wąwóz był tak bliską stąd, mógłby tam wrócić, wystarczyłoby przejść przez Hekke. Rozgrzany winem i miodem gotów był wstać choćby zaraz, zapomnieć o Elheres, o Pierścieniu i wyruszyć na poszukiwanie swojego Przeznaczenia.

Ale nie mógł zapomnieć o Pierścieniu. Być może to Pierścień był jego Przeznaczeniem, nie Ogień, który kochał, a być może ten przedmiot magiczny miał moc zmiany Przeznaczenia. Nie wiedział tego i dlatego nie miał już wyboru. Musiał pójść za Elheres, bo i tak teraz bliżej było do Tkalarhiar, niż do Daey.


Rozdział Czwarty.

Elheres obudziła się, gdy złociste promienie słońca zaglądającego przez okno komnaty połaskotały ją w nos. Na szczęście gospodyni nie zaciągnęła kotary wieczorem bo inaczej przespałaby cały dzień. Wstała cicho, zarzuciła przygotowany przez gospodynię szlafroczek i podeszła do okna. Na zewnątrz rozciągał się wielki sad. Drzewa kwitły jak w całej Urji i upojny zapach docierał do pokoju nawet przez zamknięte okiennice. Pokój znajdował się na wysokim pierwszym piętrze i widać było pierwsze piętro i dach sąsiedniego domu, wystające ponad biało-różowymi drzewami. Słońce stało już wysoko. Elheres pomyślała, że dobrze byłoby się umyć, ale w pokoju nie było nawet miednicy. Prawdopodobnie zgodnie z eriaarskim zwyczajem dom miał tylko jeden pokój kąpielowy. Nie było w tym nic złego, jeśli mieszkała w nim jedna osoba, ale nie wyobrażała sobie, jak dają sobie radę rodziny.

Spróbowała otworzyć cicho drzwi, ale okazało się, że Ha Meknarin siedział już rozbudzony na swoim kocu, który rozłożył pod drzwiami jej komnaty. Rozzłoszczona zacisnęła wargi i poszła szukać pokoju kąpielowego. Jeśli zawsze będzie taki czujny, ona może zapomnieć o ucieczce. Pozostaje jeszcze tylko pretekst, że to Ochan chce iść do Ptasiej Twierdzy i ona musi mu pomóc. Nie wiedziała tylko, czy czarodziej jest już na tyle zdrów, by ruszać w drogę.

Dość długo błąkała się po korytarzach domostwa, zaglądając do różnych pomieszczeń i zaczynała już wątpić, czy uda jej się znaleźć pokój kąpielowy. Zrobiło jej się chłodno i pomyślała, że powinna była zarzucić na siebie jeszcze koc. Od grubych kamiennych murów i od posadzki ciągnęło wilgocią i chłodem, nieliczne kilimy i kobierce wcale nie czyniły budynku bardziej przytulnym. Elheres nie podobał się ten dom. W niczym nie przypominał delikatnej, ażurowej architektury Imperium Iselskiego. Jednak nie tęskniła za domem i nie chciała tam wracać. Nie zamierzała robić nic, co ucieszyłoby jej ojca. Właściwie to najchętniej nie wróciłaby tam już nigdy, bardzo chciała zemścić się za historię, którą jej opowiedział tuż przed wyjazdem, za słowa, które wtedy od niego usłyszała, ale i tak miała teraz inne plany.

Pokój kąpielowy mieścił się na parterze, obok kuchni. Był duży, przeraźliwie zimny. Pośrodku stała sporych rozmiarów drewniana balia, na ławach leżało kilka prześcieradeł, a obok nich stał dzban na wodę. W rogu czerniało dawno wygasłe palenisko, obok którego czekał niewielki stosik polan. Bardzo stanowczo przeprosiła Meknarina i zamknęła za sobą drzwi na haczyk. Gdy nie znalazła podpałki, zaczęła się zastanawiać, skąd wziąć wodę.

W tym momencie usłyszała trajkoczący głos pani Ajanali. Musiała się obudzić i pytała chyba Meknarina, co robi. Elheres podbiegła do drzwi. Uradowana jej widokiem gospodyni natychmiast zakrzątnęła się koło kąpieli. Przyniosła wodę, informując radośnie, że pan Baax ma wodociąg, bo Urja to bardzo rozwinięte miasto. Elheres tylko pokiwała głową. Na Iseli wodociągi istniały przynajmniej od tysiąca lat. Ale nie powiedziała nic, zresztą pani Ajanali nie dało się wpaść w słowo. Po chwili pokój kąpielowy wypełnił zapach płonącego drewna. Elheres nie wiedziała, co to za gatunek, ale dym pachniał bardzo przyjemnie. Pani Ajanala kazała jej się rozebrać i wejść do balii. Woda była przeraźliwie zimna, ale zaraz wlała gorącą wodę z dzbana i para buchnęła pod sufit. Woda, zmieszana z jakimiś olejkami o zadziwiającej kombinacji zapachów odprężała i sprawiała, że Elheres pragnęła siedzieć tak przez wieczność.

Przestała słuchać trajkotania gospodyni. Zamknęła oczy i zaczęła planować następne kroki. Musi wkraść się w łaski kupca, bo nie ma nawet pieniędzy na kupno konia, czy wozu. Własnego i Ochana majątku pozbyła się przecież na statku, chcąc przekupić kapitana.

Szkoda, że nie udało się dopłynąć statkiem aż do Kastid. Mogłaby później pójść w górę Uwei przez Usinial, byłoby o wiele bliżej. Przynajmniej tak mówiły mapy z biblioteki w Sedanii, które studiowała, zanim coś ją podkusiło, by popłynąć na Nelopę. Ale cóż, teraz wylądowała w Urji i, choć wcale nie uśmiecha jej się podróż lądem, nie ma wyjścia. Będzie mogła mówić o szczęściu, jeśli uda jej się namówić kupca by kupił dla niej konia. Meknarin może iść pieszo, pomyślała ze złością. Może nawet za nią biec!

Jeśli Ochan przekonał się już, że najlepiej udać się po odpowiedzi na jego pytania do Tkalarhiar, Meknarin może myśleć, że wracają do Iseli. Potem powiedzą mu, że idą na północ, i albo się na to zgodzi, albo nie. Miała tylko nadzieję, że Ochan rzeczywiście chce się czegoś dowiedzieć. Najprościej byłoby uciec rycerzowi, ale to właśnie było niemożliwe. Mogłaby go otruć, ale to nie było w jej stylu. Ojciec naprawdę umiał znaleźć jej stróża!

Ze złością uderzyła dłonią w wodę, rozchlapując ją naokoło.

- Ależ panienko – usłyszała nad sobą urażony głos. – Woda zaraz będzie zimna, trzeba wychodzić. – Pani Ajanala stała nad nią z rozłożonym prześcieradłem – Proszę wstawać, nie będę patrzeć. – Gospodyni zacisnęła powieki i odwróciła głowę.

Elheres chciała coś odburknąć, ale ugryzła się w język. Musi być grzeczna, jeśli chce skorzystać z uprzejmości tych ludzi. Wróciła do swojej komnaty, ubrała się szybko i zeszła do salonu. Ochan nie wyglądał najlepiej, Baax siedział na sofie, trzymał się za głowę i jęczał. Zita spała przytulona do jakiegoś eriaarskiego instrumentu. Kirema nigdzie nie było widać. Chociaż jeden mądry, pomyślała Elheres i powiedział to na głos. Zupełnie niepotrzebnie.

- Kto jest mądry? – spytał Ochan zakatarzonym głosem.

- Kirem. Że ci uciekł – odparła.

- O co ci chodzi?

Zachowanie Elheres stawało się dla czarodzieja coraz bardziej niezrozumiałe, a boląca po wczorajszej kolacji głowa wcale nie pomagała mu w zrozumieniu jej.

- O to, że on jeden miał dość rozumu, żeby przed tobą uciec! Wszyscy powinniśmy to zrobić już parę dni temu, ale on przynajmniej teraz się odważył!

Baax również nie pojmował, czemu Elheres tak się wścieka. Zaspana Zita przecierała oczy i uśmiechała się do swojej nowej liry. Kupiec zdobył jej serce tą pamiątką po śpiewaczce – ukochanej cioteczce po kądzieli.

- Elheres, nikt nie uciekł. – Ochan złapał się za głowę. – Nie musiał uciekać. Czego ode mnie chcesz? – zakończył słabo.

- Więc po co wszystkich zabierałeś z wyspy? Skąd się tu wzięliśmy twoim zdaniem? – Sama już nie wiedziała, o co ma do niego pretensje, ale jakieś musiała mieć, więc krzyczała jeszcze głośniej. – Nie uciekł! Dobre sobie! A co może zaraz wróci, bo wyszedł się przewietrzyć?

- Może wróci! – Ochan nie wytrzymał i też podniósł głos.

- Ciekawe! – W tym momencie za jej plecami powietrze zaiskrzyło, błysnęło i na środku pokoju wylądował wystraszony i przemoczony Kirem, co było tym dziwniejsze, że w okolicy nie padało. Elheres odwróciła się gwałtownie na dźwięk upadającego ciała. Nim zdążyła ponownie zwrócić się do czarodzieja, pani Ajanala podniosła lament.

- Na pomoc! Czary! Ratunku!

Baax z całych sił próbował ją uspokoić, ale nic nie pomagało. Kobieta nadal biegała w kółko, krzycząc, że coś takiego nie powinno mieć miejsca w domu szanującego się człowieka. Że czary powinny być zakazane.

- Zaścianek – westchnęła Elheres, nie chcąc wdawać się w kłótnię. Nie mogła jednak pozwolić, żeby te słowa pozostały bez komentarza. Niestety pani Ajanala miała bardzo czuły słuch.

- Nie zaścianek, panienko, tylko cywilizowane miasto! To jest cywilizowany świat i tu obowiązują pewne reguły! – zaprotestowała i stanęła w miejscu, jakby nagle przestała się bać.

- To nie są reguły, tylko zwykły strach – odpowiedziała Elheres. – Nie znacie czarów, więc się ich boicie. A strach przed nieznanym cuchnie zaściankiem. To nie cywilizacja. W cywilizowanym świecie magów się szanuje! – dodała, myśląc jednocześnie, że cywilizowany świat ogranicza się jedynie do czarodziejskich Zgromadzeń, bo nigdzie, nawet w rodzinnym domu nie była szanowana. Nawet tam bano się jej i utrudniano jej kontakt z Magią.

Na odgłos walenia do drzwi zamarli wszyscy w bezruchu. Baax pomyślał, że kłopoty wcale się nie skończyły, choć już tajemnicze pojawienie się Kirema wystarczyło za zapowiedź kłopotów.

- Panie Baax Solko’Pek! Proszę otworzyć drzwi! – odezwał się tubalny głos z drugiej strony. – W imieniu króla Urji, nakazuje się panu natychmiastowe wydanie przestępców.

- Przestępców? – pisnęła pani Ajanala, spoglądając na wszystkich po kolei.

- Zarzuca się im porwanie statku królestwa Urji z portu w Sedanii i spowodowanie szkód materialnych kapitana rzeczonego statku – kontynuował tubalny głos. – A panu zarzuca się współpracę z elementem przestępczym i ukrywanie go! Jeśli nie podporządkuje się pan zarządzeniu gwardii królewskiej zostanie pan osądzony i skazany. Proszę natychmiast otworzyć drzwi!

- Uciekamy. – skomentował krótko Baax.

- Tylko bez czarów – pisnęła blada jak prześcieradło Zita, patrząc błagalnie na Baaxa, jakby coś tu miał do powiedzenia.

- Biedactwo, co ona musiała z wami przejść. – Pani Ajanala była pełna współczucia dla pokrzywdzonej dziewczyny. – Chodźcie za mną – poleciła i poprowadziła ich do drzwi kuchennych.

Ha Meknarin wyminął ją w ostatniej niemal chwili. Gdy kobieta chciała położyć dłoń na klamce, przytknął palec do ust i cichym psyknięciem nakazał wszystkim milczenie. Cicho wyciągnął z pochwy krótki miecz, potem przyłożył ucho do drewnianych drzwi i nasłuchiwał chwilę. Wyłowił nierówne stąpanie na żwirowej ścieżce przed domem. Strażnik pilnował zaplecza domu gdy jego koledzy wyważali frontową bramę. Nie było chwili do stracenia.

Rycerz krótkim gestem nakazał im odsunąć się od drzwi i otworzył je gwałtownym ruchem. Znalazł się przy gwardziście tak szybko, że ten nie zdążył nawet pisnąć. Walnął go pięścią w szczęką i żołnierz osunął się miękko na ścieżkę.

Pani Ajanala poradziła im, żeby zabrali kilka koni ze stajni sąsiadów. A pan Baax powinien wrócić za kilka dni w planowanym terminie, a ona powie, że w ogóle go tu nie widziała. Do domu włamali się obcy ludzie i związali ją, ale udało jej się wyswobodzić. Historia była mało prawdopodobna, ale nikt nie miał wątpliwości, że pani Ajanala przekona gwardzistów o prawdziwości swoich słów.

Baax przez chwilę zastanawiał się, czy zostać. Mógłby powiedzieć, że był związany, lub też, że przymuszono go do współudziału w przestępstwie. Zwolniono by go po kilku dniach przesłuchań i mógłby dalej normalnie żyć w mieście. To co się stało, było trochę jak zły sen, a on nie miał pewności. Nie panował zupełnie nad sytuacją i po chwili już galopował na wysokim siwku między ogrodami podmiejskiej dzielnicy Urji, a potem drogą na wschód, w kierunku przeprawy na Wili. Szczęściem nowożytne miasta eriaarskie nie miały prawie w ogóle murów, bo z pewnością nie wydostaliby się za bramy obstawione gwardzistami. Wyglądało to trochę tak, jakby eriaarczycy nie bali się niczyjego ataku, jakby uważali się za niezwyciężonych. I może byli. W każdym razie zdaniem Baaxa.


Udało im się umknąć pogoni. Na gościńcu nikogo nie było widać, biały pałac skrył się już za nierównościami terenu. Galopowali jednak nadal, żeby jak najdalej odsadzić pogoń, której Baax był pewien. Kupiec obawiał się, że koń pod jego ciężarem nie wytrzyma długo, ale koń, na którym Ha Meknarin jechał razem z Kiremem opóźniał się jeszcze bardziej. Baax wdrapał się na swojego wierzchowca tylko dzięki pomocy Meknarina i Ochana. Aż dziw brał, że konie nie pobudziły rżeniem swoich właścicieli.

Zwolnili dopiero za Wilą. Na widok zabudowań przydrożnej osady Elheres zaczęła dopytywać się, kto ma jeszcze jakieś pieniądze. Chociaż Baax bardzo starał się zachować obojętność, domyśliła się, że ukrywa sporą sumkę. Baax czasami po prostu nie potrafił kłamać i przeklinał w duchu tę swoją przypadłość, gdy patrzył, jak Elheres wydaje jego pieniądze na wymianę koni, na nowe siodła, zapasy jedzenia i męskie ubrania dla siebie i Zity. Dlaczego kobiety tak lubią się przebierać? To okropne. Poza tym na pewno użyła czarów, aby te pieniądze od niego wyciągnąć. Ale nie pozwolił jej już na czarowanie, gdy chciała zatrzymać sobie resztę.

Musiał jednak przyznać, że umiała się targować i wybrała naprawdę dobry towar. I zrobiła to dostatecznie szybko, by pogoń ich nie doścignęła. Potem wdała się w krótką kłótnię z Ochanem i natychmiast ruszyli dalej wyciągniętym kłusem.

O zachodzie słońca dotarli do miejsca, które Baax określił jako granicę między królestwem Urji a królestwem Tamany. Mogli zatem mieć nadzieję, że pogoń zatrzyma się przy kamieniu granicznym i nie ruszy dalej, jeśli władze obu państw nie porozumieją się w sprawie schwytania przestępców. A zanim to się stanie, oni powinni być już dawno poza terytorium Tamany, może nawet w Usinialu. Elheres nie powiedziała tego głośno. Na razie jechali przed siebie jakby bez celu, dążąc na wschód. Ha Meknarin mógł sądzić, że wracają do Iseli. Kiedy się zorientuje w pomyłce, będzie już za późno.

Na noc zatrzymali się w samotnej przydrożnej karczmie. Trakt, którym podróżowali był często uczęszczany i w karczmie trudno było o wolne miejsce. Surowo zakazawszy sobie używania czarów i rycerskiego miecza wcisnęli się tam jakoś. Następnego dnia wyruszyli wcześnie rano i do Tamany dotarli przed południem. Spokojnie, starając się nie wzbudzać zainteresowania przejechali przez miasto i ruszyli dalej wschodnim gościńcem.

- Jesteś pewna, że wiesz, dokąd jedziesz? – zwrócił się Ochan do Elheres, gdy przejeżdżali pod bramą.

- Tak.

- I nie wydaje ci się, że lepiej byłoby pojechać na północ?

- Nie.

- Tkalarhiar jest chyba gdzieś na północy, nie sądzisz? – nie przestawał naciskać Ochan – Wiesz, gdzie jest Tkalarhiar? – popatrzył na nią uważnie.

- Wiem – odpowiedziała cicho. – Może nie dokładnie, ale mam pojęcie.

- W takim razie przyznasz, że powinniśmy jechać na północ. Tereny są tam bardziej bezludne i uniknęlibyśmy pogoni, która depcze nam po piętach.

- Mam nadzieję, że ich zgubiliśmy! – zdenerwowała się Elheres. Jadący tuż obok niej Ha Meknarin z zainteresowaniem przysłuchiwał się dyskusji.

- Zgubiliśmy czy nie, sądzę, że nie wiesz, dokąd jechać.

- Wybacz panie czarodzieju, jeśli mogę przerwać – odezwał się niespodziewanie rycerz, a Elheres poczuła, że krew tężeje jej w żyłach. Odwróciła do niego się bezwiednie i przed sobą widziała tylko szare, łagodne oczy. Wydało jej się, że dostrzega w nich kostki lodu. – Wybacz, Seszijo, ale ośmielę się poprzeć ciebie i wytłumaczyć czarodziejowi, że nie miałoby sensu jechać gościńcem północnym, gdyż Isela znajduje się na wschodzie, a to jest właśnie nasz kierunek.

- Isela? – Ochan był zupełnie zaskoczony. – Elheres, obawiam się, że czegoś nie rozumiem.

Czarodziejka pomyślała, że jeśli wezmą ja teraz w krzyżowy ogień pytań, nigdy się nie wyplącze. Nawet z ojcem nie miała takich przepraw. Musi to wszystko szybko i sprawnie odkręcić.

- Ha Meknarin. Wybacz mi teraz ty z kolei, ale nie udajemy się do Iseli. Ochan ma rację, powinniśmy pojechać północnym gościńcem i spróbujemy się do niego dostać, jak tylko będzie to możliwe. Musimy pojechać do Tkalarhiar, do Ptasiej Twierdzy inokanów w Usinialu. Wyjaśniałam ci, dlaczego, i nie będę tego powtarzać.

- Rozumiem, Seszijo. Śmiem jednak zauważyć, że taka podróż może być niebezpieczna, a ja obiecałem twemu ojcu, szlachetnemu Keran Sechlariemu Lihesowi, że będę cię chronił i strzegł przed niebezpieczeństwami, więc zmuszony jestem zaprotestować.

Ochan westchnął tylko i pokręcił głową.

- Trudno – odpowiedziała Elheres poczym skręciła i pogalopowała przez miedzę, żeby jak najszybciej dostać się do północnego gościńca i zakończyć wszystkie kłótnie. Musi pojechać do Tkalarhiar i ani Ha Meknarin, ani Ochan, nie może jej w tym przeszkodzić.

Ha Meknarin nie był taki głupi, jak sądziła. Wiedział, że nie jadą do Iseli, przecież sama mu o tym powiedziała. Domyślał się nawet, że nie jest to wcale pomysł czarodzieja. Ale nie zależało mu na tym, żeby już wracać do domu. Szlachetny Keran Sehlari Lihes powiedział mu wyraźnie, że ma przyprowadzić jego córkę po roku, nie wcześniej ani nie później, więc do jesieni miał jeszcze mnóstwo czasu. Mogli pojechać nawet na koniec świata. Obawiał się tylko, że podróż przez Usinial będzie niebezpieczna, a przede wszystkim wiedział, że dziewczyna spróbuje tam zdobyć swoje magiczne wtajemniczenie. To, o którym mówił jej ojciec, podkreślając z naciskiem, że nie życzy sobie, by je zdobyła. To, którego dotyczył list doręczony przez niego w czasie Zgromadzenia w Hadarze.

Ha Meknarin nie był głupi. Może nie znał się na Magii i nie wiedział, czego mogą dotyczyć takie wtajemniczenia, ale wiedział, jak bardzo jej na tym zależy. Cały czas miał w pamięci ból, z którym się do niego zwróciła po Zgromadzeniu, nie mając pojęcia, że to on jest główną przyczyną tego bólu. I cały czas żałował, że doprowadził do jej nieszczęścia.

Magia to było jej Przeznaczenie i Keran Lihes nie miał prawa wymagać od niego, by z nim walczył. Nawet za taką nagrodę, jaką mu obiecał. Rycerz nie protestował więcej i pogalopował za nią, żeby jej towarzyszyć i przynajmniej ustrzec ją przed niebezpieczeństwami, i choć w ten sposób odkupić jakąś część winy. Musiał jednak wiedzieć, dokąd zmierzają. Ona musi się przyznać, nie może być między nimi kłamstwa. Dlatego przycisnął ją do muru. Nie po to, by poczuła się źle, czy żeby zawróciła z drogi, tylko po to, aby wszystko między nimi było jasne.


Późnym popołudniem czwartego dnia podróży minęli niedużą grupę dziwnych kopczyków. Baax zbyt późno zorientował się, że to osiedle hobbitów, niestety, żadnego hobbita nie spotkali.

Las z mieszanego zmienił się w iglasty. Coraz mniej było też osiedli ludzkich, być może dlatego hobbity odważyły się mieszkać tak blisko gościńca. Pełen dziur trakt był pozarastany w wielu miejscach tak, że zostawała z niego niemal ścieżka. Kamalten, u ujścia którego znajdowała się Tamana wraz ze swym dopływem Merem, oddalał się coraz bardziej na zachód, a oni podróżowali niemal dokładnie na północ. Baax spędził nad Kamaltenem najwcześniejsze lata swojego życia. Po wielkich powodziach, które nawiedziły Eriaar, kiedy miał siedem lat, przymuszeni głodem rodzice, zaczęli szukać szczęścia w miastach. I tak dotarli do Urji. Tam Baax dorastał i tam zaczął robić kupiecką karierę. Ale to Kamalten był zawsze jego domem, tym najwcześniejszym, do którego wracał myślą zawsze, gdy było mu źle.

Na nocleg zatrzymali się w lesie. Zaczęło się ściemniać, a żadnej gospody nie widzieli już od południa. Rozpalili wielkie ognisko i czuwali na zmianę przez całą noc. Zita również chciała czuwać, ale bała się siedzieć w ciemności sama i wybór padł na Baaxa. Nie zmartwiło go to, wprost przeciwnie. Wolałby w prawdzie czuwać z czarodziejką. To była kobieta dla niego. Piękna, mądra, umiała się targować, a na dodatek dosłownie czarująca. Ale Ha Meknarin stwierdził stanowczo, że jego Seszija ma w nocy spać i nawet Elheres nie mogła protestować, zresztą wolała się już z rycerzem nie kłócić. Baax mógł trafić gorzej i spędzić pół nocy przytulony do Kirema. Zita miała nawet bardziej kobiece kształty niż Elheres, a to była niewątpliwa zaleta. Może nawet większa niż bystrość.

Dziewczyna siedziała skulona, obracając w rękach lirę i przyglądając się wyrzeźbionym na niej wzorom. Baax cieszył się, że podarował jej instrument. W jego domu jedynie rozstrajał się, a Zita potrafiła robić z niego całkiem niezły użytek. Śpiewała co prawda głównie romanse, ale bardzo ładnym głosem. Siedziała pochylona, a ogień oświetlał jej włosy i barwił je na lekko rudy odcień. Ruda czarnulka. Baax nie wytrzymał i pogłaskał ją lekko. Drgnęła.

- Dokąd my właściwie jedziemy? – spytała w końcu, nie podnosząc głowy.

- Podobno do Ptasiej Twierdzy w Usinialu.

- Przecież w Usinialu nikt nie mieszka.

- Inokany tam mieszkają. I driady, najady, fauny, rusałki. No wiesz, inne istoty. Wybrańcy i półistoty.

- Czy inokany to stworzenia ze skrzydłami, które są podobno tak mądre, jak ludzie?

- Tak. Tak samo, albo nawet bardziej. Na pewno są starsze.

- Nieprawda! – Zita zaprotestowała jak mała dziewczynka. Trochę ze strachu, a trochę z dziecięcej buty.

- Jak to? – spytał zaskoczony Baax.

- Inokany nie istnieją, to tylko legenda. Tak samo jak elfy i smoki. Znam się na legendach – popatrzyła na niego, podnosząc do góry lirę. – A może powiesz mi, że elfy też istnieją?

- No... tak. – Baax wzruszył niepewnie ramionami. – Elfa spotkałem nawet kiedyś w Daey. Możliwe, że jakieś inokany też, nie wiem...

- Nie wierzę ci. Ktoś udawał elfa, a ty dałeś się nabrać. Jesteś pewien, że to nie było w czasie jakiegoś święta przebierańców?

- Nie żartuj ze mnie! Jak mówię, że widziałem, to widziałem.

- Jak zobaczę, to też uwierzę. Nawet w smoki. A na razie nie wmówisz mi, że na tym świecie żyją jacyś Wybrańcy oprócz ludzi. Półistoty istnieją, zgoda, ale Wybrańcami są tylko ludzie. – Zita założyła ramiona na piersi. Wyraz jej twarzy miał oznaczać, że absolutnie nie da się przekonać.

Baax pogmerał patykiem w ziemi i wrzucił go do ognia. Pomyślał, że najbliższe dni z pewnością przyniosą jakąś odpowiedź i Zita będzie musiała uwierzyć. Nawet w smoki, choć w te ostatnie sam nie bardzo wierzył.

- Po co w ogóle tam jedziemy? – odezwała się po chwili Zita.

- Czarodziejka najwyraźniej uważa, że inokany będą w stanie udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące Pierścienia i tego, co się z nami działo – odpowiedział bardzo poważnym tonem.

- Ale po co my tam jedziemy? – spytała dziewczyna po chwili milczenia. – Mnie ten Pierścień niewiele obchodzi, wolałabym zostać w Urji albo gdziekolwiek w Eriaarze. Z tego, co słyszałam o Usinialu… tam jest jeszcze gorzej, niż tym kraju za Parejem, co wam opowiadałam. Wolałabym tam nie jechać.

- Obawiam się, że nie mamy wyboru – powiedział Baax ze smutkiem. – Pamiętasz przecież, co czarodziej zrobił z Kiremem w Urji. Chyba rozumiesz, że nie możemy im się przeciwstawić. Kirem jeszcze nie doszedł do siebie – kiwnął głową w kierunku zwiniętego w kłębek chłopaka. Zita popatrzyła na niego współczująco. Nie odzywał się odkąd opuścili Urję. Pomyślała, że musi coś z tym zrobić.

- Chciałabym rozumieć, co oni mówią – powiedziała po chwili – a nie domyślać się tylko. To znaczy czarodziej, czarodziejka i rycerz. W ogóle nie mogę się z nimi dogadać, bo nie chcą mówić ajuke – pożaliła się.

- Pewnie go nie znają.

- A ty znasz?

- Ja znam wszystkie języki świata – Baax wypiął dumnie pierś.

- To mnie naucz – zażądała. Popatrzył na nią uważnie, ale nie wyglądało na to, że dziewczyna żartuje. Po chwili zastanowienia zaczerpnął głęboko powietrza i rozpoczął wykład. Zaczął od historii języków Arelonu. Wszystkie języki wywodzą się ze wspólnego pnia, którym był archaiczny dainge. Dainka jest uproszczoną wersją obecnego dainge, który właściwie nie bardzo różni się od swojego archaicznego przodka. Dainge używany jest niemal wyłącznie przez magów i wiedzących, dainka zaś pełni czasem funkcję języka międzynarodowego, jako że tym właśnie dialektem posługują się w Daey – Miejscu Początku – początku rasy ludzkiej. I właściwie na całym świecie ktoś zna dainkę. No może oprócz Iseli, gdzie mówią chyba tylko i wyłącznie iselskim – choć Elheres najwyraźniej znała zarówno dainkę jak i dainge – i oprócz Kentebu, gdzie mówiono ajuke, który pochodzi od eriaarskiego, wywodzącego się od dainki. Obecnie dainka jest wypierana przez xintę – swoistą mieszankę dainki, iselskiego i eriaarskiego, używaną w mieście Xen Melair, które powoli dorabia się miana nowożytnej stolicy świata.

Najważniejsze jednak w nieco przydługim wywodzie Baaxa było to, że wszystkie języki świata są do siebie w zasadzie podobne i nie trzeba być filozofem, by porozumiewając się jednym – nauczyć się innego.

Znudzona nieco wykładem Zita poprosiła, żeby przeszli do praktyki, i Baax pomyślał, że będą mieli co robić przez bardzo wiele wspólnych nocy. Gdy zorientował się, że dziewczyna przysypia, uznał, że pora obudzić Kirema i Ochana.


Rozdział Piąty.

- Czarodziej?

- Tak, czarodziej.

- A wiesz Aszka, że to nie jest taki zwykły czarodziej?

- Tak.

- Wiesz, że on ma jeszcze jeden Dar?

- Tak.

- I wiesz, że przez ten jego Dar cały nasz plan może wziąć w łeb?

- Mhm.

- Przy jego udziale przepowiednia wcale nie musi się spełnić. On ma taką moc. Przeznaczenie może pójść w zupełnie innym kierunku niż powinno. A wtedy Pierścień może powrócić tam, skąd nie powinieneś był go zabierać. Albo, co gorsza, może w ogóle przestać istnieć.

- Mhm.

- I wiesz, co się wtedy stanie, Aszka? Twoje własne Przeznaczenie wypełni się nieco szybciej. Dopilnuję tego osobiście. Znajdę kogoś, kto też ma taki Dar i poproszę go, żeby skrócił twoje Przeznaczenie.


Zbliżali się do niedużej osady. Wydawała się jeszcze senna, ale w powietrzu czuło się, że za chwilę się obudzi. Córka wójta wychodziła za mąż i z tej okazji miała się odbyć wspaniała uroczystość. Baax uwielbiał uroczystości. Miało być eriaarskie piwo, kiełbasy i bigos. Północ kontynentu słynęła z kiszonej kapusty, a on był głodny. Od zawsze i na zawsze. Cóż z tego, że nie spodoba się pięknej Elheres, taki upasiony? Prawdopodobnie i tak jej się nie podoba, więc nie ma nic do stracenia.

Rozłożysta lipa pośrodku osady w połowie lata musiała wściekle pachnieć, teraz jednak dopiero co wypuściła pierwsze liście i zieleniła się milutko. Dookoła niej i na całym rozległym placu poustawiane były stoły. Gospodynie znosiły ciasta, gospodarze ustawiali beczki z piwem, tu i ówdzie zaczynały płonąć ogniska, na których przez całą noc miały się piec upolowane ostatnio dziki.

Dobrze ubrany jegomość puszył się tak, jakby całe to zamieszanie odbywało się właśnie wokół niego. Okazało się to oczywiste, gdyż było to sam wójt. Wprowadził ich do grona biesiadników, rozradowany, że jeszcze kilka osób będzie miało szczęście ujrzeć jego córkę w pełnej krasie. Posadził ich przy stole i zaczął opowiadać, jakim to nicponiem jest jego przyszły zięć.

Baax nawet nie przysłuchiwał się opowieści wójta, zajęty pałaszowaniem pierwszej porcji makowca. Słońce jeszcze nie zaszło, było dość wcześnie, ale kupcowi to nie przeszkadzało. Poprzedniego wieczora poszli wszak spać bez kolacji.

Tuż przed zachodem słońca z którejś z chat w głębi osady dobiegła muzyka. Zita złapała Kirema za rękę i pociągnęła go za sobą. Przed chatą zgromadził się już spory tłumek i niewiele było widać. Malutka Zita podskakiwała bezradnie, aż wreszcie Kirem wziął ją na ręce i podniósł ponad głowy zgromadzonych ludzi. Dziewczyna aż pisnęła z zachwytu.

Ukazała się panna młoda w białej długiej sukience i w wianku z kolorowych kwiatów. Towarzyszył jej ojciec. Przed nimi stanął równie urodziwy chłopiec i pokłonił się ojcu swej oblubienicy i jej samej. Orkiestra przestała grać, młodzi zaczęli ze sobą rozmawiać i Zita doskonale wiedziała, o czym mówią, choć nie rozumiała ani słowa. Ceremonia zaślubin wyglądała chyba tak samo we wszystkich częściach świata, a ona nieraz była świadkiem takiej ceremonii, kiedy jej ojciec wydawał za mąż starsze córki.

Sama dawno już przekroczyła wiek, w którym w jej osadzie dziewczyna zostawała żoną i matką. Zajmowała się młodszym rodzeństwem i przegapiła okres, w którym chłopcy interesują się dziewczętami. Uciekła z domu kilka dni po ślubie młodszej siostry Unili. Poza tym chciała zobaczyć morze. Przekonała się, że w miastach wiele dziewcząt, nawet starszych od niej, nie ma jeszcze mężów. Ale poczucie, że nigdy nie znajdzie sobie chłopca, ciągle w niej tkwiło. Ta dzieweczka na przykład – ależ pokraśniały jej policzki. Była od Zity młodsza i to o kilka lat. Poprosiła Kirema, aby postawił ją na ziemi. Jej twarz znalazła się na moment na wysokości jego twarzy i spojrzała mu w oczy. Miały taki niesamowity turkusowy kolor. Nigdy wcześniej nie widziała takich oczu. Pomyślała, że pewnie nie wiele jest od niej starszy.

Wioskowa para przeszła pod lipę, gdzie na podwyższeniu czekał już na nich Wiedzący. Nie każda osada miała swojego prawdziwego Obdarowanego. Zazwyczaj funkcję magów, lub wiedzących pełniły osoby nie posiadające Daru, a więc nie mające związku ani z Magią, ani z Przeznaczeniem, ani z żadną Tajemną Wiedzą. Ten Wiedzący był jednak prawdziwy. Wygłosił płomienną mowę, poprosił rodziców obojga oblubieńców o błogosławieństwo dla dzieci, sam też pobłogosławił młodych w imieniu Stwórców i nakazał dążyć z radością drogą swego Przeznaczenia.

Mieszkańcy osady zaczęli składać młodym podarki i życzenia, a potem znów rozbrzmiały skoczne melodie. Niebo pociemniało, wzeszły pierwsze gwiazdy, a na ziemi zapłonęły żywiej ogniska i iskry wzleciały pod niebo. Rozpoczęła się zabawa.

Baax zaczął się bawić naprawdę dobrze dopiero około północy, gdy upieczono pierwszego dzika. Stał przy ognisku wraz z innymi biesiadnikami i czekał na kawał mięsiwa. Powietrze pachniało spalonym tłuszczem i jałowcem, od ognia bił żar. W pobliżu nie było nikogo znajomego, jeśli nie liczyć kilkunastu chłopa, z którymi zaprzyjaźnił się tego wieczora. Czuł się tu jak w domu. Cały Eriaar pachniał tak samo i tak samo pysznie smakował. Jak dobrze było do niego powrócić po latach tułaczki po jakichś Kentebach, Daeyach i innych zapomnianych przez Stwórców miejscach. Tylko tu było pięknie i tylko tu były takie dziki.

Z parzącym wargi kawałem giczy podszedł do pękatej beki piwa. Trudno było jednocześnie trzymać gicz i kufel i odkręcać zawór, ale pomógł mu jakiś sympatyczny wieśniak. Stuknęli się potem kuflami, wylewając niemal połowę zawartości na ziemię. Eriaarskie piwo, ważone z prawdziwego chmielu, nie miało sobie równego. Również w działaniu. Rozebrało już Baaxa niemal całkiem, ale nie czuł się jeszcze najedzony, musiał więc jakoś wytrzymać drugą połowę nocy.

Stał oparty o beczkę i wsłuchiwał się w odgłosy nocy. Słuchał śpiewów i muzyki, trzaskania polan w ogniskach i stukania kufli. Wszędzie dookoła świętowano. Dzieciaki uganiały się jeszcze za wiankami i ćmami, młodzi tańczyli wokół ognisk. Gdzieś tam na pewno bawiła się Zita z Kiremem. Baax nie miał pojęcia gdzie są czarodzieje, ale domyślał się, że poszli spać. Rycerz także nie nadawał się zupełnie na takie imprezy. Baax zaśmiał się gulgotliwie i zauważył, że jego kufel wysechł w niewątpliwie magiczny sposób. Podszedł znowu do kranika i usłyszał rozmowę w brzmiącym obco języku. A zawsze zdawało mu się, że zna wszystkie ludzkie języki.

Oburzony zajrzał za beczkę i omal się nie zakrztusił. Oparty o nią siedział najprawdziwszy elf i perorował, wymachując rękami i ogonem. Baax doszedł do wniosku, że to, co kiedyś widział w Daey na pewno było elfem a nie przebierańcem, jak próbowała wmawiać mu Zita. Elf zwrócił na niego ogromne oczy, a zza jego ramienia wychyliła się podłużna głowa. Zamiast twarzy miała coś w rodzaju dzioba. Za nią pokazała się następna. Baax odzyskał właściwy ludziom bywałym spokój ducha i uśmiechnął się najuprzejmiej, jak potrafił.

- Usłyszałem interesującą rozmowę i zapragnąłem się przyłączyć – rzekł w nadziei, że pozwolą mu trochę z sobą posiedzieć, i że w ogóle będą wiedzieli, o co mu chodzi. Elf wymienił spojrzenia z inokanami, potem pokiwali głowami i uśmiechnęli się do Baaxa. Wyglądało to trochę dziwacznie – inokany otworzyły dzioby, a elf uniósł wargi, odsłaniając dwa rzędy bielutkich, ostrych, jak sztylety zębów. Wyglądało to raczej groźnie, niż uprzejmie, ale Baax mimo to usiadł obok elfa.

Przysłuchiwał się dyskusji i powoli zaczynało do niego docierać znaczenie niektórych słów i zwrotów. Elfy i inokany nie wymawiały niektórych głosek, wstawiając za to całą gamę innych, co uczyniło niezrozumiałym rodzinny eriaarski Baaxa. Rozmawiali o przejęciu władzy nad światem. I ich problem wydał się Baaxowi przez chwilę zupełnie bezsensowny.

- Wybrańcy są już na tyle rozwinięci, że mogliby dać sobie radę w tym świecie bez przewodnictwa Stwórców – stwierdził jeden z inokanów.

- Sądzisz, że to dobry pomysł? – spytał z oburzeniem drugi.

- Oczywiście. W końcu wy nawet nazywacie go Naszym Światem – zwrócił się pierwszy inokan do Baaxa i kupiec pokiwał głową.

- To niemożliwe – drugi inokan był wyraźnie zbulwersowany.

- Dlaczego?

- Nie potrafimy rządzić światem. To zadanie dla Stwórców. Po to istnieją. Są od stwarzania i czuwania nad swoim stworzeniem, a my jesteśmy po to by wypełnić ich Plan. Każdy ma swoje miejsce w Planie, każdy ma swoje Przeznaczenie do wypełnienia i idzie takim torem, jaki jest mu wyznaczony. Słyszałeś, co mówił Wiedzący. On wie. Świat musi mieć swój porządek. A ten świat jest dobrze zaplanowany.

- Ale nudny – odezwał się niespodziewanie elf.

- Nudny?

- Tak, nudny. On ma rację, mówiłem ci już wcześniej – poparł elfa pierwszy inokan. – Gdybyśmy sami rządzili światem, nie byłoby Planu. Nie wiedzielibyśmy, co nas czeka, i byłoby o wiele ciekawiej. Moglibyśmy sami decydować, co zrobimy.

Baax zauważył, że zapomniał napełnić kufel i musi to jak najszybciej zrobić, bez względu na to, czy tak zaplanowali Stwórcy, czy nie. Niedaleko beczki dostrzegł szczupłą postać Elheres i ruszył do niej powoli.

- Hu! – krzyknął tuż nad jej uchem. Poderwała się przestraszona i spojrzała na niego. – Przepraszam. – Uśmiechnął się słodko.

- Żebym ja ci nie zrobiła hu! – krzyknęła, wyraźnie zdenerwowana.

- Ależ nie gniewaj się, jak tylko chciałem...

- Jesteś pijany – stwierdziła z oburzeniem.

- Tak, jestem. Po to są wesela. Nie zgadniesz kogo właśnie spotkałem – rzekł tajemniczo.

Pomyślała o swoim ojcu, ale nie powiedziała tego głośno. Zresztą Baax nie znał jej ojca i nie rozpoznałby go, poza tym ojciec nie miałby tu co robić. Poczekała chwilę pewna, że Baax zaraz wyjawi jej ową niesamowitą tajemnicę.

- Dwa inokany – oznajmił patrząc, jak niedowierzanie zalewa powoli urodziwą twarz. – I elfa – dodał po chwili dla wzmocnienia efektu. Niedowierzanie zmieniło się w zwątpienie z odrobiną ironii. – Naprawdę! – zapewnił z głębi serca. – O, tam – wskazał na stojącą opodal beczkę.

- Chodźmy zobaczyć – zaproponowała.

Przepuścił ją i dostrzegł czarodzieja stojącego nieopodal i przyglądającego się im. Skinął na niego, ale czarodziej nawet nie drgnął. Baax wzruszył ramionami i poszedł za Elheres. Towarzystwo czarodzieja nie było mu potrzebne.

Elheres obeszła beczkę i stanęła jak wryta.

- To prawda – wyszeptała, a Baax pokiwał z zadowoleniem głową.

- Co prawda? – spytał zza jego pleców Ochan.

- Tam są dwa elfy i inokan. – Elheres nadal nie podniosła głosu.

- Dwa inokany i elf – poprawił ją Baax.

- Nieważne – machnęła ręką. Była przejęta, że udało jej się spotkać te starożytne istoty, zanim znalazła się w Usinialu.

Tylko elf zwrócił na nich uwagę. Patrzył na czarodziejkę zachwycony, zapomniał nawet, że trzyma przy twarzy pęk jakiegoś zielska. Siedział i gapił się, a jego źrenice rozszerzały się coraz bardziej.

Inokany tymczasem kłóciły się o coś zawzięcie we własnym skrzekotliwym języku. Wtem jeden z nich złapał za ramię elfa.

- Prawda, że Władcy Przeznaczenia istnieją? – zapytał łamanym eriaarskim, a potem dostrzegł trójkę stojących obok ludzi. – O, przepraszam!

- Nic nie szkodzi – uśmiechnęła się Elheres.

Inokan otworzył dziób i kłapnął głośno.

- No więc co z tymi Władcami? – ponowił pytanie.

- Właściwie nie wiadomo – odpowiedział elf, nie spuszczając wzroku z czarodziejki. Inokanowi podniosło się kilka piórek na czubku głowy.

- Podobno istnieją – wtrącił Baax sepleniąc lekko. Właśnie zabrał się za ogryzanie kości, którą capnął z pobliskiego stołu, gdy szedł za czarodziejką. Elheres zmierzyła go wściekłym spojrzeniem.

- Oczywiście, że istnieją – stwierdziła stanowczo.

- To tylko legenda – zaprotestował drugi inokan. Byli nie do rozróżnienia i zachowywali się, jakby byli całkowicie trzeźwi. Prawdopodobnie nie byli podatni na działanie alkoholu tak, jak ludzie. Elf natomiast, choć nie tknął piwa, wyglądał na całkiem pijanego. Wąchał tylko gałązkę, od czasu do czasu miętosząc niektóre listki w palcach. Pazury miał schowane, jakby nigdy ich nie używał.

- Właściwie Przeznaczenia nie da się uniknąć – zauważył filozoficznie. – Więc coś takiego jak Władca Przeznaczenia to chyba sam Stwórca.

- Właśnie – poparł go inokan.

- Nic podobnego – zaprotestował Baax. – Władca Przeznaczenia to ktoś stworzony przez Stwórców, dla których nieciekawe było to, że wiedzą, co się zaraz stanie, bo znają przyszłość swojego świata.

- Czyli uważają nasz świat za nudny – ucieszył się drugi inokan. – Tak jak mówiłem.

- To nie jest tak, jak mówicie – Elheres zmarszczyła czoło. Usiłowała przekazać swą wiedzę, w możliwie najprostszy sposób. – Oni ten świat stworzyli w całości. Razem z początkiem i końcem, w jednej chwili. Historia i Przeznaczenie zostały stworzone dla nas. Dlatego nie rozumiemy, w jaki sposób powstał świat. A oni po prostu obserwują ten świat z każdego punktu w czasie. Dlatego nie może im się wydawać nudny, tak jak nam.

- Czas nie ma punktów – zaprotestował Baax.

- Dla nich ma.

- Nie próbujmy zrozumieć ścieżek Stwórców – wtrącił czarodziej.

- Ty się lepiej nie odzywaj – przerwała mu Elheres. – Musimy starać się ich zrozumieć, bo tego od nas wymagają.

- Skąd to wiesz?

- Czy sądzisz, że władza nad światem powinna znaleźć się w rękach zamieszkujących go istot? – spytał z nadzieją jeden z inokanów, a drugiemu aż zadrgały skrzydła. Elf przestał się odzywać, tylko zmrużonymi oczami śledził czarodziejkę.

- Czy to możliwe? – spytała ostrożnie Elheres.

- Są tacy, którzy twierdzą, że tak.

- Większość uważa, że to bluźnierstwo! – krzyknął drugi inokan.

- Ale wtedy byłoby o wiele ciekawiej. Naprawdę. Sami moglibyśmy o sobie decydować, nie musielibyśmy być posłuszni niczyim rozkazom.

- Moglibyśmy realizować swoje marzenia, a nie Przeznaczenie – rozmarzył się Baax.

- To nie są rozkazy. Po prostu jest tak, jak ma być!

- A czy wypełniając Przeznaczenie nie realizujemy swoich marzeń? – spytała Elheres, patrząc na kupca, a ten wzruszył ramionami. Właściwie ma rację, on na przykład jest szczęśliwy. – Ja realizuję i jedno, i drugie. Przy moich narodzinach obecny był Pan Darów. Obdarował nas Darem Magii, Mocą. Nie mogłam uniknąć tego, co mi podarował, choć mój ojciec bardzo się starał stanąć na drodze Przeznaczenia.

Ochan poczuł, że zrobiło mu się dziwnie zimno.

- Nas? – spytał cicho, ale nie usłyszała go.

- Czy jesteś moim Przeznaczeniem? – spytał miękko elf. Wytrzeźwiał trochę, ale nadal gapił się natrętnie na Elheres, machając koniuszkiem ogona. – Bo z pewnością jesteś jak marzenie. – Elheres popatrzyła na niego zdumiona.

- Gdyby nie było Planu, – wybawił ją inokan. – mogłabyś wybrać, czy wykorzystać swoje Dary, czy nie.

- Ale ja nie chcę wybierać! – zaprotestowała, unikając kocich oczu elfa.

- Na szczęście nie musisz! – Inokan przeciwny przejęciu władzy nad światem przez istoty rozumne wlepił swe błyszczące, czarne oczy w kolegę, a jego twarz wyrażała nie pohamowaną wściekłość. O ile jakikolwiek człowiek mógł zrozumieć wyraz twarzy i uczucia inokana. Wszyscy, oprócz wstawionego elfa, popatrzyli na niego zaskoczeni. Inokany rzadko dawały się ponieść emocjom. Elf znowu się nawąchał i chyba zasnął. – Tylko Władcy Przeznaczenia mogą sobie wybierać, ale tu nikt Władcą Przeznaczenia nie jest!

- Skąd wiesz? – Elheres zachmurzyła się nieco. – Czy Władca Przeznaczenia zawsze wie, kim jest? – odezwała się i pytanie to skierowała raczej do samej siebie.

- O-czki-wiście! – czknął elf nie otwierając oczu.

- Niekoniecznie – zaprotestował Baax. – Przeważnie nie wie – zasmucił się nagle. Sam mógł być Władcą Przeznaczenia. Działo się wokół niego zbyt wiele dziwnych rzeczy. Zwłaszcza ostatnio. To nie mogło być mu przeznaczone. A może było? W końcu nie było przy jego narodzinach Pana Darów. Nie mógł być Władcą Przeznaczenia. Rozchmurzył się. Inokan pytał, jak Władca Przeznaczenia może się dowiedzieć, kim jest.

- Po prostu przydarzają mu się rzeczy, które nie były mu przeznaczone – rzekł Baax.

- To może rozpoznać wieszcz – odpowiedziała Elheres patrząc na kupca drwiąco. Zauważyła, że dyskutuje głównie z nim. Zaczynało się to stawać niebezpiecznie intrygujące. Baax wzruszył ramionami i uniósł w jej stronę jakimś cudem znów napełniony kufel.

- Jak? – nie ustępował inokan. Elf zaczął chrapać, a potem osunął się pod beczkę.

- Po prostu wieszcz nie widzi przeznaczenia takiej osoby – odparła Elheres, jakby to było oczywiste. Rzeczywiście było.

Baax uznał, że dyskusja przestaje go bawić. Inokany wyglądały, jakby miały zamiar zaraz się pobić, Elheres za bardzo przejmowała się wszystkimi magicznymi i filozoficznymi problemami, a Ochan wydawał się dziwnie nieobecny. Jedynie z elfem można by się poważnie pobawić, ale ten spał, zmorzony zapachami swoich ziółek. Rano na pewno będzie go bolała głowa, o ile koci w ogóle coś takiego odczuwają.

Inokany syczały coś na siebie i Baax pomyślał, że należy je rozdzielić, zanim zrobią awanturę na weselu córki wójta osady, w której byli przecież tylko gośćmi.

- Czy pochodzicie z Takciapciap? – spytał niewinnie, klepiąc jednego z nich po nastroszonym skrzydle.

Inokan odwrócił się do niego i syknął wściekle.

- Z Tkalarhiar – poprawiła Elheres kręcąc z politowaniem głową. Nie wiedziała, czy kupiec jest naprawdę takim durniem, czy tylko udaje.

- No przecież mówię. – Baax uśmiechnął się do niej szeroko.

- Nie – odpowiedział nieco zdziwiony inokan, ale pióra mu opadły. – Tkalarhiar jest daleko na północy.

- A my właśnie chcielibyśmy się tam dostać – oznajmił wesoło Baax.

- Po co? – inokan wydawał się być szczerze zdumiony.

- Bo mamy taki... – zaczął Baax, lecz solidne uderzenie pod lewe żebro odebrało mu na moment dech.

- Czy to daleko stąd? – spytał czarodziej.

- Tak. W kierunku północno-wschodnim. Nadal nie rozumiem, po co się tam udajecie – nie ustępował inokan. – O ile mi wiadomo nie było tam żadnego człowieka od... Od czasów... Od dawna.

- Nasza czarodziejka ma tam sprawę do załatwienia. Chodzi o Wiatry – zbył go czarodziej, wlepiając wzrok w czarodziejkę. Wzruszyła tylko ramionami.

- Możecie iść wzdłuż biegu Sznai. To chyba Telania w waszym nazewnictwie. Po kilku dniach przekroczycie ją a potem przekroczycie Eszkrii, czyli Uweję.

- Uweę.

- No przecież mówię. Przekroczycie Uweję i pójdziecie dalej na północny-wschód. Tkalarhiar znajduje się między źródłami Disz a źródłami Tiuny.

- Disz to Diuna, a Tiuna to Isela? – zapytała Elheres.

- Zdaje się, że tak.

- Ale przecież źródła Iseli znajdują się dokładnie na północ stąd.

- Tego nie jestem pewien, ale wiem, że gdy chcę dotrzeć do Tkalarhiar ze swego domu, który jest ćwierć dnia drogi stąd, zawsze lecę na północny wschód. No, może faktycznie bardziej na północ, niż na wschód. A droga zajmuje mi około czterech dni. Nie mam pojęcia, ile to będzie w przeliczeniu na ludzkie nogi.

- Nie szkodzi – odparła Elheres. – Mamy konie – oznajmiła butnie i Ochan tylko pokręcił głową. – O co ci chodzi?

- O nic, czarodziejko – rzekł z uśmiechem. – Wygląda na to, że wybraliśmy się w daleką drogę. Znacznie dalszą, niż przewidywałaś. I znacznie łatwiej tu zabłądzić, niż na gościńcu do Daey.

- To zawróć! Wcale nie musisz iść ze mną, możesz pojechać do Daey! O nic cię nie prosiłam.

- A sądziłem…

- Dobrze wiem, gdzie iść, nie zabłądzę! Studiowałam księgi geograficzne w Sedanii i wiem, gdzie jest Tkalarhiar.

- W razie czego zawsze możecie szukać pomocy u driad i faunów – wtrącił inokan. Nadal nie posiadał się ze zdziwienia.

- Właśnie. – Elheres nie spuszczała wzroku z czarodzieja. Teraz wyglądało na to, że oni się pokłócą. Baax miał stanowczo tego dość. Był głodny, a na dodatek nogi mu zdrętwiały od siedzenia na belce.

Wstał, by znaleźć sobie coś do zjedzenia. Większość pobliskich stołów była całkowicie pusta lub oblepiona biesiadującymi. Wokół ognisk skakali mieszkańcy wioski. Odetchnął głębiej nocnym powietrzem, przesyconym wonią dymu, piwa i kiszonej kapusty. Rozpostarł szeroko ramiona i przeciągnął się. Był bardzo zadowolony, że nie posłuchał Ajanali wtedy, w Urji. Gdyby zgodnie z jej radą został w domu, nie znalazłby się teraz tutaj. Być może tak było mu przeznaczone, może po prostu nie mógł się wykręcić od tej przygody, bo tak zostało zapisane w Planie. Nie zrozumiał ani trochę z wywodu Elheres, ale wiedział, że Plan nie jest nudny. Wystarczało o nic nie pytać wieszcza.

Podszedł do najbliższego stołu i dosiadł się do biesiadujących. Znad solidnej porcji parującego bigosu przyglądał się siedzącej wokół stołu kompanii. Dwóch młodzieniaszków w końcu stołu zaczęło się okładać ze śmiechem i siedząca między nimi drobniutka czarnulka nieporadnie próbowała ich rozdzielić. Chyba jednak niezbyt chodziło jej o to, by przestali się bić – zbyt głośno się śmiała. Baax rozpoznał w jednym z chłopców pana młodego, ale nie zdziwiło go, że zostawił na moment swoją młódkę. Chłopcy przepychali się, aż wreszcie siedząca obok dziewczyna kazał im przestać. Zignorowali jej słowa, a ktoś rzucił przez stół pustym talerzem.

Baax stwierdził, że robi się późno i należałoby iść spać. Poszedł poszukać koni, które zostawili w pobliżu chaty wójta. Gdy przechodził obok lipy, usłyszał płaczliwy monolog.

- Tak, jestem pijany, masz rację. Ale to tylko dlatego, że na trzeźwo nie odważyłbym się tego powiedzieć. Mam dla ciebie zbyt wiele szacunku. I kocham cię. Naprawdę i całkiem szczerze. Możesz mi nie wierzyć, ale zdaje mi się, że wierzysz. I jesteś tym oczywiście oburzona, ale nic na to nie poradzę. Krzycz proszę, uderz mnie, jeśli chcesz. Możesz mnie nawet odprawić, choć twój ojciec nie pochwaliłby tego, wiesz dobrze. Ale to twoja wola.

Baax czuł się głupio podsłuchując wyznanie miłosne, ale musiał wysłuchać do końca, bo głos wydał mu się znajomy, mimo że trochę zniekształcony.

- Jeśli pozwolisz mi pozostać przy tobie, - kontynuował głos – będę szczęśliwy mogąc tylko patrzeć na ciebie i słuchając twego głosu, nawet jeśli będziesz niemiła. Będę szczęśliwy mogąc umrzeć za twe bezpieczeństwo. Wiem, że nie jestem ciebie godzien, bo wyrzekłem się mojego rodu, skąd jednak miałem wiedzieć, że na ciebie trafię. Jakbym wiedział to bym się nie wyrzekł. – Głos zamilkł na chwilę. – Tylko wtedy bym nie trafił – zawahał się. – No dobrze. Wiem, że wyrzekłem się swego rodu, a ty jesteś Sesziją i nie jestem ciebie godzien. Pozwól mi tylko służyć ci. Pomiataj mną, a będę szczęśliwy. Nie, to nie ma sensu!

Baax usłyszał głośny jęk i łomot i gdy cicho wychylił się zza drzewa, zobaczył opartego o pień rycerza. Opierał się łokciem, na którym złożył głowę. Jego ciałem wstrząsał suchy, urywany szloch. Kupiec zastanawiał się przez chwilę, czy nie podejść do rycerza, by go pocieszyć, gdy ten nagle poderwał się i znów stanął wyprostowany naprzeciw drzewa.

- To trzeba po prostu – powiedział cicho. – Elheres, kocham cię. A ty? Czy ty też mnie kochasz? – zapytał dramatycznie i nagle oklapł. – Nie, tak jest jeszcze gorzej. – Pokręcił głową i niespodziewanie usiadł pod drzewem. Po krótkiej chwili zaczął głośno chrapać. Baax wzruszył ramionami i zdecydował, że naprawdę pora się położyć. Ta noc gotowa się jeszcze źle skończyć.


Ochan i Elheres nie pokłócili się. Czarodziej w porę stwierdził, że nie ma ochoty na dalszą rozmowę. Muszą jak najwcześniej wyruszyć, bo mają przed sobą bardzo daleką drogę, a Usinial jest niebezpieczny. Nie poszedł jednak spać. Siedział przy ognisku niemal do świtu słuchając pieśni i opowieści. Widział, jak krótko po nim Elheres opuściła towarzystwo inokanów i nieprzytomnego elfa. Patrzył na jej harmonijną figurę, na długie włosy, jarzące się rudawo w świetle ognia. To piękna kobieta, ale nie powinien tak o niej myśleć. Dla niego nie jest kobietą.

O pierwszym brzasku wrócił pod chatę wójta. Wydobył swój koc, starając się nie obudzić czarodziejki i położył go pod ścianą domu. Pod wątłą brzózką chrapał gruby kupiec. Meknarina, Zity i Kirema nie było widać.

Elheres obudziła się pierwsza. Zbudziło ją chrapanie Baaxa. Wolała nie wyobrażać sobie, co się będzie działo po tej porcji kapusty, którą ogromny kupiec musiał wczoraj pochłonąć. Trochę dalej, pod chatą spał Ochan. Było jeszcze chłodno, mżył lekki deszczyk. Owinęła się płaszczem i poszła poszukać Ha Meknarina. Miała nadzieję, że znajdzie również Zitę i Kirema i będą mogli wkrótce wyruszyć w dalszą drogę, ale przeczucie, mówiło jej, że niektórych trudno będzie obudzić, po wczorajszej zabawie.

Znalazła rycerza szybciej niż mogła się spodziewać. Spał pod drzewem w samym środku osady. Budził się przez dobre kilka chwil. Gdy wreszcie otworzył oczy i spojrzał na nią, znieruchomiał, jakby się czegoś przestraszył.

- Seszijo… – wyszeptał zbielałymi wargami. – Wybacz… – milczał przez chwilę, a potem rzucił się do jej stóp i objął ją za kolana. – Wybacz mi, błagam! Wybacz mą śmiałość! – krzyczał.

Elheres nie lubiła gdy się tak zachowywał, ale on się tym cieszył. Nie na darmo był iselskim rycerzem – najgłupszą istotą, jaką nosiła ziemia Arelonu.

- Wstawaj! – krzyknęła, gdy przerwał by zaczerpnąć oddechu.

Zamilkł i podniósł głowę. Nie podniósł się z klęczek.

- Tak, wstawaj – powtórzyła. – I idź osiodłać konie. Ruszamy dalej.

Stał niezdecydowany.

- Czy wybaczysz mi Seszijo? – spytał wreszcie z pochyloną głową.

- To, że się upiłeś? Może jutro.

Odwróciła się i odeszła szukać chłopaka i dziewczyny, a on został, kompletnie zaskoczony, że nie zwymyślała go bardziej. Po tym, co jej powiedział ostatniej nocy... A może nie powiedział... Albo już go zwymyślała, a potem przebaczyła... Nie mógł sobie przypomnieć.

Elheres nie chciała szukać Zity ani Kirema. Wolałaby ich zostawić. W tej wiosce z pewnością ułożyliby sobie jakoś życie. Ale Ochanowi mogło się to nie spodobać. Pamiętała, co wydarzyło się w Urji. Jeśli jest taki uparty, nie ma sensu sprzeczać się z nim, choć sama uważała, że we trójkę daliby sobie świetnie radę. Najlepiej, gdyby Ochan też się wycofał. Na to, że uda jej się przekonać Ha Meknarina do rezygnacji z powierzonego mu przez jej ojca zadania, nie liczyła. Już nie. Dla rycerza była to kwestia honoru, a przez ostatnie pół roku zdążyła się nie raz przekonać, że honor miał dla niego wielką wartość. Przynajmniej do dziś. Obejrzała się na lipę z powątpiewaniem.

Owalny plac w centrum osady wyglądał jak pobojowisko. Nie tylko Ha Meknarin dobrze się bawił ostatniej nocy, i to było trochę pocieszające. Część ludzi dowlokła się do swoich domów, ale wielu spało na ziemi, wśród niedojedzonych kawałów mięsa i tlących się popiołów. Ktoś zbierał się z trudem, jęcząc i klnąc niemiłosiernie.

Zdziwiła się, gdy znalazła Zitę i Kirema w ciasnym uścisku. Leżeli bez przykrycia na gołej ziemi. Stała chwilę nim ich obudziła, a gdy już potrząsnęła ramieniem Kirema, odeszła szybko, by ich niepotrzebnie nie peszyć.

Słońce stało już wysoko, kiedy żegnali się z wójtem.

- Myślałem, że zostaniecie na dłużej – mówił chłop, drapiąc się po włochatej piersi, niechlujnie wyglądającej w rozchełstanej koszuli. – My się tu jeszcze będziem bawić, a wy już wracacie – uśmiechnął się niewyraźnie.

Baax pokiwał głową, a potem przełożył pytanie, bo Elheres uszczypnęła go w ramię.

- Tak, spieszno nam w dalszą drogę – odpowiedziała czarodziejka. – Czy na północ stąd znajdują się jeszcze jakieś osady?

Chłop popatrzył na Baaxa z niedowierzaniem. Kupiec pokazał dłonią na czarodziejkę, która niecierpliwie czekała na odpowiedź.

- Tam Usinial – odparł chłop lakonicznie. Elheres zrozumiała bez tłumaczenia. – Chyba nie wybieracie się do Usinialu? – chłop wpatrywał się w Baaxa, jakby szukając u niego resztek rozsądku. Nie znalazł ich. – Przecież tam potwory jakoweś mieszkają. Inokany, smoki i insze – dodał, zniżając głos niemal do szeptu i krzywiąc się niemiłosiernie.

Elheres patrzyła na niego zdumiona. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, że właśnie gościł dwóch inokanów i elfa? Trudno było w to uwierzyć, ale uznała , że to nie jej sprawa.

- Więc nie ma tam ludzi? – spytała.

- Nie. Nawet gościńca tam nie ma. Kończy się w naszej wiosce, dalej już tylko ścieżka w las, a potem nawet i tego nie ma. Nie idźcie tam, pobawcie jeszcze u nas – próbował ich ratować.

- Jedziemy – ponaglił Ochan.

- Tak, musimy jechać. Dziękujemy za gościnę – powiedziała Elheres.

- Szkoda, że nie możecie zostać. Dzisiaj tu trochę bałagan, ale za kilka dni, jak już się wszystko uspokoi. Zobaczycie, że to bardzo ładna wioska.

- Wiemy. Było nam bardzo miło, bawiliśmy się świetnie. – Popatrzyła na rycerza z niesmakiem. Ha Meknarin ledwie siedział w siodle. Pochylił głowę, ale i tak wiedziała, że ma strasznie kwaśną minę. Co chwilę popijał z bukłaka przytroczonego do siodła. W takim tempie woda skończy mu się zanim wyjadą z wioski. – Proszę wybaczyć, ale musimy ruszać – zwróciła się do wójta po raz ostatni. – Do widzenia!

- Do widzenia. Dużo szczęścia wam życzę. Będziecie go potrzebować.

Wójt pomachał im na pożegnanie i kręcąc głową wrócił do swoich. Musiał przecież pomóc w przygotowaniu poprawin.


Rozdział Szósty.

Nieuchwytną granicę pomiędzy Eriaarem a Usinialem przekroczyli późnym popołudniem. Linia oddzielająca te krainy gubiła się gdzieś pomiędzy krzewami jałowca i dzikiej róży, z której mieszkańcy północnego Eriaaru robili cierpkie, mocne wino. Ale atmosferę Usinialu rozpoznawało się od razu. Nie na darmo nazywany był krainą Sennych Wzgórz.

Pomimo późnej pory między drzewami snuła się gęsta mgła, powietrze było wilgotne i dziwnie mroczne. Było chłodno i bardzo cicho, trzask łamanych końskimi kopytami gałązek niósł się między drzewa, a z oddali odpowiadał mu jedynie gwałtowny łopot skrzydeł spłoszonego ptaka. Drzewa nie szumiały, nieliczne zwierzęta przemykały gdzieś odległymi duktami. Usinial zdawał się drzemać. Może oczekiwał na coś, jak od zarania dziejów.

Ścieżka skończyła się wkrótce. Ciasno zbite korony drzew schylały się nisko nad rosnącymi gęsto krzewami. Musieli zejść z koni i prowadzić je, bo zwierzęta same nie chciały iść w gęstwinie. Ha Meknarin wyjął sztylet i, posługując się nim jak maczetą, wyrąbywał ścieżkę w gęstym poszyciu. Gdy trafiali na zwierzęcą ścieżkę, miał chwilę wytchnienia, ale ścieżki wiły się i zakręcały, więc nigdy nie szli nimi długo.

Elheres szła tuż za rycerzem. Prowadzący dwa konie Baax wlókł się za nią. Dla zabicia czasu wciągnął czarodziejkę w filozoficzną dysputę o wyższości nauki i techniki nad magią. Zita i Kirem szli za nim w milczeniu. Zita co chwilę oglądała się, by spojrzeć na chłopaka. Daremnie zadawała sobie pytanie, co takiego zrobiła w nocy, że przestał się do niej odzywać.

Na końcu Ochan prowadził za uzdę ostatniego konia. Przez długi czas przysłuchiwał się dyskusji Baaxa z Elheres i bawiło go zacietrzewienie czarodziejki. Nigdy nie ośmieliłby się twierdzić, że ma ograniczony umysł, ale dopiero kiedy Baax otwarcie jej to powiedział, przestała się na niego złościć i zaczęła posługiwać się argumentami. Wkrótce jednak ucichli, jakby Baaxowi nagle odechciało się gadać. Ochan odniósł wrażenie, że łomot miecza Ha Meknarina oddala się. Ciszę zakłócał tylko monotonny tupot końskich kopyt i ludzkich stóp, wkrótce rycerz w ogóle zaprzestał swojej pracy. Wreszcie czarodziej usłyszał zniecierpliwiony głos Elheres.

- Powinniśmy dotrzeć przynajmniej do Telanii. Inokan mówił, że to niedaleko.

- Dla inokanów odległości nie są takie same, jak dla nas, Elheres – jęknął Baax. – Oni potrafią latać.

- Latać? – spytała niespodziewanie Zita. – To znaczy fruwać? – Zaczynała już trochę rozumieć dainkę. Baax pokiwał tylko głową, dla niego nadeszła już pora na spoczynek. – Ale przecież te inokany nie istnieją – wypaliła dziewczyna.

- Istnieją Zito, istnieją. – Baax nie miał ochoty na dyskusję. – Myślę, że najlepiej będzie, jeśli przenocujemy tutaj, bo na żadną karczmę po drodze nie ma chyba co liczyć.

- Nie możemy tu nocować! – Elheres była zdziwiona jego ignorancją. – Tu nawet nie ma wody.

- Ja nie muszę się myć!

Czarodziejka tylko pokręciła głową i pociągnęła swojego gniadosza. Dała znak Meknarinowi, aby ciął dalej. Zaczęło się ściemniać, choć zmrok zapadał tu dłużej niż na równinach. Jednak gęste listowie nad głowami przesłaniało niebo tak szczelną opończą, że wkrótce nie było nic widać. Strumieni płynęło tutaj dużo, więc po chwili Ha Meknarin poczuł, że coś chlupie mu pod stopami. Oznajmił, że znalazł miejsce na spoczynek.

Baax padł na trawę. Nawet nie rozłożył koca i Zita przykryła go tylko. Wszyscy byli zmęczeni, ale Ha Meknarin rozpalił ognisko. Zagotował też wodę z kilkoma paskami wędzonego boczku i marchewką. Gdy wszyscy kładli się spać, objął pierwszą wartę.

Zawinięty w koc Ochan leżał chwilę nie mogąc zasnąć. Woda płynęła obok z cichym szmerem i wydawało mu się, że słyszy zwierzęta podchodzące do wodopoju. Poderwał się i zobaczył, że głowa rycerza zwisa bezwładnie na piersi, ale pomyślał, że nie będzie go budzić. Na tle ciemnych toczących się oleisto wód strumienia dostrzegł jakiś ruch, lecz postać natychmiast rozpłynęła się w szaro sinej mgiełce nad wodą. Miała ludzki kształt, więc musiała to być rusałka lub driada. Półistota, nie zwierzę. Coś pomiędzy Wybrańcem, jak człowiek, elf czy inokan, a dzikim stworzeniem lasu. Półistoty potrafiły porozumiewać się między sobą czymś w rodzaju języka i miały swoje cywilizacje. Nie miały jedynie dostępu do Magii, do Wiedzy, do Darów. Stwórcy wybrali inne istoty na władców stworzonego przez siebie świata. Driady czy rusałki były czymś w rodzaju eksperymentu. Etapem ewolucji, jak określiliby to naukowcy. Będzie musiał powiedzieć o tym Baaxowi. Ewolucja to jedna z nauk, których zasad Magia w żaden sposób nie mogła wyjaśnić. Kupiec będzie miał świetny argument przeciwko Elheres. Uśmiechnął się do siebie, lecz poczuł się jak zdrajca. Jak może poszukiwać argumentów na korzyść nauki przeciw swojej ukochanej Magii? A jednak poszukiwał. Przeciwko Elheres.

Usiadł na kocu. Postanowił, że będzie czuwać jako pierwszy. Jeśli zacznie zasypiać, obudzi rycerza, na razie był jeszcze zbyt podekscytowany. Od wody ciągnęło chłodem, wilgocią i takim specyficznym wodnym zapachem. Był trochę jak mgła, trochę jak pleśń, jak rozmokła ziemia i gnijące gałęzie. Zapach był jednocześnie rześki i dość przyjemny. Gałęzie szumiały cicho nad głową. W pewnym momencie wydało mu się, że pada deszcz, słyszał dobiegające jego uszu kapanie. Gdzieś przemknęła sarna, lub rusałka, pohukiwały sowy. Naciągnął koc na ramiona, było coraz zimniej. W końcu zmęczenie i sen zaczęły zwyciężać niewygodę i poczucie obcości w dziwnym świecie inokanów. Pomyślał, że pora obudzić rycerza. I wtedy właśnie bardzo blisko usłyszał ruch. Spod uchylonej powieki dostrzegł jedynie, że Kirem znika nad brzegiem rzeki. Nie wstał i nie poszedł za nim, nie obudził też Ha Meknarina. Nagle zrobiło mu się ciepło i przyjemnie. Kiedy chciał się przebudzić i sprawdzić, co robi chłopiec – teraz właśnie zasnął.


Gdy obudził się rano, nie wiedział, gdzie się znajduje. Otaczała go zwarta ściana gęstej, białej mgły. Wyciągnął rękę i zobaczył, jak opar rwie się na strzępy, które natychmiast łączą się z powrotem. Własnej dłoni nie mógł dostrzec. Nigdy wcześniej nie rozumiał tak dokładnie, co znaczy mgła. W Daey, w Eriaarze, w Kentebie takiej mgły po prostu nie było. Gdzieś blisko zagwizdał jakiś ptak i odpowiedział mu chór głosów z drugiej strony. Miał wrażenie, że okrążają go, nawołując się między sobą. Chwilę trwało, zanim uświadomił sobie, że we mgle nawet odległe dźwięki są doskonale słyszalne. Dlatego zaklęcie podsłuchiwania mieściło w sobie Słowa Wody.

Z prawej strony dosłyszał szelest. Jakby ktoś się poruszył. Znowu nie był pewien, czy nie zwodzi go mgła, ale odgłos był naprawdę blisko.

- Elheres? – odezwał się cicho, dojrzawszy zarys znajomych kształtów.

- Tak to ja. Nie śpisz już? – odpowiedziała również szeptem, ale ich głosy rozdarły gęstą, białą ciszę równie gwałtownie, jak wcześniej gwizdanie ptaków.

Dziewczyna ukazała się na moment za mleczną zasłoną, znikła i pokazała się bliżej. Usiadła obok niego, uśmiechając się. Zdziwiło go to, bo nie sądził, że mogła się do niego uśmiechnąć. Miała mokrą bluzeczkę, splątane włosy upięła niedbale na karku. Chyba zdawała sobie sprawę, że Ochan dostrzega te wszystkie drobne, nic nie znaczące niedoskonałości. Dotknęła ręką włosów i rozpuściła je. Wyglądała jak czarownica z obrazka dla dzieci.

- Obudziłam cię? – spytała usiłując rozczesać plątaninę, zdobiącą jej głowę.

- Nie – zaprzeczył. Nie wiedział, co go obudziło. Chyba nadeszła pora by wstać.

- Wykąpałam się. Nie chciałam narobić hałasu – usprawiedliwiła się mimo jego odpowiedzi. – Strasznie tu zimna woda – dodała po chwili. Rozdzieliła kilka pasm włosów i zaczęła zaplatać je w warkocz. – Zita ma świetną fryzurę na taką podróż – uśmiechnęła się ponownie. Wyglądała na zadowoloną. Nic dziwnego, przecież dążyła prosto do swego celu i nie zanosiło się na to, żeby coś poważnego miało jej w tym przeszkodzić. Może tylko zmęczenie, gęsty las i obca przyroda. Dla niej jednak nie były to przeszkody, z którymi nie dałaby sobie rady.

Ochan westchnął i pokręcił głową. Przydałby mu się jej upór i wytrwałość. Mgła jakby trochę się przerzedziła. Dziewczyna podniosła się. Podeszła do Ha Meknarina, którego nie przebudziła jej poranna kąpiel. Nie wiadomo, czy był tak zmęczony, czy po prostu ona tak chciała. Pozostali budzili się powoli. Opary uniosły się na wysokości kilku dłoni ponad wodą i rozrzedzały się coraz bardziej w miarę oddalania się od strumienia. Kłaki mgły snuły się jeszcze niemrawo między drzewami, gdy ruszyli w dalszą drogę.

Usinial był tak samo mroczny i cichy jak poprzedniego dnia. Z rzadka tylko odzywał się skrzek jakiegoś ptaka, czasem łopot skrzydeł nad głowami wytrącał wędrowców z równego rytmu marszu. Zwierzęta przemykały gdzieś bokiem. Nie udało im się spotkać leśnych driad ani rusałek żyjących w rzekach i strumieniach Usinialu. Były płochliwe i nie przyzwyczajone do życia w pobliżu ludzi. Tu przecież nikt nie ingerował w ich świat. Pierwszego wieczora Zita zaśpiewała dwie legendy o Usinialu i zabronili jej śpiewać więcej. W wilgotnej ciszy lasu historie o zaklętych Mocach i duchach zaginionych wędrowców wydawały się dziwnie prawdziwe.

Przez dwa dni wędrówki las nie zmienił się wcale. Drzewa, krzewy i strumienie stawały ludziom na drodze. Teren wznosił się coraz wyżej a potem opadał, niebezpiecznie upodobniając się do moczarów i bagnisk. Trudno było iść cały czas na północ, nie wiedzieli jak długo może jeszcze potrwać ta podróż, ale wydawało się, że droga przed nimi wydłuża się zamiast skracać. Brakowało gościńców, brakowało wygodnego wozu, bolały nogi. Gdy Baax stwierdził żartobliwie, że po to został bogatym kupcem, by nikt go nie zmuszał do pieszej wędrówki, nikt się nie roześmiał.

Trzeciego dnia dotarli do Telanii. Idąca tuż za Meknarinem Elheres pierwsza zobaczyła rzekę. Już od południa schodzili w dół po niewielkim nachyleniu, więc spodziewali się ją ujrzeć w każdej chwili. Widok zamulonych wód nie ucieszył jednak Elheres. Z tego, co mówił inokan w Eriaarze, wynikało, że przeszli dopiero czwartą część drogi, a najtrudniejsze wciąż było przed nimi. Na początek musieli przeprawić się przez Telanię.

Rzeka nie wyglądała zachęcająco. Jasnobrunatne wody przelewały się przez kamienie i powalone pnie drzew z zawrotną prędkością. Telania albo była wezbrana po wiosennych roztopach, albo gdzieś w górze jej biegu padały niedawno ulewne deszcze. A musieli jakoś przedostać się na drugi brzeg.

Elheres zadecydowała, że pójdą jej brzegiem w górę nurtu, ponieważ rzeka płynie z północy, a właśnie na północ prowadziła trasa ich wędrówki. Prędzej czy później znajdą bród czy choćby płyciznę. Wiedziała, że nie nastąpi to natychmiast. Mogą iść przez cały dzień, zanim znajdą dogodną przeprawę.

Świat według inokanów wyglądał zupełnie inaczej. Rzeka, las, góra – to wszystko było jak jedno. Dało się przelecieć, przefrunąć. A dla ludzkich nóg strumień zdawał się być nieprzekraczalną barierą. Gdzieś wyparował cały jej optymizm, cała radość z dopięcia swego. Przecież szła do Tkalarhiar, do Ptasiej Twierdzy. Szła tam, by stać się jedną z najpotężniejszych czarodziejek świata. Powinna się cieszyć, pałać entuzjazmem, a tymczasem czuła jedynie zniechęcenie. Nudna, jednostajna podróż, beznadziejne towarzystwo nadskakującego rycerza i czarodzieja, którego nie cierpi. Już raz próbował stanąć na drodze jej Przeznaczenia. I jeszcze ta trójka. Przemądrzały kupiec, który mógłby być co najwyżej Sawien, a usiłuje zachowywać się jak Keran, mrukliwa dziewczyna i równie mrukliwy chłopak. Para – nie para, właściwie nie-wiadomo-kto.

Może ojciec miał rację, może trzeba było zostać w Eitelu, zamiast pakować się w kłopoty. Ale teraz jest już za późno, przeszli czwartą część drogi. Po przekroczeniu Telanii zostaną im jeszcze trzy ćwierci. Lepiej nie zastanawiać się, ile to dni.

Rzeka zaczęła coraz wyraźniej skręcać w kierunku zachodnim. Czasem płynęła tak głębokim wąwozem, że nie sposób było trzymać się jej brzegu i musieli zbaczać głębiej w las, gdzie szum wody ledwie dobiegał ich uszu. Ochan zaproponował przeprawę przez powalony pień. Potężne drzewo padło stosunkowo niedawno, bo liście były jeszcze zielone. Nie było jednak mowy, by konie po nim przeszły, więc po prosu ruszyli dalej. W końcu czarodziejka zatrzymała się w miejscu, gdzie nurt był wyjątkowo szybki. Musiało tu być płycej, choć sterczących z dna kamieni nie było widać. Woda przelewała się przez nie z gwałtownym falowaniem, wzburzona i prędka. Elheres zsiadła z konia i stała milcząc na brzegu.

- Nie przejdziemy tutaj – odezwał się Ochan, widząc jak czarodziejka przygląda się rzece ze zmarszczonym czołem. – Nurt jest zbyt bystry.

- Masz lepszy pomysł? – warknęła.

- Pójdźmy dalej w górę rzeki...

- Tam będzie jeszcze gorzej. To może być ostatnie miejsce, gdzie da się jeszcze normalnie przekroczyć Telanię. – Czarodziejka z rozpaczą patrzyła po towarzyszach, szukając u nich poparcia. Ha Meknarin wzruszył tylko ramionami. Baax wpatrywał się w jakiś punkt w dole rzeki. Znikąd pomocy.

- Ona ma rację. – Odwrócili się zaskoczeni na słowa Zity. Dziewczyna odezwała po raz pierwszy od kilku dni. – Znam takie rzeki – kontynuowała cichym głosem. – W Pareju są podobne. Stają się coraz dziksze w górę nurtu, zwłaszcza wiosną.

- Właśnie. – Elheres pokiwała głową, patrząc na Ochana. – Zresztą już tu jest dziksza. – machnęła ręką w kierunku, z którego przyszli.

- Tu nie jest Parej – zaoponował czarodziej.

- Ani Eriaar. Nie masz co liczyć na wygodny, cywilizowany bród. Musimy przejść tędy, nie mamy wyboru. – Odwróciła się do konia i zaczęła ostentacyjnie poprawiać popręg. Meknarin bez słowa podszedł, by jej pomóc. Wolałaby, żeby tego nie robił. Złościł ją tak samo, jak głupota Ochana.

Czarodziej patrzył na rzekę. Nie podobała mu się. Znał górskie rzeki tak samo, jak Elheres sam przecież wychował się w górach. Ale coś w środku mówiło mu, że to nie jest właściwe miejsce na przejście potoku. Coś w środku mówiło, że powinni iść dalej. Dalej na zachód. Niebo przeświecające nieśmiało między gęstymi gałęziami drzew zaczynało różowieć mimo ciężko wiszących chmur. Nie powinni w tym miejscu przekraczać rzeki.

Elheres kłóciła się z Meknarinem, czy ma przejechać rzekę konno, czy przejść pieszo. Baax pomagał Zicie poprawić zamocowanie bagaży. Kirem stał nad brzegiem i wpatrywał się tępo w mętne, wzburzone fale. A Telania płynęła z jednostajnym, niemal umykającym uwadze szumem. Ochan wypowiedział Słowo. Mogło spowodować rozstąpienie się wód rzeki i utworzenie suchego brodu, ale nie spowodowało. Prawdziwi Władcy Wody potrafili uczynić coś takiego nawet z wodami morza, ale on nie był Panem Żywiołu. Rzeka zakotłowała się jedynie pod wpływem Magii, ale nie utrzymał zaklęcia wystarczająco długo. Zaklął brzydko pod nosem.

- Zwariowałeś? – Elheres wcale nie wyglądała na osobę, która sądzi, że właśnie teraz zwariował. Chyba zawsze uważała go za niespełna rozumu. – Nie dasz sobie rady z tą rzeką. Przejdziemy ją w tradycyjny sposób. Bądź spokojny, uda się nam.

- Nie boję się – warknął. Nie miał ochoty wysłuchiwać jej uwag. Wcale nie uważał jej ani za mądrzejszą, ani za lepszą od siebie. A ta odrobina Magii na coś mu się jednak przydała. Wiedział teraz, jak wygląda dno rzeki. Wiedział, że tam, za kamieniem, na którym woda tak się śmiesznie wybrzusza, jest głęboko. Tam nawet konie musiałyby płynąć. Ale gdyby poszli trochę bardziej w lewo, nie mieliby problemów z przeprawą. Powinien jej o tym powiedzieć, ale nie powie. Dlaczego miałby jej cokolwiek ułatwiać? Niech sama się przekona.

Wsiadła na konia, Ha Meknarin chwycił jego uzdę i w skupieniu wkroczył w bystry nurt rzeki. Prąd w pierwszej chwili omal nie zwalił go z nóg, ale zaparł się, stał przez chwilę nieruchomo, a potem powoli ruszył do przodu. Uważnie wyszukiwał drogę na zdradliwych, śliskich kamieniach. Woda bryzgała wysoko, rozbijając się o jego nogi. Długie poły kabata przylepione do skórzanych spodni krępowały ruchy. Odkleił je gwałtownym ruchem i ujął w rękę, drugą trzymając uzdę konia. Wzburzone fale sięgały mu do połowy ud. Jeśli zamoczą kolczugę, będzie ją musiał dokładnie wysuszyć, by nie zardzewiała. Nie oglądał się nawet, czy wszystko w porządku z Elheres. Był pewien, że tak jest. W siodle nic jej nie groziło, a on musiał skupić się na mętnej powierzchni wody, spod której nie było widać dna.

Baax, Zita i Kirem wchodzili do wody w ślad za rycerzem. Ochan stał na brzegu, czekając na swoją kolej. Patrzył na Elheres w napięciu. Nie był pewien, czy dobrze zrobił, nie ostrzegając jej przed niebezpieczeństwem. Ku jego zdumieniu jednak Ha Meknarin skręcił w lewo dokładnie w tym miejscu, w którym zaczynała się głębia, i po prostu obszedł je dookoła. Ochan wstrzymał na moment oddech, a potem pokręcił głową ze złością.

Baax powtórzył manewr rycerza, Zita szła kilka kroków za nim. Nie chciała jechać na koniu Nieraz już przeprawiała się przez rzeki i ta nie była jej straszna. Szła dzielnie do przodu, a raczej wisiała na końskiej szyi. Siwek nie trzepał głową i trzymał ją prosto, choć napięta uzda mocno ciągnęła do dołu. Zita potykała się co chwilę, ale nie traciła równowagi. Gdyby straciła grunt pod nogami, prąd porwałby ją i pewnie nie dałoby się jej uratować. Wiedziała o tym, dlatego była bardzo skupiona. Bardzo chciała znaleźć się już na drugim brzegu, najlepiej w jakiś czarodziejski sposób. Po raz pierwszy w życiu nie miałaby nic przeciwko Magii.

Ale musiała uważać na śliskie kamienie i opierać się gwałtownie płynącej wodzie, która sięgała jej do pasa. Skupić się na jednym kroku, na następnym i jeszcze następnym. Cała była mokra. Bluzka lepiła się od potu. Choć woda była przeraźliwie zimna, jej było gorąco. Zatrzymała się na chwilę dla zaczerpnięcia tchu. Elheres i Meknarin stali już na suchym piasku. Spojrzała na nich z niekłamaną zazdrością i trochę zaskoczyło ją, że stoją tak daleko po lewej stronie. Czarodziejka odwróciła się do niej i z przerażeniem w oczach skinęła na coś dłonią.

Rozejrzała się przestraszona. Przed nią było to samo drzewo, na które kierowała się, wchodząc do wody. Znowu popatrzyła na wymachującą rękami Elheres, która zsiadała właśnie z konia, na idącego w jej kierunku rycerza. Usłyszała za sobą głos Kirema, ale nie zrozumiała, co mówił. Coś było nie w porządku. Musi się ruszyć, bo prąd rzeki przelewającej się przez kamień jest zbyt silny, żeby mogła dłużej ustać.

Zrobiła krok do przodu i nie napotkała pod stopą nierównych, śliskich kamieni. Schyliła głowę, ale przez mętną wodę nic nie zobaczyła. Koń idący wiernie za nią trzepnął gwałtownie łbem. Poczuła, że traci równowagę.

Wszystko zaczęło dziać się tak szybko, że nie wiedziała, co się stało. W jednej chwili znalazła się pod wodą. Nie mogła złapać tchu. Poczuła silne uderzenie w tyłek, krzyknęła z bólu, ale zachłysnęła się tylko. Zaczęła się topić. Zanim to do niej dotarło była już daleko w dole rzeki. Zemdlała.

Towarzysze przeprawy zamarli na moment z przerażenia. Nim oprzytomnieli, dziewczyny nie było już widać za zakrętem. Kirem i Meknarin zareagowali niemal równocześnie. Rycerz rzucił wodze protestującej cicho czarodziejce i pobiegł do wody, ślizgając się na kamieniach. Chłopak puścił swego gniadosza, który natychmiast potruchtał niemrawo za spłoszonym siwkiem Zity i dał nurka w mętne fale.

Rycerz nie utrzymał się długo na powierzchni. Nie nosił pełnej zbroi, ale sama kolczuga ważyła tyle, że gdy dopłynęli do głębszej i spokojniejszej wody, poszedł na dno jak kamień. Zabulgotało tylko, gdy wzywał Kirema na ratunek.


Kupiec zrozumiał, że coś złego się dzieje, gdy jego koń zaczął się wyrywać. Baax dociągnął go do brzegu i spojrzał na Elheres. Stała w dziwnej pozie trzymając uzdę. Drugą rękę trzymała przy twarzy, jakby zasłaniała przed czymś oczy i kupiec zaczął się zastanawiać, czy coś jej nie zaczarowało. Byli przecież w pełnym mgły i duchów dziwacznym lesie, gdzie wszystko mogło się zdarzyć.

Czarodziej stał na drugim brzegu i wyglądał dokładnie tak samo. Pozostali znikli. Baax zaczął rozglądać się po lesie w poszukiwaniu śladu Zity, Kirema, Ha Meknarina, lub chociaż koni, które niosły na grzbietach całe ich zapasy jedzenia, ale nie dostrzegł nikogo.

- Idiota – odezwała się nagle Elheres z odcieniem rozpaczy w głosie i Baax poczuł się głęboko urażony. – Przecież nie upłynie w tej zbroi dalej, niż sięga jego mały rozumek. – dodała cicho i Baax domyślił się, że epitet nie odnosił się do niego. Westchnął z ulgą.

- Co się stało? – zapytał.

Elheres popatrzyła na niego, jakby widziała go po raz pierwszy w życiu. Zdążył się już przyzwyczaić do takiego spojrzenia, więc uśmiechnął się szeroko, w nadziei, że nikt go już nie zaczaruje. Przynajmniej na razie.

- Zita się utopiła – odpowiedziała czarodziejka spokojnie. Baax poczuł, że ziemia pod jego stopami wykonuje jakieś dziwne ewolucje. – Meknarin i Kirem też – dodała Elheres, ale tego Baax już nie słyszał. Odpłynął w niebyt, a jego ciało zwaliło się z łoskotem na ziemię. Konie poderwały się i uciekły w las.


Kirem pływał doskonale. Dogonił Zitę i wyciągnął ją na brzeg. Udało mu się również uratować dwukrotnie cięższego od siebie rycerza. Ha Meknarin nigdy jeszcze nie czuł się tak upokorzony, jak w chwili, gdy ocknął się na brzegu i zobaczył obok siebie trzęsącą się z zimna Zitę i ociekającego wodą, ale bardzo zadowolonego z siebie Kirema. Wstał bez słowa i ruszył w górę strumienia, gdzie zostawił Elheres w towarzystwie kupca i czarownika. Nie powinien był tego robić. Nie powinien opuszczać jej ani na chwilę. W ogóle nie powinien... Najchętniej zapadłby się pod ziemię.

Czarodziejka wraz z czarodziejem pochylała się nad Baaxem. Szczerze ucieszyła się na widok Meknarina i na wieść, że Zicie i Kiremowi nic nie jest i zaraz tu dotrą. Potem zbeształa go, że im nie pomógł, więc burknął, że przyszedł rozpalić ognisko. Omal nie poucinał sobie palców, przy rąbaniu gałęzi. O roznieceniu ognia w ogóle nie było mowy, tak mu się ręce trzęsły, poza tym był cały mokry. Czarodziej musiał go wyręczyć. Czarodziejka próbowała cucić kupca, który znowu zemdlał, kiedy dowiedział się, że Zita się nie utopiła.


Wieczorem siedzieli przy ognisku w zupełnym milczeniu. Ochan zastanawiał się, o czym wszyscy myślą, ale magia mentalna nigdy nie była jego mocną stroną i wolał jej nie używać. Gdyby Elheres to odkryła, używanie telepatii mogłoby mieć przykre konsekwencje. Zwłaszcza, gdyby chodziło o nią.

Gdyby jednak posłużył się telepatią dowiedziałby się na przykład, że Kirem zastanawia się, czemu nikt nie pyta go o rusałki, które wyciągnęły Meknarina i Zitę. Oboje byli wprawdzie nieprzytomni, gdy ich wyciągały, ale niemożliwe, aby nikt o tym nie wiedział. To musi być jakiś podstęp. Na pewno spytają go wtedy, kiedy nie będzie wiedział, jak odpowiedzieć. Teraz zresztą też nie wie...

Zita wpatrywała się w niego jak w wybawcę. Był przecież jej wybawcą. Ale siedział daleko od niej i, tak jak wcześniej, nie chciał z nią rozmawiać. Może by spróbował, ale Baax natychmiast się nią zajął. Posadził przy ognisku, otulił kocami i pytał, co podać. Zabrał ją od Kirema, nie pozwolił mu się o nią zatroszczyć i oddalił ich tym od siebie. A przecież gdyby Kirem jej nie kochał, nie rzuciłby się na ratunek. A teraz kupiec myślał tylko o jedzeniu. Przeszukiwał zawzięcie juki zdjęte z grzbietów dwóch ostatnich koni, które przeprowadził Ochan.

Stracili zapasy jedzenia, kilka koców i część zbroi rycerza. Dobrze, że krótszy miecz i sztylet miał przyczepione do pasa. Teraz zdjął kolczugę i rozwiesił ją w pobliżu ogniska. Siedział w błękitnym kabacie i czyścił miecz. Kabat dawno już wypłowiał i stracił barwę, ale herb Iseli na piersi był nadal wyraźny. Elheres przyglądała się temu, co zakrywały zazwyczaj gęste oczka kolczugi. Ciemne włosy na piersi były częściowo okryte tkaniną kabata, ale pamiętała, jak wygląda jego tors. Patrzyła na nagie, muskularne, poznaczone bliznami ramiona i znów miała ochotę ich dotykać i prosić, by opowiadał jej skąd się wzięły. Ile to czasu minęło od chwili gdy po raz ostatni się kochali? To było chyba nad Ajuke, jeszcze w drodze do Sedanii. Potem przestała mu ufać. Domyśliła się, jaki rozkaz otrzymał od ojca i wiedziała, że na pewno go wykona.

I wykonał właściwie. Zupełnie niechcący i przypadkowo. Może nawet nie była to jego zasługa. Elheres po prostu miała dosyć tułaczki, dosyć tej bezsensownej podróży. Była zmęczona, a do Ptasiej Twierdzy było nadal bardzo daleko. To, że tak bardzo się przestraszyła, gdy Ha Meknarin omal się nie utopił, stanowiło tylko kroplę, która dopełniła miary. Nie miała już sił. Tylko Ha Meknarin jeden wyglądał, jakby codziennie od urodzenia chodził po gęstych, nieprzystępnych lasach. I tak zapewne było, to jego zawód, ale gdyby tylko powiedziała, że nie ma sensu iść dalej on pierwszy zawróciłby z drogi. Spuściła głowę, by nikt nie zobaczył łez. Później powie im, że wracają i wszyscy będą szczęśliwi. Oprócz niej.

- Co będziemy jeść? – odezwał się niespodziewanie Baax. Przerwał na chwilę grzebanie w torbach, w których było wszystko, oprócz prowiantu. – Tu nie ma ludzi – zauważył odkrywczo. –Skąd weźmiemy jedzenie? – spytał, patrząc po otaczających ognisko twarzach.

- Stąd, skąd zwykle bierze się jedzenie! Z lasu! – odezwała się trochę rozzłoszczonym tonem Zita.

- Ja polował nie będę – obruszył się kupiec.

- To ktoś inny zapoluje, nie bój się! – sama gotowa była to zrobić, jeśli dalej będzie tak narzekał.

Ha Meknarin podniósł głowę z nagłym zainteresowaniem. Czyścił miecz i zastanawiał się, czemu nie zardzewiał jeszcze w pochwie. Kiedy go ostatni raz używał? W Sedanii? Odblask płomienia w klindze przywodził na myśl ogniska w lasach północnej Iseli, gdzie z braćmi z zakonu polowali na strzygi i bazyliszki, na sarny i zające. Nie miał łuku, ale miał elfiej roboty sztylet, którym rzucał najlepiej z całej drużyny, potrafił też zakładać sidła. Potrafił polować.

- Ja zapoluję – odezwał się. – Mogę nawet zaraz. – Zaczął się podnosić, ale Elheres zdecydowanym szarpnięciem posadziła go z powrotem.

- Zapolujesz, ale już nie dzisiaj. Zostaniemy tu na jutro i Meknarin, Kirem i Ochan pójdą na polowanie. Musimy zrobić jakieś zapasy, a potem... Zobaczymy. Trzeba iść spać – powiedziała gwałtownie. Wstała od ogniska i zaczęła przygotowywać sobie posłanie.

Owinięta dwoma kocami Zita położyła się skulona i zasnęła niemal natychmiast. Baax wzruszył ramionami i położył się na ziemi obok niej. Brak wygodnego posłania nie był problemem. Najgorsze było ssanie w żołądku, które pewnie i tak nie da mu zasnąć.

Ha Meknarin został na warcie. Siedział przed ogniskiem i dorzucał co jakiś czas kilka gałązek, żeby nie zgasło, żeby nie zrobiło się zimno i ciemno i dzikie zwierzęta nie zbliżyły się zanadto. Od rzeki ciągnęło chłodem, wiatr szumiał cicho w gałęziach nad głową, a w mroku, poza granicą światła rzucanego przez ognisko, pohukiwała jakaś strasznie zawzięta sowa. Wspominał dawne przygody na bezdrożach pogranicza z krainą elfów. Patrole na północnej granicy to był chyba najlepszy okres jego życia. Siadywali przy ogniskach w ciemne iselskie noce i podając w krąg manierkę z samogonem opowiadali o swoich przygodach. Bardziej pasjonujących i niebezpiecznych, niż ktokolwiek tutaj mógłby sobie wyobrazić. Nie takich, jak pilnowanie by nieposłuszna, rozpieszczona szlachcianka nie wpędziła się w kłopoty.

Nieważne, że była śliczna i zauroczyła go od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył w domu jej ojca w dalekim Eitelu. Teraz miał jej serdecznie dość. Ale nagroda, którą obiecał Keran nie mogła przepaść! Nawet jeśli nie dotrzyma części umowy i Elheres zostanie jakąś lepszą czarownicą, wtedy skłamie swemu pracodawcy. Nagroda jest warta wielkiej ofiary, nawet poświęcenia własnego honoru. Tego honoru zresztą już nie miał. Nie po tym, co się teraz stało. Dał się wyciągnąć z wody chłopaczkowi o połowę od siebie młodszemu. Teraz jest mu już wszystko jedno. Niech Elheres zostanie czarodziejką. On i tak nie wie, na czym polegają czarnoksięskie wtajemniczenia. Razem okłamią jej ojca. A potem będzie wolny.


Rozdział Siódmy.

Zita przez cały ranek szukała jakichś jadalnych korzeni. Jedna noc zdrowego snu i doszła do siebie po wczorajszych wydarzeniach. Nie wybrała się na polowanie, choć nie miałaby nic przeciwko temu, by Kirem ją zabrał. Choć pewnie tylko by mu przeszkadzała. Zawsze tak jest, kiedy kobieta próbuje robić to co mężczyzna, i na odwrót. Dlatego szukała tych korzeni. I wiosennych owoców na krzakach i w trawach. Las był tak gęsty, że przypomniała jej się legenda, którą usłyszała niedawno na Nelopie. Śpiewał ją jakiś poeta, nie pamiętała już – z południa, czy z północy. Jeśli był z północy, to kto wie, może miasto z legendy jest właśnie gdzieś tutaj?

W jego opowieści miasto było zagłuszone przez puszczę, a stało się to w wyniku czarów. Młoda dziewczyna bardzo chciała zostać czarodziejką, ale zakochany w niej chłopiec nie chciał jej na to pozwolić. Bał się, że go opuści. Rzucił na nią czar i później, gdy czarodzieje pozwolili jej zmierzyć się z trudnymi zaklęciami, dziewczyna nie mogła dać sobie z nimi rady i rozpętała żywioły. Wiatr zwalił wieże pałacu czarodziejów, woda wystąpiła z morskich brzegów i zalała miasto, ogień je strawił, a potem na jego popiołach wyrósł gęsty, nieprzystępny las.

Zarośnięte miasto czekało, aż nadejdzie ktoś, kto uwolni uwięzioną w nim Moc, oraz dziewczynę i zakochanego w niej chłopca. Tylko młodzi zostali. Przeżyli, dlatego właśnie, że spowodowali ten kataklizm, i teraz czekają w swym bycie-niebycie, aż ktoś ich uwolni. Pieśń była piękna, bardzo ekspresyjna, opis szalejących mocy przerażał i zachwycał. Zita rozejrzała się po lesie, szukając śladów miasta, nie wiedziała jednak, jak dawno temu ta historia się wydarzyła. Możliwe, że po ruinach nic już nie zostało. Możliwe też, że wszystko było zmyśleniem, słyszała przecież tak wiele legend o zagubionych miastach i uwięzionych magicznych mocach. Ale ta była wyjątkowo piękna. I romantyczna.

Nazbierała dość korzonków i jagód, żeby ugotować zupę i wkrótce wróciła do obozu. Baax i Elheres usiłowali upchnąć wszystkie koce na jednego konia tak, by na drugiego można było załadować jedzenie. Sądzili chyba, że któryś z mężczyzn upoluje jakieś ogromne zwierzę, bo dla mniejszego nie potrzeba było aż tyle miejsca. I tak nie zanosiło się na to, że opuszczą polanę przed nocą, więc prawdopodobnie będą musieli wszystko rozpakować i jutro rano pakować jeszcze raz.

Czarodziejka była wyjątkowo wściekła. Nie należała do przyjemnych osób, byle co denerwowało ją i powodowało zgryźliwe uwagi albo wybuchy złości, ale dzisiaj miała szczególnie paskudny nastrój. Zrzuciła skórzaną torbę Ochana na ziemię, bo uznała, że Baax źle ją położył. Kupiec zdenerwował się w końcu i zaczął ją wyzywać tak, że Zita przelękła się. Nie obraźliwych słów. Tych się nie bała. Po kilku latach spędzonych w portowych tawernach, Baax i tak wydał jej się delikatny. Ale przestraszyła się, jak na te słowa zareaguje czarodziejka. Była przecież szlachcianką.

Elheres nie zachowała się jak przystało na szlachciankę. Podniosła z ziemi torbę i zdzieliła kupca przez głowę, aż się zatoczył. A potem, nie używając ani jednego niecenzuralnego słowa, wygarnęła mu, co o nim myśli tak dosadnie, że wygadany zazwyczaj kupiec stracił zupełnie rezon.

Zita nie chciała im przeszkadzać. Podsyciła ogień, starając się unikać latających przedmiotów, znalazła kociołek, nabrała do niego wody i pokroiła warzywa. Gdy zapach gotowanej strawy doleciał do Baaxa, porzucił kłótnię z Elheres i zaproponował Zicie, że pomoże jej w gotowaniu. Zgodziła się ochoczo, zupełnie nie podejrzewając, co czeka jej zupę. Podniosła z ziemi upuszczoną tu przez kogoś lirę i brzdąkając w nią delikatnie zaczęła przypominać sobie pieśń o zaginionym mieście. Jakimś cudem instrument znalazł się wśród rzeczy ocalałych z przeprawy.

Ochan wrócił wkrótce, ale nic nie przyniósł z polowania. Stwierdził, że może jeszcze uda mu się coś złowić. Czarodziejka pokręciła z powątpiewaniem głową, ale na szczęście nie zauważył tego. Zita zaczęła śpiewać swoją historię. Niewiele z niej pamiętała, ale starała się odtworzyć pieśń jak najwierniej. Wszak na tym właśnie polegało opowiadanie historii, że każdy poeta dodawał coś od siebie. Dlatego były takie wzruszające i piękne. Poczuła się przez moment jak prawdziwa poetka. Niestety, przy fragmencie mówiącym o zwaleniu wież pałacu Elheres wyrwała jej nagle lirę z ręki.

- Skąd znasz tą historię? – wrzasnęła rozjuszona. Zita załamała ręce. Gestem rozpaczy błagała, by czarodziejka nie niszczyła instrumentu, ale Elheres trzasnęła nim o pobliskie drzewo z taką siłą, że lira rozleciała się na drobne kawałki. – I skąd przyszło ci do głowy, żeby ją śpiewać? Odpowiadaj! – Czarodziejka pociągnęła mocno za bluzę Zity. Trzask rozdzieranego materiału przeraził dziewczynę bardziej jeszcze, niż widok pobielałych z wściekłości, zmrużonych oczu czarodziejki. – A może chcesz, bym ci pokazała, jak zburzono wieżę Efre w Daey? – Elheres cedziła słowa przez zaciśnięte zęby. Usta jej drżały, oddychała bardzo szybko. A potem nagle odetchnęła głębiej.

- Elheres!

Czarodziej domyślił się, co chce zrobić i wstał ze swego miejsca przy ognisku, by jej przeszkodzić, ale ona już poczuła Moc. Wichura zatargała jej włosami. Elheres wpadła w ekstazę. Zita i jej historia znikły gdzieś nagle i liczył się tylko wiatr. A ten był przepotężny. Przeleciał nad polaną, unosząc zwiędłe, wilgotne liście na wysokość głowy. Cały świat utonął w kurzawie. Wir zakotłował się wokół czarodzieja, zwalił z nóg Zitę i wywrócił prawie pusty kociołek po zupie, kompletnie zaskakując Baaxa. Od rozdmuchanego mocno ogniska omal nie zapalił się las, lecz siła wiatru nie pozwoliła utrzymać ognia. Przestraszone konie rżały i przestępowały z nogi na nogę.

Elheres czuła, jak przepełnia ją Moc. Moc Wiatru, Moc Powietrza. Uwielbiała taki wiatr, kochała go najbardziej na świecie. Podniosła ramiona nad głowę i wichura załopotała długimi rękawami jej koszuli. Poczuła, że niemal staje się jednością z Żywiołem, a Żywioł jednoczy się z nią. Tańczy z nią, tańczy w jej włosach i w rękawach. Mogłaby się na nim unieść i odlecieć tam, gdzie chciałaby już być. Gdyby tylko znała odpowiednie Słowa, natychmiast znalazłaby się wśród ptasich, wśród pokrewnych jej dusz. Nie zawróci teraz z drogi, nie może. Moc ją wzywa, musi za nią pójść. Ten zew jest silniejszy niż wszystko inne na świecie.

Słyszała Słowa Ochana, czuła, że próbuje opanować wicher, ale nie dał rady. Nikt nie mógł się mierzyć z jej siłą, z jej Mocą Wiatru. A już na pewno nie on, podrzędny kuglarz. Sama powstrzyma swoją złość i swoją Moc. Wyszeptała kilka Słów, uspokoiła oddech. Żywioł jej posłuchał, był przecież jej częścią. Wiatr poderwał jeszcze kilka listków spod jej stóp, spróbował zażartować odrobiną kurzu, ale był posłuszny.

- Elheres, po co to było? – wydyszał czarodziej. Wyglądał komicznie. Z rozczochranymi długimi włosami, był jakiś zmięty i zmęczony. Gwałtownym ruchem zrzucił przyklejony do twarzy brązowy liść, a ona uśmiechnęła się złośliwie.

- Było i już. Nie powinna była tego śpiewać.

- Skąd przyszło ci do głowy, że to o tobie? Chyba nie dlatego, że chłopiec, który rzucił na nią czar, był w niej zakochany.

- A nie byłeś?

- Nigdy.

Pokręciła z niedowierzaniem głową. Zita aż wstrzymała oddech. Nie mogła uwierzyć, że legenda, którą przed chwilą śpiewała, dopiero się dzieje. Że te wydarzenia miały miejsce niedawno, a ona właśnie spotkała dziewczynę i chłopca, którzy byli zaklęci. Może ich historia jest po prostu podobna? Jak czarodziejka się uspokoi, musi spytać ją o to. Teraz nie chciała ryzykować kolejnego wybuchu gniewu.

- Poza tym jednym wszystko się zgadza – powiedziała cicho Elheres do Ochana.

- Powinnaś się cieszyć, że śpiewają o tobie pieśni – rzekł niespodziewanie spokojnie. Ale nie pocieszyło jej to. Nie podobała jej się legenda, nie wyglądało na to, aby miała się kończyć dobrze – jej sukcesem.

Odwróciła się w stronę lasu i zobaczyła naprzeciwko potężnego mężczyznę, odzianego w nabijane ćwiekami skóry i rajtuzy z kolczugi. Nad jego zmierzwioną siwą brodą czaił się wredny uśmiech. W dłoni trzymał topór. Na polanie zaległa cisza. Pozostali też go dostrzegli. I jego ośmiu towarzyszy.

Zanim zdążyła pomyśleć o zaklęciu, ktoś chwycił ją za usta i za ręce. Leżała twarzą do ziemi i czuła, jak wiążą jej nadgarstki. Nie mogła nic zrobić. Ktoś szarpał na niej spodnie. Wierzgnęła raz wściekle. Przerażenie dodało jej sił.

- Zostaw, Warkocz! Będzie czas potem! – usłyszała nad sobą gruby, schrypnięty głos. Chwila zawahania i napastnik jednym ruchem postawił ją na nogi. – To czarownica – mruknął siwobrody. Wepchnęli jej w usta jakiś śmierdzący gałgan i zakrztusiła się od jego gorzko zgniłego smaku. Potrząsała głową usiłując go wypluć, ale trzymał się mocno z tyłu głowy. Obok stała przestraszona Zita. Była również związana, ale jej nie zakneblowali. Kupiec chyba poddał się bez walki. Ochan siedział oparty o drzewo, głowę miał pochyloną, z szyi spływała mu perlista stróżka świeżej krwi.

- Może go od razu zabić? – spytał jeden z drabów, ciemnoskóry, chudy i bardzo wysoki.

- Stary chciał jego. Stul pysk Murzyn – zrugał go siwy. – I nieś go tera, jakżeś musiał mu dołożyć. Idziem! – wrzasnął i ruszył do lasu.

Jeden z drabów popchnął Zitę, drugi Baaxa. Elheres spojrzała za siebie i zrobiło jej się niedobrze. Stojący za nią wielkolud z rudym warkoczem patrzył na jej piersi i pośladki cielęcym wzrokiem. Potem się uśmiechnął i złapał ją za siedzenie. Znowu się szarpnęła i znowu padła twarzą w liście. Gdzie podziewa się Ha Meknarin, kiedy najbardziej jest potrzebny?


Nieruchome powietrze było parne i duszne. Pomiędzy drzewami skrzeczały i dzwoniły ptaki. Ha Meknarin nie znał ich nazw, to nie były iselskie drozdy, sroki, zięby. Skąd zresztą miałby je znać. Usinial był mu obcy tak samo, jak cały świat zachodu. Miał nadzieję, że tutejsze zające są jadalne.

Wstał o świcie, gdy wszyscy jeszcze spali. Do południa coś powinno się złapać w pozastawiane wnyki. Siedział nad Telanią i rzucał nożem w ziemię, skryty za krzakiem czeremchy. W pobliżu po lewej miał wąską leśną ścieżkę i wydeptaną polankę nad wodą. Jeśli będzie miał szczęście, jakieś kózki podejdą do wodopoju i będą mieli więcej jedzenia niż kilka zajęcy.

Nóż był świetny, elfiej roboty. Ciężki, czuło się go w ręce. A jak wyważony! Z dwudziestu kroków trafiłby w muchę. Elf, który podarował mu sztylet, tłumaczył mu znaczenie widniejących na rękojeści rysunków i inskrypcji, ale Meknarin niewiele pamiętał z gościny w elfim domostwie. No może oprócz złotookiej siostry gospodarza… Długie ostrze wyrzuconego celnie i z odpowiednią siłą sztyletu, mogło przebić żebra i płuco sarny i spenetrować serce. Tylko, że brakowało tej iselskiej manierki z trunkiem, po którym rzucało się o tyle celniej…

Dobiegł go trzask łamanej w pobliżu gałązki i zamarł w bezruchu. Powoli, bezszelestnie wyciągnął sztylet z miękkiej ziemi. Mogła to być driada lub spadająca szyszka, choć nie widział tu sosen. Ale mogło też być stado kózek. Ostrożnie rozchylił gałęzie czeremchy. Przekwitła już na szczęście, bo nie lubił jej zapachu. Odruchowo sprawdził wiatr. Na wydeptaną polankę nad rzeką wyszła pierwsza ruda sarenka. Tak, miał szczęście.

Wstrzymał oddech. Był bardzo blisko nich. Może nawet zbyt blisko bo kózka poruszała nosem, sprawdzając obcy niepokojący zapach, gdy jej siostry podchodziły kolejno do wody. Jeśli go zwietrzą, to po polowaniu. Nie ma szans trafić nożem w uciekającą kózkę. Nawet z łuku nie miałby szans. Tylko raz widział, jak biegnący elf polował na uciekające sarny. Jedna była już ranna, biegła wolniej, a elf był tak szybki, że jego ruchy umykały ludzkiej spostrzegawczości. Zabił ją rozdrapując jej gardło ostrymi pazurami. Był wtedy bardzo pijany.

Ale Ha Meknarin nie miał w sobie nic z elfa. Musiał liczyć na swoją celność i poczekać, aż kózka ustawi się odpowiednio. Najbliższa stała przodem, nie było to najkorzystniejsze. Wzniesiona do rzutu ręka zaczynała mrowić, ale nie poruszył się, wstrzymał oddech. Kózce było łatwiej, nie musiała się martwić, że spłoszy myśliwego. Zawsze denerwowała go ta przewaga zwierzyny łownej. Niechby chociaż podniosła głowę, mógłby spróbować trafić w tętnicę.

Podreptała kilka kroków do przodu, skubiąc trawę i listki. A potem nagle go poczuła. Uniosła głowę i przez mgnienie oka mierzyli się spojrzeniem. Jeśli teraz nie rzuci, kózka zaalarmuje stado i ruszą do ucieczki. Wysoko podniesiona głowa, odsłonięta szyja. Jeden szybki ruch, niemal bezwiednie. Setki razy tak polował i taki ruch to już instynkt.

Kózka kwiknęła i z elfią rękojeścią sterczącą po prawej stronie tchawicy wspięła się na tylne nogi. Jasnoczerwona posoka trysnęła na jej brzuch, zbryzgała liście czeremchy, włosy i wyblakły kabat rycerza. Stado runęło do ucieczki z łoskotem łamanych gałęzi i dudnieniem kopyt. Ranne zwierzę nie odbiegło jednak daleko. Padło po kilku zaledwie krokach, znacząc ścieżkę obficie cieknącą juchą.

Meknarin podszedł do sarny. Wierzgała jeszcze w agonii. Szybkim ruchem poderżnął jej gardło, potem starannie wytarł nóż o trawę. Odczekał, aż krew przestała wyciekać z rany. Nie chciał sprowadzić za sobą do obozu stada wygłodniałych wilków. Otarł kępą trawy krew z włosów i z ubrania. Kabat był niemal czysty. Kilka śladów krwi nie miało znaczenia. Niewiele walczył, odkąd dostał go po zmianie posterunku latem zeszłego roku. To był jego czwarty przydział. Za dwa lata może dostanie już pozycję w domu zakonnym i będzie trenował młodych rycerzy. Albo jeszcze trzy lata spędzi na posterunku. Gdyby mógł prosić, poprosiłby o patrole na północnej granicy. A może zginie w boju albo…

Nie, to niemożliwe. Wczorajsze myśli są naganne i powinien o nich jak najszybciej zapomnieć! Zbrukany honor można było jeszcze odzyskać. Gdyby skłamał, gdyby sprzeniewierzył się zleceniodawcy, nie mógłby już odkupić swej winy.

Podniósł kózkę za nogi i założył sobie na plecy, wypatroszy ją w obozie. Była dość ciężka i o ile nie pozwolą handlarzowi dobrać się do mięsa, będzie co jeść przez kilka dni. Ale nawet Baax nie potrafiłby zjeść w jeden dzień całej sarny. Ruszył w kierunku obozu.

Nie sprawdzał pozakładanych wnyków. Uznał, że kózka to dość jak na jeden dzień. Ochan i Kirem też powinni coś przynieść, choć wątpił w ich umiejętności łowieckie. Do obozu wracało mu się łatwo. Nie musiał przedzierać się przez krzaki tak jak rano. Trafił na prostą i dobrze przetartą ścieżką. Ścieżkę? Skąd ścieżka w Usinialu?

Zatrzymał się zdjęty nagłym strachem. Stał pośrodku przecinki. Trawa pod nogami była wysoka, nie wydeptana, lecz niewątpliwie ktoś nią niedawno szedł. Gałęzie krzaków i nisko zwisające gałęzie drzew były poobcinane ostrym narzędziem. Z pewnością nie połamały ich zwierzęta. Ktoś uzbrojony w coś ostrego zmierzał w kierunku ich obozu. Był niemal pewien, że sami tędy nie szli. Telanię przekroczyli dzień wcześniej, a dziś nie przeprawiał się na drugi jej brzeg. Chyba że to czary. W tym pełnym mgły i duchów lesie wszystko było możliwe. Przerażony rzucił sarnę na środek ścieżki i pognał w kierunku, w którym miał nadzieję odnaleźć obóz, a w nim całą i bezpieczną Elheres.

Biegł przecinką coraz bardziej przerażony. Została wyrąbana niedawno, zaledwie około południa, i prowadziła w stronę obozu. Gdy dobiegł tam w końcu zdyszany, z sercem kołaczącym bardziej ze strachu, niż zmęczenia, ujrzał pobojowisko. Bagaże leżały porozrzucane na ziemi, ognisko było rozniesione, aż dziw, że nie zapalił się od niego las. Wokół leżącego do góry dnem kociołka walały się resztki warzyw, a lira Zity leżała roztrzaskana obok drzewa. Nad pozostałościami instrumentu schylał się Kirem.

- Co tu się stało? – wychrypiał rycerz. Chłopak podniósł na niego błędne oczy i Meknarin chwycił go za ramiona. – Widział żeś, co zaszło? – spróbował po eriaarsku, choć nie wyszło mu to najlepiej. Ale Kirem zrozumiał. Pokręcił powoli głową, rozejrzał się po polanie i wzruszył ramionami. A potem beznadziejnie smutnym spojrzeniem poszukał ratunku u rycerza.

- Driady – wyszeptał Meknarin, czując, jak nienawiść i wściekłość wypełniają jego żyły coraz gorętszą krwią. Zemsty, zemsty, krzyczało mu w uszach. Dopiero po chwili dotarło do niego, że Kirem ciągnie go za rękaw kolczugi. – Czego!? – warknął.

- Nie driady – skulony chłopak odpowiedział cienkim głosem.

- Skąd wiesz? – Meknarin znowu złapał go za ramiona. – Widziałeś?

- Niemożliwe. One dobre – wydusił z siebie Kirem kręcąc głową.

- A ty naiwnyś! – rycerz odepchnął go gwałtownym ruchem i chłopak omal się nie przewrócił. – Znajdę je i pozabijam – wycharczał rycerz, odchodząc w las. – Pozabijam wszystkie.

Kirem patrzył za nim z przestrachem, potem poderwał się nagle i pognał w przeciwnym kierunku, prosto do rzeki.

- Alaja! – krzyknął i dał nurka głęboko pod wodę, do groty, w której mieszkały rusałki. Wystawił głowę nad wodę w pieczarze pod dnem Telanii.

- Co ci? – Stary rusał podszedł do niego, pochylił się i pomógł mu wyjść z wody. – Alaja na górze – pokazał strop pieczary połączonymi krótką błoną paluchami. – Poluje. Co ci?

- Driady! – wysapał Kirem. Musiał złapać oddech. – Driady! Porwały moich towarzyszy. Rycerz chce je pozabijać! Pomóżcie.

- Kirem! – usłyszał dziewczęcy głos. Alaja usłyszała go pewnie, jak wołał ją z brzegu. Drobna, zielonooka dziewczyna wyjrzała nad wodę i podpłynęła do niego szybko. – Co ci? – spytała. Zielone włosy ociekały wodą i otulały ją jak zielona sukienka. Rusałki w odróżnieniu od syren miały długie włosy i nogi z błonami między palcami. Ich skóra była zielona jak u nimf.

Kirem powtórzył to, co powiedział staremu rusałowi.

- Nie może być – rusałka zareagowała tak, jak on na oskarżenia rycerza. Tylko przyczyna była inna. Ona lepiej znała driady. – One nie wzięłyby do niewoli, one zarżnęły by na miejscu i zostawiły robakom. To nie driady. Tu są ludzie i driady chcą ich pozabijać. Ale nie twoich towarzyszy. Oni tu dłużej są niż ty. Choć do driad – pociągnęła go za rękę i wskoczyła do wody. Wypłynęli dobre sto kroków dalej. – Musimy szybko. Driady i fauni nienawidzą ludzi. Jak ich pozabijają, to wszystkich. Twoich towarzyszy też, bo to ludzie. Musimy zaraz do driad, chodź. – Biegła przez las prawie tak szybko, jak on. Jak na rusałkę była na lądzie bardzo zwinna.


Odnaleźli driady i Meknarina w samą porę, by zapobiec jego niepotrzebnej śmierci. Driady wiedziały doskonale, gdzie znajduje się osada tych, którzy porwali ich towarzyszy, ale zgodziły się im pomóc tylko przez wzgląd na Alaję. Wielu druidów ostrzyło sobie zęby i pazury na dwóch ludzkich mężczyzn, którzy szli razem z nimi rozgromić inne ludzkie stado, które wdarło się całkiem niedawno na ich terytorium. Ha Meknarin doskonale rozumiał ich spojrzenia. Spędził tyle czasu w towarzystwie kocich, że wiedział, czego można po nich oczekiwać. Musieli szybko uwolnić towarzyszy i, zanim driady zmienią zdanie, oddalić się z ich terytorium. Wiedział, że będą bronić swojej ziemi i że bardzo lubią smak krwi.

Weszli na wzgórze, skąd dostrzegli osadę wciśniętą pomiędzy porośnięte lasem zbocza. Ozdobione siwymi pióropuszami dymu dachy trzech chałup wychylały się spomiędzy drzew. Z trudem jedynie można się było domyślić jakichś ścieżek. Driady pomiaukiwały coś pomiędzy sobą, Alaja gdzieś się zgubiła. Kirem i Meknarin byli zdani na siebie. Ustalili wcześniej z pomocą rusałki, że rycerz dostanie czas na uwolnienie kompanii a potem mają się szybko wynieść, bo zacznie się rzeź. Nie wolno im zaniepokoić bandy zbirów. Driady nie chciały by im umknęli.

Meknarin ruszył bezszelestnie do pierwszej chaty. Wilgotne liście ułatwiały skradanie. W niskiej ścianie było jedno malutkie okienko. Schronienie było bardziej dużym szałasem, niż chałupą. Ostrożnie zajrzał przez otwór do ciemnego wnętrza. Chałupa była pusta.

Powoli obszedł ją dookoła i ruszył dalej. Z drugiej dobiegły go głosy i śmiech. Obejrzał się na las, na wzgórze, na którym zostały driady, ale nic nie dostrzegł. Chciał im dać sygnał tak jak swojej kompanii w dalekiej Iseli. Nie był jednak w Iseli. Musiał działać sam i działać szybko. Jeśli mu się nie uda, uwolni tylko Elheres.

Obszedł chatę dookoła i podszedł do tylnej ściany ostatniego szałasu. Najmniejszego, skleconego z powiązanych luźno cienkich gałązek. Bez trudu rozchylił je i zajrzał do wnętrza.

- Meknarin? – usłyszał pełen niedowierzania szept, ale nie był w stanie stwierdzić, do kogo należy. Na pewno nie była to Elheres. Przytknął palec do ust i syknął cicho. Nie musieli uważać, bo z chaty obok dobiegał teraz głośny rechot kilku męskich gardeł. Rycerz wszedł do środka i w mroku wypatrzył trzy postaci. Najpierw rozciął więzy czarodziejce.

- Musimy stąd szybko uciekać.

- Tam jest Zita – zaprotestowała nagle Elheres.

- Nie damy rady jej uratować – odpowiedział Ha Meknarin i poszerzył otwór, aby ułatwić im wyjście. Ochan chwycił go za ramię.

- Zostawisz dziewczynę? – spytał z niedowierzaniem.

- Nie możemy nic zrobić, musimy uciekać. Jest ich zbyt wielu, żebyśmy dali im rady.

- Sam sobie z nimi poradzę!

- Ja też! – dodała Elheres. – Wzięli ją pierwszą, mnie zostawili sobie na deser – wysyczała. – Nie pozwolę, aby uszło jej płazem, że uznali ją za bardziej pożywny kąsek ode mnie – zażartowała, ale widać było jak trzęsie się ze złości i przerażenia.

- Elheres… – zaczął Meknarin, ale nie dała mu dokończyć.

- Jeśli się boisz, to uciekaj.

- Ja nie umiem się bić – odezwał się wyraźnie zasmucony Baax.

Meknarin milczał chwilę, ważąc wszystkie okoliczności, a potem wyciągnął w kierunku Baaxa sztylet z elfim ornamentem.

- Stań za rogiem i wal każdego, który spróbuje na ciebie wyskoczyć. – Drugą ręką wyjął swój miecz. – A ty… – zawahał się, patrząc na Ochana.

- Ja mam Magię – uspokoił go czarodziej.

- Dobrze. Elheres – zwrócił się do czarodziejki, która już szykowała się, żeby powiedzieć „Ja też” – idź na wzgórze. Tam – wskazał ręką. – Tam jest Kirem z driadami. Musimy załatwić tych zbójów szybko, bo inaczej one załatwią nas – zwrócił się do Ochana i Baaxa. Z sąsiedniej chałupy dobiegały coraz głośniejsze wrzaski i śmiechy.

Gdy tylko Elheres oddaliła się wystarczająco Ochan, nie podchodząc nawet do chałupy, wypowiedział kilka Słów. Rozległ się przeraźliwy huk, a gdy opadł kurz i pył, okazało się, że z narożnika domu zostały strzępy. Gałęzie odleciały na kilkanaście kroków, a źdźbła traw i słoma wirowały jeszcze przez chwilę w powietrzu. Z wnętrza patrzyły na nich przestraszone twarze kilku zbirów. Stojący do nich tyłem miał ściągnięte rajtuzy. Zita leżała przed nim na stole z zaciśniętymi kurczowo udami.

Dziewczyna pierwsza zrozumiała, co się stało. Zerwała się ze stołu, próbując zasłonić rękami wychylające się przez rozdartą bluzkę dorodne piersi. Wyminęła rudego draba, który próbował zastąpić jej drogę i wpadła prosto w objęcia Baaxa.

- Uciekajcie! – syknął czarodziej, więc Baax i Zita ruszyli czym prędzej w ślad za czarodziejką.

Zbiry doszły już do siebie, złapali leżące na ziemi miecze i topory, i z wrzaskiem ruszyli jeden przez drugiego na czarodzieja i rycerza. Olbrzym, który próbował gwałcić Zitę, potknął się o własne gacie i wylądował na ziemi. Rudy dryblas z warkoczem podniósł z krzykiem topór nad głową tuż przed Meknarinem. Nie był to najładniejszy styl walki, więc łatwo było walczyć z tak prymitywnym wrogiem. Skłon, wzrok wlepiony w oczy przeciwnika, prosty cios przed siebie. Rycerz wbił miecz prawie po rękojeść. Rudzielec zakrztusił się i wybałuszył oczy. W tej samej chwili Meknarin odruchowo wyszarpnął miecz. Bryznęła posoka, a Meknarin już parował cios następnego przeciwnika. Ten był lepiej wyszkolony. Siwobrody herszt bandy walczył mieczem, nie toporem. Potężne szerokie ostrze lśniło tak samo, jak wypielęgnowana klinga Meknarina.

- Szkoła iselska, co? – wysyczał siwy, opluwając twarz Meknarina, gdy starli się z potwornym zgrzytem. – Głupiś, chłopcze. Też tam byłem.

Meknarin poczuł, że krew w nim zawrzała. Siwobrody walczył jak rycerz iselski. Ale zdradził Zakon! On też by zdradził, gdyby nie miał silnej woli. Najbardziej chyba nienawidził zdrajców. Tak, jak nienawidziłby siebie samego, gdyby dopuścił się takiego potwornego czynu. Nienawiść dodała mu sił. Wywinął młynka trzymanym oburącz orężem. Tak samo trzymał długi miecz, który zaginął gdzieś razem z koniem nad Telanią. Natarł na Iselczyka całym ciałem i poprawił uderzeniem z zamachu. Krótki miecz służył do przekłuwania, nie do cięcia, ale wykonane z dobrej stali ostrze przecięło płócienną bluzę, weszło w grubą skórę, którą drab miał pod spodem zamiast zbroi i cięło głębiej, wbijając się w mięśnie i jelita. Meknarin zatrzymał się dopiero, gdy poczuł, że klinga zgrzyta o kręgosłup. W samą porę, by zobaczyć kolejny topór wzniesiony nad swoją głową.

Nie miał czasu, aby się uchylić, nie zdążył wyciągnąć miecza z wnętrzności siwobrodego. Zamarł w bezruchu. Chwila trwała w nieskończoność. Słyszał głuchy, zamierający jęk, dobiegający z płuc, brutalnie oderwanych od reszty ciała. Widział wściekłe, nabiegłe krwią oczy pochylającego się nad nim olbrzyma, zmierzwione brwi i spryskaną krwią brudną koszulę. Spod pach dryblasa sterczała posklejana od potu i brudu szczecina a jej smród mieszał się z przyprawiającym o mdłości odorem kiszek Iselczyka. Meknarin mógłby niemal policzyć wszystkie pory na kartoflowatym nosie olbrzyma, gdy ten stał nad nim i gotował się do ciosu. Ale tego ciosu wciąż nie zadawał. Powoli, jak we śnie, Ha Meknarin zaczął wyciągać miecz. Podniósł go do sparowania ciosu, miecz był jednak przeraźliwie ciężki. Jak we śnie.

Wpatrywał się w oczy dryblasa, czekając na cios ale ze zdumieniem odkrył w nich przerażenie. Przerażenie i ból. Dryblas zaczął się osuwać na kolana, mięśnie potężnych ramion puściły i topór opadł niekontrolowanym łukiem, uderzając Meknarina płazem w bok głowy. Zaskoczony rycerz nie zdążył sparować ciosu i świat zatańczył mu przez chwilę przed oczami. Zatańczyła pięknie upierzona strzała, stercząca z pleców leżącego twarzą do ziemi zbója.


Rozdział Ósmy.

Szczupły, ciemnoskóry człowiek znalazł się na początku walki najbliżej Ochana. Nie zdążył jeszcze dobrze ująć miecza, gdy Ochan wymierzył w niego pierwszy cios. Proste, ulubione zaklęcie. Płonąca kula energii pomknęła na spotkanie mężczyzny, eksplodując oślepiającym światłem w zetknięciu z ciałem. Jego ubranie zapłonęło wściekle na chwilę, ale dało Ochanowi dość czasu i odstraszyło kolejnych napastników na tyle, by czarodziej mógł dostrzec stojącego w głębi resztek chaty zgarbionego starucha.

Mężczyzna był skupiony, najprawdopodobniej konstruował jakieś zaklęcie. Ochan rozpoznał w nim maga już wcześniej, gdy tylko odzyskał przytomność i spojrzał w pochylone nad sobą rozmyte brązowe oczy. Staruch dał mu na razie spokój. Zbyt długo jednak czekał, by rozprawić się z młodym czarodziejem, a teraz musiał bronić siebie i swoich kamratów. Konstruował zaklęcie, ale nie pomyślał o założeniu pola ochronnego i Ochan szybko rzucił na niego prosty czar obezwładniający. Nie wymagał on aż takich nakładów energii, jak oddziaływanie Mocą, ale dla Ochana był nieco trudniejszy, gdyż młody czarodziej nie miał wprawy w posługiwaniu się hipnozą. Na szczęście staruch był w tym jeszcze słabszy, toteż zamarł bez ruchu, nie wypowiedziawszy nawet słowa. Był unieszkodliwiony na długo.

Teraz Ochan mógł się skupić na walce z resztą bandy. Ha Meknarin zdążył już powalić jednego zbira i właśnie zmagał się z drugim. Czarnobrody dryblas z siekierą w dłoniach pędził na czarodzieja z rykiem. Ochan w ostatniej chwili zrobił unik. Siekiera spadła o włos od jego pleców, wbiła się w spróchniałą deskę szopki, ale dryblas natychmiast ją wyrwał. Czarodziej cofnął się o dwa kroki i poczuł za sobą ścianę szopy. Nie miał się gdzie cofnąć, nie miał też czym sparować ciosu. Jakże żałował teraz, że pozwolił Baaxowi zabrać sztylet Meknarina.

Kątem oka zobaczył, że Meknarin chwieje się pod ciężkim uderzeniem. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że jest magiem. Dryblas wznosił znów siekierę, szczerząc poczerniałe, dziurawe zęby. Miał oto przed sobą bezbronnego człowieka, pewny cel. Ochan wymierzył telekinetyczny cios prosto w jego pierś. Siekiera wyleciała z dłoni zbója i pokoziołkowała daleko pod zachmurzonym niebem. Walczący zbóje wpatrywali się przez moment w lecący oręż i Meknarin wykorzystał ten czas, aby się pozbierać.

Nie dostał mocno, topór nie rozpłatał mu czaszki, był jednak dostatecznie ciężki, by ogłuszyć go na chwilę. Gdy doszedł do siebie, usłyszał, jak stojący obok niego czarodziej szepcze jakieś Słowa. Takie same jak te, które słyszał kilka razy z ust Elheres. Albo nie takie same. Język Magii rządził się innymi zasadami niż służące porozumiewaniu się języki świata. W pierś jednego z dryblasów uderzył miecz jego towarzysza i wbił się po samą rękojeść. Zdumiony oprych patrzył przez chwilę na miecz, na towarzysza, znowu na miecz. Potem podniósł gwałtownie ręce do twarzy, nie mogąc uwierzyć, że to jego własne. W następnej chwili powaliła go zdobiona bogato piórami strzała. Upadł na wznak z rozłożonymi ramionami.

Walka była skończona. Młody chłopak, najwyraźniej nie wprawiony jeszcze w boju, opuścił topór i podniósł do góry ręce, rozglądając się na boki.

Ochan zobaczył przed sobą kobiecą twarz. Była piękna, kobieta miała czarne włosy i ciemne, płonące oczy. Była piękna, lecz dziwna. Była jednocześnie twarzą i nie była.

- Uchyl się! – rozkazała, nie poruszając nawet wargami. Zrobił, jak kazała i usłyszał krzyk Elheres.

- Dość już! Nie!

A potem pierzasta strzała przemknęła tuż nad jego głową, odchylona z toru swego lotu potężnym podmuchem wiatru. Czarodziej zamknął oczy i przestał na moment oddychać. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że jakimś cudem żyje jeszcze. Popatrzył na stojącego obok rycerza, a ten popatrzył na niego. Obaj oddychali ciężko, twarz Ha Meknarina umazana była krwią wrogów i jego własną, wypływającą ze świeżej rany na głowie. Rycerz miał trochę nieprzytomne spojrzenie, ale stał pewnie na nogach. Strzała drżała jeszcze lekko, wbita aż po koniec grotu w spróchniałą deskę chałupy tuż nad ramieniem czarodzieja.

- Czy coś wam się stało? – usłyszał z boku wołanie Elheres. Czarodziejka podbiegła do nich. Kazała Meknarinowi usiąść na ziemi i bardzo ostrożnie zbadała ranę. Syknął tylko raz.

Od strony lasu podeszło ku nim kilka szczupłych, drobnych postaci. Kilku mężczyzn i kilka kobiet. Rysy ich twarzy przypominały nieco elfie, ale mieli o wiele za duże zęby. Fauni i druidzi. Ubrani byli w dziwnie splecione gałązki i listki. Ochan nigdy wcześniej tego nie widział. W potarganych włosach koloru miodu pełno było zwiędłych liści. Za pięcioma postaciami wychynęli z lasu Baax, Kirem i Zita.

- Nie chcemy was w naszym lesie – odezwała się jedna z postaci łamanym eriaarskim.

- Jesteśmy tu tylko przejazdem – prychnęła Elheres. – Nie macie powodu, żeby nas zabijać.

- Przecież oni nam pomogli – zaprotestował Ochan.

- Najpierw chcieli wykończyć tamtych, a potem zabrać się za was. Masz szczęście, że udało mi się odchylić lot strzały, bo inaczej leżałbyś teraz tu, a nie kłócił się ze mną!

- Chyba byłabyś szczęśliwsza!

- Tak mi dziękujesz!?

- Dajcie sobie spokój – jęknął Meknarin, którego rozzłoszczona czarodziejka uraziła w obolałą głowę.

- Przepraszam – stropiła się. – Nie chciałam.

- Czy możecie opatrzyć jego ranę? – Ochan zdumiał się na głos Kirema, który zwrócił się do faunów. Podniósł na chłopaka zaskoczone spojrzenie, ale Kirem tego nie zauważył. Usiłował przekonać faunów, że nie stanowią dla nich zagrożenia.

- Pomożemy wam. Dla Alaji – powiedział w końcu najwyższy z nich. – Ale musicie zaraz opuścić nasze ziemie. Nie chcemy was tutaj. – Na jego skinienie, jedna z kobiet pobiegła między drzewa z elfią chyżością, by wrócić za moment z jakimś zielskiem w dłoniach. Meknarin zmierzył ją nieufnym spojrzeniem.

- Powstrzyma krwawienie – uspokoiła go dziewczyna i opatrzyła ranę. Elheres nie spuszczała z niej oczu. Widać nie ufała kocim.

- Jeśli naprawdę udajecie się do Tkalarhiar, jak mówicie, powinniście iść na północny wschód – powiedział faun, gdy dziewczyna skończyła. – Teraz jednak skręćcie na północ. Ta droga jest łatwiejsza, są doliny i płytkie strumienie, nie będziecie musieli kluczyć. Idźcie między te dwa wzgórza – wskazał swym łukiem na zarys dwóch pagórków na tle zachmurzonego nieba. – I potem, aż do Uwei. Dotrzecie do niej w ciągu pięciu dni. Gdy ją przekroczycie kierujcie się dalej na północny wschód. W końcu dotrzecie do Tkalarhiar. Poprowadzi was światło – dodał.

- Czy możemy tu jeszcze przenocować? – spytał Baax.

Faun tylko na niego popatrzył.

- Ruszajmy zatem – powiedział Ochan, podnosząc się z ziemi. – Możesz iść? – zwrócił się do rycerza.

- Oczywiście.

- Więc chodźmy. – Jego wzrok padł na chłopca, starego szamana i dryblasa, który dobierał się do Zity. Siedzieli pod ścianą szopy, związani razem przez faunów. – Czy oni tu zostają? – spytał, nie patrząc nawet na fauna. Domyślał się odpowiedzi.

- Zostają. Ich przynajmniej zabijemy tak, jak na to zasługują. Bo resztę zabiliście za nas – faun prychnął gniewnie, pokazując długie ostre kły.

- Może mogliby odejść z nami. – Ochan próbował przekonać fauna. Może chociaż chłopak i szaman. Zobaczył w oczach chłopaka nadzieję, błaganie. Odwrócił wzrok, wiedział, że sprawa jest beznadziejna. Cały świat znał okrucieństwo kocich.

- Nie. Muszą pozostać tutaj. Jeśli wy też pozostaniecie, czeka was ten sam los – zagroził faun. Ochan poczuł palącą wściekłość gdzieś w okolicy żołądka. Miał wielką ochotę przypalić faunowi rude włosy. Ale nie mógł tego zrobić. Ich było tylko sześcioro, a faunów, driad i Stwórcy jedynie wiedzą czego jeszcze, było naokoło mnóstwo. Był pewien, że obserwowały ich od momentu pojawienia się w Usinialu.

Odwrócił się i spojrzał w oczy fauna. Miał zielone tęczówki i pionowe, kocie źrenice. Tak, ci ludzie próbowali zrobić straszne rzeczy jego towarzyszom i zrobiliby to pewnie. Nie zasługiwali na współczucie, tylko na karę, ale to byli ludzie. To zaś, co stało przed nim, nie było człowiekiem. Nie było nawet istotą rozumną. To było półzwierzę! Nienawidził półistot. W tej chwili nienawidził ich tak bardzo jak tego lasu. Poczuł na ramieniu dotyk czyjejś dłoni.

- Chodź – usłyszał głos Elheres. Jak dobrze, że ona nie jest tak porywcza jak on. Jak dobrze, że to ona prowadziła tą grupę, nie on. On wpędziłby ich w nie lada kłopoty. To potrafił najlepiej. Jak dobrze, że ona o tym wiedziała.

Odwrócił się, unikając jej spojrzenia. Zagłębił się w las w ślad za Kiremem i Baaxem. Elheres szła za nim, jakby pilnowała, aby nie zrobił jakiegoś głupstwa. Ale on już ochłonął. Przed nimi jeszcze daleka droga, a na nim ciążyła ogromna odpowiedzialność. Nie mógł przecież pozwolić, aby Pierścień wpadł w ręce półistot.

Uświadomił sobie, że półistoty i tak nie mogłyby go wykorzystać. Nie mogły mieć żadnego pożytku z przedmiotów magicznych, tak jak nie miały pożytku z Magii. To było zdumiewające odkrycie. Oczywiste i w jakiś sposób bardzo ważne, choć nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego.


Przez kolejne dni szli na północny wschód. Za bardzo na wschód zdaniem Ochana, nie protestował jednak, tylko szedł posłusznie tam, gdzie prowadziła Elheres. Ufał, że wie, co robi. Wydawało się, że do Tkalarhiar wiedzie ją jakiś instynkt, wewnętrzny głos, na którym można polegać. Fauny i driady radziły, aby trzymali się dolin rzek i strumieni, ale oni znajdowali się nadal w dorzeczu Telanii. Teraz musieli przekroczyć dział wodny, aby potem dotrzeć aż do Uwei wzdłuż pierwszego napotkanego strumienia.

Wspinali się na wysoką przełęcz. Niebo za nimi płonęło żywą czerwienią, słońce chyliło się ku zachodowi. Drzewa przerzedziły się nieco i daleko za nimi widać było lesiste połacie. Ciemne, niemal czarne wzgórza porośnięte gęstą puszczą na tle nieba rozjarzonego zachodzącym słońcem. Ochan stał i patrzył na zachód. To tam był zaklęty kraj na północ od Kentebu i Pareju, o którym śpiewała Zita. W jej legendzie była mowa o ognistych istotach, ale ona nie znała Magii. Nie wiedziała, że to oznacza, iż istoty zamieszkujące ten kraj są Władcami Ognia. Jedynymi Władcami Ognia, jakich nosi ziemia Arelonu. On o tym wiedział i dlatego tam coś go ciągnęło, nie do Ptasiej Twierdzy Władców Wiatru. Tam, gdzie co wieczór płonęło niebo.

- Chodź szybciej, Ochan – ponagliła go czarodziejka. – Powinniśmy zejść w dolinę przed zmrokiem. Właściwie powinniśmy byli zostać w tamtej – spojrzała wymownie na rycerza, który doradzał jej przekroczenie pasma jeszcze przed nocą. – Tam przynajmniej była woda. – Rycerz nie obejrzał się nawet, tylko wzruszył ramionami. – Lepiej, żebyś się nie zgubił w tym lesie! zwróciła się znowu do czarodzieja. – Pełno tu straszliwych faunów! – ruszyła dalej pod górę, ale po chwili zatrzymała się i znowu odwróciła do niego.

- Popatrz na nich – powiedziała ze złością. Ochan podniósł na nią wzrok, zaskoczony. Nie rozumiał, o co jej chodzi. – Popatrz, co przez ciebie wycierpieli, zwłaszcza Zita. Omal jej nie zgwałcili, nie wiem, jakim cudem sobie poradziła. Jeszcze jest roztrzęsiona.

- Czy to moja wina? – czarodziej nie poczuwał się do odpowiedzialności za atak zbójów.

- A czyja? Kto ich zabrał w tę podróż?

Ochan chciał się wtrącić, powiedzieć, że to nieporozumienie, że on też ich nie zabrał, na Nelopie to się stało samo, a w Sedanii był przecież nieprzytomny, ale Elheres nie pozwoliła mu dojść do słowa.

- Nie mamy prawa ich wykorzystywać. To, że mamy wyższe cele w życiu i wielkie marzenia, nie daje nam prawa do manipulowania innymi. Jeśli znasz jakiś sposób, żeby odesłać ich teraz do domu, zrób to, tylko ich o tym uprzedź. Jeśli nie, musimy to zrobić, jak tylko dotrzemy do ptasich. Musimy im wynagrodzić pomoc, którą nam wyświadczyli. Zgadzasz się ze mną? – patrzyła na niego z nadzieją, ale poruszył tylko głową, jakby mówił tak, a zarazem zaprzeczał. Nie wiedział dlaczego. Z jakiegoś powodu znaleźli się przecież na tej drodze razem. I na pewno nie on chciał ich wykorzystać. Powiedziałby raczej, że to Przeznaczenie. Może potrzebni byli do przejścia Usinialu. Bez nich na pewno nie daliby sobie rady. Ale nie wiedział tego na pewno, nie znał Przeznaczenia.

Elheres westchnęła ciężko i ruszyła dalej. Ha Meknarin czekał na nią kilkanaście kroków wyżej, pozostali dotarli już chyba do szczytu przełęczy. Na górze zobaczyła, że wszyscy siedzą i odpoczywają po wspinaczce. Baax dyszał ciężko i kręcił głową. Elheres nie zwróciła na niego uwagi. Przeszła jeszcze kilka kroków i stanęła wpatrzona w coś daleko, wyprężona jak pies myśliwski, który zwietrzył zwierzynę. Ochan podszedł do czarodziejki. Wyczuła jego obecność, bo wyciągnęła rękę wskazującym gestem.

- Poprowadzi was światło – szepnęła.

Wiedział doskonale na co patrzyła. Niemal dokładnie na północ od nich, na szczycie odległego wzgórza widać było niesamowite lśnienie. Jakby znajdowało się tam drugie słońce. Świeciło karmazynowo, odbijając płonące światło zachodu. Elheres westchnęła z zachwytem i spojrzała na niego oczyma tak przepełnionymi podnieceniem i radością, jakich u niej jeszcze nie widział.

- Poprowadzi was światło – powtórzyła. – Pamiętasz, co powiedział faun. – Skinął głową. – Teraz wiem, o co mu chodziło. Przypomniałam sobie legendę o Tkalarhiar. Jest tam coś, co odbija promienie słonecznego światła. Dlatego tak łatwo tam trafić, dlatego inokane nigdy nie błądzą, tylko lecą prosto do Tkalarhiar. Prowadzi ich to światło. – Spojrzała na płonący punkt na horyzoncie, a potem znowu na niego. – Tam jest Tkalarhiar – powtórzyła. W złoto-karmazynowych promieniach słońca zobaczył w jej oczach króciutkie lśnienie, jakby łzy.

Tak, była szczęśliwa. Nie przestraszyła jej nawet głębia jego spojrzenia, w której zawsze bała się utonąć.

- Ruszajmy – powiedziała, czując, że głos jej drży. – Musimy zejść w dolinę, zanim zrobi się ciemno.


Wody rzeki sunęły jednostajnie, niemal niezauważalnie. Jedynie lekki plusk przy brzegu i szmer w wysokich trawach przypominał, że to rzeka, nie wąskie jezioro. Woda była spokojna, czysta, jej powierzchnia jak doskonale wypolerowane zwierciadło odbijała jesiony i olchy porastające gęsto oba brzegi. Skryta w szarym cieniu, pod gęstym dachem liści, który nie przepuszczał ani jednego promienia wiosennego słońca, ani jednego dmuchnięcia ożywczego wiatru. Dostojna, potężna.

Uwea. Jakby świadoma tego, że daleko w dole swego biegu stanie się największą rzeką Eriaaru.

Tutaj nie była jeszcze tak ogromna, ale była szersza i głębsza niż Telania. Nie tak zamulona, nie tak prędka, lecz trudniejsza do przekroczenia. Na szczęście mieli ze sobą Kirema. Chłopak świetnie pływał. Gdyby nie on, z pewnością straciliby w czasie przeprawy przez Telanię dwoje towarzyszy. Elheres sądziła, że Kirem poradzi sobie i z przeprawą, która czekała na nich już następnego dnia, ale on chyba nie zdawał sobie z sprawy z jej nadziei. Zniknął gdzieś, pewnie jak zwykle poszedł łowić.

Wszyscy byli w dobrych humorach, dzień wcześniej Meknarinowi udało się złapać młodego jelonka, Kirem codziennie przynosił świeże ryby. Mieli co jeść, tylko Baax i Zita nie potrafili się pogodzić jak przyrządzić tę obfitość jedzenia, jaką dostarczał im las. Przygotowywali obóz, kłócąc się zawzięcie jak co wieczór. Ochan poszedł nazbierać drzewa na ognisko, ale coś zatrzymało go nad Uweą. Hipnotyczna powolność płynącej wody, niesamowity spokój tego miejsca. Może po prostu potrzebował chwili samotności. Siedział w gęstych krzakach tuż nad wodą i wsłuchiwał się w ciszę.

Powietrze było spokojne, nie czuł najmniejszego powiewu, tylko przyjemny chłód od wody, nieruchomy zapach mchu i wilgoci. Ostatnie dni były ciepłe i parne, woda kusiła, żeby do niej wskoczyć, ochłodzić się, zmyć z siebie kurz i brud drogi, ale postanowił odłożyć kąpiel na później. Gdzieś po drugiej stronie wrzeszczało stado ptaków, daleko w lesie trzasnęła gałązka.

Po drugiej stronie rzeki buszowała driada. Albo rusałka. Stała przez chwilę w krzakach wpatrując się w płynącą wodę, potem uderzyła w nią ręką, ale nie wyciągnęła ryby. O ile miało to być polowanie na rybę. Miała burozielone włosy i bardzo jasną skórę. Nie widział z daleka, czy miała na sobie szyty strój, czy był to tylko zlepek wodorostów i mchów. Wyglądała niewinnie, niemal jak dziecko. Jak sen.

Ochan przypomniał sobie grupę faunów i druidów w ludzkiej osadzie. Nie byli dziecinni, byli przerażająco prawdziwi i okrutni. Koci. Odegnał od siebie to wspomnienie. Nie chciał teraz myśleć o tym, co koci zrobili z pozostawionymi w osadzie ludźmi. Nie w tak spokojnym, pięknym miejscu. Spojrzał na stworzenie po drugiej stronie rzeki. To na pewno nie driada. To musi być rusałka. Wodne półistoty pochodziły od ludzi, albo ludzie pochodzili od wodnych półistot. Rusałki nie miały w sobie elfiej krwiożerczości, która cechowała faunów, a ta istota była śliczna i łagodna.

Znieruchomiała na brzegu wyprężona. Tak jakby nagle się przestraszyła. Wpatrywała się w coś, co znajdować się musiało za krzakami, po lewej stronie czarodzieja. Była spięta, gotowa do skoku. Poderwała się w końcu i uciekła. Znikła w gęstym listowiu, które drgało jeszcze przez chwilę poruszone przez jej drobne ciało. Jedyny ślad po tym, że tu w ogóle była. Delikatny podmuch wiatru przeczesał drgające krzewy i trzciny na drugim brzegu rzeki i ślad rozpłynął się w nim.

Zaintrygowany zachowaniem rusałki i podmuchem wiatru głaszczącym liście, podszedł do wody. Chciał zajrzeć za krzewy i sprawdzić, czego przestraszyło się to półzwierzątko, chociaż przeczuwał, kogo tam zobaczy. Nie przeczuwał tylko jej stroju.

Naga Elheres stała zanurzona do pasa w wodzie. Długie włosy zakrywały ją całą i spływały do wody pociemniałe od wilgoci. Zasłaniały jej piersi i ramiona. Widać było jedynie opuszczone luźno wzdłuż ciała ręce i pomiędzy spływającymi włosami lekko zaróżowioną skórę szyi, mostek i brzuch, oraz małe zacienione zagłębienie pępka. Woda chlupotała, poruszona delikatnie jej dłonią i lśniła na gładkiej skórze ściekając z powrotem do rzeki.

Stała tak przez chwilę z opuszczoną głową, bawiąc się spływającymi stróżkami, a potem spojrzała przed siebie. Przestraszył się, że go zobaczy i cofnął się zbyt gwałtownie, niemal wpadając do wody. W ostatniej chwili zdążył się uchwycić gałęzi.

Nie zwróciła uwagi na hałas. Myślała chyba o czymś innym. Podniosła powoli dłoń, delikatne kropelki spłynęły z jej palców i uleciały na wietrze w bok, po czym spadły do wody, pozostawiając nietrwałe, rozpływające się kręgi. Gwałtowny podmuch zburzył spokojną powierzchnię rzeki. Zaczęła marszczyć się i falując, zamazała odbicie wznoszących się nad nią drzew. Włosy czarodziejki uniosły się lekko na wietrze posłusznym jej woli.

Bo ona będzie Panią Wiatrów, tak wieją jej marzenia. One całe są wiatrem, tylko tego pragnie. Las porusza się. To jeszcze nie Tkalarhiar, to wciąż Usinial, ale tu są drzewa, tu wiatr śpiewa w ich liściach – śpiewa, tańczy i drży. Jest ciepły, muska twarz. Takiego wiatru pragnie, taki wiatr kocha najbardziej ze wszystkiego. Zdobędzie swój Żywioł, stanie się tak, bo do tego została Przeznaczona, do tego wybrał ją Pan Darów. Nie da się uniknąć Przeznaczenia. Jeśli nie zdobędzie się go od razu wtedy jest bardziej cenne, bardziej ukochane bo trzeba na to więcej wysiłku. I nic innego naprawdę się nie liczy.

Ochan patrzył na nią, jakby jego też zaczarowała. Chciał dać się zaczarować, chciał być liściem unoszącym się na jej wietrze, wszak jego imię oznaczało właśnie liść. Tak jak ona kochał Magię i nagle zapragnął zjednoczyć się z nią w tym magicznym misterium, zapragnął czarować razem z nią. On także czuł Moc Żywiołów.

Gdzieś z głębi w leśnej gęstwiny dobiegło go skrzypienie butów i szczęk kolczugi Meknarina, ale odbierał te dźwięki, jakby dochodziły z innego świata. Tu, w swoim świecie, czuł na twarzy lekki powiew wiatru, czuł niesione przez ten wiatr zapachy. Słyszał plusk wody i szept wiatru. I niski głos Elheres śpiewającej magiczne Słowa. I sam zaczął też śpiewać. O wodzie, o rzece. O Uwei.

Fale pojawiające się na rzece powiększyły się, urosły, rzeka zaczęła falować mocniej niż kazał jej wiatr, zaczęła płynąć szybciej. Elheres bawiła się wodą i wiatrem. Stawała się nimi, częścią nich, elementem gry. Wzburzona wiatrem i wolą obserwującego ją czarodzieja woda opływała ją prędkim wirem. Unosiła się, rozpryskiwała na tysiące kropelek wiszącej w powietrzu mgiełki, tańczyła z zaczarowanym powietrzem, mieszała się z nim. Razem stworzyli nieduże tornado i ochlapali krzaki po drugiej stronie rzeki gwałtownym deszczem. Stado ptaków zerwało się do lotu z oburzonym świergotaniem. Załopotały skrzydłami i Elheres posłała ich śladem mocniejszy podmuch, by uniósł je do góry, pomiędzy gałęzie drzew. Zaświergotały jeszcze głośniej.

Nagle odchyliła mocno głowę do tyłu, a jej włosy opadły na plecy. Odsłoniły małe kształtne piersi, z malutkimi, skurczonymi z zimna brodawkami. Oddychała teraz szybciej, piersi unosiły się i opadały gwałtownie, a wiatr targał gałęzie jesionów i olch ponad rzeką. Wysokie fale podnosiły się coraz wyżej i wyżej, głaszcząc jej ręce, brzuch, plecy, aż w końcu uniosły się, otulając jej ramiona i nagie piersi, tak jak on sam chciałby ją otulić. Chciał, by woda stała się cieplejsza. Ciepła, jak jego ramiona. I stała się ciepła. Dziewczyna wtuliła się w nią, schyliła znów głowę, podniosła ręce obejmując samą siebie i kołysząc się lekko.

A potem nagle wiatr przestał wiać, woda opadła, a ona przykucnęła, chowając się pod powierzchnię płynącej rzeki. Przestała czarować, zrozumiała, że to nie jej czary, że ktoś tu jest z nią razem. Wolałaby, żeby nie był to ten, o którym pomyślała.

Jeszcze raz wezwała posłuszny wiatr. Poruszyła ręką ponad wodą wzdłuż obu brzegów. Gwałtowny podmuch stargał zarośla. Intruz musi się pokazać, by nie przewrócić się pod silnym naporem powietrza. Jeszcze zanim się wyprostował, wiedziała. Podniosła się, usiłując zakryć się taflą wody, natychmiast też posłała ją w stronę czarodzieja. Woda runęła na niego i na zarośla, przyginając krzaki niemal do ziemi. Czarodziej jednak w porę otoczył się polem ochronnym i woda nawet go nie zmoczyła. A ona stała pośrodku rzeki z włosami oblepiającymi jej ciało i twarz. Dobrze, że choć częściowo osłaniały jej nagość. Woda płynęła szybciej niż przedtem, z tyłu słyszała krzyczącego coś Ha Meknarina, lecz nie rozróżniała słów.

Ochan stał na brzegu wśród oblepionych wodorostami krzaków i coś mówił. Chyba ją przepraszał – miał taki skruszony wyraz twarzy. Powinien mieć choć tyle przyzwoitości, by się odwrócić.

- Nie masz prawa w ogóle się do mnie odzywać! – krzyknęła na cały głos. Zamilkł w pół słowa, a potem odwrócił się powoli i odszedł w las. Wolałaby żeby został, och, jak bardzo tego chciała! Mogłaby wtedy wykorzystać jeszcze coś ze swojej Magii i naprawdę mu przyłożyć. Z wściekłością plasnęła otwartą dłonią w wodę. Nigdzie nie widziała Ha Meknarina.

Rycerz obserwował, jak czarowała, patrzył, jak woda ją opływa, jak otula ją miękko. Ale sądził, że to jej własna Magia i był nią zachwycony. Dopiero, gdy zanurkowała nagle, zorientował się, że coś jest nie tak. Zorientował się, że w pobliżu musi być ktoś jeszcze i ona właśnie go dostrzegła.

A potem zobaczył, jak podnosi się i wypuszcza ogromną falę w zarośla kilkanaście kroków od niego. Wiedział już, że ktoś jest tam właśnie, widział nawet rysującą się za drzewami sylwetkę. Pobiegł w jej kierunku, krzycząc do Elheres, aby się ukryła, a on ją obroni. W biegu wyrwał miecz z pochwy i torował sobie nim drogę przez zarośla. Na widok stojącego pomiędzy krzewami Ochana stanął jak wryty.

Myśli kłębiły mu się w głowie. Pomyślał, że nie wie, jak z czarodziejem walczyć, widział go przecież kilka dni temu w akcji w wiosce w samym sercu Usinialu. Nie sposób walczyć z czarodziejem. Zawsze też podejrzewał Ochana o uczucia do jego czarodziejki. Odezwała się myśl, że za to właśnie najbardziej go nie cierpi. I podejrzenie, że ona też darzy go jakimś uczuciem, są przecież tak do siebie podobni. Czarodzieje chyba nie zadają się z gorszymi od siebie. Ale ten nie jest jej godzien! To nieuczciwe, tak się zakradać cichcem i podglądać ją w kąpieli! Powinna teraz zrozumieć, jakim człowiekiem jest czarodziej. Nie można mu ufać!

Wszystkie te myśli przemknęły przez głowę Ha Meknarina w jednej chwili, gdy tak stali naprzeciwko siebie. Widział, że czarodziej nie przygotowuje się do walki i nie próbuje się skoncentrować. Chyba sądził, że rycerz go nie zaatakuje. O, jakże się pomylił!

Ha Meknarin rzucił się na niego z wściekłym wrzaskiem, wywijając nad głową mieczem. Ochan w ostatniej chwili wypowiedział zaklęcie i miecz minął jego ramię o grubość palca. Zaraz potem wystrzelił w rycerza ognistą kulę i zaktywizował ponownie pole ochronne. Stał patrząc ze zdumieniem, jak rycerz odbija się od drzewa i pada bezwładnie u jego stóp. Nie wiedział, czy bardziej zaskoczyło go zachowanie rycerza, czy własna reakcja. Ha Meknarin miał ogromne szczęście, że nadłamana gałąź znajdowała się ponad miejscem, gdzie w momencie uderzenia znajdowała się jego głowa. Za kilka chwil powinien odzyskać oddech. Ochan wolał nie być blisko niego, gdy to nastąpi. Odszedł szybko w kierunku obozu.

Baax nie zauważył nawet, że czarodziej nie przyniósł gałęzi na ognisko. Zresztą ognisko już płonęło, a Baax z Zitą kłócili się, jak przyrządzić pstrągi przyniesione przez Kirema, który siedział cicho obok i strugał gałązkę. Ochan usiadł po przeciwnej stronie ogniska i ukrył twarz w dłoniach. Nie rozumiał, co go napadło.

Meknarin chciał zapewne bronić czci swojej Sesziji, ale jemu nie o cześć czarodziejki chodziło. Nie pomyślał nawet o tym, by ją wykorzystać. Tak, była piękna, ale już dawno zabronił sobie patrzeć na nią jak na kobietę. Nie o jej kobiecość mu chodziło, lecz o Magię. Czarowali razem, w tym wspólnym wietrzno – wodnym tornadzie poczuł z Elheres taką jedność, jakiej nie doświadczył przedtem, i to właśnie przestraszyło go najbardziej. Wycofał się i dlatego ona dostrzegła jego Moc. A zresztą nie pamiętał, jak to się stało. Stracił panowanie nad sobą, nad Mocą, zagubił się gdzieś i chyba przekroczył jakąś granicę. Teraz bał się, że ona zaraz przyjdzie i będzie go oskarżać… że pomyśli o nim nieprawdę. Po co Zita śpiewała tę legendę? To naprawdę nie było tak…


Rozdział Dziewiąty.

Elheres wróciła znad rzeki sama. Zmobilizowała całą swą wściekłość. Nie zauważyła nawet, że Meknarin leży niedaleko od wyrąbanej jego własnym mieczem ścieżki. Ubranie przykleiło się momentalnie do mokrej skóry i niewygodnie krępowało jej ruchy. Ze skraju polany dostrzegła, że Ochan siedzi przed ogniskiem i wpatruje się w płomienie. Nad ogniem wisiał kociołek, a płomień buzował jak wściekły.

Smagnęła ogniem w kierunku czarodzieja. Zatrzymał go niemal w tej samej chwili. Nie wykonał najmniejszego ruchu, ale ogień nie wychylił się nawet spod kociołka. Ochan podniósł na nią wzrok.

- Nie tak, Elheres, nie w ten sposób, to moja Moc.

Stała nad nim i przez dłuższą chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć. Przypomniała sobie Daey, Sedanię i wszystkie czary, które widziała w ciągu całej podróży. Nagle opuściła ją złość. Poczuła, że robi się jej go żal.

- Nikt nie posiada Mocy Ognia – powiedziała cicho.

Spojrzał na nią i chyba wyczuł to współczucie. Opuścił wzrok i lekko pokręcił głową. Usiadła obok niego. Siedzieli tak przez dłuższą chwilę, a ona zupełnie nie wiedziała, co zrobić ani co powiedzieć. Spomiędzy drzew wyszedł lekko chwiejnym krokiem Ha Meknarin z nagim mieczem w dłoni.

- Jak możesz siedzieć koło niego!? – spytał Elheres drżącym ze złości i wysiłku głosem.

Sama chciała to wiedzieć.

- Zostaw nas, Ha Meknarin – odpowiedziała jednak, wstając. – To sprawa pomiędzy nim a mną.

- On cię zhańbił, Seszijo! Mam obowiązek bronić twojego honoru!...

- Bzdura!

Ha Meknarin popatrzył na nią zaskoczony. Nie był przyzwyczajony do takiego zachowania kobiety. Zwłaszcza kobiety iselskiej. Zaczerpnął powietrza, ale nie pozwoliła mu się odezwać.

- Bzdura – powtórzyła spokojniej. – Masz obowiązek bronić mnie przed fizycznym atakiem, oczywiście jeśli nie będę w stanie sama się obronić. Poza tym mogę walczyć o swoje prawa sama. Schowaj te iselskie brednie. Tu jest Eriaar. Usinial. Tu jestem panią samej siebie. Nie jesteś mi potrzebny do obrony honoru. A teraz odejdź i zostaw nas samych!

- Nie powinnaś z nim rozmawiać – zaprotestował Meknarin cicho, z rozpaczą. – Naprawdę, nie powinnaś...

- Zostaw nas, Ha Meknarin.

Pokręcił z niedowierzaniem głową, ale wiedział, że nie przekona jej w żaden sposób.

Usiadła z powrotem obok czarodzieja, jakby dając mu do zrozumienia, że woli towarzystwo maga od towarzystwa zwykłego człowieka. Nawet jeśli ten mag nie jest uczciwy. Ale przecież wiedział o tym od zawsze. Pokiwał głową na znak, że rozumie i odszedł. Nawet nie spojrzał na Ochana. Domyślał się wyrazu zwycięstwa i pogardy w jego twarzy. Wolał go nie widzieć.

Ochan nie czuł zwycięstwa. Nie o to mu chodziło. Patrzył przez chwilę za odchodzącym rycerzem, a gdy jego sylwetkę przesłoniły płomienie, zapatrzył się znowu w ogień. W źródło swojej Mocy.

Baax i Zita milczeli przysłuchując się kłótni, ale teraz Baax przypomniał sobie, co chciał przed przyjściem czarodziejki powiedzieć Zicie.

- Nadziewane pstrągi są niesmaczne. To już lepiej z tych bulw ugotować zupę na płetwach i głowach. Zupa jest sycąca i dodaje energii.

- Ale tylko oszukuje żołądek. Przed północą znowu będziesz głodny – zaprotestowała Zita i jako kolejnego argumentu użyła ryby, którą pacnęła Baaxa w ramię. Baax w odpowiedzi rozłożył ręce i zrobił najbardziej głupkowatą minę, na jaką było go stać. Dziewczyna roześmiała się głośno. Ochan patrzył na nich i przez chwilę miał wrażenie, że nie wie, gdzie jest. Potem pomyślał, że może nie kłócą się poważnie, może to tylko taka zabawa. Z miny Elheres widział, że ona też nie rozumie, co się stało, że nie rozumie dziwnych żartów pary dysputującej nad parującym kociołkiem. W końcu ustalili, że zrobią zupę. Baax szybko wypatroszył pstrągi, wrzucił część wnętrzności do kociołka, co znowu spotkało się z dezaprobatą Zity.

- Spróbujesz, to będziesz gadać – uciął krótko. Usiadła więc obok i przyglądała się, co robi. – Oczyść te swoje bulwy. No! – Rzucił jej ozdobny sztylet Meknarina.

Zanim się ściemniło wszyscy byli syci.

- Muszę się nauczyć polować – mruknął Baax wylizując resztki z kociołka.

- Dobranoc – odpowiedziała Zita nie patrząc nawet w jego kierunku. Zawinęła się w koc i ułożyła tak, by mieć w nocy widok na Kirema, gdyby się obudziła. Westchnęła cicho i zamknęła oczy.


Elheres nie szykowała się jeszcze do spoczynku. Ochan nadal siedzi przy ognisku, a ona chciała z nim porozmawiać. Zapytać o tyle spraw. Dawno temu, kiedy spotkali się w Daey, był taki młody. Nie mógł być starszy od niej. I taki niedoświadczony, o wiele bardziej, niż ona. Miała wtedy przystąpić do Próby. Gdyby jej nie przeszkodził szczeniackim wygłupem, byłaby najmłodszą Władczynią Wiatrów w całej historii Arelonu. Mistrz powiedział później, że dobrze się stało, że nauczy ją to pokory. Nie nauczyło. Skoro nie może być najmłodsza, to przynajmniej dostanie Władzę Wiatru od największego Władcy, jaki istnieje. Od inokana A’kwei z Tkalarhiar. To też powód do dumy.

Wróciła myślami do Ochana. Siedział przy ledwie tlącym się ognisku. Było jej go żal, a zarazem podziwiała go. Te wspólne czary… to było jak pierwszy seks, podniecające, ekscytujące. Nie wiedziała wcześniej, że potrafi tak czarować, choć powinna się domyślić po tym, co stało się w Sedanii i kilka dni temu nad Telanią. A jednak nigdy nie przestał być dla niej tym głupcem z Daey, który stanął na drodze jej Przeznaczenia. Aż do dzisiaj.

Na wspomnienie otulającej ją wody przeszywały ją dreszcze. I nie wiedziała nawet, czy odczuwa przyjemność, czy raczej strach. Oto ma obok siebie czarodzieja, który dysponuje Mocą podobnie jak ona. Czy jest od niej lepszy? Czy może tylko jej dorównuje? A może tylko chce zrobić takie wrażenie, przestraszyć ją. Zerknęła na niego. „Nie w ten sposób Elheres, to moja Moc.” Tak powiedział. Moc Ognia.

Nigdy nie będzie tak potężny jak ona, nigdy nie będzie Władcą Żywiołu! Żaden z magów obdarzonych Mocą Ognia nie osiągnął spełnienia, żaden nie opanował jego potęgi. Ich istnienie zaprzeczało Przeznaczeniu, a jednak Pan Darów wciąż kogoś wybierał, wciąż komuś dawał dostęp do Mocy Ognia. Byłby aż tak okrutny? Któż może wiedzieć, jaka jest wola Stwórców.

A on był ambitny bardziej niż sądziła. Ale nie miał szans osiągnąć tego poziomu, który ona osiągnie już za kilka dni! Nie, jeśli to, co mówił o Mocy Ognia jest prawdą. Podniósł na nią wzrok. Czy wiedział, o czym myślała? Znów spojrzał w ziemię i przez chwilę bawił się trzymanym w dłoniach patyczkiem.

- Powinienem cię przeprosić... – zaczął tak cicho, że bardziej domyśliła się tych słów, niż je usłyszała.

- Powinieneś – potwierdziła.

- Przepraszam.

- To nie takie proste.

- Wiem.

- Masz dług. Już drugi – uśmiechnęła się złośliwie.

- Wiem – powtórzył cicho.

Znowu siedzieli przez chwilę w milczeniu. A jej wiele pytań cisnęło się na usta. Czy rzeczywiście posiada Moc Ognia? Co zamierza z tym zrobić? Co już próbował? I dlaczego Pan Darów jest taki okrutny? Nie mogła zadać takich pytań. Nie mogła w ten sposób wykorzystać swojego długu, to wydawało jej się nie w porządku. Zerknęła znów na niego, siedział zasępiony, wpatrzony w ogień.

- Naprawdę posiadasz Moc Ognia? – nie wytrzymała w końcu.

- Nie wiem – odpowiedział. Przez chwilę nic się nie działo, a potem ognisko nagle rozbłysło żywym płomieniem niemal na wysokość człowieka. Wokół zrobiło się jasno jak w dzień. I strasznie gorąco. A potem płomień zmniejszył się do normalnych rozmiarów.

- Co wy wyprawiacie? – odezwał się ze swego posłania Baax.

- Cicho – szepnęła ze swojego Zita. – To musi być jakiś obrządek. Lepiej siedź cicho.

Elheres również milczała przez dłuższą chwilę. Nie spodziewała się takiej demonstracji siły.

- Nie wiem, czy potrafiłbym być Władcą Ognia. Nigdy tak naprawdę nie próbowałem – odezwał się w końcu Ochan bezsensownie zaprzeczając temu, co przed chwilą zrobił.

- Władców Ognia nie ma – odezwała się Elheres. Musiała się opanować. Wytrącił ją z równowagi tym pokazem fajerwerków, ale świat nadal był taki sam jak przedtem. Musiał być. – Nikt nie może władać Ogniem. Władców Ognia nie ma i nigdy nie było – powtórzyła.

- Może byli, tylko to zbyt potężny żywioł, by go opanować. Może po prostu nikt już nie potrafi.

- A może Stwórcy pragną wybrać nową rasę. Ktoś mi o tym mówił, chyba Baax – popatrzyła na majaczące w ciemności posłanie kupca. – Może chcą tej rasie powierzyć Moc Ognia?

- Każdy Żywioł zyskiwał Moc dopiero wtedy, kiedy pojawiła się rasa zdolna go kontrolować – zastanowił się Ochan. – Nie Elheres, Ogień ma już swoich władców. Ogień jest najbardziej starożytnym z Żywiołów. Istnieje nawet w podaniach inokanów. Słyszałaś o smokach. To oni. Może wśród nich istnieją Władcy Ognia.

- Wiedzielibyśmy o tym.

- W ogóle nie wiemy wiele o smokach.

- Ale to byśmy wiedzieli. Władców Ognia po prostu nie ma! – podniosła głos i zaraz zganiła się za to. Nie chciała ich istnienia, bo wtedy miałby szansę jej dorównać. Bała się, że zraniła go tymi słowami, ale zamiast bólu dostrzegła na jego twarzy wyraz determinacji.

- W takim razie będę pierwszym Władcą Ognia – odpowiedział, nie patrząc na nią.

- Ale to nie możliwe – powiedziała cicho, przestraszona jeszcze bardziej niż przedtem.

- Dlaczego?

- Bo nikt nigdy nie był Władcą Ognia. Żadne przekazy o nikim takim nie wspominają. To jest niemożliwe, w przeciwnym razie ktoś już by tę Moc ujarzmił. Pamiętasz Sedanię? Nie da się kontrolować Ognia.

Nie odpowiedział. Siedział i patrzył w płomień.

- Jeśli posiadasz Moc – spróbowała z innej strony – możesz przecież z innym Żywiołem...

- Próbowałem – przerwał jej. – Z Wodą i z Wiatrami. – Patrzył przez chwilę, jak jej twarz przybiera wyraz szczerego zdumienia. – Do Próby Wody miałem przystąpić rok lub dwa lata po tym, jak ty… wtedy, w Daey… Później zrezygnowałem. Słowa Wiatrów poznałem potem, ale wiedziałem już, że nie tego pragnę.

- W takim razie nigdy nie osiągniesz spełnienia – odparła cicho.

- Osiągnę.

- Ochan...

- Osiągnę – powtórzył dobitnie, wstając. Ogień przygasł niemal całkowicie, pozostawiając żarzące się szczapy. Po chwili i one sczerniały. Elheres poczuła przenikliwy chłód nocy. Zawinęła się szczelniej płaszczem. Nadal nie była kompletnie ubrana po kąpieli.

- Kiedyś się przekonasz, czarodziejko – odezwał się Ochan z ciemności. Słyszała, jak podchodzi do swoich juków, rozkłada koc i kładzie się spać. W końcu wstała również i rozłożyła swoje posłanie. Obok czuwał nieodłączny Ha Meknarin. Wkrótce będzie wiedział o Magii więcej od niej, pomyślała, kładąc się spać. Zapomniała, że nad rzeką chciała zapytać Ochana, czy kłamał, że w Daey nie był w niej zakochany.


Na drugi dzień pogoda się zepsuła. Usinial słynął z mgieł i deszczów i mogli uznać, że mieli dotąd niebywałe szczęście. Ale szczęście się skończyło. Padało odtąd nieprzerwanie dzień i noc. Zrobiło się zimno. Koce, płaszcze i zapasowe ubrania pozostały daleko nad Telanią, a do Tkalarhiar wciąż było jeszcze wiele dni marszu.

- Z tego nie da się rozpalić ogniska – powiedział Ha Meknarin, kucając nad świeżo ułożoną kupką mokrych drewienek.

- Nie prosiłem cię, żebyś rozpalał ognisko. Miałeś tylko nazbierać drewna na ognisko. To różnica – zganił go Ochan wychodząc z lasu z naręczem gałęzi.

- Co za różnica? Drzewo jest mokre i nie zajmie się, choćbyś na nie dmuchał przez całą noc!

- Chodź Ha Meknarin – Elheres pociągnęła go za rękę. – On jest czarodziejem. Może da sobie radę.

Ochan tylko popatrzył na nią. Jeszcze wątpi? Zaraz jej pokaże. Rozwalił misternie ułożoną konstrukcję i zaczął układać ją od nowa. Musiał najpierw osuszyć trochę drewno. Poza tym powinno leżeć tak, by spalając się jak najwolniej, dawało jak najwięcej ciepła. Ha Meknarin umiał układać drewno na ognisko, ale nie tak dobrze jak on. Trzymając każdą szczapę w dłoniach Ochan wypowiadał kilka magicznych Słów i dopiero wtedy kładł ją na stosik.

- Co robisz? – zaintrygowana Elheres podeszła wreszcie do niego.

- Próbuję je najpierw trochę osuszyć, żeby się łatwiej zajęły. Mogłabyś mi pomóc, znasz przecież jakieś Słowa Wody.

- Znam – zawahała się – Tylko… Jak zaabsorbuję tyle wody, to zaraz będę musiała pójść do lasu – wyjaśniła przyciszonym głosem.

- To pójdziesz.

- Łatwo ci mówić. – Wzięła gałązkę do ręki i obracała ją przez chwilę. – Jesteś mężczyzną i nie rozumiesz. Jest zimno i mokro…

- Więc mi nie pomagaj, Elheres – popatrzył na nią i na chwilę zaprzestał swojej pracy. Wytrzymała jego spojrzenie, a potem ze zdegustowaną miną powiedziała Słowa.

- Jesteś jak mój ojciec – rzuciła, odkładając gałązkę na stosik. – Nie musisz tego robić, Elheres. Przecież nikt cię nie zmusza, Elheres. Rób jak uważasz, Elheres – przedrzeźniała go, strojąc głupie miny. Zauważyła, że zaczyna zachowywać się dziecinnie. – Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz miał dzieci – przerwała sama sobie.

Ochan, nie patrząc na nią, zaczął rozpalać ognisko. Pobladł trochę, Słowa Mocy wymagały dużej wytrzymałości i siły, a byli już zmęczeni. Zostawiła go i podeszła poabsorbować jeszcze trochę deszczu z leżących obok gałęzi, aby było mu łatwiej podtrzymać wątły płomyczek. Zaraz i tak będzie musiała iść w krzaki, ech, babski los.

Później siedziała koło Zity, Baax piekł szczupaki przyniesione przez Kirema, a Ochan cały czas podsycał ognisko własną Mocą, bo bez niej natychmiast gasło. Zastanawiała się, jak długo to wytrzyma.

Trudno jej było to przyznać, ale czuła wdzięczność, że jest z nią. Że wszyscy tu są, bo bez nich nie dałaby rady przejść przez Usinial. Miała takie ambitne plany i była taka naiwna. Przeznaczenie jednak czuwało nad nią. Zesłało jej Ochana z jego Pierścieniem i dziwnym pomysłem zabrania kilku przypadkowych osób. Może powinna wybaczyć Ochanowi to, że przeszkodził jej kilka lat temu w Daey. Teraz okazało się, że wyszło jej to na dobre. Będzie jeszcze potężniejszą Panią Wiatrów, niż gdyby wtedy udało jej się przejść Próbę. Byłaby najmłodsza, ale tak chyba jest lepiej.

Po kilku dniach ulewy wszyscy kichali, tylko Ha Meknarin się nie dawał. Elheres była wściekła, bo przeziębiona nie będzie mogła przystąpić do Próby. Nie miałaby szans osiągnąć odpowiedniego poziomu skupienia i koncentracji, a przede wszystkim podczas Próby Wiatrów musiała przecież oddychać. Musiała mieć sprawne płuca, gardło i nos. A tymczasem kichała, smarkała i bała się, że wszystko pójdzie na marne.

Meknarin próbował budować jakieś prowizoryczne zadaszenia, zresztą pod drzewami nie padało tak jak na otwartej przestrzeni. Nie było strug deszczu, ale wszechobecna wilgoć i chłód docierały wszędzie. Ochan co wieczór rozpalał ognisko, a potem spali mocno przytuleni do siebie.

Baax narzekał, ale ciszej niż na początku podróży. Ha Meknarin przestał polować, szczęście, że Kirem przez cały czas przynosił ryby. Po kilku dniach dość mieli jednostajnego pożywienia. Kojarzyło się zbyt natrętnie z wodą, choć lepsze były ryby, niż głodówka.

Elheres przestała myśleć o powrocie do domu. Zabrnęła już za daleko. Jak dobrze, że wtedy, nad Telanią, nie zdążyła nic powiedzieć. Nawet, gdyby nie pojawili się zbóje, po piosence Zity i tak nic by nie powiedziała. Uznała, że cokolwiek się stanie, musi zostać Panią Wiatrów właśnie teraz. Jeśli tego nie zrobi, nigdy już jej się nie uda. Była wdzięczna Zicie za przypomnienie tamtej porażki. Zerknęła na dziewczynę skuloną pomiędzy Baaxem a Kiremem. Żałowała teraz, że rozwaliła jej lirę. Z pieśniami byłoby im o wiele raźniej w te chłodne, przesycone wilgocią wieczory.

Z jednej strony miała Kirema, z drugiej obejmował ją ramieniem Ha Meknarin. Rycerz starał się jak mógł, żeby było jej wygodnie i ciepło. Ochan kucał nad ogniskiem i usiłował je trochę bardziej podsycić, ale co dzień wychodziło mu to gorzej. Wyglądał prawie tak blado jak po potyczce w Sedanii. Elheres obawiała się, że skończy się to dla niego dokładnie tak samo jak wtedy, ale nic nie powiedziała. Potrzebowali ognia nie tylko do ogrzania, ale także do odstraszania zwierząt. Wszędzie dookoła słyszała ciche stąpania, trzask gałązek, chlupot wody pod krokami. To mogły być driady, ale mogły to być rysie, lub niedźwiedzie. Ochan musiał rozpalić ognisko.

Czarodziej zaniósł się nagle suchym kaszlem, a płomień zaskwierczał i przygasł zupełnie.

- Ochan… – Elheres chciała się podnieść, lecz ciężkie ramię Meknarina zatrzymało ją na miejscu. Baax podniósł się w tym samym momencie i kucnął obok czarodzieja.

- Daj sobie spokój, musisz się rozgrzać.

- A ognisko… – zaczęła przestraszona Zita i zamilkła, zawstydzona spojrzeniem kupca. Schyliła głowę. Elheres doskonale wiedziała, co dziewczyna czuje. Bała się pewnie jeszcze bardziej od niej, nie umiała przecież walczyć ani bronią, ani żadną z Magii. Elheres miała przynajmniej swój Wiatr, choć przy tym katarze nie na wiele by jej się przydał.

- Potrzebuję ciepła. Wtedy dam radę – mówił czarodziej słabym głosem, szczękając zębami. Elheres znów pomyślała, że nie powinna mu na to pozwalać, ale chłód i deszcz kapiący za kołnierz był taki nieprzyjemny.

- Skąd weźmiesz to ciepło? Przecież nawet ty sam jesteś zmarznięty – zaprotestował Baax.

- Od ciebie – czarodziej popatrzył mu w oczy. Kupiec, zaskoczony, tylko skinął głową.

- To nie będzie bolało – powiedziała Elheres, chcąc uspokoić Baaxa i własne sumienie. Ochan przyłożył dłonie do ciała Baaxa, cały czas uważnie obserwując jego twarz. Nie był pewien, czy powinien to właśnie zrobić, ale chodziło przecież o nich. O Zitę, Kirema i Elheres. Głównie o nią. Nic nie mówiła, ale wiedział, że się boi. Powiedział Słowo. Poczuł, jak wewnętrzne ciepło kupca przepływa przez jego dłonie, rozgrzewa mięśnie, kości. Z rozkoszy aż przymknął oczy. O tę krótką chwilę za późno spostrzegł, że kupiec dziwnie blednie.

- Baax! – usłyszał krzyk Elheres i natychmiast otworzył oczy. Kupiec był szarosiny. Natychmiast zakończył zaklęcie. Przez chwilę wahał się, czy nie oddać mu części ciepła, ale uznał, że nie miałoby to sensu, bo straty podczas transmisji były zbyt duże, a Baax był przytomny. Zamrugał oczami, zaszczękał zębami i uśmiechnął się słabo. Elheres pchnęła rycerza, aby usiadł koło Baaxa i ogrzał go nieco własnym ciepłem w nieco bardziej zwyczajny sposób.

Ochan nie chciał pozbywać się miłego uczucia ciepła, które na chwilę zagościło w jego kościach, ale musiał. Kilka Słów. Ogień zaskwierczał znowu, zapłonął, przygasł i zapłonął żywiej. Ognisko było piękne i naprawdę gorące. Baax zaczął kichać i strasznie kaszleć. Na szczęście do Tkalarhiar nie pozostało już więcej niż dwa dni drogi.

Po południu wypogodziło się. A wieczorem Latarnia Tkalarhiar płonęła nad lasem długo po tym, jak Słońce zaszło za horyzont, długo po tym, jak niebo zrobiło się całkiem ciemne. Gasła powoli, musiała znajdować się bardzo blisko. Następnego dnia rozpoczęli mozolną wspinaczkę jednostajnym, stromym zboczem. Szli pod górę niemal cały dzień od południa, przez taki sam las, jak całe dni drogi wcześniej, monotonny, mroczny. Jakby w ogóle nie przeszli całego Usinialu. Baax kaszlał coraz bardziej. W końcu Ha Meknarin musiał mu pomóc we wspinacze, bo kupiec był zbyt słaby, by iść o własnych siłach.

Ochan poczuł się winien, miał jednak nadzieję, że jak tylko wejdą na szczyt tego wzgórza, zobaczą Ptasią Twierdzę i Baax dostanie pomoc z rąk starszych. Nie chciał oddawać mu tej niewielkiej ilości ciepła, którą jeszcze w sobie czuł, poza tym nie był pewien, że na coś by się teraz przydało. Sam też nie czuł się w pełni zdrowy. Jedynym ratunkiem byli ptasi.

Zaiste na szczycie wzgórza znajdowała się Ptasia Twierdza. Ale takiego widoku nie spodziewało się żadne z nich.

Już wcześniej widzieli między drzewami niewyraźny prześwit. Stało się jasno, przed nimi musiała znajdować się polana, ale za nią coś było. Wydawało się, że to dalszy ciąg wzgórza, znowu las. Lecz gdy wyszli na polanę, zobaczyli przed sobą olbrzymi mur.


Ptasia Twierdza naprawdę była Twierdzą.

Otoczona murem tak wysokim, że jedynie istota wyposażona przez Naturę i Stwórców w skrzydła mogłaby ten mur przekroczyć. Wykonany ze skalnych bloków, był niewątpliwie dziełem istot rozumnych. Zdumiewała precyzja, z jaką bloki były do siebie dopasowane. Z tej odległości raczej domyślali się spoin, niż je widzieli. Z krańca polany mur wyglądał jak wykuty w litej szarej skale.

Ciągnął się daleko w prawo, ginąc pomiędzy wysokimi sosnami i niższymi brzozami. Patrząc w lewo widziało się, jak załamuje się gwałtownie i nie wiadomo było, jak daleko sięga naprawdę. Był ogromny, przerażający i fascynujący. Ochan i Elheres wpatrywali się weń z niemym podziwem. Oni byli wstrząśnięci, a co dopiero pozostali. Zita jeszcze dzień wcześniej upierała się przecież, że nic takiego jak inokan nie istnieje.

Stali przed murem i zachodzili w głowę, jak się za ten mur dostać. Nie było w nim najmniejszej rysy, zresztą wspinaczka na taką wysokość i tak nie wchodziła w rachubę. Dotarli tak daleko po to tylko, by popatrzeć na zewnętrzny mur wspaniałego, legendarnego miasta ptasich. To wprost nie mieściło się w głowie. Elheres patrzyła na skałę i wydawało jej się, że wie dobrze, jak wielką ulgę odczuwa Ha Meknarin. Dotrzyma przyrzeczenia danego jej ojcu i jeszcze przed upływem roku przywiezie ją do Eitelu taką, jak ją zabrał. Jakże go nienawidziła w tym momencie. Jakże chciała znać zaklęcie, które pozwoliłoby jej ulecieć jak ptak, zostawić ich tu wszystkich i wejść tam samej, skoro oni pewnie nie chcą wejść do środka. Ale nie znała takiego zaklęcia.


Rozdział Dziesiąty.

Zaklęcie okazało się niepotrzebne. Usłyszała nagle przeraźliwe skrzypienie, jakby gdzieś w pobliżu otwierała się dawno nie używana brama. Spojrzała na skałę i nie zobaczyła już jednolitego muru. Naprzeciwko nich pojawił się zarys wgłębienia z drewnianą furtą w środku. Dotychczas wszystko było zamaskowane iluzją, której nie wyczuła, a teraz ktoś z wewnątrz zdjął zaklęcie i otwierał drzwi z niemiłosiernym skrzypieniem.

Niewysoka okrągła postać, odziana w coś, co przypominało zbroję, wyfrunęła przez bramę i zawisła na chwilę w powietrzu, młócąc je ogromnymi skrzydłami. Szponiastą łapą poruszyła kilka razy drzwiami. Istota machnęła skrzydłami mocniej, odwróciła się w powietrzu i wylądowała przed zbitą w ciasną gromadkę grupką. Elheres usłyszała ciche westchnienie Zity. Dziewczyna nigdy wcześniej nie widziała inokana. Meknarin zachował chyba trzeźwość umysłu, a co do Kirema, to nigdy nie była pewna, czy chłopak w ogóle myśli. Stał gdzieś z tyłu, najdalej jak mógł od Twierdzy, od inokana i chyba od nich też.

Inokan postał przez chwilę przed nimi, aż w końcu usłyszeli jego głos. Mówił dainge – ludzkim językiem używanym jedynie przez Wiedzących i przez Magów. Oraz przez obce istoty, które chciały być uprzejme dla ludzi. Fakt, że język ten nie był potocznie używany sprawił, że obrósł w skomplikowane zasady gramatyczne, prawidła składni i formy grzecznościowe, które mogły całkowicie zmienić sens wypowiedzi. Dodatkowo zrozumienie inokana sprawiało trudność z uwagi na to, że stwór miał dziób zamiast ust i nie potrafił wyartykułować niektórych głosek. Ale jego pytanie wydawało się w tej sytuacji oczywiste.

- Czy pragnienie wasze jest, by wejść w nasze progi? – spytał, a Elheres i Ochan zrozumieli go, bo znali dainge. Wymagano tego od wszystkich adeptów sztuki magicznej. Niektórzy podejrzewali nawet, że zaklęcia magiczne są wypowiadane w tym języku, co nie było do końca prawdą.

- Tak – odparła powoli Elheres. – Jest naszym pragnieniem, abyście wy, w uprzejmości waszej, przyjęli nas gościną – mówiła ważąc każde słowo

Inokan nie wyglądał na zadowolonego z odpowiedzi, ale trudno było ocenić uczucia inokana człowiekowi nie obeznanemu z fizjonomią obcej rasy. Uniósł lekko głowę, pokazując wyraźniej zakrzywiony dziób. Kolorowe piórka na czubku jego głowy nastroszyły się nieco, a on nadal mierzył ich spojrzeniem czarnych oczek. Zapytał, czego chcą w Tkalarhiar. Onieśmielona Elheres obejrzała się na towarzyszy. Stojący tuż za nią Ochan patrzył na nią wyczekująco, z drugiej strony, jak gdyby czekając na coś zupełnie innego, spoglądał Ha Meknarin. Blady kupiec miał najbardziej nieszczęśliwą minę, na jaką było go stać, i czarodziejka postanowiła jego właśnie przyjąć za pretekst . Wyjaśniła, że ich towarzysz jest chory i potrzebują pomocy światłych inokanów.

Zanim inokan zdążył odpowiedzieć usłyszała westchnienie i Ochan zapytał, czy nie mogliby też zobaczyć się z którymś z ich mądrych czarodziejów i zadać mu kilka pytań. Nie mogła wprost uwierzyć, jak mógł być taki bezczelny.

Inokan najwyraźniej jednak nie odebrał zachowania Ochana jako bezczelne. Patrzył na niego przez moment, po czym machnął skrzydłem i odwrócił się do bramy. Podszedł do niej kołyszącym krokiem i obejrzał się w drzwiach, jakby zapraszając ich do środka.

Elheres wstrzymała oddech, a po chwili ruszyła szybkim krokiem do przodu. Jeśli inokan daje im szansę teraz, to następnej może już nie dać. A ona musi tam wejść. Nie oglądając się na nikogo podeszła do bramy i stanęła przed inokanem, ale zorientowała się, że wcale nie zamierza jej przepuścić, wpatrzył w coś za jej plecami. Poczuła w żołądku przenikliwe zimno. Obejrzała się, słysząc zza swoich pleców niewyraźny szept.

- Nie.

Wszyscy również zwrócili głowy do tyłu. Stojący na samym końcu Kirem nie poruszył się nawet. Stał tam, gdzie zatrzymał się po wyjściu z gęstego lasu, w miejscu, skąd po raz pierwszy zobaczył Twierdzę. Patrzył szeroko otwartymi oczami na mur, na bramę i uskrzydlonego inokana. Sparaliżowany strachem nie mógł się ruszyć. Elheres znów pomyślała, że wielkim błędem było zabieranie ze sobą całej tej bandy włóczęgów.

Zniecierpliwiona podeszła do Kirema, powiedziała Słowo, potem odwróciła się i ruszyła w kierunku przejścia. Wiedziała, że idzie za nią. Napotkała spojrzenie Ochana. Patrzył na nią z intensywnością, której tak bardzo nie lubiła. Uświadomiła sobie, że zrobiła dokładnie to, o co wcześniej miała do niego pretensje. Użyła Magii, by zmusić chłopca do zrobienia czegoś, czego nie chciał. Dlaczego jednak miałaby nie używać Magii, wszak jest czarodziejką! I przyznała już, że Ochan wcale nie postąpił całkiem źle. Przeprosiła go nawet, że tak na niego nakrzyczała w Urji. To było tak dawno.

Odwróciła się i napotkała pełne oburzenia spojrzenie Ha Meknarina. Nie chciała się nad nim zbytnio zastanawiać, nie podobały jej się wnioski, do których mogła dojść. A inokan nie miał zamiaru czekać w nieskończoność. Przeszła przez furtę i znalazła się w długim, wysoko sklepionym korytarzu, na końcu którego jaśniała czerwień zachodu. Gdy przez niego przeszła, pod jej stopami otworzyła się przepaść, a ponad nią uniosło się miasto.

Tkalarhiar położone było w ogromnej kotlinie. Trzy jej ściany stanowiły naturalne strome skaliste wzniesienia. Czwarta, przez którą weszli, była w połowie zboczem wzgórza, powyżej miejsca zaś, w którym stali, stanowiła mur. W powietrzu unosiły się całe tłumy przelatujących pozornie bezładnie we wszystkich kierunkach inokanów. Przepływały zaprzęgnięte w gęsi kosze, śmigały gryfy i pegazy, oraz wszelkie inne latające półistoty. Pokrzykiwały na siebie groźnie bądź pozdrawiały się przyjaźnie, czego nie sposób było stwierdzić w całym tym rejwachu. Zbyt wiele działo się na raz.

Do ścian kotliny uczepione były różnego rodzaju konstrukcje – drewniane, metalowe, czasem kamienne, stanowiące coś na kształt frontonów domów. W wielu miejscach widniały ciemne lub przesłonięte jakimiś tkaniami okrągłe, mniej czy bardziej regularne otwory. W dole kotliny zapadał już mrok i zaczynały się tam zapalać liczne bajecznie kolorowe migoczące światełka. Zachodzące słońce podświetlało karmazynowo i złoto szczyty zachodniej ściany kotliny, rzucając cień na przeciwległą ścianę. Na wierzchołku północnej ściany wznosiła się dumnie lśniąca metalicznie konstrukcja. Latarnia Tkalarhiar.

Elheres stała zapatrzona. Zastanawiała się, co może się w niej mieścić. Z pewnością pełni jakąś ważną dla miasta funkcję. A może jest to Miejsce Próby. Miasto było ogromne i, choć tak całkowicie różne, podobne do ludzkiego. Równie gwarne i pełne istot. Od świata zewnętrznego – spokojnego, cichego już o tej porze lasu – oddzielał je gruby mur, za którym tętniło życie. Tkalarhiar wydawało się o wiele większe od jakiegokolwiek ludzkiego miasta – od Daey, Eitelu czy nawet Xen Melair. Czuła się jak prowincjuszka. Ona, pochodząca z jednej ze stolic świata, ludzkiego świata. Szlachcianka, córka ministra dworu imperatora. Po prostu zaniemówiła.

Dopiero po dłuższej chwili poczuła, że ktoś szturcha ją w ramię. Stała na samym brzegu szerokiej skalnej półki. Krok do przodu i spadłaby w głębię rozświetlonego miasta poniżej. Może jakiś inokan złapałby ją i uratował przed niechybną śmiercią. Odwróciła się. Na półce stały trzy kosze zaprzęgnięte w gęsi. Ochan patrzył na nią i czekał, aż wróci do realnego świata. Skinęła głową na znak, że może już mówić, że już go słucha.

- Ustaliłem z inokanami, że oni polecą odpocząć. Baax chyba nie czuje się dobrze. A my najpierw spotkamy się z jakimś czarodziejem. Zabiorą nas do niego – powiedział cicho. Na tyle cicho, że nawet stojący blisko, zapatrzony na miasto Ha Meknarin nic nie usłyszał.

Elheres skinęła głową. Ochan już miał się odwrócić do inokanów, gdy chwyciła go za rękaw.

- Co to za czarodziej? Czy chcesz go zapytać o Pierścień? – Nie czekając na jego słowa kontynuowała półszeptem. – Wolałabym najpierw porozmawiać o Próbie. Nie wtrącaj się i pozwól abym ja mówiła. Na Pierścień jeszcze będzie czas. – Dostrzegła, że zamierza protestować, więc położyła mu dłoń na ustach. – Ani słowa. Jesteśmy tu, bo ja tego chcę, więc lepiej mnie słuchaj. –Groźba chyba zadziałała, przynajmniej tak jej się wydawało.

Nie czekając na czarodzieja podeszła do najbliższego kosza. Niełatwo było do niego wsiąść i Ha Meknarin musiał jej pomóc. Ochan wsiadł do kosza z drugiej strony. Gdy rycerz spróbował do niej dołączyć, inokany zareagowały gwałtownym skrzeczeniem. Elheres złapała go za rękę.

- Ty lecisz z nimi! – krzyknęła prawie.

- Ależ Seszijo, nie mogę zostawić cię samej! – oburzony odważył się jej przeciwstawić.

- Nie będę sama. A ty musisz się zaopiekować naszymi towarzyszami – wskazała na Zitę i Baaxa, którzy usiłowali wepchnąć do kosza wciąż zahipnotyzowanego Kirema. Popatrzyła w oczy rycerza. – To rozkaz, Ha Meknarin – powiedziała twardo. Wyprężył się i skinął głową. Odchodząc rzucił pełne nienawiści spojrzenie na Ochana, ale czarodziej tego nie zauważył.

Rycerz pomógł umieścić w koszu nieprzytomnego Kirema, potem pomógł wsiąść Zicie. Gdy zobaczył, że kosz Elheres i Ochana wznosi się w powietrze z zawrotną prędkością, podbiegł szybko do ostatniego kosza, wciągnął Baaxa i ponaglił inokany. Jego okrzyki okazały się dla nich dziwnie zrozumiałe. Jednak ku wielkiemu zdumieniu i rozpaczy Meknarina, ich kosze nie poleciały za koszem Elheres, lecz pomknęły w stronę przeciwległej ściany kotliny.

Upstrzona przybudówkami skała zaczęła się przybliżać z oszałamiającą prędkością. Wkrótce można już było dojrzeć misterne detale inokanich konstrukcji, lecz Meknarin nie zwracał na nie najmniejszej uwagi. Wpatrywał się w niebo, gdzie w tłumie przelatujących stworzeń zniknęła gdzieś jego Seszija. Chciał już wyskoczyć z lecącego kosza, gdy jakiś inokan złapał go w pół i wbił niemal w podłogę. Rycerz ze wszystkich sił starał się zachować spokój. Dno kotliny było zbyt daleko, aby wszczynać awanturę, ale obiecał sobie, że jak tylko znajdą się na twardym gruncie, nie daruje im tego.

Kosz wylądował na skalnej półce podskakując i odbijając się kilka razy i Meknarin, który chciał jak najszybciej z niego wysiąść, opadł bezwładnie na dno.

- Co wy sobie wyobrażacie? – wrzasnął, gdy stanął wreszcie na ziemi. – Zabierzcie mnie natychmiast do Sesziji Elheres Lihes! – zażądał, ale nie odpowiedzieli mu. Pomogli wysiąść Kiremowi i Zicie i wprowadzili ich do otworu, przed którym stali. Baax również poszedł za nimi, Ha Meknarin jednak nie miał zamiaru im się podporządkować. Złapał jednego z inokanów za skrzydło i obrzucił go najgorszymi epitetami, jakie był w stanie wymyślić. Inokan zaskrzeczał coś i zasyczał w odpowiedzi, ale rycerza to nie przekonało. Rozzłoszczony do granic możliwości wyciągnął miecz z pochwy.

Tego było inokanom za wiele. Uniosły się równocześnie w powietrze, wzbijając wielkimi skrzydłami tumany kurzu. Jeden z nich chwycił w ozdobioną pokaźnymi szponami nogę coś, co przypominało miecz i wycelował go w Meknarina. Drugi odprowadził na bok gęsi. Ten również coś skrzeczał, ale chyba raczej do swojego towarzysza, niż do stojącego niżej człowieka. Meknarin wydał się nagle sam sobie okrutnie śmieszny i zupełnie niegroźny. Machał mieczem w powietrzu, podskakując i usiłując dosięgnąć unoszącego się poza jego zasięgiem syczącego wściekle ptasiego.

Wreszcie oba inokany odleciały w górę poskrzekując między sobą. Meknarin schował z rezygnacją miecz i stanął przed zdziwioną Zitą. Nie chciał z nią rozmawiać, więc wyminął ją i wszedł do mrocznej jaskini. Usiadł pod ścianą i złożył głowę na podciągniętych kolanach. Czuł wstyd i wściekłość. Był zupełnie bezsilny.

Zita weszła za nim i usiadła obok Kirema. Chłopak zaczął właśnie odzyskiwać świadomość i rozglądał się przestraszony po mrocznym pomieszczeniu. Zupełnie nie rozumiał, jak się w nim znalazł. Zita cicho i spokojnie wyjaśniała, co się stało, głaszcząc delikatnie jego rękę. Chłopak był nadal chyba zaczarowany, ale przynajmniej nie krzyczał i nie próbował wyskoczyć na zewnątrz.

Jedynie Baax chodził w kółko po ciasnej jaskini. Przestało mu się kręcić w głowie i robić niedobrze, znowu nabrał ochoty na jedzenie. Nadal było mu zimno i czuł się trochę słabo. Wiedział, że jak zje porządny obiad, siły mu wrócą. Aromat jakiejś egzotycznej potrawy wzmagał jeszcze łaknienie, nie mógł tylko określić skąd ten zapach dochodzi.

Podszedł do owalnego otworu w ścianie, ale nie stamtąd docierała apetyczna woń. Zresztą i tak nie przedostałby się nigdzie z tej półki. Jedynie istoty latające mogły ją opuścić, ludziom pozostawał długi skok w przepaść. Odwrócił się do wnętrza. W zapadającej ciemności niewiele już było widać. Pokój miał dziwny kształt a podłoga wyginała się miskowato do środka. Wszystkie powierzchnie łączyły się płynnie, bez kantów i rogów i trudno było stwierdzić, gdzie kończą się ściany a zaczyna sklepienie. Zobaczył majaczący mroczny otwór w stropie i pomyślał, że gdyby mógł latać, dostałby się tam. A może uda mu się jakoś?

Stanął pod otworem i zadarł głowę. Spróbował podskoczyć i dosięgnąć brzegu otworu, lecz własny ciężar ściągnął go natychmiast w dół. Popatrzył na towarzyszy ze speszonym uśmiechem.

- To na nic – odezwał się rycerz, nie podnosząc głowy. – Jesteśmy więźniami.

- Co na nic? Co tam jest? – spytała Zita. Podniosła głowę, aby sprawdzić, na co patrzy kupiec i zakręciło jej się w głowie. To, na co patrzyła, nie znajdowało się dokładnie w miejscu, na które patrzyła. Podeszła bliżej do Baaxa i dopiero teraz dostrzegła ledwie widoczną w stropie dziurę. Wyciągnęła się mocno, usiłując dosięgnąć brzegu otworu, ale niewiele jej to pomogło. Kupiec ujął ją w pasie i uniósł do góry. Chwyciła brzegi otworu i zwinnie wydźwignęła się do góry.

Gdy się wyprostowała, górne pomieszczenie zalało jasne światło. Przestraszyła się i cofnęła o pół kroku. Byłaby spadła, gdyby przytomny głos Baaxa nie zatrzymał jej w miejscu.

- Co tam jest? – spytał.

- Jakieś posłania... I mnóstwo jedzenia. – Odwróciła się i spojrzała w dół. – Chodźcie tu – skinęła ręką z uśmiechem.

Na wieść o jedzeniu Baax poczuł przypływ nowych sił. Machnął ręką do rycerza, aby pomógł mu dostać się na górę. Wraz z Kiremem Meknarin podsadził ciężkiego kupca i już po chwili Baax wiedział skąd docierały do niego owe cudowne aromaty. Dopiero oburzony okrzyk Zity przypomniał mu, że powinien pomóc rycerzowi i chłopcu dostać się na górę.

Gdy znaleźli się wszyscy w górnym pomieszczeniu, Baax bez skrupułów rozsiadł się na poduszkach przed niską półką pod ścianą i oddał się temu, co lubił najbardziej. Zita z Kiremem poszli w jego ślady. Rycerz wymruczał coś o honorze i czci swojej Sesziji. Poprzysiągł jej bronić, a teraz nie może, może więc również nie jeść.

- Na nic się zdadzą twoje honory – upomniał go Baax z pełnymi ustami – jeśli będziesz głodny i słaby. Wtedy na pewno jej nie obronisz. Masz, jedz – rzucił w jego stronę dobrze obrośniętą mięsem kością. Nie wiedział z jakiego zwierzęcia pochodziło mięsiwo, ale zdawało mu się, że to ptak. Smakowało nieźle, choć dość dziwnie.

Dopiero, gdy zaspokoił pierwszy głód, rozejrzał się po pomieszczeniu. Półka z jadłem znajdowała się naprzeciwko otworu wejściowego na dole. Widać go było z miejsca, w którym siedział, a na zewnątrz panowała ciemność. Przejścia w dwóch bocznych ścianach były zamknięte drewnianymi drzwiami, ale w tej chwili nie chciało mu się sprawdzać, co się za nimi znajduje, choć może dobrze byłoby to zrobić. Zrezygnował jednak i zajął się ogryzaniem następnej kości. Na półkach leżały jakieś pledy i skóry i domyślił się, że to posłania. Zita krążyła wokół jednego z nich niezdecydowanie, aż wreszcie poprosiła Kirema, by jej pomógł, i zrobił to z pewnym ociąganiem. Dziewczyna zawinęła się w pled i wkrótce Baax poznał po jej oddechu, że zasnęła.

Baax zjadł jeszcze trochę, późnej sprawdził, co znajduje się za jednymi drzwiami. Znalazł dokładnie to, o czym marzył, choć nie całkiem w takim kształcie, o jakim marzył. Ale cóż, to dom inokanów. Jak się wejdzie między wrony... Drugie drzwi okazały się zamknięte, ale nie ciekawiło go zbytnio, co kryją. Kirem znalazł sobie wygodne posłanie na drugiej zawieszonej nisko półce, rycerz siedział nieruchomo pod ścianą.

- Nie idziesz spać? – spytał Baax bez większej nadziei na właściwą w ich sytuacji odpowiedź.

- Nie – odparł rycerz. – I nie obchodzi mnie, że mogę być niewyspany i zmęczony – dodał uprzedzając komentarz kupca. – Mogę obyć się bez snu wiele dni.

Baax wzruszył ramionami i podszedł do kolejnego posłania. Nie sądził, by udało mu się powtórzyć sztuczkę Zity i Kirema, więc tylko ściągnął pledy i umościł sobie barłóg w pobliżu jedzenia.

Nie mógł jednak zasnąć. Przeszkadzał mu pełny żołądek, więc kręcił się z boku na bok. Ciepły napitek rozgrzewał go stopniowo, a potem nagle zrobiło mu się przeraźliwie zimno. Usiadł na posłaniu i chmurnym wzrokiem wpatrzył się w rycerza, siedzącego nad krawędzią otworu w podłodze.

- Co jeszcze? – rycerz nie był zbyt uprzejmy. – Powiedziałem ci, że spać nie pójdę. A jeśli chodzi ci o świece, to sam je zgaś, bo ja nie potrafię.

- To nie świece – odpowiedział słabo Baax. Podniósł dłoń do czoła. Było mokre. – Chyba jestem chory – dodał i opadł bezwładnie na plecy.

- Co ci jest? – spytał Meknarin, wstając. – Zita, Kirem, zróbcie coś!

Rycerz podbiegł do posłania Zity i pociągnął za koc. Więcej zrozumiała z przestraszonej miny Meknarina, niż z jego nieskładnej mowy. Omal nie spadła na ziemię, próbując zejść z posłania. Pochyliła się nad kupcem. Oddychał charcząc i gwiżdżąc, wiedziała, że na pewno złapał jakąś chorobę. Był rozpalony i dygotał straszliwie. Obejrzała się, szukając pomocy u Kirema i Meknarina, ale najwyraźniej uznali, że powinna sobie poradzić. Patrzyli na nią z zaufaniem jak mali chłopcy. Trochę przestraszeni i gotowi wykonać wszelkie jej polecenia. Westchnęła tylko, wstała, pokręciła się chwilę i jej wzrok padł na ziejący ciemnością otwór w podłodze.

Nie zastanawiała się długo i zwinnie zeskoczyła na dół. Wszystkie kości zabolały ją od upadku, ale nie przejęła się tym, tylko podbiegła do otworu wejściowego i zaczęła wrzeszczeć na całe gardło.

- Na pomoc! – Krzyczała myśląc, że skoro inokany istnieją, zapewne są bardziej starożytne niż cała historia ludzkości, a skoro są starsze, powinny też być mądrzejsze. A ona nie wiedziała, jak uratować Baaxa.

Młody inokan zrozumiał jej wołanie i gesty, jakimi wskazywała, że problem znajduje się w górnym pomieszczeniu. Popatrzył na Baaxa i wypadł z powrotem na zewnątrz. Po chwili wrócił z dwoma innymi inokanami oraz z dużym koszem, wymalowanym na jaskrawy zielony kolor, zaprzężonym w sześć dorodnych gęsi. Inokany zbadały przerażonego Baaxa, zapakowały go do kosza i odleciały. Młody inokan próbował wyjaśnić, co się dzieje, i uspokoić ich, ale nie dał rady. Ani on, ani nikt z ludzi nie znał dainge ani żadnego innego języka, którym mogliby się dogadać. Zrozumieli tylko, że inokan ma na imię Fakkha. Został z nimi do rana i pokazał, że światło gasi się dotykając jakiegoś punktu na ścianie. Ani Zita, ani Ha Meknarin nie mogli go jednak znaleźć.


Elheres dobrze widziała ze swojego kosza, co wyprawiał Ha Meknarin. Próbowała go jakoś uspokoić – krzykiem, potem gestem, aż wreszcie zorientowała się, że rycerz ani jej nie słyszy, ani nie rozumie. Zresztą szybko wznieśli się na taką wysokość, że straciła z oczu kosz Meknarina.

Wokół niej tyle się działo, że szybko przestała myśleć o swoim rycerzu. Lecieli do wyższych regionów miasta. Latarnia płonęła ponad ich głowami krwistą czerwienią, coraz bliższa. Gęsi wznosiły się, zataczając regularne kręgi po ścianach kotliny. W ruchu powietrznym Tkalarhiar musiał panować jakiś porządek, bo nie zderzyli się z nikim, nie zbliżyli się nawet na tyle, aby groziło im zderzenie. Chaos był tylko pozorny.

W głębi kotliny panowała już noc. Setki malutkich światełek płonęły tam, niczym stado świetlików. Wszystko wyglądało prawie jak ludzkie miasto. Było tylko wyższe i rozciągało się od ziemi do nieba, a nie od horyzontu po horyzont. Ruch w wyższych rejonach miasta wydawał się mniejszy, może z powodu zapadających ciemności. Ku wielkiemu żalowi Elheres ich cel znajdował się poniżej ciemniejącej już Latarni, na wschodniej ścianie kotliny. Ponad znajdującymi się naprzeciwko skałami szkarłat nieba bladł już w zetknięciu z szarymi, wiszącymi nisko chmurami.

Przy lądowaniu kosz zakołysał się nieprzyjemnie i zaszurał po podłożu, przesuwając się trochę, nim gęsi wyhamowały. Elheres w samą porę chwyciła się brzegu kosza. Zobaczyła wyciągniętą ku niej dłoń Ochana, ale zignorowała go, sama potrafi dać sobie radę. Wysiadła z kosza i stanęła na szerokiej skalnej półce. Przenikliwie zimny wiatr rozwiał jej włosy, wtargnął nieproszony pod skórzaną kamizelkę.

Stali przed czymś w rodzaju przyklejonego do skały budynku. Wykonana z jakiegoś metalu konstrukcja, podtrzymywała idealnie gładkie, przeźroczyste i mlecznobiałe szyby. Bogato zdobione motywami roślinnymi, powyginane w przedziwny sposób elementy konstrukcji musiały być dziełem Magii. Nie znała takiej Magii. To z pewnością domostwo potężnego czarodzieja.

- Proszeni jesteście, abyście weszli – odezwał się uprzejmie inokan, po czym otworzył drzwi i nakazał, by poszli za nim. Gdy zamknął drzwi, poczuli się jak w innym świecie. Panująca w środku dostojna cisza wydawała się dziwnie nienaturalna, po nieustannym szumie wiatru, do którego ich zmysły zdążyły już przywyknąć. Na ścianach przedsionka płonęły jaskrawo kandelabry. Przez szyby widać było pogrążoną w mroku kotlinę, skalne ściany ozdobione były kolorowymi gobelinami. Naprzeciw nich otwierał się wysoki i szeroki korytarz.

Inokan poprowadził ich do obszernej komnaty, wypełnionej ciepłym światłem świec i zapachem wosku, zastawionej półkami książek i zwojów. W tle grała cicho muzyka o osobliwym rytmie. Inokan wskazał im dwa krzesła, które sprawiały wrażenie, jakby pojawiły się w tym miejscu z innego świata. Zupełnie tutaj nie pasowały. Ochan skinął ręką odmownie i natychmiast został zrozumiany. Krzesła znikły, zabrane przez inokany tak szybko, że niemal umknęło to uwadze ludzi.

Ich uwagę przykuło pojawienie się kolejnego inokana. Spłynął do nich dostojnie z otworu w przeciwległej ścianie, dość wysoko pod sufitem. Machnął skrzydłami lądując i potężny podmuch rozwiał włosy Elheres. Nie był wysoki, głowę miał na poziomie piersi czarodziejki, ale rozpiętość jego skrzydeł przewyższała przynajmniej o połowę jej wzrost. Nie wiedziała, czy jest w coś ubrany, czy tylko pióra na jego brzuchu mają inną barwę niż u pozostałych, lecz wydawało jej się, że to jakiś świetnie dopasowany strój.

Inokan złożył skrzydła i wpatrzył się w nich.

- Witajcie w mieście inokanów, w Tkalarhiar witajcie – odezwał się chrapliwym głosem. – Moje imię brzmi Ikus'sh i zaszczytem moim jest powitać was w mieście inokanów, w Tkalarhiar was powitać mam zaszczyt – rozpoczął wymianę uprzejmości.

Ochan westchnął i odpowiedział równie uprzejmie, a po nim odezwała się Elheres. Wymiana uprzejmości mogła potrwać nawet do późnej nocy, ale gdyby inokan o to nie zapytał żadne z nich nie spróbowałoby nawet zmienić tematu i powiedzieć, po co właściwie tu przybyli. Takie było prawo dainge i prawo szacunku wobec starszej rasy. Na szczęście Ikus'sh nie miał zamiaru marnować czasu na ceremonie. Jak tylko najniezbędniejsze formuły powitalne i grzecznościowe zostały wypowiedziane, zadał właściwe pytanie.

Elheres zawahała się przez chwilę. Musiała skupić się i przemyśleć to, co chce powiedzieć, aby zabrzmiało jak należy. Poczuła na sobie wzrok Ochana. Wyglądał, jakby zamierzał odezwać się pierwszy, gdyby ona tego nie zrobiła. Zaczerpnęła głęboko powietrza.

- O czcigodny! – zaczęła i inokan zwrócił na nią spojrzenie czarnych oczek. Miała wrażenie, że ptasiopodobna istota próbuje przewiercić ją na wylot. – Potrzebuję twej pomocy, albowiem pragnę, byś pomógł mi odnaleźć w twym mieście, w Tkalarhiar, czarodzieja i Pana Wiatrów, gdyż jesteście Władcami Wiatrów i chciałabym, abyś pomógł mi znaleźć Patrona dla mnie na czas Próby Wiatrów, której pragnę się poddać w twym mieście i zostać Panią Wiatrów, jeśli uda mi się Próbę Wiatrów przejść – odparła pełną formułą nie spuszczając ani na moment wzroku z inokana. Ikus'sh zafurkotał tylko skrzydłami i stał przez chwilę w milczeniu.

- O czcigodna – odezwał się wreszcie po chwili namysłu. – Twa prośba, aby dostąpić Próby Wiatrów w mieście Władców Wiatrów i prośba, by Władca Wiatrów był twoim Patronem w tej Próbie, jest śmiałą prośbą. Czy wiesz, jak wielką twa prośba jest?

- Wiem, o czcigodny, jednak wierzę, że nie jest prośbą zbyt wygórowaną, jeśli wziąć pod uwagę moje możliwości i moją wiedzę. Czy zechcesz spełnić tę prośbę, Władco Wiatrów?

Inokan milczał zbyt długo. Wahał się najwyraźniej, a to nie wróżyło nic dobrego. Może była zbyt śmiała, zbyt pewna siebie? Ale nie mogą jej odmówić. Nie teraz, nie po wszystkim, co przeszła, by się tu znaleźć! Jeśli będzie trzeba, zostanie tu tak długo, by A’kwei – jeśli w ogóle uda jej się do niego dostać – został jej Mistrzem, a nie tylko Patronem na czas Próby. Choćby miała na to poświęcić lata, przekona ich, że zasługuje na ten zaszczyt. Ale inokan nie odmówił jej jeszcze, może więc nie odmówi.

Ciszę przerwało nagłe pojawienie się dwóch nowych inokanów w zbrojach. Wielki ptasi podleciał do nich i machnięciem wielkiego skrzydła omal nie przewrócił Elheres. Z trudem powstrzymała się od zwymyślania go, ale nie chciała zrazić do siebie Ikus'sha. Duży inokan i jego kolega przekrzykiwali się wzajemnie, opowiadając o czymś, co niewątpliwie bardzo ich wzburzyło. Pojawił się jeszcze jeden z nich i zamilkli nagle.

Zjawił się jakby znikąd. Powoli i dostojnie spłynął na dół i delikatnie złożył skrzydła. Był stary. Świadczyły o tym zmarszczki wokół dostojnego dzioba i całkowity niemal brak pigmentu na piórach. Tylko na lotkach pozostało bure nakrapianie. Sama jego obecność wystarczyła, by uciszyć gardłujących gwardzistów. Stary spokojnym głosem zażądał wyjaśnień i Elheres zaczęła wsłuchiwać się w to, co mówił gwardzista. Uczyła się kiedyś ptasiego języka, więc rozumiała trochę. Nie wiedziała, że Ochan też ich rozumie, i po krótkiej chwili, której potrzebowała na pozbieranie się, wyjaśniła mu łamiącym się głosem, że są kłopoty z Ha Meknarinem.

Wiedziała, że będzie jej utrudniał kontakty z inokanami, ale nie spodziewała się, że zrobi to tak szybko i tak efektownie. Mógł wprawdzie narozrabiać zupełnie przypadkowo, gdyż miał bardzo impulsywną naturę, ale sposób w jaki to zrobił, doskonale służył jego celom. Stała z pochyloną głową, usiłując nie okazać odczuwanego żalu i wstydu. Chciała, aby inokane uznali, że ci ludzie nie mają z nią nic wspólnego. Niestety, stary inokan mierzył ją intensywnym i chyba rozzłoszczonym spojrzeniem. Zapytał, co to oznacza i musiała odpowiedzieć.

- Ten rycerz jest moim towarzyszem. Podróżuje ze mną, aby mnie chronić i pomagać mi – odpowiedziała powoli. A potem, choć nie wiedziała, co naprawdę powodowało Meknarinem, spróbowała wytłumaczyć jego zachowanie. Przeprosiła i nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć.

Staremu inokanowi to jednak chyba wystarczyło. Syknął raz krótko, po czym oznajmił, że nie życzy sobie obecności ludzi w swoim mieście. Ikus'sh szepnął mu coś i stary inokan zamilkł na moment a po chwili dodał, że w drodze wyjątku jest gotów im chwilowo wybaczyć, ponieważ jeden z ich towarzyszy jest chory. Mogą pozostać w mieście, aż ten towarzysz wydobrzeje, a potem mają je natychmiast opuścić.

- Czy ci wszyscy ludzie stanowią twój orszak, który podróżuje z tobą, co jak rozumiem jest ludzkim zwyczajem, czy też sprowadza ich do naszego miasta coś innego? – zapytał jeszcze.

Ochan chwycił Elheres za ramię, zanim zdążyła odpowiedzieć.

- O czcigodny! – odezwał się drżącym lekko głosem. Bał się, że inokan nie zechce go wysłuchać, bądź odmówi mu jakiejkolwiek pomocy, jak odmówił Elheres, ale musiał spytać, skoro miał już taką możliwość. Skoro Elheres zaciągnęła go tutaj, to niech przynajmniej on dostanie to, po co przeszedł taki kawał drogi. – Przybywamy do ciebie z jeszcze jednym pytaniem – zaczął i opowiedział o Pierścieniu. Wszystko, począwszy od tajemniczych snów, przez wydarzenia na Nelopie, aż po podróż przez Usinial. Inokan słuchał go, nie przerywając, a gdy czarodziej skończył, milczał jeszcze przez chwilę. A potem poprosił, by Ochan pokazał mu Pierścień.

Teraz z kolei Ochan zawahał się. Miał dziwne przeczucie, że nie powinien nikomu dawać Pierścienia, że tylko w jego rękach jest bezpieczny. Poczuł, że Elheres szczypie go w rękę.

- Daj im – usłyszał jej szept. Jeszcze nie straciła nadziei, wierzyła, że jeśli zrobią wszystko, czego zażądają pomogą jej, dopuszczą ją do Próby. A Ochan chciał jej pomóc, naprawdę chciał. I sobie też. Nie mógł odmawiać żądaniom inokana.

Wyjął aksamitny woreczek spod bluzy i zdjął go z szyi. A potem z woreczka wyciągnął Pierścień. Złociste światło kandelabru zatańczyło po obwodzie metalowego krążka, Pierścień zapłonął na chwilę, jak zrobiony z żywego Ognia. Ochan miał nadzieję, że stanie się coś, co przeszkodzi ptasiemu i co uniemożliwi mu odebranie Pierścienia.

Stary inokan uniósł się trochę w powietrzu, tak delikatnie, że nie obudził wiatru. Wyciągnął dolną kończynę i dotknął klejnotu zakrzywionym szponem. Ochan wstrzymał oddech. Czuł, jak Elheres szczypie go w udo, i wiedział, że powinien puścić Pierścień i pozwolić inokanowi go obejrzeć, ale nie mógł.

A inokan chyba to zrozumiał, bo opadł powoli na ziemię.

- Obawiasz się dać mi ten Pierścień w moje ręce – powiedział. – Rozumiem to, jest on dla ciebie cenny. Jednak nie będę w stanie powiedzieć ci wiele, jeśli nie pozwolisz mi zbadać go dokładnie, abym się na jego temat wszystkiego dowiedział. Dlatego będziesz musiał oddać mi ten Pierścień. Nie musisz tego robić już dzisiaj, daję ci czas, byś mógł przemyśleć czy pragniesz uzyskać odpowiedź na swoje pytania, czy też nie.

Inokan odwrócił się do Ikus'sha i zaczęli między sobą coś świergotać. Elheres wydało się, że słyszy coś o wiatrach, o Próbie. Nie chciała robić sobie złudnej nadziei, toteż czekała cierpliwie, aż skończą i odezwą się do niej, jeśli zechcą dopuścić ją do Próby.

Stary inokan popatrzył w końcu na nią.

- Mój uczeń Ikus'sh mówi mi, że pragniesz przystąpić do Próby Wiatrów i poszukujesz dla siebie Patrona na czas Próby Wiatrów, którą pragniesz przejść w naszym mieście w Tkalarhiar. Czy to prawda? – spytał.

Niemal nie oddychając odpowiedziała, że to prawda. Pragnie poddać się Próbie Wiatrów, tylko niech się w końcu zgodzą, niech jej już nie dręczą. Tego nie powiedziała, tylko pomyślała, a głośno dodała, że pragnie całym sercem. I czekała na odpowiedź.

- A zatem dostąpisz tej Próby – zabrzmiała odpowiedź. – I zostanę twoim Patronem, gdyż to ja jestem Panem Wiatrów, którego poszukujesz, a imię moje brzmi A'kwei. Zostanę twym Patronem, jeśli poznam twoją wiedzę i twoje możliwości i jeśli uznam je za wystarczające, by dopuścić do tego, by człowiek przeszedł Próbę Wiatrów w mieście Władców Wiatrów. Z radością spotkam się z tobą jutro przed wschodem słońca, aby poznać twą wiedzę i twe możliwości i aby poznać twój Dar. Ikus'sh wezwie cię rano, bądź zatem gotowa przed wschodem słońca, aby się ze mną spotkać.

Elheres zaniemówiła, więc A'kwei – ten, o którym marzyła, że go spotka – dodał na zakończenie.

- Wy i wasi towarzysze możecie zatem pozostać w naszym mieście. Nasze miasto jest teraz waszym miastem, a wy jesteście naszymi gośćmi, którzy są w nim mile widziani.

Pożegnał się z nimi, polecił opiece Ikus'sha i odszedł do sąsiedniego pomieszczenia przez okrągły otwór w ścianie ozdobionej gobelinem z Kentebu, niewątpliwie ludzkiej roboty. Przechodząc uniósł się nad progiem, lekko machając skrzydłami.


Rozdział Jedenasty.

Rano Ochan poleciał z dwoma gwardzistami i Ikus'shem, by zabrać Meknarina do apartamentu Elheres, gdyż czarodziejka wyraźnie życzyła sobie, by rycerz towarzyszył jej przez cały czas przygotowań do Próby. Czarodziej zdziwił się niezmiernie na widok zaspanego inokana na miejscu Baaxa.

- Podmieniliście kupca? – spytał.

Zita o mało nie cisnęła w niego pozostałością z kolacji.

- Nie pamiętasz, że to twoja wina? – krzyknęła. – Baax jest ciężko chory!

Ochan zacisnął zęby i podszedł do Ikus'sha, któremu Fakkha właśnie zdawał relacje z wydarzeń poprzedniego wieczora. Nie zrozumiał wiele z pośpiesznego świergotu Fakkhi, poza tym nie chciał zdradzać Ikus'showi, że zna trochę inokani język.

- Zabrali go do jakiejś ich lecznicy. Powinien wkrótce wydobrzeć – powiedział, gdy inokan przetłumaczył mu relację Fakkhi. – Później sprawdzę, jak Baax się czuje, i dam wam znać. – Zicie najwyraźniej zrobiło się głupio i chciała go przeprosić, ale nie pozwolił jej na to. Powiedział, że wróci, jak tylko będzie mógł, i zabrał Meknarina do apartamentu przygotowanego dla niego i czarodziejki. Odchodząc uzgodnił z Fakkhą, że inokan zaopiekuje się dwójką gości, na co ten zgodził się z radością. Jeden z gwardzistów zażartował, że Fakkhę wszyscy w okolicy znają, więc nie będzie kłopotów ze sprowadzeniem go tutaj, jeśli ludziom będzie czegoś trzeba. Zita wyglądała na zadowoloną.

Istotnie, Fakkha był w okolicy znany. Wystarczyło jakiemuś przelatującemu inokanowi powiedzieć jego imię, a zjawiał się niemal natychmiast. Z własnej woli odwiedzał ich każdego ranka i wieczora, jeszcze pierwszego dnia zdobył dla nich skądś drabinę, żeby mogli swobodnie schodzić na dół i wchodzić do górnego pomieszczenia. Młody inokan był wręcz oburzony, że jego ziomkowie nie budują swoich miast tak, aby były dostosowane do potrzeb istot nielotnych.

Zita szybko zaczęła się z nim dogadywać. Ona mówiła nieskładną dainką, on łamanym dainge, który poznał nie wiadomo jak i gdzie, ale rozumieli się jakoś. Opowiadał jej o Tkalarhiar, o inokanich zwyczajach, zabierał na wycieczki po mieście. Na pierwszą polecieli razem z Kiremem, ale zzieleniały chłopak siedział cały czas na dnie kosza i nie chciał więcej latać. Zita sama zwiedzała tysiąc poziomów Ptasiej Twierdzy.

Gdy znaleźli się w szerokich, rozświetlonych tysiącami świec korytarzach górnych poziomów była pewna, że zdobiące je kolorowe gobeliny pochodzą z Kentebu, ale nie powiedziała nic, bo Fakkha chwalił się, że są inokaniej roboty. Rozpoznawała jednak na nich motywy ozdobne Mikari i Sedanii a nawet Ajuke.

W korytarzach znajdowały się sklepy, warsztaty, szkoły, zupełnie jak w rynkach ludzkich miast. Korytarze na niższych poziomach nie były tak bogato dekorowane i nie tak wysokie. Mieszkania inokanów na niższych poziomach – Fakkha zaprosił ją kiedyś na obiad do swojej matki, która oburzyła się bardzo na widok ludzkiej samicy – były wielopoziomowe, podobnie jak to, w którym mieszkali z Kiremem, ale miały więcej pomieszczeń. Ściany i podłogi również zdobiły gobeliny, a przed wejściem znajdowała się drewniana przybudówka. Jedynie kilka pomieszczeń znajdujących się przy ścianie frontowej miało okna, sypialnie mieszczące się w głębi skały oświetlone były kandelabrami.

Któregoś dnia polecieli aż nad szczyty Tkalarhiar. Widziała cały rozciągający się od horyzontu po horyzont Usinial. Wzgórza z tej wysokości już nie wydawały jej się takie ogromne. Daleko na północy coś błyszczało i Fakkha powiedział jej, że to morze. Nie wiedziała, że na północy też jest morze, zawsze sądziła, że tylko na południu. Potem przelecieli koło apartamentu, w którym mieszkała Elheres z Ha Meknarinem, i Zita widziała czarodziejkę, rozmawiającą z rycerzem. W króciutkiej białej sukience z rozpuszczonymi jasnymi włosami wyglądała prześlicznie i szlachetnie. Zita wiedziała, że nigdy nie będzie wyglądać i zachowywać się jak szlachcianka. Zawsze będzie wieśniaczką. Zazdrościła Elheres.

A potem udali się pod Latarnię. Fakkha był z niej dumny, jakby była jego dziełem. Opowiadał jak powstawała, jak trudno było przekonać starszyznę miasta do tak awangardowego projektu i jakie przeszkody piętrzyły się przed jej budowniczymi. Trzeba było zastosować wiele nowoczesnych technologii i rozwiązań konstrukcyjnych, ale w końcu się udało i teraz Latarnia jest dumą Tkalarhiar, jego najwspanialszym obiektem, przyćmiewającym stare, zabytkowe budowle. Rozważania o technologiach niewiele Zicie mówiły, ale musiała przyznać, że Latarnia jest zachwycająca. Widziała to zresztą już dawno, kiedy patrzyła na nią z przełęczy w samym sercu Usinialu. Wewnątrz mieściła się biblioteka. Zita widziała tysiące zwojów, woluminów i ksiąg, zupełnie podobnych do ludzkich i zapisanych równie niezrozumiałymi znakami. I tysiące inokanów studiujących owe znaki.

Po powrocie z tych wypraw opowiadała wszystko Kiremowi, a chłopak słuchał z zapartym tchem. Nie dał się jednak nigdy namówić na powtórny lot nad miastem. Mieszkali zupełnie sami, a jednak ani razu nie kochali się. Bardzo dużo rozmawiali, choć to głównie Zita mówiła. Kirem słuchał i było to czarujące. Nie spotkała jeszcze mężczyzny, który nie rozwodziłby się nad swoimi sukcesami i podbojami. Choćby taki Baax. Przynajmniej połowa z jego opowieści była zmyślona, druga zaś śmiertelnie nudna, a mimo to gadał bez przerwy. Kirem był inny. Delikatny, wrażliwy. Choć mieszkali zupełnie sami, nie tknął jej nigdy po tym pierwszym razie w Eriaarze. Nie chciał tylko powiedzieć nic o sobie.

Po kilku dniach Ochan oznajmił im, że inokane zgodzili się odwieźć ich do domów, lub w jakieś miejsce, gdzie będą chcieli polecieć. Nie rozwodził się długo nad planami inokanów, powiedział jedynie, że jak tylko Baax wróci do zdrowia, co powinno nastąpić już niedługo, wszyscy będą mogli opuścić Tkalarhiar, muszą tylko ustalić, gdzie chcą lecieć. Zita nie posiadała się ze szczęścia. Nareszcie będzie mogła wrócić do domu, do ludzi i do normalnego świata. Albo polecieć gdziekolwiek indziej. Już za parę dni.

- Gdzie chcesz polecieć? – w podnieceniu wypytywała Kirema. – Fakkha mówił, że zabiorą nas dokądkolwiek zechcemy, choćby na koniec świata.

- Na koniec świata to bym nie chciał – skrzywił się Kirem i Zita roześmiała się. To tylko żart, a on potraktował jej słowa poważnie.

- No pewnie, że nie! Ja też bym nie chciała. A gdzie byś chciał?

Popatrzył na nią dziwnie przestraszony i natychmiast opuścił oczy.

- Nie wiem – wymruczał.

- Pewnie chciałbyś wrócić do domu – podpowiedziała. – Gdzie to jest?

- Nie wiem – mruknął jeszcze bardziej niewyraźnie, a potem nagle wstał i podszedł do otworu w ścianie. – Fakkha leci – powiedział. – Nie polecę z wami.

Cofnął się i podszedł do drabiny. Szybko wdrapał się na górę, a nieco oszołomiona Zita została na dole sama. Nie wie, gdzie jest jego własny dom? To niemożliwe.

Fakkha rzeczywiście zjawił się po chwili.

- Jedziemy na przelotkę? – zapytał wesoło.


Elheres dostała piękny apartament na szczycie zachodniej ściany Tkalarhiar, przewidziany dla szlachetnych gości spośród elfów i ludzi. Jednopoziomowy, z licznymi oknami, z których daleko w dole widać było mroczny las Usinialu. Na horyzoncie majaczyły spowite chmurami skaliste szczyty odległych gór.

Zażyczyła sobie, by razem z nią zamieszkał Ha Meknarin. Liczyła, że będzie jej pomocny w trakcie długich, żmudnych przygotowań do Próby, że będzie miała do kogo otworzyć usta. I nie zawiodła się. Rycerz był dla niej bardzo dobry. Właściwie zdziwiło ją to, początkowo obawiała się, że będzie próbował odwieść ją od zamiaru przystąpienia do Próby, ale nie miała z kim dzielić mieszkania. Ochan był czarodziejem, a reszta kompanii miała wkrótce opuścić ptasie miasto; rozmawiała o tym z A'kwei. Poza tym nie ufała im tak jak rycerzowi, którego znała już od pół roku.

Nigdy jeszcze nie była z nikim tak długo, oprócz oczywiście ojca i Mistrzów, ale oni się nie liczyli. Jedyną jej przyjaciółką była Magia, a mężczyźni – jeśli nie byli czarodziejami – przestawali ją interesować po jednej nocy. Czarodzieje przestawali ją interesować po kilku dniach. Rycerze, których ojciec wybierał jej na stróżów, opiekowali się nią najwyżej kilka miesięcy. Z pewnością wytrwaliby dłużej, posłuszni rozkazom, ale nigdy nie było takiej potrzeby. Nigdy jeszcze nie była tak daleko od domu. I tak długo. Gdy wróci, będzie zupełnie inną kobietą, i chociaż ojciec zrobił tak wiele, by jej przeszkodzić – zupełnie inną czarodziejką.

Złego wybrał jej opiekuna. Ha Meknarin był zbyt tolerancyjny. Nie licowało to z charakterem iselskiego rycerza. Po pierwszej rozmowie, którą odbyli, gdy wróciła z porannego spotkania z A’kwei, Ha Meknarin nie wrócił już nigdy do tematu magicznych wtajemniczeń. Poza tym jednym razem nigdy nie powiedział jej, że nie chce, aby przystępowała do Próby. Siedział cierpliwie w dużym, jasnym salonie apartamentu i prawdopodobnie nudził się okropnie, gdy ona medytowała w znajdującym się obok pomalowanym na biało pokoju bez żadnych zakamarków, kantów, mebli i okien. Oczyszczała swój umysł, przygotowywała go na przyjęcie Słów Mocy. Tych najważniejszych, najbardziej podstawowych zaklęć, które miał jej przekazać Patron.

A’kwei sprawdził jej wiedzę, jej Dar. Wiedziała, że jest zadowolony. Dał jej na przygotowania niedużo czasu, ale wiedziała, że tyle jej wystarczy. Nawet wśród inokanów A’kwei długo musiałby szukać równego jej Ucznia i wątpliwe, czy by go znalazł. Była z tego powodu dumna i szczęśliwa, ale wiedziała dobrze, że nie może dać się ponieść euforii. Nie może dać się ponieść żadnym emocjom. Wyciszała się powoli. Za kilka dni będzie całkowicie opanowana i gotowa, nic tego spokoju nie zburzy. W ciągu pierwszych dni przygotowań stary inokan spotykał się z nią bardzo często. Musiał ją dobrze sprawdzić i nawiązać z nią kontakt mentalny, nie był przecież jej Mistrzem. Ale zarówno jej wiedza i determinacja, jak i jego doświadczenie gwarantowały, że Próba się powiedzie. W przeciwnym razie nie przyjąłby jej przecież.

Obawiała się tylko obecności Ochana. Był jedynym ludzkim czarodziejem w Tkalarhiar i musiał wziąć udział w Próbie. Gdyby się nie zgodziła, A’kwei prawdopodobnie sprowadziłby dla niej kogoś z Eriaaru lub z Xen Melair, ale nie chciała wywoływać zamieszania. I tak udowodnił jej już, jak bardzo mu na niej zależy. A Ochan nie mógł drugi raz stanąć na drodze jej Przeznaczenia, to nie było możliwe.

Wtedy w Daey to był szczeniacki wygłup. Nie chciała już myśleć, że Ochan przeszkodził jej przez złośliwość czy zazdrość. To była też jej wina. Gdyby siedziała w odosobnieniu tak jak teraz, nikt nie miałby do niej dostępu i nie mógłby wypróbowywać na niej swoich zdolności magicznych. Wtedy jednak była zbyt młoda, zbyt pewna siebie, przeświadczona o swej potędze i jednoznaczności swego Losu. Teraz jest inaczej. Dlatego nauczka, którą wtedy dostała, okazała się cenna. Teraz lepiej wiedziała, jak dopiąć swego.

Dlatego siedziała sama w pustym pokoju, w prostej białej sukni, z rozpuszczonymi włosami. Ćwiczyła się w osiąganiu skupienia. Oddychała spokojnie i równomiernie, patrzyła na czystą biel ścian i doprowadzała swój umysł do takiej samej białości. Wszystkie kolory i żaden z kolorów. Żadna z Mocy. A’kwei przychodził coraz rzadziej, aby sama mogła osiągnąć odpowiedni poziom wyciszenia. Przyjdzie jeszcze kilka razy, może dwa, może trzy. A potem zostanie już sama. Nie liczyła dni, ale wiedziała, że to już niedługo, już za chwilę.

Meknarin spędzał te dni w pokoju obok, starając się jej nie przeszkadzać. Nie robił najmniejszego hałasu, żeby jej nie rozpraszać. A jednocześnie miał chronić ją i wspierać, gdyby tego potrzebowała. Nie tak planował, ale tak musiał teraz postąpić.


Wiał silny północny wiatr. Pod stopami czarodzieja otwierała się przepaść bez dna. W ciemnościach nocy kotlina Tkalarhiar wydawała się głęboka jak przepaści na końcu świata, do których spływały wody oceanów. Bezdenna, sięgająca świata, który istniał być może gdzieś poniżej. Na skalnych ścianach paliło się mnóstwo światełek. Jasne punkty w mroku nocy. Nie rozjaśniały go jednak, jak czyniło to słońce za dnia. Ciemność naokoło nich i poza granicami Twierdzy wydawała się przez to gęściejsza.

Ochan czuł się samotny. Elheres przygotowywała się do Próby. Dotychczas sądził naiwnie, że przybyli tu razem, aby rozwikłać tajemnicę Pierścienia, ale dla niej Pierścień był jedynie pretekstem. Nie miało znaczenia, po co istniał i czego chciał od niego, skoro nie chciał niczego od niej. A ona chciała jedynie zostać Panią Wiatrów.

Musi jej pomóc, jeśli tylko będzie w stanie. Wiedział, że on też weźmie udział w Próbie i chciał się do niej jak najlepiej przygotować. Miał jednak jeszcze kilka dni do rozpoczęcia przygotowań i chciał je poświęcić na poszukiwanie odpowiedzi na wszystkie pytania związane z Pierścieniem. Cały niemal czas, jakim dysponował spędzał w bibliotece Tkalarhiar, którą pokazał mu Ikus'sh. Nie dał jeszcze Pierścienia A'kwei i gdyby ktoś go zapytał, nie potrafiłby wytłumaczyć, czemu. Ale A'kwei to rozumiał. Nie naciskał, mówił, że próbuje znaleźć odpowiedzi w swoich księgach, tylko że wciąż ich nie znajduje. Dawał do zrozumienia, że łatwiej byłoby mu, gdyby mógł zbadać Pierścień zaklęciami i doświadczeniami, lecz nie naciskał. Był niezwykle wprost wyrozumiały. Ochanowi było głupio, że mu nie ufa i czuł się trochę dziwnie.

Nazajutrz miał wyprawić w drogę Baaxa, Kirema i Zitę. To też był pomysł A'kwei. Albo Elheres. Inokan przekazał plan Ochanowi po spotkaniu z czarodziejką. Ochan nie był przekonany, że tak należy postąpić. Coś mówiło mu, że nie powinien odsyłać towarzyszy, ale nie miał żadnych racjonalnych przesłanek, żeby ich zatrzymywać. Zita tak się ucieszyła, kiedy jej powiedział, że będą mogli wrócić do domu. Żadne z nich przecież nie było zadowolone z tego porwania, a i on nie chciał ich porywać. Przypomniał sobie, jak Elheres mówiła, że to było bezczelne. A'kwei podsunął świetny pomysł zadośćuczynienia wszelkim krzywdom, jakich doznali w czasie podróży. Niegrzecznie wobec niego i nieuczciwie wobec tamtej trójki byłoby nie skorzystać z takiej propozycji.

Tylko to przeczucie…

Musi o nim zapomnieć! I oddać Pierścień A'kwei. Inokan miał rację. Poszukiwanie wiadomości o przedmiocie, jeśli się go nawet nie dotknęło, to jak szukanie świecy w ciemnym pokoju – można na nią trafić, albo nie. Łatwiej ją znaleźć, jeśli zapali się trzaskę. Jutro po wyprawieniu tamtych trojga w podróż ma się spotkać z czarodziejami przygotowującymi się do Próby Wiatrów. Po tym spotkaniu odda A'kwei Pierścień. To jedyny sposób, żeby się czegoś o nim dowiedzieć.

To była ciężka noc. Nie mógł zasnąć, a potem długo stał na skalnej półce na końcu korytarza, przy którym mieszkał. Było chłodno, wiał zimny północny wiatr. Długo patrzył w gwiazdy na niebie i w gasnące jedno po drugim światełka inokaniego miasta, w końcu wrócił do swego apartamentu. Kandelabry na korytarzach pomimo hulającego w tunelach wichru nie gasły i ich płomienie nawet nie drgały.


Nad ranem Fakkha zbudził Baaxa, Kirema i Zitę bardzo wcześnie. Otwór prowadzący na zewnątrz szarzał zaledwie, z kotliny dobiegały pierwsze, rzadkie jeszcze poranne zaśpiewy. Inokan przyprowadził ze sobą trzech innych, trzy kosze, gryfa i zaspanego czarodzieja. Kosze stały na skalnej półce, gęsi gęgały zawzięcie, gotowe do dalekiej podróży. Uprzejmość inokanów naprawdę nie znała granic.

Fakkha żegnał się czule z Zitą, zaprzyjaźnili się w ciągu tych kilku dni. Z Baaxem pewnie też by się zaprzyjaźnił, gdyby była okazja. Ledwie się poznali, już mieli tyle tematów do omówienia, że nie mogli się rozstać. Fakkha szczerze żałował, że nie może ich odprowadzić, choćby do granic terytorium Tkalarhiar, ale ważne sprawy zatrzymywały go w mieście. Nazwał Zitę Liktfarrhke, co w języku inokanów oznaczało piórko. Zita zarumieniła się leciutko.

Ochan słuchał tylko i patrzył, jak lokują się w koszach. Gdy byli gotowi zapytał, dokąd chcą polecieć. Musiał przekazać cel podróży inokanom i zdać relację Ikus'showi.

- Do Urji – odpowiedział Baax. Jego cel podróży był oczywisty.

- A wy?

- Ja chyba też do Urji. Nie wiem – odpowiedziała cicho Zita, zerkając na Baaxa i na Kirema. Chłopak milczał, zaciskając twardo usta.

- Kirem? – ponaglił go czarodziej.

- Do Urji – wymruczał chłopak w odpowiedzi.

- Tam jest twój dom? – spytała zaskoczona Zita. Dlaczego nie chciał jej tego powiedzieć wcześniej, dlaczego tak się wzbraniał? Nie odpowiedział, nawet na nią nie spojrzał.

- Daj mu spokój – ulitował się nad nim Baax. – Nie bój się, Kiremie. Na pewno nie będziemy lecieć wysoko. – Uznał jego milczenie za strach przed czekającym ich lotem. Sam się trochę bał, więc taka interpretacja wydawała mu się oczywista, ale Zita wiedziała swoje.

- A więc do Urji – podsumował Ochan. Przekazał cel podróży inokanom, które nie zaprotestowały. Obiecały, że odstawią trójkę ludzi bezpiecznie nad morze, do samej Urji. Dla nich był to i tak ledwie jeden dzień drogi więcej niż do granic Usinialu. Uprzejmość inokanów była wręcz denerwująca.

Czarodziej wdrapał się na grzbiet gryfa i cała grupa wzbiła się w powietrze. Wraz z Fakkhą miał odprowadzić trójkę towarzyszy do granic kotliny. Przerażony Kirem skulił się na samym dnie kosza, żeby nie widzieć umykających w dole krajobrazów. Baax stał wyprostowany, jakby chciał powiedzieć „co to dla mnie!” i dopiero po dłuższej chwili, gdy kołysanie pojazdu stało się nie do wytrzymania, usiadł na dnie z nieszczęśliwą miną.

Fakkha wykrzyczał pożegnanie i zawrócił gryfy, kiedy przelecieli przez przełęcz w murze kotliny. Zita machała zawzięcie ze swojego kosza. Dobrze, że była taka malutka, bo w przeciwnym razie pewnie by wypadła.

Inokan poleciał z Ochanem do centralnego korytarza, znajdującego się tuż pod Latarnią. Zostawił go w obszernej sali, oświetlonej wpadającym przez szklaną kopułę dziennym światłem, tak rzadkim we wnętrzach Tkalarhiar. Kilku inokanów czekało już, siedząc w pobliżu umieszczonej niemal na poziomie podłogi mównicy. Powoli zlatywali się kolejni czarodzieje zaproszeni do udziału w Próbie. To miało być już przedostatnie spotkanie. Podczas wcześniejszych wybrano członków koncylium. Znaleźli się wśród nich Władcy Żywiołów, hipnotyzerzy i pośledniejsi czarodzieje, między innymi Ochan. Kilkunastu inokanów, dwóch elfów i człowiek.

Ochan chciał wziąć udział w Próbie. Musiał i chciał. Miał nadzieję, że jeśli Elheres przejdzie Próbę pomyślnie – a co do tego nie miał wątpliwości – zapomni o incydencie w Daey i przestanie się na niego boczyć. Wtedy będą mogli porozmawiać o tym, o czym chciał mówić już w Daey. Oczywiście pod warunkiem, że zdobędzie się na odwagę.

A'kwei przypominał, że uczestników Próby – za wyjątkiem samych zainteresowanych, czyli Ucznia i Patrona oraz hipnotyzerów, przygotowujących Ucznia przed samą Próbą – nie obowiązują żadne specjalne przygotowania, choć dobrze byłoby, aby nie zajmowali się w wyznaczonym dniu niczym wymagającym specjalnego skupienia i wysiłku. Oznajmił, że Uczeń jest już niemal gotów, i zawiązała się między nimi więź mentalna. Jeśli ktokolwiek będzie teraz miał do niego jakąś sprawę, powinien kontaktować się poprzez jego asystenta Ikus'sha, gdyż jako Patrona obowiązuje go od tej chwili asceza. Pozostałych członków koncylium poprosił o odpoczynek w dniu przed Próbą i o przygotowanie swoich zaklęć i Mocy, aby mogli być użyteczni w razie niepowodzenia Ucznia. Ani słowem nie wspomniał o wydarzeniach w Daey, choć Elheres opowiedziała mu, co się wtedy stało. Nie chciał jednak straszyć członków koncylium, ani uprzedzać ich do Ucznia.

Hipnotyzerzy oczyszczali już Miejsce Próby i komnatę przygotowań, aby w wyznaczonym dniu nic nie zakłóciło przekazu Mocy z Patrona na Ucznia. Przez resztę spotkania śpiewali mantry, mające na celu ułatwienie późniejszego kontaktu w czasie Próby. Jeśli Uczeń nie popełnił błędu wszyscy czarodzieje oprócz hipnotyzerów i Patrona byli w czasie Próby zbędni. I Ochan był pewien, że będą zbędni. Elheres błędu nie popełni.

Po spotkaniu podszedł do A'kwei. Obok niego stał jak zwykle Ikus'sh. Temu inokanowi Ochan zdecydowanie nie ufał. A'kwei był stateczny i spokojny, ale Ikus'sh… Ten mógł być niebezpieczny.

- Co moglibyśmy dla ciebie uczynić, czcigodny gościu? – Ikus'sh odezwał się jako pierwszy, zastępując Ochanowi drogę do swego Mistrza, który powiedział wyraźnie, że od tej chwili obowiązuje go asceza.

- Chcę rozmawiać z twoim Mistrzem – odpowiedział Ochan krótko i lekko odepchnął go z drogi. Inokan wzbił się trochę w powietrze, a potem opadł powoli na ziemię, sycząc wściekle i kłapiąc dziobem. Pióra na głowie i na karku zjeżyły mu się groźnie.

A'kwei jednym ruchem skrzydła powstrzymał go przed otwartym atakiem. Ikus'sh zamknął dziób i tylko patrzył na człowieka czarnymi, ptasimi oczkami. Stary czarodziej zwymyślał natomiast Ochana tak, że zrobiło mu się głupio. Choć nie przyszło mu to z łatwością, przeprosił natychmiast Ikus'sha, a potem powiedział, że odesłał swoich towarzyszy. Nie mówił nic o tym, że chce oddać Pierścień. Nie wiedział czemu, ale zwlekał jeszcze.

A'kwei sam zaczął mówić o Pierścieniu. Powiedział, że z jego badań wynika, że nie jest to żaden Przedmiot Magiczny i nie ma w nim nic szczególnego. Ochan może zatem spokojnie im go oddać. Może dowiedzą się czegoś jeszcze. Ochana zdumiała ta odpowiedź. Skoro Pierścień nie jest Przedmiotem Magicznym, czego jeszcze A'kwei chce się dowiedzieć? Inokan tymczasem wyraźnie czekał, aby Ochan coś odpowiedział, lub oddał mu Pierścień.

- Jeśli twoje księgi mówią, że nie ma on właściwości magicznych… – zaczął, lecz A'kwei mu przerwał.

- Tego nie wiem na pewno. Od wielu już dni mówię ci, że muszę go eksplorować osobiście. Czy oddasz mi go wreszcie?

Ochan patrzył na niego zdumiony. Inokan mu przerwał. Taka możliwość nie istniała w najeżonym przepisami i regułami języku dainge. Świadczyć mogła jedynie o tym, że inokan z jakiegoś powodu się zapomniał.

I nagle Ochan zrozumiał. Do Próby pozostało już niewiele czasu. A'kwei bał się, że po Próbie Ochan opuści Tkalarhiar razem z Elheres i z Pierścieniem i nie będzie już miał okazji go dostać. To ostatni dzień, kiedy mogli się spotkać przed Próbą. Pośpieszył się zbytnio i Ochan wiedział już, że nie odda mu Pierścienia. Wszystkie jego wcześniejsze przeczucia były słuszne. Żałował tylko, że nie może zawrócić z drogi Baaxa, Zity i Kirema. Może jednak tak było dla nich lepiej, może w tej sprawie to Elheres miała rację i nie powinni brać dłużej udziału w tej przygodzie. Albo ich udział ograniczał się do pomocy w przejściu przez Usinial.

A'kwei zrozumiał chyba o czym Ochan w tej chwili myśli, bo nagle zafurkotał skrzydłami, jakby przeszył go dreszcz.

- Musisz oddać mi ten Pierścień! – syknął. – Musisz mnie słuchać i ufać mi, gdyż jestem od ciebie starszy i mądrzejszy, tak, jak moja rasa jest o wiele tysiącleci i wiele mądrości starsza od twojej. Musisz oddać mi Pierścień, abym dowiedział się o nim tego, czego chcesz, abym się dowiedział.

Inokan mówił, a Ochan czuł, jak jego wola mięknie. A'kwei musiał znać się na Magii mentalnej i Ochan uświadomił to sobie dosłownie w ostatniej chwili. Nie słyszał Słów, słyszał jedynie to, co inokan do niego mówił w dainge, ale nagle domyślił się, skąd bierze się owo dziwne uczucie, jakby ktoś zawijał mu umysł w gęstą, ciepłą tkaninę. Usiłował wyrwać się, wyswobodzić, odplątać, ale zaplątał się tylko jeszcze bardziej. Nie widział sali, nie widział światła sączącego się z dachu, nie widział nawet inokana. Miał przed sobą tylko jego małe czarne oczka. Ale zachował jeszcze świadomość i to najważniejsze na świecie przeświadczenie, że nie może nikomu oddać Pierścienia. Świadomość Pierścienia. Nikomu, nigdy…

Czarnowłosa kobieta była zdumiona, bo dostrzegła go, lecz nie wiedziała skąd się wziął, skoro go nie przywołała. Ale to był on i prosił o pomoc, więc udzieliła mu jej.

A'kwei był zdumiony, że młodemu czarodziejowi udało się wyswobodzić z jego zaklęcia z taką łatwością. Ochan stał przed nim wściekły i inokan wiedział już, że wszystkie zabiegi, mające na celu zdobycie jego zaufania poszły na marne. Tym jednym pośpiesznym ruchem, zaprzepaścił wszystko, na co pracował przez kilka ostatnich dni. Ochan wyszedł szybkim krokiem z sali. Teraz jedynie siłą mógłby odebrać mu Pierścień, a właśnie siły nie chciał w tej sprawie użyć. Może znajdzie się jeszcze sposób. Ale nie teraz, później. Teraz najważniejsza była Próba. Ta dziewczyna, ten człowiek. Ona była niezwykła, jej Dar był niezwykły i A'kwei nie chciał go stracić. To trudny wybór, ale na razie wybrał ją i jej Próbę Wiatrów. Pierścieniem zajmie się po Próbie.


Rozdział Dwunasty.

Baax nie mógłby być inokanem. Wiedział o tym od zawsze, ale teraz zdobył pewność absolutną. Lot nad niezmierzonymi połaciami lasu był jedną z najmniej przyjemnych rzeczy w ciągu całej tej podróży. Nie patrzył w dół. Chciał uniknąć zawrotów głowy. Zawsze miał lęk wysokości.

Nie powinien był zgadzać się na tę podróż. Inokany mogły ich przecież odstawić do domu jak należy. Po ludzku, lądem. Ale nie, one musiały latać! Musiały popisać się, że mają tresowane gęsi i odwieźć ich drogą powietrzną. Cztery dni do granic Eriaaru i jeden dzień do Urji. Pocieszające było to, że już wkrótce będzie w domu. Droga lądem trwała znacznie dłużej i wspomnienie tułaczki po wzgórzach i bezdrożach Usinialu uświadomiło Baaxowi, dlaczego zgodził się na podróż powietrzną.

Nie rozumiał jeszcze tylko, dlaczego w ogóle zgodził się na powrót. Wolałby przecież zostać w Tkalarhiar i dowiedzieć się wreszcie, po co czarodzieje ciągnęli go taki kawał świata. A nie dowiedział się nic. Tak zagadał się z Fakkhą, że zapomniał, o co miał zapytać Ochana. A teraz czarodziej wraz z czarodziejką i rycerzem zostali w Twierdzy, a on z Zitą i Kiremem musi wracać do domu.

Nie bacząc na ryzyko zawrotu głowy wychylił się z kosza. Korony drzew przesuwały się w dole pod nim, gęsi łomotały skrzydłami, wiatr urywał głowę. Obok leciały trzy inokany i pozostałe dwa kosze, w jednym z nich Kirem, w drugim Zita. Wieczorami rozmawiali przy ognisku tak jak w czasie drogi do Ptasiej Twierdzy. To był najprzyjemniejszy element podróży i również z tego powodu żałował, że wraca do domu. Zita nie pozwalała mu jednak narzekać.

- Baax, daj spokój – zniecierpliwiła się w końcu ostatniego wieczora, gdy nie przestawał psioczyć. – Potraktuj tę podróż jako doświadczenie. Tak wiele zobaczyłeś, tyle się dowiedziałeś. Może nie widziałeś miasta inokanów, ale widziałeś Usinial, do którego pewnie nigdy byś się nie wybrał. Kawałek ich miasta też na pewno widziałeś, nie było tak, że w ogóle nic.

- No, trochę tak. Lecznicę.

- No widzisz.

- Nie byłem na ich festynie – podał pierwszy przykład tego o czym mu opowiadała, choć ona twierdziła, że nic ciekawego na takim festynie się nie dzieje. Inokany z pomalowanymi we wszystkich kolorach tęczy piórami latały kilka razy w kółko nad rozpadliną położoną nisko w głębi kotliny. A ona siedziała na ziemi i patrzyła na krążące w górze stado. Może gdyby potrafiła latać, byłoby to zabawne, a tak…

- Nie masz czego żałować – powiedziała, zerkając na dwa inokany, siedzące po drugiej stronie ogniska. – Albo ich festyny są strasznie nudne, albo ja ich nie rozumiem.

- Ale przynajmniej miałaś okazję spróbować. – Baax wyglądał na obrażonego, a Zita nie miała ochoty podnosić go na duchu. – Poza tym nie wiemy nawet, po co się tam znaleźliśmy, po co była cała ta podróż i jaki sens miało to, że straciłem efekty całego roku pracy i reputację! Przecież nikt nam tego nie wyjaśnił. A potem się nas pozbyli.

- Baax, proszę cię, przestań. Nie musisz od razu wszystkiego wiedzieć. Po co? Dlaczego? – przedrzeźniała go. – Takie było nasze Przeznaczenie, a teraz wracamy do domu i ja się z tego bardzo cieszę. Chciałabym zobaczyć Palinkę, Jarkę i Unilę. – Zamyśliła się na chwilę. – I starszych też chciałabym zobaczyć, i ojca. Tylko że teraz już im nie powiem, że chciałabym zmienić cel podróży. – Popatrzyła znów na inokany.

- Nigdy nie powiedziałaś mi, dlaczego opuściłaś dom – powiedział niespodziewanie Baax, zdumiewająco spokojnym głosem. Przyjrzała mu się. Był naprawdę zainteresowany.

- Chciałam zobaczyć morze. A potem to się jakoś samo stało. Popłynęłam statkiem z jednego portu do drugiego, a potem dalej i dalej. Dostałam się na Nelopę i chciałam chyba ruszyć dalej. Pewnie nie zostałabym tam o wiele dłużej gdyby nie pojawili się czarodzieje. Chciałabym opłynąć świat dookoła – rozmarzyła się.

- To raczej niemożliwe – odpowiedział ostrożnie Baax.

- Dlaczego?

- Powiadają, że dałoby się, gdyby nie Punkt. To takie miejsce na północy, gdzie jest bardzo zimno i woda dookoła jest ścięta w lód, jak zimą na jeziorach w Iseli. Tylko że tam zima jest okrągły rok. Chociaż ja uważam, że powinno się dać opłynąć również ten lód, bo przecież gdzieś musi się kończyć. Choć są tacy, którzy twierdzą, że się nie kończy, tylko tam jest jakaś przepaść czy zasłona. Ale gdyby się kończył? Wtedy dałoby się opłynąć świat!

Zaczął się rozwodzić nad twierdzeniem astronomów, którzy mówią, że świat leży na kuli, i co mogłoby z tego faktu wyniknąć. Mogłoby się na przykład okazać, że z zachodniego Kentebu jest bliżej do trzech wysp, niż z Iseli. To by dopiero była sensacja! Jak wtedy zmieniłby się rynek; on sam wolałby chyba, żeby do tego nie doszło. Na razie, i na szczęście nikt nie zamierzał tego sprawdzać. Oprócz Zity.

Rozwodził się tak do późnego wieczora, a Zita była coraz bardziej oszołomiona. Przypominała sobie sennie, że wszystkie te rozmowy miały doprowadzić ją do zapytania Kirema o jego dom. Ona gotowa była oddać mu swe serce – właściwie już to zrobiła, oddała mu także swe ciało, a on nie chciał jej powiedzieć, skąd wywodzi się jego rodzina. Może naprawdę tego nie wie, ale nie chciało jej się w to wierzyć. Obawiała się, że Kirem coś przed nią ukrywa. Musi jakoś zmusić go do szczerości. Może powinna zacząć od pytania, skąd wziął się na Nelopie, jeśli jego dom leży w Urji lub w jej okolicach.


- Otrzymuje Dar Magii. Dar Mocy Ognia.

Oddech.

- Otrzymuje Dar Wiedzy. Dar Nauczania.

Oddech. Ktoś wykonuje ruch. Odchodzi.

- Jeszcze. To nie wszystkie. Otrzymuje Dar Fatum. Dar Władzy nad Przeznaczeniem.

Oddech. Przyśpieszony.

- Otrzymała wszystkie trzy Dary. Jest Strażniczką.

Cisza. Inne miejsce. Inny czas.

- Wiesz dobrze, Aszka, czym były dla mnie narodziny twojej siostry. Wiesz, co chciałem z nią uczynić. I wiesz, jak wielkie nadzieje pokładałem w związku z tym w tobie. Ty też masz Dar Magii i Dar Wiedzy. Wiesz, jak się bałem, kiedy wieszcz mówił, co daje ci Pan Darów? Wiesz. Widzę, że wiesz. A jednak mnie zawiodłeś. Kto naplótł ci bzdur, że chodzi o Młodszą Rasę? Chodziło o Młodszego Brata. Znasz słowa Proroctwa. „Narodzi się Młodszy Brat i uwolni Moc Kręgu.” Ty miałeś to zrobić. A ty oddałeś Pierścień ludziom. Po co? Po co, Aszka?


Obudził się z dusznego snu przestraszony. Wiedział, że Aszka też się boi. Co za Aszka? Czy to ten, który mu się śnił? Czy był to znowu sen – wizja? Nigdy nie pamiętał ich dokładnie, ale zawsze były podobne do tych, które miał zanim odnalazł Pierścień. Albo zanim Pierścień odnalazł jego. Ale były inne. Pełniejsze znaczeń, trudniejsze do zapamiętania. Może powstawały dlatego, że przygotowywał się do Próby Elheres. Naprawdę chciał jej pomóc, wiedział, że teraz nie wolno mu jej zawieść. Dużo medytował, próbował się wyciszyć, ale osiągał rezultaty zupełnie przeciwne. Prawdopodobnie otwarte kanały energetyczne w jego mózgu z większą łatwością odczytywały sygnały, a Pierścień przez cały czas oddziaływał na jego podświadomość. Teraz zamiast się uspokoić i wyciszyć, denerwował się coraz bardziej. O co chodzi? I kim był ten... Nie pamiętał już jego imienia. Bał się. Pamiętał strach i bał się zasnąć.


Ochan nie mógł liczyć na A'kwei i jego pomoc. Wiedział już, że stary mag cały czas go okłamywał. Może liczyć tylko na siebie i sam musi szukać odpowiedzi. Wyszedł na korytarz ptasiego zamku. Podłoga była nierówna i trudno było po niej iść, ale ptasi nie mieli przecież powodów, żeby przejmować się kształtem podłóg. Ponad głową Ochana śmigały inokany. Korytarz był bardzo wysoki i nawet w stropie znajdowały się otwory prowadzące do jakichś pomieszczeń. Na szczęście do biblioteki można było dotrzeć na piechotę, choć po pierwszym razie, kiedy Ikus'sh go tam zabrał, miał wątpliwości. Następnego dnia jakiś uprzejmy elf pokazał mu łatwiejszą drogę. Korytarz rozgałęział się i jedna odnoga biegła dalej prosto, druga zaś wspinała się do góry pod ostrym kątem. Niestety, musiał wybrać trudniejszą drogę, bo biblioteka znajdowała się właściwie ponad miastem.

Cały zamek wykuty był w ścianie, wznoszącej się nad kotliną Tkalarhiar. Wnętrze Ptasiej Twierdzy otoczone było przez góry, ale ta była najwyższa. W niej właśnie a właściwie w jej szczytowych partiach znajdowały się domy zacniejszych obywateli miasta i wszystko to, co w ludzkim mieście nazywano urzędami i miejscami publicznymi. Część owych „urzędów” znajdowała się również w szczytowych częściach pozostałych gór.

Gdy Ochan doszedł do końca pochylni, był już trochę zmęczony. Ale dotarł do bardziej reprezentacyjnej alei zamku. Korytarz był znacznie szerszy niż na poziomie, na którym mieszkał. Posadzka była tu równa i podobnie jak ściany wyłożona barwnym arrasem. Szerokie otwory w stropie prowadziły prosto w górę. Wpadało przez nie jasne, słoneczne światło i prawie nie było tu pochodni. Otwory w ścianach prowadziły do kolejnych pomieszczeń lub korytarzy. Ochan po raz kolejny pomyślał, że inokane nie są aż tacy głupi, w przeciwnym bowiem razie korytarz, przy którym mieszkał, mógłby równie dobrze kończyć się gdzieś w powietrzu, w którymś z tych otworów w ścianach.

W ogromnej sali latało mnóstwo inokanów, widział też przechadzające się elfy. W pobliżu wsiadał do kosza jakiś elf, dyskutujący uprzejmie z asystującym mu przy tej czynności inokanem. Trochę dziwiła ta spokojna uprzejmość ze strony elfa, ale musiał dostosować swój temperament do wymagań gospodarzy.

Tuż obok Ochana wylądował jakiś inokan i w pierwszej chwili czarodziej pomyślał, że stanął na czyjejś drodze lub zachowuje się jakoś nieodpowiednio, choć nie miał pojęcia, co mogło być nieodpowiedniego w tym, że stoi i przygląda się. Gdy jednak obok pierwszego inokana wylądował kosz z siedzącym w środku drugim, starszym inokanem, rozpoznał ich natychmiast. Był to A’kwei i jego nieodłączny asystent Ikus'sh. Ochan cofnął się kilka kroków.

- Czarodziej Ochan Ha Daey –powitał go Ikus'sh. Starszy inokan w ogóle się nie odezwał, jakby był nieobecny. – Witamy cię, czcigodny czarodzieju. Cóż sprowadza twe stopy w miejsce, w którym stoisz, i dokąd one podążają, prowadząc cię ku twemu celowi?

- Witajcie, o czcigodni czarodzieje. Stopy moje podążają ku bibliotece. Chciałbym poczytać. – Skrócił składnię i czekał, jak zareagują. Nie zareagowali.

- Dlaczego nie przebywasz w pomieszczeniu, które ci przygotowaliśmy, abyś mógł w nim przebywać i przygotowywać się do Próby, której ma być poddana towarzyszka twoja, z którą tu przybyłeś, aby mogła zostać poddana Próbie? – uprzejmość Ikus'sha nosiła znamiona impertynencji. Ochan nie przypuszczał, by wykształcony inokan nie potrafił prawidłowo posługiwać się dainge. Podejrzewał, że Ikus'sh jest świadomie arogancki.

- Nie mam obowiązku – odpowiedział powoli – przebywać w pomieszczeniu, które zostało mi przydzielone, abym osiągnął wyciszenie przed Próbą mojej towarzyszki. Do Próby zostały jeszcze dni, a jest ich dwa. – zawiesił głos, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć. Zachowanie Ikus'sha prowokowało Ochana i zapragnął być bardziej bezczelny od niego. Inokane popatrzyli po sobie.

- Powiedz mu, aby nam oddał Pierścień – odezwał się A’kwei przyciszonym głosem w języku inokanów przekonany, że Ochan go nie zna. Ochan nie rozumiał wprawdzie wszystkich słów, ale pojął sens zdania. – Tak jak się umawialiśmy, tylko nie mów, że jest Sakitkpaka.

- Nie uwierzy, jeśli powiem po prostu, że to przedmiot magiczny. On też jest czarodziejem.

A’kwei zaczął się zastanawiać, lecz Ikus'sh chyba coś wymyślił.

- Czy posiadasz przy sobie ów Pierścień, – zwrócił się do Ochana – z którym przybyłeś do naszego miasta, aby uzyskać odpowiedź na pytanie, czym ten Pierścień jest?

- Tak, posiadam przy sobie ów Pierścień – odparł Ochan ostrożnie.

- A czy poznałeś już odpowiedź na pytanie, które cię tu przywiodło, a które brzmi „czym jest ten Pierścień, który posiadam?”?

- Nie, nie poznałem jeszcze odpowiedzi na to pytanie.

- Nie wiesz zatem, czym jest Pierścień, który posiadasz i którego Mocy ni właściwości magicznych nie znasz?

Tym razem Ochan nie odpowiedział, tylko długo patrzył w oczy inokana. Ikus'sh wydawał się wiedzieć, jaka jest odpowiedź.

- Nie powinien zatem przedmiot magiczny, którego Mocy ni właściwości magicznych nie znasz, brać udziału w Próbie, której ma być poddana towarzyszka twoja, a w której taka Magia mogłaby stanowić przeszkodę.

- Nigdy nie słyszałem, żeby zabraniano posiadać magiczne przedmioty w czasie Próby – odpowiedział Ochan spokojnie.

Ikus'sh popatrzył znacząco na swego przełożonego. A’kwei machnął skrzydłem i przygładził piórka na czubku głowy.

- Tego przedmiotu magicznego, który posiadasz, nie znasz – próbował ratować sytuację Ikus'sh.

- Jeśli nie obawiasz się zaszkodzić swojej przyjaciółce, która ma być poddana Próbie, w przejściu tej Próby, której ma być poddana – odezwał się A'kwei, stojąc w koszu, gotowym do poderwania się w górę – możesz zabrać ze sobą ten Pierścień, który jest przedmiotem magicznym, którego natury nie znasz. Jeśli zaś pragniesz, by przeszła przez Próbę, której ma być poddana, odnajdziesz nas i zostawisz nam ten Pierścień, którego natury nie znasz, a który może stanowić zagrożenie dla Próby, gdyż nie wiesz o tym ani o tym, czy zagrożenia stanowić nie będzie. – Inokan pociągnął lejce i gęsi wzbiły się pod sklepienie sali. Ikus'sh poleciał za nim, obrzucając Ochana na pożegnanie krótkim, pogardliwym spojrzeniem.

Ochan długo patrzył w ślad za dwójką inokanów i myślał o tym, co powiedział A’kwei. I o słowach, jakich tamten użył. „Przyjaciółka” zamiast „towarzyszki”, „zagrożenie” zamiast „przeszkody”. Te słowa miały znaczenie. Szczególnie, jeśli zostały użyte w dainge. Stary inokan dobrze o tym wiedział i mógł mieć rację. Z pewnością wiedział o Pierścieniu coś czego nie chciał zdradzić, choć mógł też po prostu troszczyć się o dobro swojej Adeptki. Ochan wolał nie wątpić w to drugie, ale nie sądził, aby to właśnie było główną przyczyną niechęci A’kwei do Pierścienia. Staruch coś wiedział. Jakiego słowa użył na określenie Pierścienia? A może było to kilka słów, jakiś zbitek fonetyczny, którego ludzkie ucho nie było w stanie odczytać, a umysł zapamiętać?

Od czego jednak są czary. Szybko odnalazł bibliotekę. Ogromne pomieszczenie, znajdujące się przy zewnętrznej ścianie góry dorównywało wysokością olbrzymiej sali. Jedną ścianę tworzyła ogromna szklano – metalowa konstrukcja, wygięta w kształt półkopuły. To ona odbijała światło słoneczne, które doprowadziło ich tutaj z serca Usinialu. Sala była piękna i tak prześwietlona, że czytelnikowi wydawać się mogło, że siedzi na zewnątrz murów Twierdzy. Konstrukcja podtrzymująca szyby i ich nieprawdopodobne kształty, świadczyły o ogromnej wiedzy i kunszcie rzemieślniczym inokanów. Była imponująca. Na zewnątrz szklanej konstrukcji znajdowała się druga, zbudowana z poziomych prętów, które częściowo przesłaniały i rozpraszały światło słoneczne, dzięki czemu we wnętrzu biblioteki nie było gorąco.

Niestety, większość ksiąg w bibliotece była dla Ochana nie do odczytania. Przynajmniej te pisane dla i przez inokane. Ale jak w każdej szanującej się bibliotece, tak i tu znaleźć można było zarówno elfie, jak ludzkie opracowania. Ochan podszedł do siedzącego na żerdzi tuż przy wejściu inokana, zatopionego w lekturze jakiegoś zwoju i powiedział, że chciał przestudiować ludzkie księgi.

- Ach, małpie? – spytał niezbyt grzecznie inokan. Tylko ludzie nazywali czasami przedstawicieli innych ras imionami pochodzącymi od ich zwierzęcych przodków – kotów i ptaków, choć im samym nazwanie człowieka małpą wydawało się obraźliwe. Inokan musiał o tym wiedzieć i celowo próbował obrazić człowieka, który ośmielił się wtargnąć do sanktuarium ptasiej wiedzy.

Przyniósł mu jednak księgi, o które prosił, i posadził przy stoliku w ciemnym kącie biblioteki. Ochan nie był pewien, czy codziennie był to ten sam inokan, czy też umówili się między sobą, ale zawsze sadzali go w tym samym miejscu. Elfy dostawały o wiele wygodniejsze miejsca przy jasnej szklanej ścianie, gdzie odcyfrowanie starożytnych napisów nie wymagało aż takiego wysiłku.

Ochan z namaszczeniem otworzył stare, niemal nie używane daeyskie opracowanie języka inokanów i wprowadził się w stan lekkiej hipnozy. Kartkując księgę próbował przypomnieć sobie słowo wypowiedziane przez A’kwei. Wiedział, że kiedy trafi na to słowo, jego dłonie przestaną kartkować, a oczy zaczną czytać. Wtedy przebudzi się z transu i jeśli w ogóle jest tu coś do rozumienia będzie mógł coś zrozumieć.

Musi być bardzo cierpliwy, szukanie może zająć dużo czasu. Był zatem cierpliwy i przesiedział w bibliotece niemal cały dzień. Gdy zaczęło się już robić ciemno jego ręce zatrzymały się. Palec wskazywał jeden wyraz.

Sakiterii oznacza ogród, kwiaty, wszelkie znaczenia związane z kwitnieniem i uprawą roślin dla przyjemności, czasem kojarzone z elfami, ale raczej rzadko; por. lahije, rii. Wymowa...

Nie, to nie było to słowo.

Saktara – odwieczny, starożytny; por. Sakitkh – Najstarsi.

Sakitkh – Najstarsi. Tego słowa nie było w słowniku. Ochan przeszukał go jeszcze raz. W drugiej części znalazł jedynie słowo „najstarszy”, przetłumaczone jako „sakitkh”. Nic więcej. Nie znalazł też niczego w pozostałych księgach – zrobiło się ciemno i niemal całkiem pusto. Inokan zajmujący się księgozbiorem podszedł w końcu do niego i zachowując się nazbyt wymownie, kazał mu się wynosić. Następnego dnia nie może już tu przychodzić. Musi się wyciszyć, aby jak najlepiej pomóc Elheres w Próbie. I powinien chyba pozbyć się Pierścienia. Jeśli A'kwei ma rację, posiadanie go przy sobie w czasie Próby byłoby zbyt dużym ryzykiem, a na to nie mógł sobie pozwolić. Nie wiedział jednak, w jaki sposób ma się go pozbyć, a czasu było coraz mniej. Na pewno nie może oddać go inokanom.


A’kwei był wściekły. Nie wiedział, czym jest Pierścień, nie mógł tego wiedzieć. Starożytne legendy mówiły o Pierścieniach, o Kręgach Mocy, tych legend nie opowiadało się jednak od tysiącleci. A’kwei wiedział o nich, bo były częścią przygotowania do nauki sztuk magicznych, nie słyszał jednak nigdy żadnej z nich. Nie wiedział więc, czym są Kręgi Mocy, skąd się wzięły i do czego służą. Miał jednak trudne do wyjaśnienia przeświadczenie, że właśnie na taki Pierścień trafił i chciał go mieć. Czuł, że może on stanowić zagrożenie dla świata, bo tym właśnie były Kręgi Mocy. Zagrożeniem dla całego istnienia, całego stworzenia. Zagrożeniem nawet dla samych Stwórców, jeśli dobrze rozumiał to, co mówiło się o legendach. Czemu nigdy nie zostały spisane? Czemu przodkowie tak bardzo obawiali się tego, co Sakitkhpakere, tego, co należy do Najstarszych?

Jak ma teraz bronić zagrożonego świata?

Młoda czarodziejka czekała na przygotowanie do Próby. To był ostatni moment, kiedy mógł ją zobaczyć. Znał już jej możliwości i umiejętności i wiedział, że są one ogromne. Potrzebował teraz ostatniej rozmowy, nawiązania mentalnego kontaktu, niezbędnego dla przekazania zaklęć Władzy. Potem dziewczyna musi pozostać sama, by całkowicie wyciszyć i oczyścić swój umysł. Czy miało w ogóle sens przeprowadzanie tej Próby? Czy po uwolnieniu Mocy tego Kręgu będą jeszcze jakieś Próby i czy będzie miał kto je przeprowadzać? Czy będzie jeszcze istniała Magia? A może to nie ten Pierścień, może nie ma on żadnego znaczenia? Nie ma przecież żadnych racjonalnych przesłanek, aby sądzić, że to ten. Tylko przeczucie…

Ale teraz musi to przeczucie usunąć ze swej świadomości. Nie powinien niczym przeszkadzać swej młodej Uczennicy.


Baax dyskutował z inokanami. Zita sama rozpoczęła tę dyskusję. Zaczęła się z nimi kłócić, która rasa jest lepsza, i Baax po chwili przyłączył się do nich. Tylko że był bardziej tolerancyjny od niej i zaczął rzeczowo analizować różnice i podobieństwa. Inokany, które już chciały ich zostawić własnemu losowi i wrócić do Tkalarhiar, uspokoiły się nieco i podjęły dyskusję. Zita wiedziała, że będzie trwała przez cały wieczór. Gdy Baax się zaweźmie, będzie tak analizować do późnej nocy, aż zorientuje się, że inokany śpią. Mogła więc porozmawiać swobodnie z Kiremem.

Nocowali na pograniczu Usinialu z Eriaarem, bardzo blisko osady, w której tak dobrze bawili się razem, kilkanaście dni temu. Kirem pamiętał o tym równie dobrze jak ona, bo tego wieczora rozgadał się trochę. Albo to możliwość rychłego powrotu między ludzi tak dobrze na niego wpływała.

Zita musiała jakoś wzmocnić to, co ich łączyło, bo nic nie wskazywało na to, że po dotarciu do Urji jeszcze się spotkają. Jeśli Kirem pochodzi z Urji. Nie powiedział jej jak dotąd, gdzie mieszka i nie zaproponował, by się tam spotkali. Domyślała się, że z Urji wyruszy gdzieś dalej, tam, gdzie był wtedy, kiedy pierwszy raz gościli u Baaxa. Do miejsca, z którego czarodziej go wtedy ściągnął. Chciała wiedzieć, gdzie to jest i powoli dążyła do zadania tego pytania.

- Zakochałem się w niej i dlatego opuściłem swój rodzinny dom, matkę, wszystkich. –Opowiadał jej swoją historię, a ona siedziała wpatrzona w niego i słuchała jak zaczarowana. – Tęsknię za nimi, właściwie chciałbym wrócić. Chciałem wtedy, na Nelopie, dlatego kupiłem ten Pierścień. To chyba nie było mądre. Gdybym wtedy znał Baaxa, pewnie bym się go poradził, jak zdobyć pieniądze, a tak – nie udało mi się. Myślałem, że trzeba coś kupić i sprzedać z zyskiem, bo jej ojciec był kupcem i tak zarabiał. A ja zarobiłem jedynie tę wyprawę.

- To i tak dużo. To było bardzo ciekawe i pouczające. – Zita zastanowiła się. Jej ta wyprawa podobała się, a przynajmniej tak jej się dotychczas zdawało. Ale jemu wcale nie musiała się podobać. – Mów dalej. Co się z nią stało? – Z bólem serca zadała to pytanie. Wcale nie chciała słuchać o ukochanej Kirema.

- Nie wiem. Wyrzuciła mnie ze swego domu na Nelopie. Chyba już mnie nie kochała.

- Okrutna! – Zita popatrzyła na chłopca ze współczuciem. – A ty, kochasz ją nadal? – zadała następne pytanie, choć wiedziała, że gdy usłyszy odpowiedź, pęknie jej serce.

- Nie. – odpowiedział. Nie mogła być szczęśliwsza. A potem popatrzył na nią. Ileż zakochana dziewczyna może wyczytać z oczy mężczyzny, którego kocha. Że on też ja kocha? A jeśli nie… – Już nie – kontynuował – ale na początku było mi ciężko. Trochę tułałem się po wyspie i w końcu pomyślałem, że powinienem wrócić do domu.

To był ten moment.

- Do Urji?

- Nie. – Spojrzał na nią i nagle zrozumiał, że się zagalopował.

- Więc gdzie? – spytała z bezwzględnością, która nieraz już przysporzyła jej kłopotów, ale była skuteczna. Kirem wtulił głowę w ramiona. Przez chwilę nic nie mówił, ale wiedział, że z tą dziewczyną nie wygra. Jak z żadną.

- Do Wody o Tysiącu Barw – powiedział cicho.

- Do Wody o… Co w tym strasznego? – zdumiała się.

- Nie do tej części świata, którą Baax uważa za część Eriaaru. – Kirem mówił coraz ciszej, ale chciał to w końcu powiedzieć. Ufała mu, a on … Nie chciał mieć przed nią tajemnic. Ani wcześniej, ani teraz, tylko przedtem bardziej się bał. – Do samej Wody. Do jeziora…

- Mieszkasz w jeziorze? – omal się nie roześmiała. Ale nagle coś jej zaświtało w głowie. – Ale w jeziorach mieszkają… syreny, czy te… nimfy.

Powoli kiwał głową. Nie! Nie mogła w to uwierzyć…

- Jesteś nimfem? – wyszeptała, czując, że mąci jej się w głowie.

Patrzyła na jego twarz, na powolne, nieubłagane skinięcia głową. No tak, te turkusowe oczy, ten kolor, którego nigdzie i nigdy wcześniej nie widziała. Jak mogła być taka głupia? Jak mogła nie zauważyć, nie domyślić się? Kirem jest nimfem, półistotą. Półzwierzęciem. A ona… z nim… ze zwierzęciem… To okropne!


Rozdział Trzynasty.

Elheres podeszła do drzwi pokoju, w którym hipnotyzerzy mieli przygotować ją do Próby. Ha Meknarin miał tu zostać, choć mógł przecież wrócić do zajmowanego przez nich apartamentu. Nie chciał jednak. Choć nie wolno mu było nawet oglądać Próby, wolał zostać blisko niej. Chciał jej służyć, choć nie był w stanie jej pomóc. Tu przecież w grę wchodziła Magia.

Pokój był nieduży, lecz wysoki. Przez otwór w stropie sączyło się światło popołudniowego słońca. Ściany były puste, nie było łuczyw, płomienia, wody, żadnego drzewa i żadnego wiatru. Powietrze stało zupełnie nieruchomo. Było bardzo cicho.

Naprzeciwko znajdowały się drzwi, przez które miała wyjść na Miejsce Próby. Tak sądziła. Po prawej i po lewej stronie również znajdowały się drzwi. Stała pośrodku i czuła, że drży. Może z przejęcia, choć po tak intensywnych przygotowaniach nie powinna odczuwać emocji. Drżała raczej z zimna. Cienka, króciutka sukienka, którą miała na sobie chyba tylko z ludzkiej pruderyjności, ani nie chroniła przed chłodem, ani nie kryła nagości. Tylko rozpuszczone włosy osłaniały ją trochę. Nie mogła ich związać, by nie blokować przepływu energii, opadały więc swobodnie na ramiona, na plecy i piersi i kończyły się niemal równo z białą szatką. Ręce miała opuszczone swobodnie. Czubkami palców dotykała brzegów sukienki i koniuszków swych włosów. Czekała.

Przez drzwi po lewej weszło pięciu inokanów. Główny hipnotyzer i jego asysta. Pomocnicy zajęli miejsca u jej boków, a hipnotyzer stanął za nią. Na pewno dokładnie za nią, dokładnie w przepisowej odległości.

Zaczęli śpiewać. Wydawało jej się, że hipnotyzer dotyka jej głowy, ale wiedziała, że tego nie robi, bo od momentu rozpoczęcia przygotowań, do zakończenia Próby nikomu nie wolno było jej dotknąć. Mógł wykonywać Gesty wokół jej głowy i wokół jej ciała, ale nie mogło dojść do kontaktu. Wciąż jeszcze zdawała sobie sprawę z tego, gdzie jest i kim jest.

Pieśń była niezwykle piękna, melodyjna i bardzo spokojna. Usypiała ją. Po chwili przestała widzieć pokój i światło wpadające przez otwór w suficie. Otoczyła ją aura łagodnych, delikatnych kolorów, wirujących powoli w rytm pieśni. Powoli przestawała czuć swoje ciało, rozluźniała się coraz bardziej. Przestała słyszeć pieśń, odbierała ją jednak jakimś wewnętrznym zmysłem jako ciepło, łagodny wir kolorów i matowego światła, jako harmonijne, melodyjne dźwięki. I jako wszechogarniający, piękny spokój.

Na granicy absolutnego snu do jednostajnej melodyki pieśni dołączyły mocniejsze, wyższe o pół oktawy tony. Egzotycznie współbrzmiące głosy pieśniarzy zaczęły rezonować z jej zasypiającą świadomością, a świadomość zaczęła im odpowiadać. Stawać się ich częścią, częścią pieśni. Nie umiałaby tego nazwać inaczej, bo nie umiała już niczego nazwać inaczej. Była pieśnią, to było jedyne o czym wiedziała, jedyne, co istniało w całym świecie. To było całym światem. Oprócz niej i pieśni nie było nic.

Rozkoszowała się tą chwilą, bo poza nią – wcześniej i później – nic nie było.

I nagle tę jednostajną nicość rozerwała jak huragan błękitna smuga. W łagodnym, kolorowym wirze błękit zdawał się razić oczy. Miał wiele odcieni i pachniał deszczem, ziemią, suchym piaskiem i szumem liści, targanych po ziemi gwałtownym podmuchem. Tak wiele doznań naraz. Przez krótką chwilę Moc trwała na zewnątrz niej, lecz zaraz przeniknęła do środka, do samego jądra świadomości. Chwyciła ją i pociągnęła w szalony taniec dookoła wiru, który kręcił się coraz szybciej i szybciej.

Pędziła razem z Mocą, stając się z nią jednością. To było najwspanialsze przeżycie, jakie mogła sobie przypomnieć. Nie pamiętała wiele, nie pamiętała przecież, kim była wcześniej, o ile jakieś wcześniej istniało. Moc istniała od zawsze, a ona stawała się teraz nią właśnie. Nie miały znaczenia ani wcześniejsze uczucia, ani nic, co naprawdę nie istniało. Istniała tylko ta jedna, najpotężniejsza wartość. Od chwili, gdy ją rozpoznała i zaakceptowała, zawładnęła nią i poczuła, że jeśli teraz podporządkuje się jej, na zawsze stanie się tą ogromną, najwspanialszą w świecie potęgą. Tego właśnie chciała, tego od zawsze pragnęła.

Czuła, że wiruje i wiruje coraz szybciej, wraz z Mocą, w coraz bardziej porywającym tempie, z tą samą, co ona, oszałamiającą prędkością. Nie słyszała nic, ani nic nie widziała. Wiedziała tylko, że staje się ogromnym, prędkim wirowaniem, prędszym i prędszym i prędszym...

Upojona prędkością nie zwracała uwagi na własną nieświadomość istnienia i to właśnie było największym niebezpieczeństwem pierwszego etapu Próby. Chęć zjednoczenia się z Mocą, której od tak dawna pragnęła, przeważała nad wszelkimi instynktami żywej istoty. Szalejący wir nie opuścił Kręgu i dopóki to się nie stało, żaden ze zgromadzonych wokół magów nie miał prawa użyć swej Mocy. Jeśli jednak jej użył, Próba kończyła się, i kończyła się niepowodzeniem Adepta. Wtedy tylko od wiedzy i Mocy hipnotyzerów zależało, czy Adept wyjdzie z Próby w pełni władz umysłowych. Hipnotyzerzy Daey musieli dysponować wielką Mocą.

Świadomość Elheres gnała wewnątrz Kręgu nieświadoma jego istnienia, nieświadoma obecności czarodziejów, nieświadoma samej siebie. W szalonym pędzie upajała się tańcem i w pewnym momencie zapragnęła zmienić kierunek tańca, postawić inny krok niż tańcząca z nią Moc, i odkryła, że nie może. Odkryła, że jej wola jest silniejsza od jej własnej woli. Próbowała się zatrzymać, zwolnić na moment prędkość, aby pozbierać myśli ulatujące jak woń kwiatów na wietrze, ale nie chciała na to pozwolić. Pędziła jeszcze szybciej i zrobiło jej się zimno. Teraz wichura smagała jej świadomość twardymi podmuchami, szarpała ją i rozdzierała.

Musi ją powstrzymać! Musi sprawić, by jej wola stała się silniejsza od niej. Od kogo? Nie wiedziała przecież kim jest. Nim zacznie walczyć, najpierw musi się stać!

Za wszelką cenę próbowała się stać, a Moc odpowiedziała na to jeszcze większym pędem, jeszcze mocniejszym wichrem. Szargana przez narastający huk, Elheres odkryła naturę Mocy. Wiedziała już – to był Wiatr.

I naraz wiedziała, że to ten Wiatr, który zawsze kochała, którego częścią pragnęła się stać. Nie stała się jednak, czuła to. Wiatr wiał obok niej, wokół niej, ale teraz nie wiał już wewnątrz. To nie ona była tym wiatrem, który przesuwał naokoło niej bladobłękitne surowe pasma.

Znowu usłyszała muzykę. Słodką, smutną melodię wiatru. Płynęła z oddali, gdzieś spoza świata, może płakała, a może się śmiała, Elheres nie była w stanie rozróżnić nastroju melodii. Chciała do niej podpłynąć, ale nie znała żadnych zaklęć Wody. A kiedyś przecież je pamiętała. Jeśli pamiętała swój afekt do Wiatru, powinna pamiętać również pozostałe Żywioły! Ale nie pamiętała.

Gdy coraz bardziej usiłowała przypomnieć sobie właściwe Słowa, melodia zmieniała się. Wirujące smugi wokół niej przybrały zielonkawy odcień i rozlały się. Wokół słyszała lekkie stukotanie i cichutki plusk. To padał deszcz i padał coraz mocniej, coraz gęściej, zaczynał ją zalewać. A ona nadal nie mogła przypomnieć sobie żadnych Słów. Jedyne, które znała, były słowami Wiatru, który oddalił się od niej.

Bała się go zawołać, ale nie miała wyboru. Woda zalewała niemal jej świadomość, wezwała więc Wiatr, a on natychmiast przegonił deszczowe chmury, odegnał je z nieba i wiejąc nieprzerwanie wysuszył rozmokłą ziemię. Szybciej niż zdążyła pomyśleć.

Ciepłe słońce grzało mokrą skórę, delikatny wietrzyk muskał ramiona. Z nagiej ziemi pod jej stopami wychyliły się malutkie kiełkujące roślinki. Rosły szybko w promieniach słońca i pod ciepłym powiewem Wiatru. Rosły szybko, o wiele za szybko.

To też był Żywioł, to była kolejna Próba! Nie mogła pozwolić, by obca Moc zawładnęła jej świadomością, musiała współpracować z Wiatrem, by pokonać przejawy wszelkich obcych Mocy. I pokona, pokona je wszystkie! Wichura połamała gałęzie drzew, powyrywała je z ziemi z korzeniami, jej samej nawet nie muskając. A potem uspokoiła się, wyjąc smętnie nad pobojowiskiem.

Ale słońce świeciło nadal. Prażyło martwe, wysuszone gałęzie. Zajęły się ogniem.

Płomyczek był malutki, tyci, wystarczył jeden podmuch, by go zgasić. Wystarczyłby, lecz go rozniecił! Płomień buchnął, parząc twarz i przypalając jej włosy, wewnątrz kręgu rozszalała się nawałnica! Musiała się przecież bronić.

Nie dała rady. Ogień stawał się coraz potężniejszy, coraz bardziej natarczywy, otaczał ją ciasnym pierścieniem, było tak gorąco, że nie miała już prawie czym oddychać. Gdyby tylko mogła użyć Wody do ugaszenia go! Ale nadal nie pamiętała Słów Wody. Nie mogła przypomnieć sobie innych zaklęć oprócz zaklęć Wiatru. A one niewiele mogły tu przecież pomóc.

Ze wszystkich sił próbowała przypomnieć sobie jakieś Słowa Wody. Musiała szybko coś wymyślić, bo czuła już swąd przypalanej skóry. Wszystko bolało ją od gorąca.

I nagle świat wokoło niej stał się wyraźny. Widziała odległe, przyprószone śniegiem szczyty Quanitawialu, widziała cały zachodni Usinial, rozległy jak zielony, drzewiasty ocean. A najbliżej, tuż obok siebie widziała wpatrzone w siebie czarne oczy. Kilka par czarnych, nieruchomych oczu. Jeszcze za zasłoną, ale tak cienką, że wystarczyło odetchnąć, by ją zerwać. A pomiędzy tymi obcymi oczami dostrzegła ogromne, ciemnoniebieskie oczy Ochana. Zobaczyła ich głębię – tę, której zawsze się bała – a na jej dnie żywy, wściekły płomień. To on z nią walczył, to on próbował pokonać ją swoją Mocą! Zasłona nie została przerwana, Krąg nadal istniał. Jeszcze mogła zwyciężyć!

Zaczerpnęła głęboko powietrza. Teraz w tym półświecie, półśnie mogła oddychać, teraz Moc Ognia nie zwyciężała jej Mocy Wiatru. Ale musiała jakoś powrócić do transu. Spojrzała jeszcze raz w oczy Ochana. Rzuciła się w głąb płomienia, który tam dostrzegła.

Był jeszcze gorętszy niż poprzednio, był tak gorący, że czuła, jak się topi, jak spopiela się niczym te drewniane kloce, które leżały wokół jeszcze przed chwilą. Płomień buzował, a wiatr podsycał go i podsycał coraz bardziej. Ale nie, teraz powiedziała dość! Teraz Ogień ma zniknąć, bo tylko Wiatr jest naprawdę wielki. Wiatr, Wiatr i tylko Wiatr. Nie ma na świecie nic innego, nic potężniejszego niż Wiatr. Wiej mocniej, możesz ugasić płomienie! Sama jesteś Wiatrem!

Płomienie gasną w gwałtownym wybuchu! Na moment robi się tak gorąco, jakby samo słońce nawiedziło świat, ale już po chwili chłodne powietrze łagodzi skórę. Już jest dobrze. Nie ma żadnych płomieni. Jest cicho i spokojnie. Wszystkie Moce są w jej władzy. Jest cicho i spokojnie. Zbyt spokojnie.

Nie ma wiatru, powietrze jest spokojne i przesycone tysiącem zapachów – słodkich, rześkich, jak wiosna. Ale jest nieruchome. Wiatr zda się porzucił ją, jakby nie chciał już współdziałać z jej Mocą. Tak to czuła. Stała pośrodku Kręgu, z którego doskonale zdawała sobie sprawę. Nie istniała w nim jednak. Próba nadal nie zakończyła się, ale nie wiedziała, z czym teraz ma się zmagać. Wszystkie Moce zostały pokonane, nawet Moc Ochana. A Wiatr porzucił ją. Co zatem miała robić?

Tylko czekać.

A może to właśnie Wiatr czekał? Może to on potrzebował jej wezwania?

Wezwała go. I nadszedł. Gwałtownym podmuchem, tak zapalczywym jak jej pragnienie ujrzenia go. A potem nagle zwolnił na jej sygnał. Przecież nie chciała huraganu. Chciała tylko zobaczyć Wiatr, poczuć go na swym nagim ciele. Chciała z nim nadal tańczyć.

Porwał ją w tan. Nagle zobaczyła pod sobą cały Arelon. Błękitno zielone morze i brązowo zielone połacie lądów. Usinial, Kenteb, Iselę. Wszystkie kontynenty, wszystkie morza, ludzi, elfy i inokany. I smoki na dalekim zachodzie. Gryfy szybujące w przestworzach i pegazy. Usłyszała skrzeczenie harpii. Czuła woń lasów i gór, ziół i dymu z ludzkich chat. Wszystkie zapachy, wszystkie dźwięki świata. Widziała cały świat i mogła go dotknąć. Teraz mogła rozkazać, by na morzu rozpoczął się sztorm i jednym Słowem go zakończyć.

Wznosiła się coraz wyżej i wyżej, aż niebo zaczęło się stawać coraz ciemniejsze, coraz bardziej granatowe. Aż zobaczyła gwiazdy, tak wiele gwiazd, jak jeszcze nigdy w życiu i słońce pomiędzy nimi, jako jedną z nich, tylko większą. Chciała wzlecieć jeszcze wyżej, dotknąć słońca, lecz Wiatr powiedział jej, że dość, że tam nie sięga jego Moc. Wiedziała, że ma rację, więc zawróciła. Tańczyli razem nad Arelonem, tańczyli pod gwiazdami, a ona czuła, że może latać, naprawdę może latać. Ona, Elheres Lihes, nareszcie Pani Wiatrów.


- Nie przekraczaj Kręgu! – usłyszał podniesiony głos za swoimi plecami. Nie chciał przekraczać Kręgu, nie miał takiego zamiaru, ale widocznie niechcący poderwał się, gdy zobaczył, jak stopy Elheres odrywają się od ziemi. Kłęby kurzu przesłaniały widok, ale mimo to dostrzegł, że dzieje się coś niezwykłego i przestraszył się tego trochę. Nie wiedział wcześniej, jak była potężna. Ziemia wewnątrz Kręgu wirowała i burzyła się wściekle, ale najmniejszy nawet podmuch nie przekroczył bariery wyznaczonej Magią Elheres.

Próba nie trwała już długo. Po chwili Elheres opadła na ziemię, nadal w transie. Wichura przycichła i powietrze w Kręgu uspokoiło się. Kurz i zwiędłe liście opadały powoli, a ona stała pośród pobojowiska, nie muśnięta nawet najlżejszym powiewem. Włosy zasłaniały zbyt kusą sukienkę i jej ciało. Wiatr ich nie potargał, nie zmiął też sukienki.

Magia Kręgu została zdjęta, A’kwei podszedł do niej i wyprowadził ją z Miejsca Próby. Pozostali czarodzieje mogli się spokojnie rozejść do swoich zajęć lub odpoczywać przez resztę nocy. Ochan wychodził właśnie do korytarza, w którym czekał Ha Meknarin, gdy usłyszał za sobą groźne syczenie. Odwrócił się.

- Miałeś pozbyć się Pierścienia! – parsknął Ikus'sh, który stał za nim w przejściu.

- To nie twoja sprawa.

- Omal nie przerwałeś Próby!

- Podobno ten Pierścień nie ma właściwości magicznych, więc jak mógłby przerwać Próbę?

- Może jednak ma! Nic o nim nie wiesz. Musisz oddać nam Pierścień, bo możesz komuś wyrządzić krzywdę. – Ikus'sh wzbił się w powietrze ponad głową Ochana i chciał chwycić go szponem za ramię, ale Ochan odsunął się i szpon Ikus'sha trafił w próżnię.

Ha Meknarin stanął obok czarodzieja i przyglądał się im obu pytającym wzrokiem.

- Pomóż mi się go pozbyć – szepnął Ochan. Rycerz z pewnością nie rozumiał słów Ikus'sha, nie mógł zatem posądzać go o działanie na szkodę Sesziji, ale swojemu kompanowi powinien pomóc. Nawet jeśli się nie lubili. Ochan nie zawiódł się.

Meknarin wyciągnął powoli miecz z pochwy i wymierzył go w inokana. Ikus'sh zasyczał wściekle, ale nie zdołał wyminąć rycerza.

- Zatrzymaj go przez chwilę – powiedział Ochan z uśmiechem i szybko zbiegł na dół. Fakkha pokazał mu kiedyś drogę do swojej dzielnicy, drogę na skróty, stworzoną dla elfów i ludzi. Wąski, niski korytarzyk, ze schodami zamiast stromych pochylni. Odnalazł inokana bez problemu. Mieli coś bardzo ważnego do zrobienia poza granicami Tkalarhiar. Musieli powtórzyć wczorajszy lot.

Ochan nie miał przy sobie Pierścienia.

Był środek nocy. Wygwieżdżone niebo nad Usinialem nie rozjaśniało wcale ciemności. Ochan oglądał się co chwila za siebie, sprawdzając, czy nikt nie leci jego śladem. Miał szczęście, że Fakkha z jakiegoś powodu lubił ludzi i zgodził się mu pomóc. Znał też życzliwego gryfa, który teraz niósł go na swym grzbiecie w głąb nocy. Lecieli na południe. Daleko na południe, w samo serce Usinialu, tam, gdzie żyły driady.

Gryfy latały znacznie szybciej, a przede wszystkim ciszej niż gęsi. A poza tym gryf jako półistota mógł zamaskować Pierścień tak, by wydostał się i wrócił do Tkalarhiar nie dostrzeżony przez żadną Magię. Bez względu na to, jaki był ten Pierścień, podstawowym prawom podlegać musiał. A półistoty były po prostu niemagiczne.

Poprzedniej nocy lecieli w tym samym kierunku. I taki sam czarny las przesuwał się w dole pod nimi. Wylądowali głęboko w jego sercu. Gryf zostawił ich samych, jak poprzedniej nocy.

- Moja nadzieja, że nie zaczarujesz mnie, jak wczoraj – rzucił inokan lekko obrażonym tonem. Ochan zwlekał z odpowiedzią. Nie miał chyba wyboru, nie chciał ujawniać, po co polecieli do Usinialu, po co chciał się spotkać z driadami. Dlatego uśpił go poprzedniej nocy, czym Fakkha był bardzo urażony. Ale Pierścień nie był sprawą Fakkhi. To tylko jego sprawa, Elheres udowodniła mu to. Inokan upierał się, że są przyjaciółmi, a przyjaciołom się ufa. Może pomoc inokana przyda mu się jeszcze, choćby w opuszczeniu Tkalarhiar. Właściwie nie powinien już tam wracać, ale nie zdążył zabrać swoich rzeczy z kwatery i porozmawiać z Elheres. No tak, musi jeszcze porozmawiać z Elheres, choć wcale nie miał na to ochoty. I czuł, że naprawdę nie powinien już się pokazywać w ptasim mieście, nie był tam mile widzianym gościem. Tylko że nie miał pomysłu, gdzie się udać, a samotna podróż powrotna przez Usinial graniczyła z samobójstwem. Popatrzył na Fakkhę. Inokan nie oczekiwał chyba odpowiedzi na zadane wcześniej pytanie.

Gryf powrócił wkrótce z dwiema chudymi driadami na grzbiecie. Choć driady pomogły im wtedy, Ochan wolał nie przypominać sobie wydarzeń znad Telanii. Teraz też ich pomoc okazała się nieoceniona. Były idealnym schowkiem dla Pierścienia. A'kwei i Ikus'showi nawet nie przyszłoby do głowy go tutaj szukać, a poza tym driad było w Usinialu tysiące. Ikus'sh i tak sądził, że Ochan cały czas miał Pierścień przy sobie. Uśmiechnął się na wspomnienie Próby. Ten płomień szalejący wewnątrz Kręgu. I spojrzenie Elheres w jego umyśle. Przez krótką chwilę mieli ze sobą tak bliski kontakt, jakby byli jedną duszą. Zatrwożyła go ta myśl bardziej nawet niż nad Uweą.

Na razie musiał odebrać Pierścień driadom, na szczęście przedmiot nie zainteresował ich w ogóle. Wzięły swoją zapłatę i odeszły spokojnie, a aksamitny woreczek znalazł się na powrót w jego rękach. Zajrzał do niego i zobaczył słaby błysk metalu. Wyjął go delikatnie, choć Fakkha patrzył i znalazł się w skalnej grocie. Nie w Tkalarhiar, chyba nie, ale w jakiejś bardzo podobnej. Tylko nie ozdobionej arrasami i złotym światłem kandelabrów. Po zupełnie nagich ścianach spływała woda.

- Jeśli ma go czarodziej… – powiedziała czarnowłosa kobieta do siwego starca, stojącego przed nią, zwróconego twarzą do Ochana. Nie dokończyła.

- On! – przerwał jej starzec, wskazując na czarodzieja.

Ochan znalazł się znowu w lesie. Stał naprzeciw dwóch chudych driad i gryfa, obok jaskrawo ubranego inokana. Tylko Fakkha zauważył, że zaszło coś dziwnego.

- Co się stało? – zapytał.

Ochan nie potrafił odpowiedzieć. Usłyszał szum skrzydeł kolejnego gryfa i pomyślał, że spodziewał się go.


- Ludzie, pora wstawać – skrzekliwy głos przedarł się do świadomości Baaxa. Przebudzenie nie było przyjemne. Widział przed sobą zapuchniętą od płaczu twarz Zity. Miał wielką ochotę stłuc Kirema na kwaśne jabłko, bo widział, jak poprzedniego wieczora pokłócili się. Kirem jednak też wyglądał jak siedem nieszczęść. Nie mógł mu w takiej sytuacji zrobić krzywdy.

Zjedli szybko zimne śniadanie i wzbili się pod niebo. Eriaar otwierał się przed nimi jak płaska, zielona płachta, wyłaniająca się z fałd Usinialu.

Nie ulecieli daleko, gdy Baax dostrzegł kątem oka dziwny, choć znajomy już błysk. Zdążył pomyśleć, że spodziewał się go...


- Oddaj mi go – powiedział głos za jego plecami. Ochan odwrócił się i tuż za jeszcze bardziej zdumionym Fakkhą zobaczył A'kwei. Nie podejrzewał Fakkhi o zdradę, po prostu A'kwei był sprytniejszy, niż Ochan wcześniej sądził. Jakoś go wytropił, a najpewniej ułatwił mu to sam Pierścień. A'kwei musiał go wyczuć, kiedy przeniósł go gdzieś tam, do tej jaskini.

Ochan nie odpowiedział na żądanie A'kwei. Czekał na następny ruch, przygotowując całą dostępną mu Magię. Nie miał najmniejszych szans w potyczce ze starym inokanem, ale inokan był sam. A on miał w razie czego Fakkhę. I Pierścień.

A'kwei nie chciał jednak atakować.

- A więc pozbyłeś się Pierścienia na czas Próby? – zapytał.

- Tak – odparł Ochan powoli, napięty, cały czas gotowy.

- Czemu nie oddałeś go mnie? Czyżbyś mi nie ufał?

Ochan pokręcił głową, nie wierząc w to, co słyszy. Czyżby inokan sądził, że po tym wszystkim… Albo może próbował go podejść. Ochan zdwoił czujność, był w stanie dopatrzyć się podstępu nawet w drgających w lekkim wietrze piórach na skrzydłach inokana.

- Nie ufasz mi – powiedział A'kwei. – Wiem to, nie musisz odpowiadać. Nie powiedziałem ci prawdy, ukrywałem ją przed tobą. Ale uwierz mi, że musiałem tak postąpić, gdyż nie znałem prawdy. Nadal jej nie znam. Ale wiem, że Pierścień jest niebezpieczny. Powinieneś mi go oddać, bym mógł go zbadać.

- Nie wierzę ci.

- Domyślam się, ale muszę cię przekonać, że tym razem jestem wobec ciebie szczery. Obawiam się zagrożenia, które stanowi ten Pierścień i chcę poznać jego naturę. Musisz pozwolić, bym go zbadał.

- Co to za zagrożenie? – spytał Ochan. Jeśli A'kwei chce dostać Pierścień, musi jakoś udowodnić swoje prawo do niego.

- Powiedziałem ci, że nie wiem! – krzyknął inokan naprawdę przejęty. – Muszę zbadać Pierścień, by je poznać.

- Chcesz mieć Pierścień dla własnej korzyści, dlatego wymyślasz niestworzone historie o niebezpieczeństwach. To wszystko kłamstwo! Nie oddam ci go. – Ochan przypomniał sobie pożądanie, które widział wcześniej w oczach inokana. Pierścień miał ogromną Moc, tego był pewien, tak jak był pewien, że inokan chce tę Moc posiąść. Ale nie pozwoli na to, Moc nie należy do A'kwei, do inokanów, do nikogo!…

- Nie jest tak, jak myślisz! – zaprotestował A'kwei, jakby wiedział, co dzieje się w głowie Ochana. – Jest niebezpieczny, może zniszczyć cały świat! Tak mówią starożytne legendy, których nawet ja nie znam. Musisz oddać go inokanom, bo tylko my będziemy wiedzieli, jak uniknąć katastrofy.

- Jak możecie jej uniknąć, skoro nie wiecie, co to będzie? Nie wiecie przecież, czym jest ten Pierścień i jakie niebezpieczeństwa niesie ze sobą! Mówisz, że nawet ty nie znasz starożytnych legend.

- Poznam je!

- Nie oddam ci Pierścienia. Sam poszukam tych legend. Pójdę tam, gdzie poprowadzi mnie Pierścień i dowiem się, co to za niebezpieczeństwa. Nie potrzebuję już twojej pomocy, dość mi pomogłeś! – Wiedział już więcej, niż w chwili przybycia. Niebezpieczeństwo, Najstarsi… Musi nadal szukać, ale wie, od czego zacząć.

- Nie możesz pójść tam, gdzie cię poprowadzi! Nie rozumiesz? On prowadzi cię do zagłady!

- A więc stawię jej czoło. Pójdę za jego głosem.

- Nie rozumiesz! – krzyknął A’kwei. – On zagraża zagładą całemu światu, nie tobie jednemu. Trzeba go zniszczyć! Oddaj go nam!

Inokan naprawdę się go bał i to było zaskakujące. Ochana przeraziła myśl o zniszczeniu klejnotu. Nie wolno go zniszczyć! Przynajmniej do czasu, kiedy będzie wiadomo, czym jest i do czego ma służyć. Nie pozwoli zniszczyć Pierścienia, choćby miał zapłacić za to własnym życiem!

- Nie oddam ci go! Nie rozumiesz go, nie rozumiesz jego Mocy. On musi pójść tam, gdzie prowadzi jego Przeznaczenie.

- Wydaje ci się, że go rozumiesz, ale nie wiesz z czym masz do czynienia. On już opanował twoją wolę! Oddaj go nam, póki jeszcze czas!

Polanę zalał na krótką chwilę promień jasnego światła i nagle na środku, tuż obok Ochana pojawiły się trzy postaci. Trzy wystraszone osoby. Baax, Zita i Kirem.

- On tak chce – powiedział powoli Ochan, patrząc na nich z nieukrywanym zdumieniem. – Nie rozumiesz, że muszę zrobić to, co on chce? On nie pozwoli, by stało się inaczej.

Teraz poczuł, że się boi, ale wraz ze strachem przyszło przekonanie, że musi słuchać tego wewnętrznego głosu. To on mówił, że Baax, Zita i Kirem nie powinni opuszczać Tkalarhiar, że są do czegoś potrzebni. Nie na darmo przecież zabrał ich wszystkich z karczmy na Nelopie, czemuś to musiało służyć. Wiedział, że to właśnie on ma rację, nie A’kwei.

- Przeciwstaw się mu! – rozkazał ostatkiem siły inokan.

- Nie można się przeciwstawić Przeznaczeniu – odpowiedział cicho czarodziej.


Rozdział Czternasty.

Coś dużego wyłoniło się z ciemności za A'kwei i wylądowało na jego głowie. Inokan osunął się bezwładnie na trawę.

Za jego plecami stał szczupły elf i machał zawzięcie ogonem.

- Nie zabijaj go – upomniał elfa Fakkha, łapiąc go za ramię. – Jeśli będę zamieszany w morderstwo, muszę uciekać z wami, a sądzę, że jeszcze jestem tu potrzebny.

Elf westchnął i odrzucił grubą gałąź daleko w las.

- Jestem Wajm – powiedział. – Chcę ci pomóc – zwrócił się do Ochana.

- Dlaczego?

- Bo taki mam kaprys. Możesz skorzystać albo nie, twoja wola.

Zaskoczony Ochan milczał przez chwilę. Popatrzył na Baaxa, Zitę i Kirema, jeszcze bardziej zdumionych niż on, na Fakkhę, na leżącego na ziemi A'kwei, a wreszcie na elfa. Zgodził się na wszystko, co miał do zaproponowania elf. Nie spytał go nawet, jak chce mu pomóc i dokąd chce się udać. Nie miał po co wracać do Tkalarhiar i nie wiedział, dokąd teraz powinien pójść. Do Ptasiej Twierdzy poszedł za Elheres, ale jej Przeznaczenie spełniło się właśnie i musi poszukać nowej drogi. W tym, czego dowiedział się od A'kwei, nie było żadnych konkretnych wskazówek i droga Wajma mogła być równie dobra jak każda inna.

Fakkha wsadził całą piątkę na trzy gryfy i wzbili się w niebo. Lecieli tak szybko, że żaden z patroli Tkalarhiar nie mógłby ich dogonić.


Gryfy zostawiły ich późnym popołudniem nad źródłami Disz, niemal u podnóży Quanitawialu. Fakkha powiedział, że dalej nie mogą lecieć, bo gryfy nie przekroczą wysokich gór z obciążeniem. Poza tym musiał jak najszybciej wracać do Tkalarhiar. Nie chciał, by ktoś połączył go z wypadkiem A'kwei i zniknięciem Ochana.

Wajm spoglądał nieco nieprzytomnym wzrokiem na piętrzące się ponad nimi skaliste szczyty.

- Gdzie my jesteśmy? – spytał szeptem, odchodząc kilka kroków od ludzi. Ochan poszedł za nim.

- Sądzę, że to Quanitawial – odparł. Znał dobrze język elfów, spędził kiedyś rok w Tyr Harawi, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości Xen Melair. Wajm mówił co prawda językiem elfów z Menteru, ale było to plemię spokrewnione blisko z Tyr Harawi. Tak blisko, jak Daey z Iselą. – A gdzie chciałeś się znaleźć? – spytał, bo elfa nadal dziwił widok gór.

- Sądziłem, że zabierze nas nad źródła Tiuny. Do kraju elfów, do Areiru.

- Do Iseli? – spytał Ochan, gdyż Areir to była elfia nazwa Iseli. Wajm kiwnął głową. – Tiuna, Diuna… – czarodziej wzruszył ramionami – Wiesz, jak oni to traktują, myślą, że to wszystko jedno. – zapatrzył się na niebotyczne szczyty. – Tam podobno też jest kraj elfów – powiedział, wskazując ręką Quanitawial.

- Tak za górami. Aghari Lasijon. – potwierdził zamyślony Wajm. – Byłem tam kiedyś. Sądzę, że jeszcze pamiętam drogę.

- Dlaczego chcesz nam pomóc? – Ochan teraz dopiero pomyślał, że warto byłoby dowiedzieć się czegoś o nowym towarzyszu. Nie spieszyli się nigdzie, niedługo miało się zrobić ciemno, a Baax z Zita zaczęli rozkładać obóz. Kirem starym zwyczajem gdzieś zniknął. Wajm patrzył na góry i milczał przez dłuższą chwilę.

- Uważasz, że nie powinienem ci pomagać? – spytał w końcu, patrząc na Ochana.

- Tego nie powiedziałem.

- Wiem, wybacz.

Elf znowu odwrócił się w stronę gór. Stał do czarodzieja profilem i Ochan mógł podziwiać jego niezwykłą fizjonomię. Wysokie, łagodnie sklepione czoło, mały garbaty nos i cofnięty podbródek. I oczy, które zachwycały poetów. Wajm wcale nie miał szczególnie dużych i ładnych oczu. Nie były nawet zielone, tylko żółte. Ale były niewątpliwie elfie. Podobnie był też elfi uśmiech. I ostre jak szpilki drapieżne kły. Elfy nie powinny się uśmiechać, ale w towarzystwie ludzi bardzo często to robiły. Ochan nie potrafił zrozumieć tej ich maniery.

- Chcę ci pomóc, bo mam taki kaprys, już ci powiedziałem. – podjął Wajm, uśmiechając się. – Nie, to nieprawda. I tak mi nie wierzysz. Ale kimże jesteś, abym musiał ci się opowiadać? Jesteś człowiekiem, synem młodszej rasy. Nie jesteście nawet w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo jesteśmy starzy. Albo inokane. Nasz wiek wykracza poza wasze możliwości zrozumienia i tak samo ma się rzecz z naszymi motywacjami. Nie powiem ci, co mną powoduje, a ty ciesz się, bo moja pomoc może się okazać nieoceniona.

- Wybacz Wajm, ale dość już mam tajemnic. – Ochan gotów był zostawić skłonnego do pomocy elfa i zaszyć się znowu w Usinialu, lub przejść przez góry bez przewodnika, jeśli natychmiast czegoś się nie dowie. – A'kwei przez cały czas udawał, że coś wie, potem okazało się, że nie wie nic, ale przez cały czas coś ukrywał! Uważam, że to ty powinieneś się cieszyć, że zgodziłem się przyjąć twoją pomoc. I lepiej, żebyś mi powiedział o co ci chodzi.

- Inokane są tchórzliwi. – Wajm skomentował spokojnym głosem pierwszą część wypowiedzi Ochana. Tak jakby drugiej w ogóle nie usłyszał. – Może i są starsi, ale nic nie wiedzą, bo się boją. Dlatego nie pamiętają. My pamiętamy.

- Więc może i ty pamiętasz?

- Nie, ja nie jestem Pamiętającym. Ale mamy swoje legendy, o których inokane dawno już zapomnieli ze strachu przed tym, o czym one mówią. Te legendy sięgają w przeszłość dalej nawet niż wiek rodzaju elfiego, dalej niż wiek samych inokanów.

- Tak daleko, jak sięga wiek Najstarszych?

- Tak daleko.

- Dlaczego inokane nie pamiętają tych legend, skoro są starsi?

- Już ci powiedziałem. Są tchórzliwi. – Elf potwierdził swą pogardę dla ptasich lekkim dmuchnięciem. – Boją się Najstarszych.

- Najstarsi żyją na zachodzie – powiedział cicho Ochan. Teraz on zamyślił się i zapatrzył na skały Quanitawialu. Ze zdumieniem przypomniał sobie opowieści, które zbierał przygotowując się do podróży na drugą stronę Wąwozu. Ogniste istoty, których szukał, smoki, jak nazywali ich ludzie z kraju nad Wodą o Tysiącu Barw. Niektórzy twierdzili, że oni byli Wybrańcami, jak ludzie, elfy i inokane. Najpierwszymi Wybrańcami Stwórców. Kiedyś ta tajemnicza rasa sprzed tysiącleci rozgniewała ich czymś. Być może dlatego, że stracili zaufanie do tamtych, postanowili wybrać więcej ras do władania swym światem. Kłóciło się to z dogmatem o Wielkim Planie, który miał jakoby powstać jeszcze zanim stworzony został świat i w którym miały zostać zapisane wszystkie późniejsze wydarzenia. Ale niektóre wersje legendy mówiły o Władcach Przeznaczenia, których nie obejmował Plan i którzy mieli władzę, by go odkształcać. Ponoć ten kataklizm sprzed tysiącleci był tak potężny, że zmienił samą istotę Planu. To wyjaśniałoby powstanie nowych ras. I oznaczałoby, że ogniste istoty, to ci Najstarsi, o których mówił A’kwei, Sakitkh. To oznaczałoby, że Pierścień ma związek z ognistymi istotami, których poszukiwał, jeszcze zanim odnalazł Pierścień. Nie wiedział, co teraz o tym myśleć, w głowie miał naraz kompletny mętlik, zbyt wiele pytań i nadal żadnej odpowiedzi.

- Może i dobrze, że dotarliśmy tutaj, nie do źródeł Tiuny – powiedział Wajm, przyglądając mu się uważnie. – Może lepiej będzie poszukać odpowiedzi u Ludu spod Góry, nie w Areir. Oni są bliżej Najstarszych.

- Nie pochodzisz z Areiru – powiedział nagle Ochan, jakby tknięty jakąś myślą.

- Nie – potwierdził Wajm. – Pochodzę z Menter Sabani.

- Z Menter Sabani? – Czarodziej zdziwił się, choć domyślił się tego po akcencie elfa. Ale takie spotkanie na drugim końcu świata było dziwne. – Ja również stamtąd pochodzę – powiedział. – Tam się urodziłem.

- Nie urodziłeś się tam – odparł Wajm, patrząc na Ochana dziwnie i zaraz pożałował swych słów. – Chodźmy coś zjeść – odwrócił się w stronę płonącego ogniska, nie czekając na pytania czarodzieja. Nie pora, by na nie odpowiadać. Kirem wrócił właśnie z kilkoma małymi płotkami w zdjętej z pleców bluzie.


Baax siedział i oglądał buty. W panującej ciszy nawet jemu odechciało się gadać. Buty kupił jeszcze w Eriaarze, w wiosce za Wilą. Ależ to było dawno. Dobre podróżne buty. Zrobione ze świetnej świńskiej skóry, z grubymi podeszwami, jak przystało na buty przeznaczone na wędrówkę. Kiedyś już kupił takie buty i miał je później przez wiele lat. A te, ledwie ułożyły się do nogi, zaczęły się przecierać. Kiwał środkowym palcem prawej ręki w pokaźnej dziurze na samym środku podeszwy i miął w ustach przekleństwa. To nie buty na wędrówkę wzdłuż strumienia, kiedy wielokrotnie musieli się przez niego przeprawiać albo iść w bród pod prąd. Całe nogi miał mokre. Ale cóż było robić. Nie było w pobliżu sklepu, w którym mógłby kupić nowe buty. W Tkalarhiar też pewnie nie sprzedawali dobrego obuwia.

Odstawił buty na bok i wpatrzył się w ogień. Wola Pierścienia. Tak Ochan wytłumaczył im dziwne przeniesienie do lasu. Tłumaczenie dobre jak każde inne. Ale Pierścień mógł przynajmniej poczekać, aż kupią sobie nowe ubrania, a nie porywać ich tak bez niczego, w starych butach. Pierścień to zupełnie bezrozumne stworzenie.

Było już zupełnie ciemno, ale Baax pamiętał widok skalistych ścian otaczających jezioro, nad którym teraz siedzieli. Zita spała zmęczona wędrówką, Ochan też szykował się do snu, spoglądając co chwilę na elfa podejrzliwie. Kupiec ciekaw był o czym ci dwaj rozmawiali kilka dni temu, nad źródłami Diuny, bo od tego czasu prawie się do siebie nie odezwali. Teraz elf nie patrzył nawet na czarodzieja, szykując swoje posłanie po drugiej stronie ogniska. Tuż obok Baaxa siedział Kirem i przyglądał się wszystkim swoim przestraszonym wzrokiem. Baax zastanowił się, czy nie dałoby się chłopca utopić w tym jeziorze, ale zostawił to sobie na później. Również był zmęczony, szli bardzo długo i niemal cały czas pod górę. A sądził, że do przełęczy dotrą przed nocą.

Góry znajdowały się dalej, niż wydawało się na pierwszy rzut oka. Pierwszego dnia przeszli pasmo wzgórz i długo schodzili w dół, aż dotarli wieczorem do wartkiego strumienia, płynącego z północy, od strony gór. Przez kolejne dni szli wzdłuż jego biegu, zatrzymując się na nocleg w przybrzeżnych zaroślach. Na kolacje i śniadania jedli smażone ryby i Baax miał już serdecznie dość tego jednostajnego pożywienia. Siadywali przed płonącym wesoło ogniskiem, grzali się jego ciepłem. Pomimo nadchodzącego lata powietrze zrobiło się chłodniejsze i mgliste. Inaczej jednak niż w Usinialu. Tutaj mgła nie snuła się nad wodą i pomiędzy drzewami, lecz wisiała ciężko ponad koronami drzew, niczym niski strop z chmur.

W końcu kolejnego dnia, koło południa wyszli na otwartą przestrzeń. Niskie, karłowate sosny, które rosły tu i ówdzie pomiędzy dużymi sosnami i paprociami, teraz nagle zdominowały krajobraz. Jak szeroki pofałdowany dywan pokrywały stoki pobliskich wzgórz, wspinając się w górę aż do granicy mgły. Gdzieniegdzie pomiędzy ciemnozielonymi niskimi krzewami przeświecała jasna zieleń trawy i wielkie stosy jasnoszarych kamieni. Im wyżej, im bliżej chmur, tym mniej było krzewów, a więcej jasnej, miejscami niemal żółtawej trawy i kamieni. Brzegi strumienia były gęsto zarośnięte kłującymi krzakami, przez które przedzierali się z wysiłkiem. Dopiero wtedy zaczęli naprawdę żałować, że nie ma z nimi Meknarina. Nikt z nich nie potrafił posługiwać się sprawnie maczetą. Podrapane przez igły ręce zaczynały piec i krwawić, ubrania mieli mokre od brodzenia w lodowatym strumieniu. Jedynie Kirem nic sobie nie robił z wilgoci i chłodu i szedł nurtem.

Wajm poganiał ich nieustannie. Nalegał, aby przed wieczorem wspięli się na piętrzącą się przed nimi skalną barykadę. Baax był przekonany, że to jest ta przełęcz, o której elf mówił wcześniej, że za tą przełęczą zobaczą sosnowe bory Aghari Lasijon.

W tyle, za nimi był Usinial. Góry, wyższe od skalnej zapory przed nimi, obejmowały dolinę strumienia z dwóch stron, niczym gościnne ramiona. Ich wierzchołki pozostawały niewidoczne, rozpływały się w szarej mgle. Zielone wzgórza z tyłu ciągnęły się aż po horyzont. Bladły i szarzały, zbliżając się swą barwą do chmur ponad głową. Powietrze było nieruchome, nawet najlżejszy powiew wiatru nie burzył jego spokoju. W miarę, jak podchodzili wyżej, strumień robił się coraz trudniejszy do pokonania. Płynął kaskadami i wodospadami, szumiąc głośno, gdy kaskada była na wprost nich. Gdy chowała się za jakimś głazem, cichła gwałtownie i dobiegało ich jedynie echo niższych i wyższych kaskad. Igły raniące dłonie pachniały jak sosny w Eriaarze, a jednocześnie zupełnie inaczej. Jakby bardziej intensywnie. Tu jasnozielone końcówki były jeszcze malutkie, podczas gdy ich siostry na południu zakończyły już wiosenny wzrost i zaczynały ciemnieć.

Gdy zbliżał się wieczór i chmury nad głową ciemniały powoli, szybko robiło się chłodno. Leżący w poprzek strumienia ogromny głaz musiał spaść z góry całkiem niedawno. Spieniona woda przelewała się po jego obu stronach z donośnym hukiem, który słyszeli wcześniej, chyba jeszcze na granicy lasu. Wkrótce rozkruszy go na mniejsze kamienie, a te na jeszcze mniejsze i jeszcze mniejsze, aż po niewyobrażalnie długim czasie jego ostatki zmieszają się ze żwirem wyściełającym dno strumienia. A część okruchów dotrze być może do Usinialu lub nawet do Eriaaru. Albo do morza. Wajm powiedział im, że strumień płynie przez Eriaar, a Ochan stwierdził, że to Kamalten. Zaledwie kilkanaście dni temu, uciekając przed gwardią Urji, przejeżdżali przez Tamanę, przez długi most na Kamaltenie. Baax najwcześniejsze swe lata spędził taplając się w jego wodach i razem z bratem wyobrażając sobie, że gdyby poszli wystarczająco daleko w górę jego biegu, dotarliby w końcu do jego źródeł. Nie mieli pojęcia, jak to daleko ani jak wygląda takie źródło, byli wtedy kilkuletnimi chłopcami, ale niektóre marzenia widać się spełniają. Szkoda, że Simion nie żyje. Ciekawe, co by powiedział na wieść, że Baax dotarł do źródeł Kamaltenu. Wprawdzie jeszcze nie dotarł, ale to już niedługo. Kamalten wypływał z tego jeziora, nad którym teraz nocowali. Po południu był przekonany, że zaczyna się gdzieś na przełęczy, którą miała być barykada, ale pomylił się.

Żeby ominąć głaz, musieli wdrapać się na wysoki prawy brzeg strumienia. Lewy był tak gęsto zarośnięty karłowatymi sosnami, że nawet nie myśleli o przedarciu się przez nie. Po prawej stronie była szeroka, trawiasta polanka i znów mogli odpocząć chwilę od wymachiwania maczetą i wszechogarniającej kłującej obecności krzaków. Baax wysforował się przed Ochana i Wajma, chciał jak najszybciej zobaczyć źródło i krainę elfów. Chciał też zakończyć tę bezsensowną wspinaczkę, bo był już naprawdę zmęczony.

Strumień przelewał się szeroką kaskadą przez kamienną zaporę. Baax wdrapał się wysoko, by zobaczyć za przełęczą niebo, chmury i ciągnące się po horyzont pasma wzgórz. Ujrzał jednak jasnozieloną, niemal żółtawą pionową ścianę, sięgającą chyba z dna ziemi, aż do płaskiego, skłębionego dachu z chmur. Rozejrzał się dookoła zaniepokojony. Miał dziwne wrażenie, że patrzy na złudę, na miraż. Lecz to górskie ramiona, zdałoby się tak gościnnie witające ich po wyjściu z sosnowego boru, miały swe przedłużenie po drugiej stronie skalnej zapory. Góry były wyższe niż się Baaxowi zdawało.

Ochan również nie mógł zrozumieć dziwnego widoku. Wydawało się, że niemal pionowe ściany schodzą w dół coraz niżej i niżej, jakby pod nimi otwierała się przepastna dolina, w którą będą musieli zejść, aby znów wspinać się na przeciwległe stoki. Bo z pewnością nie była to dolina Aghari Lasijon. Spojrzał wyczekująco na Wajma.

- Przenocujemy tu, na brzegu – powiedział elf, wskazując niedużą jasnozieloną polankę po lewej stronie. Linia trawy urywała się nagle i kontynuowała się kamienistą ścieżką okalającą dziwną pustkę, która wyglądała, jakby świat nagle zapadł się w dół. Ochan i Baax, a za nimi również Zita i Kirem wpatrywali się prze chwilę w ten dziwny miraż aż po chwili dotarło do nich, że nie ma przepastnej doliny, a oni patrzą na jednostajną, spokojną taflę wody, która niczym doskonale wypolerowane zwierciadło odbija wyrastające z niej góry i unoszący się powyżej pułap chmur. Gdzieś na przeciwległym brzegu wpadał do jeziora niewidoczny, ale głośny strumień.

Wycięli rosnące nad brzegiem krzewy i rozpalili ognisko. Udało im się wysuszyć przemoczone ubrania. Ryb w jeziorze nie było i musieli zadowolić się suszonymi paskami mięsa, które Wajm ukrywał przez całą podróż. Najwyraźniej już w Tkalarhiar poczynił wszelkie przygotowania. Baax łakomie pochłonął swój kawałek i odkrył, że było go bardzo malutko. Miał nadzieję, że nie będą wędrować długo, albo, że nazajutrz coś upolują, bo inaczej groziłaby im śmierć głodowa, a tej – ze wszystkich możliwych rodzajów – obawiał się najbardziej.


Rano bezchmurne niebo miało tak niesamowicie błękitny kolor jak nigdzie na świecie. Na jego tle piętrzyły się potężne skalne szczyty. Nie widzieli ich wieczorem. Tam właśnie była przełęcz, o której mówił Wajm. Ciemnogranatowa woda jeziora rozjaśniała się ku brzegowi, przechodząc w brąz.

Baax, wpatrując się w oślepiająco jasne niebo i w potężne góry powiedział, że czarodziej może sobie sam tam pójść, a Pierścień i tak ich tam zawlecze, a on nie ma zamiaru się męczyć. Ochan długo na niego patrzył zaskoczony takim pomysłem. Może i kupiec miał rację, może by się tak właśnie stało, ale jemu też nie chciało się męczyć, a już na pewno nie chciał tego robić samotnie, czy z samym elfem – jako przewodnikiem. Szczerze mówiąc po prostu nie chciał zostać sam na sam z Wajmem. Dostrzegł w pionowych źrenicach Wajma rozbawienie, gdy ten usłyszał propozycję Baaxa. Nie, nie mógł się na to zgodzić, choćby dlatego, żeby zrobić mu na złość za to, że taki pomysł w ogóle przyszedł mu do głowy. Kazał im wszystkim ruszać się i nie gadać głupstw. Elf machnął ogonem kilka razy, łagodnie, falująco, jakby z rozbawieniem, ale nie powiedział nic.

Ochan wiedział, że Wajm go unika i wcale się temu nie dziwił. Po tym, co powiedział nad źródłami Diuny… Czarodziej zresztą również nie nalegał na rozmowę, choć dręczyła go myśl, że chyba powinien. W pierwszej chwili był zbyt zaskoczony, aby zareagować, nie spytał nawet, skąd elf wie, że nie urodził się w Menterze. Teraz coraz więcej pytań cisnęło mu się na usta. Czy to możliwe, żeby elf wiedział, gdzie się urodził? Kto jest jego ojcem? Nie był pewien, czy chce się tego wszystkiego dowiedzieć, chyba nie był jeszcze gotów. Przypomniał sobie też, że elf nie powiedział mu w końcu dlaczego zaoferował mu pomoc. Potrafił odwrócić kota ogonem, zaskoczył go tą swoją niby‑wiedzą, a teraz było już za późno, żeby po prostu powiedzieć mu, że nie pójdą z nim dalej. Byli już za wysoko. Poza tym ta droga prowadziła na zachód. Po co było mu wiedzieć, co kieruje tym elfem? To nic nie zmieni. I tak mu przecież nie zaufa, nie uwierzy, cokolwiek by mówił. Niech będzie jak jest.

Kamienie usuwały się spod stóp z cichym stukotem i wpadały do jeziora pluszcząc i rozbijając jego jednostajną spokojną taflę. Usinialu nie było widać. Wydawało się, że tam, gdzie jeszcze wczoraj zieleniały wzgórza, teraz jest mlecznobiały ocean. Spomiędzy dwóch pobliskich skalnych szczytów wychylało się wiszące nieruchomo ponad nim, oświetlone wschodzącym słońcem, oślepiająco jasne pasmo białej mgły. Gdzieś tam z tyłu było Tkalarhiar, Latarnia, Miejsce Próby. Była Elheres – Pani Wiatrów. A przed nimi była przełęcz, za którą znajdował się kraj elfów.

Okrążyli jezioro i nim słońce rozproszyło mgłę nad Usinialem, dotarli do strumienia, którego szum słyszeli w nocy. Wspinaczka była teraz jeszcze trudniejsza niż poniżej jeziora. Nie było już kłujących sosen, ale ścieżka górskich kozic prowadziła po ostrych, twardych kamieniach tak stromo, że posuwali się nią do góry z najwyższym trudem. Przed południem znaleźli się tak wysoko, że jezioro w dole wydawało się malutkie jak kałuża na gościńcu. Zdawało się jednocześnie dziwnie bliskie, niemal na wyciagnięcie ręki, tak doskonała była przejrzystość powietrza. Około południa znad jeziora zaczęła unosić się mgła. Biały opar wspinał się do nich, opadał i znowu się wspinał, kłębił się i strzępił. Były chwile, gdy nie było widać sąsiednich szczytów, a potem niebo znów było błękitne nad nimi i słońce prażyło mocno. W miarę jak podchodzili wyżej, otwierał się widok na odleglejsze szczyty, zasłonięte dotychczas przez ramiona doliny. Tylko tego, co znajdowało się za przełęczą wciąż nie było widać. Przełęcz była jeszcze daleko i wysoko ponad nimi. Ale Wajm zapewniał ich nad jeziorem, że wieczorem ją osiągną.

Teraz nic już nie mówił. Nie rozmawiali w ogóle, cały wysiłek wkładając w pokonanie stromych, nierównych kamieni. Milczeli nawet tam, gdzie droga stawała się nieco lżejsza, bo i tak nie zrozumieliby swoich słów. Huk wysokich wodospadów był tak głośny, że Baax nie słyszał nawet swojego własnego narzekania. Gdy zatrzymywał się na chwilę i patrzył na wysokie, poszarpane szczyty, Wajm natychmiast dawał mu znaki, by się pośpieszył i nie marudził. A szczyty nie przybliżały się wcale, lecz wydawały się coraz bardziej oddalać. Przysiągłby, że przeszli już przynajmniej połowę drogi, a przełęcz nadal była tak samo wysoko ponad nimi jak rano. Potem znikła, zasłonięta przez chmurę. Chmury wkrótce zgęstniały i zasłoniły wszystko, co było powyżej, pod nimi i wokół nich.

Wtedy dotarli do położonego między skałami oczka wodnego. Było znacznie mniejsze niż jezioro na dole, ale równie nieruchome, spokojne i lodowato zimne. Wajm stwierdził, że muszą nabrać wody, bo dalej jest już tylko lodowiec. Baaxowi trudno było w to uwierzyć. Do jeziorka spadał z pluskiem spory wodospad i był pewien, że wpływa do niego taki sam strumień, jak ten niżej. Elf jednak nie ustępował, więc napełnili wszystkie posiadane bukłaki, wiedząc, że będą musieli je nieść, nie wiadomo jak wysoko pod górę.

Przysiedli nad jeziorkiem na chwilę i Wajm znowu wyciągnął skądś kilka pasków suszonego mięsa i podał wszystkim po jednym. Mięso było twarde i nie zaspokajało głodu, ale lepsze to było niż nic. Baax possał swój pasek przez chwilę i włożył do kieszeni bluzy. Był pewien, że przyda się później. Nie wiadomo, ile tych pasków zabrał elf. Żałował tylko, że nie zaczął chować jedzenia wcześniej, miałby już spory zapas.

Wpatrywał się w spływający z wielkiego kamienia wodospad. Źródła Kamaltenu. Teraz mógł już chyba powiedzieć, że je odnalazł. Ciekaw był, czy jakiś człowiek dotarł tu przed nim.

Wajm nie pozwolił im na długi odpoczynek, do przełęczy wciąż jeszcze było daleko. Kirem został nad jeziorem najdłużej i ruszył dopiero, kiedy Ochan zawołał go z góry. Patrzył na wodospad wspominając legendę o nimfach i rusałkach, które opuszczały znajome rzeki i jeziora, by wyruszyć na poszukiwanie odległych wodospadów. Legendy te nigdy nie kończyły się dobrze. Tylko że on nie do końca był nimfem. Szkoda, że Zita nie pozwoliła mu tego wytłumaczyć.

Zrobiło się przeraźliwie zimno. Powietrze ulatywało z ust kłębami pary, dłonie grabiały, coraz trudniej było chwytać się ostrych kamieni. Choć tempo marszu i trud drogi rozgrzewały ich nieco, ubrania, które mieli na sobie w drodze przez Usinial, teraz okazały się zbyt lekkie. Na równinach panowały wczesne letnie upały, nawet nad jeziorem przed południem słońce przygrzewało mocno. A tutaj była najprawdziwsza zima. W załomach skalnych gromadził się twardy, zlodowaciały śnieg. Powietrze szczypało w policzki i w nosy, lekki watr przeganiał tumany mgły przez kamieniste zbocza, to odsłaniając drogę przed nimi, to zasłaniając ją na powrót. Gdzieniegdzie rosły nędzne kępki trawy i jakieś mchy. Szmer strumienia docierał do nich jeszcze bardzo długo.

Noc zastała ich w połowie usianego kamieniami i lodowymi odłamkami zbocza. Słońce zaszło za przełęcz i ciemność zapadła wcześniej niż po drugiej stronie. Zaskoczyła nawet Wajma. Zita trzęsła się z zimna i szczękała zębami. W pewnym momencie po prostu usiadła na ziemi i oznajmiła, że dalej nie idzie. Nie było mowy, by ruszyć ją z miejsca. Gdy mgła rozwiewała się na chwilę wysoko ponad nimi widać było podświetlone zachodzącym słońcem szczyty. A na zboczu leżały białe łachy śniegu. Tam na pewno było jeszcze zimniej.

Sterczący samotnie w pobliżu potężny nawis skalny mógł dać im jakąś ochronę przed dmącym teraz mocniej lodowatym wiatrem. Ochan rozpalił nędzne ognisko z resztek trawy i kępek mchu. Dawało niewiele ciepła, ale paliło się samo, bez pomocy Magii i rozjaśniało upiorny mrok nocy. Wodospady szumiały cicho poniżej, teraz już ledwie słyszalne.

Rano pozostał im jeszcze ostatni odcinek drogi. Wajm znowu zapewniał, że za przełęczą zobaczą równinę Aghari Lasijon. Ten odcinek miał się jednak okazać najtrudniejszym z całej przeprawy przez Quanitawial. Zmarznięty śnieg nie przypominał zupełnie puchatych zasp, które ozdabiały Eriaar zimą. pokryty niebezpiecznie śliską lodową skorupą. Baax zjechał raz w dół i ponowna wspinaczka kosztowała go wiele wysiłku. Potem szedł już ostrożniej. Skorupa lodowa kruszyła się i łamała, więc zapadali się, raniąc łydki i dłonie. To również najczęściej przydarzało się Baaxowi. Dziurę w bucie zapchał kawałkiem szmaty oddartym od bluzy, ale mimo to pewien był kolejnego zapalenia płuc. Tylko teraz nie było w pobliżu lecznicy, w której światłe inokany mogłyby go uleczyć. Pomysł, aby jednak iść dalej z czarodziejem, był zdecydowanie zły. Może gdyby nie chciał dowiedzieć się, po co czarodziej i jego Pierścień ciągnęli go przez pół świata, Pierścień nie ściągnąłby go z powrotem i leżałby teraz w swoim wygodnym łóżku w Urji. A może wcale nie.

W południe zatrzymali się na przełęczy. Usinial znowu tonął w mlecznej mgle, jezioro w dolinie błyszczało jak drogocenny klejnot, maleńkie a zarazem tak bliskie, że zdało się, iż wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć lśniącej powierzchni. Mieniło się tysiącem odcieni błękitu, od niemal białego, poprzez turkus, aż po głęboki, intensywny granat. Zielone połacie lasu znikały w unoszących się powoli chmurach. Wkrótce mgły miały ponownie zasłonić widok, teraz jednak słońce prażyło mocno, a mroźne powietrze i bijący od śniegu blask wyciskały łzy z oczu.

Po drugiej stronie zaśnieżonej przełęczy otwierał się widok na płaską, sięgającą horyzontu równinę. Sosnowe bory Aghari Lasijon. Tylko daleko na północy wyłaniała się spomiędzy lasów samotna, wysoka góra. Sterczała nad równiną, niczym wyspa pośród spokojnych wód oceanu. Wajm powiedział, że to Góra, że taką ma nazwę i jest świętym miejscem elfów z równin Aghari Lasijon. Dlatego nazywa się je czasem Ludem spod Góry.

Wajm znowu wyciągnął kilka pasków wędzonego mięsa. Baax żuł swój i zastanawiał się, czy przyznać się do tych, które ukrywał z kieszeni. Wszystko wskazywało na to, że zjedzą dziś normalną kolację, więc mógł je spokojnie spożyć, a był głodny, bo nie jadł nic od rana poprzedniego dnia. Nie miał jednak pewności jak długo potrwa schodzenie w dół, gdyż nie był w stanie ocenić odległości w kryształowo przejrzystym powietrzu. W końcu uznał, że poprzestanie na tym jednym kawałku mięsa i resztę zostawił na później, na czarną godzinę.

Ochan stał samotnie na szczycie przełęczy. Reszta kompanii odpoczywała trochę niżej, bo wiatr nie wiał tam tak mocno i przenikliwie. Ale on chciał zobaczyć te słynne równiny. I chciał popatrzyć na zachód. Zdawało mu się, że w oddali za płaskowyżem, dostrzega jeszcze wyższe niż Quanitawial góry. Wyższe nawet niż najpotężniejszy masyw Menteru. Najwyższe góry Areh Elonai, legendarną ojczyznę Najstarszych, Sakitkh, smoków.

Nikt nigdy nie spotkał Najstarszych. Istnieli tylko w legendach. Jedne z nich mówiły, że zazdrośni o względy, którymi Stwórcy obdarzyli młodszych, otoczyli swój kraj murem zaklęć, pozostawiwszy tylko wąski przesmyk Wąwozu, inne, że to sami Stwórcy zamknęli ich w tym kraju za karę, gdyż sprzeniewierzyli się im. Powiadano też, że Stwórcy zniszczyli tą rasę w wielkim kataklizmie, ale jej niedobitki ukrywają się na dalekiej północy, gdzie panują mrozy, bo tam, gdzie jest zimno nie mogą używać mocy swego żywiołu, czyli Ognia.

To, co powtarzało się w legendach, to opowieść o jednej jedynej drodze prowadzącej do tego kraju przez wymarły Wąwóz. Ochan słyszał te wszystkie legendy nad Wodą o Tysiącu Barw – u wrót Wąwozu. Możliwe jednak, że istniała jeszcze druga droga – prowadząca przez Aghari Lasijon. Wajm chciał iść do Iseli, a jednak znaleźli się tutaj. Tak, jakby Przeznaczenie, lub sam Pierścień chciał dostać się do kraju Najstarszych. Możliwe, że właśnie dlatego, że Ochan szukał drogi do kraju ognistych istot, Pierścień wybrał jego, by go tam zaniósł. Dlaczego jednak nie zawrócił go po prostu nad Wodę o Tysiącu Barw wtedy, kiedy mógł? Wtedy, kiedy byli w Urji, przecież to było tak blisko. Po co Pierścień – czy Przeznaczenie – chciało, by tułał się za Elheres przez pół świata do Ptasiej Twierdzy?

Może Pierścień nie chciał znaleźć się u mitycznych Najstarszych, może wystarczyliby starsi – inokane? Przecież Najstarsi mogli już nie istnieć – jeśli to prawda, że Stwórcy zniszczyli ich w kataklizmie. Przecież nikt nie wydostał się z ich kraju od niewyobrażalnie długiego czasu. A może nigdy nie istnieli, może legendarna kraina zawsze była wymarła, jak Wąwóz? Może i ona w ogóle nie istnieje? Czy góry, które widział na zachodzie były prawdziwe, czy były tylko złudzeniem, pasem chmur ukształtowanym na podobieństwo odległych szczytów?

Postąpił kilka kroków w dół przełęczy, już na ziemie elfów. Zamiast zastanawiać się nad istnieniem tajemniczej krainy i jej mieszkańców, zapytał nagle sam siebie, ilu elfów było kiedykolwiek w tym miejscu? Do kraju swych braci, do Areiru wędrowały raczej niższymi przełęczami, dalej na północy, ta droga była zbyt trudna. Ale była też niezwykle piękna. Ochan westchnął i odwrócił się, by podejść znów na przełęcz, a potem dołączyć do towarzyszy. Spoglądając na rozległe równiny elfiego lasu dostrzegł kątem oka, jak gdyby na granicy świadomości, znajomy błysk. Obejrzał się. Kilka kroków za nim stała Elheres, a trochę na lewo podnosił się ze śniegu zdumiony Ha Meknarin.

- Elheres – wyszeptał Ochan. Wcale się nie zdziwił. Bał się raczej, że będzie zła. Podszedł do niej, pachniała różami.

- Ochan – powiedziała ironicznie. Ona również nie wyglądała na zaskoczoną. – Witaj stary druhu, sądziłeś, że tak łatwo będzie się mnie pozbyć? Niestety, wróciłam.


Rozdział Piętnasty.

Baax i Zita niemal szczerze ucieszyli się na widok czarodziejki. Tylko zmęczenie nie pozwoliło im okazać radości. A Wajm choć jej nie znał i nigdy nie widział, nie wydawał się być zaskoczony jej obecnością, co ani Ochana, ani samej Elheres też zresztą nie zdziwiło. Ochan dziwił się tylko, że wcześniej się nie domyślił. Wiedział przecież, że Baax, Zita i Kirem nie powinni byli opuszczać Tkalarhiar, dlaczego więc z czarodziejką miałoby być inaczej. Ona również była potrzebna Pierścieniowi, a fakt, że jej obecność nie do końca odpowiadała Ochanowi, nie miał najmniejszego znaczenia.

Zita pragnęła zapytać czarodziejkę o wiatry, które poróżniły je w Usinialu, ale trochę się bała. Wiedziała od Ochana, że Elheres przeszła swoją Próbę w Ptasiej Twierdzy, choć Ochan był bardziej jeszcze małomówny od Kirema. O Kiremie wolała nie myśleć, starała się nawet nie patrzeć w jego stronę. Elheres była już podobno Panią Wiatrów, więc Zita mogłaby ułożyć dalszą część pieśni, którą wtedy śpiewała, musiałaby tylko dojść, co łączyło z tą sprawą Ochana. A z czarodziejem w ogóle nie dało się porozmawiać.

Siedzieli przy ognisku i radowali się zapachem pieczonego łosia. Baax wyrywał jej rożen, twierdząc, że trzeba najpierw dobrze wypalić podbrzusze, aby pozbyć się robaków, które na pewno zalęgły się w trzewiach zwierzęcia. Nie przekonywało go wcale to, że łoś jest wypatroszony. Ha Meknarin i Wajm omawiali techniki polowania, porównywali skuteczność łuku i noża, potem Wajm długo oglądał elfi sztylet rycerza i tłumaczył mu znaczenie znaków wyrytych na rękojeści. Elf świetnie posługiwał się językiem iselskim, i nie było to dziwne, skoro od dwudziestu pięciu lat mieszkał na południowym pograniczu Areiru. Meknarina jednak nigdy wcześniej nie spotkał, inaczej pamiętałby go na pewno. Pamiętał wszystkich ludzi, których spotkał.

Ochan i Kirem znikli gdzieś w lesie, choć z pewnością każdy z nich poszedł w inną stronę. Elheres postanowiła poszukać Ochana. Nie mieli jeszcze okazji porozmawiać o Próbie. Właściwie nie rozmawiali ze sobą, odkąd rozpoczęła przygotowania, a było to już kilkanaście dni temu.

Znalazła go niedaleko obozu. Siedział oparty o pień grubej sosny. Pogrążony w zadumie nie usłyszał jej kroków na wysuszonym podłożu. Niedźwiedź mógłby do niego podejść, a on nie zauważyłby go. Z przyjemnością przerwała mu te rozmyślania.

- Ochan – powiedziała głośno i gdy zwrócił się w jej stronę gwałtownie, udała, że nie dostrzegła przyśpieszonego oddechu i rozszerzonych źrenic. – Nie mieliśmy jeszcze okazji porozmawiać o Próbie – rzuciła pozornie niedbale, odrywając pączek z rosnącego obok krzaka bzu.

- Wiem – odpowiedział wstając i patrząc jej w oczy. Niebieskie, jak lodowate niebo nad Quanitawialem.

- Wiem o tym – żachnęła się. Drażnił ją i była pewna, że robi to celowo. Ale mogła się zezłościć później, najpierw chciała porozmawiać. – A’kwei mówił mi, że nie chciałeś oddać mu Pierścienia na czas Próby.

- A’kwei ci to mówił?

- Tak, A’kwei mi to mówił! Kto inny miałby to zrobić twoim zdaniem?

Nie może być aż tak głupi. Złościł ją z premedytacją. Nie powinna w ogóle zaczynać z nim rozmowy, ale chciała wyjaśnić kilka spraw.

- Co jeszcze ci mówił? – spytał, nim zdążyła się opanować.

- Nic – odparła zupełnie bez sensu. – No może jeszcze to, że przeszkadzałeś mu w przygotowaniach do Próby, bez przerwy dopytując się o Pierścień, a nie chciałeś mu go pokazać. Prosił mnie nawet, abym porozmawiała z tobą i przekonała cię, że powinieneś mu go oddać, ale wybiłam mu to z głowy. Nie miałam czasu na rozmowy, zwłaszcza z magami, i wiesz chyba dlaczego.

- Prosił cię, żebyś ze mną porozmawiała? – spytał Ochan po chwili milczenia, patrząc na nią uważnie.

- Czy musisz powtarzać wszystko, co mówię? – westchnęła zrezygnowana.

- Wybacz, ale czy nie uważasz, że to oburzające?

- Oburzające jest to, że nie chciałeś zaufać czarodziejowi starszemu od ciebie i mądrzejszemu, kiedy mówił ci, że to nic nie znaczący kawałek złota, tylko upierałeś się, że ma on jakieś niesamowite właściwości! Ochan, wybacz, ale ten twój pierścionek nic nie znaczy, to twoja chora wyobraźnia zrobiła z niego cud Magii.

- Co takiego?

- Czy mam powtórzyć wszystko, co powiedziałam?

- Nie musisz! Powiedziałaś, że Pierścień nie jest magiczny, że jest najzwyczajniejszym kawałkiem metalu. Wybacz, ale to największa bzdura, jaką kiedykolwiek słyszałem!

- Zarzucasz mi, że mówię bzdury?!

- Nie! To A’kwei zarzucam, że mówi bzdury...

- Nie obrażaj go!

- ... i albo jest głupcem, albo mnie za takiego uważa! A może i ciebie! Jesteś pewna, że dał ci wszystkie Słowa Wiatrów? – spytał ostro i zaraz pożałował swoich słów. Zobaczył, jak jej oczy zwężają się w szparki, jak oddycha niemal niezmiennie, i poczuł się nagle bardzo dziwnie.

- Ochan, nie sądzisz, że posuwasz się za daleko? – spytała powoli, a jego otoczył najprawdziwszy malutki huragan i uderzył o sosnę tak mocno, że ból przewiercił mu bark na wylot. Miał tylko nadzieję, że nic mu nie złamała. – Czy to cię przekonuje? – Huragan zamienił się w leciutki zefirek, a po chwili rozwiał się całkowicie.

- Przekonuje – mruknął, przygładzając włosy i masując ramię. – Ale to nie zmienia faktu, że próbował mnie potraktować jak durnia.

- Może nim jesteś? – powiedziała cicho, bawiąc się liśćmi bzu. Usłyszała, jak wydycha przez zęby powietrze. Powoli, z lekkim gwizdem, jakby hamował gniew. Podniosła wzrok. Czerwona opalenizna na jego twarzy przybrała intensywniejszy odcień. – A wracając do Próby – podjęła z niezachwianym spokojem – powinieneś był go posłuchać. Wiesz, że przez twój Pierścień niemal wypadłam z transu? Wiesz, że mogłam zawalić tę Próbę?

- Wiesz, że przedmioty magiczne nie mają takiej mocy? – wpadł jej w słowo.

- Ten widocznie ma. A’kwei mówił...

- Mówił podobno, że nie widzi w nim nic szczególnego. Wybacz jeśli zbiłem cię z tropu. Co jeszcze mówił A’kwei?

- Mówił... że mogłeś mi tym zaszkodzić – odpowiedziała trochę niepewnie.

- Nie ufałbym mu – rzekł cicho.

- A ja bym nie ufała temu elfowi! – wyrwała się nagle. Trochę za głośno.

- Dlaczego? – wzruszył ramionami, szczerze zdumiony. Zaatakowała nagle, z zupełnie nieoczekiwanej strony.

- Dlatego, że... – zawahała się. – Nie wiem... Nie ufam mu i już. To moje przeczucie.

- Nie wiesz?

- Nie wiem!

- Skoro nie wiesz to nic nie mów! Ja wiem, czemu nie ufam A’kwei! – teraz go naprawdę rozzłościła. Stary inokan manipulował nią, a ona wolała oskarżać kogoś innego. Albo może jest z nim w zmowie. Może jej też nie powinien ufać. – Wracajmy lepiej do obozu. Mogą zacząć się o nas martwić. – Wyminął ją i wszedł między drzewa, nie patrząc, czy idzie za nim.

- Ochan! – zawołała. Zatrzymał się i dogoniła go szybko. – Dlaczego nie spotkaliśmy jeszcze żadnego elfa? – spytała cicho. – Gdzie my w ogóle jesteśmy?

- W Aghari Lasijon. To kraina północnych elfów, tych samych, które żyją na północy Iseli.

- Wiem – przerwała mu.

- Więc dlaczego pytasz?

- Czy to na pewno Aghari Lasijon?

- Nie wiem. A masz lepszy pomysł? Inokane nic nam nie powiedzieli. Naprawdę Elheres, A'kwei okłamał cię, albo… Mnie mówił co innego niż ty i z całego jego zachowania wynikało, że się boi. To nie moja wyobraźnia, tak było! A Wajm… nie wiem. Jemu też nie ufam, ale naprawdę nie mam teraz lepszego pomysłu. A muszę się czegoś dowiedzieć. Ja, nie ktoś inny. Przeznaczenie wybrało mnie. Nie mam chyba wyboru, nie sądzisz? Ty też nie.


Szli przez Aghari Lasijon już trzeci dzień i nie spotkali dotąd ani jednego elfa. Choć zające i sarny przemykały bokiem las wydawał się wymarły. Nie było nawet śladu bytności elfów, a to było dziwne w kraju gęsto ponoć zaludnionym. Elfy w odróżnieniu od ludzi i inokanów nie budowały miast. Mieszkały w lasach, na drzewach, w małych kilkurodzinnych najwyżej komunach. Takich komun powinno być na całej równinie sporo, i jakieś elfy powinny się pojawiać.

Zatrzymali się na rozległej polanie, pośrodku której rósł ogromny dąb.

- Tego drzewa nie powinno tu być – mruknął Baax do Zity. Jej również wydawało się to dziwne. W borze sosnowym i na tak nędznej glebie, dąb nie miał prawa się uchować. A co dopiero taki.

Wajm miauczał i mruczał, ale nikt mu nie odpowiedział, aż wreszcie poprosił ich, aby na niego zaczekali. Podszedł do drzewa, a po dłuższej chwili wrócił wyraźnie stropiony.

- Nikogo tam nie ma – stwierdził.

- Na drzewie? – zdumiał się Baax.

- To ich dom – wyjaśnił Wajm. – Przenocujemy tam, a rano zastanowimy się, co dalej.

Po sznurowej drabince zwisającej z najniższej gałęzi potężnego drzewa wdrapali się do najniżej położonego domostwa. Na całym drzewie mogło się ich mieścić kilka a nawet kilkanaście, ale na tym nie było ich więcej niż pięć. Znajdowały się częściowo w dziuplach wydrążonych w szerokim pniu, częściowo w dobudowanych naokoło komórkach. Niektóre były nawet ładne. Wajm powiedział, że wszystkie bez wyjątku są puste. Pozostały sprzęty, ubrania, a nawet zapasy jedzenia, tak jakby elfy opuściły swe domy zupełnie nagle, nie planując wyprawy wcześniej. Domy sprawiały dość niemiłe wrażenie, ale podróżnicy cieszyli się, bo mieli z czego przygotować posiłek.

Baax sprawdził posłania i znalazł jedno odpowiadające jego przyzwyczajeniom. Zita tymczasem już zasnęła, wykończona podróżą. Kirem siedział przy kominku i tępo patrzył w podłogę. A Wajm, Elheres, Ochan i Ha Meknarin dyskutowali o czymś zawzięcie. Baax postanowił się przyłączyć.

- Okłamuje nas! – usłyszał jak Elheres mówi do Ochana pełnym wzburzenia głosem.

- Elheres, nie... – zaczął łagodzić, ale elf mu przerwał.

- Pozwól, że sam będę się bronił. Wcale was nie okłamuję. Dlaczego miałbym to robić?

- Ty mi powiedz.

- Nie mam pojęcia.

- Dlaczego zatem nie spotkaliśmy jeszcze żadnego elfa? I gdzie w ogóle jesteśmy? Gdzie ci twoi mędrcy, Wiedzący?

- Jesteśmy w Aghari Lasijon, zapewniam cię panienko. I naprawdę nie wiem dlaczego nikogo jeszcze nie spotkaliśmy. Sam chciałbym poznać odpowiedź na to pytanie.

- Kłamiesz!

- Nie zarzucaj mi kłamstwa, jeśli nie masz na nie dowodów! – rozłościł się elf. Jego ogon furkotał we wszystkie strony, oczy błyszczały, z mięciutkich opuszek palców wysunęły się koniuszki ostrych jak sztylety pazurów.

Elheres nie przejęła się tą demonstracją.

- Daj mi w takim razie dowód, że się mylę, a przeproszę cię – powiedziała, patrząc prosto w jego zielone oczy.

Elf dmuchnął jej w twarz, wstał i wyskoczył szybko na zewnątrz. Tak szybko, że nie zdążyli się nawet poruszyć, a co dopiero zatrzymać go.

- Nie powinnaś go denerwować – odezwał się cicho Ochan. Chciał porozmawiać z elfem. Chciał go zapytać nie tylko o to, gdzie są i czemu tak tu pusto, ale Elheres nie dała mu szansy, musiała wtrącić swoje.

- On coś knuje, Ochan. Wiem to. Nie powinieneś tego lekceważyć – powiedziała ostrzegawczym tonem.

- Nie lekceważę – spojrzał jej w oczy. – Ciebie również nie lekceważę, Elheres.

Zaczerpnęła powietrza, ale nic nie odpowiedziała. Wstała spokojnie i podeszła dostojnie do jednego z posłań. Tego właśnie, które upatrzył sobie Baax.

Kupiec musiał poszukać sobie innego łóżka.

Ochan wyszedł, by poszukać elfa. Skakanie po drzewie nie przychodziło mu tak łatwo jak zwinnemu kociemu. Gdy znalazł się na dole, pomyślał, że elf mógł wspiąć się wyżej. Wcale nie musiał schodzić na ziemię. Podniósł oczy na koronę ogromnego dębu i wpił wzrok w ciemność pomiędzy jego liśćmi, a potem rozejrzał się po ciemnym lesie. Nie znajdzie tu Wajma, nie ma też po co szukać go na górze, zbyt wiele tam było miejsc, w których rozzłoszczony elf mógł znaleźć schronienie. Pozostało jedynie poczekać do rana.

Wajm wrócił rano, nim jeszcze ktokolwiek z nich się zbudził. Przygotował posiłek, a gdy wszyscy zaczęli się podnosić, podszedł do Elheres.

- Mam twój dowód! – wypalił natychmiast, bez powitania.

Elheres podniosła na niego zdumione spojrzenie.

- Mam dowód, że nie kłamałem – wyjaśnił bardzo ucieszony. – Wiem już co się stało. Wiem, dlaczego nie ma tu żadnych elfów – mówił, machając lekko koniuszkiem ogona. – Wszystkie elfy udały się pod Górę. Mówiłem wam przecież, że to ich święte miejsce. Będą obchodzić święto lata! Jedyną noc w roku, kiedy nie zachodzi słońce!

- To niemożliwe – odezwał się przysłuchujący się rozmowie Baax.

- Możliwe! – zapewnił Wajm. – Tak dzieje się tylko pod Górą. Nigdzie indziej na świecie, tylko właśnie tam. Przez całą jedną noc słońce nie zachodzi! Nie dotyka nawet horyzontu! I wtedy elfy świętują. Nie wiedziałem, że to już, ale oni muszą przecież tam dotrzeć. Dlatego wyruszyli wcześniej. Tym wcześniej, im dalej od Góry znajdują się ich domy. Dlatego nie ma tu żadnego elfa. Wszystkie są w drodze do Góry. To cudowne, nie sądzicie? Może również weźmiemy udział w tym święcie!

Elheres i Ochan popatrzyli na siebie i równocześnie skinęli głowami.

- Wspaniale! – ucieszył się Wajm. – W takim razie powinniśmy jak najszybciej wyruszyć. Nie wiem, ile jeszcze dni pozostało do święta.


Pierwszą grupę elfów spotkali późnym wieczorem tego samego dnia. Szli z zachodu. Wajm wyściskał się ze wszystkimi. Gdy powiedział, że przybył z Areiru, elfy zaczęły go wypytywać, co słychać u ich rodaków zza Quanitawialu, ale prawdziwy rejwach zaczął się dopiero, gdy zauważyły, że towarzysze Wajma to nie elfy, ale ludzie, najprawdziwsi ludzie.

Wprost nie mogli w to uwierzyć. Ludzie niezwykle rzadko zapędzali się tak daleko na północ, tak daleko od morza. A niewielu elfów z Ludu spod Góry podróżowało na południe, aż do miejsc, gdzie mogli spotykać się z ludźmi. Większość z obecnych nigdy nie widziała człowieka. Chodzili dookoła i dotykali ich. A potem zaczęli wypytywać o różne rzeczy i następnego dnia rano wiedzieli już niemal wszystko o rodzaju ludzkim. Całej reszty mieli zamiar dowiedzieć się w ciągu najbliższej doby. Nie dłużej.

Wieczorem rozpalono wielkie ognisko i elfy tańczyły wokół niego aż do zapadnięcia zmroku. Nie wiele miały instrumentów, ale znalazło się coś dla Zity i dziewczyna zaczęła śpiewać elfom ludzkie legendy. Nic z nich nie rozumiały, ale nie przeszkadzało im to tańczyć w rytm spokojnie płynących melodii. Następnego dnia rano natknęli się na następną grupę. Ta była znacznie większa i składała się z kilku rodzin. Witali się ze sobą przez kilka chwil, ściskali, głaskali i mruczeli aż las dudnił. A potem zaczęli opowiadać o towarzyszących pierwszej grupie ludziach. Tego wieczora na polanie, do której dotarli przed nocą, płonęło pięć ognisk.

Święto lata u elfów trwało przez cały czas podróży do stóp świętej Góry. Było pełne tańca, śmiechu i ziół. W większości halucynogennych. Przede wszystkim jednak tańca. Takiego, jakiego żaden człowiek nie był w stanie wykonać. Zita zakosztowała jakiegoś wywaru, który podsunęła jej ciemnowłosa, gruba elfka, i odważyła się zaśpiewać legendę o czarodziejce i jej wiatrach. Nie widziała w pobliżu Elheres i pewnie dlatego się odważyła, miała nadzieję, że bawi się świetnie przy innym ognisku, ale czarodziejka usłyszała pieśń. Rozpoznała dźwięczny głos Zity i podeszła by posłuchać. Nie mogła się nadziwić, jak dziewczyna potrafi zmyślać. Teraz jednak nie miała do niej pretensji. Pieśń jej się podobała. Kończyła się dobrze, kończyła się sukcesem. Właściwie to kończyła się jeszcze inaczej, ale Elheres wiedziała, że tamtego zakończenia raczej sprawdzać nie będzie, choćby świat stanął na głowie. A jeśli Zicie podoba się tak śpiewać, to jej sprawa.

Młodziutka, rudowłosa elfeczka o imieniu Aynwel chodziła krok w krok za Ochanem i nieustannie zadawała mu pytania, choć wcale jej nie odpowiadał. Była milutka. Gdyby była człowiekiem, ze swym gibkim, zgrabnym ciałem, mogłaby uchodzić za piękność. Ale była elfką, do tego zupełnie przeciętną i wiele dziewcząt z jej rodziny znacznie przewyższało ją urodą. Nie to jednak było powodem, dla którego nie chciał z nią rozmawiać. Ochan nie chciał rozmawiać z nikim. A raczej, chciał porozmawiać z Wiedzącym, tylko że nikogo takiego jeszcze nie spotkał. A Wajm zgubił się w tłumie elfów i ich kontakt się urwał. Ochan nie wiedział nawet, czy w ogóle jeszcze go spotka.

W ciągu następnych dni kolejne grupy elfów łączyły się i wędrowali tak wielką gromadą, że Ochan nie był w stanie odnaleźć nie tylko Wajma, ale nawet swoich towarzyszy. Tylko Aynwel towarzyszyła mu przez cały czas, choć przestała wreszcie zadawać pytania. A Wajm odnalazł go sam i oznajmił, że odnalazł Wiedzącego.

Zaprowadził Ochana na skraj polany, gdzie biegała rozkrzyczana gromadka małych elfów. Były zupełnie jak ludzkie dzieci, tylko oprócz poszturchiwania i bicia, ciągnęły się jeszcze za ogony.

Pod drzewem siedział ogromny stary elf z długimi siwymi włosami. Przypominał swym wyglądem wielki omszały kamień. Ubrany był w wytartą szarą futrzaną kamizelę i brązowe spodnie. Sprawiał wrażenie, jakby siedział tu od zawsze. Wydawało się niemożliwe, aby mógł sam się poruszyć. Wydawało się, że śpi.

Wajm podszedł do niego i nachylił się nad jego wielkim spiczastym uchem. Starzec otworzył duże zielone oczy i popatrzył na stojącego przed nim Ochana.

- Jakie masz pytania, człowieku? – odezwał się i Ochan uświadomił sobie, że cały czas dobiega go niski, buczący dźwięk. To było mruczenie. Okrągłe jak spodki źrenice elfa były teraz niemal tak wielkie jak całe jego oczy, a zielone tęczówki otaczały je wąskim, lśniącym paskiem. Aynwel usiadła gdzieś z tyłu. Chciała chyba usłyszeć, o czym będą mówili. Ochan zaczerpnął głęboko powietrza i opowiedział elfowi tę samą historię, którą wcześniej opowiadał inokanowi A’kwei z Tkalarhiar.

Opowiedział o snach, o wydarzeniach na wyspie, o Urji, Usinialu i Tkalarhiar, powiedział też wszystko to, co usłyszał od A'kwei. Kiedy zaczął opowiadać małe elfy uspokoiły się na chwilę, ponieważ jednak nie mówił w ich języku, szybko przestały go słuchać i rozbiegły się we wszystkie strony. Stary elf wydawał się spać. Zamknął oczy i mruczał donośnie. Gdy jednak Ochan zawiesił głos, niepewny, czy mówić dalej, elf natychmiast uniósł powieki pytająco. Wajm i Aynwel siedzieli obok i słuchali opowieści. Ochan zakończył ją stwierdzeniem, że przybył do elfów, bo ma nadzieję, że pomogą mu uzyskać więcej odpowiedzi niż inokane.

- Cóż – odezwał się elf poczym zamilkł na długo. – Czy stoisz dlatego, że tak ci wygodnie, czy też tak nakazuje zwyczaj twego ludu? – spytał w końcu.

Ochan przez długą chwilę zastanawiał się nad sensem tego pytania, wreszcie odparł, że stoi, bo tak wydawało mu się słusznie.

- Usiądź zatem – rozkazał elf – i słuchaj. – Znowu zamilkł na długi moment. – Inokane są tchórzliwi – podjął wreszcie. – Chyba już się o tym przekonałeś? Wajm ci to pewnie wyjaśnił. – Wiedzący spojrzał z ukosa na młodszego elfa. – Inokane boją się tego, czego nie znają. Najchętniej pewnie zniszczyliby Pierścień, bo nie wiedzą, co to jest. Ale my tego nie zrobimy. My się najpierw dowiemy. Elfy nie są aż takie mądre, jak mówisz. Nie wiem, co to może być za Pierścień. Podobnie jak ty, ja też nie znam żadnej legendy. Ale może ktoś inny ją zna. Pytaj, a znajdziesz odpowiedź. Musisz szukać, aby coś znaleźć, bądź więc wytrwały, a pewnie ci się uda. Powodzenia.

Elf znowu zamknął oczy i wyglądało na to, że więcej już nic nie powie. Wajm wstał, machając lekko ogonem.

- To chyba wszystko – stwierdził.

- Przecież on mi nic nie powiedział! – zdenerwował się Ochan.

- Może ktoś inny ci powie. Musisz szukać, próbować. On miał rację – rzekł elf i delikatnie popchnął go w stronę polany.

Małe elfy wróciły i zaczęły prosić Wiedzącego o jakąś opowieść, Ochan zrezygnowany pokręcił głową i popatrzył na płonące wokoło i dalej, między drzewami, ogniska. Przed nim stała Aynwel i wpatrywała się w niego swoimi zieloniutkimi jak świeża trawa oczami. Przynajmniej na jej pytania znalazła się w końcu odpowiedź. Opowiedział staremu elfowi swoją historię, a ona jej wysłuchała. Westchnął lekko.

Odwrócił się w stronę lasu. Miał nadzieję, że zostawił oboje elfów. Chciał zostać sam. Zatrzymał się pod drzewem i oparł o nie ramieniem. Poszukiwanie odpowiedzi na poważne pytania nie miało wśród rozbawionych elfów najmniejszego sensu, nikomu z nich nie chciało się dowiadywać. Elfy może i nie zniszczą Pierścienia, może nawet nie będą miały takiego zamiaru, ale nie powiedzą mu też nic więcej ponad „szukaj, a znajdziesz”. Bzdura.

Nie dosłyszał miękkich kroków, ale wyczuł za sobą obecność Aynwel. Nie sposób było się jej pozbyć. Oparła się o rosnące obok drzewo tak samo jak on. Przez długi czas milczała, wpatrując się w niego.

- Dalej nic nie wiesz – powiedziała w końcu i zabrzmiało to jak pytanie. Pytanie o to, czego chciałby się dowiedzieć. Przez chwilę wyraźnie czekała na odpowiedź, a potem zupełnie nagle zmieniła temat. – Cieszysz się, że będziesz miał okazję wziąć udział w największym święcie Aghari Lasijon? Niewielu ludzi miało dotąd taką okazję.

- Szczerze mówiąc, nie po to tu przybyłem.

- Wiem o tym. Ale mimo to zostaniesz, prawda? – spytała, przysuwając się do niego. Patrzyła mu głęboko w oczy i spróbowała uśmiechnąć się na ludzki sposób, pokazując dwa rzędy bielutkich ząbków. Po obu stronach przeraźliwego uśmiechu widniały zachodzące na siebie długie, ostre kły. Elfy tak się nie uśmiechały. Nie powinna tego robić. Wystarczyłoby lekkie drganie koniuszka ogona. – Zostaniesz, żeby tańczyć przez dwa długie dni dookoła Góry wraz ze mną?

- Nie wiem, czy z tobą.

- Przecież nie chcesz tańczyć ani ze swoją czarodziejką, ani z pieśniarką. A może chcesz? Ale one raczej nie chcą, z kim więc będziesz tańczył?

- Może nie będę tańczył.

- Może będziesz tańczył ze wszystkimi, ale jeśli zechcesz, możesz tańczyć ze mną. – Z jej gardła dobiegło głuche dudnienie. Mruczała. Nie uśmiechała się już, tylko machała lekko ogonem. Zrozumiał, że elfka może wcale nie chcieć od niego tego, o co ją posądzał. Wydawała się tak pociągająca, zalotna, ale może wcale nie chciała taka być. Elfy często wydawały się ludziom bardzo zmysłowe, podczas gdy miały na myśli jedynie przyjaźń lub zwykłą towarzyską rozmowę. Albo taniec. Taniec dla elfów też miał inne znaczenie niż dla ludzi.

Patrzyli między drzewa, gdzie błyskało światło ognisk, skąd dobiegał gwar muzyki i rozmów. Święto lata trwało bardzo długo, trwało tyle, ile podróż elfów z domu do świętej Góry i z powrotem. Elfy uwielbiały się bawić i umiały to robić jak nikt inny na świecie. A długie letnie dni na ich północnej równinie były najlepszą na świecie salą zabaw. Uśmiechnął się do siebie i elfka najwyraźniej to wyczuła.

- Mogliby przynajmniej nie śpiewać – powiedziała z lekkim prychnięciem, które miało chyba oznaczać śmiech. – To im zdecydowanie nie wychodzi.


Ogromna Góra wyrastała z równiny jak coś zupełnie obcego. Ocean borów ciągnął się za nimi płaski, jednostajny, na północ od Góry widoczne były połacie równie monotonnych łąk czy stepów. Góra była ogromna, szeroka, skalista i zarośnięta do połowy wysokości pojedynczymi sosnami i mnóstwem krzaków. A powyżej były już tylko trawy i nagie skały.

Grupa elfów miała do pokonania już tylko jeden odcinek drogi. Musieli obejść Górę dookoła, by o świcie następnego dnia znaleźć się po północnej stronie. Tam właśnie, gdzie miał się rozpocząć świt. Przez całe święto każdy z elfów musiał pozostawać w zasięgu światła słonecznego. Ukrycie się w cieniu Góry przynosiło nieszczęście na nadchodzący rok.

Dzień był długi, najdłuższy z dotychczasowych. Zanim jeszcze słońce zaczęło dotykać horyzontu osiągnęli północny stok Góry. Elfy rozpalały ogniska, odpoczywały. Święto dopiero miało się rozpocząć.


Rozdział Szesnasty.

W półmroku płonęły niezliczone ogniska. Baax stał na zboczu Góry, stąd rozciągał się fantastyczny widok na bawiący się poniżej tłum elfów. Z miejsca, gdzie stał, widać było wspaniałe, majestatyczne tło, jakie stanowiło rozjarzone, złocisto-różowe niebo. Słońce dopiero zaszło, i elfy zaczynały się budzić. Zaczynała grać muzyka i kilka z nich rozpoczęło już radosny taniec. Wkrótce cała Góra zacznie huczeć i drgać od elfiego tańca. Wkrótce wzejdzie słońce.

Był to jeden z cudów świata, o których nigdy wcześniej nie słyszał. Góra znajdowała się w magicznym miejscu, w którym przez jeden dzień w roku, słońce w ogóle nie zachodziło. W Eriaarze był w tej chwili środek krótkiej, letniej nocy, a tutaj lada moment miał się rozpocząć świt. Potem słońce powędruje dookoła Góry, a wraz z nim powędrują elfy. Wraz ze słońcem, które zajdzie w tym samym miejscu dokładnie za dwie doby zrobią wokół Góry dwa okrążenia. I nikt nie będzie przez ten czas spał.

Początkowo trochę go to dziwiło. Elfy nie spały od kilku dni, ale nie to stanowiło dla niego zagadkę. Sądził, że może takie po prostu są. Dopiero później zorientował się, że też właściwie nie potrzebuje snu. Bawił się z elfami przy ich ogniskach do zmroku, szedł spać i wstawał o pierwszym brzasku. Tak jak wszyscy. Możliwe, że jeśli słońce rzeczywiście będzie świecić przez dwie okrągłe doby, sen nie będzie nikomu potrzebny. Przy tych zapasach narkotyków, którymi dysponowały elfy, mógłby nigdy więcej nie potrzebować snu.

Elfy przy jego ognisku rozpoczynały taniec. Uwielbiał patrzyć, jak tańczą. Zwłaszcza elfki. Ich ciała wydawały się być stworzone do tańca. Muzyka elfów nie była ciekawa, a najlepszą instrumentalistką w tym towarzystwie była zdecydowanie Zita, ale to co elfy wyczyniały w rytm muzyki ze swoimi ciałami, w zupełności wystarczało za jakąkolwiek melodię. Sam ich taniec był melodią, był śpiewem, tańcem i wschodzącym słońcem. Baax kochał je wszystkie.

Na włosach tańczącej elfki spoczął pierwszy promień wschodzącego słońca. Zalśnił, zaiskrzył i zniknął w chmurze rozrzuconych loków. Zaigrał ze złotą nitką w stroju innej elfki. Pojawiły się długie, ruchliwe cienie. Złocisto-karmazynowe światło zalewało Górę od wierzchołka aż po samo podnóże i przesuwało się powoli w dół. Coraz dziksza muzyka upajała spragnione tańca i zabawy serca. Tańca ku czci słońca i nowego, długiego dnia.

Baax postanowił odnaleźć kogoś z towarzyszy. Nie stęsknił się za nimi zbytnio, zwłaszcza za Ochanem i Meknarinem, ale miło było czasem popatrzeć na zwyczajną, ludzką twarz. Czarodziejów i rycerza nie widział już od kilku dni, a Kirem zniknął gdzieś dopiero wczoraj rano. Zita zaś zgubiła się wieczorem, gdy dotarli pod północny stok. To znaczy w porze, która powinna być wieczorem.

Nie sądził, by odnalezienie towarzyszy w takim tłumie było prostą sprawą, ale bardzo się pomylił. Wystarczyło zapytać któregoś elfa, czy nie widział gdzieś ludzi, a natychmiast dostał konkretną i szczegółową odpowiedź. Chyba wszystkie elfy wiedziały, że w tym roku w ich święcie bierze udział sześcioro ludzi i każdy elf znał dokładnie ich położenie w każdej chwili. I żaden się nie mylił. We wskazanym przez elfa miejscu Ha Meknarin wpatrywał się w tańczące elfki.

- Niezłe są, co? – spytał Baax poufałym tonem, podchodząc do niego, a rycerz mruknął tylko coś w odpowiedzi. Stali przez chwilę wpatrując się w tancerki identycznie łakomym i tępym spojrzeniem, aż w końcu Baax zapytał o pozostałych członków grupy.

- Tam są – Ha Meknarin machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. – Czarownik szuka jakichś mędrców, a Elheres mu pomaga. Gdyby wolno mi było wyrazić swoją opinię, powiedziałbym jej, że głupotą jest to całe szukanie odpowiedzi, szukanie mędrców i to wszystko. Głupotą jest przebywanie blisko niego. Powinniśmy go zostawić już dawno temu. Nie miałbym nic przeciwko zostawieniu go choćby w tej chwili. Niech sobie szuka, jeśli go to bawi, ona przecież nie musi. Moglibyśmy odejść. Ale oczywiście ona nie pozwoli mi wyrazić własnego zdania, a nawet, gdyby pozwoliła, i tak nie posłucha głosu rozsądku. Bo ona uważa inaczej i tylko to się liczy. – Zakończył swój monolog i gwałtownie zaczerpnął powietrza. Baax pomilczał chwilę, czekając, co jeszcze powie rycerz i obserwując drgające mięśnie w jego twarzy, a potem przypomniał sobie, że chciał mu odpowiedzieć.

- Przecież wiesz, że to niemożliwe.

- Wiem – rycerz sprawiał wrażenie, jakby go olśniło, jakby przypomniał sobie dawno zapomniany dowcip, który już nie śmieszy. Przez moment patrzył Baaxowi w oczy, po czym obaj równocześnie wzruszyli ramionami i Baax ruszył na dalsze poszukiwania. Nie miałby nic przeciwko towarzystwu jakiejś ciekawskiej elfki, choć chciał też spotkać Kirema. Nareszcie byliby sami i mógłby przyłożyć mu za to, że Zita przez niego płakała. Rozglądał się dookoła siebie i zobaczył siedzącą niedaleko Elheres. Przez krótką chwilę wahał się, czy podejść do niej, ale wyglądała na zatroskaną, więc pomyślał, że ucieszy się z towarzystwa.

- Jakieś sukcesy w tropieniu mędrców? – spytał siląc się na dowcip.

- No cóż, ty na pewno mądry nie jesteś! – parsknęła w odpowiedzi.

Baax zaskoczony patrzył na nią przez moment, nie wiedząc, jak zareagować, a potem pomyślał, że pomylił się sądząc, że potrzeba jej kompanii. Odwrócił się i poszedł poszukać Kirema.


Elheres została sama. Siedziała na zimnym, pokrytym rosą kamieniu, ale nie zwracała uwagi na niewygody. Tak, jak rycerz była zła na Ochana. Ale była też rozgniewana na Meknarina za to, że półsłówkami daje jej do zrozumienia, że jest niezadowolony. Z tego, że tu są, że została Panią Wiatrów. Sama nie wiedziała, o co jeszcze rycerz ma do niej pretensje. A ona nie miała przecież na nic wpływu. Ochan albo Pierścień chciał ją mieć przy sobie i ich Magia była na tyle potężna, że ona nie była w stanie się jej przeciwstawić. Zaczynała podejrzewać, że to nie czarodziej ściągnął ich do Quanitawialu, że to była jakaś tajemnicza moc zawarta w Pierścieniu, której wcześniej nie zauważyła i nie doceniała, zbyt zajęta Próbą Wiatrów. To co powiedział jej A’kwei po Próbie było na tyle enigmatyczne i niezrozumiałe, że nawet go dobrze nie słuchała. A powinna. Bo teraz Ochan ma nad nią przewagę nie tylko dlatego, że ma Pierścień, ale też dlatego, że wie do czego on służy. I wcale nie zamierza się swoją wiedzą dzielić. No cóż, ona też potrafi odnaleźć Wiedzącego. Jeśli się czegoś dowie, też nie powie o tym Ochanowi. A potem może odbierze mu Pierścień i wykorzysta go sama? W końcu skoro Pierścień czegoś od niej chce, czemu miałaby na jego żądania nie odpowiedzieć trochę pełniej?

Czarodziejka poczuła się pokrzepiona tymi myślami. Nareszcie wiedziała, co dalej robić, więc wstała i poszła szukać nowej wiedzy. Nie było to trudne, elfich historii opowiadało się w czasie święta pod Górą tysiące. W większości jednak były to anegdoty z życia elfich rodzin i historie księżniczki Salitanareli, która jako pierwsza dostrzegła cudowną właściwość Góry i dzięki temu uratowała elfy przed wzajemnym wymordowaniem się, choć Elheres zupełnie nie mogła zrozumieć, co Góra miała z tym wspólnego. Ponoć w czasach księżniczki gęstość zaelfienia na terenie Aghari Lasijon porównywalna była z obecnym zaludnieniem Xen Melair. Trudno było pojąć, w jaki sposób niezależne i z natury samotnicze elfy wytrzymywały istnienie tak wielu innych elfów w pobliżu siebie. Nic dziwnego, że chciały się powybijać. Działanie księżniczki sprowadzało się właściwie do wyproszenia łaski Stwórców. Według relacji jednego z Pamiętających, wtedy właśnie Stwórcy wymyślili Wielki Plan, by umieścić w nim narodziny każdego kolejnego elfa, dzięki czemu jedna elfka mogła mieć dwoje, lub najwyżej troje dzieci, a nie – jak dotąd – kilkanaścioro. Wdawanie się w niuanse elfich koligacji rodzinnych było już ponad siły Elheres, więc przeszła kawałek wokół Góry za słońcem i przyłączyła się do innej grupy słuchaczy, w nadziei, że nie usłyszy następnej, jeszcze bardziej absurdalnej wersji historii księżniczki.

Bardzo wielki elf opowiadał historię sięgającą dalej w przeszłość, niż opowieści o Salitanareli. Opowiadał o tym, jak Stwórcy wybierali nowe rasy, aby władały światem. Gdy Elheres dołączyła do jego słuchaczy mówił właśnie o tym, że Stwórcy wybrali inokane i stworzyli Powietrze, bo starsza rasa – smoki – oddychała wcześniej Ogniem, gdyż był to jedyny żywioł, jaki wtedy istniał. Elheres pomyślała, że w takim razie wody oceanów i rzek powstały dopiero wraz z pojawieniem się ludzi, ale nie powiedziała tego na głos, bo elf i tak co chwilę tracił wątek. Zupełnie niespodziewanie przeskoczył do opowieści o powitaniu pierwszych ludzi przez elfy i czarodziejka zdumiała się, bo wydawało jej się, że zna doskonale tę historię, a okazało się, że elfy opowiadają ją zupełnie inaczej. Potem elf równie nagle powrócił do powitania inokanów przez smoki i powiedział, że smoki się pośpieszyły. A potem zamilkł i ktoś inny podjął opowieść w zupełnie innym miejscu i na dodatek o czymś innym. Elheres westchnęła ciężko.

- To rzeczywiście nie ma sensu. – Usłyszała obok siebie znajomy głos. Tuż za nią siedział kupiec i skubał jakąś roślinę przeżuwając jej ciemnozielone listki. Splunął za siebie i spojrzał na nią nieco rozmazanym wzrokiem. – Bawi cię to? – spytał. Tuż za nim pojawili się nie wiadomo skąd Meknarin i Kirem. Rycerz wpatrywał się w nią, jakby oczekiwał, że odpowie na pytanie Baaxa.

- Może cię bawi, ale ja w tym uczestniczyć nie będę – odpowiedział sobie kupiec, nie spodziewając się już reakcji czarodziejki. Wstał i zwrócił się do stojących za nim kompanów. – Ja zamierzam się zabawić – oznajmił patrząc na nich znacząco.

- Naprawdę nie interesuje cię o co w tym wszystkim chodzi? – spytała w końcu Elheres, również wstając.

- Czasem tak, czasem nie – zawahał się Baax. – Teraz jednak głównie nie. Idę. Jeśli ktoś chce, może iść za mną – zaczekał chwilę na reakcję rycerza i milczącego wciąż chłopca. Kirem wpatrywał się w ziemię, a Meknarin w swoją panią. Elheres machnęła tylko ręką, odwróciła się i ruszyła powoli za oddalającą się grupą elfów.

- Dobrze, że sobie poszła – mruknął Baax. – Nie będzie marudzić. One zawsze marudzą. Chodźcie wyżej – dodał radośniejszym tonem. – Oni tu mają niezłe trunki, aż chce się żyć. Może dadzą nam trochę.

Meknarin powlókł się za nim niemrawo, a jego śladem ruszył chłopiec. Wkrótce znaleźli się w wyższych partiach masywu. Na zboczach Góry było więcej młodzieży, więc i zabawa była bardziej upojna. Młodziutkie, wesołe elfeczki od razu zaciągnęły mężczyzn do tańca. Musieli wyglądać prześmiesznie i niezgrabnie, pośród tłumu poruszających się z gracją istot, ale dym z ogniska wkrótce tak ich odurzył, że nawet Baax przestał zwracać uwagę na elfi chichot.

- Elfki są znacznie bardziej pociągające od inokanek, nie sądzicie? – zauważył odkrywczo w chwili przerwy, którą sobie zrobili, gdy zabawa przeniosła się dalej za słońcem. Siedzieli na stoku, oświetleni jego skośnymi promieniami i pili wywar, który dawał zdumiewający przypływ odwagi i wiary we własne siły. I we własną atrakcyjność, co w przypadku Baaxa miało ogromne znaczenie i spowodowało również przypływ gadatliwości. – Inokanki właściwie wcale nie są pociągające.

- Mhm – przytaknął rycerz, sącząc swój wywar.

- Ech, przytuliłbym się do takiej elfeczki – westchnął kupiec. – Ciekawe, jak całują?

- Mhm – rycerz mruknął ponownie, podnosząc wzrok na bawiące się już w pewnym oddaleniu elfy. – Chodźmy, bo nam całkiem uciekną. Wiecie, że nie wolno nawet na chwilę znaleźć się w cieniu, bo to zła wróżba na cały przyszły rok? – spytał inteligentnie.

- Wiemy – odpowiedział Baax za nich obydwu i zaczął wstawać. Zdziwił się, że jest taki lekki. Naprawdę musiał sporo schudnąć w ciągu ostatnich kilku tygodni.

- Wiecie, elfki są fajne. Fajnie całują. I w ogóle – zadumał się rycerz w trakcie wędrówki do kolejnej rozbawionej grupy.

- Skąd wiesz? – spytał Baax podejrzliwie. – Sprawdzałeś?

Gdy Meknarin potwierdził skinieniem głowy, kupiec popatrzył na niego z podziwem.

- Ale... to się chyba nie da? – zapytał po chwili nadal nie dowierzając.

- Dlaczego?

- Wiesz... inna budowa anachroniczna. – Udał mądrego, ale miał dziwne wrażenie, że mu nie wyszło.

- Aha.

Chwilę milczeli, słychać było tylko osuwanie się drobnych kamyczków spod ich stóp.

- Ta Góra musiała być kiedyś sporo wyższa – mruknął niespodziewanie Ha Meknarin. Znowu chwilę pomilczał, a potem dodał. – Szkoda, że się nie da.

- Co się nie da?

- Wiesz... z elfkami.

- Wiem – zadumał się Baax. – Ale, jakby tak. Może jednak się da. Pomyśl, przecież nie można mieć z nimi dzieci. Całkowicie bezpiecznie, żadnych zobowiązań. Z kobietą to nigdy nie wiadomo. Teraz jeszcze wprowadzają jakieś dziwne prawa o ustalanie ojcostwa. Na tej waszej Iseli pewnie nic takiego nie ma, tam macie tradycję. A tutaj... Równouprawnienie! Tfu!! – splunął tak mocno, że niemal się przewrócił. – Au! – krzyknął, bo otarł sobie dłoń podpierając się.

- Nie można mieć dzieci z elfką? – spytał rycerz.

- A co, widziałeś kiedyś mieszańca? – odparł Baax, rozzłoszczony nagle, bo przecież nie powinien się skaleczyć, skoro jest taki dzielny i odważny, jak się czuje. Pociągnął jeszcze jeden łyk napoju. – Nie ma mieszańców! – dodał głośniej.

- A jakby były?

- A... Jakby były, to co innego. Wtedy trzeba by uważać. Nawet z elfką. Ale to nie możliwe!

- Dlaczego?

- Nie wiem. Bo nie! Stwórców się zapytaj, czego mi zawracasz głowę? Co za głupek, chyba się upiłeś! Oni tak wymyślili, żebyśmy się nie mieszali i nie ma mieszańców. I nie ma się czego zastanawiać dlaczego. Jejku, coś ty taki durny jakiś?

- Są mieszańce – wtrącił nagle Kirem ponurym głosem.

Baax stanął w miejscu i wzniósł obie ręce do nieba, wylewając resztkę swojego wywaru. Potem popatrzył na Kirema, na jego smutne, poważne oczy i pomyślał, że to jest właśnie ten moment, teraz mu przyłoży. Już przygotował pięść do uderzenia, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Kirem wyglądał tak smutno, nie mógł uderzyć kogoś tak smutnego. Zamiast tego może go przecież przytulić. Jak syna. Tak, tak właśnie zrobi.

W czasie, gdy się zastanawiał, Kirem coś powiedział, ale sens tych słów dotarł do niego dopiero po chwili. I zatrzymał go w pół ruchu.

- Ja jestem mieszańcem – oznajmił Kirem.

- Co? – wykrztusił Baax. Rycerz tylko popatrzył półprzytomnie znad pustego kubka po wywarze.

- I do tego nawet nie elfa czy inokana z człowiekiem, tylko półistoty z człowiekiem. Jestem półpółistotą! – Kirem odwrócił się i zaczął głośno szlochać.

- Ale przecież wiesz chyba, że to niemożliwe – rzekł Baax próbując przekonać go, że się myli. Nie za bardzo mieściło mu się to w głowie.

- Ale ja jestem! – powtórzył Kirem głosem pełnym rozpaczy. – Mój ojciec był czarodziejem i zakochał się w nimfie. Jakoś im się udało, pewnie z pomocą Magii, no i jestem.

- Nie widać tego po tobie – Baax spróbował go pocieszyć.

Ha Meknarin usiłował wylizać resztki wywaru z kubka.

- Bo w połowie jestem człowiekiem i wyglądam prawie jak człowiek. Źle się czułem wśród nimf. Nudziłem się. Myślałem, że jeśli odejdę do ludzi, to będzie mi lepiej. Zakochałem się w ludzkiej kobiecie, która przybyła nad Wodę i postanowiłem, że z nią odejdę, ale ona szybko się mną znudziła. Wtedy odkryłem, że pośród ludzi też nie czuję się na miejscu. Byłem dla nich za głupi. Miałem trochę pieniędzy, chciałem kupić przejazd statkiem do domu, ale było ich za mało. Wtedy trafił mi się ten człowiek z pierścieniem i pomyślałem, że jeśli chce za niego tak mało, to może uda mi się go potem drożej sprzedać. Znam się na metalach szlachetnych i klejnotach w ogóle, ale nie umiem ocenić ich wartości, ani w ogóle handlować. Dlatego mi się nie udało go sprzedać, no a potem... Resztę już znacie. Wtedy w Urji chciałem uciec do domu. Ale mi się nie udało. Nic mi się nigdy nie udawało. – Kirem miał minę, jakby znowu miał się rozpłakać. Baax położył mu dłoń na ramieniu.

- Chyba nie wszystko. Coś ci się przecież musiało udać – powiedział nie dopuszczającym sprzeciwu tonem. – Wiem! – Baaxa nagle olśniło i Kirem podniósł na niego pełne nadziei spojrzenie. – W Usinialu powiedziałeś to wszystko Zicie, dlatego była na ciebie taka zła, prawda?

Kirem znowu spuścił głowę zgnębiony.

- Tak – odpowiedział. – Nie wszystko. Powiedziałem jej tylko, że jestem nimfem.

- Ale to przecież nie prawda. Trochę jesteś człowiekiem.

- To jeszcze gorzej – westchnął. – Nie jestem nawet półistotą. W ogóle niczym nie jestem.

- Chyba tak nie myślisz? To niemożliwe, nie po tych narkotykach. – Baax spojrzał na swój pusty kubek, a potem go wyrzucił. – Piłeś to w ogóle? Nie? To powinieneś. Najpierw się napijesz, to poczujesz się lepiej, a potem poszukamy Zity, żebyś jej wszystko wyjaśnił.

- Nie! – krzyknął przerażony Kirem.

- Tak – odpowiedział Baax i otoczył go przyjacielsko ramieniem, nie pozwalając mu uciec.


Zita bawiła się w najwyższych partiach Góry. Było tu chłodniej, ale nie trzeba było wiele chodzić, żeby nadążyć za słońcem. Dlatego elfia młodzież przytulała się do siebie jak najbliżej siedząc na twardych kamieniach, pośród rzadkich kęp kosodrzewiny i suchej, ostrej trawy. Ogrzewali się ciepłem swoich ciał.

Nie opowiadano tu historii, zresztą Zita nie zrozumiałaby ich, bo nikt z młodszych nie posługiwał się żadnym ludzkim językiem. Chciała posłuchać elfich opowieści, żeby móc je potem powtórzyć w ludzkich miastach. Wyobrażała sobie, jak bardzo będą jej zazdrościć bajarze z ludzkiego świata, kiedy opowie o tej przygodzie, o spotkaniu z elfami i z inokanami. Jeszcze lepiej byłoby znać elfie legendy, ale może uda się je jeszcze poznać, w końcu święto jeszcze się nie kończyło, nie było nawet w połowie. A tutaj elfy nie opowiadały historii, tu je przeżywały.

Siedziała na kamieniu w towarzystwie trzech elfich mężczyzn. Najpierw przyglądali się sobie nawzajem, sącząc jakieś gorzkie napoje i paląc zwinięte w rurki liście. Na początku Zita była nieufna, nie podobały jej się elfie twarze. Duże oczy o szerokich źrenicach, małe wąskie nosy i przerażające ostre kły, które było widać za każdym razem, kiedy elf się odzywał. Przyzwyczajała się już do nich od kilku dni i teraz właśnie próbowała pogodzić się na dobre z różnicami, które dostrzegała między sobą, a elfami. Tak, jak ona byli przecież Wybrańcami, a nie półistotami, jak Kirem. Wzdrygnęła się na tamto wspomnienie. A potem pomyślała, że nic gorszego, niż to, do czego doszło między nimi, nie może jej już spotkać i przytuliła się mocniej do siedzącego obok czarnowłosego elfa.

Oni też byli trochę nieufni. Nie wiedzieli wcześniej, jak wygląda ludzka kobieta. Słyszeli, że ludzie są słabsi od elfów, dlatego na początku byli bardzo delikatni. Ich puszyste ogony łaskotały jej odkryte nogi i kark. Ani razu nie poczuła na swoim ciele pazura czy kła. I kiedy później wspominała tamten dzień zawsze ogarniał ją błogi spokój i dzika, niepohamowana radość.

Długo potem leżeli we czwórkę, mocno przytuleni do siebie, by się ogrzać, bo niedaleko szczytu Góry było tak zimo, że z oddechów unosiła się para. A potem poszli za słońcem i spotkali grupę dwóch elfek i elfa. Pozamieniali się miejscami i teraz to Zita była bardziej odważna, bo wiedziała już, jak wyglądają elfy i co lubią robić. A potem poszli dalej.


Ochanowi udało się zgubić Aynwel. Dziewczyna doszła chyba do wniosku, że święto jest po to, żeby się bawić i tańczyć, a nie biegać za człowiekiem, który zamiast pić ziołowe wywary, wysłuchuje czternastej wersji historii Salitanareli. Odnalazł Elheres. Wydawało się, że nie dowiedziała się niczego więcej.

Siedzieli obok siebie na pozbawionym niemal roślinności północnym stoku, i patrzyli, jak słońce dotyka horyzontu. Elfy ucichły, znieruchomiały. Siedziały zwrócone w jednym kierunku i wydawały się wstrzymywać oddech. Zdało się, że cały świat wstrzymał oddech. Nad pustą równiną zaległa cisza tak głęboka, że niemal przerażająca. Ochan zamilkł w pół zdania, kiedy zorientował się, że jest jedyną istotą, która odważyła się wydobyć z siebie głos.

Pomarańczowoczerwona ogromna tarcza zniżyła się do ziemi. Sięgającą aż do północnego morza płaską i pustą równinę porastały jedynie rzadkie, niskie krzaki. Na niebie nie było nawet śladu chmur. Taką cudowną pogodę rzadko spotykało się w czasie święta lata. Tak piękny środek długiego dnia zdarzał się raz na kilkanaście lat i był uważany za dobrą wróżbę. Elfy były rozradowane.

Z miejsca, w którym siedzieli Ochan i Elheres, widać było, że tarcza chowa się za horyzont i malutki fragment na samym dole znika za równiną. Przez krótką chwilę tarcza nie była tak idealnie okrągła, ale już w chwilę później zabawa mogła rozpocząć się na nowo, ku czci fenomenu, który sprawiał, że słońce wbrew wszystkim zasadom nie zaszło. Pozostało, by świecić przez jeszcze jeden dzień, kiedy elfy będą tańczyć i radować się wędrując w jego promieniach dookoła Góry.

Baax, Kirem i Ha Meknarin byli rozczarowani. Wspięli się najwyżej, jak mogli, żeby podziwiać zjawisko, a tymczasem nie było stamtąd widać, by słońce dotknęło ziemi. A elfy już zaczęły się podrywać do tańca. Wydawało się, że zbyt prędko.

Jedynie Zita oglądała północ z idealnego miejsca. Trzech elfów i elfka, którzy siedzieli obok niej, wiedzieli dobrze, gdzie widok jest najlepszy. Rozjarzony do białości pasek nieba pomiędzy płonącą tarczą a ziemią zwężał się, aż zniknął na ułamek chwili, by pojawić się znowu i powiększać się coraz bardziej.

Rozpoczęła się druga połowa najdłuższego dnia roku. Rozpoczął się nowy dzień tańca.


Rozdział Siedemnasty.

W narastającym gwarze Ochan podjął przerwane w połowie zdanie, ale Elheres nie miała już ochoty go słuchać. Kiedy wspomniał, jak dostojny elf w odpowiedzi na jego pytanie wręczył mu dymiącą fajkę z czymś, co strasznie cuchnęło, roześmiała się.

- A czego oczekiwałeś? Ja też odbyłam kilka wzruszających rozmów i też niczego się nie dowiedziałam. A teraz mam dość. Teraz powtórzę za najmądrzejszym z kupców „idę się bawić!”, a ty rób sobie, co chcesz. Mam zamiar odnaleźć naszych przyjaciół i dogonić ich w faszerowaniu się wszystkim, co uda się im bądź mnie znaleźć.

Wstała i nie oglądając się na niego wmieszała się w tłum. Tłum rozstąpił się i wchłonął ją miękko. Nawet, gdyby się odwróciła, nie zobaczyłaby już Ochana, bardzo ją ta świadomość ucieszyła.

Czarodziej po raz kolejny pomyślał, jak wielkim błędem było przyjście aż tutaj. Powinni ruszyć przez równinę prosto na zachód, skoro domyślił się już skąd wziął się Pierścień i dokąd dąży. Pobyt wśród elfów nic mu nie dał, zmarnował tylko wiele dni na wędrówkę i bezowocne poszukiwania. A teraz odnalezienie wszystkich towarzyszy w tłumie wydawało się niemal nierealne. Mógł oczywiście odejść sam, a oni dołączyliby do niego wkrótce w jakiś magiczny sposób, nie chciał jednak korzystać znowu z woli Pierścienia. Wydawało mu się, że to on powinien decydować, co ma się wydarzyć, nie Pierścień, co było kolejnym absurdem, jeśli wszyscy razem podlegali Przeznaczeniu.

Z coraz mniejszą nadzieją na powodzenie ruszył szukać Wiedzących, którzy pomogliby mu rozwikłać zagadkę,


Elheres obeszła niemal połowę Góry sama, nie licząc tych kilku tysięcy elfów, bawiących się tuż obok. Częstowała się ich wywarami, fajkami, odpoczywała przy dymiących ogniskach, coraz lepiej się bawiła i coraz lżej się czuła. Znikły gdzieś zmartwienia, troski i problemy rozwiały się jak dym. Nawet Ochan wydał jej się sympatyczny. Pomyślała, że powinna go znaleźć i poradzić mu, by też spróbował elfich ziół. Naprawdę poprawiały samopoczucie.

Nawet opowieści wydały jej się barwniejsze i bardziej pogodne. Z zapartym tchem słuchała, jak białowłosa elfka o czerwonych oczach opowiadała o Kręgach Mocy. Gdy Stwórcy wybierali kolejne rasy, każdej z nich dawali taki Krąg, który zawierał Moc przypisanego danej rasie żywiołu. Zapowiedzieli, że u kresu ich panowania, wszystkie rasy zjednoczą się i otworzą Kręgi, aby uwolnić zawartą w nich Moc i uczynić świat naprawdę swoim. Wtedy Stwórcy odejdą i nie będzie już Planu, a wszyscy Wybrańcy razem będą rządzić światem. Roztaczała baśniowe wizje przyszłego wolnego świata przed słuchającymi jej elfami, a oni wszyscy chłonęli jej słowa zauroczeni. Elheres nigdy wcześniej nie znała tej wizji przyszłości świata, dlatego nie wierzyła w nią, ale opowieść była przepiękna.

Elfka zakończyła historię ostrzeżeniem, że najstarsza rasa chciała zbyt wcześnie wykorzystać swój Krąg i ich Moc została odebrana światu, aż do czasu, kiedy wszystkie rasy staną się dość dorosłe, by otworzyć Kręgi. Dla Elheres nagle stało się jasne, że to Moc Ognia była tą Mocą, której brakowało od tego czasu. Zaskoczona pomyślała, że musi odszukać Ochana, musi mu koniecznie o tym powiedzieć, bo to było ważne.

Wstała i zaledwie po kilku krokach dostrzegła siedzących nieopodal kompanów. Podeszła do nich, ale nie było między nimi czarodzieja.

- Witaj czarownico – odezwał się jak zwykle pełen entuzjazmu Baax. – Przysiądziesz się do nas?

Nie zastanawiając się zbyt długo usiadła, Ochan mógł przecież chwilę zaczekać. Po raz pierwszy od wielu dni nigdzie jej się nie spieszyło, na niczym jej nie zależało, tylko na tym, żeby się cieszyć chwilą. Baax wręczył jej kubek, patrząc przy tym na Ha Meknarina. Pociągnęła łyk i podała go Zicie, która półleżała, wspierając się na ramieniu Kirema. Chłopak delikatnie głaskał jej rozpuszczone włosy.

- No powiedz jej wreszcie – nie wytrzymał kupiec, szturchając rycerza.

- Co mam powiedzieć? – Ha Meknarin machnął ręką, jakby opędzał się od naprzykrzającej się muchy. Elheres nastawiła ucha zaintrygowana.

- No... powiedz jej – Baax nachylił się do rycerza, ale jego szept rozszedł się głośno wokoło – powiedz jej, co myślisz. Że jest niezła…

Zatoczył się od niespodziewanego uderzenia w twarz. Gdyby nie siedział, to by się przewrócił. Wytrzeszczył oczy na poczerwieniałą twarz czarodziejki i zupełnie bez sensu zaczął się zastanawiać, czy zrobiła się taka czerwona ze złości, czy za szybko wypiła kubek pobudzającego napoju. Jej włosy w kolorze dojrzałej pszenicy opadały w nieładzie na ramiona, a błękitne oczy ciskały gromy. Była niezwykle śliczna, co Baax przyznawał w duchu z wielkim żalem. Teraz nie miał już u niej szans, skoro to Ha Meknarin był jego konkurentem.

Rycerz w przeciwieństwie do czarodziejki pobladł, a jego spojrzenie mogłoby chyba zmrozić najgorętszą elfkę pod Górą. Ale wpatrywał się w Baaxa.

Elheres podniosła się i bez słowa odeszła w tłum. Dawno już nie czuła się tak znieważona. Rycerz wstał i pobiegł za nią. Chwycił ją za ramię i zmusił, by spojrzała mu w twarz. Nie zdążył jednak nic powiedzieć, bo ona odezwała się pierwsza.

- Więc jaka jestem? – spytała nad podziw spokojnie. Nagle wpadła na zupełnie nowy pomysł. Wpatrywała się w jego twarz i widziała, jak oblewa się purpurą. Spuścił wzrok, bo nie mógł znieść jej spojrzenia. Odchrząknął, ale nic nie powiedział. – Niezła? Tylko tyle? Pokażę ci jaka jestem niezła. Chodź. – Pociągnęła go do góry, gdzie elfy podobierane w pary, trójki i większe grupy oddawały się cielesnym rozkoszom. – Pamiętasz Xen Melair, Hadar, Eriaar. Nie? Już zapomniałeś? To dlatego jestem niezła. Ale zobaczysz, jaka jestem naprawdę. Fantastyczna! Rozumiesz? Jestem wspaniała i zaraz ci to udowodnię – mruczała do siebie całą drogę, aż znaleźli się dostatecznie wysoko, wyżej niż jakiekolwiek elfy.

Drżała. Z zimna, z podniecenia… nie wiedziała. Bo zimno było bardzo, powietrze wydobywało się z jej ust kłębami pary, oddychała szybko, zmęczona wspinaczką. A podniecenie…


Leżeli obok siebie zmęczeni i rozgrzani. Kłęby pary z ich ust rozpływały się w powietrzu. Elheres zaczęła się nimi bawić, rozwiewała je i łączyła, ale szybko przestała, podniosła się na łokciu i popatrzyła mu w twarz.

- Nie udało się, co? – spytała z nutą wyższości w głosie. – Co teraz powiesz szlachetnemu Keran Lihesowi? Że nie udało ci się uchronić mnie przed Magią. A może powiesz mu, że ci się udało i pokochałam cię, co?

Ha Meknarin spojrzał na nią zdziwiony, ale nic nie powiedział.

- Ach, nie wiedziałeś – wyszeptała, głaszcząc jego spierzchnięte wargi wskazującym palcem. – No cóż, ja go przejrzałam. Okrągły rok nie mniej, ani nie więcej. Byłby gotów wydać mnie za rycerza bez rodu, żeby tylko doczekać ukochanych wnuków. Ukochanego wnuka płci męskiej. – Usiadła i objęła ramionami kolana. – Co z tego, że z kobiecej linii rodu, ale zawsze byłby to Keran Lihes. Przepraszam, pomyliłam się, nie wydałby mnie za rycerza. Przecież zaofiarował ci taką sumę, że mógłbyś odkupić nazwisko i ród. Jesteś Keranem, prawda? Kiedyś byłeś. Tylko że mój syn i tak nie nosiłby nazwiska Keran Lihes! Chyba od urodzenia wie, że jest ostatnim z rodu. Przecież Przeznaczenia nie da się zmienić, Wieszcz nie okłamał chyba jego ojca, nie? Wygląda na to, że nie. W takim razie po co chce zrujnować swój majątek, aby mnie wydać za mąż? To bez sensu, nie sądzisz? – spojrzała na niego. – Nudzę cię pewnie. Sądzisz, że będziemy mieli dziecko? – spytała, ale nie oczekiwała odpowiedzi. Patrzyła w dal, na lasy i na majaczący na południowym wschodzie Quanitawial. Gdzieś tam była Isela, tam był Eitel. Dom.

- Elheres – wyszeptał za jej plecami. – Nie rozumiem, o czym mówisz. Nie wiem, jaki był plan twojego ojca. To znaczy wiem – powiedział głośniej, jakby nagle podjął jakąś decyzję. – Wiem, co kazał mi zrobić… – zająknął się. – Seszijo, wybacz. Niegodny jestem…

- Przestań!

- Kiedy to prawda. I wcale nie dlatego, że tyś Seszija, a ja parias bez rodu i nazwiska. Masz rację, kiedyś byłem Keranem, pamiętam jeszcze te czasy. Imię moje brzmiało Keran Jaynar Meknarin, ale już nim nie jestem. Jednak swój honor mam, dlatego wyjawię ci to, co uczyniłem i co czyni mnie niegodnym rozmowy z tobą. A gdy to usłyszysz, będziesz mogła ze mną uczynić wszystko, co zechcesz. Nawet mnie zabić, gdyż na to właśnie zasługuję.

To ja jestem winny tego, że nie dopuszczono cię do Próby podczas Zgromadzenia Magów w Hadarze. Twój ojciec wręczył mi list, w którym opłacony przez niego czarodziej opisał wydarzenia, które miały miejsce w Daey podczas twojej pierwszej Próby. Opisał zniszczenia, które wtedy spowodowała twoja Magia. I radził koncylium w Hadarze, by nie dopuścili cię nigdy więcej do Próby. Miałem ten list dostarczyć i choć wiedziałem już, jak wiele znaczy dla ciebie Magia, dostarczyłem go. Ważniejsza była dla mnie nagroda, czego teraz się wstydzę. Ale wierz mi, że przez cały czas po Zgromadzeniu, kiedy widziałem twój ból, czułem żal.

Seszijo, winien jestem twego cierpienia i zasługuję na karę, a zatem ukarz mnie, jeśli taka jest twoja wola. Lecz wiedz także, że pokochałem cię i nie chciałem więcej twego cierpienia. Pomogłem ci w drodze do Ptasiej Twierdzy, by zadośćuczynić za moje winy. Wybacz mi zatem lub ukarz mnie, zgodnie ze swą wolą.

- Niesamowite! – powiedziała powoli, patrząc na niego dziwnie rozradowanym wzrokiem. – A ja myślałam, że to znowu Ochan. Tak jak w Daey, choć nie pasowało to do niego. On nie przypominałby wszystkim, co się tam stało i nie wmawiał im, że to się powtórzy. Pewnie dlatego nie byłam na niego taka zła za Hadar. A to była twoja sprawka. Nie wiedziałam. – Zamyśliła się. – Teraz to już nie ważne – westchnęła w końcu. – Teraz jestem już Panią Wiatrów i nic tego nie zmieni. To Przeznaczenie tak chciało, dlatego nie winię cię za to, co zrobiłeś w Hadarze. Kocham cię za to. – Chwyciła jego twarz w dłonie i ucałowała w czoło z szerokim uśmiechem, a on wyglądał, jakby zupełnie nic nie rozumiał. – Chodźmy na dół. Procesja przesunęła się już ku południowi, nie sądzisz? – popatrzyła na zbocze, usiane elfami, teraz bardziej na prawo od miejsca, w którym siedzieli. Słońce minęło już Quanitawial i świeciło nad niezmierzonymi połaciami Aghari Lasijon. – Chodźmy na dół.


Baax zostawił Zitę i Kirema ich własnym sprawom. Był szczęśliwy, że udało mu się połączyć dwie pary podczas tego cudownego święta lata. Nie wiedział, czy Elheres i Meknarin dogadali się, ale był pewien, że w tej atmosferze nie mogli się długo na siebie boczyć. Jemu pozostało jedynie poszukanie ciekawskich elfek. A tych było w okolicy naprawdę niemało.

Usłyszał wołanie i obejrzał się. Zobaczył na skale powyżej zielone jak świeża wiosenna trawa oczy i burzę rudych loków. Elfka podbiegła do niego wymachując rudym, pręgowanym ogonem i, ku jego rozpaczy zapytała, czy nie widział gdzieś Ochana. Nie była ciekawa tego, co on miał do zaoferowania. Choć nie miał nadziei, że zrozumie, powiedział że Ochana nie widział, ale on też jest człowiekiem, więc… Niestety nie dosłuchała do końca, co chciał jej powiedzieć. Musnęła jego ucho nosem, mrucząc głośno i znikła w tłumie tak szybko, że nie zdążył się nawet obejrzeć.

Na szczęście wokoło były inne elfki, rude i nie rude.


Aynwel znalazła Ochana całkiem blisko. Siedział na głazie i bawił się kamyczkami. Podrzucał je i łapał, i choć słońce minęło go już, nie wyglądało na to, że zamierza ruszyć w dalszą drogę.

- Co tu robisz tak samotnie? – spytała wesołym głosem. Wyciągnęła w jego stronę żarzący się zwitek, wypchany suszonymi liśćmi. – Chcesz?

Odepchnął jej rękę tak gwałtownie, że skręt wypadł na ziemię. Podniosła go i podmuchała, czyszcząc z pyłu.

- Wzięłam go dla ciebie. Powinieneś spróbować, poprawi ci nastrój.

- Nie chcę sobie poprawiać nastroju – rzucił opryskliwie. Miał nadzieję, że elfka odejdzie, ale ona zastała.

- Jak poszukiwania? – spytała, jakby to nie było oczywiste. – Rozumiem, że nic nie znalazłeś. – Przerwała na chwilę i przyglądała mu się. – To smutne.

- Tak. Czy zostawisz mnie wreszcie? – spytał poirytowany. Marzył, żeby ta zabawa skończyła się już i żeby mogli odejść na zachód, do kraju Najstarszych. Powinni to byli zrobić od razu.

- Przeszkadza ci moja obecność? – spytała.

Popatrzył na nią. Wydatne policzki wybrzuszyły się jeszcze bardziej, gdy ścisnęła wargi. Jakby rozważała, czy coś powiedzieć. Nie pomógł jej w podjęciu decyzji.

- Towarzyszę ci, bo jesteś dziwny – odezwała się wreszcie.

- Dziwny?

- Znam już twoją przeszłość, ale nie znam przyszłości – powiedziała szybko. Zobaczyła, że on nie rozumie – Jestem Wieszczką… – przerwała. Miała nadzieję, że teraz coś powie, ale nadal milczał i przyglądał się jej, jakby sądził, że jeszcze nie skończyła. Zaczerpnęła głęboko powietrza i spróbowała wyjaśnić, co ją tak w nim zdumiewa. – Najpierw nie znałam nawet twojej przeszłości, ale później ją opowiedziałeś i poznałam ją, choć nadal jej nie czuję. A twojej przyszłości wciąż nie znam. To nie byłoby takie dziwne, gdybyś był Władcą Przeznaczenia, takie rzeczy się zdarzają. Spotkałam już kilku Władców Przeznaczenia, też nie czułam ich przyszłości i przeszłości, bo nie ma ich… was… w Planie, a ja czuję tylko Plan. Tylko że ty masz Przeznaczenie. Bardzo silne, tylko nie wiem jakie, więc nie możesz być Władcą Przeznaczenia. Nie wiem w takim razie, kim jesteś, bo nigdy się z kimś takim nie spotkałam. Ani nie słyszałam o kimś takim. Nikt z moich Mistrzów także nie słyszał, właśnie z nimi o tym rozmawiałam.

Wyglądała na zagubioną i zdezorientowaną i Ochan pomyślał, że wie, jak dziewczyna się czuje. Sam czuł się tak samo od pamiętnych wydarzeń na Nelopie. Wydarzyło się tam coś, czego nigdy sobie nie wyobrażał. Coś, czego nie potrafił wyjaśnić ani on sam, ani światły inokan A'kwei, ani Wiedzący, których o to pytał. A teraz jeszcze ta elfka mówiła, że wyczuwa wokół niego zaburzenia Planu. Sam je czuł, sam wiedział, że to, co się dzieje nie pasuje do Planu, ale dopóki nie usłyszał tego od niej, odsuwał od siebie myśl, że Przeznaczenie nie ma wpływu na to, co się z nim dzieje.

Nagle poczuł potrzebę bliskości innej istoty i objął Aynwel ramieniem. Przycisnął ją do siebie, a ona oparła rudą głowę na jego piersi. Jej włosy w ogóle pozbawione były zapachu. Ani śladu ciężkiego aromatu tłuszczu i brudu, czy woni balsamów. Oddychał powietrzem pachnącym kadzidłami jak wszystko tutaj. Może mogliby sobie pomóc. On jej, a ona jemu. Może mógłby wypalić tę trawę, którą mu dała i odprężyć się trochę, ale zwitek przestał się już żarzyć. A może mogłaby mu powiedzieć coś o Pierścieniu. Gdyby Pierścień miał Przeznaczenie, pewnie zdołałaby je dostrzec, choć nie słyszał nigdy o tym, by przedmioty miały Przeznaczenie. Ale ten przedmiot był magiczny, a mimo to nie reagował na zaklęcia. Pierścień sam wybrał sobie drużynę, którą ciągnął za sobą przez pół świata. Mógł mieć i Przeznaczenie.

Odsunął ją od siebie bardzo delikatnie i dotknął sznureczków na swojej szyi. Wyciągnął ten, na którym miał zawieszony aksamitny woreczek. Tak samo jak wobec A'kwei i wobec Elheres przestraszył się, że jeśli da jej Pierścień, wyniknie z tego coś złego. Nie była czarodziejką, więc strach był słabszy. Ujął cieniutki jak włos metalowy krążek i pokazał jej.

- To jest Pierścień, o którym mówiłem Wiedzącemu.

Ujęła Pierścień w swoje drobne pazurki i położyła go na dłoni.

- To on – wyszeptała nieswoim głosem. – To jego Przeznaczenie, jego zew. Czujesz zew. – Chwyciła się drugą dłonią za gardło, jakby nagle zaczęła się dusić. – On cię wzywa! Nie idź za nim! – krzyknęła chrapliwie i odchyliła głowę do tyłu. Z jej gardła wydobył się odgłos, jakby ścierały się tam nie struny głosowe, a poszczerbione żelazne miecze.

Ochan przeraził się. Nie miał pojęcia, co robić, nie rozumiał, co się z dziewczyną dzieje. Chwycił jej głowę, zanim uderzyła o twardą skałę z tyłu. Trzymał ją mocno, gdy jej ciało wyprężyło się. W zaciśniętych kurczowo dłoniach ściskała Pierścień, zgięte ręce przyciskała do piersi. Dygotała i spazmatycznie łapała powietrze. Wokół nich zaczęło się robić zbiegowisko.

Nie wiedział, czy trzymać ją tak nadal, czy użyć Magii. Bał się jednak, że w połączeniu z Mocą Pierścienia – jakąkolwiek Moc on posiadał – wyrządzi jej więcej szkody niż pożytku. Rozglądał się po otaczających go twarzach, ale widział w nich jedynie ciekawość i narkotyczne odurzenie. Nie było się kogo porazić, a elfka dygotała coraz mocniej i zaczęła sinieć.

Nagle wszystko się skończyło i sama, bez jego pomocy usiadła wyprostowana. W zaciśniętych przy piersi dłoniach nadal trzymała Pierścień. Ochan był pewien, że to koniec, że już po wszystkim. Otarł pot z czoła i chciał zapytać, co się stało, ale dziewczyna w tej właśnie chwili sama zaczęła mówić. Mówiła cicho z pochyloną twarzą i zamkniętymi oczami. Wokoło również było cicho. Wszyscy słuchali, bo tej legendy jeszcze nigdy nie słyszeli.


- Ogromne pomieszczenie. Wysoka grota, tak wysoka, że światło płonących pochodni nie dociera do jej sklepienia. Wszędzie płonie Ogień. Ogień ujarzmiony. Ogień poskromiony. Pali się na kominku, pali się mnóstwo pochodni. Wchodzą płonące postaci. Nie, to nie one płoną, to ich szaty mają kolor Ognia i każda z nich niesie w dłoni płomień. Substancję, która się pali, ale się nie spala.

Podchodzą do postumentu, który stoi pośrodku groty, do skalnego postumentu. Stają przed nim, kłaniają się i kładą swój płomień. Każdy podchodzi pojedynczo, każdy po kolei. Układają swoje płomienie na postumencie, naokoło jego środka. Tam leży złoty krążek. – Podniosła do góry złączone dłonie. Na nich spoczywał Pierścień. Jak na skalnym postumencie. Nie poruszyła się więcej, tylko mówiła. – Tylko w idealnym okręgu można zamknąć Moc. Tylko z Kręgu nie może się wydostać. I ze sfery, ale Władcy Ognia nie potrafią jej stworzyć. Sfery tak idealnej, by uwięzić w niej Moc. Dlatego stworzyli Krąg. Tworzyli go długo, długo dobierali stopy metali i magiczne zaklęcia, by był tak twardy, by nic w całym świecie nie zdołało go zniszczyć. By na zawsze uwięzić w nim Moc. Teraz muszą jeszcze tę Moc zebrać w jednym miejscu i wypowiedzieć ostatnie Słowo, które zamknie ją w Kręgu.

Dlatego są tu wszyscy. Wszyscy Władcy Ognia, którzy żyją na powierzchni świata. Chcą zamknąć Ogień w kręgu, aby zachować go tylko dla siebie. Są potężni. Są tu wszyscy, którzy władają Ogniem i Moc Ognia jest tutaj tak potężna, jak oni. Zaczynają śpiewać. Ogień płonie coraz wyżej, coraz wyżej. – Otworzyła oczy i uniosła twarz, jakby wpatrując się w widoczne tylko dla niej płomienie. – Jeśli im się nie uda, nie będzie komu o tym opowiadać – szepnęła cicho.


Elheres schodziła z góry. Widziała gromadzące się w jednym miejscu zbiegowisko. Zaciekawiona pociągnęła za sobą Meknarina. Ze zdziwieniem spostrzegła pośrodku zgromadzenia elfów Ochana, a obok niego elfią dziewczynę. To ona mówiła, a wszyscy słuchali jej w napięciu.

Elfy siedziały naokoło na skałach w milczeniu, a dziewczyna mówiła cichym głosem. Elheres usiadła na kamieniu obok zasłuchanego elfa. Dostrzegła, że z drugiej strony do zgromadzenia zbliża się Baax. Potem wypatrzyła Zitę i Kirema. Dziewczyna zaczęła teraz mówić głośniej.


- Nie spodoba się to Stwórcom. Nie spodoba się Pani Magii, która swe Moce dała całemu światu. Nie spodoba im się, że Władcy Ognia chcą zatrzymać Moc dla siebie i nie dać jej nikomu więcej. Nie spodoba się to Stwórcom i będą chcieli im przeszkodzić.

Śpiewają pieśń, śpiewają Słowa, które sprawiają, że Ogień płonie. Płoną ogniki ustawione wokół złotego krążka, płoną coraz wyżej, coraz mocniej. Nigdy jeszcze świat nie widział tak potężnego Ognia i nigdy go ponownie nie zobaczy.

Elfka urwała nagle, jej usta powtórzyły bezgłośnie ostatnią frazę. Oddychała głębiej i szybciej. Jej oczy wpatrzone były w jakiś odległy punkt. Trudno było powiedzieć czy odległy w przeszłości, czy w przestrzeni. Elfy wokół wstrzymały oddech. Ochan siedział, bojąc się poruszyć. Czekał, co jeszcze powie. Coś jeszcze musi powiedzieć! To był moment stworzenia Pierścienia, tego się domyślił, ale co wydarzyło się później? Co się stało? Twarz elfki wyrażała przerażenie. Co stało się później? – Nadeszła – powiedziała Aynwel, zwracając się do niego. Ale miał wrażenie, że nie odpowiada jemu, że nie patrzy na niego, a myślami jest gdzieś indziej. Tam, gdzie stworzono Pierścień.

- Nadeszła, a wraz z nią inni. Chmury najczystszej Mocy, jaką widział świat. Nadeszli, by ukarać śmiałków. Nie można zamknąć Mocy, Moc jest przeznaczona dla wszystkich, którzy otrzymają jej Dar. Tych było wielu i wielu jeszcze nadejdzie, tak jest zapisane w Planie. Nie można zamknąć przed nimi Mocy.

W Planie nie ma tego wydarzenia. Plan nie przewiduje, by ktoś mógł zamknąć Moc w Okręgu. Dlaczego więc tak się dzieje?

Oto jeden z Władców Ognia jest Władcą Przeznaczenia. Jego również nie ma w Planie. Jego wola wystarczy, by zniszczyć Plan, by odebrać Moc światu. Dlatego chmury najczystszej Mocy zstąpiły do świata, by nie dopuścić do zmiany Przeznaczenia, by uratować Moc. By uchronić Plan przed wypaczeniem.

Ogień płonie wysoko na skalnym postumencie. Jest ich wielu, jednoczą swoją Moc. Czy Pani Magii będzie w stanie stawić im czoło i rozproszyć Moc zgromadzoną w tej grocie? Stwórcy nie mają prawa ingerować w Plan, tak jak nie mają do tego prawa istoty przez nich stworzone. Tylko Władcom Przeznaczenia dana jest moc przekształcania Planu, lecz ten Władca posunął się za daleko. Dlatego Stwórcy nadeszli.

Muszą go powstrzymać. Pani Magia uwalnia rozszalałe Moce. Teraz potęga Ognia jest tak wielka, że on nie jest w stanie go ujarzmić. Ścierają się Moce, płomień strzela w górę tak wysoko, że widać sklepienie ogromnej jaskini. Jest tak gorąco, że skały zaczynają się topić. Rozpływają się, jęzory płonącej lawy z wnętrza ziemi wypływają z dziur i szczelin. Czerwone jak ogień i jak ogień wściekle płonące. Pochłoną wszystko, co stanie im na drodze.

Władca Przeznaczenia wie, że to jego ostatnie chwile. Jeśli teraz nie uda mu się uwięzić Mocy, nigdy już mu się to nie uda, bo zaraz spłonie. Musi zrobić to teraz. Wie, że niewielu żywych już z nim pozostało. Stwórcy nie pozwolą, by coś w ich świecie stało się niezgodnie z ich wolą. Ale Pani Magia jest jeszcze zbyt słaba w początkach świata. Nie uwolniła przecież wszystkich swoich Mocy, a Powietrze jest zbyt młode, zbyt słabe, by pokonać Ogień. Moc Ognia jest tak potężna, tak skupiona w tym miejscu, że wystarczy teraz właśnie powiedzieć Słowo, by skierować ją do Kręgu, a wtedy będzie po wszystkim. Wtedy zostanie uwięziona. Władca Przeznaczenia wie, że musi tylko powiedzieć Słowo, to Słowo.

Nie ma czym oddychać, Pani Magia plącze mu język. Nie ma czym oddychać, ale Powietrze jest jeszcze zbyt młode. Myśleliście, że stwarzając Młodszych Braci poskromicie nas, Najstarszych? Myśleliście, że oddamy im to, co jest tylko nasze? Moc Ognia należy do nas, tylko do nas i nikt inny nigdy jej nie posiądzie. Powietrze też posiądziemy i wszystkie Moce, które stworzysz, krzyczy Władca Przeznaczenia, ale słabnie, czuje, że Moc Stwórcy przerasta jego Moc. Teraz jedyne, czym może z nim walczyć, to moc przekształcania Przeznaczenia.

Oto słowa, które mają moc kształtowania Przeznaczenia, krzyczy ostatkiem sił. Oto wprowadzam zmianę do waszego Planu! Oto zamykam Moc Ognia w tym Kręgu, by nikt jej nie dostał prócz mych młodszych braci, którzy nadejdą po mnie. Gdy on się narodzi, uwolni tę Moc, by oddać ją jej prawym właścicielom. Krąg sam go znajdzie, gdy on dorośnie i będzie gotów, a będzie wiedział, co czynić, by uwolnić Moc i oddać ją światu. On będzie Władcą Przeznaczenia i Władcą Ognia, i nikt przed nim tej Mocy nie uwolni, gdyż wówczas zniszczy ona wasz świat i spłonie ten, kto będzie próbował ją uwolnić, a ona się nie uwolni! I przeklęte niech będzie to miejsce i miejsce, w którym będzie chciał uwolnić Moc Ognia!

Jaskinia płonie, ziemia się trzęsie. Najodleglejsze końce świata odczuwają to, co dzieje się w jaskini przepełnionej Mocą. Pani Magia złości się, szarpią się Moce. Ale wola Władcy Przeznaczenia jest silniejsza. Wypowiada Słowa, które mogą zamknąć rozszalałą Moc w Okręgu. W ostatnim wielkim wybuchu Ogień topi i spopiela wszystko, spopiela Władcę Przeznaczenia. Skały spływają szeroką rzeką w dół, aż do morza. Stygną.

Płomień pozbawiony Mocy przygasa, uspokaja się, skały zastygają, a na roztopionym postumencie leży złoty Krąg Mocy. Moc Ognia została zamknięta, by uwolnił ją młody Władca, kiedy nadejdzie jego czas, nie wcześniej ani nie później. Plan uległ zmianie. Stwórcy odchodzą ze świata, by wprowadzić zmiany do swojego Planu, a Krąg Mocy pozostaje.

Należy go strzec, by niepowołany nie uwolnił jego Mocy, nim czas się spełni i nadejdzie młody Władca, który będzie wiedział.

Elfka westchnęła i opadła nagle jak podcięty powój. Ochan znów chwycił ją w ręce. Siedzące wkoło elfy wciąż bały się głośniej odetchnąć. Rozejrzał się po ich twarzach, po skrytych w cieniu błyszczących kocich oczach. Aynwel drżała lekko i łapczywie chwytała powietrze. Wiedział, że lada moment odzyska przytomność.

Chwycił dłoń, w której trzymała Pierścień. Była mocno zaciśnięta. Z trudem rozchylił jej palce i wyjął idealnie okrągły, cieniutki krążek. Krąg Mocy. Mocy Ognia. Ukrył go w sakiewce i znów rozejrzał się po twarzach otaczających go elfów.

- Ciekawe, ciekawe – wymruczał jeden ze starszych elfów. – Chyba przypominam sobie tą legendę. To legenda inokanów, Strachliwych. Najstarsi nie chcieli dać im dostępu do swojej Mocy, więc zaklęli ją w Kręgu Mocy. Gdy Moc zostanie uwolniona, Stwórcy odejdą, bo tak planowali od początku, tylko że smoki są niecierpliwe i nie chciały czekać. Na końcu świata każda rasa dostanie we władanie swą Moc i wszyscy dostaniemy ten świat na nasz użytek, by rządzić nim jak nam się będzie podobało. To nie było dokładnie tak, jak ona mówiła. To Pani Magia powiedziała, że przy końcu świata pojawi się Najmłodszy Brat – z najmłodszej rasy, o to jej chodziło – i uwolni Moce. Wszystkie Moce, nie tylko Moc Ognia. A Ogień został odebrany smokom za karę, za ich pychę. Tak to było. – Tłusty ciemnowłosy elf z wyliniałym ogonem siedział chwilę cicho, patrząc nieruchomym wzrokiem na Ochana. – A Strachliwi w swym przerażeniu przed Stwórcami przeinaczyli legendę tak, aby mocy Kręgu nigdy nie można było uwolnić. Ale teraz Władca powrócił i nie jest jednym ze Strachliwych, o nie! Teraz Moc Kręgu i wszystkie Moce zostaną uwolnione, a my dostaniemy na własność nasz świat. Cieszę się, że dożyłem tych dni.

Elfy zaczęły cicho szeptać między sobą. Nad polaną, nad Górą unosiła się atmosfera podniecenia i radości. Dopiero później zgromadzeni zauważyli, że słońce schowało się za skalnym występem i wszyscy, którzy słuchali wieszczby Aynwel, znaleźli się w cieniu Góry.

164



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Janik Olga Pierścień Władców 01 Magiczy pierścień
Janik Olga Pierścień Władców 1 Magiczny pierścień
Janik Olga Pierścień władców 1 Magiczny pierścień
Janik Olga Pierścień władców 3 Siostra
Janik Olga Pierścień Władców 02 Smoczy dar
Christopher Pike [Final Friends 01] The Party (rtf)
01 Księgi Ekklesiastika I rtf
01 Proroctwo Nahuma I rtf
01 Proroctwo Izajaszowe I rtf
01 Proroctwo Sophoniasza I rtf
01 Proroctwo Malachiasza I rtf
01 Proroctwo Zacharyasza I rtf
01 Treny Jeremiasza I rtf
01 Królowie Księgi I I rtf
01 Proroctwo Jeremiaszowe I rtf
01 Proroctwo Joela I rtf
01 Proroctwo Amosa I rtf
01 Ezdrasz Księgi I I rtf
01 Proroctwo Ozee I rtf

więcej podobnych podstron