Fenix 2 92


NUMER 2 (11) 1992

OPOWIADANIA:

Ursula Le Guin Opowieść żony

Jerzy Nowosad ....................................................................................Wzgórze wisielców

Fred Saberhagen ....................................................................................Skrzydła z cienia

Olgierd Dudek .................................................................................................Czas Siejby

Wiktor Wikiewicz .................................................................................Sejmor Srebnołuski

David Brin.............................................................................................................. Te oczy

Lawrence Watt Ewans ................................................... No i rzuciłem robotę u Harry'ego

FENIX - miesięcznik literacko filmowy

Ursula Le Guin

Opowieść żony

Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz

Był dobrym mężem, dobrym ojcem. Nie rozumiem tego. Nie wierzę. To się nie mogło zdarzyć. Widziałam, jak to się stało, ale to nieprawda. Niemożliwe. Był zawsze łagodny. Gdybyście go widzieli, jak się bawił z dziećmi, każdy, kto by go wi­dział z dziećmi, wiedziałby, że nie ma w nim ani śladu zła, że jest dobry do szpiku kości. Kiedy go po raz pierwszy spotka­łam, mieszkał jeszcze u matki, tam, nad jeziorem Spring Lake, i nieraz widywałam ich razem, matkę i synów i myślę, że warto się zaznajomić z każdym, kto jest tak miły dla swojej rodziny jak on. A potem zdarzyło się, że chodziłam po lesie i spotkałam go, kiedy wracał sam z polowania. Niczego nie upolował, nawet myszy, ale go to wcale nie zmartwiło. Po prostu dokazywał, ciesząc się rannym powietrzem. To jedna z rzeczy, które od razu w nim polubiłam. Nie przejmował się, nie zrzędził i nie skamlał, kiedy coś mu się nie udawało. Zaczęliśmy więc wtedy rozmawiać. I chyba wszystko się dobrze potoczyło, bo wkrótce już spędzał u mnie prawie cały czas. A moja siostra powiedziała - bo widzicie, moi rodzice wyprowadzili się ubiegłego roku na południe, zostawiając nam rodzinne gniazdo - więc moja siostra powiedziała, niby drocząc się, ale poważnie:

- No cóż, jeżeli on ma zamiar tu bywać cały dzień i pół nocy, to dla mnie już chyba nie będzie miejsca!

I wyprowadziła się kawałek dalej. Zawsze byłyśmy sobie naprawdę bliskie, ona i ja. Takie rzeczy nigdy się nie zmieniają. Nie przetrwałabym tego nieszczęsnego okresu, gdyby nie moja siostrzyczka.

No więc mieszkał tu. Mogę tylko powiedzieć, że był to szczę­śliwy rok w moim życiu. On był dla mnie po prostu dobry. Ciężko pracował, nie lenił się, a w dodatku był taki duży i przystojny. Wszystkim imponował, wiecie, mimo jego młode­go wieku. Nocne spotkania w lesie; coraz częściej kazali mu i prowadzić śpiew. Miał taki piękny głos i zaczynał donośnie, a inni przyłączali się do niego niskimi i wysokimi głosami. Dreszcz mnie przechodzi, kiedy teraz o tym pomyślę, jak to słyszałam nocami, kiedy zostawałam w domu, nie szłam na spotkanie, bo dzieci były jeszcze malutkie - ten śpiew wzbija­jący się w górę poprzez drzewa i światło księżyca, letnie noce i księżyc w pełni. Nie usłyszę już nic równie pięknego. Już nigdy nie zaznam takiej radości.

Mówią, że to z powodu księżyca. To wina księżyca, i krwi. Miał to we krwi jego ojciec. Nigdy nie znałam jego ojca i teraz się zastanawiam, co się z nim stało. Pochodził aż z okolic Whitewater i nie miał tu krewnych. Zawsze myślałam, że tam wróci, ale teraz już nie wiem. Coś się o nim mówiło, jakieś pogłoski, opowieści, które zaczęły krążyć, kiedy to się stało z moim mę­żem. To się ma we krwi, mówią, i może się nigdy nie ujawnić, ale jeśli już, to pod wpływem zmiany księżyca. Zdarza się to zawsze na nowiu. Kiedy wszyscy są w domu i śpią. Takiego, który ma przekleństwo we krwi, coś nachodzi, mówią, i on wstaje, bo nie może spać, i wybiega w rozjarzone słońce, i wyrusza zupełnie sam - żeby znaleźć takich jak on. Może to i prawda, bo mój mąż tak robił. Podnosiłam się i pytałam:

- Gdzie idziesz? A on odpowiadał:

- Och, na polowanie. Wrócę wieczorem.

I było to do niego niepodobne, nawet głos miał inny. Ale byłam taka śpiąca, nie chciałam budzić dzieci, a on taki dobry i odpowiedzialny, nie do mnie należało pytać go „dlaczego?" i „dokąd?" i takie inne.

Więc zdarzyło się tak może trzy albo cztery razy. Wracał późno, zmęczony i niemalże zły jak na kogoś tak łagodnego -nie chciał nic mówić. Sądziłam, że każdy musi się od czasu do czasu wypuścić, a gderanie nigdy nic nie pomogło. Ale naprawdę zaczęłam się martwić. Nie tyle, że szedł, ile, że wracał taki zmęczony i obcy. Nawet pachniał dziwnie. Włosy mi się od tego jeżyły. Nie mogłam wytrzymać i powiedziałam:

- Czym cię tak czuć? Cały pachniesz! A on odpowiedział:

- Nie wiem - wręcz opryskliwie i udał, że śpi. Ale zszedł na dół, kiedy myślał, że nie widzę, i mył się i mył. Ale te zapachy zostały w jego włosach i naszym posłaniu przez wiele dni.

A potem ta okropność. Trudno mi o tym mówić. Chce mi się płakać, kiedy muszę sobie o tym przypomnieć. Nasza najmłod­sza, maleństwo, moje szczeniątko, odwróciło się od swego ojca. Z dnia na dzień. Wszedł, a ona się nagle zlękła i zesztywniała z szeroko roztwartymi oczyma, a potem rozpłakała się i próbo­wała schować za mnie. Nie bardzo jeszcze mówiła, ale powta­rzała w kółko:

- Niech to sobie idzie!

Ten wyraz jego oczu, przez moment, kiedy to usłyszał. Nie chcę tego pamiętać. Nie mogę zapomnieć. Wyrazu jego oczu, patrzących na własne dziecko.

Powiedziałam do małej:

- Wstydź się, co w ciebie wstąpiło! - karcąco, ale jednocześnie tuliłam ją do siebie, bo też się przestraszyłam. Aż się trzęsłam ze strachu.

Odwrócił wtedy wzrok i powiedział coś jakby:

- Coś jej się przyśniło - i tym zbył sprawę. Albo starał się zbyć. Ja też. I naprawdę byłam wściekła na małą, kiedy nadal przerażał ją śmiertelnie widok własnego taty. Ale nie mogła nic na to poradzić, a ja nie miałam na to wpływu.

Trzymał się z dala przez cały ten dzień. Bo chyba już wie­dział. Właśnie zaczynał się nów.

Wewnątrz było gorąco i ciasno, i ciemno, i wszyscy już spaliśmy jakiś czas, kiedy coś mnie zbudziło. Nie było go przy mnie. Kiedy się wsłuchałam, dobiegł mnie lekki ruch w przej­ściu. Wstałam, bo dłużej nie mogłam już tego znieść. Weszłam w korytarz; było w nim jasno od mocnego światła słonecznego wpadającego przez otwór. I zobaczyłam go stojącego na zew­nątrz tuż przy wejściu, w wysokiej trawie. Głowę miał zwieszo­ną. Usiadł, jakby znużony, i spojrzał na swoje nogi. Tkwiłam bez ruchu wewnątrz i bacznie przyglądałam się - sama nie wiem, dlaczego.

I zobaczyłam to, co on zobaczył. Przemianę. Najpierw zaszła w stopach. Wydłużały się, każda stopa robiła się dłuższa, wycią­gała się, palce się wyciągnęły, stopa wydłużała się coraz bar­dziej, mięsista i biała. I już nie było na nich włosów.

Włosy zaczęły mu znikać na całym ciele. Jakby się spiekały na słońcu i już ich nie było. Aż cały zrobił się biały, jak skóra na robaku. I odwrócił twarz. Zmieniała mu się w oczach. Coraz bardziej i bardziej płaska, usta robiły się też płaskie i szerokie, zęby szczerzyły się, płaskie i tępe, a nos był już tylko mięsistą naroślą z dziurkami nozdrzy, uszu nie miał, oczy zrobiły się niebieskie - niebieskie w białych obwódkach - i wytrzeszczały się na mnie z tej płaskiej, rozmiękłej, białej twarzy.

Stanął na dwóch nogach. Widziałam go, nie mogłam go nie widzieć, mojego ukocha­nego, miłego, zmienionego w tę nienawistną postać.

Nie mogłam się ruszyć, ale kiedy tak kuliłam się w przejściu patrząc w dzień, drżałam i trzęsłam się od warczenia, które nagle wybuchło w obłędne, straszne wycie. Wycie żalu i wycie prze­rażenia i wycie jak zew. Inni też je usłyszeli, nawet przez sen i obudzili się.

A to patrzyło i rozglądało się badawczo, to, w co się przeob­raził mój mąż, i przybliżyło twarz do wejścia naszego domu. Mnie ciągle unieruchamiał śmiertelny strach, ale za mną dzieci się obudziły i maleństwo skomlało. Wtedy obudził się we mnie gniew matki, zawarczałam i poczołgałam się do przodu.

To coś ludzkiego rozejrzało się. Nie miało strzelby, jak ci z ludzkich siedzib. Ale podniosło leżącą na ziemi grubą gałąź długą, białą stopą i wepchnęło jej koniec do naszego domu, mierząc we mnie. Zmiażdżyłam jej koniec w zębach i zaczęłam pchać się do wyjścia, bo wiedziałam, że człowiek zabije nasze dzieci, jeżeli mu się uda. Ale moja siostra już była blisko. Widziałam, jak biegnie na człowieka z opuszczoną głową i zjeżoną grzywą na karku, z oczyma świecącymi żółto jak zimowe słońce. Odwrócił się ku niej i zamachnął się gałęzią. Ale ja wypadłam z wyjścia, oszalała z matczynego gniewu, a wszyscy inni też biegli już w odpowiedzi na moje wołanie, zbierało się całe stado w tym upale i w jarzącym się blasku południowego słońca.

Człowiek spojrzał po nas, przeraźliwie krzyknął i machnął gałęzią, którą trzymał. A potem zerwał się i pobiegł w dół po zboczu, kierując się na uprzątnięte pola. Biegł na dwóch nogach, skacząc i wymachując, a my za nim.

Byłam ostatnia, bo wciąż jeszcze miłość powściągała we mnie gniew i strach. Biegłam, kiedy zobaczyłam, jak zwalają go z nóg. Zęby mojej siostry wpiły mu się w gardło. Dopadłam ich, kiedy ta istota była już martwa. Inni cofali się od zwłok. Odpy­chał ich smak krwi i ten zapach. Młodsi kulili się, a niektórzy płakali, moja siostra zaś pocierała pysk o przednie łapy, aby pozbyć się tego smaku. Podeszłam blisko, bo myślałam, że jeśli ta rzecz jest martwa, to i czar, przekleństwo musiało się wyczer­pać i mój mąż wróci - żywy, czy choćby martwy, żebym tylko mogła go ujrzeć, moją miłość, w jego prawdziwej, pięknej po­staci. Ale tam leżał tylko biały i zakrwawiony, nieżywy czło­wiek. Odstępowaliśmy od niego coraz dalej i dalej, aż odwróci­liśmy się i pobiegli z powrotem we wzgórza, z powrotem w lasy cienia i mroku, i błogosławionej ciemności.

Jerzy Nowosad

WZGÓRZE WISIELCÓW

Z RAPORTÓW POLICJI

3 czerwca br., o go­dzinie 2.25, trzy ki­lometry na południe od miejscowości Manowo, nocny patrol po­licji drogowej zna­lazł porzucony samo­chód marki skoda favorit, numer reje­stracyjny KRA1543. Opuszczony pojazd stał z zapalonymi światłami na wąskiej ścieżce, pięć metrów od głównej szosy. Śladów wypadku lub walki nie stwierdzo­no. Jedynie na fotelu kierowcy odkryto kil­kanaście kropli czer­wonej cieczy.

Samochód gwałtownie zwolnił, poczułem mocny przechył na prawą stronę. Charakterystyczne klapanie z tyłu nie pozosta­wiało żadnych wątpliwości. Zmełłem między zębami kilka nie­przyzwoitych słów, zjechałem na pobocze i wysiadłem. Przed­tem spojrzałem na zegarek. Kwadrans po pierwszej.

Wąska, leśna droga wychodziła z ostrego zakrętu na długą prostą. Dobrze widoczny w światłach reflektorów drogowskaz błyszczał jeszcze świeżą farbą: grubą cyfrę 3 po nazwie miejsco­wości raz po raz przysłaniała chybocąca gałąź akacji. Trzeba mieć prawdziwego pecha, żeby złapać gumę trzy kilometry przed celem. Z zaciśniętych szczęk znów wycedziłem coś nie przeznaczonego dla pensjonarek i otwarłem bagażnik. Wyciąg­nąłem klucz, latarkę, podnośnik. Zapasowe koło rzuciłem na ziemię. Piętnaście minut po pierwszej w nocy nie jest porą, kiedy rozsadza mnie chęć do pracy.

Ostatnia śruba zgrzytnęła niebezpiecznie. Najpierw nie mo­głem jej odkręcić, potem wlazła w klucz tak głęboko, że musia­łem nim wyrżnąć o asfalt. Zobaczyłem tylko jak wyskakuje. Spadła gdzieś poza kręgiem światła.

Założyłem koło zapasowe, przykręciłem trzy pozostałe śruby i wstałem. Omiotłem latarką asfalt w pobliżu, potem trawę na skraju rowu. Śruba zniknęła. Zacząłem szukać metodycznie, oświetlając wolno kolejne skrawki jezdni.

- Leży przy przednim kole, od wewnętrznej strony - usłysza­łem zza pleców i jakby z góry.

Czyjaś niespodziewana obecność w miejscu, co do którego jesteśmy przekonani, że oprócz nas nikogo tam nie ma, zawsze wywołuje nieprzyjemną, gwałtowną reakcję. Aż do bólu ścis­nąłem w garści ciężki klucz i odwróciłem się.

Kiedy zatrzymywałem samochód, wolna od drzew przestrzeń po prawej stronie drogi była ciemna. Teraz oświetlało ją niebie­skawe, trupie światło bijące od ziemi. To, co w mroku wziąłem za płaską polankę, w rzeczywistości było niewysokim pagór­kiem. Na szczycie stał drewniany podest, z niego wychodził gruby słup zakończony poprzeczką. Przypominał dużą literę T bez połowy daszka. Z poprzeczki zwisał sznur zakończony pęt­lą. Ten sznur nie zwisał luźno.

Wyglądał potwornie. Z pustych oczodołów wypływały struż­ki zakrzepłej krwi, skóra na policzkach nosiła ślady ptasich dziobów. Na związanych z tyłu rękach spostrzegłem krwawe bruzdy po kłach lub pazurach. Gwałtownie zabrakło mi odde­chu.

- Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. - Głos miał równie gruby i chropawy jak słup, na którym dyndał. - To tylko charakteryzacja. Ostatnio nie powodzi mi się zbyt dobrze. W ten sposób dorabiam do pensji.

Warstwa makijażu na jego straszliwej gębie czyniła z niej martwą maskę. Mówił prawie nie ruszając ustami, a przynaj­mniej ja tego ruchu nie dostrzegłem.

- Kiedyś było tu szubieniczne wzgórze. Znajdzie je pan w przewodnikach pod nazwą Wzgórza Wisielców. Ktoś wpadł na pomysł, żeby to wykorzystać i uatrakcyjnić tę trasę turystyczną. Kierowcy autokarów stają tu pod byle pozorem, wtedy włączam światło na pięć sekund. Na ogół wywiera to piorunujące wraże­nie. Za te pięć sekund i godzinę przygotowań dostaję więcej niż za tydzień pracy w macierzystej firmie. Czy pan już przykręcił to koło?

Ochłonąłem na tyle, żeby przytaknąć.

- Za kilka minut powinien nadjechać autokar z Torunia. Pana obecność...

- Tak. Oczywiście.

W biegu wrzuciłem przebitą oponę i klucze do bagażnika. Na koszmarną maskę tamtego wypełzło coś, co u innych można by nazwać uśmiechem. Trupie światło zbladło i zgas­ło.

Koła wykonały trzy obroty w miejscu, samochód skoczył do przodu z przeraźliwym kwikiem gum. W nadziei, że przyniesie to odprężenie, wbiłem pustą fajkę w zęby i ssałem ją. Zwolniłem dopiero przed wjazdem do wsi. Mój Boże, przecież na taki pomysł mógł wpaść tylko kompletny idiota.

Z RAPORTÓW POLICJI.

Dotyczy sprawy samochodu skoda favorit, numer rejestracyjny KRA1543. Analiza laboratoryjna potwierdziła podejrzenia prowadzącego dochodze­nie. Przekazane próbki zawierały pot zmieszany z krwią grupy zero RH minus. Ponadto stwierdzono obecność mikro­skopijnych cząstek naskórka. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypu­ścić, że pochodziły z powiek.

Sandra zrobiła jedną z tych min, z której ni mniej, ni więcej wynika, że ktoś do kogo mówisz nie wierzy ci, ale nie chce tego pokazać. W końcu stwierdziła:

- Gdybym cię nie znała, pomyślałabym, że prowadziłeś sa­mochód po alkoholu.

Siedzieliśmy na pokrytym dzikim winem szerokim ganku; w domu duchota była nie do zniesienia. Na zewnątrz, od czasu do czasu, lekki podmuch poruszał ciężkim, przesyconym zapa­chem kwitnących lip powietrzem.

Sandra odkroiła kawałek ciasta i przeniosła na mój talerzyk. Przez chwilę patrzyła na mnie z udaną uwagą.

- Nic z tego nie rozumiem. Zobaczyłeś szubienicę, na niej wisiał jakiś facet, który, jak gdyby nigdy nic, zaczął z tobą rozmawiać?

-Tak.

Uśmiechnęła się pobłażliwie, z przesadnym namaszczeniem wrzuciła do filiżanki kostkę cukru.

- Byłam dotąd całkowicie przekonana, że wisielcy to ludzie dość małomówni.

- Ja też - odparłem. - Ale ten służy podobno jako atrakcja turystyczna. Nie jest więc prawdziwy.

Mąż Sandry również nie uwierzył. Rozłożył na kolanach szczegółową mapę najbliższych okolic, niemal oskarżycielsko wbił palec w czarną nitkę szosy.

- Ten obszar należy do naszego nadleśnictwa. Przejeżdżam tamtędy kilka razy w tygodniu. Gdyby na tym pagórku rze­czywiście coś stało, musiałbym o tym wiedzieć. Bez naszego zezwolenia niczego nie wolno budować na terenach przyleśnych. Zresztą, czy ty wiesz ile protestów wzbudziłaby taka... budowla?

- W porządku. - Podniosłem ręce do góry. - Poddaję się. Niczego nie widziałem. Wszystko to wymyśliłem dla hecy.

Adrian wykrzywił twarz w zaczepnym uśmiechu, zwinął ma­pę.

- Adaś! Chodź, jedziemy na spacer.

Chłopak wyjrzał spod zielonych płacht liści rabarbaru. Pod­ciągnął przydługie porcięta, otrzepał podrapane kolana i pod­szedł do ojca.

-Autem?

- Autem.

- A mogę jechać z psiodu?

- Nie wiem, zapytaj pana Jurka.

- Panie Lulku, mogę?

- Oczywiście. A ty Sandra?

- Nie. Jedźcie sami. Muszę już zacząć przygotowania do

obiadu.

Zawróciłem samochód na podwórku, malcowi podsunąłem pod siedzenie grubą poduszkę. We wstecznym lusterku zoba­czyłem, że Sandra macha ręką. Przyhamowałem, wychyliłem głowę przez drzwi.

- Stary, wstrętny łgarz! - zachichotała krótko i zniknęła w sieni.

Adrian ze sztuczną obojętnością wsadził papierosa w usta, potem podniósł jasny, niewinny wzrok.

- To chyba nie było do mnie - powiedział głosem panienki, która zgadza, się setny raz, a chce, żeby to uchodziło za pierwszy.

Zwykły, zielony pagórek, wysoki na około pięć metrów, bez drzew, cofnięty od szosy o rzut kamieniem. Pusty. Stałem oparty o samochód i bezmyślnie gryzłem ustnik fajki.

- Wygląda na to - przyznałem niepewnie - że pod wpływem zmęczenia miewam zwidy.

Adrian podniósł z ziemi szyszkę i rzucił. Trafił w pień usy­chającej sosny.

- Jechałeś prawie sześćset kilometrów, ostatnie dwieście po zmroku. Trudno się dziwić - odparł. - Chodźmy obejrzeć tę górkę. Może coś znajdziemy.

- Ale ja nigdy nie miewałem podobnych kłopotów - jęknąłem.

- No wiesz - usłyszałem pobłażliwą odpowiedź. - Po czter­dziestce różnych rzeczy należy się spodziewać.

Obeszliśmy wzgórze z drugiej strony. U podnóża rósł zagaj­nik olch, ułożony w szpaler o kształcie litery S. Chłopiec mysz­kował po krzakach. Wytaszczył stamtąd omszały patyk, wziął tęgi, aż zza pleców zamach; patyk przeleciał przez krzewy, usłyszałem plusk. Spojrzałem pytająco na Adriana.

- Między olchami płynie strumień - odpowiedział. - Podob­no są w nim jeszcze niczego sobie klenie.

Brzdąc na dźwięk ostatniego słowa stracił zainteresowanie patykami. Podbiegł do mnie, podniósł ręce do góry.

- Panie Lulku, kiedy pojedziemy na lyby? Przykucnąłem, on niby wstydliwie odwrócił wzrok.

- Proponuję jutro przed południem.

- Tak - poparł mnie Adrian. - Dziś pan Jurek jest zmęczony. Całą noc jechał samochodem.

- Fajnie - malec uśmiechnął się radośnie. Pobiegł na szczyt pagórka, w kółko powtarzając: - Jutlo na lyby, na lyby jutlo.

Zawróciliśmy. Po szosie sunął ospale długi samochód załado­wany pniami drzew. Końce pni uderzały jednostajnie w jednię, podnosząc siwe chmury kurzu. W koronie akacji przeraźliwie skrzeczała sroka.

Adrian zatrzymał się, popatrzył w ślad za synem.

- Słuchaj, czy ty, opowiadając tę historię z nocy, użyłeś określenia: Wzgórze Wisielców?

I nie wzgórze po prostu, coś mi świta, że takie wzgórze, nie wiem, może góra, istniało naprawdę. Gdzieś o tym czytałem. Ale tamto było chyba w pobliżu miasta, z całą więc pewnością nie o ten pagórek chodzi. Adaś, co ty wyprawiasz?

Mały stał z przekrzywioną głową i komicznie zmarszczonym nosem.

- Tatuś, chodź tu. Stlaśnie cos cuchnie. Adrian mrugnął porozumiewawczo.

- Przyswoił nowe słowo i koniecznie musiał go użyć. Popatrz pod nogi! - zawołał do syna. - Pewnie wdepnąłeś w cos brzydkiego. Chłopiec zakręcił się w kółko, obejrzał swoje buty i odkrzyknął.

" Chodź tatuś! Buty mam ciste. To ta gola tak śmieldzi!

Weszliśmy na wzgórze. Dokładnie na szczycie poczułem nieprzyjemny, duszący odór. Po minie Adriana poznałem, ze do niego też dotarła ta niesamowita woń. Niedowierzająco pociągnął nosem.

- Rzeczywiście, zapach arcyniemiły.

- Tatuś, patś! Laz, dwa tśy - malec zrobił trzy kroki w bok - i tu już nie cuchnie. Obaj zrobiliśmy to samo. Trzy kroki od szczytu woń zanikała. Laz, dwa tśy - brzydko pachnie. Laz, dwa, tśy - ładnie pachnie. Tatuś, a co tak może nieładnie pachnieć?

Adrian wziął syna za rękę, zaczęliśmy schodzić ze wzgórza. Pewnie gdzieś w pobliżu padło jakieś zwierzę. Taki odór wydziela rozkładające się ciało.

Sroka ucichła nagle, zatrzepotała skrzydłami i zginęła w zie­leni. Po szosie, ciężko posapując, sunęła kolejna ciężarów­ka z drewnem.

Od podnóża pagórka płynie zielonkawa, przeraźliwie zimna mgła. Ogarnia wolno pierwszą szubienicę, drugą, trzecią... Wszystkie są zajęte. Wiszą na nich sine ciała z przekrzywionymi głowami, z granatowych ust wystają długie, obrzmiałe języki. Dyndają monotonnie, grube sznury skrzypią przejmująco. Nad wzgórze z dzikim wrzaskiem wzlatuje wrona. Czuję na grzbiecie strugę lodowatego potu. Chcę stanąć, ale czyjeś mocne ręce po­pychają mnie natarczywie. Mijam kolejnego powieszonego. Wy­bałuszone, szklane oczy patrzą z niemym wyrzutem.

Ścieżka kończy się. Dotarłem do szczytu. Niepewnie unoszę głowę. .W słabej poświacie księżyca widzę słup. Z poprzeczki zwisa grube, konopne powrósło. Odwracam wzrok. Stok cały pokryła mgła, szczyt zostawiając wolny - jak centrum sceny, gdzie zaraz ma wystąpić aktor grający główną rolę.

Ktoś łapie mnie za łokcie, podnosi. Staję na jakiejś brudnej skrzyni. Na szyi czuję szorstkość sznura. Niewidzialne ręce zaciskają go. Brakuje mi oddechu. Cień podchodzi bliżej. Widzę nogę. Lekko uniesiona do góry z całej siły kopie w to, na czym stoję.

-Nieee!!

Wyrywam się, pękają postronki na rękach. Spadam niżej, walę w coś barkiem, na twarzy czuję bryźnięcie zimnego płynu.

Błysnęło światło. - Jurek, co się stało? Wolno, bardzo wolno otworzyłem oczy. . Leżałem na podłodze zakutany w koc. Roztrzaskana szklanka spoczywała tuż obok mojej głowy. Jej zawartość miałem na twarzy. Po prawej ujrzałem tapczan ze skopanym prześcierad­łem, nad sobą dwie zatroskane twarze.

Adrian wyciągnął rękę. Uchwyciłem ją i wstałem. Sandra pobiegła do kuchni, skąd zaraz dobiegł syk czajnika. Wytarłem twarz chustką, zdjąłem mokrą od potu bluzę piżamy.

-Zły sen?

Pokiwałem głową. Kominkowy zegar na kredensie pokazy­wał czwartą rano.

- O czym?

-To wzgórze...

Adrian poprawił skotłowane prześcieradło, wyprostował po­duszkę. Przysiadł na skraju tapczanu, uspokajająco położył rękę na moim ramieniu.

- Niepotrzebnie tam wczoraj pojechaliśmy.

Z korytarza doszedł odgłos bosych, dziecięcych stóp. Zza obrzeża drzwi wyjrzała pucołowata buzia w otoce sterczących na wszystkie strony, jasnych włosów.

- Pan Lulek nie śpi? Pan Lulek zaraz pójdzie spać, ale ty pójdziesz już. -Sandra prawie wbiegła - do pokoju. Na stoliku postawiła szklankę świeżej herbaty, kilkoma szybkimi ruchami przetar­ła podłogę.

Brzdąc pogardliwie wygiął usta.

- No dobzie. Tylko tak nie ksićcie głośno. I pamiętajcie o lybach.

- Pamiętamy. A teraz maszeruj do łóżka. Prawdziwi mężczyźni jeszcze śpią.

Adrian popatrzył na syna z rozbawieniem. Malec podciągnął spodnie piżamy aż pod pachy, założył ręce z tyłu i dostojnie długim krokiem odszedł.

- Ja nie jestem plawdziwy, tylko mały - usłyszeliśmy z głębi korytarza.

Sandra odłożyła szmatę na tackę, obciągnęła szlafrok i usiad­ła z mojej drugiej strony.

- Chcesz coś na uspokojenie? Mam takie łagodne tabletki. Był czas, kiedy Adrian bardzo ich potrzebował.

- Nie, dziękuję. To tylko nocny koszmar.

Pierwszy łyk gorącej herbaty przyniósł ulgę. Tych dwoje przyjaznych ludzi w piżamach, ciepło ich bliskich ciał, różowie­jące niebo za oknem wolno przywracały mi spokój.

- Opowiedz ten sen.

Spojrzałem zdziwiony. Myślałem, że ma ochotę na żart, ale Adrian mówił poważnie.

- Dlaczego?

- Znam cię już tyle lat i, jak pamiętam, nigdy nie miałeś z tym kłopotów. Zwykle spałeś jak kamień bite osiem godzin. To była prawda. Dopiero on teraz mi to uświadomił.

- Nie, nie. - Sandra kategorycznie machnęła ręką. - Żadnego przypominania sennych zmór. To najlepsza droga, żeby przyśni­ły się jeszcze raz. Czy ty nie słyszałeś jak on krzyczał?

Adrian przejechał palcami po rozwichrzonych włosach. Spojrzał na żonę roztargnionym wzrokiem, przez jego twarz prze­mknął pełen zakłopotania uśmiech.

- Przecież wiesz, że nie. Ty mnie obudziłaś. Wstał.

- Chodźmy spać. Porozmawiamy rano. Objął Sandrę. wpół, podszedł do drzwi. Sandra odwróciła głowę.

- Spróbuj zasnąć. Mimo wszystko. I śpij tak długo, jak tylko będziesz mógł. Przypilnujemy Adasia, żeby tu nie wchodził. A jeśli znów... Jutro przeniesiemy cię do pokoju od strony ogrodu.

Podziękowałem skinieniem głowy.

- Przepraszam za to całe zamieszanie.

- Śpij dobrze - odpowiedziała cicho i zgasiła światło. Zamknąłem oczy. Za oknem wydarł dziób pierwszy kogut.

Z RAPORTÓW POLICJI.

Ustalenia: samochód marki skoda favorit, numer rejestracyjne KRA1543, należy do Rudolfa Kempińskiego, za­mieszkałego w Krakowie przy ulicy Zamenhoffa 73. Kempiński jest z zawodu artystą fotografikiem. Od dwóch miesięcy przebywa w Holandii, - gdzie wykonuje prace zlecone przez amerykańskie pismo „National Geographic".

Brzdąc pęczniał z dumy i radości. Siatkę z rybami dzielnie taszczył całą drogę, w domu wspiął się na stołek i włożył je do zlewu.

- Mamuś, a tśy lyby to ja złapałem, wieś? Na ładnej buzi Sandry zagościł pełen niedowierzania uśmiech. Spojrzała najpierw na syna, potem pytająco na nas.

- Naplawdę. Złowiłem tśy konie.

Adrian rozwiązał siatkę, zawartość wysypał do zlewu.

- Nie konie, synku, tylko okonie.

- No - potaknął Adaś. - Okonie. Tśy. Na lobaka. Fajnie biały, co nie, panie Lulku?

- Tak. Brały dobrze.

Sandra nie wierzyła dalej. Ostrożnie dotknęła pierwszej z brzegu ryby, okoń postawił kolce i podskoczył.

- Ach, one jeszcze żyją?! - krzyknęła przestraszona.

- No pewnie - odparł poważnie malec. - Przecieś dopięło je złapaliśmy.

-1 teraz będzie kłopot. Kto je oskrobie?

- Jak to, kto? - Adrian powiesił siatkę na parapecie i wytarł ręce. - Panowie wędkarze.

Adaś stracił całą pewność siebie.

- Ja jeście tak tlochę nie umiem - powiedział cicho. - Ale pan Lulek ma taki specjalny noś, to mozie...

Uśmiechnąłem się do niego przyjaźnie i pogłaskałem po głowie.

- Jakoś sobie poradzimy. Jedno jest pewne. Dziś na kolację będą okonie po kaszubsku.

- Umiesz przygotować takie danie? - Sandra, jak większość kobiet, powątpiewała w męskie zdolności kulinarne.

- Ocenisz przy kolacji - odparłem.

- Rozumiem przez to, że dziś mam wolny wieczór — zaśmiała się rozbawiona, błyskając drobnymi, białymi zębami.

Przeszliśmy do jadalni. Adaś wdrapał się na krzesło i cieka­wie zajrzał do wazy.

- Lee - skrzywił buzię, Ściawiowa. Panie Lulku, lubi pan ściawiową?

- Lubię.

- A ja nie baldzo. Ale i tak pięć łyziek będę musiał zjeść. . - Zgadłeś.

Adrian sprawiedliwie odmierzył pięć dużych łyżek do talerza syna. Chłopiec krzywił twarz niemiłosiernie, ale przeznaczoną mu porcję zmógł bez protestów. Po obiedzie popędził na podwó­rze. Zacząłem nabijać fajkę.

- Chcesz kawę czy herbatę? - Adrian zebrał talerze, pytanie zadał już w progu pokoju.

Poprosiłem o herbatę. Przyniósł pełen dzbanek, który po­stawił na małym stoliku pod oknem. Przesiedliśmy się na

fotele.

- Chcę was jeszcze raz przeprosić za to nocne zamiesza­nie.

Oboje zrobili takie miny, jakbym rzekł coś zupełnie bez sen­su.

- Jakie zamieszanie? - Sandra patrzyła na mnie podejrzliwie. - Czy to jest twój nowy żart?

- Żart? - powtórzyłem bezwiednie. - Nie. Zleciałem z ta­pczanu, wylałem herbatę na podłogę, zaparzyłaś świeżą, chcia­łaś dać mi nawet jakieś tabletki na uspokojenie.

- Tabletki? - teraz ona powtórzyła mechanicznie za mną. -Owszem, mamy takie tabletki, ale daję ci słowo honoru, że tej nocy nie wstawałam ani razu.

- Weszliście chwilę potem - powtórzyłem spokojnie - jak rymnąłem o podłogę. Rozbiłem szklankę... Zaproponowałaś mi przeniesienie do pokoju od strony ogrodu...

Adrian ściągnął brwi, zmrużył oczy. Od kiedy go znam, zawsze tak robił, ilekroć miał coś ważnego do powiedze­nia.

- Jerzy, o czym ty mówisz?

Niską, ponurą izbę rozświetla jedno tylko łuczywo i kociołek z płonącym węglem. Stoję pod ścianą. Ręce mam uniesione do góry, na przegubach czuję twardość żelaza. Dwa krótkie łań­cuchy nie pozwalają mi opuścić rąk. Wchodzi młody, około trzydziestoletni mężczyzna o długich, prawie białych włosach. Zbliża się do mnie, rozkracza nogi i przekrzywia głowę.

- Zaczynamy od początku. Jak cię zwą?

- Herbert Piaśnik.

- Pieśnik czy Piaśnik?

- Piaśnik.

- Co robisz?

- Jestem kowalem.

- Gdzie twoja kobieta?

Milczę. Wali mnie na odlew w twarz z jednej i drugiej strony. Słodkawy smak krwi wypełnia mi usta.

- Herbercie Piaśnik, pytam cię jeszcze raz: gdzie twoja żona?

Pluję mu w gębę z odległości jednego łokcia. Przemieszana z krwią ślina spływa po pozbawionym zarostu, bladym poli­czku.

- Dawnoś już nią sobie łóżko wymościł. A ja ci niewygodny, bo wiem, gdzie ona jest.

Powoli, jakby z namysłem, wyciera twarz. W wodnistoniebieskich oczach widzę własną śmierć. Odwracam głowę w stro­nę ciemnego kąta.

-Pal!

Z ławy podnosi się zwalisty człowiek w kapturze. Zakłada skórzane rękawice i sięga do kociołka. Wielkie cęgi są na koń­cach prawie białe. Iskrzą w półmroku, gdy kat unosi je w górę.

-Nie! Nieee!

Spadam w ciemność. Zamiast gorąca, na plecach czuję chłód.

Unoszę powieki. Przez uchylone okno sączy się mglista po­świata księżyca. Chłód na plecach to chłód podłogi. Znów leżę obok tapczanu.

Wstaję, wdziewani kapcie. W łazience obmywam twarz zi­mną wodą. Przemierzania korytarz, pukam do przymkniętych drzwi na końcu.. Cisza. Pukam mocniej. Nic. Lekko popycham drzwi.

- Adrian - wołam cicho.

Nie odpowiada mi nikt. Szerokie łoże jest puste i zasłane. Wbiegam do pokoju obok. W dziecinnym łóżku Adasia śpi pluszowy miś.

Z RAPORTÓW POLICJI.

Spis rzeczy znalezionych w samocho­dzie skoda favorit, numer rejestra­cyjny KRA1543.

Bagażnik: koło zapasowe, podnośnik, osiem kluczy płaskich w komplecie, dwa klucze nasadowe, puszka smaru do łożysk, pasek klinowy. Wnętrze: koc w szkocka kratę, apte­czka.

Skrytka: notes produkcji Spółdziel­ni Inwalidów „Świt" w Grudziądzu. Ustalenie miejsca zakupu notesu jest niemożliwe. Są dostępne w każ­dym kiosku na terenie kraju. Na pierwszej kartce dokonano zapisu twardym długopisem. Kartka ta zo­stała wyrwana. Odciśnięty na dru­giej kartce tekst odczytano metodą podświetlania. Zapis brzmiał nastę­pująco: Adrian, Manowo 300.

Stoję ogłupiały w ciemnym korytarzu. Zupełnie nie wiem, O co mam zrobić. Jeszcze raz zaglądam do sypialni. Martwa cisza.

- Adrian! - teraz krzyczę już głośno.

Odpowiada mi jakiś pomruk. Nie rozumiem pojedynczych słów, ktoś jednak mamrocze coś w pobliżu, z drugiego końca korytarza ktoś szeptem odpowiada. Cały dom wypełniają nagle gorączkowe pomruki. Zapalam światło.

- Adrian?

Odgłosy milkną. Słyszę teraz ciche pojękiwanie. To głos kobiety. Światło znów przymiera. Po omacku trafiam do jadalni.

Kobieta leży na stole. Długą spódnicę -zadartą ma aż pod szyję. Widzę jak miękkie ciało na udach drga lekko w rytm ruchów, które wykonuje stojący przy stole mężczyzna.

- Sandra? Adrian? - pytam półgłosem. - Przepraszam. Nie wiedziałem...

Mężczyzna odwraca głowę. Mimo mroku widzę jego oczy. Są wodnistoniebieskie. Długie, prawie białe włosy pot zlepił w długie strąki. Kobieta krzyczy przeraźliwie:

-Herbert!

W ten krzyk wplata się głośny, pogardliwy śmiech. Trzaskam drzwiami, wypadam z domu. Śmiech staje się głośniejszy. Pędzę między drzewami, gałęzie walą mnie po głowie, wreszcie wystają­cy korzeń podcina mi nogi. Padam na twarz. Wyję z bólu, ale usiłuję wstać. Podmuch wiatru zmienia zapach. Pamiętam go. Ciężki, trupi odór wypełnia mi nozdrza. Dźwigam niezdarnie ciało, ból ze skaleczonej nogi dociera aż do mózgu. Przewracam się na wznak. Od ziemi strzela w niebo niebieskawe światło.

Spuchnięte, sine wargi odsłaniają puste dziąsła. Ten człowiek się śmieje.

- Twoja kolej, Markhard! - słyszę.

Światło ciemnieje, obraz szubienicy zanika. Znów jestem w ogrodzie. Ból w nodze ustaje. Wstaję i jak oszalały pędzę w stronę szosy.

Turek! Jurek! Cholera jasna, śpi zupełnie jak głaz! Jerzy!! J Lękliwie uniosłem powieki. Poraził mnie jaskrawy blask, ale w obawie, że obraz zniknie, nie zamknąłem ich.

Chłód na twarzy był chłodem mchu, moje ramię muskała lekko gałązka niskiej choinki, słońce grzało już mocno. Przy mnie klęczał Adrian.

- No, nareszcie. Kwadrans cię bez mała szarpię.

Obraz stał się wyraźny: na szosie stał odkryty, terenowy samochód nadleśnictwa, nie opodal dwóch mężczyzn w mundu­rach z nieukrywaną ciekawością obserwowało całą scenę.

Usiadłem. Obolałe mięśnie gwałtownie zaprotestowały prze­ciw jakiemukolwiek ruchowi. Mimowolnie stęknąłem. Adrian przysiadł obok. _

- Możesz mi wyjaśnić, co tutaj robisz? Szukam cię od dwóch godzin. Rano wszedłem do twego pokoju. Tapczan pusty. Zbie­głem całą wieś w tę i z powrotem. Chciałem już dzwonić na policję. Dopiero koledzy powiadają mi, że jakiś facet w piżamie śpi pod lasem.

Zwolna docierało do mnie wszystko, co mówił. Byłem w piża­mie, boso, na pokaleczonych nogach krew zdążyła już zakrzepnąć.

-Sen...

- Mój Boże, znowu?

- Biegałem po pustym domu, widziałem... Zza drzew wyłoniła się ciężarówka z drewnem. Przy gaziku zwolniła, stanęła tuż za nim. Kierowca wyszedł z kabiny.

- Nie róbmy widowiska. Resztę opowiesz przy śniadaniu. .

Pomógł mi wstać, strzepnąłem trawę z kolan.

- Wiesz chociaż, gdzie jesteś?

Potaknąłem. Bez podnoszenia głowy wiedziałem. Ciężarów­ka z pniami stała dokładnie w tym samym miejscu, w którym wymieniałem przebite koło.

Mieliśmy z przyjacielem zabawną przygodę, panie profeso­rze. - Adrian napełnił szklaneczki lekkim winem. - Choć rano nie nazwałbym jej jeszcze zabawną.

Odpoczywaliśmy w wiklinowych fotelach, na wolnym od • drzew kawałku ogrodu. Miejsce po drugiej stronie stolika zajmował starszy, może siedemdziesięcioletni mężczyzna. Umoczył usta w winie, mlasnął i potrząsnął wspaniałą szopą gęstych, siwych włosów.

- Pyszne - mruknął z uznaniem.

Emerytowany nauczyciel licealny, przesympatyczny dziwak i oryginał - tak mi go zapowiedział Adrian. Przyczłapał na popołudniową herbatkę.

- Wstałem przed siódmą, wszedłem do pokoju - Jurka nie ma. Nie ma go też w łazience, w kuchni i na strychu. Ale, co ciekawsze, drzwi i okna była pozamykane od wewnątrz. Prze­straszony nie na żarty pobiegłem do wsi. Nigdzie ani śladu. I wie pan, panie profesorze, gdzie koniec końców go znalazłem? Spał w najlepsze pod tym pagórskiem, trzy kilometry za Manowem.

- A wiem, wiem. - Stary pokiwał głową. - Wzgórze Wisiel­ców.

Od ziemi popłynął nagły ziąb. Lodowe pająki pobiegły mi po plecach, ręce pokryła gęsia skórka.

- Byłem przekonany - Adrian nie dawał za wygraną - że, Góra Wisielców znajdowała się bliżej miasta.

- I słusznie. Nie na próżno, widzę, dałem ci na maturze piątkę z historii. - W głosie starego nauczyciela zabrzmiała satysfa­kcja. - Oficjalna, jeśli tak można powiedzieć, miejska szubieni­ca stała na przedłużeniu obecnej ulicy Dąbrowskiego. Ale nie zwróciłeś uwagi na to, że użyłem nazwy Wzgórze, a nie Góra.

Odstawiłem wino. Pierwszy łyk spowodował nieprzyjemny napływ mdłości. :

- Czy to znaczy... - głos uwiązł mi w ściśniętej krtani. - Czy to znaczy - powtórzyłem - że miasto miało takich miejsc wię­cej?

- Właśnie - potaknął stary, - Przez pewien czas druga szubie­nica stała na rynku, potem tuż za murami. Mało kto wie, że jeszcze w trzydziestych latach naszego stulecia, domek przy ulicy Grodzkiej zamieszkiwali potomkowie ostatniego oprawcy Koszalina.

Z trudem opanowywałem szczękanie zębami.

- O ile przedtem dokuczał mi stały brak czasu, tak od przej­ścia na emeryturę mam go w nadmiarze. Ale są też tego i dobre strony. Wertuję stare kroniki, dokumenty, pożółkłe szpargały. Znalazłem w nich kilka uroczych legend, kilka ciekawostek. Ta rozbieżność w nazwie pojawia się w połowie osiemnastego wieku; raz jest to Góra, raz Wzgórze Wisielców. No cóż, mała góra może być wzgórzem. Jednak po czasie doszedłem do przekonania, że nie chodzi tu o dwie nazwy tego samego miejsca, lecz o dwa różne miejsca. Opisuje kupiec brandenbur­ski: „Po prawej stronie gościńca wisielca spotkałem, całkiem świeżego, bo oczy jeszcze miał, i zaraz potem kazałem konie pogonić, bowiem ludzie moi gadać poczęli, że zły to znak. Jedna­kowoż po trzech godzinach szczęśliwie pod mury Koszalina dotar­liśmy mimo ciężkie wozy i konie zmęczone". Zwracam uwagę panów: trzy godziny. - Stary nauczyciel tęgo pociągnął wina, oczy mu błysnęły. - Gdyby z końca dzisiejszej ulicy Dąbrowskiego jechał pod mury miasta trzy godziny, oznaczałoby to tylko jedno: że sam ciągnął swoje wozy. Ale policzmy to inaczej: w jakim tempie idzie koń wprzęgnięty w obciążoną mocno furę? Wiecie panowie na czym to mierzyłem? Na furmankach z węglem. Ten zanikający już na naszych ulicach pojazd porusza się z szybkością pięciu kilometrów na godzinę. A zatem; trzy godziny razy pięć kilometrów daje dokładnie piętnaście kilometrów. Oczywiście, nie bez wpływu na tempo marszu był Stan ówczesnych dróg. Ale to nie wszystko. W diariuszu podróżnym jakiegoś młodego i bogatego narwańca z Poznania znalazłem takie oto zdanie: „Powieszony był za szyję na górce niewielkiej, przy potoku". Przewertowałem wszystkie dostępne stare mapy, rysunki, ryciny i opisy. W okolicach ulicy Dąbrowskiego nigdy nie płynął potok. A tu płynie do dziś.

Stary mężczyzna zrobił efektowną pauzę i westchnął. W jego szklaneczce pokazało się dno. Adrian sięgnął po butelkę.

- Napisałem na ten temat artykuł do naszej gazety. Nie wy­wołał żadnego zainteresowania, prawdę powiedziawszy, zwró­cili mi go. Udowodniłem w nim to właśnie, co mówiłem przed chwilą; że Wzgórze i Góra to dwa różne miejsca. Góra była w pobliżu miasta, Wzgórze zatem jest tutaj. Zapyta kto roztro­pnie: a po co koszalińskim łykom szubienica odległa o trzy godziny marszu, kiedy przez długi czas mieli dwie pod no­sem? Co byś zrobił Adrianie, gdybyś chciał w majestacie prawa stracić człowieka lubianego czy popularnego, lub, co gorsza, uważanego przez innych za niewinnego? Co byś zro­bił, gdyby to mogło wywołać burdy uliczne czy wręcz rozruchy?

- Wywiózłbym go z miasta.

- Właśnie.

Spojrzał na mnie w chwili, gdy żołądek podjechał mi na wysokość grdyki. Bezskutecznie usiłowałem przełknąć ślinę. Oczy starego belfra zaokrągliły się ze zdziwienia.

- Co z tobą, młody człowieku? Zbladłeś dziwnie. Czyżby moje opowiadanie....?

- Nic takiego. - Przemagając kolejny napływ mdłości, wsta­łem od stolika. -Przepraszam. Chwilowa niedyspozycja. Zacząłem przechadzać się między drzewami.

- Chcesz krople na żołądek? - Adrian zadał pytanie tonem tak swobodnym, jakby chodziło o kolejną lampkę wina.

Zacisnąłem zęby. Samo przypomnienie smaku mięty wywo­łało ostre skurcze żołądka.

- Dziękuję. Nie. Zaraz mi przejdzie - wykrztusiłem.

Byłem pewien, że mdłości nie ustąpią. Odszedłem jeszcze kilkanaście kroków dalej. Mogłem tylko oszczędzić przykrego widoku innym. Skoro spokojnie siedzieli przy stoliku, nie czuli tego, co ja czułem.

- Jak pan, panie profesorze, wywnioskował, że chodzi o ten pagórek za Manowem? Przecież takich górek z potokiem jest wokół Koszalina wiele.

Stary popatrzył na Adriana niemal z wdzięcznością. Mimo­wolnie popsułem mu opowieść, jego wychowanek taktownie naprawił sytuację.

- To proste. - Nauczyciel podniósł szklaneczkę do ust, dys­kretnie zerknął na mnie. - Powiada opis: „Trzy kilometry za wsią, przy szlaku na południe". Oczywiście, według współczes­nych miar odległości.

- Ale droga na południe wiedzie znacznie bliżej.

- Teraz. Wtedy biegła tamtędy. - Szerokim gestem pokazał ścianę lasu.

Pierwszy atak torsji rzucił mną o płot. Uchwyciłem metalową siatkę, nisko pochyliłem głowę. Dotknięcia pokrzyw nawet nie czułem.

- Jurek, cholera jasna, co z tobą? - Adrian biegł już w moją stronę.

- Ten smród - wycharczałem. - Ten diabelski smród ze wzgórza.

- Jaki smród? O czym ty mówisz?

Z RAPORTÓW POLICJI.

6 czerwca br., z Wojewódzką Komendę. Policji skontaktował się telefoni­cznie Rudolf Kempiński, właściciel samochodu skoda favorit, numer re­jestracyjny KRA1543.. Złożył nastę­pujące oświadczenie: na czas pobytu w Holandii oddał samochód w użytko­wanie swemu koledze i przyjacielo­wi, Jerzemu Markhardowi. Ustalenia: Jerzy Markhard, urodzony 11.09.1951 w Warszawie, z zawodu artysta plastyk, zamieszkały w Ogrodźieńcu, Podzamcze 315.

Koła turkoczą monotonnie po wyschłych koleinach. Podnoszę głowę. Od wschodu niebo szarzeje, między wysokimi chmurami przebłyskują purpurowe smugi. Nad lasem przelatuje stado przestraszonych, rozkrzyczanych wron.

Patrzę na swoje dłonie. Są sine.. Rzemienne postronki na przegubach kat zacisnął mocno. Ich końce przeplótł przez żela­zne kółka w burcie wozu i zawiązał w ciasne węzły.

Konie stąpają ciężko. Woźnica nie pogania ich. Wie, że pod górę i tak nie przyśpieszą. Ci z tyłu, w siodłach, też nie używają ostróg. Do świtu jeszcze dużo czasu.

Odwracam głowę. Widzę stąd tylko wysoką wieżę kościoła i przymglony zarys murów. Razem z popiskiwaniem kół odda­lają się wolno, ale nieustannie.

Ten z białymi włosami jedzie tuż za wozem. Wodnistoniebieskie ślepia wlepił w las. Unika mego wzroku, inni też uciekają z oczami. Robaczywe sumienia nie dają im patrzeć wprost. Spluwam prosto pod kopyta koni.

Pagórek. Widzę, co stoi na szczycie. Dopiero ją postawiono. Z drewna wypływa jeszcze sok. Ten w kapturze odwiązuje rzemie­nie, każe zejść z wozu. Dwaj jego pachołkowie brutalnie wykręcają mi ręce do tyłu, znów postronki rżną przeguby aż do bólu. Popychają mnie do przodu, idą obok ciasno, bacznie obserwując każdy ruch.

Szczyt. Człowiek w kapturze wyciąga z worka gruby powróz. Bierze zwój w lewą rękę, prawą rozwija go trochę. Rzuca. Pętla zatacza łuk, spada na poprzeczkę szubienicy.

-Właź.

Niższy z pachołków zdejmuje kaftan i podchodzi do słupa. Jak chłopak na jarmarku za pętem kiełbasy wspina się do góry, przekłada sznur przez hak i zjeżdża.

Z boku wychodzi starzec w habicie. Cicho mamrocze modli­twę. Przyklękam. Ujmuje krzyż i podaje do ucałowania. Spoglą­dam w oczy starca, ale on też odwraca wzrok. Odchodzi szybko i staje za wszystkimi.

Teraz zbliża się ten z białymi włosami. Z rękawa wyciąga jakieś pisanie i czyta:

- Herbercie Piaśnik, za to żeś kobietę swą życia pozbawił, zostaniesz powieszony. I będziesz wisiał tak długo, dopóki ptac­two ci oczu nie wyje, dopóki na twojej twarzy choć kęs ciała jeszcze będzie. Czy chcesz coś powiedzieć?

Kat stawia przede mną drewnianą skrzynkę. Pudło cuchnie zepsutymi rybami.

- Dobrze wiesz, Markhard - odpowiadam — że tej kobiety nie zabiłem, bo ona ci łóżka grzeje w twoich domach w Jamnie albo Dunowie. I wy, którzy tam stoicie, też dobrze to wiecie, bo on was kupił ze wszystkim. Ale jednego nie wiesz Markhard; póki ten świat istnieje, tobie ani twoim bękartom spokoju nie dam. Wejdę w każde ludzkie ciało, rzecz albo zwierzę, wejdę wszędzie, pomie­szani ci czas, pomieszam rozum, a ciebie dopadnę. I was, którzy­ście warci tylko po sztuce złota od głowy, też nękał będę.

Wodnistoniebieskie oczy znikają pod powiekami w grymasie wściekłości. Starzec w habicie czyni znak krzyża.

- I w strachu ciągłym dokończycie dni swoje, bo bać się będziecie, że wyjrzę z kamienia, z gąsiora pełnego, z mordy ulubionego psa, czy nawet z gładkiej buzi dziewki, kiedy ją na noc który przygarnie.

Wąskie usta sinieją, usiłują coś powiedzieć, wreszcie biało­włosy piskliwym głosem wrzeszczy:

- Ciągnij!

Pachołkowie naciągają linę, człowiek w kapturze kopie w skrzynię.

-Nie! Nieee!!

Cisza. Pełen najgorszych obaw, ostrożnie otwieram oczy. Na ,zasłonach igrają cienie drzew, wiatr lekko porusza firanami. Poprzecinany smugami światła sufit przypomina wyglądem bły­szczące kraty. Znów leżę na podłodze. Pod prawą ręką czuję wilgoć rozlanej herbaty, lewą przygniatam sam sobą. Zegar na kredensie jednostajnie tyka.

Wstaję, wychodzę na korytarz, delikatnie odsuwam pierwsze drzwi. Sandra śpi wsunięta głęboko pod pachę męża. Adrian odrzucił głowę na bok, lekko pochrapuje. Zawracam. Bezgłoś­nie otwieram następne drzwi. Zwinięty w kłębek Adaś uśmiecha się przez sen.

Postawiła przede mną filiżankę z kawą, przysiadła na oparciu fotela.

- Mam prośbę - powiedziała cicho. - Wiesz, że moja mama leży w szpitalu. Dziś jest dzień odwiedzin. Poza tym chciałabym zrobić w jej mieszkaniu gruntowne porządki. Sama nie dam rady, a Adasia nie mogę zabrać. Czy... czy nie mógłbyś wyje­chać wieczorem?

Dziesięć po dziewiątej wsiedli do autobusu w stronę Koszalina.

- Panie Lulku! Panie Lulku! Nie ma mojego spławika!

Głos chłopca przywołał mnie do rzeczywistości. Bambusowa trzcina, którą używał jako wędki, zgięła się jak koci grzbiet i sunęła do wody.

- Trzymaj mocno.

Lekko poluzowałem hamulec kołowrotka. Napięta żyłka z cichym popiskiwaniem mechanizmu ruszyła na środek rzeki.

- Teraz spróbuj zwijać.

- Ale lyba, co nie, panie Lulku?

Kątem oka dostrzegłem ruch między drzewami. Ktoś szedł w naszą stronę.

- Panie Lulku, ona mi ucieka!

- Powolutku skręcaj wędkę.

-A jak pęknie?

- Nie powinna. Powolutku.

Malec postękiwał. Kostki jego drobnej ręki pobielały. Zacis­nął zęby, raz popatrywał na mnie, raz na wodę. Po chwili łeb ryby wyjrzał nad powierzchnię. Powietrze atmosferyczne osła­biło jej ataki. Dała się ciągnąć, stawiając opór tylko swoim szerokim ciałem.

- No, no. Piękna sztuka.

Stary nauczyciel zdjął z głowy myckę uczynioną z chustki, przetarł nią twarz i ciężko usiadł na trawie.

- Moje zużyte serce źle znosi upały. Zresztą, niewiele jest rzeczy, które ono jeszcze dobrze znosi.

Mały pomarkotniał. Przykucnął przy miotającej się w kałuży wody rybie i obserwował te podrygi jakby z żalem.

- Panie Lulku - zapytał nie podnosząc głowy. - Czy musimy ją zabić?

Pogłaskałem go po jasnej głowie.

- Nie. Postąpimy jak wędkarze sportowcy. Zmierzymy tylko i wypuścimy.

Wyjąłem z kieszeni miarkę i rozciągnąłem wzdłuż srebrzy­stego ciała.

- Czterdzieści sześć centymetrów.

Delikatnie wypiąłem haczyk i zepchnąłem rybę do wody. Majtnęła ogonem i tyleśmy ją widzieli. Chłopiec tymczasem założył nową przynętę i zarzucił wędkę.

- Na podwólku i tak mi nikt nie uwięzi - westchnął.

- Jak to, nikt? - profesor aż podskoczył na trawie. - Przecież masz dwóch świadków.

- Tak - odparł malec. - Ale pan Lulek dziś wyjeździa, a pan ziadko do nas przychodzi.

- Wyjeżdża? Pokiwałem głową.

- Dlaczego? Wiosna w pełni, pogoda znakomita, ryby, jak widać, biorą dobrze. Zupełnie nie rozumiem.

Nic nie odpowiedziałem. Stary pogmerał po kieszeniach ko­szuli; znalazł w nich dwa pogniecione kartelusze. Założył okula­ry i studiował zapiski.

- Hm, szkoda - powiedział od niechcenia po chwili. - Odnio­słem wrażenie, że ten pagórek za wsią wzbudza pańskie zain­teresowanie. A ja jeszcze coś znalazłem.

Posłyszałem szum własnej krwi. Odpłynęła z twarzy w ułamku sekundy. Stary niczego nie zauważył, spokojnie mówił dalej:

- Wyliczyłem, że ta dodatkowa, nieoficjalna szubienica stała tu pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt lat. Pokrywa się to mniej więcej z okresem, kiedy miastem trzęsła potężna rodzina Mark-hardów.

Adaś odwrócił wzrok od spławika, wyszczerzył w uśmiech v nieproporcjonalnie duże do swej buzi zęby.

- Ale śmieśnie. Bo pan Lulek teś się naziwa Malkhald.

Z RAPORTÓW POLICJI.

Mimo szeroko zakrojonych poszukiwań w lasach wokół Manowa, kierowcy samochodu skoda favorit, numer re­jestracyjna KRA1543 nie znaleziono. Psy tropiące traciły ślad na pobli­skim wzgórzu.

Dżdżyło. Postawiłem kołnierz bluzy i poszedłem w stronę samochodu. Sandra i Adrian stali w progu ze smętnymi minami.

Podróżną torbę wrzuciłem na tylne siedzenie. Termos z kawą zachlupotał głośno, nylonowy woreczek z kilkoma kanapkami wypadł na podłogę. Podniosłem go i usiadłem. Z poszycia fotela do mojej garderoby przeniknęła zimna wilgoć.

Przekręciłem kluczyk. Silnik mruknął niechętnie, zakrztusił się. Trochę pomogłem mu pedałem gazu. Lampka ładowania akumulatora zgasła po krótkim namyśle. Zapaliłem główne światła, wycieraczki niechętnie ruszyły po szybie. Zapiąłem pas.

Minąłem otwartą bramę, przez sto metrów samochód dygotał na kocich łbach. Przed główną szosą zwolniłem. Była pusta. Opony kwiknęły boleśnie, wskazówka szybkościomierza bez ociągania ruszyła w górę.

Odetchnąłem z ulgą. Rano położę się spać na swoim włas­nym łóżku, w dobrze mi znanym domku, daleko stąd, bezpiecz­ny. I nie będę miał żadnych snów. Swoją drogą, powinienem pójść do lekarza. Takie koszmary... Mocniej przydusiłem pedał przyśpieszenia, silnik ryknął głośniej. Wskazówka zamarła na liczbie 110.

W uchylonym okienku cicho gwizdał wiatr, wciskając do wnętrza woń ozonu i mokrego listowia. Cienie drzew podrygiwały na mokrym asfalcie, rozproszone w wodzie światło iskrzy­ło na wszystkie strony. Wyglądało to tak, jakby samochód pchał przed sobą długie, świetliste kloce, a one szorując o podłoże, sypały setkami rozmigotanych iskier. Włączyłem radio, wytrzymałem dziesięć taktów piosenki i wyłączyłem. Odpowiedź na pytanie, jak głęboka jest jej miłość, dziś mnie nie ciekawiła wcale.

Stopę zdjąłem z pedału bez zastanowienia. Wskazówka szyb­kościomierza posłusznie zjechała w dół. Na skraju drogi dojrza­łem jasną plamę małej postaci. Przekręciłem włącznik świateł przeciwmgielnych. Nisko nad asfaltem popełzło ostre, żółte światło. To było dziecko.

Dziecko? Wzdrygnąłem się. O tej porze? Nacisnąłem hamu­lec. Jednak dziecko. Chłopiec. Zasmarkany, zapłakany i do cna przemoczony.

Minąłem go i zatrzymałem samochód kilka metrów dalej. Nawet nie próbował machać rękami. Wątpię, czy przez łzy w ogóle coś widział. Wyskoczyłem na pobocze; wtedy poczułem nieprzyjemny skurcz w gardle. Na szosie stał Adaś.

- Dziecko, na Boga, co ty tu robisz?

Skoczył jednym susem i zawisł mi na karku. Drobnym ciałem wstrząsały spazmy płaczu i dreszcze. Był zziębnięty do szpiku kości.

- Panie Lulku, ja chcę do mamusi - wyjąkał, przemagając szczękanie zębów. - Do mamusi!

Pobiegłem do samochodu. .; - Jak tu się znalazłeś? Uciekłeś z domu?

- Nie wiem. Ja tu się obudziłem. Jedziemy do mamusi? . Posadziłem go na tylnym siedzeniu, opatuliłem kocem.

Sandra ułożyła syna do snu zanim wyjechałem. Mały, już w piżamie, uścisnął mi rękę na pożegnanie z nietęgą miną. Nie powiedział tego, ale czułem, że ma do mnie żal. Obiecałem mu biwak i łowienie ryb nad jeziorem. Mój wcześniejszy wyjazd zniweczył te plany.

Droga była tu za wąska, żeby zawrócić. Po kilkudziesięciu metrach dostrzegłem lukę między drzewami. Ostrożnie zjechałem na lewe pobocze. Samochód podskoczył na krawędzi asfaltu i bez­szelestnie wjechał na trawę. Nagły skurcz mięśni szczęk spowodo­wał, że jęknąłem z bólu. W długich światłach ujrzałem wzgórze.

Nerwowym, niezdarnym ruchem wcisnąłem wsteczny bieg i puściłem sprzęgło. Silnik zgasł. Przez uchyloną szybę wpłynął do samochodu ciężki, duszący odór rozkładającego się ciała. Wdusiłem sprzęgło, rozdygotanymi palcami uchwyciłem kluczyk. Roz­rusznik zagdakał krótko i zamilkł. Coś za mną poruszyło się, w lusterku mignął długi cień. Gwałtownie odwróciłem głowę.

Chłopiec stał na tylnym siedzeniu, podparty jedną ręką o dach. Miał teraz twarz wielkiej, woskowej lalki, którą ktoś wrzucił do wody. Spoglądał w dół zimnym, szklistym wzro­kiem; sztywny, obcy, wrogi. Druga jego ręka wypłynęła w po­wietrze i od sufitu ruszyła w stronę mojej twarzy. To nie była ręka dziecka; potężna, owłosiona łapa dorosłego mężczyzny, z ostrymi jak brzytwy szponami zamiast paznokci, sunęła w dół jak na zwolnionym filmie, a ja tylko rozdziawiłem szeroko usta, bo wrzask już nie mógł wyjść ze sparaliżowanej krtani. Dwa rozcapierzone paluchy celowały w oczy, usiłowałem zasłonić twarz, ale nie miałem dość siły, by unieść w obronnym geście ogromne kawały bazaltu, w które przemieniły się moje ręce.

- Twoja kolej, Markhard!! Będziesz dyndał tak długo, do­póki nie znajdziesz następnego na swoje miejsce!! Następnego z tych, co warci byli po sztuce złota od głowy!

Nim ból przeszył mi czaszkę na wylot, wnętrze samochodu przepełnił potworny śmiech, usłyszałem trzaśniecie drzwi, śmiech popłynął po lesie, odbijany wielokrotnym echem powra­cał i znów niknął.

Cały świat pokryła jednolita czerń.

Z RAPORTÓW POLICJI.

Dane osobowe: Bukowy Adrian Krzy­sztof, urodzony w Gdańsku, 15.04.1954, wykształcenie wyższe, zamieszkały w Kumiałce koło Sokół­ki, województwo białostockie. Fragmenty wywiadu.

Pytanie - Pan pracował w Nadleśnic­twie Manowo koło Koszalina na sta­nowisku nadleśniczego terenowego. Jak długo?

Odpowiedź - Pięć lat.

P - Czy Jerzy Markhard kiedykolwiek tam pana odwiedził?

O - Tak. Dwa razy.

P - Od jak dawna mieszka pan tutaj?

O - Od trzech lat.

P - Czy w ostatnim miesiącu wyjeż­dżał pan do Koszalina?"

O - Nie.

P - Czy w ostatnim miesiącu w ogóle wyjeżdżał pan gdzieś na dłużej?

O - Nie.

P - W samochodzie, którym jechał zaginiony, znaleźliśmy kartkę z pana poprzednim adresem. Czy jest możli­we, że Markhard nie wiedział o pana przeprowadzce tutaj?

O - Absurd. Zupełny absurd. Jerzy nie tylko doskonale o tym wiedział, ale był tu już u mnie trzy razy. Zresztą... Proszę. To są jego listy kierowane na mój obecny adres.

Robert Letyński cieszył się, mocno skądinąd zasłużoną, opinią niepohamowanego konsumenta kobiet. Każda istota, która miała okrągłe biodra i choćby cień biustu, budziła jego apetyt, niezależnie od urody i tuszy. Kochał wszystkie i chciał mieć wszystkie. Jedyną przeszkodą na drodze tych tryumfalnych pod­bojów była żona Roberta; drobna, śliczna osóbka o fiołkowych oczach i wiecznie rozmarzonym wyrazie twarzy. Niestety, w oczach Roberta to urocze stworzenie miało jeden poważny feler - jego uroda nie ulegała przemianom; nie była raz wspania­łą, dużą blondynką o rozfalowanym biuście, innym razem szczu­plutką jak łania brunetką, jeszcze innym - tłuściutkim, przemi­łym rudzielcem o rozdygotanym, pulchnym tyłeczku. Karina Letyńska wiedziała o słabościach męża, on wiedział, że ona wie, i to obojgu odpowiadało. Ani jedno, ani drugie nie pragnęło rozwodu; tak było im dobrze i mimo wszystko kochali się. To właśnie uczucie powodowało, że Robert Letyński starannie za­chowywał pozory wierności, a jego żona zupełnie dobrze udawa­ła, że w tę wierność wierzy.

Właśnie owo zachowanie pozorów zmuszało Roberta do częstych kontaktów z przyjaciółmi posiadającymi pospolite sa­mochody. W mieście wielkości Koszalina jego szaro-srebrny opel kadet 1.6D zbytnio rzucał się w oczy i zbyt wiele osób go znało; o ileż bezpieczniej było przemknąć przez ulice zakurzo­nym polonezem czy rozklekotaną syreną.

Tego dnia los przeznaczył Robertowi mocno już wyeksplo­atowanego fiata 126, a jego opel miał spędzić noc na cichym podwórku przy ulicy Lechickiej. Zaś dziewczyna, którą wiózł z miasta, miała urodę, jaką może wyśnić nastolatek w arcyerotycznym śnie; gładka, śniada, trochę wyzywająca w wyrazie twarz i, co Robert Letyński prowadząc samochód zauważył kątem oka, idealnie brzoskwiniowa skóra na nogach.

W pierwszym zajeździe odbywało się wesele. Wolnych poko­jów nie było, bo te w całości wynajęto dla osłabionych gości. Do domków kampingowych w Byszynie pod Białogardem przybyli łucznicy z całego kraju, w paru prywatnych pensjonatach dziwnym trafem też były komplety. Robert Letyński jechał dalej, z przyje­mnością obserwował długie nogi dziewczyny i bez przyjemności jej coraz bardziej wydłużającą się minę. Wreszcie po prostu za­wrócił w stronę Koszalina i po kilkunastu minutach wjechał w las.

- Nareszcie - usłyszał szept przy uchu, a nieco niżej lekki zgrzyt zamka błyskawicznego przy własnych spodniach.

Ta dziewczyna, a to już skonstatował trochę później, bez wątpienia nigdy nie hołdowała zasadzie seksualnej dominacji mężczyzn i, zamiast on do niej, ona zabrała się do niego. Nieste­ty, wiedza dziewczyny z zakresu motoryzacji przedstawiała wiele do życzenia. Ona zwyczajnie nie wiedziała, że tego nie da się zrobić w samochodzie marki fiat 126p. Toteż bez słowa wyciągnął partnerkę z auta, przytrzymując bieliznę w garści przeszli kilka kroków i zapadli w wysokiej trawie.

Pierwsze minuty upłynęły kochankom w całkowitej harmo­nii. Dziewczyna reagowała znakomicie, sama też demonstrowa­ła nieliche umiejętności; noc zapowiadała się na jedną z tych, do których mężczyźni chętnie wracają we wspomnieniach nawet po siedemdziesiątce. Robert czuł przyjemność z obcowania z tą kobietą, przyjemność wyjątkową, dlatego też, kiedy odwróciła głowę na bok i uniosła go na biodrach w powietrze, pomyślał nie bez satysfakcji, że to jej trzeci orgazm. Zmienił zdanie dopiero wtedy; kiedy z przerażającym krzykiem zrzuciła go z siebie i porwawszy torebkę, wyjąc jak potępieniec, zaczęła uciekać. Mężczyzna spojrzał za biegnącą kobietą, potem na swój narząd płciowy, do którego przylgnęło kilka sosnowych igieł, na samo­chód i wzruszył ramionami. Przedobrzyłem, pomyślał. I dopiero wtedy zauważył, że po lewej stronie jest jasno. Od ziemi biło w górę niebieskawe światło. Podniósł wzrok wyżej i już zupełnie bez udziału woli rozdziawił usta do wrzasku. Wtedy usłyszał uspokajający głos z góry:

- Niech pan nie robi takiej przerażonej miny. To tylko chara­kteryzacja.

Fred Saberhagen

Skrzydła z cienia

Przekład ZBIGNIEW K. KRÓLICKI Przekład ZBIGNIEW K. KRÓLICKI

Podczas pierwszego i ostatniego zadania bojowego berserker ukazał się Malori'emu pod postacią kapłana sekty, której Malori był członkiem z racji urodzenia na planecie Yaty. W podobnej do snu wizji - niczym nie różniącej się od prawdzi­wej walki - ujrzał wysoką, zakapturzoną postać stojącą na zde­formowanej ambonie i przeszywającą go złowrogim spojrze­niem. Szerokie rękawy szaty spływające z uniesionych w górę ramion przypominały ptasie skrzydła. Kapłan opuścił ręce; światła Wszechświata za witrażami okien przygasły i Malori został wyklęty.

Mimo, że serce łomotało mu w piersi ze strachu przed klątwą, Malori zachował przytomność na tyle by pamiętać o rzeczywi­stej naturze przeciwnika i o tym, że nie jest wobec niego bezsil­ny. Na nogach ze snu szedł przez wieczność do ambony i demo­nicznego kapłana, podczas gdy wokół pękały witraże obsypując go deszczem odłamków i mdlącego lęku. Szedł krętą ścieżką, omijając te miejsca gładkiej posadzki gdzie kapłan szybkimi gestami stwarzał warczące, kłapiące, kamienne paszcze pełne zębów. Malori'emu wydawało się, że ma nieskończenie dużo czasu by zdecydować gdzie postawić stopy. Broń - pomyślał, jak chirurg instruujący niewidzialnego pomocnika. Tu, w mojej prawej dłoni.

Od tych, którzy przeżyli podobne bitwy słyszał, że nieludzki przeciwnik pojawia się każdemu w innej postaci; że człowiek musi przeżyć w trakcie walki koszmarne chwile. Niektórym berserker pojawiał się jako rycząca bestia, innym jako diabeł, bóg lub człowiek. Dla jeszcze innych był kwintesencją grozy; czymś nieznanym, niewidzialnym. Walka była koszmarnym przeżyciem, podczas którego rządziła podświadomość, a trzeźwe myśli tłumił delikatny impuls elektryczny. Oczy i uszy szczelnie zasłaniano by łatwiej wpływać na świadomość, usta zatykano, by uniknąć odgryzienia języka, a nagie ciało utrzymy­wały w bezruchu pola siłowe broniące go przed straszliwymi przeciążeniami, jakie wiązały się z każdym manewrem jedno­osobowego statku w czasie walki. Z tego koszmarnego snu nie

można się było obudzić; przebudzenie przychodziło dopiero po walce, przychodziło dopiero ze śmiercią, zwycięstwem lub roz­łączeniem.

We śnie Malori zacisnął dłoń na ostrym jak brzytwa, potęż­nym tasaku do mięsa. Oręż ten był tak ogromny, że wydawał się o wiele za duży by go unieść. Sklep mięsny wuja na Yaty został zniszczony, jak wszystko na tej planecie. Jednak znów miał W ręku tasak; zwielokrotniony, idealnie nadający się do walki.

Chwycił go mocno oburącz i ruszył. W miarę jak podchodził, ambona stawała się coraz wyższa. Wyrzeźbiony na niej zamiast anioła smok ożył, zionąc ogniem. Malori odbił płomienie tarczą, która pojawiła się znikąd.

Za resztkami witraży światła Wszechświata prawie już dogasa­ły. Stojąc u podstawy ambony, Malori zamachnął się tasakiem, jakby próbując dosięgnąć stojącego wysoko kapłana. Niespodzie­wanie, w ogóle o tym nie myśląc, zmienił w połowie drogi kierunek uderzenia i z trzaskiem spuścił ostrze na drewnianą ambonę. Za­trzęsła się, ale wytrzymała cios. Kapłan przeklął go.

Jednak zanim diabły zdołały dopaść Malori'ego, sen stracił swoją moc. W ułamku sekundy rzeczywistego czasu kapłan stał się wyblakłą zjawą, a w chwilę później tylko wspomnieniem. Malori, wracając do przytomności, unosił się łagodnie kołysany przez miękkie fale, z zasłoniętymi wciąż oczami i zatkanymi uszami. Zanim pobitewne zmęczenie i brak bodźców zewnętrz­nych zdołały go wprawić w stan psychozy, elektrody podłączo­ne do czaszki, zaczęły karmić mózg szpilkami dźwięków. To był najbezpieczniejszy sygnał jaki można przesłać do umysłu czło­wieka, który mógł się znajdować w różnych stadiach szaleń­stwa. Dźwięk przeszedł w ogłuszający ryk zmieszany z jaskrawobłękitnym światłem, w jakiś dziwny sposób pozwalającym określić położenie wszystkich części ciała.

Pierwszą myślą Malori'ego po odzyskaniu przytomności by­ło: „Właśnie walczyłem z berserkerem i przeżyłem". Musiał zwyciężyć - a przynajmniej wymknąć się nieprzyjacielowi -inaczej nie obudziłby się. To naprawdę niezłe osiągnięcie.

Berserkerzy nie przypominali żadnego z wrogów, z jakimi spotykali się kiedykolwiek potomkowie mieszkańców Ziemi. Sprytni i inteligentni, nie byli jednak żywymi istotami. Te ma­szyny, w większości statki wojenne, jako pozostałość jakiejś dawno zapomnianej międzygwiezdnej wojny nosiły w swym podstawowym programie rozkaz niszczenia wszelkiego życia - gdziekolwiek zdołają je odnaleźć. Yaty była jedną z wielu skolonizowanych przez Ziemian planet, które zostały zaata­kowane przez berserkerów - i jedną z najszczęśliwszych, bo udało się ewakuować prawie wszystkich je j mieszkańców. Głęboko w otchłani kosmosu, Malori oraz jego towarzysze wal­czyli w obronie „Hope" -jednego z ogromnych statków ewaku­acyjnych. „Hope" była kulą kilkukilometrowej średnicy, wy­starczająco dużą by pomieścić znaczną część populacji planety. Teraz wszystkie jej poziomy zajmowali mieszkańcy Yaty, po­grążeni w bezruchu ochronnych pól siłowych. Ciągłe zmiany pola utrzymywały ich organizmy w stanie półsnu.

Podróż do innego, bezpiecznego sektora Galaktyki miała trwać kilka miesięcy, ponieważ jej większą część - w katego­riach czasu — miało zająć trawersowanie wyciągniętego ramie­nia mgławicy Taynarus. Tam gaz i pył były o wiele za gęste by statek mógł przeskoczyć w nadprzestrzeń i podróżować z szyb­kością większą od światła. Nawet prędkości możliwe do uzyska­nia w normalnej przestrzeni były znacznie ograniczone. Przy tysiącu kilometrów na sekundę zarówno statek z ludzką załogą, jak i mechaniczny berserker roztrzaskałyby się o obłoczek gazu daleko rzadszy niż mgiełka oddechu.

Taynarus był nie naniesioną na mapy plątaniną rozproszonej materii, przecinaną tunelami stosunkowo pustej przestrzeni. Międzygwiezdny pył zasłaniał większość tego obszaru przed promieniami pobliskich słońc. Przez ciemne mielizny, grzęza­wiska i kanały mgławicy leciały teraz „Hope" i eskortująca ją „Judith", ścigane przez stado berserkerów. Niektóre z tych śmiercionośnych maszyn były nawet większe od „Hope", lecz te, które teraz wyruszyły w pogoń miały o wiele mniejsze rozmiary. W przestrzeni tak gęstej od materii losy wyścigu zależały nie tylko od szybkości, ale i od rozmiarów; im większy przekrój statku tym większy opór i mniejsza prędkość.

„Hope", źle przystosowana do takich warunków (podczas gorączkowej ewakuacji nie było innego wyboru) nie mogła li­czyć na udaną ucieczkę przed mniejszymi i zwinniejszymi wro­gami. Dlatego też eskortująca ją „Judith" starała się przez cały czas trzymać pomiędzy „Hope" a stadem prześladowców. „Ju­dith" była statkiem-bazą dla gromadki małych pojazdów bojo­wych, wysyłając je za każdym razem gdy nieprzyjaciel podszedł zbyt blisko i przyjmując jeż powrotem na pokład, kiedy niebez­pieczeństwo zastawało zażegnane. W chwili rozpoczęcia ewa­kuacji tych jednoosobowych stateczków było piętnaście. Teraz zostało dziewięć.

Dźwiękowe zastrzyki aplikowane Malori'emu przez aparatu­rę biokontroli przycichły i umilkły. Jego świadomość ponownie powróciła na swoje miejsce. Wiedział, że stopniowe rozluźnianie się pola ochronnego świadczy o rychłym powrocie do świata rzeczywistości.

Gdy tylko jego myśliwiec, Czwórka, znalazł się w doku „Ju­dith", Malori pośpiesznie odłączył się od komputerowego syste­mu małego stateczku. Naciągnął luźny kombinezon i wygramo­lił się z ciasnego wnętrza. Chudy i kościsty, ruszył niepewnym krokiem przez halę hangaru, zauważając po drodze, że trzy czy cztery inne myśliwce także już wróciły i stoją na swoich miej­scach. Sztuczna grawitacja działała bez zarzutu, ale Malori po­tknął się i prawie upadł, próbując szybko zejść po krótkiej dra­bince do kabiny dowodzenia.

Petrovich, dowódca „Judith" - krępy, niewysoki mężczyzna o kamiennej twarzy - najwidoczniej czekał na niego.

- Czy - czy dostałem go? - wyjąkał niecierpliwie Malori, wpadając do kabiny. Na pokładzie „Judith" niezbyt przestrzega­no regulaminowego zwracania się, a Malori i tak był cywilem. To, że w ogóle pozwolono mu wsiąść do myśliwca, stanowiło najlepszy dowód, że znaleźli się w rozpaczliwej sytuacji.

Zmarszczywszy brwi, komandor odparł bez ogródek:

- Malori, byłeś beznadziejny. Zupełnie się do tego nie nada­jesz.

Malori'emu wydało się, że świat nieco poszarzał. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy ile znaczyły dla niego ciche marzenia o sławie. Zdołał z siebie wydobyć tylko słabe i niewyraźne:

- Ale... myślałem, że dobrze mi poszło... Próbował sobie przypomnieć coś z bitewnego koszmaru. ' Chyba widział jakiś kościół...

- Dwóch ludzi musiało porzucić swoje cele ataku, żeby cię ratować. Widziałem filmy robione automatycznymi kamerami. Krążyłeś swoją Czwórką wokół tego berserkera jakbyś starał się nie zrobić mu żadnej krzywdy - powiedział Petrovich. Spojrzał na niego uważnie, wzruszył ramionami i dodał trochę łagodniej­szym tonem: - Nie mam zamiaru cię objeżdżać, przecież nawet nie wiedziałeś co się dzieje. Po prostu stwierdzam fakty. Dzięki łasce prawdopodobieństwa „Hope" znajduje się dwadzieścia parseków przed nami, ukryta głęboko w chmurze formaldehydu. Gdyby nie ta osłona, dostaliby ją tym razem

- Ale... - Malori chciał coś powiedzieć, lecz dowódca po prostu poszedł sobie.

Nadlatywały kolejne pojazdy. Szczękały wsporniki, z cichym sykiem otwierały się luki; Petrovich miał o wiele ważniejsze sprawy na głowie niż jałowe dyskusje. Malori przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, czując się oklapnięty, pobity i przygnębio­ny. Mimowolnie obrzucił Czwórkę tęsknym spojrzeniem. Cy­lindryczny pojazd o średnicy niewiele większej od długości ciała mężczyzny spoczywał w swojej metalowej kołysce, oto­czony przez uwijających się techników. Krótka lufa działka laserowego, wciąż rozgrzana od ognia, dymiła lekko w gęstej atmosferze. Oto jego tasak do mięsa.

Żaden człowiek nie mógł kierować statkiem czy jakąkolwiek bronią z kompetencją dorównującą dobrej maszynie. Ślimaczo powolne reakcje nerwowe i procesy myślowe dyskwalifikowały ludzi jako bezpośrednich operatorów statków walczących z berserkerami. Jednak podświadomość ludzka nie była tak ograni­czona. Pewne jej procesy nie dawały się powiązać z żadną aktywnością synaptyczną mózgu i niektórzy teoretycy utrzymy­wali, że muszą one zachodzić poza czasem. Pogląd ten wprawiał w szał każdego fizyka - ale jeśli chodzi o kosmiczne starcia, to hipoteza robocza okazała się całkiem użyteczna.

Bojowe komputery berserkerów połączone ze skomplikowa­nymi urządzeniami randomizującymi zapewniały im iskrę ge­niuszu i przewagę nad przeciwnikiem, który chciałby opierać swoją taktykę na statystycznym wyborze szansy powodzenia. Ludzie także używali komputerów do kierowania swoimi statka­mi, lecz teraz osiągnęli przewagę nad najlepszymi randomizerami, raz jeszcze posłużyli się swoimi mózgami, których pewne obszary były najwidoczniej wolne od wszelkiego pośpiechu, pracując poza czasem, z szybkością, przy które kwanty światła wydawały się nieruchomymi bryłami lodu.

Oczywiście, istniały pewne ograniczenia. Niektórzy ludzie (jak się teraz okazało, Malori też się do nich zaliczał) po prostu nie nadawali się na pilotów; ich podświadomość wyraźnie nie była zainteresowana tak przyziemnymi sprawami jak życie czy śmierć. A i dla odpowiednich umysłów podświadome działania stanowiły wielkie obciążenie psychiczne. Podłączenie do zew­nętrznego komputera zawsze wprawiało ludzi w dziwny stan. Raz po raz wracających z walki pilotów wyciągano z kabin ich statków w stanie katatonii lub histerycznego podniecenia. Moż­na im było przywrócić zdrowe zmysły, ale nie nadawali się już potem do walki. Sposób ten był taką nowości, że o jego niedo­godnościach przekonywano się dopiero na pokładzie „Judith". Szybko zabrakło wyszkolonych pilotów, rezerwy skończyły się także. Właśnie dlatego wysłano lana Malori'ego, historyka. Używając nawet takich niewytrenowanych umysłów zawsze zy­skiwało się trochę czasu.

Z pokładu operacyjnego Malori przeszedł do swojej małej, jednoosobowej kabiny. Nie jadł już od dłuższego czasu, ale nie był głodny. Przebrał się i usiadłszy w fotelu popatrzył na swoją koję, swoje książki, taśmy i skrzypce - ale nie próbował się przespać ani zająć czymś konkretnym. Oczekiwał, że Petrovich wezwie go niebawem. Bowiem Petrovich nie miał się już do kogo zwrócić.

Prawie uśmiechnął się, gdy głos z komunikatora wezwał go na spotkanie z komandorem i pozostałymi oficerami. Malori potwierdził odbiór wezwania i wyszedł, zabierając ze sobą opra­wiony w imitację skóry pojemnik wielkości walizeczki, ale o nieco innym kształcie. Wybrał go spośród kilkuset podobnych pojemników znajdujących się w pomieszczeniu przylegającym do jego kabiny. Napis na etykietce głosił: Crazy Horse.

Petrovich podniósł wzrok i spojrzał na Malori'ego wchodzą­cego do małej salki operacyjnej, gdzie gromada oficerów zgro­madziła się już wokół stołu. Zauważył pojemnik i skinął głową.

- Wygląda na to, że nie mamy innego wyjścia, historyku. Brakuje nam ludzi; będziemy musieli użyć twoich pseudopostaci. Na szczęście mamy niezbędne urządzenia, instalowane na wszystkich bojowych jednostkach.

- Myślę, że szansę powodzenia są niezłe - powiedział spo­kojnie Malori, zajmując przeznaczone dla niego wolne miejsce i stawiając pojemnik na środku stołu. - Oczywiście, to nie są prawdziwe podświadomości; ale -jak uzgodniliśmy to w trakcie poprzednich dyskusji - dostarczą nam lepszych możliwości randomizowania niż moglibyśmy uzyskać innymi sposobami. Każ­dy z nich ma unikalną, mimo, że sztuczną, osobowość.

Jeden z oficerów zabrał głos.

- Większość z nas nie była obecna podczas wspomnianych wcześniejszych dyskusji. Czy mógłby nas pan trochę oświecić?

- Oczywiście - powiedział Malori i odchrząknął. - Te osoby, jak je nazywany, są używane w komputerowych symulacjach problemów historycznych. Udało mi się zabrać ze sobą z Yaty kilkaset takich osobowości. Wielu z nich to wojskowi.

Położył dłoń na leżącym przed nim pojemniku.

- To jest zrekonstruowana osobowość jednego z najlepszych dowódców kawalerii na starożytnej Ziemi. Nie należy do grupy, którą wybraliśmy jako testową; przyniosłem go tylko by poka­zać jak taki model wygląda, gdyby to panów interesowało. Każ­da taka kaseta zawiera około cztery miliony standardowych stron maszynopisu.

Inny oficer podniósł rękę.

- A w jaki sposób udało się dokładnie odtworzyć osobowość kogoś, kto musiał umrzeć na długo przedtem nim wymyślono jakiekolwiek metody bezpośredniego zapisu?

- Rzecz jasna, nie możemy mieć stuprocentowej pewności. Opieramy się tylko na przekazach historycznych i na tym co zdoła­my wydedukować z komputerowych symulacji minionych epok. To są tylko modele. Jednak w walce powinny się zachowywać tak samo jak w trakcie dawnych bitew, w których uczestniczyli ci ludzie. Ich działania powinny się charakteryzować agresywnością, zdecydowaniem.

Niespodziewany huk eksplozji poderwał wszystkich zgroma­dzonych na równe nogi. Petrovich, który zareagował najszyb­ciej, zdążył tylko wyskoczyć z fotela gdy drugi, o wiele silniej­szy wybuch wstrząsnął statkiem. Malori był już prawie przy drzwiach, biegnąc na przydzielone mu stanowisko, kiedy zatrzy­mała go trzecia eksplozja. Wydawało się, że to koniec Galakty­ki; wokół fruwały szczątki mebli i waliły się grodzie. Malorie'mu przemknęła przez głowę ostatnia jasna myśl o niespra­wiedliwości losu zsyłającego teraz śmierć; a potem na jakiś czas w ogóle przestał myśleć.

Powrót do przytomności był długim i nieprzyjemnym proce­sem. Malori zrozumiał, że „Judith" nie została całkowicie znisz­czona bo wciąż jeszcze oddychał, a sztuczne ciążenie trzymało go rozciągniętego na podłodze. Może byłoby przyjemniej, gdy­by grawitacja wysiadła, bo jego ciało zamieniło się w jeden wielki kłębek pulsującego, promieniującego dzieś pod czaszką bólu. Nie chciał umiejscawiać dokładniej jego źródła. Sama myśl o dotykaniu własnej głowy była bolesna.

W końcu potrzeba wyjaśnienia sytuacji przemogła obawę. Malori podniósł głowę i zaczął ją obmacywać. Tuż nad czołem miał wielki guz, a na twarzy zaschniętą krew z niewielkich skaleczeń. Musiał dość długo leżeć bez przytomności.

Sala narad była zupełnie zniszczona, strzaskana i zasypana szczątkami mebli, wśród których dostrzegł najpierw jedno skurczone ciało, potem drugie i następne. Czyżby tylko on ocalał? Jedna ze ścian była rozdarta na całej długości, a stół, za którym przedtem siedział, przestał istnieć. Lecz cóż to za duża, nieznanego typu maszyna stała na drugim końcu poko­ju? Większa od szafy na akta i o bardzo skomplikowanej budowie. Szczególnie dziwnie wyglądały jej nogi; jakby mo­gły się poruszać...

Malori zamarł ze zgrozy, ponieważ maszyna naprawdę się poruszyła, obracając na niego cały zespół wieżyczek i soczewek. Pojął, że widzi i jest widziany przez berserkera. Była to jedna z mniejszych maszyn, używanych do zdobywania ludzkich stat­ków i kierowania nimi.

- Chodź tu - powiedziała maszyny. Mówiła śmiesznym, skrzekliwym głosem; ta parodia ludzkiej mowy powstała najwidoczniej w wyniku elektronicznej kompilacji zarejestrowanych na taśmach głosów jeńców. - Nieprzydatny obudził się.

Wystraszony Malori pomyślał, że słowa są skierowane do niego, ale nie mógł się ruszyć. Nagle, przez dziurę w rozszarpa­nej grodzi wszedł człowiek, którego Malori nigdy przedtem nie widział na statku. Obszarpany i brudny mężczyzna miał na sobie zatłuszczony kombinezon, który niegdyś mógł być jakimś mun­durem.

- Widzę, panie - powiedział do maszyny. Mówił stand­ardowym językiem międzygwiezdnym, a ochrypły głos zdradzał ślady kulturalnego akcentu. Zrobił krok w kierunku Maloriego. - Ty tam, rozumiesz co mówię?

Malori mruknął coś niewyraźnie, spróbował kiwnąć głową, wreszcie powoli podciągnął ciało do pozycji półsiedzącej.

- Jest tylko pytanie - mówił mężczyzna, podchodząc bliżej -jak chcesz, żeby to się odbyło; szybko czy powoli? Kiedy przyj­dzie twój koniec - o tym mówię. Ja już dawno zdecydowałem, że wolę skończyć szybko, lekko i nie tak zaraz. I że chciałbym się przedtem jeszcze trochę zabawić.

Mimo wściekłego bólu pod czaszką Malori odzyskał już zdolność rozumowania i zaczynał pojmować sytuację. Istniało krótkie słowo na określenie takich osobników jak ten tutaj, którzy mniej lub bardziej chętnie wysługiwali się berserkerom. Słowo używane przez same maszyny. Jednak w tym momencie Malori nie miał zamiaru wypowiadać go głośno.

-Wolę szybko i lekko - zdołał wykrztusić, mrużąc oczy z bólu i masując zdrętwiały kark.

Mężczyzna przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.

- W porządku - powiedział wreszcie. Zwracając się do ma­szyny dodał zupełnie innym, pokornym tonem: - Mogę z łatwo­ścią poradzić sobie z tym nieprzydatnym, panie. Jeżeli zostawisz nas teraz samych, nie sprawi ci żadnych kłopotów.

Maszyna skierowała jeden z obiektywów na Swojego sługę.

- Pamiętaj - odezwała się - że trzeba przygotować jednostki pomocnicze. Czas ucieka. Niepowodzenie zostanie ukarane nie­przyjemnym bodźcem.

- Będę o tym pamiętał, panie - rzekł z żarliwą pokorą mężczy­zna.

Maszyna spoglądała przez moment na obu ludzi, po czym oddaliła się, krocząc z nieoczekiwaną gracją na metalowych nogach. Malori usłyszał znajomy odgłos zamykającej się śluzy.

- Jesteśmy teraz sami - powiedział mężczyzna, patrząc na niego z góry. - Możesz nazywać mnie Greenleaf. Jeśli chcesz się ze mną bić, to zróbmy to od razu.

Był niewiele wyższy od Malori'ego, ale mocno zbudowany i mimo swego obszarpanego wyglądu robił wrażenie twardego i niebezpiecznego przeciwnika.

- Dobrze, mądrze robisz. Wiesz co, szczęściarz i ciebie, chociaż jeszcze nie zdajesz sobie z tego sprawy. Berserkerzy nie są tacy jak inni rządzący człowiekiem -jak rządy, partie, korpo­racje i idee - nie wyciskają z niego wszystkich sił by potem zostawić go na pastwę losu. Nie, kiedy maszyny już cię wykorzystają, to kończą z tobą szybko i bezboleśnie -jeśli dobrze im służyłeś. Wiem. Widziałem jak to robiły z innymi. Czemu nie miałyby tego robić? One chcą tylko naszej zagłady, a nie cier­pienia.

Malori nic nie powiedział. Myślał o tym, że niedługo zdoła się podnieść.

Greenleaf (to nazwisko tak do niego nie pasowało , że zapewne musiało być prawdziwe) manipulował przy ma­łym aparaciku, który wyjął z kieszeni i trzymał na pół ukryty w swojej wielkiej dłoni...

Zapytał:

- Ile statków eskorty, takich jak ten, idzie w osłonie „Hope"?

- Nie wiem - skłamał Malori. Nie było żadnego innego statku prócz „Judith".

- Jak się nazywasz? - pytający wciąż wpatrywał się w instru­ment.

- łan Malori.

Greenleaf kiwnął głową i bez śladu jakiejkolwiek emocji na twarzy zrobił dwa kroki naprzód i kopnął MalorFego w brzuch, brutalnie i precyzyjnie.

- To za próbę oszukania mnie, lanie Malori - usłyszał jego głos dobiegający gdzieś z daleka. - Musisz zrozumieć, że mogę nieomylnie stwierdzić kiedy mówisz prawdę, a kiedy nie. No więc, ile jest statków eskorty?

Malori w końcu zdołał się podnieść, złapać oddech i wykrztu­sić:

- Tylko ten jeden.

Obojętnie czy Greenleaf rzeczywiście miał detektor kłam­stwa, czy tylko udawał że ma, zadając pytania, na które z góry znał odpowiedź, Malori postanowił mówić od tej pory samą prawdę - o ile to będzie możliwe. Jeszcze parę takich kopnia­ków, a będzie zupełnie do niczego i berserker zabije go. Stwier­dził, że nie jest jeszcze gotów rozstać się z tym światem. Greenleaf (ang.) - zielony liść

- Jakie stanowisko zajmowałeś na statku, Malori?

- Jestem cywilem.- Zawód?

- Historyk.

- To jak się tu znalazłeś?

Malori chciał się podnieść na nogi, lecz zaraz zdecydował, że opór nic tu nie da i opadł z powrotem na podłogę. Wiedział, że jeśli zacznie zastanawiać się nad swoim położeniem, to obrzyd­liwy strach uniemożliwi mu trzeźwe myślenie.

- Był taki projekt... Widzisz, zabrałem ze sobą z Yaty sporo tak zwanych modeli historycznych, czyli kaset z zaprogramowa­nymi działaniami, których używa się do badań przeszłości.

- Zdaje mi się, że słyszałem o takich rzeczach. Co to za projekt?

- Zamierzałem użyć osobowości postaci historycznych jako randomizerów dla bojowych komputerów myśliwców.

- Aha - Greenleaf rozsiadł się wygodnie, przybierając godną minę mimo swych brudnych łachmanów. - I jak się sprawują w walce? Lepiej niż podświadomość żywych pilotów? Widzisz, maszyny wiedzą nawet o tym.

-Nie mieliśmy okazji by to sprawdzić. Czy wszyscy pozosta­li członkowie załogi nie żyją? Greenleaf obojętnie skinął głową.

- Poszło wyjątkowo łatwo. Chyba zawiodły wasze urządze­nia obronne. Cieszę się, że znalazłem tu choć jednego żywego człowieka - w dodatku skorego do współpracy.

Spojrzał na kosztowny chronometr przymocowany do brud­nego nadgarstka.

- Wstań lanie Malori. Mamy pracę do wykonania. Malori wstał i poszedł za nim na pokład operacyjny.

- Maszyny i ja rozejrzeliśmy się tutaj trochę, kiedy leżałeś nieprzytomny, Malori. Dziewięć małych myśliwców to za dobra broń by ją marnować. Maszyny są pewne, że pochwycą „Hope", ale obawiają się trochę jej urządzeń obronnych - prawdopodob­nie o wiele silniejszych niż na tym pudle. Berserkerzy ponieśli już znaczne straty podczas tego pościgu, tak więc zamierzają użyć tych dziewięciu stateczków jako oddziału pomocniczego... Niewątpliwie znasz trochę historię wojskowości?

- Trochę.

Ta odpowiedź była pewnym niedomówieniem, ale została uznana za prawdziwą. Wykrywacz kłamstwa - o ile istniał -został schowany do kieszeni. Jednak Malori nie zamierzał ryzy­kować bardziej niż potrzeba.

- A więc pewnie wiesz w jaki sposób niektórzy generałowie starej Ziemi używali oddziałów pomocniczych? Wysyłali je przed głównymi siłami swoich wojsk, tak by nie mogły uciec i jako pierwsze starły się z wrogiem.

Wchodząc na pokład operacyjny, Malori nie dostrzegł znacz­nych zniszczeń. Dziewięć małych stateczków oczekiwało w swych metalowych kołyskach, z uzupełnionymi zapasami pali­wa i broni. Zadbano o to natychmiast po powrocie z ostatniego zadania.

- Malori, obejrzałem już sobie te myśliwce i doszedłem do wniosku, że w żaden sposób nie można nimi zdalnie sterować.

- To prawda. Muszą współpracować z umysłem człowieka lub urządzeniem randomizującym.

- Ty i ja mamy je wysłać do walki jako oddział pomocniczy, lanie Malori - Greenleaf znów spojrzał na zegarek. - Została nam godzina na wymyślenie sposobu jak to zrobić i tylko kilka godzin na skończenie pracy. Im szybciej tym lepiej. Jeżeli się nie pośpieszymy, zapłacimy za to - wydawał się bawić tą myślą Greenleaf. - Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić?

Malori zamknął usta; już chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Greenleaf rzekł:

- Zainstalowanie na stateczkach jakichś osobowości należących do wojskowych oczywiście nie wchodzi w rachubę, bo mogłoby się im nie spodobać, że gna się ich do walki jak mięso armatnie. Zakładam, że większość z nich to urodzeni przywódcy. Jednak masz chyba jakieś inne, bardziej uległe postacie?

Malori, ciężko oparty o pusty fotel oficera operacyjnego, zmusił się do ostrożnego wyważenia odpowiedzi.

- Tak się składa, że mam tu kilka osób, które darzę szczegól­nym zainteresowaniem. Chodź.

Wraz z kroczącym tuż za nim Greenleafem, Malori poszedł do swojej małej, kawalerskiej kabiny. Wydało mu się niezwyk­łe, że nic się w niej nie zmieniło. Na koi leżały jego skrzypce, a na stole taśmy i kilka książek. A tam, w swoich skóropodob­nych pojemnikach stały osobowości, które najbardziej lubił ba­dać. Podniósł kasetę leżącą na samej górze.

- Ten człowiek był skrzypkiem; ja też tak lubię o sobie myśleć. Jego nazwisko nic ci nie powie.

- Nigdy nie zajmowałem się muzykologią. Jednak powiedz mi o nim coś więcej.

- Mieszkał na Ziemi, w dwudziestym wieku. O ile wiem, był bardzo wierzący. Jeśli mi nie ufasz, to możemy go podłączyć i zapytać co myśli o wojnie.

- Zróbmy tak.

Kiedy Malori pokazał mu właściwe gniazdko w konsoli kom­putera, Greenleaf sam wepchnął wtyk.

- Jak się z nim kontaktować?

- Powiedz coś.

Greenleaf przemówił ostro do oprawionego w sztuczną skórę pojemnika.

- Nazwisko?

-Albert Bali.

Głos, jaki wydobył się z głośnika konsoli, bardziej przypomi­nał ludzki głos niż skrzeczenie berserkera.

- Co być powiedział, gdybym kazał ci z kimś walczyć, Albercie?

- Kiepski pomysł.

- Zagrasz nam na skrzypcach?

- Z przyjemnością.

Jednak z głośnika nie popłynęły żadne dźwięki.

- Potrzeba jeszcze paru połączeń, jeżeli naprawdę chcesz posłuchać muzyki - wtrącił się Malori.

- Nie sądzę, żeby to było potrzebne - Greenleaf wyciągnął wtyczkę z gniazdka i zaczął przeglądać pozostałe kasety, marszcząc brwi przy odczytywaniu nieznanych nazwisk. Było ich dwanaście czy piętnaście. - Co to za jedni?

- Współcześni Alberta Balia. Tej samej profesji.

Malori pozwolił sobie opaść na koję i odpocząć nieco. Nie­wiele brakowało, by zemdlał. Po chwili podniósł się i stanął obok Greenleafa, przy stercie pojemników z osobowościami.

- To model Edwarda Mannocka, który był ślepy na jedno oko i nie spełniał warunków zdrowotnych stawianych w tym czasie przed kandydatami do służby wojskowej.

Wskazał inny pojemnik.

- Ten człowiek, o ile pamiętam, służył krótko w kawalerii, ale wciąż spadał z konia i przeniesiono go do intendentury. A ten był cherlawym gruźlikiem i umarł nie skończywszy dwudziestu trzech standardowych lat życia.

Greenleaf poniechał przeglądania kaset i jeszcze raz zmierzył Malori'ego spojrzeniem. Malori poczuł, jak obolałe mięśnie brzucha napinają mu się w przewidywaniu ciosu. Czuł, że nie zniesie drugiego tak silnego uderzenia...

- Dobrze - Greenleaf zmarszczył brwi i znów spojrzał na swój chronometr. Potem podniósł wzrok i uśmiechnął się lekko. Dziwne, ale uśmiechnięty wyglądał na piekielnie sympatyczne­go faceta. - Dobrze! Muzycy, jak sądzę, są antytezą wojskowo­ści. Jeżeli maszyny to zaaprobują, zainstalujemy ich i wyślemy myśliwce. lanie Malori, dostaniesz podwyżkę.

Jego miły uśmiech poszerzył się.

- Chyba właśnie kupiliśmy sobie następny standardowy rok życia; jeżeli rzecz się uda - a myślę, że powinna.

Kilka minut później, gdy maszyna weszła na pokład, zgięty w ' uniżonym ukłonie Greenleaf wyjaśnił jej cały plan, podczas gdy Malori stał z tyłu pobladły z przerażenia.

- Działajcie więc - zaaprobowała maszyna. - Jeżeli nie, to statek nieprzydatnych może znaleźć schronienie w zbierającej się przed nami burzy.

Po czym berserker oddalił się spiesznie. Zapewne jego statek wymagał niezbędnych napraw i konserwacji.

Mężczyznom praca szła bardzo sprawnie. Trzeba było tyl­ko otworzyć kabinę myśliwca, włożyć wyjętą z pojemnika kasetę z osobowością do zainstalowanego tam adaptera, połą­czyć ze sobą parę kabli i uchwytów, a następnie znów za­mknąć luk. Ponieważ szybkość odgrywała w całym planie niebagatelną rolę, sprawdzanie ograniczono do zadania każ­dej osobowości kilku krótkich pytań i wysłuchania równie krótkich odpowiedzi. Przeważnie dotyczyły one banalnych spraw jak jedzenie czy picie. Wydawało się, że wszystko idzie doskonale, lecz Greenleaf miał jeszcze obawy.

- Mam nadzieję, że ci wrażliwi dżentelmeni zniosą jakoś szok, kiedy zrozumieją sytuację. Chyba dadzą sobie radę, co? Maszyny nie spodziewają się po nich cudów męstwa, ale nie chcemy też by wpadli w katatonię.

Bliski zemdlenia Malori szerpał pokrywę luku Ósemki i pra­wie upadł gdy otworzyła się niespodziewanie.

- Sądzę, że zrozumieją swoje położenie w ciągu paru sekund po starcie. Przynajmniej w ogólnym zarysie. Chyba nie domyśla się, że otacza ich kosmiczna pustka. Ty chyba byłeś wojsko­wym. Na pewno wiesz co robić z krnąbrnymi podwładnymi -zajmiesz się tym, jeżeli nie zechcą podjąć walki.

Kiedy podłączyli osobowość do stateczku numer osiem i zadali mu jakieś pytanie, usłyszeli w odpowiedzi:

- Życzę sobie, aby moją maszynę pomalowano na czerwono.

- Natychmiast, proszę pana - odparł szybko Malori, zamyka­jąc pokrywę luku i ruszając do Dziewiątki.

- Co on mówił? - zmarszczył brwi Greenleaf, ale w tej samej chwili popatrzył na swój chronometr i podążył za Malorim.

- Wydaje mi się, że mistrz podejrzewa iż zostanie umiesz­czony w jakimś pojeździe. A jeżeli chodzi o to, dlaczego chce by był pomalowany na czerwono... - sapał Malori, mocując się z lukiem Dziewiątki, i reszta odpowiedzi uto­nęła w niewyraźnym mruczeniu.

W końcu wszystkie myśliwce były gotowe. Greenleaf zamarł z palcem na przycisku startowym. Po raz ostatni przewiercił wzrokiem Malori'ego.

- Odwaliliśmy dobrą robotę, zważywszy na tak krótki czas. Jeżeli ten pomysł sprawdzi się choć częściowo, otrzymamy na­grodę.

Mówił z namaszczeniem, przyciszonym głosem.

- Lepiej, żeby się sprawdził - dodał. - Czy widziałeś kiedyś człowieka żywcem obdzieranego ze skóry?

Malori trzymał się stalowej podpory, żeby nie upaść. Usłyszał cichy szmer śluz powietrznych. Dziewięć myśliwców odle­ciało w przestrzeń i w tej samej chwili nad konsolą oficera operacyjnego ukazał się holograficzny obraz sytuacji. W jego centrum znajdowała się „Judith", przedstawiona jako duża zie­lona kula z dziewięcioma mniejszymi, krążącymi wolno i nie­pewnie w pobliżu. Nieco dalej równy szyk czerwonych punktów reprezentował resztki stada berserkerów, które tak długo i nie­strudzenie ścigało „Hope" i jej eskortę. Berserkerów było co najmniej piętnastu, zauważył w duchu Malori.

- Sztuka polega na tym - powiedział jakby do siebie Green-leaf - żeby bardziej obawiali się swojego dowódcy niż nieprzy­jaciela.

Wcisnął kilka klawiszy by przesłać swój głos do myśliwców.

- Uwaga jednostki od Jeden do Dziewięć! - warknął. -Jesteście w zasięgu rażenia znacznie silniejszej od was jednostki i każda próba nieposłuszeństwa lub ucieczki będzie karana.

Takie pranie mózgów trwało przez kilka minut, podczas któ­rych Malori zauważył zmiany w obrazie holograficznym, świad­czące o zbliżaniu się burzy zapowiadanej przez berserkera. Gę­sta chmura atomowych cząstek kierowała się w ten sektor prze­strzeni, przecinając drogę „Judith" i małej flocie czerwonych i zielonych punktów. „Hope", niewidoczna ze względu na skalę odwzorowania, miała teraz szansę ucieczki - o ile berserkerzy nie dopadną jej szybko.

Widoczność hologramu pogarszała się i Greenleaf zakończył swoją przemowę, bo nie ulegało wątpliwości, że kontakt z my­śliwcami się urwał. Zanim cały obraz zniknął w białej zamieci, usłyszeli jeszcze urywane rozkazy rzucane skrzekliwym głosem berserkera i skierowane do jednostek pomocniczych. Pościg za „Hope" jeszcze się nie zakończył.

Przez chwilę w kabinie było cicho; tylko od czasu do czasu dawały się słyszeć trzaski zakłóceń. Na pokładzie operacyjnym puste kołyski czekały na powrót myśliwców.

-I tak - powiedział wreszcie Greenleaf. - Nie pozostaje nam nic innego jak czekać.

Uśmiech znowu pojawił się na jego twarzy, zmieniając ją zupełnie. Zdawał się dobrze bawię całą sytuacją. Malori patrzył na niego z zainteresowaniem.

- Jak ci się udało tak dobrze przystosować?

- A czemu nie? - Greenleaf przeciągnął się i wstał od bezuży­tecznej już konsoli. - Wiesz, kiedy nieprzydatny porzuca dawne, kiepskie życie; kiedy wie, że nie ma już powrotu - wtedy nie jest to takie trudne. Od czasu do czasu trafiają się nawet kobiety -kiedy maszyny biorą jeńców.

- Przydatny - rzekł Malori. Teraz wypowiedział na głos obraźliwy epitet; teraz już się nie bał.

- W rzeczy samej, przydatny - Greenleaf wciąż się uśmie­chał. - Wiesz co, wydaje mi się, że ty wciąż patrzysz na mnie z góry. Siedzisz w tym równie głęboko jak ja, no nie?

- Żal mi cię.

Greenleaf parsknął śmiechem i z pobolewaniem potrząsnął głową.

- Nie ma powodu. Jestem przekonany, że mam przed sobą o wiele dłuższe i szczęśliwsze życie niż jakakolwiek ludzka istota. Powiedziałeś, że jeden z tych mężczyzn umarł mając dwadzieścia trzy lata. Czy w tych czasach tyle wynosiła prze­ciętna długość życia?

- No, w tym czasie, na kontynencie europejskim, tak. Szalała tam wtedy I wojna światowa.

- Ale on umarł na jakąś chorobę - tak mówiłeś.

- Nie. Powiedziałem, że był chory na gruźlicę. Niewątpliwie ta choroba zabiłaby go w końcu. Jednak on zginał w walce, w 1917 roku, w kraju zwanym Belgią. O ile pamiętam, jego ciała nigdy nie znaleziono; salwa artylerii zniszczyła je doszczętnie razem z samolotem.

Greenleaf znieruchomiał:

- Samolot! Co ty mówisz?

Malori wyprostował się z niejakim trudem.

- Mówię, że Georges Guynemer - bo tak brzmiało jego prawdziwe nazwisko - zestrzelił pięćdziesiąt trzy maszyny wro­ga zanim sam został zabity. Czekaj! - powiedział z nieoczeki­waną siłą i stanowczością, tak że zbliżający się do niego groźnie Greenleaf zatrzymał się zdziwiony. - Zanim zechcesz zrobić coś gwałtownego może powinieneś zastanowić się, która ze stron wygra tę walkę w kosmosie.

- Walkę...?

- To tylko dziewięć statków przeciw piętnastu lub więcej maszynom, ale w tym wypadku nie jestem pesymistą. Osobowo­ści, które wysłaliśmy, nie dadzą się pozarzynać jak cielęta.

Greenleaf spoglądał na niego przez chwilę, a później odwró­cił się nagle i skoczył do konsoli. Zakłócenia wciąż jeszcze uniemożliwiały odbiór i niczego nie można było zrobić. Powoli opadł w wyściełany fotel.

- Coś ty narobił? - szepnął. - Ta zbieranina kalekich muzy­kantów... Przecież nie kłamałeś?

- Och, każde moje słowo było prawdą. Oczywiście, nie wszy­scy piloci I wojny światowej byli inwalidami. Niektórzy cie­szyli się doskonałym zdrowiem i dbali o nie wprost fanatycznie. I wcale nie mówiłem, że oni wszyscy byli muzykami, chociaż chciałem, żebyś tak myślał. Bali miał największe uzdolnienia muzyczne wśród asów lotnictwa, lecz i on był tylko amatorem. Zawsze mówił, że nienawidzi swojego zajęcia.

Greenleaf zapadł w fotel i wydawał się kurczyć w oczach.

- Przecież jeden z nich był ślepy... To niemożliwe! ' - Jego wrogowie też tak myśleli, wypuszczając go na począt­ku wojny z obozu dla internowanych. Edward Mannock, ślepy na jedno oko. Musiał oszukać komisję lekarską, żeby dostać się do wojska. Dramat tych ludzi polegał na tym, że zabijali się wzajemnie. W tamtych czasach nie było maszyn, z którymi można by walczyć; przynajmniej nie takich, które można by zaatakować samolotem. Bo ludzie chyba zawsze walczyli z jakiegoś rodzaju berserkerami.

- Nie wiem, czy wszystko rozumiem - mówił, prawie błagal - nie Greenleaf.

- To znaczy, że wysłaliśmy osobowości dziewię­ciu pilotów?

- Dziewięciu najlepszych. Ich łączna liczba zwycięstw po­wietrznych wynosi przeszło pięćset zestrzeleń. Takie liczby są zwykle przesadzone, lecz mimo to...

Zapadło długie milczenie. Wreszcie Greenleaf podniósł się wolno z fotela i spojrzał na hologram. Kosmiczna burza cichła i obraz zaczął się poprawiać. Malori, który odpoczywał siedząc na podłodze, także wstał - tym razem szybciej niż poprze­dnio. Z zamieci białych płatków wyłonił się pojedynczy, świe­cący punkt, zdądżający w kierunku „Judith". Był jasnoczerwony.

- No więc tak - rzekł Greenleaf, wyjmując z kieszeni krótki blaster. W pierwszym odruchu skierował go na Malori'ego, lecz zaraz uśmiechnął się swoim miłym uśmiechem i potrząsnął gło­wą. - Nie, zostawmy cię maszynom. To będzie o wiele gorsze.

Kiedy usłyszeli szmer otwierającej się śluzy, Greenleaf pod­niósł broń i skierował lufę ku skroni. Malori nie mógł oderwać oczu. Szczęknęły wewnętrzne drzwi śluzy i Greenleaf nacisnął spust.

Malori jednym skokiem przebył dzielącą ich przestrzeń i wyrwał broń z bezwładnej dłoni nim martwe ciało upadło na podłogę. Odwrócił się i wycelował w otwierające się drzwi. Stanął w nich ten sam berserker, którego widział wcześniej, a przynajmniej tego samego typu. Jednak w jego wyglądzie zaszły znaczne zmiany. Z jednego ramienia pozostał mu tylko kikut, z którego spływały krople roztopionego metalu i zwisały przecięte przewody. Metalowy korpus miał podziurawiony jak sito, a nad kopułą unosiła się aureola elektrycznego wyładowania.

Malori strzelił, lecz na maszynie nie wywarło to żadnego wrażenia. Mógł się domyślić, że nie pozwoliliby Greenleafowi na posiadanie broni, którą można by użyć przeciw nim! Pogru­chotany berserker zignorował na razie Malori'ego; kolebiąc się przeszedł obok i pochylił się nad prawie bezgłowym ciałem Greenleafa.

- Zdra-zdra-zdra-zdrada - skrzeknął. - Ostateczny nieprzy­jemny ostateczny nieprzyjemny b-b-bodziec.

W tej samej chwili Malori doskoczył od tyłu i wepchnął lufę blastera w jeden z jeszcze gorących otworów w pancerzu maszyny, pozostawionych przez celne serie laserów Alberta Balia lub któ­regoś z jego kolegów. Dwukrotnie nacisnął spust i berserker runął obok ciała swego sługi. Aureola elektrycznego wyładowania zniknęła.

Malori cofnął się o parę kroków, po czym odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na hologram. Czerwona plamka oddalała się powoli od „Judith" - statek, którym przyleciał berserker, był już tylko bezużyteczną kupą żelastwa.

Z dogasającej burzy atomowych wyładowań wyłonił się zie­lony punkcik. Minutę później Ósemka wylądowała w doku, z lekkim wstrząsem zajmując swoje miejsce w kołysce. Z lufy lasera unosił się gęsty dym. Stateczek był w kilku miejscach osmalony przez ogień nieprzyjaciela.

- Zgłaszam cztery następne zestrzelenia - powiedziała osobo­wość, gdy tylko Malori otworzył luk. - Dziś otrzymałem dobre wsparcie od pilotów mego skrzydła, którzy oddali życie dla Ojczy­zny. Mimo dwukrotnej przewagi liczebnej wroga odnieśliśmy druzgocące zwycięstwo. Jednak muszę gorąco zaprotestować prze­ciw niedbalstwu obsługi; mój samolot nie został jeszcze pomalo­wany na czerwono.

- Natychmiast się tym zajmę - mruczał Malori, odłączając osobowość od pokładowego komputera. Czuł się trochę głu­pio, próbując ułagodzić model historyczny. Jednak obchodził się z nim niezwykle delikatnie i ostrożnie przeniósł na biurko oficera operacyjnego, gdzie oczekiwały puste pojemniki z ety­kietami głoszącymi wyraźnie:

ALBERT BALL WILLIAM AVERY BISHOP RENĘ PAUL FONCK GEORGES MARIE BUYNEMER FRANK LUKĘ EDWARD MANNOCK CHARLES NUNGESSER MANFRED VON RICHTOFEN WERNERVOSS

Wśród tej dziewiątki był Anglik, Amerykanin, Niemiec, Francuz. Był Żyd, skrzypek, inwalida, Prusak, buntownik, ana­rchista, bibosz i katolik. Tych dziewięciu ludzi można było nazwać jeszcze na wiele różnych sposobów, ale chyba tylko tym jednym słowem można było objąć ich wszystkich - człowiek.

Od najbliższych żywych istot dzieliły go miliony kilometrów, lecz Malori nie czuł się osamotniony. Delikatnie włożył kasetę do pojemnika dobrze wiedząc, że nie uszkodziłyby jej nawet przeciążenia rzędu kilkuset g. Może znów włoży ją do kabiny Ósemki, kiedy spróbuje dogonić „Hope"?

- Wygląda na to, że tylko my dwaj zostaliśmy, Czerwony Baronie.

Człowiek, na wzór którego wymodelowano tę osobowość, nie miał jeszcze dwudziestu sześciu lat, kiedy zestrzelono go nad Francją po blisko osiemnastu miesiącach sukcesów i sławy. Przedtem, w kawalerii, raz po raz spadał z konia.

OLGIERD DUDEK

CZAS SIEJBY

Problem tkwi

Nie w istocie rzeczy,

A w jej interpretacji

- to powiedziało

wielu ludzi.

Już od rana pielgrzymi schodzili do miasta do strony Złotej Góry i, mimo że była prawie szesnasta, wciąż nowe grupy docierały na i tak już zatłoczony plac pod murami klasztoru. W zasadzie piętnasty sierpnia był zawsze dniem, w którym przyby­wała najliczniejsza - warszawska - pielgrzymka wiernych, lecz w tym roku pobite zostały chyba wszystkie dotychczasowe rekordy. Łukasz, stojąc obok kościoła Najświętszej Maryi Panny, przyglądał się falującemu żywiołowi ludzi. Przez megafony, na przemian z krzyżami wystające ponad głowami tłumu, roz­brzmiewały głośne religijne pieśni. Grupy szły jedna za drugą i każda z nich śpiewała na inną melodię, tak że co chwilę głosy zlewały się w ogłuszającą kakofonię niezsynchronizowanych słów. Dodatkowym składnikiem, wyraźnie zagłuszającym ów gwar, była audycja powitalna, nadawana z radiowęzła Jasnej Góry, przez głośniki rozmieszczone wzdłuż ulic miasta. Kazania mieszały się tutaj z pieśniami i reklamami zagranicznych spon­sorów, którzy sfinansowali tegoroczne obchody święta Matki Boskiej Częstochowskiej.

Łukasz ziewnął, zasłaniając usta pięścią, a potem wbił dłonie w kieszenie swych spodni. Słoneczny żar lał się z nieba na rozpalone, betonowe chodniki, a nagrzane powietrze falo­wało lekko niczym przezroczysta kurtyna. Chłopak czuł, że cała jego koszulka przesiąknięta jest potem. W zasadzie miał najszczerszą ochotę iść sobie stąd, ale był ministrantem, a to oznacza pewne przywileje i tym samym pewne obowiązki -chociażby jak ten dzisiejszy. Wiedział, że ksiądz proboszcz nie kazałby mu czekać na takim skwarze, gdyby faktycznie nie potrzebował jego pomocy. W końcu Łukasz nie był ja­kimś tam pierwszym lepszym nowicjuszem. Znał samego księdza profesora Żytniewskiego i nawet dostał od niego na pamiątkę kilka książek o teologii. Razem z nielicznymi, po­dobnymi mu wybrańcami bywał na wieczornicach religij­nych, które organizowała kuria - w ogóle wśród ministrantów zaliczał się do starszyzny i to do tej najbardziej wpływowej. Ostatnio na przykład powierzono mu opiekę nad dopiero co powstałym kołem młodych katechetów. Był więc raczej wtaje­mniczonym człowiekiem do zadań specjalnych i nikt nie zawra­całby mu głowy rzeczą, którą może załatwić zwykły, nastoletni adept. Dobrze o tym wiedział, gdy ocierał pot z czoła, zerkając niecierpliwie na zegarek.

Rysiek spóźnił się, jak zwykle, o kwadrans. Przyszedł w firmowej czapeczce McDonalda, wyrazem takiego szczęścia na twarzy, jakby za chwilę miał trafić bingo.

- No i czego się tak cieszysz? - Łukasz spojrzał na niego niechętnie. Miał już wszystkiego po dziurki w nosie i drażniły go wszelkie przejawy radości na innych twarzach.

- Widziałem jankesów. Przyjechali takim błękitnym autoka­rem. Mówię ci, pełen komfort: klimatyzacja, barek, telewizja. Mają kręcić jakiś film o kulcie maryjnym, ale przyjechała też cała masa turystek. Mówię ci, taki towar że palce lizać.

-I to cię tak cieszy?

-Ksiądz prałat mówił, że Piotrek ma być przewodnikiem i tłumaczem grupy młodzieżowej. Trzeba z nim pogadać...

- O rany! I tak panienki będą chciały połazić po rynku, a ich meni nie dopuszczą cię do nich na odległość rzutu kamieniem.

- Stary! To są same panienki. Konkurencji zero. Jedna mia­ła taką bluzeczkę, że jak się pochyliła po torbę, to podwiało ją od spodu i pokazała całe cycuszki. Delicje, mówię ci, palce lizać.

- Lepiej skocz po coś do picia - Łukasz oblizał spieczone wargi - z Piotrkiem pogadam dzisiaj wieczorem.

- Widzisz? Od razu mówisz jak człowiek - Rysiek roześmiał się, a potem odwrócił na pięcie i poszedł w stronę najbliższej budki z napojami. Kupił dwie puszki mrożonej coli. Zdobył się : nawet na taki gest, że nie przyjął od Łukasza pieniędzy. - Ja stawiam - wyjaśnił krótko.

Alejami wciąż szli pielgrzymi, a policjanci z trudem kierowa­li ruchem samochodów, co chwilę formujących długie korki. Jakaś kobiecina w podeszłym wieku zasłabła i karetka pogo­towia musiała sforsować trawnik, niszcząc przy okazji klomb z kwiatkami. Łukasz z lubością i namaszczeniem pochłonął zawartość puszki.

Lśniący srebrny mercedes ze znakami kurii zatrzymał się, zjeżdżając zupełnie na chodnik.

- Zobacz... - Ryszard szturchnął Łukasza łokciem. Obydwaj spojrzeli w tym kierunku. Z wnętrza wysiadł niski mężczyzna w świeżutkiej, starannie odprasowanej sutannie. Choć wyglądał znacznie bardziej dostojnie, chłopcy poznali w nim wikariusza. Gdy poprawił długie rękawy swej szaty, przywołał ich dyskret­nym ruchem dłoni. Nie zwlekając podeszli do niego, po czym przywitali się, całując tradycyjnie jego dłoń.

- Niech będzie pochwalony... - powiedzieli prawie równo­cześnie.

- Na wieki wieków... - uśmiechnął się.

- To ty masz na imię Łukasz? - spojrzał z życzliwością na ministranta.

- Tak wasza wielebność - chłopak opuścił skromnie wzrok.

- Wiem, wiem... brat Jan opowiadał mi o tobie. Przez długą chwilę milczał, z łagodnym uśmiechem przyglą­dając się Łukaszowi, a potem spojrzał na Ryszarda.

- A ty synu? - spytał.

- Ja jestem Ryszard. Za rok rozpocznę nowicjat.

- Obyś wytrwał w swym zbożnym postanowieniu - wes­tchnął, po czym sięgnął na tylne siedzenie samochodu, biorąc leżącą na nim teczkę. Wyciągnął z niej dwie kopie dokumentów. - Brat Jan mówił, że braliście już udział w takiej akcji, więc chyba nie muszę wam wyjaśniać .szczegółów. Tutaj macie spisy mieszkańców z osiedla podlegającego parafii św. Zygmunta i pełnomocnictwo od jego świątobliwości biskupa. Potrzebuje­my pięćdziesięciu miejsc noclegowych, dla pielgrzymów, któ­rzy nie pomieszczą się w hotelu parafialnym. Gdyby ktoś odma­wiał, nie nalegajcie; spiszcie tylko która to rodzina. Musicie się pośpieszyć, aby zdążyć przed osiemnastą. Listy zdacie w kance­larii parafialnej. Opaski też.

Wyciągnął z kieszeni dwie płócienne szarfy ze znakami służ­by pomocniczej laikatu, a chłopcy założyli je każdy na swoją lewą rękę.

- Macie jakieś pytania?

- Nie.

- Nie.

- Zostańcie z Bogiem - poklepał Łukasza po ramieniu, a następnie wsiadł do samochodu. Kierowca zamknął za nim ] drzwi i z zawodowo obojętną miną przeszedł na drugą stronę ' wozu. Odjechali.

- Znowu nadkomplety... - Ryszard podrapał się w tył gło­wy.

- Trudno; trzeba będzie odwalić tę robotę - Łukasz wzruszył ramionami i poszli w strnę ulicy św. Tomasza. Po drodze musie­li minąć plac Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny, przeciąć na skos ulicę św. Bartłomieja, a potem ulicą św. Jakuba dostać się na plac Jezusa Chrystusa. Był to spory kawałek drogi. Zanim znaleźli się na miejscu, przejrzeli spisy, naradzili się, od którego domu zaczną i postanowili, że będą chodzić razem. W sumie i tak mogli być spokojni, że zdążą znaleźć te pięćdziesiąt miejsc noclegowych. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby ktoś z miesz­kańców odmówił. Wszyscy byli głęboko wierzącymi parafiana­mi i wiedzieli, że należy udzielić schronienia przybyszom. Kto postąpiłby inaczej, ten nie był godny, aby należeć do parafii i nazywać siebie chrześcijaninem, No, a w kraju już od dawna nie było żadnych niechrześcijan.

Pierwszy dom okazał się wysoką, zaniedbaną co nieco ka­mienicą. Środkiem cuchnącej pleśnią bramy biegł rynsztok przykryty próchniejącymi deskami i dużą płytą dykty.

- Może pójdziemy dalej? - zaproponował Rysiek, niechętnie zaglądając do zaśmieconej klatki schodowej.

- Coś ty, chce ci się?! - Łukasz minął go i po trzeszczących schodach zaczął wspinać się do góry. - Wikary nie mówił w jakich warunkach ma być nocleg, no nie? - dodał, gdy Rysiek do niego dołączył.

Zza pierwszych drzwi dobiegała głośna muzyka: telewizor albo radio. Łukasz zapukał w grube, niemalowane drzwi. Nie było odpowiedzi, więc przycisnął taster dzwonka i trzymał go do czasu, aż czyjeś człapanie zaczęło przybliżać się po tamtej stronie.

- Już idę, idę! - zasapał obcy głos, po czym drzwi uchyliły się lekko. W szczelinie pojawiła się napuchnięta kobieca twarz o świdrujących, nieufnych oczkach.

- O co chodzi?

- My jesteśmy z parafii. Czy nie przenocowałaby pani kilku pielgrzymów? — uśmiechnął się Łukasz.

- Nie ma miejsca - odpowiedziała niechętnie.

- Nawet jednego?

- Na wet jednego.

- A jak, jeśli można wiedzieć, godność pani? - Łukasz nie przestał się uśmiechać, a Rysiek ostentacyjnie wyciągnął zza pleców listę mieszkańców i zawiesił nad nią dłoń z długopisem. Kobieta dopiero teraz zauważyła opaski na rękach chłopaków. Jej twarz w jednej chwili przybrała wyraz uległej pokory.

- Poczekaj... chwileczkę kochany. My jesteśmy prości lu­dzie; przepraszam, że nie zaprosiłam panów do środka, ale różni chodzą teraz po domach - łańcuch przy zamku zazgrzytał sucho i drzwi otworzyły się gościnnie na oścież.

- Proszę, niech panowie wejdą. Przepraszam, że nie posprzą­tane, ale nie spodziewałam się. Proszę...

W mrocznym przedpokoju unosiły się nieświeże, kuchenne zapachy.

- No więc, jak będzie z tymi noclegami? - Łukasz zajrzał do bocznego pokoju, w którym na podłodze bawiły się jakieś dzieci.

- Panowie; tutaj ciasno, nie ma łazienki, ciepłej wody.

- Nie szkodzi. Pielgrzymi przywykli do niewygód, dla nich nie będzie to kłopotem.

- Panowie są z naszej parafii, prawda? Podobno proboszcz zbiera na nowe witraże. My jesteśmy biedni ludzie, ale dobrzy parafianie - kobieta wyciągnęła z kieszeni zmięty plik pieniędzy i wcisnęła go w dłoń Łukasza. - To na te witraże.

Łukasz na pierwszy rzut oka ocenił datek na jakieś pięćdzie­siąt nowych złotych.

- Ale to będzie duży witraż - zauważył. Kobieta bez słowa dodała dziesiątkę. Zainkasował całą sumę, a potem uśmiechnął się szeroko.

- Ma pani rację; trzeba rozumieć ciężką sytuację parafian. Zostańcie z Bogiem.

- Z Bogiem - odpowiedziała kobieta. Gdy drzwi zamknęły się za ich plecami, wyciągnął pieniądze, przeliczył dokładnie, a następnie podzielił na pół.

- Trzymaj, to dla ciebie: po trzy dychy na twarz - podał koledze jego część.

- Nieźle jak na początek - Rysiek chuchnął w pięść, a pienią­dze schował do kieszonki swej koszuli. Uwinęli się szybko. Po dwudziestu minutach mieli piętnaście miejsc dla pielgrzymów i po dwieście złotych w garści.

- Jeszcze dwie kamienice i załatwione — Rysiek zatarł ręce, gdy wyszli z ostatniego mieszkania. Praktycznie byli na poddaszu, lecz wyślizgane schody prowadziły jeszcze wyżej.

- Ciekawe co tam jest - Łukasz wszedł prawie do połowy ich wysokości.

- Pewnie strych... chodźmy stąd.

- Nie; tu są drzwi do mieszkania.

Weszli na górę. Tam w środku ktoś musiał pracować, bo słychać było nierównomierne stukanie maszyny do pisania. Łu­kasz załomotał w drzwi. Stukanie ucichło.

- Kto? - to był głos dziewczyny.

- Posłańcy z Jeruzalem - roześmiał się Łukasz, szturchając kolegę pod żebro. Rysiek parsknął śmiechem.

- Mieliście przyjść dopiero wieczorem. Stało się coś? - wy­soka dziewczyna otworzyła im, po czym nie czekając na wyjaś­nienia, odwróciła się i poszła do pokoju. Zdezorientowani mini­stranci popatrzyli po sobie, nie rozumiejąc sytuacji. Znów rozległo się stukanie maszyny. Pierwszy z osłupienia otrząsnął się Rysiek.

- Wchodź! - wskazał ruchem głowy wnętrze mieszkania i wepchnął tam Łukasza.

- Jeżeli jesteście głodni, to w kuchni jest jeszcze trochę kawy i jakieś kanapki - dziewczyna przerwała na chwilę pisanie.

- Możecie też otworzyć konserwę, ale jeśli poczekacie chwi­lę, aż skończę, to zrobi wam coś lepszego.

- Nie, dziękujemy, nie trzeba - Łukasz podszedł do drzwi pokoju, rozglądając się wokół ostrożnie. Duże pomieszczenie było prawie puste, jeśli nie liczyć gąszczu kabli zaścielających podłogę, sporej liczby statywów i reflektorów oraz walających się wszędzie książek. Pomalowane na biało mieszkanie pełniło rolę klubu, fotograficznego atelier i małej biblioteki.

Dziewczyna siedziała przy oknie, a cały stół zarzucony był luźnymi kartkami zadrukowanego papieru. Niektóre, zmięte ar­kusze walały się po podłodze obok jej krzesła. Pracowała w sku­pieniu, nie odwracając się w stronę drzwi, nawet gdy ministranci omal nie przewrócili stojaka z projektorem filmowym. Łukasz . wyciągnął z półki jakąś pierwszą lepszą książkę i przekartkował ją machinalnie.

- O rany, Feuerbach! - wyrwało mu się, gdy zobaczył tytuł.

- To egzemplarz jeszcze z osiemdziesiątego roku, ale Marian obiecał, że zdobędzie te teksty w wydaniu oryginalnym — wy­jaśniła mimochodem dziewczyna.

- Ale przecież to nielegalne - zdziwił się Łukasz.

Dziewczyna gwałtownym ruchem odwróciła głowę, a potem zerwała się z miejsca i stanęła przy stole, jakby chciała zasłonić ciałem maszynę do pisania. Jej zielone oczy zrobiły się niemal dwa razy większe.

- Kim wy jesteście!? - spytała przestraszony.

- To raczej ty powiedz kim jesteś - Łukasz zaczął przeglądać tytuły książek, stwierdzając, że większość z nich od dawna jest na indeksie.

- Widziałeś to? - Ryszard odkrył pod gazetami duże zdjęcia aktów kobiecych. Zgodnie z zarządzeniem synodu biskupów sprzed czterech lat wszelkie tego typu wydawnictwa podlegały cenzurze kościelnej. Było to słuszne, bo swego czasu zachodnie pisma pornograficzne usiłowały wejść na polski rynek wydawniczy. Na początku zadrukowywano na czarno tylko zbyt bezwstydne zdjęcia kobiecych intymności, ale wkrótce całe kobiece ciało uległo takiemu utajnieniu, że w pismach pornograficznych wszystko oprócz twarzy, dłoni i stóp musiało zostać zasłonięte. Później zresztą spadł popyt na pisma tego typu, co stanowiło wyraźny dowód na wzrost moralności w narodzie. Co prawda te tutaj zdjęcia były aktami, ale od czasu publicznego spalenia galerii Venus i tego typu fotografie były uznawane za pornografię.. .

- Nieźle... - przyznał Łukasz.

- Tak, nieźle - Rysiek usiadł na krześle, zabierając się do przeglądania aktów, a dziewczyna stała jak sparaliżowana. Łukasz podszedł do niej wsuwając ręce do kieszeni spodni. Przez uchylone okno wpadały głosy religijnych pieśni, fotografie szeleściły w dłoniach Ryśka, a poza tym panowała kamienna cisza. Przez dłuższą chwilę nikt nie odezwał się ani słowem.

- Dziewczyna była zupełnie blada. Łukasz wpatrywał się w okno, - a potem odwrócił się w jej stronę, zaplatając ramiona w teatral­nym, wyrażającym całkowitą pewność siebie, geście.

- Ładne gniazdko sobie tutaj uwiliście - przysiadł na krześle, opierając nogi na biurku. Zrobił to w czysto amerykańskim stylu. - Ksiądz Żytniewski bardzo się ucieszy, gdy będzie mógł pooglądać sobie waszą biblioteczkę. Zgadzasz się ze mną sio­strzyczko?

- Nie będę z tobą rozmawiała na ten temat. Nigdy nie rozma­wiam ze sługusami.

- Harda sztuka - zauważył Rysiek, podchodząc do kolegi -...i w dodatku niezła.

Podał mu plik zdjęć, na których modelką była ta właśnie dziewczyna. Na jednym z nich ktoś napisał dedykację: „Edycie - Mirek". Łukasz zauważył, że dziewczyna ma na lewej kostce u nogi złoty łańcuszek. Taki, zakuty przez jubilera, noszony przez tancerki albo... chłopak uśmiechnął się pod nosem.

- Kacerstwo, pornografia, amoralność - sporo jak na raz -gwizdnął.

- Nie twoja sprawa ministranciku! - odpowiadała z zajadło­ścią godną tygrysicy, ale w rzeczywistości drżała ze strachu.

Nad domem z ciężkim świstem wirnika przeleciał biały śmigłowiec ze znakami laikatu katolickiego na kadłubie. Latał nisko nad miastem, kontrolując sytuację na ulicach.

Rysiek wyszedł, a z kuchni zaczęły dobiegać odgłosy prze­glądanych naczyń. Później rozległo się mlaskanie.

Zdjęcia były wspaniałej jakości, a dziewczyna rzeczywiście interesująca. Młoda, ładna i dobrze zbudowana - jak to model­ka.

- Jesteś bardzo nieuprzejma, Edyta - Łukasz schował zdjęcia do koperty, którą wygrzebał ze stosu papieru na biurku. — To źle. Ja mógłbym zapomnieć o tym co tutaj zobaczyłem, mógłbym też poprosić o to samo swojego kolegę, ale musiałabyś stać się trochę milsza.

- Nie jestem dziwką!

- ...i nie o to mi chodzi.

- A o co?

- Wiesz; ja jestem takim dziwakiem, nienormalnym człowie­kiem. Chciałbym porozmawiać z tobą - zatoczył ręką szeroki gest, wskazując regały pełne książek - ...na ten temat. Nic wię­cej tylko porozmawiać i zapomniałbym o całej tej sprawie. Czy to dużo?

- Wezmę sobie te zdjęcia. Są bardzo ładne. Mogę ci je oddać, ale musisz przyjść o osiemnastej na plac Bohaterów Solidarno­ści. Będę czekał pod pomnikiem Wałęsy. Przyjdziesz?

- A czy mam inne wyjście?

- Prawdę mówiąc, nie - uśmiechnął się - to do zobaczenia i przepraszam, że przeszkodziliśmy w pracy.

Zostawił dziewczynę stojącą bez słowa w pokoju, a sam wyszedł, zabierając ze sobą Ryśka.

- O rany, co ci się stało? - oczy Ryszarda zrobiły się ze : zdziwienia idealnie okrągłe.

- Nic - zamknął za sobą drzwi, a potem spojrzała poważnie i na kolegę. - Zapamiętaj sobie dokładnie co teraz powiem: niczego nie widziałeś, nigdzie nie byliśmy, nie było żadnej dziewczyny. W ogóle zapomnij o tym strychu. Chcesz jeszcze o coś zapytać?

- Ale... te zdjęcia i książki!

- Powiedziałem: nie było żadnych zdjęć i książek.

Jego spojrzenie stało się zimne i przeszywające. Rysiek umilkł na chwilę. Wiedział, że z Łukaszem nie ma sensu zadzie­rać. Był o wiele bliżej księdza Żytniewskiego, a w dodatku zbyt dokładnie znał erotyczno-imprezowe wyczyny przyszłego adep­ta nowicjatu. Wystarczyłoby jedno słowo...

- Dobra. Nie ma sprawy. Czego nie robi się dla starej przyjaźni... - wzruszył ramionami, po czym uśmiechnął się.

- Porozmawiam z prałatem. Piotrek na pewno będzie miał coś ważnego do zrobienia, a ty zastąpisz go przy tych panien­kach.

Łukasz klepnął go po przyjacielsku w ramię.

- Dzięki, stary! - szeroki uśmiech rozlał się na twarzy Ryśka.

Plac Bohaterów Solidarności nie wyróżniał się niczym spe­cjalnym. Masywny pomnik - jedyna budowla na wybetonowa­nej, otoczonej kamienicami przestrzeni - raz w roku ściągał młodzież z okolicznych szkół, na uroczystą akademię połączoną z symbolicznym składaniem wiązanek kwiatów i zaciąganiem warty honorowej. Poczty sztandarowe, przemówienia - a wszy­stko to poprzedzone tradycyjną mszą koncelebrowaną przez biskupa. Łukasz znał to dobrze, bo sam wiele razy w tym ucze­stniczył, a jako siedmiolatek był ze swą szkołą przy wmurowa­niu kamienia węgielnego pod pomnik tego wąsatego mężczyzny. Podobał mu się nawet ów przywódca, chociaż mylił go wtedy z kimś sprzed wojny. Teraz jednak właśnie tutaj umówił się z Edytą. Tak jaka obiecał, przyniósł ze sobą jej zdjęcia, lecz ona spóźniała się, co go wyraźnie denerwowało. Nie lubił takich sytuacji.

Przez megafony rozmieszczone na słupach rozlegał się na­tchniony głos: „A powiadam wam, że każdemu, kto ma, będzie dane i obfitować będzie, a kto nie ma, i to, co ma, będzie od niego odjęte. Wskażcie tych nieprzyjaciół moich, którzy nie chcieli, abym nad nimi panował, przyprowadźcie tu i zabijcie w mej obecności".

Głos wibrował w zaułkach murów i bramach pomimo szu­mu jeżdżących wokół samochodów. Łukasz nie zwracał na to uwagi, bo dobrze znał wszystkie przypowieści biblijne, a poza tym przyzwyczaił się już do normalnych w tym mieście odgłosów.

Jakiś mężczyzna wysiadł z brązowozłotego volkswagena i zniknął w przeszklonych drzwiach sklepu z dewocjonaliami. Po chwili pojawił się znów i zaczął wnosić do środka figurki starannie opakowane w kolorowe kartony. To był już trzeci tego dnia rzut Matek Boskich do sklepów. Mężczyzna przywiózł też koszulki z religijnymi napisami oraz nadrukami twarzy Chrystu­sa i lizaki w kształcie krzyżyków. W mieście był duży ruch, więc wszystko rozchodziło się w błyskawicznym tempie.

- Chciałeś się ze mną widzieć, prawda? - głos dziewczyny odezwał się zupełnie niespodziewanie. Stała tuż za nim.

- Wyglądasz wspaniale - uśmiechnął się, obrzucając ją fa­chowym spojrzeniem. Założyła krótką, ledwie osłaniającą piersi koszulę, krótkie spodenki oraz sandały, lecz wcale nie wygląda­ła jak dziewczynka. Była młodą kobietą. Łukasz zastanowił się nawet, czy nie jest przypadkiem starsza od niego. Nie przeszka­dzałoby mu to jednak - zawsze imponowały mu starsze dziew­czyny.

- Czy tylko to chciałeś tai powiedzieć? - skrzywiła ironicz­nie usta.

-A jeśli tak?

- Jeśli tak, to mógłbyś już oddać zdjęcia.

- Proszę - podał jej kopertę.

- Czy... czy mogę już iść? - zaskoczył ją swym gestem i zde­zorientował. Spojrzała na niego niepewnie.

- Tak. Zgodnie z umową - rozłożył bezradnie ręce - ale jeśli miałabyś chwilę czasu, to zapraszam do klubu. Napijemy się czegoś chłodnego i porozmawiamy.

- ...i oczywiście, jest to propozycja nie do odrzucenia. Łukasz uśmiechnął się. Tak czy inaczej miał ją w ręku, ale postanowił nie wykorzystywać tego - na razie.

- Od tej chwili wszystko co powiesz, nie będzie użyte prze­ciwko tobie - powiedział oficjalnie, po czym dodał - nie jestem taką świnią, jak myślisz.

- To gdzie jest ten klub? - spytała.

- Chodźmy, zaprowadzę cię.

Ruszyli powoli w stronę kościoła. Od czasu gdy kawiarnie zostały zamknięte ze względu na deprawujący wpływ na mło­dzież, jedynymi miejscami spotkań stały się parafialne kluby młodzieży katolickiej, prowadzone przez księży. Łukasz, jako ministrant, miał tam wstęp wolny i bezpłatną obsługę. Do te­atrów i filharmonii, które na fali przemian ustrojowych dobro­wolnie podporządkowały się Kościołowi, również mógł wcho­dzić zupełnie gratis.

Edyta szła tuż obok niego, ale milczeli, bo nie mógł znaleźć jakoś tematu do rozmowy. Przyglądał się jej tylko ukradkiem. Miała długie, falujące ni to rude, ni to kasztanowo brązowe włosy i gdyby zmieniła ich kolor, pewnie nie pasowałyby do urody oraz barwy jej ciała równomiernie opalonego przez słońce. Chłopak widział na zdjęciach, że musiała opalać się bez stanika.

- Zawsze jesteś tak rozmowną osobą? - spojrzenie jej zielo­nych oczu otrzeźwiło go niczym zimny prysznic.

- Nie - westchnął - ale pierwszy faz widzę żywą ateistkę.

- Nie jestem ateistką.

- Jak to?

- Ateista to nie wierzący w ogóle. Ja nie wierzę w Kościół, i tylko tyle.

- Dziwne to... - mruknął.

Zatrzymali się przy bramie wiodącej na kościelny dziedziniec. Jak zwykle o tej porze dnia w klubie nie było wielkiego Ś ruchu, lecz nawet gdyby był, Łukasz miał zawsze zarezerwowane miejsce przy stoliku dla ministrantów. Tam właśnie usiedli. ; Zaraz też pojawił się kelner i przyniósł dwie szklanki dobrze schłodzonego koktajlu.

- Masz tutaj niemałe przywileje - zauważyła dziewczyna.

- No cóż, pracuje się trochę - stwierdził nonszalancko. - To pewnie za to, co robiłeś cztery lata temu - wychyliła mały łyk napoju, a potem ostrożnie odstawiła oszronioną j szklankę.

- Nie rozumiem - spojrzał na nią uważnie.

- Byłeś organizatorem pikiet pod uczelnią. Domagaliście się przekazania budynków politechniki na rzecz seminarium katolickiego. Później zresztą zrobiono to samo z innymi uczelniami - wyjaśniła rozglądając się po wnętrzu klubu.

- Mieliśmy rację, bo i tak poziom polskich inżynierów był zbyt niski w porównaniu z wykształceniem tych przyjeżdżających z Zachodu... ale skąd wiesz, że tam byłem?

- Studiowałam wtedy. Nie zdążyłam skończyć uczelni.

- Trzeba było iść do seminarium. Były ułatwienia.

- Kobieta ze święceniami kapłańskimi?! - roześmiała się. - Poza tym interesuje mnie raczej świecka kariera.

- Więc nie rozumiem o co ci chodzi. Możesz pracować gdzie chcesz, prawda?

- Tak: w zakładzie jakiegoś biznesmena, obcego biznesme­na, na stanowisku fizycznym.

- Ale za to w zakładzie o najwyższym standardzie produkcji. Supertechnologia i...

- ...i superkonsumpcja. To wszystko.

- Więc czego ty byś chciała? - zdenerwował się.

- I tak pewnie nie zrozumiesz - wzruszyła obojętnie ramio­nami.

Spojrzała w bok, a potem znów roześmiała się.

- Co się stało? - spytał skonsternowany.

- Przepraszam. Nie jestem częstym bywalcem takich klubów, więc nie wiedziałam, że macie tak wysublimowane poczucie hu­moru.

Wskazała dyskretnie na plakat wiszący tuż obok dębowego krzyża. Łukasz spojrzał tam, odwracając głowę. Pod wizerun­kiem korony cierniowej było napisane:

Jezus oferuje ci: - zbawienie - uzdrowienie -uwolnienie Podczas ewangelizacji z udziałem ks. dr Dudy.

- Co cię tak bawi? - nie zrozumiał.

- Forma - odpowiedziała, a widząc jego zdziwienie, zaczęła się znów śmiać. Tym razem z niego.

- Przestań! - nie lubił, gdy dziewczyny śmiały się z niego. Zwłaszcza gdy były ładne.

- Przepraszam - spoważniała.

- Zawsze śmiejesz się z byle czego?

- Często. Lubię się śmiać. A ty zawsze jesteś poważny?

Nie odpowiedział, pociągając tęgi łyk ze szklanki. Zastana­wiał się w jaki sposób mógłby ją ujarzmić. Cały czas miał wrażenie, że wbrew wszystkiemu, ona w jakiś sposób góruje nad nim - poczuciem humoru, intelektem, wiedzą, urodą. Mu­siał wymyślić natychmiast coś, czym mógłby jej zaimponować. Nie lubił znajdować się w takiej sytuacji.

-Wiesz, gdybyś chciała, mógłbym wkręcić cię do koła katechetycznego. Jest dość ciekawie: wyjazdy, biwaki, dys­koteki; mamy sporo ośrodków wypoczynkowych - wytarł usta wierzchem dłoni.

- Zdobyłem parę kontaktów tu i ówdzie...

- Naprawdę?! A czego oczekujesz w zamian? - spojrzała na niego rozbawiona.

- Niczego - wzruszył ramionami.

- To iście chrześcijańska bezinteresowność - pokręciła głową niby z podziwem, po czym sięgnęła po szklankę. Znów wyczuwał wyraźnie, że ona drwi z niego.

- Dlaczego jesteś tak... złośliwa? - spytał, dotknięty tym zachowaniem. Dziewczyna, zaskoczona, w jednej chwili utkwi­ła w nim uważne spojrzenie.

- Przepraszam - spoważniała. - Nie powinnam zachowywać się w ten sposób, jeśli przyjęłam dobrowolnie twoje zaprosze­nie, ale ty zupełnie nic o mnie nie wiesz.

- Więc opowiedz mi o sobie.

- Dobrze; lepiej żebyś wiedział na co się narażasz, publicznie pokazując się w moim towarzystwie - przerwała na moment, zbie­rając myśli. - Dziesięć lat temu usunięto mnie z zajęć katechetycz­nych ze względu na szczególną krnąbrność oraz nieprawomyślność. Z tych samych powodów nie uzyskałam prawa do matury religijnej. Gdy miałam piętnaście lat cofnięto mi warunkowe dopu­szczenie do bierzmowania. Cztery lata temu po uroczystej ekskomunice usunięto mnie z parafii, a moją kartotekę z danymi przejęła policja. Co miesiąc chodzę na przesłuchanie i nie mogę zmienić pracy ani miejsca pobytu bez zezwolenia laikatu oraz policji. Nie jestem tak grzeczną dziewczynką jak myślisz.

Napiła się, a potem milcząc zaczęła opuszkami palców wo­dzić po krawędzi szklanki. Łukasz chciał coś powiedzieć, ale gdy nabrał powietrza, nie wiedział co byłoby odpowiednie -westchnął tylko. Miała naprawdę ładne, smukłe palce. Musiały być bardzo uważne i delikatne.

- Właściwie sama nie wiem, dlaczego zgodziłam się przyjść tutaj. Nie istnieje nic, w czym bylibyśmy podobni i praktycznie stanowimy dwa przeciwległe bieguny rzeczywistości. Ta znajo­mość nie ma żadnego sensu - wyczytał w jej oczach coś na kształt rezygnacji. - Dziękuję za to, że oddałeś mi te zdjęcia i zatuszowałeś całą sprawę. Jestem ci wdzięczna. Nie każdy zdobyłby się na taki gest. A teraz najlepiej będzie dla nas obojga, jeśli zapomnimy o całym tym wydarzeniu.

Wstała, a potem poprawiła swą koszulkę.

- Słuchaj, aleja... mnie to... - starał się pozbierać słowa, które jak spłoszone ptaki zawirowały w jego umyśle.

- Do widzenia.

- Z Bo... do widzenia.

Jej uśmiech był zupełnie zimny. Minęła go łukiem i nie oglądając się wyszła z klubu.

Sprawozdawca CNN stał na rogu ulicy, a reflektory rozsta­wione za służbowymi samochodami, zalewały jaskrawą bielą tłum pielgrzymów maszerujących ze śpiewem na ustach. Kilku mężczyzn w kombinezonach ze znakami tej stacji poprawia­ło jakieś kable, a kamerzyści skupili na sprawozdawcy obiektywy większości kamer.

- To niesamowite, to po prostu trudne do uwierzenia: te tłu­my, te wiwatujące na cześć Maryi tłumy wydają się ciągnąć w nieskończoność i wypełniają sobą całe miasto. To już nawet nie religijna wiara, to miłosna ekstaza! - wykrzykiwał do mikrofonu podniecony spiker, a paru ludzi z obsługi, którzy nie mieli akurat nic do zrobienia, jadło prażoną kukurydzę, patrząc obo­jętnie na całe to widowisko.

Łukasz minął ich, przechodząc na drugą stronę ulicy. Kamieni­ca, której strych zmieniono na tajną pracownię fotograficzną była tylko parę kroków dalej, lecz chłopak nie śpieszył się - nie miał po co. Wiedział, że nawet gdyby Edyta pracowała tego wieczoru, to i tak nie miał żadnego pretekstu, aby ją odwiedzić. Nie próbował nawet. Wystarczyło mu to, że mógł popatrzeć na okno, w którym czasem pojawiała się jej smukła sylwetka. Wiele wieczorów spę­dził czekając na tę właśnie chwilę, lecz nigdy nie zdobył się na odwagę, aby podejść do niej, gdy tuż przed świtem wymykała się z bramy. Nigdy też jej nie śledził. Czasem tylko obserwował z nie­chęcią ludzi, którzy przychodzili do pracowni. Musieli być jej dobrymi znajomymi, bo zwykle odprowadzali ją potem do domu.

Tego właśnie wieczoru Edyta nie była sama. Łukasz stanął w zaciemnionej wnęce przeciwległej bramy, po czym zaczął w milczeniu wpatrywać się w okno. Głosy śpiewu były tu na tyle przytłumione, że słychać było kroki przechodniów, mijają­cych się obojętnie na chodniku.

- Pan kogoś szuka? - przestraszył go natarczywy głos i snop świata nieoczekiwanie rozrywający ciemność bramy. Wzdryg­nął się, odwracając w tamtą stronę. W otwartych drzwiach mieszkania stała jakaś nieprzyjemna, starsza kobieta.

- Nie, nie... ja tylko tak... - bąknął, starając się wymyślić na poczekaniu jakieś usprawiedliwienie.

- Józek, chodź tutaj! - kobieta krzyknęła w stronę otwartych drzwi. - To znowu ten przybłęda. Pewnie chce coś ukraść!

Łukasz zamierzał uciec i prawie wybiegł na ulicę, gdy nagle nadział się twarzą na szeroki, masywny męski tors. Silne ramio­na chwyciły go bezpardonowo za koszulę i w chwilę potem był już w jasno oświetlonym przedpokoju. Oślepiony, zamrugał nerwowo oczami.

- Dziękuję panu, panie Pawlak. - Znowu tutaj przylazł i pew­nie by nam uciekł - rozpływała się w uśmiechach kobieta.

- Nie ma o czym mówić; taki tam chuchrak - ramiona uwolniły chłopaka z uścisku. Ów Józek wyszedł z pokoju, wycierając ręką ślady tłuszczu, które zostały mu na ustach po jedzeniu. Poplamioną podkoszulkę miał niedbale upchniętą za paskiem policyjnych spodni.

- Czego tutaj szukasz? - burknął zaraz po tym, gdy mu się czknęło.

- Niczego. Ja tylko tak... - cała krew odpłynęła z twarzy Łukasza.

- Co tylko tak!? - głos stał się jeszcze bardziej nieprzyjemny.

- No nic...

- Co nic!?

Z pokoju wychyliła głowę kilkunastoletnia dziewczyna o de­likatnej, jakby jeszcze dziecięcej twarzy. Przyglądała się z cie­kawością Łukaszowi.

- Jak się nazywasz? - jej ojciec zaczął przeszukiwać bluzę swego munduru wiszącą obok lustra.

- Ja naprawdę nic nie zrobiłem - głos chłopaka stał się pra­wie płaczliwy - ...w sąsiednim domu mieszka moja dziewczyna. Chciałem tylko popatrzeć.

Cały płonął rumieńcami i czuł wściekłość pomieszaną ze wstydem, że musi im to powiedzieć. Wolałby już rozebrać się do naga przed zgromadzeniem zakonnic niż przyznawać się do tak osobistych spraw temu antypatycznemu człowiekowi. W dodat­ku tego wszystkiego słuchała ta nastolatka. Wybuchnęła zaraz śmiechem.

- Takie bajdy to możesz wciskać swoim kumplom - zdener­wował się policjant.

- Kiedy ja naprawdę...

- No to jak ona wygląda?

Łukasz przełknął głośno ślinę - Jest wysoka, rudowłosa...

- Ja ją widziałam tato. Ona przychodzi wieczorami - wtrąciła się dziewczyna. - Ma na imię Edyta, pracuje w barze u McDonalda i ma takie świetne czółenka na niskim obcasie. Jak ją Ewka o nie spytała, to nie chciała powiedzieć skąd je ma. To podobno kacerka - one wszystkie są takie.

Mężczyzna zastanowił się przez chwilę: wciąż nie mógł znaleźć notatnika, córka mówiła na pewno prawdę, a w pokoju stygła kolacja. To ostatnie chyba przeważyło szalę.

- No dobrze, nie będziemy robić afery - wsunął ręce w kie­szenie spodni - zjeżdżaj stąd i nie pokazuj mi się więcej na oczy.

- Lowelas - dodał jeszcze, wybuchając śmiechem.

Drzwi były otwarte. Łukasz wypadł na ulicę jak pocisk. Z łomotem butów wbiegł do przeciwległej bramy i dopiero tam, drżąc cały, oparł się o mur, aby ochłonąć nieco. Jeszcze nigdy nie wyszedł na takiego idiotę jak przed chwilą - czuł się podle. Miej­sce, z którego mógł patrzeć na okno było „spalone”, a drugie takie samo nie istnieje. Przeganiał dłonią rozwiane włosy.

Nie zauważył, kiedy na schodach zapłonęło światło, ale gdy ktoś wyszedł i spojrzał na niego podejrzliwie, wskoczył jakby nigdy nic do klatki, udając, że przyszedł do kogoś. Nie miał ochoty znów zwracać na siebie uwagi. Wspiął się aż na samą górę, pod drzwi, za którymi stukała maszyna do pisania. Drzwi były, o dziwo, uchylone. Sączyła się zza nich wąska smużka światła, znacząca jasną linią ciemność poddasza.

Chłopak po chwili wahania wsunął się po cichu do przedpo­koju. Zmieniono zupełnie umeblowanie, od czasu gdy był tutaj ostatnio. Podłoga zaskrzypiała, gdy stanął nieopatrznie na po­krzywioną przez wilgoć deskę.

- Zapomniałeś czego? - Edyta przerwała pracę, wychodząc mu na spotkanie. Na ucieczkę stało się za późno. Zobaczyła go i stanęła osłupiała.

- To ty!? - spojrzała na niego z niedowierzaniem, a w jej głosie zabrzmiała irytacja. - Czego tutaj szukasz?

Nie wyglądała na szczęśliwą z powodu tego spotkania.

- Ja? Niczego - wydawał się być równie zaskoczony jak ona. Dopiero teraz ochłonął na tyle, żeby zastanowić się nad tym, co robił od kilku minut. W sumie już od dawna chciał z nią poroz­mawiać i był nawet zadowolony z tego, że znalazł się tutaj. Normalnie przyszłoby mu to z dużymi oporami.

- Chciałbym z tobą porozmawiać - zamknął za sobą drzwi.

- Znowu węszysz? -jej ściągnięte brwi i surowy wyraz twa­rzy nie wróżyły niczego dobrego. - Żytniewski cię nasłał?

- Nikt mnie nie nasłał - minął ją, wchodząc do pokoju; zniknęły lampy, książki oraz zdjęcia, a mieszkanie przypominało normalny tego typu lokal.

- Więc czego chcesz?

- Szukałem ciebie.

- To miło - roześmiała się sucho. - Już mnie znalazłeś i co teraz?

- Teraz powiem ci co będziesz robiła jutro wieczorem - wziął w rękę kilka kartek maszynopisu: ulotki; tak jak myślał.

- To interesujące... - zaplotła ramiona, opierając się biodrem o stół - więc co będę robiła jutro wieczorem?

- Jutro wieczorem pójdziesz do kina.

- Z tobą?

- Tak.

To było trzykrotne głośne, teatralne: „ha, ha, ha!" - i nic.

- Uważasz, że to zabawne? - spytał naburmuszony.

- Zabawne!? To jest komiczne! - jeszcze nie widział tyle złośliwego okrucieństwa w oczach dziewczyny. -1 co, myślałeś, że pójdę z tobą?! Jesteś ostatnią osobą, z którą miałabym ochotę pójść do kina. Nie lubię wy chuchanych, dobrze ułożonych chło­pczyków, którzy trzymają się za sutanny swych proboszczów i co niedziela biegną do kościoła, aby przy okazji spowiedzi donosić na swoich kolegów. Jeszcze dużo brakuje ci do tego, abyś był dla mnie interesujący. Tak dużo, że nie jesteś sobie w stanie tego wyobrazić. A teraz idź już stąd i zostaw mnie wreszcie w spokoju.

Wyszarpnęła z jego dłoni kartkę. Była tak blisko, że czuł ulotny, lawendowy zapach jej włosów. Ich spojrzenia skrzyżo­wały się niczym klingi szpad.

- I pomyśleć, że nie wydałem cię, gdy była do tego okazja -skrzywił się.

- Aha! Więc o to ci chodzi; przyszedłeś po podziękowanie i nagrodę? Jesteś wspaniałym i bohaterskim chłopcem Łukasz-ku. To tylko dzięki tobie nie wpadłam w ręce policji - jej oczy zwęziły się w wąskie szparki. - Spędziłam więcej godzin w wię­zieniach katolickich niż ty na modlitwie, więc nie zrobiłeś mi tak wielkiej łaski jak myślisz. Pewnie o tym nie wiedziałeś, co?

- Mimo wszystko, jednak co nieco dla ciebie zrobiłem.

- Oooo tak, wiem! To jak mam ci się odwdzięczyć? Nikogo nie ma, a tutaj jest łóżko: może masz na mnie ochotę? Nie krępuj się. Zasłonię firany i może być całkiem miło. Ile razy chcesz; raz, dwa razy, a może masz siłę na trzy?

- Wystarczy mi raz - powiedział ze złością, a potem chwycił ją za ramię. Odtrąciła go.

- Idź stąd, słyszysz!? Idź stąd! - cofnęła się o krok.

- Nie. Sama mówiłaś, że będzie miło - chwycił ją silnie, przyciągając jak swoją własność. Chciała się wyrwać, ale był mocniejszy. Zobaczył w jej oczach strach i bardzo mu się to spodobało. Ładnie się bała, a w dodatku miała sprężyste, zgrab­ne ciało. Prężyła się w jego ramionach jak schwytana przemocą kotka.

- Łukasz, zwariowałeś!? - wyrwała się, ale zasłonił sobą wyjście.

- No krzycz - roześmiał się - przybiegnie cała okolica, żeby poczytać twoje ulotki. Przecież nie boisz się więzienia, prawda?

Szamotała się, ale nie miała żadnych szans. Złapał ją i jednym szarpnięciem rozdarł bluzkę.

- Zaczekaj! Przepraszam cię, pójdę do tego kina - zaczęła płakać, lecz on przewrócił ją na podłogę, a potem brutalnie zdarł z niej ubranie. Tak jak przypuszczał, nie krzyczała, choć ze wszystkich sił starała mu się oprzeć. Drapała, kopała nogami, ale on dopiął swego - zgwałcił ją.

Gdy było już po wszystkim, puścił jej bezwładne, omdlałe uda i wstał zostawiając ją zapłakaną na podłodze.

- Przyjemnie było - powiedział dociągając spodnie - może masz ochotę na ten drugi raz?

Skuliła się, oplatając ramionami kolana. Drżała na całym ciele, a do wilgotnych policzków przykleiły się jej pojedyncze kosmyki włosów. Unikała jego wzroku. Zrobiło mu się jej nawet żal.

- To ty jeszcze z nikim tego nie robiłaś!? — ze zdziwieniem zauważył krew.

- Ty... ty chamie! -jeszcze silniej zacisnęła uda.

- Wziął koc przewieszony przez oparcie krzesła i rzucił go jej.

- Okryj się - powiedział.

Spodziewał się obelg, ale ona bez słowa otuliła się pledem i przegubem dłoni zaczęła wycierać łzy. Pociągała cicho przez nos, pochlipując. Łukasz zobaczył swoją twarz w lustrze. Podra­pała go do krwi; cztery wyraźne ślady po paznokciach ciągnęły się od brwi aż do ust.

- Kocica- mruknął. To było dziwne: nigdy nie sądził, że dziew­czyna pozująca do zdjęć i czytająca antyreligijne książki, może być dziewicą - no i w dodatku ten łańcuszek, który nosiła na kostce; sporo słyszał na temat sposobu prowadzenia się takich dziewczyn. Nawet sam prałat mówił o tym na zebraniu koła.

Za oknem megafon wygłaszał właśnie przypowieść o igrają­cej dziatwie. Chłopak kucnął obok dziewczyny, przyglądając się jej z bliska. Odsunęła się w kąt utworzony przez fotel i ścianę. Obserwowała uważnie każdy jego ruch, a w jej wilgotnych oczach błądziło przerażenie. Wydała mu się o wiele bardziej atrakcyjna niż przedtem. Teraz to on był stroną decydującą. Uśmiechnął się.

- Niezła z ciebie dziewczyna. Szkoda tylko, że taka nieroz­sądna.

Nakrył kocem jej kolano, a potem wstał i ruszył do wyjścia. Nie przypuszczał nawet, że cały dom obstawiony był już przez służbę porządkową laikatu. Doszedł do połowy przedpokoju, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem wyłamywanego zamka, a uz­brojeni mężczyźni w oliwkowozielonych mundurach wpadli z impetem do pomieszczenia.

Świat zawirował, chłopak krzyknął, a potem leżał już na plecach, przygnieciony ciężkim butem. Gdy mieszkanie zostało spenetrowane, pojawił się ksiądz Żytniewski, proboszcz oraz wyglądający na przestraszonego Rysiek. Łukasz uniósł głowę, tak aby ich lepiej widzieć. Z tyłu szedł jeszcze ten policjant w podkoszulce, który mieszkał w przeciwnej bramie, oraz kilku cywilów.

- To on. Poznaję go - policjant wskazał na przygwożdżonego do ziemi chłopaka.

- Dziękuję panu - ksiądz Żytniewski zatrzymał się przy Łukaszu - zostanie pan wezwany jako świadek.

- Oczywiście wasza wielebność - mężczyzna pocałował go w pierścień i kłaniając się kilkakrotnie, wyszedł tyłem.

- To mój najlepszy ministrant, ręczę za niego - proboszcz wytarł pot z czoła. Dygotał cały. - To jakaś kolosalna pomyłka.

- Ja też go znam, ale to nie powód, aby taki czyn uszedł mu na sucho. Jedynie sam Bóg miałby prawo mu wybaczyć i nie jest to w mocy ludzkiej - gestem odwołał funkcjonariusza, który trzymał obcas na klatce piersiowej chłopaka. - Ukorz się, synu -dodał w stronę leżącego.

Łukasz rzucił się błagalnie na kolana.

- Wasza wielbność, proszę o łaskę. Ona jest kacerką i to ona mnie sprowokowała - przerażenie załamywało mu chwilami głos.

- Umilknij synu - ksiądz ojcowskim gestem położył dłoń na jego głowie - i wierz w bożą sprawiedliwość, bo On jest sędzią surowym, ale sprawiedliwym. Niczym są wyroki ludzkie. A te­raz idź w pokorze.

Dwóch funkcjonariuszy założyło kajdanki na ręce Łukasza, po czym ujęto go pod pachy i poprowadzono do radiowozu. Z pokoju wyprowadzono dziewczynę owiniętą w koc.

- No proszę, co za łów: sama przewodnicząca Krajówki Laic­kiej - gwizdnął przez zęby jeden z cywilów, ale Żytniewski uciszył go jednym spojrzeniem.

- Dziękuję ci Ryszardzie za to, że wskazałeś nam to miejsce - położył dłoń na ramieniu chłopaka - Otrzymasz ode mnie referencje, z którymi, jak sądzę zostaniesz bez problemu przyję­ty do nowicjatu.

- Dziękuję wasza wielebność - ministrant ucałował go w pierścień i wycofał się podobnie jak policjant.

- Trzeba przekazać papiery Łukasza na policję i przeprowa­dzić weryfikację w jego rodzinie. Zajmiesz się usunięciem go z parafii oraz zlikwidowaniem przywilejów dla niego i rodziny, bracie Piotrze - Żytniewski spojrzał na proboszcza, który zgo­dził się przytakując bez słowa.

- A ty? - pytanie skierowane było do dziewczyny.

- Ja cię nie ucałuję w pierścień - wykrzywiła usta w wyrazie pogardy.

- Jak możesz do jego wielebności... - oburzył się proboszcz, lecz ksiądz nakazał ciszę uniesieniem ręki. Nikt nie śmiał teraz pisnąć nawet słówka. Ksiądz profesor Żytniewski, za zaangażo­wanie w krzewieniu wiary, miał w niedługim czasie zostać beatyfikowany, a więc stanowił dla wszystkich prawdziwy autorytet. Edyta mimowolnie poczuła się nieswojo.

- Jesteś oskarżona nie tylko o nieprawomyślność - ksiądz starannie dobierał słowa. - Dodatkową twoją winą jest to, że naszego najlepszego ministranta namówiłaś do działalności antykościelnej. Mamy świadka, który widział go, gdy całe noce spędzał pod twoim oknem, spełniając rolę czujki. Starał się nawet wciągnąć do takiej samej działalności swego przyjaciela Ryszarda, zmuszając go do milczenia. Jak widzę uprawiałaś z im stosunki pozamałżeńskie, aby go zbałamucić. Jesteś już zupełnie zepsuta. Obydwoje odpowiecie w takim samym sto­pniu za kacerstwo.

Nikt nie potrafił zrozumieć, dlaczego dziewczyna zaczęła się śmiać. To był dziki, nieopanowany wybuch śmiechu.

Wiktor Wikiewicz

Sejmor Srebnołuski

Odprowadzało go kilku oberwańców z miasta, śle­py bard z karczmy i dwa gnomy, które przyłączyły się po drodze. Żaden nie wiedział dokąd idą.

Zatrzymali się dopiero na skraju puszczy i przestępując z nogi na nogę, smutnymi oczami patrzyli za nim, kiedy ruszył dalej. Długo mógł błąkać się w leśnej głuszy, lecz puszczony wolno koń sam znalazł drogę do ostatniej w dolinie, ukrytej w gąszczu chaty. Jej drzwi z zewnątrz podparte były kijem.

Sejomor podprowadził konia do źródła tuż przy kamiennym progu domu. Ciężko zsunął się z siodła i przyklęknął, żeby zaczerpnąć wodę w dłonie.

Koń parsknął i zadarł głowę. Sejmor z przyzwyczajenia spoj­rzał na rękojeść dwuręcznego miecza przy siodle.

- Napij się - usłyszał za sobą. - Całe życie piję z tego źródła, ale nie udało mi się zaspokoić pragnienia.

Z lasu wrócił stary druid. Teraz drwiąco patrzył na Sejmora.

- Myślisz, że go pokonasz? - zapytał. Sejmor podniósł się z klęczek. Bez słowa poprawił koniowi popręg i skoczył na siodło.

- Zabij go! Zabij! - słyszał za sobą kiedy wyjeżdżał z lasu.

Długo mu w uszach brzmiał złośliwy chichot, powtarzany przez drzewa i szeleszczące trawy, szept - zabij! zabij! zabij! -pełen takiego napięcia, jakby ta jedna śmierć mogła wreszcie zaspokoić pragnienie starego druida, a może wszystkich jego braci, od zamierzchłych czasów żyjących samotnie w kurnych chatach, z dala od siedzib innych plemion.

Wreszcie cień drzew odpłynął wstecz i kopyta jego konia zastukały na suchej, spękanej ziemi.

Wtedy zobaczył pierwsze kości wybielone przez wiatr i de­szcze. Kredowobiała końska czaszka patrzyła w niebo oczodoła­mi pełnymi piasku, ślepymi jak oczy barda, który w karczmie śpiewał legendę tej ziemi. Opodal końskich kości coś jeszcze błysnęło w ziemi, jakby kilka miedzianych łusek z rozerwanej zbroi.

Dalej, w rozłamie skał prowadzących do wnętrza górzystej krainy, prawie na każdym kroku spostrzegał rdzawe szczątki przemieszane z kośćmi. Czasem spod końskich kopyt wytaczał się brązowy hełm albo z trzaskiem zapadała się przykryta pia­chem czaszka. Wreszcie trudno było uczynić krok, nie następu­jąc na chrzęszczące gnaty, jak deszczem i słońcem wybielone łuki, rzucone gdzie popadnie przez cofające się armie elfów; wszędzie leżały rozprute zbroje, krasnoludzkie topory z wypróchniałymi styliskami, połamane miecze i podobne do porzuconych żółwich skorup, powgniatane tarcze. Czasami na płyto­wych zbrojach rozbłyskiwały złote zdobienia, to znów szlachet­ny kamień zapalał się niby zielone oko w głowie węża albo krwawa łza na rękojeści złamanego miecza.

Sejmor niechętnie opuszczał wzrok. Zdał się na instynkt ko­nia znajdującego drogę przez pobojowisko wstępujące w chmu­ry. Miał wrażenie, że gdzieś tam między niebem a ziemią, od tysięcy lat trwa nieustająca bitwa, w której codziennie ginie tyIko jeden rycerz.

Sejmora nie roztkliwiał zbytnio los tych, którzy padli przed nim.

Nad skutymi mrozem wierzchołkami skał szukał cienia ogro­mnych skrzydeł, lecz wszędzie tam panował doskonały bezruch i cisza. Tylko pod kopytami jego konia chrzęściły kości tych, którzy padli w drodze, nie sięgnąwszy nawet cienia tej śmierci, która od tysiąca lat spadała ze spokojnego nieba nad doliną.

Zauroczony ogromem białych urwisk i skał, podobnych do baszt starożytnego zamczyska, Sejmor opuścił wzrok dopiero wtedy, gdy jego koń zatrzymał się przed wąską bramą otwartą w niebotycznych murach.

Po raz pierwszy Sejmor położył dłoń na rękojeści miecza.

I wtedy zobaczył ostatniego trupa.

Leżał twarzą do ziemi, przysypany suchym śniegiem. W mroźnym powietrzu mógł leżeć tak miesiąc, nawet dwa.

To musiał być prawdziwy olbrzym, pomyślał Sejmor. Potęż­ne ciało okryte było czarnym płaszczem, tylko prawa ręka, nie­naturalnie odrzucona na bok, nie wypuściła ogromnego miecza. Sejmor zwątpił czy sam mógłby takim mieczem władać nawet siłą obu ramion.

Ścisnął konia kolanami, aż ten stęknął.i mimo oporu postąpił w półmrok szczeliny, zdawałoby się, wiodącej do wnętrza zie­mi.

Uderzenia kopyt wybiegały do przodu niecierpliwym echem, które przemykało pośród stalaktytów i sopli zwieszonych ze stropu, po czym trwożnie wracało z kamiennych zapadni.

Sejmor zobaczył go wreszcie - bliżej niż obiecywała cisza. Potwornie wielki był, większy niż wszystkie o nim legendy. Pokryty srebrną łuską ogromny smok leżał we wnętrzu groty. W półmroku tylko jego grzbiet i boki płonęły dziwnie chwiejnym światłem, Białosrebrzystym, jakby prócz łuski chronił go jesz­cze magiczny pancerz.

Wystarczył jeden rzut oka na to cielsko wspaniałe, ze skrzyd­łami rozłożonymi szeroko na kamiennej posadzce, i Sejmor poczuł zarazem ulgę i straszliwy żal.

Z mieczem w ręku powoli zsiadł, a raczej osunął się z konia, który natychmiast szarpnął się wstecz.

Potem pochylił się nad ogromnym, guzowatym łbem, spo­czywającym martwo na ziemi usypanej drogocennymi klejnota­mi. Przytłumiona gorzkawa woń bijąca od stulonych nozdrzy nie pozwalała określić, kiedy naprawdę ten olbrzym wydał ostatnie tchnienie. Niespodziewanie drgnęła srebrzysta błona okrywająca jedno z wypukłych smoczych ślepi.

Sejmor stał skamieniały - w tym oku na pół otwartym była tylko śmierć, ta sama śmierć, której nie dla siebie pragnął stary druid.

Sejmor usłyszał głos, chociaż nie drgnęły nawet nozdrza i spoczywający na kamieniu smoczy pysk - może po prostu zro­zumiał wyraz ślepi przyćmionych starością.

- Wiedziałem, że przyjdziesz... - Oko jeszcze zasnuło się białą mgłą.

- Czy mogę... - zapytał Sejmor ze ściśniętym gardłem. - Coś dla ciebie zrobić?

Wtedy przez wnętrze groty przebiegł szmer i jednoczesny dreszcz w kamiennej posadzce, jakby to właśnie było ostatnie tchnienie tego, który umierał w ogromnej jamie pełnej złota, szlachetnych kamieni i dziwnych ozdób, od których aż promie­niowało magią.

- Wyjdź - usłyszał. -I spójrz... w dolinę... To było wszystko. Tylko skrzydła drgnęły i z chrzęstem ostatecznie rozprostowały się na kamieniu.

Przed Sejmorem spoczywał potwornych rozmiarów smoczy trup. Zmarł ze starości - nigdzie jego boków nie tknęła stal hartowana ludzką ręką.

Sejmor długo stał nad nim ze zwieszoną głową.

f Potem wyszedł przed grotę. Tam po raz pierwszy spojrzał w dół, skąd przybył. Ujrzał dolinę tak, jak przez tysiące lat widział ją ten, którego już nie ma.

Zobaczył więc sine szczyty i skołtunioną mierzwę puszcz, gdzie druidy cierpliwie czekają aż przyjdzie ich dzień; dalej - w rozjaśnieniu lasów i pól - świat ludzi i karłów, elfów i gnomów. I pomyślał, że to ich jedyna wspólna droga - na1 ten szczyt.

Kiedy to zrozumiał, obrócił się na pięcie i wrócił do wnętrza jaskini. Jego koń spokojnie już stał obok smoczej padliny.

Depcząc rozsypane wokoło drogocenne kamienie Sejmor .wstąpił na to ogromne cielsko, uniósł miecz - chwilę szukał wzrokiem jakiejś szczeliny między łuskami - potem uderzył z góry i rozpłatał srebrzysty grzbiet...

A kiedy słońce znad horyzontu szkarłatnym okiem zajrzało w ciemnic smoczej jamy - przywitał je na progu.

Siedział tam, w pancerzu ze srebrzystej łuski i w łuskowatym hełmie, nisko spuszczonym na twarz. W mroźnym powietrzu ramiona okrywał mu płaszcz ze smoczego skrzydła. Obok Stał jego koń - srebrnołuski cień na tle skutych lodem skał.

Siedział ogromny, z dwuręcznym mieczem na kolanach i nasłuchiwał dalekiego echa z kamiennych rozpadlin, kędy nad­chodził pierwszy z tych, którzy chcą mierzyć się z nim.

David Brin

te oczy

przełożył Krzysztof Sokołowski

... więc chcecie porozmawiać o latających spodkach? Wspaniale! Tego się właśnie obawiałem!

Tak to już bywa zawsze, kiedy Gadatliwy Larry szantażuje mnie tak długo, aż zgodzę się was dopieścić, wy cholerni, niedo­spani maniacy, a potem wieje na Bimini. Chce, żebym przez dwa tygodnie zadawał wam pytania na temat astronomii i kos­mosu... no wiecie, czarne dziury i różne takie... ale pierwszej nocy wszyscy chcą się kłócić na temat tego cholernego UFO...

Zaraz, zaraz, spokojnie... oczywiście, typowy ze mnie nauko­wiec, tkwiący w Wieży z Kości Słoniowej i marzący wyłącznie o Represjonowaniu Niepokornych Umysłów. Czego tylko sobie życzysz, przyjacielu. Przecież czujesz ten szlachetny pęd, w wyobraźni już ruszasz w bój, swobodny jeździec w walce prze­ciw zamaskowanemu establishmentowi?

To się dziw. Ja też marzyłem o kontaktach z obcymi. Tak naprawdę to nawet teraz zajmuję się badaniami...

Racja, SETI... Badania Pozaziemskiej Inteligencji... Nie, to nie to samo, co polować na UFO! Osobiście nie wierzę, by ziemię odwiedzili kiedyś jacyś goście z najmniejszymi preten­sjami do inteligencji...

Oczywiście, szanowny panie. Jasne, ma pan szufladę pełną udokumentowanych przypadków, a może nawet raz i drugi skontaktowali się z panem osobiście? Tak właśnie myślałem. Znamy się... moi przyjaciele próbowali studiować te „fenome­ny". Nad każdą relacją spędzali miesiące, a w końcu i tak okazy­wało się, że to balon meteorologiczny, samolot, albo piorun kulisty...

Jasne, jasne... No właśnie, przyjaciele, ja widziałem piorun kulisty z bliska; mam bliznę na nosie i stopione okulary, którymi mogę wam dowieść z jak bliska. Więc nie próbujcie mi tłuma­czyć, że to mit jak te wasze cholerne latające spodki!

***

Wszystkie nasze wysiłki tej nocy poświęciliśmy Anglii; koło Avebury wygniataliśmy złote zboże w równe płaskie kręgi. To wspaniała praca, lassa światła na morzu zbóż. Mamy tu wspaniałe kręgi. Jutro ludzie zobaczą je w gazetach i za­czną myśleć.

A w górze, nad głowami, wisi nasza jasna łódź z eteru, oblana przychylnym jej światłem Matki-Księżyca. Smukły statek nosi na sobie gładki pancerz zaprojektoany tak, by okrywał go przed oczami śmiertelnych.

Powinni nas widzieć. Ale niezbyt wyraźnie.

Fyrfalcon wzywa nas nagle:

- Krawędzie muszą się wyróżniać! Kręgi mają być doskona­łe! Niech ci ich naukowcy bredzą o „prawach natury"! Zdobę­dziemy sobie rano nowych wyznawców.

Kiedyś może nazywalibyśmy go „Królem". Ale przystoso­waliśmy się do dzisiejszych czasów. „Tak jest, kapitanie", krzy­knęliśmy i wzięliśmy się do roboty. Gryffinloch, nasza nasłuchiwaczka, mówi ze swej grzędy: „Gadają o nas w ludzkim radio! Chcecie posłuchać! ?

Potwierdzamy, pełni radości. Nienawidzimy ludzkiej techni­ki bardziej od wszystkiego na tym świecie, ale kiedy służy nam, jest naczyniem przepełnionym słodką ironią.

***

Pora na drugie pytanie, kolego. Czy wyznawcy UFO aż tak różnią się od nas, astronomów uzbrojonych w teleskopy, szuka­jących znaków życia i przekonanych, że ono musi gdzieś tam być? I my, i oni, szukamy czegoś nowego; marzymy, by to coś znaleźć...

A jednak... dzieli nas kwestia dowodów. Nauka - uczy by spodziewać się... by wymagać... czegoś poza wspaniałymi taje­mniczymi cudami. Jaki jest pożytek z układanki, której nie sposób ułożyć?

Jasne, jestem i będę spokojny. Ale nie przestanę wymagać od ; Wszechświata, by miał choć odrobinę sensu!

***

Ten chłopak prowadzi nawet szybciej niżby chciał, prześliz­guje się beztrosko przez zakręty tylko po to, by zaimponować siedzącej tuż koło niego dziewczynie. Nie musi się aż tak starać! Ma dziewczynę na widelcu! Dziewczyna podjęła decyzję kiedy noc była jeszcze młoda, a teraz siedzi na fotelu pasażera udając, że to ją nic nie obchodzi. Słupy telefoniczne migają jej w oczach w rytmie szaleńczo bijącego serca.

Kabriolet pnie się w górę, zalany księżycowym blaskiem. Nagie kolano dziewczyny muska rękę chłopca; chłopiec wrzuca wyższy bieg. Kaszle, walcząc z siłą starszą niż jego gatunek i skręca niemal zbyt późno; samochód dosłownie frunie ponad przepaścią! Czuję ich. Pożądanie już go ogłupiło. Oczekiwanie ogłupiło ją.

Nie wiedzą, że się zbliżamy.

Samochód wjeżdża pod skalny nawis. Chłopak hamuje i ob­raca się ku dziewczynie. Dziewnicza z nim igra, krótko; wie jak go podniecić. Nic w tym fascynującego, nic trudnego. Nadlatu­jemy zza ich pleców; cieszy nas to zwykłe, proste pożądanie. Cofamy się, kryjemy tuż pod skalnym nawisem i posuwamy się wzdłuż niego aż znajdujemy się pod ich samochodem.

Włączamy pulsujące światła - najwspanialszą szatę naszego statku. Wzlatujemy.

Nikt im nigdy nie uwierzy. Lecz zasiano dziś więcej niż jeden gatunek nasienia.

***

Jest .takie powiedzenie, które tu doskonale pasuje! „Brak do­wodów nie jest dowodem braku". No tak, SETI nie złapał syg­nałów z tych kilku badanych przez nas gwiazd, ale to nie ozna­cza przecież, że nikogo tam nie ma!

...No... Jasne. Jeśli pan nalega, to samo możemy odnieść do UFO

...tylko, że przecież SETI badała ten nieogarniony Wszechświat szukając fal radiowych; prawdziwe polowanie na igłę w stogu siana., o ile trudniej jest wyjaśnić brak jakichkolwiek uczciwych dowodów na lądowanie UFO na naszej Ziemi? W końcu to maleń­ka planetka. Jeśli były tu jakieś stworki, jeśli przybyły tak dawno jak twierdzą niektórzy ludzie, to czemu, do cholery, nie zostawiły nic do zbadania, dlaczego brak nam jakiś artefaktów o oczywiście kosmicznym pochodzeniu! Żebyśmy chociaż znaleźć, powiedz­my, marsjański odpowiednik butelki po Coca-Coli!

***

Lecimy teraz nad wschodnią Kanadą, mamy patrol... tworzy­my mikroskopijne czasowe singularności w przypadkowo wy­branych domach i kradniemy portfele, kluczyki do samocho­dów, domowe drobiazgi. W międzyczasie niektórzy z nas sięga­ją w głąb snów śpiących kobiet i mężczyzn; tych, którzy najle­piej poddają się snom.

Pracujemy, a Gryffinloch nagłaśnia audycję radiową. Bawi nas ta idiotyczna naukowa gadanina o „przedmiotach pozosta­wionych przez obcych". Co za idiotyzm! Nie tworzymy w twar­dej, nieustępliwej materii!

Nigdy w życiu nie trzymałem w dłoni butelki po Coca-coli. Nie możemy dotknąć czegoś, co zrodziło się w płomieniu. Na-

vet te ludzkie dzieci, które kradniemy, by wychować między linami, cierpią stykając się z utajonym ogniem w szkle i metalu. Człowiek wybudował swą próżną, nową cywilizację wokół czegoś tak nędznego! I po co? Przecież miał nas! Czy żelazo potrafi rozgrzać kogoś tak, jak my? Ciekawi nas inne ciepło. To, które rozpala serca.

***

Tak, jasne... Dla tych z was, którzy nie czytają magazynu Enąuirer, wyjaśniam: słuchacz pyta mnie o najsłynniejszą z opowieści na temat UFO... opowieść o statku, który miał rozbić się w Nowym Meksyku tuż po zakończeniu drugiej wojny świa­towej. Przez czterdzieści lat „oni" studiowali ten statek, ukryty w Bazie Wojsk Lotniczych Wright-Paterson.

Ludzie, czy w zwykłych, szarych obywatelach krew nie wrze aż do dziś! Oto mamy Te Obrzydliwe Władze, po raz kolejny nie dopuszczające nas do swych sekretów!

Momencik, kolego. Załóżmy, że mamy tu to, co pozostało z rewelacyjnego nadprzestrzennego statku kosmicznego gości z Algerdeberon Szesnaście. Czy ty sam dostrzegasz dziś rewela­cyjne technologie rodem z Ohio, przypominające jakieś, choćby najprostsze, techniki kosmiczne? No, może oprócz automatycz­nych kas w supermarketach, niech ci będzie.

Daj spokój, czyżby nasz budżet wyglądał tak jak wygląda, gdyby...

Ach, tak. Top secret, tajemnica państwowa? No, to mam " kolejne pytanie. Jak myślisz, kto przez ten cały czas studiował w sekrecie statek Obcych?

...rządowi inżynierowie? Jasne, jasne. A czy ty kiedyś w ogóle spotkałeś inżyniera, przyjacielu? To nie pozbawiony twa­rzy robot z jakiegoś kretyńskiego filmu; przynajmniej większość z nich wygląda zupełnie inaczej. To inteligentni Amerykanie jak ty i ja; mają żony, mężów i dzieci...

Ile tysięcy inżynierów pracowałoby nad tym statkiem Ob­cych od 1948 roku? Wyobraź sobie wszystkich tych staruszków grających w golfa, grzebiących w silnikach samochodów, wy­stępujących na balach dobroczynnych... i w każdej chwili wal­czących z pokusą wychlapania dziennikarzom najlepszego ma­teriału wszechczasów!

Każdy z nich? W dzisiejszej Ameryce? Daj spokój, przyjacie­lu. Dajmy sobie spokój z tą bzdurą z hangaru 18 i wróćmy do UFO, o to przynajmniej warto się kłócić!

***

Marzę o tym, by spaść z nieba i pokazać temu radiowemu „naukowcowi" co to naprawdę znaczy dowód. Zwarzę mleko, które stawiają na progu jego domu i sprawię, że w nocy będzie cierpiał koszmary. Sprawię, że zginie mu portfel i długopisy.

Sprawię...

Nic nie sprawię. Dziś już jest nas za mało; me stać nas na samobójcze ryzyko. Nie mam najmniejszej chęci, by nasze złote statki znikły jak rosa w świetle poranka. Fyrfalcon zdecydował: Mogą nas zobaczyć tylko ci, którzy są w stanie nas zobaczyć. Mogą nas zobaczyć tylko ci mający giętkie umysły; umysły wykształcone w starej szkole...

Spojrzałem na surową, nierówną powierzchnię Księżyca. Miejsce naszego wygnania, nasz azyl. I nawet tam ścigają nas oni, ci Nowi Ludzie. Przezroczysta ściana ektoplazy pozostaje po tych z nas, którzy odważyli się stanąć im na drodze. Nauczy­liśmy się wiele tego dnia... nauczono nas, że astronauci w ni­czym nie przypominają dawnych argonautów. .

Oczy, oczy ich astronautów promieniowały szalonym, scep­tycznym blaskiem i nikt się mu nie oparł...

***

Najwyraźniej nasz następny rozmówca pragnie powiedzieć coś o gościach, którzy odwiedzili nas przed wiekami. Doskonale. Do­kupuję. Pogadajmy o tych „bogach" w ich słynnych „rydwanach".

Ach tak, nauczyli starożytnych Egipcjan budować piramidy? Rany Julek, zmusili peruwiańskich Inków do wydrapania na skalistej równinie tych ich postaci? Żeby statki kosmiczne mo­gły sobie znaleźć lądowiska, tak? Moim zdaniem można by w to nawet wierzyć... do chwili, gdy zapytasz się, człowieku, po co?

Po jaką cholerę komuś potrzebne były takie lądowiska? Prze­cież mógłby mieć więcej! Czemu nie otworzyć maleńkiej polite­chniki i czemu nie nauczyć naszych przodków jak mieszać ce­ment? Kilka lekcji elektroniki i moglibyśmy stworzyć lampy łukowe i radar, przeprowadzający Ich statki przez wszystko, od deszczu do szarańczy!!!

...Co? Pojawili się, żeby nam pomóc? No, to wielkie dzięki, wy cholerni bogowie! Dzięki wam za to, że nie wspomnieliście o spłukiwanych toaletach, prasie drukarskiej, demokracji i mikrobiologicznej teorii chorób!

Dzięki wam za to, że zapomnieliście o ekologii i musieliśmy prawie zrujnować tę naszą Ziemię nim skapowaliśmy o co cho­dzi. Niech was diabli... gdyby tylko któryś z was pokazał nam, jak wytworzyć proste soczewki, to z resztą poradzilibyśmy sobie sami! Ilu nieszczęść, wynikających z prostej niewiedzy, mogli­śmy uniknąć dzięki wam...

Macie ochotę, by przypisać Obcym takie osiągnięcia czło­wieka jak architektura i poezja, fizyka i empatia? Ośmielę się stwierdzić, że obrażacie naszych nieszczęsnych przodków, co to wygrzebali się z błota, a pięli w górę krok i spadali dwa, i osiągnęli tyle, że możemy wreszcie po nich sprzątać i patrzeć Wszechświatowi w twarz... nie, przyjaciele. Jeśli kiedyś Ziemię odwiedzili obcy, to nie zawdzięczamy im nic.

O co chodzi?... I ty też, przyjacielu!... Nie, nic nie mówiłem. Nie mam ochoty z tobą rozmawiać! Jeśli chcesz czcić durnych, kretyńskich bogów z latających spodków, to twoja sprawa! Ma­my kogoś na linii...

***

Chociaż zaledwie rozumiemy zasady, bardzo lubimy ten współczesny wynalazek człowieka, radio. Radio jest jak staro­żytny ogień, zapraszający do plotek, do opowieści.

Ale dziś wścieka mnie ten gość! Jego głos rozrywa fale powietrza palcami logiki ostrzejszymi od szkła, twardszymi od żelaza. Pyta, dlaczego nie uczyliśmy ich rzeczy użytecznych; tych ludzi, którzy byli jak wosk w naszych rękach!

Niewdzięczny łotr! Czym są sztuki, jakieś szkiełka, w porów­naniu z tym, co ofiarowaliśmy niegdyś ludzkości! Dar spojrze­nia poza widzialne! Poczucie tajemnicy! Strach! Niech jedna noc wydaje się trwać wiek - i prosty wieśniak za nic będzie miał grozę plagi i suszy!

Musimy zwalczyć to szaleństwo, nim nowy sposób myślenia wyzwoli ludzkość, wydobędzie ją z zasięgu naszych ramion.

Nim ludzie nauczą się obchodzić bez nas.

Nasz kapitan jest zbyt ostrożny. Wymykam się w szalupie ratunkowej i wkrótce znajduję samotnego podróżnika na pustej szosie. Oślepiam go moimi światłami i wplatani mu w sen obrazy podróży do dalekich gwiazd. Z zapałem bada „gwiezdną mapę", którą mu pokazałem, zapamiętuje wzory opon na bagnie i wierzy, że jest w nich zaklęta tajemnica Wszechświata. Nie muszę nawet starać się o oryginalność. Od lat tak karmiliśmy naszych wyznawców, dopiero środki przekazu Nowej Ery po­mogły nam w rozprzestrzenianiu naszych wierzeń.

W jego oczach dostrzegam niezachwianą wiarę i oddalam się,. To dobra noc. Tę noc wypełnia stara magia. Nie po raz pierwszy lecę przed siebie, zapładniając zieloną planetę tajemni­cami, których potrzebuje najbardziej.

Powinniśmy walczyć z zarazą pozbawiającą ludzi tego, co należy się im z urodzenia. Powinniśmy zaspakajać najgłębiej -ukryty głód człowieka.

I nasz własny głód.

***

Nie, nie, proszę pani, ja z chęcią porozmawiam jeszcze o UFO. Ten wieczór i tak możemy spisać na straty.

Ale mam zamiar was teraz zaskoczyć. Mam zamiar powie­dzieć wam, że jako naukowiec nie mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że UFO nie istnieje. Akceptuję tę niepra­wdopodobną możliwość, że wokół nas dzieje się coś dziwnego. Być może rzeczywiście istnieją gdzieś jakieś dziwne istotki, które objawiają się na Ziemi by przestawiać drogowskazy i powodować przerwy w dopływie elektryczności. Może nawet porywają ludzi i zabierają ich na przejażdżki po Wszechświecie?

Jeden problem: dlaczego nikt z was, twierdzących, że spotkał się z istotami z gwiazd; dlaczego żaden z was nie przekazał nam nigdy niczego prawdziwego i niepotwarzalnego, czego nauka jeszcze by nie znała?

Dołączam do naszej wspaniałej Łodzi Wszechświata, otacza­jącej srebrnym pyłem miejsce, które niegdyś nazywaliśmy do­mem. A teraz planeta ta drży od ciężaru ruchliwej, ciekawej, tęskniącej za czymś ludzkości. Tęskniącej... gdyby tylko ta ludz­kość wiedziała, co otrzymali od nas jej przodkowie. I co mogli­byśmy dać im, gdyby nam tylko pozwolili.

Pozwolili? Własne myśli zawstydzają mnie. Kto dał robakom prawo, by na coś „pozwalały"? Niegdyś ludzie odwracali wzrok i drżeli ze strachu.

A teraz ciemną stronę Ziemi rozjaśnia blask miast. Turyści i „badacze", uzbrojeni w aparaty fotograficzne, zadeptują nawet chronione „parki narodowe". Wieki minęły nim my, postaci z legend, kontaktowaliśmy się z innymi, braterskimi ludami. Już dawno temu nasi bracia uciekli przed okiem współczesnego człowieka lub zostali wdeptani w ziemię.

Może... czy to być może, że z jakichś powodów ludzie są na nas wściekli?

Lecz jest jeszcze inna, znacznie lepsza odpowiedź na tę całą, bzdurę z UFO. Przyjmijmy, że istnieje bardzo niewielka szan­sa... być może udokumentowane przypadki oznaczają, że rze­czywiście tu i ówdzie widziano małych srebrzystych ludzików w statkach kosmicznych. I co powiem? Nawet jeśli, to i tak nie znamy przypadku kontaktu z Obcą Inteligencją!

Co to za zachowanie! Brzęczeć w uszy kierowcom wielkich ciężarówek, mordować bydło, wygniatać kręgi na polach pszenicy, porywać ludzi i wtykać im igły w mózg... Czy tak zacho­wują się istoty inteligentne?

Nie słyszałem, by ktoś kiedyś opisał to akurat tymi słowami.

Być może niektórzy z was, podświadomie, rzeczywiście się nami niepokoją.

A co najgorsze w tych ufoludkach... jeśli rzeczywiście istnie­ją, to nie chcą się z nami kontaktować!

...Co? Oni się nas boją? Nas, którzy dotarliśmy zaledwie do tego parszywego maleńkiego Księżyca i nie moglibyśmy dziś tam wrócić, nawet gdybyśmy chcieli? My wystraszyliśmy Obcych z Gwiazd? Ha, ha. A ja śmiertelnie boję się żółwi w zoo!

***

Lecz my naprawdę boimy się was, wy prorocy nauki. Wycho­dzicie ze złych przesłanek. Nauczyłbym was czegoś, tak... ale gdybym spróbował, spłonąłbym na miejscu.

***

Wiesz, co ci powiem, kolego? Zaryzykujmy eksperyment. Zakładasz, że ci Obcy są tak cholernie cwani, prawda? W rze­czywistości pewnie nawet słuchają mnie teraz. Minęło tyle cza­su, tacy sprytni faceci z pewnością nauczyli się naszego języka, nie?

Fajnie. Więc przez chwilę, zamiast do was, moi ludzcy słu­chacze, przemówię do tej tajemnej publiki gdzieś na niebie.

Słuchajcie mnie, małe zielone ludzki, słuchające mego głosu gdzieś tam w tych waszych wymyślnych statkach! Rzucam was wyzwanie! Wyjmijcie kosmiczne długopisy, podam wam numer telefonu do Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie, Kalifornia. Możecie skorzystać z któregokolwiek z satelitów komunikacyj­nych wiszących na naszym niebie. Z pewnością wystarczy wam na to oleju w głowie.

Gotowi? Notujcie: numer kierunkowy: 818. A później: 354-6 1 60. Zapisaliście?

Doskonale. Kiedy zgłosi się centrala JPL, poproście o „spe­cjalną linię alfa" do mojego przyjaciela, doktora Michaela Kleina. Zapisaliście? Odezwie się automatyczna sekretarka, ale nie przejmujcie się. Będziecie musieli udowodnić, że nie należycie do grupy ludzkich dowcipnisiów, którzy nas teraz słuchają - do pijaków i narkomanów korzystających z okazji - więc mam do was prośbę: nagrajcie opis jakiegoś fenomenu, który sprawicie na niebie następnej nocy!

Mikę obiecał, że codziennie sprawdzi nagrania, i znajdzie kogoś do obserwacji. Fenomen powinien być widoczny z Pasadeny o dziesiątej wieczorem i musi mieć zdecydowanie poza­ziemski charakter. Możecie pomalować na czerwono kratery Księżyca lub zrobić coś równie dobitnego.

I - oczywiście - jeśli uda się was zrobić coś odpowiednio „nieziemskiego" możecie przyjmować zakłady, że zawiśniemy na telefonach oczekując następnej rozmowy.

***

Co za afront! Jeszcze nigdy żaden z tych szalonych nowych ludzi nie wyzwał nas tak otwarcie! Daliśmy się ponieść uczu­ciom przy pracy! Połowa stada leży martwa, a połowa uciekła w szaleńczej panice, nim Fyrfalcon rozkazał nam przerwać. Pa­trzymy na martwe zwierzęta. Farmer, właściciel tego stada, nie będzie zadziwiony naszą wizytą. Będzie wściekły.

Przeklinamy cię, logiczny człowieku, człowieku nauki! Gdy­byśmy tylko mogli, zwalilibyśmy wieże, z których brzmi twój głos. Satelity spadałyby z nieba jak gwiazdy! Z pewnością prze­rwalibyśmy ci te twoje jęki!

Ale w naszej naturze leży słuchać, gdy się o nas mówi. Tak było zawsze. Tak będzie, jak długo żyje nasza rasa.

***

Oto moje wyzwanie dla was, goście z gwiazd w platynowych zbrojach. Dokonajcie przekonywującej demonstracji, a JPL za­łatwi resztę! Mikę zdobędzie dla was wizy dyplomatyczne, załatwi lądowiska, wynajmie gliniarzy do ochrony, zgromadzi dziennikarzy, zorganizuje konferencje... czego tylko sobie ży­czycie! Zrobimy wszystko, by pierwszy kontakt był dla was doświadczeniem miłym i jak najwygodniejszym.

Chcemy być eleganckimi gospodarzami. Chcemy się zaprzyjaźnić. Oprowadzić was po mieście. Ofiarujemy was wszystko, o co mogą prosić uczciwi goście. A jeśli nikt nie odpowie na to wyzwanie? Co to będzie znaczyło, no, kolego? Cóż, może to oznaczać, że UFO jest mitem! Z drugiej strony, może ufoludki rzeczywiście istnieją i po prostu siedzą gdzieś w kącie; odrzucają to szczere zaproszenie.

A jeśli tak, to przynajmniej ustaliliśmy sobie, kim są w rze­czywistości... obrzydliwymi sukinsynami, które kochają robić nam wodę z mózgu! I mogę już tylko powiedzieć: spadajcie z nieba, dupki! Zostawcie nas, żebyśmy wreszcie mogli swobod­nie poszukać tam sobie kogoś, z kim warto będzie pogadać.

No, tak. Właśnie w tej chwili nasz realizator, Ed, dał mi sygnał: nasza stacja musi nadać porcję reklam. Przepraszam cię, Ed. Chyba trochę mnie poniosło. Ale o tej godzinie, o trzeciej rano, moim zdaniem słucha nas akurat tylu ludzi, co potworków' z latających talerzy...

***

Nasz Pan Marzeń, Sylphshank, zajął się dziś manipulacjami w oszołomionych przez sen umysłach ludzi. Opowiada nam o kobiecie, drzemiącej koło radia nadającego tę audycję. Gdy tylko mógł, przekazał w jej mózg obraz swej własnej twarzy! Kobieta właśnie się obudziła. Ma zdumiewający pomysł i, pod­niecona, dzwoni z nim do stacji radiowej!

Wspaniale! To powinno rozwścieczyć tego parweniusza, na­ukowca. Kiedy kobieta powie mu już wszystko, powtórzymy przekaz jeszcze raz, i jeszcze raz, aż w końcu może ten człowie­ka będzie musiał zamilknąć.

Przelecieliśmy nad Kalifornię, ojczyznę naszych najwierniej­szych przyjaciół i najzacieklejszych wrogów. Jeden z odmień-

ców - z urodzenia człowiek - użył ukradzionej lampy lutowni­czej, by na równinie koło San Diego wypalić znaki „silników ładowniczych" i „wgniecenia". Jest grupa wiernych, która po­święciła to pole swej religii. Często wynagradzamy ich podo­bnymi znakami.

Nasze wielkie łodzie o długich dziobach suną nad dąbrowa­mi, pozbawione substancji jak sama myśl. Niegdyś ich lśniące burty niewidoczne były dla ludzi. Teraz musimy chronić je przed ich strasznymi oczami. Te oczy, ach...

***

No, wróciliśmy na antenę. Mówi profesor Don Liang w zastę­pstwie Gadatliwego Larry'ego, który wziął sobie tak potrzebne wakacje od was, wy maniacy w ciężkim stadium bezsenności. Chcecie pogadać o astronomii? O czarnych dziurach? O naturze wszechświata? No, to macie tu właściwego człowieka! O, kolej­ny telefon.

Tak, proszę pani? Cholera... miałem nadzieję, że wyczerpali­śmy już ten temat...

Co? Hmmm... kiedy już pani o tym wspomniała... no, to rzuca zupełnie nowe światło na zagadnienie. Rzeczywiście, dziwne, że Opisy tych naszych ufoludków są tak charakterystyczne i tak do siebie podobne. Gładkie, wysokie czoła. Wielkie oczy. Długie palce...

***

Czy nie brzmi to państwu znajomo? I przyjrzyjmy się ich zachowaniu... drobne złośliwości, mistyczne półprawdy... nie chcą spojrzeć w twarz uczciwemu człowiekowi...

Tak, proszę pani, chyba wpadła pani na jakiś trop. Ufoludki to elfy!

Nasza łódź z eteru drży. Głos mówi donośniej niż zwykle, rozprasza koncentrację.

Czwórka nastolatków mruga oczami, wpatrującymi się w światła naszej łodzi. Światła odbijają się w ich twarzach. Mieliśmy ich w garści, lecz głos rozluźnił nasz uścisk. Zaniepokojona Gryffinloch mruczy: „Nie powinniśmy próbować tylu na raz". .

- Głos nas zmylił - odpowiada Fyrfalcon. - Uważajcie...

- Któreś z nich się budzi! - krzyczę.

Na trzech twarzach ciągle widać ekstazę; młodzi stoją nie myśląc, akceptując. Lecz czwarta twarz... z twarzy chudej dziewczyny-dziecka bije inny rodzaj blasku. Wstaje, oczy ma zwężone, usta próbują wypowiedzieć słowa. Połączony z jej umysłem odbieram wysiłek jaki podejmuje by widzieć. By na­prawdę widzieć! Na co patrzę? Rany... jest przezroczyste, jak­by naprawdę nigdy nie is...

- Uciekajmy! - krzyczy Fyrfalcon, jak my oślepiony tym zabój­czym wzrokiem.

***

Późno już, lecz przyjmijmy sposób rozumowania słuchaczki i zobaczmy, dokąd nas zaprowadzi.

Legendy mówią, że dawno, dawno temu świat dzieliły z nami elfy, krasnoludki i trolle... te wszystkie barwne duszki, którymi nasi przodkowie straszyli dzieci, żeby trzymały się z dala od lasów.

Moja żona jest antropologiem i czytaliśmy naszym dzieciom bajki, które zebrała na całym świecie. Były zabawne, wzruszają­ce, nawet zachwycające. Lecz po chwili zaczynasz dostrzegać: niewiele z tych magicznych stworków chciałbyś mieć za sąsia­dów! Czasami piękne i podniecające, postaci z baśni są małodu­szne, mają skłonności do tyranii i reagują histerycznie na jaką­kolwiek sugestię podzielenia się swą wiedzą z nami, z biednymi ludźmi. Zawsze trzymają się z dala, za granicą nieznanego. W dawnych czasach oznaczało to: poza kręgiem światła z ogniska.

I nagle coś się zmieniło. Ludzkość zaczęła rozszerzać krąg ogniska, a wszystkie magiczne bestie nadal tkwiły w mroku. Yeti i Wielka Stopa. Elfy i potwory z Loch Ness. Ciągle mówio­no, że czyhają za kręgiem światła pochodni, latarki, sond i fotografii lotniczej...

Być może działo się tak, bo były tylko produktami naszej przegrzanej wyobraźni. Ale ja spróbuję przedstawić inną hi­potezę.

Wyobraźmy sobie, że dawno, dawno temu takie stworzenia rzeczywiście żyły i rzeczywiście zachowywały się jak duszki z legend. Lecz pewnego dnia zaczęliśmy się od nich uwalniać, walczyć z ignorancją, odpychać ich coraz dalej i dalej by zyskać kontrolę nad życiem...

***

Rozsypani w przestrzeni, kurczowo trzymając się szczątków łodzi, nawołujemy .się z dala...

My, rozbitkowie.

Młodzi ludzie przecierają teraz oczy, już przekonani, że byli­śmy tylko halucynacją. Tak się zdarza, gdy ludzie postrzegają nas w pewien sposób. Sceptycznie. Rozlecieliśmy się jak liście, jak szczątki przerwanego snu. Być może wichry świata połączą kiedyś kilku z nas i zaczniemy wszystko od nowa. Na razie mogę tylko dryfować. I wspominać.

Kilkanaście lat temu mieliśmy plan jak skończyć z tą plagą rozsądku. Kradliśmy ludzkie dzieci i przenosiliśmy je na pewną wyspę na południu. A w ludzkim świecie powodowaliśmy „in­cydenty", na ekranach radarów pojawiały się nieistniejące samo­loty; próbowaliśmy rozpocząć wielką wojnę. Niech ich szalony geniusz spali sam siebie we własnym ogniu, myśleliśmy. Niegdyś tak łatwo nam było sprowokować wojnę między ludźmi...

Ale tym razem wszystko wyglądało inaczej. Być może takie było to ich nowe myślenie, a może po prostu dostrzegli przepaść? W każdym razie uniknęli wojny. Ogarnęła nas roz­pacz.

Rozpacz tak wielka, że zapomnieliśmy o wyspie. Kiedy w końcu polecieliśmy tam, dzieci nie żyły.

Ci ludzie... jacy oni delikatni.

Jakim cudem coś tak delikatnego jest tak potężne?

Na dworze jest ciemno i wieje wiatr. Kontynuujmy tę opo­wieść o duchach aż do ostatecznych granic.

Mówiliśmy o tym, jak baśniowe ludki wydawały się czyhać tuż za blaskiem płomienia, za granicą naszego wzroku. Skoro Ziemię znamy już teraz całkiem dobrze, nieliczne pozostałe opowieści mówią o śniegach Arktyki, o najgłębszych głębi­nach... i o Wszechświecie.

Nie potrafię sobie wyobrazić, by te stworzenia obawiały się | naszej broni... widzieliście kiedyś myśliwego, wracającego z polowanie ze skalpem elfa u pasa? Mam taki pomysł... a co, jeśli wszystko się zmieniło bo myśmy się zmienili? Co, jeśli współcześni ludzie niszczą stworzenia z baśni przez samo to, że zbytnio się do nich zbliżają?

Śmiejecie się? Bardzo dobrze. Ale mimo wszystko, jaka to wspaniała hipoteza. W dzisiejszym świecie zuchy marzące o stopniu zwiadowcy ganiają po lesie zaglądając w kąty, które f nasi przesądni przodkowie pozostawiliby nietknięte. Zastana­wialiście się kiedy, skąd ta zmiana?

Być może to tylko ciekawość.

A być może tropimy naturalnego wroga naszego gatunku! Być może dlatego w najdalszych zakątkach Ziemi szukamy Yeti i Nessie. Być może dlatego wyrywamy się w Kosmos!

Być może jakąś częścią umysłu ciągle pamiętamy, jak potra­ktowali nas nasi baśniowi przyjaciele? Być może, podświado­mie, szukamy zemsty!

Potwory. Z naszej własnej planety wygnały nas te straszne, wodniostookie potwory.

Eksperyment wyrwał się spod kontroli. Teraz one polują na nas.

Jakże bym chciał, byśmy nigdy ich nie stworzyli!

Chłopcy i dziewczęta, czas nam się skończył. Niezależnie od | tego, jak ich nazwiemy: elfami czy Obcymi, niezależnie od tego, czy istnieją, czy są kolejnym naszym ekstrawaganckim marzeniem, nie widzę powodu, by jeszcze poświęcać im czas.

Jutro wieczorem zajmiemy się czymś bardziej interesującym... teorią Wielkiego Wybuchu, gwiazdami neutronowymi i naszym poszukiwaniem prawdziwie inteligentnego życia, które gdzieś tam musi przecież istnieć.

A na razie, dobranoc państwu. I dzień dobry.

Lawrence Watt Ewans

No i rzuciłem robotę u Harry'ego

przełożyła Ewa Bellert-Michalak

„U Harry'ego" to był miły bar i może nawet ciągle jest. Nie byłem tam ostatnio. Leży parę mil w bok od autostrady 1-79, parę zjazdów na północ od Charleston, koło miejscowości zwa­nej Sutton. Nieźle prosperował do czasu wybudowania autostra­dy z Charleston i pojawienia się barów szybkiej obsługi tuż przy rozjeździe. Wtedy już nikomu nie chciało się nadkładać tych paru kilometrów do Harry'ego. Miejscowi zastanawiali się, jak stary ciągnie jeszcze ten interes, a on całkiem dobrze sobie radził. Przekonałem się o tym, kiedy zacząłem u niego pracować.

Dlaczego poszedłem pracować tam, a nie do jednego z barów szybkiej obsługi? No, bo moi rodzice mieszkali w domku o kilka kroków od Harry'ego, nie w Sutton tylko właśnie przy drodze - w środku niczego. W najbliższej okolicy był tylko lokal Harry'ego i nasz dom. Harry mieszkał na tyłach restauracji. Tylko tam mogłem dojść w mniej niż godzinę, a samochodu nie miałem.

Miałem wtedy szesnaście lat i potrzebowałem roboty, bo mój stary był znowu bez pracy i jeśli chciałem czegokolwiek doko­nać, musiałem mieć swoje własne pieniądze. Matce nie prze­szkadzało, że używam jej samochodu, o ile wracał z pełnym bakiem i o ile nie trzymałem go zbyt długo. To była zasada. No więc potrzebowałem jakiejś pracy, a w najbliższej okolicy znaj­dował się jedynie bar Harry'ego.

Z początku .Harry twierdził, że ma pełną obsadę: siebie, dwóch kucharzy i dwóch ludzi za ladę. Tamci pracowali za dnia, po dwóch na zmianie, a Harry zasuwał późną nocą zupełnie sam. Kręciłem się tam trochę, bo nie miałem się gdzie podziać, i wyglądało to na całkiem łatwą robotę: ruch niewielki, faceci głównie siedzą i opowiadają sobie świńskie kawały. Bardzo mi to pasowało.

Ale Harry uparcie twierdził, że nie potrzebuje żadnej pomo­cy. Może to była i prawda, ale żadna logika nie mogła powstrzy­mać mnie od jeżdżenia samochodem matki. Błagałem go bardzo stanowczo, naprzykrzałem mu się przez jakiś tydzień czy dwa i w końcu Harry postanowił zaryzykować i dać mi szansę; miałem pracować od godziny duchów jako barman, kelner i odźwierny w jednej osobie.

Miałem pracować od północy do ósmej rano, ale żeby zdążyć do szkoły, wymogłem na nim siódmą trzydzieści i dobiliśmy targu. Szkoła nie bardzo mnie obchodziła, ale rodzice chcieli, żebym chodził. No i było to miejsce spotkań ze znajomymi, poznawania nowych dziewczyn, i tak dalej no wiecie.

No i zacząłem pracę po nocach u Harry'ego. Zjawiłem się po raz pierwszy o północy, a Harry dał mi fartuch i kapelusik, zupełnie jak z knajpki na starym filmie. Zresztą on też nosił takie same. Miałem kelnerować i sprzątać, a nie gotować, więc nie wiem dlaczego chciał bym je zakładał, ale że mi to dał, a ja potrzebowałem dolców, więc założyłem i udawałem, że nie widzę plam tłuszczu zastygłego na fartuchu, ani nie czuję ob­rzydliwego zapachu padliny, jaki wydzielał. A Harry - zabawny facet, jak tylko sięgnę pamięcią, wyglądał na pięćdziesiątkę. Wiecie, nie młody, ale też i nie starzejący się. Niektórzy ludzie to potrafią. Wydaje się, że mogą tak ciągnąć bez końca. W każdym razie to on pokazał mi, gdzie co jest w kuchni i na zapleczu, kazał czyścić wszystko, co czyszczenia wymagało i powtarzał wielokrotnie, jakby się martwił, że będę sprawiał kłopoty:

- Nie zawracaj głowy klientom. Zbierz tylko zamówienia, przynieś jedzenie i nie przeszkadzaj. Rozumiesz?

- Jasne - odpowiadałem. - Rozumiem.

- Dobra - on na to. - Przychodzą tu czasem dziwni faceci w nocy, ale w większości to dobrzy klienci, więc nie spieprz robo­ty. Choć jeden się poskarży, jeden powie, że źle go podliczyłeś, stracisz pracę, rozumiesz?

- No jasne - mówiłem, choć muszę przyznać, że łamałem sobie głowę nad tym, co zrobić, gdy jakiś kutwa zwieje bez płacenia. Próbowałem nawet policzyć, za ile jedzenia warto by mi było zwrócić forsę, żeby tylko nie stracić pracy, ale zaplątałem się w podatki i tym podobne, aż w końcu postanowiłem zaczekać. Zobaczymy, jak mi się coś takiego przydarzy, jeśli w ogóle się przydarzy.

Potem Harry wracał do kuchni, a ja łapałem się za miotłę i sprzątałem od frontu, aż zjawiali się kierowcy ciężarówek. Za­mawiali hamburgery i kawę.

Na początku szło mi kiepsko, ale wkrótce się przyuczyłem. Przychodzili faceci, czasem z jedna lub dwie kobiety, zamawiali coś, a Harry błyskawicznie to serwował. Zjadali, wycierali usta, szli do klopa i odjeżdżali. Poza zamówieniem nie usłyszałem od nich jednego marnego słowa. Sam zresztą odpowiadałem tylko: „Tak, proszę pana" lub „Tak, proszę pani" lub „Dziękuję bardzo. Proszę nas znowu odwiedzić". Myślę, że ci kierowcy po prostu nie lubili barów szybkiej obsługi.

Tak przynajmniej było na początku od północy do jakiejś pierwszej, pierwszej trzydzieści. Potem ruch malał. Myślę, że o takiej porze nie było już ciężarówek w drodze, albo kierowcy nie chcieli zapuszczać się tak daleko od autostrady, albo zjedli już wcześniej obiad, czy coś takiego. W każdym razie w tę pierwszą noc, około godziny drugiej, kiedy akurat zdawało mi się, że zrozumiałem, dlaczego Harry powiedział, że nie potrzebuje po­mocy na tej zmianie, z brzękiem dzwoneczka otworzyły się drzwi.

Aż podskoczyłem. To wszystko przez ten dzwonek. Odwró­ciłem się, a potem zaraz spojrzałem na Harry'ego, bo kątem oka przyuważyłem jego zafrasowany wyraz twarzy. A on przyglądał się mnie i wcale nie patrzył na klienta.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, dlaczego dzwonek tak mnie poderwał. Przecież nie słyszałem, żeby ktoś podjeż­dżał, a ki czort chciałby dymać pieszo do lokalu Harry'ego o drugiej nad ranem, w górach Zachodniej Wirginii? Ze sposobu, w jaki Harry na mnie patrzył, pojąłem, że musi to być jeden z tych szczególnych klientów, których nie wolno mi było wystra­szyć.

No więc odwróciłem się i zobaczyłem niskiego człenia w bardzo ciężkim płaszczu pozapinanym na eklery. A płaszcz, wiecie, zrobiony z takiego błyszczącego, srebrzystego materiału jaki często noszą kierowcy wyścigowi na reklamach papiero­sów. Człenio miał jeszcze na sobie ocieplane spodnie narciar­skie z tego samego materiału, z mnóstwem kieszeni, i zdejmo­wał właśnie kaptur. Twarz przysłaniały mu wielkie, grube gogle, jakby właśnie wyszedł z zamieci. A przecież to kwiecień, od wielu tygodni nie widziano już śniegu, na dworze jakieś dzie­sięć, piętnaście stopni.

Nie chciałem nic popsuć, więc udałem, że wszystko w po­rządku i rzekłem jak zwykle:

- Witam pana. Czy mogę coś podać? Spojrzał na mnie dziwnie i powiedział:

- Chyba tak.

- Chciałby pan zajrzeć do karty? - spytałem starając się za­chować jak najgrzeczniej. Cholera, tu chyba przesadziłem. Kie­rowcy składali zamówienia bez pomocy.

- Chyba tak - powtórzył, więc wręczyłem mu kartę.

Przejrzał ją i wskazał na zdjęcie hamburgera z serem, który swym wyglądem tak przypominał wytwory Harry'ego jak Sly Stalone przypomina mnie. Zapisałem zamówienie i podałem kartkę Harry'emu, a ten zasyczał:

- Nie zawracaj głowy facetowi.

Zrozumiałem wskazówkę i wróciłem do zamiatania. Ham­burger był gotowy i właśnie podawałem go gościowi, gdy na zewnątrz, od frontu, dał się słyszeć strzał jak z dubeltówki i przez okno wlało się zielone światło. O mało co nie upuściłem talerza. Nie mogłem jednak wyjrzeć, bo klient właśnie grzebał w kieszeniach w poszukiwaniu pieniędzy.

- Może pan zapłacić, kiedy pan zje - powiedziałem.

- Nie, teraz - odparł sucho. - Nie wykluczone, że będę mu­siał zaraz wyjść. Nie wiem, czy moje pieniądze będą tu odpo­wiednie.

Facet mówił bez akcentu, ale z tego o pieniądzach wywnio­skowałem, że jest obcokrajowcem. Zaczekałem, aż wyciągnie garść dziwnych monet i stwierdziłem, że muszę je pokazać kierownikowi. Dał mi tę swoją forsę i gdy ją niosłem do Harry-'ego, próbowałem jednocześnie wypatrzeć przez firankę w ok­nie, skąd pojawiło się to zielone światło. W tym momencie drzwi otworzyły się i weszły trzy kobiety. Pamiętacie, że ten człenio był okutany jak Eskimos, a one nie miały na sobie niczego poza jeansami. Kobiety i do tego w kwietniu!

Miałem tylko szesnaście lat, więc naprawdę starałem się nie gapić. Pobiegłem z powrotem do kuchni, by opowiedzieć Harry-'emu, co się dzieje, ale wszystko mi się wymieszało: pieniądze, zielone światło, półnagie kobiety i chyba coś bzdurzyłem.

- Mówiłem ci, że miewam dziwnych klientów - on na to. — Obejrzyjmy forsę.

Wręczyłem mu monety, a on wybrał część i powiedział, że te weźmiemy. Zupełnie nie wiem, czym się kierował, bo napisy na monetach wyglądały jak hieroglify i w ogóle ta forsa nie była do niczego podobna. Dał mi resztę, a potem spojrzał w oczy i rzekł:

- Możesz obsłużyć te kobiety, chłoptasiu? To część twojej roboty. Nie wiedziałem, że dziś przyjdą. Zresztą mówiłem ci, że miewam tu dziwnych ludzi. Możesz się tym zająć bez uszczerb­ku dla innych klientów czy wolisz na tym zakończyć i poszukać sobie innej pracy?

A ja naprawdę chciałem dostać całą wypłatę, więc zacis­nąłem zęby i mruknąłem:

- Nie ma problemu.

Czy w wieku lat szesnastu zdarzyło wam się kiedykolwiek obsługiwać stół, przy którym siedziało sześć nagich cycków? Ich właścicielki śmiały się i żartowały w jakimś obcym języku, którego nigdy dotąd nie słyszałem. Chyba tylko jedna z nich mówiła po angielsku, bo tylko ona składała zamówienia. Jakoś sobie radziłem i gdy odchodziły, Harry prawie się do mnie uśmiechał.

Około czwartej ruch znowu zelżał, ale już koło czwartej trzydzieści czy też piątej zaczął napływać poranny tłum. Między drugą a czwartą odwiedziło nas chyba sześciu klientów. Nie pamiętam już dobrzejący oni byli, w większości nie tacy znów dziwni, ale tego pierwszego człenia i te trzy babki zapamiętam na zawsze. No, może ci inni też byli dziwaczni, może nawet bardziej niż ten pierwszy facio, ale sam fakt, że on był pierwszy, no i te kobiety... Tak, to musiało zrobić wrażenie na szesnastolatku, nie? I nie chodzi o to, że były szczególnie piękne, bo i nie były, ot, takie sobie tam, ale nie przywykłem do widoku dziew­czyn bez bluzek.

Wyszedłem o siódmej trzydzieści zupełnie oszołomiony. Nie wiedziałem, cholera, co to wszystko ma znaczyć. A jeżeli sobie to tylko wyobraziłem?

Wróciłem do domu, zmieniłem ubranie i złapałem autobus do szkoły. A może to dlatego, że nie przywykłem do nocnej pracy, że byłem zmęczony i musiałem myśleć o szkole? Może dlatego uległem takim dziwacznym złudzeniom?

Wróciłem do domu, pospałem do jedenastej, wstałem i znów do roboty. I, cholera, wszystko się powtórzyło, tyle, że tym razem nie było półnagich kobiet. Wpierw przyszli zwykli kie­rowcy i cała reszta, a gdy zniknęli, zaczęły zjawiać się te dziwo­lągi-

Szesnastolatek, wiecie, myśli, że poradzi sobie ze wszystkim. Przynajmniej ja tak myślałem i starałem się zrobić wszystko, żeby klienci nie wywierali na mnie żadnego wrażenia. Nawet ci, co nie całkiem wyglądali na istoty ludzkie. Harry przywykł do mojej obecności i szło mu z moją pomocą dużo lepiej, więc po paru tygodniach było już jasne, że mogę zostać, ile będę chciał.

No i spodobało mi się, jak tylko przywykłem do nocnych godzin. W ciągu tygodnia nie ocierałem się za bardzo o życie towarzyskie, ale tam, gdzie mieszkałem, też nie było to możli­we. Jednak z pensją od Harry'ego i napiwkami mogłem sobie pozwolić na weekendy w dobrym stylu. Niektóre z napiwków musiałem wozić do Charleston, do różnych jubilerów tak, żeby nikt nie zauważył, że ciągle ten sam chłopak przynosi jakieś dziwne monety i ozdoby. Na szczęście Harry udzielił mi kilku wskazówek. Robił przecież to samo od lat, z tą tylko różnicą, że odwiedził już każdego jubilera w Charleston, Hungtington,

Wheeling, Washington w Pensylwanii i obszedł już pół Pittsburgha.

Zabawa była pyszna: wypatrywanie, co też się pojawi i zamó­wi hamburgera. Najlepiej wspominam faceta, który przybył bez samochodu, bez żadnych świateł czy błysków, no, bez niczego takiego. Miał na sobie metaliczną myśliwską kamizelkę, ople­cioną drucikami, i średniowieczne rajtuzy z, jak to Harry na­zwał, sączkiem. Kamizelkę i włosy pokrywał mu śnieg tudzież rodzaj kleistego sosu. A trząsł się, jakby tu była Arktyka, a nie Wirginia w środku lipca. Pod tą kamizelką pełzało mu jakieś zwierzątko, ale nie pozwolił mi na nie spojrzeć. Z kształtu wzgórka wywnioskowałem, że mogła to być łasica czy coś takiego. Mówił z najprzedziwniejszym w świecie akcentem, ale czuł się zupełnie swobodnie i zamawiał bez patrzenia w kartę.

Kiedy już tam trochę popracowałem, Harry powiedział mi, że każdy inny pomocnik na pewno pomieszałby mu szyki. Mogłem przecież pomyśleć, że zwariowałem, albo mogłem wezwać poli­cję, albo mogłem zacząć rozsiewać plotki o tym miejscu, a ja niczego takiego nie zrobiłem. I Harry to doceniał.

Ależ to było łatwe! Myślałem sobie, że skoro Harry nie przejmuje się tymi ludźmi, dlaczego ja miałbym się nimi przej­mować. Nikogo to przecież nie obchodziło. Gdy ktoś pytał, potwierdzałem, że późną nocą przychodzą do nas różni dziwacy, ale, nigdy nie informowałem jak bardzo dziwaczni.

Ale też nigdy nie przyjmowałem tego tak spokojnie jak Har­ry. On by nawet nie mrugnął, gdyby latający spodek wylądował na parkingu. A ja tak, ja mrugałem, kiedy przybywały. Spodki przylatywały, choć nie zdarzało się to zbyt często, ale musiałem naprawdę dołożyć wszelkich starań, żeby się wtedy nie gapić. Większość klientów była bardziej rozsądna. Jeżeli przyjeżdżali w czymś dziwnym, chowali to w lesie. Ale zawsze znalazło się kilku, którzy się nie przejmowali. Myślę, że jeżeli jakiś patrol policyjny tu się zapuścił i widział te pojazdy, to i tak nie odważył się o nich zameldować. Przecież nikt by w to nie uwierzył.

Spytałem kiedyś Harry'ego, czy ci wszyscy faceci przybywa­ją z tego samego miejsca.

- Cholera ich wie - odparł.

Nigdy nie pytał, ani nie chciał, żebym ja to robił. Ale nie miał racji myśląc, że to ich wystraszy. Czasem można zgadnąć, że ktoś chce pogadać, a niektórzy z nich chcieli. Więc z nimi rozmawiałem.

Miałem chyba siedemnaście lat, kiedy wreszcie ktoś mi po­wiedział, co się naprawdę dzieje.

Zanim zaczniecie zadawać głupie pytania, posłuchajcie. To nie byli żadni Marsjanie ani stwory z kosmosu, czy coś takiego. Niektórzy, prawdę mówiąc, byli nawet z Zachodniej Wirginii. Tyle, że nie z tej naszej Zachodniej Wirginii, tylko z wielu różnych Zachodnich Wirginii. Pisarze science fiction używają w takim przypadku nazwy "światy równoległe". Inny wymiar, rze­czywistość alternatywna - przeróżnie to określają.

Naprawdę wszystko trzyma się kupy. Kilkoro z nich mi to wytłumaczyło. Widzicie, cokolwiek mogło się zdarzyć w całej historii wszechświata począwszy od Wielkiego Wybuchu aż do dzisiaj, rzeczywiście gdzieś się wydarzyło. A każda z możliwych różnic oznacza inny wszechświat. Nie chodzi o to, czy Napoleon przegrał pod Waterloo, czy wygrał, czy coś innego, czego tu nie zrobił. Cóż znaczy Napoleon dla wszechświata? Betelguza ma w dupie całą Europę, z jej przeszłością, teraźniejszością czy przyszło­ścią. Ale każdy atom czy cząsteczka, gdy tylko miały okazję coś zrobić - rozbić się czy pozostać razem, czy przemieścić się w tym kierunku zamiast w innym, czy cokolwiek innego - robiły to, każda w innym wszechświecie. Wszechświaty te nie wypączkowały z siebie, wszystkie od początku były razem. Po prostu nie istniała między nimi żadna różnica, aż do tego wydarzenia. A to oznacza, że są miliony identycznych wszechświatów, w których różnice jeszcze nie pojawiły się. Jest nieskończona liczba wszechświatów. Więcej - nieskończoność nieskończoności. Tak naprawdę trudno to pojąć. Jeśli myślicie, że jesteście blisko, pomnóżcie to przez wiele miliardów. W nich jest wszystko.

A to oznacza, że w wielu z tych wszechświatów ludzie wy-koncypowali, jak przemieszczać się z jednego do drugiego. Wi­docznie to nie takie trudne. Musi być na to dużo sposobów i stąd mieliśmy gości i w strojach z ulicy, i w kombinezonach kosmi­cznych, i latające spodki.

Jest jednak pewien szkopuł. Jak można znaleźć jeden, okre­ślony wszechświat przy ich nieskończonej liczbie? Szczególnie, gdy się wyjechało po raz pierwszy. Rzecz w tym, że nie można. Więc odkrywcy wyjeżdżają i nie wracają. Może gdyby niektó­rzy wrócili, mogliby przyjrzeć się swoim dokonaniom, zastano­wić się, dokąd ich te poroże zaprowadziły, jak je na przyszłość planować, i temu podobne. Ale nikt z przeze mnie pytanych o niczym takim nie słyszał. Jeżeli się gdzieś wyruszy, już się tam pozostaje. Można skakać z jednego świata do drugiego albo osiedlić się na stałe w którymś z nich, ale do domu już wrócić nie można. No, najwyżej się zbliżyć. Sporo się o tym dowiedzia­łem od pewnego starego dziwaka. Opowiadałem mu o naszym świecie, streszczałem to, co widziałem w telewizji i wymienia­łem wszystkich mi znanych prezydentów. Bardzo mu się to podobało. Ale gdy zapytał mnie o religię, którą wyznawał i okazało się, że nigdy o niej nie słyszałem, prawie się załamał. Chyba szukał świata takiego jak jego własny i nasz był podobny, ale niewystarczająco. Gdy mi to tłumaczył, użył określenia „za­sada błądzenia po omacku". Jeżeli się chodzi w koło z zawiąza­nymi oczami, można wrócić niemal dokładnie na miejsce startu, ale nigdy się idealnie nie utrafi. Zawsze będzie jakieś choćby minimalne odchylenie.

No więc miliony takich ludzi, często identycznych, podróżują ze świata do świata w poszukiwaniu sobie tylko znanych celów i często na siebie wpadają. Wiedzą, czego szukać, więc wymie­niają informacje i niektórzy, jak mi mówili, próbują opracować sposoby nawigacji w tych swoich wędrówkach. Trochę już opra­cowali i mogą odrobinę sterować.

Zastanawiałem się głośno, dlaczego tak wielu z nich zjawia się z Harry'ego. Spróbowała mi to wytłumaczyć kobieta o szaro-niebieskim kolorze skóry wywołanym jakimś lekarstwem. Zachodnia Wirginia, mianowicie, jest jednym z najlepszych miejsc do podróży między światami, a szczególnie nadają się do tego góry wokół Sutton. Są mniej więcej w centrum wschodniej części Ameryki Północnej i niczego tam nie ma. To znaczy żadnych dużych miast, żadnych baz wojskowych czy czegoś takiego, więc gdyby wybuchła wojna atomowa - a na pewno w różnych światach wybuchło mnóstwo takich wojen, może nawet z jeszcze gorszą bronią - chyba nikt nie kierowałby pocisków na Sutton. Nawet w tych rzeczywistościach, gdzie nie Europejczy­cy odkryli Amerykę ale Chińczycy czy jacyś inni, nie ma żadne­go powodu, żeby coś budować w pobliżu Sutton. Specyfika tej okolicy ułatwia międzyświatowe przesiadki, ale nie bardzo mo­głem zrozumieć, na czym ona polega. Moja rozmówczyni wspo­mniała też coś o ziemskim polu magnetycznym, ale nie wiedzia­łem, czy to część wyjaśnienia, czy jakieś porównanie.

Góry i lasy są dobrą kryjówką i dlatego nasz teren bardziej pasuje niż jakaś tam pustynia. W każdym razie właśnie w tej okolicy wielu ludziom udaje się całkiem łatwo i bezpiecznie podróżować między światami.

Co najdziwniejsze, z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu, lokal Harry'ego, lub jego odpowiednik, jest mniej więcej w tym samym miejscu w milionach różnych rzeczywistości. Więcej niż milionach, w nieskończonej ich ilości. To nie zawsze jest „U Harry'ego". Jeden z klientów, na przykład, wołał na szefa Sal. Ale to lub jakieś podobne miejsce zawsze istnieje i podróżnicy mogą tam jeść bez sprawiania kłopotu. Rozniosło się, że „U Harry'ego" to miły, spokojny lokal z dobrymi hamburgerami. Nikt tu nikogo nie zaczepia i można płacić złotem lub srebrem, jeśli się nie ma tutejszych pieniędzy, albo towarem lub czymkol­wiek, co Harry mógłby wykorzystać. Łatwo tę budę znaleźć, bo, jak powiedziałem, istnieje w mnóstwie wszechświatów, a ten teren nie różni się w nich specjalnie, o ile nie robi się skoku na wielką odległość. Pewien facet powiedział mi, że „U Harry'ego" można spotkać w takim miejscu nawet jednego z moich sobowtorów i widząc teraz mnie pomyślał, że znowu tam trafił, aż musiałem przysiąc, że oglądam go po raz pierwszy. Przecież poznałbym go na końcu świata po tych śmiesznych oczach.

Nigdy, ale to nigdy, nie zdarzyła nam się żadna powtórka w interesach z innymi światami. Bo też nikt nie znalazł jeszcze drogi powrotnej do naszej rzeczywistości. Przybywali do nas ludzie, którzy słyszeli o Harrym od innych ludzi, w innym świecie. I, być może, niezupełnie o tym samym Harrym, ale o jakimś miejscu w tej okolicy, gdzie można dobrze zjeść i wy­mienić doświadczenia.

Wiecie, to dziwne uczucie zdawać sobie sprawę, że gdy po­daję hamburgera, miliardy takich jak ja podają hamburgery mi­liardom innych.

Ci goście przybywają do Harry'ego żeby zjeść, wymienić infor­macje - tu lub na parkingu - i odpocząć od tego, cokolwiek robią.

No więc przybywali, rozmawiali ze mną o tych wszechświa­tach, a ja miałem tylko siedemnaście lat. To było coś jak w tych telewizyjnych reklamach namawiających do wstąpienia do ma­rynarki „Poznaj świat!", tyle że raczej „Poznaj światy!", wszy­stkie, niejeden. Słuchałem łapczywie. Mówili o światach, gdzie zeppeliny bombardowały Cincinnati w czasie III Wojny Światowej, o miejscach, w których nigdy nie wyginęły dinozau­ry, a ssaki nie rozwinęły się więcej niż szczury, o miastach zbudowanych z kolorowego szkła lub ciągnących się na wiele mil pod ziemią, o światach, gdzie od broni biologicznej wyginęli wszyscy mężczyźni albo kobiety lub i jedni i drudzy. Ci faceci opowiadali lepsze historie niż te, które się kiedykolwiek słyszało lub czytało. O światach, gdzie za mówienie głośno groziła kara śmierci. Nie za to, co się powiedziało, ale za sam fakt mówienia głośno. O światach, gdzie statki kosmiczne brały udział w woj­nie przeciwko Arcturusowi. Piękne kobiety, dziwne miejsca, cokolwiek się zamarzyło, wszystko tam było,, ale trzeba by wieczności, żeby to znaleźć.

Słuchałem tych opowieści przez wiele miesięcy. Skończyłem szkołę średnią, ale że nie miałem możliwości pójścia na studia, zostałem u Harry'ego. Na życie wystarczało. Pogadywałem sobie z ludźmi z innych światów, nawet wsiadałem do ich stat­ków, maszyn czasu, czy jak je tam nazwiecie, i rozmyślałem, jak by to było wspaniale tak sobie wędrować ze świata do świata. Jak tylko by się coś nie spodobało, hop! I całkiem inny świat. W świecie, gdzie ani Europejczycy, ani Azjaci nie dotarli do Ame­ryki, mógłbym się stać białym bogiem Indian, albo znalazłbym świat, gdzie maszyny wykonują wszelkie prace, a ludzie tylko się bawią i odpoczywają. Nadeszły moje osiemnaste urodziny, a potem minęły i ciągle nic nie wskazywało na to, żebym miał opuścić Zachodnią Wirginię. Myślałem o tym coraz intensyw­niej. W końcu zacząłem wypytywać klientów. Wielu mówiło mi, żebym nie był głupi; wielu nie chciało wcale rozmawiać; ale niektórzy uważali, że to świetny pomysł.

Którejś nocy pewien facet... Ale muszę wpierw wyjaśnić, że choć to wrzesień, upał był jak w środku lata, nawet późną nocą. Moi znajomi rozproszyli się po świecie: poszli na stu­dia, albo do pracy, albo się pożenili, czasem zrobili i to, i to. Tatko pił na umór, rodzeństwo było w szkole. Zamiast w nocy sypiałem w dzień, od ósmej rano do jakiejś czwartej po połud­niu. Klimatyzacja u Harry'ego nie działała i naprawdę miałem ochotę już to wszystko rzucić i znaleźć sobie jakiś lepszy świat. Więc gdy doleciało mnie, że jeden z dwóch rozmawiających przy stoliku gości ma wolne miejsce w pojeździe, zacząłem się przysłuchiwać, na ile mogłem w trakcie roznoszenia hamburge­rów i coli.

Jednego z tych dwóch już widziałem. Przychodził bardzo często, odkąd zacząłem pracować u Harry'ego. Wyglądał zwy­czajnie, ale zjawiał się około trzeciej nad ranem i rozmawiał z dziwolągami tak, jakby to byli jego starzy znajomi. Wywniosko­wałem z tego, że sam też musiał być z innego świata, nawet jeśli pozostawał w naszym. Potrafił przychodzić co noc przez tydzień lub dwa, potem zniknąć na parę miesięcy, potem znowu zacząć się zjawiać, aż przyszło mi do głowy, że może udało mu się rozgryźć problem nawigacji, o którym ci wszyscy ludzie tyle gadali. Ale potem pomyślałem, że chyba nie i że albo przestał skakać z jednego świata do drugiego, albo nie był to wcale jeden człowiek a kilku takich samych. Ale gdy coś takiego się zdarza­ło, przychodziło dwóch lub trzech bliźniaczych facetów naraz, a tu był zawsze tylko jeden, więc, tak jak mówiłem, albo wcale nie zmieniał światów, albo poznał tajniki nawigacji lepiej niż kto­kolwiek inny.

Gość, który z nim rozmawiał, był nowy. Nigdy go nie widzia­łem. Wielki, co najmniej metr dziewięćdziesiąt, ciężki. Wszedł otrząsając śnieg i sadzę z plastikowej odzieży, wyszczerzył do mnie zęby w uśmiechu i zamówił dwa z największych hambur­gerów Harry'ego ze wszystkimi dodatkami. Pięć minut później naprzeciwko niego usiadł nasz stały klient i wkrótce usłyszałem, jak przybysz opowiada mu o wolnym miejscu na statku. Gotów był zabrać w podróż w poprzek czasu cokolwiek by kto chciał. Pomyślałem więc, że to moja szansa i przynosząc hamburgery odezwałem się grzecznie:

- Przepraszam bardzo, ale niechcący podsłuchałem. Czy miałby pan miejsce dla pasażera? Wielkolud zaśmiał się i odparł:

- No jasne, chłopcze. Właśnie mówiłem Joemu, że mógłbym go zabrać z całym towarem. I dla ciebie też się znajdzie miejsce, jeśli mi się to opłaci.

- Mam pieniądze. Trochę zaoszczędziłem. A ile to wyniesie? Facet znowu się wyszczerzył, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wtrącił się Joe.

- Sid - powiedział. - Mógłbym cię przeprosić na minutę? Chciałbym przez chwilę porozmawiać z tym młodzieńcem, za­nim popełni wielki błąd.

- Jasne, proszę bardzo - zgodził się Sid.

Joe podniósł się i ryknął w kierunku Harry'ego:

- Będzie O.K. jeśli zabiorę barmana na parę minut?

Harry odkrzyknął, że będzie O.K. Nie miałem pojęcia, co to wszystko znaczy, ale dałem się zabrać i wyszliśmy pogadać w samochodzie Joego.

To był prawdziwy samochód, stary ford, bagażówka. Robio­ny na zamówienie: aksamity, uchylone okienka i inne bajery, a z tyłu mnóstwo rupieci, sprzęt campingowy, ubrania i inne rzeczy, ale ani śladu jakiejś maszynerii czy czegoś takiego. Wiecie, ciągle nie byłem pewien, bo ci faceci potrafią naprawdę świetnie zamaskować swoje pojazdy, ale ten z pewnością wyglądał jak zwykła bagażówka i według właściciela nią był. Joe usiadł na miejscu kierowcy, ja obok i zwróciliśmy się do siebie twarzami.

- No, więc - zaczął - może wiesz, kim są ci wszyscy ludzie? To znaczy tacy jak Sid?

- Pewnie, że wiem - ja na to. - Są z innych wymiarów, światów równoległych czy jak je tam zwać. Odchylił się, spojrzał na mnie surowo i rzekł:

- To już wiesz. A czy wiesz, że żaden z nich nie ma szansy na powrót do domu?

- I to wiem - odparłem butnie.

- I ciągle masz ochotę wybrać się z Sidem w podróż do innych wszechświatów? Wiedząc, że nigdy już nie wrócisz do tego wszechświata?

- Tak jest, proszę pana. Tego świata mam już powyżej uszu. Nic mnie tu nie trzyma prócz kiepskiej roboty w barze. Chcę zobaczyć coś z tego, o czym ci ludzie mówią, zamiast tylko słuchać o tym.

- Zobaczyć cuda i dziwy, hę?

-Tak!

- Zobaczyć budowle wysokie na sto pięter? Miasta przedziw­nych świątyń? Ciągnące się tysiącami mil oceany? Niebotyczne góry? Prerie i miasta, i dziwne zwierzęta, i jeszcze dziwniej­szych ludzi?

To było dokładnie to, czego chciałem i lepiej nie mógłbym tego wyrazić.

- Tak - potwierdziłem. - O to właśnie chodzi, proszę pana.

- Całe życie tu żyłeś?

- W tym świecie? Oczywiście, że tak.

- Nie, mam na myśli Sutton. Całe życie tu żyłeś?

- Nno, tak - przyznałem. - Mniej więcej.

Przesunął się do przodu, złożył razem ręce, a głos jego przy­brał na sile, jakby chciał wywrzeć na mnie wrażenie swoją powagą.

- Chłopcze - powiedział. - Nie potępiam cię za to, że chcesz odmiany. Za Boga nie chciałbym spędzić całego życia w tych górach. Ale posuwasz się niewłaściwą drogą. Wcale nie chcesz zabrać się z Sidem.

- Taa? A czemuż by nie? Czy powinienem zbudować własny pojazd? Aleja nie umiem nawet matce naprawić gaźnika.

- Nie o tym myślę. Chopcze, takie trzystumetrowe budowle możesz zobaczyć w Nowym Jorku czy Chicago. Macie w swoim świecie oceany równie dobre jak gdzie indziej. Macie góry i morza, i prerie, i całą resztę. Jestem tu już osiem lat sprawdzając u Harry'ego, czy ktoś już wie jak sterować w pozaprzestrzeni i zabrać mnie do domu, i stwierdzam, że jest to cholernie intere­sujący świat.

- A statki kosmiczne i... Przerwał mi mówiąc:

- Zachciewa ci się statków kosmicznych? To jedź na Flo­rydę i przyjrzyj się jak startuje wahadłowiec. Człowieku, to dopiero statek kosmiczny! Może nie leci do innych światów, ale to prawdziwy statek kosmiczny. Chcesz dziwnych zwie­rząt? Wybierz się do Australii albo Brazylii. Chcesz dziw­nych ludzi? Jedź do Nowego Jorku albo Los Angeles, albo gdziekolwiek. Chcesz miasta wykutego w szczycie góry? Na­zywa się Machu Picchu, chyba w Peru. Chcesz starożytnych, tajemniczych ruin? Pełno ich w Grecji, we Włoszech, w Pół­nocnej Afryce. Niezwykłych świątyń? Odwiedź Indie. W sa­mym Benares powinno być ponad tysiąc świątyń. Zobacz Angkor Wat lub piramidy, nie tylko egipskie, także te Majów. Najwspanialsze, przy tym wszystkim, jest to, że jeśli tylko chcesz, możesz wrócić do domu. Nie musisz, ale możesz. Kto wie? Pewnego dnia może zatęsknisz za rodzinnymi stronami? Większości ludzi to się zdarza. Mnie także. Że też, cholera, nie zobaczyłem czegoś więcej w swoim świecie przed wyruszeniem do innych.

Gapiłem się na niego przez chwilę, aż w końcu wykrztusiłem:

- No, nie wiem.

Wydawało mi się, że to tak łatwo po prostu wskoczyć do pojazdu Sida i zniknąć na zawsze, a do Nowego Jorku było pięćset mil. I nagle zdałem sobie sprawę, jaki jestem głupi.

- I nie zapominaj - ciągnął Joe - że jeśli stwierdzisz, że nie miałem racji, zawsze możesz wrócić do Harry'ego i ruszyć z kimś w drogę. Oczywiście nie z Sidem, on już nigdy nie wróci, ale na pewno kogoś znajdziesz. Większość skoczków między-światowych jest samotna. Opuścili wszystkich swoich znajo­mych. Nie będziesz miał kłopotu ze znalezieniem towarzysza podróży.

No i to ostatecznie zadecydowało. Doszedłem do wniosku, że Joe ma rację i powiedziałem mu to.

- No, dobra - on na to. - A teraz idź i spakuj swoje manatki, przeproś Harry'ego i tak dalej, a potem podrzucę cię do Pittsburgha. Masz pieniądze na dalszą podróż, tak? Ci idioci ciągle jeszcze nie wymyślili jak sterować, więc wracam do domu. Nie do mojego prawdziwego domu, ale tam gdzie mieszkam w wa­szym świecie. I nie mam nic przeciwko pasażerowi.

Uśmiechnął się do mnie, a ja odpowiedziałem uśmiechem.

Następnego dnia, rano, musieliśmy czekać na otwarcie banku i on naprawdę nie miał nic przeciwko temu. Przez całą drogę do Pittsburgha śpiewał hymny i pieśni wojenne ze swego świata. W latach dwudziestych mieli tam drugą wojnę domową, bo jakiś fundamentalistyczny kaznodzieja próbował obalić Konstytucję i ustanowić rząd kościelny. Powiedział mi, że od lat nie miał komu zaśpiewać tych pieśni.

To było sześć lat temu i odtąd nie odwiedziłem już Harry'ego.

No więc to właśnie popchnęło mnie do podróży. A co was sprowadza do Benares?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fenix 1 92
Antologia SF Fenix 2'92
Fenix 2'92 opowiadania
Fenix 1'92 opowiadania
instrukcja pilota uniwersalnego 433,92
Egzamin Wypociny? 92
88 92
boskie objawienie piekla2 id 92 Nieznany
89 92
ei 07 2002 s 92 93
92
92
Dyrektywa 92 85 EWG
92 Cyklem koniunkturalnym - studenci, Edukacja, makroekonomia
Strategia RP z 92 r
91 92
obilczanie godła 92
15.przemiany ustrojowe w Pl w latach 89-92, Politologia UW- III semestr, System polityczny rp
plik (92)

więcej podobnych podstron