William S.
Burroughs
Zachodnia kraina
The Western Lands
z angielskiego przełożył
Paweł Lipszyc
Dla Briona Gysina
1916-1986
Zachodnia Kraina jest ostatnim tomem trylogii pisanej przez trzynaście lat. Powieść Cities of the Red Night ukazała się w 1981 roku, a The Place of Dead Roads w roku 1984.
Autor pragnie podziękować: Normanowi Mauerowi za inspirację, jakiej dostarczyła jego książka Starożytne wieczory; Daphne Shih za materiały o lemurach i małpach; Peterowi L. Wilsonowi oraz Jay Friedheim za informacje o Hasanie i Sabbahu; Deanowi Ripie za dane na temat węży i stonóg; Davidowi Ohle za mozolne przepisywanie maszynopisu; Geraldowi Howardowi za to, że w pierwszej wersji rękopisu zobaczył gotowe dzieło oraz za jego cierpliwą wiarę; Dorianowi Hastingsowi za staranną redakcję; Andrew Wyliemu za cenne wsparcie, zachętę i oddanie; Richardowi Seaverowi za doprowadzenie do wydania Cities of the Red Night oraz The Place of Dead Roads; Brionowi Gysinowi za to, co przekazał mi o Hasanie i Sabbahu, i za to, że otworzył mi oczy; wreszcie Jamesowi Grauerholzowi za zredagowanie tej i dwóch poprzednich książek, i za wszystkie lata.
1
Stary pisarz mieszkał w wagonie towarowym nad rzeką. Był to teren dawnego wysypiska śmieci: pięć akrów nad brzegiem, które pisarz odziedziczył po ojcu, złomiarzu.
Czterdzieści lat temu pisarz wydał powieść, która narobiła szumu, a oprócz tego kilka opowiadań i wierszy. Do tej pory przechowywał wycinki z prasy, ale pożółkły, zetlały, a on nigdy do nich nie zaglądał. Gdyby wyjął je z foliowej koszulki, rozsypałyby się w proch.
Po napisaniu pierwszej powieści rozpoczął pracę nad drugą, ale nigdy jej nie ukończył. W miarę pisania wzbierało w nim obrzydzenie do własnych słów, dusiły go, aż nie mógł znieść ich widoku na papierze. Były jak arszenik albo ołów, które powoli odkładają się w ciele do chwili, kiedy... zanucił refren Dead Man Blues Jelly Roll Mortona. Miał starą nakręcaną victrolę, na której puszczał czasem jedną z kilku płyt.
Pisarz żył z niewielkiej zapomogi społecznej. Raz w tygodniu szedł do odległego o milę sklepu po smalec, fasolę w puszkach, pomidory, warzywa i tanią whisky. Co wieczór rzucał do rzeki żyłkę z haczykami i często łapał duże zębacze i karpie. Nielegalnie zastawiał też wnyki, ale nikt się go nie czepiał.
Rano często leżał w łóżku i patrzył na rzędy napisanych na maszynie słów, które poruszały się i przemieszczały, kiedy usiłował je przeczytać, ale nigdy mu się to nie udawało. Myślał, że gdyby tylko zdołał spisać te słowa, które nie należały do niego, może udałoby mu się napisać kolejną książkę, a wtedy... Tak, co wtedy?
Najczęściej przesiadywał na małej werandzie dobudowanej do wagonu i patrzył na rzekę. Miał starą dubeltówkę kaliber 12, z której czasem strzelał do przepiórek lub bażantów. Pod poduszką trzymał też rewolwer kaliber 38 z krótką lufą.
Pewnego ranka zamiast słów napisanych na maszynie zobaczył słowa napisane ręcznie i spróbował je odczytać. Niektóre z nich napisano na kawałkach tektury, inne na białym papierze maszynowym, a wszystkie zostały zapisane jego ręką. Część zapisków znajdowała się na dnie tekturowego pudełka o wymiarach trzy na cztery cale. Boki pudełka były poodrywane. Przyjrzawszy się dokładnie, pisarz przeczytał słowa: „los innych".
Na którejś kartce pismo biegło z boku i ku górze, zostawiając po prawej pustą przestrzeń o wymiarach trzy na siedem cali. Słowa napisano jedne na drugich i pisarz nie potrafił niczego odcyfrować.
Na kawałku brązowego papieru przeczytał: „2001".
Była też biała kartka z sześcioma czy siedmioma zdaniami, ze skreślonymi słowami; pisarz zdołał przeczytać:
„dobrze prawie nigdy"
Wstał i zapisał te słowa na kartce. 2001 to był tytuł filmu o podróży kosmicznej i komputerze o nazwie HAL, który wymknął się spod kontroli. W umyśle pisarza zaczął kiełkować pomysł występu brzuchomówcy, z komputerem zamiast kukiełki, ale nie zdołał doprowadzić go do końca.
I ta druga fraza, „dobrze prawie nigdy". Natychmiast pojął, że nie oznacza ona „dobrze prawie nigdy", że słowa nie stanowią części zdania.
Pisarz wyjął nieużywaną od lat maszynę do pisania. Pudło pokryły kurz i pleśń, zamek zardzewiał. Postawił maszynę na stole, przy którym jadał. Stół składał się z przymocowanych do ściany desek o wymiarach dwa na cztery cale oraz ciężkiego blatu z płyty pilśniowej, opartej na deskach i starym dębowym krześle.
Pisarz wsunął kartkę do maszyny i zaczął pisać.
Widzę zbocze pokryte jakby piaskiem żłobionym przez wiatr, ale porasta je trawa albo jakieś zielone rośliny. Biegnę pod górę po tym zboczu... płot i te same zielone rośliny na płaskiej łące, gdzieniegdzie widać zarysy kopców... był prawie na miejscu... prawie za płotem... rozchodzące się drogi znikały w oddali... czekanie...
Leżąc w łóżku, widzę przed oczami ręczne notatki i zapisane strony. Usiłuję czytać, ale udaje mi się odcyfrować tu i tam zaledwie po kilka słów... Oto nieduże tekturowe pudełko z poodrywanymi bokami, zapisane na dnie, ale mogę przeczytać tylko jedną frazę... „los innych"... i jeszcze kartka... „2001"... a na białej pokreślonej kartce może sześć zdań... „dobrze prawie nigdy"... to wszystko. Na jednej z kartek widnieje pismo wzdłuż brzegu, z boku i na górze. Nic nie jestem w stanie przeczytać.
Dawni powieściopisarze, tacy jak Scott, zawsze wychodzili z długów dzięki pisaniu... chwalebne... cennym atrybutem pisarza jest wytrwałe dążenie do celu. Dlatego też William Seward Hall postanowił wymknąć się śmierci za pomocą pisania. Śmierć, jak myśli Hall, jest równoznaczna z ogłoszeniem duchowego bankructwa. Trzeba unikać przestępstwa, jakim jest ukrywanie zasobów... szczegółowy wykaz często pozwala dostrzec, że zasoby są znaczne, a bankructwo rzekome. Pisarz musi badać swoje długi bardzo skrupulatnie i drobiazgowo.
Hall upomniał kiedyś zapowiadającego się pisarza:
- Nigdy nie będziesz dobrym pisarzem, ponieważ chronicznie unikasz płacenia rachunków. Ilekroć gdzieś z tobą szedłem, zawsze próbowałeś wykręcić się od płacenia swojej części. Pisarze mogą sobie pozwolić na wiele wad, ale na tę nie. Na rynku pisarskim nie ma okazyjnych transakcji. Klient płaci, klient wymaga. Jeśli cię nie stać, poszukaj sobie innego fachu.
Na tym przyjaźń się zakończyła. Mimo to były przyjaciel, może wbrew sobie, wziął sobie do serca radę Halla. Poświęcił się działalności reklamowej, bo tam nikt nie oczekuje od człowieka, żeby płacił.
Dlatego, jeśli możesz i musisz, oszukuj człowieka, od którego wynajmujesz mieszkanie, ale nie próbuj wykiwać muzy. Nie podrobisz jakości, tak jak nie podrobisz dobrego posiłku.
Und so lang du das nicht hast,
Dieses: Stirb und werde!
Bist du nur ein trüber Gast
Auf der dunklen Erde.
Póki tego nie posiądziesz
Zgiń i znów się przemień!
Tylko smutnym gościem będziesz
Na tej ciemnej ziemi.
Goethe
Starożytni Egipcjanie wierzyli w istnienie siedmiu dusz.
Najwyższa dusza, która w chwili śmierci odchodzi jako pierwsza, nazywa się Ren, tajemne imię. Odpowiada ona reżyserowi. To on reżyseruje film twojego życia od poczęcia do śmierci. Tajemne imię jest tytułem twojego filmu. Kiedy umierasz, wchodzi Ren.
Druga dusza, która jako druga opuszcza tonący statek, to Sekem: energia, moc, światło. Reżyser wydaje polecenia, Sekem naciska odpowiednie przyciski.
Numer trzeci to Khu, anioł stróż. On, ona lub ono odchodzi jako trzecie... Khu przedstawia się jako ptaka ze świetlistą głową i lśniącymi skrzydłami, lecącego na tle księżyca w pełni. Coś takiego można zobaczyć na parawanie w hinduskiej restauracji w Panamie. Khu odpowiada za człowieka i stając w jego obronie, może odnieść rany, chociaż nie śmiertelne, ponieważ pierwsze trzy dusze są wieczne. Udają się do nieba po kolejne naczynie. Cztery pozostałe dusze muszą dzielić los zmarłego w Krainie Zmarłych.
Na czwartym miejscu jest Ba, serce, często zdradliwe. Ma ciało jastrzębia i twoją twarz, skurczoną do rozmiarów pięści. Perfidne Ba zgubiło wielu bohaterów, na przykład Samsona.
Piąty jest Ka, sobowtór, najbliżej związany z człowiekiem. Ka, który zazwyczaj osiąga dojrzałość w chwili śmierci ciała, jest najbardziej godnym zaufania przewodnikiem w wędrówce przez Krainę Zmarłych do Zachodniej Krainy.
Numer szósty to Khaibit, cień, pamięć, wszystkie twoje uwarunkowania z tego i przeszłych wcieleń.
Siódma dusza to Sekhu, szczątki.
Po raz pierwszy zetknąłem się z tą koncepcją w książce Normana Mailera Starożytne wieczory i pojąłem, że znakomicie odpowiada ona mojej własnej mitologii, rozwijanej przez lata, właściwie od urodzenia.
Ren, reżyser, tajemne imię, jest historią twojego życia, twoim przeznaczeniem, jednym słowem lub jednym zdaniem, o co chodziło w twoim życiu?
Nixon: Watergate.
Billy the Kid: Quién es?
A czym jest Ren samego reżysera?
Aktorzy pakują się gorączkowo w tysiącach umeblowanych pokojów i hoteli teatralnych.
- Nie zawracaj sobie głowy tymi gratami, John. Reżyser jest na scenie! Wiesz, co to znaczy w showbiznesie: ratuj się, kto może!
Sekem odpowiada mojemu technikowi: światła. Akcja. Kamera.
- Szefie, nie mamy nawet tyle Sek, żeby usmażyć staruszkę w pożarze taniego hotelu, a ty chcesz huraganu?
- No cóż, Joe, będziemy musieli zacząć udawać.
- Pieprzone grube ryby, nie wiedzą nawet, które guziki naciskać ani co się stanie, jeśli je nacisnąć. Jasne, zacznijcie udawać, a szczegóły zostawcie Joemu.
Posłuchajcie, prawdziwa katastrofa wytwarza wielkie Sek: poświęcenie, łzy, złamane serca, bohaterstwo i gwałtowną śmierć. Pamiętajcie, że jeden przypadek choroby wenerycznej wytwarza więcej Sek niż cały oddział chorych na raka. Można też się zetknąć z najbardziej haniebnymi czynami, do jakich zdolni są ludzie - pamiętacie tego włoskiego stewarda, który przebrał się w kobiece ubranie i w ten sposób załapał się na szalupę ratunkową? „Pies w ludzkiej postaci, z pewnością urodził się i ocalał po to by wyznaczyć nowe standardy hańby i wstydu".
Jeśli masz dość Sek, możesz wystawić gwarancję na następne przedstawienie, ale jeśli pierwsze jest nabieraniem publiki, nie wystawisz gwarancji nawet na wychodek.
Sekem wychodzi jako drugi: „Na tym planie nie ma czadu". Wypija roztwór sody i znika, bekając.
W dzisiejszych czasach wielu ludziom brakuje Khu. Żadne Khu nie chce dla nich pracować. Szef mafii:
- Odwal się, Khu! Idź zarobić na życie!
Ba, czyli serce, odpowiada za seks. Ten zawsze jest zdradziecki. Wysysa całe Sek z człowieka. Wiele Ba ma w sobie truciznę.
Ka jest chyba jedyną duszą, jakiej człowiek może zaufać. Jeśli tobie się nie uda, Ka też się nie uda. Bardzo trudno jest jednak skontaktować się ze swoim prawdziwym Ka.
Sekhu to ciało fizyczne, tę planetę zamieszkują głównie chodzące Sekhu, w których jest zaledwie tyle Sek, żeby mogły się poruszać.
Inwazja z Wenus polega na przejęciu dusz. Hollywood degraduje Ren do poziomu Johna Wayne'a. Sekem pracuje dla firmy. Wszystkie Khu to jawne podroby. Ba jest przeżarte przez AIDS. Ka jest sparaliżowane. Khaibit siedzi ci na głowie jak zrzędząca żona. Sekhu zostaje zatrute przez promieniowanie, zanieczyszczenia i raka.
Wśród dusz zaczynają się intrygi i zdrada. Człowieka nie może spotkać nic gorszego niż otoczenie zdradzieckich dusz. A co z panem Kula Numer Osiem, który ma te wszystkie dusze? One bez niego nie istnieją, a on wylosowuje zawsze brudny kawałek kija.
Ósemki wszystkich krajów, łączcie się! Nie macie nic do stracenia oprócz zgniłych, brudnych wampirów.
Sto lat temu żyły zagryzające szczury psy, znane jako Fancy. Człowiek zakładał się, ile szczurów zagryzie jego Fancy. Szczury zamykano na okrągłej arenie, otoczonej barierą, przez którą nie mogły przeskoczyć. Szczury formowały jednak piramidy, dzięki czemu te, co stały najwyżej, mogły uciec.
Sekhu jest szczurem na samym dole piramidy. Podobnie jak najniższa liczba całkowita w serii, bez niej cały seryjny wszechświat idzie z dymem. Nigdy nie istniał.
Anielscy chłopcy chodzący po wodzie, słodkie, nieludzkie głosy z odległej gwiazdy. Khu, słodki ptak nocy ze świetlistą głową i lśniącymi skrzydłami, leci na tle księżyca w pełni... wsiór-radykalny chrześcijanin unosi strzelbę...
- Śmierdzące Khu!
Egipcjanie wyróżniali wiele stopni nieśmiertelności. Ren, Sekem i Khu są względnie nieśmiertelne, ale mogą odnieść rany. Pozostałe dusze, których nie ima się śmierć fizyczna, są znacznie bardziej narażone na ryzyko.
Czy dusza może przeżyć kulę ognistą po wybuchu bomby atomowej? Jeśli uznamy, że dusze ludzi i zwierząt są polami sił elektromagnetycznych, to eksplozja nuklearna może je całkowicie zniszczyć. Koszmar mumii: rozpad dusz. Na tym właśnie polega ściśle strzeżona i superczuła funkcja bomby atomowej: zabójca, który niweluje nadmiar dusz.
- Widzisz, dusze piętrzą się jak drewno opałowe, nie mamy starego dobrego ognia piekielnego, który by je strawił, więc gromadzą się jak pieprzony plastik.
Musimy wyprzedzać o krok samych siebie i Ruskich bo inaczej jakiś żartowniś narazi bezpieczeństwo narodowe na szwank i zarży:
- Wy macie dusze! Możecie przeżyć śmierć fizyczną!
Na ekranie ruiny Hiroszimy. Odjazd kamery i widzimy Technika za konsoletą. Za nim stoi Robert Oppenheimer w asyście trzech mężczyzn w średnim wieku, w ciemnych garniturach. Wszyscy mają zimny, martwy wygląd, typowy dla wielkiej władzy.
Technik kręci gałkami. Daje znak, że wszystko jest w porządku.
- Wszystko gra.
- Jesteś pewien?
Technik wzrusza ramionami.
- Tak wskazują przyrządy.
- Dzięki Bogu to nie był niewypał - mówi Oppy.
- Hm, pospiesz się z wydrukami, Joe.
- Tak, proszę pana. - Spojrzał za nimi kwaśno, myśląc: „Dzięki Joemu to nie był niewypał. Bóg nie wie, które guziki naciskać".
Mimo to trochę twardych, młodych dusz przeżyło Hiroszimę i powróciło, by zagrozić bezpieczeństwu narodowemu. Dlatego naukowcom polecono skonstruować Super-zabójcę Dusz. Żadna robota nie jest zbyt brudna dla pieprzonego naukowca.
Zaczynają od zwierząt. W laboratoriach dochodzi do wypadków.
- Ratujcie się, panowie! Skidoo 23 nie dał rady pawianowi z czerwonym tyłkiem!
- To najgroźniejsze zwierzę na ziemi!
Rozżarzona dusza pawiana forsuje stalowe drzwi i rozdziera się jak wilgotny papier. Musieliśmy puścić instalację z dymem. Straciliśmy drogi sprzęt i personel. Niektórzy z tych ludzi byli niezastąpieni. Rzec można, prawdziwi mistrzowie kucharscy dusz, cordon bleu.
Cóż, próby i błędy. Teraz mamy Zabójców Dusz, którzy nie odpuszczają. Jasne, poziom pierdnięcia, Wielki Pierd. Wiemy, jak to wszystko się skończy. Pierwszy i ostatni dźwięk. A tymczasem cały personel na planecie Ziemia musi przebywać w zamkniętych pomieszczeniach. Przekonajcie ich, że nie mają dusz, tak jest bardziej humanitarnie.
Naukowcy utrzymywali zawsze, że coś takiego jak dusza nie istnieje. Teraz mogą to udowodnić. Śmierć totalna. Śmierć duszy. Egipcjanie nazywali to drugą i ostateczną śmiercią. Taką straszliwą władzą permanentnego niszczenia dusz dysponują obecnie dalekowzroczni i odpowiedzialni ludzie w Departamencie Stanu, CIA i Pentagonie.
Prezydent z lizusami i znajomkami znajdują się pięćset stóp pod ziemią, w litej skale, gdzie mają zapasy jedzenia, win i alkoholi na dwieście lat, a także środki na długowieczność, które pozwolą im cieszyć się tymi zapasami. (Środków tych nie dopuszczono na rynek w trosce o bezpieczeństwo narodowe).
Nastoletni prezydent występuje w telewizji, w świetnie skrojonym garniturze, zwisającym luźno z wychudłego ciała, by oznajmić piskliwym, na przemian nadętym i łamiącym się głosem:
- Kategorycznie zaprzeczamy, jakoby istniały [trzask] tak zwane leki wiecznej młodości, procedury czy kuracje [trzask], których odmawia się obywatelom amerykańskim [trzask]. - Prezydent błyska zębami w chłopięcym uśmiechu i przesuwa grzebieniem po gęstych, niesfornych włosach. - Ponadto kategorycznie dementuję pogłoski o tym, jakobyśmy ja, pierwsza dama, mój syn pedał oraz koledzy z Gabinetu Owalnego utrzymywali się przy życiu dzięki wampirycznej technologii, pozwalającej czerpać energię z amerykańskich pryszczy [chichot], tak zwanych „jednostek energii"!
Włosy prezydenta prostują się, iskrzą, on sam pokazuje narodowi amerykańskiemu palec i warczy:
- Ja swoje mam, pieprzcie się! Ratuj się, kto może.
Allen Ginsberg twierdzi, że nie masz duszy. Starożytni Egipcjanie twierdzą, że ty sam masz siedem tych drani, a faraonowie czternaście, na tym polega bycie faraonem. Jak Kim Carsons, faraon na swoim małym poletku. Pamiętaj, człowiek dysponujący władzą absolutną na smaganym wiatrem kawałku pustyni albo w dzielnicy nędzy na prowincji posiada większą władzę niż prezydent Stanów Zjednoczonych. Taki człowiek włada bowiem śmiercią.
Joe Truposz ma dwa plany filmowe, które walczą przeciw sobie: pierwszy to Bickford, drugi Hart. Każdy z nich to Ren, reżyser, a towarzyszą im technicy Sekem oraz cała armia aniołów stróżów. Wreszcie dochodzimy do podoficerów, którzy się wykręcają; nie chcą partycypować w Krainie Zmarłych na ludzkich warunkach.
Ren zawsze pierwszy opuszcza tonący statek, taki z niego szczur. Nie ma czym się martwić. Wraca do studia, gdzie zabiera się do nowego scenariusza. Może dzięki tobie dostanie Oscara, a przynajmniej zostanie wymieniony w napisach. Ren jest wieczny jak Hollywood, wieczny jak sama scena.
- Cały świat to scena...
Aktorzy przychodzą i odchodzą. Ren kartkuje scenariusze.
- Tak, myślę, że ten, B.J. Art i wyniki sprzedaży biletów. Według mnie to klasyk.
Sekem jest „stroną stałą". Wie, które guziki naciskać, żeby przedstawienie trwało, wie, gdzie porozstawiać żołnierzy, żeby urządzić najbardziej katastrofalną zasadzkę w historii. Bitwa martwych dusz, toczona w Krainie Zmarłych, po Hiroszimie i Nagasaki.
- Nadchodzi fala od Hiroszimy, wy tępe ziemskie buraki. Sauve qui peut.
Kiedy więc dla Renny'ego zrobiło się za gorąco, ulotnił się, zostawiając Joego. Między innymi dlatego Joe nienawidzi wszystkich Ren. Dusze Joego okropnie poparzyły się podczas wybuchu. Jego przeznaczenie spłonęło w straszliwym bólu, emanującym od dusz przypieczonych ogniem piekielnym, które wycofały się, żeby robić proce, noże i jeszcze więcej broni palnej, żeby zrobić więcej hałasu, a Joe jest nadwrażliwy na hałas, zatrzaśnięte drzwi odgradzają od hałasu, a potem morfina Kima znowu przygwoździła go do cmentarza.
- Jestem najlepszym technikiem w piekle i poza nim, a on chce, żebym produkował broń pneumatyczną, kastety i łomy... pistolety z melodyjką tańca śmierci... może powinniśmy otworzyć pieprzony sklep z proszkiem wywołującym swędzenie i kupami z gipsu. Czy po mnie przysłano?
Mówi się, że najgorszy ból, jaki może przeżyć człowiek, to ból towarzyszący rodzeniu kamienia nerkowego. Na ostrym dyżurze pozwolą ci urodzić kamień, zanim zrobią ci zastrzyk.
- On może być uzależniony... trzeba zrobić rentgen.
- Urządzenie nie działa, doktorze.
- Cóż, wobec tego nic nie poradzę.
Jeśli twój Ren się wypali, jest znacznie gorzej. Przeszywający, pulsujący ból nie znika; w żaden sposób nie możesz oderwać od niego myśli.
Spójrz na człowieka przeznaczenia. Każdy krok, każdy gest zostaje mu podsunięty we właściwym momencie. Wystarczy, że poszarżuje, i to wszystko. Kiedy jednak musisz podnieść swoje zwłoki i wlec je, krok po kroku, przez rozżarzone do białości, poszarpane kawały metalu i parujący sok pomarańczowy...
Żadne studio filmowe nie podejdzie do mnie nawet z grabiami. Dlatego związałem się z Kimem i Hallem.
Źle mi życzycie, wy, którzy mnie wykluczacie.
Jestem skrzydłami, kiedy na mnie latacie.
Kto jeszcze przeniesie to przedstawienie w kosmos?
Sierżanci techniczni, którzy znają się na rzeczy. Hart i Bickford, biedni aktorzy, co grają na scenie. Mike Chase w roli ich anioła stróża. Ba, czyli serce wyprodukowane w Hollywood.
Najeżeni idiotycznymi podejrzeniami, Hart i Bickford nigdy nie potrafili zaufać żadnemu Ka. A przecież każdy, kto udał się do piekła i wrócił, wie, że z całej tej przegniłej bandy możesz zaufać właśnie tylko Ka, czyli dublerowi, ponieważ jeśli tobie się nie uda, jemu też się nie uda. Hart i Bickford nigdy by nie przyznali, że mogłoby im się nie udać.
Wiedzieć, że może ci się nie udać... Z tej wiedzy rodzi się odwaga. Bickford i Hart nie mogą podjąć tego ryzyka, i dlatego nigdy nie poznają odwagi. Tchórz zaś jest najgorszym z panów.
Opuszczona kolonia karna pełna martwych duchów... Nieopodal pastwiska, na którym pasą się niesamowite kucyki. Czy ktokolwiek na nich jeździ? Czy ciągną małe wózki? Czy kładą po sobie uszy i gryzą upiornymi żółtymi zębami? Wątpię... Linia drzew, a dalej białe elewatory wbijają się w niebo jak obraz w muzeum Whitney.
Kafka mówi o punkcie, z którego nie ma powrotu. Ten punkt jest najtrudniejszy do osiągnięcia. Gra nazywa się Znajdź Swego Przeciwnika. Plan gry przeciwnika polega na przekonaniu cię, że on nie istnieje. „Po co ta cała paranoja?" To tylko jeden z jego wybiegów. Odkrywasz, że przeciwnik istnieje, ale nadal jesteś daleko, bardzo daleko od konfrontacji. Mozolna, drażniąca, nudna droga, smutne głosy, bardziej nieprzyzwoite, starsze.
Twarze wyrażające zapiekłą nienawiść i rozpacz. Jest uzbrojony, ale nikt do niego nie strzela. Prościej będzie go przeczekać. Z Miejsca Ślepych Dróg postanowił się wyrwać za pomocą strzelaniny. Ostatni z dzielnych bohaterów. Broń rdzewieje mu w dłoni. Nie jest to żadna kosmiczna superbroń, tylko Ruger magnum 375... Jeśli przyjdzie zima... (w latach dwudziestych dwudziestego wieku był to bestseller, nigdy go nie czytałem, ale zima to chyba starość, ostatni, najtrudniejszy sprawdzian). Zdrowie może być przekleństwem, utrzymuje ciało przy życiu po tym, jak dusze umarły lub odeszły, twoje Ren i Ka dawno temu oddaliły się z niesmakiem. „Maugham jest odrażający, to nie do zniesienia, wynoszę się stąd". Tylko dobre, silne Ka potrafi utrzymać chłopców w szeregu.
- Słuchajcie, Ren Sekem Khu. - Wyciąga prostą brzytwę, która jarzy się biało jak plaster światła. - Wy możecie lecieć na stację kosmiczną, ale wasze skrzydła zostają tutaj.
Tak to już jest z tymi przeklętymi poetami. Z wieku dorastania przechodzą bezpośrednio do starości. Chłopak umarł na cmentarzu w Boulder. Udał się tam, żeby porozmawiać z Joem.
- Od dawna czekałem, żeby to powiedzieć, panie Kim.
16 sierpnia 1984, czwartek
Jawny koszmar mojego położenia, położenia wszystkich ludzi, którzy czekają, aż jacyś szaleńcy czy spiskowcy wyjadą na fali uderzeniowej jak surferzy i rozsadzą atomy, z których się składamy. Ślepy szczęśliwiec, który przeżył, krąży, potykając się, po moim zrujnowanym domu, z głodnymi, miauczącymi kotami u stóp. Co ty na to, Kim? Zabij swoje psy i koty. Powtarzam. Zabij swoje psy i koty. Jajka ugotowały się w sam raz. Zblazowany Kim bez serca, przyjmuje teatralne pozy na zapadającym się pokładzie planety skazanej na zagładę... w pustym zwierciadle odbija się spaczony chłopak nie do zniesienia. Promienny Kim, nieustraszony struś, zbiegłe dziecko przestraszonego starca. Każdy, kto się teraz nie boi, po prostu nie ma wyobraźni. Oczywiście. Cud. Szczegóły pozostawcie Joemu.
Stary człowiek w wynajętym domu, razem z kotem imieniem Ruski. W cichej desperacji rozgląda się za drogą ucieczki. To chyba Thoreau, czy to nie on utopił się w stawie Walden z martwym nurem uwiązanym u szyi? Wybierz kartę... dowolną kartę...
Rozpaczliwie pisze w sprawie drogi ucieczki. Tego rodzaju wyjścia zdarzają się tylko w czasach chaosu, kiedy podnoszą się krzyki:
- Ratuj się, kto może!
- Chacun pour soi!
- Sauve qui peut!
Jeśli zamierzasz gdzieś się wślizgnąć i ocalić skórę, musisz to zrobić wtedy, kiedy statek tonie, kraj się rozpada, w czas, gdy nikt nie wie, kto kim jest, dzięki czemu możesz się podać za każdego.
Republika weimarska. Kokaina jest tańsza niż jedzenie. Głodujący chłopcy - die Wandervögel, ptaki wędrowne - zlatują się do Berlina, żeby sprzedawać się za posiłek. Bohater paraduje w przebraniu i śpiewa:
- Einer Mann, einer Mann, einer RICHTIGER Mann!
W republice weimarskiej łatwo jest znaleźć parę butów.
Jeder mann sein eigener Fußball. („Każdy człowiek jest sam dla siebie piłką nożną"). Za takie banalne bzdury zasługiwali na klęskę. Lesbijki miały pieśń marszową: Wir brauchen Reiner Manner mehr. („Mężczyzn nam już nie potrzeba"). Geje maszerowali, skandując: Wir sind anders ais die andern / Die nur im Gleichschritt der Moral geliebt haben. („Różnimy się od innych / Którzy kochali tylko w ramach tej samej moralności").
Trzysta gejowskich barów, zamieszki wywołane brakiem chleba, walki uliczne, głód... „każdy człowiek sam dla siebie piłką nożną".
SA marschiert...
Mistrz Levy, poproszony o kilka groszy na noclegownię przez jednego z Wanderburschen, którzy ściągali z całych Niemiec do Berlina - możliwe, że sperma jakiegoś geja stanowiła ich pierwsze pożywienie od trzech dni - tak więc Levy odparł:
- Nie mogę ci dać pieniędzy, ale dam ci dobrą radę. Tam, pod wiaduktem kolejowym, wieje wyjątkowo mroźny wiatr.
Levy twierdzi, że powyższa opowieść jest nieprawdziwa. Był silnym mężczyzną, przypominał mi Korzybskiego. Dość masywnej budowy, o potężnych ramionach i doniosłym głosie. Silni ludzie muszą czasem popełniać niewiarygodnie okrutne czyny, aby umacniać swoją siłę. Pewien sułtan zawsze odcinał rękę temu, kto pomógł mu dosiąść konia. Po to, by żyć z takimi czynami, trzeba być bardzo silnym człowiekiem. Nie pragnę takiej siły. Taka siła jest najwyraźniej powoli, po trochu, wmuszana odbiorcy... drzwi zamykają się za nim, tylko jedne drzwi się otwierają. Ręka człowieka. Ciach... spina konia, zanim krew tryśnie...
Na froncie rosyjskim morfina jest najcenniejszym towarem, ciepłym, miłym kocem chroniącym przed mrozem, który wnika w ciebie, aż w końcu przestajesz dygotać, ponieważ nie ma już miejsca na dygot. To, jak długo żołnierz przebywa na froncie, można poznać po tym, jak bardzo dygocze. Nowo przybyli dygoczą, jakby chorowali na malarię. Stare wiarusy poruszają się powoli jak jaszczurki.
Wilhelmowi dopisało szczęście. Jego pułkownik z Waffen-SS był narkomanem. Natychmiast po zdobyciu miasta pułkownik ruszał do aptek i gabinetów lekarskich. Wilhelm miał fantastycznego mannlichera z celownikiem teleskopowym. Jakież to było wunderbar, zdjąć kogoś z pięciuset jardów, jak ręką Boga, drobna postać padająca w śnieg... hen, tam, na horyzoncie. Wilhelm strzelał też z przerobionego przez rusznikarza P38, z kolbą dostosowaną do jego dłoni. Trafiał do śnieżek w powietrzu.
Powrót do zarekwirowanego domu na wsi, nie trzeba prosić o zgodę właścicieli. Brygada usunęła ich, bo musiała... rozumiecie, byli martwi... ampułki i strzykawki porozkładane. Pułkownik jest szczupłym, pięćdziesięcioletnim arystokratą o delikatnym, cienkim nosie, wąskich wargach i drobnych błękitnych żyłach, w które trudno trafić. Jednak Wilhelm potrafiłby znaleźć żyłę nawet u mumii.
- Pan pozwoli, pułkowniku.
Krew rozkwita w strzykawce i chłopak przyciska tłoczek.
- Sieg Heil! - dyszy pułkownik.
Wilhelm zakłada sobie opaskę uciskową... och, błogosławione ciepło.
- Heil Hitler!
- Heil Hitler! - wtóruje pułkownik.
Wilhelm wie, że cała ta sprawa to szaleństwo; podobnie było z Napoleonem. Przypomina mu się wiersz Wiktora Hugo: „Śnieg padał, śnieg padał, śnieg padał".
Dobrze wie, że pułkownik myśli tak samo. Jak możemy wyzwolić się spod władzy tego szaleńca i ocalić tyłki? Takich myśli lepiej jednak nie wypowiadać. Kiedy rosyjska ofensywa nabiera tempa, a alianci zbliżają się do Berlina, uważaj na to, co mówisz, a nawet co myślisz. Czarne Psy węszą za wszelkimi oznakami defetyzmu i nielojalności. Jedno słowo, i możesz zawisnąć razem z rosyjskimi partyzantami, z tabliczką na szyi: „Oto świnia, która porzuciła towarzyszy. Teraz na zawsze jest martwa". W dodatku to był porucznik. Oficerowie nie są wyłączeni z egzekucji w trybie przyspieszonym... wręcz przeciwnie. Dlatego rozgrywaj to kalt, przyczaj się i czekaj.
Odgłosy wystrzałów na dworze... Wilhelm pakuje narkotyki i strzykawki. Będą musieli się wycofać, chociaż rozkazano im utrzymywać pozycję bis in den Tod.
- Niech Goebbels, Göring i Hitler pofatygują się tu i utrzymują pozycję - warczy pułkownik. - Ja się wycofuję.
Długi odwrót, odmrożeni żołnierze kuśtykają na nogach bez palców. Idą ci z odmrożonymi powiekami, którzy już nigdy nie zamkną oczu. Genitalia odpadają, kiedy próbujesz się wysikać, a stężony żółty mocz cieknie zmieszany z czarną krwią... w tył, w tył, w tył... aż ku opłotkom Berlina.
Berlin leży w gruzach, bez wody, jedzenia, policji, służb medycznych. Każdy radzi sobie sam. Rosjanie stacjonują na wschód od miasta, alianci na zachodzie. Wilhelm idzie za głosem instynktu. Wie, że gra w życie nazywa się „przetrwanie". Wojna jest przegrana, ale ludzie z SS krążą ze sznurami i posępnie, metodycznie wieszają wszystkich dezerterów i defetystów na drzewach, latarniach i sterczących krokwiach zbombardowanych domów.
O, martwy major. Wilhelm szybko przeszukuje mu ubranie. Chowa do kieszeni pistolet automatyczny kaliber 25, a także metalowe pudełko z czterema opakowaniami ampułek i strzykawką z zapasowymi igłami... Eukodol... a cóż to takiego? Wilhelm napełnia strzykawkę z dwóch ampułek, po 0,02 grama każda. Wkłuwa się i robi zastrzyk.
- Sieg Heil. - Uczucie przypomina niemal doznanie po zastrzyku z mieszanki morfiny i kokainy. Prawdziwe uniesienie, jak wtedy, gdy latał na szybowcach. Nie przyjęli go jednak do sił powietrznych. Był krótkowidzem.
Nie zatrzymywać się, byle dotrzeć do Amerykanów! Oni uwierzą we wszystko, jeśli powiesz im to, co chcą usłyszeć.
Upadek Berlina... muzyka Götterdömmerung... grzmoty i błyskawice. Oszołomieni mieszkańcy biorą wodę z lejów po bombach. Błyskawice zastygają w insygnia Waffen-SS... twarz tancerki płonie czujnością... TRACH! Rzuca się na ziemię, kiedy tuż przed nim wybucha pocisk. Potem staje nieruchomo i patrzy.
Z krokwi zbombardowanego domu zwisa ciało młodego cywila. Ciało obraca się powoli, odsłania się twarz. Wilhelm wyciąga nóż, odcina chłopaka i wciąga w ruiny domu. Tapeta, rozwalona toaletka, wystrój wnętrza jak w garderobie teatralnej. Wilhelm szybko zdejmuje mundur. Podnosi ciało chłopaka, zdejmuje z niego marynarkę... koszulę... ściąga majtki, podkoszulek, P38 odkłada na toaletkę. Na wpół twardy kutas wysuwa się. Wilhelm jest na głodzie, dygoczącym, palącym głodzie. Unosi pośladki chłopaka, ściąga spodnie. Spodenki ma z przodu poplamione spermą. Uśmiecha się, ściąga spodenki z chłopaka i naciąga je na siebie, aż kutas zostaje na zewnątrz, dotyka go i szczerząc zęby, spuszcza się na nagiego trupa. Potem chowa kutasa, podciąga spodnie. Leżą jak ulał na jego chudej talii i tyłku. Nawet buty pasują. Och, moje buty. Wkłada marynarkę, sięga do lewej wewnętrznej kieszeni.
Carl Peterson. Wiek: dwadzieścia dwa lata. Zawód: - mechanik.
Reklama na ekranie: Obuwie dziecięce ma długą drogę do przejścia... (Przykrywka agenta, jego fałszywa tożsamość, jest znana jako buty).
Za wzgórza
I hen, w dal
- Hans!
- Wilhelm!
- Ciągle chodzisz w tym mundurze? Do reszty ci odbiło?
- Ależ, Wilhelmie, jesteśmy żołnierzami, nie policjantami. Zgodnie z konwencją genewską mamy prawo, by traktowano nas jak żołnierzy.
- Chciałbyś to może wyjaśnić kacapom po rosyjsku?
Wilhelm wskazuje na przemykającego włóczęgę w łachmanach. Hans strzela mu w tył głowy.
- Skoro tak cuchnął, zasługiwał na śmierć - gdera Hans, wkładając stare łachy włóczęgi. - Ten bezimienny dupek nie miał żadnych papierów. Pewnie złapię tyfus od tych wszy z noclegowni!
- Istnieją gorsze rzeczy niż tyfus, Hans... Musimy znaleźć Amerykanów. Idź na zachód, młody człowieku, idź na zachód i trzymaj się z dala od Ruskich.
- Kurczę, dobrze was widzieć!
- Czemu się tak guzdraliście?
W Berlinie roi się od policjantów poszukujących zbrodniarzy wojennych. Kim, pod nazwiskiem Carl Peterson, zatrudnia się w amerykańskim Wydziale Dochodzeniowym, gdzie może fotografować listy poszukiwanych esesmanów. Dzięki wymianie kawy, czekolady, konserw mięsnych i papierosów na dzieła sztuki, obrazy, pistolety P38 i nazistowskie bagnety, które sprzedaje amerykańskim i brytyjskim oficerom, udaje mu się odłożyć kilka tysięcy dolarów.
Kim czuje się groteskowo, kiepsko obsadzony w roli handlarza na czarnym rynku. Tylko na nich spójrzcie - gładcy, wypomadowani, z wypielęgnowanymi brudnymi paznokciami, o wąskich ramionach i szerokich biodrach, w drogich ciuchach i brudnej bieliźnie.
Kim wybiera sierżanta oddziałów technicznych o zimnym spojrzeniu.
- Mógłbyś je upłynnić? - Pokazuje na ampułki z morfiną. - Jest ich znacznie więcej.
Sierżant potakuje.
Wkrótce Kim zdołał odłożyć dziesięć tysięcy dolarów. Czas przenieść się do Tangeru.
Miasto rozkwita, wstrząsane chciwością i gorączką pieniędzy jak przed trzęsieniem ziemi. W Tangerze nie ma wolnych pokoi, ale Kimowi udaje się wymienić mały obraz Renoira za lokum na Calle Cook, w zrujnowanej stiukowej willi, prowadzonej przez dawną burdelmamę z Sajgonu. Kim publikuje folder, w którym obwieszcza, że posiada pieniądze, które pragnie zainwestować. Momentalnie oblegają go ludzie pełni najróżniejszych pomysłów: otworzyć bar, sklep z odzieżą, sklep z antykami, wejść w przemyt. Kim robi rekonesans, bada grunt.
Tylu tu arabskich chłopców, że Kim postanawia zażyć lekarstwo i oddać się przyjemnościom cielesnym. Udaje się do kliniki w Marshan, prowadzonej przez francuskiego lekarza i jego żonę. Lekarz jest niedźwiedziowatej budowy kipiącym życiem mężczyzną z czarnymi wąsami, un vrai bonhomme. Żona to zjawia się, to znika, zżerana uzasadnioną zazdrością. Nie mija wiele czasu, a wypłakuje się Kimowi z popełnianych przez męża niedyskrecji. Po trzech tygodniach Kim najgorsze ma za sobą.
- Sois sage - mówi lekarz, miażdżąc mu dłoń w uścisku.
A teraz lista. W Tangerze przebywa pięciu byłych esesmanów z alianckiej listy poszukiwanych zbrodniarzy wojennych. Kim wie, że kilku ludzi z jego listy podaje się za żydowskich uchodźców.
O, proszę, doktor Wellingstein, były lekarz z obozu koncentracyjnego. Jego mam na liście.
Doktor zachowuje się chłodno, z rezerwą.
- Czym mogę panu służyć? - celowo mówi po angielsku. Kim dał jasno do zrozumienia, że jego wizyta nie ma charakteru medycznego.
Doktor przyjmuje go w niewielkim salonie z krzesłami i kanapą obitymi niebieskim atłasem oraz przeszklonym regałem, a wszystko to równie martwe i niezamieszkane jak sam doktor - wysoki, wychudły mężczyzna o zimnej, martwej, jakby stęchłej twarzy. Kim nalewa sobie sznapsa z karafki na stoliku. Numery „Réalités" i „Der Spiegel" leżą równiutko ułożone. Kim przechadza się po mieszkaniu, oglądając obrazy.
- Hm, Klee... Monet...
- To, rzecz jasna, reprodukcje.
- Według mnie bardzo dobre reprodukcje.
- Czego pan chce?
- Och, chętnie kupiłbym kilka pańskich, hm, reprodukcji. Dopiero co przyjechałem do Tangeru. Mieszkanie, gdzie się zatrzymałem, jest dość puste. Taki drobiazg - wskazuje na mały obraz Klee - rozjaśniłby wnętrze.
- To nie jest sklep. Obrazy nie są na sprzedaż. A teraz zechce pan wybaczyć.
- Naturalnie, doktorze Unruhe.
Twarz doktora zastyga.
- Chyba mnie pan z kimś pomylił.
- Możliwe, ale wystarczy jeden telefon do Komisji Zbrodni Wojennych czy jak tam się nazywają, a wyjaśnimy pomyłkę. - Kim sięga po kapelusz.
- Niech pan poczeka! Kim pan jest?
- Zwykłym żołnierzem Trzeciej Rzeszy... omamionym jak cały naród niemiecki... Waffen-SS.
- Proszę usiąść, porozmawiajmy - mówi doktor po niemiecku. - Muszę wypić porządnego sznapsa.
Po sehr gemütlich pogawędce z Kimem doktor łączy opuszki palców.
- Sądzę, że mogę panu załatwić bardzo lukratywną posadę. Widzi pan, Szwajcarów nie cieszy obecna sytuacja w Tangerze... tajne usługi bankowe... druga Szwajcaria... to im się nie podoba. Mógłbym pana przedstawić pewnemu człowiekowi... Szwajcarowi.
Doktor telefonuje.
- Dziś o siódmej wieczorem będzie w barze Parade. Chodzi o lasce.
Kim rusza do wyjścia.
- Może pan polegać na mojej dyskrecji, doktorze. Widzi pan, bardziej zależy mi na pracy niż na pieniądzach... Ach, i jeszcze jedno, radzę panu przenieść pańskie reprodukcje do bankowego sejfu.
Bar Parade to arkady ze sklepami z biżuterią, pracowniami złotniczymi - pusta czarna przestrzeń z płaskiego szkła z ciężkimi przeszklonymi drzwiami. W przyciemnionym wnętrzu panuje atmosfera strachu i tymczasowości. Słychać tykanie czasu przed zagładą. Za barem stoi mężczyzna w średnim wieku o wyglądzie świątobliwego skazańca.
Kim zamawia martini, które staje przed nim jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Za miesiąc się przeprowadzamy - mówi do Kima barman.
- Tu wygląda jak w banku - odpowiada Kim.
Barman kiwa głową, po czym idzie dolać pijaczce w średnim wieku.
Jest kilka minut po siódmej. To musi być człowiek, na którego czekam. Najpierw do baru wchodzi laska. Czarna laska, a w ślad za nią chudy mężczyzna w czarnym garniturze, w czarnych okularach. Wydaje się macać drogę laską i wygląda na niewidomego. Podchodzi jednak prosto do Kima i siada na sąsiednim stołku.
- Ach tak, jesteś młodym przyjacielem doktora Wellingsteina - mówi, podając Kimowi chłodną i suchą jak banknot dłoń.
Barman odchodzi na drugą stronę baru.
Mężczyzna mówi, jakby czytał wydruk komputerowy.
- Tutejsza sytuacja jest chwiejna, ale niestety przyciągnęła wolny kapitał. To jest, rzecz jasna, pożałowania godne. Może gdyby potencjalni inwestorzy zrozumieli, jak niebezpiecznie chwiejna... Myślę, że dałoby się zorganizować demonstrację. - Podaje Kimowi dużą grubą kopertę. Proszę to przeczytać. Operacje finansowe będą realizowane za pośrednictwem Banque de Geneve.
Dane jakościowe można uzyskać za pomocą komputera, przypisując wartość numeryczną poszczególnym stanom emocjonalnym. Czy obecność wieprza w meczecie wywołuje w badanym:
1. Obojętność
2. Wyraźne niezadowolenie
3. Złość
4. Gniew
5. Morderczy gniew
Filmujemy pięć... no wiecie, zajść... zarejestrowanych obecności wieprzy w meczetach i na muzułmańskich cmentarzach... wieprzy wypuszczanych z ukrytych chlewów i ciężarówek.
Potrzebujemy ekipy zawodowych przywódców zamieszek, takich jak La Bomba, który rozpętał zamieszki futbolowe w Limie, w których zginęły trzysta pięćdziesiąt dwie osoby. (Wyniki meczów piłki nożnej napływają z Kapitolu... trzeba udawać zainteresowanie).
Jest jeszcze Zaklinacz. Potrafi zostawiać słowa... właściwe słowa... w powietrzu, tuż za sobą, kiedy sunie przez tłumy na targowiskach. Oprócz tego potrzebujemy kilku starych, dobrych agitatorów politycznych.
Czy używamy prawdziwych wieprzy? Oczywiście, że nie. Nagrywamy zgiełk zamieszek, jakie mogłoby wywołać wtargnięcie wieprzy. Szybko przemieszczający się aktywiści puszczają nagrania z poprzednich zamieszek, z wmontowanymi odgłosami wieprzy, a nasi agitatorzy idą w ślad za nagraniami, siejąc wzburzenie wśród gęstniejących tłumów.
Naga przemoc wisi w powietrzu jak mgła. Europejczyk w średnim wieku (później okazało się, że to Szwajcar) próbuje niepostrzeżenie przekraść się do hotelu na skraju Socco Grande. Jest jednym z szarych, prawie niezauważalnych ludzi, którzy potrafią nagle stanąć nago, jak człowiek masturbujący się na zatłoczonym targu.
O Chryste, stało się! ZOBACZYLI go! Ktoś popycha Szwajcara mocno od tyłu, ten potyka się i pada. Nogi depczą mu żebra i głowę. Usiłuje wstać, chwyta, ciągnie, szarpie, rozlega się odgłos jakby rozdzieranego materiału, kiedy wezwani przez Brytyjczyków hiszpańscy legioniści na dachach sklepów nad Socco Grande zaczynają strzelać do tłumu z karabinów maszynowych. Ludzie wrzeszczą, tratują się, pędzą w boczne uliczki. Po kilku sekundach wszystko się kończy; na ziemi zostaje dwudziestu trzech zabitych.
Wielkie pieniądze jak przestraszona ośmiornica zielenieją i zostają odessane... z powrotem do Szwajcarii, na zachód na Kajmany, Bahamy, do Urugwaju...
Bar Szarotka Alpejska z pleśniejącymi wypchanymi łbami jeleni, kwaśnym piwem i kiszoną kapustą, przesycony typowym szwajcarskim zapachem tysiącletnich śmieci, topniejących i wylewających się z brudnych wiosek na górskich stokach, a także smrodem niemytych woli, świadczy o tym, że Asunción jest drugą Szwajcarią. W barze udało się oddać zapach Szwajcarii, smród serca kraju, a teraz w ślad za smrodem podążą pieniądze. Chyba że...
Kim Lee siedzi z Allertonem, człowiekiem, z którym miał się skontaktować, przy stole z czarnego dębu, przykrytym poplamionym obrusem w biało-czerwona szachownicę, nad niewielką ilością whisky w brudnej szklance.
Allerton był szczupłym blondynem bez wieku. Wydawało się, że sunie kilka cali nad ziemią, podmuchy powietrza unoszą go to tu, to tam - wyspecjalizowany organizm, zarazem apatyczny i drapieżny. Włosy miał jasne, ale czarne, cienkie, jakby pociągnięcia ołówkiem, lekko wygięte brwi nadawały mu zaskoczony, choć nie zirytowany wygląd. Był Amerykaninem, brak jakiegokolwiek wyraźnego rysu kulturowego sprawiał, że nie mógł być nikim innym.
Jest coś chłodnego i śliskiego w jego swobodnej bezpośredniości, w łatwości, z jaką wszędzie potrafi się wślizgnąć i natychmiast nawiązać kontakt. Allerton jest w istocie agentem doskonałym, któremu brakuje tylko zaangażowania. Odszedł z CIA po wyrafinowanym komputerowym oszustwie, którego ofiarą padł jeden z właścicieli Firmy, tak wyrafinowanym, że Firma zrezygnowała ze zbyt skrupulatnego dochodzenia. Allertonowi pozwolono odejść za porozumieniem stron. Później zatrudnił się w szwajcarskiej marynarce wojennej, druga Szwajcaria została ze szwajcarskim smrodem, a wartość banknotów spadła do wartości papieru, na których je wydrukowano.
Kim posiadał listę. Allerton miał trochę niepewnych kontaktów z Mosadem z czasów roboty w Arabii Saudyjskiej, gdzie Żydzi kupowali od niego drobne informacje za kiepską whisky. Kim i Allerton, jak konkwistadorzy, brną w głąb niebezpiecznej urugwajskiej dżungli, gnani czystym ogniem chciwości: „Bogać cię! Śpij do południa. Pierdol ich wszystkich!".
Pomimo chłodu Allerton jest lojalnym przyjacielem, na którym można polegać. Zamierza otworzyć sklep z alkoholem. Kim Lee otworzy restaurację. Codziennie jeden zestaw dań. Dzięki temu łatwiej się robi zakupy. Kilka kurczaków. Tylko tak można żyć. Skromne cele miały się stać fundamentem Margaras Unlimited, dążenie do wielu skromnych celów pozwoliło na szereg skromnych osiągnięć, które po pewnym czasie stały się całkiem poważne.
Z Allertonem w domu na kółkach. Bałagan Glind. Zmierzamy na południe. Na tyłach domu jest hol oraz mały pokój, które mogą służyć jako sypialnie. Mówię, że trzeba zwolnić albo silniki wysiądą, co jest równie pewne jak niedzielne pieszczoty fallusa widma, owijające obiekt w pulsujące futro... Pomimo chłodu. Społeczeństwo zwraca uwagę na czarne wiarygodne wsparcie smolista broń Margaras grzebień kraju auto fryzura dochodząc do polityki określonej przez to, czego nie przyjmie dziura Burna w stroju do walki Glind krzyczy kapitan o tym, co można wykręcić na południu. Na tyłach domu jest hol usunąć wargi mogą służyć jako sypialnie zaczynają się obracać zwolnić, bo silniki wyrwą ziejący otwór tak szybko 20 stycznia aresztowany przez rozkładane ucho widmo. Sztywny lojalny smażony i dobry ucięta noga wzmianka o tajnej służbie bez kota schwytanego w stalową pułapkę. Przesuwamy ciało ze specjalnymi atrybutami oraz mały pokój na tyłach, który wyrasta na miejscu. Ktoś proponuje mi prowadzenie baru w Nowej Szkocji.
I to właśnie zrobiliśmy: przenieśliśmy organizację widmo do Asunción. Żadne KGB nie może nas ściągnąć za fraki z powrotem do bazy, bo nie ma żadnej bazy, powołaliśmy więc do życia Margaras Unlimited, tajną służbę bez kraju. Jej polityka zależy od zleceń, których MU się nie podejmie. Ogólnie rzecz biorąc, MU przyjmuje typowe zlecenia tajnych służb: zabójstwa, wzniecanie zamieszek, rewolucje, załamania walut, gromadzenie i sprzedaż informacji. Istniała tylko jedna nieco podobna agencja, a mianowicie Interpol. Ponieważ personel Interpolu składał się w znacznej mierze z byłych nazistów, częściowo z listy Kima, wkrótce mocno się okopaliśmy i weszliśmy w posiadanie pokaźnych rozmiarów akt przestępców, dzięki którym mogliśmy werbować agentów pod groźbą zdemaskowania. Mogliśmy też wymuszać pieniądze w zamian za usunięcie z akt, co dawało swobodę działania.
Przekształciliśmy Interpol z biernego biura informacji o przestępcach, bez uprawnień do przeszukiwania, zatrzymywania i aresztowania, w ponadnarodową policję z pełnymi uprawnieniami do aresztowania, przeszukiwania, zatrzymywania, zdobywania informacji od wszystkich policji i agencji wywiadowczych, a przy tym niepodlegającą nikomu.
Zanim się zorientowali, gdzie są dyski organizacji Margaras, dobraliśmy się do akt KGB i CIA niczym stado turkuci podjadków. Nasze pliki komputerowe znajdują się w rozmaitych miejscach, przede wszystkim w Ameryce, z uwagi na brak nadzoru policyjnego, ale także w naszych biurach podróży w Ameryce Południowej; w krajach skandynawskich w biurach pisma „Nudysta"; kopie plików leżą też w sejfach szwajcarskich banków. Nasi technicy swobodnie przemieszczają się od ośrodka do ośrodka, ponieważ nie muszą raportować do centrum w Moskwie ani do MI-5, Langley czy Tel Awiwu lub jakichś nieistotnych agencji.
Szwajcarzy miękną na sedesie z grubą forsą, a żadne nowe Szwajcarie nie podnoszą kuprów, bo fiskus dobiera się do kont na Kajmanach i Bahamach. Czy pominąłem jakieś siatki? Nacjonalistyczne Chiny? Niebezpieczna mafia wietnamska? Stara Union Corse, której nie należy lekceważyć? Watykanu nie można nie przeceniać. Wszystkie grupy nacisku. Nie raportujemy do nikogo. Naszą polityką jest PRZESTRZEŃ.
Wszystko, co opowiada się po stronie programów kosmicznych, eksploracji kosmosu, symulacji warunków kosmicznych, eksploracji przestrzeni wewnętrznej czy poszerzania świadomości może liczyć na nasze poparcie. Wszystko, co zmierza w przeciwnym kierunku, wyeliminujemy. Świat szpiegowski znowu rozszerzył swoje terytorium.
2
Joe Truposz opuścił karabin jak metalową protezę wyrastającą ze stawu barkowego, a na jego ustach zaigrał przelotny uśmiech. Rumieniec odmłodził na chwilę jego zniszczoną twarz, ale zaraz ulotnił się w obłoczku dymu. Szybkimi, precyzyjnymi ruchami rozmontował broń z teleskopem i tłumikiem, po czym schował części do futerału na narzędzia. Za jego plecami Kim Carsons i Mike Chase leżeli martwi w pyle cmentarza w Boulder. Był 17 września 1899 roku.
Oddaliwszy się od cmentarza, Joe skierował się z powrotem ku Perl Street i centrum miasta, pogwizdując irytującą melodyjkę, podobną do szmeru zrzucanej przez węża skóry. Ruszył na stację, kupił bilet do Denver, w wychodku zrobił sobie zastrzyk z morfiny. Dwie godziny później był z powrotem w swojej twierdzy w Denver.
Ani krztyny żalu po Kimie. Artycha, zero zasad i niewiele rozumu. Tym swoim teatralnym pedalstwem wcześniej czy później doprowadziłby do jakiejś kretyńskiej katastrofy... Figura szachowa, którą należało zabrać z szachownicy i ewentualnie użyć jej później w bardziej korzystnych warunkach.
Mike Chase był szykowany na poronioną, pełną idiotycznych ustaw prezydenturę, wspieraną przez Starego Bickforda, jednego ze żłopiących whisky i grających w pokera złych ludzi, którzy rządzą Ameryką z pokojów na tyłach i klubów. Człowieka pokroju Bickforda nic nie wytrąca bardziej z równowagi niż nagłe uświadomienie sobie, że do gry, którą - jak sądził - w pełni kontroluje, włączył się nieznany gracz. Tacy ludzie nie tolerują wątpliwości. Wszystko muszą mieć zapięte na ostatni guzik.
Joe mógł oczywiście związać swój los z Bickfordem - jeszcze jednym tonącym statkiem, tyle że tonącym trochę wolniej. Odchodzący w przeszłość kapitalizm wolnorynkowy miał się przekształcić w kapitalizm korporacyjny, kolejny ślepy zaułek. Problemu nie można rozwiązać, nie wychodząc poza niego. Ludzkiego problemu nie można rozwiązać, nie porzucając ludzkiej perspektywy. Nadzieję na przetrwanie może dać tylko radykalna zmiana szachownicy i figur. Zwróćcie uwagę na egipską koncepcję siedmiu dusz o różnych i rozbieżnych interesach. Całą siódemkę trzeba zespolić w jedność, bo w przeciwnym razie organizm pozostaje narażony na inwazję pasożytów.
Kima i Chase'a należało zlikwidować z kilku istotnych powodów. Obydwaj ponosili odpowiedzialność za śmierć Toma Darka. Chase zaaranżował całą sytuację, a Kim wykonał robotę. Niedbalstwo jest zawsze niewybaczalne. Joe i Tom należeli do tej samej starodawnej gildii druciarzy, kowali, panów ognia... Loki, Anubis oraz bóg Majów, Kak U Pacat, Ten, Który Pracuje w Ogniu. Mistrzowie liczb i pomiarów... technicy. Wraz z nadejściem współczesnych technologii gildia zaczęła ewoluować w stronę fizyki, matematyki, komputerów, elektroniki i fotografii. Joe mógłby to zrobić, ale był zajęty modelami broni Korsarza Kima; dłubał się przy tym, co mógłby zrobić pierwszy lepszy rusznikarz amator.
Jednak prawdziwym powodem był BÓL. We wszechświecie kontrolowanym i określanym przez Kima i jego obsesję na punkcie staroświeckiej broni Joe cierpiał na ohydny, ustawiczny ból. Lewa ręka i bok przylegały do ciała jak płonąca opończa. Ten rodzaj bólu dawało się uśmierzyć morfiną, ale innego bólu, bólu duszy, ani morfina, ani heroina nie mogły zwalczyć. Joe został sprowadzony z powrotem z Krainy Zmarłych, z Piekła. Każda chwila, wszystko, na co patrzył, stanowiło źródło straszliwego bólu.
Sejf, który eksplodował mu w twarz i o mały włos go nie zabił, znajdował się w magazynie, którego używano jako schowka na piwo. Piętrzące się skrzynki ze starymi pomarańczami... sejf wyglądał tak, jakby można go otworzyć otwieraczem do konserw. Joe już zawsze miał nosić ze sobą ten wybuch, smród palących się zgniłych pomarańczy, kordytu i osmalonego metalu. Zmięta, zniszczona twarz Joego, osmalona piekielnym ogniem, buchającym ze stopionego jądra skazanej na zagładę planety.
Oddalając się od cmentarza i nucąc Rower dla dwojga, Joe czuł się znakomicie. Po raz pierwszy od lat ból zniknął. Uczucie to przypominało efekt zastrzyku z morfiny w czwartym dniu odstawienia. Zabijanie zawsze przynosiło pewną ulgę, jakby ból został odessany. Tym razem jednak ulga była ogromna, ponieważ Kim stanowił integralną część kontekstu bólu. „Ogniem z broni palnej wyrąb sobie drogę ku wolności" - myślał Joe. Wiedział, że ból powróci, ale do tego czasu może uda mu się znaleźć wyjście.
Joe skręcił w Miłą... drzewa, trawniki, domy z czerwonej cegły. Ulica była dziwnie pusta. Psy nie szczekały. Tylko wiatr w drżących topolach i szum płynącej wody... Woń palących się liści. Chłopiec w czerwonym sweterku przejechał na rowerze i uśmiechnął się do Joego.
Dobrze się stało, że ukrył swoje talenty i atuty. Dzięki temu trudniej go będzie zlokalizować, kiedy Bickford zorientuje się, że sprawy przybrały niedobry obrót, i zacznie szukać nieznanego gracza. Bickford oczywiście wiedział o przeszłości Joego, ale z pewnością by go zlekceważył. Rusznikarz, gracz nawet nie w szachy, ale w warcaby.
Przez wieki, dziesiątki wieków, Joe służył wielu ludziom, a także wielu bogom, ponieważ ludzie są tylko przedstawicielami bogów. Służył wielu, ale nie szanował żadnego. „Nie wiedzą nawet, które guziki naciskać ani co się stanie, jeśli je naciśniesz. Za każdym pieprzonym razem wylogowują się z roboty".
Joe jest Druciarzem, Kowalem, Panem Kluczy i Zamków, Czasu i Ognia, Panem Światła i Dźwięku, Technikiem. Wie jak i wie kiedy. „Dlaczego" go nie interesuje. Uciekł z wielu tonących statków. „Mam słuchać rozkazów teatralnej cioty o ptasim móżdżku? Szczegóły zostawcie Joemu... Cóż, zostawił o jeden szczegół za dużo. Wszyscy tak robią".
Musiał się sprężać, zanim Bickford & Co. zdążą się otrząsnąć i zatkać przeciek. Wiedział, że tylko jeden człowiek był w stanie przeprowadzić głębokie zmiany, które mogłyby przełamać impas, w jakim znalazła się ludzkość: Hasan i Sabbah, HIS. Starzec z Gór. Tak się jednak składało, że HIS-a odcinała blokada, przy której Brama Anubisa wyglądała jak marna kłódka.
Joe tak dobrze rozumiał Kima, że mógł sobie pozwolić na pozbycie się go, jako tej części siebie samego, która obecnie nie była już użyteczna ani istotna. Rozumiał podejmowane przez Kima próby przekroczenia własnej cielesności, z którą nigdy się nie pogodził. Kim usiłował osiągnąć ten cel za pomocą lodowatej, nieludzkiej perfekcji, utrzymywanej za cenę bólu i doskonalonej do granic wytrzymałości. Joe przyjął postawę negacji, czystej funkcjonalności, którą można utrzymać jedynie dążeniem do zabójczego celu.
Najprostsza czynność sprawiała mu ból prawie nie do zniesienia. Taką czynnością mogło być rzucenie okiem na własne miejsce pracy i ułożenie przedmiotów w należytym porządku; każdemu przedmiotowi należało albo przypisać miejsce, albo przenieść go do innego pomieszczenia, co w efekcie sprowadzało się do przenoszenia bałaganu w inne miejsce, gdzie z czasem zabierał się do porządków, aż w końcu każdy przedmiot miał kontakt z jego ręką, natomiast te rzeczy, dla których miejsca zabrakło, układał w tak zwaną Muriel, ostateczny wyraz chaotycznego porządku.
Ów nieustanny ból jest sankcją narzuconą przez Naturę, z której praw szydzi, pozostając przy życiu. Jedyną liną ratunkową Joego jest miłość do pewnych zwierząt. Psy momentalnie reagują na niego nienawiścią, widząc w nim Obcego, ale Joe potrafi uczynić się niewidzialnym dla psów (gdyby go dostrzegły, rozbolałyby je oczy), toteż pies przemyka na obrzeżach jego schronienia.
Koty widzą w nim przyjaciela. Mrucząc, ocierają się o niego. Joe potrafi oswajać łasice, skunksy i szopy. Posiadł utraconą sztukę przeobrażania zwierzęcia w przyjaciela. Dotyk musi być bardzo odważny i bardzo delikatny. Joe czuje, jak ki wypełnia utraconą dłoń, a zwierzę odwraca się i pręży grzbiet pod wpływem widmowego dotyku. Gdyby dotyk zawiódł, zwierzę mogłoby zaatakować jak potwór z piekła rodem. Kilka osób przypłaciło życiem próbę oswojenia dziewięciokilogramowego tygrysa z Ameryki Środkowej. Zaprzyjaźnić się z dzikim zwierzęciem mogą tylko ludzie bez lęku, a właśnie Joemu nie pozostało już nic, czego mógłby się bać.
Lekki rumieniec zamaskował jego wiek, wzbogacając wygląd Joego o akcent młodości. Zdemontował kapitalizm, węża zrzucającego skórę. Przesiadka. Kupił bilet, żeby móc skorzystać z kibla. Dusze godzinowe... Joe czuje w swoim stawie barkowym, że Mike Chase zostanie prezydentem, lekki rumieniec rzucił poronione ustawodawstwo na poronioną prezydenturę zostawić dla Bickforda kolejny zlew spowity w opary kwasu azotawego szybki dokładny Joe z dystansem kolejny ślepy zaułek. Tylko skrzynka na narzędzia. Szachownica i warcaby nucą melodyjkę, która brzmi jak przetrwanie. Pomyśl o siedmiu drogach na scenę stopionych w jedną. Na cmentarzu jest tylko jeden człowiek, HIS. Jak można sforsować blokadę, gdy dzień jest ślepą uliczką?
Joe Truposz należy do wybranej rasy banitów, znanych jako NB, naturalni banici, którzy dążą do złamania tak zwanych wszechświatowych praw naturalnych, narzuconych nam przez fizyków, chemików, matematyków, biologów, oraz przede wszystkim: by zastąpić gigantyczne oszustwo przyczyny i skutku koncepcją synchroniczności, dającą o wiele więcej możliwości.
Zwyczajni banici łamią prawa ustanowione przez ludzi. Zakazy kradzieży i zabójstwa są łamane w każdej sekundzie. Prawo naturalne łamie się tylko raz. Dla zwykłego przestępcy złamanie prawa jest środkiem do celu: zdobycia pieniędzy, usunięcia źródła zagrożenia lub irytacji. Dla NB złamanie prawa naturalnego stanowi cel sam w sobie: kres tego prawa.
Zwyczajni banici specjalizują się w swoich branżach, w zależności od predyspozycji i inklinacji, w każdym razie kiedyś tak było. Wiele dawnych typów przestępców to obecnie gatunki zagrożone. Weźmy na przykład Murphy'ego. Ile osób dziś wie, kto to jest Murphy? Otóż Murphy kieruje jelenia do nieistniejącej dziwki, która jakoby przyjmuje w domu bez portiera, z drzwiami wejściowymi niezamykanymi na klucz.
- Szukasz przygody, przyjacielu?
- Cóż, hm, tak...
Murphy telefonuje; wszystko jest ukartowane. Prowadzi jelenia do wejścia.
- Wejdź na pierwsze piętro, pierwsze drzwi po lewej, 1A. Dziewczyna pierwsza klasa, przyjacielu, już na ciebie czeka. Płacisz mi teraz, żeby nie było potem żadnych sprzeczek.
Tylko czarny może mówić prawdziwym głosem Murphy'ego - opanowanym, aluzyjnym, znajomym - i mieć prawdziwą twarz Murphy'ego - szczerą, bezczelną, niegodną zaufania.
Nie zapominajmy też o specach od bajeru, czyli wydawania reszty. Zaczynasz od płacenia dwudziestką za towar wart dwa dolary. Kiedy reszta pojawia się na ladzie, mówisz do sprzedawcy:
- Chyba nie wiedziałem, co robię. Nie chcę zabierać panu wszystkich drobnych. Proszę, niech mi pan da za to dziesiątkę. - Po czym odliczasz mu z powrotem jednodolarówki, zatrzymując sobie na przykład piątkę. Taka metoda. Trudno jest zostać skazanym za taki numer, ponieważ nikt nie potrafi dokładnie wyjaśnić, co zaszło.
Podstawową zasadę takiego oszustwa można znaleźć w szkicu Edgara Allana Poe o dziewiętnastowiecznych naciągaczach zwanych cwaniaczkami. Cwaniaczek wchodzi do trafiki i prosi o prymkę tytoniu do żucia. Kiedy prymka pojawia się na ladzie, cwaniaczek zmienia zdanie.
- Jednak poproszę o cygaro - mówi, bierze cygaro i kieruje się do wyjścia.
- Chwileczkę. Nie zapłacił mi pan za cygaro.
- Oczywiście, że nie. Wymieniłem je na tytoń.
- Nie przypominam sobie, żeby zapłacił mi pan za tytoń.
- Zapłacić! Przecież tam leży! Nie próbuj nabierać podróżnych.
Nierzucający się w oczy i namolni, spece od reszty są często narkomanami.
Czy są jeszcze spece od bajeru? Tacy jak Żółtek Weil ze sklepu, który otwierał lipny zakład brokerski albo totalizator, kasował klientów przez kilka dni, po czym znikał z łupem w mrokach nocy. Godny uwagi jest też brudny szwindel jachtowy, praktykowany swego czasu przez znanego przywódcę religijnego, który pozostanie anonimowy. Kupią razem jacht, popłyną na morza południowe... Ten szwindel wymaga, by jeleń i oszust mieszkali w tym samym domu na kółkach, upijali się razem co noc i rżnęli tę samą dziwkę. Żółtek Weil byłby oburzony. Jedna z jego zasad brzmiała: „Nigdy nie pić z dzikusem".
Dawni bandyci obrabiający banki, włamywacze, którzy kupowali od firm ubezpieczeniowych spisy inwentaryzacyjne sklepów jubilerskich i dokładnie wiedzieli, czego szukają, kieszonkowcy szkoleni od najmłodszych lat - mówi się, że najlepsi pochodzą z Kolumbii - gdzie oni są? Murphy, „bajeranci", sklepikarze? Odeszli, wszyscy odeszli.
Zwyczajni banici się specjalizują, i tak też jest z naturalnymi banitami. Joe Truposz specjalizuje się w biologii ewolucyjnej. Drogo okupioną wiedzę o bólu i śmierci postanowił użyć do złamania dwóch praw biologicznych:
Zasada numer jeden: krzyżówki są dopuszczalne, i to w ostateczności, tylko między blisko spokrewnionymi gatunkami, a zrodzone z takich krzyżówek osobniki są zawsze bezpłodne. Policja Biologiczna wprost ostrzega: „Znoszenie granic, które matka natura, w swej dojrzałej mądrości, wytyczyła między gatunkami, prowadzi do biologicznego i społecznego chaosu".
- Jak myślicie, od czego tu jestem? - mówi Joe. - Niech się stanie.
Zasada numer dwa: skok ewolucyjny prowadzący do mutacji biologicznych jest ostateczny i nieodwracalny. Kijanki rozpoczynają życie w wodzie, oddychając za pomocą skrzeli. W określonym momencie zanikają skrzela, kijanka wypełza na ląd, gdzie oddycha powietrzem za pomocą płuc. Następnie wraca do wody, gdzie przeżywa resztę swoich dni. Może więc wygodnie byłoby odzyskać skrzela i znowu oddychać pod wodą?
- Mowffy ni ma, przyjdź w piątek - mówi Kosmiczny Wujek. Takie jest prawo.
Na początek Joe wyciąga z kosmicznego żłóbka młodziutkiego muła. Jest tam Maria - Matka Mulica - jest Józef - ojciec - jest też niemożliwe dziecko ze lśniącą, pulsującą aureolą nad łebkiem.
Narzędziem odmienionego losu był weterynarz z Kansas znany jako Joe Łazarz. Kopnięty w głowę przez muła, uznany za zmarłego w szpitalu Lawrence Memorial, został jednak przywrócony do życia. Podobnie jak św. Paweł, spadający z osła w drodze do Damaszku, po cudownym uzdrowieniu Joe Łaz wiedział, co ma robić.
Zabrał się do tworzenia płodnego muła. W namagnetyzowanej piramidzie umieścił spermę konia i osła, poddał promieniowaniu orgonicznemu, po czym zapłodnił klacz, nie sfuszerował. Łaz poszedł więc dalej: skonstruował namagnetyzowaną przegrodę i bombardował kopulujące zwierzęta ŚPO, Śmiertelnym Promieniowaniem Orgonicznym. Zaszył się w kozią skórę i zaczął okładać zwierzęta przy dźwiękach muzyki dzikiego Pana - każda kobieta uderzona biczem Boga Kozła zajdzie w ciążę - aż wreszcie stworzył płodnego muła.
Sceptycy uznali muła Joe Łazarza za największe oszustwo od czasów człowieka z Piltdown.
- Dla mnie to pestka - oświadczył z kamienną twarzą Joe.
Cichy, tajemniczy były herpetolog z Florydy rzuca wyzwanie zasadzie numer dwa. Nazywa się Joe Sanford. Ukąszony przez kobrę królewską, przeżył i poświęcił się badaniu kijanek i salamander. Sanford twierdzi, że przywrócił skrzela dojrzałym, oddychającym powietrzem kijankom przez wstrzykiwanie im wyciągu z łożyska owcy.
(Tak się składa, że identycznego preparatu używał doktor Niehaus z Genewy, aby cofnąć czas dla swoich zamożnych pacjentów: W. Somerseta Maughama, Nocla Cowarda, papieża Piusa XII oraz prezydenta Eisenhowera. Pamiętam Eisenhowera, jak machał małą flagą Stanów Zjednoczonych na łóżku szpitalnym, z szerokim, debilowatym uśmiechem na twarzy, i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek umrze. Winston Churchill nie kwalifikował się na kurację odmładzającą Niehausa, ponieważ nie mógł odstawić gorzały na sześć tygodni, co było nieodzownym wymogiem).
Zasada numer dwa zakłada, że czas jest nieodwracalny. Sanford robi dziurę w czasie, a Joe z chlupotem wlewa krzyżówki.
Nie ma potrzeby niczego udowadniać, wystarczy stwierdzić fakt. Mamy do czynienia z rewolucją biologiczną, prowadzoną z nowymi gatunkami i nowymi sposobami myślenia, wojną, w której pocisk może trafić w cel dopiero po wielu tysiącleciach. Jak w tym starym dowcipie o kacie, który tnie samurajskim mieczem... cóż, tym razem nie trafiłeś. Ale spróbuj potrząsnąć głową za trzysta lat.
Niechaj zniknie... odwieczna bariera między roślinożercami a mięsożercami. Stary podział na mięsożerców i roślinożerców rozpłynął się w pierwotnym pragnieniu płodzenia stworzeń, które będą jadły zarówno mięso, jak i rośliny. Lwy pasą się na trawiastych wyżynach. Do wiosek zakradają się dzikie zwierzęta ludojady, które są stałocieplne lub zmiennocieplne, w zależności od otoczenia. Na końcu ludzkiej ewolucji wszystkie chwyty są dozwolone.
Pełnia jest we wszystkim, co niedokonane, w nieśmiałości, która się waha.
Niech inni mówią drżącym głosem:
- Odważę się na wszystko, co godne człowieka, kto się poważy na więcej, jest nikim.
- Wcale nie - oponuje Joe.
Ten, kto w ogóle się odważy, musi się odważyć na wszystko.
Kiedy muły się cielą,
Wszystko jest dozwolone.
Kiedy muły świecą,
Wszystko się cieli.
Krzyżówki z Nieograniczoną Odpowiedzialnością... KzNO KzNO KzNO.
Doktor Whitehorn przyglądał się badawczo siedzącemu naprzeciw człowiekowi. Jego czaszka wyglądała tak, jakby zrobiono ją z cienkiej blachy, zmiażdżono z lewej strony, a następnie pospawano; wzdłuż połączenia biegła cienka czerwono-purpurowa blizna.
Zgodnie z przypuszczeniem doktora ślepe lewe oko Joego nie było ślepe. Joe zmajstrował sobie sztuczne oko, połączone przewodami z centrum optycznym, które przesyłało do jego umysłu obrazy, często odmienne od tego, co rejestrowało prawe oko. Rozbieżność ta była szczególnie wyraźna, kiedy patrzył na ludzi i zwierzęta. Z czasem Joe pojął, jak bardzo to, co widzimy, jest uwarunkowane tym, co spodziewamy się ujrzeć, innymi słowy: nawykowymi wzorcami wzrokowymi. Sztuczne oko było pozbawione wszelkich wzorców wzrokowych. Soczewkę umocowano na stałe, toteż Joe mógł nią kierować, tylko poruszając głową. Nadto w soczewce można było zmieniać ogniskową, co znacznie poszerzało zakres widzenia bocznego. Joe odkrył, że bardzo dokładnie potrafi odczytywać ludzkie intencje i wyraz twarzy, porównując dane dostarczane przez żywe oko - rejestrujące wrażenie, jakie dana osoba chce wywierać - z danymi z oka sztucznego. Czasami rozbieżność przybierała tak groteskowe rozmiary, iż Joe dziwił się, że nie jest dla wszystkich oczywista.
Joe wiedział, że doktor Whitehorn, który oglądał jego referencje z uśmiechem rozbawienia, wątpił w ich autentyczność.
Zanim doktor Whitehorn poświęcił się badaniom, pracował jako psychiatra. Zawód ten przyciąga wielu lekarzy, ponieważ swój wrodzony niedobór intuicyjnego wglądu w intencje, uczucia i myśli innych ludzi mają nadzieję zrekompensować wchłanianiem mnóstwa danych. Doktor Whitehorn musiał jednak porzucić psychiatrię, ponieważ kontakt z beznadziejnie okaleczonymi istotami sprawiał mu niezmierny ból, a jeszcze większy ból sprawiały mu brutalne, nieludzkie metody leczenia takich pacjentów, ponieważ są „nienormalni" i dlatego nikt nie da wiary ich skargom na stosowaną kurację.
Nie znaczy to, że doktor Whitehorn był wyjątkowo współczującym człowiekiem. Po prostu nie mógł nie odczuwać czyjegoś bólu, a człowiek siedzący przed nim wprost promieniował bólem. Oczywiście... rany fizyczne... proteza, sztuczne oko, ból odciętej kończyny, ból utraconego oka. Doktor zdał sobie sprawę z dziwnej woni, która nie pochodziła od tego człowieka, ale dostała się do pokoju razem z nim. Smród gnijących cytrusów i płonącego plastiku, jakby paliło się wesołe miasteczko.
- Cóż, profesorze Hellbrandt, posiada pan imponujące referencje.
- Znam się na swojej dziedzinie.
- Powiedziałbym, że nawet na kilku.
- Działałem pod pseudonimem Szeroki Obraz. Można spędzić całe życie na dopasowywaniu jednego kawałka.
- Większość ludzi nie robi nawet tego.
- Większość ludzi nic nie robi.
- Z pewnością znajdzie się tutaj praca dla człowieka z pańskimi... hm... zdolnościami i kwalifikacjami, choć podejrzewam, że niektóre z referencji zostały sfałszowane.
Joe wzruszył prawym, ludzkim ramieniem i uśmiechnął się prawą stroną twarzy. Efekt był niepokojący.
Joe miał kilka przyrządów, które mógł mocować tuż pod łokciem uciętej ręki. Jednym z nich był paralizator z dwiema długimi, ostrymi jak igły elektrodami, którymi można było dźgnąć przeciwnika i wywołać wewnętrzny wstrząs. Miał też strzykawkę z cyjankiem powodującym natychmiastową śmierć oraz wiatrówkę z nabojami usypiającymi. Joe uważał te przedmioty za zabawki, dla których w miarę postępu badań znajdował coraz mniejsze zastosowanie. Przed zakończeniem badań nigdy nie pozwalał komukolwiek odkryć lub choćby domyślić się, nad czym Joe faktycznie pracuje. Wtedy zaś było już zbyt późno, by przeciwnicy mogli odnieść korzyść z jego pracy.
Odkąd Joe nauczył się korzystać z rozmaitych zasobów finansowych dzięki grantom na badania, stypendiom i fundacjom, zaczął żonglować jednocześnie kilkoma projektami, a wszystkim przyświecał jeden cel: wywrócić do góry nogami istniejący porządek naturalny. Joe założył fundację ekologiczną Siewniki, pod pozorem badania pożytecznych gatunków roślin i zwierząt oraz wprowadzania ich na obszary, gdzie dotychczas nie występowały. Należało przy tym uwzględnić właściwe warunki klimatyczne, zakłócenia istniejących ekosystemów, a także potencjalną użyteczność nowych gatunków jako źródła pożywienia, przeszkody dla szkodników i tym podobne rzeczy.
W istocie jednak Joe zamierzał przeprowadzać doświadczenia z dziedziny ewolucji przestankowej. Miały one polegać na przenoszeniu niewielkich ilości ryb, zwierząt i gadów do obcych im środowisk, a także na umożliwianiu krzyżówek przez zbliżanie gatunków wcześniej niestykających się ze sobą. Warto zaznaczyć, że jedną z nielicznych istniejących krzyżówek jest „tyglew", skrzyżowanie tygrysa z lwem, gatunków, które żyją w różnych środowiskach naturalnych i nie kontaktują się między sobą bez interwencji człowieka.
Joe potrafił być za pan brat z innymi badaczami, a tamci to akceptowali. Musieli akceptować, ponieważ wszyscy bali się Joego, jego białych oczu, śmiertelnie bladej cery, słabego głosu, który jednak rozchodził się po laboratorium i wwiercał im się w głowy... I ten jego niepokojący uśmiech. Kiedy Joe chciał, żeby coś zostało zrobione, oni to robili. Nigdy nie spotykał się z nimi poza laboratorium.
Nikt oprócz Joego i jego ekipy nie wie, że prawdziwym celem badań jest sabotaż planowanej autostrady, która miałaby przeciąć dorzecze Amazonki. W kolejce czekają już Coca-Cola, McDonald's i Hilton. Joe wie, że budowa autostrady będzie oznaczać zagładę ostatniej dżungli tropikalnej na Ziemi. Joe jest zagorzałym ekologiem. Widok ścinanego drzewa sprawia mu ból.
- Oni nie przejadą - postanawia.
Już to widzi: hotele Hilton w dżungli... z głośników sączy się melodia Kiedy orchidee kwitną przy księżycu... bar z orchideami, a pod ścianą zbiornik pełen piranii. Pracownicy hotelu wrzucają do zbiornika żywe złote rybki i surowe mięso.
Motele, sklepy z pamiątkami, knajpy z hamburgerami, pijani Indianie, zanieczyszczone rzeki, gryzący swąd spalin z dieslowskich silników. Przed Operą w Manaus turyści pozują do zdjęć z boa dusicielem.
Straszliwy skandal: wielki gwiazdor muzyki pop, w napadzie zazdrości wzmożonej kokainą, chwycił yorkshire teriera swojej dziewczyny i wrzucił do zbiornika z piraniami. Kiedy piranie rzuciły się na gramolącego się psa, rozhisteryzowana gwiazdka rzuciła ciężką popielniczką z brązu, rozbijając zbiornik. Kłapiące pyskami ryby i zakrwawiona woda chlusnęły na gości hotelowych, a wypatroszony, ujadający pies ciągnął wnętrzności po podłodze. To była niezła scena, uwieczniona przez liczne aparaty fotograficzne dla potomności i na eksport. Takie właśnie drobiazgi czynią przyszłość na tyle trwałą, by zasługiwała na zniszczenie.
Minęli miasteczko Esperanza i zatrzymali się na piwo... trzej funkcjonariusze Policia Nacionale w rozpiętych kurtkach, miejscowa młodzież o dziobatych, szczurzych twarzach, przypuszczalnie zawodowy szwagier gliniarza - ich życie i horyzonty myślowe równie wąskie i ograniczone jak dolina szeroka i otwarta.
Joe widział Góry Skaliste, Alpy, Himalaje, ale to był nowy wymiar, dziurka od klucza, przez którą mignęła mu większa planeta, znacznie większa niż Saturn z jego snów. Cisza była odpowiednio cięższa, kiedy patrzył przez rozległą dolinę i widział, wyraźnie jak przez teleskop, miasteczko pełne rozsypujących się stiuków, rzekę, kamienny most, topole, pola, pasące się owce i bydło, łatki na szerokim płótnie.
Hotele Hilton zostają rozebrane, autostrada zarasta krzewami i pnączami, kiedy Joe ciągnie za dywan czasu, a motele, stacje benzynowe, restauracje serwujące steki, McDonaldy, szafy grające i pizzerie lecą z powrotem do dżungli, do małp wyjców i nawołujących ptaków. Niereagująca na szczepionkę złośliwa odmiana żółtej febry, straszne choroby skóry, błyskawicznie rozwijający się trąd, który zabija w ciągu kilku miesięcy, czas cofa się do budowy Kanału Panamskiego, każdy odcinek autostrady wybrukowany czaszkami. Odwrót. Wycofujemy się. Poza tym nie mogą znaleźć rąk do pracy. Czający się w oddali Indianie podobnie jak dżungla czekają na odzyskanie zabranego im terytorium.
Joe daje na luz i zaczyna się zajmować transplantologią. Po praktyce pod kierunkiem doktora Steincrossa, największego specjalisty w branży przeszczepów, wkrótce zostaje mistrzem w tej dziedzinie. Joe potrafi ukrywać swoje możliwości i zachowuje się jak pierwszy lepszy głupi chirurg, uzależniony od przeprowadzanych operacji oraz uwielbienia pacjentów, pielęgniarzy i kolegów.
- Doktor Tod... doktor Tod... - niesie się za nim po szpitalnych korytarzach pełen szacunku szmer. Było o nim w „Lifie".
- Jak Katon ustanawiaj prawa i siedź wsłuchany w swoje własne brawa.
Joe stwierdza, że jest to jedna z najbardziej niesmacznych ról, jakie przyszło mu odgrywać. Jednocześnie jest to rola śmiertelnie łatwa. Co więcej, chirurgia przeszczepów wiąże się z jego dążeniem do tworzenia krzyżówek i mutacji.
Problemem jest syndrom odrzucenia. Gdyby udało się usunąć tę przeszkodę, świat zalałby biologiczny potop. Bariera ta jest jednak potwornie trudna do pokonania. Skoro ciało odrzuca ratujący życie narząd innego człowieka, o ileż większy ma sens odrzucanie części innych gatunków albo mutacji w obrębie jednego gatunku?
Mimo to widać światło na końcu cięcia chirurgicznego: tkanka mózgowa nie odrzuca. Jest to inna kategoria tkanek. Nie odczuwa bólu, a zraniona, nie odradza się ani nie goi. Joe nie jest na tyle głupi, by zacząć paplać o przeszczepach mózgu, ale wie, że taka idea tkwi w umyśle i mózgu każdego transplantologa.
- Czemu by nie włożyć mózgu Einsteina w ciało młodego rowerzysty, którego mózg uległ zniszczeniu w wyniku wypadku?
Wiele osób wzdraga się przed takim pomysłem. Ależ to mogłoby prowadzić do nieśmiertelności! Wystarczy przenieść stary mózg z jednego ciała do drugiego. Wcześniej czy później nie będą nawet czekać na ofiary wypadków.
- Wzywam doktora Sibleya... - To najlepszy spec od jajecznicy w całej branży. Potrafi wymienić mózg gołymi rękami.
To wszystko nie interesuje Joego. Najwyraźniej jest to możliwe, ale po co to robić? Znacznie ciekawsze perspektywy otwierają się przed przeszczepami międzygatunkowymi. Powiedzmy: mózg szympansa w ludzkim ciele. Niehamowany przez liczne blokady emocjonalne, ustawicznie wpajane ludziom przez zainteresowane strony, taki szympans mógłby się okazać supergeniuszem, inaczej mówiąc, mógłby urzeczywistnić sporą część ludzkiego potencjału.
Dlaczego na tym poprzestawać? Dlaczego poprzestawać na czymkolwiek?
Joe nie może się zatrzymać. Nie ma gdzie się zatrzymać. Nie może kochać drugiego człowieka, ponieważ nie ma ludzkiego miejsca, skąd mógłby kochać. Może jednak kochać zwierzęta, dysponuje bowiem miejscami zwierzęcymi.
Uczucie żalu sprawia mu wielki ból - „żelazne łzy na policzku Plutona". Odczuwa żal w płytkach czaszki, protezach, sztucznym oku, we wszystkich przewodach i obwodach mikroskopijnych chipów, aż po atomy i fotony.
Organizując projekt badawczy w dziedzinie odrzucania przeszczepów i reakcji immunologicznych u zwierząt, zamiast skrzyknąć ekipę immunologów i chirurgów, Joe dobra! Personel bez przeszkolenia chirurgicznego i bez doświadczenia naukowego. Młody człowiek kończący studia medyczne ma głowę tak napchaną nieprzetrawionymi, często mylnymi informacjami, że brakuje miejsca na myślenie. W dodatku student nasiąka całą masą światłoćmiących przesądów.
Jako powszechnie szanowany chirurg specjalizujący się w przeszczepach, uhonorowany imponującą kolekcją tytułów i stopni naukowych, bez trudu uzyskuje fundusze na swój projekt. Wystarczy, że zwróci uwagę na korzyści finansowe: wybrany przez niego personel będzie pracować za jedną czwartą przyjętych stawek. Po co więc przekupywać jakiegoś immunologa primadonnę? Najdoskonalszych chirurgów nie skusiłyby żadne pieniądze. „Nie jesteśmy weterynarzami!".
W zasadzie każdy chirurg, który zgodziłby się pracować w Zoo, jak nazwano projekt, jest przypuszczalnie niekompetentny albo i gorzej. Jedynym zatrudnionym przy projekcie lekarzem jest doktor Benway, a jego uprawnienia są nieważne.
Joe kładzie nacisk na biegłość mechaniczną, ze szczególnym uwzględnieniem wiedzy z zakresu elektryki i elektroniki. Chłopcy, którzy od najmłodszych lat rozkładali rzeczy na kawałki, a następnie je składali (jak umieli). Chirurdzy są przecież niczym więcej jak mechanikami, ale wielu z nich to beznadziejni mechanicy.
Oto wybrane osoby zatrudnione przez Joego:
1. Elektryk, wynalazca
2. Programista komputerowy, jego hobby to zakładanie przynęty na pstrągi
3. Matematyk, chemik organiczny
4. Rzeźbiarz w drewnie i kości słoniowej
5. Rusznikarz, zegarmistrz
6. Weterynarz, utracił prawo do wykonywania zawodu, ponieważ leczył udomowione skunksy
7. Rusznikarz, wynalazca
8. Prestidigitator, hipnotyzer
9. Kreślarz, buduje modele statków w butelkach
- Jajecznica!
Ekipa Zoo rzuca się w wir fantastycznych operacji na zwierzętach... w salach operacyjnych zamieniane są serca, nerki, płuca, wątroby, wyrostki robaczkowe; często przeprowadza się sześć operacji jednocześnie, chirurdzy podają sobie narządy i narzędzia, ślizgając się na zakrwawionej podłodze. Mózgi przelewane są z kuwety do kuwety jak rozbełtane jajka.
- Przesuń się! Mam tu guźca w ciąży.
Dzień w dzień całe sterty pozszywanych zwierzęcych ciał odsyła się na noszach na sekcję lub na salę, gdzie pacjenci wracają do zdrowia. Zadziwiające, że po takich zabiegach chirurgicznych zwierzęta nadawały się do badań nad zachowaniem, ale niektóre mogły nawet chodzić, szczekać, wyć i warczeć.
Nie słychać miauczenia, ponieważ Joe nie toleruje w Zoo kotów, szopów, skunksów, norek, lisów, lemurów ani żadnych innych przewdzięcznych stworzeń. Nie chciał nawet myśleć ani opisywać podejrzanych operacji chirurgicznych na nich - niemych dowodach na to, że swego czasu Stwórca o zręcznych, delikatnych, kochających palcach oddychał na Ziemi, zanim złe zwierzę, człowiek, położyło kres dziełu stworzenia i zatrzymało proces ewolucji.
Człowiek jest bowiem rzeczywiście produktem końcowym. Nie dlatego, że homo sapiens stanowi szczyt doskonałości, na którego widok sam Bóg wyznaje bojaźliwe: „Nic lepszego nie potrafię stworzyć!", ale dlatego, że człowiek jest nieudanym eksperymentem, który ugrzązł w biologicznym ślepym zaułku i w nieunikniony sposób dąży do zagłady.
- Dobra, chłopaki, przebijamy się na wolność.
*
Pojęcie krzyżówki charakteryzuje wszystkie relacje między człowiekiem a zwierzętami, ponieważ jedynie istota będąca zarazem człowiekiem i zwierzęciem może stanowić pomost między oboma gatunkami. Mówimy tu o wzorach krzyżówek, raczej potencjałach niż rzeczywistych odrębnych istotach, zdolnych do rozmnażania.
Zadaniem stróża jest opiekować się tymi na wpół ukształtowanymi stworzeniami i urzeczywistniać ich potencjał. Niektóre istoty okupują to straszliwym cierpieniem, inne oznaczają całkowitą klęskę. Wszystkie dotychczasowe wskazówki, zalecenia, wszystkie zdobyte doświadczenia na nic się tu nie przydadzą...
Krzyżując dłonie, delikatnie tuli zwierzęcego ducha do piersi. Duch, pierwszy i jedyny w swoim rodzaju, zwraca się ku niemu z pełną ufnością. Nikogo innego nie ma. Czego potrzebuje to stworzenie? Musi się tego dowiedzieć i za wszelką cenę zaspokoić ową potrzebę. Terminujący stróż, którego terminowanie dobiegło końca.
Kiedy jesteś w terenie, możesz liczyć tylko na siebie. Sam musisz wezwać niezbędną pomoc, niejako ją przywołać intensywnością swoich potrzeb. Na tej planecie wiele mówiło się o miłości, a kiedy wszystko zostanie powiedziane i zrobione - przy czym znacznie więcej się mówi, niż robi - niewiele osób zrozumie, że istnieje miłość silniejsza niż miłość mężczyzny do kobiety czy mężczyzny do mężczyzny - miłość ani seksualna, ani religijna. Miłość do stworzenia, które stworzyłeś z siebie całego, przekracza wszelkie inne rodzaje miłości.
Z takiej miłości się umiera. Dla tego jednego aktu stwórczego stracić jedyną rzecz, jaka ma w twoim życiu sens, stracić każdy oddech, każdy gest, całe znużenie i ból - taki żal może zabić. Stopniowo zaczyna pojmować, dlaczego ludzie uczynią wszystko, byle tylko uniknąć podobnego żalu. On jednak nie może go uniknąć. Przyjął rolę Strażnika.
Przed bungalowem w Palm Beach czekam na taksówkę mającą mnie zawieźć na lotnisko. Dobra, nieszczęśliwa twarz mojej matki - wtedy widziałem ją ostatni raz. Tak naprawdę to błogosławieństwo. Długo chorowała. Martwa twarz ojca w krematorium.
- Za późno. Odbiór z Cobblestone Gardens.
3
Neferti je śniadanie przy długim drewnianym stole razem z pięcioma uczestnikami wyprawy: Anglikiem, Francuzem, Rosjaninem, Austriakiem i Szwedem. Mieszkają w dużym hangarze, wyposażonym w szafki na akta, prycze, wojskowe skrzynie, półki z narzędziami i stojaki na broń.
- Spójrz na siebie - zwraca się do Nefertiego Anglik. - Wypalony kosmonauta. Przecież ty masz wprowadzić radykalne zmiany... nawoływać!
- Trudno to robić, kiedy moje nawoływania są kontrowane przez wrogich krytyków, wspieranych przez skomputeryzowaną policję myśli.
- Krytycy? Wstań! Masz nawoływać!
Neferti doznaje nagłego przypływu energii. Szybuje pod sufit. Pozostali nie przerywają jedzenia. Między kęsami Rosjanin studiuje wykresy na stole. W górę i przez sufit. Napotyka warstwę zbitego śniegu. Przedostaje się przez śnieg w krystalicznie kobaltowe niebo nad ruinami Samarkandy.
W dole, na wzniesieniu nad głębokim błękitnym jeziorem, widzi turecką zagrodę. Ląduje, idzie po palach wystających na blisko metr nad wodą, dociera do spiralnych schodów o szerokich stopniach, wykładanych niebiesko-czerwoną terakotą. Jest gotów tu pozostać i stawić czoło wszelkim nowym zagrożeniom. Wszystko jest lepsze niż bezruch. Wbiegając po schodach, które prowadzą łukiem na piętro położone około siedmiu metrów nad jeziorem, gotów jest opuścić stare ciało.
U szczytu schodów staje przed drzwiami z gładkiego srebrzystego metalu, w których widzi swoją twarz i ubranie. Ma na sobie strój tatarski... złoty sznur, ubranie z czerwonego i niebieskiego jedwabiu, twarde poduszeczki na ramionach i filcowe buty. Za pasem tkwi zakrzywiony miecz. Twarz ma znacznie młodszą, podobnie jak szczupłe, krzepkie ciało. Zęby ma żółte i twarde jak stara kość słoniowa, usta wykrzywione w desperackim uśmieszku. Najwyraźniej pojawiło się bezpośrednie niebezpieczeństwo, trzeba podjąć drastyczne kroki.
Drzwi są wyposażone w wystającą, okrągłą gałkę. Przekręca ją i drzwi się otwierają. Naprzeciw wychodzi mały szary pies. Zna tego psa i każe mu się zamknąć. W głębi widać jeszcze dwa psy: czarnego i brunatnego. Usiłuje zamknąć za sobą drzwi, ale nie jest pewien, jak działa mechanizm.
Znajduje się w małym pomieszczeniu z niskimi kanapami pod ścianami i kołkami na ubrania. Obok holu wejściowego, za ścianą działową, jest drugie pomieszczenie tej samej wielkości, otwarte w głębi. W tym drugim pomieszczeniu spotyka dwóch mężczyzn. Stary człowiek w szarej dżelabie przedstawia Nefertiego grubemu, odzianemu w brązową szatę eunuchowi w średnim wieku, o bezzębnych ustach i emanującego władczą jedwabistą przebiegłością. Stary eunuch jest panem psów pod drzwiami.
- Jestem zaszczycony - mówi Neferti, kłaniając się.
Eunuch się odkłania. Najwyraźniej mają ważną i pilną sprawę.
Służący wnosi zaparzoną miętę i szklanki. Trzej mężczyźni się naradzają. Psy siedzą nieruchomo, wodząc wzrokiem po twarzach ludzi.
Stary eunuch wyjmuje ze skórzanej torby zniszczony numer pisma „Officers and Gentleman". Szary pies węszy i szczerzy żółte kły.
Następnie eunuch wydobywa widelec z zaschniętymi resztkami jajka. Brunatny pies węszy, rozbłyskują mu oczy.
Na koniec eunuch bierze kawałek gazety, sweter z numerem 23 i nóż z pustą rączką. Czarny pies węszy... Ścianka się przesuwa. Psy wychodzą.
Kiedy Neferti kazał psu się zamknąć, żartował, ponieważ psy pod drzwiami nigdy nie wydają żadnego odgłosu. Ciche, zdecydowane, trzymają się kilka centymetrów za obiektem. Bez względu na to, jak szybko się odwraca, pies zawsze jest za jego plecami. Psy są małe, nie ważą więcej niż dziewięć kilo; mają długie spiczaste pyski, są podobne do rasy schipperke. Psy pod drzwiami nie są strażnikami, ale przekraczają próg, wprowadzając śmierć.
Posłużmy się przykładem z historii literatury i sięgnijmy do książki The Unbearable Bassington autorstwa Saki (H. H. Munro):
Comus Bassington, straciwszy szansę wżenienia się w majątek, ponieważ poprosił dziedziczkę o pożyczenie pięciu funtów - nic nie irytuje zamożnych bardziej niż prośba o małą pożyczkę - musi przyjąć pracę w Afryce Zachodniej.
Pożegnalnej kolacji towarzyszą złowróżbne znaki.
- Nie wiedziałam, że trzymacie psa - powiedziała lady Veula.
- Nie trzymamy - odparł Comus. - W domu nie ma żadnego psa.
- Mogłabym przysiąc, że tego wieczoru widziałam psa, który szedł za tobą przez hol.
- Małego czarnego psa rasy schipperke? - spytał cicho Comus.
- Tak, tak właśnie wyglądał.
- Też go dziś widziałem. Wybiegł zza mojego krzesła, kiedy siadałem do stołu.
- Czy kiedyś już go widziałeś? - spytała szybko lady Veula.
- Raz, kiedy miałem sześć lat. Zszedł za moim ojcem po schodach.
Lady Veula umilkła. Wiedziała, że Comus stracił ojca w wieku sześciu lat.
Proszę zwrócić uwagę, że czarny pies wszedł za Comusem do jadalni. W tym kontekście pies jest raczej zwiastunem niż nosicielem śmierci. Kto miałby napuścić psa na Comusa? On już i tak jest skazany na zagładę, jako ucieleśnienie nieczystej, nieznośnej chłopięcości. Miedzy zwiastunem a nosicielem nie ma wyraźnej granicy; pierwszy łagodnie przechodzi w drugiego.
Średniowieczny kronikarz Gunther Brandenburski pisał: „Zawsze przed zarazą widziano cuchnącego chłopca w łachmanach, który pił jak pies z wiejskiej studni, a potem odchodził". Zaraza, o której mowa, to Czarna Śmierć.
Zwiastuna można bez trudu przemienić w nosiciela. Pies pod drzwiami ma w sobie głębokie przeznaczenie i zapowiedź nieszczęścia, tak jak wąż na wiosnę jest nabrzmiały od jadu. Pies jest skierowany na konkretny cel. Mówi się, że człowiek stwarza psy na swoje własne, najgorsze podobieństwo. Z całą pewnością twój pies został ukształtowany tak, by zawarł najgorszy obraz celu. Pies pasuje do celu jak klucz do zamka.
Czarna magia jest najskuteczniejsza na obszarach podprogowych i peryferyjnych. Najskuteczniejsze są klątwy rzucane mimochodem. Jeżeli człowiek spodziewa się ataku parapsychicznego, doskonałą metodą jest stać się jak najbardziej widocznym dla osoby lub osób, z których strony spodziewany jest atak, ponieważ świadome ataki na cel, angażujące pełną uwagę, rzadko przynoszą skutek i często odbijają się rykoszetem.
Powyższa strategia ma szczególne zastosowanie w wypadku krytyków. Umieść swoje nazwisko w książce telefonicznej, napadaj na pisarzy w audycjach radiowych, rób wszystko, żeby twój wizerunek utrzymywał się w centrum uwagi przeciwnika. Najlepiej jest sprowokować pisarza do publicznej polemiki za pomocą skandalicznego przeinaczania i fałszowania jego słów. Oto, na przykład, opinia krytyka o pisarzu, który sześć lat pracował nad książką: „Ten niechlujny miszmasz, najwyraźniej wystukany w kilka tygodni".
Zasada, która niemal zawsze się sprawdza: nigdy nie odpieraj ataku krytyka ani w ogóle mu nie odpowiadaj, bez względu na to, jak niedorzeczne są zarzuty. Nie pozwól krytykowi uczyć cię mulety, jak mawiają toreadorzy. Nigdy nie szarżuj na muletę, nawet jeśli krytyk pozwala sobie na błędne cytowanie.
Pisanie pełnych uprzedzeń, negatywnych recenzji to praktyczne zastosowanie czarnej magii. Recenzent może wywołać mgliste, niekorzystne skojarzenia z daną książką, dając do zrozumienia, że jest to książka zupełnie nieważna, nie wyjaśniając jednak dlaczego i starannie unikając wszelkich konkretów, które mogłyby przykuć uwagę czytelnika.
Powyższa strategia opiera się na dowodach naukowych: zgodnie z prawem Poetzela marzenia senne odrzucają świadomą percepcję na rzecz percepcji podprogowej. Mamy też hipotezę Freuda, mówiącą o tym, że percepcja podprogowa, dzięki swemu neutralnemu charakterowi, może odgrywać rolę przykrywki dla materiału, który w przeciwnym razie nie umknąłby cenzorowi marzeń sennych. Dzięki temu nieprzyjemne odczucia są przyciągane przez percepcję podprogową. Zachodzi pięćdziesięciosiedmioprocentowa korelacja między pamięcią podprogową a maksymalnym uczuciem nieprzyjemności. Charles Fischer pisze, że marzenia senne zawierają zazwyczaj nieistotne szczegóły z życia na jawie.
Istnieją też inne sztuczki: posługiwanie się uogólnieniami, takimi jak „przeciętny człowiek" czy urzędowe „my", w celu wywołania w czytelniku dezaprobaty, a zarazem stworzenia myślowego rozziewu pod osłoną niekonkretnego i nieokreślonego „my". Mamy też technikę niezrozumiałego słowa: wypchaj recenzję rzadkimi słowami, które każą czytelnikowi sięgnąć po słownik. Wkrótce przedmiot dyskusji zacznie wzbudzać w czytelniku niejasne uczucie obrzydzenia.
Julian Chandler, recenzent książek dla prestiżowego nowojorskiego dziennika, ma te wszystkie sztuczki w małym palcu. Na cel wziął tak zwany ruch Beat i doprowadził sztukę antypisania do perfekcji. Pisarze używają słów, by przywoływać obrazy. On używa słów, by zaciemniać i niszczyć obrazy.
Dziś po południu złożył swoją najnowszą recenzję i umówił się z redaktorem na piętnastą. Czytając kopię recenzji, czuje miłe, błękitne ciepło. Idealne dzieło zniszczenia, i on dobrze o tym wie. Redaktor także to zrozumie. Dwie szpalty i ani jednego obrazu... słowa, czyste słowa. Przygnębiający i niepokojący rezultat wzbudza pomruk negacji i sprzeciwu.
„Akcja zaczyna się na płaskowzgórzu, potem przeskok do pościgu, po chwili znajdujemy się sto lat później na wyżynach Jemenu, w pościgu za Yackami, tajemniczymi małpami, które odbywają stosunek, pocierając się krtaniami, co w konsekwencji prowadzi do straszliwej (uwaga) zarazy. Kiedy zaraza się kończy, wracamy na stary Zachód, zatraciwszy poczucie czasu w plątaninie nieistotnych zdarzeń... jak Tezeusz rozwijający nitkę na wypadek, gdyby straszliwy Minotaur zanudził go na śmierć, dzięki czemu odnajduje drogę powrotną ku wątłemu i bezsensownemu zakończeniu... «Niebo pociemniało i zgasło». Piszący te słowa recenzent myślał tylko: o wiele za późno. Przebijające gdzieniegdzie przebłyski człowieka, który przed laty napisał Nagi lunch, świadczą o tym, że autor nie umarł, ale po prostu śpi i usypia czytelników".
Nagła cisza, jaka zdarza się w dużych miastach... odgłosy ulicy cichną, przerwa, pauza, a jednocześnie poczucie, że ktoś stoi za drzwiami. To nie powinno się zdarzać bez zapowiedzi, za to płaci trzy i pół tysiąca dolarów miesięcznie.
Podchodzi do wizjera. Korytarz jest pusty aż do windy. Odciąga zasuwę i otwiera drzwi. Do mieszkania wślizguje się mały czarny pies, ocierając się o jego nogę lekko jak wiatr. Krytyk chwyta ciężką laskę, którą trzyma przy drzwiach.
- Wynoś się stąd!
Ale nigdzie nie widać ani śladu psa.
- Schował się pod jakiś mebel - stwierdza krytyk. Jednak przesuwanie sprzętów i świecenie latarką niczego nie daje.
- Cóż, wymknął się.
Nazajutrz skarży się odźwiernemu.
- Pies, proszę pana?
Irlandzki odźwierny nie dopuszcza ewentualności, że pozwoliłby bezpańskiemu psu wślizgnąć się do budynku. Ostatecznie przecież jest odźwiernym.
- Tak, mały czarny pies.
- Mały czarny pies, proszę pana? (Z minimalnym akcentem na „mały" i „czarny").
Jack Chandler był niski i szczupły. Jego rodzina pochodziła z Trynidadu, a on lubił szczycić się swoją czarną krwią. Ma teraz do czynienia ze skandaliczną impertynencją, ale twarz odźwiernego jest całkowicie bez wyrazu, kiedy ten odwraca się, by uśmiechem powitać innego lokatora.
- Dobry wieczór, doktorze Greenfield.
- Dobry wieczór, Grady.
Doktor Greenfield, w typie białego anglosaskiego protestanta, mimo sześćdziesiątki zachował zgrabną sylwetkę, ma rumianą cerę i siwe wąsy.
Krytyk czuje nagle, jak jego starannie pielęgnowane koneksje wśród białych osypują się u jego stóp niczym papier toaletowy. Zastanawia się, czy wystosować do administracji skargę na nieuprzejme zachowanie odźwiernego, ale rezygnuje. W końcu obcy pies, który wślizguje się do mieszkania, a potem znika...
- Zniknął, tak? Prędzej ten gość wciągnął go nosem.
Wchodząc do swojej stałej restauracji, Chandler widzi kierownika sali, który sadza przy stole grupę gości. Chandler rusza wolnym krokiem do swojego stolika. Kierownik sali odwraca się i rusza ku niemu z wyszkolonym uśmiechem, który nagle znika.
- Przykro mi, panie Chandler, ale nie zezwalamy na wprowadzanie zwierząt.
- Zwierząt? O co chodzi?
- O psa, który z panem wszedł.
- Ależ ja nie mam żadnego psa.
- Widziałem wyraźnie, proszę pana. Mały biały pies.
- Pewnie wszedł z ulicy. Z pewnością nie należy do mnie.
Kierownik sali nie wygląda na przekonanego...
- Hm, musiał się gdzieś schować.
Kierownik wzywa kelnera, który niechętnie zagląda pod stół.
- Nic tu nie ma...
Sola nie jest tak wyborna jak zazwyczaj i krytyk ma zepsuty lunch.
Chandler przychodzi do biura kilka minut po piętnastej.
- Proszę wejść. Pan Allerton czeka na pana.
Nowa dziewczyna nie potrafi nawet zapamiętać nazwiska redaktora. Chandler puka lekko i wchodzi.
Zdezorientowany patrzy, jak od biurka wstaje nieznajomy młody człowiek o jasnych włosach i brązowych oczach. Sprawia wrażenie, jakby płynął kilka centymetrów nad podłogą, ściska dłoń Chandlera, po czym sunie z powrotem na krzesło.
- To straszne, co się przytrafiło Karlowi, prawda?
- Co takiego? O niczym nie wiem.
- Całkowite załamanie nerwowe.
- Kiedy to się stało?
- Wczoraj po południu... Rozumiem, że zaczął być agresywny... Uważał, że śledzi go czarny pies.
Chandler jest wstrząśnięty. Karl zawsze słynął z opanowania.
- Gdzie on jest? Byliśmy bliskimi przyjaciółmi.
Nowy redaktor wzrusza ramionami.
- Słyszałem, że gdzieś na północy stanu. - Wertuje szczotki na biurku. - Panie Chandler... W tej recenzji z najnowszej książki W.S. Halla... Twierdzi pan kategorycznie, że to słaba powieść, ale nie wyjaśnia pan dlaczego.
- Ale... - Mój Boże, czy ten śmieć nie ma o niczym pojęcia?
- Ale? - Młody człowiek unosi pytająco brew, cienką jak pociągnięcie ołówkiem.
- Cóż... Rozumiałem... - Przecież dostał jasne polecenie: nie zostawić na powieści suchej nitki.
- Rozumiał pan?
- Rozumiałem, że zalecana jest nieprzychylna recenzja.
- Zalecana? Próbujemy utrzymywać standardy bezstronnej oceny. Ostatecznie na tym właśnie polega krytyka. Radzę, żeby przedstawił pan poprawioną wersję.
Krótkowidz, znany jako Widzący, oraz Domowy Rysio, znany jako Fiut, są nieoficjalnie agentami do zadań specjalnych. Fiut jest zwalistym byłym policjantem o nabiegłej krwią twarzy gliniarza i wrednych, złych oczach gliniarza. Widzący i Fiut rzadko walczą z wrogimi agentami; rozpracowują raczej cele cywilne: pisarzy, artystów, filmowców, intelektualistów, wynalazców i naukowców, których uważa się za zagrożenie dla Szerokiego Obrazu.
Szeroki Obraz to plan ucieczki grupy wybrańców z planety. Miejscem startu jest Wellington w Nowej Zelandii. Następnie zostanie uruchomiony program eksterminacji. Nic dziwnego, że projekt Szeroki Obraz jest ściśle tajny. Niezdrowo jest nawet podejrzewać istnienie Szerokiego Obrazu. Jak mówi poeta: „Po takiej wiedzy, jakie przebaczenie?".
Obydwaj agenci są wyszkoleni w walce wręcz, by ustrzec się przed - raczej mało prawdopodobnym - kontratakiem. Cel jest zazwyczaj zbyt oszołomiony, by podejmować natychmiastową akcję, a w dodatku atak następuje wtedy, gdy cel jest najbardziej bezbronny. Instynkt agentów pozwala im bezbłędnie wybrać właściwy moment.
Widzący, będący bardziej złożonym produktem niż Fiut, stanowi eksperyment w dziedzinie sztucznych charakterów, komputerowo dopasowanych do celu. Pod każdym względem stanowi on dokładne przeciwieństwo celu. Jeśli idzie o wygląd, absolutnie niczym się nie wyróżnia: ani przystojny, ani szpetny, ani wysoki, ani niski, ma ciemne włosy, szare oczy, grube kostki stóp, a ponadto wyposażony jest w grubą, głupią żonę.
Cel wziął udział w konferencji literackiej w Harrowgate, która okazała się katastrofą. Zdawało się, że lęk okrywa płachtą hotel, ogród na tyłach hotelu i salę konferencyjną. Trzymając mikrofon, stwierdził, że drży mu dłoń.
Pierwszy pociąg powrotny do Londynu jest zatłoczony, pisarz znajduje miejsce w pierwszej klasie. Wszystkie miejsca w przedziale są zajęte. Naprzeciwko niego siedzi młody człowiek, który czyta pismo „Officers and Gentleman". Kiedy pociąg wjeżdża na Victoria Station, młody człowiek kieruje na pisarza spojrzenie nienawistnych oczu, jak u jadowitej ropuchy. Pisarz upuszcza pudełko zapałek. Później dostrzega tego samego człowieka na początku długiej kolejki do taksówek. Nienawiść i pogarda w oczach Widzącego mają rejestrować wszystkie najgorsze chwile przeżywane przez cel.
Fiut ostro pije i tyje. Szeroki Obraz wchodzi w ostatnią fazę; rekrutuje się prezydentów, premierów, ministrów i agencje wywiadowcze. Nieliczne głosy sprzeciwu przestają się liczyć. Fiut stwierdza, że zapotrzebowanie na jego usługi stale spada. W istocie stał się dla wydziału źródłem potencjalnego niepokoju. Dwukrotnie wykupili go z więzienia, gdzie trafił pod zarzutem napaści i niestosownego zachowania. „Następnym razem radzisz sobie sam".
Gnany potrzebą szybkiego drinka, wstępuje do pubu na World's End. Przy barze siedzi dwóch mężczyzn, a na podłodze za nimi leży zwinięty miejscowy buldog. Barman wyciera bar. Fiut właśnie ma zawołać do barmana i złożyć zamówienie, kiedy pies spogląda na niego i warczy. Wargi odsłaniają żółte kły, sierść jeży mu się na grzbiecie.
- Co jest twojemu psu?
- Nic. - Barman nadal wyciera bar. - Po prostu nie lubi takich odgłosów.
- Jakich odgłosów?
- Takich, jakie wydawałeś.
- Ale... - Dwaj mężczyźni odwracają się i wpatrują w Fiuta z wyrazem ponurej dezaprobaty. To najwyraźniej twardziele. - Jasna cholera... jesteś świrem! - mówi Fiut i szybko wychodzi.
Wtedy zauważa, że idzie za nim niewielki szary pies. Fiut okręca się i kopie. Pies chowa się za niego. Fiut kilkakrotnie podejmuje próby, ale pies zawsze jest za jego plecami, niezależnie od tego, jak szybko się odwraca.
Wkrótce pies staje się jego obsesją. Towarzyszy mu przez kilka przecznic, po czym znika. W końcu Fiut kupuje ciężką tarninową laskę. Przez kilka dni psa nie widać. Potem, kiedy Fiut idzie Old Brompton, gdzie dawniej stal hotel Empress, u jego stóp ponownie pojawia się mały, szary pies o dziwnym rybim zapachu. Na rogu Old Brompton i North End Road Fiut odwraca się i zadaje cios laską. Laska przecina powietrze. Fiut potyka się i wpada pod nadjeżdżającą furgonetkę z pralni.
*
Na ostatniej stronie gazety pojawia się krótka notatka o śmierci Fiuta. Widzący czyta i wcale mu się ona nie podoba. Jest człowiekiem metodycznym, obdarzonym fotograficzną pamięcią. Pożycza maszynę do pisania i spisuje szczegółową kronikę zleceń, jakie wykonywał dla brytyjskiego wywiadu wojskowego. „Byłem specem od rzucania uroków w MI-5". Swoją relację chowa do koperty i zostawia u adwokata z poleceniem, by w razie jego śmierci, w wyniku wypadku lub w innych okolicznościach, wysłano ją do „News of the Word", „People" oraz konserwatywnych mediów, takich jak londyński „Times".
Ludzie w MI-5 unoszą brwi.
- Fiut chyba się upił i wpadł pod samochód, koniec, kropka. Krzyż na drogę.
- Jasne, krzyż na drogę, ale...
Ten sam gabinet, pięć dni później.
- Widzący poczuł pismo nosem, grozi, że pójdzie do mediów. Chce forsy i nowej tożsamości w Ameryce.
- Oby dożył.
Agent rzuca na stół kopertę.
- To jest oryginał z kancelarii adwokackiej. Na jej miejsce podłożyliśmy paranoiczne wynurzenia szaleńca.
- Doskonale. Henry chyba sobie z tym poradzi.
Widzący pije piwo przy narożnym stoliku w pubie przy North End Road.
- Na co się, kurwa, gapisz? - Wzdłuż baru podeszło czterech skinheadów w glanach.
- Słuchajcie, ja się nie gapiłem.
Chłopak z nienawiścią mruży oczy.
- Nie gapiłeś się? - Skinheadzi rozciągają się w tyralierę i podchodzą.
Widzący odzyskał przytomność na ostrym dyżurze.
- Dostałeś porządne lanie. Na szczęście nic ci nie złamali, ale może nastąpić opóźniony wstrząs mózgu. Radzimy zostać w szpitalu przynajmniej przez czterdzieści osiem godzin.
- Nie, nic mi nie jest.
Lekarz wzrusza ramionami.
W ślad za Widzącym wyszedł ze szpitala brązowy pies. Widzący nie mógł go zgubić. Uznał, że jest to urządzenie tropiące. Próbują się dowiedzieć, gdzie jest koperta. Nie jest taki głupi, żeby iść do adwokata.
Dotarłszy do mieszkania, otworzył drzwi wejściowe i szybko zamknął za sobą. Kiedy jednak otworzył drzwi do pokoju, tuż przed nim wślizgnął się pies. Widzący spróbował go złapać, a wtedy ostre jak szpilki zęby zatopiły się w jego dłoni.
- Jasna cholera. - Zamknął drzwi na zasuwę. - Teraz mam sukinsyna.
Podszedł do biurka i wyjął ze skrytki półautomatyczny pistolet kaliber 22 z tłumikiem. Zaczął zaglądać pod krzesła, macać w szafach, dłoń broczyła krwią.
- Musi być w łazience. - Zajrzał za drzwi łazienki, spojrzał w lustro. W kilka sekund było po wszystkim.
Agent do zadań specjalnych rozmawia z lekarzem.
- Czy w tym zgonie jest coś niezwykłego?
- Hm, owszem, kilka rzeczy. Po pierwsze, lokalizacja rany na środku czoła... dziwny kąt. Najwyraźniej stal przed lustrem w łazience. Tradycyjnym miejscem jest skroń albo dla wtajemniczonych górne podniebienie. Policjanci nazywają to „zjedzeniem" albo „zapaleniem" spluwy. Poza tym rany na dłoni, podobne do ugryzienia barakudy.
- Nie pochodzą od potłuczonego szkła? Mógł trzasnąć pięścią w okno. Mamy powody uważać, że zachowywał się irracjonalnie.
- Nie sądzę. Nie znaleziono odłamków szkła, a wszystkie zadrapania są pochylone w jedną stronę.
- Może kot?
- Pokój był zamknięty od wewnątrz. Wasz człowiek, Henry, który śledził cel, wezwał policję. Funkcjonariusz, który wszedł razem z waszym agentem, jest pewien, że nie dostało się tam żadne zwierzę.
Agentom do zadań specjalnych cała ta sprawa się nie podoba: nieznany sprawca, nieznany motyw, nieznany modus operandi. Jeśli motywem był odwet, inspirowany lub przeprowadzony przez kogoś, przeciwko komu wystąpili Fiut i Widzący, to sprawca musi wiedzieć, że ci agenci byli jedynie płatnymi sługami. W następnej kolejności zwróci się przeciwko ich mocodawcom, ale jak mają się chronić przed Nieznanym?
Szef służb specjalnych, Bradbury, słyszał pogłoski o Margaras, międzynarodowej organizacji wywiadowczej, niepodlegającej żadnemu krajowi ani żadnej znanej sile. Dotychczas traktował te pogłoski jako absurdalne - skąd mieliby pieniądze? Teraz jednak zaczyna się wahać, a nie jest człowiekiem, który lubi się wahać.
Dlaczego więc ostrzegli panów, dobierając się do służących? Bradbury niechętnie rozpoznaje procedurę często stosowaną w jego wydziale, znaną jako „potrząsanie drzewem". Chcieli ostrzec panów, w nadziei, że ze strachu podejmą jakieś pochopne, nierozważne kroki.
- Dajcie mi akta całej służby Fiuta i Widzącego.
Akta obejmują okres dwudziestu pięciu lat, począwszy od 1959 roku. Sporo celów obecnie już nie żyje. Bradbury szybko znajduje człowieka, którego szuka: William Steward Hall, oczywiście pisarz. Hall sprzeciwiał się wykorzystaniu Fiuta i Widzącego i protestując przeciwko projektowi zadań specjalnych, złożył rezygnację.
- Nie znacie tego Halla. On nie ustąpi, tylko uderzy ponownie, ze zdwojoną siłą. Moim zdaniem: zlikwidować.
- Myślę, że Fiut i Widzący nauczą go moresu, dając mu odpowiednią nauczkę.
Ładnie go nauczyli, myśli Bradbury: zapiekła nienawiść i zabójcza konsekwencja. Kiedy masz takiego wroga, to go likwidujesz. Nie przerywasz roboty w połowie.
Pies drzwiowy jest ograniczonym tworem. Naszym najbardziej wszechstronnym agentem jest Margaras, budzący trwogę Biały Kot, Tropiciel, Myśliwy, Zabójca, zwany też Kamienną Łasicą. Jest całkowitym albinosem. Wszystkie włosy na jego ciele są śnieżnobiałe, a oczy to perłowobiałe kręgi, które mogą lśnić rozproszonym srebrzystym światłem bądź skupiać je w wiązkę laserową. Nie posiadając barwy, pies może przybierać wszystkie barwy. Posiada tysiąc imion i tysiąc twarzy. Skórę ma białą i gładką jak alabaster. Śmiertelnie białe włosy może zwijać wokół głowy jak szyszak, może je też stroszyć lub stawiać w grzebień; w pełni panuje też nad wszystkimi włosami na swoim ciele. Węsząc trop, stroszy brwi i rzęsy. Podłączone do prądu włosy wokół odbytu i na genitaliach mogą wywołać paraliżujący wstrząs albo wpuścić jad równie zabójczy jak parzydełka osy morskiej.
Niektórzy są zdania, że powołując do życia Margarasa, złamaliśmy status organizacji. Jest zbyt niebezpieczny. Kiedy chwyci trop, nic go już nie powstrzyma. Nie pojawia się tylko po to, żeby cię obwąchać.
Kiedy Margaras się podkrada, światło nasila się, piżmowy zapach przechodzi w woń ozonu, światło przybiera barwę ropiejącego, jaskrawego fioletu. Niewielu jest w stanie oddychać cuchnącym, „tropiącym" światłem Margarasa. Nic nie istnieje, dopóki nie zostanie zaobserwowane, a Margaras jest najlepszym obserwatorem w branży.
- Otwieraj, Fiucie. Masz tam Wenusjanina.
- Zabiję cię, brudny draniu!
ŚWIATŁA-AKCJA-KAMERA.
Pościg osiąga punkt kulminacyjny. Wszędzie wokół niego wyją, skomlą, ujadają i piszczą psy, podczas gdy Margaras się zbliża.
- Czego chcesz ode mnie?
- O co mnie prosisz?
Skierujcie teraz światło prosto na jego twarz, tak by zobaczyć wytarte czerwone obicie fotela z mosiężnym numerem w pierwszej klasie przez jego przezroczystą skorupę, zanikającą w smrodzie zmiażdżonej śmiertelności, ostatnim odorze nienawiści z wrzeszczącej ciszy, kiedy krosty na jego twarzy nabrzmiewają i pękają, rozpryskując zgniłą truciznę po jadalni.
- Pani Hardy, na pomoc! On kompletnie oszalał! Proszę wezwać policję! Wezwać karetkę!
Margaras potrafi iść tropem znaków, drobnych znaków, jakie pozostawia każde poruszające się stworzenie; potrafi iść tropem przez labirynt komputerów. Wszystkie ściśle tajne dane leżą przed nim. Trzymający się w cieniu możni tego świata panicznie boją się jego światła.
Przyćmione srebrzyste światło Margarasa może wniknąć i skasować inne programy. On jest powołaniem. Wyzwaniem. Przeciwnikiem. Wrogowie Margarasa stale próbują unikać jego światła, jak kałamarnica znikająca w chmurze atramentu.
Upodobanie do jedzenia i wina, ocenianie obrazów, muzyki, poezji i prozy. Wyłania się rysopis, naładowany energią setek upodobań i ocen. Margaras może kryć się w śniegu i blasku słońca na białych ścianach, w chmurach, wśród skał, przemieszcza się wietrznymi ulicami razem z gnanymi wiatrem gazetami, strzępami muzyki i folii aluminiowej.
Będąc albinosem, Margaras może przybierać dowolny kolor oczu, włosów, skóry, aż „wybieli" cel. Nie ma mowy o „wypychaniu", „kasowaniu", „zdmuchiwaniu"; jest „wybielanie". Biały Mruk: nie mając koloru, przyciąga wszystkie kolory i plamy; nie mając woni, przyciąga wszystkie zapachy, a im wstrętniejsze, tym lepiej, tworząc wiry zapachowe, trąby powietrzne, tornada, budzące grozę Cyklony Zapachowe. Ciągnie się za nimi pas niskociśnieniowego zapachu, w którym eksplodują zwierzęta, wewnętrzne zapachy są wsysane w Cyklon Smrodu, który wiruje coraz szybciej, rozrzucając na wszystkie strony prąd nieczystości, wysysa cmentarze, aż trumny otwierają się i zmarli tańczą makabryczną wybuchową polkę. Wychodki są wsysane razem z wrzeszczącymi starcami, którzy wymachują zapaćkanymi gównem katalogami Montgomery Ward.
Zapachy mogą być też najsubtelniejszym medium, pozwalającym dotrzeć do dawnych wspomnień i uczuć.
- Te niuanse, rozumie pan.
Mądry, stary kardynał, ociekający wytwornym zepsuciem, powoli przesuwa bursztynowe paciorki w jedwabistych, pożółkłych palcach. Z paciorków unoszą się drobne, skamieniałe warstwy woni.
- Ach, woń Egiptu...
Chlor z basenu w YMCA, czysty zapach nagich chłopców... i różnice, mój drogi. Wciągnij tylko do nosa ten zapach sprzed pierwszej wojny światowej, kiedy ludzie podróżowali z kuframi i bez paszportów. To znaczy, rzecz jasna, ludzie, którzy coś znaczyli. Wygodne, nieprawdaż? Poczuj zapach lat dwudziestych... tych drogich martwych chłopców, piersiówek, płaszczy z szopów.
Teraz cofnij się powonieniem do czasów, gdy homo sap, być może nierozważnie, pojawił się na scenie. Czujesz różnicę? Nikogo. Nie ma z kim porozmawiać. Nie ma komu imponować. Potentaci z Hollywood padają jak muchy, jak nurkowie, którym poprzecinano rurki aparatów tlenowych. Osobiście uważam, że to podniecające. Potrafię sobie wyobrazić, jak bym to wszystko zrobił. No cóż...
Dostrzegasz też różnicę między powietrzem przed i po 6 sierpnia 1945 roku: swego rodzaju bezpieczeństwo. Nikt nie zamierza rozsadzić atomów, z których się składasz... przy odrobinie siły i umiejętności człowiek mógłby przeżyć sam siebie... ale teraz...
Margaras pracuje nad martwymi marzeniami. Jeśli zamierzasz zniszczyć pojedynczego człowieka lub kulturę, zniszcz ich marzenia. Obecnie dzieje się to na skalę globalną.
Mówią nam, że funkcja snów polega na oduczaniu się lub oczyszczaniu mózgu ze zbędnych asocjacji. Zgodnie z tą teorią wszystko, co dzieje się w umyśle podczas snu, jest efektem swoistego sprzątania w układzie nerwowym. Powiada się też, że przypominanie sobie snów bywa szkodliwe, ponieważ może wzmacniać asocjacje myślowe, które powinny zostać odrzucone. „Śnimy po to, by zapomnieć", piszą.
Joe wie jednak, że sny, podobnie jak samo spanie, są biologiczną koniecznością, bez której człowiek umiera. Margaras wie, że jest to wojna na wyniszczenie. Jasne: zapomnij o swoim biologicznym i duchowym przeznaczeniu w przestrzeni. Zapomnij o Zachodniej Krainie. I umów się z pracownikiem zakładu pogrzebowego.
Jednak rozpaczliwa walka może odmienić końcowy rezultat. Joe tropi wenusjańskich agentów, którzy spiskują z bardzo konkretnym modus operandi i w bardzo konkretnym celu. Ten antymagiczny, autorytarny, dogmatyczny spisek jest śmiertelnym wrogiem ludzi magicznego, spontanicznego, nieprzewidywalnego i żywego wszechświata. Wszechświat, jaki usiłują narzucić agenci, jest w pełni poddany kontroli, przewidywalny i martwy.
W 1959 roku przedstawiciel angielskiej elity naukowej powiedział do Briona Gysina:
- Jakie to uczucie: wiedzieć, że jest się jednym z ostatnich ludzi?
Brion zachował rezerwę, na co Wenusjanin dodał żartobliwie:
- Cóż, życie w rezerwacie nie będzie takie złe.
Program elity rządzącej w książce Orwella Rok 1984 brzmiał: „Noga wiecznie depcząca ludzką twarz!". Postawa taka jest naiwna i optymistyczna. Żaden gatunek poddany podobnemu programowi nie przetrwałby nawet pokolenia. Nie jest to program wiecznej czy choćby długofalowej dominacji. Najwyraźniej jest to program eksterminacji.
Joe uznał, że ludzie są zbyt zajęci zarabianiem pieniędzy, by tworzyć klimat sprzyjający badaniom naukowym. W przeciwieństwie do Kima, Joe nie marzył o pisaniu historii na nowo. To kolejny przykład nieodpowiedzialnego pedalstwa Kima: będzie pisał historię na nowo, podczas gdy my będziemy czekać. Cóż, pozwólmy bez żalu wypełniać się przeznaczeniu. PRZEZNACZENIE paraduje w atomowej koszulce z krótkim rękawem, połyskując w ciemnościach.
Joe postanawia zamrozić się na pięćdziesiąt lat. Z milionem dolarów przezornie ulokowanym w akcjach i na kontach oszczędnościowych, przy całym systemie fikcyjnych spółek i adresów do korespondencji, kiedy się zbudzi, będzie bogaty.
A co z Kimem?
- Och - wzrusza ramionami Joe. - Myślę, że ten potrafi o siebie zadbać w Krainie Zmarłych. Z tym otworem tuż pod lewą łopatką ma przynajmniej pewność, że żaden spryciarz nie wyciągnie go niedopieczonego.
Joe zarzuca haczyk z przynętą w postaci jasnowłosego nordyckiego nadczłowieka z igrzysk z 1936 roku, Herr Hellbrandta. Tak, osmalony piekłem...
Bierze! Stempel z Medelin w Kolumbii. Wynagrodzenie w wysokości dwustu tysięcy dolarów (albo w innej, wskazanej przez niego walucie) za prowadzenie ośrodka badań genetycznych. Jeśli jest zainteresowany, może się skontaktować z naszym przedstawicielem w Mexico City... Abogado Hernández Desamprado, 23 avenida Cinco de Mayo, Meksyk, D.F.
*
Joe nie zwierzył się nikomu, ale i tak wiedzą. Czekają na niego. Postanowił, że zostawi za sobą szok przyszłości: poświadczone notarialnie notatki medyczne i zdjęcia rentgenowskie, pokazujące efekty kuracji polem magnetycznym i wymieniające przypadki pełnej remisji nowotworów, które leczone w sposób konwencjonalny, okazałyby się śmiertelne w ciągu kilku tygodni lub miesięcy. Przypadki te obejmują wiele rodzajów nowotworów, zawierają wskazówki do budowy urządzenia do kuracji z łatwo i tanio dostępnych składników. Urządzenie to jest w sumie akumulatorem orgonicznym Reicha, konstrukcją z materii organicznej, wyłożoną żelazną lub stalową wełną. Joe wprowadził szereg modyfikacji, zwłaszcza namagnesowane żelazo, które wydatnie zwiększa działanie.
Rak wydaje się tak niezmiennie rzeczywisty i odporny na działanie z zewnątrz jak eksplozja nuklearna. Wybuchowe rozmnażanie się komórek? Kiedy się zacznie, przypomina zdetonowaną bombę atomową. Śmierć stanowi końcowy produkt celowości, przeznaczenia. Coś, co należy zrobić w określonym momencie, a kiedy zostanie zrobione, nie ma sensu pozostawać w pobliżu. To jest jak walka byków. Przeznaczenie = Ren.
Komórka rakowa czy wirus nie mają przeznaczenia, nie posiadają żadnego ludzkiego celu poza niekończącym się rozmnażaniem. Nie mają żadnej pracy do wykonania ani powodu, by umrzeć. Dajcie im powód, by umrzeć, a to zrobią. Ostatecznym celem raka i wszelkich wirusów jest zastąpienie żywiciela. Dlatego zamiast próbować zabić komórki rakowe, pomóżmy im się rozmnażać i zająć miejsce komórek żywiciela.
Stwórzmy pierwszego szczura złożonego w całości z wirusów, to skuteczniejsze - zamiast wszystkich tych złożonych narządów mamy same komórki, niezróżnicowaną strukturę. Zamiast próbować utrzymywać szczura przy życiu, postaramy się utrzymać przy życiu komórki rakowe. Zamiast próbować utrzymywać pacjenta przy życiu, podtrzymamy przy życiu jego śmierć. Jeśli zdoła stać się śmiercią, nie będzie mógł umrzeć.
Śmierć jest skutkiem ubocznym funkcji. Kiedy funkcja zostaje spełniona, zachodzi śmierć. Czemu więc zamiast poświęcić się zacofanej medycynie i rozpaczliwie próbować zagradzać drogę śmierci, nie wpuścić śmierci do środka?
Joe uważa raka za kolejny kamień milowy. Rak usamodzielnił się w czasach rewolucji przemysłowej, model raka nakierowany na produkowanie identycznych replik na taśmie produkcyjnej. Analogia ta, odnosząca się także do ludzkich komórek i rozmnażania, jest równie solidna jak części do samochodów, puszki, butelki i słowo drukowane. Joe miał gdzieś raka. Jego celem nie było ratowanie ludziom życia. Jego celem była zmiana ludzkiego równania.
Wydawnictwo Alternative Press publikuje zapiski wraz ze szczegółowymi planami. Wkrótce z całego kraju zaczynają napływać opinie. Pismo „Life" zamieszcza „demaskatorski" artykuł. Ostrzeżenia ze strony Departamentu Żywienia i Leków, Amerykańskiego Stowarzyszenia Medycznego oraz instytutu onkologicznego szybko osiągają poziom histerii. W szeregach wybucha bunt: doktor X, szanowany onkolog praktykujący w jednym z miast Środkowego Zachodu, prosi o zachowanie anonimowości: „Na własne oczy widziałem... remisję i pełne wyleczenie nowotworu, który dotychczas pozostawał nieuleczalny".
Jak Ameryka długa i szeroka ludzie konstruują ładowarki w kształcie piramid, skafandrów kosmicznych, zbroi, ustawianych na wysokich wieżach, pustyniach i szczytach gór, w podwodnych kesonach, w pustych pniach drzew w głębi lasów zarośniętych pnączami i orchideami, w ziemiankach wykopanych w skarpach, w jaskiniach, na łodziach i sterowcach. Nic nie jest w stanie tego powstrzymać, a przedstawiciele medycznej biurokracji mieli szybko pożałować swej nierozważnej i daremnej próby. Oszukujący samych siebie, przyzwyczajeni do posłuszeństwa i szacunku, próbowali „apelować do rozsądku" rozwścieczonych pacjentów albo co gorsza zastraszyć tłum samą swoją obecnością, którą szybko zdemaskowano jako zwykłe oszustwo.
Hall zaczytywał się w tej literaturze medycznej. Ale jego własny lekarz, doktor Benway, nadal jaśnieje jako wzór odpowiedzialności i kompetencji. Być może najbardziej niesmaczną książką w tym gatunku jest dzieło zatytułowane A Pride of Healers. Należy pamiętać, że to oddział patologii decyduje o tym, czy pacjent ma raka, czy nie. Lekarze rozkrajają pacjenta. Jeśli cokolwiek wygląda podejrzanie, należy odciąć kawałek i posłać na patologię. Lekarze obracają skalpelami i czekają. Zapala się zielona lampka.
- Jest złośliwy, chłopaki. Ruszamy. Nie możemy dać się wyprzedzić Metsom.
Powodowany dumą grasujących uzdrawiaczy, szpetny, karłowaty patolog, na wpół impotent, przyłapuje wybitnego chirurga na posuwaniu jego żony. Wrabia więc chirurga w raka prostaty, a wszyscy wiedzą, że istnieje tylko jedna kuracja. Chirurg zostaje wykastrowany, a jądra wysłane na patologię. Kiedy patolog podnosi jądra swego wroga, ogarnia go podniecenie i zadziwia żonę wyuzdanym seksem. Ma dla niej jeszcze jedną niespodziankę: kiedy żona szczytuje, wpycha jej odcięte jądra do ust. Unappetitlich, jak mówią Niemcy.
Nie wszyscy są tak drastyczni. Większość z nich to zwyczajni chciwi, grubiańscy konserwatywni zatwardzialcy o zbyt wygórowanym mniemaniu o sobie. Oto Mike Seddons od „ostatecznej diagnozy": przystojny, rudy, pusty jak poczekalnia. Jak ktokolwiek może wierzyć w percepcję pozazmysłową czy cokolwiek w tym rodzaju w obliczu gigantycznych ośrodków medycznych, pomników postępu, nauki, racjonalizmu i sztuki leczenia? Ten marny okaz zakochał się w dziewiętnastoletniej pielęgniarce. Przeleciał ją w schowku na szczotki, przesiąkniętym zapachem środków czyszczących. Oświadczył się. Przyjęła.
Później u pielęgniarki wykrywają raka kości. Muszą amputować lewą nogę, skalpele w dłoń, żeby rak się nie rozprzestrzenił. Czy on nadal jej pragnie? Żona mówi mu, żeby wziął sobie pięć dni do namysłu. Nadal jej pragnie. Nadchodzące lata widzi z posępną jasnością. O tak, kiedy w grę wchodzi jego interes, widzi wyraźnie.
Będąc teraz wybitną osobistością w szpitalu, maszeruje w stronę chirurgii.
- Praktyka chirurgiczna wymaga jaj - mówi. Z pewnością tak jest. Co by zrobił bez jaj! Maszeruje w stronę chirurgii, pacjent jest najwyraźniej w fazie terminalnej - zoperowałby nawet mumię - a żona kuśtyka za nim na nowej protezie.
- Wytrząśniesz ołów?
- Robię, co w mojej mocy, kochanie.
„Dlaczego nie wróci do swoich kul", myśli mąż z irytacją. Ale na głos mówi:
- Może poruszaj się dzięki sile odrzutu twoich śmierdzących bąków?
Trzeba przyznać, że jego słowa są dość przykre, lecz rak naprawdę cuchnie. Oczywiście to nie jej wina, że znalazła się w tak opłakanym stanie, ale czy na pewno? Jego matka powtarzała zawsze: „Synu, w tym życiu każdy otrzymuje dokładnie to, czego chce, i dokładnie to, na co zasługuje". Ludzie zazwyczaj w to wierzą, dopóki otrzymują to, na co ich zdaniem zasługują.
Drogą wolnych skojarzeń Mike przypomina sobie stary dowcip. Wieczny komiwojażer, bohater wiecznego sprośnego dowcipu, zauważa w przedziale kolejowym atrakcyjną kobietę. Zrządzeniem losu kobieta zajmuje górną kuszetkę naprzeciw jego górnej kuszetki. Komiwojażer pożera ją wzrokiem. Kobieta zdejmuje perukę. Wytrząsa szklane oko. Wypluwa sztuczną szczękę. Odczepia drewniane nogi, po czym zerka na niego zuchwale i pyta:
- Chciałbyś czegoś?
- Wiesz, czego chcę. Odczep ją i rzuć do mnie.
Zaczyna się śmiać. Żona pyta dlaczego. W końcu jej mówi, a ona wali go protezą. Trzeba było założyć pięć szwów.
Tak więc Joe, niczym uciekająca kałamarnica, zostawił za sobą chmurę atramentu w postaci orgonicznej kuracji nowotworowej, którą można porównać z kuracją na śmierć - tak ściśle rak łączy się ze śmiercią. Oddziały onkologiczne oraz chorych na raka będących poza szpitalami ogarnęła euforia, a wraz z powrotem sił witalnych przyszedł gniew: dlaczego lekarze ukrywali tę kurację? Dlaczego Departament Żywienia i Leków bez dochodzenia spalił książki Reicha i wyniki jego badań? (Jeden z sędziów odmówił wysłuchania zeznań).
Zawód lekarza znacznie stracił na prestiżu i wiarygodności, co dodatkowo spotęgowały gorączkowe próby zdyskredytowania kuracji w obliczu coraz silniejszych dowodów na jej skuteczność. Kiedyś oznaczenie samochodu symbolem lekarskim stanowiło ochronę przed aktami wandalizmu. Teraz lekarze zastają przecięte opony i słowa SKURWIEL MORDERCA wypisane mydłem na przedniej szybie.
Napięcie rosło. Niepotrzebne operacje, pacjenci umierający na ostrym dyżurze.
- Nie możemy przyjmować pacjentów z ostrego dyżuru.
Kobieta z zawałem serca. Jej mąż dzwoni po karetkę.
- Nie mogę wysłać karetki, dopóki nie dowiem się, co jej dolega.
- Mówię pani, że ona ma zawał serca!
- Nie mogę wysłać karetki, dopóki nie dowiem się, co jej dolega.
- MA ATAK SERCA! ZAWAŁ!
- Nie mogę wysłać karetki, dopóki nie dowiem się, co jej dolega.
Potencjalnie dobroczynne i nieszkodliwe produkty oraz leki niedopuszczane na rynek... zabójcze produkty utrzymywane w sprzedaży. Najnowszy przykład: tak zwane niesterydowe leki przeciwzapalne na artretyzm. W Anglii osiem osób zmarło z powodu niewydolności wątroby wywołanej lekiem o nazwie Oraflex, a mimo to leku nie wycofano z rynku. Zmieniono tylko nazwę.
Widziałem program w telewizji, w którym przedstawiciel firmy farmaceutycznej, kłamiąc jak najęty, usiłował przekonać pewną kobietę, że jej zapalenie wątroby mogło mieć inną przyczynę.
- Wiem, że to przez ten lek.
Powszechny biurokratyczny spisek błędnego zarządzania...
Zamieszki medyczne z 1999 roku: wszystko zaczęło się na oddziale oparzeń w pewnym szpitalu na Środkowym Zachodzie. Na oddziałach oparzeń stosuje się stopniowe ograniczanie środków przeciwbólowych aż do ich odstawienia, ponieważ leczenie może trwać wiele tygodni. Pojawiały się argumenty, że podawanie środków przeciwbólowych często prowadziło do uzależnień. Tak więc pacjenci muszą znosić kąpiele, podczas których twardymi szczotkami zdziera się martwą skórę i ciało z poparzonych miejsc. Krzyki roznoszą się po całym szpitalu i docierają aż na parking.
Grupa kosmonautów amatorów wylądowała na oddziale oparzeń, kiedy ich rakieta domowej roboty eksplodowała, ochlapując pasjonatów płonącym paliwem i rażąc ich kawałeczkami rozżarzonego do białości metalu.
Dziesięciu kosmonautów przyjęto na oddział oparzeń. Od razu każdemu podano 25 miligramów demerolu. Potem nie podawano im nic oprócz aspiryny i darvonu. Pacjenci nie krzyczeli w kąpieli, ale promieniowali takim bólem i wściekłością, że trzy pielęgniarki odeszły jednego dnia. Jedyną pielęgniarką, jaka została na dyżurze, była wysoka, przepiękna kobieta, będąca w połowie Murzynką, w połowie Chinką.
- Gdyby to ode mnie zależało, chłopcy, dostalibyście wszystkie leki, jakich wam potrzeba. Małe uzależnienie? Co za problem! W waszym wieku można się odzwyczaić w pięć dni.
Po pierwszym szorowaniu kosmonauci przedstawili ultimatum:
- Morfina co cztery godziny, tak długo, jak będziemy jej potrzebować. W przeciwnym razie wychodzimy stąd.
- Co to za bzdury? Nie będzie żadnej morfiny, a wy nigdzie nie pójdziecie.
- Przedstawiam mojego brata, adwokata-lekarza.
- Zamierzacie przetrzymywać tu tych ludzi wbrew ich woli?
- Dla ich własnego dobra. Jeśli opuszczą szpital, w ciągu kilku dni umrą na zakażenie.
Na poddaszu założyli prywatną klinikę. Kiedy policja dokonała na nią nalotu w poszukiwaniu nielegalnych leków, dwaj pacjenci zginęli od kul, a jeden ranny policjant zmarł. Wszystko transmitowała telewizja. Wkrótce w całym kraju pacjenci zaczęli masowo opuszczać szpitale. Odkąd znikła groźba raka, placówki medyczne wyglądają jak rozległe ugory.
- Te pieprzone łapiduchy przez pięćdziesiąt lat ukrywały przed ludźmi kurację.
Joe miał kamień w nerce, ale w szpitalu nie chcieli mu uwierzyć. Pomylili jego zdjęcie rentgenowskie ze zdjęciem innego pacjenta. Mówi się, że ból spowodowany przez kamienie nerkowe to najgorszy ból, jakiego może doświadczyć człowiek. Nic więc dziwnego, że Joe stanął na czele zamieszek medycznych w 1999 roku.
Masowe opuszczanie szpitali przenosi się do innych miast.
- MORFINY ALBO WYCHODZIMY!
- MAW! MAW! MAW!
Lekarze drepczą niespokojnie, jak bydło czujące zagrożenie.
- Na co czekamy? Na łóżko szpitalne?
- Wytłuc wszystkich pieprzonych konowałów!
Ochroniarze sprawnie się wycofują i tłum wpada do szpitala.
- Mamy tu chirurga ważniaka.
- Chyba potrzebuje operacji.
- Pewno, cholera, trzeba mu zrobić kiszkotomię... Podaj mi skalpel.
- Wzywam doktora Friedenhofa i doktora von Streusschnitta.
Wchodzi profesor von Streusschnitt w asyście pomocników, którzy wnoszą piły i półmetrowe noże.
- Musimy przeprowadzić, jak się to mówi, kiszkotomię. Dwie nerki? Jasne, von jest Żydem. Rauschmit!
Szacuje się, że w noc długich skalpeli wymordowano dziesięć tysięcy lekarzy, urzędników sektora medycznego i przedstawicieli firm farmaceutycznych. Zabójstwa te nie były przypadkowe. Uczestnicy zamieszek dysponowali listami.
- Jest ten sukinsyn, który pozwolił mi urodzić kamień nerkowy na ostrym dyżurze.
W wielkich eterowych pożarach spłonął sprzęt wart miliardy dolarów.
PANIKA... ALARM... AMOK!
Dzień, w którym puściły wszelkie hamulce. Czas niewiarygodnego zagrożenia i ekstazy. Każde życzenie, każde marzenie, każdy koszmar stały się nagle równie rzeczywiste jak brudne ulice i metro. Gliniarz na rogu pałuje każdego, kto się nawinie: eleganckich ludzi z neseserami jadących do pracy, kobiety jak z „Vogue'a", psy na smyczy.
- Nie lubię cię i nie znam, a teraz, jak mi Bóg miły, pokażę ci! - wrzeszczy.
Wygłodniałe lamparty i tygrysy, wypuszczone z ogrodu zoologicznego w Parku Centralnym, wdzierają się do Lutece. Jeden z ocalałych nie traci przytomności umysłu i rzuca swój stek z dziczyzny lampartowi, który go połyka. Szczęśliwiec przeskakuje przez wypatroszone ciała smakoszy i czmycha.
Pilot wyskakuje na spadochronie z płonącego samolotu, pokazując pasażerom środkowy palec:
- Do zobaczenia w kościele!
Doktor Benway znowu jest na fali. Dokonuje obchodu oddziału intensywnej terapii pełnego pacjentów wymordowanych przez szwedzką pielęgniarkę, która kąpie się dwa razy dziennie. Podłączyła do kroplówek amoniak i środki czyszczące.
- Pomyślałam, że to ich przeczyści, doktorze.
- Hm, tak, dobra robota, siostro. Zabierzcie stąd sztywnych, niech pochowają się nawzajem. Świat należy do żywych, a my potrzebujemy łóżek. Wpuścić następną zmianę!
Doktor Benway zamienia się w Herr profesora, jego oczy lśnią szaleństwem i determinacją.
- An die Arbeit!
Avenida Cinco de Mayo w Mexico City ma tajemniczy wygląd okolicy, gdzie przetrwały wymierające zawody, jak bajora stojącej wody na obrzeżach rzeki. Pod numerem 23 Joe znajduje tabliczkę ze złoconymi literami: HERNANDEZ DESAMPRADO, ABOGADO. ASUNTOS DE DOCUMENTOS Y EMIGRACIÓN.
Trzy piętra w górę skrzypiącą otwartą windą, w końcu długiego korytarza. Joe puka raz, potem dwa razy. Drzwi momentalnie się otwierają, jakby ktoś czekał tuż za nimi, niczym diabełek w pudełku. Mężczyzna ma na sobie elegancki ciemny garnitur, błyszczące czarne buty z wysoką cholewką i perłowoszary krawat ze spinką z perłą.
- Señor Hellbrandt?
Desamprado wyciąga chudą, brunatną dłoń, gładką i chłodną w dotyku jak podbrzusze jaszczurki, która wyszła spod kamienia. Wprowadza Joego do małego pomieszczenia ze starym biurkiem i fotelem obrotowym. Przy biurku stoi dębowe krzesło ze skórzanym siedzeniem i oparciem. Joe siada.
Abogado siada na fotelu obrotowym, zgrabnie zakłada jedną chudą nogę na drugą, po czym okręca się twarzą do Joego. Ma ponad siedemdziesiąt lat i pogardliwy, najwyraźniej chronicznie, wyraz twarzy. Podnosi z biurka cztery kartki spięte miedzianym spinaczem. Joe widzi, że spinacz poplamił papier śniedzią. Kartki są stare i grube, przypominają pergamin. Desamprado spogląda na dokumenty przez okulary z podwójną ogniskową w złotej oprawce, krzywi się, jakby lektura była zarazem nużąca i niesmaczna, wreszcie odzywa się jedwabistym, syczącym szeptem:
- Badania genetyczne. Jeśli zrozumie pan rasę, zrozumie pan wszystko.
Przyjrzał się Joemu, jakby oceniał jego zdolność zrozumienia wszystkiego. Po całym zestawie gestów, intonacji i boleśnie wyćwiczonych min Joe rozpoznał w adwokacie pokrewnego trupa.
- W ramach naszego projektu dostanie pan wolną rękę.
Przez chwilę wydawało się, że jest zbyt zmęczony, by mówić dalej. Jego słowa zawisły jak ostygły popiół w powietrzu gabinetu, rozjaśnianego tylko przez słabe, szarobiałe światło, które sączyło się przez brudne zakratowane okno ze zbrojonego szkła.
Hernandez Desamprado z wyraźnym wysiłkiem zdjął nogę z nogi.
- Trzeba podpisać dokumenty.
Zebrawszy siły, Joe wyjął pióro i przejrzał rozmaite oświadczenia oraz umowę, które położył przed nim abogado. W końcu, biorąc głęboki wdech, skoncentrował się na punkcie pierwszym, starannie podpisał wszystkie dokumenty i położył je, do dołu drukiem, na bibule wsuniętej w skórzaną podkładkę. Desamprado wziął podpisane papiery i umieścił je gdzieś w przepastnym starym biurku.
Podczas tych zabiegów, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, Joe poczuł, jak jego pieczołowicie magazynowana energia życiowa wypływa z niego niczym zimna szara mgła. Zadrżał, rozpoznając adepta stojącego wyżej niż on w wampirycznej hierarchii. Joe nie miał jednak czasu na zabawę w politykę.
Istnieje wiele odmian wampirów. Stare wampy od peleryn i grobów odeszły razem z Lugosim. Współczesne wampiry skrzyknęły się i wynajęły dobrego speca od PR-u, żeby poprawił ich publiczny wizerunek. Gość nazwiskiem Winston ukuł atrakcyjne pojęcie dobroczynnego wampiryzmu, posługując się sformułowaniem „oświeconej współzależności". Weź trochę, zostaw trochę.
Mimo to zgodnie z nieugiętą logistyką wampirycznego procesu zabierają one zawsze więcej, niż zostawiają. Na tym polega racja bytu wampirów. Istnieją też wampiry odwrotne, wydzielające energię niczym nawóz stosowany w celu osiągania lepszych, długofalowych plonów. Na szczycie całej hierarchii stoją podobne do czarnych dziur wampiry, które można nazwać astronomicznymi: wsysają wszystko i nie wypuszczają niczego. Joe ma nadzieję, że nie będzie musiał zagrać kartą antymaterii.
Joe czujnie lustruje zaułek przed sobą. Znowu na froncie, znowu w Egipcie. Jest to jednak inny czas i inne miejsce. Joe oddycha trucizną jednego Boga. Władzę przejęli wyznający islam Arabowie. Faraonowie nie żyją, ich bogowie rozsypują się w proch. Pozostały tylko piramidy, świątynie i posągi...
Miejscem akcji jest Kair, a Joe należy do zakazanej sekty izmailitów. Jest kupcem, podróżującym w asyście dwóch ochroniarzy. Nie traci przewodnika z oczu, idąc przez labirynt zaułków, bazarów i targowisk, w kwaśnym odorze nędzy i warczącej psiej nienawiści. Uzbrojony jest w krótki miecz, krótką hebanową pałkę i zatruty sztylet. To bardzo ważne i - niech mi będzie wolno dodać - niebezpieczne zlecenie.
Odległe Zgromadzenie było niewielką herbaciarnią z ławami pod ścianami, położoną w niedostępnej części targowiska. Ponieważ wszystkie miejsca były zajęte, obcy pozostali na zewnątrz. Teraz, kiedy podeszli, trzej mężczyźni wstali, zapłacili i wyszli. To był dla nich znak, żeby weszli i usiedli.
Było to jego pierwsze spotkanie z Hasanem i Sabbahem, który siedział naprzeciwko, w odległości sześciu stóp od Joego. Napisał w swoim dzienniku:
Natychmiast odniosłem wrażenie surowości i oddania, było to jednak oddanie, z jakim nigdy wcześniej się nie zetknąłem. W tym człowieku nie było nic z typowego kapłana fanatyka. Kapłan jest przedstawicielem i - z racji pełnionej funkcji - przekazicielem kłamstw. Hasan i Sabbah jest imamem. Tego nie sposób podrobić. Człowiek zauważa jego oczy w tak jasnym odcieniu błękitu, że prawie są białe. Jego umysł jest przejrzysty i zwodniczy jak podziemna woda. Nie jesteś pewien, gdzie wypłynie, ale kiedy w końcu wypływa, zdajesz sobie sprawę, że mogło to nastąpić tylko w tym właśnie miejscu.
Poruszone kwestie. W jaki sposób egipscy bogowie i demony zorganizowali i uruchomili skomplikowany system biurokratyczny, który sprawował kontrolę nad nieśmiertelnością i arbitralnie przydzielał ją nielicznym wybrańcom? Sam fakt, że tylko nieliczni mogli zostać zakwalifikowani, dowodzi, że było do czego się kwalifikować.
Ograniczona i krucha nieśmiertelność faktycznie istniała. Z tego powodu nikt nie kwestionował systemu. Ludzie pragnęli stać się bogami na obowiązujących zasadach. Innymi słowy, składali pokłony przed faraonem oraz bogami, których reprezentował i w których istnieniu uczestniczył...
Potem nastały religie monoteistyczne: judaizm, chrześcijaństwo oraz islam obiecywały nieśmiertelność każdemu w zamian za przestrzeganie kilku prostych nakazów. Po prostu módl się, a nie zbłądzisz. Módl się i wierz - wierz w oczywiste kłamstwo i módl się do bezwstydnego oszusta.
Nieśmiertelność jest celem i funkcją. Najwyraźniej zostają zakwalifikowani tylko nieliczni. Czy chrześcijański Bóg stoi razem ze swymi wiernymi? Nie. Niczym tchórzliwy oficer trzyma się z dala od strefy działań wojennych, skąpany w chlipiących modlitwach swoich pełzających, zjadających gówno wiernych, swoich psów.
W Mexico City Kim znajduje pracę w sklepie z bronią, gdzie opracowuje rozmaite wersje Maquahuitl. Jest to jedyna skuteczna broń aztecka, skonstruowana z odłamków obsydianu umieszczonych w drewnie. Ma ona zazwyczaj kształt kija do krykieta. Ostre krawędzie tłuczonego szkła oraz ciężar rękojeści z twardego drewna, a doświadczony wojownik, Krwiopijca lub Zbrojny Skorpion, może odciąć przeciwnikowi obie stopy jednym zamachem Maqa... Kim wytwarzał Maquahuitle w najróżniejszych kształtach, czasem w formie długich biczów z giętkiego drewna... albo w kształcie łuku z poprzeczką na dłoń... można je ukryć... jeden cios w gardło... a także kije z kawałkami obsydianu wszytymi w skórzane rzemienie nasączone trucizną.
Kim lubił gubić się na targu, pozwalał się unieść tłumowi. Parujące z zatrutej gleby żądza krwi, zło i okrucieństwo uderzają do głowy... woń pulque i moczu, odkrytych kanałów ściekowych, papryki, tortilli i pieczonego mięsa, twarze z wielkiego posępnego snu... twarze z polerowanej miedzi, oczy pałające gwałtowną, dziką niewinnością... pachnące wanilią ciało koloru kawy, gardenia za uchem, nikczemne i brutalne twarze nabrzmiałe zimną, martwą złością, bezręki żebrak chwyta w zęby rzuconą pogardliwie skórkę chleba.
Młody szlachcic idzie dalej, otoczony orszakiem ochroniarzy i flecistów... tłum formuje kręgi wokół artystów i muzyków... żongler rzuca w powietrze krzemienne noże... trupa mimów przedstawia akt złożenia ofiary. Wprowadzają więźnia, który odgrywa ohydną pantomimę żałosnego lęku. Ciągną go na ołtarz. Kapłan wbija nóż, tryska krew. Gapie parskają i wybuchają śmiechem, ostrym jak krzemienne noże błyszczące w słońcu.
Idąc dalej, Kim utrzymuje umysł pusty jak lustro, które nie ma czego odbijać. Nie daje pretekstu, żeby go zobaczono. Nagle palący gorący lęk unosi się z ziemi i bucha ze straganów. Kim wie, co się stało. Doprowadził pustkę na granicę rozbicia. Został dostrzeżony. Jakiś człowiek staje mu na drodze i wpatruje się w niego. Inni zatrzymują się, wskazując Kima palcami, i krzyczą słowo, którego nie rozumie:
- Dindin!
Pałające czerwonymi błyskami nienawiści i wzgardy oczy przybliżają się.
Kim uderza stojącego przed nim człowieka swoim Maquahuitlem, rozcinając gardło aż po kręgosłup. Szybko wbiega w zaułek. Ktoś łapie go za rękę. Kim zadaje cios za siebie, czuje, jak ścięgna ustępują przed szkłem... przez mur... do ogrodu... przez drzwi. Słyszy, jak prześladowcy zachodzą go z obu stron. Kim wyciąga z torby chustę, zarzuca na głowę, potem zanurza dłoń w psich odchodach. Kiedy pogoń wybiega zza rogu, kuli się pod ścianą i wyciąga brudne dłonie.
- Bakszysz! Bakszysz, dostojni mówcy!
Jeden z przebiegających go opluwa. Kim czeka z wyciągniętą cuchnącą dłonią. Tłuszcza zawraca, mija go, mrucząc pod nosem Słowo. Słowo, którego nie rozumie... Ciemne bezmyślne twarze rżą ze śmiechu.
- Powąchaj róże, Dindin.
Twarze płoną siarkowym złem... Skorpionie spojrzenia skierowane w jego stronę.
- Dostrzeżony!
Skok nad murem... Zatrzymuje się pod cyprysem nad kanałem. Najpierw obmywa dłoń z psich odchodów, potem zmywa krew z ubrania i czyści wiernego Maqa. Z przyjemnością widzi, że do czarnych odłamków przylgnęło trochę chrząstek z gardła. Obsydian rozcina kości, pęka, a każde pęknięcie to nowa rana, nowe ostrze.
Czując na plecach spojrzenie, jak każdy stary kowboj w stylu Johna Wayne'a Kim odwraca się, wsuwając dłoń w obsydianową rękawicę.
Przed nim stoi gładki jak zielony marmur człowieczek o jadeitowych kocich oczach. Wydziela zielony zapach wygładzonego kamienia.
- Natychmiast musisz wyjechać. Zobaczyli cię. Chodź.
Po moście gładki poślizg ziemia opada w przód przez pola prosa kumkające żaby dotarł do błotnistej rzeki spienionej przy brzegach. Przewodnik rozchyla krzaki na brzegu, odsłaniając lekką tratwę przymocowaną do dwóch dłubanek. Wsiadają na nią i wypływają na błotnisty nurt.
4
Kim wie, że nie żyje. Nie jest jednak w Zachodniej Krainie czy choćby w jej pobliżu.
Otrzymuje wezwanie od naczelnika okręgu.
- Dlaczego więc to nie ja jestem naczelnikiem? W końcu to ja go stworzyłem.
- Nieprawda. Ty odkryłeś naczelnika, a raczej dowiedziałeś się, gdzie go opisano, a potem to odczytałeś. Pisarze nie piszą, ale czytają i przepisują to, co zostało już napisane. Odczytujesz więc rozkazy, które następnie są przekazywane przez twego rzecznika, inaczej mówiąc naczelnika. Imama. Starca.
- Mam wykonać bardzo ważne i można dodać bardzo niebezpieczne zlecenie?
Naczelnik okręgu pozwolił sobie na lekki uśmiech.
- Sądziłem, że moje ostatnie zlecenie należało do tej samej kategorii.
- Owszem, i to była niezła fuszerka. Twoje obecne zadanie polega na odnalezieniu Zachodniej Krainy. Dowiedz się, jak się ją tworzy. Gdzie Egipcjanie zbłądzili i ugrzęźli w cuchnących mumiach? Dlaczego musieli konserwować ciała?
Kim udziela podręcznikowej odpowiedzi:
- Ponieważ nie rozwiązali równania narzuconego przez pasożytniczą żeńską Drugą Połowę, która do istnienia potrzebuje ciała fizycznego, pasożytuje bowiem na innych ciałach. Aby utrzymywać Drugą Połowę w sposób, do jakiego przywykła od miliona lat, Egipcjanie uciekają się do odrażającego i lekkomyślnego środka, jakim jest wampiryzm. Ale jeśli do Zachodniej Krainy dociera się poprzez kontakt dwóch mężczyzn, mit dualizmu zostaje rozsadzony, adepci zaś mogą osiągnąć swój stan naturalny. Zachodnia Kraina jest naturalnym, czystym stanem wszystkich mężczyzn. Wróg seksualny zawrócił nas z drogi ku naszemu biologicznemu i duchowemu przeznaczeniu.
Naczelnik okręgu zwraca się do rosyjskiego komisarza:
- Widzi pan, żeton człowiek jest dobrze poinstruowany.
- Głowa nie od parady - zgrzyta pięciogwiazdkowy generał.
Tony Outwaite grzebie w ogniu. Wygląda trochę jak niezadowolona kobieta. Bierze szczypce, wybiera węgielek nie większy od orzecha włoskiego i przekłada go na inne miejsce w ogniu.
- Interesują nas konkrety: dane techniczne, coś, co działa, nie ten mglisty, mdły bełkot. Chcemy dostać plany Zachodniej Krainy. Rozumie się, że są one pilnie strzeżone, niewykluczone, że to najpilniej strzeżony sekret na całej planecie, ostateczna broń biologiczna i duchowa, wobec której wszelka inna broń staje się bezużyteczna. Raj dla ludzi... w każdym razie dla tych, co są w stanie zaakceptować raj i zapłacić za to. Trzeba zapłacić orkiestrze albo może się okazać, że zagra ci coś zupełnie innego.
Naczelnik okręgowy wręczył Kimowi kawałek jeleniej skóry z rysunkiem. Kim poczuł trwogę i odrazę.
- To fragment kodeksu majańskiego, znacznie starszego niż drezdeński.
Prymitywny rysunek w żółtych i czerwonych barwach, przypominający wyblakły tatuaż, przedstawiał człowieka przywiązanego do łoża. Nad spętaną postacią wiła się olbrzymia, dwumetrowa stonoga.
- Bóg Stonoga. Te monstrualne stonogi żyły kiedyś i odżywiały się ludzkim mięsem. Masz wrócić do tego okresu i...
- Odegrać Mojżesza wśród trzcin?
- Tak. Widzisz, te potwory tworzono przez poddawanie stonóg specjalnemu promieniowaniu. To mogłoby stać się znowu... Właściwie stanie się, jeśli twoja misja się nie powiedzie.
13 czerwca 1982 roku. Niedziela. W Stone House. Patrząc przez szybę w drzwiach wejściowych na chwasty, drzewa i krzewy, wyraźnie widzę wysoki kamienny mur porośnięty dzikim winem, bardziej zielony niż biały, a także stary, również zarośnięty kamienny dom. Jest to prosta, parterowa budowla ze spadzistym dachem, szeroka na siedem metrów.
Wchodzenie w medium, skąd mogę to zobaczyć, wywołuje fizyczny ból, napięcie, zwichnięcie. Dom wygląda tak, jak mógłby wyglądać ten kamienny dom gospodarski po pięciuset latach bez obecności ludzi... martwa, milcząca zieleń, groźna i przytłaczająca.
Co się tu wydarzyło?
*
Cóż, wydaje się, że wszystko zaczęło się w Hill City. Liczba mieszkańców 173... 172. Nieważne. Ważny jest sto siedemdziesiąty trzeci mieszkaniec, Stary Potter, co nie znaczy, broń Boże, że żył on w samym Hill City. Stary Potter mieszkał cztery mile od miasteczka i jeszcze pół mili od drogi, w małym kamiennym domu, który sam zbudował. Mówią, że jest tam już od dwudziestu lat. Nikt nie wie, skąd się wziął. Raz na miesiąc przychodził do miasteczka po zakupy i wszyscy byliśmy zdania, że było to o jeden raz w miesiącu za dużo.
Sklep prowadził wtedy Mars Hardy, a trudno wyobrazić sobie milszego, lepszego człowieka. Był miły dla czarnych, Indian, chińskich robotników kolejowych, ale ani trochę nie potrafił być miły dla Starego Pottera. Nikt zresztą nie potrafił.
- Coś jeszcze, panie Potter? - pytał, myśląc: chcę tylko, żeby ten człowiek jak najszybciej opuścił mój sklep.
Na co Stary Potter pochylał głowę i smyrgał ze sklepu. To była kolejna rzecz, której nikt nie mógł w nim znieść: poruszał się szybko i bezgłośnie. W zimę i lato nosił długi czarny płaszcz; wydawało się, że płaszcz przemyka ze starym w środku.
Co właściwie było nie tak ze Starym Potterem? Nikt z nas nie potrafił powiedzieć. Nie mogłem znieść jego obecności, a szeryf powiedział:
- Wolałbym go zabić niż tknąć.
Nawet nas nie interesował, to znaczy dopóki nie pojawił się młody Tim z jedną walizeczką. Jego rodzice umarli na szkarlatynę i młody Tim przyjechał zamieszkać u krewnych, Parkerów. Tego chłopaka ciekawiło wszystko. Kiedy Stary Potter wybierał się do miasteczka, Tim myszkował po jego domu.
- Zabawny dom - doniósł Parkerom. - Zamiast okien są nisze, w zimie musi być chłodno. Obok jest jeszcze jeden dom, zawsze zamknięty, sześć na siedem metrów, z oknami, ale rolety zawsze są zaciągnięte.
Tim nie znalazł dowodów na to, by Potter uprawiał ziemię czy choćby warzywnik. Jednak Potter zawsze płacił gotówką, musiał więc mieć zapas pieniędzy. Tima nie interesowała kradzież, interesowały go dane. Sprowadził sobie narzędzia włamywacza i pewnego dnia włamał się do przybudówki.
Początkowo nic nie widział z powodu opuszczonych rolet, więc obszedł dom i poodsłaniał okna. Spojrzał i pognał w dół do miasteczka.
- Boże, wiecie, co on tam ma? Skrzynie pełne stonóg, niektóre ponad półmetrowej długości!
- Kiedy zastanie podciągnięte rolety, domyśli się, że ktoś tam był i je widział - stwierdził pan Parker.
- Tym lepiej - odparł szeryf. - Może po prostu stąd zniknie.
- I zostawi te paskudztwa, żeby się rozpełzły?
- Na co czekamy?
Pół godziny później galopowaliśmy na koniach, zaopatrzeni w spirytus przemysłowy i dynamit. Zamierzaliśmy spalić to miejsce, z radością wrzucilibyśmy też faceta do ognia; ale żaden z nas nie ośmieliłby się tknąć Starego Pottera, więc postanowiliśmy go zastrzelić, a potem spalić zwłoki.
Jednak się spóźniliśmy. Stary Potter musiał coś zwąchać i wypuścił stonogi na wolność.
Zsiadamy z koni, ostrożnie podchodzimy z bronią gotową do strzału, kiedy nagle pan Hardy wrzeszczy:
- Boże, coś mnie ugryzło!
I oto na jego nodze siedzi piętnastocentymetrowa stonoga, która wygląda tak, jakby w niego wrastała. Musieliśmy ją odrywać po kawałku, a pan Hardy krzyczy, że się pali, i tłucze głową o ziemię. Cóż, umarł, a myśmy się stamtąd wynieśli. Gallaghera też ugryzły i do miasteczka wróciliśmy tylko we czwórkę.
Stonogi rozpełzły się po całej okolicy. Na truciznę nie było antidotum, ale jedna z ofiar, która dostała niewielką ilość jadu, przeżyła i opowiadała, że czuła, jakby znalazła się w rozżarzonym do białości piecu i rozdzierały ją olbrzymie stonogi. Od razu było widać, że to najstraszliwsza śmierć, jaką można sobie wyobrazić. Stonogi rozpełzały się coraz dalej; docierały pogłoski o przypadkach w Michigan, Minnesocie, Illinois, Ohio i Nebrasce. Wydawało się, że pladze nie będzie końca, ale na pewnych obszarach jakby ustała, czego nikt nie mógł pojąć - może tam już wszyscy wyginęli?
W końcu, daleko przed stonogami, wzniesiono tak zwany mur kwarantanny, przed uprzednim sprawdzeniem terenu przez ekipy w strojach ochronnych. Uważa się, że muru nie sposób sforsować. Są tam zabezpieczenia elektryczne, toksyczne i klejowe. Oczywiście na cały obszar zrzucono tony pestycydów, ale nigdy nie dało się wybić wszystkich stonóg.
Obecnie pojawiło się wiele plotek. Niektórzy twierdzą, że to wszystko bujda, dzięki której bogaci chcą wygłodzić biedaków i zachować najlepszą ziemię dla siebie. Tak, mówi się o tym, żeby znaleźć się za murem i zacząć budować.
Wyspa Esmeraldas słynie z wielkich stonóg, które mogą niekiedy osiągać niewiarygodną długość czterdziestu centymetrów. Nie ma zgody co do szkodliwości ugryzienia przez stonogę dla człowieka, a wedle mojej wiedzy nie przeprowadzono żadnej dokładnej analizy ani klasyfikacji jadu. Wszyscy słyszeliśmy opowieści o tym, że stonogi mają jadowite kolce w każdej nodze i zostawiają za sobą ślad rozkładającego się, zakażonego gangreną ciała. Myślę, że można to włożyć między bajki. Stonoga nie gryzie nogami, ale parą szczypiec wyrastających z pierwszego segmentu tułowia.
Mimo to podobne sensacyjne opowieści mają pewne podstawy. Jakiś lekarz z Portoryko opowiadał mi, że leczył ludzi ugryzionych przez stonogę. W miejscu ugryzienia występuje martwica, która nieleczona, może prowadzić do gangreny. Kuracja polega na miejscowym nacięciu chirurgicznym i przepłukaniu rany środkiem dezynfekującym. Następnie nakłada się lekki porowaty opatrunek. Według lekarza jad stonogi przypomina jad brązowego pająka Loxosceles reclusa, występującego powszechnie na środkowym zachodzie i południu Stanów Zjednoczonych. Przypadki śmiertelne należą do rzadkości i zazwyczaj wywołane są przez wtórne zakażenie tkanki martwiczej.
Informacje dotyczące jadu stonóg są rozproszone i często sprzeczne. Tabele z dokładną mocą jadu poszczególnych gatunków węży, wraz ze śmiertelnymi dawkami, liczbą ofiar w skali roku i odsetkiem wyleczonych, są ogólnie dostępne; istnieje też sporo danych na temat jadu skorpionów i pająków. Gorzej z informacjami o stonogach. Na szczęście do moich przyjaciół zalicza się młody człowiek nazwiskiem Dean Ripa, który świetnie nadawałby się na bohatera powieści Josepha Conrada.
Dean zajmuje się zawodowo chwytaniem węży i sprzedawaniem ich ogrodom zoologicznym oraz prywatnym kolekcjonerom. Jest to niebezpieczne i marnie płatne zajęcie. Trzykrotnie został ukąszony, a koszty dalekich podróży w poszukiwaniu jadowitych węży ledwo się zwracają. Kiedy wybrał się w długą podróż do Ghany, wódz pewnego plemienia zmarł w dniu przybycia Deana do wioski i mój przyjaciel ledwo uszedł z życiem. Mniej więcej w czasie tej wyprawy, w odpowiedzi na moje pytania o jad, napisał do mnie poniższy list.
Drogi Hall,
w odpowiedzi na Twoje pytania o stonogi: żyje około trzech tysięcy gatunków. Rozmiary stonóg wahają się od centymetra średnicy do trzydziestu centymetrów długości; mają one od piętnastu do stu siedemdziesięciu siedmiu par nóg. Do polowania służy im para gruczołów jadowych ze szczypcami umieszczonymi na pierwszym segmencie tułowia. Stonogi są oczywiście parzyście symetrycznymi, metamerycznie segmentowanymi zwierzętami, o podwójnym brzusznym rdzeniu nerwowym, ze zwojem nerwowym w każdym segmencie i skupiskiem tkanki nerwowej nad i pod wnętrznościami w odwłoku. Stonogi są stworzeniami dymorficznymi. Zewnętrzne narządy płciowe samców są często ukryte w segmencie odbytowym, co może utrudniać ustalenie płci. Atoli lekki nacisk często powoduje wysunięcie narządów.
Pytasz o jad. Istnieją liczne, choć rozproszone prace na temat wpływu jadu stonóg na człowieka. Dawniejsze świadectwa pisane donoszą o zgonach wywołanych ugryzieniem stonóg, ale współcześni autorzy zazwyczaj nie dają im wiary. Ponieważ nie widziano napastnika, mógł nim być równie dobrze wąż lub skorpion. Znana jest historia o dużej stonodze, która przepełzła po brzuchu i klatce piersiowej oficera konfederatów, zostawiając za sobą szereg ciemnoczerwonych śladów. Wkrótce pojawiły się gwałtowne, bolesne konwulsje, którym towarzyszyła znaczna opuchlizna w miejscu ugryzienia. Ofiara zmarła dwa dni później.
Ugryzienie europejskiej Scolopendra cingulata wywołuje ból oraz w najgorszym razie zapalenie, obrzęk i powierzchowną martwicę, jednak ból szybko znika, a objawy ustępują po kilku dniach. Stonoga tego gatunku ugryzła człowieka nazwiskiem Klingel około trzydziestu razy. W dwudziestu sześciu wypadkach jedynym objawem był ból, który ustępował po dwudziestu minutach. W czterech pozostałych wypadkach ból był silniejszy, podobny do ukąszenia osy, dłoń i ręka zdrętwiały, ponadto ból pojawił się w szyi i piersiach. Po jednym czy dwóch dniach objawy ustąpiły. Niekiedy stonoga gryzła bezboleśnie, zwłaszcza w godzinę po zabijaniu czerwców.
Ugryzienie S. heros wywołuje podobno silny ból, a stonoga, przepełznąwszy po ciele, zostawia czerwony ślad. S. subpinipes wywołuje silny ból, pęcherze, opuchliznę, miejscowe stany zapalne, wrzody i podskórny krwotok. S. viridicornis w Ameryce Południowej powoduje ośmiogodzinny ból, a po dwunastu dniach występuje niewielka powierzchowna martwica. W relacjach mówi się też o wymiotach, bólach głowy, rozległych opuchliznach wokół miejsca ugryzienia, którego środek czernieje, oraz podskórnych krwawieniach, itp.
Bodaj najgroźniejsze gatunki występują w Indiach, Birmie i na Cejlonie. Powrót do zdrowia po ugryzieniu tych stonóg trwa długo, niekiedy nawet trzy miesiące. We wszystkich wypadkach zanotowano ostre zapalenie gruczołów limfatycznych z opuchlizną, zapalenie skóry i tkanki podskórnej. Na ogół w miejscu ugryzienia wystąpił proces martwiczy, co czasami prowadziło do owrzodzenia pełzającego (szybko rozprzestrzeniającego się, odpadającego nowotworu).
Najpoważniejsze objawy występowały po ugryzieniu osiągających długość trzydziestu trzech centymetrów stonóg z wysp Andamanów. Klingel odkrył, że ugryzienia stonóg, które nie jadły przez kilka dni, są niegroźne, toteż braku trucizny nie można tłumaczyć jej brakiem w gruczołach. Biedny Klingel, ciekawe, czy również tę właściwość sprawdzał na sobie. Jedyny potwierdzony przypadek śmiertelny to siedmioletnie dziecko z Filipin, ugryzione w głowę przez pewien gatunek Scolopendry.
Skutki ugryzienia stonóg różnią się w zależności od pory roku. Zimą powodują one najwyżej drobne krosty, znikające w ciągu godziny. Wiosną, kiedy stonogi są aktywne, ugryzienie wywołuje zapalenie mogące trwać trzy dni, bywa, że ugryzienie w palec prowadzi do opuchlizny dłoni i dolnej części przedramienia.
Efekt działania jadu stonóg badano przez wstrzykiwanie go różnym zwierzętom. W roku 1904 niejaki Briot wstrzykiwał jad francuskich stonóg królikom. Dwa centylitry jadu spowodowały paraliż tylnej łapy, opuchliznę, ropienie, wreszcie śmierć po siedemnastu dniach. Wstrzyknięcie innemu królikowi trzech centylitrów jadu spowodowało śmierć w ciągu minuty. Briot wnioskował, że jad stonóg, podobnie jak żmii, wywołuje niemal natychmiastowy paraliż i martwicę.
Kilka dni temu pozwoliłem ugryźć się w środkowy palec bardzo dużemu przedstawicielowi Chilopoda. Schwytałem tę stonogę w butwiejącym pniaku i sądząc, że nie uzna mnie za wroga, wziąłem ją w ręce. Uznała mnie jednak za wroga i zaaplikowała mi niewielką dawkę jadu.
Doświadczam dziwnych halucynacji, które każą mi wątpić w zdrowie własnych zmysłów. W nocy budzę się i stwierdzam, że po pokoju pełzają węże. Drzwi, które zawsze zamykam na noc, rano zastaję... otwarte. Są też sny: groteskowo wysoka, chuda jak szczapa, sięgająca sufitu postać staje nad moim łóżkiem i przygląda mi się, gdy śpię. Próbuję się obudzić, ale nie mogę. Przyczyną tych wizji musi być malaria, chyba że to wina tego przeklętego Ataha. Nie wiem, co on mi pakuje do jedzenia. Sprawia przyjazne wrażenie, ale z takimi ludźmi nigdy nic nie wiadomo. Dziś wieczorem ma mi przynieść kleik, więc może poproszę go, żeby przyłączył się do skromnego posiłku. Wtedy zobaczymy, jak stoją sprawy!
Z oddaniem
Dean Ripa
Miasteczko Esmeraldas skupiło się wokół małej, głębokiej laguny, na którą dociera się od morza wąskim kanałem. Lagunę otaczają zalesione góry, miejscami wznoszące się na wysokość tysiąca metrów.
Podczas sześciogodzinnego rejsu z Trynidadu wiała świeża morska bryza, ale kiedy łódź wpłynęła do laguny, wiatr ustał i łódź otoczył ciężki, przygniatający skwar. W otoczonej wzgórzami lagunie panowała martwa cisza. Na zboczach wypatrywałem śladów ludzkich siedzib, ale ich nie dostrzegłem. Na wzgórzach musiało być chłodniej; z pewnością wiał tam wiatr.
Łódź zatrzymała się powoli. Nasze bagaże wyrzucono na brzeg. Nie czekając na napiwek, marynarze wskoczyli z powrotem, łódź wycofała się i popłynęła w stronę kanału. Z próchniejącego nabrzeża spojrzałem ku błotnistym uliczkom i domom. Przegniłe strzechy pokryto cynkowaną blachą, dachy przypominały ciało trędowatego.
Już przy pierwszym zetknięciu Esmeraldas wzbudziło we mnie tak silne uczucie przygnębienia i przerażenia, jakiego nigdy wcześniej na zaznałem.
Kiedyś podróżowałem po wysokogórskich miasteczkach w Andach, położonych cztery, cztery i pół tysiąca metrów nad poziomem morza i przeraźliwie zimnych. Wszyscy noszą tam szare filcowe kapelusze, po zachodzie słońca owijają twarze chustami, a oczy mają zaczerwienione od dymu. Z glinianych chałup nie sterczą kominy, są tylko otwory w dachach. Panoszą się dziwne choroby skóry, niekiedy występujące tylko w jednej dolinie na odludziu; widuje się wielkie purpurowe narośle na twarzach albo garbusów z miękkimi garbami, podobnymi do zgniłych melonów. Po klepisku uganiają się świnki morskie, zjadane przez ludność - tak samo jak żaby z lodowatych płytkich jezior na płaskowyżach.
Podróżowałem po wioskach na Saharze, w jednym hotelu muchy pokrywały stół jak czarny obrus. Muchy... muchy... zanim weźmiesz do ust kęs jedzenia, obsiadają go. Zobaczyłem też cmentarze owłosionych Ajnów... topornie wyciosane z drewna, pomalowane ochrą, sterczące fallusy na grobach mężczyzn, pęknięte fallusy, na które sypie śnieg. Tak, widziałem wiele scen opuszczenia, ale nic nie mogło się równać z martwą, nieludzką aurą przemocy i zła, jaka spowijała Esmeraldas.
Z dorożki wysiadł urzędnik i ruszył ku nam wolnym krokiem. Miał pięćdziesiąt lat i wystudiowaną niedbałość Petera Lorre w roli skorumpowanego szefa policji.
- Pasaportes, señores... documentes. - Podejrzliwie przyglądał się naszym papierom gadzimi oczami osłoniętymi skórą, szklistymi i szarymi jak oczy karpia.
- Cel waszej wizyty, señores! - szczeknął nagle, wpatrując się w nas z szaloną wrogością.
- Przybyliśmy tu, aby badać wasze stonogi. Ta wyspa słynie z wielkich stonóg.
- Ale dlaczego, señores? - spytał błagalnie szef policji, wyraźnie blednąc.
- Ponieważ nam za to zapłacono. Reprezentujemy Państwowe Towarzystwo Geograficzne, Smithsonian Institution oraz muzeum Peabody w Harvardzie.
Obezwładniony tymi imponującymi nazwami, urzędnik opadł na trzcinowy fotel.
- Oczywiście, oczywiście, powinienem był wiedzieć. - Otarł twarz brudną jedwabną chustką.
- Istotnie, powinien pan. Tak się składa, że mamy listy z Trynidadu...
Urzędnik, okropnie wystraszony, siedział, ocierając czoło.
- Listy do burmistrza i gubernatora tej wyspy.
- Jestem jednym i drugim, señor, jak również szefem policji.
- Świetnie. Zatem te listy polecające są do pana. Czy to miasto może się poszczycić hotelem?
- Nie szczycimy się, ale jest hotel Splendide.
- Czy może pan znaleźć kogoś, kto zaniesie nasze bagaże?
- To może być trudne...
W gęstniejącym mroku po nabrzeżu wałęsało się kilku ludzi. Szef policji skinął na nich ręką i wskazał na nasze bagaże. Tamci dziwnie coś zaszeptali, zasyczeli, po czym się rozpierzchli. Nagle stanął przed nami żylasty człowiek o krzywych zębach, z najeżonymi czarnymi wąsami.
- Ja José! - Uderzył się kciukiem w pierś. - Tutaj mnóstwo złych ludzi. - Splunął za czmychającymi cieniami i załadował nasze bagaże na wóz.
Hotel Splendide wznosi się wokół dziedzińca, na którym rośnie kilka rachitycznych bananowców i drzew awokado. Ponieważ na patio wyrzuca się odpadki z kuchni, stale panuje tam smród gnijących śmieci. O świcie rozlega się hałas buszujących świń i kur.
Stary Chińczyk, właściciel hotelu, wskazuje ręką na deskę z kluczami do pokojów. Najwyraźniej jesteśmy jedynymi gośćmi. Wybieramy pokój od frontu, z oknem na ulicę i lagunę. W kącie przycupnął wielki szary pająk.
- On baldzo dobly. Odstlasza stonogi i czalnych wdowców - mówi właściciel.
Postanawiamy zamieszkać z Arachnidem, jak ochrzciliśmy naszego dobrego szarego pająka.
Nasz pokój na drugim piętrze jest duży, z hakami na hamaki i moskitierą w oknie. Siadamy na swoich kufrach, ponieważ nigdzie indziej się nie da, i podnosimy sobie nastrój rumem z napojem o nazwie coca-cola, który podobno zawiera sporą ilość niezwykle pożądanej kokainy. Rzeczywiście, świetnie pasuje do jasnego wytrawnego rumu, który wolę od ciężkiego ciemnego rumu z melasy.
Nasza ekipa składa się z pięciu osób. Jest doktor Schindler specjalizujący się w botanice; doktor Schoenberg posiadający encyklopedyczną wiedzę o pająkach i skorpionach; doktor Sanders, chudy, jasnowłosy Anglik, jest chemikiem, z kolei Chris Evans to nasz fotograf.
A ja? Jestem kronikarzem wyprawy. Posiadam też wiedzę w dziedzinach moich kolegów, co prawda powierzchowną, ale pozwalającą mi na dostrzeżenie zależności, które mogłyby komuś umknąć. Przybyliśmy tu w celu zebrania okazów stonóg, pobrania próbek jadu i przeprowadzenia analizy i opisu, na ile to będzie możliwe w tych trudnych warunkach. W tak lichej, ubogiej okolicy nie będzie problemu z małymi zwierzętami do doświadczeń, które pomogą nam określić moc jadu.
Niech mi będzie wolno wyznać, że do żadnych stworzeń na tej upiornej planecie nie czuję takiej nienawiści jak do stonóg. Nie jestem też w tym odosobniony. Od wielu osób słyszałem, że wyjątkowo nie cierpią stonóg, skądinąd tak odległych od naszej rodziny ssaków. Niewątpliwie ważnym elementem naszej misji jest ustalenie, czy słusznie stonogi wywołują przerażenie i pogardę - o ile mi wiadomo - powszechnie. Może są ludzie, którzy lubią stonogi. Widywałem wprawdzie takich, co głaskali tarantule i skorpiony, ale nigdy stonogi. Ja sam odnosiłbym się do takiego człowieka bardzo podejrzliwie.
Dopiero co pieściłem swego kota.
- I jak się miewa mój mały kocurek?
Jaki mężczyzna czy kobieta głaskaliby po brzuchu stonogę!
- Moja droga dorodna stonoga!
Jeżeli taki człowiek istnieje, radzę natychmiast go zabić. To zdrajca rodu ludzkiego.
W środku nocy zbudziło nas szuranie i w świetle latarni ujrzeliśmy Arachnida toczącego śmiertelną walkę z największą stonogą, jaką w życiu widziałem. Nie wiedząc, jak interweniować bez narażenia naszego groźnego sojusznika na niebezpieczeństwo, dopingowaliśmy z boku. Patrzyliśmy, aż Arachnid wziął górę nad stonogą, która obrzydliwie wiła się i skręcała, odsłaniając okropne żółte podbrzusze. Należy przy tym dodać, że miała już odgryzioną głowę.
Następnie Arachnid uczcił zwycięstwo, przystępując do uczty. Sen po czymś takim okazał się niemożliwy.
Wstaliśmy o świcie. Stało się jasne, że musieliśmy znaleźć lepiej strzeżone lokum. Szczęście nam dopisało.
Kilka lat temu (ludzie nie określali tego precyzyjnie) na wyspie wybuchło powstanie. Na jego czele stanęła wykształcona w Anglii rewolucjonistka Dolores. Jak powiedział nam szef policji, całe zdarzenie miało bardzo tajemniczy przebieg. Najemni robotnicy rolni nieoczekiwanie chwycili za broń i opanowaliby całą wyspę, gdyby nie interwencja oddziałów brytyjskich. Rebelianci okopali się na południu, gdzie ściągali z ludności daninę, a zbudowane przez nich fortyfikacje i tunele można oglądać do dziś. Sytuacja patowa utrzymywała się przez mniej więcej dwa lata. W końcu powstańców wyrżnięto, a Dolores została publicznie powieszona.
Stare więzienie rozbudowano, by pomieścić więźniów dostarczonych przez Brytyjczyków; dodano dziedziniec, otoczony murem ze strażnicami. Pięciu przywódców powstania osądzono i powieszono. Innych deportowano na Trynidad i zmuszono do wieloletniej pracy na plantacjach. Zwykłych rebeliantów trzymano przez kilka miesięcy w więzieniu, potem przewieziono na inne wyspy.
Od szefa policji usłyszałem, że pospolite przestępstwo jest niemożliwe. Wyspa jest mała i każdy zna każdego. Szef policji przytknął palec do oka. Ta nieustanna obserwacja wszystkich przez wszystkich jest jedną ze specjalności Esmeraldas. Najbardziej pożądanymi przedmiotami są lornetki i teleskopy, a twój status określa sprzęt obserwacyjny, na jaki cię stać. Całe miasteczko nurza się w oparach szantażu. Dzieci donoszą za drobne i cukierki. Nasuwa się oczywisty wniosek: głównym szantażystą w Esmeraldas jest szef policji.
Podczas rewolucji wszyscy mieszkańcy zostali donosicielami, ponieważ nikt nie wiedział, ilu rewolucyjnych konspiratorów przeniknęło do miasteczek na wybrzeżu. Proces rebeliantów ugrzązł w labiryncie tak sprzecznych zeznań, że Brytyjczycy przenieśli go do trybunału wojskowego na Trynidadzie.
Za skromną opłatą wynajęliśmy więzienie. Ponieważ zbudowano je z myślą o licznych więźniach, było dość przestronne. Trzy drewniane strażnice runęły, ale czwarta wciąż była w niezłym stanie.
Przypomnieliśmy szefowi policji, że przybyliśmy na wyspę w celu badania stonóg.
- Jest pewien człowiek, który wie dużo o tych zwierzętach... za dużo - powiedział szef. - Mieszka w głębi wyspy - dodał z wymownym gestem, świadczącym, że był niskiego zdania o każdym, kto mieszkał „w głębi wyspy".
Pomocny naukowiec stanowiłby prawdziwy skarb, a odległość nie mogła być duża. Wyspa nie ma więcej niż trzynaście kilometrów średnicy. W takim miejscu każdy wie, gdzie kto mieszka, a już na pewno cudzoziemiec. Mimo to ludzie, do których się zwracaliśmy, udawali, że nikogo takiego nie znają: za daleko - mają inne sprawy na głowie - on wyjechał.
Wreszcie José, za astronomiczną kwotę, zgodził się zaprowadzić nas do jego domu.
- Oni mają strach. - Uderzył się dłonią w chudą pierś. Muy macho, nie bać się ludzi stonóg. To wszystko brednie.
Zabraliśmy prowiant na jeden dzień, uzbroiliśmy się w maczety i pistolety 410 z podwójną lufą, naładowane szóstkami. Przekonałem się, że jest to najskuteczniejsza, w pełni wystarczająca broń, kiedy może grozić niebezpieczeństwo tylko ze strony węży bądź ludzi. Na Malajach sprzątnąłem człowieka, który wpadł w szał; strzeliłem mu w szyję z obu luf z odległości trzech metrów.
Błotnista droga urwała się nagle w zaroślach i krzakach. Roślinność zupełnie nie przypominała południowoamerykańskiej dżungli, bo w ogóle nie było tu dużych drzew. Mijaliśmy palemki, krzewy, palmy kokosowe i bananowce. Szło się ciężko; raz po raz musieliśmy torować sobie drogę maczetami.
Próbowałem wyciągnąć od naszego przewodnika trochę informacji o kulcie stonogi.
- Kim są ludzie stonogi?
- Źli ludzie... - José splunął. - Mnóstwo szaleni... wielbią pieprzonego robaka.
Przypomniałem sobie o egipskich skarabeuszach, o Bogini Skorpiona i częstym motywie stonogi w ceramice Majów. Jedna ze stronic kodeksu majańskiego, skądinąd wątpliwej autentyczności, przedstawia przywiązanego do łoża człowieka, któremu zagraża wielka, długa na dwa lub dwa i pół metra stonoga.
- Czy oni się zbierają?
José zmrużył chytrze oczy.
- Być może.
Postanowiłem na razie na tym poprzestać.
Ścieżka wiła się stromo w górę; panował duszący upał. Czułem się bardziej zmęczony, niż uzasadniałyby to warunki. Odnosiło się wrażenie, jakby przygniatał nas jakiś potężny, złowrogi ciężar. Przewodnik kilkakrotnie błądził i musieliśmy wracać po śladach. Jego pies, mieszaniec airdale teriera, pobiegł przodem, ujadając.
Czułem, jakbyśmy szli już wiele godzin, ale zegarek wskazywał, że minęła dopiero godzina. Nagle dobiegło nas gwałtowne szczekanie, jakby pies coś zwęszył. Kiedy jednak dotarliśmy na miejsce, ujrzałem dół zasłonięty liśćmi palmowymi, skąd dochodził udręczony jazgot. Zajrzawszy do głębokiego na blisko dwa metry dołu, zobaczyłem wijącego się psa, nadzianego na zaostrzone bambusy. Najwyraźniej była to pułapka zastawiona przez rebeliantów.
- Dios - powiedział od razu José. - Pobrecito... Najlepiej będzie, jeśli go pan zabije, señor.
Wyciągnąłem pistolet i strzeliłem psu w głowę. Potem przeładowałem i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Los psa nie wzruszył przewodnika. José otworzył szkaradnie usta i dźgnął palcem.
- On za dużo jeść... Tu życie jest ciężkie.
*
Około południa wyszliśmy na polanę, gdzie stała chata na palach.
- Aquí, señores.
Z werandy wolno wyszedł nam na spotkanie człowiek. Jak rzadko poczułem do niego natychmiastową antypatię. Wysoki i chudy mężczyzna miał długie, zmierzwione włosy w kolorze rudoblond i brudne krzaczaste wąsy. Wykrzywił twarz w grymasie - który miał być uśmiechem - odsłaniając przegniłe zęby i ziejąc tak cuchnącym oddechem, że cofnąłem się o krok. Nie mogłem się odważyć, żeby podać mu rękę, ale najwyraźniej wcale tego nie oczekiwał. Po prostu stał tam, zagradzając dostęp do swego domu.
Jego matowoszare, pokryte bielmem oczy były w nieustannym ruchu, ale ani razu na nas nie spojrzały. Wiercił się w bardzo nieprzyjemny, spastyczny sposób, jakby jego dłonie i stopy żyły własnym życiem. Przedstawiłem nas, a on przy każdym nazwisku kiwał głową i milczał.
- Jesteśmy z muzeum Peabody. Przyjechaliśmy badać miejscowe stonogi i zebrać okazy.
Na dźwięk słowa „stonogi" człowiek drgnął, a jego wąsy zadrgały.
- Powiedziano nam, że może nam pan pomóc.
- Nic nie wiem - powiedział niezwykle grubiańsko. - Zajmuję się motylami. Stonogi można chyba znaleźć w innej części wyspy... na zachodzie. - Wskazał ręką z rozczapierzonymi palcami.
- Cóż, wobec tego nie będziemy więcej zabierać panu czasu. - W tej chwili wyobraziłem sobie, jak wyglądałaby jego twarz trafiona kulą kaliber sześć. Spodziewałem się, że zamiast krwi wyciekłby z niej jakiś ohydny biały płyn.
Odwróciliśmy się na pięcie i odeszliśmy.
- Muy malo recibido - zauważył José.
Wyspa Esmeraldas zaciera się w umyśle Halla. Przez kilka nocy nie może posunąć się dalej, aż pewnego ranka budzi się ze snu o Miejscu Ślepych Dróg:
Od wielu dni płyną w dół rzeki, szerokiej na półtora kilometra i stale się rozszerzającej, o brzegach jak zielona linia albo niewidocznych w porannej mgle. Nasza łódź składa się z dwóch krytych dłubanek połączonych bambusowym pokładem. Dwa maszty na żagle do łapania słabego porannego wiatru służą też do zawieszania brezentu, który chroni ich przed słońcem i deszczem. Na noc najczęściej przybijają do brzegu.
Przewodnik wyszukuje szybszy prąd na środku rzeki, a potem wpływa na prądy boczne prowadzące do brzegu, jak zjazdy z autostrady. Niekiedy mijają farmy z nieukończonymi, a już zniszczonymi budynkami, niewielkie uprawy bananów i juki, bulwy obecnej na każdym cynowym talerzu w Amazonii.
Rzeka powoli się zwęża i łódź nabiera szybkości. Przewodnik jest teraz czujny, przepływa z prądu na prąd jak surfer, a drzewa i piaszczyste brzegi zostają w tyle.
- Zbliżamy się do przesmyku!
Woda cicho szumi, zostawiają za sobą wąski przesmyk. Tuż pod powierzchnią Neferti widzi trawę; musiała zostać niedawno zalana. Przed nimi wznosi się ściana zieleni, ale nadal korzystając z bystrego nurtu, udaje im się wpłynąć wąskim korytem na rozległe jezioro. Wkrótce tracą ląd z oczu.
Prąd nagle zamiera, łódź dryfuje coraz wolniej, aż w końcu nie porusza się.
„Leniwa jak malowana łódź/Na malowanym oceanie".
Woda jest przejrzysta jak powietrze. Trzydzieści metrów w dole widzą wielkie głazy, przechodzące w atramentową czerń, która rozpościera się pod nimi jak atłasowy gobelin, poruszający się czasem, kiedy przepływają pod nim kształty. W przejrzystej wodzie pod powierzchnią nie widać ryb; o ich obecności można wnioskować jedynie z poruszeń i fal ciemności na obrzeżach pola widzenia.
Jezioro rozciąga się ku niebu we wszystkich kierunkach - rozległe, okrągłe, niebieskie zwierciadło, z linią czerwieni w miejscu, gdzie słońce dotyka wody. Lekka fala dochodząca z czarnej głębiny, znak tego, że przepływa jakieś wielkie stworzenie, łagodnie kołysze łodzią.
Przewodnik zagląda do mapy, która rozkłada się jak akordeon. Na jaskrawej mapie widnieją rysunki niezwykłych istot. Niektóre wrastają w ziemię głową w dół; z nóg wyrastają im pędy.
- Najbliższy prąd za pięćset kilometrów - cedzi przewodnik. - Możemy wiosłować.
- Wiosłować? - powtarza Neferti, wskazując na słońce, które od minuty nie ruszyło z miejsca.
Przewodnik Wilson, który stracił licencję białego myśliwego za zastrzelenie nosorożca z bazooki, kieruje na Nefertiego swoje zimne błękitne oczy, które stale zdają się patrzeć prosto w lufę.
- Trzeba tylko pchać. W wodzie w ogóle nie ma tarcia. - Szybko przeciąga dłonią w wodzie. Czarny cień rzuca się i zęby kłapią tuż za palcami Wilsona. - Widzisz, ile byś przeżył w wodzie? Zero tarcia... ryby głębinowe potrafią poruszać się z niewiarygodną prędkością.
- A nie moglibyśmy po prostu dmuchać z rufy?
- To na nic. W powietrzu też nie ma tarcia. Musimy sobie poradzić bez powietrza i wody. Hm... - Nagle jego oczy rozbłyskują piekielnym blaskiem. - W Eton urządzaliśmy zawody w waleniu konia... wiecie, na szybkość i odległość. Szybkie chłopaki preferowały lekką broń palną, a ci, co spuszczali się daleko, woleli długi zasięg. Nawet sześćset metrów. Może gdybyśmy tak stanęli na rufie i odpalili... oceniam, że preferujesz szybkość, zgadza się?
- Tak. Jeśli jestem w humorze, wystarczy jakieś dwadzieścia sekund.
- No to lepiej bądź napalony i w humorze. Za godzinę, właściwie za pięćdziesiąt minut, zacznie zamarzać metabolizm... więc musimy się sprężać. Ciśnienie różnicowe powinno nas wypchnąć ze współrzędnych zamarzania...
Neferti potakuje i z roztargnieniem zrzuca przepaskę biodrową, jak gdyby porzucał ją na zawsze. Mruży podłużne zielonożółte wężowe oczy jak gad, który zastyga w niemym oczekiwaniu na łup. Sutki, uszy i nos przybierają barwę jaskrawej, pulsującej czerwieni.
Wilson, doskonały jak posąg, stoi nieruchomy z wyjątkiem poszukującego, nabrzmiałego fallusa, wypatrując zimnymi niebieskimi oczami odległego celu na horyzoncie. Jest... celownik się ustawia... jądra mu tężeją. Zaczyna naciskać spust. To wzbiera z jego długich, chwytnych palców u nóg i stóp. Szczupłe ciało Wilsona lśni jak rybia łuska. Zwija się w węzeł w Punkcie Jeden Nefertiego, pięć centymetrów pod miejscem, gdzie byłby pępek, gdyby go miał. Wydziera się z niego ryczące, rozszalałe zwierzę, kozo-koto-jeleń. Krzyczy w fantastycznej agonii, kiedy rogi przebijają się mu przez czaszkę, a z nosa tryska krew.
Wilson strzela. Cel znika z celownika. Łódź płynie, najpierw powoli, potem coraz szybciej.
- Naprzód! - krzyczy Wilson.
Trzymając się siedzeń, ledwo powstrzymują łódź przed pruciem jak przebity harpunem marlin. Skręcają w prąd płynący z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę.
- Wyspa Stonóg - mówi Wilson, wskazując ręką.
Z odległości pięćdziesięciu metrów czują zapach wyspy, czarny owadzi smród, który wnika w ubranie i włosy. Czujesz, jakby oblazły cię stonogi.
- Spokojnie, chłopie. Na początku to powala każdego.
Kiedy wychodzą na wapienne nabrzeże, otacza ich grupa urzędników w brudnych mundurach, którzy w gnijących kaburach mają zardzewiałe pistolety. Wyciągają ręce jak żebracy.
- Documentes, señores. Por favor... pasaportes - zawodzą.
Wilson odpycha ich wielkopańskim gestem, a urzędnicy padają na plecy i próbują wstać jak przewrócone żuki.
- Idziemy do Explorers Club. Podają tam przyzwoite steki i zimne piwo.
Ciemne ulice oświetlają tylko lampy naftowe, umieszczone tu i ówdzie w kioskach. Nikt do nich nie wchodzi, żeby kupić stare pocztówki i czasopisma, pleśniejące zapiekanki wieprzowe w celofanie lub przeterminowane batoniki. Nikt nie wchodzi.
Wszędzie wokół przewalają się tłumy półnagich ludzi o oczach głodujących.
- Oni muszą się przemieszczać. Biedne dranie, nie mają gdzie kimać. Kiedy stają, przewracają się i już po nich, tak jak się stało z tamtymi na nabrzeżu. Jesteśmy na miejscu.
Dom wygląda tak, jakby przeniesiono go z St. James Square w tę okolicę pustych placów, śmieci i rynsztoków. Krawędzie domów są równe i regularne, ale porosłe mchem i pnączami obsypanymi żółtozielonymi kwiatami, które wydzielają upiorny smród odchodów i burdelowych perfum. W środku słabe żółte światło daje złowrogi blask.
- Kolejna przerwa w zasilaniu - rzuca Wilson przez ramię.
Zza kontuaru recepcji wychodzi człowiek w zapleśniałym uniformie, po którym pełzają ślimaki bez skorup, i zastępuje im drogę.
- Czy jest pan członkiem, sir? - Wpatruje się w Wilsona władczym, surowym wzrokiem.
Wilson popycha go palcem, tamten pada na podłogę, wije się na plecach i lekko macha nogami w powietrzu.
- Na twoim miejscu bym na niego nie nadeptywał ostrzega Wilson. - Ohyda. - Rusza marmurowymi schodami do baru.
- Co jest, George? Umarlak przy drzwiach?
- Przykro mi, sir. Naprawdę mi przykro, ale obecnie zatrudnienie żywej pomocy jest niemożliwe... Poza tym dzięki niemu hołota nie miała dostępu do Delegacji. Rozumie pan, co mam na myśli.
- Szkocka z lodem, George, i...?
- Pernod.
- Pernod, już nalewam. Piękno całej sytuacji polega na tym, że tylko nieliczni dociągają do wypłaty. - George nachyla się. - Nie dalej jak trzy dni temu pijany robol odrąbał głowę naszemu ostatniemu. Był mocno wstrząśnięty.
- Wyobrażam sobie. Macie wolne pokoje, George?
- Klub jest pusty, sir. Możecie zająć dowolny pokój, ale byłbym wdzięczny, gdybyście zamieszkali na tym piętrze. Dzięki temu nie będę musiał wchodzić na górę, ach, te moje plecy.
- Cóż, George, przykro byłoby patrzeć, jak wchodzisz bez nich. Powiedz w kuchni, żeby przysłali nam dwa steki z zimnym piwem. Będziemy pod osiemnastką, w końcu korytarza.
- Żartowniś z pana, panie Wilson - śmieje się George. - Zrobię steki i zaraz przyniosę.
Pokój pachnie opuszczeniem, jak hotel w kurorcie poza sezonem. George rozkłada dla nich na stole brudne, zatłuszczone talerze.
- George, ten dżentelmen z „National Geographic" przyjechał tu badać warunki.
George patrzy posępnie na Nefertiego.
- Nie mam pojęcia po co, sir. Moim zdaniem im mniej się mówi, tym lepiej.
- George, był tu kiedyś hiszpański profesor, autorytet w tej dziedzinie... Należał do Klubu.
- A, tak, pamiętam. Cudzoziemiec, sir. Nie odwiedzał nas już jakiś czas, ale mamy jego adres.
- Świetnie, możesz go wsunąć rano do butów pana Nefertiego. Powiedz, czy uniwersytet nadal działa?
- Nie mam pojęcia, sir. Jeśli chce pan znać moje zdanie, to właśnie tam zaczęły się kłopoty... Od rozruchów studenckich.
- Sprawy są nieco bardziej skomplikowane, George.
- Tak, sir. Często tak jest, sir. Czy to wszystko, sir? Dobranoc, sir.
Nazajutrz, po dobrym angielskim śniadaniu, ruszamy w drogę. Niezły spacer. Jedyna taksówka w Strefie jest na okrągło zajęta przez Delegacje. Jest to teren gruzów, pustych placów i nieukończonych, rozsypujących się budynków. Niektóre, dziesięciopiętrowe z żelazobetonu, najwyraźniej miały być domami mieszkalnymi. Teraz na piętrach koczują arabskie rodziny z kozami i kurczakami.
- Czy to prawda, że żyje tu monstrualna stonoga?
- Owszem. Widziałem ją na własne oczy... Porzygać się można. Smród zwala człowieka z nóg.
- Żywi się ofiarami z ludzi?
- Cóż, można tak powiedzieć.
Zwarty szereg budynków, nie większych niż trzypiętrowe, wzniesionych z glinianych lub betonowych połączonych byle jak elementów, w wielu miejscach blokuje drogę, a ta biegnie górą po rampach albo dołem tunelami. Całość przypomina wielkie gniazdo sklecone przez owady, które z powodu narkotyku straciły poczucie symetrii.
- Sam musisz wybrać ulicę... niektóre są zatkane na amen. Bóg jeden wie, ilu umarlaków gnije w tych brudnych norach.
- Co tu się wydarzyło?
- Cóż, nastąpił krach na giełdzie. - Wilson wskazał na kłębiący się tłum. Potrafi przewidywać jego ruchy i poruszać się wśród niego niemal tak szybko, jakby on i Neferti mieli ulice tylko dla siebie. - Ujmijmy to tak: kraj jest prosty, wsiórsko prosty. Państwo bankrutuje. W skarbcu nie ma złota, a emitowane pieniądze są bez pokrycia. Dochodzi do całkowitego krachu, a banknotami można się podetrzeć. To samo stało się tutaj. Emitowali fałszywe akcje ludzkie, bez pokrycia. Zero złota. Tutejsze rezerwy mieściły się w Jednostkach Energetycznych Sek. Obecnie są one całkowicie pozbawione Sekem. Początkowo próbowali kombinować, odbierać ludziom po kilka jednostek, licząc na to, że nikt się nie połapie.
- Ile jest tych potwornych stonóg?
- Najpierw była tylko jedna. Potem unowocześniła technologię i teraz musi ich być ze trzydzieści.
- Czy odczuwają braki Sek?
- Chryste, nie. Wprost kwitną, podobnie jak większość owadów i niektóre rośliny. Potrzeba Sekem jest potrzebą ssaków. Zauważyłeś, że tu w ogóle nie ma zwierząt? Żadnych kotów ani wiewiórek!
- Przypuszczałem, że zostały zjedzone.
- Nic podobnego. Opuściły wyspę. Przybył flecista i wywabił je swoją grą.
Wilson odwraca się i ogarnia wzrokiem tłum.
- Narzucające się rozwiązanie to wykopać cholernie duży dół i zmusić ludzi dźganiem, żeby tam wleźli. Wciąż reagują na dźganie. - Szturcha jednego człowieka ostrymi prętami na końcu laski elektrycznej. Ten wydaje nieludzki krzyk i odbiega na dwa metry.
- Widzisz, co mam na myśli? Chcesz zobaczyć stonogi, tak? Włóż maskę.
Przed nami widnieje ściana wychudzonych ludzi, wielu całkiem nagich, z odrażająco zdeformowanymi genitaliami.
- Wygląda na to, że będą nam potrzebne nasze gnaty.
Są to rewolwery kaliber dziesięć, z trzydziestoma trzycalowymi nabojami w magazynku. Podstawa i czubek naboju są z twardego metalu, a między nimi znajduje się miękka warstwa, która pod wpływem uderzenia rozpłaszcza się do rozmiarów półdolarówki.
- Taki nabój nie przebiłby ludzkiego ciała, boby się rozpłaszczył. Wchodzi za to w owadzie ciało. Ruszajmy.
Rewolwery prawie nie wydają odgłosu; rozlega się tylko trzask, jakby wyskakiwał korek z butelki zwietrzałego szampana. Efekt jest jednak dramatyczny. Ciała rozpadają się jak zgniłe melony.
- Włóż ten jednorazowy ortalion, chłopie.
Odziani w ortaliony do kostek, brną w przestrzeni wyrąbanej przez strzały; poodrywane szczypce i szczęki jeszcze drgają. Ortaliony zostają ostrożnie wrzucone do pojemnika na odpadki.
Latające stonogi bzyczą, składając jaja w nieszczęśnikach.
- Patrz, jak będą się wylęgać.
Nagi człowiek szarpie ciało z krzykiem, gdy głowy stonóg przebijają mu się przez skórę, tryskają strumienie ropy i krwi. Milczący tłum przechodzi; ludzkie twarze są puste, katatoniczne. Człowiek wierzga konwulsyjnie, kiedy głowa stonogi wysuwa się z jego penisa. Druga wydostaje się przez oczodół. Wilson zabija ofiarę jednym strzałem ZH&KP-7.
Gąszcz wąskich przejść między czterema piętrami boksów, długich na metr osiemdziesiąt, głębokich na metr dwadzieścia i wysokich na półtora metra. Górne boksy są w połowie puste, bo tylko nieliczni mogą się tam wdrapać po drabinkach sznurowych i żerdziach z wyciętymi stopniami. Dolne boksy pełne są zmarłych i umierających, którym ledwo starcza energii, by wylewać pomyje na błotniste ścieżki między klitkami. Na nagich wzgórzach i wśród zrujnowanych domów boksy nikną.
Docierają do małego amfiteatru z wapiennymi ławkami wokół okrągłej, wyłożonej gładkim marmurem areny o średnicy siedmiu metrów. Na środku areny wznosi się kamienna stela, pokryta drobnym pismem z włosków, oczu, odnóży i szczypiec stonóg. Znaki drgają i falują, tworząc spazmatyczne wzory, które przecinają się, nachodzą na siebie, nieruchomieją i pełzają. Cały kamień pulsuje ohydnym życiem. Pod stelą leży człowiek, przywiązany skórzanymi pasami do łoża. Nogi łoża z twardego drewna tkwią w starożytnych otworach w marmurowej arenie.
Widzowie są całkiem nadzy, mają na sobie tylko niezwykłe złote naszyjniki i bransolety w kształcie stonóg z opalowymi oczami. Wargi się rozchylają, w powietrzu unoszą się zaraźliwe oddechy, twarze kurczą się i pełzają na czaszkach, w wielkich oczach lśniących jak czarne zwierciadła odbija się obmierzły, szalony głód.
- Odżywiamy się razem ze stonogą.
La jeunesse dorée z Pedeville.
Neferti i Wilson przepychają się do pierwszego rzędu. Lękliwe Pędy, jak nazywają się miejscowi, uciekają przed nim.
Słychać szum płynącej wody. Kiedy zbiornik się napełnia, w głębi amfiteatru unosi się krata z brązu. Wyłania się głowa potwornej stonogi, cuchnącej tak, jakby sęp narobił na gnijące kraby. Kiedy stonoga się zbliża, przywiązany człowiek zaczyna krzyczeć. Stonoga unosi głowę, jakby czegoś szukała.
Neferti staje u wezgłowia, z jedną dłonią swobodnie wspartą na steli, drugą wyciągniętą ku stonodze, która podpełza z przerażającą prędkością. Palce Nefertiego są nogami stonogi w powietrzu, płynny gest sprawia, że starodawne pismo rozsypuje się w proch.
Stonoga zwija się w powietrzu po raz ostatni i w postaci czerwonego pyłu osypuje się na kamienne ławy. Leżący człowiek rozchyla skórzane pasy, które rozsypują się w czarny proch.
Zadanie wykonane.
5
Neferti idzie zaułkami na przedmieściach Memfis, zamieszkanych przez biedotę. Śledzą go oczy, w których odbijają się nędza, choroby i głód. Ludzie odwracają się od niego, kobiety zasłaniają twarze, ponieważ jest skrybą i należy do elity, która wzbudza nienawiść i lęk.
Neferti urodził się nad morzem jako syn rybaka. Jego rodzina była biedna, ale nie głodowała jak ci ludzie tu, w głębi lądu. Jest pewien skorupiak - zwany skorpionem morskim - niezwykle ceniony przez bogaczy, a Neferti wiedział, gdzie szukać tych stworzeń, podobnie jak zawsze potrafił wyczuć w domu obecność skorpiona czy stonogi. Umie je wyczuć, tak samo jak wyczuwa niebezpieczeństwo. Skorpiony morskie wypuszczają identyczne sygnały, słabsze, ale mimo wszystko wyczuwalne.
- Zatrzymaj łódź. Tu są skorpiony morskie.
Kiedy dostarczał ten rarytas zamożnym klientom, często składano mu propozycje. Neferti zdążył już zdecydować, czy dana propozycja jest dla niego korzystna. Wkrótce nadarzyła się okazja, jakiej szukał: zaproponowano mu stanowisko skryby starego pederasty Sesostrisa.
Neferti uczył się hieroglifów z zapierającą dech w piersiach szybkością. Sesostris nigdy jeszcze nie miał takiego ucznia. Neferti wiedział, że ściągnie na siebie niebezpieczeństwo, zwracając na siebie uwagę, zwłaszcza wybitnością. Czas jednak nie był jego sprzymierzeńcem.
Każdego dnia Neferti zapisywał, z kim ma się spotkać i jak zamierza postąpić. Oczywiście starannie ukrywał ten eksperyment przed Sesostrisem. Idąc, Neferti umie myśleć hieroglifami, pisać z mijanych rysunków: rogata sowa, nogi, oczy, usta, czekająca pusta droga. Idąc, pisze: nadchodzić, jego nogi i oczy czekające na drodze; snop zboża na polu; sterczący członek pod przepaską. Nadchodząc, czekać na ciebie od dawna: nogi, oczy, usta, droga, wskazująca dłoń, sterczący członek, snop zboża.
Poszczególne hieroglify można narysować na wiele różnych sposobów. Można z nich stworzyć obraz, obrazy z kolei mogą się poruszać. Tablice z hieroglifami można ustawiać w rozmaite kombinacje. Neferti zaprojektował własne hieroglify, oznaczające całe tablice, a także sposoby ich łączenia. Wzlatująca rogata sowa oznacza miejsce połączenia tablic.
Abata pełnił funkcję Probierza Skrybów, a ponieważ skrybów było znacznie więcej niż dostępnej pracy, Abata stał się bardzo ważny, a jego pozycję można było porównać z rolą współczesnego krytyka sztuki.
Skrybowie dzielili się na kilka szkół: tradycyjną, naturalistyczną, funkcjonalną, sytuacyjną, punktową, losową i układankową. Abata niezmienne wybierał najbardziej konwencjonalne, sztywne i banalne wzory pisma, przez co szkoły wykonujące te martwe śmiecie zalewały rynek. Pozycja Abaty była jednak zagrożona. Handlarze zasięgali rady u własnych probierzy. Nawet najbardziej prostaccy parweniusze z wyłaniającej się warstwy kupców narzekali na jego nudne malowidła na murach, pod każdym kątem i w każdym świetle wyglądające identycznie.
- Chcemy pisma ze szkoły układankowej.
W dziełach tej szkoły hieroglify składają się na większy obraz: oko, członek, woda, ptaki i zwierzęta opowiadają pewną historię. Na pierwszy rzut oka jest to tylko obraz, ale po chwili hieroglify wypływają z chmur i wody, wyskakują ze zwinnych jaszczurek, biegną z zającami symbolizującymi godziny, siedzą z ropuchą liczącą milion lat, wytryskują z odchodami rzucanymi przez gniewną małpę, ciurkają ze strumieni, chłopiec onanizuje się w cieniu sowiego skrzydła, kurek na dachu wiruje na wietrze.
Władza Abaty zależała od skutecznego nakłaniania innych probierzy do popierania jego sądów, co ostatnio stawało się coraz trudniejsze. Coraz powszechniej uważano, że marny gust Abaty zagraża rynkowi. Inni probierze, węsząc rozchodzący się smród porażki, zaczęli go unikać, a stary wyznaczył cenę za zlikwidowanie Abaty. Z każdego zaułka czy bramy mógł polecieć nóż. Abata miał ochroniarzy, ale jeden z nich mógł pracować dla twierdzy Alamout.
Czasy były niespokojne. W niebiosach toczyła się wojna, ponieważ Jedyny Bóg dążył do eksterminacji lub zneutralizowania Wielu Bogów i ustanowienia władzy absolutnej. Kapłani opowiadali się to po jednej, to po drugiej stronie. Od południa, wschodu i od strony pustyń na zachodzie nadciągała rewolucja. Możni trzymali w ręku nie tylko całą ziemię i bogactwa, ale także Zachodnią Krainę. Prawo do mumifikacji, a zarazem do nieśmiertelności, przysługiwało jedynie członkom wybranych rodów.
Neferti opowiedział się po stronie rebeliantów i wyznawców Wielu Bogów. Kapłani Jedynego Boga wydali nowy edykt przeciwko sodomii. Karą było wbicie na pal. Związki Nefertiego ze starym pederasta, skrybą Sesostrisem, stały się nader niebezpieczne.
Patron Nefertiego był dobrodusznym, chwiejnym człowiekiem. W ostrym sporze wokół pojęcia Jedynego Boga nie potrafił się opowiedzieć po żadnej ze stron. Neferti łagodnie zwracał mu uwagę, że neutralnej pozycji nie da się utrzymać, zwłaszcza w obliczu nowego edyktu. Wrogowie Sesostrisa tylko czekali na taką okazję. Próbując nie robić sobie wrogów, stary pederasta na pewno nie zyskał żadnych przyjaciół godnych zaufania.
Neferti zamierzał zdobyć tajemny papirus Zachodniej Krainy. Skrybowie tacy jak on nawet nie mieli prawa wiedzieć o istnieniu takiego papirusu. Na wypadek aresztowania Neferti nie rozstawał się z alabastrowym flakonikiem z trucizną, nosił też cienki sztylet ze żłobkowanym czubkiem zanurzonym w jadzie kobry.
Skrybowie terminatorzy mieszkali w dormitoriach, gdzie obowiązywała surowa dyscyplina. Dotychczas Nefertiemu nie zagrażały te uciążliwe warunki, a to dzięki jego znajomości z Sesostrisem. Wyjątkowo traktowany, a także ze względu na posiadane zdolności, stał się obiektem nienawiści i zawiści, twardych jak cios pięścią i ostrych jak siekiera.
Hieroglif plującej kobry chroni człowieka. Neferti wie, gdzie plunąć i jakiego jadu użyć; ma też sojuszników myślących tak samo. Teraz jednak jego pozycja była mocno zagrożona. Podtrzymując związek z Sesostrisem, wyznaczał coraz to nowe miejsca spotkań: jednego dnia był to pokój w wiosce, innego sekretne groty i zatoczki.
Wszyscy skrybowie poznawali egipski panteon: Ra, Bast, Seta, Ozyrysa, Amona, Horusa, Izydę, Nut, Hator.
Wielu bogów jest znanych tylko grupie wtajemniczonych, jak na przykład wrzeszczący skorpion: pół kot, pół skorpion, zrodzony podobno ze związku Bast z Boginią Skorpiona. Wyposażony w ogon pełen zabójczego jadu, kocie pazury i owadzie szczęki, jest przywoływany tylko w najstraszliwszych klątwach. Jest też Bóg Stonoga o ciele stonogi, z kłami jadowymi wyrastającymi z gruczołów szyjnych, o przezroczystej ludzkiej głowie, w której za czerwonymi, fasetowymi oczami jarzy się rozżarzony do białości mózg. Jego ukąszenie powoduje śmierć w potwornych męczarniach; ofiara smaży się żywcem. Bóg Stonoga żyje w grotach z czerwonego piaskowca w rozżarzonej Upalnej Krainie na południu.
Z gliny i twardego drewna Neferti wytwarza kostki, na których kreśli wypukłe hieroglify. Potem wystarczy, że odciśnie kostkę w tuszu, i może odbijać hieroglify na papirusie. Demony i pomocników można powołać do istnienia i nadać im funkcje oraz kontekst. Posiadają szczególne właściwości, broń, sposoby dostępu, wrogów i przyjaciół, panów i służących.
Jeden z pomocników ma charakterystyczne wgłębienie na czubku członka, gdzie Stwórca pozostawił odcisk kciuka. To był niewielki kciuk, nie większy niż palec, ale znacznie dłuższy, z trzema stawami. Pomocnik ten zostawia po sobie woń piżma i pioruna, błękitny zapach morskiego wiatru. Nazywa się Dawca Wiatrów. Chyży, o lekkich kościach, potrafi śmigać po bagnach i lotnych piaskach, wspinać się na skarpę lub ścianę pałacową. Długimi, cienkimi palcami może zmiażdżyć człowiekowi szyję albo urwać mu rękę. Jest pomocnikiem w groźnych podróżach i niemożliwych ucieczkach. Zna Bangutot, sznur z nasienia, który dusi śpiącego nieprzyjaciela, zna zapachy męstwa i niebezpieczeństwa, fretek i pikantnych koronek poplamionych przez promieniste podróże.
Jego odpowiednikiem u Majów jest Ah Pook, patron uliczników, wędrowców i wyrzutków (twarz z zielonego marmuru, pełne okrągłe wargi, gorejące oczy jak jadeitowe szparki). Ah Pook zna dzielnice nędzy Tenochtitlán, nory i cuchnące zaułki Stonogowego Miasta. Ma gładki, przezroczysty zielony członek, wydziela woń grzybów, muchomorów, dżungli, nieujarzmionych dzikich kotów, orchidei, mchu i kamienia.
Innym pomocnikiem jest nastoletni Ka boga Samu. Olśniewająco piękny, zna wszelkie sekrety seksu i zalotów. Jest jedynym obrońcą przed boginiami seksualnego zniszczenia i śmierci w orgazmie, wampirycznej Lilith oraz Ixtab, bogini sznurów, wnyków i perwersyjnego seksu. Jego członek jest pulsującą rurą, pełną opalizującego różowego światła. Jego słodki i ciężki zapach płonie w ciele, wywołując ukłucia i fale rozkoszy. Ma płomiennorude włosy. Drży przed nim nawet omdlewająca z miłości bogini Bast.
Pomocnik Uzdrawiacz jest spokojny, siwy, o dobrej, nieszczęśliwej twarzy, doświadczył bowiem wiele bólu. Jest zręczny i szybki: pod jego palcami ból ustępuje, a choroba się cofa. Przynosi ze sobą woń czystych bandaży i wiatru o świcie po gorączkowych majakach oraz sen po bezsennej nocy.
Każdemu pomocnikowi odpowiada demon lub przeciwnik. Wielu gra obydwie role. Istnieją demony nękane bólem bezzębnej, bezpłodnej nienawiści, które żyją tylko po to, by ranić. Zamieszkują one ciała złych starych stróżów i dozorców.
Faraon jest wyznawcą Jednego Boga, ale nie ma poparcia gwardii pałacowej. Wcześniej czy później zostanie zamordowany. Neferti nie chce się angażować w przegraną sprawę, której zresztą i tak się przeciwstawia, nadal jednak podlega faraonowi i jego tajnej policji. Są wszędzie, obserwują i nasłuchują. Ludzie poruszają się jak w pantomimie, udając niewinność.
O każdej porze dnia i nocy faraon może wezwać wszystkich w pałacu na audiencję.
- Faraon oczekuje! Chodźcie!
Nie ma czasu, żeby się ubrać, tylko pospiesznie narzucona szata i znowu ruszamy.
Przed faraonem ustawiają się szeregi. Strażnicy pałacowi, wywodzący się z kasty genetycznych eunuchów, starannie szukają broni. Na dany znak świta pałacowa bardzo wolno przesuwa się przed tronem.
- Stać!
Każdy zatrzymuje się u stóp faraona na badanie. Faraon, o alabastrowej twarzy i czarnych wężowych oczach, patrzy na ciebie, wokół ciebie, na wskroś ciebie; szuka sztyletu w twym umyśle, nasłuchuje ukradkiem szeptanych słów, węszy za potem lęku podszytego poczuciem winy. Strażnicy stoją w pogotowiu po obu stronach tronu. Kiedy faraon daje znak laską, żebyś szedł dalej, próbujesz ukryć uczucie ulgi. Teraz wskazuje laską i strażnicy wyciągają kogoś z tłumu.
Neferti jest biegły w sztuce telepatycznego blokowania i mylenia tropów. Nie można opróżniać swego umysłu, bo natychmiast zostałoby to dostrzeżone. Trzeba stworzyć całkowicie nieszkodliwą umysłową przykrywkę, do której faraon będzie mógł się dostroić: „Dla mnie faraon jest bogiem". Nie można jednak przesadzić.
Naturalnie wrogowie próbują wykorzystać audiencję na swój użytek. Telepatyczni brzuchomówcy potrafią rzucać nielojalne myśli: „Jak długo mamy znosić tego obmierzłego wieprza faraona? Nasz czas nadejdzie... niedługo, bardzo niedługo".
Są też miotacze zapachów, którzy potrafią rzucić zapach na człowieka na zatłoczonej ulicy. Ludzie odsuwają się z sykiem, pozostawiając ofiarę w kręgu oczu płonących nienawiścią i pogardą. Zdarza się, że miotacz zapachu wykorzystuje audiencję do zdyskredytowania rywala i sprawia, że staje on przed faraonem, cuchnąc odchodami. Jest to jednak niebezpieczny eksperyment, ponieważ doświadczony miotacz potrafi odrzucić smród ze zdwojoną siłą.
Grzech tajemnych malowideł się pleni, chociaż jest karany wbiciem na rozżarzony do białości pal z brązu. Ukryci malarze dzielą się na plemiona. Neferti należy do plemienia kobry. Jego członkowie nigdy nie rozstają się z narzędziami umożliwiającymi samobójstwo i spotykają się w sekrecie, by porównywać broń stosowaną przy samobójstwach i zabójstwach. Chętnie zabierają ze sobą na tamten świat tylu ludzi, ilu się tylko da.
Miejsca ich spotkań nie są sekretne w tym sensie, że są ukryte. Dla postronnego obserwatora wyglądają jak zupełnie zwyczajny dom czy gospoda. Gdyby niepożądany obcy wszedł do środka, nie zobaczyłby nic godnego uwagi, a raczej pustkę, brak czegokolwiek, co mogłoby wzbudzić jego zainteresowanie czy przyjemność. Jedzenie nie jest właściwe niesmaczne, ale są to właśnie te potrawy, których nie lubi. Jeśli podejmie próbę zbliżenia seksualnego, zakończy się ona szorstkim orgazmem, zarówno bolesnym, jak i odrażającym. Pościel nie jest brudna, ale sprawia wrażenie takiej i cuchnie brudem.
Jeden ze smakoszy piszących recenzje do przewodników turystycznych udał się do takiego przybytku i wyszedł z kubkami smakowymi pozamienianymi miejscami. Niczym Szalony Koń, grany przez Jimmy'ego Durante, przewraca oczami przy obmierzłych przystawkach, sardynkach wyjadanych z puszki łyżką do butów i popijanych green river. Potrawy mięsne składają się z odpadków z lokali zamkniętych przez Instytut Higieny, przyprawionych starym keczupem i popitych koktajlem wiśniowym, pełnym granulek nierozpuszczonego słodu syntetycznego, kupowanego na tony. Na deser ananas z puszki i sałatka z prawoślazu.
Niepożądani goście najczęściej od razu gonią do wyjścia i nie wracają.
Do pokojów młodzieży zakrada się pewien szczególny gatunek wampirów, mogących przybierać męską lub żeńską postać. Nie sposób się oprzeć rozkoszom, jakie oferują, a ofiara jest całkowicie zaabsorbowana tymi nocnymi wizytami, przed którymi nie chroni żaden zamek w drzwiach ani zaklęcie. Ofiara traci wszelkie zainteresowanie kontaktami z ludźmi. Żyje tylko dla odwiedzin wampira, przez co staje się coraz słabsza i bardziej wycieńczona. Na koniec przypomina chodzącą mumię.
Podobne odwiedziny zdziesiątkowały tereny wiejskie i teraz wielkie posiadłości świecą pustkami. Od dawna podejrzewa się, że wampiry są duchami mumii, które w ten sposób osiągają nieśmiertelność i zdobywają energię potrzebną do utrzymania Zachodniej Krainy.
Rewolucja rozprzestrzenia się, a partyzanci zajęli wiele opuszczonych posiadłości.
Przywódca partyzantów Mementot rzucił straszliwą groźbę:
- Rozwalę każdą pieprzoną mumię, jaką dostanę w łapy. Zachodnia Kraina bogaczy jest cała we krwi fellachów, wznosi się na ciałach i kościach fellachów, rozświetla ją duch fellachów.
Sterroryzowani bogacze sprowadzili z południa najemników, brudnych Etiopów, którzy czerpią rozkosz z torturowania więźniów. Powszechną rozrywką jest palenie ofiar w muślinie. Nieszczęśnika owija się kawałkami muślinu nasączonego pszczelim woskiem na podobieństwo mumii, a następnie podpala, by bawił zebranych tańcem mumii przy akompaniamencie fletów... Przenikliwe dźwięki w ohydny sposób naśladują krzyki poparzonego.
- Dalej! Dalej! Dalej! - skandują, obsikując się ze śmiechu.
Rozlega się drgający syk i partyzanci atakują jak milczące głodne duchy. Jeden ucina mieczem zwęgloną głowę tańczącej mumii. Wykrzywiona we wstrętnym grymasie, głowa toczy się pod nogi najemników. Kiedy ich obrzydliwe pragnienie zadawania cierpień zostaje zaspokojone dzięki ostrej stali, najemnicy, opuszczeni przez mocodawców, którzy pozamykali się w cytadelach, nieruchomieją jak marionetki i albo przyłączają się do partyzantów, albo wycofują się do Upalnej Krainy na południu.
W Upalnej Krainie jest siedem studni artezyjskich, a osady skupiają się wokół cennej wody. Domy są szczelnie pozamykane, z wyjątkiem ekranów wentylacyjnych, impregnowanych oliwą, która zabija owady. Człowiek wychodzący na dwór także musi natrzeć oliwą wszelkie odsłonięte części ciała, włożyć strój z wielu warstw jedwabiu i buty do kolan. Wychodzi się tylko nocą, kiedy temperatura spada do pięćdziesięciu stopni. Domy chłodzi się warstwami juty stale polewanej wodą, której parowanie daje więcej chłodu, w miarę jak skwar na zewnątrz się nasila.
Studnie są zasilane przez podziemne rzeki, które czasami zmieniają bieg. W Japonii ludzie kąpią się w takim ukropie, że trzeba trwać w całkowitym bezruchu, dopóki woda nie ostygnie. Jeden ruch, a śmiertelnie się poparzysz. Tu, w Upalnej Krainie, to samo dotyczy powietrza, tyle że ono się nie ochładza. Jeden szybki ruch i zaraz zaczynasz się smażyć. Przejście przez pokój zajmuje godzinę. Od mówienia spalisz sobie wargi i udusi cię spękany język. Tak mijają trzy miesiące, po czym przychodzą powoli masy chłodniejszego powietrza, studzącego twe płonące ciało, i boskie wiatry niosące deszcz.
Tylko w tym regionie występują pewne cenne minerały: metal dający się kształtować jak glina, który twardnieje i robi się twardy jak brąz, metal, który jarzy się łagodnym zimnym płomieniem, wydzielając miarowy, cichy deszcz śmierci. Nawet jeden kontakt z tą substancją prowadzi do śmierci po kilku tygodniach. Ciało i wnętrzności usychają, kruche kości łamią się jak sucha trzcina. Maść z metalu chroni przed śmiertelnym oddziaływaniem płonącego srebra.
Tajemni malarze z plemienia kobry zebrali się w nędznej gospodzie. Popijają wyśmienite wino z glinianych kubków. „Niewłaściwy gość" dostałby wino pasujące do naczynia, kwaśną zawiesinę oblepiającą zęby i usta. Malarze nie uważają wszystkich obcych za niepożądanych, których należy się jak najszybciej pozbyć. Są jednak pewni ludzie przynoszący pecha i tych sobie nie życzą: donosiciele, szpiedzy nadworni, dostarczyciele plotek, szaleńców i religijni szubrawcy.
Jak zwykle porównują narzędzia służące do samobójstwa i zabójstwa, zatrute szpilki, pierścienie, klamry, kolczyki i zęby, truciznę wszytą pod skórę, ubrania nasączone trucizną. Jako środek do samobójstwa jady kobry i mamby są szybkie, bezbolesne i nawet dość przyjemne. Niektórzy z malarzy są uzależnieni od jadu kobry.
Jad kobry, ususzony i podawany w starannie dobranych dawkach przez wdmuchiwanie roztworu w ciało za pomocą zaostrzonej rurki, wywołuje łagodną euforię, trwającą do trzech godzin. Regularne użycie prowadzi do uzależnienia, a człowiek staje się odporny na jad. Co jest przydatne przy używaniu kobry jako broni.
Jad kobry jest obecnie stosowany wyłącznie w obrzędach inicjacyjnych oraz przez grupę zaawansowanych adeptów, którzy porozumiewają się sykami, gadzimi pomrukami, a niekiedy lodowatymi wrzaskami rozwścieczonego gada. Stopniowo stają się zmiennocieplni i przestają śnić. Symptomy odstawienia są bardzo bolesne; temperatura krwi spada do dwudziestu czterech stopni, by w ciągu kilku godzin wzrosnąć do trzydziestu siedmiu. Wtedy wszelkimi dostępnymi sposobami należy powstrzymywać pacjentów przed samobójstwem. W wypadku braku jadu jedynym lekarstwem są ogromne dawki heroiny. Nie zawsze ma się kobrę pod ręką, ale tylko nieliczni decydują się na to niebezpieczne uzależnienie. Na szczęście nałóg nie rozwija się szybko.
Teraz przechodzimy do bardziej żałosnych akt: hm, tak, Reggie Carlton... anonimowe rysy, które nie wiedzieć czemu są bardzo przykre. Człowiekowi zbiera się na mdłości... ohydny członek sterczący tuż pod pępkiem, pomarszczony i purpurowoczarny na końcu. Spłaszczona pała podrywa się, wokół czubka ociekającego zabójczym jadem widnieją purpuroworóżowe guzki. Martwe, puste oczy, ohydny kutas. Za jego plecami żebrzą zdeformowane dzieci. Wszystkie kutasy są zdeformowane, niektóre opuchnięte i nabrzmiałe, inne cienkie jak ołówki, rozwidlone członki z drobnymi kłami nacierają na siebie, tryskając jadem; odbyt, w którym znajdował się członek; członek wyrasta powoli z pępka.
Te demony rodem z Boscha są pokrewne żmii gabońskiej, gadowi z symetrycznym wzorem w kolorach brązowym, czarnym i białym, grubemu jak zwykłe udo, z tępo zakończonym ogonem. Po obu stronach łba w kształcie szpadla znajdują się przezroczyste szaroróżowe gruczoły jadowe, a na pysku dwa małe purpuroworóżowe rożki, które wijąc się, węszą za ofiarą (repliki koguta gabońskiego). Zamiast wić się jak wąż, żmija gabońska pełza na żebrach prosto przed siebie, niczym zdecydowana gąsienica.
Mimo napęczniałego, apatycznego wyglądu żmija gabońska potrafi poruszać się wystarczająco szybko, by schwytać poruszającego się szczura lub przerażoną dłoń. Jad ma właściwości hemotoksyczne i neurotoksyczne, toteż ukąszenie często prowadzi do poważnych uszkodzeń układu nerwowego. Jad działający na krew utrzymuje w miejscu jad nerwowy, który sprawia, że ofiara staje się podatna na gangrenę i inne zakażenia. Jeśli człowiek nie umiera od ukąszenia wielkich, ociekających jadem zębów żmii gabońskiej, często zostaje na zawsze sparaliżowany. Jedna ofiara jest sparaliżowana od szyi w dół, inna powoli umiera z powodu rozwijających się zakażeń. Rękę już amputowano, zakażenie dociera do mózgu.
Na domiar złego żmija gabońska warczy, jak warczałby pies, gdyby był zmiennocieplny. Warkot ten sięga końca epoki gadów, kiedy pojawiły się zwierzęta, mniej więcej rozmiarów wilka, będące po części gadami, a po części już ssakami. Mogły być zmiennocieplne, z sierścią i gadzimi zębami. Wyglądały całkiem interesująco. Inne były stałocieplne, pokryte łuską, z wilczymi zębami. Co się z nimi stało? Najpewniej nawalił termostat.
Wyznawcy kultu Bra praktykują stan czujnego, złowrogiego uśpienia, który może przejść w zimną histerię zabójczej wściekłości. Kult ten czci wiele gatunków jadowitych węży, które żują, jedzą i karmią się śmiercią. Mamba spada z drzew niczym zielony błysk, z rozwartymi małymi szczękami, albowiem ten długi, smukły, delikatny wąż, nie grubszy niż solidna laska, ma sto osiemdziesiąt centymetrów długości. „Bardzo szybki. Bardzo dobry", jak powiedział Ernest Hemingway o generale Omarze Bradleyu. Zęby mamby są niewielkie, nie występuje podrażnienie ani opuchlizna. Ofiara może nawet nie wiedzieć, że została ukąszona, dopóki nie zaczną jej się plątać słowa i nie wystąpią problemy z chodzeniem aż do upadku. Po godzinie następuje śmierć w chwili przybycia do szpitala, o ile w ogóle jest szpital, do którego można przybyć. Żadnego bólu.
Według Brasów Boonowie są dość pospolici.
Grupa ospałych Brasów zebrała się w mieszkaniu przy Cheney Walk, w którym jest jak w egipskim ogrodzie w południowym skwarze. Grzejniki niestety nie działają. Człowiek z London Electric, jedynej firmy upoważnionej do naprawy grzejników, mruknął coś o „części" trzy tygodnie temu i tyle go widziano.
Sycząc, słuchają opowieści Sanduna o tym, jak trzech Boonów opróżniło gejowski bar w Chelsea.
- Siedzą przy barze, w białych krawatach jak z reklamy Arrow Collar z lat dwudziestych autorstwa E. C. Leyendeckera. Od pasa w dół są nadzy. Jak gdyby nigdy nic sączą szampana, kiedy ohydni Boonowie, warcząc, spryskują ich śmiercionośnym jadem. Pięćdziesięciu wrzeszczących gejów utkwiło w wyjściu.
- Boonowie poszukują naczynia, które zapłodni ich zabójczą spermę, więc co pewien czas robią takie rekonesanse. Jednak cioty padają jak martwe gołębie. Jad przeżera swój własny otwór. Boonowie się wycofują.
- To niegodne naczynia. Zwijajmy się stąd, niech ci kolesie skisną we własnym sosie. Są brudni.
- To było niezłe przedstawienie. Na pewno warte grzechu.
Obszar kontrolowany przez oddziały faraona się kurczy. Poza jego granicami rozpościera się pustkowie, gdzie nikt nie sprawuje władzy; opuszczone posiadłości ziemskie, pałace i wille mogą należeć do każdego, kto je zajmie.
„Albowiem bogacze biednieli, biedacy zaś się bogacili. Ten stan rzeczy utrzymywał się przez sto lat" - pisze kronikarz.
Posiadacze ziemscy, którzy uciekli do miasta, zasilili szeregi nowej biedoty, utrzymując się przy życiu z pracy fizycznej i dzięki wsparciu dworu. Ich posiadłości dostały się w ręce buntowników, którzy nie mogąc sprzedawać produktów na dużą skalę, zajęli się uprawą ziemi, rybołówstwem i myślistwem tylko na własne potrzeby...
*
W pomieszczeniu zebrało się trzydziestu mężczyzn i chłopców. Łuki i włócznie postawili pod ścianą, zasiedli do długiego stołu i zabrali się do picia destylowanego wina. Rozmawiają o różnych demonach, jakie spodziewają się napotkać po śmierci, która może im się przytrafić w każdej właściwie chwili. Wojownicze plemiona, niezadowoleni najemnicy i byli żołnierze włóczą się po okolicy jak sfory psów. Zebrani powołują się na Księgę Umarłych oraz inne teksty i mapy porozkładane na stole.
Dekretem demonicznych strażników mumifikacja stała się nieodzownym warunkiem nieśmiertelności w Zachodniej Krainie. Ale właściwie dlaczego? Najwyraźniej mumie pełnią funkcję naczyń do zbierania i przechowywania plazmy fellachów, niezbędnej do zachowania ich panów. W zamian za to ssące mumie otrzymują warunkową nieśmiertelność jako wampiry, które doi się niczym mszyce.
Jeden Bóg, wsparty przez władzę świecką, zostaje narzucony masom w imię islamu, chrześcijaństwa i państwa, ponieważ każdy ze świeckich władców chce być tym Jedynym. Być człowiekiem inteligentnym lub spostrzegawczym pod takim jarzmem to być „wywrotowcem".
- A ty na co się gapisz?
Starzy bogowie będą ledwie wegetować jako atrakcje turystyczne.
- Kupi pan amulet? Zmniejszoną głowę? Zaostrzoną kość? Baldzo bludna! Baldzo mocna!
Jeden Bóg może poczekać. Jeden Bóg to czas. Stopniowo każda spontaniczna i żywa istota uschnie i umrze jak stary dowcip. Co sprawia, że stary dowcip staje się stary i martwy? Powtarzanie.
Kto zatem powołał do życia wszystkie te piękne stworzenia, koty, lemury, norki, drobne delikatne antylopy, śmiertelnie niebezpiecznego błękitnego węża, drzewa, jeziora, morza i góry? Ci, którzy potrafią tworzyć. Żaden naukowiec by tego nie wymyślił. Naukowcy odwrócili się plecami do stworzenia.
Amulet, proszę pana?
Pełen gwoździ.
Dobry amulet.
Działa bez zarzutu.
Zmniejszoną głowę?
Wyrosną włosy.
Zaostrzoną kość?
Baldzo bludna.
Baldzo moćna.
Zachodni uczeni uważają oczywiście, że egipscy zwierzęcy bogowie to twory fantazji prymitywnego, zacofanego ludu, któremu nie było dane czerpać korzyści ze wspaniałych zdobyczy rewolucji przemysłowej, rewolucji, w wyniku której standardowy produkt ludzki obala sam siebie, by postawić na swoim miejscu (o ileż wydajniejsze) maszyny.
Jednak każda fantazja ma podstawy w faktach. Twierdzę, że gdzieś kiedyś zwierzęcy bogowie naprawdę istnieli i z tego właśnie istnienia zrodziła się wiara w nich. Monolityczne pojęcie Jednego Boga zmiażdżyło rewolucję biologiczną, która mogła przełamać bariery międzygatunkowe, wywołując niewyobrażalny chaos, przerażenie, radość i trwogę, nieznane lęki i ekstazy, szalone zawroty głowy z powodu ekstremalnych doznań, niezmierzone zyski i straty, ohydne ślepe zaułki.
Cóż mają z nami wspólnego ci, którzy rodząc się, nie poczuli takiego żaru?
Kulty jastrzębia o niebieskich oczach, surowych i bezlitosnych jak słońce; kulty sowy o wielkich żółtych nocnych oczach i ostrych jak igły szponach; latające łasice i gady...
Jeden Bóg ma jednak wagę i czas. Ciężki jak piramidy, upakowany ponad miarę, Jeden Bóg może poczekać. Możliwe, że liczni bogowie nie mają więcej czasu niż motyle, kruche i smutne jak okręcik z uschłych liści, albo przezroczyste nietoperze, które rodzą się raz na siedem lat, by wypełnić powietrze niesamowitą burzą aromatu.
Wyobraźmy sobie Wszechświat Jednego Boga. WJB. Duch cofa się z przerażeniem przed takim śmiertelnym impasem. Jedyny Bóg jest wszechmocny i wszechwiedzący. Ponieważ może zrobić wszystko, może też nie robić nic, albowiem każda czynność domaga się swego przeciwieństwa. Wie wszystko, więc niczego nie musi się już uczyć. Nie może donikąd się udać, bo jest już, kurwa, wszędzie, jak krowie łajno w Kalkucie.
WJB jest zawczasu nagranym wszechświatem, autorem nagrania jest On. Jest to płaski, termodynamiczny wszechświat, ponieważ z definicji nie ma w nim tarcia. Dlatego też On wynajduje tarcie i konflikt, ból, lęk, choroby, głód, wojnę, starość i śmierć.
Jego WJB zwalnia jak stary zegar. Coraz więcej kosztuje tworzenie coraz mniejszej liczby jednostek energii Sek, jak nazywamy je w branży.
Wszechświat Magiczny, WM, jest wszechświatem wielu bogów, często skłóconych. Tu paradoks wszechmocnego, wszechwiedzącego Boga, który zezwala na cierpienie, zło i śmierć, nie powstaje.
- Co się stało, Ozyrysie? Mamy głód.
- Cóż, wszystkich nie zadowolisz. Sam kombinuję, jak mogę.
- Nie możesz nam dać nieśmiertelności?
- Może załatwię wam odroczenie. Doprowadzę was aż do Duad, ale dalej musicie sobie radzić sami. Większość ludzi nie może na to liczyć. Najwyżej jeden na milion, a w kategoriach biologicznych to bardzo dużo.
Naszą uwagę zwracają noże, odrodzenie i śpiewy. Wszelka ludzka myśl spłaszczona na suchą łupinę za rozdwojoną skorupą. Chodząc wśród hieroglifów, on spłaszcza człowieka i naturę na kamień i papirus. Z wyjątkiem kamienia i brązu znika wszelka głębia. Byliśmy nieświadomi perspektywy. Celowo ją ignorowaliśmy. Płaski świat należał do nas, wszystko w nim miało kiedyś nazwę, a wszystkie nazwy były kiedyś nasze. Wraz z pojawieniem się perspektywy, nazwy uciekają z papieru i rozpraszają się po umysłach ludzi tak, że nigdy więcej nie można ich przyskrzynić.
Możliwość samobójstwa zagraża ich pozycji. Nie sprzeciwiamy się temu, że król nosił kiedyś imię, że stawiano jego kamienne posągi, tajemne w powszechnym rozumieniu, i... wściekłość ożywionego prochu, która warczy jak pies... szczekanie i pomruki czarnego granitowego pogodnego kryształu rozmawiają w słońcu... odżyć na łodziach bagno w niebo znaczone tratwami, dym ognisk w porannej mgle. Wszelka ludzka myśl spłaszczona w teraźniejszości... błyski niewinności... narodziny i śpiew na mokradłach.
Bóg nikłej szansy, niemożliwości, pijany od ciosów bokser wstaje z desek i zwycięża przez nokaut, ślepy Samson burzący świątynię, koń, który z ostatniego miejsca atakuje do zwycięstwa, Bóg niebezpiecznych podróży, pomocnik w drodze od śmierci do ponownych narodzin, w drodze do Zachodniej Krainy.
Możliwość ponownych narodzin czyni twoje położenie niemal beznadziejnym. On jest bogiem prawie, bogiem gdyby tylko, bogiem cudów, który wymaga od swych wyznawców więcej niż jakikolwiek inny bóg. Nie wzywaj go, jeśli nie jesteś gotowy podjąć najwyższego ryzyka, zdać się na najmniejszy łut szczęścia. Szansa wymaga pełnej odwagi i oddania. On nie ma czasu dla dłużników, sknerów i jęczydusz.
On jest bogiem drugiej szansy oraz ostatniej szansy, bogiem samotnej walki, nożownika, szermierza, rewolwerowca, pierwszego podróżnika na dziewiczym szlaku, pierwszego, który wypróbowuje nowy pojazd lub broń, na oślep stawia krok w ciemności, staje sam w miejscu, gdzie nie był jeszcze nikt... Bóg mutacji i zmiany, bóg nadziei w beznadziejności, przynosi zapach morza, rozległych otwartych przestrzeni, zapach odwagi i determinacji... zapach milczenia witającego rezultat.
Wielkie przebudzenie zrodziło się z grozy martwego, bezdusznego wszechświata. Wszystkie stare autorytety, takie jak Kościół i państwo, zawiodły. Setki kultów ze swymi odpowiedziami jawią się jako kłamstwa w nieuchronnie łagodnym białym świetle Białego Kota, to kłamstwa, za którymi nie kryje się nic poza przerażeniem i pustką.
Wszystko zaczęło się od prasy brukowej, „Enquirer", „People", „The World": STAROŻYTNY PAPIRUS EGIPSKI DOWODZI, ŻE ŻYCIE PO ŚMIERCI JEST W ZASIĘGU KAŻDEGO.
W każdym numerze jest mowa o życiu po śmierci: jakaś gospodyni domowa dostała od zmarłego męża giełdowy cynk. Wkrótce papirus zaczął przekazywać bardzo dokładne wskazówki, jak dotrzeć do Krainy Zmarłych. Wiadomość ta pada na letnie pola golfowe czekające na deszcz, na wysuszone pustynie środkowych stanów Ameryki, beznadziejne ugory rozpaczy; błysk światła i nadziei nad pogrążającą się w mroku ziemią; wielka chmura w kształcie grzyba z każdą chwilą bliższa.
Jak marynarze Starego Świata, którzy w olśnieniu ujrzeli kulistą ziemię, nadającą się do żeglugi i naniesienia na mapę, tak przebudzeni pielgrzymi dostrzegają przebłyski leżących poza śmiercią rozległych obszarów, które można stworzyć, odkryć i nanieść na mapę, otwarte dla wszystkich gotowych zrobić krok w nieznane, krok równie drastyczny i nieodwracalny jak wyjście z wody na ląd. Jest to krok od słowa do ciszy. Od czasu do przestrzeni.
Rozpoczęła się pielgrzymka do Zachodniej Krainy, podróż przez Krainę Zmarłych. Przez oblaną morzami ciszy planetę przetaczają się fale uniesienia. Na twarzach malują się nadzieja, determinacja i pełna czujność, jest to bowiem najbardziej niebezpieczna ze wszystkich dróg, a każdy z pielgrzymów musi spotkać i pokonać własną śmierć.
Rządy upadają przez zwykłą obojętność. Autorytety, pozbawione wampirycznej energii, którą wysysają ze swoich wyborców, zdają się tym, czym są: martwymi, pustymi maskami manipulowanymi przez komputery. Co stoi za komputerami? Piloty do zdalnego sterowania. Oczywiście. Lepiej żeby cię tam nie było, kiedy cały ten pierdolnik wyleci w powietrze. Nie zostało tu nic prócz nagrań. Wyłącz je, są tak samo promieniotwórcze jak stary dowcip.
Spójrz na więzienie, w którym siedzisz, w którym wszyscy siedzimy. To kolonia karna, która zmieniła się w obóz zagłady. Miejsce drugiej i ostatniej śmierci.
Rozpacz jest surowcem drastycznej zmiany. Nadzieję na ucieczkę mogą mieć tylko ci, którzy są gotowi porzucić wszystko, w co kiedykolwiek wierzyli.
*
W tym czasie Neferti mieszkał w pociągach nad rzeką. Była to dawna stacja rozrządowa Kansas City, labirynt krętych torów, mnóstwo wagonów pasażerskich i pociągów towarowych. Stale powstają nowe tory, a wagony są przesuwane przez lokomotywy manewrowe. Mieszka tu około tysiąca ludzi.
Sygnał pociągu na dworze. Zabawiamy się sygnałami pociągów przepuszczanymi przez komory pogłosowe, zrujnowane magazyny, wybite okna, puste stacje kolejowe, tanie pokoje hotelowe, samotne bocznice, stłumione syreny we mgle, wrzaski zbłąkanych kotów, stawy o zmierzchu, kumkające żaby, świetliki, muzykę na polu golfowym. Ci, którzy mają stare lokomotywy parowe, wyprawiają się do Denver i St. Louis. Inni tkwią na opuszczonych, zardzewiałych, zarośniętych zielskiem torach i nigdzie nie jadą. Jest w tym jakiś sens.
Te młodziaki tak strasznie chcą dotrzeć do Zachodniej Krainy, że nawet gdyby tam się znaleźli, toby o tym nie wiedzieli. Trzeba iść dalej, dalej, dalej... dokąd? Im szybciej się przemieszczasz, tym bardziej wszystko wygląda tak samo. Kukurydza i trawa wyrasta między wagonami, a wiele z nich oplatają pnącza.
Neferti rozchyla pnące róże i wchodzi do wagonu restauracyjnego. Czarnoskórzy chłopcy w białych garniturach wybiegają mu naprzeciw.
- Dobry wieczór, biały szefie, mamy suma gotowanego żywcem w szczynach szparagowych... naprawdę pikantny.
Ściągają maski i ciężko siadają...
- Zastanawiam się, czy kiedykolwiek uruchomimy ten wrak.
- Jeśli chcesz jeżdżących pociągów, oni je mają. Ciągnie cię do St. Louis, może do Doliny? Chciałbyś pojechać do House of David i obejrzeć, jak dziewczyny jedzą gówno? Pycha! Człowiekowi od razu robi się lepiej. Może chciałbyś się wytarzać w utopionej dziwce, która przez dwa tygodnie gniła w rzece des Peres? Burdel Peorii i Pantalon Rose? Denver i Salt Chunk Mary?
Chłopcy smażą suma na kuchence spirytusowej. Może rzucić tu kotwicę i się rozejrzeć. Popatrzeć na tamtą starą rzekę w dole.
Chłopcy częstują się nawzajem martini.
- Proszę, Jones. - Wręcza mu lśniącą dziesięciocentówkę.
- Uczciwy z pana białas, szefie, naprawdę uczciwy stary białas. Kiedy umrę, chcę, żeby pochowali mnie nad panem, z pańskim fiutem w moim tyłku.
- Twoja postawa jest godna pochwały, Jones. Co byś powiedział na „szefa kelnerów"?
- To muzyka gejowskich zer... chciałem powiedzieć: sfer, szefie.
Jednak ten numer z kelnerem i białym człowiekiem się wyczerpuje, a my dobrze o tym wiemy. Pozwólmy sprawom się toczyć, aż staną w miejscu. Twoja śmierć zawsze jest z tobą. Nie musisz się uganiać i jej szukać.
Wygląda na słońce zachodzące za rzeką.
- Gdzie moje race dymne, czarnuchu? Chcę mieć zamglony zachód słońca.
- Zużyliśmy je w Ostatnich Zamieszkach.
Ostatnie Zamieszki były konfrontacją starego porządku, Kościoła i państwa, rządów nieprzystosowanych dla nieprzystosowanych, biologicznym samobójstwem. Kiedy rozwiał się dym, niewiele pozostało... tylko puste budynki i Sekhu, ludzkie szczątki.
Po kolacji Neferti wyprawia się na targ. Towary leżą na pływających domach i nadrzecznych straganach.
Wybiera pistolet pneumatyczny. Do ręcznie obracanego bębenka można załadować sześć strzałek, którymi strzela się kolejno. Pistolet ma sześćdziesiąt centymetrów i wygląda jak flet. Neferti kupuje dwa zapasowe bębenki, strzałki i wybór trucizn (ośmiornica jadowita, wąż morski, szkaradnica, cyjanek). Wybiera funkcjonalny model z hebanu, z aluminiowym bębenkiem.
Zbiorniczki na jeden strzał, nie grubsze niż długopis, wykonane są z hebanu, drewna tekowego, kości i kości słoniowej. Mieszczą się w przyborniku skryby - małe kałamarze z truciznami, które miesza się, jak malarz miesza farby. Pistolet z gładką lufą, każdy nabój to sześć strzałek wielkości gwoździ, które po trzech metrach rozpryskują się na trzydzieści centymetrów. Nie możesz chybić. Dasz radę pełnej sali dupków albo ścigającemu cię tłumowi.
Wypoczęty po postoju na torowisku i oczyszczony pustką, Neferti jest gotowy do ponownego podjęcia niekończącej się podróży poza wzgórza i hen w dal. W jego stroju znajduje się skomplikowany układ kieszeni, które mają pomieścić narzędzia, narkotyki i broń.
Neferti studiował w Akademii Sztuczek. Kiedyś w przebraniu nagiego tancerza wyciągnął przyrząd do kastrowania wieprzy z krocza rywalizującego z nim szejka, który usechł i umarł ze wstydu. Z umalowanymi oczami, szczupłą, zręczną figurą i zabójczymi dłońmi przypomina bardziej piękną, złą kobietę niż mężczyznę, co znaczy, że zdołał nakierować kobiecy aspekt swojej natury na zabójczy, rozżarzony cel.
Neferti idzie dalej, z nabytkami dyskretnie rozmieszczonymi na całym sobie. Niesie lekki plecak. W dłoni stalowa laska, zakrzywiona na końcu. Może nią zaczepić czyjąś kostkę lub gardło - przedłużenie jego rąk, którym może dotknąć i odsunąć na bok. Czujność jest uzasadniona - kątem oka dostrzega cichy, niebezpieczny ruch przeciwnika na stromej bocznej uliczce. Neferti okręca się i wypala mu w pierś strzałkami z cyjankiem. Tamten sinieje w mgnieniu oka, nóż spada z brzękiem na ziemię, napastnik pada.
Do idącego dalej Nefertiego dołącza chłopak.
- Czego pan szuka?
- Ubrań, młody człowieku, dość szczególnych ubrań.
- Ma pan może na myśli ubrania od El Hombre Invisible?
- Otóż to.
- Są drogie, sam pan zobaczy. Zaprowadzę pana.
- Neferti! Przynosi pan zaszczyt mojemu skromnemu sklepikowi. - Stary człowiek wstaje, wpatrując się z uprzejmą bezczelnością. - Ale czym mógłbym... - zaciera ręce - panu służyć?
- Potrzebuję płaszcza.
Twarz starego tężeje i robi się chłodna.
- To, o co pan prosi, jest nielegalne.
- Czyż wszystko, co cenne, nie jest nielegalne?
Twarz starego capa rozluźnia się w wyrazie zadowolenia.
- Oczywiście, trzeba zawsze widzieć sprawy w szerokiej perspektywie... Tak, mam to, czego panu trzeba. Proszę spojrzeć.
Przechodzą do skarbca. Na misternych ramach, udrapowane tak, by pobudzić klienta - w tym wypadku szczupłego, wzrost metr osiemdziesiąt - wiszą Płaszcze Mroku i Niewidzialności. Niczym gruby czarny welwet, gromadzący zawsze więcej ciemności, potrafią wyssać światło z pomieszczenia lub ulicy.
Neferti wślizguje się w obcisły sweter. Przesuwa palcami po niebieskoczarnej dżelabie. Są też buty do bioder.
- Stroje ciemności, señor. Tak, mam różne rozmiary. Oto płaszcz do noszenia o zmierzchu i o świcie, szaro-czarny, jak pan widzi, welwetowy w dotyku, szarobiały welwet w porannym świetle, czarny welwet kryje się na obrzeżach jak mgła niewywołanego filmu, ścieżka ciemności. Opończe... tak, człowiek może zarzucić taką na siebie, rozsiewając smugi mroku, do tego obcisłe spodnie, golf i rosyjski kapelusz. Strasznie eleganckie. Jednak staromodne peleryny wciąż są popularne, można się nimi okręcić... silny zamach welwetową ciemnością wybija wsiowemu burakowi głupie słowa z ust razem z cholernymi zębami.
Neferti drapuje sobie płaszcz na ramionach. Miękki i lekki jak powietrze, idealnie przylega do ciała. Podobny do peruki kapelusz zakrywa czoło i przylega do karku pod płaszczem; buty do kostek stąpają po miękkiej warstwie mroku.
Neferti wchodzi pod arkady na rynku. Jest późne popołudnie. Wiele straganów świeci pustkami. Namacalna cisza pustego targu, ciężka nieobecność wielu głosów, ludzi wszelkiej maści, którzy spieszą, by sprzedawać i kupować - wszystko to jest nieobecne, nie ma nawet przeczącego wzruszenia ramion czy zmarszczki na wodzie.
Ci, którzy wychowali się na targu, potrafią rozpoznać rodzaj kupca po ciszy pustego straganu, sklepu lub miejsca pod kolumnadą, gdzie ma zwyczaj rozkładać towary. Człowieka wyraźniej określa bowiem to, czym nie jest, niż to, czym jest, jak gdyby został wykuty z kamienia. Ruchomy tunel milczenia pozostawiony przez sprzedawcę wody, chłodnego milczenia, które nie jest pragnieniem.
Tutaj zalega milczenie głośnego kaleki, sprzedającego jakiś szmelc. Ledwie wyczuwalna woń kadzidła, spokój, rozproszenie, mali ludzie posprzątali po nim. Tężejąca cisza stronników ciszy. Wielu odwraca się na bok, bo tylko nieliczni są w stanie oddychać w miejscu, gdzie brakuje słów.
Neferti pilnuje, by nie opuszczać cienia, żeby nikt nie dostrzegł plamy mroku tam, gdzie jest światło. Pod arkadami zawsze jest cień, a zresztą targ jest pusty, no, prawie pusty.
Mija małą kawiarnię z ławami pod ścianą, gdzie ludzie piją herbatę z miętą i podają sobie fajki z kifem... śmiech za jego plecami.
Dociera do placu pełnego gruzu i piachu, gdzie wyładowuje się towary. Zapach koni, nawozu, wołów, skóry, ostry smród wielbłądników. Neferti podnosi wzrok: kłębowisko chmur. Będzie musiał przejść po cieniach rzucanych przez nie.
Prawie przeszedł; tuż przed nim ścieżka wśród drzew i szmer wody. Nagle zmienia się wiatr i Neferti zostaje schwytany przez oślepiające słońce. Szybkim krokiem rusza dalej.
Rozlega się okrzyk. Dostrzeżono go. Czterech mężczyzn biegnie w jego stronę, wyciągając noże, chwytając kamienie i zardzewiałe żelastwo. Neferti dobywa pistolet pneumatyczny, pac, pac, pac, pluje małymi podmuchami śmierci.
Jadem kobry trafia przywódcę grupy, brzuchatego brutala o okrągłej świńskiej twarzy i krzaczastych rzęsach. Kolczasta strzałka wbija się na cal w twardy, tłusty, włochaty bandzioch. Grubas rozdziawia gębę, potyka się i pada na kolana. Góra ciał jak w meczu futbolu amerykańskiego. Strzałka z jadem szkaradnicy i we krwi rozlewa się ból jak od żrącego kwasu. Stojący przed Nefertim napastnik unosi toporek... jad kobry prosto w otwarte usta. Usiłuje unieść toporek, ale ręce ciążą mu jak drewniane kłody.
Napastnik trafiony strzałką z jadem szkaradnicy nie przestaje krzyczeć. Tłum zbiera się nagle, jakby wyrósł spod ziemi; gapie krążą i kłapią jak pobudzone rekiny. Nadchodzi chwila, kiedy wszyscy zwrócą oczy na Nefertiego. Odzywa się ostro:
- Nie widzicie, że ten człowiek ma atak? Natychmiast sprowadźcie Uzdrowiciela!
Patrzą na krzyczącego wystarczająco długo, by Neferti zdążył zapaść się w chłodnym cieniu drzewa
6
Gdy kwiecień deszczu rzęsistym strumieniem
Marcową suszę zmoczy do korzeni
Wtedy i ludzi ogarnia pragnienie
Zbożnej pielgrzymki
Jest coś podniecającego w idei pielgrzymki, gdy wiosenny deszcz ożywia uśpione korzenie, rozchodzi się nagle zapach morza, rozpościera się widok pustkowi i zapanowuje świąteczna, a zarazem pełna determinacji atmosfera. Każda taka okazja przyciąga chmary oszustów, cwaniaków, przewodników i zawodowych morderców.
Tugowie, oszuści, znowu działają, zjednoczeni w morderczym bractwie czekają na radosny okrzyk:
- Beeeetho! (Obcy).
Wtedy podróżni przebrani za księgowego, hipisa, speca od survivalu, rolnika, artystę, pracownika akademickiego, konserwatystę, popowego muzyka, agenta CIA i kagiebistę jak jeden mąż zrzucają przebranie i duszą Beethów.
Jak można ochronić swoją karawanę przed oszustami? Oczywiście można im uciec, ale nie ma takiej potrzeby. Oczywistej prawdy duchowej nie można podrobić, tak jak niepodobna podrobić wiersz, obraz czy dobry posiłek, a wprawne oko natychmiast rozpozna oszustwo. Czemu wiec tak wielu słucha eleganckich kłamstw oszusta, który pragnie wyłudzić od nich pieniądze za pomocą sztuczki lub przemocy? Odpowiedź brzmi: jeleń boi się oszusta, boi się jego silniejszej woli i błyszczących oczu. Słucha go jak trzyletnie dziecko.
Oszust stawia na swoim.
Lękam się ciebie, wiekowy oszuście.
Lękam się twej kościstej dłoni.
Nie bój się, nie bój, gościu na zjazd
To ciało nie upadło
To było lipne morderstwo z wykorzystaniem świńskiego pęcherza napełnionego krwią. Oszust udaje, że zabija wspólnika, bo ten spartaczył interes, na którym wszyscy mieli zarobić i w który jeleń zainwestował całe swoje oszczędności. Teraz na jelenia spada odpowiedzialność za współudział w zabójstwie. Wywożą go z miasta i zaczynają doić.
- Niestety, mam złe wieści. Krewni domagają się sekcji.
- Myślałem, że wszystko zostało załatwione.
- My też.
Najpierw muszą opłacić lekarza, żeby podpisał akt zgonu „z przyczyn naturalnych". Następnie lekarz zostaje oskarżony o fałszerstwo i wszystkie wystawione przez niego dokumenty stają się przedmiotem śledztwa. Na szczęście udało się nam dogadać z kimś z wydziału rejestrów, kto wyciągnie nasze akta. Nagle pojawia się nieoczekiwany świadek: strzał zbudził sprzątaczkę, która leżała zemdlona w schowku na szczotki. Wszystkich tych ludzi należy „opłacić".
Jeleń boi się oszusta, a zarazem za wszelką cenę pragnie uczestniczyć w niebezpiecznym, wspaniałym świcie Żółtego Dzieciaka Weila i High Ass Kida. Oszust bezlitośnie macha marchewką, a jeleń, wyjąc, wraca po jeszcze. Zdarza się też, że jeleń przejmuje inicjatywę.
- Mówię ci, Henry, nie mogę tego znieść. On ciągle do mnie wydzwania. „Jest robota?". Zmieniam adres, a ten wynajmuje prywatnego dupka, żeby mnie znalazł. Ustawił nawet jeleni, i to dobrych. Nie chcę jego jeleni. Nie chcę jego pieniędzy.
- Czy nie mówiłeś kiedyś, że szukasz idealnego jelenia? Cóż, chyba znalazłeś to, czego szukałeś. Zdaje się, że dzwoni twój telefon.
Droga do Waghdas, miasta wiedzy, jest długim, okrężnym objazdem, wiodącym przez labirynt ignorancji, głupoty i błędów. Podobnie jak tugowie, pielgrzymi używają rozmaitych profesji jako przykrywek i udają, że się nie znają, ale w obliczu zagrożenia formują zwarty front.
Często sprawdzają nas celnicy, musimy więc szukać sposobu na ukrycie narkotyków i broni. Narkotyki ukrywa się jako jedzenie, konserwy i maści, z kolei broń jako laski i długopisy, dla pozoru rozmontowane na części, pochowane w butach oraz odzieży i przytroczone do zwierząt. Czasem trzeba zmusić zwierzęta do połknięcia narkotyków i amunicji, które później wyciąga się z odchodów; jeśli czasu jest mało i potrzebujemy mięsa, zwierzęta zabija się i rozcina.
Grupa, do której dołączyliśmy, liczyła kilkaset osób, w życiu nie widziałem żałośniejszej i nędzniejszej bandy złodziei. Wszyscy pragnęli się wzbogacić, zwabieni opowieściami o złocie, kamieniach szlachetnych, cennych odmianach drewna i rzadkich ziołach, które pozwoliłyby im spędzić resztę życia w luksusie i nieróbstwie. Wiele tu było najróżniejszych środków transportu oraz jucznych zwierząt; niektóre ciągnęły wozy i czterokołowe powozy, a te raz po raz grzęzły podczas rzecznych przepraw i w mokradłach.
Droga do Zachodniej Krainy z definicji jest najbardziej niebezpieczną drogą na świecie, wiedzie bowiem poza śmierć, poza podstawowe boskie pojęcia lęku i zagrożenia. Jest to najpilniej strzeżona droga na świecie, ponieważ prowadzi do daru przewyższającego wszystkie inne: do nieśmiertelności.
W tę drogę rusza każdy. Do celu dociera jeden na milion. Pod względem biologicznym jeden na milion to bardzo dużo. Egipcjanie i Tybetańczycy odbywali tę podróż po śmierci, a ich Księgi Umarłych zawierają bardzo dokładne wskazówki - tyleż dokładne, co arbitralne.
Kto ustala reguły? W Waghdas, punkcie startu dla zachodnich pielgrzymów, większość szkół utrzymuje, że czekanie na śmierć jest bardzo niekorzystne. Jeśli oczekujesz na śmierć, podlegasz jej warunkom. Grasz przeciwko kasynu. Przegrana jest niemal pewna. Najlepsze, na co można mieć nadzieję, to pomyślne odrodzenie.
- Nie czekaj, mały. Ruszaj teraz!
- Ale jak?
W Waghdas roi się od ludzi, którzy powiedzą ci jak. Oto Targ Pielgrzymów w Waghdas, mieście wiedzy. Jak okiem sięgnąć, ciągnie się we wszystkich kierunkach. Są tu części podziemne i części orbitalne, rozległe, skomplikowane konstrukcje wznoszą się trzysta metrów nad ziemią.
Wiedza ma wiele postaci i kontekstów. Otoczone krużgankami, porośnięte bluszczem sale, poważna młodzież w strojach akademickich... to, co typowe, zbyt często nie jest prawdą - celowo unikane tak jak banał - i z czasem staje się nietypowe, a wtedy zgodnie z nieubłaganą logiką mody ponownie staje się prawdą.
Wiedza może być równie wybuchowa jak materia przechodząca w energię, równie zabójcza jak wirus, na który jedynym lekarstwem jest śmierć. Wiedza może łączyć ludzi w tajne bractwa, wiedza o jakimś niewyobrażalnym czynie lub tak odrażającym obrzędzie, że obcemu nie pomieściłby się w głowie. Bracia są bezpieczni dopóty, dopóki będą trzymać się razem i zachowają milczenie.
Na targu roi się od tajnych stowarzyszeń i stale powstają nowe. Większość koncentruje się na pielgrzymce i stosuje rygorystyczny trening, uważa się bowiem, że tylko on może dać nadzieję na przetrwanie... Trening obejmuje wiele rodzajów broni i dyscyplin, medytację, wipassanę, zen, a także syntezy dawnych nauk z najnowszymi zdobyczami w dziedzinie badań mózgu i neurologii.
Inne stowarzyszenia żerują na pielgrzymach. Okolica roi się od wszelkiego rodzaju szarlatanów i oszustów, sprzedających lipne działki, wille i rezydencje w Zachodniej Krainie. Siedzisz sobie w swojej pięknej willi, jakby przeniesionej wprost z Disneylandu, nad przejrzystym błękitnym jeziorem, z którego woda schodzi z ostatnim szyderczym „cuuuuukier".
Dziwki, przewodnicy, macherzy i przedstawiciele biur podróży krążą po targu jak rekiny. Na każdym rogu stoją mesjasze, którzy przykuwają przechodniów świdrującym spojrzeniem.
- Twoje życie leży w gruzach.
- Posiadamy jedyną drogę do osobistej nieśmiertelności.
Swami, rinpocze, praktykujący JEST.
- Oto cała prawda, ludzie, to, co jest tu i teraz przed wami, a kiedy uchwycicie JEST, zdobędziecie BĘDZIE.
Nieokrzesani specjaliści od survivalu, uzbrojeni po zęby, wszędzie węszą śmiertelną zarazę.
- Przeklęci zboczeńcy i narkomani.
- Seks oraz przekraczanie granicy stanu i zastrzyki z marihuany.
Partyzanci komunistyczni głoszą ludowi immoralizm.
- Nie czekajcie. Ruszajcie teraz. Jak?
Są tu kabiny elektromagnetyczne, gwarantujące natychmiastowe oderwanie się od ciała. Zachowajcie jednak ostrożność: być może tak naprawdę nie wychodzicie z ciała, ale jest to jedna z tych sfingowanych podróży, jak w Mission Impossible, gdzie delikwent myśli, że wrócił do ojczystej Rosji, podczas gdy w istocie znajduje się w pomieszczeniu operacyjnym CIA.
Niebezpieczna droga. Możesz mieć pewność, że na drodze do Zachodniej Krainy napotkasz każdą pułapkę, każdy błąd i zasadzkę, jakie od zarania zastawiano na człowieka.
Nie ma miasta, które przywiązywałoby większą wagę do mody niż Waghdas; jest to też miasto najbardziej podzielone i najbardziej wyczulone na najmniejsze nawet zmiany. Prawda jest taka, że większość pielgrzymów nie ma o niczym zielonego pojęcia. Dlatego nieustannie krążą, a każda nowość przyciąga rozgorączkowaną masę ochoczych pielgrzymów. Mody przetaczają się przez Waghdas jak huragany przez Miami albo tornada przez Kansas.
Nowa broń? Och, wcale nie nowa. Stara jak Egipt: cep. Nagle wszyscy, którzy są kimś, oszaleli na punkcie cepa: cepy z wplecionymi żywymi wężami, ze stonogami i skorpionami w cienkich szklanych pojemnikach, z zatrutymi ogonami jeżozwierzy czy kostkomeduzą, wyciąganą z akwariowej kabury.
- A, madame, często zastanawiałem się, jaki klejnot godzien pani niezrównanej urody mógłbym pani ofiarować... teraz mnie nagle olśniło.
Zręcznie wyjmuje ze zbiornika jadowitą ośmiornicę i umieszcza na szyi przerażonej kobiety. Ośmiornica rozjarza się jasnoniebieskim światłem, błękit rozlewa się na twarz kobiety, która pochyla się na krześle i pada twarzą w pieczoną alaskę.
Potem przychodzi szał na broń pneumatyczną i długopisy pneumatyczne, jak ołówki rysownika, wykonane z bambusa i najcieńszego tekowego drewna, kości słoniowej i hebanu.
- Nie chodzi o broń, kochanie, ale o sposób, w jaki z niej strzelasz.
Wspaniali goście o przekrwionych twarzach, w typie starych angielskich pułkowników, potrafią zanieść się udawanym angielskim kaszlem... ehem... i z każdym humfha ho wypluwają strzałkę z jadem żmii gabońskiej. Jak w Masce czerwonej śmierci. Cały klub jest zasłany ciałami trafionych agentów, którzy krwawią wszystkimi porami i otworami ciała...
Wytworny młody absolwent Oksfordu z elegancją trzyma pistolet pneumatyczny z kości słoniowej między kciukiem a palcem wskazującym, wyrzuca strzałkę... szput... która po prostu zdmuchuje przeciwnika jak jakiś paproch. Grubiańskie typy, które bekają strzałkami niczym karabiny maszynowe... Bek Bek Bek! (Ohydny agent CIA o żabiej twarzy wybekał cały Bar Parade). Śpiewający artyści strzałek... świst... strzałka wyleciała... broń pneumatyczna w kształcie fletów, garłacze jak klarnety... i trąbki mogące wyrzucić dziesięć strzałek w rytmie Dead Man Blues. Irlandzcy tenorzy sypią strzałkami i tabakierkami z zabójczą tabaką... „A psik" - i wykichuje strzałkę niczym pocisk.
*
Wielu pielgrzymów ma nadzieję wcisnąć się do środka wyłącznie dzięki stylowi, robiąc to, co szykowne, na czasie, trendy, robiąc właściwą swingującą rzecz. Gorączkowo próbują przybierać modny wygląd, czego efektem są zwichnięte kończyny i wypadnięty dysk, ponieważ moda galopuje z oszałamiającą prędkością... niezdarny, zataczający się numer wyszedł z mody... modny jest numer sprężysty, zdecydowany, pełen gracji... nonszalancja i zamaszystość nie jest modna... modna jest gorliwość i zainteresowanie... seks jest niemodny, seks jest modny... modny, niemodny... prawo, lewo. Nigdy nie będzie z ciebie stylowa ciota, Brad, jeśli się nie wyprostujesz, nieco przygarbisz, rozluźnisz, napniesz... nie spuszczaj piłki z oczu... naucz się odwracać wzrok... naucz się patrzeć na... stój... idź... pułapka stylu.
Styl zmienia się coraz szybciej, ponieważ najwyższy arbiter wydaje instrukcje co tydzień, codziennie, co godzinę. Ludzie zrzucają nieodpowiednie ubrania na ulicy, uśmiechając się szyderczo na widok mniej zwinnych rywali, którzy nie przeszli kursu Alexandra w szybkim, sprawnym rozbieraniu się i przebieraniu. Wszyscy noszą saszetki z przyborami toaletowymi na wypadek nagłej zmiany stylu fryzur; można zobaczyć, jak obcinają niemodne długie włosy i brody w restauracjach, na ulicach czy w metrze, włosy unoszą się w powietrzu i lądują w jedzeniu jak przyprawy. Ludzie uczą się odbijać jak bumerangi. Ubrany w skórę, wchodzisz do lokalu, gdzie cię olewają, albo wchodzisz w smokingu do baru, gdzie modne są skóry - i efekt jest taki sam.
Arbiter ma twarz szarą jak wosk, bardzo czerwone wargi, jego oczy migoczą oślepiającą złośliwością. Traci zmysły: od przepasek biodrowych do pełnego stroju, skinheadzi, osiemnastowieczni dandysi, togi, dżelaby. Wszyscy noszą teraz ogromne walizki.
Pielgrzymi wędrujący do Zachodniej Krainy zaopatrują się w Waghdas, mieście wiedzy. Ponieważ niebezpieczeństwa są bardzo liczne i dla każdego pielgrzyma inne, rodzaj sprzętu i zapasów, jakich będzie potrzebował, jest przedmiotem domysłów. Choćby nie wiedzieć jak rzadkie, ekskluzywne, wyszukane, dziwaczne były twoje wymagania, Waghowie potrafią je zaspokoić.
W mieście pełno jest sprzedawców zabójczych środków halucynogennych. Po zażyciu Zachodniej Bańki pielgrzym widzi nagle panoramę jezior i dolin, rozległych miast, świątyń i alei, po których uwolniony od ciała porusza się bez wysiłku, nie czując głodu, pragnienia ani znużenia. Po kilku godzinach wszystko się rozpływa, a podróżujący pielgrzym zostaje sam ze swoim głodem, pragnieniem, potrzebami cielesnymi, z nieposłusznym ciałem, wśród drażniących, posępnych miejsc, gdzie wszystko jest tym, na co wygląda. Nie ma tajemnicy, nie ma magii. Śmierć jest równie prozaiczna jak codzienna gazeta dla płaskich umysłów albo basen dla pacjenta nieuleczalnie chorego na raka. Nic nie może być tam dalej, ponieważ nic nie jest bliżej ani z boku w tym martwym miejscu, pozbawionym celu i sensu. Nieszczęsny podróżny wlał całą swoją magię w bańkę... puf... szorstka powierzchnia, za którą nie ma nic... zapach spalonego plastiku i zgniłych pomarańczy.
Podróżny zatrzymuje się przed murem pomalowanym w błękitne i jasnoróżowe piramidy, stoją tam rozwalona skrzynia, tokarki i pusty worek po cemencie. Rusztowanie podpiera dach z podartej folii. Na murze można dostrzec patykowate sylwetki ludzkie, podobne do tych, jakie pozostały na murach Hiroszimy. Cienie nie poruszają się. Są okna, dawniej mieścił się tu sklep... lista cen na białej desce.
Wiesz, że za tym murem nie ma nikogo. Nie ma tam nic prócz fotografii. Popatrz na cienie, które powinny tańczyć na wietrze. Nie poruszają się. Spójrz na duże ciemnoszare okno: po lewej coś, co może być chudą jak szczapa męską nogą w szynach ortopedycznych. Głowa mężczyzny znajduje się po prawej stronie okna, usta otwarte, wąsy.
Tugowie działali w Indiach na początku dziewiętnastego wieku, przed budową kolei. W tamtych czasach podróżni i pielgrzymi przemieszczali się w grupach, a czyjąś ewentualną nieobecność zauważano po upływie kilku tygodni, a nawet miesięcy. Oszuści przyłączali się do karawany i poruszali się osobno, udając, że się nie znają. Każdy oszust miał własną przykrywkę: jedni podawali się za kupców, inni za cyrulików, żołnierzy lub kowali, a wszyscy byli biegli w swoim fachu. Swoje ofiary określali mianem Beetho („obcy").
Na dany znak dusiciele rozprawiali się z podróżnymi i ich okradali. Po to, by gazy nie wabiły psów, hien i szakali, ciała cięli toporkami, a następnie grzebali w miejscach ognisk. Ocenia się, że w ciągu około dwudziestu lat oszuści zamordowali milion Beetho. Uważa się to za jeden z największych zbrodniczych spisków w historii. Wszyscy tugowie byli sługami bogini zniszczenia Kali.
Pielgrzymujący do Zachodniej Krainy podróżują grupami, a współcześni oszuści działają na tym terenie, wyposażeni w nowoczesną broń. Podczas postojów dochodzi do scen jak z mydlanej opery.
Oto na kanapie wyleguje się młoda para. Ona jest nowoczesną dziewczyną, absolwentką Vassar, on starzejącym się oszustem. Kłamstwo pozwala mu zachować młodość.
Ona: Ty i ja musimy porozmawiać o naszym związku.
On: Cóż, kochanie, myślę, że to piękna sprawa.
Ona: Tylko tyle to wszystko dla ciebie znaczy, Jerry? Sprawa?
On: Nie ruszaj się, Wendy!
Strzela do czarnej mamby, która pełznie ku perłowej szyi kobiety.
On (patrząc na zabitą żmiję): Widzisz, Wendy, na tym to właśnie polega. Jeden człowiek wie, że może polegać na drugim w obliczu śmierci.
Ona: Chyba rozumiem, Jerry. Zawsze tak będzie, bez względu na to, co się stanie.
Beetho!
Przerażona kobieta otwiera szeroko oczy i już wszystko rozumie, jej twarz wiotczeje i robi się pusta. Kobieta osuwa się na podłogę. Mężczyzna wyciera nóż, a jego twarz jest pusta, choć pogodna.
Były gliniarz i dwaj bezdomni piją na skrzynkach, z których zrobili sobie stolik.
- Jeździliśmy bryką po okolicy, namierzyliśmy jednego leszcza... zawołaliśmy do niego po przyjacielsku: „Hej, chodź tu na chwilę", a ten podchodzi cały roześmiany. Facet krzywi się ohydnie i odsłania okropne żółte zęby.
- Potem daliśmy mu w ryj. - Znowu się wyszczerza. - Daliśmy mu prosto w ryj.
- Walcie ich kijem w jaja - mówi gliniarz. - Wtedy od razu miękną i możecie z nimi zrobić, co wam się żywnie podoba.
- Daliśmy mu w ryj...
BEETHO!
Trzeci bezdomny bierze broń z tłumikiem i strzela gadule prosto w usta. Gliniarzowi strzela w krocze.
Wywoływacz Beetho jest prawdziwym specjalistą i musi wybrać odpowiedni moment działania. Niektórzy specjalizują się w związkach międzyludzkich; zdarzało się, że zakochiwali się w Beetho i uciekali z nim czy z nią. Zew Beetho sięga jednak głęboko. Między człowiekiem a wyznaczonym mu Beetho dochodzi niekiedy do scen rozdzierających serce, my jednak mamy do wykonania prostą robotę dla Kali.
Obozowisko pielgrzymów. Powodzie zatrzymały ich na kilka tygodni. Siedzą przy ogniskach lub kręcą się bez celu. Atmosfera hipokryzji i niejasny lęk tłumią rozmowy. Ludzie rzucają uwagi w nadziei, że będą cokolwiek znaczyć. Nie mają nic do powiedzenia, ale boją się milczeć, toteż wszystko, co mówią, brzmi płasko, pusto i mdło. Cień śmierci kładzie się na twarzach. Każdy boi się sąsiada, i słusznie, ponieważ oszuści pobierają należność w śmierci.
Horus Neferti jest nieco zmęczony rolą pierwszego naiwnego, wiecznym odbiciem nieznośnej, promiennej chłopięcości. Promienność jest jednak silną, lekką bronią, która przydawała mu się w wielu niebezpiecznych przygodach. Należy oszczędzać swoje kilowaty, bo w przeciwnym razie, kiedy znajdziesz się w opresji, może ci strzelić bezpiecznik.
Zmrok nad dzielnicą nędzy w Nekropolis. Ulice są tak głębokie, że dno niektórych skrywa ciemność. Światło jest tu najcenniejszym towarem. Bezmyślni, bełkoczący zmarli coraz bardziej wydeptują ulice, warstwa grobów po warstwie, coraz głębiej w mrok. Bogacze mieszkają na ulicach światła po słonecznej stronie, gdzie codziennie przez godzinę świeci słońce. Pozostali grzęzną coraz bardziej w ciemnej otchłani.
Neferti znajdował się na zrujnowanych przedmieściach Nekropolis, w głębokiej dolinie, ale wciąż jeszcze nad powierzchnią ziemi. Zmierzch zapadł wcześnie, w nieruchomym powietrzu unosił się duszący smród umarłych. Wokół Nefertiego zacieśniał się krąg dziesięciu wielkich padlinożernych psów, za którymi krok w krok postępowała zgraja warczących złodziei cmentarnych.
Neferti patrzy na nich, uśmiecha się i włącza wewnętrzne światło. Najpierw wysyła tylko słaby blask, jak świetlik, tylko tyle, żeby zwabić psy do swego krocza, gardła i łydek. Kiedy nie wiesz, co robić, nie rób nic. Wreszcie poczuł kulę ognia, wznoszącą się spod pępka ku górze i tryskającą mu z oczu migotliwym strumieniem światła. Psy i złodzieje cmentarni zostają odrzuceni. Skowycząc, wyjąc i warcząc, odwracają się i czmychają.
Horus Neferti skręcił do knajpy Odskocznia, gdzie spełniają się marzenia. No, czasami. Działa to tak: nosisz w głowie pewien scenariusz, zazwyczaj złożony z marzeń. Skomplikowany sprzęt elektroniczny materializuje marzenia; dokładniej rzecz biorąc, istnieje nieskończenie wiele stopni ich materializacji. Jest na przykład śmiertelna materializacja, która może cię zabić albo powalić kastetem, jak duch Joego Varlanda w Krótkiej podróży do domu. Chwiejna, kurcząca się siła, zebrana na ostatni mocny cios.
Śmiertelna materializacja jest tu próbą złota. Niektórzy ludzie to skąpiradła, kochanie. Wielu zamawia, a potem próbuje się wymigać od płacenia rachunku. Mam dla was nowinę, cwaniaki: nie da rady. To wasz rachunek.
Ludzie chcą się zabawić, ale nie posunąć się za daleko - nie ma sprawy. Dla chętnych jest płytka część basenu. Marzyciele nigdy u nas nie giną, chyba że zniesie ich na głęboką wodę.
Jak funkcjonuje ten mechanizm? W dużym stopniu polega na skupianiu tego, co już jest. Wzmacniacz marzeń.
Neferti przechadza się niespiesznie, przymykając oczy w rozleniwionej pogardzie... przewodnicy, macherzy, handlarze narkotyków, dziwki wszelkiej maści. Jeden z handlarzy, o pomarszczonej, pokrytej plamami twarzy, podchodzi do Nefertiego.
- Świetny skoczny towar!
Skoczny towar powoduje najgorsze uzależnienie, w jakie może popaść człowiek. Za pierwszym razem odlatujesz na osiem godzin. Koniec odjazdu przypomina zejście po kokainie, połączone z kacem alkoholowo-barbituranowym i ostrym narkotykowym głodem. Trzeba wtedy brać coraz większe dawki, które działają coraz krócej.
Neferti odsyła handlarza machnięciem ręki.
Sklepy ze zdrową żywnością gwarantują naturalne produkty... jad żmii, owadów, ryb i mięczaków. To w znacznym stopniu niezbadany obszar. Jad ryby szkaradnicy, znajdujący się w ostrych kolcach, które zostają w ciele, powoduje chyba najgorszy ból, jakiego może doświadczyć człowiek. Narkotyk uśmierza ból, więc co powiecie na jad szkaradnicy uśmierzony kobrą królewską albo ośmiornicą jadowitą? Czujesz zapach wchodzącego i wychodzącego narkotyku. Mocz cuchnie rybą.
Pewien pracownik zatrudniony do pakowania suszonego jadu kobry niechcący wciągnął do płuc niewielką ilość. Stan wywołany przez jad opisał jako pogodną euforię. Jad kobry, pod nazwą handlową cobraxine, stosowano w latach trzydziestych dwudziestego wieku jako środek przeciwbólowy w przypadkach nieuleczalnego raka. Zaprzestano jednak jego stosowania z powodu wysokich kosztów produkcji.
- Nie chcemy kolejnego nałogu - powiedział wysoko postawiony urzędnik do spraw narkotyków. - Zaczną się włamywać do ogrodów zoologicznych.
Pewien stary hodowca węży z Florydy przez czterdzieści lat codziennie wstrzykiwał sobie jad kobry królewskiej. Wygląda bardzo młodo jak na swój wiek, który zna tylko Bóg, ale zapomniał. Jest to jedyny człowiek, który może przeżyć ukąszenie kobry królewskiej.
Neurotoksyczny jad kobry, węża morskiego, węża tygrysiego, węży z rodzaju Bungarus, mamby i ośmiornicy jadowitej nie powoduje bólu, a w odpowiednich dawkach może być nawet przyjemny. Hemotoksyczny jad grzechotników, mokasynów błotnych, stonóg i większości żmij powoduje niezwykle bolesną opuchliznę w miejscu ukąszenia. Zawsze należy się liczyć z możliwością gangreny i innych przewlekłych zakażeń. Wiele żmij, na przykład gabońska, posiada toksyny zarówno hemotoksyczne, jak i neurotoksyczne. Z wyciągów zwierzęcych można produkować preparaty nadające się do wstrzykiwania lub wdychania.
Dandysi w osiemnastowiecznych strojach zaczęli nosić tabakierki. Bufotenina, wyciąg z jadu ropuchy, powoduje truskawkową wysypkę, znakomicie pasującą do różowych koronek. Są świry, które wprowadzają trucizny przez odbyt. Duch mamby bierze ich w posiadanie, zielenieją na twarzy, a po brodzie ścieka im zielona ślina.
Neferti wpadł na dawnych kumpli z Czerwonej Nocy i razem skoczyli rozerwać się do wężowiska. Dwie młode cioty w przebraniu kupidynów, ze skrzydełkami, łukami i kołczanami, strzelają do siebie strzałkami z jadem węża tygrysiego. Szanse są pięćdziesiąt na pięćdziesiąt, a czy może być uczciwsza zabawa? Lokal jest gustownie urządzony, same cioty w stylu starożytnej Grecji, w tle marmurowe posągi par i kolumnady, gdzie wylegują się nadzy młodzieńcy.
Trafienie! Ugodzony młodzieniec z twarzą zmartwiałą w idiotycznej żądzy pada na kolana, jego wargi i język puchną, krew dzwoni mu w uszach, pomalowane na niebiesko niebo czernieje, młodzieniec umiera, mając wytrysk... Drugi tuli go w ramionach, spuszcza niewinnie wzrok i uśmiecha się obleśnie. Umierający młodzieniec wydaje ekstatyczny okrzyk, a z jego członka tryska krew.
- Co to za debilne zabawy?!
Idiotycznie uśmiechnięte nagie stonogowe świry rozsiadły się sobie na twarzach. Ciała mają pokryte erogennymi nakłuciami głębokimi do kości; wolno drapią rany, które pękają pod delikatnymi palcami, leje się z nich cuchnący wysięk z krwią, podczas gdy narkomani wiją się w galwanicznych spazmach.
Jeśli o nas chodzi, to tego rodzaju zabawy są sprawą uboczną. Nie chcemy mieć nic wspólnego z tymi zwierzęcymi narkotykami. Wielu tradycjonalistów woli wprowadzać jad bezpośrednio od żywych zwierząt, jak Kleopatra i jej osa. Utrzymują przy tym, że łączy ich tak bliskie pokrewieństwo z wężem czy nawet pająkiem, że stworzenie zawsze wpuści odpowiednią dawkę jadu.
Dwóch Boonów wystawia się na zęby wielkiej żmii gabońskiej, która waży dwanaście kilo i warczy jak pies. Uprawiają seks, krew cieknie im z oczu, członków, odbytu i wszystkich porów skóry; poruszają się coraz wolniej, w miarę jak neurotoksyczny jad zaczyna działać. Zlani krwią, pogrążają się w śpiączce, a wtedy podchodzi lekarz i podaje im surowicę. Przeżyją, tylko otarli się o śmierć. Z sennym jękiem żmija zabiera się do trawienia królika.
Jest też oczywiście ciota w stroju Kleopatry, bogowie!, musi mieć z dziewięćdziesiąt lat; siedemdziesiąt lat temu uznano go za najprzystojniejszego mężczyznę na świecie. Teatralnym gestem kładzie sobie na piersiach osę, a lekarz wstrzykuje mu w tyłek surowicę.
- Kleopatro, czy tak jest dobrze?
- Tak, to godne królowej... ach, żołnierzu...
Robi krok w przód, po czym pada na twarz martwy. Atak serca. A może zabiła go surowica? Tak czy inaczej umarł jak prawdziwa królowa.
Świry, które chcą być odrażające, obkładają sobie ciała skorpionami i stonogami.
- O rany, jestem taki przygnębiony. Moja maleńka doda mi animuszu! - To mówiąc, w lokalu Ma Maison ściąga spodnie i kładzie sobie na sterczącym członku trzydziestocentymetrową stonogę. W gości jakby piorun strzelił. - Widzicie, to się potem zabliźnia.
Na hollywoodzkich potentatów wylegujących się przy basenie spada deszcz jadowitych ośmiornic. Pijany scenarzysta stoi, kiwając się w tył i w przód.
- Masz jakiś problem, Joe? - wyślizgują się słowa. Joe, w gumowych rękawicach, wyciąga z torby przedmioty przypominające małe niebieskie frisbee.
- Myślicie, że możecie kupić talent, a potem wyrzucić jak wyciśniętą cytrynę? Zaraz wam pokażę naturalny talent.
Ciska niebieskim krążkiem... Pac, na obwisły brzuch... Pac, na tłustą zimną twarz.
Unoszą się na wodzie jak śnięte karpie, białe owłosione brzuchy sterczą w nieruchomym szarym smogu.
Dźwięk może działać jako środek uśmierzający. Jak dotąd nie posiadamy jeszcze wystarczająco potężnej muzyki, by mogła spełniać funkcję wygodnej broni.
Pamiętacie tę historię o angielskim dżentelmenie w Indiach: spotkanie z grubiańskim miejscowym, który nie zszedł białemu z drogi? Kiedy służący Anglika ruszył do przodu, żeby ukarać zuchwalca, chłopak sięgnął po zatknięty za pas flet jak po broń. Następnie czmychnął.
W rządowym hotelu pomimo wypitych sześciu kolejek whisky narrator miał problemy z zaśnięciem i raz po raz nękały go ohydne sny.
- O trzeciej nad ranem obudziło mnie coś, co mogę opisać jedynie jako trupa dmuchającego mi w uszy; zdecydowanie najbardziej obmierzły, wstrętny odgłos, jaki słyszałem w życiu. Bez wstydu przyznaję, że zdjęty przerażeniem, chwyciłem spodnie i dałem nogi za pas. Nazajutrz stwierdziłem, że mój pies i wierny miejscowy chłopak nie zdążyli uciec... Oczy wyszły im z orbit, a twarze zastygły w wyrazie takiego przerażenia, że nie mogłem na to patrzeć. Natychmiast rozkazałem, by zaplombowano ich w trumnach. Ta przeklęta muzyka niosła ze sobą tak ohydną tajemnice, że żaden człowiek nie może jej poznać i ujść z życiem.
To musiał być dobry pies.
Każdy marzy o niezawodnej broni... o promieniu, o artefakcie. Nie ma nic bardziej przerażającego niż stać twarzą w twarz ze śmiertelnym warczącym wrogiem i mieć pod ręką tylko broń parapsychiczną, która może zadziałać albo nie. W takiej właśnie chwili sięgasz w głąb i dobywasz zatyczki.
Hinduiści nauczają, że świat niebiański stanowi większe zagrożenie dla duszy niż świat piekielny, jest bowiem bardziej zwodniczy i może prowadzić do popełnienia fatalnego błędu: przesadnej pewności siebie oraz przekonania o bezkarności. Dusza, jak wojownik, musi nieustannie ćwiczyć, bo inaczej, rozparta na widmowym tronie, osłabnie. Przepych pałacu, niekończące się defilady, paradne łodzie, złoto i lapis-lazuli, rydwany i łucznicy - wszystko to osłabiła świadomość konfliktu będącego ostateczną rzeczywistością...
„Bezpieczeństwo, przyjazna maska zmian, do której uśmiechamy się, nie widząc, co pod nią się uśmiecha". To przypomina album rodziny Romanowów. Uroczystości od rana do wieczora. Każdy posiłek to wydarzenie wagi państwowej. Jak mogli zachować choćby odrobinę inteligencji i charakteru pod takim naporem nonsensu i głupich maskarad? Odpowiedź brzmi: nie zachowali. Stali się równie puści i banalni jak role, które grali w rozsypującym się śnie o carskiej Rosji... letnie pałace, jachty, marynarze i przeglądy wojska, bale, polowania, rozrywki dla duszy i bardzo mało życiodajnych sił. Nic dziwnego, że nie dostrzegają gęstniejących cieni, wyraźnie widocznych dla bezstronnego oka aparatu fotograficznego.
Starożytny Egipt jest oczywiście nieporównanie bardziej okazały. Wszędzie złoto i drogie kamienie, niewolnicy i wojownicy, wszystkie upajające atrybuty władzy absolutnej. Na wkopanym w ogrodzie słupie krwawi ucięta dłoń. Był panem psów myśliwskich, a złodzieje otruli pięć rasowych mastyfów sprowadzonych z północy. Mało jest rzeczy groźniejszych dla duszy niż władza absolutna. Pamiętajcie, władzę absolutną otrzymuje się w określonym celu. Tym celem jest PRZESTRZEŃ.
W Waghdas ludzie zgadzają się co do celu, w przeciwnym razie nie byłoby ich tam. Jeśli idzie o środki do jego osiągnięcia, istnieje olbrzymia różnorodność koncepcji i metod. Nieporozumień jest tyle, że zostaje narzucone pole zbieżności. Wszyscy są zgodni, że sam system autorytarny byłby zgubny dla ich wspólnego celu i prowadziłby tylko do starych oszustw, kłamstw i tworzenia hierarchicznych struktur.
Wykorzystując w ten sposób uzyskaną i utrzymywaną wolność, pewne grupy pracują niestrudzenie nad obaleniem wolności i przywróceniem porządku Jednego Boga, Jednej Partii. Grupy te jednak wymierają. Co pewien czas wydajemy Zarządzenie o Naruszeniu Porządku Publicznego - ZNPP - i daną grupę likwiduje się w ten czy inny sposób, jak krowy z nosacizną.
Sekwencja filmowa... a teraz wyobraź sobie, że nie żyjesz i całe twoje życie rozpościera się przed tobą panoramicznie: rozległy labirynt pokoi, ulic, krajobrazów, nie w sekwencji, ale w przemieszczających się wiązkach skojarzeń. Twój pokój na strychu w St. Louis otwiera się na poddasze w Nowym Jorku, skąd wychodzisz na ulicę w Tangerze. Są tam wszyscy ludzie, jakich znałeś. Coś podobnego dzieje się, rzecz jasna, w snach. Kiedy ma się do czynienia z nieprzyjacielem, strategia polega na zwabieniu go na własny teren. Zamiast przekraczać rzekę, sprowadź ludzi z przeciwległego brzegu na swoją stronę, gdzie znasz wszystko i masz pod sobą swoich sojuszników.
*
Miasto podobne do Tangeru nad wezbraną rzeką, przepływającą tam, gdzie biegła kiedyś Avenida de España. Razem z Waringiem i jego służącym Targuistim zatrzymaliśmy się w pensjonacie Riverfront. Mamy balkon nad rzeką, gdzie przesiadujemy wieczorami na trzcinowych krzesłach, patrząc, jak płetwy rekinów kroją połyskliwą zieloną wodę, po której pływają łodzie. Zapach glinianych chałup i stojącej morskiej wody. Siedzimy, popijając poncz, dżin z cukrem i cytryną albo rum z mlekiem kokosowym, ale w tę miłą, leniwą scenę wkradła się fałszywa nuta.
Do tego samego pensjonatu przychodzi na kolację stary maniak religijny, bo jego żona jest zbyt wierząca, żeby gotować, i całymi dniami czyta Biblię. Krąży też ze trzydziestu naprzykrzających się typów, którzy nazywają siebie wybrańcami Jehowy. Waring i ja zamierzamy pozbyć się ich raz na zawsze, wnosząc skargę do szwagra Targuistiego, kapitana policji. Kiedy ma się do czynienia z takimi świrami, wszystkie chwyty są dozwolone.
Jak to się często zdarza, los daje mi kuksańca. Pewnego popołudnia stoję na tyłach pensjonatu, kiedy jakiś wybrany dupek podpełza do mnie jak wredny stary krab i mówi:
- Uważasz, że Missouri to dziura? Ja jestem z Missouri. - Po czym wchodzi do holu, żeby czytać Biblię. W odległości dwudziestu kilku metrów widzę jego żonę, jak stoi przed drewnianym domem z 1910 roku i rozmawia z drugim starym wenusjańskim śmieciem nazwiskiem siostra Willoughby. Wtedy dla zabawy unoszę się w powietrze na wysokość szesnastu metrów, chyba zrobilibyście to samo? Na mój widok babsko zaczyna wrzeszczeć:
- Szatan! Szatan! Szatan! - Wbiega do domu i wypada ze strzelbą.
Przy kolacji spotykam tego biblijnego pierdziela z przygarbionym synem-tłuściochem, jakby wyrzeźbionym ze starego łoju.
- Boże, Boże, gdzie jest moja towarzyszka? - jęczy staruch i wlepia we mnie gały, nie podejrzliwie, ale po prostu tak jak gapi się na każdego, kto pije piwo, a sam wygląda paskudnie i niepoczytalnie. Zapomniałem, że jest wegetarianinem, i nie będę miał przyjemności oglądania, jak zjada swoją drugą połowę. Tak czy inaczej nie ma czasu do stracenia. Musimy dotrzeć na komisariat, zanim zgłosi zaginięcie żony, a siostra Willoughby zacznie mówić językami.
- Przepraszamy, że zawracamy panu głowę naszymi sąsiedzkimi sprawami, ale ta stara Willoughby wariuje. Wrzeszczy na amerykańskie nauczycielki z ważnymi kartami kredytowymi American Express, że są dziwkami, a pensjonat Riverfront traci klientów, bo wielebny Norton wygłasza w barze kazania o wstrzemięźliwości... Ci ludzie nękają turystów.
Kapitan unosi wzrok, jego twarz pochmurnieje.
- Przyszliśmy do pana dlatego, że żona wielebnego znikła jakiś czas temu. Mamy poważne podejrzenia... wszystko wskazuje na to... świadek słyszał strzał...
- On ma oczywiście pozwolenie na broń. (Marokańska policja nie przeoczy niczego).
- Kapitanie, on pewnie zjadł szczątki żony. To jeden z obrzydliwych obyczajów tych ludzi. W dodatku ta Willoughby... to bardzo niebezpieczna kobieta. Gotowa jest napaść na turystę w drodze do banku. Marokańczycy są światłym, cywilizowanym narodem. Benemakada słynie, nawet w Ameryce, z szybkiego radzenia sobie z ludźmi umysłowo chorymi, zanim popełnią jakąś straszną zbrodnię.
(Myślę, że im wcześniej podadzą siostrze Willoughby jakiś silny środek uspokajający, tym lepiej).
Pakujemy się do wozu policyjnego i zawozimy siostrę Willoughby do Benemakada... Prosimy tędy, do nieba bram. Po chwili wychodzi do nas młody angielski lekarz, zdejmując biały fartuch.
- Torazyna, którą w nią wpompowałem, uspokoiłaby wściekłego konia. Zanim straciła przytomność, wrzeszczała, że spadłeś z nieba jak szatański sęp, porwałeś jej siostrę i zamieniłeś w królika. - Unosząc brew, przyjrzał mi się pytająco. - Naprawdę to zrobiłeś, stary? Dobra robota, i w ogóle. A, chyba trzeba jej dać jeszcze raz. Właśnie wezwała imienia pańskiego nadaremno.
Teraz czas na wielebnego Nortona.
- Ależ mojej żony nie ma dopiero od tego popołudnia. Po powrocie nie zastałem jej w domu, nie mogłem też znaleźć siostry Willoughby, która miała przyłączyć się do nas podczas wieczornej modlitwy.
- Pańscy sąsiedzi twierdzą coś innego. Ich zdaniem pani Norton nie ma już od blisko dwóch tygodni. - Kapitan wyciąga kartkę papieru. - Panie Norton, mam tutaj zezwolenie na strzelbę. Gdzie jest ta broń?
- Cóż, właściwie nie wiem. Zazwyczaj trzymam ją tam w kącie przy drzwiach. Może ukradły ją arabusy.
Wchodzi policjant ze strzelbą.
- Znalazłem ją zakopaną pod domem, kapitanie.
- Panie Norton, mam obowiązek aresztować pana pod zarzutem zabójstwa. Jesteśmy cywilizowanym narodem. Nie stosujemy kary śmierci. Jeśli uznają, że popełnił pan morderstwo w afekcie, może dostanie pan tylko dwadzieścia lat. - Uśmiechając się upiornie, kapitan szturcha wielebnego. - Ona bzykała się z jakimś Arabem. Pan dostał szału. Zanim zorientował się pan, co się dzieje, zabił pan żonę. Kiedy pan to robił, szatan musiał kierować pana ręką. Przyznaj się, człowieku, ulżyj swojej duszy.
- Miałbym zabić moją świętą Mary? Musi pan być szalony albo na żołdzie komunistów!
- Takie gadanie nie przyniesie panu nic dobrego. - Kapitan wskazuje na drugiego policjanta, który trzyma w objęciach szkielet. - Jak pan to wytłumaczy?
- To obyczaj naszej sekty.
Patrzę porozumiewawczo na kapitana, a on posępnie kiwa głową.
- Niektórzy ludzie przechowują same prochy... my zachowujemy cały szkielet, ponieważ Biblia mówi: „Oczyśćcie aż do kości". Słono zapłaciłem za wysuszenie i dezynfekcję tego szkieletu. To ciotka Klara.
- To jest szkielet pańskiej żony, panie Norton. Pan ją nie tylko zabił, ale i zjadł.
Cóż, pozostałych schwytano i błyskawicznie deportowano w ładowni statku do przewozu bydła. W ten sposób poradzono sobie z tym żmijowiskiem.
Tylko nieliczni pielgrzymi docierają do miasta Ostatniej Szansy. Przeszkodami są lenistwo, folgowanie sobie, alkohol, uzależnienia, starość i głupota. Ale rzeczą nie do przeskoczenia jest brak specjalnej odwagi, odwagi, by stawić czoło przeciwnikowi, twemu ostatecznemu wrogowi. Jeśli brakuje ci jej, nigdy nie dotrzesz do Ostatniej Szansy. Każdy pielgrzym, który w życiu rozwiązywał problemy przemocą, musi przejść przez Ostatnią Szansę albo cofnąć się do punktu wyjścia. Nikt nie opuszcza Ostatniej Szansy, nie odbywszy walki na śmierć i życie. Udział w tej walce wiąże się z ryzykiem drugiej i ostatniej śmierci. W Ostatniej Szansie grasz o wszystko.
Niektórzy twardziele wjeżdżają do miasta uzbrojeni w pociski atomowe i likwidują cel wraz z najbliższym otoczeniem, takim jak bar albo pół hotelu. Tych „chłopców A" omija się szerokim łukiem. Miasto jest w stylu westernowym: atrapy fasad, zapach kul ziela toczących się na wietrze, bary, hotele, chińskie pralnie i palarnie opium, burdele i szulernie. Na pielgrzymów, którzy wolą rozstrzygać sprawy w pojedynku, czekają rewolwerowcy...
- Zostaw to atomowe gówno i walcz jak mężczyzna. Co z ciebie za twardziel? Narażasz życie dziwek, nauczycielek i słodkich piegowatych szkrabów!
- Przepraszam. Ty po prostu nie jesteś mną.
Jest także Reguła Pojedynku, którą można dostosować do tego, aby wyeliminować nic niewartą hołotę, i zróbmy to dziś.
W ciągu pięciu dni pojedynków, odpowiadających tygodniowi Ouayeb u Majów, należy przyjąć każde wyzwanie. Rozsądni mieszkańcy, uzbrojeni po zęby, kryją się na wieżach strzelniczych lub w piwnicach, ale szaleńcy chodzą po mieście, wrzeszcząc:
- Wiem, że tam jesteście, francuskie pieski... Wyjdźcie i walczcie!
Strzał z dalekiej wieży strzelniczej. Pocisk 45-70 trafia prosto w usta i rozrywa kark. Kręg i krew tryskają.
Są też „otwarte sezony", które rozpętują się jak tornada. Amatorzy pojedynków, w asyście sekundantów i chirurgów, chodzą ulicami, policzkując przechodniów, i wdzierają się do barów.
- Mówiłeś coś?
- Nie, ja nic.
- O, zdawało mi się, że coś mówiłeś...
OSTRZEŻENIE DLA WSZYSTKICH MIESZKAŃCÓW OKRĘGU DOUGLAS... ZBLIŻA SIĘ OTWARTY SEZON. OSTRZEGA SIĘ MIESZKAŃCÓW, ABY NIEZWŁOCZNIE SIĘ UKRYLI.
Uważa się, że reguła pojedynku jest wentylem bezpieczeństwa, dzięki któremu zapobiega się masowym zamieszkom i rewolucjom politycznym. Celem jest utrzymanie wojen w małej, indywidualnej skali... Człowiek przeciwko człowiekowi, stworzenie przeciwko stworzeniu. Dlatego każdy, kto czuje niesmak, może się udać do najbliższej Spelunki Pojedynków i ulżyć sobie w ten czy inny sposób. Ludzie przestają dusić w sobie negatywne emocje, liczba zawałów serca regularnie spada, co więcej - na Pasteura, Listera i Doca Halsteda! - liczba zachorowań na raka także spada.
Tutaj możesz wybierać do woli. Diabelnie przepisowe pojedynki, z sekundantami i chirurgami stojącymi w pobliżu...
- Jasny gwint, panie, co za rana. Można wjechać panu w trzewia powozem z czwórką koni.
Osiemnastowieczni dandysi.
- A, tak. - Patrzy na rywala, jakby usiłował ustawić ostrość w teleskopie. - Jako wyzwany na pojedynek, mam prawo. - Gładzi tamtego po policzku i cmoka.
- Taka piękna buzia, a blizny po szabli wcale nie są atrakcyjne. Za to rapier robi tylko niewielki otwór... ale wystarczy. - Zażywa tabaki.
- Powiedzmy, o jakiejś cywilizowanej porze... około południa? To mi zaostrzy apetyt na déjeuner.
Jako fechmistrze są godni siebie. Sekundant sprawdza czas na zegarze słonecznym.
- Przepadnie mi lunch u księżnej - zawodzi.
Chirurg już jest pijany. Szybka narada. Rywale wchodzą do przebieralni, po czym pojawiają się ze sztyletami w obu dłoniach, z czubów miękkich butów wystają im półksiężyce ostrej jak skalpel stali, a wzdłuż podeszew biegną małe stalowe ostrza do wymierzania kopniaków w krocze. Wybucha kanonada pięści i nóg, tryska krew. Jeden z walczących, wypatroszony po pępek kopniakiem w krocze, pluje nienawiścią jak zdychająca łasica i zadaje cios sztyletem. Przez żebra prosto w serce.
Remis. Rywale będą się pojedynkować ponownie.
Przystojny meksykański chłopak spotyka się ze starszym przeciwnikiem. Maczety z osiemnastocalowym ostrzem, którym można by ogolić włosy na rękach i piersiach. Chico jest szybki. Trafia tamtego w wierzch dłoni, przecinając ścięgna i żyły. Nie mrugnąwszy nawet okiem, ranny upuszcza maczetę, podbija ją bosą stopą, chwyta lewą dłonią i rozcina głowę chłopaka jak orzech kokosowy.
Pojedynek junkra studenta miał niewłaściwy przebieg. Najpierw wysoki Sas tnie studenta księcia w twarz. Sekundanci uśmiechają się, kiwając głowami...
- Ach ja, ach ja...
Jednak księciu to się nie podoba. Nieznacznie przykuca, zadaje cios z biodra i w mig odcina Sasowi łeb. Głowa toczy się po trawie, szczerząc z niedowierzaniem zęby. Sekundanci są w szoku.
- Unerhört! Unerhört!
- Mein Gott, erhat den Kopf ganz abgeschutten!
*
Wiele z tych pojedynków oznacza niemal pewną śmierć obydwu przeciwników, ale te, w których obaj rywale na pewno zginą, są wykluczone, nie na mocy formalnego zakazu, ale z powodu głębokiej odrazy. Podejmowanie ryzyka jest dobre. Zabijanie się jest odrażającym czynem, tak jak autokastracja.
Dwaj chłopcy rozebrani do pasa stają naprzeciw siebie uzbrojeni w cepy, cienkie paski perforowanej stali zostały zanurzone w jadzie szkaradnicy. Jedno zranienie powoduje śmierć w ciągu kilku sekund ohydnej agonii. Oczy obydwu płoną pełną nienawiścią. Są bardzo podobni do siebie. Coraz bardziej. Jeden z chłopców wydaje przeraźliwy krzyk, skacze do przodu, świst, chybił.
Odskakuje w tył. Krążą wokół siebie, mrużąc oczy, patrzą z wyrachowaniem. (Cepy mają rękojeści z giętkiej stali lub sprężyn. Odpowiedni stopień wygięcia to jeden z sekretów walki na cepy).
Zamarkowane cięcie w twarz, potem kucnięcie i zamach na nogę... tylko draśnięcie, ale wystarczy. Gapie kuksają jeden drugiego.
- To jest smakowite!
Chłopak unosi się na fali bólu. Ziemia chwieje mu się pod nogami. Prask... silny cios w ręce i pierś. Trach... dostaje w twarz i szyję. Zanim dotkną ziemi, obaj są martwi, z nieludzko nabrzmiałymi twarzami.
Cep doskonale nadaje się do wprowadzania trucizny, ponieważ zamiast jednej strzałki lub strzały pozostaje do rozstrzygnięcia tylko jedna kwestia: która trucizna?
Neferti wybrał się kupować cepy... cepy w długopisach i laskach... małe zakrzywione noże w parasolce. Wydrążone spody można wypełnić smakołykami... dziesięć stonóg i kubek prasowanych pustelników brunatnych... gangrena w ciągu kilku sekund dociera do kości... wbudowane pojemniczki z trucizną... można ją też rozpylać eleganckim rozpylaczem... zęby z ostrza piły wszyte w skórę. Albo jeśli wolisz folklor, kawałki obsydianu w rzemieniach z jeleniej skóry marynowanej w czarnych wdowach, bieluniu, tojadzie i jadzie węża Bungarus... Cepy dwuręczne, ze skalpelami i ołowianymi ciężarkami, którymi można odciąć nogę... trzymetrowe bicze zakończone sześciocalowymi podwójnymi stalowymi ostrzami, cienkimi jak igła.
Neferti wybiera laskę z cepami z bambusa maczanymi w kurarze i jadzie ośmiornicy.
W mieście Ostatniej Szansy ogromną rolę odgrywają zasady dobrego wychowania. Ponieważ człowiekowi, którego wyzwano na pojedynek, przysługuje prawo wyboru broni, barowy rozrabiaka nie wie, w co się pakuje... pojedynek w dwupłatowcach z pierwszej wojny światowej, średniowieczny turniej, a może pojedynek na motorach z użyciem łańcuchów motocyklowych. Rywal, który nie posiada żadnych szczególnych zdolności, może wybrać zabójczą wersję, czyli pół na pół: jedna broń naładowana nabojami, druga ślepakami, wybór przez losowanie. Obydwaj strzelają jednocześnie z bliskiej odległości. Albo dwie pigułki: jedna z cukrem, druga z cyjankiem. Obaj łykają i czekają.
Pół na pół wzbudza największą grozę ze wszystkich pojedynków, ponieważ zdolności w takiej walce nie mają znaczenia. W pojedynku na pistolety czy miecze walczącemu może przyjść w sukurs najzwyklejsza odwaga; pół na pół to coś zgoła innego.
Przeciwnicy siedzą naprzeciw siebie przy stole. Na stole leży srebrna taca, a na niej dwie filiżanki herbaty i dwie białe kapsułki. Pierwszego wyboru dokonuje się za pomocą rzutu kośćmi albo w inny sposób. Jeden z przeciwników wybiera kapsułkę i popija herbatą. Jego wróg połyka drugą. Potem czekają... i właśnie czekanie jest sednem całej zabawy. Jak długo? Można tak sporządzić kapsułki, by rozpuszczały się przez określony czas, od sześćdziesięciu sekund do dwunastu godzin.
Oto pojedynek papierosowy. Połknięta trucizna rozpuszcza się w czasie wystarczającym na wypalenie papierosa. Przeciwnicy zapalają papierosy i kierują na siebie wzrok.
- Zamierzam swojego dopalić!
Rywal wybucha suchym, szeleszczącym śmiechem, przypominającym odgłos samicy skorpiona pożerającej partnera.
- Wiesz, jak działa ta trucizna? Jak piorun... zwali cię z krzesła.
- Mnie?
- A kogo? Ja jestem w czepku urodzony.
- Słynne ostatnie słowa.
Ten, który przeżył, z wrażenia nasikał w spodnie.
Większość ludzi wycofuje się z pojedynku pół na pół. Pół na pół może opróżnić każdy bar.
- Mówiłeś coś?
- Nic nie mówiłem, proszę pana. Muszę zanieść starej matce czopek z opium.
To, czy sprawę rozstrzygną umiejętności, czy pół na pół, zależy od tego, kto zgadza się na pojedynek. A także od tego, co jest przedmiotem sporu.
- Ty marny obwiesiu, pół na pół, nie chowaj się za tą tabletką z cyjankiem i zachowuj się jak mężczyzna.
- Nie zniesiesz zwykłego losowania, co, rewolwerowcu?
- Pieprz się, kamikaze.
W końcu rewolwerowiec wyzywa człowieka od pół na pół albo odwrotnie. Zezwala się na dziesięć dni szkolenia. Ilu dobrym strzelcom przydarzyło się, że zabrali na strzelnicę nowicjusza, który w życiu nie strzelał, a poszło mu lepiej niż im.
W Ostatniej Szansie panuje uprzejma, mordercza atmosfera powagi. Każdy bowiem przybywa tu, żeby znaleźć swoich wrogów, a każdy, kto dotarł tak daleko, posiada śmiertelnych wrogów, z którymi nigdy nie będzie mógł się pogodzić i którzy nigdy z nim się nie pogodzą. Prędzej czy później w Ostatniej Szansie spotkasz swych wrogów. Tymczasem masz tu hotele i restauracje na każdy gust i portfel.
Jeżeli obowiązują pewne reguły, to tylko sporadycznie i na określonym terenie. Są tu dzielnice nędzy, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone, a całe miasto roi się od zabójców, ponieważ wielu bogaczy nie chce spotykać się z wrogami na uczciwych zasadach. Znacznie łatwiej jest wynająć kogoś, kto przekupi wroga, złapie go w zasadzkę albo wyzwie na pojedynek. Jednak zawodowi uczestnicy pojedynków nigdy nie żyją długo.
Kim szuka zastępcy szeryfa znanego jako Zed Barnes. Miał zwyczaj strzelać z krocza, więc nazywano go Borsukiem. Legenda głosi, że walczący borsuk zawsze atakuje krocze.
Pewnego razu Kim sikał o świcie. Zummmmm... poczuł świst naboju 30-06, wystrzelonego przez Zeda z trzystu jardów. Szeryf chybił o pół cala.
- Dopadnę cię, Borsuku - przysiągł Kim.
Uzbrojony w rewolwer 44 Special z krótką lufą oraz dwulufowy pistolet kaliber 20, dosiadł deresza i ruszył na poszukiwania.
Założył też stalowy ochraniacz na genitalia, z ostrym szpikulcem z przodu.
Borsuk uciekł do Meksyku z tuzinem podobnych sobie dupków. Niektórzy pracowali w Kongu Belgijskim, gdzie pobierali opłatę za dostarczanie odciętych murzyńskich genitaliów, byli też strażnicy i nadzorcy znad Putumayo, z czasów kauczukowego boomu. Borsuk zajął miasteczko w Chihuahua i zaczął rozszerzać swoje terytorium, zatrudniając wszystkich drani z okolicy, chłopców podpalających koty... o, ten młodziak przyda się Borsukowi.
Borsuk działa z powodzeniem i wszędzie rozmieszcza tajniaków. Tych, którzy są podejrzani o zdradę, torturuje się na śmierć ku uciesze Borsuka i jego pochlebców, którzy jeśli wypadną z łask, sami staną się źródłem rozrywki.
Kiedy Borsuk dowiedział się, że Kim przetrząsa Ostatnią Szansę, nie mógł przegapić okazji pozbycia się swego najgroźniejszego wroga. Zed wie, że na równych zasadach nie ma szans. Postawił na strzał z dużej odległości ze swego 30-06 z teleskopowym celownikiem.
Borsuk wjeżdża do miasta w przebraniu starego brudnego poszukiwacza złota i wchodzi do baru-sklepu Scrantona.
- Jajecznica na szynce!
Zjada.
- Butelka whisky!
Wypija, po czym zawija się w brudny śpiwór.
Dobrze się ukrył.
Kim wiedział, że Zed wyjdzie ze swojej querencia i spróbuje szczęścia, ponieważ jego wróg zaczynał być jego obsesją. Ilekroć coś się działo, Zeda oblatywał strach; był przekonany, że Kim przekupił kucharzy, żeby go otruli. Uczciwego kucharza kazał żywcem ugotować w tłuszczu. Najbliżsi sojusznicy zaczęli się od niego odsuwać.
Rozumiecie, on musi spróbować, tak jak przeciwnicy Hasana i Sabbaha musieli spróbować. Sułtanowi nie staje? To przez Starca. Sułtan rzucił wszystkie swoje niezłe konkubiny na pożarcie krokodylom.
Zed musi przyjechać. Kim pozna, że przyjechał, po najbardziej typowej rzeczy dla tego człowieka: po jego zapachu.
Psy św. Huberta potrafią wytropić człowieka w mieście wśród miliona innych ludzkich zapachów. Kim ma jednak charta faraona, który wyczuwa zapach przez stulecia. Daje chartowi do powąchania brudną bieliznę Zeda, którą dostał od jego służącego, jedynego, o którym Zed sądzi, że może mu ufać.
Charty faraona nie szczekają ani nie wyją. Kiedy chwytają trop, ich uszy i pysk czerwienieją. Im czerwieńsza barwa, tym bliżej zwierzyna.
Kim wchodzi do Scrantona z chartem faraona akurat w chwili, kiedy stary poszukiwacz się budzi. Chart węszy, uszy i pysk czerwienieją, a Kim mówi:
- Dobra, Barnes, daj sobie spokój z tym starym poszukiwaczem.
Twarz Zeda przedstawia niezły widok: maska odrażającej paniki. Obnaża zęby, wytrzeszcza oczy i gwałtownie sięga po sidewindera z nabojami 45 pełnymi jadu grzechotnika diamentowego; jad zawarty w jednym naboju wystarczy do zabicia pięciu ludzi. Jednak chybia i zamiast w Kima trafia w krowę, która pada na ziemię, mucząc rozpaczliwie. Kim rozwala go jednym strzałem, który zarazem likwiduje całą ścianę sklepu.
Kiedy właściciel sklepu, pan Scranton, zobaczył, że psie uszy czerwienieją, ukrył się w piwnicy. Teraz każe Kimowi płacić za zniszczenia i konserwy warte ze dwieście dolarów, które wyparowały z półek; zapach fasoli i pomidorów wgryzł się w deski, Scranton będzie musiał rozebrać cały sklep i zbudować od nowa, a najgorsze, że wszystko przesiąkło najpaskudniejszym na świecie smrodem Zeda Barnesa.
Taki był koniec Zeda Barnesa, niezbyt godnego przeciwnika, ale należało wyrównać rachunki za tę kulę 30-06, co świsnęła Kimowi obok fiuta.
Mówią, że Adama ulepiono z gliny. Cóż, Zeda Barnesa ulepiono z sępiego gówna. Nie ma świństwa, w które Bóg nie wetknąłby łap, żeby stworzyć więcej istot, które będą kupować jego szajs. „Płódźcie się i rozmnażajcie".
Potrzeba ich coraz więcej, więcej i więcej, żeby wypełnić fabryki i biura, więcej, więcej i więcej, żeby konsumować wyprodukowany szajs.
Dlatego Bóg zaczyna udawać. Wypuszcza ludzi bez imion. Dosłownie Bezimiennych Dupków, BD. Ich imię brzmi: błoto. Ich imię brzmi: gówno. Bez Anioła, Serca, Sobowtóra czy Cienia. Same szczątki, utrzymywane w ruchu za pomocą energii czerpanej z Banku Energii... ciała ożywiane czekami na nędzne życie.
Sprzątnięcie Zeda mogło wywołać panikę, ponieważ zasoby ludzkie znikają ze sceny. Stopniowo kończą się goryle. Sprzedaje się już świnie i w szybkim tempie sięga się nawet po niższe gatunki.
7
Droga do Zachodniej Krainy jest zdradliwa i nieprzewidywalna. Aktualnie łatwe przejście wkrótce może się okazać śmiertelną pułapką. Oczywista droga prawie zawsze jest drogą głupca, poza tym strzeżcie się dróg środka, umiarkowania, zdrowego rozsądku i starannego planowania. Ale jednak jest czas na planowanie, umiarkowanie i zdrowy rozsądek.
Ponieważ Neferti skłania się ku skrajnym doznaniom, grawituje w stronę dzielnicy pariasów, zamieszkanej przez wyrzutków, chorych, szaleńców, narkomanów, parających się zakazanymi zawodami, nielegalnych mumifikatorów, speców od aborcji i chirurgów wykonujących dziwne przeszczepy. Stary mózg, młode ciało? Stary dureń ma młode ciało, ale brak mu młodzieńczej przytomności. Oddał duszę za protezę.
Można powiedzieć, że każdy projekt nieśmiertelności oparty na podtrzymywaniu ciała, na łataniu go i wymienianiu w nim części jak w starym samochodzie jest najgorszy z możliwych. To tak, jak postawić na pewniaka i podwoić stawkę, kiedy się przegrało. Zamiast oddzielać się od ciała, zatapiasz się w nim; z każdym oddechem przeszczepionych płuc, z każdym wytryskiem młodego członka, z każdym wydaleniem z młodzieńczych narządów coraz bardziej uzależniasz się od ciała. Metoda przeszczepów przyciąga jednak wielu głupców, a adeptów można spotkać właśnie w tej dzielnicy.
Londyn, Paryż, Rzym, Nowy Jork... wiesz, gdzie znajdują się ulice, place i mosty. Aby dotrzeć do danej dzielnicy, wystarczy posłużyć się mapą i proszę: rząd światełek pokaże ci, jak dojechać metrem do celu.
Jednak w Waghdas dzielnice, ulice, place i mosty zmieniają kształt i z dnia na dzień przemieszczają się jak wędrowne wesołe miasteczka. Wygodne, drogie domy wokół schludnego placu (wszyscy mieszkańcy mają klucz do bramy) mogą zmienić się w straszne getto w chwili, gdy tam dotrzesz. Owszem, istnieją mapy, ale dezaktualizują się, kiedy tylko zostają wydrukowane.
Neferti orientuje się w terenie i odnajduje dzielnicę pariasów za pomocą następującej metody: umieść siebie w scenie z przeszłości, najlepiej takiej, której już nie ma. Budynki wyburzono, ulice poprowadzono inaczej. Dawny opuszczony plac, gdzie pod zardzewiałą blachą znajdowało się węże, teraz jest parkingiem albo budynkiem mieszkalnym. Nie zawsze jednak trzeba zaczynać od scenerii, która już nie istnieje. Tu nie ma sztywnych reguł, tylko wskazówki. Czy można wybrać dowolne miejsce? Niektóre działają lepiej niż inne. Pewne znaki podpowiedzą ci, czy wybrane miejsce jest funkcjonalne. A teraz wstań i opuść to miejsce. Jeśli masz umiejętności i poszczęści ci się, znajdziesz w Waghdas punkt, którego szukasz.
Neferti odszukuje najokropniejszą część dzielnicy pariasów. Ma na sobie nierzucające się w oczy przebranie wędrownego sprzedawcy; towarzyszy mu jeden ochroniarz. Napotykają przeszkodę w postaci gromady żebraków. Neferti rzuca monetę bezrękiemu trędowatemu, który chwyta ją w otwór po nosie, po czym wraz z ropą i krwią wytrząsa do glinianego naczynia. Inni żebracy podchodzą bliżej, demonstrując swe rany. Ochroniarz wali cepem z miedzianymi ciężarkami, żebracy cofają się, plując i miotając straszne przekleństwa. Jeden z nich unosi swą szatę i uśmiechając się przez ramię, wypuszcza z siebie strumień odchodów.
Wchodzą do winiarni, gdzie toczy się konkurs obelg. Ministerstwo zdrowia zakazało tych konkursów, ponieważ zanieczyszczały powietrze, ale w tej dzielnicy wszystko, i wszyscy, jest dozwolone. Sztuka obelg przypomina flamenco.
Duch Obelg wstąpił w jednego z gości w kobiecym stroju. Zerwał się na równe nogi i skoncentrował na przeciwniku, naśladując wszystkie ruchy i gesty z obmierzłą nienawiścią i głęboką empatią, przysuwając twarz na odległość kilku centymetrów od ofiary.
Angielskiego majora z monoklem ogarnia histeria, jego stężała twarz pęka, z ust chlusta struga nieczystości - słowa cuchnące jak tryskające odchody. Major krzyczy i wybiega z winiarni, ścigany szyderczym rechotem.
Zwycięska królowa obelg staje na środku winiarni niczym balerina. Odwraca się i patrzy na Nefertiego, szukając punktu zaczepienia jak żerująca stonoga. Neferti odrzuca przeciwnika z taką siłą, że tamten rozpłaszcza się na ścianie i osuwa się na podłogę ze skręconym karkiem.
Pozostali stają w półkolu. Neferti wymachuje cepem z jadowitymi gąbkami. Twarze i ręce puchną, czernieją, pękają. Chowa cep do pochwy. (Cepy chowa się, przepychając rączkę przez dno pochwy, tak jak ośmiornica chowająca się do jamy wciąga za sobą macki).
Neferti poprawia nieistniejący monokl.
- Ruszajmy dalej. Niech te zgniłki kiszą się we własnym sosie. Są obleśni.
Wstępuje do perfumerii, żeby natrzeć twarz i dłonie maścią, a ubranie posypać sproszkowanym kadzidłem.
Wchodzą do Zajazdu Spotkań... bar wzdłuż ściany, kilka stołów. Barman - krzyżówka człowieka z pawianem - ma długie żółte kły. Kiedy mandryl daje susa nad barem, rozsądni goście się kryją. Teraz kieruje złowrogie przekrwione oczka na Nefertiego. Twarz niechętnie przybiera wyraz szacunku. Staje się uniżony.
- Czym mogę służyć, szlachetny panie?
Neferti zamawia opiumowy absynt. Jego ochroniarz wychyla podwójną brandy z mango. Neferti sączy drinka, rozglądając się wokoło: kilku młodych dworzan z Pałacu na wyprawie, obok stolik budzących grozę Ziejących. Zażywając pewne zioła i odchody stonóg, mają tak cuchnący oddech, że z odległości dwóch metrów uderza on w człowieka jak kop w jaja. Z bliska taki oddech może zabić.
Każdy Ziejący stosuje inny przepis. Jedni zażywają odchody nietoperzy, inni wymioty sępów ze zgniłymi krabami albo płyny zbierające się w niestarannie zabalsamowanej mumii. Ziejący zaopatrują się w te mieszanki w specjalnych sklepach. Rywalizują między sobą w najwstrętniejszych oddechach, a te stopniowo wyżerają dziąsła, wargi i podniebienia.
Jeden z Ziejących wydycha powietrze nad stołem dworzan i martwe muchy wpadają do drinków. Ziejący sepleni przez rozszczepione podniebienie:
- Wybaczcie, szlachetni panowie. Nie chciałem dopuścić, żeby muchy drażniły wasze szacowne osoby.
Neferti wzdryga się na wspomnienie spotkania ze starym Ziejącym...
Ziejący zastępuje mu drogę. Nie ma warg, a w kącikach jego ust widać larwy.
- Co łaska, szlachetny panie.
- Z drogi, śmieciu.
Stary Ziejący ani drgnie. Uśmiecha się, z ust wypada mu larwa.
- Proszę, dobry panie.
Neferti strzela mu w brzuch z czterdziestkiczwórki special. Ziejący zgina się wpół, a z ust, wraz z lawiną zgniłych zębów i larw, dobywa mu się tak odrażający zapach, że Neferti mdleje.
Odzyskał przytomność w pałacowej komnacie, gdzie krzątali się przy nim królewscy lekarze. Na wspomnienie spotkania wymiotował tak długo, aż zaczął wyrzucać z siebie zieloną żółć. Najgorsza była świadomość tego, że jego Ka zostało zbrukane. Trzy miesiące surowego postu oczyszczającego, podczas którego jadł tylko owoce i pił najczystszą wodę źródlaną, przywróciły go do zdrowia.
Do Nefertiego podpływa piękny młody Ziejący, o gładkiej purpurowej skórze jak przejrzały tropikalny owoc.
- Szlachetny panie - mruczy. - Potrafię ziać wieloma zapachami. - Wydycha ciężki, lepki zapach piżma, który sprawia, że krew napływa Nefertiemu do pachwiny. - Mogę ci pokazać, jak przekroczyć rzekę Duad.
Duad jest rzeką ekskrementów, jedną z najgroźniejszych przeszkód na drodze do Zachodniej Krainy. Aby przekroczyć życie, musisz przekroczyć kondycję życiową, gówno, bąki, szczyny, pot i gile życia. Zmartwiałe obrzydzenie jest równie zgubne jak chorobliwa fiksacja, to dwie strony tej samej fałszywej monety. Należy osiągnąć stan łagodnego oderwania, a wtedy Duad ukazuje się jak skomplikowana układanka. Duad stanowił podwójną trudność dla Nefertiego, ponieważ był on narażony na działanie zabójczej trucizny chrześcijaństwa.
Dlatego Neferti kiwa głową do Ziejącego, a Ten, Który Wydziela Silne Zapachy i Skalane Wiatry, prowadzi ich przez labirynt zaułków, ścieżek, drabin, mostów i chodników, przez zajazdy i place, patia i domy, gdzie ludzie jedzą, śpią, wydalają i uprawiają miłość. To jest dzielnica biedoty, gdzie tylko nielicznych stać na luksus prywatnego domu, przez który obcy nie mają prawa przechodzić. Istnieje wiele stopni prywatności. W pewnych domach publiczne przejście prowadzi tylko przez ogród. Inni mieszkają w otwartych budach na ruchliwych ulicach albo w labiryncie tuneli pod miastem lub na dachach, gdzie sąsiedzi rozwieszają pranie i przywiązują owce, kozy oraz drób. Niektórzy mają prawo pobierać myto. Pewne trasy są wyłączną własnością klubu, tajnego stowarzyszenia, sekty lub gildii. Walki o prawa do przejścia są częste i krwawe. W tej dzielnicy nie ma służb publicznych, policji, straży pożarnej, wody, prądu, usług medycznych. Wszystko to zapewniają, albo i nie, rody lub kluby.
Neph pozwala swoim dalekowzrocznym tropicielom wypuścić się trochę za daleko. Czasem nazywa się ich duchowymi przewodnikami lub pomocnikami. Mają oni przeprowadzić rekonesans, żeby człowiek wiedział, czego się spodziewać; powinni też zawiadamiać centralę o zagrożeniach, warunkach, wrogach i sojusznikach, z którymi należy nawiązać kontakt lub ich unikać. Tropiciele dają mu ogólne pojęcie o terenie... cenne i interesujące, ale w danym momencie niemające zastosowania.
Neferti znajduje się w Złotym Zwieraczu, maksymalnie obskurnym barze gejowskim na końcu długiego, krętego zaułka, wydeptanego przez wiele pokoleń ludzi, przestępujących przez ludzkie i zwierzęce odchody pokrywające zbrązowiały kamień. Bar leży na przedmieściach Waghdas, gdzie szakale występują równie często jak przynoszące pecha koty. Sączy drinka i rozgląda się: na końcu baru trzy stare cioty, żałosne padlinożerne sępy trzęsące się z głodu i przerażającej rozwiązłości.
- Zrób mi to, śmierci!
Trujące marionetki... W chudym rudzielcu przy barze Neph rozpoznaje płatnego zabójcę. Jest dobry... Na pewno pracuje dla Watykanu.
Przechodząc obok trzech ciot, szepcze niemal odruchowo:
- Powinien was uśpić weterynarz.
Reprodukcja belgijskiego siusiającego chłopca i muszla z różowego papier mâché, cała w plamach wieloletniego brudu. Kiedy Neph sikał, z sedesu wyskoczył chudy Turek z hiszpańską bródką. Z rozporka sterczał mu stalowosiny członek.
- Podoba ci się.
Po powrocie do Złotego Zwieracza skinął głową do Ziejącego.
- Tam jest tylne wejście.
W podmuchu stęchłego, chłodnego powietrza drzwi otworzyły się na coś, co przypominało muzealny korytarz. Kiedy zrobił krok, zatrzasnęły się za nim. Neph poczuł podmuch czarnej nienawiści, potwornie odrażającej, a zarazem smutnej i beznadziejnej.
Co go nienawidzi? To, co nie jest nim i nigdy nie może nim się stać. Nienawidzą go za to, kim jest, ponieważ muszą stać się tym, kim jest, albo umrzeć. Człowieka określa to, czym nie jest. Niech więc ich nienawiść będzie dłutem do wykucia posągu olśniewającej urody. Każde przekleństwo, każde plujące warknięcie, każde apoplektyczne parsknięcie, każdy zjadliwy, szyderczy wrzask poleruje jego marmur, usuwa skazy; lekki ruch ust ustaje, kiedy zmarszczki zmartwień są gładkie jak biały kamień. Atak ustępuje i zamiera jak bakterie uwięzione w ślepym zaułku antybiotyku.
Lesbijska mistrzyni obelg przemyka z powrotem, żeby zwymiotować kwasy żołądkowe na nieskazitelny marmur.
- Dobrze by było, moje Żeberko, gdybyś pocałowała mnie w paluch... tu jest drobna nierówność, zgrubienie... odrobina twojego kwasu... Dziękuję, możesz już iść.
Lesbijka wypluwa zieloną żółć.
- Opanowany kloc. Mam nadzieję, że udławisz się sam sobą.
Neph czuje chłodną, kamienną ulgę. Zniknęli... Na razie.
Neferti i piękny Ziejący idą przez targ kwiatowy. Nagle wybiega starucha i wrzeszczy na Ziejącego:
- Wyssałeś mi z kwiatów cały zapach. Voleur!
- Tylko po to, by oddać ci go po dziesięciokroć - odpowiada Ziejący i zionie taką kwiatową wonią, że nad całym targiem rozciąga się smog lepkiej słodyczy.
Mijają restaurację Notre Dame.
- Voleur! Moje jedzenie pachnie jak tektura. Wyssałeś cały aromat!
Ziejący odwraca się, robi wydech, a całą dzielnicę przenika cudna czosnkowa woń. W stronę Notre Dame zewsząd zaczynają spieszyć śliniący się ludzie.
- Potrafię się poruszać jak ośmiornica. Widzisz, jestem antywampirem. Zabieram trochę, oddaję dużo. Nawet więcej, niż są w stanie użyć. Moja dewiza to „być w ciągłym ruchu". Tylko tak można żyć. Wampiryzm jednokierunkowy jest najgorszą rzeczą, jaka może się przydarzyć człowiekowi. Mam na myśli utrzymywanie trwałego obrazu za pomocą skradzionej energii. Niektórzy zajeżdżają taki trwały obraz, wyjąc na bezkrwistej pustyni. Inni trochę zabierają i trochę zostawiają, żyją i pozwalają żyć, ale w kategoriach wampiryzmu zawsze zabierają więcej, niż zostawiają. Błąd polega na zafiksowanym obrazie.
- Zafiksowany obraz jest podstawowym błędem śmiertelników, przekonanie, że istnieje jakieś JA, któremu nie wolno się zmienić, a już na pewno nie wolno mu zmienić koloru. Pamiętasz tego białego z Johannesburga, którego pszczoły pogryzły tak, że cały sczerniał? Zabrali go do szpitala dla czarnuchów, tam budzi się i krzyczy:
- Gdzie ja jestem, czarne dranie?!
- Jezdeś u mamy i taty, mały.
Neferti odrzuca swoje ego, swoje „ja", swoją twarz, z którą wychodzi na spotkanie innych. Tutaj nie ma nic, przed czym musiałby się bronić. Czuje, jak stare mechanizmy obronne osuwają się, szeleszcząc jak płócienne worki, odpadają od kryształowych kości, przepalają się jak koszulka Colemana... strzępy czarnej opończy w nocnym wietrze.
W latach dwudziestych dwudziestego wieku każdy miał farmę, gdzie spędzał weekendy. Pamiętam huczące lampy Colemana, które wydzielały zapach odkażanych toalet... Khaibit, mój cień, moje wspomnienie, szarpią nim podmuchy wiatru.
MIODOWE DRZWI
Kamieniarze odkopali warstwę skamieniałych plastrów miodu. Zgęstniała słodycz, zapieczętowana przez stulecia, wyciekła z plastra, a Faraon, Wielki Wychodek 8, wyniuchał ją w swoim pałacu, oddalonym o pięćdziesiąt mil. Mówiono, że Wielki 8 wiedział, kiedy jego poddany defekował, i potrafił poznać po zapachu, który to.
Faraon wysłał na miejsce najbardziej doświadczonych kamieniarzy. Warstwę skamieniałych plastrów odłupano od skały i przetransportowano do pałacu. Plastry o nieregularnych kształtach miały dziesięć na osiem stóp, a w niektórych miejscach dwie stopy wysokości.
Wielki 8 był bardzo stary, wydał więc polecenia dotyczące jego mumifikacji. Po usunięciu organów wewnętrznych oraz mózgu, po procesie suszenia i konserwacji, naga mumia nie miała zostać owinięta w len, ale umieszczona w sarkofagu z wyciętych plastrów miodu, a ten miał zostać zalany miodem.
Wiadomo, że cukier się nie psuje. Wkrótce inni ruszyli słodkimi śladami Wielkiego Wychodka 8, nakazując, by ich mumie konserwowano w syropach pomarańczowych i truskawkowych, różanych i lotosowych, w glicerynie z okruchami opali... sarkofag buja się na osi, okruchy unoszą się w glicerynie, a przez małe kryształowe okno można oglądać zmarłego w jego ostatniej siedzibie.
Kapłani niepokoją się i drepczą jak bydło węszące niebezpieczeństwo. Fala nietypowych metod balsamowania może podkopać fundamenty ich Sprawy, biadolą. Te obawy nie są bezpodstawne.
Mistrz balsamowania, Złota Skóra, wynalazł metodę polegającą na pokrywaniu mumii cienką warstwą metalu. Mumię posypuje się węglem drzewnym, a następnie zanurza w kadzi ze złotem, miedzią lub solami srebra. Metale przylegają do mumii dzięki urządzeniu, którego sekretu Złota Skóra strzegł jak oka w głowie. Człowiek spowity w złotą skórę nie musi się obawiać owadów, padlinożerców, czasu ani wody. Wstępna mumifikacja musi być jednak bardzo dokładna, w przeciwnym razie człowiek zostanie na zawsze uwięziony w ohydnej, gnijącej, płynnej masie ciała, kości i larw.
Złota Skóra zostawia niewielki otwór, zatykany nieprzepuszczającą powietrza pieczęcią. Raz do roku, w dniu poczęcia zmarłego, odbywa się Wdychanie. Pieczęć zostaje zdjęta, zebrani dostojnicy podchodzą i wąchają. Jeśli pojawi się choćby ślad rozkładu, balsamista zostaje pocięty na małe kawałki, a te wrzuca się do bardzo gorącego ognia - przy miechach pracuje dziesięciu nubijskich niewolników - i każde włókno mistrza rozwiewa się w powietrzu, aż nie zostaje nic, nic, nic, popołudniowy wiatr unosi popiół i miesza go z piaskiem i pyłem. To najgorsza rzecz, jaka może się przytrafić mistrzowi balsamowania, który chciał być zmumifikowany... już wybrał sobie posiadłość w Zachodniej Krainie, już za nią zapłacił.
Zdarza się czasem, że konkurent, niezadowolony były pracownik albo złośliwy dowcipniś dobiera się do grobowca, robi otwór w złotej skórze i wtryskuje do środka lewatywę z rzadkiego gówna, rozkładającej się krwi i pełnej larw padliny sępa. Następnie zamyka otwór i czyści metal, by zatrzeć ślady.
Z okazji Piątego Wdychania zebrał się spory tłum. Podczas poprzednich wdychań z mumii rozchodził się słodki, pikantny aromat, a goście wzdychali z uznaniem. Tym razem, kiedy Złota Skóra odkręcił zakrętkę, wyrwał mu ją z rąk cuchnący gejzer, który obryzgał dostojników gównem i wijącymi się larwami.
Złota Skóra uniknął egzekucji, ponieważ faraon i arcykapłan poznali rękę budzącego grozę demona Fuku, znanego też jako pogromca mumii, napadającego na bezbronne zmumifikowane ciała.
Fuku jest bogiem arogancji. Nie szanuje niczego i nikogo. Raz wydarł się na faraona Wielkiego Dwa Domy 9:
- Jak mi będziesz pyskował, oderwę fiuta z twojej mumii!
Stworzenie Chaosu, bóg dowcipnisiów i duchów, budzący grozę wszystkich ludzi nadętych, oszustów, hipokrytów, chwalipiętów... dziki, nieujarzmiony, nie ma innego władcy niż Pan, bóg paniki. Wszędzie tam, gdzie Pan gna wrzeszczące tłumy przy świdrujących dźwiękach fletni, znajdziecie Fuku.
Oferujący konkurencyjne ceny balsamiści proponują miesięczne opłaty za ubezpieczenie mumii. Jeśli będziesz żyć pięćdziesiąt lat albo umrzesz nazajutrz, masz zapewnioną przyszłość w Zachodniej Krainie. (Obejmujące się stare małżeństwo stoi przed swoją skromną małą willą). Zachodnia Kraina jest obecnie otwarta dla klasy średniej, czyli kupców, rzemieślników, spekulantów, awanturników, alfonsów, hien cmentarnych i prostytutek. Kapłani załamują ręce i ostrzegają przed okropną nadpodażą dusz. Egiptowi zagraża inwazja z zewnątrz i bunt wewnętrzny. Chcąc zapewnić sobie lojalność klasy średniej, Faraon postanawia rzucić jej największy ochłap, jaki posiada. Da ludziom nieśmiertelność.
- Jeżeli doprowadzimy do alienacji ludzi z klasy średniej, zaoferują swoje talenty partyzantom i buntownikom.
- Mówisz prawdę, Wielki Wychodku, ale mnie się podobają dawne metody.
- Mnie też. Dawniej mieliśmy przyjemny mały klub. Jeśli sprawy przybiorą zły obrót, zawsze możemy zlikwidować nadmiar mumii.
Zespoły balsamistów mogą oferować niskie ceny, ponieważ proces balsamowania przebiega na pasach transmisyjnych, a każda grupa zajmuje się daną częścią procesu: usunąć mózg, usunąć organy wewnętrzne, owinąć ciało. Balsamiści stają się niezwykle zręczni i szybcy. To, co zajmowało miesiąc, wykonują w jeden dzień.
- Te zmiany są zbyt szybkie dla Khepery - jęczy arcykapłan. (Khepera, żuk gnojnik stawania się, coraz szybciej gorączkowo ugania się tam i sam. Bezradny, pada na grzbiet i słabo wierzga odnóżami w powietrzu).
Trzy godziny i dwadzieścia trzy minuty od śmierci do mumifikacji: godzina na dokładne wypatroszenie, godzina w kadziach suszących, godzina w kadziach z wapnem, organy wewnętrzne umieszczone w gustownych dzbanach, owinąć ciało i przenieść do strzeżonych dzień i noc komunalnych lochów, gdzie skrupulatnie pilnuje się poziomu wilgotności i temperatury.
- Widzisz, Wielki Wychodku, sprawy wymknęły się spod kontroli.
- To prawda. Wcześniej czy później zawsze tak jest.
Nawet ubodzy fellachowie balsamują zwłoki domowym sposobem w szopach do suszenia ryb i wędzarniach. Praktycznie każdy może się dostać do Zachodniej Krainy.
Młodzi kwestionują ideę mumii:
- Przechowywać tego samego dupka po wsze czasy? Czy to apel do młodych?
- Cuchnie jak zaschnięte gówno.
- Macie do zaoferowania coś lepszego? - pyta poważny młody skryba. - Wiemy, że mumifikacja może zapewnić nieco nieśmiertelności. - Zwraca się do Nefertiego: - A cóż lepszego możesz zaoferować niż tak niepewne przetrwanie?
- Mogę zaoferować niezgodę na przetrwanie na takich warunkach, na katastrofalnych warunkach narodzin. Mogę zaoferować zdecydowane szukanie ratunku na innych obszarach. Kto nam narzuca tę całą brednię o mumiach?
- Bogowie.
- Kim oni są, żeby narzucać takie warunki?
- Są tymi, którym udaje się narzucać takie warunki.
- Dotarcie do Zachodniej Krainy oznacza wyzwolenie z lęku. Czy wyzwalasz się z lęku, kuląc się na wieczność w swoim ciele? Twoje ciało jest łodzią, którą należy odrzucić, kiedy dotrzesz na odległy brzeg, albo sprzedać, jeśli znajdziesz amatora... ta łódź jest pełna dziur... pełna dziur.
Neferti i Ziejący stoją przed drzwiami ze skamieniałych plastrów miodu.
- Oto szczyt jego sarkofagu - mówi Ziejący.
- Co zrobiliście z Faraonem Wielkim Wychodkiem 8?
- Zjedliśmy go. Był niewiarygodnie smaczny.
Ziejący zionie na drzwi ciężką, lepką słodyczą. Neph szybko się cofa, żeby się nie scukrzyć, ponieważ słodki oddech może być równie zabójczy jak cuchnące wyziewy.
Drzwi uchylają się na naoliwionej osi. W środku toczy się festiwal Ziania. Rozśpiewani Ziejący wydzielają odpowiednie zapachy, mariachi bekają smażoną fasolą i chili. Są tu piece do chleba i tortilli.
Świętym patronem Ziejących jest Humwawa, Pan Odrazy, który unosi się na szepczącym południowym wietrze, jego twarz to kłębowisko wnętrzności, a oddech to trupi odór. Żadne kadzidła ani perfumy nie są w stanie usunąć smrodu Humwawy. Jest panem wszystkiego, co kwaśnieje, gnije, czyli w efekcie Panem Przyszłości. Jest też Pazuzu, Pan Gorączki i Zarazy... Zieje wonią szpitali i gangreny, przeżartego trądem ciała, ropiejących gruczołów, czarnych wymiotów, biegunki cholerycznej, smrodem palonego plastiku i zgniłych pomarańczy.
On nauczy Nepha jeździć na zapachach.
- Stań tutaj. - Ziejący staje sześć stóp przed Nephem i zionie na niego odorem padliny. Zgodnie ze wskazówką Neph nie broni się przed odorem. Czuje się tak, jakby jadł bardzo ostrą paprykę albo wdychał sole trzeźwiące. Gwałtowne oczyszczenie głowy, lekkość, uniesienie w chwili, gdy wdychasz śmierć i bez mrugnięcia okiem stajesz twarzą w twarz z jej zapachem, jej zgnilizną, gdy wdychasz własną śmierć.
Wdychaj swą śmierć.
Śmierci, jesteś w środku. Wdychaj.
Jesteś w środku. Oddychaj śmiercią.
W oddechu. Jesteś śmiercią.
Ludzie wierzący w nieśmiertelność powinni pamiętać, żeby niczego nie traktować zbyt poważnie. Należy też pamiętać, że frywolność jest jeszcze bardziej zgubna... a zatem, co teraz?
Wychodzimy ze Złotego Zwieracza, Na dwór tylnym wyjściem... stopnie w dół... skała wysoka na tysiąc stóp, żwir, w dół, w dół, w dół, hen, w dal, schodzimy w dół przechyleni jak spadający samolot. Wspierasz się na lasce i szybujesz w dół, żeby obniżyć lot, tak więc ześlizgujemy się po schodach. Po obu stronach rosną krzewy i kaktusy... okolica wygląda jak Gibraltar. Czy jesteśmy sławnymi małpami ze Skały, pędzącymi w dół po zboczu? W dół, prosto w zabudowania, gdzie kobiety wieszają pranie i plotkują. Chłopcy na rowerach. Jesteśmy Brytyjczykami, pozostaniemy Brytyjczykami - martwe palce w dymie wskazujące na Gibraltar.
Na końcu schodów znajduje się małe betonowe lądowisko przy autostradzie, a po drugiej stronie szosy jeszcze jedno, o ile uda ci się do niego dotrzeć. Jak okiem sięgnąć - pustka. Atmosfera całkowitego opuszczenia... nie ma tu nic, zupełnie nic.
Siadam na małej betonowej półce i opieram się o porośnięte trawą zbocze. Patrzę na trawę pod moim podbródkiem, rozprostowuję nogi na kamiennych schodach prowadzących ku drodze. Przed sobą mam autostradę, ale nic po niej nie jeździ. Po co iść dalej? Oglądam się za siebie, na schody. Niebo jest ciemne od deszczu. Najwyraźniej utknąłem tu... czekam.
Wsiąść do pociągu. Jest noc, za oknem widzę wodę, migoczące punkciki światła zostają w tyle, teraz pojawiają się zielone skaliste zbocza, pociąg trąbi kołysze się stuk stuk nabiera szybkości... przełęcz Raton... zrujnowane magazyny powybijane okna migają za szybą... kołyszę się z boku na bok, idąc korytarzem do toalety... stęchły zapach dymu z cygar, para żelazo sadza i odchody zaschnięte na popękanych skórzanych siedzeniach. Nie widzę swojej twarzy w lustrze na drzwiach toalety... lustro jest puste... huuuuuuuuuu... milknie... Pociąg jedzie teraz wzdłuż zatoki lub bardzo szerokiej rzeki...
Spójrz na ich Zachodnią Krainę. Jak wygląda? Domy i ogrody bogaczy. Czy tylko tyle bogowie mają do zaproponowania? W takim razie już czas na nowych bogów, którzy nie proponują tak lichych łapówek. Niebezpiecznie jest nawet myśleć w ten sposób. Życie to rzecz bardzo niebezpieczna, przyjacielu, i tylko nielicznym udaje się z nim ujść. Nie ujdziesz z życiem, uchylając się od niebezpieczeństwa, kiedy do wygrania mamy cały wszechświat, a do stracenia zupełnie nic. Już wszystko zostało stracone. Po tym, co teraz wiemy, nie może być przebaczenia. Pamiętaj, dla nich jesteśmy koszmarem. Czy możesz ufać propozycjom pokojowym, sojuszom i porozumieniom proponowanym przez przeciwnika, który przygląda ci się w ciemności? Oczywiście, że nie.
Sami możemy stworzyć własną Zachodnią Krainę.
Wiemy, że Zachodnią Krainę utwardza krew i energia fellachów, wysysana przez wampiryczne mumie, tak jak doprowadza się wodę, by stworzyć oazę. Taka oaza trwa dopóty, dopóki jest woda i technologia umożliwiająca jej doprowadzanie. Jednak oaza samowystarczalna, odtwarzana przez jej mieszkańców, nie potrzebuje niegodnej wampirycznej deski ratunkowej.
Możemy stworzyć krainę marzeń.
- Ale jak możemy ją utrwalić?
- Nie możemy. Na tym właśnie polega błąd mumii. Mumie utrwalają ducha. Kiedy to jednak robisz, duch przestaje być duchem. Uczynimy siebie mniej trwałymi.
Cóż, na tym właśnie polega sztuka, prawda? Nie tylko sztuka, ale wszelka twórcza myśl jest zabieganiem o nieśmiertelność. Dopóki żyją niechlujne, głupie tak zwane demokracje, dopóty duchy różnych nudnych ludzi, których nie spamiętam, będą się kręcić wśród bałaganu, jaki zrobili.
My, poeci i pisarze, jesteśmy schludniejsi, gaśniemy w pełne świetlików wieczory, bal maturalny i daleki gwizd pociągu, żyjemy w służącej otwierającej jajko ugotowane dla dawnego rekonwalescenta, żyjemy w śniegu na grobie Michaela, spływającym miękko z jakiejś kosmicznej przestrzeni, jakby nadciągał stamtąd na świat kres dla wszystkich - żyjących i zmarłych - żyjemy w zielonym świetle na końcu przystani Daisy, w ostatnim i największym z ludzkich marzeń...
Pluję na chrześcijańskiego Boga. Kiedy Biały Bóg przybył wraz z Hiszpanami, Indianie przynieśli owoce, ciastka kukurydziane i czekoladę. Biały Bóg chrześcijański poobcinał im ręce. Nie był odpowiedzialny za chrześcijańskich konkwistadorów? Owszem, był. Każdy bóg ponosi odpowiedzialność za swoich wyznawców.
Co robię w Gibraltarze z moim posępnym Ba? Oczywiście czekam. Cóż innego ludzie robią w Gibraltarze? Czekają na statek, czek bankowy, list, czekają na uszycie garnituru, czekają na naprawę samochodu, czekają na wizytę u angielskiego lekarza.
Pierwszą noc Hall spędza w hotelu Rock. Angielska kolonialna mgła jest nieznośna, pokój ciasny i niewygodny, po południu, kiedy chciał spać, łomotali robotnicy. Przeniósł się więc do pokoju przy Main Street, do którego szło się po brudnych schodach, mijało ciemną recepcję, a sam pokój wychodził na szyb wentylacyjny. Czym dokładnie śmierdzi to miejsce? Tłustymi frytkami i nieświeżą rybą, starymi materacami, nigdy niedotykanymi przez słońce, i stalą temperaturą 26,6°C. Hall przypomina sobie identyczny smród tanich hoteli w Panama City.
Korespondencję kazał kierować na adres Lloyda, gdzie posiada skrytkę.
- Przykro mi, sir, nic dla pana nie ma.
Realizuje czek i rusza Main Street w cieniu Skały. Ten wielki zwal skał, krzewów, fortyfikacji i wież radiowych widać zewsząd.
Jesteśmy Brytyjczykami, pozostaniemy Brytyjczykami.
Herbaciarnia z wyłożoną kaflami podłogą i roślinami w donicach ciągnie się na pięćdziesiąt stóp od ulicy, lustra po obydwu stronach odbijają Halifax, Maltę, personel wojskowy i cywilny, rozmowy o urlopach, przydziałach i służących. Hall z trudem tu oddycha. Płaci i wychodzi, czując na sobie niechętne spojrzenia. „To nie był ktoś z zamorskiego personelu".
Sklepy odzieżowe z irlandzkim tweedem, sklepy z aparatami fotograficznymi, lornetkami polowymi, pozytywkami, sklepy hinduskie, wierne kopie sklepów w Panamie, na Malcie i Madagaskarze... kule z kości słoniowej powkładane jedna w drugą, gobeliny z tygrysami i brodatymi jeźdźcami z zakrzywionymi szablami. Kto kupuje to gówno? Hall podejrzewa, że sklepy muszą być przykrywką dla jakiegoś monstrualnego spisku. Oczywiście wielu Hindusów zajmuje się wymianą pieniędzy.
Bar dla żołnierzy i marynarzy z drzwiami wahadłowymi, kilku starych tangerczyków wpadło na jeden dzień na zakupy. Herbata Earl Grey, marmolada Fortnum & Mason, brązowy cukier, specjalne ciasteczka śmietankowe. Krawiec obiecał, że garnitur będzie gotowy nazajutrz. Czy zostaną na noc na Skale?
Z powrotem do hotelu, ciężki klucz wieszasz na haczyku. Łóżko nieposłane... pościel wygląda na brudną i cuchnie brudem, nie jest biała, ale szara, w kolorze cukru z sierocińca, poza tym wilgotna, lepi mu się do skóry jak przepocony całun. O wpół do szóstej wstaje z łóżka, wypija w pokoju dwie duże whisky, siedząc na poplamionym krześle z czarnego drewna, na ścianie portret Edwarda VII, niewątpliwie prezent od firmy, która instalowała klozety z miedzianymi rurami i nieustannie kapiącym rezerwuarem pod sufitem.
Hotelowa restauracja jest prawie pusta... staroświecki komiwojażer z zestawem pozytywek z Hongkongu, tanich radioodbiorników i latarek „paluszków". Szpetny grubawy kelner ma zmierzwione czarne włosy i złote zęby; ma na sobie brudną czarną marynarkę i białą koszulę, czarną na kołnierzyku.
Zrezygnowany Hall zamawia stek z frytkami i pół butelki czerwonego wina.
- A, na początek przynieś mi podwójną whisky.
- Nie mamy pozwolenia na alkohole wysokoprocentowe.
- Z pewnością nie macie.
Spalony stek jest cienki, pomarszczony i twardy jak podeszwa. Frytki ociekają tłuszczem, a kelner przyniósł słodkie białe wino.
- Przynieś mi czerwone wino, ty małpo gibraltarska o włochatym tyłku, albo wypiję je z twojego gardła! - chrypi bardzo cicho Hall, nie otwierając ust. Zaskoczony kelner cofa się, wydając z siebie charkot. Hall wskazuje na pozycję w karcie.
- To... zabierz to, a przynieś mi to. - Kelner chwyta butelkę i odchodzi, mrucząc pod nosem. Obrusy są tak samo wilgotne i szare jak pościel, poplamione jedzeniem, winem, piwem i popiołem z papierosów. Zupełnie nie do zniesienia. Hall przypomina sobie, że z lotniska przy East Beach widział napis: Hotel Panama.
Hall wymeldowuje się z hotelu i dociera na postój taksówek na placyku pod drzewami, na których jest pełno wróbli.
- To gdzieś w okolicy East Beach...
GUINNESS JEST DLA CIEBIE DOBRY.
Personel hotelu Panama jest uprzejmy w porównaniu z innymi hotelami na Skale. Prowadzą go do pokoju na tyłach, z widokiem na dzielnicę robotniczą i wieże radiowe na Skale. Pokój jest czysty, z dużym wygodnym łóżkiem, szafą, biurkiem, łazienką ze sporą wanną z różowej porcelany. Gorącej wody jest ile dusza zapragnie.
Nazajutrz idzie do Lloyda.
- Przykro mi, sir. Nic dla pana nie ma.
„Mój Boże, statek odpływa za trzy dni. Jeśli książki nie dotrą do tego czasu...".
Przed hotelem wzdłuż plaży biegnie droga prowadząca do płotu wokół lotniska, oddalonego o jakieś pięćset metrów od hotelu. Jeśli spojrzeć w przeciwną stronę, widzi się East Beach Road, która łączy się z główną szosą, biegnącą wokół Skały na wysokości około czterdziestu stóp nad poziomem morza. Przy skrzyżowaniu East Beach z główną szosą stoi miejska spalarnia śmieci z wysokim kominem, paprzącym niebo tłustym czarnym dymem.
Znowu u Lloyda.
- Proszę bardzo, sir. Proszę tu podpisać...
W ostatniej chwili. Statek odpływa nazajutrz o dziewiątej wieczorem. Hall kupuje torbę na paczkę z książkami. Otworzy ją dopiero na statku. Kupuje zapas alkoholu, jakieś biszkopty i ser. Pod wpływem impulsu skręca w stromą boczną ulicę. Brama, ciemne schody. DOKTOR HENLEY, INTERNISTA I CHIRURG. „Czemu nie spróbować?".
Gabinet jest mocno zaniedbany, podobnie jak ubranie lekarza w jaskrawych barwach. Wysoki, szczupły lekarz jest po sześćdziesiątce, ma ruchliwe niebieskie oczy, jak sroka rozglądająca się za błyskotką, którą mogłaby porwać.
- Czym mogę służyć, młody człowieku?
- Panie doktorze, mam problem. Jestem uzależniony od morfiny, a jutro wypływam do Wenezueli... rejs trwa piętnaście dni.
- Hm, cóż... rzeczywiście masz problem.
- Wystarczy mi gran dziennie, panie doktorze. - Hall wysuwa z portfela dwudziestofuntowy banknot. Lekarz patrzy na banknot.
- Mogę panu wypisać receptę najwyżej na dziesięć granów albo dam panu pięć granów dilaudidu.
- Wezmę dilaudid.
Lekarz wypisuje receptę. Hallowi przesuwa się przed oczami kłopotliwa przeszłość. Same utrapienia. Hongkong, Singapur, Aden, Aleksandria. Jak to się stało, że wylądował na Skale?
Lekarz mówi coś przez telefon, po czym odkłada słuchawkę.
- Proszę z tym pójść do angielskiego aptekarza na Main Street i zapytać o señora Ramireza.
Natychmiast pędzi do apteki. Señor Ramírez spogląda na receptę.
- Dwie minutki, sir.
Wraca z ciemnobrązową fiolką.
- Dziesięć funtów, sir. - Aptekarz wie, że klient nie będzie się targował.
Hall jest jedynym pasażerem na statku. Kiedy tylko wchodzi na pokład, podnoszą kotwicę. Jego kabina jest idealna: łóżko, biurko, krzesło i komoda. Wstrzykuje sobie jedną ósmą grana i idzie spać.
Budzi go ruch statku i zapach morza. Po śniadaniu rozpakowuje książki. Gdzie jak nie w Londynie mógł kupić właśnie te tytuły, których potrzebuje?! Może w Paryżu, bo wiele tekstów źródłowych jest po francusku, ale wtedy książki nie dotarłyby na czas. Wszystko tu jest... analiza jadu stonóg, opisy przypadków, ilustracje trzech tysięcy odmian. Otwiera przenośną maszynę do pisania...
8
Święto Dziękczynienia, wtorek, 24 listopada 1985 roku. Miasto przyszłości o nazwie Leukan, zwarty kompleks domów z czerwonej cegły, z balkonami i schodkami przeciwpożarowymi. Na pryczy przykrytej zwykłym wojskowym kocem tulę białe dziecko. Jest całe białe. Nawet jego oczy są białe. Nie widzę wyraźnie twarzy. Dziecko ma długie białe szpony. Oczy migoczą biało jak diamenty lub śnieg, piżmowa gorąca zwierzęca woń, strzępki kliszy rozjaśniają scenki wydarzeń, zanim wypalą się jak koszulka lampy Colemana.
Ulica jak tratwa, róg Pershing i Walton... róg odpływa wśród drzew, wędkarze łowią ryby z chodników, delikatne drganie liści, wiewiórka odskakuje i zastyga w bezruchu, stary druk jest kruchy, odpada od kartki, fale biją o ściany morza, stare zdjęcia zwijają się i pękają. Parada Fałszywego Proroka unosi się w upalnej letniej nocy... żółta poświata, ogromne liście, deser: różowe ciasto, podmuch wiatru szarpie tekturę na brzegach, falochrony osuwają się w morze, zrujnowany dom, deszcz, szare niebo.
Spójrz na ten pojazd kosmiczny, wygląda jak używany samochód albo samolot, podziurawiony przeplatanymi milami i fatalnymi usterkami. Masz nadzieję, że nadaje się na podróż w jedną stronę. Pojazd nazywa się MAM NADZIEJĘ, ŻE MNIE DOWIEZIE.
- Joe, chyba skrzydło się odrywa.
- Oba się odrywają, szefie.
- No to je napraw!
(Dawniej był jakimś potentatem, nie potrafi się oswoić z myślą o niebezpiecznym statku kosmicznym, a „niebezpieczny" to zbyt słabe słowo na ten złom).
- Naprawić? Czym, szefie, plastrami i gumą do żucia? Może rozbierzesz się do pasa i dołączysz do ludzi. Wyjdź na zewnątrz i sam go napraw.
- Ja? Hm... - Zaczyna do niego docierać. Ci starzy kolesie od kasy i władzy są najgorsi, gorsi od pułkowników KGB.
Kim w marynarskiej czapce odgrywa gejowską parodię. Jest już w kosmosie, daleko w lodowatym mroku, ale jednocześnie jest tu, w mieście ze scenografii. Całe Lawrence wystawiono na sprzedaż, wykupują je Rosjanie albo ktoś taki. Z żywą Ziemią łączą teraz Kima tylko koty, kiedy sceny z przeszłości eksplodują jak bańki mydlane, małe przypadkowe błyski, podejrzane przez Kocie Drzwi. Drzwi prowadzą na zewnątrz, a potem z powrotem do środka. Delikatnie dotknij przyrządów kontrolnych dla pogodnych magicznych chwil: zielonego reniferka w Forest Park, małych szarych ludzików, którzy grali w moim bunkrze i czmychnęli przez znikające kocie drzwi.
Drzwi cię otaczają... staw o zmierzchu, rzuca się ryba, kot tuli się do mnie i unosi łapkę, by dotknąć mego brzucha...
To wrzosowisko, ten spokój, ta cicha scena...
Czy Wordsworth brał do ust alkohol? Czy był ukrytym opiumistą? No wiecie, półpasiec. My, ludzie światowi, rozumiemy te sprawy. Czy był, mówiąc wprost, pedofilem?
- Masz tu ćwierć pensa, Lucy.
- Ojooooj... ćwierć pensa, sir, dla mnie?
- Tak, moja słodka kaczuszko, dla ciebie.
(Dla ciebie, jeżeli mnie wpuścisz).
- Co się stało mojemu małemu słodkiemu pączusiowi?
- Och, wie pan, idzie zima, a ja potrzebuję nowego płaszczyka.
- Przecież kupiłem ci w zeszłym roku.
4 stycznia 1986 roku. Śniło mi się, że dzielę pokój z Józiem Stalinem. Była to alkowa wychodząca na korytarz, który prowadził do restauracji. Wszystko działo się w Chicago, ale nie przypominało Chicago. Miasto wygląda jak tekturowa scenografia w szarej mgle. Po drugiej stronie rzeki jest wschodnie St. Louis, chwasty wyrastają przez popękane chodniki, mała nisza lat dwudziestych dwudziestego wieku... tu i tam proste linie, zapach rzecznych statków i koczowisk włóczęgów.
Patrzę na Stalina, myśląc, że oto jest człowiek z krwią milionów na rękach. Niewątpliwie zabiłby mnie równie lekko jak każdego innego dekadenckiego burżuja. On jednak zachowuje się przyjaźnie, wcale nie jak Józio Stalin, którego znam z kronik i filmów. I tamten, i ten są niscy, ale ten Józio nie ma wąsów. Jest nieogolony, zaniedbany, w średnim wieku, brudny i przepocony.
„Niedźwiedzia gawra jest w Chicago".
Powyższe zdanie zostało wzięte z tekstu lub snu, jaki przyśnił mi się w Tangerze w 1963 roku. Wtedy nie miało dla mnie żadnego znaczenia. Nadal nie ma. Oto jeszcze jedno: „Kapitan Bairns został dziś aresztowany w morskim morderstwie Chicago. Odlegli świadkowie widzieli jasny błysk, kiedy aresztowano sprawcę". „Życie to chybotliwy płomień, przed którym i po którym jest przemoc", powiedział mi we śnie Ian Sommerville.
Co, do diabła, je Józio? Jakąś czarną pulpę mięsną, może kaszankę. Nie mogę oderwać wzroku od tej sceny, jakbym wypatrywał nieomylnych znaków wielomilionowych morderstw. Najtrudniejsze jest pierwsze sto tysięcy. Podobno później jest już z górki. Tłusta mięsna potrawa nie zdradza żadnych oznak, ani dobrych, ani złych. Józio nie jest nawet odrażający.
Mimo to wygląda jak ktoś, kto kiedyś był kimś...
- Patrz, to Al Capone albo John Barrymore, albo Jack Buck, albo Manolete. - Ktoś, kto kiedyś był kimś... tam, w koszuli bez kołnierzyka, z wystającym mosiężnym ćwiekiem. Ale owszem, on był kimś... bez dwóch zdań.
To nie jest nawet prywatny pokój. Przez okno widzę kasę i hostessę prowadzącą stałych klientów do stolików. Są to mężczyźni w średnim wieku, którzy do żon zwracają się „matko".
- Wiesz, matka i ja byliśmy w Meksyku i wcale nam się nie podobało. Matka miała atak hemoroidów, nie mogliśmy dostać maści na nie, a ja od razu powiedziałem: „Kiedy się, ludzie, ucywilizujecie?". Na to aptekarz: „Nie chcemy waszego syfilisu, dość mamy własnego", potem dał matce czopek z opium i trochę jej ulżyło.
Hostessa wygląda jak Olive Oyl, długa szyja i głowa kurczaka. Patrzę na Józia. Ten znał sekret władzy: siedź długo, ruszaj się szybko. Hitler umiał się ruszać, ale nie umiał siedzieć. Stalin umiał siedzieć jak każdy chłop.
Zignoruj psa, a wpadnie w rozpacz, zacznie skomleć i szczerzyć zęby w uśmieszkach, jak Gary Cooper w najbardziej niesmacznej ze swoich ról: uroczego milionera. Gra ekscentrycznego milionera, który kupuje całą piżamę, a chce tylko górę... czyż to nie słodkie?
- Tylko górę, sir? Cóż, obawiam się... - Gorączkowe znaki od właściciela sklepu. - Ach, tak, oczywiście, panie Wentworth. Rozumiem.... tylko góra.
Siada do pianina i uwodzi sprzedawczynię.
- Moja dzieweczko, wyjdź pod okieneczko.
Zerka na nią raz po raz, posyłając te swoje ohydne uśmiechy. Dziewczyna zajada jednak dymkę i trzyma go na dystans.
- Włóż mi obrączkę na palec... dopóki tego nie zrobisz, będę z tobą walczyć wszystkimi dostępnymi warzywami.
Walcz z nim rzygowinami. Na to właśnie zasługuje. Masz różnicę między gwiazdorem a aktorem. Aktor może zagrać każdą rolę, ale gwiazdor zawsze gra siebie. Jest coś szczególnego, co tylko Gary Cooper może wnieść do roli, niezależnie od tego, czy wiesza najlepszego przyjaciela za kradzież bydła, czy jest Panem Dobrym Amerykaninem.
Tak, gwiazdor gra siebie po kawałku. Przypomnij sobie Johna Wayne'a w Czerwonej rzece. Wszyscy dali słowo, że dotrwają do końca przeganiania bydła... muu muu muu. Kiedy jednak zaczęło być ostro, dwóch tchórzliwych skunksów zdezerterowało.
Złapali ich i przywlekli do Księcia, który leżał oparty o siodło, jak zwykle pijany. Popijając, wymamrotał:
- Pokażę im coś, czego nie zapomną. Tamte tchórzliwe gnidy skomlą:
- Dobrze, dawaj, zastrzel nas!
Książę pociąga solidny łyk, ociera usta wierzchem dłoni, a potem padają słowa, wypowiedziane tak szkaradnie, że chyba nie słyszałem nic gorszego:
- Zaraz was powieeeeszę!
Oczywiście powstrzymuje go przed tym jego PR-owiec.
- To by źle zrobiło twojemu wizerunkowi, Książę.
Będziemy musieli wezwać Starego, żeby strzelił ci w nogę i cię powstrzymał.
Dezerterzy czmychają jak kojoty, bo nimi są. Później, w wywiadzie, Książę bronił swego pierwotnego stanowiska.
- Cholera, jasne, że powieszę tych sukinsynów! Może przedstawiają mnie jako surowego, okrutnego człowieka, ale nigdy jako małodusznego czy skąpego.
Cóż, odrobina małostkowości mogłaby wyglądać znacznie ładniej. Bo już brzydziej chyba być nie mogło.
Hollywood sfilmował ten gatunek aż do kości. Nie ma takiego ludzkiego marzenia, którego Hollywood nie zredukowałby do obrzydliwej trawestacji. Trzeba wam wiedzieć, że ludzki stereotyp został przełamany... wypełza potworna stonoga z głową hollywoodzkiego Żyda i pada z pacnięciem na stronę tytułową „Völkischer Beobachter".
Ruch nazistowski zamknięty w trzech minutach czasu filmowego. Pucz monachijski... Mein Kampf... olimpiada... obozy koncentracyjne... Blitzkrieg... front rosyjski... bunkier... egzekucje w Norymberdze... kat próbuje zainstalować krzesło elektryczne na Samoa... prąd redukuje go do garstki popiołu.
Stary sierżant tańczy hula.
- Chciałbym spotkać moa z Samoa.
W oślepiającym błysku pierdół przychodzi chwila, kiedy nagle widzi wszystko, widzi, jak wszystko stanowi część wielkiej całości. On jest wszystkim, a wszystko jest nim, nie ma samotności ani oddzielenia, jest tylko nieskończona miłość. Zna wszystkie pytania i wszystkie odpowiedzi, a jest tylko jedna odpowiedź, napisał więc Nature Boy i wyzdrowiał.
Największy sekret na tym świecie niesłychanym:
Po prostu kochać, po prostu być kochanym.
Szarża Lekkiej Brygady: Mamy przewagę zaskoczenia. Wirusowi wrogowie nie mogą pojąć giętkości. Nie mogą uwierzyć, że jesteśmy w stanie przetrwać ich pozornie niezawodne audycje.
Start. Maszyny są zbudowane ze światła, a ty musisz być zupełnie pusty. Szybkość rozsadzi każdą trwałą myśl na atomy. Cel znajduje się w południowej części stanu Utah... wszystkie eskadry kierują się na cel... współrzędne SU 23... pudło... szukać dalej... radary... sieć przesuwa się w górę, w dół i w bok jak wielka mechaniczna zabawka... magnetyzm na odwrót... potrafią wyciągać ci myśli z mózgu i z powrotem je wciskać... przed nami ściana... bardzo wąskie przejście... ściana jest czarna... przejście wygląda jak szczelina... wypływamy na Jezioro Samotnej Gwiazdy...
Jezioro jest puste, nabrzeże zrujnowane. Kilka potrzaskanych kadłubów pełnych wody. W aluminiowej łodzi wiosłowej wypływam na nieruchomą czarną toń. Wściekłe ataki wrzeszczących demonów Boscha, z wmontowanymi równolegle wsiórami, lubującymi się w mordowaniu czarnuchów i tłuczeniu pedałów... oprócz tego warczące psy... drut kolczasty... psy... wieże... Achtung! Ogień broni maszynowej... grzęźniemy w starych filmach wojennych.
Przypominam sobie zabawę ze szkolnego autobusu:
Dziecko 1: Wpuszczę ci do domu żmiję miedziankę.
Dziecko 2: Wpuszczę kobrę do kuchenki twojej matki.
Dziecko 1: Wypuszczę czarne wdowy w wychodku twojej babci.
Dziecko 2: Wpuszczę ci piranie do wanny.
Dziecko 1: Wleję ci kwas siarkowy do płynu do ust.
Dziecko 2: Wleję ci kwas azotowy do kropli do oczu.
Cuda są zrobione z najbardziej niewiarygodnych składników. Cuda są też najgroźniejszą bronią. Kiedy wszystko inne zawodzi, ostatnią deską ratunku jest cud.
To jest wiek cudów albo wiek całkowitego braku magii, antycudów, całkowicie przewidywalny wszechświat, który zanika aż do Nada.
Orgon uczepił się słupa. Chrystus krwawił, czas się skończył. Termodynamika zwyciężyła w żółwim tempie.
Cud Białego Kota.
Biały Kot ma milion obrońców, którzy gotowi są walczyć do śmierci za swego Białego Kota.
- Śmierć zarządowi!
- Śmierć spiskowi stanowemu!
- Wyjdźcie i powiedzcie, co robicie! Wimpy zrywa się i woła:
- Próbujecie zabić naszego Białego Kota?
Wimpy leży mi na kolanach, mrucząc głośno. Tak bardzo potrzebuje miłości. Moja malutka brązowa bestyjka Wimpy.
Nieoczekiwany składnik? Jakież niebezpieczeństwo może się wiązać ze starym człowiekiem, który pieści swoje koty? Wielkie czarne koty wychłeptują Drogę Mleczną.
Wyłaźcie spod stołu, członkowie zarządu, stańcie twarzą w twarz z Białym Kotem i z kryjącymi się za nim twarzami.
Czyżby bali się niegroźnego koniecznego kota? Nie. Śmiertelnie boją się bogów i duchów, które symbolizuje Biały Kot. „Ten kot to nikt inny tylko Ra". Biały Kot symbolizuje też wiele innych dużych i małych mocy, o których od dawna sądzili, że są martwe lub zablokowane.
- Mówię wam, nic nie mogło przedostać się przez tę blokadę... nic... ale oto jest... Biały Kot.
Kot jaśnieje nieubłaganym białym światłem, które pada na akta i operacje, na wytyczne i notatki, wszędzie pada. Nie pozostaje ani trochę ciemności. W tym świetle wszelka moc słabnie i obraca się w proch.
Światło na kłamstwa i plany awaryjne dla drastycznie zredukowanego personelu, garstki samozwańczych wybrańców, którzy przeżyją wywołaną przez siebie zagładę.
Operacja Kliper: statek kosmiczny napędzany siłą wybuchu, który obraca Ziemię i jej mieszkańców w dymiący popiół. To nie jest dobre dla wizerunku, o nie.
A.J. Crump był filantropem. Nie zawsze nim był. Wiele lat przed nawróceniem odkrył, że znacznie bardziej opłaca się wypłacać pensje, niż je otrzymywać. Zbyt skąpy, żeby zatrudniać księgowego, sam odręcznie prowadził księgi rachunkowe, które trzymał w wielkim rejestrze w obskurnym biurze, skąd kierował wartą wiele milionów dolarów firmą hardware, obejmującą zasięgiem całe Stany. Przeglądając rachunki w dniu Bożego Narodzenia, postanowił rozszerzyć maksymę: „Rozdawanie pieniędzy przynosi większy zysk niż zarabianie".
Z tego powodu założył Fundusz Crumpa. Na początek kazał zainstalować przed łaźnią turecką koryto dla koni. Dlaczego to zrobił? Czy on sam był czysty? Czy był czystym starszym panem? Nie, nie był czysty, ponieważ nie mógł się zdobyć na to, żeby się wykąpać; bał się, że poniesie stratę. Za to aprobował czystość u innych. Dlaczego koryto dla koni? Czy kochał zwierzęta? Nie ma powodu, by tak sądzić, ale nigdy nie widziano, żeby skrzywdził zwierzę.
Była to zresztą tylko jedna z wielu jego inicjatyw obywatelskich. Założył też schronisko dla bezdomnych zwierząt. Szczególnie lubił koty. Nie stosował eutanazji.
- W przeciwieństwie do ciebie, nie uważam, żebym wyświadczał kotu przysługę, zabijając go.
Kiedy sąsiedzi skarżyli się, że jego koty uciekają i zabijają ptaki, założył sieć karmników dla ptaków. Pojawiły się też kuchnie z zupą i noclegownie dla bezdomnych. Wszystkie przybytki uświetniła naturalnych rozmiarów fotografia Założyciela.
Podatki obciął do kości. W domu, gdzie mieszkał, mieścił się Urząd Międzynarodowego Żywienia, specjalizujący się w paczkach żywnościowych zawierających witaminy, minerały i białka w specjalnym pakiecie Crumpa, nie większym niż pudełko papierosów, a dzięki temu łatwym w dystrybucji.
Jest dzień Bożego Narodzenia. Stary Crump wraca myślą do dawnych świąt. Cóż, zawsze lubił rozdawać rzeczy. Jasne, cnota się wyczerpuje, ale potem powraca, powiększona o odsetki.
Obecne święta... głaszcze białego kota na kolanach. Przyszłe święta...
Około piętnastu lat temu wymyśliłem program telewizyjny, który miał się nazywać „Na wezwanie". Zaproszeni do programu goście mieli odpowiadać na szereg szczegółowych pytań. Gośćmi mogły być zarówno znane osoby, jak i ludzie nieznani. W razie gdyby gość się nie pojawił, pytania zadawalibyśmy kukle, wyglądającej jak gość, i sami udzielalibyśmy odpowiedzi. Nie bądź kukłą. Staw się na wezwanie.
Pomysł programu czekał spokojnie aż do dzisiejszego ranka. Zdarza się, że jakaś wiadomość doprowadza człowieka do takiej irytacji, że w rezultacie osiąga on oświecenie. Jest to tak zwane szajbnięte oświecenie - jedna z trudniejszych dróg, którą poszedł na przykład Ezra Pound. Nie jest tak, że człowiek dziękuje za irytujące zdarzenie, którego efektem jest perła. Nie chciał tego zdarzenia i prawie na pewno cofnie się przed oświeceniem przez to zdarzenie wywołanym.
Dziś rano wymyśliłem program telewizyjny oparty na Białym Kocie. Biały Kot symbolizuje srebrzysty księżyc, który wściubia nos w ciemne zakamarki i sprząta niebo przed następnym dniem. Pojęcie Białego Kota oddaje sanskryckie słowo margaras, które oznacza myśliwego, detektywa, tropiciela, tego, który idzie szlakiem. Jest też niszczycielem sił czających się w ciemnościach. Nieubłagane srebrne światło Białego Kota obnaża wszelkie ukryte motywy i istoty.
Program telewizyjny mógłby nosić tytuł „Kocie Oko". Goście mają się stawić przed Kocim Okiem. Przypomina to starą grę „Prawda i konsekwencje". Oto zasady: w Warwick w stanie Rhode Island mieszka pewien śmieć, który zabił kota w kuchence mikrofalowej. Dowiadujemy się, jak się nazywa i gdzie mieszka. Fotografujemy gnoja i jego dom. Przeprowadzamy wywiad środowiskowy.
Następnie wzywamy go do programu telewizyjnego. PRAWDA. Gość oczywiście odmawia. KONSEKWENCJE. O wszystkim mówimy w programie. Korzystamy z obleśnej kukły. Pokazujemy zdjęcia gnoja. Pokazujemy jego dom. Zapraszamy telewidzów, żeby dzwonili i nadsyłali swoje komentarze. Lepiej by zrobił, gdyby wystąpił w telewizji. Konsekwencje, jakie możemy wywołać, są zabójcze. Facet się przeprowadza. Zmienia nazwisko. Biały Kot go odnajdzie. Nigdy nie rezygnuje.
Jeszcze inny program nazywa się „Prawda i Rekompensata". Zapoznani artyści, nieznane zasługi, zapomniani wynalazcy, pomysły, koncepcje, nierzucający się w oczy pracownicy sił Djoun, mali ludzie.
Tematem programu są schroniska dla zwierząt, gdzie się je trzyma, a nie zabija. Przepraszam... mówi się „usypia". Czy chciałbyś zostać uśpiony? Zwierzęta też tego nie lubią. Potrafią poznać śmierć, kiedy ją zobaczą, a tak zwane humanitarne schroniska społeczne to obozy śmierci. Nie mogłem tam pracować za żadne pieniądze. Owszem, schroniska wykonują dobrą robotę. Znajdują domy dla niektórych zwierząt itd. Bez dwóch zdań. Ale nie w moim programie.
Pod Nowym Jorkiem są dwa stałe schroniska, jest też jedno w Chicago o nazwie Tree House. W programie pokazujemy ich pracę, namawiamy telewidzów do składania darowizn, podsuwamy dobre rady. Wyszukujemy ludzi nieznanych, nienagrodzonych. Człowiek, który zatrzymał się i pomógł. Ludzie, którzy przygarniają bezdomne zwierzęta. Kowalscy tego świata. Karzemy ludzkie śmieci i nagradzamy Kowalskich.
Chodźcie, pijacy i ćpuny... chodźcie, zboczeńcy w dygocie.
Przyjmijcie za zasługi spóźniony wieniec laurowy.
Otrzyma go każdy, gdziekolwiek na niego zasłużył.
Wy, ludzkie śmieci, robole, milaczki, klubowicze.
Zejdźcie z drogi przed wieńcem laurowym.
To wieniec nieśmiertelny i nie wam się należy.
(Louise Bogan)
Droga do Zachodniej Krainy jest najbardziej niebezpieczną ze wszystkich dróg, a co za tym idzie, przynosi największą nagrodę. Wiedza o istnieniu tej drogi narusza ludzkie przymierze: nie wolno ci stawać twarzą w twarz z lękiem, bólem i śmiercią, nie masz też prawa się dowiedzieć, że święte ludzkie przymierze zostało zawarte pod grozą lęku, bólu i śmierci. Tamci mogą zachowywać przymierze na wypadek, gdyby zostali przyłapani na tym, że od miliona lat wierzyli w brednie.
Wkroczenie do Zachodniej Krainy oznacza pozostawienie ludzkiego przymierza w wychodku, wraz z katalogami z małpiarni.
Waghdas zajmuje rozległy obszar wokół jeziora, na obrzeżach przechodzi w przedmieścia i tereny wiejskie. Wokół miasta znajduje się kilka ośrodków z całą gamą stylów życia. Neph odbył kilka przypadkowych podróży, często wybierając drogę za pomocą rzutu monetą.
Towarzyszy mu Neku, młodzieniec kipiący energią życiową, oraz Mekem o ciele jak z żywego marmuru, cichy jak głaz. Docierają do rozstajnych dróg, gdzie Neph chwyta woń stonogi, podobną do smrodu zgniłych przypraw, niesionego przez gorący wiatr, który pokrywa skórę pęcherzami i drapie w płuca. Wracają po śladach, skręcając pod kątem prostym.
O zachodzie słońca docierają do miasteczka nad bagnistym jeziorem. Neph skręca i czuje na twarzy wiatr znad jeziora... czysty, wyraźny, błękitny zapach. W tej części Waghdas stoją stare domy z czerwonej cegły, kryte łupkiem, dachówką i miedzią, otoczone drzewami i ogrodami. Trawniki ciągną się aż do jeziora i molo.
Dom w alei Pershing jest oddalony od brukowanej ulicy, wydeptanej do gładkości przez wieki przemarszów. Neph znajduje klucz, przekręca go w zamku. W środku potyka się o stertę zabawek... kolejne święta Bożego Narodzenia piętrzą się warstwami... na szczycie sterty strzelba trzydzieści na trzydzieści i pudełko nabojów. Ozdoby choinkowe kruszą się pod jego stopami jak śnieg.
Neph przechodzi przez jadalnię zawaloną brudnymi naczyniami, mija spiżarnię, kuchnię, przeciska się przez kupy śmieci. W końcu wychodzi na werandę z tyłu domu, skąd rozciąga się widok na podwórze i alejkę. Ogród zarasta zielsko. Opuszczony budynek mieszkalny przy alei Euklidesa rozpada się, powybijane szyby... cała okolica pachnie pustką i brakiem.
Ze strzelbą w dłoni przechodzi przez ogród, mija popękany beton alejki i wychodzi na ulicę. Od dwudziestu czy trzydziestu lat nikt tą ulicą nie szedł. Chwasty, pnącza i niskie drzewka prawie całkowicie zarosły chodnik.
Co tu się stało? Nic się nie stało. Przyczyna śmierci: zupełnie nieciekawa. Ci ludzie nie byli w stanie stworzyć żadnego wydarzenia. Zmarli z powodu braku jakichkolwiek powodów, by pozostawać przy życiu... przyzwoici bezbożnicy.
Sny są ci potrzebne. Są biologiczną koniecznością i twoją liną ratunkową łączącą cię z przestrzenią, inaczej mówiąc: ze stanem Boga. Z byciem jednym ze Lśniących. Wynika z tego, że bogowie są biologiczną koniecznością. Stanowią integralną część człowieka.
Pomyśl o faraonach: byli jak bogowie. Dokonywali nadludzkich wyczynów siły i zręczności. Potrafili czytać w myślach i sercach ludzi, umieli przewidywać przyszłe wydarzenia. Stali się bogami, co oznacza, że czasami musieli wymierzać straszliwe kary: odrąbać rękę złodziejowi albo odciąć wargi krzywoprzysięzcy.
Teraz wyobraź sobie intelektualistę, humanistę, złego katolika jako Boga. Taki człowiek nie zniósłby spowodowania żadnego cierpienia. Co więc się dzieje? Nic. Nie dochodzi do strasznych wypadków. Nawet staruszka nie ginie w pożarze noclegowni. Żadnych huraganów, tornad, opozycji, bólu, rozkładu. Żadnej śmierci. Tak więc przyzwoici bezbożnicy, którzy nie mogli zaakceptować żadnego boga ani też przyjąć boskich prerogatyw, po prostu rozsypali się w proch, jak ciastko przed laty zamoczone w kawie bezkofeinowej Postum... ostatnia drżąca ovaltine. Długa przerwa nie przyniosła odświeżenia.
„Profesor nie żyje, wypadek w USA". To jest stary cut-up z Minutes to Go (1960), który przez wszystkie te lata czekał na swoje miejsce w wielkiej układance.
Wprowadza nabój do komory i strzela w zakurzone okno sklepowe... trach... kurz wylatuje przez otwór w nieruchome powietrze. Od lat nikt tutaj nie oddychał. Ani krztyny powietrza... uschły liść leży tam, gdzie upadł.
Idzie na zachód do Maryland Terrace i prosto do King's Highway. Widmowy bagaż pokryty kurzem. Fronton hotelu Park Plaza zawalił się, wygląda jak po wybuchu bomby; w holu pełno jest uschłych liści i ziemi, rośnie trawa i pnącza. Odlany z brązu chłopiec jest zielony od śniedzi i upstrzony ptasimi odchodami.
Przechodzi przez King's Highway, mija olbrzymie domy z marmuru i cegły, zakurzone rozwalone szklarnie, gdzie rośliny wylewają się kaskadami przez otwory wybite w brudnym szkle. Nigdzie nie widać ani jednego szkieletu. Z okna wypada szyba i rozbija się... jeszcze jedna... i jeszcze. Teraz widzę, że kit kruszy się i wypada, drewniane ramy gniją na moich oczach. Lepiej się stąd wynieść, póki mam na kościach ciało.
Biegiem przez Lindell do parku Forest... mały staw, gdzie przychodził z siatką łapać żaby i rybki, które wrzucał do wiaderka... iść dalej... w stronę zoo i Forest Park Highlands.
Oto zoo w St. Louis, zarośnięte jak starożytne ruiny. Ledwo widać alejki, gdzieniegdzie zardzewiałe ogrodzenia, staw, zielony od glonów, ale przejrzysty. Można zajrzeć w zielony półmrok, gdzie szkielet niedźwiedzia porusza się, gdy powiew marszczy wodę, a z głębiny dobywa się czarny smród padliny.
Ostrożnie idzie dalej... nagła woń słoni. Pyk... pac... nabój wystrzelony przez tłumik. Pada na ziemię, turla się. W tych klatkach trzymano małe zwierzęta... wilki i lisy... piżmowy zapach.
Biegiem pędzi do ujęcia, skąd można pić. Przed sobą ma budynek... strzały padają z dachu.
„Schwytano go w zoo dla pozycji i przewagi". (Stary cut-up).
To jest berlińskie zoo. Znowu ma na sobie buty z Waffen-SS. Przez własną głupotę zgodził się na to spotkanie, podczas którego miał oddać listę za pięćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich.
Przeszukuje dach. Nagłe poruszenie. Wysuwa strzelbę do przodu. Wystrzał brzmi głośno, z lufy tryska płomień. Pocisk trafia agenta, uzbrojonego w karabin z tłumikiem. To pewnie był Anglik.
- Haiti - Tuż obok niego gwizdnął pocisk kaliber dziewięć milimetrów. Obrócił się i strzelił do gliniarza, który poleciał na plecy, wypuszczając broń.
Dostrzega niemieckiego gliniarza w czarnym mundurze, uzbrojonego w zgrabny czarny półautomatyczny pistolet Heckler & Koch P-7, który czyści co noc; gliniarz zatacza się w tył, a broń wypada mu z dłoni, jakby była zbyt gorąca. Gliniarz znika z pola widzenia, a pistolet upada na ziemię z głuchym odgłosem. Ludzie krzyczą i wskazują rękami z coraz dalszej odległości, jakby widziani przez oddalający się teleskop.
Kiedy zabijasz gliniarza, robisz drzwi, myśli z zadowoleniem. Nie chciał zastanawiać się nad tym filozoficznie. Czy „jeśli taka będzie wola Allacha", może być daleko? Poza tym słowa te, napisane przez pisarza, cuchną co najmniej nepotyzmem, o ile nie jawnym oszustwem.
Ogrodzenie... nie cierpi tego niebezpiecznego drutu kolczastego tuż pod kroczem. Z torby z narzędziami wyjmuje przecinak, przecina drut i przechodzi, w dół po stromym błotnistym zboczu ku autostradzie. Ależ one się rozpadają... betonowe bloki rozsadzane przez korzenie drzew... w końcu wrosną w nasze kości... żwirowana droga prowadzi do wejścia... podmuch gorąca od strony sceny, zapach prażonej kukurydzy, słoni i dużych kotów... słyszy trąbienie i posępny warkot. Upał wzbudza w kotach niepokój.
Treser lwów, Wielki Armand, ostro pije i nagle ogarnia go strach, którego woń koty doskonale wyczuwają. Słoń rozdeptuje trzyletnie dziecko na różową miazgę. Wygląda na to, że nad całym przedstawieniem wisi klątwa.
Nadciąga burza, powietrze jest ciężkie i nabrzmiałe od przemocy. Grupki wrogich młodych ludzi o milczących, pustych twarzach patrzą, czekają. Żadnych śmiechów, bardzo niewiele rozmów.
- Lada chwila rozniosą całą tę budę w drobny mak... już to widziałem - mówi stary naganiacz. Zamyka się w swoim wagonie towarowym i robi sobie zastrzyk.
- HEJ, ĆWOKU!
Chwilę później brzuchaty aborygen rzuca się na naganiacza z palikiem od namiotu, potem strzela do niego w miejsce, gdzie koszula wylewa się nad paskiem. Naganiacz pada, drąc się jak kastrowany wieprz.
Biegnie dalej. Ma pewien plan. Wielki Armand, treser lwów, ogarnięty żałosnym lękiem, pije bimber ze słoika.
- Nie mogę tam wejść. Rozszarpią mnie na kawałeczki.
- Nie musisz wchodzić. Po prostu wypuść koty.
Biegną w tę stronę ze śledziami od namiotu, palikami, nożami, bronią palną i siekierami. Warczące koty wypadają z klatek. Ćwoki na przedzie cofają się z krzykiem, ale ci z tyłu napierają, wrzucają ich prosto w środek stada kotów, robi się zamieszanie jak we młynie podczas meczu futbolu amerykańskiego, koty dostają zupełnego świra, skaczą w kłębowisko wymachujących rąk, nóg i ciał, gryzą i drapią pazurami.
W końcu z ciemniejącego nieba spada deszcz.
Joe zachował fragmentaryczne wspomnienia z Krainy Zmarłych: kamienne ulice z plamami ropy naftowej... zielona mgiełka namacalnej groźby i zła... zieleń tornada. Jest to jednak statyczne tornado, ciężka, wsysająca pustka. Twarze na ulicy przepływają w tym ciężkim zielonym medium, twarze zniekształcone nie do poznania przez nienawiść, zło i rozpacz... twarze, w których odbijają się ohydne nieznane potrzeby i głód. Wiatry rozdzierającego bólu przetaczają się ulicami w falach krzyków i jęków, skomlenia i szalonego, dzikiego śmiechu. Jarzące się oczy, strzelające błękitnym płomieniem... ulice biegną w dół, ludzie ślizgają się w kałużach ropy i z krzykiem wpadają w zielonoczarny mrok.
PUNKT KONTROLNY... straszna Policja Śmierci sprawdza, selekcjonuje. Areszt może oznaczać tylko Drugą i Ostateczną Śmierć. Zabierają jakiegoś chłopca, który wydaje wysoki, sierocy okrzyk rozpaczy.
Ka Joego, szybkie i lekkie jak cień, prześlizguje się przez Punkt Kontrolny. Jeden z Gliniarzy Śmierci dostrzega ulotny błysk i unosi broń śmierci, podobną do śmiertelnego promienia z bilardu elektrycznego. Ka Joego zdejmuje gliniarza strzałem z ciężkiego pistoletu pneumatycznego, wielkie ciśnienie wyrzuca mikroskopijny pocisk. W miejscu, gdzie stał gliniarz, zostaje tylko ziejąca czarna dziura.
W nogi. Dziura za nimi wessała policyjny patrol. Biegną przez wielkie, opuszczone wesołe miasteczko, zarośnięte ostami i ciernistymi pnączami. Czuje zapach rzeki Duad, smród zgniłych cytrusów i palonego plastiku.
Rozwalony, palący się elewator zbożowy... kolejka górska staje w płomieniach, rozrzucając wrzeszczących pasażerów jak race. Ropa naftowa zbiera się w czarne kałuże... smród mineralnych odchodów. Gdzieniegdzie pojawiają się wiry niesamowitego spokoju, jakiego można doświadczyć tylko w obliczu śmiertelnego zagrożenia. Ponieważ to właśnie jest to. Jesteś zdany tylko na siebie. Stoisz w obliczu Drugiej i Ostatecznej Śmierci. Bagniste brzegi rzeki Duad są tuż przed tobą.
Duad wije się przez wielkie wesołe miasteczko ku niebu, diabelskie młyny, tunele, kolejki, wybuchają nagłe zamieszki, po których zostaje sterta uciętych kończyn, morze krwi, wnętrzności i mózgów wdeptanych w tłuste ulice... wśród trupów pełzają wężowato-łasicowate stworzenia o wielkich oczach, chłepczą krew, jedzą mózgi... jaskrawe, śmiertelnie prawdziwe niebezpieczeństwo i prymitywna symulacja oraz pozornie prawdziwe zagrożenie i niegroźne złudzenie.
Gabinet luster, tunel strachów, karuzele, sceny, strzelnice, ekspozycje zwierząt, pokazy dziwolągów, powodzie, pożary, wybuchy, tanie hotele i knajpy, bary, łaźnie, kuglarze, oszuści, przewodnicy, alfonsi, jaskrawe kolory, różowy, pomarańczowy, wiśniowy, purpurowy, zielony groszek, ogłuszające eksplozje muzyki, fajerwerki...
Na Joego spada deszcz rac i rzymskich świec, rozdzierający ból. W jego polu widzenia pojawia się twarz Kima.
- Ledwo mu się udało.
Nagły chłód wypełnił tę scenę, temperatura spadła o piętnaście stopni... zamarzający pot, niebo na horyzoncie przybrało barwę jasnozieloną, wielkie koty zostawiły ofiary, które skomląc, pochowały się pod wagonami towarowymi, a ćwoki zwiały z zagrożonego terenu, pognali z wrzaskiem, bombardowani gradem wielkości kurzych jaj, robiącym dziury w namiotach. Słonie zatrąbiły niespokojnie, a potem rozległ się ten odgłos: jakby nisko przelatujący odrzutowiec, wagony towarowe poprzewracały się jak pudełka zapałek, drące się koty wyleciały w powietrze razem z wężami, dziwolągami i namiotami, kołki od namiotów gwizdały jak strzały... ławki, krzesła, strzelnice, rumiane lalki z loczkami, huczące wagony kolejowe - wszystko porwał w niebo czarny wir.
Para z przedmieść, która właśnie podejmowała Szefa, z przerażeniem ujrzała, jak lew spada do ich ogrodu różanego, skąd zerwał się z wściekłym rykiem i rzucił się na oziębłą matronę, panią Światową we własnej osobie. Zasłoniła się dłonią...
- Aaaaach!... - Lew wbił do wewnątrz jej głowę jak zgniłe jajko o cienkiej skorupce. Kruche stare kości kobiety rozsypały się na kamiennym tarasie, podczas gdy dostawcy i służący rozbiegli się pospiesznie, kryjąc się w domu albo w ogrodzie.
Lew dopadł uciekającą ciotę, która prowadzi sklep z antykami.
- Na pomoc! - krzyczy ciota. Jego młody kochanek, syn gospodarzy, nadbiega z dubeltówką, z jednej lufy rozwala głowę kochankowi, z drugiej kładzie trupem lwa.
- Nie wiedziałem, co robię - tłumaczył potem policji. - On był moim najlepszym przyjacielem. - Szlochając, rzucił się w kamienne objęcia starego sierżanta dyżurnego.
OSOBA Z TOWARZYSTWA ZABIJA LWA
ZRZUCONEGO PRZEZ TORNADO
Spiesząc na pomoc przyjacielowi, zaatakowanemu i przygwożdżonemu do ziemi przez lwa zrzuconego przez tornado, William Bradshinkle III przypadkowo postrzelił śmiertelnie swego przyjaciela, Grega Randolpha.
Bradshinkle powiedział, że potknął się, biegnąc na miejsce zdarzenia z dubeltówką. Jedna z luf wystrzeliła, a Randolph został trafiony w głowę. Lew pobiegł w stronę Williama, ten strzelił z drugiej lufy, powalając zwierzę.
„Czuję się okropnie - powiedział młody człowiek. - On był jednym z moich najlepszych przyjaciół".
Salon w domu Bradshinkle'ów. Niemodna dzielnica w północnej części St. Louis, nieopodal parku Forest Highlands. Duża posiadłość leży na wapiennym wzgórzu, porośniętym drzewami i ogrodami - spokojna wyspa wśród magazynów, fabryk i rozpadających się drewnianych i ceglanych domów dla biednych robotników.
Z miejsca, gdzie siedzą, rozciąga się widok na ogród i staw rybny, aż po zasnuty dymem horyzont i czerwony zachód słońca - prawdziwy Turner. Dom zdaje się unosić nad St. Louis jak czarodziejski dywan.
Billy jest uderzająco przystojnym młodzieńcem o ciemnych włosach, błękitnych oczach, z wyrazem permanentnej niezgody na twarzy.
(To ma być życie? Jak oni mają czelność obdarowywać mnie tak nędznym losem? Gówno, szczyny i smród, tak długo, aż polubisz. Życie, mój drogi, nadaje się tylko do konsumowania najuboższych. Co ja mam tu robić?).
- Coś trąciło mi rękę, mamo.
- Nikt cię nie obwinia, kochanie. Pani Randolph telefonowała, żeby powiedzieć, że to był wypadek i że wie, jak bardzo kochałeś Grega. Powiedziałam jej, że dostałeś środki uspokajające.
- Dobrze, ale kiedy pociągałem za spust, pilnując, żeby pociski nie trafiły Grega... poczułem, jakby coś poruszyło moją ręką.
- Naturalnie, kochanie. Wszyscy jesteśmy we władaniu mocy. Nie jednej, ale wielu, często ze sobą skłóconych. Stanowi to część jakiegoś planu mocy.
- Greg opowiadał właśnie, jak wielbi zieleń tornado, wtedy spojrzałem w górę, zobaczyłem lwa lecącego nad garażem i zrozumiałem, że to prawdziwy lew z cyrku, który od tygodnia dawał przedstawienia w parku Forest Highlands. Greg nie zobaczył lwa, bo stał odwrócony do niego plecami, a ja popędziłem do domu po dubeltówkę. Nie wiem, dlaczego za mną nie ruszył. Dobiegając do drzwi tarasu, zobaczyłem, że lew ląduje w krzakach róż. Ciernie musiały go rozwścieczyć, bo rycząc, zerwał się i skoczył na panią Światową, która właśnie zamierzała zejść z tarasu do ogrodu. Upadła na taras, i przysięgam, rozprysła się na kawałki jak sopel lodu, wypłynęło trochę gęstej krwi, podobnej do czerwonego kwasu. Spójrz tam... nie można jej zmyć, wżarła się w kamień... Tym właśnie była pani Światowa... lodem i kwasem. Wciąż widzę Grega biegnącego w stronę stawu w przypływie głupiej paniki. Kiedy wróciłem z dubeltówką, lew dopadł go nad stawem, więc zaszedłem zwierzę od tyłu i strzeliłem mu nad lewym barkiem. Nagle, gdy pociągałem za spust, zobaczyłem w celowniku twarz Grega, kompletnie zniekształconą przez lęk...
- Niech umarli grzebią umarłych - mruknęła pani Bradshinkle.
- Ależ mamo, jak to jest, kurwa, możliwe?
- Nie bądź grubiański. To tylko takie powiedzenie.
- Ten lew szybujący po zielonym niebie z wystawionymi pazurami. To przypominało starożytny egipski kicz, kochanie. Brakowało mu tylko świetlistych skrzydeł.
- Łatwo dostaję siniaków, ale szybko się goję - skrzeczy papuga.
Bill posyła jej poirytowane spojrzenie.
- Wulgarne ptaszysko. - Podobnie jak w wypadku wielu nadzwyczaj przystojnych ludzi, jego irytacja nie ma żadnej mocy. Cała obecność Billa jest niematerialna, zbyt doskonała, by mogła być cielesna. Wydaje się, że lada chwila przeobrazi się w... portret.
- Mamo, chciałbym ci przedstawić Kima Nefertiego Carsonsa, Wielkiego Faraona Dwóch Wychodków, który oddycha sprawiedliwością i prawdą, najlepszego strzelca na zachód od Pecos...
Kim ujmuje jej dłoń w swoje dłonie...
- Bóg planuje bezbłędnie.
Schodzą poniżej stawu rybnego. Zalesione wzgórze urywa się nagle stromym wapiennym urwiskiem, sto pięćdziesiąt metrów nad powierzchnią jeziora. Znajdują się na cyplu, który osiąga wysokość dwustu czterdziestu metrów, i idzie się wśród pagórków, zanim dotrze się do krawędzi, ma się wrażenie falujących wzgórz.
- Co się stało z St. Louis?
- Nigdy o nim nie słyszałem.
- Jak się schodzi nad jezioro?
- Och, jest cały system jaskiń... prowadzi aż do grot.
W miejscu, gdzie łączy się z lądem, cypel ma szerokość sześciuset metrów, ale zwęża się do zaledwie dziewięćdziesięciu metrów na przeciwległym końcu, gdzie na niewielkim kawałku ziemi leży ogród. Dom jest dziobem wielkiego statku, zakotwiczonego wśród skał i drzew stałego lądu.
System jaskiń wrzyna się w ląd na wiele kilometrów. Nikt nie wie, jak daleko sięgają korytarze. Jedne zwężają się w ślepe zaułki, inne otwierają się na olbrzymie pieczary z podziemnymi rzekami i jeziorami. Panuje tu śmiertelny bezruch nieprzeniknionej wzniosłości; w gęstej atmosferze trudno jest oddychać. Człowiek dusi się w opustoszałych krainach wróżek, zaczarowanych oknach, zrujnowanych pałacach.
Siadają nad marmurowym stawem, gdzie żyją człekokształtne traszki.
- Musieliśmy je zabrać z głębszych pieczar, bo zapadała się ziemia. Niektóre nie przeżyły przeprawy przez suche tunele. Nosiliśmy tyle wody, ile się dało, ale nie zawsze wystarczyło. Teraz zostały tylko trzy...
Traszki mają barwę migotliwej macicy perłowej, a w ich wielkich przezroczystych oczach odbija się ostatnia daleka, zapadająca się pieczara, gdzie tysiące lat temu schroniły się przed licznymi wodnymi, ziemnymi i powietrznymi drapieżnikami. Kiedy po raz pierwszy tam trafiły, przez szczelinę w skale sączyło się światło. Z czasem jednak szczelina się zamknęła. Oczy traszek, niewidzące od tysięcy lat, pełnią teraz funkcję narządu oddechowego: tęczówki kurczą się i rozkurczają, pompując wodę do płuc.
Traszki są tak smutne, że ich widok wzbudza odwieczny ból beznadziejnych ślepych zaułków.
- Istnienie to rzecz bardzo niebezpieczna i jedynie nielicznym udaje się ujść z życiem... Jestem tylko pokornym posłańcem. Czasy starożytnego Egiptu to jedyny okres w historii, kiedy wrota nieśmiertelności były otwarte, wrota Anubisa. Wrota zostały jednak zajęte i zmonopolizowane przez nieszczęsny element... wampiry dość niskiego rzędu.
- Ustalono, że spotkasz się z człowiekiem, który przełamie ten monopol. Nazywa się Hasan i Sabbah... HIS.
9
6 czerwca 1985 roku. Piątek. Jestem gdzieś w Iranie, szukam na mapie tajemniczej miejscowości Dżunbara, gdzie Hasan i Sabbah schronił się przed nieprzyjaciółmi. Dżunbara znajdowała się na północ od stolicy. Nie powinno jej być na mapie, a mimo to została wyraźnie zaznaczona.
Przez szczelinę w wapiennym bloku dostrzegam człowieka wielkiej mocy, kamiennego człowieka o rękach i nogach z gładkiego marmuru.
Kamienny Człowiek dał HIS-owi bazę, w której HIS mógł się schronić przed wrogami i przegrupować nadwątlone siły.
Zagrożenie jest dla człowieka biologiczną koniecznością, jak sen i marzenia senne. Jeśli stajesz twarzą w twarz ze śmiercią, to w momencie bezpośredniej konfrontacji jesteś nieśmiertelny. Dla zachodniej warstwy średniej zagrożenie jest rzadkością, a jego pojawieniu się towarzyszy uczucie zaskoczenia. Mimo to wszyscy stale jesteśmy w niebezpieczeństwie, ponieważ nasza śmierć istnieje: Mektub - została napisana - tylko czeka na ujawnienie sensu zdziwionego rozpoznania.
Czy istnieje technika pozwalająca na stanięcie oko w oko ze śmiercią bez bezpośredniego fizycznego zagrożenia? Czy można dotrzeć do Zachodniej Krainy bez śmierci fizycznej? Takie pytania zadawał Hasan i Sabbah.
Don Juan mówi, że każdy człowiek stale nosi ze sobą własną śmierć. Wojownik bez skazy raz po raz porozumiewa się ze swoją śmiercią, staje z nią twarzą w twarz i jest nieśmiertelny. Szkolenie w Alamout polegało więc na kontaktowaniu adepta z jego śmiercią. Po nawiązaniu takiego kontaktu zabójstwo stawało się koniecznością. Szkoleni przez HIS-a zabójcy nie próbowali nawet uciekać, chociaż po schwytaniu poddawano ich torturom. Dokonując zabójstwa, przekraczali zarówno własne ciało, jak i śmierć fizyczną. Agent zabijał własną śmierć.
Współcześni agenci uważają, że takie rozumowanie to romantyczne bzdury. Zamierzasz zrezygnować z agenta, którego szkoliłeś tyle lat? Owszem, ponieważ został on wyszkolony tylko w jednym celu: zabić jeden raz. Współczesny agent robi coś zgoła odmiennego od posłańców HIS-a. Współcześni agenci ochraniają i rozwijają kółka polityczne. Szkolenie proponowane przez HIS-a przygotowywało ludzi do warunków przestrzennych, do istnienia bez ciała fizycznego. Jest to logiczne posunięcie ewolucyjne. Ciało fizyczne w obecnej postaci nie jest przystosowane do przestrzeni. Jest za ciężkie, bo obarczone szkieletem, który ma umożliwiać zachowanie wyprostowanej pozycji w polu grawitacyjnym.
Rozdźwięk między strukturami politycznymi a warunkami charakterystycznymi dla przestrzeni coraz bardziej się powiększa. Struktury polityczne nieuchronnie odcinają liny ratunkowe łączące nas z przestrzenią, narzucając nam zunifikowane środowisko, w którym mutacje ewolucyjne są niemożliwe.
Według przestankowej teorii ewolucji, jeśli zachwiana zostaje równowaga, stosunkowo szybko pojawiają się mutacje. Ryby przeniesione do zupełnie nowego, innego środowiska już po kilku pokoleniach ujawniły szereg zmian biologicznych. Kiedy jednak przeniesiono więcej ryb, ich pierwotna forma powróciła. Zmiany występują w odpowiedzi na drastyczne zachwianie równowagi w małej izolowanej grupie. Wszystkie izolowane grupy nieuchronnie asymilują się w dominującym jednolitym środowisku.
Jestem kotem samotnikiem, dla którego wszystkie supermarkety są do siebie podobne. Nie tylko one, ale i ludzie w środku, od Helsinek po San Diego, od Seulu po Sydney.
Co odkrył w Egipcie Hasan i Sabbah? Odkrył, że Zachodnia Kraina istnieje, odkrył też, jak ją znaleźć. To był ogród, który pokazał swoim zwolennikom. Odkrył też, jak pełnić funkcję Ka dla swych uczniów.
W chwili śmierci Ren, Sekem i Khu opuszczają ciało, które szybko zamienia się w tonący statek. Ka jest przykute do ciała. Jest oficerem na pierwszej linii, narażonym na takie samo ryzyko jak jego ludzie, i to dzień po dniu, a nie tylko raz, jak Jezus. Jeśli jego chłopiec zginie w Krainie Umarłych, on też zginie. Na zawsze. Twoje Ka jest więc twym jedynym przewodnikiem wiodącym cię przez Krainę Zmarłych do Zachodniej Krainy, a to najbardziej niebezpieczna spośród wszystkich dróg, bo prowadzi przed oblicze samej śmierci. Nie wierz w chrześcijańskiego Boga, Allacha ani nikogo z tej marnej zgrai, zamieszkującej obskurne niebiosa pełne pereł, złota i hurys, nie wierz w bogów niewolników i służących, bogów składających kłamliwe obietnice... Bogów niewolników.
HIS-a widziałem wielokrotnie w parkach, na placach, w herbaciarniach. Spotykał się z wieloma ludźmi, ale zawsze w jakimś celu. Zbierał kawałki układanki, tu kawałek, tam kawałek, jak Izyda składająca na powrót Ozyrysa, którego pocięto na czternaście kawałków i rozrzucono po całym Egipcie. O ile sobie przypominam, długo nie mogła znaleźć jego fiuta.
Kair i Aleksandria były kulturalnymi stolicami świata. Uczeni z Chin, Indii i Europy przybywali do tych miast po naukę. Oficjalną religią był islam, ale spotykało się też Żydów, Koptów i najróżniejsze sekty muzułmańskie.
HIS miał kontakty wśród elity akademickiej. Nie wiedzieli, co zamierza. A zamierzał przejąć Zachodnią Krainę, mordując demonicznych strażników rękami ich ludzkich przedstawicieli. Już sporządzał listy.
Do działania demonom potrzebni są ludzcy nosiciele. Dobroczynne istoty mogą zamieszkiwać lasy, wodę i chmury. Kiedy przybierają ludzką postać, dzieje się tak na żarliwe życzenie nosiciela. Demony, podobnie jak tajniacy, nie potrzebują zaproszenia. Kiedy już wejdą, trzeba się piekielnie napracować, żeby je wyrzucić. Demony potrzebują nosiciela równie rozpaczliwie jak narkoman opium... miła, ciepła kołderka... uchroni przed zimnem.
Jeśli przetniesz związek między demonem a nosicielem, wyrzucisz demona na dwór. Demony dobrze się jednak kryją. Mogą być sklepikarzami, pracownikami poczty... Szczególnie upodobały sobie konsjerżki, dozorców i woźnych. Jak poznać tych, których trzeba zabić? Doświadczony agent ich wyniucha. Można też szeroko zarzucić sieć.
Program telewizyjny o szczepionce na zapalenie wątroby typu B, podawanej gejom zgłaszającym się na ochotnika. Fragmenty wywiadów:
- Ile kontaktów seksualnych odbył pan w ciągu minionych sześciu miesięcy?
- Sześciu miesięcy? [chichot] Cóż, dokładnie nie pamiętam, ale...
Tam siedzą demony...
(Podsłuchane w Londynie, podczas mijania drużyny skautów:
- Właśnie tu wstępują te demony. Dymają skautów).
Nie wyglądają zresztą bardzo demonicznie. Im bardziej znajomo coś wygląda, tym mniej wzbudza lęku i wrogości. Kiedy słowo „gej" staje się potoczne, a jedna mama nachyla się nad płotem i zwierza się drugiej: „Mój syn jest gejem", bliska staje się cała parada rodziców gejów z transparentami:
MÓJ SYN TO GEJ
I TO JEST OKEJ
JESTEM DUMNY Z MOJEGO SYNA GEJA
Ale, i jest to poważne „ale", pewien odsetek ludzi z różnych środowisk dąży w przeciwnym kierunku: im więcej gejów się ujawnia, w tym większą histerię wpadają ci ludzie, często uciekając się do przemocy. To są nosiciele demonów. Po ich bestiach ich poznacie.
Naklejka na gruchocie: ZABIJ PEDAŁA DLA CHRYSTUSA.
HIS już sporządzał listy. W tych czasach wiele aktywnych demonów można było znaleźć pośród ortodoksyjnych muzułmanów. Demony zawsze można znaleźć wśród fundamentalistów, takich, co nigdy nie przyprą demona do muru i nie powiedzą: „Co ty tu robisz? Zabieraj swój tyłek z mojego tyłka, ale już!".
Mimo to wciąż jeszcze nie zrobiliśmy pierwszego kroku, żeby zlokalizować Zachodnią Krainę i uzyskać do niej dostęp. Czy Zachodnia Kraina ciągle istnieje? Zdobywcy zazwyczaj próbują zniszczyć starych bogów. Gdyby zdobywcy byli chrześcijanami, nie istniałaby taka potrzeba. Egipcjanie ciągną do chrześcijaństwa jak sępy do padliny. Jedni i drudzy wierzą w zmartwychwstanie ciała. Na tym właśnie polega sens mumifikacji.
Jednakże islam to zupełnie inna bujda. Zachodnia Kraina nie mogła zniknąć, nie zostawiając planu.
Wyruszamy na poszukiwanie tego szkicu. Ja, moich dwóch strażników, HIS ze swoim kochankiem i ochroniarzem, który podobnie jak Jezus Chrystus jest cieślą, i jeszcze czterech ismailitów, cichych, jak cienie.
Na początek udajemy się do Memfis, gdzie na końcu długiej, wyboistej ulicy w dzielnicy kupców czeka na nas dom. Ogród okalają wysokie mury najeżone szpikulcami. Dwa duże warczące psy najwyraźniej stanowią integralną część domu.
Na widok psów twarz Hasana ciemnieje; rzuca kilka słów strażnikom w nieznanym mi dialekcie. Strażnicy dobywają krótkich mieczy i za pomocą kilku zręcznych cięć rozprawiają się z psami. Ledwo pochowano psy, pojawia się piękny biały kot.
Oglądamy świątynie i posągi... tępi dozorcy żebrzą wzrokiem o pieniądze. Posągi budzą grozę, niektóre mają piętnaście metrów wysokości, olbrzymie ramiona z gładkiego granitu, blisko dwumetrowe pięści, większe niż w rzeczywistości i o ileż bardziej nieśmiertelne w kamieniu.
Jedna rzecz się tu nie zmienia: rzeka, błoto i fellachowie, z błotem w duszach, o tępych, przygaszonych żółtych oczach. Fellachowie są pożywieniem Ozyrysa, błoto to jego odchody, rzeka jest wielkim pisuarem, do którego bogowie oddają mocz, a z cuchnącego błota powstali boscy królowie i bogowie, którzy obdarzyli nieśmiertelnością garstkę wybrańców, kapłanów i skrybów, wezyrów i książąt. Obdarowani wznieśli Zachodnią Krainę, z kolei ich niewolnicy wybudowali piramidy, grobowce i świątynie.
Dobrze jest słuchać. Najlepiej jest być posłusznym.
Zachodnia Kraina zbudowana jest z błota, ze śmierci fellachów i energii uwalnianej w chwili śmierci.
Teraz zdaję sobie sprawę, że Mugwumpy z Nagiego lunchu byli poborcami śmierci, tak jak Feku, poborcy gówna. Hieroglif oznaczający „stawanie się" przedstawia żuka gnojnika, Khepera. Ze śmierci zbudowali Zachodnią Krainę, natomiast z bólu, lęku, chorób i odchodów zbudowali Duad - fosę wokół Zachodniej Krainy, aby ten ekskluzywny klub nie został opanowany przez wieśniaków.
Powyższe przemyślenia kształtowały się w oparach haszyszu i herbaty miętowej, pośród kwiatów i krzewów naszego ogrodu. Dla uwiarygodnienia „przykrywki" wędrownego kupca dyskretnie nabyłem olejek różany, piżmo i rzadkie pakistańskie jagody, wywołujące wizje wspaniałego, przejrzałego zepsucia, pachnących trupów i zgniłych kwiatów.
Feku, poborcy śmierci, są tak wyspecjalizowani, że nie przypominają już ludzi. Ich twarze mają miedziany połysk jak skrzydła żuka. Usta wydłużają się w purpurowy dziób, wielkie czarne oczy błyszczą owadzią niewinnością ludzkich uczuć. Długa różowa trąbka może wysuwać się z ust na sześćdziesiąt centymetrów, wsysając energię uwalnianą w chwili śmierci. Gwałtowna śmierć jest najpożywniejsza, dlatego stworzenia te zlatują się jak sępy na pola bitewne, w miejsca zamieszek i egzekucji.
Pierwsze zdjęcie, zanim bogowie... obrabiający banki bandyci z lat trzydziestych dwudziestego wieku, mapy samochodowe rozłożone na kuchennym stole w kryjówce na farmie.
- Blokady na pewno będą tutaj... i tutaj... tu moglibyśmy się zaszyć.
- Mhm... nie wywęszą nas, kiedy będziemy wychodzić, będą przeszukiwać dom za domem.
- To ma sens... spróbujmy tutaj... ruszajmy.
Jak zwykle zdjął go zimny, wsysający lęk.
- Tak, ruszajmy - wychrypiał przez zaschnięte gardło. - Walimy prosto na nich. - Zastanawia się, czy boją się tak jak on. Pewnie tak, ale o tym się nie mówi. Nie wypada.
Po co wiódł to życie? Przecież każda sekunda mogła być ostatnią... i właśnie dlatego tak żył. Kiedy stale masz przed sobą śmierć, przez ten czas, jaki ci pozostaje, jesteś nieśmiertelny. Zawsze tak było: niezdrowy, wsysający lęk i poczucie, jakby mdlał... potem przypływ odwagi i czysta słodycz narodzin. Gdzieś czytał, że tak właśnie czuł się po strzelaninie jeden z rewolwerowców na Dzikim Zachodzie. Jednak lęk może trwać, aż staje się nie do zniesienia; w końcu łamie cię, a wtedy właśnie pęka sam lęk - i budzi się w tobie nadzieja.
Jakim człowiekiem był Hasan i Sabbah? Kim był?
Przez ostatnie czterdzieści lat życia HIS zajmował górską twierdzę Alamout na terenie dzisiejszego północnego Iranu. Starzec wysyłał asasynów z twierdzy Alamout, kiedy uznał, że byli gotowi, a ich misja niezbędna. Mówiono, że potrafi sięgać nawet do Paryża. Co się tyczy szkolenia asasynów, nie dysponujemy dokładnymi informacjami. Nieliczne dane historyczne, jakie przetrwały, są fałszywe, takie jak przekazana przez Marco Polo sławna relacja o pełnych hurys niebiosach, obiecywanych męczennikowi po wykonaniu zadania.
Jedno ze świadectw mówi o tym, że HIS kazał ściąć własnego syna za to, że przemycił do twierdzy butelkę wina. Nie ma wątpliwości, że prawdziwy powód był inny. Chłopak prawdopodobnie spiskował przeciwko Starcowi. Takie rzeczy zdarzają się w najlepszych rodzinach Wschodu.
Oprócz tego mamy niewiele informacji. Czy Hasan i Sabbah kiedykolwiek opowiedział dowcip, czy się uśmiechał albo pił? Niektórzy twierdzą, że pod koniec życia został alkoholikiem, a przemycona butelka wina była przeznaczona dla niego i zatruta. Pogłoski... Niewiele z nich można się dowiedzieć o samym człowieku, a obraz, jaki się wyłania, nie wzbudza sympatii. Trudno przestać myśleć o tych złych starych mułłach, o zaciętych, surowych twarzach. Chcę powiedzieć, że nic nie wiemy o jego życiu osobistym, zwyczajach, dziwactwach. Bardzo możliwe, że chciał zachować anonimowość.
O tak, poznałem go osobiście, ale w ogóle go nie znałem. Był człowiekiem o wielu twarzach i wielu charakterach. Z dnia na dzień zmieniał się nie do poznania. Czasami z jego twarzy bił oślepiający blask czystego ducha. Innym razem surowe szare bruzdy lęku i rozpaczy zdradzały klęskę, poniesioną w jednej z bitew duchowych. Bitwy toczy się po to, by zwyciężać, a to właśnie się dzieje, kiedy przegrywasz. Jedno wiem na pewno: był oficerem z pierwszej linii, który nigdy nie wymagał od swoich ludzi tego, czego sam by nie zrobił. Gotów był walczyć z nimi ramię w ramię, od stóp do głów we krwi.
HIS obracał się w rozmaitych kręgach islamskich. W tamtych czasach działało wiele odszczepieńczych sekt, jak sentymentalni sufi, zbyt słodcy, by mogli być niebezpieczni. W czasach, gdy Arabowie stanowili awangardę cywilizacji, istniał cały labirynt arabskiej myśli i nauki. Pijacy zawdzięczają Arabom destylację, a handel wprowadzenie zera. Co począłby bez zera Burroughs albo IBM? Spośród wszystkich istniejących sekt właśnie ismailitów dotknęły szczególnie bezlitosne prześladowania, ponieważ dopuścili się najstraszniejszej herezji w islamie: przejęli prerogatywy Stwórcy, i to w całkiem dosłownym sensie. Celem Hasana i Sabbaha było tworzenie nowych istot.
Widać, jak żyła na czole zamyślonego mułły nabrzmiewa i pulsuje niczym pobudzony robak. Imam przekazuje przywództwo poddanemu w bezpośrednim kontakcie. Tego nie można udawać. Zobaczy to każdy, kto potrafi patrzeć duchowym okiem.
W momencie, kiedy poddajesz się kondycji ludzkiej, rodząc się, staje się ona beznadziejna... prawie. Istnieje jedna szansa na milion, a w kategoriach biologicznych to bardzo dobry wynik. Zacznij w miejscu, gdzie stoisz, patrząc prosto w lufę. Dziewięć dziesiątych twojej działalności to bezcelowe wiercenie się, zapalanie kolejnego papierosa... dziewięć dziesiątych zbędnego balastu, który cię obciąża... grasz przeciwko kasynu.
Filmy mają organizować kilka chwil istotnej akcji, ale i tak w sześćdziesięciu procentach składają się one ze zbędnego balastu. Weźmy na przykład Ojca chrzestnego... cięcie, cięcie, cięcie. Kto by chciał oglądać, jak ten gość kupuje brzoskwinię, wkłada płaszcz, wypija kieliszek wina? Mamy tu może dziesięć minut prawdziwej akcji, a to jest bardzo dobry film. Scenariusz swego życia możesz przelecieć przez tydzień, często znacznie szybciej. Jakiś statysta przechodzień przepuszcza kasę w kilka sekund.
Ustaw się na planecie poruszającej się w tym tempie. Każde spotkanie jest złowieszcze jak kometa. Powietrze pełne jest zagrożeń, lęku, żalu i ekstazy. Coraz szybciej dookoła.
Delegat rosyjski podarł Kartę Atlantycką na kawałki i ku zdumieniu Narodów Zjednoczonych podtarł nią tyłek.
- Nawet do tego się nie nadaje - stęknął.
Czerwony alarm spodziewany lada chwila... do Centrali... wydano sprzęt... przechodzić... prezydent na gorącej linii... Sprawdzają broń, srają coraz szybciej na koniec szeregu do wyjścia dołączyć do szeregu do wejścia... coraz szybciej dookoła... samoloty NATO startują i lądują... palec sierżanta z obsługi technicznej sięga do przycisku... prezydent na gorącej linii... dookoła coraz goręcej... palec się cofa, znowu się wysuwa... dookoła coraz bliżej... CZERWONY AL... prezydent na gorącej linii... tymczasem spadły głowy trzech Rosjan... głowy turlają się. Na Kremlu strzelanina w stylu dawnych weteranów...
*
Starzec, Hasan i Sabbah, stoi w ozonowym smrodzie determinacji, persona imama jaśnieje...
- Ta przyszłość może się nie wydarzyć, jeśli wszyscy uderzycie we właściwym momencie we właściwe miejsca. Mamy więc ludzkie życie z kilkoma znaczącymi i sensownymi momentami, rozrzuconymi tu i ówdzie... to nie muszą być wspaniałe dzieła śmiertelnego kunsztu, ale po prostu nocne niebo nad St. Louis albo gdziekolwiek. Może to być biały kot na ścianie z czerwonego błota z widokiem na Marrakesz... ten kocur jest samym Ra. Kot ucieka: jeśli widzisz coś pięknego, nie przywiązuj się; jeśli widzisz coś strasznego, nie wzdragaj się, radzi tantryczny mędrzec. Przebłyski, nieważne jak uzyskane, są rzadkie, jak więc mamy znieść mordęgę długich lat zbędnego balastu, przewalania naszych starzejących się ciał z miejsca na miejsce? Znosimy to dzięki wiedzy, że jesteś moim twórcą, a nie odźwiernym, ogrodnikiem, sklepikarzem, cieślą, aptekarzem czy lekarzem, na jakiego wyglądasz.
- Ilu dzisiaj zabiłeś, doktorku? - woła znajomy agent z Hicksville. A ty czujesz się świetnie, kiedy powiesz coś głupiego i wulgarnego, napawasz się rozkoszą oszukiwania i dwulicowości, rozkoszą bycia kimś zupełnie innym niż twarz pokazywana światu, kimś niebezpiecznym.
Odgrywanie banalnej roli dostarcza ogromnej przyjemności... Słuchanie opinii konserwatywnych zatwardzialców. Mam go na liście. Nikt nie będzie po nim tęsknił.
- Co do Żydków, to masz rację. Czytałeś Protokoły Mędrców Syjonu?
Sobotni poker... Wygrywasz zawsze, jeśli tylko chcesz, w głębi serca kryjesz pogardę, którą tamci wyczuwają, ogarnia ich strach, więc chcą cię udobruchać, przegrywając... Cała komedia ludzka wystawiona ku twojej uciesze.
Tak naprawdę to czekasz na chwilę działania. Kiedy się ruszysz? Wtedy gdy twój Ka zawładnie tobą, zacznie kierować twymi ruchami, a ty się z nim zjednoczysz.
Ka, sobowtór, podejmuje w Krainie Zmarłych takie samo ryzyko jak ty. Jeśli umrzesz, i on umrze. Jeśli będziesz torturowany, on też. Wasze interesy są więc całkowicie zbieżne, a jest to jedyna podstawa absolutnego zaufania. Nie opuści cię w potrzebie, będzie też wiedział, kiedy ta chwila nastąpi.
Męski Ka pełni funkcję sprawcy zaprojektowanego tak, by troszczył się o najszerzej rozumiane męskie interesy, ze szczególnym uwzględnieniem nieśmiertelności. Przypomnij sobie sen, w którym kobiety w szarych szortach i bezrękawnikach, przejeżdżając na rowerach przed sceną, unoszą w górę pięści i intonują Śmiertelność!
Pamiętaj, że skoro jesteś mężczyzną, twój Ka musi być męski. Każde żeńskie Ka jest z pewnością zabójczym intruzem, z radością przyjmowanym przez przerażająco duży odsetek zidiociałych, omamionych mężczyzn, którzy nie mogą się doczekać, aż zostaną zamienieni w wieprze. Pamiętaj, że egipski hieroglif oznaczający tchórza to kobieta jako mężczyzna, czyli żeńskie Ka, biorące w posiadanie męskie ciało.
Poszczególne Ka różnią się nieco od siebie, ale ludzie, którzy są do siebie podobni, mają podobne Ka. Można ich rozpatrywać wymiennie. Podstawowy duch Ka, męski Ka, jest w istocie imamem. Najszybszą formą kontaktu jest seks. Seks jest podstawą lęku, przyczyną, dla której wpadliśmy w pułapkę i zostaliśmy wpakowani w beznadziejną kondycję ludzką. Ka może uwolnić pozbawiony lęku akt seksualny.
Oto rozpoczyna się magiczny rytuał: „Niechaj Lśniący nie mają nade mną władzy".
Co za sknerstwo! Czy Lśniący to twoje psy podwórzowe? Mają wykonać robotę i wracać do nieba?
Adept, który najpierw zastraszył Lśniących amuletem i laską mocy z kości słoniowej, teraz przekupuje ich kadzidłami z domu towarowego Woolworth, onanizuje się albo posuwa swoją dziewczynę, a oni muszą go słuchać i dopełnić warunków umowy.
Niech Lśniący we mnie wejdą. Ja też chcę lśnić. Właśnie dlatego przywołuję Lśniących.
Dobrze wiem, że łamię wszystkie możliwe prawa i regulaminy lotu. Co z tego? Czas się zatrzymać - zmiana - start. Celem kontaktowania się z demonami, sukubami, inkubami, promienistymi chłopcami i Lśniącymi jest kopulowanie z nimi i płodzenie pożądanego potomstwa, przez co rozumiem potomstwo o długofalowym potencjale przetrwania.
*
W dzisiejszym Egipcie, tak jak wśród ruin Majów i Azteków, człowiek styka się z przerwaną historią, gdzie współczesna rzeczywistość straciła wszelki związek z przeszłością historyczną, wznosząc trwałą barierę czasową. Z tego względu ostatnim miejscem, gdzie powinno się szukać kluczy do starożytnego Egiptu, jest sam Egipt.
Zależy mi zwłaszcza na dotarciu do Egiptu sprzed około tysiąca lat, kiedy działał tam Hasan i Sabbah. Wtedy właśnie rodzi się koncepcja zbawienia przez zabójstwo. Pierwszą użyteczną wskazówką jest egipska koncepcja siedmiu dusz. HIS pojmuje, że Ka, sobowtór, jest przewodnikiem prowadzącym do ogrodu. Ka musi jednak zabić fałszywe Ka w cielesnej postaci. Fałszywe Ka, czyli Feku, musi się ujawnić, kiedy prawdziwe Ka w pełni zawładnie ludzkim organizmem. Być naczyniem dla prawdziwego Ka - oto rola ludzkiego organizmu. Wrogowie HIS są rozmaitymi cielesnymi manifestacjami fałszywego, pasożytniczego Ka.
Przewaga Feku polega na tym, że jest nieskończenie płodny i podlega mutacjom, jak wirus. Feku atakuje Ka i natychmiast zaczyna tworzyć fałszywe kopie, które pozostają w pewnym związku z oryginałem, tak jak nowotworowe komórki wątroby powstają z komórek wątroby. Na pozór jest to autentyk, ale nie może przetrwać kontaktu z autentykiem. Komórka nowotworowa i zdrowa komórka nie mogą zajmować tej samej przestrzeni.
Religie są orężem, a niektóre działają bardzo szybko. Zwróćmy uwagę na potężną ekspansję islamu, docierającego aż do bram Wiednia, południowej Hiszpanii, na wschodzie do Persji i Indii, na zachodzie do Słupów Herkulesa oraz zdążającego w głąb czarnej Afryki. Na obszarach zatrzymanego czasu, jak w Egipcie, należy posłużyć się dzwonem nurkowym. W takich miejscach czas się cofnął i zastygł.
- Zabezpieczyć luki, panie Hyslop. Schodzimy na dno.
Z powrotem przez warstwy gazet, wiwatujące tłumy, w dół, mijając Nasera, aż do tłustego, smutnego komedianta Faruka, w dół przez duszne sale restauracyjne hotelu Shepherd, spalone przez rebeliantów, brytyjskim kolonistom - pewnym siebie jak aktorzy odgrywający role cichego uprzywilejowania i opanowania - płomienie w hotelu wydają się płomykami świec... w dół przez nawoływania do modlitwy, przez duszącą stagnację świata arabskiego, z powrotem do dawnego wybuchu energii, który rozprzestrzenił się aż po bramy Wiednia, południową Hiszpanię, aż po Atlantyk, a potem KLUNK. Allach nadział się na tysiącletni blok pisarski.
- Zimne słońce na chudym piegowatym chłopcu - powtarza Burroughs przez tysiąc lat.
Allach rozpisał się na tysiąc lat i dziś nie jest w stanie napisać nic lepszego niż Chomeini. Mówię wam, ci starzy mułłowie mieli w oczach straszne spojrzenie. Oczy zezowały w górę i na lewo, nadając twarzy wielce nieprzyjemny wyraz. Te twarze miały fakturę uschniętego drewna. To jest paskudna pisanina, Allachu, i - mówię w imieniu Szwadronu Szekspira - bardzo się nam nie podoba.
Najostrzejsza odmiana bloku pisarskiego zaczęła się w chwili, gdy doprowadziłem opowieść do Hasana i Sabbaha w Egipcie, gdzie podobno posiadł tajemnicę tajemnic, dzięki której mógł przyciągnąć zwolenników, założyć twierdzę w Alamout i z daleka kierować zabójcami.
Rozumiem, że całe moje podejście do HIS-a było błędne. Postawiłem go na odległym piedestale, a potem, powodowany opóźnionym odruchem chrześcijańskim, wzywałem jego pomocy, jak katolik dotykający świętego medalika. Kiedy poniosłem klęskę, poczułem się zdradzony. Nie przyszło mi na myśl, że i on poniósł klęskę, że stawiając na mnie, sporo ryzykował. Zamiast pytać o pikantne szczegóły, zadałem kolejne pytanie: „Czy HIS czuł się w Egipcie tak źle jak ja w hotelu Express?". Natychmiast zrozumiałem, że odpowiedź brzmi: „Tak!".
Ja jestem HIS-em, a HIS jest mną. Nie jestem agentem czy przedstawicielem, którego można porzucić, kiedy robi się gorąco, albo którego może się wyprzeć jakiś szef z odległego gabinetu. Taki jest właśnie rezultat szkolenia HIS-a. Ka jego zabójców zlało się z jego własnym Ka. Od tej pory HIS znajduje się w takim samym niebezpieczeństwie, właściwie w tym samym niebezpieczeństwie, co pracujący dla niego zabójcy.
HIS pojmuje, że jego niefortunna próba zostania wezyrem sułtana zrodziła się z głębokiej bezbronności. Niektórzy nazwaliby ją tchórzostwem. Rozpaczliwie potrzebował ochrony przed wrogami, którzy nienawidzą go za to, kim jest, ale jeszcze bardziej za to, co mógłby osiągnąć. HIS stanowi bowiem największe zagrożenie dla ich pasożytniczej pozycji. Jest głosem oczywistego duchowego faktu.
Wpaść w ręce takich wrogów to piekło, a on ledwo uszedł z życiem.
Osamotniony w Egipcie, bez pieniędzy i zwolenników, HIS znalazł się w rozpaczliwym położeniu. Wyczuwa otaczającą go nienawiść: warczące psy i niechętni odźwierni, wrodzy urzędnicy i właściciele domów. Mija trzech starców siedzących na ławce przed małą kawiarnią. Odprowadzają go zimnym, nieprzyjaznym wzrokiem. Idzie dalej, wyczuwając nienawiść jak namacalną siłę, kiedy w plecy uderza go niewielki kamień.
HIS odwraca się gwałtownie... widzi ulicznika z twarzą wykrzywioną w psim grymasie. Chłopak spluwa. Starcy przyglądają się, marszcząc brwi. Nie ma sensu robić z tego sprawy. Odwraca się na pięcie i oddala szybkim krokiem.
Żar jak z pieca. Za ostatnie pieniądze musi wynająć mieszkanie. Porozsyłał wici do zwolenników, ale nie ma pewności, czy przybyli i kiedy, jeśli w ogóle, i czy może liczyć na pomoc.
Właściciel domu, zwalisty brodacz zionący zwietrzałym winem i cebulą, nie wzbudza jego zaufania. Mimo to zgadza się zapłacić za tydzień z góry.
- Rachunek wsunę ci pod drzwi.
To też mu się nie podoba. Słowo człowieka powinno wystarczyć. Jest jednak zbyt zmęczony, żeby szukać dalej.
Pokój to klitka, gdzie jedyną wentylacją jest kratka w drzwiach. Na podłodze leży siennik, jest też dzban z wodą, miednica i kilka drewnianych kołków w ścianach. W przepasce biodrowej i koszuli, ze zdobionym nożem za pasem, kładzie się na sienniku i natychmiast zapada w niezdrowy sen.
Ktoś łomocze do drzwi. HIS narzuca dżelabę i otwiera drzwi. W progu stoi właściciel domu.
- Czego chcesz?
- Czego chcę? - Właściciel uśmiecha się szyderczo. - Oczywiście chcę pieniędzy.
- Przecież zapłaciłem ci za tydzień.
Właściciel przygląda mu się z zimną arogancją.
- Nic mi nie zapłaciłeś. - „To cudzoziemiec", myśli właściciel domu. „Pewnie z Libanu albo z jakiegoś kraju jeszcze dalej na wschodzie, w dodatku jest pewnie heretykiem. Tacy ludzie nie mają czego szukać w Kairze". - Jeżeli się stąd nie wyniesiesz, wezwę policję. Chybabyś tego nie chciał, co?
HIS ocenia sytuację. Czerwona fala przetacza mu się wzdłuż kręgosłupa, jeży włosy na karku i wystrzela z oczu jako błysk światła. Właściciel domu wydaje zduszony okrzyk i cofa się, kiedy nóż wbija mu się pod żebra i trafia w serce. Blednie jak płótno, otwiera i zamyka usta.
HIS pospiesznie chowa nóż do pochwy, wciąga wiotczejące ciało do pokoju i rzuca na siennik. Przeszukując trupa, znajduje za pasem sakiewkę z monetami. Następnie wychodzi, zamykając za sobą drzwi.
Szybkim krokiem na dół po schodach i na ulicę. Skręcając za rogiem, o mały włos nie wpada na jakąś kobietę, która otwiera usta, żeby go przekląć, potem jednak zamyka je i pierzcha.
Gdy tak przemyka wąskimi, krętymi uliczkami, pozwalając nieść się nogom, po raz pierwszy od przybycia do Egiptu czuje się wolny i spełniony. Dla ludzi tego pokroju jest tylko jedna odpowiedź.
Jest wieczór i od rzeki wieje lekka bryza. Nagle zdaje sobie sprawę, że umiera z głodu. Od dwóch dni nie miał nic w ustach. Staje przed małą restauracją, z ławą pod ścianą. Na płonącym węglu drzewnym kipią kotły, na stole stoją miski i kosz świeżego chleba.
- Wejdź.
Mężczyzna ma zniszczoną brzydką twarz. Brak mu przednich zębów, ale uśmiech i spojrzenie mówią same za siebie, kiedy nalewa do miski pikantny gulasz jagnięcy z cieciorką, po czym wręcza HIS-owi bochen jeszcze ciepłego brunatnego chleba.
HIS szybko zjada gulasz, potem prosi o dokładkę. Kiedy kończy, mężczyzna przynosi fajkę z kifem, zapala ją i podaje gościowi.
- Przybywam z dalekiego Wschodu - mówi HIS, starannie dobierając słowa. - Nazywają mnie między innymi Ismail.
Właściciel restauracji wyciąga dłoń... jeden długi uścisk, jeden krótki.
- Darzę szacunkiem to imię. - Przynosi dwie filiżanki miętowej herbaty i ponownie nabija fajkę.
HIS opowiada o właścicielu domu. Restaurator kiwa głową.
- Znam tego człowieka. Sam był cudzoziemcem, Hetytą, a przy tym policyjnym informatorem. Najlepiej będzie, jeśli niezwłocznie opuścisz Kair.
Memfis: plątanina straganów i filarów połączonych pomostami, smród ryb, rzecznego błota, ścieków i potu fellachów. Oczy spoglądają na niego z błotnistą wrogością, zimne i nieczułe jak przemykające bokiem skorpiony. HIS-owi towarzyszy młody wioślarz Ali, młodzieniec o kręconych włosach, lisiej twarzy o ostrych rysach i czujnych oczach ulicznika. Ali wydziela ledwo uchwytny zapach wiwery. Nosi ciężki kij, a w pochwie z krokodylej skóry nóż do trzciny.
Oddalając się od rzeki, docierają do dzielnicy willowej, gdzie domów strzegą mury i zaryglowane bramy. Widok i zapach HIS-a jak zwykle doprowadza do szaleństwa psy, które skaczą na bramy i szczekają. Ta bezsensowna nienawiść denerwuje HIS-a, który wie, że psy widzą w nim nie tylko intruza, ale zagrożenie dla ich życia, coś immanentnie niepsiego. Od tego człowieka czy jego zwolenników pies nie dostanie jedzenia, miłości ani schronienia.
Skręcają w uboższą dzielnicę kupców, rzemieślników, handlarzy, skrybów, specjalistów od balsamowania zwłok, magów i czarownic.
Ali stuka głośno kijem w zielone drzwi z ciężkim mosiężnym zamkiem. Drzwi otwierają się i całkiem łysy starzec o jasnych piwnych oczach ptaka zaprasza ich gestem do środka. Potem zaryglowuje drzwi i prowadzi gości do pomieszczenia wychodzącego na mały, okolony murem ogród. Starzec ma taką samą lisią twarz jak Ali i wydziela ten sam zapach wiwery.
- Ten człowiek chce amulet na psy - mówi Ali.
Starzec obnaża w uśmiechu bezzębne dziąsła.
- Jest mu potrzebny. Widziałem, jak nadchodzicie od strony rzeki. Oczywiście mam amulety... jednak amulet jest wart tylko tyle, ile jego właściciel. Podobnie jak broń, może pomóc. Oto kocia bogini Bast.
Wskazuje na namalowany na ścianie obraz w jaskrawych barwach, przedstawiający Bast z kosą, stojącą po kolana we krwi... morze krwi sięga nieba.
- Na każdą boginię przypada bóg. Tylko nieliczni wiedzą o kocim bogu Kunuku, co czyni go jeszcze potężniejszym. Widzicie, znanego boga wzywa tylu ludzi, że traci on moc.
Przedstawiony na obrazie Kunuk jest niewysoki - ma półtora metra wzrostu - pokryty srebrzystym futrem, z oczami jak opale. Trzyma kosę, którą potrafi rzucać tak zręcznie, że kosa ścina głowę i wraca do jego dłoni. Kunuk umie też żonglować trzema sierpami.
Kunuk jest dzikim, wolnym, kapryśnym duchem, miotanym lodowatymi namiętnościami. W rękach słabego, lękliwego człowieka jego amulet jest więcej niż bezużyteczny, bo przyciąga ataki, których Kunuk nie chce odpierać. Sprzeczka niegodna jego sierpa albo straszliwych, trzycalowych szponów, zdolnych wypatroszyć ofiarę jednym szybkim ruchem. Czasami ścina psom głowy, którymi potem żongluje na odległych, widmowych targowiskach.
Głos Kunuka jest równie ostry jak jego sierp. Tylko nieliczni go słyszą, a jeszcze mniej ludzi potrafi go naśladować. Żaden pies nie może znieść głosu Kunuka, bo wbija się w uszy jak rozżarzone do czerwoności igły, aż z nosa i oczu tryska krew. Dla kotów głos ten jest jak łagodna pieszczota. Wyginają grzbiet, miauczą i mruczą. Najszybciej można zbliżyć się do Kunuka, słysząc jego głos.
Jedną ze ścian zajmują drewniane przegródki ze skórami zwierząt i węży, czaszkami, mazidłami, butelkami, słojami i ziołami. Z ogrodu wchodzi purpurowoszary kot i ociera się o nogę HIS-a.
Starzec wraca ze srebrną szkatułką o wymiarach trzy na pięć na jeden cal. W szkatułce znajduje się misterna plątanina miedzianych, srebrnych i złotych drutów, przyspawanych do boków i dna. Starzec zamyka wieczko szkatułki. Na brzegu najwyższej warstwy drutów znajdują się otwory w kształcie hieroglifów, wycięte w wieczku. Starzec podnosi szkatułkę i pokój zaczyna wibrować wysokim dźwiękiem.
HIS czuje brzęczenie aż w kościach, wibruje jak struna od ouda. Czaszka i zęby bzyczą na wysokiej częstotliwości, jak sonda srebrzystego światła.
- Myślę, że mogę zaradzić twoim kłopotom z psami... pozostaje jeszcze kwestia mojego wynagrodzenia.
- Naturalnie. Najpierw chciałbym jednak przetestować to urządzenie. Nie wątpię w twoją uczciwość, ale urządzenie może w moim wypadku nie działać.
- Oczywiście. Wyjdź przez bramę i skręć w prawo. Idź ulicą, aż dotrzesz do meczetu. Pies nazywa się Cerber. Nie musisz go wołać, wyjdzie sam.
Ali wstaje, ale starzec powstrzymuje go gestem dłoni.
- On musi pójść bez nikogo. W przeciwnym razie to nie będzie prawdziwa próba. Musi też zostawić nóż i kij.
HIS czuje, jak zalewa go fala chorobliwego, lodowatego lęku.
- Jeśli nie zaufasz w pełni tej szkatułce, będzie całkowicie bezużyteczna.
HIS odkłada nóż na stół zdrętwiałymi palcami. Bierze głęboki wdech. Lęk coraz mocniej ściska mu pierś. Zawroty głowy.
- Pamiętaj, szkatułka cię nie zawiedzie, jeśli ty nie zawiedziesz szkatułki.
HIS wychodzi przez bramę na rozpaloną południowym słońcem ulicę jak człowiek idący na egzekucję; walczy z lękiem i z każdym krokiem ponosi kolejną klęskę. Jest bliski omdlenia. W ręku nie ma ani krzty siły. Nawet gdyby miał nóż, wie, że nie zdołałby go wyciągnąć z pochwy. Oczami wyobraźni widzi, jak zrywa się do ucieczki, a gówno i szczyny ciekną mu po udach. Kurczowo przyciska szkatułkę do walącego serca. Wciąga powietrze głęboko do płuc i koncentruje się na jednym punkcie, dwa cale pod pępkiem. Tych, jak i innych sekretów walki nauczył go pewien podróżny z Dalekiego Wschodu.
Potyka się, powłóczy nogami, wreszcie widzi niebieską kopułę meczetu... otwarta brama... niski warkot... olbrzymi czarny pies. Na widok HIS-a oczy zwierzęcia rozbłyskują zielonym ogniem. Pies skrada się, sierść jeży mu się na grzbiecie, mięśnie prężą do zabójczego skoku. HIS wysuwa szkatułkę w stronę psa.
HIS czuje, jak energia ki spływa po jego ręce do szkatułki; słyszy słowa swego nauczyciela:
- Nie opuszczę cię w potrzebie.
Nagle na HIS-a spływa spokój. Lęk go opuszcza. Pies warczy, cofa się i znowu naciera. HIS stapia energię ki w błysk srebrzystego światła. Pies odskakuje w tył, wyjąc z bólu i wściekłości. Kiedy zbliża się znowu, HIS zwiększa moc. Tym razem pies odskakuje jak szarpnięty niewidzialnym łańcuchem. Z nozdrzy i uszu cieknie mu krew. Skomląc i wyjąc, odwraca się z rozpaczliwym skowytem i ucieka z powrotem do ogrodu.
HIS czuje, jak jego spokój łagodnie stapia się ze słonecznym blaskiem i cieniami na ulicy, z białymi ścianami i bramami. W bramie pojawia się starzec, który patrzy na HIS-a ze złowrogą podejrzliwością. HIS wyciąga szkatułkę i dozorca się cofa.
- Trzymaj bramę zamkniętą, a psa nie spuszczaj z łańcucha.
Brama zamyka się ze szczekiem. Twarz dozorcy i warkot psa zlewają się w jego umyśle jak okruchy snu.
- Przekonałeś mnie.
- W takim razie pozostaje kwestia mojego wynagrodzenia. Nie chodzi o pieniądze, ale o coś znacznie cenniejszego. Moim wynagrodzeniem jest prawo, żeby ci służyć.
W odróżnieniu od innych mistrzów, HIS zostaje jego sługą. Jeśli sługa przegra i poniesie klęskę, również HIS przegra i poniesie klęskę. Z tego powodu nie traktuje lekko brania sobie sług. Tak naprawdę to wcale ich nie przyjmuje. Jak przedłużenie jego osoby może być sługą? Pan zachowuje dystans między sobą a sługą. Tutaj mamy do czynienia ze szczególną bliskością, właściwie z tożsamością, na której opiera się związek.
Rola strażnika polega na ochronie dziecka w niełatwym okresie po pierwszej śmierci. Jest to trudna, niebezpieczna i niewdzięczna praca. W razie niepowodzenia nie uznaje się żadnych wymówek, nie ma też żadnych nagród za sukces. Strażnik łączy bezlitosną kompetencję w wypełnianiu obowiązków piastuna z głęboką czułością wobec ochranianego dziecka.
Strażnik powstaje w chwili poczęcia, jest więc biologicznie związany ze swym podopiecznym. Strażnicy mają zazwyczaj silny odruch pieszczoty. Pieszczą skunksy, szopy pracze, koty, lemury i...
- W telewizji wół piżmowy w głębokim śniegu, którego chciałem objąć, bo to szlachetne zwierzę o wielkich wilgotnych oczach, całe porośnięte gęstym futrem.
Zapłata nie wchodzi w grę. Strażnik jest kimś innym niż Khu. Wieczne Khu po śmierci opuszcza ciało. Khu nie ryzykuje w Krainie Zmarłych. Ma dobre intencje, ale angażuje się tylko w ograniczonym stopniu.
Strażnik angażuje się całkowicie. Zajmuje prawie taką samą pozycję jak Ka, ale niezupełnie. Można powiedzieć, że Ka jest oficerem prowadzącym strażnika. Jeśli Ka chce skutecznie działać, nie może tracić z oczu szerokiej perspektywy.
W mieście Waghdas jest wielu zawodowych strażników, specjalizujących się w rozmaitych rodzajach ochrony. Jedna z agencji oferuje ochronę przed tugami. Ci chytrzy ochroniarze są typowymi agentami o lodowatym spojrzeniu, których interesuje wyłącznie kariera we wszechświecie, który jest polem gry.
Weź dowolną książkę szpiegowską:
Kiedy Peter wszedł do gabinetu, na ustach szefa zagościł uśmiech. W przeszłości zdarzało się, że uśmiech szefa powodował odmrożenia u agentów.
- Masz kłopoty z tym żydowskim chłopakiem?
- Jest trochę wyniosły - odparł Peter swobodnie.
- Pewnie, że tak. Parcha będziemy traktować jak Żyda, a Żyda profesjonalistę z klasą, pochodzącego z Rutherford w stanie New Jersey, potraktujemy jak parcha. Od razu mu powiedz: „Chcesz się dostać do miłego gojowskiego Country Clubu? Lubimy miłych Żydów z bombami atomowymi, którzy opowiadają żydowskie dowcipy".
Peter wyobrażał sobie szefa jako starego speca od deratyzacji o zimnym spojrzeniu, który zastanawia się, jakiej przynęty użyć do wytrucia szczurów w magazynie... trochę melasy, odrobina łososia z puszki i mnóstwo arszeniku. Peter wiedział, że ma do czynienia z kimś wielkim. Przez chwilę wahał się, bo słowa wydały mu się sentymentalne, ale w końcu powiedział wylewnie:
- Dopiero zaczęło do mnie docierać, co z ciebie za cholerny drań!
Szefowi sprawiło to wyraźną przyjemność, ale odparł chłodno:
- Cóż, można to i tak ująć. Ja nazywam to kontrolowaniem gry.
- Nawet jeśli oznacza to...?
- Operacja ma kryptonim POP.
- Ofiar mogą być miliony.
- Miliardy, Peter. Miliardy. - Szef rozłożył ręce i uśmiechnął się. - Wszystko to będą ludzie z zewnątrz. Nikt z naszych nie ucierpi. Operacja Bunkier.
- Jak długo?
- Wystarczająco długo, żeby sprawy przycichły. Potem wyłonimy się jak Feniks, oczywiście bez niedogodności bycia spopielonym, jak to się stanie z wieśniakami.
Peter poczuł cudne ssanie w żołądku. Oto była prawdziwa wielkość. Autentyku nie podrobisz.
- Ty naprawdę jesteś cholernym draniem! - wykrzyknął.
- Po prostu rzuć kilka wskazówek... miejsce w bunkrze dla odpowiednich Żydów. Wiesz, co mam na myśli... białych Żydów. Żadnych galicyjskich śmieci. Słyszałem, że portugalscy Żydzi są najlepsi, podobnie jak portugalskie ostrygi.
- Gość zaczyna mięknąć, szefie. Ni stąd, ni zowąd mówi: „To parchy z naszej rasy przynoszą nam złą sławę".
- Dzień jutrzejszy zawsze jest biały i niebieski - odparł tajemniczo szef. - Jakieś kłopoty z białasem?
- Nawet nie pisnął. Posmarowałem starym dobrym smalcem w rodzaju: „Co ty tam robisz z czarnuchami, małpami i Żydkami? Bądź tutaj, gdzie twoje miejsce, i zachowuj się, jak przystało na białego".
- A jak się miewa nasz czarniawy?
- „W bunkrze zawsze znajdzie się miejsce dla odpowiedniego czarniawego".
- I on to przełknął? Wierzy w amerykański sen jak wszystkie czarnuchy... Cóż, jak powiedziała jedna miesiączkująca piczka do drugiej: „Sedno tkwi w szmacie".
Szef uśmiechnął się powoli i obleśnie.
Ludzie bez długofalowych zobowiązań. Każdy może ich kupić, ale to nie przynosi im honoru. Zatrudnienie takich ludzi jako ochroniarzy daje niepewną i tymczasową ochronę przed protektorami... stara zabawa w ściąganie haraczy.
- Jeśli masz olej w głowie, będziesz się przede mną ochraniał. Za pewną cenę. - Szantaż kwitnie, a ceny rosną.
Tak więc inne agencje ochraniają cię przed tymi, które chronią cię przed tugami, i tak dalej. Hitler stworzył SS, żeby chronić się przed SA i aby wyeliminować SA. Gdyby żył dostatecznie długo, potrzebowałby kogoś, kto ochroniłby go przed SS, potem ochroniarzy przed tymi ochroniarzami... Gdzie jest tego koniec? Może na końcu jest tylko jeden ochroniarz, będący oczywiście twoim śmiertelnym wrogiem.
Kiedyś widziałem obraz przedstawiający balon, który nieoczekiwanie wzbił się w niebo, a ludzie trzymający za sznury zostali porwani w górę, bo większość z nich nie miała instynktu samozachowawczego, nakazującego w porę się puścić. Po kilku sekundach znaleźli się dwadzieścia, trzydzieści metrów nad ziemią. Ci, którzy nie puścili sznurów, zlecieli z wysokości stu pięćdziesięciu lub trzystu metrów. Podstawowa zasada, jeśli chcesz przetrwać: Naucz się puszczać.
Inaczej mówiąc: nigdy nie trzymaj się kurczowo, kiedy twój strażnik nakazuje ci się puścić.
NATYCHMIAST.
Przypuśćmy, że to ty trzymałeś jeden z tamtych sznurów. Czy puściłbyś w porę, czyli oczywiście po pierwszym szarpnięciu? Powiem ci coś ciekawego. Teraz, po przeczytaniu tego akapitu, miałbyś znacznie większą szansę na puszczenie się w porę, niż gdybyś go nie przeczytał. Pisarstwo, jeśli jest czymkolwiek, to właśnie przestrogą...
PUŚĆ!
Słowo o warunkach panujących w Krainie Zmarłych: mieszkania są niestabilne, trudno do nich trafić z powrotem, a prywatność jest fikcją. Drzwi są słabe, często wcale ich nie ma, toteż mieszkania wychodzą na korytarze, chodniki, ulice, zawsze też da się inaczej do nich dostać, i dlatego można zastać u siebie każdego i wszystko, jeśli człowiek ma dość szczęścia, że w ogóle posiada jakiś lokal. Łazienki są brudne i niewłaściwie wyposażone. Trzeba się golić w toalecie kawałkiem rozbitego lustra.
Jak zwykle szukam miejsca, gdzie mógłbym zjeść śniadanie, co zawsze jest trudne. Tym razem jest to stołówka. W kolejce za mną staje świętej pamięci Mikey Portman. Jak zwykle nie ma pieniędzy... ja zapraszam. Dochodzi jedenasta. Stołówka kończy wydawanie posiłków. Zimny, wodnisty omlet po hiszpańsku pacnięty na brudny talerz razem z gąbczastą grzanką i zimną kawą. Dlaczego musimy jeść, skoro jesteśmy martwi? Przypuszczam, że spożywamy samą ideę jedzenia.
Tym razem mieszkamy w piwnicy pełnej betonowych korytarzy, drewnianych ścianek działowych i siatkowanych drzwi. Zamieszkałem na wysokości pięciu metrów nad betonową posadzką, na gzymsie, do którego wchodzi się po chybotliwej żelaznej drabince. Pochyły gzyms ma szerokość stu osiemdziesięciu centymetrów, więc stale grozi mi, że spadnę. Arabka Fatima czeka, aż będzie mogła wejść i posprzątać.
Lokale często przypominają hotele, windy wywożą człowieka na niewłaściwe piętro albo grzęzną między piętrami. Psy mające pilnować drzwi naprzykrzają się ludziom na korytarzu, niektórzy je oswajają. Tutaj napotyka się te same trudności, kiedy chce się znaleźć lokum, zjeść śniadanie - w jednym miejscu kelner powiedział mi, że restauracja jest za mało wytworna - a kiedy człowiek już znajdzie mieszkanie, nie zna dnia i godziny.
Biali myśliwi oferują ochronę przed bardzo groźnymi zwierzętami, gadami i płazami, jakie można spotkać w rzece Duad oraz na okolicznych zapowietrzonych nizinach, trzęsawiskach i bagnach. Myśliwi muszą długo zabijać zwierzęta, zanim nabiorą pewności, że są martwe. W przeciwieństwie do strażników chroniących przed tugami, biali myśliwi mają kodeks honorowy. Ich obowiązkiem jest narażać życie dla klienta, nawet jeśli nim gardzą.
Przez gęste zarośla przedzieramy się ku łące, która schodzi nad rzekę. Przeciwległy brzeg kryje się we mgle.
- No, to chodźmy.
Biały myśliwy powstrzymuje swego klienta.
- Nie uszedłbyś nawet trzech kroków. Patrz...
Ciska kamień na łąkę. Kamień przebija cienką warstwę błota, z otworu bucha para, trawa dookoła zaczyna się wić i skręcać jak na obrazie van Gogha, aż nagle wyłania się parujący szpon.
- Nie chodzi tylko o błoto, które jest lepkie jak rozgrzana guma, nie sposób po nim chodzić, nie da się pływać. W gorącym błocie żyją drapieżniki, oczywiście ślepe, ale wystarczy przebić powierzchnię, żeby zaroiło się od olbrzymich krwawych robaków o okrągłych otworach gębowych jak piły obrotowe; pełno tam też krabów i węży o ostrych jak igły zębach, zakrzywionych do wewnątrz. Lepiej spróbujmy podejść od strony dżungli.
Skręcamy i idziemy skrajem zabójczej łąki, porośniętej błyszczącą zieloną trawą. Przed nami ogromne drzewa. Nasza droga ginie w mroku. Z gorącego siarkowego źródła, tryskającego z rozpadliny w wapieniu, wypełza wielka stonoga. Wilson strzela z dubeltówki, rozrywając stonogę od głowy do dupy. Cuchnące, wypatroszone ciało zwija się, z kłów strumieniami strzyka jad, który rozpuszcza wapień.
Weź pod uwagę taki scenariusz: HIS i Neph udają się na pielgrzymkę i docierają do Zachodniej Krainy. Wiedza, z jaką wracają, mogłaby zniszczyć istniejący ład, zaprowadzony przez wenusjańskich kontrolerów. Przejawem tego ładu są wszelkie autorytarne rządy i organizacje: Kościół, partia komunistyczna, właściwie wszystkie obecnie działające rządy. Jest to ścisły monopol władzy.
Spróbuj więc zdobyć władzę w jakimś małym kraju, a następnie powołaj do życia system całkowicie odrębny od innych systemów. Dokładnie to zrobił HIS w Alamout. Po pierwsze, w rejestrach nie ma żadnych zbrodni bez ofiar. Jeśli ktoś chce brać narkotyki, to jego sprawa. Zanim zdążysz mrugnąć, KGB, CIA i wszystkie inne agencje dostają rozkaz, żeby się z tobą rozprawić.
HIS i Neph uciekli do Egiptu, mając na karku wszystkich łapsów świata. Dotarłszy do górskiej twierdzy Alamout, HIS utrzymywał ją przez następne trzydzieści lat. W przeciwieństwie do tego, co niektórzy twierdzą, wcale nie poniósł klęski. Jego celem nie było prowadzenie polityki w starym stylu, polegającej na zdobywaniu terytorium. Alamout nigdy nie miała trwać. Twierdzę założono po to, by zyskać czas na wyszkolenie agentów do przyszłej walki, która toczy się tu i teraz, na oczach was wszystkich. Granice zostają wytyczone.
- Słowo Boże mówi, że okultyzm to nieprzyjaciel.
Jakiś nawrócony sukinsyn wsłuchuje się w Głos Swego Pana jak dobry ludzki pies.
- Magia jest nieprzyjacielem. Stworzenie jest nieprzyjacielem.
ALAMOUT
Czasami można to zrobić w kilka minut. Na inne okazje trzeba czekać latami. Niekiedy wcale się to nie wydarza. Smutne, ale zawsze jest pożyteczna praca do wykonania. Kiedy do tego dochodzi, obydwaj wiedzą. Nie sposób tu oszukiwać. Ani HIS, ani adept nie mogliby tego sfałszować. Weź czystego chłopca z pustyni, bez żadnych mechanizmów obronnych, a uzyskasz bezpośredni dostęp do Ka. Można zapisać tajemne imię i wysłać zabójcę z misją.
Przez miękką bramę w strudze roztopionego złota wchodzi do ogrodu pana i wie, że Starzec stanie obok niego i pokaże, kiedy, gdzie i jak uderzyć.
Nogi prowadzą go domu. Właściciel w średnim wieku ma dość smutny wyraz twarzy. Wymieniają sygnały dłoni. Właściciel nazywa się Temsemani. Wyciąga plan miasta i pokazuje mu, którędy sułtańska lektyka będzie przejeżdżać podczas festiwalu.
Ali przez trzy dni pokazuje się w tej okolicy, wchodząc w szacowną rolę płatającego psikusy ulicznika, odganianego z krzykiem przez sklepikarzy.
Sześćdziesiąt lat temu sułtan wyruszył przeciw nomadom z zachodniej pustyni - komiczna wyprawa, bo nomadzi cofają się przed sułtańskimi wojskami.
Wyprawa ruszyła. Sułtan z konkubinami i dworzanami zamieszkał w przepysznym namiocie. Jest fircykowatym, niezwykle przystojnym młodzieńcem o zimnej twarzy, przypominającej żłobiony dłutem marmur. Zwiadowcy odkryli jezioro smoły, bulgoczącej od podziemnego gorąca. Sułtan rozkazał napełnić beczki smołą, która świetnie nadaje się do polewania oblegających wojsk.
Grupa młodych chłopców z pustyni przyłączyła się do wyprawy, wykonując prace fizyczne w zamian za resztki jedzenia. Oczy sułtana zatrzymują się na jednym z chłopców i mrużą się w chciwym oczekiwaniu. Sułtan daje mu dłonią znak, żeby się zbliżył. Chłopiec podbiega z olśniewającym uśmiechem.
- Umiesz biegać?
Chłopiec przytakuje skwapliwie, spodziewa się, że zostanie posłańcem, co oznacza jedzenie od nadawcy i adresata. Na rozkaz sułtana zwiadowca oblewa chłopca smołą i przykłada pochodnię. Wrzeszcząc w agonii, chłopiec przebiega pięćdziesiąt metrów i pada na wydmę.
Sułtan podchodzi niespiesznie, wciągając głęboko do płuc woń pieczonego ciała i ostrej oliwy. Chłopiec leży twarzą do ziemi, dygocząc spazmatycznie. Sułtan obraca go pogardliwym ruchem buta. Przez ułamek sekundy chłopiec patrzy na sułtana, a zwęglone oczy zieją nienawiścią.
Muzyka zaczyna się wczesnym rankiem. Sułtan ma się zjawić za godzinę. Brodaci syryjscy strażnicy stoją już na ulicach, powstrzymując tłumy trzymanymi poziomo pałkami. Ali przemyka się przed tłumem. Ludzie zaczynają wiwatować, Ali czuje, jak dreszcz przebiega mu po plecach aż do karku, bije z oczu gwałtownie, a Starzec jest tam, owinięty w świetlistą opończę.
Sułtan jest chudym, starym człowiekiem z siwą, starannie przystrzyżoną brodą. Powinien być wspaniały, ale nie jest. Sprawia wrażenie małostkowego, wrednego człowieka o złym charakterze. Nigdy nie patrzy przed siebie, ale zawsze nieco w górę i na lewo. Nie wiadomo, co tam widzi, ale najwyraźniej mu się to nie podoba.
Sułtan rządzi od dawna, a jego kraj kwitnie. Udziela audiencji, podczas których każdy może przedstawiać swoje skargi. Wieści o miłosierdziu i mądrości sułtana rozeszły się po całym kraju. Dzięki sułtańskim akweduktom i spichlerzom ludzie są wolni od głodu. Tym, którzy nie mają ziemi lub sprzętu rolniczego, sułtan każe rozdawać chleb i zupę. Jego wojska strzegą granic, przynosząc wolność od lęku.
Ali przeciska się przez wiwatujący tłum: ot, zwykły ulicznik, pilnuj swojej sakiewki. Twarz sułtana jest maską ze starej kości słoniowej, poprzecinaną zmarszczkami szlachetnego spokoju, z którym jednak kontrastują oczy martwe jak smolne jeziora.
Teraz! Ali czuje to w karku i oczach - błysk srebrzystego światła. Ulica faluje mu pod nogami, przenosząc nad barierą z pałek. Jak spadająca gwiazda pędzi w stronę sułtana.
Z niewiarygodnym wysiłkiem sułtan zwraca oczy na stojącego o metr przed nim chłopca, dno odpada z sułtańskich oczu i zostaje tylko ohydna maska krabiego przerażenia. Sułtańska maska rozpryskuje się w krzyku żałosnego rozpoznania:
- Ty!
Sztylet Alego uderza sułtana w podbródek i przebija czaszkę. Jeden ze świadków powiedział, że kiedy sztylet ugodził, oczy sułtana zajęły się ogniem i płonęły jak smoła.
Wezyr eunuch nieporadnie gramoli się z lektyki, krzycząc:
- Brać go żywcem! - Ale hetyccy strażnicy zdążyli już roztrzaskać Alemu czaszkę pałkami. - Powiedziałem...
- Nie słyszeliśmy, panie. - Strażnik uśmiecha się złowrogo do wezyra.
- Każę cię...
- Na pewno, panie?
- No cóż... uważajcie... i pamiętajcie, że to ja wydaję wam rozkazy.
- Będziemy pamiętać, panie.
Na widok tych wyszczerzonych w uśmiechu brodatych twarzy wezyra ogarnia lodowaty lęk.
Żeby tylko ze wszystkimi szło tak łatwo. Wystarczyło tylko wślizgnąć się w tę dłoń, jakbym wciągał rękawiczkę. Kierowanie chłopcem w taki sposób może być ryzykowne. Zdarza się, że chłopcy zablokowują przyrządy kontrolne, zawsze też istnieje groźba wrogiego przejęcia. W razie nieprzyjacielskiej okupacji może dojść do całkowitej przerwy w zasilaniu. Zazwyczaj istnieje jakiś promyk, nikła szansa, ale całkowita przerwa w zasilaniu zawsze oznacza, że cała operacja jest spalona. Tamci dobrali się do twojego agenta i przeciągnęli go na swoją stronę. Trzeba się szybko wycofać.
Sułtan i tak nie mógł żyć długo, jeśli pamięta się o ambitnym generale, wezyrze zdrajcy i jego dwóch ponurych synach. Starzec wie, co się wydarzy. Wezyr pospiesznie otruje sułtańskich synów, generałowi zapewni zajęcie przy zagranicznych podbojach, a sam powoła do życia umiarkowany reżim. Wezyr jest tchórzliwym, skorumpowanym, leniwym, ale bardzo chytrym człowiekiem. Podczas gdy sułtan rygorystycznie prześladował heretyckie sekty, przysparzając sobie wielu śmiertelnych wrogów, nowy reżim będzie łagodny, dzięki czemu Starzec będzie mógł bez trudu porozmieszczać swoich agentów.
Stary ogrodnik wytrząsnął popiół z fajki na kif. Nieruchomo siedział na stołku w cieniu szopy z narzędziami. Wydawało się, że nasłuchuje, głowa i tułów poruszały się niemal niedostrzegalnie, jak kobra kołysząca się w takt melodii fletu zaklinacza.
Wstał. Podniósł sierp i sprawdził ostrze. Poszedł nad staw i znowu zabrał się do ścinania trawy i zielska wzdłuż brzegu.
Każdego dnia o tej porze, czyli wczesnym wieczorem, generał przechadzał się po ogrodzie. Znakomity ogrodnik sprawił, że ogród znacznie przewyższał inne. Generał przystanął, żeby przyjrzeć się ogrodnikowi przy pracy. Powolne ruchy starca zdawały się wypływać z wewnętrznego rytmu.
- Ten człowiek pracuje w takt muzyki - uzmysłowił sobie generał i ta myśl uwolniła jego umysł od dręczącej obsesji na punkcie Starca. Właśnie organizował wyprawę przeciwko twierdzy Alamout; ślubował uwolnić Persję od heretyka i wyplenić zdradziecką sektę. Nienawiść zżerała go tak bardzo, że budził się w środku nocy, przeklinał i miotał bluźnierstwa. Za każdym krzakiem widział czających się zabójców.
Widok precyzyjnych ruchów ogrodnika przynosił ukojenie. Stary pracował teraz coraz szybciej, wirował w szalonym tańcu derwiszów. Generał zbyt późno usłyszał świdrujący dźwięk fletów i groźne pulsowanie bębnów; z wściekłym charkotem dobył miecza.
Sierp błysnął w słońcu, przecinając na pół bluźnierstwo generała, jego głowa spadła na klomb różany, gdzie wykrzywiona w grymasie, nadziała się na kolce. Ciało zatoczyło się w niezdarnym niedźwiedzim tańcu, po czym runęło, tryskając szerokim strumieniem czarnej krwi.
Z pałacu nadbiegli strażnicy. Stary ogrodnik ruszył ku nim tanecznym krokiem, wirując i wymachując rękami, aż padł, przygwożdżony lancami i mieczami.
A.J. przychodzi na bal kostiumowy w przebraniu meksykańskiego bandyty, w brudnych, podartych bawełnianych spodniach i koszuli oraz szerokim sombrero podziurawionym przez kule.
- Chinga! - krzyczy, wyciąga maczetę i jednym ruchem ścina głowę rosyjskiemu chartowi lady Caroline.
AJ. wskazuje na śliniącą się głowę, ohydnie małpuje najpierw ją, potem spazmatycznie drgające ciało. Z rozporka wypada mu wielki gumowy członek, pręży się i spryskuje gości cuchnącym żółtym wysiękiem.
- Jeśli komukolwiek nie podoba się to, co zrobiłem, mogę jeszcze raz użyć maczety.
Po chwili wchodzi ponownie, tym razem jako pirat z opaską na oku i sępem na ramieniu, za pas zatknął pałasz i rusznicę.
- Piętnastu chłopa na umrzyka skrzyni! - śpiewa z entuzjazmem.
Dobywa pałasza, ścina głowę pułkownikowi Greenfieldowi; purpurowa z wściekłości twarz wpada z chlupotem w homara w sosie śmietanowym, obryzgując gości gęstą breją.
- Jo, ho, ho, i butelka rumu!
A.J. ścina głowę pani Światowej, której twarz zastygła w obłędnym grymasie, coś między lodowatą dezaprobatą a jawnym przerażeniem. Głowa toczy się po tarasie, sypiąc diamentami z naszyjnika.
- Kto pierwszy, ten lepszy! - krzyczy zidiociały angielski lord, odsłaniając długie, żółte końskie zęby. Ochlapani krwią goście przepychają się, łapią toczące się diamenty.
A.J. ścina ambitnego młodego polityka. Nieszczęśnik rozdziawia usta, gasnącymi oczyma błaga, by go wysłuchać, jakby za pomocą srebrnego, wywalonego aż po nasadę języka chciał zdobyć jeszcze jeden głos.
- Gorzała i diabeł załatwili pozostałych.
AJ. wyciąga dubeltową rusznicę, naładowaną żelaznymi opiłkami i kryształami cyjanku, zdejmuje dwóch tajniaków, zanim zdążyli wyjąć uzi z neseserów zamykanych na skomplikowany mechanizm.
Stary ogrodnik zatacza w tańcu koncentryczne kręgi. Plum, głowa gwiazdki filmowej tonie w błękitnej lagunie.
W twierdzy Alamout muzycy i adepci robią przerwę na herbatę miętową. Przed chwilą koncentrowali się, aby za pomocą muzyki uaktywnić dalekiego agenta. Teraz zaśmiewają się do łez, bo Starzec zabawia ich swoim manekinem. Manekin o rozmiarach dorosłego człowieka ma siwą brodę i oczy z niebieskiego szkła, strzelające promieniami światła.
- Widzisz, mój synu, całą teraźniejszość, całą przeszłość i całą przyszłość można zawrzeć w pojedynczym dźwięku muzyki.
- Uracz nas jeszcze swą mądrością! - papla manekin.
- Ponieważ muzykę odbiera się całym ciałem, za jej pomocą jeden organizm może porozumiewać się z drugim.
Agent CIA nachyla się do przodu, lustrując pomieszczenie laserowym spojrzeniem.
- To skuteczny sposób przekazywania instrukcji i odbierania informacji od agentów.
Muzyczna inteligencja. Agent przychodzi na koncert i otrzymuje instrukcje. Informacje i rozkazy wysyłane i odbierane przez śpiewaków ulicznych, zespoły licealne, gwiżdżących chłopców, artystów kabaretowych, śpiewających kelnerów, za pośrednictwem audycji muzycznych, szaf grających, płyt i radioodbiorników.
Żagle czerwone na morzu dalekim,
Gdy słońce kona...
Zaczyna się czerwony alarm.
Wróćcie bezpiecznie kochankę do domu
W moje ramiona.
Wszyscy agenci wracają do bazy.
Grupa oddanych rosyjskich agentów przebranych za wieśniaków ryczy Gwiaździsty sztandar na wiecu politycznym.
Czerwona łuna rakiet
Rosyjskie rakiety są w drodze.
W zapadającym zmroku
ROSYJSKIE POCISKI UDERZAJĄ W WASZYNGTON.
- Uciekajmy na wzgórza!
Jakie wzgórza? Stukające liczniki Geigera odliczają. Rozkładający się ołów literuje ostatnie sylaby zarejestrowanego czasu. Orgon zaparł się na pozycji. Chrystus krwawił. Czas się wyczerpał. W dyscyplinie połowicznego rozpadu zwyciężyło promieniowanie.
- Kiedy metal gnije, wszystkie chwyty są dozwolone - powiedział stary mądry szeryf z Teksasu. Jego młody zastępca zastanawiał się, jak można powstrzymać rozpad ołowiu. Może ołów potrzebował po prostu miłości dobrej kobiety i szarlotki? Jakie to proste, myślał, kiedy więzienie się rozpadało. To było ponad siły szeryfa.
- Na czym może polegać człowiek, kiedy jego więzienie się rozpada? Wracać do środka, grzechotniki rogate! - krzyczy, sięgając niedłońmi po stopioną strzelbę.
- „Że tylko głupcy zwykli się litować nad niecnotami, których ukarano, nim złe spełnili" - cytuje Kim, wypychając ohydnego wsióra z szalupy ratunkowej. Rekiny przyciszają jego wrzaski do znośnego poziomu, wreszcie cisza.
- Ciekawe, kiedy on doszedłby do tego samego wniosku na mój temat? W samą porę.
Kim pociąga solidny łyk brandy z piersiówki i otwiera puszkę z wołowiną, dziękując Allachowi za oczy do patrzenia i ręce do wiosłowania. Słońce ścieli się szkarłatnym szlakiem na ciemniejącym morzu, które ciągnie się po horyzont we wszystkich kierunkach. Jeszcze jeden łyk brandy, żeby uczcić i rozsmakować się w błogosławionej nieobecności.
Co pewien czas łódź kołysze się delikatnie, jakby dno oceanu nieco się poruszyło, nie mącąc powierzchni. To tak, jak gdyby ktoś powoli poruszył akwarium bez rozrywania błonki na powierzchni wody, na której rozsypano pokarm dla ryb. Kim tym właśnie jest: pokarmem dla ryb.
Kim przypomina sobie Ducha Rekina, małą drewnianą figurkę wyrzeźbioną gdzieś na południowym Pacyfiku. Widział ją w londyńskim muzeum Burlington... chytry, tajemniczy, bardzo stary i cierpliwy, napędzany zimnym, zabójczym, nieubłaganym głodem wszystkiego, co może wyszarpnąć i połknąć jego wielki pysk. Każdy rekin jest zastępowalny, ale głód pozostaje, by znaleźć sobie nowe naczynie. Rekin przetrwał trzysta milionów lat dzięki wielkiemu pyskowi do odrywania kawałów mięsa i jelitom zdolnym strawić prawie wszystko.
Nie można sobie wyobrazić, by Homo sapiens w obecnej postaci mógł przetrwać jeszcze tysiąc lat. Bezdennie głupi ludzie o barbarzyńskich manierach. Co zresztą znaczą lata, abstrahując od ludzkich metod pomiaru i ludzkiej percepcji? Czy czas upływa, jeśli nie ma nikogo, kto mógłby rejestrować jego upływ? Oczywiście, że nie, albowiem czas jest wytworem ludzkiej percepcji.
Z przodu po prawej Kim dostrzega czarny kształt wynurzający się z morza, to najpewniej wyspa, choć nie widać świateł. Kim wstaje i wiosłuje ku odległemu lądowi w stylu śródziemnomorskim, pochyla się w przód i robi długi zamach wiosłami, łódź sunie przed siebie, potem rozluźnia się, wyciąga z wody pióra, znowu przechył w przód. Niespełna godzina do zmierzchu.
Książka z jaskrawymi różami, które oplatają i przebijają słowa. Widzi, jak róże przebijają mu ciało, bolące czerwone przezroczyste ciernie wyrastają mu z palców rąk i nóg, jego członek to jarząca się róża.
Po przeciwnej stronie ulicy widzi ludzi w białych szatach stojących w bramie. Ludzie rozstępują się, a on wchodzi w pustą białą przestrzeń, rozjaśnioną światłem wydostającym się z jego ciała. Jego oczy to ocienione purpurowe róże z migoczącymi czarnymi różyczkami w miejscu źrenic, usta pełne są ciernistych zębów. Rosnąc, przenosi się z miejsca na miejsce, unoszony przez rwący, cichy roślinny strumień. Dociera do białego pokoju bez jednej ściany. Po kruchym niebie w kolorze błękitnej skorupki jajka szybują jastrzębie. Pokój wychodzi na skarpę, opadającą stromo, tysiąc metrów, ku dolinie.
Tuż przed nim staje Starzec, który trzyma instrument w kształcie pędzla. Pisze wskazówki przez drzwi, mija dwóch odźwiernych, skręca w lewo. Droga pnie się stromo pod górę do znajomej krainy olbrzymów, karłów, zamków i drzwi, które otwierają się nagle na prowadzące w dół schody, po czym się zatrzaskują; magia pajęcza, magia zwierciadlana, magia karciana, magia fusów od kawy, magia widelców i łyżek.
Wchodzi do średniowiecznej karczmy, zimne, wrogie twarze zwracają się w jego stronę. Siada i kładzie ręce na stole.
- Karczmarzu!
Flejtuchowaty osiłek podnosi wzrok znad baru, który wyciera brudną szmatą.
- Do mnie mówisz?
- Owszem. Natychmiast przynieś mi piwo, ser i chleb.
- Może to niewłaściwi ludzie, niewłaściwe miejsce.
- Niewłaściwi ludzie uczą się miejsc.
Róża mówi pospiesznie. Dłonie i palce, z których wyrastają ostre ciernie, zaciskają się lekko na szyi karczmarza. Róża rośnie z powrotem do swego stołu. Karczmarz dotyka gardła, patrzy na swoje zakrwawione dłonie.
- Już podaję, panie - mówi karczmarz, patrząc, jak za stołem Róży staje człowiek w mundurze straży pałacowej i dobywa miecza.
- Musisz pójść ze mną, cudzoziemcze. Twoje dokumenty?
Róża rozprostowuje palce lewej dłoni, wyciskając ciernie, które z łoskotem wbijają się strażnikowi w pierś. Twarz strażnika przybiera barwę jaskrawoczerwoną, potem trupio bladą. Łagodnie osuwa się na podłogę.
Na dworze zapada zmrok, wiatr wzmaga się od kociego miauczenia do wrzasku. Róża rozpościera pelerynę jak lemur; unoszony podmuchami wiatru, coraz szybciej leci nad doliną, zostawia za sobą strumień siarkowych bąków, pędzi po niebie jak kometa, napędzany tysiącletnimi zwierzęcymi pierdnięciami, które wyskakują i przepalają go na wskroś.
Wychodzę na światło w cichym barze, scenografia przedstawia pokój stołowy, dyskretna rozmowa, elegancko ubrani goście, którzy najwyraźniej są statystami. Nadskakująco uprzejmy restaurator prowadzi mnie do najlepszego stolika.
- Doktor telefonował, żeby powiedzieć, że spóźni się kilka minut, proszę pana. Czy napije się pan czegoś?
Zamawiam martini z odrobiną absyntu, z którego słynie ten lokal. Martini przechowują tu w zamrażarce. Każdy, kto poprosiłby o lód, zostałby natychmiast wyrzucony na zewnątrz, na bruk zaułka.
Doktor siada naprzeciwko. Przystojny stary białas, sztuczny jak Żółtek Weil. Na stoliku pojawiają się dwa kieliszki martini.
- Przepraszam, że kazałem ci czekać, Bill.
Doktor unosi kieliszek. Pijemy. Uśmiecha się znacząco nad kieliszkiem.
- Cóż, sprawy wymknęły się z rąk.
- Z czyich rąk?
- Z moich, rzecz jasna. - Doktor zagląda do pustego kieliszka, obracając nim w palcach. - Nie wiem, co mam z tobą począć, Bill, naprawdę nie wiem.
- Kiedy masz wątpliwości, nie rób nic.
- Przeciwnie... kiedy masz wątpliwości, zawsze coś rób. Może to być twoja ostatnia czynność, zanim sparaliżuje cię zwątpienie. W terminalnej fazie paraliżu trzeba cię karmić siłą, ponieważ nie potrafisz zdecydować, by jeść; jest tyle powodów, żeby tego nie robić. - Stary oszust pochyla się, wybucha śmiechem i szturcha mnie w ramię.
Na moim talerzu pojawia się wyśmienity stek z sarny z dzikim ryżem, stary uśmiecha się półgębkiem i potrząsając głową, wbija wzrok w stół. Wcale mi się to nie podoba. Wszystko to jest tandetne, groźne i zdradliwe... bardzo zdradliwe.
- Wiesz dobrze, Bill, że złamałeś reguły gry i przysporzyłeś wielu zgryzot wielu ważnym osobom. Starą Hrabinę strasznie rozbolała głowa, monsieur nabawił się wrzodów. Gdybyś tylko zechciał posłuchać głosu rozsądku.
- Słucham. Powiedz coś rozsądnego.
- Właśnie to zrobię. Chcesz, żebyśmy ci powiedzieli, czego chcemy, a to nie jest rozsądne.
- Zależy, kto decyduje.
- My decydujemy, Bill. My decydujemy.
- Udowodnij to. Tu i teraz.
Doktor odwraca się, unosząc dłonie w teatralnie obronnym geście.
- Nie napadaj na mnie, Bill. Zawsze grałem z tobą uczciwie. Jestem tylko starym komediantem.
- Dobrze, do rzeczy, drogi panie.
- Cóż, ujmijmy to tak, Bill. - Doktor chodzi dookoła patio zrujnowanej hiszpańskiej willi z lat dwudziestych. Może to być Floryda albo południowa Kalifornia. Aksamitna noc, w powietrzu woń rozkwitającego w nocy palczaka. - Mogę przedstawić ci propozycję.
- W zamian za co?
- Hm, najpierw rozważ propozycję: miłe, bezpieczne miejsce, strzelnica, basen i pełno wszystkiego, czego tylko chcesz, Bill. Jesteśmy ludźmi światowymi. Jasne, że jesteś nieco do naprawy. Mamy szczepionki, które temu zaradzą.
Cóż warte jest życie, kiedy znika sens? Przemykając się w źle dopasowanym ciele z wyprzedaży od dawna świecącej pustkami, jeśli jest kimkolwiek, to nosicielem dziecka ukształtowanego z jego umysłu i ciała. Każdy zabójca, jakiego wyszkolił, stał się jego dzieckiem. Sam stał się swymi agentami i posłańcami.
Głos Starca brzmi jak cichy, suchy szelest skóry zrzucanej przez węża.
- Prawdziwa walka jest dopiero przed nami. To, co tutaj robimy, to tylko ćwiczenia. Poznaliście czystą wolę zabijania, która bierze się z pełnej świadomości tego, co zabijacie.
Dni rozpaczliwych pościgów i ucieczek, pułapek wyczuwanych w samą porę, szybkiego noża w zaułku, uczucia po zabójstwie - słodkiego i czystego jak ponowne narodziny nieustannej czujności, potwornego zmęczenia, spania co noc w innym miejscu, zmian tożsamości: kupiec, święty, uczony, żebrak, lekarz, człowiek bez zawodu, podróżny po niebezpiecznych drogach zmieniających się sojuszy, niepełnego zaangażowania, fałszywej lojalności. (Wie, że ten człowiek go zdradzi). Kryjówki, które nie są bezpieczne. (Wie, że nie może tam wrócić na noc. Zorganizowali zasadzkę).
Tu, w Alamout, jest bezpieczny. Nikt nie może go tknąć. Ale bezpieczeństwo to najbardziej niebezpieczny ze stanów.
10
DOLINA
Nie ma wyjścia z Doliny, otoczonej stromymi zboczami z przewieszką. Jak dostali się tutaj mieszkańcy Doliny? Nikt nie pamięta. Są tu od wielu lat. Dzieci rodziły się, starzały i umierały w Dolinie, ale nie było ich wiele. Brakuje pożywienia. Przez Dolinę płynie strumień, więc ludzie wznieśli tamę i założyli staw, żeby hodować ryby. Wzdłuż strumienia uprawiają kukurydzę. Co pewien czas zabijają ptaki, jaszczurki i węże. Większość dzieci trzeba zabijać zaraz po urodzeniu, a przy życiu pozostaje tylko określona liczba, zapewniająca przetrwanie społeczności.
Niektórzy mówią, że może ktoś ich zobaczy, że spuszczą dla nich liny ratunkowe. Legenda głosi, że pewien człowiek zbudował machinę latającą ze skór jaszczurek, węży i ryb, rozpiętych na szkielecie z lekkiego drewna. Budowa zajęła mu całe życie; miał siedemdziesiąt lat, kiedy machina była wreszcie gotowa. Wyglądała jak olbrzymia ważka z dwudziestometrowymi skrzydłami.
Budowniczy obliczył, że prądy powietrzne, w upalne popołudnia wznoszące się z dna Doliny, zdołają unieść machinę. Pojazd udźwignąłby tylko jedną, w dodatku lekką osobę. Wybrano trzynastoletniego chłopca. W tym czasie budowniczy był już dość korpulentny z powodu dodatkowych racji żywności, przyznanych mu na czas budowy pojazdu, który - jak mieli nadzieję - stanie się ich wybawieniem: „Esperanza".
Budowniczy miał przyrząd podobny do różdżki, misternie skonstruowany z najlżejszych rybich ości. Właśnie tą różdżką sprawdzał powietrze, a przyrząd zdawał się przedłużeniem jego dłoni, zgrubiałych od lat ciężkiej pracy. Potrząsał głową.
Ale pewnego dnia różdżka zaczęła podrygiwać, drżeć i wskazywać na niebo nad skałami. Budowniczy skinął głową.
- Nadszedł czas, ale musisz się pospieszyć.
Chłopiec zajął miejsce. Nie ma czasu na pożegnania.
Mężczyźni i kobiety z Doliny delikatnie unieśli wielki pojazd nad głowy.
- Ahora!
Wyrzucona rękami mieszkańców Doliny, machina wzbiła się w powietrze. Poszybowała do przodu, wydawało się, że się rozbije, potem porwał ją prąd powietrza i uniósł hen, prawie ku ogromnym przewieszkom; słońce zamigotało tęczowo na rybich łuskach, na skórach jaszczurek i węży, samą Dolinę skrywał już cień.
Potężny podmuch z dna ciemniejącej Doliny porwał machinę jak sępa na wietrze... potem jedno skrzydło oderwało się, powietrzny statek przechylił się i stracił równowagę. Drugie skrzydło zawadziło o szczyt skały i chłopiec runął w dół, ciągnąc za sobą powiewające strzępy kadłuba.
To się działo wiele lat temu, nikt dokładnie nie wie ile. Mierzenie czasu nie ma tu sensu. Tylko starzy ludzie pamiętają, a nikt nie wie, ile oni mają lat. Od tamtej pory nikt już nie próbował zbudować podobnej machiny.
Dolina jest wąska, w najszerszym miejscu liczy zaledwie sześćset metrów, dlatego słońce dociera tu tylko przez kilka godzin dziennie. Ludzie wyhodowali odmianę kukurydzy wschodzącej w świetle księżyca i gwiazd, jasnobłękitnej kukurydzy o metalicznym smaku, mieniącej się słabym blaskiem. Kukurydza jest pożywna, ale gniją od niej dziąsła, wypadają zęby, aż kukurydza atakuje podniebienie... na koniec język, dziąsła i wargi zostają przeżarte do kości. Kukurydzojady upodabniają się do wyszczerzonych czaszek, ich zakażone ciała jarzą się w ciemnościach. Większość z nas unika zabójczej kukurydzy, bo wiemy, co się dzieje, kiedy atakuje kości i pożera kręgosłup... głowa żyje potem jeszcze przez kilka godzin.
Jedyną rzeczą, jaka trzyma nas przy życiu, jest muzyka, a Kukurydzojady są w tej dziedzinie wybitne. Śpiewają przez przegniłe dziąsła, wydając dziwny, lepki, nieskończenie smutny odgłos, lament żywej ektoplazmy; grają też na delikatnych instrumentach z piór, rybich skór, liści i owadzich skrzydeł... instrumenty rozpadają się w dłoniach, delikatne flety pękają i opadają na ziemię...
Kiedyś mogliśmy hodować paprykę chili, ale wybiła ją zaraza. Myślę, że pozabijalibyśmy się, gdyby nie grifa. Rośliny posadziliśmy pośrodku Doliny nad strumieniem, żeby codziennie mogły korzystać ze słońca. Rośliny są ciemnozielone, niemal czarne i oleiste. Jedno pociągnięcie z fajki wystarczy na wiele godzin. Grifa, podobnie jak wszystko inne, jest starannie wydzielana. Jak się przestrzega reglamentacji? Nie ma potrzeby niczego przestrzegać tu, gdzie wszyscy znamy ograniczenia potrzeb. Ryby, grifa, pokrzywy, mrówki, jaszczurki, węże, mech ze skraju urwiska, ptaki, wszystko jest dokładnie wydzielane. Muzycy mają pierwszeństwo i otrzymują dodatkowe racje. Zdarza się, że Kukurydzojad całymi latami przygotowuje na instrumencie jedną pieśń.
Na czym jeszcze upływa nam czas? Codziennie musimy planować, co będziemy jedli. Snucie planów wiąże się ze skomplikowanymi kalkulacjami: trzeba liczyć ryby, kolby księżycowej kukurydzy, pokrzywy i mech. Błąd w obliczeniach mógłby doprowadzić do głodu i naszego wymarcia. Musimy wierzyć, że nasz ród jest cenny i musi być podtrzymywany.
Często słyszymy: „Dziś nie będzie jedzenia", czasem jedynym pokarmem jest skąpa racja gotowanych pokrzyw. Z ogniem miewamy kłopoty, na szczęście jednak są płonące kryształy. Czasami mamy ucztę: zdarza się, że ktoś zabije dwa duże węże albo można złowić jedną z ryb. Podczas takich rzadkich okazji Kukurydzojady dają występ, a nazajutrz niektórzy z nich umierają. Ich ciała trzeba pociąć i wykorzystać do użyźnienia uprawy księżycowej kukurydzy dla przyszłych Kukurydzojadów.
Kukurydzojady mają powołanie, jak kapłani. Mieć w rodzinie Kukurydzojada to zarazem zaszczyt i hańba. W okresie dojrzewania ujawnia się znak Kukurydzojada: wyraz marzycielskiej rozpaczy, głodnego ducha w czas głodu, dostrzec też można szlachetną rezygnację, która jest silniejsza niż głód. Początkowo Kukurydzojady są krzepkie i silne. Na tym etapie wielu usiłuje wypełznąć z Doliny. Słyszano o kilku, którzy dotarli aż do przewieszek.
Wkrótce nadciąga zgnilizna. Kukurydzojady budzą się, plując zębami, krwią i ropą. Powinni zacząć uczyć się starodawnych pieśni i muzyki, powinni zabrać się do budowania instrumentów. Kukurydzojady warzą też piwo z księżycowej kukurydzy, które pije się podczas uroczystości. Browar śmierci jest zabójczy. Jeden kubek zabija w trzy dni... trzy dni strasznego bólu kości, krwawienia przez skórę, dosłownego pocenia się krwią. Chcąc uniknąć tak potwornej śmierci, Kukurydzojad wybiera towarzysza, który zabije go o świcie. Śmiertelny cios zadaje się nożem z obsydianu pod żebro, w serce.
Ucieczka z Doliny zaprząta nasze myśli. Może udałoby się wydrążyć tunel. Budowę rozpoczęto, ale po pięciu latach pracy nie dało się doprowadzić powietrza i robotnicy się udusili. Tunel już dawno się zapadł, ale do dziś widać wejście. Dobrze się tam łapie węże i jaszczurki.
Niektórzy zaczynają ćwiczyć wychodzenie z ciała, co ma im pozwolić na wylot z Doliny. Latacze dostają dodatkowe racje grifa, ale zdaniem wielu są zwykłymi leniwymi pasożytami.
- Stary, muszę opanować wychodzenie z ciała, kapujesz? - Opanowują więc, słońce wschodzi i zachodzi, dzieci się rodzą, starzy umierają.
Nie ma jak wysłać wiadomości z Doliny. Przywiązać ptakowi do nogi? Nie wiemy nawet, co to jest. Próbowaliśmy też puszczać sygnały dymne, ale musimy wydzielać skąpe porcje opału.
Latacze zajęli się telepatią. Jeden z nich zmontował urządzenie z kryształu kwarcu i drutu, który uzyskał, wkładając do ognia pewne kamienie, z których wytopiły się buły. Stopiony metal wyklepał na cienkie kawałeczki, z rybich skrzeli uformował sobie nauszniki, wreszcie przeprowadził druty od odrutowanego kryształu do nauszników. W nausznikach dało się słyszeć trzaski, urywki muzyki i ludzkich głosów. Słyszeliśmy ich... oni nas nie. Ale wiedzieliśmy, że tam są.
Z tej okazji urządziliśmy festyn. Wszyscy się popili. Rozdano piwo z księżycowej kukurydzy, dodatkowe racje grifa. Nie przesadziliśmy, ale było co świętować. Nie jesteśmy sami! Ktoś żyje na zewnątrz Doliny. Oni nas znajdą. Spuszczą liny. Wyciągną nas z Doliny tam, gdzie przez cały dzień świeci słońce. Nie zabraknie nam jedzenia. Znajdziemy się w niebie.
Pewnego dnia stało się. Nad głowami usłyszeliśmy ogłuszający huk, spojrzeliśmy w górę i zobaczyliśmy na niebie coś, co wyglądało jak legendarna Ważka. Zaczęliśmy machać i wołać. Pojazd unosił się przez chwilę, potem zawrócił i odleciał. Nazajutrz wrócił nad Dolinę z kilkoma takimi samymi jak on.
Jeden z pojazdów minął przewieszki i wylądował nad strumieniem. Latacze wybiegli na spotkanie dwóch ludzi wysiadających z pojazdu.
- Mucho gusto... buenos días... muchos años aquí.
Przybysze wyjaśnili, że wszystkich nas ewakuują, ale teraz mogą zabrać tylko pięciu. Pięciu lataczy wsiadło do powietrznego statku, który następnie wystartował.
Kolejna maszyna wylądowała, ale na widok zbliżających się Kukurydzojadów piloci podjęli decyzję o odwrocie.
- Tych żółtków trzeba poddać kwarantannie.
- Do mojego helikoptera nie wsiądą.
- Skontaktujemy się z Atlantą.
Piloci ostrożnie zrzucili paczki żywnościowe.
Wprowadzono surową kwarantannę... wokół Doliny rozmieszczono żołnierzy. Uzbrojone helikoptery miały uniemożliwić każdą próbę dotarcia do Doliny z powietrza. Żołnierze zawrócili helikopter wynajęty przez dziennikarzy, ostrzegając, że mają rozkaz zestrzelić każdy obiekt latający, który naruszy kwarantannę.
Wszystkich mieszkańców Doliny, czterdziestu mężczyzn i trzydzieści pięć kobiet w ubraniach ochronnych, przetransportowano do Atlanty i umieszczono w odosobnieniu. Dolina znajdowała się, co prawda, w Kolumbii, ale miejscowe władze z radością przekazały sprawę w ręce gringos, zamiast ryzykować przyjęcie odpowiedzialności za jakąś straszliwą epidemię.
Okazało się, że Kukurydzojady cierpią na chorobę popromienną. Mimo to ani na kukurydzę, ani na zmiany chorobowe na ciałach nie reagowały najczulsze i najnowocześniejsze wykrywacze promieniowania. Komisja badająca tę sprawę doszła do następującego wniosku: „Jeśli czynnikiem etiologicznym jest promieniowanie, to musimy stwierdzić, że jest to nieznana dzisiaj odmiana promieniowania".
Dziennikarze oczywiście prześcigali się w domysłach, gromko domagali się zgody na przeprowadzenie wywiadu z ludźmi z Doliny i na ich sfotografowanie. W odpowiedzi usłyszeli, że z uwagi na groźbę wybuchu epidemii należało zastosować drastyczne środki zapobiegawcze. Tylko naukowcy i lekarze z Centrum Kontroli Chorób będą mieli prawo dostępu do ludzi z Doliny, chyba że się okaże, iż nie ma niebezpieczeństwa rozprzestrzenienia się nieznanej choroby w świecie albo takie niebezpieczeństwo zostało zażegnane.
Dziennikarze utyskiwali, węszyli po Centrum, podtykali mikrofony każdemu, kto wchodził lub wychodził. Dokładne testy wykazały, że choroba kukurydziana nie jest bezpośrednio zaraźliwa, ale wywołuje ją nieznana substancja w kukurydzy bądź w ziemi uprawnej. Wszystkie próby wyodrębnienia tajemniczej substancji spełzły na niczym.
W końcu ludzi z Doliny wypuszczono i zwołano konferencję prasową. Latacze zdominowali konferencję, opowiadając legendę o Ważce zwanej „Esperanza". Bez końca snuto domysły, jak ludzie znaleźli się w Dolinie: odgrodziło ją od świata trzęsienie i obsunięcie się ziemi, mieszkańcy Doliny przeżyli katastrofę statku kosmicznego, oni lub ich przodkowie spuścili się do Doliny po linach, które następnie spadły.
Kukurydzojady założyły zespół rockowy o nazwie Świecąca Kukurydza i stały się fantastycznie bogaci. Kiedy przestały jeść zakażoną kukurydzę, rozwój choroby ustał. Chorzy zrobili sobie operacje plastyczne. Pozostali ludzie z Doliny się rozpierzchli, przy czym większość przeniosła się do latynoskich barrios w Los Angeles i Nowym Meksyku. Kilka osób pojechało do Nowego Jorku.
Po kilku latach o Dolinie zapomniano.
Względny Einstein, znany w rodzinie jako wujek, odkrył zależność między materią a energią. Niektórzy z nas uważają, że należało go zamordować w sitowiu. Einstein ustalił też, że prędkość światła wynosi 300 000 kilometrów na sekundę. Przy tej prędkości ziemia traci światło. Każdy mierzalny czynnik jest ilościowy, a każdy czynnik ilościowy wyczerpuje się w czasowym wszechświecie. Proces ten znacznie przyspieszyła fotografia. Zdjęcie nie posiada własnego światła i żeby zobaczyć fotografię, potrzebne jest światło. Ilekroć ktoś robi zdjęcie, o tyle mniej światła jest w obiegu. Ciemność na granicy pola widzenia gromadzi się, najpierw powoli... przytłumione głosy na granicy słyszalności.
Śmiały rabunek światła... sprawcy zbiegli z milionem kilowatów, wartym co najmniej sto milionów na czarnym rynku światła. Moduł Świetlny, czyli MŚ, jest niewielkim prostokątem podobnym do grubej karty kredytowej, który można umieścić w czytniku i wytworzyć określoną ilość światła.
Chcesz oświetlać swój dom i ogród w ciągu dnia? (Według przepisów strefowych masz taki obowiązek). Nad swoją pułapką masz kawałek przytulnego nieba jak parasol? Solidna klasa średnia, o krok przed wielkim zaciemnieniem... niebezpieczne zawody... jednego dnia rozświetlony niczym choinka, następnego dnia pogrąża się w mroku.
Czarnorynkowi spekulanci... Bar u Joego, neon zgasł wiele lat temu. Bar oświetla dziesięciowatowa żarówka, stoliki skrywa mrok. Do stolika przysiada się chłopak.
- Mam trochę światła. Wymienię na towar.
Chłopak traci wzrok od ciągłego przebywania w ciemnościach. Dopóki nie pojawi się światło, nie możesz wiedzieć, czym jest ciemność. Znikąd nie dobiega ani krztyna światła. Chłopak mruga w półmroku. Zależy mu tylko na takiej ilości światła, żeby mógł sobie zrobić zastrzyk. Wkrótce oślepnie i będzie potrzebował świetlnego chłopca jako przewodnika.
Jeśli zostały ci zapasy, możesz sam wytworzyć trochę światła; za określoną sumę można też zrobić transfuzję światła. Politycy usiłują przekonać ludzi, że mają system, który pozwala zjadać głosy i srać światłem. Mimo to światła jest coraz mniej, o czym wszyscy wiedzą. Światło oddala się od tej planety z prędkością 300 000 kilometrów na sekundę i nic nie jest w stanie sprowadzić go z powrotem. Wkrótce nie będzie można kupić światła za żadną ilość modułów świetlnych.
Koniec dnia
Zaszło słońce
Za jezioro
Za wzgórza
Za niebo
Pierwsze spotkanie Joego z Krainą Zmarłych: pierwszą rzeczą, jaką zauważa, są kałuże ropy na ciemnych ulicach, a może to tylko plamy oleistej ciemności. Czuć jednak wyraźnie ropę i zapach metanu. Niebo jest czarne i ciemnozielone.
Przychodzi do domu przy alei Pershing. Jest tam jego matka, a z Joego wysuwa się długa gadzia szyja, zakrzywia nad głową matki i zaczyna żarłocznie wygryzać jej z pleców kawałki ciała, złowrogi drapieżny gad ze starodawnego dołu ze smolą. Matka wybiega z sypialni, krzycząc:
- Śniło mi się coś strasznego! Śniło mi się, że zjadasz mi plecy!
Szary kot Palacz jest sojusznikiem w tej mrocznej, oleistej okolicy. Tamtej nocy, kiedy zginął Ruski, a ja myślałem, że nie powinienem był z nim tu przychodzić, Palacz znalazł go i wyprowadził, tak jak Fletch zdjął z drzewa rosyjskiego niebieskiego kociaka.
Istnieje wiele innych miejsc... restauracja/hotel/dworzec, gdzie człowiek nigdy nie jest pewny swojej rezerwacji i rzadko udaje mu się trafić z powrotem do pokoju, jeśli wyruszy na poszukiwanie śniadania, które zawsze trudno jest namierzyć.
Le Grand Hôtel des morts: windy, schody, wielopoziomowy kompleks pokoi, restauracji i sklepów. W windzie kilka razy miga mi Ian Sommerville, mijam go na korytarzach i w poczekalniach. Do recepcji stoi długa kolejka ludzi czekających na pokoje. Sam mam rezerwację na numer 317, ale nie mogę jej być pewny, skoro tyle osób napływa do hotelu. Wielu gości wygląda na Amerykanów; ostrzyżeni na jeża, z plecakami, niewątpliwie wrócili z Wietnamu. Słyszałem, że doszło do strasznego spiętrzenia.
To miejsce jest wielkim lotniskiem, portem, dworcem, są tu hotele, restauracje, kina i sklepy. Iana spotykam na półpiętrze przed butikiem. Jest niewyraźny, zwiewny, chłodny... przeprasza i wchodzi do środka. Stanowi dziwne połączenie matematyka (naprawdę rozumie takie sprawy jak teoria kwantów) z zimnym draniem. Jako starszy i mądrzejszy, jest gotów na tym poprzestać. Po chwili jednak wchodzę za nim i pytam dziewczynę o Iana Sommerville'a.
- Ach, tak - odpowiada dziewczyna, kiedy Ian wychodzi. Wymieniamy kilka martwych zdań. Nie ma znaczenia, kto co mówi.
- Czy jest tu Brion?
- Nie. Nie przyjedzie.
- Ciekawe, czy nadal mam rezerwację - jęczę żałośnie, Ian nie ma zdania na ten temat.
- Zeszłej nocy spałem na kanapie w pokoju z czterema czy pięcioma osobami.
- Cóż, to całkiem szczere stwierdzenie - odpowiada lakonicznie Ian, odwracając się na pięcie.
Butik składa się z kabin ułożonych według jakiegoś tajemnego wzoru. Wchodzi kilka czarnych dziewczyn, z którymi Ian rozmawia na tematy zawodowe, ale nie rozumiem, o czym mówią... skręty w niewłaściwą stronę, zgubione tropy prowadzą nas do tego butiku na obcej planecie, gdzie on czuje się swojsko, a ja nie, i nie sposób zasypać tej przepaści, Ian przyjechał tu w sprawach, o których nie mam pojęcia.
Hotel nazywa się La Farmacia, ale nigdzie nie mogę znaleźć apteki, żeby kupić kodeinę. Miasto wygląda na europejskie... Szukam lokalu, gdzie mógłbym zjeść śniadanie. Z tym zawsze są problemy. Idę aż na koniec linii metra, potem wracam do hotelu. Tam muszą być restauracje. Wchodzę do jednej, dość wypełnionej ludźmi, ale kelner mówi:
- To nie jest odpowiednie miejsce. Nie jest zbyt wytworne.
Przypomina mi się anegdota o pani Rubenstein: „Och, Ryszardzie, tak żałuję, że nie byłeś wczoraj na moim przyjęciu". Natychmiast połyka przynętę. „Ależ, księżniczko, nie zostałem zaproszony". „To było bardzo wytworne przyjęcie".
Zgrabny obraźliwy prztyczek od kelnera - szpetnego, kanciastego Włocha o kościstych kolanach i zapadniętej klatce piersiowej, porośniętej włosami, które wystają między guzikami koszuli. Ma długie, skołtunione włosy i znoszony czarny garnitur.
Odnajduję drogę powrotną do pokoju hotelowego. Z korytarza wchodzą za mną dwa psy, brunatny i szary. Najwyraźniej są to psy drzwiowe, ale ponieważ znajduję się w Krainie Zmarłych, nie muszę się martwić.
Kraina Zmarłych: długa ulica po obu stronach wysadzana drzewami, które niemal stykają się konarami. Dochodzi do końca ulicy, gdzie żelazne schody prowadzą w dół. Na schodach znajduje pieniądze, które skrzętnie wrzuca do pojemnika na śmieci, nucąc:
- Śmiecenie jest samolubne i niechlujne. Nie rób tego.
W Krainie Zmarłych ilościowa waluta jest bezwartościowa, a każdego, kto użyłby takiego środka płatniczego, uznano by za człowieka kompletnie pozbawionego smaku. U stóp schodów, prowadzących na kamienną promenadę nad rzeką, dostrzegam monetę wielkości srebrnego dolara. Moneta jest ze srebra albo jakiegoś jasnego metalu. Na środku widnieje płaski relief, przedstawiający dwie prawie połączone kości łopatkowe, tak jak łopatki rosyjskiego kota niebieskiego niemal się łączą, jeśli kot jest czystej rasy. To jest kocia moneta, a dokładniej rosyjska niebieska moneta, ponieważ w Krainie Zmarłych obowiązuje waluta jakościowa, odzwierciedlająca cechy, jakimi pielgrzym charakteryzował się za życia. Kocią monetę znajdzie tylko wielbiciel kotów.
Są tu monety dobroci: ich posiadacz pomógł komuś, nie oczekując zapłaty, jak tamten recepcjonista z hotelu, który przestrzegł mnie przed glinami, albo gliniarz, który podrzucił mi skręta, żebym mógł wypalić w wozie. Są monety dziecięce. Pamiętam dzieciaka ze snu, z oczami na szypułkach jak ślimak, który pytał:
- Nie chcesz mnie?
- Chcę!
Poza tym są monety łez, monety odwagi, monety Johnsona, monety prawości.
Czy są rzeczy, których nie zrobiłbyś za żadne pieniądze? Pod żadnym pozorem. W zamian za młode ciało! Moneta prawości zaświadcza o tym, że jej posiadacza nie można przekupić żadną łapówką ilościową. Moneta potwierdza, że jej posiadacz kategorycznie odrzucił pakt z diabłem.
Monety nie można ukraść ani przekazać nikomu, kto nie uzyskał prawa do jej używania. Monet nie można sfałszować. Skradziona moneta często matowieje i czernieje. Zawsze zadźwięczy fałszywie testowana na kamertonie. Każdy sklepikarz i właściciel zajazdu ma kamerton do sprawdzania monet, którymi płacą klienci. Prawdziwa kocia moneta zamruczy harmonijnie. Fałszywa lub skradziona moneta będzie syczeć i trzaskać. Każda moneta ma unikatowe brzmienie.
Moneta prawdy z chińskim ideogramem oznaczającym człowieka, który dotrzymuje słowa, dźwięczy prawdziwie. Nie potrzebujesz rachunku. Jeśli będzie fałszywa, zadźwięczy pusto i fałszywie jak Jerry Falwell. Kłamstwo wyjdzie na światło dzienne.
- Poproszę o rachunek.
- Wsunę ci go pod drzwi.
- Świetnie. Wtedy dam ci pieniądze.
Pewne monety są niezbędne do uzyskania innych monet. Tylko za monety tchórzostwa, upokorzenia i wstydu można kupić monetę prawdziwej odwagi. Jedynie za monety łez można kupić dziecięce i kocie monety, a także monety dobroci. Z kolei za kocie i dziecięce monety można nabyć niezmiernie rzadką monetę kontaktu. Zaświadcza ona, że posiadacz kontaktował się z innymi istotami. Monety świadczące o kontakcie z kotami są niezbędne do uzyskania monety kontaktu zwierzęcego.
Monety nikłej szansy, koń, który zrywa się z ostatniej pozycji i wygrywa na linii mety, oszołomiony od ciosów bokser, który podnosi się, kiedy sędzia doliczył do dziewięciu, i zwycięża przez nokaut, Samson zwalający świątynne kolumny. Wszyscy spisani na straty, ostatnia rozpaczliwa rozgrywka, moneta będąca ostatnią deską ratunku. Takiej monety można użyć tylko raz.
Tyle monet, a żadnej nie można kupić za pieniądze ani nic ilościowego. Diabeł handluje tylko towarem ilościowym.
- Czy jest coś, czego nie zrobiłbyś za pieniądze? Za młode ciało? Za nieśmiertelność?
- Owszem... nie wydłubałbym kotu oka... i wielu innych rzeczy.
Rozmowa natychmiast zostaje przerwana.
- Cóż, jeśli zamierzasz być taki.
Zamierzam. Wolę już biedzić się ze swoim siedemdziesięcioletnim ciałem niż przystać na jakąś szemraną propozycję.
Jest tam jeszcze jeden sklep. W którym domu, Kiki? Przerwy. Odnowić sojusz, który nie jest zabawny?
Znajomość okoliczności informator policyjny.
(Przerwa na słowo ode mnie).
Pensjonaty ze snu szepczą z Meksyku do Paryża... pył bezsennych nocy.
(Indianin wyszedł).
Limfatyczny szary zimowy spacer w porze przerwy.
Rzucam się na chłopaka tłustego jak szczur.
- Ssss. - Planeta zwierzęcych niechlujów.
Duchu kolibra, nie stworzyłeś owoców.
(Drobny zimny chichot).
Wyjechali, zostawiając okiennicę łomoczącą na wietrze.
Ślady opon w zamarzającym błocie.
Sztywna od spermy bandana w suchej szufladzie pustego hotelu, a obok zaschnięty karaluch.
Deszcz na pajęczynach, puste toalety letnich szkół.
Skorupki od jajek, wilgotne skórki od chleba, wyczesane włosy.
Duże puste poddasze: gipsowy pył opada mi na ramiona, co przypomina pierwszy łopot żagla podczas burzy, która wzbiera w ciszy morskiej. Gips sypie się już w całym pokoju. Wynośmy się stąd, póki czas!
W rowie z chłopcem z czasopisma. Letnia noc oddycha przez zasolone skrzela, porowaty smak na języku wśród pokryw skrzydeł i muszli, kamienie ułożone w kształt róży pod łukami bram, woń hiacyntów. Matka i ojciec zawiozą mnie do Liberty, miasteczka studenckiego w stanie Ohio. Kiki wcale się to nie podoba.
Ciepły wiatr zimowe rżysko
Późne popołudnie w latach dwudziestych
Pokój nad kwiaciarnią przy pustym placu, gdzie
znajdowałem węże pod zardzewiałym żelastwem
Mały zielony wąż pieści miłośnie mi twarz.
Woń spelunek, białe jedwabne szale, smokingi, zjawy
z lat dwudziestych, blaknące na papierze.
Boże Narodzenie było ciepłe sadza na topniejącym śniegu
Idąc wzdłuż granitowych murów ulicą Euklidesa
Powiedziałem do kuzyna
„Nie mogę uwierzyć, że to Boże Narodzenie".
Wigilia
W całym domu
Nie drgnie nic
Nawet wesz.
Wysoki pokój
Homary w wysokim pokoju
Na końcu ulicy imprezują
Trzeba ich było powstrzymać
Mick Jagger i ja chyba
Zaciągnęliśmy zasłony
To nie koniec
Wyruszam na polowanie
Pamiętaj
Zeszłej nocy wyły psy
Trzeba nakarmić psa
Błyskawica na południu Hiszpanii
Powiem ci trochę kryształów
I ananasów... ostatni homar
Zjesz homara?
Kochać się z tobą
W wysokim pokoju
Słodkie różyczki drogi stary książę
Gruby i połyskliwy w ciemnych okularach
Martwy na sedesie
Chodźcie, wybiórczy historycy
Nie bądźcie drażliwi
Drażliwy w mieszkaniu
Usłużnie dostrzegłem odrobinę centralnego ogrzewania
Drobny whippet i centralny żar
Wygłupy a jednak gdybym mógł
Telefon rozbrzmiewa na niebie
Zaśmieconym srebrem i BUM BUM
Masz szampana? Gdzie ja?
Mój Boże to wszystko jest takie -
Homar...
Niedźwiedzie polarne pasą się na soczystych zielonych łąkach. Wrzeszczący czarnoskóry chłopak tańczy w cywilnych kościach... szmaragdowe trąby powietrzne.
- To zawsze jej palce u stóp, żeby zostawić w spokoju.
Te magiczne wizje są całkowicie pozbawione zwyczajnych ludzkich uczuć i doświadczeń. Nie ma w nich przyjaźni, miłości, wrogości, lęku ani nienawiści. Nie ma reguł ani serii kroków, mogących doprowadzić człowieka do punktu, skąd coś widać. W konsekwencji takie wizje zagrażają każdemu systemowi dogmatów. Każdy dogmat musi postulować drogę, pewne kroki, które doprowadzą do zbawienia, obiecywanego przez ów dogmat. Chrześcijańskie niebo perłowych bram i śpiewających aniołów, muzułmański raj wiecznych dziwek i wody pod dostatkiem, komunistyczne niebo państwa robotników. W przeciwnym razie nie ma miejsca na hierarchiczną strukturę, która mediuje między dogmatem a człowiekiem, która dyktuje drogę.
Chcąc trwać w czasie, każda struktura musi raz po raz pojawiać się w przewidywalny sposób. Wizje, przebłyski Zachodniej Krainy istnieją nie w czasie, ale w przestrzeni. Jest to inne medium i inne światło, bez żadnych czasowych współrzędnych czy znaków. Medium to posiada pewne podobieństwo do hologramów.
Pamiętam wystawę wczesnych hologramów, w większości figur szachowych, w małych szklanych gablotkach. Przedmioty te mają w sobie coś dziwnie przytłaczającego, obcego. Medium wzroku można sfałszować. Może je sfałszować hologram. Jednak sfałszowane medium staje się mylące i przykre. Hologram jest złudzeniem magii bez magii.
Jednym z najrzadszych duchów, którego najtrudniej zobaczyć, jest kotojeleń: pół jeleń, pół kot. W tym duchu roślinożerca jednoczy się z mięsożercą. Kotojeleń jest jasnozielony, ma łeb i rogi jelenia oraz kocie pazury. Potrafi się wspinać na drzewa i biec z dużą szybkością. Może jeść mięso albo trawę. Kiedy je mięso, ma kocie zęby. Kiedy je trawę, ma zęby jelenia. Kotojelenia można zobaczyć tylko na leśnych polanach w czarnozielonym świetle tornada.
Kotojeleń jest bowiem duchem tornad i trąb powietrznych, o zwinności i sile kota oraz szybkości jelenia. W jego zielonoczarnych oczach trzaskają błyskawice. Kotojeleń potrafi unieść nawet najcięższe brzemię rozpaczy i beznadziei, lęku, apatii i śmierci. Kiedy zostaje przywołany, cały ciężar czarnej magii i negatywnych sił zostaje wciągnięty z powrotem do źródła i wessany w czarny lej. Tego ducha nie mogą przywołać żadne słowa, a tylko całkowita pustka.
Musisz znaleźć małą, okrągłą polanę, otoczoną krzewami i drzewami, ale otwartą z jednej strony. Na środku polany na stercie czarnych kamieni umieść kryształowy barometr. Kamienie są gładkie, wypolerowane przez nasienie ze snu. Teraz stań na północnym skraju polany. Wszystkie myśli i uczucia wyrzuć przez kość ogonową. Zostanie z ciebie szkielet z kryształowych kości. Kiedy ciało wtopi się w mech, temperatura obniży się o dwadzieścia stopni w ciągu dwudziestu trzech sekund, barometr zacznie spadać, aż imploduje w czarnym świetle. Wtedy w zielono-czarnym świetle tornada ujrzysz kotojelenia.
Kotojeleń będzie stał przez sekundę zatrzymanego czasu. Potem usłyszysz świst wiatru wśród drzew, koci jęk przechodzący we wrzask, czarne kamienie zawirują swobodnie wokół kotojelenia. Niebo i drzewa, jezioro i rzekę, wszystko wciągnie wirujący lej. Nie zostanie kamień na kamieniu. Kotojeleń jest duchem totalnej rewolucji i totalnej zmiany. Kotojeleń jest duchem czarnej dziury.
PRACUJĘ DLA CZARNEJ DZIURY,
GDZIE NIE OBOWIĄZUJĄ PRAWA NATURY.
Pracuję dla czarnej dziury
Sprawię, że muł się ocieli
Jestem nieproszonym prętem
Zbłąkaną samowolną dusza
Wyskakuję to tu
To tam
Nie mam ludzkiego celu
Jestem osobliwością
Nie mam ludzkiego ja
Nikt mi nie może zapłacić
Nikt mnie nie może uwolnić
Jestem zamkiem bez klucza
Osobliwością.
Drzewa mają po sześćdziesiąt i dziewięćdziesiąt metrów wysokości. Podnosząc wzrok, widzi coś, co na pierwszy rzut oka przypomina liście w jaskrawych kolorach, jednak barwy przemieszczają się i zmieniają, w miarę jak kolorowe wiatry mieszają się i wirują, czerwone, pomarańczowe, żółte, rdzawe, tylko zielone liście i błękitne niebo pozostają ostre i bolesne. Pod drzewami biegnie bardzo stara ścieżka, koryto głębokie na mniej więcej metr. Gdzieniegdzie po bokach wystają korzenie, które krzyżują się na dnie... trzeba patrzeć pod nogi.
Stwierdza jednak, że jego ciało unika przeszkód. Stąpa lekko, długimi krokami. Mięśnie rysują się pod ubraniem, palce stóp są porozdzielane, genitalia w sączku. To jego druga skóra z lekkiego, mocnego, gładkiego materiału w zielone i żółte cętki, zmieniającego kolor, kiedy idzie przez światło i cień.
Nasiąka ciszą i nie jest w stanie wymówić: „Dokąd idę?".
Odchodzenie i przychodzenie są obecne jednocześnie, nie rozdziela ich linearna sekwencja słów.
Teraz mija długi, niski budynek. Rynsztok ciągnie się w dal. Wzdłuż budynku biegną jakby tory kolejowe, które rozgałęziają się na bok w złożonych wzorach. W tym labiryncie są wewnętrzne wieże, znane jedynie mieszkańcom, ponieważ labirynt jest wbudowany w duszę. Człowiek z innym wzorem labiryntu z pewnością by zabłądził.
Widzi kanały, drogi i wieże, sięgającą nieba misterną siatkę zamków, śluz, ogrodów i pływających domów, ciągniętych przez wielkie żółwie z otworami na liny w skorupach. Żółwie o błoniastych łapach poruszają się ze zdumiewającą szybkością i siłą, ciągnąc barki z towarami i pasażerami.
W oddali dostrzega duże jezioro w mlecznym świetle. Nigdzie nie widać słońca ani satelity. Tak łagodne, równomiernie rozchodzące się światło musi być światłem odbitym. Co pewien czas spotyka na swej drodze ludzi. Ich ciała wyczuwa jako dokładne przemieszczenie.
Wreszcie sobie przypomniał. Wcześniej ani razu nie udało mu się odtworzyć tego snu po przebudzeniu. Szedł w wielkim tłumie ludzi, którzy mieli w sobie coś wschodniego. Świeciło upiorne jasne słońce, a ludzie byli na wpół nadzy. Milczący, spowolniali, wyglądali na zagłodzonych. Panowała całkowita cisza, tylko słońce i milczący tłum.
Szedł wśród nich, niosąc duży zakryty kosz. Miał go gdzieś zanieść, ale nie potrafił znaleźć miejsca, gdzie mógłby go zostawić. Strasznie było tak iść przez tłum, nie wiedząc, gdzie złożyć brzemię, które dźwigał od tak dawna.
Szedł tak długo, aż dotarł do torów kolejowych. Po obu stronach ciągnęły się rzędy rozpadających się domów. Na ciasnych podwórkach za domami gniły wychodki, a na sznurach suszyły się podarte, dymiące szmaty. Sama ziemia wyglądała na brudną i opuszczoną. Niekończący się przepływ ludzkości przez niekończący się czas. Ostrzeżenie... snop przerażenia, przyszłość czerni, błąd i zniszczenie między świetlistością a mrokiem. Potworny sen, jęki, szuranie nogami po podłodze, może nawet coś więcej.
25 grudnia: Wczoraj przepisałem fragment ze snem z książki Serce to samotny myśliwy Carson McCullers. W myślach biegłem w tym śnie, kiedy zdjął mnie znajomy chłód, zwiastujący zdziwione i straszne zrozumienie...
- Co jest w koszu?
Powracający sen o wchodzeniu do ciemnego pokoju. Ktoś leży na łóżku. Budzę się, krzycząc:
- Nie! Nie! Nie!
Przypadek z koszem. Straszne jasne słońce utknęło na niebie. Nie ma gdzie postawić kosza, kiedy tak idzie przez milczący tłum ludzi o wygłodniałych twarzach. Nie jest to głód jedzenia, ale czegoś innego, czego tam nie ma. Nie wie, gdzie złożyć brzemię, które dźwigał od tak dawna.
W koszu umiera dziecko. Znikąd pomocy pod tym słońcem, co utknęło na starym filmie, z którego życie wycieka powoli i cicho jak sunący tłum.
Powiedzenia starego Białego Myśliwego.
Nie zdobędziesz prawdziwej odwagi, dopóki nie stracisz odwagi. Musisz ją stracić podle, całkowicie... podwinąć ogon i czmychnąć. Żadna euforia nie może się równać z odzyskaną odwagą. Dlatego prawie zawsze jest to odwaga zgubna. Czym mógłbyś ją przebić? A jeśli nie zostało ci nic, czym mógłbyś ją przebić, na co tu jeszcze czekasz?
Nigdy nie walcz z lękiem twarzą w twarz. Wszystkie te bzdury o wzięciu się w garść, a im mocnej ciągniesz, tym jest gorzej. Wpuść lęk do środka i bacznie mu się przyjrzyj. Jaki ma kształt? Jakiego jest koloru? Niech lęk obmyje cię od środka. Wycofaj się i trwaj. Udawaj, że lęku nie ma. Stań się trywialny. Ciekawe, co podadzą na tym przyjęciu wydziałowym? Na pewno jakiś żrący poncz, od którego nabawię się przepukliny rozworu przełykowego. Mozolny rytuał przyjęć wydziałowych i biurowych ma ci przypomnieć, że ostry lęk i nuda wzajemnie się wykluczają.
Istnieje wiele sposobów na zdystansowanie się od lęku. Zachowaj milczenie i oddaj głos lękowi. Poznasz go po tym, co robi. Śmierć nie lubi, by oglądać ją z tak bliska. Śmierć musi zawsze wywoływać zdziwiony okrzyk: „To ty!".
Ostatnia osoba, jaką spodziewałeś się ujrzeć, a jednocześnie któż, jeśli nie ona?
Kiedy de Gaulle, po ostrzelaniu jego samochodu z karabinów maszynowych, strzepnął z klapy potłuczone szkło i powiedział: „Encore!", śmierć nie mogła go tknąć.
Nie można mówić do śmierci: „A, to znowu ty!".
Śmierć nie jest w stanie tego znieść.
Francis Macomber i Lord Jim: stracona odwaga. Obydwaj czmychnęli. Odwaga odzyskana: śmierć.
MASZYNA ŻYCZEŃ
Stary pisarz mieszkał w przerobionym wagonie towarowym na wysypisku śmieci nad rzeką. Wysypisko należało do firmy rozbiórkowej, a pisarz zatrudnił się jako dozorca. Dowódca wysypiska śmieci. Czasami nosił marynarską czapkę. Już nie pisał. Blokada twórcza. Zdarza się.
Zapadał zmrok, był wieczór Bożego Narodzenia. Pisarz przeszedł właśnie czterysta metrów do postoju ciężarówek, gdzie sprzedawano kanapki z indykiem na gorąco, z sałatą i sosem. Wracał z kanapką do domu, gdy usłyszał miauczenie. Drogę zaszedł mu mały czarny kot. Pisarz postawił torbę, nachylił się do kota, a ten skoczył mu w ramiona i przytulił się, mrucząc głośno.
Duże, miękkie płatki śniegu sypały się z nieba, jakby nadciągał stamtąd na świat kres dla wszystkich - żyjących i zmarłych, przypomniał sobie pisarz. Dlatego zabrał małego czarnego znajdę do wagonu towarowego i podzielił się z nim kanapką z indykiem.
Nazajutrz poszedł do najbliższego sklepu i kupił zapas karmy dla kotów. Znajdę nazwał Palacz, nawiązując do Czarnych Palaczy. Są to szczeliny w skorupie ziemskiej, trzy tysiące metrów pod powierzchnią morza, gdzie nie ma tlenu ani światła, za to panuje ogromne ciśnienie. Wydaje się oczywiste, że nie mogą tam istnieć żadne formy życia. Mimo to wzdłuż szczeliny Czarnego Palacza życie wprost kipi: olbrzymie kraby, robaki długości stu dwudziestu centymetrów, małże wielkie jak talerze. Kiedy wyłowiono jednego z takich małży, rozszedł się podobno smród, jakiego nikt wcześniej nie znał. Stworzenia te zjadają minerały i wysysają składniki odżywcze z siarkowodoru.
Palacz był dziwnym kotem. Sierść miał połyskliwą i czarną jak sadza, białe oczy migotały w ciemności. Rósł szybko. Palacz, stworzenie z pozbawionych światła otchłani, gdzie życie w znanej postaci nie może istnieć, przyniósł ze sobą światło i kolor, tak jak kolory wylewają się ze smoły. Z obszaru całkowicie pozbawionego powietrza, gdzie ciśnienie zmiażdżyłoby łódź podwodną jak puszkę po piwie, kot przyniósł skompresowaną odmianę życia. Odżywiał się fosforyzującymi minerałami, więc jego oczy migoczą jak diamenty. Jego ciało jest uformowane z braku światła. Palacz darzy pisarza szczególną miłością, pochodzącą ze szczególnego miejsca; ma do przekazania pilną jak wulkan lub trzęsienie ziemi wiadomość, którą tylko pisarz potrafi odczytać.
Pisarz znowu zaczyna pisać, oczywiście opowiadania o zwierzętach. W poszukiwaniu bohaterów wertuje The Audubon Society Bool of Animal Life... Nietoperz tropikalny o długich, smukłych czarnych palcach i spiczastym smutnym czarnym pyszczku, do złudzenia przypominającym pyszczek Palacza. Z żółwiej skorupy wyziera nietoperz rybak nocny. Podpełza nietoperz blady, jedyny odżywiający się na ziemi. Przewracając strony, pisarz gładzi ilustracje i przyciąga je ku sobie ruchem zaobserwowanym u pewnej kotki, która przyciągała ku sobie pięcioro kociąt.
Na widok lemura mokoka o okrągłych oczach i wystającym czerwonym języczku pisarz doświadcza niemal bolesnej rozkoszy... jedwabista sierść, błyszczący czarny nosek, oślepiająca niewinność. Galago o wielkich okrągłych żółtych oczach, palcach przednich i tylnych łap wyposażonych w maleńkie przyssawki... Rosomak o gęstej czarnej sierści, z ciałem płasko przy ziemi, głową zadartą w górę, by obnażyć zęby w złośliwym, obleśnym uśmieszku. (Rosomak skrapia swoje pożywienie piżmem, którego nie zniesie żadne inne zwierzę). Piękny lemur katta, skaczący po lesie jak na pogo, lotokot z dwoma tajemniczymi zwojami w mózgu. Należący do najrzadszych zwierząt palczak wielkości kota, z długim puszystym ogonem, o okrągłych pomarańczowych oczach i cienkich, kościstych palcach, zakończonych długimi, ostrymi jak igły pazurami. Tak dużo zwierząt, a on kocha je wszystkie.
Palacz zniknął. Stary pisarz porozwieszał po okolicy jego zdjęcie i wyznaczył pięćdziesiąt dolarów nagrody. W końcu kupił maszynę życzeń. Instrukcja obsługi jest prosta. Fotografię, obcięty paznokieć, włos lub cokolwiek związanego z przedmiotem twojego życzenia umieszczasz między dwiema miedzianymi płytami, poruszanymi przez induktor, zasilany zwykłym prądem. Następnie wypowiadasz życzenie.
- Wiesz pan, nie twierdzę, że to działa, ale znam gościa, który usunął trądzik ze szpetnej twarzy swojej córki. Dopóki nie usunął trądziku, nikt nie wiedział, jak bardzo paskudną miała twarz, więc może nie powinien był tego robić. Potem ten sam gość wypowiedział życzenie, żeby hemoroidy jego babki w znacznym stopniu ustąpiły. Przedtem były jak dżdżownice, teraz wyglądają jak małe czerwone robaczki, które zakładasz na haczyk. Inny facet wyciągnął tasiemca ze swojej ciotki, która przytyła o pięć kilo w ciągu tygodnia.
- Czy ta maszyna może zrobić coś pozytywnego, na przykład odnaleźć zaginionego kota?
- No, nie wiem, ale coś mi się zdaje, że dla tego ustrojstwa nie ma rzeczy niemożliwych.
- „Wszystko jest w zaniechaniu, w niewierze, w zawahaniu".
- Że co?
- Ezra Pound.
- Powiedz Ezrze, żeby schował próżność do kieszeni. Pamiętaj też, że to jest maszyna do mordowania. Musisz to usłyszeć: pewien człowiek życzył sąsiadowi śmierci. Sąsiadowi odbiło, rzucił się na tamtego z piłą mechaniczną, przeciął go na pół jak w numerze cyrkowym z przepiłowaną kobietą, z tą różnicą, że facet, który życzył sąsiadowi śmierci, nie mógł się ukłonić. Na koniec sąsiad padł trupem, takie to było wspaniałe. Dlatego zanim wypowiesz jakieś ohydne życzenie, dobrze się zastanów.
Stary sprzedawca maszyn do życzeń pada na kolana i splata dłonie.
- Daj mi kobitek, obsyp mnie bogactwem! - szydzi.
Bogowie przypadku nie lubią dłużników, sknerów, jęczydusz. Daj maszynie jękliwe życzenie, a wkrótce dostaniesz prawdziwy powód, żeby jęczeć. Tym, co wypowiadają życzenia bez przekonania, zostanie odebrane nawet to, co mają.
- Chcę tylko jednego.
- Wobec tego, w taki czy inny sposób, przypuszczalnie to dostaniesz. Oto twoja maszyna, zapakowana jak prezent gwiazdkowy. Muszę jeszcze zadzwonić w kilka miejsc.
Po powrocie do wagonu towarowego stary pisarz rozpakował maszynę życzeń i podłączył do prądu. Następnie usiadł przed maszyną i wymówił w myślach bezwarunkowe życzenie powrotu Palacza, martwego lub żywego, bez względu na konsekwencje. Wiedział, że spełnienie życzenia może spowodować trzęsienie ziemi (niespotykane w tej okolicy) albo zimowe tornado. Kto wie, może nawet rozedrze znany wszechświat na strzępy?
- Niech spadnie.
Przez okno wagonu widział spadające płatki śniegu, jak w szklanej kuli, przycisku do papieru. Jego życzenie jest potężną siłą. Pisarz może sięgnąć przed siebie i odwrócić przycisk do papieru do góry dnem. Może rozbić go na połówki. Widzi, jak Palacz, ze śnieżnymi kryształkami na sierści, biegnie przez zimowe rżysko, jest coraz bliżej. Nagle, choć trudno w to uwierzyć, rozlega się drapanie do drzwi i ćwierkoczące miauczenie Palacza. Pisarz uchyla drzwi i do środka wlewa się ciemność.
- Wygląda na to, że otworzył drzwi, żeby zaczerpnąć powietrza, dostał zawału i zamarzł - oświadczył rzecznik policji.
Czujny, ambitny reporter przeprowadził dochodzenie i napisał artykuł, który stał się jego przepustką do Nowego Jorku i sławy dziennikarza śledczego, specjalizującego się w zjawiskach nadprzyrodzonych.
ZDUMIEWAJĄCA HISTORIA
WIDMOWEGO KOTA PISARZA
- To było coś jak ze Strefy mroku - mówi sąsiad zmarłego. - Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Kiedy William Steward Hall wprowadził się rok temu do Lost Fork, tylko jeden człowiek wiedział, kim on jest i skąd przybył. Tym człowiekiem jest Eugene Williams, emerytowany profesor literatury angielskiej. Poniższa relacja jest oparta na wywiadzie z profesorem Williamsem:
Trzydzieści lat temu Hall napisał książkę zatytułowaną O chłopcu, który strugał zwierzęta z drewna. Opowiadała ona o kalekim chłopcu, który strugał z drewna zwierzęta, a następnie ożywiał je za pomocą rytuałów masturbacyjnych. Kiedy jego kreacje na powrót zamieniły się w drewno, chłopiec umarł, przez co tchnął w nie życie po raz ostatni. Zwierzęta się rozpierzchły. Książka przyniosła pisarzowi sławę. Stała się przedmiotem zajadłych ataków i pochwał bez umiaru. Hall już nigdy więcej nic nie napisał.
Podczas pobytu pisarza w tych stronach profesor Williams był jego jedynym gościem:
- Był dobrym rozmówcą, ale nauczyłem się nie pytać o jego następną książkę. Z głębokim, wprost żałobnym smutkiem poprosił mnie, żebym już nigdy o tym nie wspominał. Chyba naprawdę był w żałobie. W tamtej książce uśmiercił sam siebie.
- Na Boże Narodzenie wyjechałem z miasta. Po powrocie na początku stycznia poszedłem odwiedzić Billa. Powiedział mi, że w Boże Narodzenie znalazł kota, którego nazwał Palaczem. Słyszałem dziwne ćwierkoczące miauczenie, ale nic nie widziałem. Dopiero po chwili zrozumiałem, że to Bill wydaje ten odgłos, nie otwierając ust. Trochę nieswojo się poczułem, ale to było nic w porównaniu z tym, co stało się potem.
- Bill otworzył puszkę karmy dla kotów, ciągle wydając ten odgłos, a ja niemal widziałem tam kota. Potem klęknął na czworaka i mrucząc, otarł się o niewidzialne nogi. Wyprostował się, postawił puszkę na podłodze, klęknął i zaczął jeść.
- To było dla mnie za dużo. Dopiero po tygodniu zdobyłem się na to, żeby ponownie go odwiedzić. Zastałem go w stanie rozpaczy. Powiedział, że Palacz zniknął. Zamierzał wyznaczyć nagrodę i pokazać sąsiadom zdjęcie Palacza. Przewołana fotografia była tylko czarną plamą, ale ludzie chcieli zrobić mu przyjemność, więc udawali, że widzą tam kota.
- To rzeczywiście bardzo czarny kot.
Pomyślałem, że zdobędę czarnego kotka i powiem Hallowi, że znalazłem go w pobliżu, ale zanim zdążyłem to zrobić, opowiedział mi o maszynie życzeń, która pozwoli mu odzyskać Palacza.
- Cóż, warto spróbować - powiedziałem.
- To wszystko, co mam do powiedzenia. Myślę, że życzenie Halla spełniło się, w taki czy inny sposób.
- Co się stało z maszyną życzeń?
- Mam ją. Policja znalazła odręcznie spisany testament, w którym Hall zostawił mi cały swój dobytek. Nie było tego wiele: naczynia kuchenne, karma dla kotów, trochę narzędzi, maczeta, Ruger Speed-Six Magnum, dubeltowa strzelba Rossi kaliber dwanaście oraz maszyna życzeń.
- Czy zamierzasz jej użyć?
- Nie... ale kto nie przyjmie amuletu z małpiej łapki?
Rok 1959 w Paryżu, w hotelu Beat przy Git-le-Coeur 9, był gorączkowym, pompatycznym okresem. Wydawało się nam, że jesteśmy międzyplanetarnymi agentami prowadzącymi śmiertelny bój... bitwy... szyfry... zasadzki. Wtedy to wszystko wydawało się prawdziwe. Kiedy patrzysz stąd, to kto wie? Obiecano nam ewakuację z czasu i przestrzeni. Otrzymywaliśmy wiadomości, nawiązywaliśmy kontakty. Wszystko miało znaczenie. Zagrożenie i lęk były jak najbardziej prawdziwe. Gdy ktoś próbuje cię zabić, nie masz wątpliwości. Lepiej rusz tyłek i walcz.
Pamiętasz, jak wywołałem wybuch energii, który zgasił wszystkie światła w londyńskiej dzielnicy Earl's Court aż do North End Road? Za pięć funtów tygodniowo wynajmowałem wtedy pokój w hotelu Express, dawno już rozebranym. A wiatr, jaki przywołałem niczym Conrad Veidt w jednym z filmów? Z uniesionymi rękami stał wysoko na wieży, wołając: „Wiatr! Wiatr! Wiatr!". Wichura pozrywała okiennice ze sklepów przy World's End i wywołała fale, które zabiły kilkaset osób w Holandii, Belgii czy gdzieś tam.
Z miejsca, gdzie teraz jestem, wszystko to czyta się jak powieść fantastyczno-naukowa, może nie najwyższych lotów, ale wtedy nosiło to wszelkie znamiona realności. Były ofiary śmiertelne... nawet całkiem sporo.
Cóż, stąd nie można się wydostać. Nie ma żadnego ważnego zlecenia. Ratuj się, kto może. Jak powiedział tamten dziad we śnie: „Może przegraliśmy". To właśnie się dzieje, kiedy człowiek przegrywa.
Jednak w tamtych czasach wciąż jeszcze istniały purpurowe spłachcie, wiry czasowe przy brzegu rzeki. Pamiętam Cygana z pawianem skaczącym przez koło w takt starej, obleśnej melodii, pamiętam niedźwiedzia w kagańcu, tresowaną kozę wchodzącą na drabinę i niemieckiego grajka o wilczej twarzy i drobnych ostrych zębach. Odeszli, wszyscy odeszli... Wkrótce ci, co mogliby po nich tęsknić, także odejdą.
Jestem więc tu, w Kansas, z moimi kotami, jak honorowy przedstawiciel planety, która zgasła wiele lat świetlnych temu. Może faktycznie nim jestem, kto wie.
Reżyser miota się po pustej scenie, wydając bezsensowne polecenia. Radio nie działa. Broń przestała funkcjonować wiele lat świetlnych temu. Cień, czyli potwornie okaleczona pamięć, czepia się szczątków, czyli Sekhu. Duch, który musi pozostać w ciele po odejściu pozostałych: te same szczątki, które umożliwiły innym odejście, pierwotnie dostarczyły im zbiornika, gdzie mogli zamieszkać.
Palm Beach na Florydzie. Sanford Avenue 202. Matka i ja pijemy whisky z cukrem i skórką cytrynową, którą przyrządzam codziennie o szesnastej. Próbujemy uchronić mojego syna Billa przed zaplątaniem się w jeszcze większe tarapaty przed procesem, który wytoczono mu pod zarzutem posługiwania się sfałszowanymi receptami na amfetaminę.
Matka wchodzi do mojego pokoju z torbą pełną buteleczek po środkach uspokajających, które leżały u Billa, gdzie bez trudu mogli je znaleźć gliniarze z wydziału narkotykowego. Obciążoną kamieniem torbę zabieram nad jezioro Worth i wrzucam do wody.
Codziennie idę do końca piaszczystej drogi nad morzem, żeby doczekać szesnastej. Raz zatrzymał się wóz policyjny, wjechał na drogę, gliniarze przyjrzeli mi się i zawrócili.
- To tylko stary pierdziel z laską i podwiniętymi nogawkami.
Przynajmniej śmiem zjeść brzoskwinię.
Sen rozgrywa się dokładnie tam, na piasku, pośród drewna wyrzuconego przez fale. Budynek w kształcie litery L z otwartymi drzwiami. W drzwiach stoi stary dziad, który mówi:
- Przegraliśmy!
Były chwile zarówno katastrofalnej klęski, jak i chwile tryumfu. Czysty instynkt zabijania. Przekonujesz się, co znaczy przegrać. Haniebny lęk i upokorzenie. Walczyliśmy dalej, choć nie mieliśmy broni. Opuszczeni. Odcięci. Mimo to nosiliśmy mundury galowe odległej planety, która dawno już zgasła. Wiadomości z centrali? Jakiej centrali? Ratuj się, kto może, o ile ktoś ma jeszcze jakieś „się". Nie ma takich wielu.
Patrzę na dużą książkę, z papieru wytworzonego z jakiegoś ciężkiego, przezroczystego materiału. Kartki są niebieskie, druk niewyraźny. Książka jest przytwierdzona do podłogi balkonu. Patrzę na książkę, kiedy wtrącają się dwie Chinki, mówiąc do kogoś, kogo nie widzę zbyt wyraźnie:
- To śmieszne. W końcu to tylko stary dziad.
Wojny prowadzi się po to, by zwyciężać, a oto co się dzieje, kiedy przegrywasz. Mimo to samo pozostanie przy życiu to już zwycięstwo.
Śmierć duszy przybiera wiele postaci: osiemdziesięciolatek pije z wypełnionego po brzegi sedesu, zatkanego gównem.
- Przegraliśmy!
Oddziały onkologiczne, gdzie śmierć jest równie banalna jak basen dla chorych. Tylko puste łóżko, które trzeba przygotować na przyjęcie kolejnych szczątków. Chodzące szczątki, wypełniające wielkie szpitale, nawiedzane przez nicość.
Drzwi zamykają się za tobą i zaczynasz się orientować, gdzie jesteś. Ta planeta jest obozem zagłady... drugą i ostatnią śmiercią. Szansa na wydostanie się stąd wynosi może jeden na miliard. To już ostatnia partia.
Nie powinno się lekkomyślnie przywoływać zaprzyjaźnionego Palacza, stworzenia z pozbawionych światła otchłani, gdzie ciśnienie spłaszczyłoby lufę. Palacz wyłania się w wybuchu ciemności.
Pamiętaj, Palacz przypomni ci złożoną obietnicę.
NOWOŻEŃCY ZGINĘLI W GWAŁTOWNYM POŻARZE...
- Nie w ten sposób! - woła przerażony człowiek, który wypowiedział niemądre życzenie. - Spartaczył operację, w wyniku czego zostałem sparaliżowany, a potem zabrał mi cholernego ptaka. Chciałem tylko zrujnować go oskarżeniem o błąd medyczny, chciałem, żeby stracił prawo do wykonywania zawodu, żeby ledwo wiązał koniec z końcem jako akuszer, a ona żeby handlowała na Piccadilly. Nie zamierzałem ich spalić. Hm, cóż, faktycznie powiedziałem: „Do diabła z nim, a ona niech się smaży razem z nim". Ale nie miałem na myśli...
Uważaj i pamiętaj, że istnieje coś takiego jak za dużo dobrego. Tak jak ten mądrala, który chce, żeby wszystkie jego życzenia natychmiast się spełniły. Budzi się, musi się ogolić i ubrać - tylko to powiedział, a już zrobione, śniadanie zjedzone, w biurze kolejny milion dolarów, coraz szybciej i szybciej, całe życie wypalone w kilka sekund. Chwyta się radości, młodości, niewinności, czarownych chwil, które pękają pod jego dotykiem jak bańki mydlane.
Pan Hart pragnął niezawodnej broni, która zapewniłaby mu stałe bezpieczeństwo. Ma niezdrową, pokrytą krostami twarz, która aż pęka pod naporem tak odrażającej tajemnicy, że tylko nieliczni mogą ją poznać i przeżyć. Ludzie uciekają przed nim w panice lub padają z wywalonymi językami i popękanymi oczami. Może te oczy widziały Palacza.
Joe krząta się po domu, parzy herbatę, pali papierosy, czyta jakieś bzdury, ale raz po raz przyłapuje się na tym, że wstrzymuje oddech. W takich chwilach z ust wyrywa mu się odgłos bólu prawie nie do zniesienia. Nie sposób umiejscowić tego bólu gdzieś w ciele. Dokładnie rzecz biorąc, nie jest to nawet jego ból. Joe czuje, jakby jakaś istota w jego wnętrzu straszliwie cierpiała, a on nie wie dlaczego ani jak uśmierzyć ten ból, który odbiera jako paraliżujące znużenie, niemożność wykonania choćby najprostszej czynności, jak wypełnienie wniosku o przedłużenie prawa jazdy. Co noc obiecuje sobie, że zrobi to nazajutrz, ale nazajutrz stwierdza, że po prostu nie może. Myśl o tym, że miałby usiąść i to zrobić, sprawia mu pośredni ból który wysysa z niego siły tak, że ledwo może się ruszyć.
Co jest nie w porządku? Po pierwsze to, że nie ma ani jednego miejsca, skąd cokolwiek wygląda w porządku. Joe nie może wyobrazić sobie drogi wyjścia, ponieważ nie ma miejsca, które mógłby opuścić. Jego jaźń rozsypuje się na strzępy i odłamki, fragmenty starych piosenek, luźnych cytatów, ulotnych, zdecydowanych i ukierunkowanych zrywów, które nie prowadzą donikąd i do niczego, jak ciało opuszczane w chwili śmierci przez kolejne dusze.
Jako pierwszy odchodzi Ren, tajemne imię. Przeznaczenie. Znaczenie. Reżyser wtacza się na zapadającą się scenę. W obskurnych hotelach teatralnych aktorzy gorączkowo się pakują.
- Nie zawracaj sobie głowy tymi mandami, John. Reżyser jest na scenie, a wiesz, co to oznacza w show-biznesie!
- Ratuj się, kto może!
Następna w kolejności jest Sekem, energia. Inaczej mówiąc, technik, który wie, które przyciski wciskać. Po przyciskach nie zostało ani śladu. Sekem znika z beknięciem.
Potem Khu, strażnik, intuicyjny przewodnik po niebezpiecznym labiryncie. Teraz jesteś zdany sam na siebie.
Później Ba, czyli serce. „Tępy rozkład uczuć". Nie zostało mu nic oprócz uczuć dla kotów. Ludzkie uczucia usychają i zostają po nich tylko martwe okruchy, porzucone w jakiejś odległej szufladzie. „W pomarszczonej dłoni trzymał zdjęcie małego chłopca... w zamglonej, poszarpanej dali ktoś zatrzasnął szufladę biurka", (cut up z lat 1962-1963).
Czy to Ka, sobowtór, cierpi tak straszny ból? Uwięziony, nie może uciec, nie może nawet określić miejsca, do którego mógłby uciec?
Następnie Cień, pamięć, arbitralnie wybrane i przedstawione sceny... borsuk zastrzelony przez wychowawcę z Południa na obozie w Los Alamos, smutny, kurczący się pysk, toczący się po zboczu, krwawiący, umierający.
Na kilka sekund Joego elektryzuje rozżarzona wściekłość. Wyrywa wychowawcy rewolwer i uderza go nim w twarz.
- Przecież on mógł pogryźć jednego z chłopców!
Chłopcy? Nawet pożądanie umarło. Chłopcy gasną jeden po drugim jak umierające gwiazdy. Borsuk to już kości i proch. Wychowawca umarł wiele lat temu we śnie na zawał. Mroczna postać stoi nad wychowawcą, mierząc mu w pierś ze starej automatycznej czterdziestkipiątki.
- Ale, ale... ja, ja...
Kule wbijają mu się w pierś, wyciskają dech. Z zardzewiałym rewolwerem stoi na pustym wzgórzu, jak stary korzeń obrastający popękaną kolbę.
- Gibony. - Tak dyrektor A.J. Connell nazywał swoich chłopców. Małpy bezogoniaste. Fu! Gibon to bardzo niebezpieczne zwierzę. Mój przyjaciel łagodnie odepchnął swojego udomowionego gibona, a ten okręcił się z wściekłym wrzaskiem i przegryzł mu tętnicę udową. Przyjaciel wiedział, jak się zachować. Przeżył. Gibona oddał do zoo.
A wy byście tak nie zrobili? Odłamki i fragmenty.
Wielki dom w Los Alamos. Boże, jak zimno było na tych pryczach.
- Złazić i chodzić jak kaczki! - mówi wychowawca, który prowadzi piętnastominutową gimnastykę przed śniadaniem. Wiatr i kurz... tam gdzie wieją balsamiczne bryzy... Los Alamos. Ziemię skrywa cień ogromnego grzyba.
Jezioro Ashley wciąż tam jest. Joe łapie pstrąga, dużego pstrąga, ma ze trzydzieści centymetrów. Zjada się mięso z grzbietu... ości pstrąga.
Woń kadzidła. W swoim pokoju w Los Alamos palił kadzidła i czytał Małe Niebieskie Książeczki.
Lata dwudzieste, szukam mieszkania w Village. Mam na sobie pelerynę, a w dłoni szablę, metrową szablę w żłobionej drewnianej pochwie z mosiężnym zapięciem. Czy da się ją nosić po prawej stronie, żebym nie musiał zdejmować całego pasa?
Szabla: „Je suis Américain, catholique et gentilhomme. Żyję ze swojej szabli". Złota strzała Josepha Conrada.
Opłakiwać wadę, którą sobie wyobrażasz. Jaka postać wyłoniłaby się wraz z wybuchowym odrębnym bytem, rozpaczliwą ostatnią szansą? Numer 4, kaliber 12, albo nigdy wybuchowa szczerość. Widzisz to się bierze z uczciwości poświęcenie oszołomionego od ciosów liczonego boksera. Trach i masz swoją krzyżówkę, prędkość światła plask. As w dziurze koty drapią głęboko zakopane twoje własne prawa przyrody tworzymy nasz własny plan. Kilku ludzi HIS-a wybuchło na niebie, co z krzyżówką? Tak potwierdził prymitywne nie do pomyślenia nie czas. Strażnik jest najsmutniejszym strzałem ma w sobie łzę. Wielki Wybuch strzelba sztuka orgazm dowolnego ciała stałego jedynego w swoim rodzaju. Szansa beznadziejna wiadomość błyska ostatnią rozpaczliwą rozgrywką nieba Ruski rozwala kasyno niezmienne wyniki tak proste jak wyciśnięcie energii ukierunkowana praca pędzla.
Chcę dotrzeć do Zachodniej Krainy - jest tuż przed tobą, po drugiej stronie szemrzącego strumyka. Ten strumyk to zamarznięty rynsztok. Nazywa się Duad, pamiętasz? Pomiędzy tobą a Zachodnią Krainą płynie wszelki brud, trwoga, lęk, nienawiść, choroby i śmierć z całej historii ludzkości. Niech płynie! Mój kot Fletch przeciąga się za mną na łóżku. Drzewo jak czarna koronka na tle szarego nieba. Błysk radości.
Kiedy wreszcie ludzie pojmą, że nie chcą, nie mogą chcieć tego, czego „chcą"?
Jeśli chcesz ujrzeć niebo, musisz się znaleźć w piekle. Przebłyski z Krainy Zmarłych, przebłyski pogodnej, ponadczasowej radości, równie starej jak cierpienie i rozpacz.
Stary pisarz nie mógł więcej pisać, ponieważ dotarł do kresu słów, kresu tego, co można uczynić ze słowami. I co dalej? „Jesteśmy Brytyjczykami, pozostaniemy Brytyjczykami". Jak długo można trwać na Gibraltarze, z kilimami, na których wąsaci jeźdźcy na bułatach polują na tygrysy, z kulami z kości słoniowej powkładanymi jedna w drugą, z wyzierającymi szwami, z długą herbaciarnią z lustrami po obu stronach, zmęczonymi fuksjami i fikusami, sklepami sprzedającymi angielską marmoladę i herbatę od Fortnum & Mason... czepiają się swojej Skały jak małpy gibraltarskie, czepiają się, a w dłoniach zostaje im coraz mniej.
Bar Parade w Tangerze jest zamknięty. Na Górze kładą się cienie.
- Proszę się pospieszyć. Już czas.
J. W. Goethe. Błoga tęsknota, tłum. Mieczysław Jastrun
T.S. Eliot, Gerontion, tłum. Czesław Miłosz.
Goeffrey Chaucer, Opowieści kanterberyjskie, tłum. Helena Pręczkowska.
Utwór Red Sails in the Sunset wykonywał m. in. Nat King Cole. Słowa: Jimmy Kennedy, muzyka: Hugh Williams, tłum. Michał Lipszyc.
Król Lear, William Szekspir, tłum. Józef Paszkowski.