Ziegesarcily von Plotkara Tylko Ciebie chcę


Cecily von Ziegesar

TYLKO CIEBIE CHCĘ

plotkara 6

Przekład Małgorzata Strzelec

Tytuł oryginału

YOU'RE THE ONE THAT I WANT

A jeśli miłość, czym jest, rzeczą jaką?

Jeśli jest dobra, czemu torturuje?

Geoffrey Chaucer Troilus i Kresyda

przekł. M. Słomczyński

0x08 graphic
0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Znacie to powiedzenie: dzisiaj jest pierwszy dzień reszty twojego życia? Zawsze myślałam, że brzmi to tak sentymentalnie, ale dziś odkryłam, że ma głęboki sens. Poza tym zaczynam myśleć, że nie ma nic złego w byciu sentymentalnym. Przecież idąc rano do szko­ły, można życzyć portierowi miłego dnia, kiedy otwiera ci drzwi. I dlaczego właściwie nie zatrzymać się, żeby powąchać bzy, które rosną przed domami wzdłuż Piątej Alei? A skoro już przy nich stoisz, to zaszalej i włóż za ucho gałązkę bzu. Dopiero kwiecień, ale już możesz włożyć te nowe skórzane klapki od Coacha w odcieniu mię­ty no wiesz, te z wyhaftowaną żółtą różyczką, które nosisz po domu od miesiąca. Wreszcie możesz w nich wyjść! Oczywiście, pewnie będziesz miała problemy w szkole, bo to nieprzepisowe obuwie, ale jak inaczej pochwalisz się nowym brazylijskim pedikiurem?

Wiem, wiem. Pewnie pomyślicie, że zwariowałam, bo tyle we mnie mu. Ale w tym tygodniu wszyscy się dowiemy, czy dostaliśmy się do college'ów, do których składaliśmy papiery. Jak na ra­zie to najpoważniejszy moment w naszym życiu. Od tej chwili raz na zawsze będziemy zaszufladkowani według szkól, które wybraliśmy, czy raczej według szkół, które nas wybiorą: kujon dostał się do Yale, czwórkowa lesbijka siatkarka ląduje w Smith, ekscentrycznej dziedziczce fortuny ojciec kupił przyjęcie do Browna. Mówię tylko że może warto spojrzeć na to z jaśniejszej strony. Listy zostały już wysłane - co się stało, to się nie odstanie. Ja w każdym razie je­stem gotowa na następny krok.

TA GŁUPIA GRA, W KTÓRĄ KIEDYŚ WSZYSCY GRALIŚMY (I PO CICHU NADAL TO ROBIMY)

Skoro sprawa przyjęcia do college'u jest już prawie za nami, nad­szedł czas, aby skupić się na czymś równie ważnym: naszym życiu miłosnym. Najwyższy czas abyś ty i twój wymarzony chłopak (do­daj do każdej linijki „w łóżku”):

Wypili po włochatym pępku i zasnęli aż do świtu

Karmili się nawzajem lodami z gorącym kajmakiem

Pooglądali stare filmy

Ponurkowali nago

Popuszczali kółka z dymu

Zagrali w twistera.

Zafundowali sobie zmywalne tatuaże

Wybrali imiona dla dzieci

Urwali się z WF - u

Spróbowali bikram jogi.

Oczywiście nie namawiam do niczego niezgodnego z prawem. Zdecydowanie to nie jest dobry czas, żeby coś schrzanić. Słysze­liście o tej obiecującej młodej aktorce, która w zeszłym roku do­stała się do Harvardu, a potem uciekła na cały maj do LA, do swojego chłopaka, też aktora? Przyjęcie do Harvardu... cofnięto! Ta lista to najprostszy znany mi sposób, żeby zrzucić z siebie ki­logramy stresów, które ostatnio na nas ciążyły Pomysł z dietą też może być nie od rzeczy!

Wasze e - maile

P: Droga Plotkaro!

Chciałam ci podziękować za podtrzymanie mnie na duchu, kiedy byłam kłębkiem nerwów. Nie wiem, jak ty, ale ja złoży­łam papiery do dwunastu szkół i ostatniej nocy śniło mi się, że nie przyjęto mnie do żadnej. Możesz mi powiedzieć, dla­czego nie powinnam uciec do Meksyku? 3maj się.

róża

O: Droga różo!

Meksyk to fajny pomysł, ale dwanaście szkół? Daj spokój, na pewno dostaniesz się chociaż do jednej, jeśli nie do wszystkich dwunastu! Jeżeli masz ochotę rzucić się z mo­stu, nim nadejdzie te dwanaście listów, to trzymaj się swo­ich przyjaciół.., no chyba że się boisz, że sami chcą cię ze­pchnąć! To trudny czas dla nas wszystkich.

P

P: Droga P!

Więc ta dziwaczka z Connecticut, ta z odwyku, na dobre zniknęła z życia N? Bo jeśli on jest sam, to zamierzam rzu­cić się na niego.

s.zybka

O: Droga s.zybka!

Przykro mi, kochanie, ale musisz poczekać w kolejce - i żad­nego wpychania się poza kolejnością! Niestety, ktoś już go dorwał. Właściwie to zawsze było jej miejsce i tak pewnie zostanie. Pewnie wiesz, o kim mówię. Ale nie bądź zazdros­na: Jej życie jest dalekie od doskonałości.

P

Na celowniku

N spaceruje i przypala na schodach Metropolitan Museum of Art. Podejrzewam, że teraz - kiedy jest kapitanem drużyny lacrosse i nie spotyka się już z tą absurdalnie pokręconą panienką z odwyku - może się wreszcie rozluźnić i cieszyć życiem. B urywa się dziś rano z apelu i pędzi do domu. Ma nadzieję - choć szanse są nie­wielkie - że komisja z Yale tak bardzo chce ją przyjąć, że wystała list poranną pocztą. To dopiero kłębek nerwów! Widziano ją także w dziale z bielizną w Barneys - przymierzała komplet, który moż­na opisać tylko jako „szukam okazji”. S obgryza paznokcie, opala­jąc się na Owczej Łączce, a przyglądają jej się setki zachwyco­nych chłopaków. Czym właściwie ona się tak martwi? D i V udają, że się nie widzą, gdy stoją w kolejce po bilety na nowy film Kena Mogula Angelika. J przymierza u Bergdorfa Goodmana pantofle od Manola z wężowej skórki, na które jest już lista oczekujących. Czym właściwie ma zamiar za nie zapłacić i gdzie zamierza je no­sić? Może to jeszcze dzieciak, ale ma spore ambicje.

NA WYPADEK, GDYBYŚCIE CHCIELI PRZEŻYĆ NA NOWO TE CENNE CHWILE...

V kręci film dokumentalny o tym całym zamieszaniu wokół przy­jęć do college'ów. Myślę, że to dobra okazja, żeby wyrzucić coś z siebie i mieć swoje cztery minuty sławy. W ciągu następnych dwóch tygodni będzie kręciła po lekcjach przy fontannie Bethesda w Central Parku.

Trzymam za was kciuki wszystkimi czterema kończynami. Powo­dzenia!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

B jest gwiazdą w jej własnym, małym filmie

- Po prostu powiedz, jak się teraz czujesz. No wiesz, skoro w tym tygodniu przyjdą informacje z college'ów i tak dalej.

Vanessa Abrams zerknęła przez kamerę i poprawiła obiek­tyw tak. żeby w kadrze zmieściły się wiszące kolczyki Blair z jadeitów i kryształów Swarovskiego. Było przyjemne kwietniowi - popołudnie i park zamienił się w dom wariatów. Za plecami Blair i Vanessy grupa chłopców z ostatniej klasy ze Szkoły Świę­tego Judy ganiała za frisbee po tarasowych schodach wycho­dzących na fontannę Bethesda, przeklinając i przytrzymując się nawzajem - efekt tłumionego stresu związanego z przyjęciami do college'ów. Wokół fontanny leżały wyciągnięte idealnie opa­lone i wymanikiurowane ciała dziewcząt ze szkól średnich przy Upper East Side. Dziewczyny paliły papierosy i wcierały w nogi najnowszy balsam do opalania Lancôme'a, podczas gdy skrzy­dlata kobieta z brązu, stojąca pośrodku fontanny, wyrozumiale patrzyła na nie z góry.

Vanessa nacisnęła guzik nagrywania.

- Możesz zaczynać, gdy będziesz gotowa.

Blair Waldorf oblizała błyszczące usta i odgarnęła za uszy odrastające już, krótko przycięte włosy. Pod prostą czarną koszulką polo i szarym mundurkiem Constance Billard miała nową bieliznę - stringi i stanik z turkusowego jedwabiu i czarnej ko­ronki, komplet, który kupiła w dziale z bielizną w Bameys. Opar­ła plecy o brzeg fontanny i usiadła wygodniej na złożonym ręcz­niku kąpielowym, który Vanessa dała jej do siedzenia.

Gorący dzień i stringi to fatalne połączenie.

- Obiecałam sobie, że jeśli dostanę się do Yale, w końcu zrobimy to z Nate'em - zaczęła Blair. Spuściła wzrok i zaczęła bawić się rubinowym pierścionkiem, który nosiła na lewej dło­ni. - Właściwie to nawet nie wróciliśmy do siebie.., jeszcze nie. Ale oboje wiemy, że chcemy tego i gdy tylko list przyjdzie... - Spojrzała w kamerę, ignorując dziwaczne, przenikliwe spojrze­nie Vanessy, dziewczyny o ogolonej głowie, noszącej czarne wojskowe buty. - Dla mnie to nie tylko o seks tu chodzi, ale o całą moją przyszłość. Yale i Nate to dwie rzeczy, których za­wsze pragnęłam.

Przechyliła głowę. Właściwie to chciała mnóstwa rzeczy. Ale wyłączając prześliczne srebrne sandałki z wężowej skórki na platformie od Christiana Louboutina, te dwie rzeczy były naj­ważniejsze.

- Chciałbyś, frajerze! - krzyknął jakiś chłopak i złapał frisbee tuż przed nosem kumpla.

Blair zamknęła niebieskie oczy i otworzyła je znowu.

- A jeśli się nie dostanę... - zrobiła pauzę dla efektu. - Ktoś, do cholery, zapłaci mi za to.

Może powinna w tym tygodniu nosić kaganiec.

Blair westchnęła, sięgnęła pod koszulkę i poprawiła ramiączka stanika.

- Niektórzy z moich przyjaciół, na przykład Serena i Nate, nie przejmują się tak bardzo sprawą college'u. Ale to dlatego, że nie muszą mieszkać z matką, która jest zdecydowanie za stara na ciążę, i to z tłustym, odrażającym ojczymem. W końcu nawet nie mam już własnego pokoju! - Otarła łzę i posępnie spojrzała w kamerę. - To właściwie moja jedyna szansa na szczęście. Chyba na to zasłużyłam, no nie?

Sygnał na brawa.

N ma ochotę posmakować jej błyszczyku

Nate Archibald doszedł do końca promenady obsadzonej wiązami, prowadzącej do tarasu i fontanny Bethesda, rzucił nie­dopałek skręta wypalonego niemal do końca i minął kumpli gra­jących we frisbee. Jakieś trzy metry od niego u podstawy fon­tanny siedziała ze skrzyżowanymi nogami Blair i mówiła do kamery. Wyglądała na zdenerwowaną i niewinną. Jej delikatne dłonie poruszały się przy lisiej twarzyczce, a krótki mundurek ledwo zakrywał umięśnione uda. Nate odrzucił złocistobrązowe loki z zielonych oczu i wsunął ręce do kieszeni spodni w kolorze khaki. Blair wyglądała naprawdę seksownie.

W tej samej chwili wszystkie dziewczyny w parku myślały dokładnie to samo, tyle że na jego temat.

Nate mgliście kojarzył tę dziwną dziewczynę z ogoloną gło­wą, stojącą za kamerą. Normalnie Blair nie chciałaby mieć z nią nic wspólnego, ale nigdy nie przegapiłaby okazji, żeby opowie­dzieć o sobie. Blair lubiła być w centrum zainteresowania. I cho­ciaż Nate z nią zerwał i zdradził ją kilkanaście razy, nadal lubił poświęcać jej swoją uwagę. Zanurzył dłonie w fontannie, prze­szedł za Blair i ochlapał ją delikatnie - kilka kropel wylądowało: na jej odsłoniętym ramieniu.

Blair błyskawicznie odwróciła się i zobaczyła Nate'a. Wy­glądał bardziej seksownie niż kiedykolwiek. Był w wypuszczo­nej bladożółtej koszulce z rozpiętym kołnierzykiem i podwiniętymi rękawami, dzięki czemu widziała jego cudowne, opalone mięśnie i idealną twarz.

- Nie podsłuchiwałeś tego, co mówiłam, prawda? - zapyla­ła ostro.

Pokręcił głową, a ona wstała z ręcznika, całkowicie ignoru­jąc Vanessę. Jeśli idzie o Blair, już skończyły.

- Hej. - Nate pochylił się i pocałował ją w policzek. Pach­niał dymem, świeżym praniem i nową skórą - dokładnie tym. czym powinien pachnieć chłopak.

Mniam.

- Cześć. - Blair obciągnęła mundurek.

Dlaczego, do diabła, nie dostała się do Yale już dzisiaj?

- Właśnie przypominałem sobie, jak zeszłego lata prawie całkowicie uzależniłaś się od ciastek przekładanych lodami - powiedział Nate.

Nagle poczuł, że ma ochotę zlizać z jej ust ten słodko pach­nący błyszczyk i przejechać językiem po jej zębach.

Udała, że poprawia nowe kolczyki, żeby je zauważył.

- Jestem zbyt zdenerwowana, żeby jeść, ale lemoniada to byłby teraz świetny pomysł.

Nate uśmiechnął się. a Blair wsunęła mu rękę pod ramię, tak jak zawsze to robiła, gdy szli razem. Przebiegł ją stary, dobrze znany dreszczyk. Zawsze tak było, gdy znowu wracali do siebie - wygodnie, a zarazem ekscytująco. Podeszli do straganu usta­wionego na szczycie schodów i Nate kupił dwie puszki lemoniady Country Time. Usiedli potem na pobliskiej ławce. Nate wyciągnął z oliwkowego płóciennego plecaka firmy Jack Spade srebrną piersiówkę.

Czas na drinka!

Blair odpuściła sobie lemoniadę i złapała butelkę.

- Nie wiem. czym się tak denerwujesz - uspokajał ją Nate. Jesteś najlepszą uczennicą w klasie.

Sam miał ambiwalentne odczucia, jeśli idzie o przyjęcie do college'u. Złożył papiery do pięciu szkól i - to prawda - chciał się dostać do którejś z nich. ale był pewny, że będzie się świet­nie bawił, niezależnie od tego, gdzie wyląduje.

Blair wzięła jeszcze jeden łyk z piersiówki, nim ją oddała.

- Na wypadek, gdybyś zapomniał: totalnie spieprzyłam obie rozmowy kwalifikacyjne - przypomniała mu.

Nate słyszał o jej niewielkim załamaniu nerwowym w cza­sie pierwszej rozmowy kwalifikacyjnej do Yale i o tym, że na koniec pocałowała rozmawiającego z nią członka komisji. Sły­szał leż o przelotnym flircie w pokoju hotelowym z absolwen­tem, który miał przeprowadzić z nią drugą rozmowę. W pew­nym sensie był odpowiedzialny za obie wpadki. Po każdym zerwaniu Blair strasznie się wściekała.

Wyciągnął rękę i poprawił pierścionek z rubinem na jej dłoni.

- Wyluzuj. Wszystko będzie dobrze - powiedział kojącym głosem. - Obiecuję.

- W porządku - zgodziła się Blair, chociaż prawda była taka, że nie przestanie się zamartwiać, dopóki nie powiesi nad łóżkiem powiadomienia o przyjęciu do Yale w srebrnych robionych na zamówienie ramkach od Tiffany'ego. Włączy nowy krążek Raves, przy którym zawsze się napalała, chociaż właściwie był dose głośny i wstrętny, położy się na łóżku, będzie czytać raz za razem list z Yale, podczas gdy Nate wykorzysta jej nagie ciało...

- I dobrze. - Nate pochylił się i zaczął ją całować, przery­wając jej seksualną fantazję.

Blair jęknęła w duchu. Gdyby tylko mogła kochać się z nim tu i teraz, na tej starej, brudnej ławce w Central Parku! Ale musiała poczekać na wiadomości z Yale. Obiecała to sobie.

jedyna rzecz, której S nie ma

Na drugim korku promenady Serena van der Woodsen zaja­dała czekoladowe lody na patyku i zajmowała się swoimi sprawami, kiedy zauważyła na ławce dwoje swoich najlepszych przyjaciół. Prawic się pożerali i wyglądali jak żywa reklama prawdziwej miłości. Serena westchnęła. Szła powoli i oblizywała loda.. Gdyby tylko prawdziwą miłość można było kupić.

Owszem, miała miliardy chłopaków, którzy totalnie się w niej durzyli i byli totalnie ubawowi. Był Perce, Francuz, który ścigał ją małym pomarańczowym kabrioletem po całej Europie. Był Guy, angielski lord, który chciał uciec z nią na Barbados. Conrad, chłopak ze szkoły z internatem w New Hampshire, który przesiadywał z nią do świtu i palił cygara. Dan Humphrey, poeta piszący chorobliwe wiersze, który nigdy nie potrafił znaleźć odpowiedniej dla nie metafory. Flow, gwiazdor rocka, który nie dawał jej spokoju - ale przecież tak naprawdę nie przeszkadzało jej, że zamęcza ją ktoś tak przystojny i sławny. I Nate Archibald, chłopak, z którym straciła dziewictwo i którego zawsze będzie kochać, ale tylko jako przyjaciela.

A to i tak tylko skrócona lista.

Jednak nigdy nie znalazła tej prawdziwej miłości, takiej jak ta między Blair i Nate'em.

Wyrzuciła resztki loda do kubła na śmieci i przyśpieszyła kroku. Jej różowe klapki frotte firmy Mella głośno uderzały o brukowany chodnik, długie jasne włosy płynęły za nią, a krót­ka, szara plisowana spódniczka od mundurka Constance Billard unosiła się wokół jej nieskończenie długich nóg. Gdy podeszła bliżej, chłopcy dokazujący wokół fontanny Bethesda i jeżdżący na deskach wzdłuż promenady zamarli i zaczęli się gapić. Sere­na, Serena, Serena - była wszystkim, czego pragnęli.

Ale w życiu nie odważą się powiedzieć jej choćby „cześć”.

- Dlaczego nie wynajmiecie pokoju w Mandarin? To rap­tem parę przecznic stąd - zażartowała Serena, kiedy podeszła do przyjaciół na ławce.

Nate i Blair spojrzeli na nią szczęśliwym, nieprzytomnym wzrokiem.

- Zrobiłaś to? - zapytała Serena w sposób, który może zro­zumieć tylko najlepsza przyjaciółka.

- Aha - Blair pokiwała głową. - Nie mówiłam zbyt długo, bo Nate podsłuchiwał.

- Nieprawda! - zaprotestował Nate.

Serena zerknęła na niego.

- Chciałam się tylko upewnić, że Blair za bardzo nie pani kuje. Powinnam się domyślić, że zdołasz ją uspokoić.

Blair wzięła łyk lemoniady.

- Masz już jakieś wiadomości?

Serena podwędziła jej puszkę.

- Nie, piętnasty raz dzisiaj mówię, że jeszcze nie. - Napiła się i otarła usta rękawem bladoróżowej bluzki Tocca. - A ty?

Blair pokręciła głową. I wtedy wpadła na pomysł.

- Ej. a może otworzymy nasze listy razem? No wiecie, że­byśmy denerwowali się razem, w tym samym czasie?

Serena wzięła kolejny łyk lemoniady. Dla niej brzmiało to jak najgorszy pomysł na świecie, ale gotowa była zaryzykować, że ktoś jej wydrapie oczy, byle tylko uszczęśliwić przyjaciółkę.

- Dobra - zgodziła się z wahaniem.

Nate nic nie powiedział. Za żadne skarby nie miał zamiaru przyłączać się do tej małej imprezki. Wyciągnął piersiówkę do Sereny.

- Chcesz?

Zmarszczyła idealny nos i zamachała nieopiłowanymi pal­cami u stóp.

- E, nie. Spóźnię się na pedikiur. Do zobaczenia. Odwróciła się i ruszyła ku południowemu końcowi parku, zabierając ze sobą do połowy wypitą puszkę lemoniady.

Miała zwyczaj podbierania różnych rzeczy, całkiem nieświa­domie. Lemoniady, chłopców...

D ratuje V albo na odwrót

Vanessa czekała cierpliwie, aż Chuck Bass poprawi czerwo­ną obróżkę na szyi śnieżnej małpki, tak by monogram „C” był widoczny w kamerze. Chuck zjawił się przy fontannie zaraz po odejściu Blair. Nie powiedział nawet „cześć”. Po prostu usiadł na ręczniku razem z małpą i zaczął mówić.

- Do cholery, lepiej, żeby NYU mnie przyjęło, bo chcę zo­stać w mieszkaniu, które rodzice dopiero co mi kupili. Wtedy moglibyśmy zostać razem z Cukiereczkiem. - Chuck pogłaskaj zwierzątko po krótkim białym futerku. W słońcu błysnął złoty sygnet z różowym kamieniem i monogramem. - Wiem, że to tylko małpa, ale to mój najlepszy przyjaciel.

Vanessa złapała ostrość na logo Prady na czarnych skórzanych sandałach Chucka. Paznokcie u palców stóp miał świeżo wypolerowane, a nad opaloną w solarium kostką zwieszała mu się złota bransoletka. Vanessa została przyjęta do NYU już w styczniu. Myśl, że w przyszłym roku Chuck mógłby chodzić z nią na zajęcia, była więcej niż niepokojąca.

- Oczywiście, niezależnie od tego, gdzie pojadę, wynajmę sobie mieszkanie - ciągnął Chuck. - Ale dekorator wybrał mi do mieszkania meble od Armaniego Casa. Daj spokój, kto do cholery chciałby mieszkać na Rhode Island w jakimś pieprzo­nym Providence?

Daniel Humphrey rzucił niedopałek camela na stos mokrych, zielonych liści na końcu promenady. Zeke Freedman i reszta kumpli ze szkoły Riverside grali w hokeja na rolkach. Przez chwile zastanawiał się, czy się nie przyłączyć. W końcu kiedyś Zeke był jego najlepszym przyjacielem - nim Dan zaczął spoty­kać się z Vanessą Abrams, swoim drugim najlepszym przyjacie­lem. Teraz nie miał żadnych przyjaciół i tamte czasy wydawały mu się bardzo odległe. Odwrócił się, zapalił kolejnego camela i kontynuował rytuał samotnych spacerów po szkole.

Fontanna Bethesda w słoneczny dzień to nie było miejsce dla niego: zbyt dużo napakowanych sportsmenów biegało tam bez koszulek i za dużo opalonych dziewcząt słuchało iPodów, siedząc w bikini od Missoni. Ale dzień był śliczny, a on nie miał dokąd pójść.

Zobaczył Jenny i jej przyjaciółkę z Constance Billard, Elise Wells; robiły sobie nawzajem pedikiur. Siedział też ten dupek Chuck Bass, chłopak z jego klasy w Riverside. Rozwalił się pod fontanną ze swoją małpą i gadał z...

Dan przejechał drżącą dłonią po przydługich włosach w sty­lu zbuntowanego poety i zaciągnął się solidnie papierosem. Vanessa nie cierpiała słońca, a jeszcze bardziej nienawidziła facetów w stylu Chucka, ale zrobiłaby wszystko dla dobrego filmu. Gotowość do cierpienia dla sztuki była jedną z wielu rzeczy, która łączyła Dana i Vanessę.

Zaczął grzebać w torbie na ramię, wyciągnął pióro i notatnik w okładkach z czarnej skóry, które zawsze nosił ze sobą. Zanotował kilka linijek o tym, jak Vanessa zdziera noski butów tak długo, aż zaczyna prześwitywać metal. Może to początek nowego wiersza.

czarne

podkute buty

martwe gołębie

brudny deszcz

- Kręcę dokument, może chcesz wziąć udział? - zawołała do niego Vanessa, przerywając Chuckowi w połowie zdania.

Dan miał na sobie poprzypalany papierosami biały podkoszu­lek i workowate jasnobrązowe sztruksy. Wyglądał jak ten sam nie­chlujny, rozczochrany poeta, którego zawsze znała i kochała. Od­kąd „New Yorker” opublikował jego wiersz Zdziry, Dan zaczął bardziej zwracać uwagę na swój wygląd. Kupował ciuchy we fran­cuskich butikach, takich jak Agnes B. albo APC. I zaraz potem zdradził ją z anorektyczną zdzirą poetką o żółtych zębach. Mystery Craze. Ale Mystery to historia i może stary Dan wrócił na dobre.

Myśl. żeby usiąść i porozmawiać z Vanessą, była trochę nie­pokojąca, ale może jeśli skupią się na filmie, to nie będą musieli wygrzebywać wszystkich brudów. Dan zerknął na Chucka, któ­ry czesał małpę dziecięcą szylkretową szczotką do włosów Ma­son Pearson.

- A ty...?

- Już skończyliśmy - spławiła Chucka Vanessa. - Wróć, jak będziesz miał jakieś wieści.

Oczywiście nie musiała tego mówić. Chuck i tak by wrócił. Wszyscy wrócą. Nie zdołają się powstrzymać. Tak łatwo namówić tych egocentryków do wygrzebywania własnych brudów, że prawo powinno tego zabraniać.

- Ale nie doszedłem do tego, że wynająłem dla Cukiereczka rzecznika - nadąsał się Chuck. - Idziemy do telewizji i...

- Daruj sobie - warknęła Vanessa. Podciągnęła rękaw czarnej koszuli i udała, że zerka na zegarek. Dan jednak wiedział, że Vanessa nie nosi zegarka. - Następny.

Chuck wsiał i odszedł z małpą na ramieniu. Dan usiadł. Dło­nie spociły mu się z nerwów.

- Wiec o czym jest ten film? - zapylał.

Dziewczyna wylegująca się przy fontannie upuściła zapal­niczkę, którą Vanessa jej odkopnęła.

- Jeszcze nie jestem pewna. Chcę pokazać, jak wszyscy te­raz wariują. No wiesz, w związku z college'ami i w ogóle - wyjaśniła. - Ale nie tylko o to chodzi.

- Aha - Dan pokiwał głową.

Vanessa nigdy nie robiła prostych rzeczy. Pogrzebał w tor­bie w poszukiwaniu paczki cameli. Zapalił papierosa.

- Ostatnio trochę się denerwuję tymi listami - przyznał.

Vanessa zerknęła do kamery i zaczęła nagrywać. Blada twarz Dana wyglądała w słońcu tak krucho, że trudno było uwierzyć, że ją zdradził. Ze był w stanic zrobić coś tak podłego.

- Mów dalej.

- Chyba najbardziej gryzie mnie to, że usłyszę, jak kumple z klasy mówią mi ..Będzie nam ciebie brakować w przyszłym roku”. - Dan zaciągnął się papierosem. Skóra w kolorze kości słoniowej po wewnętrznej stronie ramienia Vanessy sprawiła, że zapomniał, o czym mówi. Kość słoniowa, dobre.

- Mów dalej - zachęciła go Vanessa.

Dan wydmuchał dym prosto w kamerę.

- Nikt nie będzie za mną tęsknił ani ja za nikim nie zatęsk­nię, może z wyjątkiem ojca i siostry. - Przerwał i przełknął śli­nę. I tobą oraz twoimi ramionami z kości słoniowej, chciał dodać ale pomyślał, że lepiej to zapisać.

Vanessa starała się milczeć, ale niemądra przemowa Dana bardzo ją poruszyła, chociaż wcale nie wspomniał o jej ramio­nach.

- Za mną też nikt nie zatęskni - stwierdziła, przyciskając twarz do ekranu z podglądem, żeby nie spojrzeli sobie w oczy.

Dan strzepnął popiół i wtarł go w ziemię piętą zdartych nie­bieskich pum. To było dziwne uczucie: rozmawiać z Vanessą z takim dystansem, skoro raptem miesiąc temu byli w sobie za­kochani, a on po raz pierwszy uprawiał seks.

- Ja będę za tobą tęsknił - przyznał się cicho. - Już mi ciebie brakuje.

Vanessa wyłączyła kamerę, nim powiedziałaby coś zbyt osobistego.

- Baterie padły - rzuciła szorstko. - Wróć może innym razem - dodała, żałując, że zawsze musi być taką jędzą.

Dan wstał i zarzucił na ramię torbę.

- Miło było cię spotkać - odparł z nieśmiałym uśmiechem

Nie mogąc się powstrzymać, Vanessa odpowiedziała uśmiechem.

- Wzajemnie. - Zawahała się. - Obiecujesz, że wrócisz, kie­dy się czegoś dowiesz?

Miło było znowu zobaczyć jej uśmiech.

- Obiecuję - odparł szczerze Dan i pomaszerował z powro­tem promenadą.

Może tylko majstrowała przy obiektywie, ale wyglądało to zupełnie tak, jakby Vanessa obserwowała przez kamerę jego ty­łek, gdy odchodził.

och, młodym być i beztroskim

- Jak miło, że twój brat Daniel powiedział nam chociaż „cześć” - rzuciła sarkastycznie Elise Wells do Jenny Humphrey. Wyciągnęła nad głową długie, piegowate ramiona, a potem opu­ściła je. - Chyba się mnie boi.

Jenny zdjęła stopę z kolan Elise i obejrzała świeżo pomalo­wane paznokcie. Elise rozmazała czerwony lakier MAC New York Apple na najmniejszym palcu, gdzie paznokieć był malu­sieńki, przez co wyglądało to tak, jakby ktoś młotkiem przyło­żył w nogę Jenny.

- Ostatnio Dan zachowuje się dość dziwacznie - zauważy­ła. Nie chcę cię rozczarować, ale to chyba nie ma z tobą nic wspólnego. W tym tygodniu powinien dostać odpowiedź z college'ów.

Dziewczyny siedziały na ławce po drugiej stronie fontanny, naprzeciwko miejsca, gdzie Vanessa ustawiła kamerę. Jenny osłoniła oczy przed słońcem i zerknęła ponad obmurowaniem fontanny, co się dzieje.

Vanessa filmowała teraz Nicki Button - kolejną maturzystkę z Constance Billard. Powszechnie było wiadomo, że Nicki miała dwie operacje nosa. Żeby się zorientować, wystarczyło porównać zdjęcia z księgi pamiątkowej z trzech ostatnich lat.

- Robi wywiady tylko z tymi, którzy kończą szkołę - oświadczyła Elise. Odgarnęła obcięte na pazia grube i sztywno jak słoma włosy za piegowate uszy. - Pytałam ją w czasie przerwy w szkole.

Jenny zmarszczyła brwi. Dlaczego tak jest, że najfajniejsze rzeczy zawsze przypadają tym z ostatniej klasy? Obciągnęła sta­nik, który zawsze podjeżdżał jej pod pachy. Strużki potu zbiera­ły jej się w miseczkach, przez co miała wrażenie, że włożyła mokry kostium kąpielowy, a nie dodatkowo wzmacniany, wy­godny stanik Bali dla kobiet z dużym biustem.

- I tak nie chciałabym być w jej głupim filmie - mruknęła.

- Jasne - zaśmiała się Elise. - Jakbyś nie starała się przez cały czas naśladować Sereny van der Woodsen.

Co za podłość!

Jenny przyciągnęła kolana do piersi i spiorunowała wzrokiem Elise. Czy była uznaną, międzynarodową modelką? Czy była blondynką? Czy nosiła długi do kolan trencz z Burberry i paliła importowane, francuskie papierosy. Czy spacerowała bezmyślnie, podczas gdy chłopcy gapili się na nią z wywalonymi jęzorami? Czy ukrywała, że tak naprawdę jest najbystrzejszą dziewczyną w klasie? Nie!

Tak naprawdę Jenny była najbystrzejszą dziewczyną w swo­jej klasie, ale to żaden sekret.

- Wymień jedną rzecz, którą zrobiłam tak jak Serena.

Elise odkręciła buteleczkę z lakierem, która stała na brzegu fontanny i zaczęła malować sobie paznokcie u rąk. Kolor był zbył jaskrawy i gryzł się z jej bladą, piegowatą skórą.

- Nie chodzi o to. co robisz... - Urwała. - Tylko o to, jak zawsze kumplujesz się z nią na spotkaniach grupy. Jakbyś chcia­ła, żeby wszyscy wiedzieli, że przyjaźnisz się z modelką. I o to, jak zawsze przymierzasz te modne ciuchy w sklepach, jakbyś miała gdzie je nosić. Zupełnie jak Serena.

Nawet nie wspomniała o krótkim flircie z Nate'em Archihaldem, rażącym przykładzie sytuacji, gdy dziewczyna z młod­szej klasy traci głowę dla starszego chłopaka. To byłoby zbyt żenujące.

Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się piłka i odbiła się od głowy Jenny.

- Auć! - wykrzyknęła wściekła, czerwieniąc się.

Wstała i wsunęła stopy w różowe zamszowe klapki DKNY, które kupiła na ostatniej wyprzedaży w Bloomies, jeszcze bar­dziej rozmazując nadal mokry lakier na paznokciach.

- Nie wiem. co cię gryzie - warknęła na Elise - ale wolę trzymać się mojego dziwacznego brata, niż słuchać, jak się mnie czepiasz.

Elise nadal malowała paznokcie, co było jeszcze bardziej wkurzające.

- Jak chcesz - rzuciła urażona Jenny i głośno tupiąc, zeszła schodami, jak najdalej od fontanny, w stronę zachodniej części Central Parku. Naśladuję Serenę, szydziła w myślach. Jej ogrom­ne piersi, rozmiar DD, podskakiwały przy każdym kroku. Jak­bym miała szansę choćby się zbliżyć do ideału.

Ale Jenny podchodziła do wyzwań poważnie i nic nie spra­wiłoby jej większej przyjemności, jak udowodnienie Elise, że nie jest jakimś nieudacznikiem, próbującym co i rusz naśladować Serenę. I za każdym razem bez skutku. Jakiś chłopak zagwizdał za nią, gdy przechodziła koło niego, kołysząc piersiami. Odrzuciła kręcone brązowe włosy z twarzy, udając, że go nie zauważyła. Może i nie ma metra osiemdziesięciu, blond włosów i olśniewającej urody, ale chłopcy i tak za nią gwiżdżą. To chyba coś znaczy, prawda? I nie wszystkie modelki są wysoki­mi blondynkami. Uniosła podbródek i bardziej dziarsko pomaszerowała, naśladując sposób, w jaki chodzą po wybiegu modelki na pokazach w Metro Channel. Elise odszczeka, co powiedziała, gdy zobaczy twarz Jenny w „Vogue” albo „Elle” Zrobi taką furorę, że nawet Serena jej pozazdrości.

Na pewno Serena nie pozazdrościłaby jej tej psiej kupy w którą Jenny prawie weszła, gdy próbowała stać się drugą Gisele.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Tak więc jest już czwartek i nikt jeszcze nie dostał żadnej wiado­mości. Przepraszam bardzo?! A wszystko przez denerwujący, kre­tyński pomysł amerykańskiej poczty. Najwyraźniej w zeszłym roku o tej porze poczta odebrała miliony telefonów od maturzy­stów wybierających się do college'ów, którzy oskarżali pocztę o zgubienie powiadomień, a nawet o grzebanie w nich. Pewnie. Jakby listonosza naprawdę obchodziło, czy dostaniesz się do Princetown. Więc w tym roku postanowili wypróbować system, który nazywa się Ogólnokrajowa Pula Powiadomień o Przyjęciu - brzmi to mądrzej, niż wygląda w rzeczywistości. Zasadniczo chodzi o to, że college'e mają wysyłać listy całymi paczkami we­dług kodu pocztowego, żeby można było je dostarczyć wszystkie naraz.

Jakbyśmy nie dość się już nacierpieli. W każdym razie plotka mówi, że paczki wyszły w poniedziałek, a ponieważ zasadniczo mam ten sam kod pocztowy, nasze listy powinny dojść... DZISIAJ!!

Wasze e - maile

P: Droga P!

Jesteś super. Uwaga wszyscy: impreza dziś wieczór w re­stauracji mojego ojca. True West, hotel Pier, ostatnie piętro, West Street. Zarezerwowałem parę apartamentów w hotelu, więc będzie mnóstwo miejsca, żeby wypuścić trochę pary.

Wyluzujcie.

luzak

O: Drogi luzaku!

Nie, to ty jesteś super. Do zobaczenia dziś wieczór!

P

Na celowniku

B dręczy listonosza. To właśnie przez takich jak ona wszyscy teraj cierpimy! S czyta ogłoszenia towarzyskie w „Time Out” podczas pedikiuru u kosmetyczki w Mandarin Oriental. Żeby było ciekawiej, najwyraźniej zatrzymała się na stronie Kobiety szukają kobiet. D siedzi na marmurowej podłodze w korytarzu swojego domu pod skrzynkami na listy i pisze zaciekle w małym czarnym notatniku. Chyba presja go dopadła. N popija z rodzicami whisky z wodą gazowaną w Yale Club. Już zaczęli świętować? J kupuje w pobli­skim kiosku wysoki na metr stos czasopism z modą. Szuka czegoś do szkoły czy po prostu przygotowuje kolaż? A V robi wywiady dosłownie ze wszystkimi. To będzie wyjątkowo nudny film!

Jeśli masz dużego psa, który lubi gryźć listonoszy, to proszę: trzymaj go na smyczy.

Ludzie, pamiętajcie, jedziemy na jednym wózku.

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

do biegu, gotowi, otwierać!

- O mój Boże, nie mogę oddychać - jęknęła dramatycznie Blair. Przycisnęła do brzucha jedną z wypełnionych łupinami z jęczmie­nia poduszek z łóżka jej brata Aarona. - Zaraz zwymiotuję.

Nie byłby to jej pierwszy raz.

- Uspokój się - poradziła jej Serena, układając dwa stosy białych, kremowych i szarych kopert na narzucie z konopi w kolorze oberżyny. Jej przedwczorajsze przeczucia w parku na te­mat zabawy we wspólne otwieranie listów okazały się boleśnie trafne. Po prostu Blair za bardzo była nastawiona na rywaliza­cję, żeby zachowywać się w cywilizowany sposób.

- Umrę - jęknęła Blair, trzymając się za brzuch.

Obie dziewczyny siedziały ze skrzyżowanymi nogami na łóżku Aarona w jego sypialni, która teraz była też pokojem Blair - do dnia, kiedy wyjedzie do college'u. Jej prawdziwa sypialnia została przerobiona na pokój dziecinny dla Yale, jej nowej przy­rodniej siostrzyczki, która powinna urodzić się w czerwcu. Aaron mieszkał razem z jej młodszym bratem Tylerem. Blair gardziła ekologicznym wystrojem pokoju, który przesiąkł zapachem starych sojowych hot dogów i ziołowych papierosów. Zastanawiała się, czy nie upomnieć się o apartament w hotelu Carlyle przy Madison. Przynajmniej do końca szkoły.

I jak tu mówić o idealnym miejscu na randkę z Nate'em, gdy już dostanie się do Yale! No tak, ale najpierw musi się dostać.

Na łóżku miedzy dziewczynami leżały dwa stosy kopert, od­wróconych tak, żeby nie było widać adresu zwrotnego. U Blair leżało siedem listów, u Sereny pięć, a jednak stos tej drugiej był wyższy. Nie da się ukryć - koperty do Sereny były podejrzanie wypchane.

- No dobra? Gotowa? - zapytała Serena. Wyciągnęła rękę i uścisnęła dłoń Blair, żeby życzyć jej powodzenia.

- Czekaj!

Blair złapała butelkę wódki Ketel One, którą podwędziła z nocnej szafki ojczyma, i otworzyła ją zębami.

- Im dłużej to odwlekasz, tym bardziej będzie boleć - odparła Serena, powoli tracąc cierpliwość.

Blair pociągnęła łyk, zamknęła oczy i sięgnęła po pierwszą kopertę ze swojego stosu.

- Pieprzyć to. Bierzemy się do roboty.

Trrach!

Droga pani Waldorf

Komisja rekrutacyjna z przykrością informuje panią, że przejrzeliśmy Pani podanie i niestety nie możemy Pani zaofero­wać miejsca na uniwersytecie Harvarda przyszłej jesieni.

Trrach!

Droga pani van der Woodsen

Komisja rekrutacyjna przejrzała Pani podanie i z przyjemnością proponuje Pani miejsce na uniwersytecie Harvarda...

Trrach!

Droga pani Waldorf

Dziękujemy za Pani podanie. Na uniwersytet Princeton zgło­siło się w tym roku wyjątkowo wielu chętnych. Decyzja o przyjęciu jest zawsze trudna. Z przykrością informujemy Panią, że nie możemy Pani zaoferować miejsca na wydziale...

Trrach!

Droga pani van der Woodsen

Dziękujemy za Pani niebywałe podanie. Uniwersytet Prin­ceton z przyjemnością proponuje Pani miejsce na wydzia­le...

Trrach!

Droga pani Waldorf

Z przykrością informujemy Panią, że uniwersytet Brown nie może...

Trrach!

Droga pani van der Woodsen

Komisja rekrutacyjna jest pod wrażeniem Pani podania. Z przyjemnością zapraszamy Panią na uniwersytet Brown...

Trrach!

Droga pani Waldorf

Przejrzeliśmy Pani podanie i postanowiliśmy nie przyzna­wać Pani miejsca w Wesleyan przyszłej jesieni. Życzymy po­wodzenia.

Trrach!

Droga pani van der Woodsen

Komisja rekrutacyjna uniwersytetu Wesleyan z przyjemno­ścią proponuje Pani miejsce...

Trrach!

Droga pani Waldorf

College Vassar to niewielka uczelnia i może przyjąć ograniczoną liczbę chętnych. Z przykrością informujemy Panią, że nie możemy zaproponować Pani miejsca przyszłej jesieni.

Trrach!

Droga pani van der Woodsen

Dziękujemy za złożenie podania na uniwersytet Yale. Z przyjemnością zapraszamy Panią...

Trrach!

Droga pani Waldorf

Dziękujemy za złożenie podania na uniwersytet Yale. Komisja rekrutacyjna wpisała Pani nazwisko na listę rezerwowych. Biuro poinformuje Panią o ostatecznej decyzji 15 czerwca lub wcześniej.

Trrach!

Droga pani Waldorf

Przejrzeliśmy pani podanie i z przyjemnością proponujemy Pani miejsce na uniwersytecie Georgetown.

Blair cisnęła ostatni list na narzutę i złapała butelkę wódki. Jest na liście rezerwowych w Yale i dostała się tylko do Georgetown? Ależ to było tylko wyjście awaryjne! W życiu nie myślała, że rzeczywiście tam wyląduje.

Napij się jeszcze i przemysł to sobie drugi raz, pączuszku.

Spanikowana wzięła łyk i podała butelkę Serenie.

- A jak u ciebie? - dopytywała się.

Patrząc na przerażoną twarz Blair, Serena zorientowała się, że wieści nie były najlepsze. Nie wiedziała, co powiedzieć.

- Ehm.., dostałam się.., właściwie.., wszędzie...

Blair spojrzała z niedowierzaniem na plik listów w dłoniach Sereny. Na wierzchu leżała kremowa koperta z charakterystycznym niebieskim nagłówkiem uniwersytetu Yale. Wzrok jej się zamglił.

- Czekaj no, złożyłaś podanie do Yale?

Serena kiwnęła głową.

- W ostatniej chwili pomyślałam, że właściwie czemu nie, no wiesz...

- I dostałaś się?

Serena znowu pokiwała głową.

- Przykro mi.

Sięgnęła po pilota i włączyła telewizor Aarona, a polem go wyłączyła. Blair z odsłoniętymi zębami piorunowała ją wzro­kiem, przez co Serena poczuła się nieswojo.

Blair ciągle przeszywała ją spojrzeniem. W pierwszej klasie niechcący odcięła nożem pasmo złotych włosów Sereny, tak na trzydzieści centymetrów długie. Przez wszystkie te lata czuła się z lego powodu winna - ale teraz koniec. Żałowała, że nie obcięła Serenie całej głowy. Złapała butelkę i wściekła wzięła następny łyk wódki. Co takiego miała Serena, czego jej zabrak­ło? Blair była najlepsza w klasie i chodziła na wszystkie dodat­kowe zajęcia, które oferowali w Constance. Miała same piątki na końcowych egzaminach. Pracowała charytatywnie. Prowa­dziła francuski klub. Była notowana w krajowym rankingu tenisistek. Cała jej szkolna kariera - praktycznie całe jej życie - było podporządkowane dostaniu się do Yale. Jej ojciec tam stu­diował. Jego ojciec tam studiował. Jej stryjeczny dziadek ufun­dował dwa budynki i boisko. Serenę na jesieni wyrzucono ze szkoły z internatem. Nie chodziła na żadne zajęcia dodatkowe, właściwie prawie nie miała żadnych zajęć pozaszkolnych. Utrzy­mywała, że ma średnie oceny, a wyniki na egzaminach końco­wych gorsze nawet od Nate'a. Ojciec Sereny studiował w Prin­ceton i Brown, to najwięksi konkurenci Yale. A jednak Serenę przyjęli na Yale, a Blair dostała się na pieprzoną listę rezerwo­wych! Czy Serena wiedziała coś, czego ona nie wiedziała po dwunastu dwugodzinnych sesjach z panią Glos, spiętą, noszącą peruki doradczynią dla uczennic ostatnich klas w Constance Billard i po stu czternastu tygodniach zajęć przygotowawczych do egzaminów końcowych?!

- Pewnie nawet tam nie pójdę - rzuciła niepewnie Serena, próbując zbagatelizować sprawę. - Muszę.., no wiesz.., odwie­dzić wszystkie szkoły, nim się zdecyduję. - Zebrała zmysłowe blond włosy na czubku głowy i zmarszczyła brwi. - Moz w ogóle nie pójdę od razu do college'u. Mogłabym zostać w mieście i spróbować aktorstwa albo czegoś takiego.

Blair zeskoczyła z łóżka, rozrzucając listy z odmowami Więc Serena dostała się do Yale, ale tak naprawdę nawet nit chce tam pójść?

- Co, do cholery?! - krzyknęła, rozlewając wódkę na matę z trawy morskiej na podłodze.

Serena zebrała swoje listy i schowała za plecami.

- A co z pozostałymi szkołami? Musiałaś...

Nagle brat Blair. Aaron, wsunął do pokoju swoją zadowoloną z siebie głowę przyszłego studenta Harvardu z rastafariańskimi dredami.

- Chyba słyszałem jakieś krzyki. - Zerknął na listy w ręku Sereny. - Przyjęta do Harvardu! - Wszedł do pokoju i wyciąg­nął rękę, żeby przybić z nią piątkę. - Pięknie! - Uśmiechnął się szeroko do Blair. - Co jest, siostrzyczko?

Blair nie była pewna, czy zabić ich oboje, czy raczej zabić siebie.

- Nie jestem twoją siostrą - odgryzła się. Z rozmachem po stawiła butelkę wódki na komodzie Aarona z ekologicznego drewna bukowego, prawie tłukąc szkło. - Ale skoro obydwoje jesteście tak ciekawi, to dostałam się na pieprzoną listę rezerwowych do Yale. A jedyne miejsce, gdzie mnie przyjęli, to Georgetown. Pieprzone, cholerne Georgetown.

Serena i Aaron przez chwilę tylko patrzyli na nią z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia i strachu wobec Wszechpotężnego Gniewu Blair.

- To nie tak źle - mruknęła w końcu Serena. Nie wiedziała zbyt wiele na temat Georgetown, ale spotkała kiedyś milusich chłopców, którzy się tam uczyli, a poza tym to może być fajnie mieszkać w tym samym mieście co prezydent. - Jestem pewna, że uniwerek Yale tylko gra trudnego do zdobycia. A jeśli jednak tam nie wylądujesz. To przynajmniej będziesz miała coś w zana­drzu.

Łatwo mówić Serenie, skoro ona w zanadrzu ma Harvard i Brown. Blair wsunęła stopy w nowe gołębioszare pantofle od Eugenii Kim i porwała z łóżka czarny zapinany sweter od DKNY.

- Daj spokój. Blair, nie bądź takim frajerem. New Haven to zwykła dziura. Pewnie nie cierpiałabyś tego miejsca. - Aaron wsunął kciuki z odciskami od gitary do kieszeni zielonych, woj­skowych spodni. - W dystrykcie Columbia przynajmniej mają sklepy Prady.

Oczywiście Blair usłyszała tylko, jak Aaron mówi „frajer”.

- Odpieprzcie się - syknęła na nich oboje i wyszła z pokoju. Zamierzała wpaść do domu Nate'a. Istniała spora szansa, że jego przyjęli tylko do jakiejś beznadziejnej szkoły dla wielbicieli trawki, jak Hobart albo UNH. Przynajmniej okaże jej współczucie.

Może nawet w ramach tego współczucia pójdzie z nią do łóżka. Chociaż nie miała na to nastroju.

N ma zbyt dobre nowiny, żeby się nimi dzielić

Nikogo poza nim nie było w domu, ale z przyzwyczajenia Nate upchnął zwinięty granatowy ręcznik kąpielowy od Ralpha Laurena w szparę miedzy drewnianą podłogą a zamkniętymi drzwiami do jego pokoju. Dopiero potem usiadł na narzucie w czarno - zieloną kratę i zapalił. Zaciągnął się mocno i wziął pierwszą kopertę z niewielkiego stosu na nocnej szafce. Rozerwał kopertę.

Gratulujemy, panie Archibald

Uniwersytet Brown z przyjemnością proponuje Panu...

Punkt!

Nate rzucił list na łóżko, zaciągnął się znowu i rozdarł drugą kopertę.

Drogi panie Archibald

Komisja rekrutacyjna przejrzała pańskie podanie i zaprasza Pana na uniwersytet Boston, na wydział...

Drugi punkt!

Pociągnął skręta i oparł go na brzegu nocnej szafki. Następna koperta.

Hampshire College otrzymał w tym roku dużo znakomitych i ciekawych podań. Pańskie wyróżniało się. Panie Archibald, z przyjemnością zapraszamy Pana najbliższej jesieni do Hamp­shire.

Trzeci punkt!

Osłania koperta - był w stanie złożyć podanie tylko do czte­rech szkól.

Dziękujemy za złożenie podania. Komisja rekrutacyjna uni­wersytetu Yale z przyjemnością oferuje Panu miejsce...

Cztery cholerne punkty!!!

Nate nie mógł się doczekać, kiedy powie Blair. Mogliby ra­zem iść na Yale i mieszkać w domu dla małżeństw, tak jak ma­rzyli. Może nawet mogliby mieć psa. Doga.

Nate przejrzał inne papiery upchnięte w kopertach. Do listów powiadamiających o przyjęciu z Brown i Yale dołączono listy od trenerów lacrosse, którzy gwarantowali mu miejsce w drużynie.

- Jasny gwint - sapnął, czytając listy.

Nie przyjęli go tak po prostu. Im cholernie na nim zależało.

Dołącz do nas.

Sięgnął po komórkę i już miał wybrać prywatną linię Blair, gdy telefon zadzwonił mu w dłoni. Na małym ekranie pojawiło się imię BLAIR.

- Hej. Właśnie miałem do ciebie dzwonić. - Zaśmiał się. - jak poszło?

- Wpuść mnie - odparła krótko. - Jestem jakieś dwa domy od ciebie.

O - oo.

Nate poślinił palce i ścisnął żarzący się koniec skręta, nim się całkiem wypalił. Rozpylił trochę wody kolońskiej Hermesa Rau D'Orange Verte, żeby odświeżyć powietrze w pokoju. Nie miał jednak zamiaru ukrywać tego, że palił trawkę. Po prostu nie chciał dymem przyprawić Blair o mdłości.

Rozległ się dzwonek, więc przycisnął guzik domofonu.

- Jestem w swoim pokoju - poinformował ją przez nowoczesny wideointerkom. - Wchodź na górę.

Na łóżku leżały cztery listy powiadamiające o przyjęciu. Zebrał je, potowy pochwalić się Blair niesamowitą nowiną: razem pójdą na Yale! Ten rodzaj trawki zawsze sprawiał, że się napalał. Może Blair wreszcie będzie gotowa na seks i uda im się stosownie uczcić sukces - bez ubrań.

Albo i nie.

Dom Nate'a był jeszcze fajniejszy od mieszkania Blair - w końcu to był cały dom, z ogrodem i wszystkim, a ponieważ był jedynakiem. Nate miał całe piętro dla siebie. Ale schody zawsze denerwowały Blair - czy jego rodzice nie mogli zainstalować windy?

- Umieram - jęknęła Blair, gdy tylko pokonała ostatni schodek. Słaniając się, weszła do pokoju Nate'a i padła twarzą w materac łóżka. Potem obróciła się na plecy i zagapiła przez świetlik w suficie. - A przynajmniej żałuję, że nie umarłam.

Istniała spora szansa, że Blair nie myślałaby o śmierci, gdyby dostała się do Yale. Nate wsunął listy ze szkół do biurka i usiadł obok niej. Ostrożnie pogłaskał ją kciukiem po nieskazitelnie gładkim policzku.

Dziękujemy ci, kremie do twarzy La Mer.

- Co się dzieje? - zapytał delikatnie.

- Ta głupia zdzira Serena dostała się do Yale i do wszystkich innych szkół, do których złożyła papiery, a ja tylko do pieprzonego Georgetown. W Yale jestem na liście rezerwowych. Wszędzie indziej mnie odrzucili. - Blair obróciła się i przycisnęła twarz do nogi Nate'a. Dziś właśnie powinna stracić dziewictwo, ale to było oczywiste: ktoś tak beznadziejny jak ona nigdy nie będzie uprawiał seksu. - Nate, co teraz zrobimy?

Nate nie wiedział, co powiedzieć. Jedno było pewne. Nie zamierzał powiedzieć Blair o tym, że dostał się do Yale. Mogłaby go udusić poduszką albo coś takiego.

- Znam sporo chłopaków, którzy w zeszłym roku byli na liście rezerwowych. Większość z nich się dostała - tłumaczył.

- Tak, ale nie do Yale - zawodziła Blair. - Wszystkie beznadziejne szkoły mają strasznie długie listy rezerwowych, bo ludzie traktują je jak wyjście awaryjne i w końcu ich nie wybierają.

- Och.

To typowe dla Blair. Dla niej każda szkoła poza Yale była beznadziejna.

- W Yale wiedzą, że prawie każdy przyjęty wybierze ich, więc na ich liście rezerwowych pewnie są ze dwie osoby i te dwie osoby w życiu się nie dostaną. - Westchnęła ciężko. - Cho­lera! - Usiadła i strzepnęła paproch z dżinsów Seven. - A jak u ciebie? Gdzie się dostałeś?

Nate wiedział, że nie powinien zatajać informacji przed swo­ją dziewczyną, przed dziewczyną, którą kochał, ale nie potrafił złamać jej serca.

Albo tak jej wkurzyć, żeby straciła ochotę na figle.

- Aaaa - ziewnął, jakby to była najnudniejsza rozmowa pod słońcem. - Do Hampshire. BU. Brown. To tyle.

Więc zapomniał wspomnieć o Yale. To tak samo, jakby skłamał, prawda?

Tak?

Blair wbijała lodowaty wzrok w drewnianą podłogę, obracając na palcu rubinowy pierścionek tak szybko, że Nate'owi zakręciło się w głowic. Położył się obok niej i objął ją w talii.

- Georgetown to dobra szkoła. Blair zesztywniała.

- Ale to tak daleko od Brown - poskarżyła się.

Nate wzruszył ramionami i zaczął masować jej plecy między łopatkami.

- Może pojadę do Bostonu. Założę się, że jest regularne połączenie między Bostonem i Columbią.

Łzy napłynęły do oczu Blair. Kopnęła piętami w materac.

- Ale ja nie chcę iść do Georgetown. Nienawidzę Georgetown.

Nate przyciągnął jej głowę do swojej piersi i pocałował ją w kark. Od miesięcy nie leżeli razem na jego łóżku i teraz naprawdę potężnie się napalił.

- Byłaś tam i oglądałaś szkołę?

Szczerze mówiąc, nie obejrzała żadnej szkoły poza Yale.

- Nie - przyznała.

Nate przeciągnął językiem po płatku jej ucha. Brzoskwiniowy zapach jej szamponu sprawiał, że robił się głodny.

- Poznałem mnóstwo fajnych dziewczyn z Georgetown. Powinnaś tam pojechać. Może nawet bardziej ci się tam spodoba niż w Yale - powiedział stłumionym głosem, bo łasił się twarzą do jej karku.

- Jasne - odparła gorzko Blair.

Mgliście docierało do niej, że Nate się do niej przystawia, ale była zbyt zdenerwowana i czuła tylko jego ślinę na uchu. Nate opadł na plecy i wciągnął ją na siebie. Miał zamknięte oczy i zaciśnięte usta u napalonym, najaranym, szczęśliwym uśmiechu.

- Mmmm - mruknął, rozkoszując się nią na sobie.

- Żałuję, że nie dostałam się do Yale - szepnęła Blair.

Wtedy mogłaby po prostu ściągnąć z siebie ubranie i w końcu to zrobić, tak jak zawsze sobie wyobrażała. Wsunęła głowę pod jego brodę i zaciągnęła się miłym, przesyconym dymem zapachem. Seks będzie musiał poczekać.

Nate otworzył oczy i westchnął ciężko. Stosunek przerywany, część 20, przygotowana specjalnie dla niego przez Blair Waldorf.

Właściwie to nie zasłużył sobie na seks.

- Obiecaj mi, że obejrzysz. Georgetown - powiedział, starając się być wspierającym chłopakiem, a nie kłamliwym sukin­synem.

Blair objęła go mocno. Jej życic było żałosnym piekłem, a najlepsza przyjaciółka zdradliwą zdzirą, ale przynajmniej mia­ła Nate'a - słodkiego, czułego i prostolinijnego Nate'a. I miał racje. Nie zaszkodzi obejrzeć Georgetown. W tym momencie była gotowa na wszystko.

- Dobrze, obiecuje - zgodziła się.

Nate w sunął dłoń do jej dżinsów, ale ona ją złapała i wyciągnęła.

Na prawie wszystko.

zwycięzcą jest....

- Już jest! - Dan usłyszał, jak szepcze jego młodsza siostra, gdy zamykał za sobą drzwi do mieszkania. - Szybciej!

Cisnął klucze na chybotliwy stary stolik w korytarzu i zrzucił z nóg pumy.

- Cześć! - krzyknął i pobiegł do kuchni, gdzie na ogół zbierała się jego rodzina.

Jak zwykle Marx, ogromny czarny kocur Humphreyów, leżał wyciągnięty na popękanym żółtym blacie kuchennym, z głową opartą na pomarańczowej ścierce. Do połowy pusty kubek z kawą stał w tym samym miejscu, w którym Dan zostawił go rano, tuż obok różowego nosa Marksa. W kuchni było włączone światło, a na blacie stał niedojedzony beztłuszczowy jogurt jagodowy Danona - ulubiony Jenny. Dan poczochrał czarne uszy Marksa. Na stole brakowało codziennego stosu poczty, co wydało się Danowi podejrzane, i nigdzie nie było widać Jenny.

- Ej? Jest ktoś w domu? - krzyknął.

- Tutaj - dobiegł głos Jenny z sąsiadującej z kuchnią jadalni.

Dan pchnął wahadłowe drzwi prowadzące do jadalni. Przy stole ramię w ramię siedzieli Jenny i ojciec. Rufus. Rufus miał na sobie szarą koszulkę Metsów. Jego potargana, sztywna, siwa broda rozpaczliwie wymagała wyczesania. Jenny nosiła srebrną bluzeczkę w tygrysic pasy, która wyglądała na dość drogą, a pa­znokcie miała pomalowane na jaskrawoczerwono. Naprzeciw­ko nich leżały stos kopert i zamknięte pudełko czekoladowych pliczków Entenmann oraz biały papierowy kubek delikatesowej kawy.

- Siadaj, synu. Czekaliśmy na ciebie - wyjaśnił Rufus z ner­wowym uśmiechem. - Kupiliśmy nawet dla ciebie twoje ulu­bione pączki. Dzisiaj twój wielki dzień!

Dan zamrugał. Przez ostatnie siedemnaście lat ojciec narzekał na koszty wychowywania i opłacania szkól dla dwójki niewdzięcznych nastolatków i ciągle groził, że przeprowadza się do kraju, gdzie opiekę medyczną i edukację zapewnia państwo, A jednak posiał Dana i Jenny do dwóch najdroższych i najlepszych niekoedukacyjnych szkół na Manhattanie, przyklejał do lodówki ich piątkowe karty ocen i ciągle przepytywał z łaciny i poezji. Sprawiał wrażenie, jakby bardziej denerwował się listami z college'ów od Dana.

- Otworzyliście już moje listy? - zapytał ostro Dan.

- Nie. Ale zaraz to zrobimy, jeśli się nie pośpieszysz i nie usiądziesz - odparła Jenny. Popukała w koperty błyszczącym, czerwonym paznokciem. - Na samym wierzchu położyłam ten z Brown.

- Jezu, dzięki - mruknął, siadając. Jakby cała ta sprawa nie była dość stresująca. Nie spodziewał się, że będzie otwierał listy przed widownią.

Rufus sięgnął przez stół po pudełko z paczkami i otworzył je.

- No dalej - ponaglił syna i wsadził sobie pączka do ust.

Drżącymi palcami Dan otworzył ostrożnie kopertę z Brown i rozłożył kartkę papieru.

- O mój Boże, na pewno cię przyjęli! - pisnęła Jenny.

- Co piszą? Co piszą? - dopytywał się Rufus, poruszając nerwowo krzaczastymi, siwymi brwiami.

- Przyjęli mnie - odpowiedział cicho i podał ojcu list.

- No pewnie, że przyjęli! - upajał się wiadomością Rufus. Złapał ze stołu wczorajszą, niemal pustą butelkę chianti, otworzył ją zębami i pociągnął łyk. - No, otwieraj następny!

Drugi list był z New York University - NYU - gdzie Vanessę przyjęto już wcześniej.

- Założę się, że cię przyjęli - Jenny zachowywała się irytu­jąco.

- Ćśśś! - syknął na nią ojciec.

Dan rozdarł kopertę. .Spojrzał na ich pełne oczekiwania twarze i powiedział spokojnie:

- Przyjęli.

- Juuuhuuu! - wykrzyknął Rufus, uderzając się w pierś jak szczęśliwy goryl. - Mój chłopak!

Jenny sięgnęła po następną kopertę.

- Mogę tę otworzyć?

Dan przewrócił oczami. Miał jakiś wybór?

- Jasne.

- Colby College - przeczytała Jenny. - Co to za miejsce?

- W Maine, ty ignorancie - odparł ich ojciec. - Otworzysz wreszcie, proszę?

Jenny zachichotała i wsunęła palec pod zamknięcie koperty. To było zabawne, zupełnie jakby wręczała Oscara albo coś takiego.

- Oscara dostanie... Dan! Przyjęli cię!

- Super. - Dan wzruszył ramionami. Nawet nie pojechał do Maine, żeby odwiedzić Colby, ale jego nauczyciel od angielskiego upierał się, że mają tam najlepszy program dla pisarzy na Wschodnim Wybrzeżu.

Jenny sięgnęła po następną kopertę i otworzyła ją bez pytania.

- Uniwersytet Columbia. Ups. Nie przyjęli cię.

- Łajdaki - warknął Rufus.

Dan znowu wzruszył ramionami. Columbia była prestiżową uczelnią, miała wymagający, twórczy program i była blisko domu, więc nawet nie musiałby mieszkać w akademiku. Ale zważywszy, w jak klaustrofobicznej sytuacji właśnie się zna­lazł, mieszkanie w domu przez następne cztery lata wydawało się małą atrakcją.

Ostatnia koperta była z colleges Evergreen w stanie Wa­szyngton, który znajdował się tak daleko, że wydawało się to wręcz romantyczne. Dan przesunął kopertę w stronę Rufusa i wziął kubek zaoferowanej mu kawy.

- Otwórz tę, tato.

- Evergreen! - krzyknął Rufus. - Zostawisz nas dla północ­no - zachodniego wybrzeża Pacyfiku! Czy masz pojęcie, ile tam pada?

- Tato - jęknęła Jenny.

- Już dobrze, dobrze. - Rufus rozdarł kopertę, rozdzierając przy okazji list. Mrużąc oczy, spojrzał na pogniecioną kartkę. - Przyjęli! - Złapał kolejnego pączka, wsunął go do ust i pchnął pudełko w stronę Dana. - Cztery na pięć, nie najgorzej!

- Wyjdźmy gdzieś na kolację, żeby to uczcić! - zawołała Jenny, klaszcząc w dłonie. - Przy Orchard Street otworzyli nową restaurację, chyba jest naprawdę fajna. Wszystkie modelki tam chodzą.

Rufus wykrzywił się do Dana.

- Nim wróciłeś, twoja siostra oznajmiła, że zostanie super - modelką. Najwyraźniej pod koniec miesiąca będę latał własnym odrzutowcem, kupował konie wyścigowe i łodzie za miliony, które zarobi. - Wycelował w nią umazanym czekoladą palcem. I zapłacisz też czesne Dana, prawda?

Jenny przewróciła oczami.

- Tato.

Rufus zerknął na nią.

- A skąd właściwie masz tę bluzkę? - Jego czoło poczerwieniało i zaczęło się błyszczeć, jak zawsze, gdy się denerwował. - Jeżeli nie przestaniesz bawić się moją kartą kredytowa, to wyślę cię do szkoły z internatem. Słyszysz?

Jenny znowu przewróciła oczami.

- Nie musisz mnie wysyłać. Sama chętnie pojadę.

Dan odchrząknął głośno i wstał.

- Spokój, dzieciaki. Wieczorem jest impreza, ale zanim wyjdę, możecie mnie zaprosić do Chińczyka. Tam gdzie zwykle, przy Columbus.

- Nuda! - jęknęła Jenny.

- Jesteśmy umówieni - zgodził się Rufus, mrugając do syna. - A tak przy okazji, głosuję za NYU. Dzięki temu będziesz mógł mieszkać w domu, pomogę ci w studiach, a ty w zamian będziesz NUM. - umawiał ze swoimi łebskim profesorkami od angielskiego.

Dan miał wrażenie, że wylądował w jakimś czerstwym disneyowskim filmie o nie wychodzących z domu, napalonych ojcach. Złapał pączka, zgarnął stos listów i ruszył do swojego pokoju. Na niezaścielonym łóżku leżał czysty notatnik, który czekał, żeby go wziąć i wypełnić ponurymi, umęczonymi strofami. Ale Dan był zbyt szczęśliwy, żeby pisać. Dostał się do czterech z pięciu szkół, do których złożył papiery! Nie mógł się doczekać, kiedy o tym powie.

Problem tylko, komu o tym powiedzieć?

dopóki on jest szczęśliwy, ona też jest szczęśliwa

- A co jeśli jest sam w domu i właśnie podcina sobie żyły albo coś takiego? - zamartwiała się na głos Vanessa. Spiorunowała wzrokiem dwudziestodwuletni ubrany w skórę tyłek swo­jej siostry Ruby.

Ruby stała w progu pokoju Vanessy, rozmawiając jednocześ­nie przez telefon stacjonarny i komórkę. Próbowała zorganizo­wać zbliżającą się trasę jej zespołu.

- Islandia! - wykrzyknęła Ruby. - Mamy piąte miejsce na liście przebojów w pieprzonym Reykjawiku!

- Wielkie halo! - warknęła Vanessa, szesnasty raz sprawdza­jąc pocztę elektroniczną, chociaż nikt nie przysłał jej e - maila.

Wmówiła sobie, że Dana nie przyjęto do żadnej ze szkół, do której składał papiery, i że w tej chwili właśnie stoi na moście George'a Washingtona i pisze list pożegnalny przed sko­kiem Nawet jeśli gdzieś się dostał, to pewnie przeżywa rodzaj apokalipsy egzystencjalnej i właśnie wchodzi nago do rzeki Hudson w pobliżu portu, żeby oczyścić się ze zlej karmy, która odbiera mu wszystkie zdolności twórcze, żeby potem wrócić do pisania.

Gdyby była ze sobą szczera, przyznałaby, że wcale tak bardzo się nie martwi. Dan był dobrym uczniem i błyskotliwym pisarzem. Musiał gdzieś się dostać. Chciała mieć tylko pretekst, żeby zadzwonić do niego i znowu porozmawiać, bo odkąd widziała się z nim w poniedziałek w parku, nie mogła przestać o nim myśleć.

Wpadła na pomysł, żeby zadzwonić do niego pod pretekstem kolejnego wywiadu do filmu, ale to było tak oczywiste zagranie, że już na samą myśl dostawała wysypki. Zastanawiała się też, czy nie zadzwonić do młodszej siostry Dana, Jenny, pod pretekstem wywiadu na temat, jak to jest mieć rodzeństwo, które właśnie przeżywa męki w związku z college'em. Wtedy Jen­ny wypaplałaby Danowi, że Vanessa dzwoniła i wypytywała o niego, a wtedy on zadzwoniłby do niej albo napisał e - maila. Ale daj spokój, jak nisko można upaść?

Ruby nadal stała w progu i gadała przez telefon. To był problem, który wynikał z faktu, że Ruby spała w salonie, a Vanessa miała tylko ten pokój - Ruby uważała sypialnię Vanessy za swój pokój dzienny.

- Poczekaj. Ktoś właśnie dzwoni - oznajmiła Ruby komuś, po drugiej stronie linii. Zatkała nos i odezwała się głosem telefonistki. - W tym momencie wszystkie linie są zajęte... - Urwała. - O, cześć Danielu! Możesz zadzwonić później? Mam teraz ważny telefon od zespołu. Mamy zamiar podbić wszechświat.

Vanessa rzuciła się po słuchawkę i wyrwała ją z dłoni Ruby.

- Słucham? - odezwała się nieśmiało. - Dan? Wszystko.., u ciebie w porządku?

- Aha - odparł Dan, tak szczęśliwy, jakim go w życiu nie słyszała. - Dostałem się wszędzie oprócz Columbii.

- Super! - odpowiedziała Vanessa, przyswajając powoli wieści. - Ale chcesz iść do Browna, prawda? Pewnie nawet nie brałeś pod uwagę NYU albo innych szkół?

- Nie wiem - odparł Dan. - Muszę to sobie przemyśleć.

Przez chwilę oboje milczeli. To, co oczywiste, już sobie po­wiedzieli, a poza tym mieli tyle spraw do omówienia, że to aż przytłaczało.

- W każdym razie gratuluję - zdołała wydusić z siebie Va­nessa.

Nagle zrobiło jej się strasznie smutno. Dan pojedzie do Brown w Providence, na Rhode Island, gdzie pewnie pozna ja­kąś długowłosą, chudą dziewczynę z Vermont, która będzie le­piła garnki, grała na gitarze i robiła mu na drutach swetry, pod­czas gdy Vanessa zostanie w Nowym Jorku i będzie dalej mieszkać ze swoją pokręconą siostrą.

Ruby wyrwała jej telefon z ręki.

- Ej, Dan, wiesz co? Ruszam na osiem miesięcy w trasę razem z SugarDaddym. Wyjeżdżam w przyszłym tygodniu. Może się tu wprowadzisz? Mielibyście z moją siostrą prawdzi­we miłosne gniazdko!

Vanessa spiorunowała ją wzrokiem. Zostaw to Ruby, a wszyst­ko popsuje w najbardziej nietaktowny, żenujący sposób. Ruby oddała telefon, a Vanessa przytrzymała słuchawkę parę centyme­trów od ucha. Co, do cholery, mam teraz powiedzieć?

Dan nie miał nic przeciwko zamieszkaniu bez rodziców w ta­kiej fajnej okolicy jak Williamsburg, a mieszkanie z Vanessą mogłoby być fantastyczne. Ona kręciłaby swoje filmy, a on by pisał. Zupełnie jak w Yaddo - to jedno z tych miejsc dla pisarzy i artystów, do którego kiedyś jeździł jego ojciec. Może znowu by się pogodzili i przez cały czas kochali się, jak ci artyści i pisarze w latach siedemdziesiątych.

Z drugiej strony to się działo trochę za szybko. Odchrząk­nął.

- Musiałbym porozmawiać na ten temat z tatą. Wybieramy się dziś wieczór świętować u Chińczyka. Może spotkamy się potem na imprezie na West Street?

Vanessa nie należała do imprezowych dziewczyn, ale domyślała się, że Dan ma powody, żeby świętować.

- Brzmi fajnie - zgodziła się.

- Pogadam z tatą o tej przeprowadzce. Byłoby całkiem fajnie - rzucił luźno Dan.

Vanessa poczuła się nagle jak dziewczyna z tych łzawych filmów ze szczęśliwymi zakończeniami, których tak nie cierpiała. Taka, co „żyje długo i szczęśliwie” ze swoim cudownym mężem w domku z jedwabnymi zasłonkami, a nie z czarnymi prześcieradłami, jak w mieszkaniu Ruby.

- Super - ucieszyła się, chociaż nie cierpiała tego słowa.

Rozłączyła się i oddała telefon siostrze, która nadal trajkotała przez komórkę.

- Mogę pożyczyć coś z twojej szafy? - szepnęła do Ruby.

Siostra uniosła brew i pokiwała głową.

Zapowiada się niezła impreza.

jakby była w nastroju do świętowania

Blair wyszła z windy i stanęła. Gapiła się na domowej roboty transparent przyczepiony do frontowych drzwi jej apartamentu. Blair, hura! Jesteśmy z ciebie dumni! Otworzyła drzwi. Mookie, pies Aarona, żywiołowy brązowo - biały bokser, zamerdał do niej ogonem i trącił ją mokrym nosem w nogi.

- Spieprzaj - warknęła Blair.

Przez chwile zastanawiała się, czy nie stał się cud. Może jej ojciec gej mieszkający we Francji albo jakaś dobra wróżka zadzwoniła do komisji w Yale, która zdecydowała się przyjąć ją od razu. To mało prawdopodobne, ale...

- Serena powiedziała nam. co się stało! - pisnęła z zachwy­tem jej ciężarna matka. Szła korytarzem, zataczając się potęż­nie. - Lista rezerwowych, chrzanienie. Nie mogę zrozumieć, czym się tak denerwujesz, kochanie. Praktycznie przyjęli cię do Yale!

Blair zdjęła sweter i rzuciła go na antyczny szezlong stojący w rogu. Mookie zamierzał znowu obwąchać jej pupę, więc go kopnęła.

- To nie takie proste, mamo.

Z powodu ciąży blond włosy Eleanor rosły szybciej niż zwy­kle i opadały już na ramiona, co zdaniem Blair było żałosną próbą wyglądania na kobietę w odpowiednim wieku do rodzenia dzieci. Eleanor klasnęła obwieszonymi pierścionkami dłońmi.

- No cóż, moja mała marudo, i tak mamy rodzinną uroczystość. Wszyscy czekają w jadalni!

Rodzinna uroczystość. Cudnie.

Stół nakryto najlepszymi kryształami i srebrami Eleanor. Jedzenie matka zamówiła w Blue Ribbon Sushi, ulubionej restauracji Blair. Cyrus i Aaron już byli podpici szampanem. Nawet jej dwunastoletni brat Tyler wyglądał na lekko podchmielonego.

- A myślałaś, że wylądujesz w jakimś lokalnym, podrzędnym college'u - powiedział Aaron, nalewając Blair szampana. - Wiedzieliśmy, że stać cię na więcej.

Cyrus mrugnął do niej niebieskim okiem, mętnym, przekrwionym i wyłupiastym.

- Yale odrzuciło mnie, kiedy składałem do nich podanie. Najwyższy czas, aby tego pożałowali. Jeśli chcesz, żebym im skopał tyłek w sprawie twojego podania, to z przyjemnością to zrobię.

Blair skrzywiła się. Czy chciałaby, żeby w Yale wiedzieli, że jest jakoś spokrewniona z Cyrusem?!

- Ja nie pójdę do college'u - ogłosił Tyler, sącząc szampana jak zawodowiec. - Będę didżejem w klubach w całej Europie. A potem otworzę kasyno.

- To się okaże. - Eleanor wrzuciła sobie na talerz piętnastocentymetrowy kawałek roladki sushi i zachichotała. - Dziecko znowu jest głodne.

Blair miała wrażenie, że matka nie wyglądałaby, jakby była w dwudziestym miesiącu ciąży, a nie w siódmym, gdyby tyle nie jadła. Wypiła kieliszek szampana i sięgnęła do nietkniętego pudełka z sushi. Najpierw napcha się węgorzem, a potem zaleje to szampanem w takiej ilości, żeby mogła wyrzygać sobie flaki na wierzch. A polem spotka się z Nate'em na tej głupiej impre­zie na West Street, ale tylko na dziesięć minut, bo od patrzenia, jak wszyscy świętują, podczas gdy ona zupełnie nie ma powodu do radości, jeszcze bardziej zachce jej się rzygać. A potem za­śnie, oglądając Śniadanie u Tiffany'ego ze swoją ulubioną ak­torką. Audrey Hepburn nawet nie chodziła do college'u, a mimo to miała cudowne życie.

Matka wzięła kawałek sushi i wgryzła się w niego, jakby to był hot dog. Znali się z Cyrusem niecały rok, i małżeństwem byli dopiero od listopada, a Eleanor już zaczynała nabierać jego nawyków, jeśli idzie o sposób jedzenia. Odłożyła resztki sushi i otarła usta białą lnianą serwetką.

- A teraz, skoro jesteśmy wszyscy, chciałabym cię prosić, kochanie, o przysługę.

Blair podniosła wzrok znad węgorza. Najwyraźniej matka zwracała się do niej. O kurczę.

- Wiesz, minęło już trochę czasu, odkąd was urodziłam, więc mój lekarz pomyślał, że dobrze by mi zrobiła szkoła rodzenia, żebym przypomniała sobie co nieco. Zapisałam się na intensyw­ny kurs. Zaczyna się o czwartej po południu i trwa dwie godzi­ny. Problem polega na tym, że Cyrus pracuje nad swoim nowym projektem w Hamptons, a poza tym i tak jest przeczulony na punkcie tego typu rzeczy. Myślisz, że mogłabyś ze mną chodzić, kochanie? Muszę mieć partnera, a to raptem parę godzin po szkołę.

Blair wykaszlała resztkę węgorza do serwetki i rzuciła się do szampana. Szkoła rodzenia? Co, do cholery?

- Myślałam, że to Aaron chciał zostać lekarzem - poskarżyła się. - Dlaczego on nie może chodzić?

- Ty zawsze tak dobrze potrafiłaś zaopiekować się matką - powiedział Cyrus.

- Mam próby zespołu - odparł Aaron. Jakby w ogóle brał pod uwagę zgłoszenie się na ochotnika.

- Ja też - dodał szybko Tyler.

Eleanor nie mogła poprosić żadnej ze swoich przyjaciółek z towarzystwa. Wszystkie miały dzieci mniej więcej w wieku, kiedy idzie się do college'u. Dla nich ciąża Eleanor była niebywale, potwornie żenująca.

- Dobrze. Pójdę - zgodziła się ponuro Blair.

Odsunęła talerz i wstała. Na samą myśl, że miałaby ich zno­sić chwilę dłużej, robiło jej się niedobrze. Poza tym chyba i tak wszyscy zapomnieli, co świętują.

- Przepraszam - powiedziała. - Muszę szykować się do wyjścia.

Matka wyciągnęła rękę i objęła ją.

- Oczywiście, kochanie. - Ścisnęła córkę w talii. - Jesteś moją najlepszą przyjaciółką.

Hę?

Blair wykręciła się z objęć i uciekła do tak zwanego swojego pokoju. Przynajmniej Georgetown było dalej niż Yale - miało ten jeden plus. I nie zaszkodzi zadzwonić pod numer na liście z zawiadomieniem, żeby umówić się na wizytę.

Szkoda, że nie złożyła papierów na uniwersytecie w Australii.

Ściągnęła dżinsy oraz koszulkę i bez przekonania zaczęła ubierać się na imprezę. Włożyła bardziej obcisłe, ciemniejsza dżinsy i czarną koszulkę bez rękawów. Ramiona wydawały jej się blade i zwiotczałe. Uszczypnęła się ze złością.

- Ej, siostruniu - zawołał do niej Aaron, stając pod drzwiami. - Mogę wejść?

Blair przewróciła oczami do odbicia w lustrze.

- I tak cię nie powstrzymam - odparła żałośnie.

Aaron otworzył drzwi. Miał na sobie koszulkę Harvardu, dupek. To była swego rodzaju tradycja, że wkłada się jakiś ciuch ze szkoły, do której się chce pójść, gdy tylko człowiek dowie się, że się dostał. Tyle że Aaron wiedział o przyjęciu do Harvardu od kilku miesięcy.

- Pomyślałem, że moglibyśmy razem pojechać na imprezę.

- Świetnie - westchnęła Blair. - Jestem prawie gotowa.

Wzięła kredkę do oczu Chanel i pociągnęła pod oczami ciemnoszare kreski. Potem nałożyła trochę błyszczyku MAC i przeczesała palcami włosy. Koniec. Zrobione.

- Nie wkładasz koszulki z Yale? - zapytał Aaron, patrząc, jak Blair szuka pod łóżkiem odpowiednich butów. - Nikomu nie powiem o liście rezerwowych.

- Jezu, wielkie dzięki - odgryzła się Blair, wkładając nudne, czarne mokasyny Coach. Szarpnęła drzwi pokoju i wyszła na korytarz, nawet nie zwracając uwagi, że w obcisłych dżinsach obszerne, bawełniane figi zmarszczyły się i podjechały jej w gór­ną część tyłka.

Tyle, jeśli idzie o dni, kiedy ubierała się jak kobieta sukcesu!

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

JAK WYSKOCZYĆ Z LISTY REZERWOWYCH I DOSTAĆ SIĘ DO WYBRANEGO COLLEGE'U

Zorganizuj strajk głodowy pod biurem komisji rekrutacyjnej.

Zdaj jeszcze raz egzaminy końcowe, oszukuj i zdobądź idealne wyniki.

Naucz się grać Yankee Doodle na skrzypcach i zacznij grać pod oknami komisji. W końcu zaczną cię błagać, żebyś zapisała się do szkoły, o ile wtedy przestaniesz grać.

Kup więcej butów niż Imelda Marcos, dostań się do Księgi Guinnessa, napisz pamiętnik, w którym zdradzisz wszystkie sekrety, i zdobądź nagrodę Pulitzera za powieść.

Skorzystaj ze swojej platynowej karty i kup dziekanowi od rekruta­cji nowe BMW kabriolet, które wszyscy twoi kumple chcieliby do­stać w prezencie na zakończenie szkoły.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Spotkałam tego chłopaka jakiś czas temu na imprezie w Nowym Jorku. Przekonał mnie, że w przyszłym roku wybiera się do Georgetown i że zostanie kapitanem naszej drużyny lacrosse. Zamierzał gdzieś w pobliżu trzymać swoją łódź. Mieliśmy popłynąć na Florydę w czasie ferii wiosennych. Nigdy więcej się nie odezwał i teraz podejrzewam, że nawet nie złożył papierów do Georgetown.

złamane - serce

O: Drogie złamane - serce!

Pewnie znalazł inny port dla swojej łódki. Przykro mi.

P

P: Droga P!

Słyszałem, że ta głupia blondynka z Constance dostała się wszędzie, bo przespała się ze wszystkimi członkami komi­sji rekrutacyjnych.

bestia

O: Droga bestio!

Nie wiem, czy rozmawiamy o tej samej blondynce z Constance, ale może ona jest mądrzejsza, niż wszyscy przypuszczali.

P

P: Droga P!

Jak wszyscy wiedzą, pracuję w komisji rekrutacyjnej college'u dla dziewcząt Dorna B. Rae w Bryn Mawr w Pensylwanii. Nadal przyjmujemy podania. Przyjedźcie i same się przekonajcie!

camiI

O: Droga camil

Kusząca propozycja. Zadbam, żeby dotarła do B i do wszyst­kich innych

desperatek.

P

Na celowniku

N i jego kumple świętują przyjęcie do szkół na tarasie na dachu jego domu. Nawet przechodnie jako bierni palacze byli na haju. Dawna dziewczyna N, ta z Greenwich - pamiętacie: wariatka, narkomanka i dziedziczka fortuny - jest na zjeździe w Szwecji, gdzie „zmienia się na lepsze”. J ma bezpłatną konsultację u wizażystki w stoisku Clinique w Bloomingdale'u w SoHo. Trzeba wiedzieć, jakiej wielkości ma się pory i jakiego peelingu używać, nim zostanie się słynną supermodelką. V, też w Bloomingdale'u w SoHo, daje się całkowicie odmienić powabnemu transwestycie przy sto­isku MAC. Ważna randka dziś wieczór? S wyciąga z bankomatu mnóstwo kasy i pakuje to wszystko do jaskraworóżowej torebki Birkin ze skóry aligatora. Zamierza spłacić komisje rekrutacyjne tych wszystkich szkół, do których się dostała? Postanowiła oddać pieniądze na cel dobroczynny? Z okazji przyjęcia chce sobie kupić prezent w jednym z tych ekskluzywnych butików, które przyjmują tylko gotówkę? D z ojcem w sklepie z alkoholami na Broadwayu kupują wielką butelkę szampana Dom Perignon. To się nazywał dumny ojciec. B zwraca do działu z bielizną w Barneys szczęśliwy komplecik. Pewnie doszła do wniosku, że przynosi pecha.

Osobiście uważam, że, jeśli idzie o college, też mam co świętować.

Do zobaczenia na imprezie dziś wieczorem!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

N musi coś wyznać

True West to jedno z tych miejsc, które co wieczór wydaje się nowoczesne, ale zarazem jest tak klasyczne, że mogłoby ist­nieć od zawsze. Ściany pokryte są lustrami, na których drinki i specjalności dnia wypisywano pomarańczową kredką świeco­wą. Białe skórzane lawy w kształcie podków stały przypadko­wo rozrzucone w jadalni, a na każdym stole za obrus robiła sztuczna skóra z jelenia. Kelnerzy ubrani w dżinsowe tuniki od Dries van Notena i turkusowe kowbojki z wężowej skórki, nosi­li koktajle na staromodnych pomarańczowych tacach jak ze sto­łówki. Rozbrzmiewała dziwaczna japońska muzyka ludowa, a za barem ciągnęła się ściana z wychodzącymi na rzekę Hudson oknami o zabarwionych na pomarańczowo szybach.

Gdyby nie znoszone, czarne wojskowe buty, trudno byłoby poznać Vanessę w czarnej, obcisłej minispódniczce ze sztucznej skóry i powiewającej czerwono - czarnej bluzeczce w pasy ze­bry. Dzięki miłemu transwestycie ze stoiska MAC w Bloomingdale w SoHo usta miała pomalowane na czerwono, a brwi po raz pierwszy w życiu wyregulowane. Wybrała sobie miejsce przy dalszym końcu baru i oparła kamerę na ramieniu.

Impreza miała niezwykłą atmosferę - coś jak pierwszy dzień w szkole. Dziewczyny w takich samych koszulkach BU piszczały i rzucały się sobie w ramiona. Chłopcy w swetrach z Brown przybijali piątki. Vanessa obserwowała ich w milczeniu, czeka­jąc, aż ktoś z własnej woli podejdzie i udzieli wywiadu.

- Chyba mam coś do powiedzenia - oznajmił wyjątkowo przystojny chłopak, który nosił spodnie khaki i prostą, białą koszulę. Postawił dżin Tanqueray z tonikiem na barze i usiadł na stołku obok Vanessy. - Mam powiedzieć, jak się nazywam, do jakiej szkoły idę i tak dalej?

Vanessa nakierowała kamerę na jego przekrwione, ale nadal błyszczące, zielone oczy.

- To zależy, czy chcesz - odparła. - Powiedz mi tylko, jak przeżyłeś całe to zamieszanie.

Nate wziął łyk drinka i wyjrzał przez pomarańczowawe okna. Po drugiej stronie rzeki nad lotniskiem Newark krążyły samoloty.

- Zabawne jest to, że do tego momentu prawie wcale się nie denerwowałem - przyznał Wyciągnął marlboro light z paczki, którą ktoś zostawił, i zaczął turlać papierosa w tę i z powrotem po barze. - A głupie jest to, że nie powinienem się stresować, tylko świętować.

Spojrzał w kamerę i skrępowany odwrócił wzrok. Za jego plecami lawy zapełniały się i nagle muzyka zrobiła się tak głośna, że ledwo słyszał własne myśli.

- Nie wiem, dlaczego nie powiedziałem jej, że złożyłem tam papiery - wymamrotał.

- Komu? - nakłaniała go do dalszego mówienia Vanessa. - Gdzie?

- Mojej dziewczynie - wyjaśnił Nate. - Widzisz, ona naprawdę chce iść do Yale. To chyba najważniejsza rzecz w jej życiu. Złożyłem tam papiery, bo mają nowego trenera lacrosse, który w niecały rok wyciągnął ich z gównianej drugiej ligi na prowadzący zespół pierwszoligowy. Dzisiaj dowiedziałem się, że się dostałem, a ona jest tylko na liście rezerwowych. W ogóle nie powiedziałem jej, że złożyłem tam papiery, a teraz napraw­dę boję się przyznać, że się dostałem. Dopiero co się pogodzili­śmy. Jak jej powiem, znowu ze mną zerwie.

Czekał na reakcję Vanessy. Kiedy się nie odezwała, sięgnął po drinka.

- W ten weekend przyjeżdżają trenerzy z Yale i Brown po­patrzeć, jak gram. Blair wybiera się do DC obejrzeć George­town, więc na szczęście nie będę musiał kłamać, skąd są trene­rzy i tak dalej. - Uniósł brwi i oparł brodę na dłoniach.

Ciężko być kłamczuchem, nie?

Nagle znajomy zapach mieszanki olejków i paczuli wypeł­nił jego nozdrza.

- Udało się, Nate! - westchnęła Serena, zarzucając mu ra­miona na szyję.

Jasne włosy upięła w nieporządny węzeł na czubku głowy. Włożyła bardzo filmowe poncho z białymi i złotymi frędzlami, a do tego białe dżinsy.

Skrzyżowanie striptizerki z Las Vegas z Showgirls i panien­ki z serialu The OC.

Nate pocałował ją w policzek i postarał się wyglądać na tak podekscytowanego, jak powinien.

- Ups. - Serena natychmiast go przejrzała. - Znowu zerwa­liście z Blair?

- Jeszcze nie. - Nate już zamierzał jej wszystko wyjaśnić, ale na drugim końcu ogromnej restauracji Blair właśnie wysiad­ła z windy i idąc w ich kierunku, piorunowała wściekłym wzro­kiem plecy Sereny.

Na jednej z ławek grupa uczennic z Constance Billard za­częła szeptać między sobą.

- Słyszałam, że Blair dołączyła jakiś kretyński scenariusz zamiast eseju do podania na Yale. Pani Glos powiedziała jej, żeby to zmieniła, ale i tak go wysłała. Dlatego się nie dostała - powiedziała do Rain Hoffstetter Nicki Button.

Rain i Nicki w przyszłym roku idą razem do Vassar i wciąż zerkały na siebie i piszczały.

- Słyszałam, że Blair napisała esej do Yale dla Sereny. Dlatego jest laka wściekła. Załatwiła Serenie przyjęcie, a sama trafiła na listę rezerwowych - oznajmiła swojej najlepszej przyjaciółce. Kati Farkas, Isabel Coates.

Kati i Isabel dostały się do Georgetown i Rollins, ale Isabel dostała się też do Princeton i już nosiła tamtejszą koszulkę. Sama myśl, że się rozstaną, łamała im serca, więc cały czas trzymały się za ręce.

- A ja słyszałam, że Serena zebrała tysiąc pięćset sześćdzie­siąt punktów na egzaminach końcowych. Udaje, że jest taka głu­pi, ale to wszystko gra. To dlatego może tak często wychodzić i nigdy się nie uczy. Po prostu nie musi - stwierdziła z zazdrością Kati.

- O czym rozmawiacie? - zapylała Blair, gdy doszła do Sereny i Nate'a siedzących przy barze.

Dopiero co się zjawiła, ale już nie cierpiała tej imprezy. Nie cierpiała tego, że tak wiele dzieciaków nosiło te głupie koszulki z college'ów, nie cierpiała tej dziwacznej, japońskiej muzyki i tych głupich pomarańczowych głośników Bose'a nad barem i nie cierpiała tego, że Serena rozmawia z Nate'em w ten intymny sposób, cały czas tuląc się do niego, jak to zawsze robiła, gdy rozmawiała z facetami.

- O niczym! - odparli jednocześnie Serena i Nate.

Serena obróciła się na stoiku barowym.

- Nadal jesteś na mnie wściekła?

Blair skrzyżowała ręce na piersi.

- Dlaczego nie włożyłaś koszulki z Yale? A, racja. Dostałaś się, ale nie wiesz, czy tam pójdziesz - dodała sarkastycznie.

Serena wzruszyła ramionami.

- Nie wiem. W ten weekend pojadę do kilku miejsc. Mam nadzieję, że to mi pomoże się zdecydować.

Nagle Nate Spodl się pod pachami. Ześlizgnął się ze stoika, położył dłonie na ramionach Blair i pocałował ją w czoło.

- Ślicznie wyglądasz - powiedział, starając się odciągnąć jej uwagę od Yale.

- Dzięki - odparła Blair, chociaż doskonale wiedziała, że wygląda jak spięta jędza z dobrego domu, która nigdy się nie zabawiła. Chryste, nawet nie włożyła kolczyków!

Dalej przy barze siedziała grupa dziewczyn w ciemnozielo­nych koszulkach Dartmouth, które wykrzyczały durny hymn Dartmouth, a potem strzeliły po kielichu wódki.

- Za dziesięć minut wychodzę - poinformowała bez ogró­dek Nate'a Blair. - W końcu to środek tygodnia.

Jakby to kiedykolwiek wcześniej przeszkodziło jej w imprezowaniu.

Nate pocałował ją w skroń. Chciał jak najszybciej zabrać ją stąd, zanim Serena niewinnie wypapla, że Nate leż dostał się do Yale.

- Chcesz obejrzeć zachód słońca albo coś takiego? - zapro­ponował niezręcznie.

- Jak chcesz - odparła Blair, cały czas trzymając ręce skrzy­żowane na piersi.

- Mną się nie przejmujcie. - Serena obróciła się na stoiku w stronę Vanessy. - No dobra, sionko, jestem gotowa na zbliże­nie.

Vanessa nie musiała niczego włączać. Nawet na chwilę nie przestała ich filmować.

coś straciła

- Chyba powinnam być szczęśliwa - stwierdziła Serena.

Vanessa powoli wodziła kamerą po jej nieskazitelnej twarzy, a potem zrobiła panoramiczne ujecie, szukając jakiego defektu czy drobnej skazy, które mogłaby wyłuskać na zbliżeniu. Niczego nie znalazła. Wtedy Serena wsadziła do ust paznokieć i zaczęła go ogryzać.

Aha!

Wyjęła kciuk z ust i zmarszczyła brwi.

- I jestem szczęśliwa - upierała się, jakby starała sama siebie przekonać. - Dostałam się do wszystkich szkół, do których złożyłam papiery. Nawet nie pytali, dlaczego nie chcieli mnie z powrotem w szkole z internatem. Tylko że... - Urwała, gdy zobaczyła chłopaka i dziewczynę w koszulkach z Middlebury, całujących się przy windach. Westchnęła. - Żałuję, że nie mam z kim świętować.

Japońska muzyka ludowa zmieniła się nagle w dziwaczne rytmy nowego albumu Raves. Dwóch chłopaków w czapkach z uni­wersytetu Pensylwania i żółtych krawatach ściągnęło koszule, ob­róciło czapki daszkiem do tyłu i zaczęło tańczyć breakdance. Cztery pijane dziewczyny z proporczykami Vanderbilt też zdjęły koszulki i też zaczęły tańczyć breakdance, tyle że robiły to fatalnie.

- Kiedyś tańczyłam na stołach - zwierzyła się Serena no­stalgicznym łonem skończonej piosenkarki kabaretowej w śred­nim wieku. - A teraz popatrz na mnie.

Oczywiście jakieś dziewięćdziesiąt procent facetów w tym lokalu patrzyło właśnie na nią i próbowało wymyślić jakiś zgrab­ny tekst, żeby namówić ją do tańca. Oprócz chłopców przygląda­ła jej się niska dziewczyna z młodszej klasy, o kręconych włosach i ogromnych piersiach i zastanawiała się, jak zagadnąć Serenę.

Właśnie zjawili się Jenny i Dan. Zostawili rozczulonego ojca, który nad karafką słodkiego białego wina w ich ulubionej chińskiej restauracji na Upper West Side robił się coraz bardziej nostalgiczny. Stali przed windą i rozglądali się po restauracji.

- Uprzedzałem, że tu będzie okropnie - powiedział do młod­szej siostry Dan.

Zwykle nie cierpiał imprez, a ta powinna wkurzyć go jak mało co, ale czuł się wyjątkowo z siebie zadowolony i impreza idealnie pasowała do jego nastroju.

Ale Jenny patrzyła tylko na Serenę.

- Nie martw się, dam sobie radę - odparła.

Podciągnęła bluzkę bez pleców w tygrysie pasy i zaczęła przepychać się prosto do baru.

- Gdybym na razie odpuściła sobie college - trajkotała Se­rena - mogłabym popracować jako modelka. A może też spró­bować aktorstwa.

Jenny oparła się o bar i czekała na chwilę, gdy będzie mogła zapytać Serenę o radę, jak zacząć karierę modelki. Cała drżała z niecierpliwości i czuła się jak kretynka z powodu własnego zdenerwowania.

Dan ruszył za Jenny tylko z obawy, że siostra zamówi jakąś wybuchową mieszankę i będzie musiał odwieźć ją do domu, nim zjawi się Vanessa. I wtedy zauważył, że Vanessa już jest. Z ka­merą opartą o ramię przeprowadzała z Sereną wywiad.

Usta miała pomalowano na ciemnoczerwone w uchu nosiła kolczyk - srebrnego węża, a opinająca się. czarna spódniczka przylegała jej do ud. Czerwono - czarny top zsuwał się z jej nagich ramion, odsłaniając skórę w kolorze kości słoniowej w spo­sób, którego nigdy wcześniej nie widział. A przynajmniej nie w miejscu publicznym.

Nie zastanawiając się. co robi, przepchnął się przez tańczący tłum, podszedł do Vanessy od tyłu i pocałował ją w szyję. Jej blade policzki zaczerwieniły się, gdy obróciła się gwałtownie na słoiku, prawie przy tym upuszczając ukochaną kamerę.

- Nie muszę przecież iść od razu do college'u ... - Serena urwała w połowie zdania, patrząc jak Vanessa i Dan obściskują się jak napalone, wygłodniałe bestie.

Cięcie!

Jenny postanowiła wykonać swój ruch. Uderzyła Serenę ręką w bark, mając nadzieję, że będzie to wyglądało, jakby wpadła na nią przypadkiem.

- Hej. Gratulacje i w ogóle - wypaliła niezręcznie. - Na prawdę kwietna bluzka.

Gdyby Serena była Blair albo jakąś inną dziewczyną z ostatniej klasy, pewnie spławiłaby Jenny krótkim „dzięki”, zastana­wiając się jednocześnie, co ta denerwująca gówniara robi na imprezie maturzystów. Ale Serena nigdy nikogo nie spławiała. To była jedna z tych rzeczy, która sprawiała, że nie sposób było jej się oprzeć, albo która całkiem onieśmielała - to zależy kin się jest i jak bardzo pragnie się Sereny. Poza tym Jenny była akurat dziewiątoklasistką z grupy, którą Serena opiekowała się razem z Blair, więc nie były sobie całkiem obce.

Jenny obcięła włosy. Miała gęstą, prostą grzywkę i kręconego pazia, który sięgał jej do brody. Włosy miała ciemne, a brązowe oczy okrągłe i wielkie. To zdecydowane cięcie dobrze jej zrobiło.

- Śliczna fryzura! - Serena ześlizgnęła się ze stołka, żeby Jenny nie stała samotnic. - Wyglądasz jak ta modelka na no­wych reklamach Prady.

Jenny wybałuszyła oczy, tak ze prawie jej wyszły na wierzch.

- Serio? Dzięki - sapnęła, czując się, jakby ktoś popukał ją w ramię magiczną różdżka,.

Podszedł do nich barman i Serena zamówiła dwa kieliszki szampana.

- Masz ochotę napić się ze mną? - zapytała.

Jenny była oszołomiona. Czy ma ochotę? To był zaszczyt. Przejechała palcem po mokrym brzegu kieliszka z szampanem.

- No więc.., pracowałaś jeszcze gdzieś jako modelka? - zapytała. - Naprawdę podobała mi się ta reklama perfum.

Serena skrzywiła się i upiła łyk szampana. Dwa miesiące temu Les Best poprosił ją, żeby była gwiazdą jego kampanii re­klamowej dla nowych perfum. Koniec końców nazwał je nawet Łzy Sereny. Na zdjęciu reklamowym Serena stoi i płacze na drewnianym mostku w Central Parku, w żółtej sukience w sa­mym środku zimy. W przeciwieństwie do powszechnej opinii by na jej policzkach były prawdziwe. Zdjęcie zrobiono w chwi­li, gdy brat Blair - wegetarianin noszący dredy. Aaron Rose - zerwał z nią. Właśnie w tamtej chwili zaczęła płakać.

- Właściwie to myślałam, że teraz mogłabym się zająć ak­torstwem - odparła.

Jenny pokiwała I entuzjazmem głową.

- Strasznie mi się podoba, że wyglądasz tak prawdziwie na tej reklamie. Oczywiście wyglądasz niesamowicie, ale jakby Wcale nie robili żadnego retuszu ani nie w tym stylu.

Serena zachichotała.

- O mój Boże, miałam tyle podkładu! No wiesz, tej beżowej farby, którą smarują ci całą twarz! I wyretuszowali mi gęsią skór­kę, prawie sobie tyłek odmroziłam!

Na chwilę zgasły nad barem światła i wszyscy zaczęli krzyczeć. Jenny zachowała spokój, chcąc pokazać, że często bawi się na imprezach, które wymykają się spod kontroli.

- Szczerze mówiąc - oznajmiła Serena, z przyjemnością odrywając się od rozmyślania nad swoją niepewną przyszłością - każda dziewczyna może być modelką. Musisz tylko dobrze wyglądać na zdjęciach.

- Pewnie tak - odparła z wahaniem Jenny.

Łatwo mówić Serenie, że każda może być modelką, skoro ją natura obdarzyła nogami długimi aż po szyję, cudowną twarzą, niesamowitymi błękitnymi oczami i długimi, gęstymi blond włosami.

- Ale skąd wiadomo, czy dobrze się wygląda na zdjęciach?

- Idziesz na zdjęcia próbne - wyjaśniła Serena.

Dopiła szybko szampana i wyjęła paczkę gauloise'ów z torebki ze złotej lamy od Diora W ciągu sekundy barman pojawił się, żeby dolać jej szampana i podać ogień.

Znacie to powiedzenie - uroda równa się wygoda.

- Słuchaj, jeśli jesteś zainteresowana, mogę popytać i umówić cię z ludźmi, których znam - zaproponowała Serena.

Jenny spojrzała na nią wielkimi brązowymi oczami, nie wierząc, że dobrze zrozumiała rak bardzo chciała usłyszeć właśnie takie słowa, że nie mogła uwierzyć, że to prawda.

- Masz na myśli pracę modelki? Dla mnie?

Wtedy właśnie Serenę rozproszył jęk zza pleców.

- Ehm, słuchajcie - zawołała ponad ramieniem do Vanessy i Dana. - Na dole są apartamenty i takie tam, no wiecie.

- Zawsze myślałam, że jestem za niska - upierała się Jenny, martwiąc się, że Serena zapomni, o czym mówiła.

- W życiu. Będziesz świetna - zapewniła ją Serena. - Zadzwonię do paru osób, a potem napiszę do ciebie e - maila, dobra?

- Serio? - wyrwało się Jenny.

Nie mogła uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Zostanie modelką! Odstawiła szampana. Ale teraz ma tyle rzeczy do zrobienia. Manikiur, pedikiur, regulacja brwi, wydepilowanie wą­sika, może nawet powinna zrobić henną pasemka, o których zawsze marzyła.

- Nie dopijesz tego? - zapytała Serena, wskazując na kieliszek Jenny.

Jenny pokręciła głową, nagle czując, że jest absolutnie nie­przygotowana.

- Muszę wracać do domu i przygotować się - zawahała się. Potem wspięła się na palce i pocałowała Serenę w policzek. - Dziękuję. Strasznie ci dziękuję!

Serena uśmiechnęła się życzliwie do młodszej koleżanki. No więc cóż, jej najlepsza przyjaciółka wściekła się na nią, a ona nie była zakochana. Przynajmniej miała przyjemność z lego, że pomagała Jenny.

Gdy tylko Jenny wyszła, za stołkiem Sereny pojawiło się trzech młodszych uczniów z Riverside. Podpuszczali się nawzajem, żeby zaprosić Serenę na dół do apartamentu.

- Człowieku, ale to jest laska. Jak to możliwe, że nie ma chłopaka? - mruknął jeden z nich.

- Sam ją zapytaj - odparł drugi.

- To ty ją zapylaj - rzucił trzeci.

Ale albo byli zbyt głupi, albo za bardzo tchórzliwi, albo zbyt onieśmieleni urodą i domniemaną inteligencją Sereny, żeby chociaż bliżej podejść. Serena wzięła kieliszek Jenny i przelała resztki szampana do swojego.

Bycie piękną wcale nie jest zabawne, jeśli nie podchodzi do ciebie nawet nieudacznik.

chcą tylko zrzucić duchy

- Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje - westchnęła po raz trzydziesty tego wieczoru Vanessa.

Odkąd Dan podszedł do niej i cmoknął ją w szyję, nie przestawali się całować, a teraz zdzierali z siebie ubrania w jednym z apartamentów hotelu Pier. Chciała mu powiedzieć, że tak bardzo za nim tęskniła i że to głupie, że przestali ze sobą rozmawiać. I chociaż seks w apartamencie hotelowym tuż przed skończeniem szkoły to wyświechtany banał, tak właśnie było najlepiej.

Pokoje w hotelu Pier miały okrągłe okna, wychodzące na rzekę Hudson, zwisające ze ścian kotwice z kutego żelaza i wykładziny dywanowe w morskim odcieniu. Darmowe mydło, szampon i balsam do ciała w łazience zrobiono na bazie wodorostów, a pościel była w kolorze jasnego, oceanicznego błękitu. Wiatraki z matowej stali obracały się na suficie, chłodząc noc, która miała okazać się bardzo gorącą.

Dan wyszarpnął z dżinsów pasek i rzucił nim przez pokój. Był pijany szczęściem i napalony jak diabli. Rzucił się na łóżko i kilka razy podskoczył na nim.

- Huura! - wrzasnął - - Ju - huu!

Vanessa objęła go za kolana, a on upadł na nią. Zaczął mocować się z jej bluzką, aż w końcu ściągnął ją Vanessie przez głowę.

- Gościu! Przeżyłem! - wrzasnął jakiś pijany głupek.

Po sąsiedzku grupa chłopaków w koszulkach z Bowdoin i Bates grała w głupie, pijackie gierki i oglądała mecz Netsów w telewizji.

- Gdybyśmy mieszkali razem, moglibyśmy to robić codzien­nie - zdał sobie sprawę Dan i powiedział to na głos, patrząc, jak Vanessa rozpina stanik.

Rzuciła biustonosz na podłogę i skrzyżowała ręce, zasłania­ne nagie piersi.

- Zapytałeś tatę?

- Aha - odparł radośnie Dan. - Powiedział, że w porządku. Jeśli jednak pogorszą mi się oceny albo nie będę przychodził przynajmniej dwa razy w tygodniu na kolację z nim i Jenny, to będę musiał wrócić do domu.

Odsunął ręce Vanessy i zanurkował w kierunku jej piersi. Vanessa objęła jego rozczochraną głowę i zamknęła oczy. Piła tego wieczoru tylko colę, ale i tak miała wrażenie, że łóżko wi­ruje. Ona i Dan znowu byli zakochani. Mieli razem zamieszkać. Może nawet będą razem studiować na NYU. To zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

A czy cokolwiek może pozostać tak piękne?

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

Podoba mi się to, że dziś prawie połowa ludzi z ostatnich klas nie zjawiła się w szkole. Chciałabym także zwrócić wam uwagę na coś, co mogło wam umknąć w czasie wczorajszej rozpusty. Ktoś - tak naprawdę nasz przyjaciel, którego znamy praktycznie od przed szkoła - ostentacyjnie nie zjawił się na wczorajszej imprezie. A oto dlaczego.

GOŚĆ, KTÓRY NIGDZIE SIĘ NIE DOSTAŁ

Zawsze był taki pewny siebie i nikt nie miał wątpliwości, że facet dostanie się tam, gdzie będzie chciał. Nigdy nie przyszło nam na myśl, że jego pewność siebie może tak urazić nauczycieli, że odmówią mu rekomendacji. Że jego krzykliwy sposób ubierania się jakby był modelem prosto z wybiegu, oraz sugerowanie, że jego rodzina może po prostu kupić szkołę, do której postanowi uczęszczać, mogła zniechęcić także komisję. Że był zbyt pewny siebie albo zbyt leniwy, albo jedno i drugie, żeby podejść do egzaminów końcowych więcej niż raz. Albo że zamiast wstępnego wypracowania wyśle razem z podaniem kasetę wideo i nagraniem szkolnego musicalu, w którym nawet nie grał głównej roli.

Więc odrzucono jego podania. I nie cztery ani nie pięć razy, ale dziewięć. Odmówiono mu dziewięć razy. Auć! Nawet najgorszy śmieć w takiej sytuacji zasługuje na współczucie. Ale jestem pewna, że znajdzie sposób, żeby gdzieś się wkręcić. Zawsze mu się udaje.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Jestem administratorką na prestiżowym uniwersytecie na Wschodnim Wybrzeżu i w ten weekend wybieram się do No­wego Jorku, żeby spotkać się z obiecującym uczniem. Nasz uniwersytet chce, żeby zaczął u nas studiować od przyszłej jesieni, więc obowiązkowo muszę zrobić dobre wrażenie. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, że zapy­tam, co najbardziej cenisz w szkole? A co ważniejsze, jak powinnam się ubrać?

adminka

O: Droga adminko!

Przeprowadziłam dość wiele rozmów z komisjami college'ów, żeby nie mieć ochoty traktować tych pytań poważnie, skoro nie muszę. Jakie podajecie frytki w stołówkach? Moim zdaniem to całkiem istotna sprawa. A co do ubioru, w którym masz uwieść tego wyjątkowo cennego ucznia... Pomarańczowy jest nową czernią.

P

Na celowniku

N odprowadza B z True West, podczas gdy większość z nas dopiero zaczyna zabawę. S tańczy samotnie na wspomnianej imprezie, chociaż jestem całkiem pewna, że grupa chłopaków za nią chce myśleć, że tańczą z nią. J kupuje tony lakierów do paznokci, zesta­wów do depilacji i henny w otwartym dwadzieścia cztery godziny na dobę sklepie Duane Reade przy Broadwayu. V i D wytoczyli się z hotelu Pier dziś rano, akurat żeby zdążyć do szkoły. C i jego małpka piją samotnie na tarasie jego apartamentu w Sutton Place. Mogłoby być nam go żal, ale jemu po prostu nie da się współczuć.

Ups, to już dzwonek. Więcej przy innej okazji.

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

zobacz, jak skacze J

Jenny zawsze zbierała pochwały za doskonałą kaligrafię i wierne kopie najważniejszych prac klasycznych twórców. By­cie artystą i zręcznym kopistą ma swoje dobre strony: potrafiła podrabiać notki od ojca, jak na przykład dzisiejsze zwolnienie w związku z rzekomą wizytą w centrum u alergologa. Pociągała groteskowo nosem, gdy wręczała zwolnienie nauczycielce ma­tematyki, pani Hinckle. Na końcu sali Elise odgarniała sztywne włosy za uszy i udawała, że nie podsłuchuje.

- Następnym razem spróbuj zaplanować wizytę po szkole - pouczyła ją pani Hinckle, odkładając notkę na biurko. Machnęła na Jenny. - Teraz uciekaj.

- Dziękuję - odpowiedziała zakłopotana Jenny.

Pani Hinckle była starszą panią i traktowała wszystkie uczen­nice jak swoje wnuczki. Piekła im ciasteczka z płatków owsia­nych, robiła dla nich kartki świąteczne i jabłka w karmelu. Jenny miała wyrzuty sumienia, że wykorzystuje uprzejmość nauczy­cielki, ale ważyła się jej kariera. To ważne!

Zdjęcia próbne - jak napisała jej w e - mailu Serena - odby­wały się w studiu fotograficznym na Zachodniej Szesnastej. Grupa wysokich, chudych dziewcząt o wydętych ustach i jasnych włosach paliła papierosy na chodniku na dole. Modelki, pomy­ślała Jenny, starając się nie czuć onieśmielenia.

Nacisnęła dzwonek do studia na drugim piętrze i ktoś ją wpuścił domofonem do ciemnego pomieszczenia, które wyglądało jak jakiś dok załadunkowy z windą towarową obitą falistą blachą. Jenny wsiadła do windy, nacisnęła „2” i próbowała za­panować nad lękiem.

- Halo? - Wysoka kobieta o spiczastej brodzie, nosząca biały beret z lakierowanej skóry, czarne skórzane szorty i białe zamszowe kozaki do kolan powitała Jenny, gdy ta ledwo wysiadła z windy. - Zgubiłaś się?

Jenny zdała sobie sprawę, że powinna była przebrać się i zdjąć szkolny mundurek, ale teraz już było za późno.

- Przyszłam na zdjęcia próbne. - Nadal nie do końca wiedziała, o co w tym chodzi, ale brzmiało fajnie.

- Ach. - Kobieta obrzuciła ją wzrokiem od stóp do głów. - Mogę zobaczyć twoją książkę?

Jenny zerknęła na swój szkolny plecak.

- Moją książkę?

Kobieta znowu obrzuciła ją wzrokiem i wskazała na puste krzesło między dwiema blond modelkami, które wyglądały na bardzo znudzone.

- Usiądź.. Zawołam cię, gdy będzie gotowy. A potem zniknęła za białym parawanem, za którym Jenny dostrzegła błyski fleta i cienie postaci chodzące po pokoju. Nagle rozległa się kakofonia histerycznego śmiechu, który odbił się od blaszanego sufitu i Jenny przeszedł dreszcz.

Zerknęła na dziewczynę siedzącą obok. Żuła gumę, a jej powieki opadały tak, jakby balowała przez całą noc Jenny odwróciła wzrok i spróbowała opuścić powieki w ten sani wyluzowany, pretensjonalny sposób, ale od razu błyskała białkami oczu. Bardziej przypominała Noc żywych trupów niż wyluzowaną, znudzoną modelkę.

Kobieta w berecie wyszła zza parawanu.

- Ty - wskazała na Jenny.

Jenny zarumieniła się i zerknęła przepraszająco na dziew­czyny, które przyszły tu przed nią. Potem poszła za kobietą.

Studio za parawanem miało ceglane ściany pomalowane na biało i drewnianą podłogę. Pośrodku pokoju stał obity czerwo­nym aksamitem szezlong, który wyglądał na antyk. Wokół nie­go ustawiono reflektory na trójnogach i srebrne ekrany odbla­skowe.

- Zdejmij sweter i połóż się - polecił jej przysadzisty mężczyzna z blond kozią bródką, który już patrzył na nią przez wielki aparat Polaroida.

Z bijącym sercem Jenny odłożyła plecak i na nim złożyła za­pinany sweter. Usiadła na brzegu szezlonga, zawstydzona tym, jak blado i kościście wyglądały jej nagie kolana w ostrym świetle.

- Położyć się?

- Na plecach - polecił fotograf, przyklękając raptem parę kroków przed nią.

Położyć się na plecach? Nie mogła tego zrobić, nie w sa­mym bawełnianym, średnio wzmacnianym staniku, który miała dziś na sobie. Co by było, gdyby jej piersi przelały się po że­brach aż pod pachy, przez co wyglądałaby jak całkowicie zdeformowana?

Wsunęła się głębiej i oparła na łokciach w pozycji, którą uznała za dobre markowanie położenia się.

W tej pozycji jej piersi jeszcze bardziej wystawały w przód niż zwykle.

- Może być - mruknął fotograf, rzucając zrobione polaroidy na podłogę i podczołgując się bliżej, żeby zrobić następne.

Jenny zacisnęła nogi, żeby mężczyzna nie mógł zobaczyć jej bielizny.

- Jaki wyraz twarzy mam mieć? - zapytała nieśmiało.

- Nieważne - odparł, robiąc kolejne zdjęcia. - Ściągnij tylko ramiona do tylu i trzymaj uniesioną brodę.

Ramiona Jenny zaczęły drżeć z wysiłku, ale nie przejmowała się tym. Chyba spodobała się fotografowi. Traktował ją jak prawdziwą modelkę.

- Dobra. Skończyliśmy - powiedział w końcu, wstając. - Jak się właściwie nazywasz?

- Jennifer - odpowiedziała Jenny. - Jennifer Humphrey.

Mężczyzna kiwnął na kobietę w berecie, która zanotowała coś w swoim notatniku.

- Mogę zobaczyć zdjęcia? - zapytała Jenny, wskazując na polaroidy rozrzucone na drewnianej podłodze. Każdy zakrywał czarny papier fotograficzny, który trzeba było zerwać, żeby zobaczyć zdjęcie.

- Przykro mi, kochanie, ale te są moje - odparł jej fotograf z rozbawionym uśmiechem. - Chcę cię tu widzieć w następną niedzielę. O dziesiątej rano. Zrozumiano?

Jenny pokiwała głową z zapałem i włożyła sweter. Nie była do końca pewna, ale wyglądało na to, że zatrudniono ją jako modelkę do sesji zdjęciowej!

A przynajmniej część jej osoby.

- Więc do czego były zdjęcia próbne? - zapytała następnego dnia Serena, kiedy zobaczyła Jenny na spotkaniu grupy w czasie lunchu. - Przepraszam, że nie zdobyłam więcej informacji. Pod tym względem moje znajome modelki są beznadziejne.

Jenny zakryła usta dłonią.

- Kompletnie zapomniałam zapylać, ale było świetnie. Wszyscy byli dla mnie mili, jakbym była prawdziwą modelką i w ogóle.

- Dobra, ale powinnaś się dowiedzieć, do czego są zdjęcia - poradziła jej Serena. - Znam jedną dziewczynę, która robiła zdję­cia do reklamy gumy, a okazało się, że chodziło o podpaski. Chyba pomyliło jej się „Carefree” ze „Stayfree”.

Jenny zmarszczyła brwi. Podpaski? Nikł nic o tym nie mówił.

- Nie pozwól styliście ubrać cię w coś, w czym nie będziesz dobrze się czuła. Wiem, ze reklama Lesa Besta jest świetna, ale daj spokój: sukienka z odkrytymi ramionami w lutym? Potem chorowałam przez trzy tygodnie - dodała Serena.

Reszta dziewiątoklasistek z grupy zachichotała uprzejmie. Uwielbiały słuchać historii Sereny na temat pracy modelki, ale potwornie zazdrościły Jenny i nie chciały jej zachęcać. Jak to możliwe, żeby najniższa dziewczyna w klasie, ta z kręconymi, nudnymi, brązowymi włosami i z idiotycznie ogromnym biustem mogła zostać modelką? To nie miało sensu.

- Założę się, że to katalog superwielkiej bielizny, ale ona była zbyt głupia, żeby zapytać - szepnęła do Mary Goldberg i Cassie Inwirth Vicky Reinerson.

- To na pewno coś zwyczajnego, jak sok pomarańczowy - zapewniła Jenny Cassie, próbując zachować kamienną twarz.

Elise też była zazdrosna, ale bardzo się starała tego nie okazać.

- Gdzie jest Blair? - zapytała Serenę, próbując zmienić te­mat.

Blair była drugą opiekunką grupy. Serena wzruszyła ramio­nami.

- Nie wiem. Ostatnio jest na mnie wściekła.

Mary, Cassie i Vicky trąciły się porozumiewawczo pod Sto­lnu Uwielbiały, kiedy pierwsze dowiadywały się o kłótniach Blair i Sereny.

- Słyszałam, że Blair nie dostała się do żadnego college'u. Jej ojciec wysyłają zaraz po szkole do Francji, żeby pracowała u niego - ogłosiła Mary.

Serena znowu wzruszyła ramionami. Z doświadczenia wie­działa, jak strasznie ludzie przeinaczają fakty i jak szybko roz­noszą się plotki. Im mniej się mówi, tym lepiej.

- Kto wie, co teraz zrobi.

Jenny nadal rozmyślała nad podpaskami. Czy naprawdę miałaby coś przeciwko, gdyby sesja zdjęciowa w przyszłym ty­godniu wiązała się z czymś nieciekawym, na przykład mrożo­nymi daniami bez tłuszczu albo kremem na pryszcze? Zawsze to jakiś początek. Jak inaczej zostanie odkryta?

- Skończ z tą paranoją - syknęła do niej Elise, chociaż miara się do siebie nie odzywać.

Odkąd zaprzyjaźniły się dwa miesiące temu, Elise popisywała się niesamowita umiejętnością czytania w myślach Jenny. To dopiero było wkurzające.

Jenny zerknęła na Serenę. Ta eterycznie piękna starsza koleżanka zgodziła się kiedyś na sfotografowanie nieokreślonej części ciała przez dwóch słynnych fotografów, a potem zdjęcie po­jawiło się na autobusach i dachach taksówek w całym mieścił To jedna z tych rzeczy, która sprawiła, że Serena była jedną z najpopularniejszych dziewczyn w mieście, jeśli nie we wszechświecie! Podpaski to podobna rzecz.

W pewnym sensie.

rzeczy, o których nikt nie musi wiedzieć

- Zapomnijcie o obolałych piersiach, o spuchniętych kost­kach, o rozstępach. Wyobraźcie sobie, że wasze pośladki to balony, z których uchodzi powietrze. Rozluźnijcie się. Wyyydech.

Blair odmawiała wyobrażania sobie takich rzeczy. Już samo leżenie na podłodze z grupą kobiet w ciąży o śmierdzących stopach, które jęczały jak przeżarte krowy, było dość okropne. Nie ma sensu pogarszać sytuacji, angażując w sprawę pośladki.

Na podłodze po prawej stronie Blair zachichotała jej matka.

- Ale zabawa, co?

Po prostu czad.

Blair miała ochotę ją zdzielić. Wzięła wolne z „powodów osobistych” i nie poszła do szkoły. Za bardzo zdenerwowała się listą rezerwowych do Yale, żeby spojrzeć w oczy koleżankom z klasy, a zwłaszcza Serenie. Ale po sześciu godzinach ogląda­nia powtórek Newlyweds, po całym kanonie beztłuszczowego sorbetu czekoladowego Haagen - Dazs i po tym zaczęła żałować, że nie poszła do szkoły.

- No dobrze. Rodzice mieli chwilę odpoczynku, a teraz czas, żeby popracowali. Pamiętajcie, żeby zrobić dziecko, potrzebne są dwie osoby!

Modną na Upper Kast Side szkołę rodzenia prowadziła szczupła od jogi pielęgniarka Ruth. Miała mocno kręcone włosy. Zaję­cia odbywały się w ultranowoczesnym penthousie przy Piątej Alei. Ruth wyszła za projektanta urządzeń domowych, który właśnie odniósł wielki sukces. Projektował zmywarki, lodówki i pralki, które wyglądały jak statki kosmiczne i kosztowały tyle. co nowy samochód. Mieli z Ruth piątkę dzieci, w tym bliźnięta dwujajowe. Co pewien czas któreś z dzieci przechodziło przez salon wziąć coś z ogromnej chromowej lodówki w kuchni, ze stoickim spokojem patrząc na rozciągnięte na podłodze ciężarne kobiety.

Pewnie wszystkie wyrosną na chorych psychicznie ginekologów, pomyślała Blair.

Ruth podciągnęła dziwaczne czarno - białe spodnie do jogi od Yohji Yamamoto, przykucnęła na podłodze i zmarszczyła twarz tak mocno, że wyglądała jak pawian, który próbuje wydalić z siebie cały bananowiec.

- Pamiętacie etapy porodu, które omawialiśmy na początku zajęć? Tak wygląda twarz w trzecim etapie. Nic, co chcecie pokazywać ludziom. A potem, kiedy znieczulenie przestanie działać, a wy zaczniecie przeć... Zapomnijcie. Wtedy właśnie zaczniecie wrzeszczeć na męża, żeby wsadził sobie w tyłek umowę przedmałżeńską. Dzieci może i są ładne, ale ich rodzenie - nie To ciężka robota.

Blair uniosła się na łokciach. Nie mieli teraz żadnych bardziej zaawansowanych technicznie metod? Nie mogli po prostu wyciągnąć dziecka.., laserowo?

- Teraz czas na trochę przyjemności. Panie, proszę się rozluźnić na podłodze. Partnerzy maja przyklęknąć u ich stóp, tam gdzie ich miejsce. A teraz drogie panie, przygotujcie się na wspaniały masaż stóp!

Tak się składało, że wszyscy pozostali partnerzy byli mężami ciężarnych, a nie ich siedemnastoletnimi córkami. Mężowie powinni masować żonom stopy. To część ich roboty. A nie có­rek.

Blair zagapiła się na stopy matki. Przypominały jej własne, tyle że te były okryte cielistymi podkolanówkami. Już na samą myśl o ich dotykaniu wszystko podchodziło Blair do gardła.

- Zacznijcie od prawej pięty. Oprzyjcie stopę na jednej dło­ni i ugniatajcie kciukami. Nie bójcie się mocno ugniatać. One noszą przez cały dzień dwoje ludzi. Mają mocne stopy!

Blair ujęła ostrożnie prawą stopę matki. Jedno było pewne: po każdych zajęciach szkoły rodzenia kupi sobie wyjątkowo drogie szpilki u Manola i zapłaci za nie kartą kredytową matki. Będzie też potrzebowała solidnych zabiegów u kosmetyczki, żeby pozbyć się wspomnień tego dotykania i gadania o rodze­niu, już nie wspominając o smrodzie stóp.

- A teraz oprzyjcie jej stopę o pierś i bębnijcie palcami po nodze, zaczynając od dużego palca, kończąc na kolanie. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale same zobaczycie, jakie to cudowne uczucie.

Mężowie zaczęli bębnić. Naprawdę się wciągnęli.

- Muszę do łazienki - oznajmiła Blair, puszczając nogę, która uderzyła z głuchym łoskotem o gruby wełniany dywan.

- Skorzystaj z łazienki bliźniaków. Na końcu korytarza po prawej - powiedziała Ruth, podchodząc, żeby zająć miejsce Blair.

- Aaach... - jęknęła Eleanor, gdy Ruth zaczęła bębnić palcami o jej stopę.

Łazienka była wielka i nowoczesna jak reszta mieszkania, ale zawalona butelkami clearasilu i różnymi produktami do pielęgnacji włosów. Na podłodze stała srebrna, plastikowa kuweta dla kota, która wyglądała, jakby zaprojektował ją mąż Ruth. Wszędzie po kafelkach walały się trociny z kuwety. Blair nie była pewna, gdzie znajduje się kuweta Kitty Minky w ich apartamencie, ale z pewnością nie w jej łazience. Jakie to niehigieniczne!

Stanęła przy umywalce i odkręciła kran, gapiąc się na odbicie w wysmarowanym pastą do zębów lustrze. Jej wąskie usta miały opuszczone kąciki, a małe, niebieskie oczy patrzyły zim­no i wściekle. Krótkie ciemne włosy odrastały wolniej, niżby chciała, i teraz doszły do etapu, kiedy zwisały bez wyrazu. Uniosła koszulkę i obejrzała ciało. Piersi wyglądały na małe, a brzuch trochę sflaczał, ponieważ nie grała w tenisa przez całą zimę. Nie, żeby była gruba albo coś takiego. Ale może gdyby zapisała się do drużyny pływackiej i utrzymała kondycję, chcie­liby ją w Yale i już miałaby za sobą seks z Nate'em, a jej życie byłoby cudowne, a nie...

Nagle drzwi łazienki otwarły się. Trzynastoletnie bliźniaki Ruth, chłopiec i dziewczyna z aparatami na zębach, kręconymi rudymi włosami jak matka, stały w progu i gapiły się na Blair. Dziewczyna miała na sobie szary, plisowany mundurek Constance Billard. Blair opuściła koszulkę.

- Szukamy kota - wyjaśniła dziewczyna.

- Jesteś lesbijką? - zapytał chłopak. Bliźniaki zachichotały jednocześnie. - Bo jeśli tak, to jak zaszłaś w ciążę?

Słucham?

Blair sięgnęła do drzwi i zatrzasnęła je przed nosami dzieciaków. Tym razem zamknęła je porządnie na zamek. Polem opuściła klapę toalety i usiadła na niej. Na podłodze leżał zniszczony egzemplarz Jane Eyre, więc go podniosła. Przeczytała tę książkę dwa razy. Raz z własnej woli, gdy miała jedenaście lat i drugi raz w dziewiątej klasie na zajęcia angielskiego. Teraz przeczytała kilka pierwszych stron. Czuła się jak Jane zamknięta, torturowana przez własną rodzinę i niedoceniana mimo wielkiej inteligencji i wrażliwości. Gdyby tylko można było jakoś uciec z tej łazienki - przez klapę w podłodze na ulicę. Złapałaby taksówkę prosto na lotnisko, wsiadła do samolotu lecącego do Anglii albo nawet Australii, zmieniła nazwisko, znalazła pracę jako kelnerka albo guwernantka, zakochała się w swoim szefie jak Jane, wyszła za mąż i żyła długo i szczęśliwie.

Najpierw jednak musiała się pozbyć smrodu stóp ciężarnych kobiet, którym jej skóra najwyraźniej już przesiąkła. Nie zasta­nawiając się, co właściwie robi, Blair zamknęła książkę, wstała i odkręciła kran nad wanną. Wlała do wody korek mydła w pły­nie Kiehla o zapachu ogórka, zdjęła ubranie i weszła do wanny. O tak. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie siebie leżącą na plaży w Australii w bikini w różowo - granatową kratkę, które prawie kupiła w zeszły weekend, i patrzącą na swojego przystojnego męża surfującego po Pacyfiku. O zachodzie słońce popłynęliby jachtem ku horyzontowi, pijąc szampana, jedząc ostrygi i kochając się na pokładzie, a jego zielone oczy błyszczałyby w świetle księżyca. Zielone oczy...

Blair usiadła w wannie. Nate! Nie musiała uciekać - nie, dopóki miała Nate'a. Z tylnej kieszeni dżinsów, które rzuciła na podłogę obok wanny, wystawała komórka. Złapała telefon i wybrała numer do Nate'a.

- Co jest? - zapytał upalonym głosem.

- Będziesz nadal mnie kochał, jeśli nie pójdę do Yale? - zamruczała Blair, leżąc w pianie.

- Pewnie, że tak - odpowiedział Nate.

- Myślisz, że jestem gruba i straciłam formę? - zapytała, wynurzając jedną nogę z wody, a potem drugą. Paznokcie u stóp miała pomalowane na bordowo.

- Blair, absolutnie nie jesteś gruba, wręcz przeciwnie - zbeształ ją Nate.

Blair uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Rozmawiali z Nate'em w ten sposób z tysiąc razy, ale za każdym razem popra­wiało jej to nastrój.

- Ej, kąpiesz się, czy co? - zapytał.

- Yhm. - Blair otworzyła oczy i sięgnęła po butelkę z my­dłem. - Szkoda, że cię tu nie ma.

- Mógłbym wpaść - zaoferował się z nadzieją Nate.

Gdyby tylko była we własnej wannie.

- Kochanie? - zawołała Eleanor Waldorf zza drzwi. - Wszystko u ciebie w porządku?

- Tak! - odwrzasnęła Blair.

Po prostu leżę sobie w wannie instruktorki ze szkoły rodze­nia matki i bawię się w sekstelefon ze swoim chłopakiem.

- Nie zapominaj, że tutaj jest mnóstwo ciężarnych kobiet z nadaktywnymi pęcherzami!

Dzięki za przypomnienie.

- Cholera, muszę kończyć - powiedział Nate. - Trenerzy lacrosse z college'ów wydzwaniają. Przyjeżdżają w ten weekend zobaczyć, jak gram.

Proszę zwrócić uwagę, jak postarał się, żeby nie powiedzieć, z których college'ów.

- A ja jutro rano wyjeżdżam do Georgetown, ale zadzwonię stamtąd, dobra? - Blair rozłączyła się. Z pluskiem wstała i wytarła się jednym z białych, puszystych ręczników, leżących obok wanny na półce. Ubrała się i przeczesała palcami wilgotne włosy. Teraz jej odbicie w lustrze wyglądało żywiej, a ona sama pachniała świeżością i ogórkiem. Może to kąpiel, a może gorąca rozmowa z Nate'em, ale czuła się jak zupełnie nowa osoba.

Na zewnątrz w korytarzu ciężarne tłoczyły się wokół zapiekanek z kozim serem i oliwkami z Eli. Blair zatrzymała się przy drzwiach, czekając niecierpliwie, aż Eleanor przestanie gawędzić z Ruth na temat projektów lodówek męża Ruth.

Jedno z bliźniaków, dziewczyna w mundurku z Constance Billard, podeszła do niej, niosąc kota himalajskiego.

- To Jasmine - powiedziała dziewczyna.

Blair uśmiechnęła się sztywno i poprawiła w uszach dia­mentowe wkrętki.

- Przechodzisz załamanie nerwowe? - dopytywała się dziewczyna. - Słyszałam, że musiałaś zrezygnować ze szkoły.

To żadna tajemnica, jak szybko plotki rozchodzą się po szko­le. Do poniedziałku ta ruda nieudacznica z aparatem na zębach opowie każdej chętnej do słuchania duszy, jak to Blair Waldorf oglądała sobie piersi w łazience w jej domu. Blair zaczęła na­prawdę cieszyć się perspektywą wyjazdu do Georgetown. Tam przynajmniej nikt jej nie zna i wszyscy będą traktować przy­zwoicie i z należnym szacunkiem.

- Mamo! - zawołała ostro. - Czas na nas.

I tak jak Blair przewidziała, ledwo zamknęły się za nimi drzwi, zła bliźniaczka pobiegła do swojego pokoju, zalogowała się na komputerze i po chwili wiadomości zaczęły fruwać po całym Internecie.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

SZCZEROŚĆ JEST PRZEREKLAMOWANA

Wiecie, jak to zawsze się mówi, że szczerość to najlepsza strategia i że tylko związki oparte na szczerości i otwartości są prawdziwe. Cóż, uważam, że to bzdura. Nie, żebym uważała, że kłamstwo jest w porządku. Czasem po prostu im mniej mówisz, tym lepiej. W koń­cu, jak interesująca może być osoba, która nie ma żadnych sekretów? A gdzie tajemnica? Element zaskoczenia? Przyznaj, to ekscytujące, gdy twój chłopak wyjeżdża na weekend, a ty nie masz pojęcia, do czego jest zdolny Lubisz, gdy chłopak, w którym się podkochujesz, ma kogoś, ale trzyma się na uboczu i czasem wychodzi wykonać tajemniczy telefon. Nie jest ciekawiej, gdy sobie wyobrazisz, że wszyscy - których znasz - prowadzą podwójne życie?

Spójrzmy prawdzie w oczy, gdyby rzeczywiście zależało nam tylko na szczerości, to czy opowiadalibyśmy tyle głupot o sobie nawza­jem i tak dobrze się przy tym bawili?

Wasze e - maile

P: Droga P!

To zabrzmi dziwnie, ale moje mama prowadzi zajęcia w szkole rodzenia w naszym salonie w domu. Ostatnio była u nas ta dziewczyna z ostatniej klasy ze swoją matką, która jest zdecydowanie za stara na dziecko. W każdym razie ta dziewczyna zamknęła się w naszej łazience chyba na godzi­nę, a potem wyszła stamtąd mokra. Wszystkie dziewczyny w mojej klasie boją się jej i uważają, że ona jest taka super, ale ja teraz wiem, że to wariatka. Nic dziwnego, że nie do­stała się do college'u.

dobraplotka

O: Droga dobraplotko!

Mówisz, że jest z ostatniej klasy? Słonko, my WSZYSTKIE jesteśmy wariatkami.

P

P: Droga P!

Mój kuzyn studiuje w Yale i pracuje jako przewodnik dla przyszłych studentów. Powiedział mi, że do Yale nie ma li­sty rezerwowych. Rozsyłają tylko takie listy, żeby spełnić krajowe wymogi liczby przyjęć, czy coś takiego.

drea

O: Droga drea!

Fuj! To brzmi tak przerażająco, że może być prawdziwe.

P

Na celowniku

D pije pożegnalną kawę w restauracyjce przy Broadwayu. J ćwiczy krok modelki z wybiegu w autobusie jeżdżącym Siedemdziesiątą Dziewiątą. S łapie samolot do Bostonu. Chyba całkiem po - ważnie potraktowała decyzję. B pociąga z jednej z tych małych buteleczek z wódką w czasie lotu do DC - próbuje nabrać trochę sympatii dla Georgetown. V wyrzuca znak „tylko dla pań”, który podwędziła z toalety baru w Williamsburgu. C i jego ojciec lecą gdzieś prywatnym odrzutowcem. Wybierają się przekonać jakąś łatwowierną instytucję, żeby przyjęła C od najbliższej jesieni? Ojciec niósł walizeczkę - wyobraźmy sobie, że była pełna pieniędzy.

Pamiętajcie, mamy prawie trzy tygodnie, żeby zdecydować, do której szkoły chcemy pójść. Wykorzystajcie mądrze ten czas. Puszczam do was oko. Przecież wiecie - ja na pewno go wykorzystam!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

dziwak z harvardu skradł serce S

Serena wysiadła z limuzyny lotniska Logan i połknęła się na bruku ścieżki prowadzącej do biura rekrutacji Harvardu. Jej ciało buzowało kofeiną z wielkiego cappuccino Starbucks, które wypi­ła w czasie lotu. Był słoneczny wiosenny poranek, chłodniejszy niż w Nowym Jorku. W Cambridge panowała wrzawa - wszę­dzie kręcili się uliczni sprzedawcy i modni, naśladujący styl cyga­nerii studenci, którzy siadali na ławkach i pili kawę. Zastanawiała się, dlaczego Harvard dorobił się opinii takiej poważnej i nieprzy­stępnej instytucji, skoro prezentował się tak miło i przystępnie.

Jej przewodnik czekał na nią tuż przy drzwiach. Wysoki, ciemnowłosy chłopak w okularach o srebrnych oprawkach - idealny, ekscentryczny, przystojny intelektualista.

- Nazywam się Drew - przedstawił się, wyciągając rękę.

- Już mi się tu podoba - wyrzuciła z siebie, ściskając jego dłoń. Zawsze tak wyskakiwała, gdy się denerwowała. Tyle że teraz to nie nerwy, tylko przedawkowała kofeinę.

- Mogę ci zafundować standardową dwugodzinną wycieczkę, ale może będzie lepiej, jeśli od razu mi powiesz, co chciała­byś zobaczyć - zaproponował Drew.

Miał jasnobrązowe oczy i nosił beżowy sweter dziergany w warkocze i oliwkowe sztruksy, które były tak idealnie zaprasowane, że Serena oczami wyobraźni widziała, jak Drew wyjmuje je z paczki od J. Crew, którą przesiała mu mama, i od razu je wkłada. Lubiła, gdy chłopcy zwracali uwagę na modę, ale to było niemalże pociągające, gdy chłopak wyglądał super mimo dziwacznych ubrań, które wybierała mu matka.

- Chciałabym zobaczyć twój pokój - odparła, nawet nie za­stanawiając się, jak to zabrzmi. Ale to była prawda. Naprawdę chciała zobaczyć, jak wygląda akademik.

Drew zarumienił się i Serena w odpowiedzi też. Nagle to do niej dotarło - od pierwszej klasy chodziła do szkoły tylko dla dziewcząt. Same dziewczyny przez dwanaście lat. College będzie pełen chłopaków. Chłopcy przez cały dzień, każdego dnia. Chłopcy, chłopcy, chłopcy.

Hura!

- Jesteś głodna? - zapytał Drew. - Jadalnia w moim akademiku serwuje całkiem przyzwoite jedzenie. Zabrałbym cię do jednej z największych bibliotek, a potem moglibyśmy zajrzeć na lunch i obejrzeć akademik. Jest koedukacyjny, więc... - Znowu się zaczerwienił i poprawił okulary.

- Świetnie - odparła Serena.

Drew wyprowadził ją z biura rekrutacji i poprowadził ścieżką przez dziedziniec Harvardu. Na bardziej niż zielonych trawnikach pełno było studentów grających we frisbee albo czytających książki. Pod klonem siedział jakiś profesor i sprawdzał prace.

- To Widener, biblioteka humanistyczna - powiedział Drew, gdy Serena szła za nim po imponujących schodach prowadzących do budynku. - Mam podwójną specjalizację: muzykę i chemię, więc rzadko spędzam tu czas - wyjaśnił, otwierając przed nią drzwi.

Weszli do cichego, chłodnego pomieszczenia. Drew wskazał na zamkniętą przeszkloną szafę pod odległą ścianą.

- Mają tu naprawdę niesamowitą kolekcję oryginalnych manuskryptów. No wiesz, papirusy ze starożytnej Grecji i takie tam.

Papirusy?

Drew stał cierpliwie z rękoma w kieszeniach porządnie zaprasowanych sztruksów, czekając, aż Serena zada mu jakieś pytanie na temat biblioteki. Ale Serena za bardzo była zaintere­sowana Drew. Doszła już do wniosku, że zdecydowanie jest milutki, ale chłopakowi, który z kamienną twarzą używa słów typu papirus, po prostu nie można się oprzeć!

Nawinęła pasmo włosów na palec i zagapiła się na sufit bi­blioteki, jakby była zafascynowana projektem.

- Specjalizujesz się w muzyce? Grasz na czymś?

Drew wbił wzrok w podłogę i mruknął coś pod nosem.

Podeszła bliżej.

- Słucham? Odchrząknął.

- Na ksylofonie. Gram na ksylofonie w orkiestrze.

Zawsze myślała, że ksylofon to tylko zabawka dla dzieci, wymyślona po to, żeby jakieś słowo w angielskim zaczynało się na „x”. Klasnęła w ręce z zachwytu.

- Mogę posłuchać, jak grasz?

Drew uśmiechnął się z wahaniem.

- Mam próbę o trzeciej, ale dopiero się uczę. Poza tym pew­nie nie będziesz chciała tak długo...

Serena zamówiła samochód, który miał zawieść ją do Provi­dence, żeby po południu mogła obejrzeć Brown. Jej brat Erik uczył lic tam i tym razem obiecał, że ją oprowadzi po kampusie, za­miast zabrać na balangę z kumplami, z którymi wynajmował dom poza kampusem. Ale to tylko Erik. Wybaczy jej, jeśli się spóźni.

Kiedy masz siedemnaście lat i jesteś piękną blondynką, zawsze możesz się spóźnić.

- Jasne, że zostanę. - Wzięła Drew pod ramię i wyciągnęła go z biblioteki. - Chodź, umieram z głodu!

Komu potrzebna biblioteka pełna papirusów, jeśli Harvard ma tyle do zaoferowania?

B wyróżnia się w g

- Nazywam się Rebecca Reilly i będę twoją przewodniczką w ten weekend. To jest identyfikator, mapa i gwizdek. Przypnij, proszę, identyfikator i przez cały czas noś ze sobą mapę i gwiz­dek.

Blair patrzyła na niską, radosną, farbowaną blondynkę, któ­ra stała przed nią. Nie miała nic przeciwko byciu radosną. Sama zachowywała się tak, kiedy próbowała nakłonić projektantów typu Kate Spade, aby ufundowali torby z prezentami na jedną z wielkich imprez charytatywnych, które organizowała, albo kie­dy namawiała nauczycielkę, aby wypuściła ją wcześniej na wy­przedaż próbek Chloé. Ale takie zachowanie - szczere i w do­datku wobec rówieśników - było naprawdę żałosne.

- Gwizdek? - powtórzyła Blair.

Przez cały lot myślała o tej wyprawie jak o czymś, co ma poprawić jej samoocenę. Spędzi dzień z jakąś dziwaczną prze­wodniczką, przy której poczuje się wyrafinowana i inteligentna. Potem weźmie pokój w Ritz - Carltonie albo w równie dobrym hotelu i spędzi wieczór, mocząc się w wannie, pijąc szampana i prowadząc gorącą rozmowę z Nate'em przez telefon.

- Georgetown daje wszystkim studentkom gwizdki. Mamy tu bardzo silną grupę dbającą o interesy kobiet. Przez ostatnie dwa lata nie zdarzyły się na kampusie żaden gwałt ani napaść! - oznajmiła Rebecca z południowym akcentem.

Rzuciła Blair promienne spojrzenie spod gęstych, pomalowanych na niebiesko rzęs. Jej farbowane włosy pachniały kosmetykami Finess, a białe skórzane reeboki wyglądały na tak nowe, jakby nigdy nie noszono ich poza centrum handlowym.

Blair strzepnęła włos z rękawa nowego różowego żakietu od Mami.

- Muszę zarezerwować pokój w hotelu na dziś wieczór...

Rebecca złapała ją za rękę.

- Nie wygłupiaj się, kochanie. Zatrzymasz się u mnie i moich koleżanek Jest nas czwórka, po prostu odlot. Przeżyjesz najlepszy wieczór swojego życia, bo dziś mamy imprezę pod hasłem Południowe Piękności, tylko dla dziewczyn.

Słucham? Od kiedy urządza się imprezy dla samych dziewczyn?

- Super - odpowiedziała słabym głosem Blair.

Szkoda, że nie zarezerwowała pokoju wcześniej. Rozejrzała się wokół po innych gościach witanych przez przewodników. Wszyscy: i goście, i gospodarze byli dziwnie podobni do Rebecki. Jakby wszyscy dorastali na przedmieściach, gdzie każdy jest blond, szczęśliwy, czysty i nieskomplikowany. Blair czuli się wśród nich jak ciemnowłosy, zuchwale obcięty, stylowo ubra­ny i znudzony kosmita.

Właściwie to była ta poprawiająca samoocenę rzecz, które oczekiwała. Widzicie, jestem inna, mądrzejsza i lepsza od tych dziewczyn, powiedziała sobie. Przynajmniej nigdy się nie zni­żyła do ufarbowania na blond swoich naturalnych, ciemnoorzechowych loków.

- No dobra, zacznijmy wycieczkę! - Rebecka złapała Blair za rękę, jakby miały po cztery lata, i wyciągnęła ją z biura rekru­tacji.

Słońce lśniło na wodach Potomacu, a iglice starej kaplicy je­zuitów wznosiły się majestatycznie na wzgórzu. Blair musiała przyznać, że kampus starego uniwersytetu Georgetown był pięk­ny, a samo miasteczko znacznie milsze i czystsze niż New Haven. Zdecydowanie brakowało tu jednak tej jedynej w swoim rodzaju atmosfery typu „jesteśmy najbystrzejszymi dzieciakami z klasy”.

- Przed tobą po lewej zobaczysz nowoczesny budynek. To Biblioteka Lauinger. Zdobyła nagrodę architektoniczną. Posia­da największy zbiór...

Rebecca szła po brukowanej ścieżce tyłem, twarzą do Blair, i paplała same nudy na temat Georgetown. Blair ignorowała ją, przyglądając się ludziom krążącym po głównym kampusie. Chłopcy i dziewczyny ubrani od stóp do głów w ciuchy Brook Brothers albo Ann Taylor maszerowali w stronę biblioteki, a ich plecaki od Coacha pękały w szwach wypchane książkami. Blair poważnie traktowała naukę, ale to w końcu sobota. Czy ci lu­dzie nie mają nic lepszego do roboty?

Rebecca zatrzymała się nagle i przycisnęła dłoń do czoła.

- Słonko, mam taaakiego kaca. Od chodzenia tyłem tak mi się kręci w głowie, że zaraz się porzygam.

Blair już chciała coś powiedzieć, że cała ta sytuacja spra­wiała, że chciało jej się rzygać, ale z drugiej strony większość sytuacji tak na nią działała.

- Może usiądźmy gdzieś i napijmy się.., kawy - zapropo­nowała, zadowolona, że zabrzmiało to tak zwyczajnie i przyjaź­nie, chociaż tak naprawdę to potrzebowała martini z wódką.

Rebecca objęła Blair za szyję.

- Dziewczyno, czytasz w moich myślach! - pisnęła. - Je­sieni totalnie uzależniona od karmelowego macchiato, a ty?

Fuj.

Dochodziła dopiero druga po południu. Kawa musi wystarczyć.

- Jest tu w pobliżu jakieś miejsce?

Rebecca wzięła Blair pod ramię.

- Pewnie, że tak!

Wyciągnęła błyskawicznie różowo - biały telefon Nokii.

- Daj mi minutę, żeby zebrać dziewczyny. Może nasza impreza Południowych Piękności mogłaby się zacząć wcześniej?

Blair skrzywiła się i pomacała telefon komórkowy w miętowej torebce od Prady. Już tęskniła za Nate'em. Szkoda, że nie pożyczyła od niego tej srebrnej piersiówki, którą zwykle nosił ze sobą. Miałaby przynajmniej pamiątkę i trochę wódki do macchiato.

Rebecca podniosła wzrok, rozmawiając przez telefon z przyjaciółkami. Zasłoniła mikrofon dłonią.

- Już siedzą w barze - szepnęła, a jej policzki zaróżowiły się z zakłopotania. - To przy M Street. Masz coś przeciwko temu, żebyśmy tam się z nimi spotkały?

- Nie ma sprawy - zgodziła się szybko Blair.

Dajcie jej drinka i papierosa, a będzie szczęśliwa w każdym towarzystwie.

jak bardzo go chcą?

- Stary, nie mówiłeś mi, że trenerzy to laski - syknął do Nate'a jeden z jego najlepszych kumpli, Jeremy Scott Tompkinson. Biegi za długą piłką.

Nate zakręcił rakietą nad głową i czekał, aż Jeremy go mi­nie, żeby przechwycić podanie. To był popisowy manewr, ale skuteczny. Poza tym powinien się popisać. Odrzucił piłkę z po­wrotem do Jeremy'ego, pokazując, że potrafi współpracować z, drużyną, tak jak uczył go trener Michaels. Obaj chłopcy po­biegli ku środkowi boiska.

- Ta wysoka to trenerka z Yale. Ta niska jest z komisji rekru­tacyjnej w Brown, przeprowadzała ze mną rozmowę - wyjaśnił Nate. - Trener z Brown nie mógł przyjechać ze względu na mecz.

- Stary, ale to są laski! - powtórzył Jeremy. Jego zmierzwio­na czupryna w stylu gwiazdy rocka powiewała na wietrze, gdy biegli. - Nic dziwnego, że cię przyjęli!

Nate uśmiechnął się do siebie szeroko i otarł pot z czoła. Byłoby miło wierzyć, że kompletnie nie zdaje sobie sprawy ze swojej idealnej prezencji, ale on doskonale wiedział, że jest przystojniakiem. Po prostu nie zachowywał się przy tym jak dupek.

Za linią boczną obie kobiety przyglądały mu się uważnie. Wtedy trener Michaels zagwizdał.

- Chłopcy, dzisiaj musimy wcześniej skończyć! - krzyknął, spluwając na trawę. - Obchodzimy dziś z żona. czterdziesta, rocz­nice ślubu. - Wsadził sękate dłonie w kieszenie zielonej wia­trówki Land's End i skinął na Nate'a. Splunął po raz kolejny na trawę. - Chodź tu, Archibald.

Nate ruszył za trenerem w stronę dwóch kobiet.

- Byłoby pięknie, gdybyśmy mieli własne boisko - powie­dział do kobiet trener Michaels. Wskazał ręką na trawnik Central Parku, gdzie koledzy Nate'a rozmontowywali bramki. Ale kiedy gra się w mieście, trzeba korzystać z tego, co jest.

Jakby rzeczywiście było im tak ciężko.

Na pobliskiej ławce cztery dziesiątoklasistki w zielonych, plisowanych mundurkach Seaton Arms chichotały i szeptały między sobą, patrząc tęsknie na Nate'a.

- Przynajmniej w parku zawsze macie widownię - zauwa­żyła trenerka z Yale. Była wysoka i miała coś z konia z tą grzywą blond włosów i kanciastą, chociaż ładną twarzą. Uliczny sprzedawca handlował napojami i lodami z wózka zaparkowanego w pobliżu ławek Rozpięła przednią kieszeń granatowego plecaka z naklejką z szarym buldogiem Yale. - Mogę wam postawić Gatorade albo coś innego?

- Nie, dziękuję, proszę pani. Muszę wracać do domu do żony. - Trener Michaels wymienił z obiema kobietami uścisk dłoni, a polem klepnął Nate'a w plecy. - To utalentowany chłopak. Dajcie mi znać, gdybyście miały jakieś pytania.

Trener odszedł, a Nate uderzył rakietą w świeżą, wiosenną trawę.

- Lepiej wrócę już do domu wziąć prysznic wymamrotał, niepewny, co kobiety sobie zaplanowały.

Brigid, jego rozmówczyni z Brown, patrzyła na niego wyczekująco. Zostawiła mu wiadomość na telefonie komórkowym, prosząc, żeby spotkał się z nią w hotelu Warwick New York o piątej po południu „omówić możliwości”.

Cokolwiek to znaczy.

Trenerka z Yale wręczyła mu niebieska, nylonową torbę spor­tową z wytłoczoną wielką białą literą Y.

- Z gratulacjami od drużyny - powiedziała. - Masz tu pulo­wer, spodenki, wszystko. Ochraniacz. Nawet skarpetki.

Brigid zmarkotniała. Pewnie nie wpadła na taki pomysł.

- Nadal jesteśmy umówieni na później? - zapytała szybko. Mogę ci postawić obiad.

Miała jasnorude włosy, czego Nate nie pamiętał z rozmowy w październiku. Zastanawiał się, czy je ufarbowała. Właściwie wyglądała o wiele ładniej, niż ją zapamiętał, i spodobało mu się, że nie próbowała go uwieść torbą z bluzami i tym podobnym śmieciem z Brown. Nawet jeśli postanowi iść do Yale, to czy naprawdę potrzebuje firmowych ochraniaczy?

- Przyjdę - zapewnił ją. Wyciągnął dłoń do trenerki z Yale. - Dziękuje, że pani przyjechała.

Ale trenerka nie poddawała się łatwo.

- A co powiesz na późne śniadanie jutro? Mieszkam w hotelu Wales na Madison, Sambeth jest na dole. Podają tam nieprzyzwoicie pyszne naleśniki.

Nate zauważył, że trenerka miała naprawdę ładne piersi - duże, ale jędrne. Wyglądała jak siatkarka z drużyny olimpijskiej. Przerzucił torbę z Yale przez ramię.

- Jasne - zgodził się. - Śniadanie brzmi super.

Świadomość, że dwa college'e, do których najtrudniej się dostać, uganiają się za nim, mogła naprawdę wbić człowieka w dumę. To może być fajna zabawa - przekonać się, jak bardzo go chcą.

chłopak z upper west side ucieka z klatki

- Powiedz mi szczerze, czy to jest nieprzyzwoite? - zapytała Jenny.

Vanessa przysiadała na brzegu łóżka Jenny i filmowała ją w trakcie wybierania stroju na sesję zdjęciową. Miała pomóc Danowi spakować się, ale on znalazł notatnik z wierszami z okresu, gdy miał trzynaście lat, i teraz przeglądał go w nadziei na odnalezienie jakiejś perełki.

Powodzenia.

Jenny przekonała samą siebie, żeby pojawić się na sesji zdjęciowej bez stanika. Nigdy wcześniej nie odważyła się na coś takiego, przynajmniej nie publicznie. Oprócz tego postanowiła włożyć błękitny, ciasnawy T - shirt.

- Więc co o tym myślisz?

- Tak, to nieprzyzwoite - odparła rzeczowo Vanessa, pilnując, żeby ostrość kamery była na plecach Jenny, bo inaczej film z dozwolonego od lat trzynastu zmieniłby się w dozwolony od lat osiemnastu.

- Serio? - Jenny odwróciła się, żeby obejrzeć tyłek w lustrze na drzwiach szafy. Nowe dżinsy od Earl sprawiały, że jej nogi wyglądały na o wiele dłuższe. Prawdziwy cud inżynierii.

Vanessa sfilmowała cały pokój. To był typowy pokój dorastającej nastolatki, ozdobiony na biało i różowo, z kolażami ze zdjęć wyrwanych z magazynów mody na ścianach i półkami pełnymi książek dla nastolatek oraz na wpół ubranych lalek Bar­bie. Jednak dzieła sztuki na ścianach były zdecydowanie jedyne w swoim rodzaju. Idealna replika Pocałunku Klimta, imponująca kopia Wiatraków van Gogha i oszałamiający mak w stylu O'Keeffe, starannie namalowany przez samą Jenny.

Vanessa z powrotem przesunęła kamerę na właściwy temat.

- Może włóż czarną koszulkę? - zaproponowała. - I stanik.

Jenny posmutniała.

- Aż tak źle?

W progu pojawił się jej ojciec. Długie pasma siwych włosów upiął gumką Jenny na czubku głowy.

- Jezu, dziewczyno, włóż jakąś bluzę czy coś - sapnął. - Co powiedzą sąsiedzi?

Jenny wiedziała, że ojciec się wygłupia, ale jasne było, co wszyscy myślą na ten temat. Wyciągnęła z szafy bluzę i wciągnęła ją przez głowę.

- Wielkie dzięki. Milo wiedzieć, że was to obchodzi - odparła, piorunując wzrokiem tatę. - Mam jakąś szansę też przeprowadzić się do ciebie? - zapytała Vanessę.

- W żadnym wypadku - odparował Rufus. - Kto będzie mi wypijał cały sok pomarańczowy, nim wstanę rano? Kto będzie pakował do przegródki na masło w lodówce butelki z lakierem do paznokci? Kto zafarbuje mi czarne skarpetki na różowo?

Jenny przewróciła oczami. Tata czułby się samotny, a ona i tak nie chciałaby mieszkać z Danem i Vanessą - niekiedy praktycznie byli małżeństwem i w ogóle. To by było zbyt dziwne.

Nagle Vanessa poczuła straszne wyrzuty sumienia, że za - bicia Rufusowi syna, po tym jak matka Dana uciekła do Pragi z jakimś baronem czy kimś takim.

- Będziemy przychodzić na obiad w weekendy - zaproponowała niezdarnie. - Albo wy moglibyście czasem wpaść i coś ugotować. Ruby ma mnóstwo sprzętu kuchennego. Przydałoby się, żeby ktoś nauczył mnie z niego korzystać.

Rufus rozpromienił się.

- Możemy urządzić szkołę gotowania!

Vanessa pomajstrowała przy kamerze, próbując załapać ostrość na Rufusie.

- Panie Humphrey, czy mogę panu zadać kilka pytań? - poprosiła.

Rufus usiadł na podłodze i przyciągnął do siebie Jenny.

- Uwielbiamy być w centrum uwagi! - powiedział i uszczypnął córkę w bok.

- Tato - jęknęła Jenny, krzyżując ręce na piersi, chociaż miała na sobie bluzę.

- Więc jak to jest mieć syna, który dorósł, żeby iść do college'u i wyprowadzić się?

Rufus pociągnął się za szpakowatą brodę. Uśmiechał się ale jego brązowe oczy były wilgotne i smutne.

- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to powinien był się wyprowadzić już dawno temu. Amerykańskie rodziny rozpieszczają dzieci. Dzieciaki powinny zaczynać naukę, gdy tylko potrafią unieść głowę, i przed czternastym rokiem życia powinny wyprowadzać się z domu. Znowu uszczypnął Jenny. Nim zaczną obrażać się na swoich ojców.

- Tato - jęknęła znowu Jenny. A potem rozpromieniła się. Ej, czy to znaczy, że mogę wziąć pokój Dana? Jest dwa razy większy od mojego.

Rufus zmarszczył brwi.

- Nie rozpędzajmy się za bardzo - mruknął. Nadal potrzebuje pokoju. - Uniósł brew, patrząc na Vanessę. - Może go jeszcze wykopiesz od siebie. Może nawet wykopią go z college'u!

- Ale właśnie powiedziałeś... - zaczęła Jenny i urwała.

Ojciec zawsze zaprzeczał sobie. Powinna już się do tego przyzwyczaić.

- W każdym razie kiedy już zacznę zarabiać jako modelka, zmienię wystrój w tym pokoju - oświadczyła.

Rufus przewrócił teatralnie oczami na użytek kamery. Jenny uszczypnęła go w rękę. Wtedy w drzwiach pojawił się Dan. Miał na sobie zieloną koszulkę polo Lacoste, którą parę lat temu przy­słała mu matka. Teraz koszulka była o jakieś trzy rozmiary za mała i przez to Dan wyglądał w niej jak jakiś nawalony dziwak, grający w golfa.

- Ta koszulka zostaje tutaj - zarządziła Vanessa.

Dan zachichotał, ściągnął koszulkę i rzucił ją do kosza Jen­ny.

- Ej! - zaprotestowała Jenny. - Korzystaj ze swojego kosza!

- To tylko koszulka. Dasz sobie z nią radę - odgryzł się Dan.

Wtedy Jenny wybuchła śmiechem. Dan myślał, że taki z niego ogier, bo opublikował wiersz w „The New Yorker” i dostał się do tylu college'ów, ale bez koszulki wyglądał naprawdę mizernie. I czy to nie żałosne, że robił bez pytania wszystko, co kazała mu Vanessa?

- Naprawdę będę za tobą tęsknić - westchnęła Jenny, udając strapioną.

Rufus wyciągnął z kieszeni paczkę miniaturowych papierosów i bez wyjaśnienia poczęstował wszystkich. Zapalił swojego i wypuścił dym.

- Może tak będzie lepiej - westchnął.

Vanessa wyłączyła kamerę i przeturlała w ustach niezapalonego papierosa. Trudno było nie czuć wyrzutów sumienia, gdy Rufus wyglądał tak smutno, ale z drugiej strony nie mogła się doczekać, kiedy będzie miała Dana tylko dla siebie, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Spojrzała na bladą, kościstą pierś Dana. Pierś udręczonego artysty. Jej faceta.

- Gotowy? - zapytała podekscytowana, uśmiechając się szeroko.

Dan odwzajemnił uśmiech. Nadal był pijany ze szczęścia i nie miał zamiaru trzeźwieć.

- Gotowy - odpowiedział ochoczo.

Miejmy nadzieję, że spakował parę innych koszulek.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

DENERWUJĄCA DZIEWCZYNA

Wiecie, kogo mam na myśli. Tę, która myśli, że jest taka śliczna i mądra, i że wszyscy chłopcy się w niej kochają. Krzyczy „Ja, ja, ja” i macha ręką za każdym razem, gdy nauczyciel zadaje pytanie. Jest najbardziej zadufaną osobą w klasie, ale boi się, że wyjdzie na zbyt zadufaną, więc ciągle chichocze i zachowuje się jak głupia, żeby ukryć swój rzekomy geniusz. Nigdy nie widziałam, żeby po pijanemu ktoś zachowywał się głośniej i bardziej żenująco od niej. Gdyby nie przyjaciele, zemdlałaby w kałuży własnych wymiocin na podłodze w łazience albo wróciła do domu z najbardziej obleśnym, starszym facetem. Ale jej przyjaciele zawsze się nad nią uli­tują i na drugi dzień jest jeszcze bardziej wesoła niż zwykle i uśmiecha się jakby nigdy nic.

Z Denerwującą Dziewczyną jest tak, że - niezależnie od tego, czy Ją lubimy, czy nie - każda z nas ma coś z niej w sobie. To dlatego tak bardzo ją kochamy i tak bardzo jej nienawidzimy. To nasz naj­gorszy koszmar. No bo ile razy chciałaś podnieść rękę, kiedy znałaś odpowiedź, ale nie robiłaś tego, żeby nie zachować się jak idiotka? Ile razy chciałaś po prostu usiąść chłopakowi na kolanach i zacząć go całować, ale nie robiłaś tego, bo bałaś się, że roześmieje się w twarz? W pewnym sensie Denerwująca Dziewczyna to ty minus brak pewności siebie. Jest taka zadowolona z siebie, że masz ochotę jej przywalić. Ale w głębi duszy żałujesz, że nie jesteś tak okropna jak ona, i przejmujesz się tym, co sobie pomyślą ludzie. Spójrzmy prawdzie w oczy: ludzie zawsze znajdą jakiś po­wód, żeby nas nienawidzić, zwłaszcza jeśli jesteśmy piękne.

Jednak jest pewna blondynka, która najwyraźniej nie potrafi zro­bić niczego źle. Nie dość, że dostała się do wszystkich nieosiągal­nych college'ów, do których złożyła podanie, to jeszcze w każdej z tych szkół już ustawiają się kolejki facetów pragnących z nią porozmawiać.

Wasze e - maile

P: droga P!

Słyszałem, że wybuchł cały skandal w związku z fałszerstwami. Płacisz komuś, kto robi absolutnie przekonujące zawiadomienie o przyjęciu do szkoły typu Princeton czy innej. I szkoły nic nie mogą z tym zrobić, bo listy wyglądają całkiem jak prawdziwe.

wyga

O: Drogi wygo!

W dzisiejszych czasach wszystko można kupić, ale jeśli nie byłeś dość dobrym uczniem, żeby o własnych siłach dostać się do szkoły tak wymagającej jak Princeton, to czy naprawdę chcesz załatwiać sobie fałszywe przyjęcie? No bo koniec końców będziesz miał mnóstwo prac domowych do odrobienia!

P

Na celowniku

Nowinki: S i milutki kujon okularnik z Harvardu karmią się nawzajem frytkami w jednej z tamtejszych jadalni. S ma jasno określone kryteria oceny college'u. Ładni chłopcy, są. Przyzwoite fryt­ki, są. B siedzi w barze karaoke w Georgetown z nowymi koleżan­kami. To chyba naprawdę załamanie nerwowe! N ma prywatną sesję z długonogą blondynką, trenerką drużyny lacrosse z Yale. No proszę, jakby nie ukrywał już dość sekretów przed B. Mała J robi zakupy w maleńkim sklepiku z biustonoszami w Village, gdzie oceniają twój rozmiar na oko i oznajmiają ci, że nosisz zupełnie inny, niż myślałaś. W jej wypadku miseczka El V i D w Williamsburgu robią razem zakupy w spożywczym. Właściwie to kłócą się, czy kupić spaghetti, czy makaron w jakimś bardziej interesującym kształcie. Aha, jak stare małżeństwo.

A wracając do mnie, zastanawiam się, czy nie wskoczyć w dres i nie udawać, że jestem trenerką lacrosse. Kto wie, może mi się poszczęścił.

Bądźcie grzeczni. Ja na pewno nie będę.

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

trzydzieści sekund prawdziwej miłości

Serena przytrzymała w dłoniach policzki Drew i chuchnęła mu na okulary. Potem potarła szkła czubkiem idealnego nosa.

- Obiecujesz, że przyjedziesz do mnie do Nowego Jorku?

Spędziła całe popołudnie, siedząc tuż obok Drew w kanale orkiestry w trakcie próby. Dyrygent pozwolił jej nawet zagrać na kotłach i dzwonkach! Oczywiście nie mogła spokojnie usiedzieć, patrząc na Drew, grającego na ksylofonie. Sposób, w jaki przymykał oczy, zaciskał usta i przytupywał nogą w trakcie gry, był po prostu uroczy. Po próbie kupił jej cappuccino i zjedli na spółkę czekoladowe ciastko. Do tego czasu Serena wpadła już w taki zachwyt nad Drew, że zaciągnęła go do jego pokoju na prywatną lekcję gry na ksylofonie.

No proszę.

Nie żeby go wyciągnęła z porządnie zaprasowanych sztruksów - to nie był tego typu chłopak - ale zdecydowanie wiedział, jak całować. Leżeli teraz objęci na jego wąskim łóżku w pogniecionych ubraniach i z rozczochranymi włosami. Serena chciała tak zostać już przez resztę weekendu, ale niestety musiała jechać.

Drew zdjął okulary i wytarł je o poduszkę. Włożył je z powrotem i odchrząknął.

- Więc myślisz, że przyjedziesz tu na jesieni?

- Zdecydowanie! - westchnęła Serena. Wtuliła głowę w jego pierś. - Nie wiem, jak wytrzymam do tego czasu bez ciebie.

Drew zostały tylko dwa tygodnie zajęć na drugim roku. Potem wyjeżdżał na całe lato do Mozambiku studiować grę na perkusji.

Pocałował ją we włosy.

- Przyjadę odwiedzić cię przed wyjazdem, a potem będę codziennie pisał.

Och.

Serena zamknęła oczy i pocałowała go. Długo. Bardzo dłu­go. Była pora obiadowa i w akademiku panowała cisza. A potem nagle w korytarzu na zewnątrz rozległo się mnóstwo gło­sów - studenci wracali po obiedzie do pokojów, żeby studiować, poflirtować z kimś z drugiego końca korytarza, poderwać ko­goś, udawać, że się uczą, zrobić sobie drinka, zagrać w rozbie­ranego pokera, zamówić pizzę.

Drzwi otworzyły się i Drew odsunął się od Sereny.

W progu stał rudy chłopak w czerwonej czapce z daszkiem i czarnych spodenkach do kosza.

- Hej. Co jest? - rzucił z wyraźnym akcentem z Massachu­setts.

- Wade, to Serena. Serena, to mój kumpel z pokoju. Wade. Serena przyjechała z Nowego Jorku. Wybiera się właśnie do Brown - wyjaśnił wyraźnie speszony Drew.

Serena usiadła i otarła usta.

- I po drodze zajrzałaś do Harvardu - rzucił drwiąco Wade. - Chyba ci się tu spodobało.

Serena zaczerwieniła się jeszcze mocniej. Spuściła nogi na podłogę i wsunęła stopy w brązowe zamszowe pantofle na płaskim obcasie od Calvina Kleina.

- Lepiej już pójdę. Kierowca czeka na mnie od ponad godziny.

- Odprowadzę cię - zaproponował Drew.

Gdy tylko wyszli z pokoju i ruszyli korytarzem do wyjścia, Drew uścisnął lekko dłoń Sereny.

- Przez ostatnie dwa lata wciąż truł mi, że nie mam dziewczyny. Nie spodziewał się zobaczyć mnie z kimś tak... - zawa­hał się i przygryzł usta, jakby zawstydzony strumieniem przymiotników, który prawie wyrwał mu się z ust.

Zabójczo atrakcyjna? Niewiarygodnie wyjątkowa? Tak słod­ka, że ślinka cieknie do ust? Kobieca?

Serena uśmiechnęła się do niego szeroko, gdy przytrzymał dla niej drzwi. Miała od przypływu uczuć zaróżowione policz­ki. Drew nie musiał kończyć zdania, bo ona czuła się tak samo jak on.

U stóp schodów czekał już szary lincoln, gotowy błyskawicznie zabrać ją do Providence. Objęła Drew, przycisnęła policzek do jego twarzy i wzięła głęboki wdech, jakby chciała za­brać jak najwięcej jego osoby ze sobą.

- Kocham cię - szepnęła mu do ucha, odsunęła się i zbiegła po schodach do samochodu.

Drew uniósł rękę i pomachał na pożegnanie odjeżdżającemu samochodowi. Serena płakała i była tak szczęśliwa, jak nie czuła się już od bardzo, bardzo dawna. W końcu znalazła prawdziwą miłość.

Miłość, która potrwa jakieś trzydzieści sekund..

B dowiaduje się czegoś w college'u

- No dobra, więc chcecie usłyszeć coś ohydnego? - zapyta­ła resztę dziewczyn Forest, jedna ze współlokatorek Rebecki w Georgetown.

Blair siedziała wokół stołu z Rebeccą i jej trzema koleżankami z pokoju w głębi Moni Moni, czerstwego baru karaoke w George­town. Cały autobus wycieczkowy pełen dziwnie wyglądających Węgrów w dresach zmonopolizował karaoke. Wkładali wszystkie siły w Slaying alive Bee Gees. Blair i pozostałe dziewczyny piły zielone mrożone koktajle z kiwi, które nazywały się Kiwi - Bałwan i próbowały ignorować ohydną muzykę. Drinki były zbyt mocne i dziewczyny miały kłopot w złożeniu zdania w całość.

- I tak nam powiesz, nawet jeśli nie chcemy tego słyszeć - odparła Gaynor.

Gaynor miała ciemne włosy z blond pasemkami, a nos tak mały i tak zadarty, że Blair mogła bez wysiłku do niego zajrzeć.

Czego oczywiście nie zrobiła.

- Powiesz nam wreszcie? - jęknęła Rebecca.

- No dobra - odparła powoli Forest.

Zapaliła teatralnym gestem papierosa. Forest z pochodzenia była Koreanką i też rozjaśniła się na blond, chociaż wyglądałaby wiele lepiej, gdyby zostawiła włosy w naturalnym kolorze.

Blair oczywiście miała to gdzieś, więc nie powiedziała na ten temat nawet słowa.

- Wiecie, że Georgetown jest nastawione na braterska mi­łość, dlatego nie ma tu bractw, rywalizacji i tak dalej? Cóż, właśnie się dowiedziałam, że istnieje tajne bractwo lacrosse i w ra­mach inicjacji starsi chłopcy zmuszają młodszych do zjedzenia krakersa ze spermą. Wokół tego mają cały rytuał. No i jak niej zjesz, to nie dostajesz się do drużyny.

Wszystkie dziewczyny skrzywiły się, łącznic z Blair. Czasem chłopcy są po prostu.., obrzydliwi. Z wyjątkiem Nate'a, który nigdy w życiu nie zrobiłby czegoś choćby w połowie tak obrzydliwego.

- Jesteś z Nowego Jorku? - odezwała się Fran.

Fran miała tylko metr pięćdziesiąt wzrostu, ważyła ze trzydzieści kilo i mówiła dychawicznym szeptem. Skórę miała tak przezroczystą, że Blair miała wrażenie, że widzi, jak koktajl z kiwi płynie przez jej żyły.

- Byłam tam tylko raz. Zatrułam się jedzeniom w restauracji sushi i przez cały tydzień rzygałam.

- Jakbyś już nie dość się narzygała - zażartowała Forest, sugerując, że Fran sama zadbała o swoje filigranowe rozmiary.

- Znasz tego chłopaka, Chucka Bassa? - zapytała Gaynor.

Blair kiwnęła głową. Wszyscy znali Chucka. czy tego chcieli, czy nie.

- Czy to prawda, że nigdzie się nie dostał? - zapytała Rebecca, krusząc lód między lekko wystającymi zębami.

To prawdziwa przykrość stwierdziła Forest bez cienia współczucia.

Blair w milczeniu piła drinka. Ponieważ Georgetown zapowiadało się coraz gorzej, a ona praktycznie nie miała wyjścia, prawie współczuła Chuckowi.

- Znasz Jessicę Ward? - zapytała Rebecca. - Uczyła się tu semestr, a potem przeniosła się na Brown?

Blair pokręciła głową. Nie znała Jessiki, ale rozumiała, dla­czego się przeniosła.

- A Kati Parkas znasz? - zagadnęła Fran. - Byłyśmy razem na obozie.

Blair pokiwała ze zmęczeniem głową. Ta gra robiła się co­raz mniej zabawna.

- Chodzi ze mną do klasy w Constance.

- A Nate'a Archibalda? - zapytała Gaynor. Szturchnęła Fo­rest łokciem i poruszyła znacząco brwiami. - Pamiętasz go?

Forest oddała jej.

- Zamknij się - warknęła, wyglądając jednocześnie na wściekłą i smutną.

Blair zjeżyła się.

- Co z nim?

- Był tu raz. I szczerze mówiąc, nie widziałam bardziej ujaranego faceta. Ale słyszałam, że dostał się do drużyny lacrosse we wszystkich najlepszych szkołach, nawet w Yale. Pewnie nawet nie zawracał sobie głowy składaniem tu papierów. Nie musiał.

- Nate Archibald - powtórzyła Fran. - Wszystkie jesteśmy w nim takie zakochane - zachichotała chrapliwie. - Szczególnie Forest.

- Zamknij się! - warknęła znowu Forest.

Blair wszystko zaczęło się przewracać w żołądku. Węgrzy wzięli teraz na tapetę Eminema. „Na, na, na, na, na. Na, na, na, na, na”. Beznadziejnie rapowali. Odsunęła drinka.

- Nate dostał się do Yale? To bzdura - powiedziała prak­tycznie do siebie.

Z drugiej strony, jeśli chodzi o Nate'a, nigdy nie wiedziała, w co wierzyć.

- Dlaczego miałybyśmy cię oszukiwać? Nawet cię nie zna­my - odgryzła się Gaynor.

Blair patrzyła na nią przez chwilę, a potem schyliła się i wy­jęła spod stolika torebkę.

- Zaraz wracam - oznajmiła i potykając się, poszła do ła­zienki.

N jak niegrzeczny

Brigid przeprowadzała rozmowę kwalifikacyjną z Nate'em zeszłej jesieni, więc wiedziała już, że Nate od urodzenia każde lato spędza, żeglując w Maine. Dlatego zakładała, że lubi homa­ry. A ponieważ miała zapewnić mu wszystko, co najlepsze, aby namówić go na Brown, zabrała go do restauracji Citarella, gdzie zamówiła dla nich dwojga ogromnego pieczonego na ruszcie homara, butelkę szampana Dom Pengnon i koszyk frytek.

- Dorastałam w Maine - wyjaśniła, bawiąc się swoimi per­łami. - W Camden. Moja rodzina cały czas żeglowała i zajadała homary.

Prawda była taka, że Nate'a ten homar raczej śmieszył - kojarzył mu się z głupiutkim, animowanym skorupiakiem, który tańczył na ogonie i trzymał w szczypcach mikrofon, śpiewał, opowiadał dowcipy i rozśmieszał ludzi. I z pewnością to nie był ten rodzaj jedzenia, za którym tęsknił, gdy burczało mu w brzu­chu.

Czyli praktycznie zawsze.

- Więc... - Brigid nalała sobie szampana do kieliszka, cho­ciaż kelner przed chwilą go napełnił.

Przebrała się w wydekoltowaną pomarańczową sukienkę i nałożyła błyszczącą szminkę oraz tusz do rzęs. Jasnorude włosy miała świeżo wyszczotkowane. Wyglądała jeszcze ładniej niż wcześniej: w parku przy boisku do lacrosse. Bawiła się nóżką kieliszka.

- Więc dość już o mnie. Czy ty... - Zagryzła usta. - Masz dziewczynę?

Nate grzebał w sałacie, rozsmarowując kozi ser na liściach. Był pewien, że wydekoltowana sukienka Brigid i flirt wykraczały poza jej misję zwabienia go do Brown. Podejrzewał, że się w nim podkochuje. Ale mimo to nadał zasiadała w komisji rekrutacyjnej, a on chciał zrobić jak najlepsze wrażenie.

- Ehm... Tak jakby - odparł z wahaniem. - To znaczy czasem jesteśmy razem, czasem nie.

Najwyraźniej spodobała jej się jego odpowiedź.

- A teraz jesteście razem?

Nate zawsze wolał piwo od szampana, ale wypił zawartość kieliszka duszkiem - w stylu Blair. Teoretycznie znowu byli razem. hip - hip, hura. Ale właściwie nie omówili warunków. Czy flirtowanie z członkinią komisji rekrutacyjnej w Brown kwalifikuje się jako zdrada?

Nagle zadzwonił jego telefon. Wyciągnął go błyskawicznie z kieszeni, wściekły, że zapomniał wyłączyć go przed kolacją. Zerknął na mały ekranik. O wilku mowa.

Nate nie myślał zbyt przytomnie po sześciu dymkach z fajki wodnej, którą wypalił wcześniej w domu Anthony'ego Avuldsena. Rozmowa z Blair może go trochę otrzeźwić.

- Przepraszam, powinienem odebrać - wytłumaczył się Brigid. - Cześć - powiedział do telefonu.

- Cześć - odpowiedziała zimno Blair. - Zanim cokolwiek powiesz, muszę ci zadać pytanie.

Mówiła w urywany sposób, jakby starała się artykułować jak najmniej sylab. Nate zorientował się, że trochę wypiła.

- Dobra.

- Powiedz mi prawdę. Złożyłeś papiery do Yale?

O kurczę.

Nate złapał kieliszek z szampanem i wypił go duszkiem. Cho­lera! - zaklął w duchu. Cholera, cholera, cholera. Na to pytanie istniała dobra odpowiedź. Jeśli powie „tak”, okaże się łajdakiem i kłamcą, jeśli powie „nie”, będzie łajdakiem i kłamcą.

Brigid uśmiechała się do niego wyczekująco. Jej usta były lśniące i skrzyły się. Przynajmniej pewną pociechą był fakt, że Blair znajdowała się wiele kilometrów stąd, w Georgetown, a on jadł kolację z pracownicą Brown, która nie mogła się doczekać, żeby zobaczyć go nago. Postanowił powiedzieć prawdę.

- Aha, złożyłem. I chyba mnie przyjęli.

Blair wydała z siebie dziwny, bulgoczący dźwięk i Nate usły­szał odległy, znajomy odgłos wymiotowania do toalety.

- Pieprz się! - warknęła do telefonu i rozłączyła się.

Nate wyłączył telefon i schował go do kieszeni. Zjawił się kelner z homarem.

- Kurczę, wygląda smakowicie - rzucił Nate bezbarwnym głosem.

- Masz ochotę na kawałek ogona? - zapytała Brigid, z wpra­wą dobierając się do parującego skorupiaka. Wskazała na sztuć­ce ze stali nierdzewnej do łamania szczypiec, które przyniósł właśnie kelner. - Czy wolisz zacząć od szczypiec?

Tak naprawdę Nate miał ochotę na kilka kolejnych dymków z fajki, a potem na wielką miskę czekoladowych lodów Breyers i siedzenie w półśnie przed Matriksem, którego obejrzał już osiemnaście razy.

Brigid odłożyła homara.

- Dobrze się czujesz?

Wzruszył ramionami.

- Chyba moja dziewczyna właśnie ze mną zerwała.

Zielone oczy Brigid otworzyły się szeroko.

- Biedactwo. - Machnęła na kelnera. - Może pan to zapakować? - Odsunęła krzesło. - Chodź. Postawie ci piwo i papierosa.

Nate próbował sobie wmówić, że skoro Blair nie było w pobliżu i nie mogła go zamordować, to był właściwie bezpieczny i mógł dobrze się bawić przez następne dwadzieścia cztery go­dziny - nim Blair wróci. Mógł nawet zabałaganić nieco z Bri­gid, jeśli tylko miałby ochotę.

Problem polegał jednak na tym, że miał już dość zrywania z Blair, skoro oboje wiedzieli, że powinni być razem przez resztę życia. W przeciwieństwie do Blair tak naprawdę nie obchodziło go, do którego college'u pójdzie. Właściwie to najchętniej wcale nie szedłby do żadnego college'u przez najbliższe parę lat. O ile się orientował, jedyny sposób, żeby udobruchać Blair, to sprawić, żeby komisje Brown i Yale wycofały jego przyjęcie. A jak najłatwiej tego dokonać - odgrywając rolę dupka?

Pieprzyć to, mruknął pod nosem Nate.

Wstał i pomógł Brigid włożyć dżinsową kurtkę, którą powiesiła na oparciu krzesła. Przejechał palcami po jej karku, gdy wyjmował jej włosy spod kołnierza. Stali bardzo blisko siebie Oddech Brigid pachniał Hawaiian Punch.

- Jak bardzo Brown mnie chce? - zamruczał jej do ucha.

Jej zielone oczy otworzyły się szeroko.

- Bardzo - szepnęła niepewnym głosem.

Jej klucz do pokoju hotelowego leżał na stole. Nate wziął go i wrzucił do swojej kieszeni.

- Bardzo - szepnęła znowu.

Kelner wręczył Nate'owi plastikową torbę z siedmiokilowym homarem zawiniętym w folię. Nate rzucił torbę na stół i objął Brigid w talii.

- Pokaż mi - powiedział chrapliwym głosem, zniesmaczony jego brzmieniem.

Raczej nie miał na myśli homara.

S wybiera mniej uczęszczaną drogę

Raptem po półgodzinie jazdy do Providence Serena popro­siła kierowcę, żeby zatrzymał się na stacji benzynowej. Sklepik spożywczy był mały i źle zaopatrzony, ale kupiła cole, twiksa i miejscową gazetę, żeby mieć coś do roboty, gdy będzie wzdy­chać do Drew. Na zewnątrz przy dystrybutorach stał chłopak, trzymając napis Brown. Miał na sobie spłowiałe dżinsy, ładną koszulę w biało - niebieskie pasy i mokasyny na gołych stopach. Na plecach nosił skomplikowany fioletowo - czarny plecak w sty­lu takich, jakie ludzie zabierają na długie podróże. Jego ciemne, kręcone włosy wyglądały na czyste. W ogóle chłopak sprawiał wrażenie całkiem normalnego.

- Podwieźć cię? - zawołała do niego.

Chłopak odwrócił głowę.

- Mnie?

Serenie spodobały się jego wielkie, szeroko otwarte brązowe oczy. - Mam kierowcę, który nas tam zawiezie. Chodź - zaproponowała.

Chłopak uśmiechnął się nieśmiało i ruszył za nią do samochodu. Usiadł blisko drzwi i położył między nimi plecak. Przyszyto na nim łatę w postaci włoskiej flagi. Serena piła colę i udawała, że czyta gazetę. Wtedy chłopak wyjął z plecaka szkicownik i ołówek i zaczął coś gryzmolić.

W pierwszej chwili myślała, że odrabia pracę domową albo pisze list. W końcu jednak ziewnęła, oparła głowę na podgłówku i ukradkiem zapuściła żurawia, żeby zobaczyć, co chłopak pisze. Ku jej zaskoczeniu szkicował jej portret - A właściwie jej dłoni.

- Będę mogła to sobie zatrzymać, gdy już skończysz? - zapytała.

Chłopak podskoczył, jakby naprawdę myślał, że rysuje bardzo dyskretnie i nikt się nie zorientuje. Zamknął szkicownik i wsunął ołówek za ucho.

- Przepraszam.

- Nie szkodzi. - Serena przeciągnęła się, wyciągając ręce nad głową, a potem opuściła dłonie na kolana. - I tak jestem nieprzytomna. Nie krępuj się, rysuj dalej.

Otworzył szkicownik.

- Nie masz nic przeciwko?

- Nie. - W końcu była zawodową modelką. Oparła się i ułożyła ręce tak samo, jak trzymała je wcześniej. - Tak jest dobrze?

- Yhm - mruknął chłopak, pochylony nad rysunkiem.

Miał śniadą cerę, gęste czarne loki i pachniał świeżą miętą.

Serena zamknęła oczy, próbując sobie przypomnieć, jakiego koloru włosy ma Drew. Pamiętała, że jego współlokator Wade był rudy. A włosy Drew były... ciemny blond? Kasztanowe? Nie, naprawdę nie mogła sobie przypomnieć. Otworzyła oczy i zerknęła znowu na chłopaka. Jego kark był delikatny i brązowy. Gdybyśmy mieli dzieci, przez cały rok byłyby opalone i miałyby włosy w kolorze złotobrązowego piachu, tak pięknie lśniące w słońcu, pomyślała. I wtedy przerażona odwróciła głowę. Co z nią jest nie tak? Nawet nie znała jego imienia!

Chłopak znowu podniósł wzrok.

- Chodzisz do Brown?

Serena wyglądała za okno. Szyba była brudna, więc widzia­ła w niej odbicie chłopaka. Miał podkręcone rzęsy, a jego brązo­we oczy były tak cudownie łagodne, zupełnie jak u jelonka Bambi, albo coś w tym stylu.

- Jeszcze nie, ale być może zacznę od przyszłego roku.

Czekaj no, czy jeszcze pięć sekund temu nie była zdecydo­wana na Harvard?

- Mam nadzieję - odparł cicho i wrócił do rysowania.

Serena nie wiedziała, co się z nią dzieje, ale była strasznie podniecona. A co gdybym go po prostu złapała i pocałowała? - zastanawiała się w myślach. Kierowca słuchał transmisji z ja­kiegoś meczu bejsbolowego, nawet by nie zauważył.

- Wiesz, byłabyś wspaniałą modelką dla artystów - powie­dział chłopak. - Mogłabyś pozować w Brown na zajęciach z ry­sunku postaci. Profesor Kofke zawsze szuka dobrych modeli.

- Dzięki. Właściwie to już pracowałam jako modelka - za­częła Serena, ale zamknęła się, żeby nie wyjść na rozpuszczone­go bachora.

Chłopak wsunął ołówek za ucho i przyjrzał się rysunkowi.

- Dla mnie to nawet nieistotne, czy model jest piękny, czy nie. Zwykle rysuję tylko ręce.

Serena zerknęła mu nad ramieniem. Naprawdę pachniał miętą.

- Narysowałeś moje ręce ładniejsze, niż są. Spójrz na mój kciuk. Obgryzłam go do żywego! A ten... - Wyciągnęła mały palec lewej ręki. - Moje biedne skórki!

Ale chłopak nawet nie spojrzał. Rozpiął boczną kieszeń ple­caka, wyjął kawałek papieru i podał go jej.

Serena rozłożyła kartkę. To była strona wyrwana z gazety. Mocniejszy brzuch w siedem dni głosił podpis.

- Odwróć - podpowiedział jej chłopak.

Obróciła wycinek. Po drugiej stronie znajdowała się reklama Łez Sereny. Oto ona, płacząca wśród śniegu Central Parku w żółtej, odkrytej sukience.

- To twoje prawdziwe imię? Serena? - zapytał, patrząc na nią oczami jelonka Bambi.

-Tak.

Wziął od niej z powrotem wycinek.

- Skłamałem, mówiąc, że rysuję tylko ręce. Myślałem, że śnię, gdy zabrałaś mnie ze stacji benzynowej. Od dwóch miesięcy cię maluję. Z tego zdjęcia. Nadal nie skończyłem. Obraz jest w pracowni w Brown. - Złożył wycinek i schował go do plecaka. Wyciągnął rękę. - Nazywam się Christian.

Serena przytrzymała jego dłoń chwilę dłużej w uścisku. Pewnie powinna była się przestraszyć, ale zamiast tego jeszcze bardziej się napaliła.

- Mógłbyś mnie trochę oprowadzić po college'u? - poprosiła. - Miałam się spotkać z bratem, ale jestem już tak spóźniona, że pewnie poszedł do baru albo coś takiego.

Erik nie pogniewa się, jeśli go wystawi. Rodzeństwo przez cały czas wykręca sobie takie numery. Poza tym Christian pewnie zafunduje jej o wiele bardziej drobiazgowe zwiedzanie.

O, założę się, że tak.

B przyłącza się do tajnego stowarzyszenia w g

Węgrzy zniknęli, a zastąpiły ich trzy kobiety w mundurach ochrony Smithsonian Museum, śpiewające Whitney Houston: „And IeeeeleeeI will always love you!”

To dopiero bolało.

Gdy rozłączyła się z Nate'em, Blair podeszła do baru i zamó­wiła do ich stolika dzbanek margarity z różowych grejpfrutów.

- Ocaliłyście mi życic - oznajmiła Rebecce, Forest, Gaynor i Fran, stawiając dzbanek na stole. Dziewczyny pokiwały gło­wami, kompletnie zalane. Blair usiadła, zapaliła papierosa, za­ciągnęła się i podała go Rebecce. - Cieszę się, że dostałam jako przewodnika ciebie, a nie jakiegoś frajera.

Rebecca podała papierosa dalej. Szminki dziewczyn wymie­szały się, tworząc na filtrze rozmazaną plamę w kolorze śliwki.

- W zeszłym miesiącu Forest oprowadzała przyszłego stu­denta. Dziekan od spraw studenckich dorwał ich w pralni, gdy praktycznie już to robili. Wyleciała z oprowadzania.

- Zamknij się - jęknęła Forest, ale uśmiechała się.

Blair próbowała wyobrazić sobie, jak wyglądałaby jej wizy­ta, gdyby przewodnikiem był facet. Ale znając jej szczęście, tra­fiłby jej się jakiś totalny dziwak. Popatrzyła na Forest i zastana­wiała się, czy nie powinna powiedzieć czegoś o tym, że przez farbowane na blond włosy wyglądała jak tania zdzira i nic dziw­nego, że biuro rekrutacji nie chciało, żeby kogokolwiek opro­wadzała. Ale ponieważ była już zalana w pestkę, powiedziała coś zupełnie innego.

- Któraś z was jest jeszcze dziewicą?

Cztery dziewczyny zachichotały i zaczęły kopać się pod stołem. Blair zapaliła następnego papierosa, lekko zdenerwowana faktem, że prawic przyznała się przed takimi ewidentnymi wywłokami, że nadał jest dziewicą.

- Nie musicie mówić, jeśli nie chcecie.

Rebecca zamrugała oczami w pijackiej próbie wzięcia się w garść.

- Właściwie to wszystkie jesteśmy. Widzisz, zawarłyśmy pakt. - Zerknęła po koleżankach wokół stołu. - W Georgetown nie ma stowarzyszeń, ale my mamy coś takiego. Nazwałyśmy się stowarzyszeniem dziewic.

Blair wytrzeszczyła oczy. Za chwilę zostanie wciągnięta w jakiś kult dziewictwa, ale była tak wściekła i zraniona, że wydawało jej się, że to całkiem dobry pomysł.

- Nie mamy nic przeciwko baraszkowaniu, Boże broń. Każda z nas zrobiła już prawie wszystko, ale żadna nie poszła na całość - wyjaśniła Gaynor. Potarła zadarty nos. - Zostawiamy to na noc poślubną.

- Albo przynajmniej aż spotkamy prawdziwą miłość - dodała Fran. - Bo ja nigdy nie wyjdę za mąż.

- Każde z rodziców Fran trzy razy brało ślub i trzy razy się rozwodziło - wyjaśniła Rebecca.

Blair zgasiła papierosa. Pieprzyć Nate'a. Pieprzyć Yale, Nagle niczego innego tak nie pragnęła, jak przyłączyć się do ich małego stowarzyszenia.

- Ja też - przyznała. - To znaczy ja też jestem dziewicą.

Cztery dziewczyny popatrzyły na nią zaskoczone, jakby nie mogły uwierzyć, że tak wyrafinowana nowojorska dziewczyna jak Blair nigdy nie spróbowała seksu.

- Koniecznie musisz do nas dołączyć - oznajmiła chrapli­wym szeptem Fran. - A kiedy tu przyjedziesz, będziemy już razem. I to nie tylko do zakończenia szkoły, ale już na zawsze!

Blair oparła łokcie na stole, gotowa do działania.

- Co mam zrobić?

Cztery dziewczyny zachichotały nieprzytomnie, jakby po prostu uwielbiały rytuały inicjacyjne.

- Ja jestem najnowszą członkinią - wyjaśniła Forest.

- Wcześniej miała prawie czarne włosy - wtrąciła się Gaynor.

- Najpierw musisz pozwolić nam ogolić ci nogi - powie­działa Fran.

- A polem rozjaśnimy ci włosy - dodała Rebecca.

I to one czepiały się tych krakersów z dodatkiem?!

Blair wyprostowała się na krześle. Jej życie było do bani, poza tym zawsze chciała sprawdzić, jakby wyglądała jako blon­dynka. Wzięła drinka, wypiła go duszkiem i odstawiła Z brzę­kiem szklankę.

- Jestem gotowa - oznajmiła nowym siostrom.

- Hura! - krzyknęły chórem dziewczyny i polały sobie kolejkę.

- Jeśli zaraz czegoś nie zjem - jęknęła Rebecca - puszczę pawia.

- Ja też - przytaknęły jej pozostałe dziewczyny.

- Musimy iść do drogerii, zanim ją zamkną - dodała Rebec­ca. - Możemy kupić też coś na wynos.

Pychota. Może nawet zafundują sobie smażoną skórkę wieprzową!

Blair złapała torebkę i chwiejąc się, wstała.

- Ostatnia w taksówce to pijana, nieprzeleciana zdzira.

Pięć dziewczyn wzięło się pod ręce i zataczając się, wyszło z baru.

Pytanie: nawet gdyby były twoimi nowymi najlepszymi przyjaciółkami, to czy pozwoliłabyś czterem pijanym zdzirom ogolić sobie nogi i ufarbować włosy?

dwoje to towarzystwo, troje to tłok

- To niesamowite - zachwycał się Dan, patrząc, jak w garn­ku gotuje się spaghetti.

Zerknął na Vanessę, która stała obok niego i kroiła cebulę na desce opartej o zlew. Od krojenia cebuli łzy płynęły jej strumie­niem po policzkach. Pocałował ją w mokrą twarz. - Popatrz na nas.

Vanessa roześmiała się i odwzajemniła pocałunek. Właściwie całe to wspólne mieszkanie było niesamowitą zabawą. Ruby wy­jechała rano tego dnia, a potem wprowadził się Dan, przywiózł­szy taksówką wszystkie swoje rzeczy. Popołudnie spędzili, ro­biąc zakupy w spożywczym i kupując głupie drobiazgi do mieszkania, typu magnesy na lodówkę w kształcie zwierzątek grających rocka albo czarne prześcieradła z wzorkiem w neonowozielone statki UFO. Teraz gotowali swój pierwszy posiłek jako wspólnie mieszkająca para.

O ile spaghetti z cebulą i gotowym gulaszem można uznać za gotowanie.

Dan wsunął jedną dłoń pod koszulkę Vanessy, a drugą zga­sił palnik. Obiad może poczekać. Z twarzami przyciśniętymi do siebie wytoczyli się z aneksu kuchennego do salonu i padli na materac Ruby, który teraz był sofą w ich salonie. Materac nadał pachniał Poison Christiana Diora i herbatką z lukrecji, którą Ruby wiecznie piła, ale teraz należał do nich i mogli kochać się na nim, kiedy tylko chcieli.

- Co zrobimy w poniedziałek, gdy oboje nie będziemy mieli ochoty iść do szkoły? - zastanawiała się na głos Vanessa, podczas gdy Dan całował jej rękę.

Jej dłonie pachniały cebula..

- Urwiemy się? Nie musimy się już martwić tym. czy dostaniemy się do college'u.

Wyciągnęła mu pasek ze spodni i strzeliła go nim w tyłek.

- Niegrzeczny chłopiec. Pamiętasz, co powiedział twój tata? Jeśli twoje oceny pogorszą się, wracasz do domu.

- Ej, to było przyjemne - zażartował Dan.

- Tak? - Vanessa zachichotała i znowu strzeliła go paskiem, tym razem trochę mocniej.

I wtedy ktoś kichnął.

Dan i Vanessa oderwali się od siebie śmiertelnie przerażeni. W progu stała dziewczyna. Miała potargane fioletowoczarne włosy. Czarne szorty. Rozdartą, czarną koszulkę z Ozzfest. Czarne podkolanówki. Czarne tenisówki za kostkę Converse. Miała ze sobą coś w rodzaju oskarda i wojskowy worek.

- Pozwolicie, że się przyłączę? - Kopniakiem zamknęła za sobą drzwi. - Nazywam się Tiphany. Ruby wspomniała, że za­trzymam się tutaj?

Ruby nic nie wspomniała, że jej znajoma ma się tu zatrzymać, ale z drugiej strony. Ruby nie była najlepiej zorganizowanym człowiekiem na tej planecie. Vanessa wyplątała się z objęć Dana.

- Ruby wyjechała dziś rano do Niemiec. - Wtedy zdała sobie sprawę, że Tiphany sama weszła do mieszkania. - Dała ci klucze?

- Kiedyś tu mieszkałam - wyjaśniła Tiphany. - Przez pewien czas mieszkałyśmy razem z twoja, siostrą. - Podeszła i rzu­ciła swoje rzeczy na materac, na którym siedzieli. Schyliła się i otworzyła worek. Wysunęła się z niego mała główka z oczka­mi jak paciorki i wąsikami. Tiphany podniosła stworzenie i wzię­ła na ręce jak małe dziecko.

Dan pobladł. Zwierzę wyglądało jak szczur.

- Co to jest? - zapytała zaintrygowana Vanessa.

Ruby nigdy nie wspominała o nikim o imieniu Tiphany, ale przez rok mieszkała w Williamsburgu sama, nim w końcu rodzi­ce pozwolili Vanessie wyjechać z Vermont do siostry. Pewnie przez ten rok wydarzyło się mnóstwo rzeczy, o których Vanessa nie wiedziała.

- To Pierdzioszek. Fretka. Ma kłopoty z pierdzeniem i lubi zjadać książki, ale co noc śpi obok mnie zwinięty w kłębek i jest taki kochany. - Tiphany podrapała fretkę pod brodą. - Prawda. Pierdzioszku? - Podała stworzenie Vanessie. - Chcesz go po­trzymać?

Vanessa wzięła chude zwierzątko na ręce. Fretka spojrzała na nią brązowymi paciorkami oczu.

- Prawda, że słodki? - zapytała i uśmiechnęła się do Dana.

Przyjmując gościa, jeszcze mocniej czuła, że stanowią z Danem parę. Poza tym Tiphany wydawała się fajniejsza i ciekawsza od wszystkich ludzi, z którymi Vanessa chodziła do szkoły, to było pewne.

Dan nie odpowiedział uśmiechem. Od momentu, kiedy otworzył listy z powiadomieniami o przyjęciu, nieustannie cho­dził pijany ze szczęścia. Dostał się do college'u i wrócił do Vanessy. Mieszkali razem Wszystko układało się łatwo i przyjem­nie Tiphany nie pasowała do tego równania.

- Do czego to? - zapytała Vanessa, wskazując na oskard.

Tiphany podniosła narzędzie i kilka razy zamachnęła się nim. Polem oparła oskard o ścianę.

- Do pracy. Pracuję na budowie. Głównie przy rozbiórkach. Mam poważny projekt przy Brooklyn Navy Yard i na razie właściwie nie mam gdzie mieszkać. Więc to naprawdę fajnie, że Ruby pozwoliła mi tu przekiblować.

Vanessa odwróciła się do Dana.

- Makaron - rzuciła nagle.

Dan wstał i poszedł do kuchni. Otworzył słoik gulaszu, wrzucił zawartość razem z cebula do rondelka i odkręcił palnik. Potem wylał gar parującego makaronu do durszlaka w zlewie. Wyjął trzy miski z kredensu.

- Chyba wszyscy chętni mogą już jeść - krzyknął.

- Umieram z głodu. Ach, mam dla was mały prezent - Tiphany pogrzebała w worku marynarskim i wyciągnęła do połowy opróżnioną butelkę Jacka Danielsa. Odlała trochę whisky do korka i podsunęła go Pierdzioszkowi. - Od tego rośnie mu futro na piersi - wyjaśniła Vanessie i pociągnęła łyk z butelki.

Vanessa oddała fretkę i poszła pomóc Danowi znaleźć sztućce.

- Wszystko w porządku? - szepnęła.

Dan nie odpowiedział. Wsypał rozpuszczalną kawę do kubka i zalał ją gorącą wodą prosto z kranu. Tiphany postawiła Pierdzioszka na podłodze. Fretka pognała do stosu tomików z poezją Dana i zaczęła je obgryzać.

- Nie! - wrzasnął Dan i rzucił łyżką w małego gryzonia.

- Ej, nie drzyj się na niego! - krzyknęła Tiphany, zabierając Pierdzioszka na ręce i przyciskając go do piersi. - To dopiero dziecko.

Vanessa podała jej miskę ze spaghetti.

- Dan to poeta - powiedziała, jakby to wszystko wyjaśniało.

- Widzę - odparła Tiphany bez śladu goryczy.

Wzięła miskę i poszła na materac, żeby zjeść. Pierdzioszek usiadł jej na kolanach, oparł łapki na brzegu miski i zaczął głoś­no wciągać makaron.

Nagle w całym mieszkaniu zaśmierdziało zgniłymi jajkami, kwaśnym mlekiem i płonąca siarką. Tiphany zakryła twarz dło­nią i parsknęła.

- Ups! Pierdzioszek pierdnął!

To się nazywa popsuć atmosferę.

- Jezu - Dan złapał ścierkę, żeby zakryć nią nos i usta.

- Daj spokój - szepnęła Vanessa, zaciskając palcami nos. - Nie jest tak źle. Ona jest miła.

Dan spojrzał na Vanessę sponad ścierki. Czuł, jak w gwał­townym tempie wraca do rzeczywistości. Był rozczarowany hubą, że tak wkurzyła go dziewczyna, która właściwie wydawa­ła się całkiem fajna - na swój szalony, kochający fretki sposób.

Rzucił ścierkę, nałożył sobie trochę spaghetti i usiadł na dru­gim końcu materaca.

- Wiec - zaczął i postanowił postarać się trochę - w którym college'u się uczyłaś?

Tiphany zachichotała i nawinęła spaghetti na widelec.

- W szkole życia - odparła radośnie.

- Super - stwierdziła Vanessa. - Muszę zrobić z tobą wywiad do filmu.

- Super - zgodził się Dan, trochę zbyt entuzjastycznie.

A może wcale nie super?

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

GDZIE JEST NASZE MIEJSCE?

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby wasze życie, gdy­byście chodzili do zupełnie innej szkoły, w zupełnie innym mieście i mieli zupełnie innych przyjaciół? Pewnie wyglądalibyście zupeł­nie inaczej niż teraz, inaczej byście mówili, inaczej byście się ubie­rali. Chodzilibyście na inne zajęcia po lekcjach, słuchali innej mu­zyki. Cóż, właśnie o to chodzi w tym całym wybieraniu college'u. Oczywiście rodzice i nauczyciele powiedzą wam, że to nieważne, gdzie pójdziecie, ważne, jak wykorzystacie czas. Jestem pewna, że to tylko część prawdy. Jeśli mam nie dopasować się do jakiejś szkoły, bo wszyscy tam noszą dżinsy Seven zamiast Blue Cults albo myślą, że noszenie ze sobą szczeniaka pudelka w kolorze karme­lowym w torbie dla psów z Burberry jest pretensjonalne, to wolf dowiedzieć się o tym już teraz.

Chociaż oczywiście dżinsy i pies to jeszcze nie wszystko, co okre­śla dziewczynę. Ale w pewnym sensie.., to całkiem dużo.

Dobra rzecz w tym wszystkim, to fakt, że jeśli ktoś z nas popełnił albo zamierza popełnić straszliwą gafę towarzyską, będzie miel czarne zasłony college'u, za którymi może się ukryć i wykreować nowy wizerunek. I wygląda na to, że niektórzy z nas przejdą ogromną przemianę. Pamiętacie tego chłopaka, który nigdzie się nie dostał? Jego ojciec wpadł na genialny pomysł: uznał, że właści­wym miejscem dla syna będzie akademia wojskowa. Kolejne czte­ry lata w mundurze. Żadnych butów od Prady. Włosy na jeżyka. I koniec z monogramami!

Wasze e - maile

P: Droga P!

Chodzę do Georgetown i jestem prawie pewna, że widzia­łam tę dziewczynę, B, o której zawsze tyle opowiadasz, jak siedziała z jakimiś wywłokami w podłej dziurze karaoke, gdzie tylko chodzą najgorsze typy, i bawiła się jak nigdy w życiu. Wszystkie były zalane w pestkę, a na kampus od­wiózł je jakiś obleśny typ w lexusie.

dia

O: Droga dia!

Czyżbym wyczuwała w twoim głosie zazdrość? Co te wywłoki ci zrobiły? Myślę, że to dobrze, że B rozszerza pole działania i zawiera nowe przyjaźnie.

P

P: Droga P!

Myślałam, że N dostał się już do wszystkich szkół Ivy Lea­gue, ale chyba widziałam go z tą kobietą, która przeprowa­dzała ze mną rozmowę w Brown. Siedzieli w restauracji, do której poszłam z rodzicami. I wyglądało to tak, jakby coś kombinowali. O co mu chodzi?

celeste

O: Droga celeste!

Dobre pytanie. Może martwi się, że w Brown zmienią zdanie. A może ma już dość bycia tyle razy rzucanym przez wiecie - kogo!

P

Na celowniku

J z osobistym doradcą w Bloomingdale'u dostaje garść rad na temat bielizny. W końcu poprosiła o fachową pomoc - Bogu dzięki! N i członkini komisji rekrutacyjnej z Brown jadą razem windą w hotelu Warwick New York. Niech zgadnę: chciała przeprowa­dzić drugą rozmowę kwalifikacyjną? B i cztery pijane blondynki w Walgreens w Georgetown kupują jednorazowe maszynki do go­lenia i blond farbę do włosów. S leży na dachu pracowni w Brown i liczy gwiazdy z jakimś chłopakiem w stylu latynoskiego kochanka. Ludzie, ta dziewczyna umie sobie radzić! D, V i jakaś starsza dziewczyna z fretką i fioletowoczarnymi włosami fundują sobie espresso w kawiarence w Williamsburgu. Wygląda na to, że D szybko odnalazł się w nowym miejscu.

Mam przeczucie, że to będzie długa i bolesna noc - jakby to było coś niezwykłego. Wypijcie rano mnóstwo red bulla i gatorade, a rano w poniedziałek będziecie jak nowi. Nie mogę się doczekać, kiedy o wszystkim usłyszę!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

nazajutrz rano

- To chyba dobrze, że już się dostałem do Brown, nie? - rzucił arogancko Nate.

Zapalił skręta, którego właśnie sobie zrobił, zaciągnął się i podał Brigid. Potem wstał, wskoczył w spodnie khaki i pod­szedł do okna. Pokój Brigid w hotelu Warwick New York wy­chodził na szyb wentylacyjny. Pokój był w porządku, o ile czło­wiek lubi wzorki w kwiatki i brązowe dywany, ale to nie całkiem Plaza.

- Nie podają w tej dziurze kawy do pokoju? - zapytał ostro.

Brigid siedziała na łóżku, całkiem naga, luźno zawinięta w prześcieradła.

- Na dole jest restauracja, ale biorą chyba pięć dolców od filiżanki herbaty.

Nate obrócił się.

- No i?

Chciał, żeby poczuła, że ta noc to była jedna, wielka pomyłka. Że przyjęcie go do Brown było pomyłką.

Oparła skręta na brzegu szklanej popielniczki.

- Wiesz, że zwykle tego nie robię - powiedziała, obrzucając k spojrzeniem niebieskozielonych oczu, jakby próbowała wyczytać z jego ciała odpowiedź.

Nate otworzył szafkę ze sprzętem naprzeciwko łóżka i włączył telewizor. Zaczął oglądać przegląd sportowy na MSNBC, celowo ignorując Brigid.

- Lubię cię. Wiesz to, prawda? - dopytywała się, wypalając mu wzorkiem dziury w plecach. - Zrobiliśmy to, bo naprawdę się lubimy?

Nate nie odpowiedział.

Brigid podciągnęła prześcieradło pod brodę.

- Nie powiesz o tym nikomu w Brown, prawda?

Wyłączył telewizor i rzucił pilota na łóżko. Teraz Brigid wyglądała na poważnie zaniepokojoną, a tego właśnie chciał.

- Może tak - odparł. - Może nie.

Zagryzła usta. Jej jasnorude włosy sterczały we wszystkie strony.

- Cofną twoje przyjęcie - ostrzegła go.

Doskonale. Nate wsunął stopy do butów i wciągnął przez głowę nie do końca rozpiętą koszulę.

- A ja mogę wylecieć z pracy.

Złapał skręta z popielniczki i zaciągnął się.

- Muszę lecieć - syknął, nie wypuszczając dymu z ust.

Za godzinę miał umówione późne śniadanie z trenerką z Yale, a wcześniej chciał się odpowiednio doprawić, zdusił skręta między dwoma palcami i schował go do kieszeni.

- Może powinniśmy byli zostać przy homarze - rzucił do Brigid, wpychając koszulę w spodnie.

Otworzyła usta i zamknęła je z powrotem. Oczy miała zaczerwienione, jakby miała się rozpłakać.

- To wszystko?

- To wszystko - odparł Nate, a potem obrócił się i wyszedł bez słowa.

To nara!

W korytarzu przycisnął guzik windy i czekał, przyciskając czoło do ściany. Nigdy wobec nikogo nie zachował się tak pa­skudnie, a przynajmniej nie celowo, i teraz czuł się fatalnie. Z drugiej strony zrobił to dla Blair, a poza tym nie zamierzał brnąć dalej i doprowadzić do wywalenia Brigid z pracy. Chciał tylko dostać Z Brown list, w którym napiszą, że już go nie chcą.

A po tym małym przedstawieniu zapewne go dostanie.

nazajutrz rano, część //

- A właściwie gdzie ty, do cholery, jesteś? - dopytywał się Erik.

- Ćśśś - szepnęła do telefonu Serena. - Jestem na wydziale sztuki. W pracowni malarskiej. - Zerknęła na Christiana. Leżał obok niej na podłodze i spał na kawałku nieużywanego płótna. Miał zieloną farbę we włosach. - Zasnęliśmy tutaj.

- Zasnęliśmy? - przedrzeźniał ją Erik. - Nie mogę uwie­rzyć, że jesteś tu i nawet cię nie zobaczę - jęknął, udając urażonego, chociaż Serena wiedziała, że pewnie przez całą noc imprezował i teraz marzył tylko o tym, żeby z powrotem zasnąć. Więc zakochałaś się, czy co?

Serena uśmiechnęła się. Okolone długimi rzęsami oczy Christiana były zamknięte, a jego słodkie usta rozluźnione. Wyglądał jak śpiące dziecko.

- Nie jestem pewna - odpowiedziała cicho. - Powinnam już wyjeżdżać do Yale. - Zamknęła oczy. - Ten weekend to jakieś szaleństwo.

- Jeszcze się nie skończył - ziewnął Erik. - Nie mogę uwierzyć, że nie śpię. Do cholery, jest dopiero dziewiąta rano w niedzielę! W każdym razie zadzwonię po samochód dla ciebie. Będzie czekał na ciebie po drodze na parking. I nie zabieraj więcej chłopaków przypadkowo spotkanych na stacjach benzyno­wych. Baw się dobrze w Yale, ale wybierz raczej Brown, żeby­śmy mogli się spotykać. Pogadamy później. Wiesz, że mnie ko­chasz. Cześć - paplał bez sensu i w końcu się rozłączył.

Serena wyłączyła telefon, zastanawiając się, czy powinna obu­dzić Christiana, czy pozwolić mu spać. Nad górną wargą zasechł mu wąsik od soku z limonki z brazylijskiego koktajlu, który przy­rządził im wczoraj wieczór, i wszędzie na oliwkowej skórze miał drobne, zielone plamki. Sama była trochę pobrudzona farbą i wy­mięta. Serena jednak należała do tych dziewczyn, które mogą spę­dzić całą noc na podłodze w pracowni, obudzić się, rozprostować zgniecenia na dżinsach, przeczesać palcami włosy, nałożyć na usta odrobinę balsamu o smaku wiśniowym i voilà - bogini gotowa.

Promienie słoneczne przesuwały się po wysokich oknach w drewnianych framugach. Z miejsca, w którym stała, budynki z czerwonej cegły należące do kampusu Brown wyglądały na spokojne i śpiące, prawie jak miasto duchów. Nagle ścieżką pod oknami przeszła grupa studentów w starych bluzach i z wielkimi, turystycznymi kubkami z kawą. Serena odsunęła się od Christia­na i włożyła pantofle od Calvina Kleina. Oparty o przeciwległą ścianę pracowni stał ukończony już obraz, kopia reklamy Łez Sereny. Trudno było zrozumieć, dlaczego użył tyle zielonej far­by, skoro zdjęcie zrobiono w śnieżny lutowy dzień, ale nawet mimo tej zieleni obraz był oszałamiający. I dziwny. Christian wypracował sobie technikę, zgodnie z którą cały rysunek wykonywał jedną linią. Na obrazie rysy twarzy Sereny były połączone ze sobą. Oczy z nosem, nos z ustami, które łączyły się z brodą, policzkami, uszami, włosami. Przez to wyglądała trochę jak postać ze Shreka, zwłaszcza przy tym zielonym kolorze. A jednak obraz był piękny na swój niepowtarzalny sposób.

Serena wyjęła z torebki szminkę od Chanel, znalazła na podłodze kawałek papieru i napisała różowymi, połyskliwymi literami: Podoba mi się ten zielony kolor. Odwiedź mnie w No­wym Jorku. Całuję, S. Potem podsunęła kartkę Christianowi, złapała torbę i wyszła na paluszkach z pracowni.

Au rewir - szepnęła i posłała chłopakowi całusa.

Zawahała się. Czy to wstrętne, że wymyka się bez pożegnania? Nie zrobili nic poza tym, że się całowali i zasnęli w swoich objęciach. Poza tym to było romantyczne.

Samochód zatrąbił głośno i Christian poruszył się. Serena wymknęła się cicho i zeszła po schodach. Nigdy nie lubiła poże­gnań, a gdyby Christian się obudził, w życiu nie dojechałaby do Yale.

- Kocham cię - szepnęła, wychodząc z budynku.

Ponieważ odwiedzała w Brown Erika, znała kampus dość dobrze, żeby znaleźć parking. Zignorowała wybrukowaną ścieżkę i przeszła trawnikiem. Buty zamokły jej od rosy, a do nóg przykleiła się świeżo skoszona trawa. Czarna limuzyna siata na poboczu i czekała na nią. Nagle Serenę ogarnęło wrażenie déjà vu. Czy to raptem wczoraj Drew całował ją na pożegnanie u szczytu schodów prowadzących z akademika na Harvardzie, podczas gdy limuzyna czekała, żeby zabrać ją do Brown? Czy to wczoraj powiedziała innemu chłopakowi „Kocham cię”?

Aha, zgadza się. Wczoraj.

Kierowca otworzył jej drzwi i Serena wsiadła. „Ciebie też kocham”, szepnęła przepraszająco do Drew. chociaż nie było go w pobliżu. Weekendowe odwiedzanie szkól miało pomóc jej wyjaśnić różne rzeczy, ale Serena czuła się jeszcze bardziej zagubiona. Jak ma kiedykolwiek skupie się na college'u, jeśli wszędzie pełno jest chłopców, którzy tylko czekają, żeby się w nich zakochała?

Zawsze jest college dla kobiet Dorna B. Rae w Bryn Mawe w Pensylwanii. Nadal przyjmują podania!

nazajutrz rano, część ///

- Strzel klina, siostro.

Blair otworzyła jedno oko i zobaczyła stojącą nad nią Rebeccę, która machała ogromną krwawą mary z łodygą selera, kawałkiem cytryny i mieszadełkiem do koktajli w kształcie ró­żowego flaminga. Farbowane na blond włosy Rebecki były świe­żo ułożone. Dziewczyna włożyła różowy dres frotté z Juicy Couture, a na powiekach miała jaskrawoniebieską kreskę.

Klin. A Blair czuła się jak brudny, rozczochrany pies. Spró­bowała usiąść, ale z jękiem padła z powrotem na nadmuchiwa­ny materac. Skóra głowy ją piekła. Skóra nóg płonęła. Cała ja­koś dziwnie pachniała. Co jej się stało?

Bez komentarza.

- Przysięgam na Boga, że po wypiciu tego lepiej się poczujesz. - Rebecca przyklękła i podniosła głowę Blair jak matka, która podaje choremu dziecku ciepły rosół. - To nasz sekretny przepis.

Jakie to uspokajające.

Blair usiadła i, krzywiąc się, wypiła gęstą, czerwoną miksturę. Smakowała jak wódka i chipsy ziemniaczane o smaku bekonu.

Blee!

- Twoje włosy będą wyglądać o niebo lepiej, gdy zaczną odrastać - powiedziała Rebecca. - Możesz zastanowić się nad ufarbowaniem brwi pod kolor.

Blair zapomniała o włosach. Wiedziała, że są teraz blond, albo z grubsza przypominają blond, ale nie odważyła się spoj­rzeć, dopóki nie wróci do domu i nie znajdzie się w zasięgu fryzjera z salonu Elizabeth Arden Red Door. Rebecca będzie musiała pożyczyć jej czapkę.

W pokoju stały dwa piętrowe łóżka ustawione do siebie prostopadle, żeby dziewczyny mogły gadać i chichotać przez całą noc. Łóżka były puste.

- A gdzie reszta? - wychrypiała Blair.

W ustach miała smak, jakby wypiła lakier do paznokci.

- Poszły po bajgle. - Rebecca związała włosy w ciasny koński ogon. - Co niedzielę jemy bajgle i opowiadamy o chłopakach, z którymi mogłyśmy się przespać poprzedniego wieczoru, ale tego nie zrobiłyśmy.

Co za fenomenalna zabawa.

Blair zdecydowanie miała zbyt dużego kaca, żeby rozmawiać o bajglach albo chłopcach.

- Muszę wracać do domu - wymamrotała.

W domu będzie mogła leżeć we własnym łóżku, oglądać stare filmy i jeść croissanty z tacy, którą przyniesie jej Myrtle. Mogłaby napisać do Nate'a paskudnego e - maila. I nie musiałaby patrzeć na niepokojącego zajączka wielkanocnego, którego dziewczyny zrobiły z czerwonych prezerwatyw LifeStyle i powiesiły pod sufitem sypialni.

- Nie możesz wyjść, nim wrócą - upierała się Rebecca.

Usiadła na łóżku bliżej Blair, rozpięła metalicznoróżowe pudełko zestawu do minikiuru i zaczęła czyścić sobie paznokcie u stóp ostro zakończonym przyrządem ze stali nierdzewnej.

- Musimy nauczyć cię naszego specjalnego okrzyku.

Blair z miejsca postanowiła sobie, że jeśli kiedykolwiek przyjdzie jej mieszkać w akademiku, to zdecydowanie poprosi o jedynkę. W życiu nie będzie siedziała z bandą dziewczyn, pod­czas gdy one będą sobie grzebać w paznokciach u stop i budo­wać figurki z prezerwatyw. Od pierwszej klasy chodziła do szko­ły tylko dla dziewczyn. Zdecydowanie miała dość przebywania z dziewczynami, wielkie dzięki.

Zmusiła się do wstania i próbowała zachować spokój mimo błękitnej koszuli nocnej z atomówkami, pożyczonej od Gaynor. Musiała wziąć prysznic i wracać do domu. Właściwie to pie­przyć prysznic. Prysznic oznaczał łazienkę z lustrem, a za wszel­ka cenę chciała uniknąć oglądania się.

Włożyła dżinsy, krzywiąc się, gdy otarły się o ogolone do żywego nogi. Wciągnęła przez głowę białą bluzkę i pomyślała, że czuje się zbyt kiepsko jak na tak ładną rzecz. Odwiesiła ko­szulę nocną na oparcie krzesła przy biurku.

- Muszę iść, i to już - uparła się.

Na podłodze leżała szara bejsbolówka Georgetown.

- To twoje? - zapytała Rebeccę.

- Weź sobie - zaproponowała hojnie Rebecca.

Blair złapała czapkę i włożyła ją.

- Podziękuj wszystkim w moim imieniu i pożegnaj ich ode mnie - powiedziała słabo.

Wtedy otworzyły się drzwi do pokoju i Forest. Gaynor oraz Fran wpadły, niosąc papierowe torby pełne ciepłych, świeżo pieczonych bajgli i parujące kubki kawy. Żołądek Blair skręcił się trochę z głodu, a trochę grożąc wymiotami.

- O mój Boże, już wychodzisz! - krzyknęła Forest. Upuściła torbę i rzuciła się na Rebeccę i Blair. - Dziewczyny, robimy kółeczko!

Blair zacisnęła usta, bo czuła, że zaraz zwymiotuje. Zbyt szybko wstała. Albo może nie powinna była pić krwawej mary.

Albo nie powinna pozwolić pijanym dziewczynom golić sobie nóg i zniszczyć włosów.

Dziewczyny stanęły w ciasnym kręgu ze złożonymi rękoma. Blair chwiała się między Rebeccą i Forest. Od połączonego zapachu ich perfum robiło jej się niedobrze.

- Co mówimy...? - szepnęła Fran chrapliwym, entuzjastycznym głosem. To brzmiało jak początek jakiegoś zaśpiewu.

- Co mówimy, gdy on mówi „Chodź, wiesz, że tego chcesz”? - zaśpiewały cztery dziewczyny. - Mówimy „Poczekaj, dup­ku!”

Dziewczyny splotły ramiona w kręgu jak zapaśnicy.

- Nie ma seksu bez prawdziwej miłości. Przyjaźń na za­wsze!

Odsunęły się od siebie, pokrzykując i podskakując jak cheerleaderki.

- Muszę iść - wymamrotała po raz pięćdziesiąty Blair, czując, jak wszystko przewraca jej się w żołądku.

Chwiejnym krokiem ruszyła do drzwi, mając nadzieję, że zdąży do łazienki, ale było za późno. Zamiast tego zerwała z głowy czapkę i zwymiotowała do niej.

- Zadzwonię po twój samochód. - Rebecca złapała telefon i sprawnie wybrała numer. - Nic chcemy, żebyś spóźniła się na samolot.

Siostry siostrami, ale nikt nie chce chorej siostrzyczki, która rzyga ci w sypialni.

- Proszę. - Fran podała jej niebieską czapkę z wielkim białym „Y”. Czapka z Yale. - Weź moją.

Blair wzięła czapkę i poszła do łazienki. Zerknęła do lustra na ułamek sekundy i zrozumiała, że desperacko potrzebuje czapki. I ciemnych okularów. I nowego życia.

nazajutrz rano, część IV

- Rano potrzebuje naprawdę sporo czasu, żeby się ubrać, chociaż zawsze wygląda, jak wygląda. - Dan usłyszał po prze­budzeniu Vanessę mówiącą do Tiphany.

Leżał na plecach w łóżku Vanessy i słuchał głosów dziew­czyn, które tłukły się po kuchni, przygotowując śniadanie.

Wygląda, jak wygląda? To znaczy jak? - zastanawiał się.

- Ej, potrzeba czasu, żeby opanować noszenie na wpół wpuszczonej koszuli - odparła Tiphany.

Potem Vanessa powiedziała coś, czego Dan nie dosłyszał, i obie dziewczyny wybuchły śmiechem.

Tiphany gotowała jajko bez skorupki w mikrofalówce. Vanessa oparła kamerę na ramieniu.

- Więc powiedz mi, dlaczego postanowiłaś nie iść do college'u.

Tiphany związała fioletowoczame włosy w węzeł i otworzyła kredens, żeby wziąć talerz.

- Właściwie to nie miałam wyboru. Po prostu nigdy nie ze­brałam się do tego, żeby złożyć podanie.

- Więc co zrobiłaś, gdy wszyscy inni wyjechali do szkół? - dopytywała się Vanessa.

Tiphany wsadziła do tostera dwa kawałki chleba i zajrzała do wszystkich szuflad w kuchni w poszukiwaniu noża.

- Przez jakiś rok po prostu się obijałam. Pojechałam na Florydę. Mieszkałam na plaży i robiłam piercing wszystkim chętnym. Potem przez jakiś czas pracowałam jako kelnerka na statku wycieczkowym. Później rzuciłam statek i zostałam w Meksyku. Malowałam domy, potem wróciłam i zaczęłam pracować na budowie. - Uśmiechnęła się szeroko i wytarła nóż z masła. - To była fantastyczna podróż.

- Super - stwierdziła Vanessa.

Tiphany była chyba najbardziej interesującą, entuzjastyczną osobą, jaką kiedykolwiek poznała, i Vanessa czuła, że zaczyna się w niej durzyć. Nie w erotycznym znaczeniu tego słowa, ale raczej w sensie „też chciałabym taka być”.

- Ale gdybyś mogła cofnąć czas, poszłabyś do college'u? - zawołał Dan, stając w drzwiach sypialni.

Miał na sobie wyblakłą, czerwoną koszulkę i białe bokserki. Jego włosy były straszliwie zmierzwione.

- Hej, śpiochu - powiedziała Tiphany, ignorując jego pytanie.

- Hej, śpiochu - powtórzyła dokładnie tym samym tonem Vanessa. - Dobrze się czujesz?

- Tak. - Dan speszony obciągnął koszulkę. - Dopiero co wstałyście?

- Kręcimy się już od jakiegoś czasu - odpowiedziała nie­pewnie Vanessa.

Tiphany wyjęła jajko z mikrofalówki, zrzuciła je na tost i za­niosła talerz do salonu. Pod prześcieradłem na materacu Ruby widać było wybrzuszenie w miejscu, gdzie Pierdzioszek zwinął się w kłębek i spał. Tiphany włożyła do odtwarzacza swoją płytę CD i podkręciła głośność. To było coś hałaśliwego i ostrego, czego Dan nigdy wcześniej nie słyszał. Zdecydowanie nie brzmiało to jak poranna muzyka. Tanecznym krokiem podeszła do Vanessy i wzięła ją za ręce. Ku zdumieniu Dana Vanessa zaczęła podskakiwać i kręcić tyłkiem do muzyki.

Co proszę?

Vanessa nie tańczyła. Nigdy przenigdy. Co Tiphany z nią zrobiła?

Podczas gdy dziewczyny tańczyły, Pierdzioszek wyślizgnął się spod prześcieradła i podbiegł do nowiutkich, niebiesko - złotych, stylizowanych na stare pum Dana, które stały koło drzwi wejściowych. Powąchał je parę razy, a potem odwrócił się, przy­kucnął i zaczął siusiać.

- Ej! - krzyknął Dan i popędził ratować but.

- Pierdzioszek? - Tanecznym krokiem podeszła Tiphany. - Już dobrze, kochanie. Chodź do mamusi. - Przykucnęła i wy­ciągnęła ręce. - Nic się nie bój.

Vanessa przyłączyła się do nich. Policzki miała zaróżowio­ne od tańca.

- Och, Dan. Przestraszyłeś go?

- Nie, nie przestraszyłem. - Dan machnął gniewnie ręką na fretkę. - Idź do mamusi, ty sukinsynie - mruknął pod nosem.

W jego głowie rodził się nowy wiersz. Nosił tytuł Zabić fretkę.

wielki debiut J

- Ustawcie się w szeregu, dziewczyny. Według rozmiarów! - warknął Andre, asystent fotografa.

Była jedenasta rano w niedzielę. Jenny zjawiła się w studiu godzinę temu Wstała o szóstej i szykowała się trzy godziny. Wzięła prysznic, wysuszyła włosy i umalowała się - trzy razy. Za pierwszym razem przesadziła z ilością makijażu, za drugim wyglądała po prostu dziwacznie, a za trzecim rozsądnie postanowiła sobie wyschnąć i pójść bez makijażu, skoro i tak powinien się tym zająć stylista.

Zdjęcia odbywały się w tym samym studiu co wcześniejsze. Biały ekran i czerwony szezlong zniknęły, a zastąpił je ogromny kawał sztucznej trawy na podłodze i rozpięta nad nią siatka do siatkówki. Kiedy lenny się zjawiła, odkryła, że nie jest jedyną „modelką” pozującą do zdjęć. Zjawiło się pięć dziewczyn i wszystkie wyglądały.., jak modelki. Stylistka powiedziała Jenny, żeby przebrała się w ciemnoniebieski biustonosz do biegania Nike z lycry i spodenki od kompletu, też z lycry. Polem związano jej włosy w koński ogon i nałożono na usta odrobinę błyszczyku. Jenny czuła się bardziej gotowa do lekcji WF - u niż sesji zdjęciowej, ale wtedy zauważyła, że pozostałe modelki też tak ubrano.

- Ustawcie się przed siatką. Pospieszcie się, dziewczyny. To nie wymaga wyższej matematyki - marudził Andre.

Ponieważ zwykle była najniższą dziewczyną w klasie, Jen­ny stanęła na końcu szeregu obok płaskiej dziewczyny raptem parę centymetrów od niej wyższej.

Andre podszedł, złapał ją za rękę, pociągnął na drugi koniec szeregu i ustawił obok wysokiej dziewczyny z prawie tak wiel­kimi piersiami jak Jenny. Poprzesuwał też kilka innych dziew­czyn w szeregu.

- Tak będzie dobrze - krzyknął przysadzisty fotograf. Po­głaskał się po koziej bródce, przyglądając się szeregowi. - Złap­cie swoje sąsiadki w talii.

Dziewczyny zrobiły, jak kazał.

- E, nie. Wyglądacie jak cheerleaderki. Odsuńcie się od sie­bie o krok i oprzyjcie ręce na biodrach. Nogi szeroko. - Pod­niósł aparat i spojrzał. - Ściągnąć łopatki, brody do góry, właś­nie tak - poinstruował je i zaczął pstrykać zdjęcia.

Jenny starała się jak mogła, żeby wyglądać na odważną, sil­ną i gotową do wyzwań, jak powinna wyglądać modelka Nike.

- Do czego właściwie idą te zdjęcia? - szepnęła do dziew­czyny stojącej obok.

- Do jakiegoś pisma dla nastolatek - odpowiedziała tamta. - Jaką mamy mieć minę? - krzyknęła do fotografa.

- Nieważne. - Fotograf stanął na podwyższeniu i dalej robił im zdjęcia.

Jenny rozluźniła się i przestała naśladować modelki Nike. Co właściwie miał na myśli, mówiąc, że to nieważne?

Zamknęła oczy i wydęła dolną wargę przesadnie, udając nadąsaną, żeby sprawdzić fotografa.

- Dobra robota, mała! - krzyknął fotograf.

Jenny otworzyła oczy kompletnie zaskoczona. Odsłoniła zęby i zmarszczyła nos. A potem wywaliła język.

- Doskonale! - odparł fotograf.

Jenny zachichotała. Właściwie to było o wiele zabawniej­sze, niż kiedy starała się wyglądać ponętnie i ładnie. Przynaj­mniej mogła popisać się osobowością. Po raz pierwszy w życiu przed aparatem - i to w staniku do biegania - całkowicie zapo­mniała o swoich piersiach.

A to samo w sobie zakrawało na cud.

yale chce zobaczyć N w samych ochraniaczach

- Jak leci, trenerze? - rzucił Nate, siadając obok trenerki z Yale przy stoliku w Sarabeth. Spóźnił się czterdzieści pięć mi­nut. - Przepraszam za spóźnienie. Jestem strasznie sponiewiera­ny po ostatniej nocy.

Po skręcie wypalonym w pokoju Brigid wypalił kolejne dwa. Teraz miał oczy małe jak szparki i nie potrafił przestać się uśmiechać.

Wystrój Sarabeth był jasny, kwiecisty. Siedziało tu mnóstwo matek z dziećmi z Upper East Side i ojców czytających nie­dzielne gazety. Pachniało syropem klonowym.

- Siadaj.

Trenerka wskazała krzesło naprzeciwko niej. Kaskada ja­snych włosów opadała jej na ramiona. Usta pomalowała na czer­wono i miała na sobie srebrzysty top. Wyglądała jak zaginiona starsza siostra Jessiki Simpson.

- Ładna czapka - dodała z uśmiechem.

Nate miał na sobie jedną z czapek Yale, które mu dała.

- Mam też na sobie ochraniacz - dodał, starając się z całych sil zachować kamienną twarz.

Zaczynał nabierać wprawy w odgrywaniu dupka. Złapał słodką bułeczkę z koszyka na stole i wsadził sobie całą do ust. - Jestem cholernie głodny - powiedział z pełnymi ustami.

- Jedz, ile chcesz - rzuciła hojnie irenerka. - Jestem przyzwyczajona do przebywania w towarzystwie całej drużyny wygłodniałych chłopaków.

- Yhm - chrząknął Nate.

Będzie trudniej, niż się spodziewał. Złapał w palce cały kawał masła i wepchnął go sobie do ust, w których jeszcze miał bulkę.

- Więc powiedz mi, dlaczego właściwie mam chcieć grać z tymi mięczakami?

Trenerka pociągnęła łyk koktajlu z szampana i soku pomarańczowego.

- Jesteś typem chłopaka, który lubi wyzwania, widzę to. Inaczej zaczynasz się nudzić. Robisz rzeczy, których możesz żało­wać. Moje zadanie to skopać ci tyłek i obiecuję, że to zrobię.

Nate przełknął grudkę masła. Nic dziwnego, że drużynie z Yale tak dobrze poszło w tym roku. Musiał przyznać, że był pod wrażeniem. Z drugiej strony, przekonanie go do Yale było zadaniem trenerki - głównym powodem, dla którego przy jechała do Nowego Jorku. A jego zadaniem było sprawić, aby z niego zrezygnowano.

Może źle się zabrał do rzeczy. Otarł usta i spojrzał swoimi zielonymi oczami, którym nie można się oprzeć, prosto w nie­bieskie oczy trenerki.

- Czy ktoś już ci mówił, że jesteś prawdziwą laską? - Położył rękę na jej kolanie pod siołem.

Trenerka posiała mu spokojny, pewny siebie uśmiech.

- Bardzo często, zwłaszcza chłopcy z drużyny.

Nagle Nate poczuł ostry, palący ból w dłoni.

- Cholera! - wrzasnął, zabierając rękę. Zwinął dłoń na swoich kolanach. Trenerka z Yale drgnęła go widelcem Krwawił!

- I muszę przyznać, że pociągasz mnie. Jesteś przystojnym chłopakiem. Ale musi mi wystarczyć to, że na jesieni zobaczę cię w męskiej szatni w samych ochraniaczach z Yale. - Sięgnęła do torebki i rzuciła mu plaster. - Umowa stoi?

Nagle Nate zdał sobie sprawę, że jednak być może Yale to idealne miejsce dla niego. A co jeśli Blair jednak się dostanie? Mogliby razem tam się uczyć i żyć długo i szczęśliwie. Może Serena też tam pójdzie i wszyscy troje będą mogli żyć długo i szczęśliwie.

Mało prawdopodobne.

- Stoi - zgodził się i machnął na kelnera zdrową ręką.

Zamówił piwo i rzucił trenerce ten arogancki, ujarany uśmiech, który sprawiał, że dziewczyny mdlały, a nauczycielki stawiały mu piątki, chociaż zasługiwał na trójc.

Trenerka przejechała kciukiem po ząbkach widelca.

- Myślę, że będę się dobrze bawić, mając cię w drużynie - stwierdziła.

A my wszyscy będziemy dobrze się bawić, oglądając go w samych ochraniaczach.

yale trafia do serca S śpiewem

Nigdzie nie było widać przewodnika Sereny po Yale, ale to żadna niespodzianka, skoro spóźniła się ponad godzinę.

- Wróć koło trzeciej - powiedziała jej recepcjonistka z biura rekrutacji. - Wtedy zaczyna się następne oprowadzanie.

Serena stała przed centrum dla odwiedzających - zabytkowym białym budynkiem z czarnymi okiennicami - i zastanawiała się. co teraz.

- Do re mi fa sol la si do! - Dobiegł ją głos męskiego chóru z drugiego końca Elm Street.

- La, la, la, la! - rozległo się znowu.

Serena ruszyła ulicą w kierunku głosów, ku imponującej kaplicy Battell. Gdy dotarła na miejsce, zobaczyła grupę chłopców, chór stojący pod łukiem drzwi i ćwiczący głos. Słyszała o słynnych Whilffenpoofs, męskiej grupie z Yale, śpiewającej a cappella, ale nigdy ich nie słyszała. Nie miała pojęcia, jacy są uroczy!

Nagle zaczęli śpiewać Midnight Train to Georgia. Serena usiadła u stóp schodów prowadzących do kaplicy. Miała nadzieję, że nie będą mieli nic przeciwko temu, że zostanie i posłucha. I popatrzy - na chłopięcego blondyna z przodu, śpiewającego tenorem, który co i rusz występował w przód i śpiewał słodkie, krótkie solo; na umięśnionego gracza w rugby z tylu, który śpie­wał najgłębszym barytonem, jaki w życiu słyszała; na piegowa­tego kujona, który wreszcie mógł się wykazać; na wysokiego, bladego, chudego chłopaka o miękko opadających, ciemnych włosach, który śpiewał solo z cudownym angielskim akcentem i nosił buty w stylu lat czterdziestych jak najprawdziwszy dan­dys.

Miała ochotę wstać i zaśpiewać własne solo a cappella: „Chłopcy z Yale, chłopcy z Yale. Mniam, mniam, mniam!”

Chłopcy zaśpiewali ostatnią, długą, słodką nutę, stając na palcach, żeby ją wyciągnąć. Potem blond tenor, nucąc, zbiegł po schodach kaplicy w stronę Sereny. Gdy dobiegł do niej, opadł na kolana i zapatrzył się na nią.

- „Raz, dwa, trzy... Piękna dziewczyno, czy nie zakochała­byś się we mnie?” - zaśpiewał.

Serena zachichotała. Żartował sobie?

- „Piękna dziewczyno, nie zechciałabyś być moją rodziną?” - podłapał piosenkę gracz rugby, stojący u szczytu schodów.

- „Piękna dziewczyno, a może poświęciłabyś popołudnie na całowanie mnie w cieniu drzewa?” - zgodnie dołączyła resz­ta grupy.

Serena wsunęła dłonie pod uda, czerwieniąc się straszliwie. Teraz już rozumiała, dlaczego Blair tak bardzo chciała iść do Yale!

- „Dziś jest niedziela, a w niedziele zamiast mówić, śpiewa­my. Jest śliczny dzień. Nie poszłabyś ze mną na spacer?” - za­śpiewał blond tenor, biorąc ją za rękę.

Serena zawahała się. To było z jego strony dość bezczelne, tak podejść i zacząć jej śpiewać. Chłopak zauważył jej wahanie.

- Nazywam się Lars. Jestem na drugim roku - szepnął, jak­by bał się, że reszta grupy usłyszy, że mówi, zamiast śpiewać. - To była improwizacja. Na okrągło tak robimy.

Serena trochę się uspokoiła. Lars miał wspaniale jasnonie­bieskie oczy i drobniuteńkie piegi na nosie. Nosił dokładnie ta­kie same jasnobrązowe buty od Camper, jakie kupiła na urodzi­ny bratu.

- Przegapiłam spotkanie ze swoim przewodnikiem - przy­znała się.

- „Ja cię oprowadzę, nie ma sprawy” - odśpiewał.

Spojrzała ponad jego ramieniem na College Street i starą część kampusa Yale. Grupa dziewczyn bawiła się frisbee na trawniku New Haven, a wokół nich wznosiły się strzeliste okna starych budynków. To było piękne miejsce.

- „Piękna dziewczyno, wszyscy cię oprowadzimy” - zaśpie­wali Whiffenpoofs.

Serena znowu się roześmiała i pozwoliła, aby Lars pomógł jej wstać. Skoro Yale chce jej tak bardzo, to niech ją ma!

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

MAŁO ZNANE FAKTY (ALBO WIERUTNE KŁAMSTWA - SAMI OCEŃCIE)

W Georgetown działa organizacja prostytutek pod przykrywką sto­warzyszenia dziewic. To wyjątkowo zamknięta grupa, która istnie­je od pół wieku.

Seryjna morderczyni podróżująca z fretką i używająca egzotycz­nych imion typu Fantasia i Tinkerbell znajduje się na wolności w okolicach Nowego Jorku. Ulubiona broń: oskard.

Sprytna oszustka podaje się za członka komisji rekrutacyjnej uni­wersytetu Brown, przyjmuje studentów i zbiera czesne. Kiedy stu­denci pojawiają się na jesieni, okazuje się, że na uniwerku nikt o nich nie słyszał. Jak na razie władze usiłują przyskrzynić spraw­czynię tych skandalicznych matactw.

W najnowszym wydaniu „Treat” zamieszczono artykuł Czy rozmiar piersi ma znaczenie? Myślicie o tym samym, co ja?

Wydział sztuk w Brown pieje z zachwytu nad najmłodszym profe­sorem z Wenezueli, który specjalizuje się w olejnych abstrakcyj­nych portretach ikon pop - kultury, zwłaszcza ze świata nastolatków. Znowu zapytam: myślicie o tym samym, co ja?

Oczywiście to wszystko może być stekiem bzdur.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Jak to jest, że nie martwisz się wyborem college'u? Zaczynam myśleć, że może tak naprawdę chodzisz dopiero do ósmej klasy i tylko masz starszą siostrę albo brata, czy coś takiego, i stąd wiesz tyle rzeczy.

ptaszek

O: Drogi ptaszku!

Uwielbiam to, ile czasu poświęcacie, myśląc o MNIE. Czy stanę się taką ikoną pop - kultury, o których ludzie piszą doktoraty, jak Madonna? Powiem ci tylko jedno: ósma klasa - byłam, widziałam.

P

P: Droga P!

Wywalili mnie z Brown, zanim jeszcze zacząłem pierwszy rok. Naprawdę zaskoczyło mnie to, że w ogóle mnie przyjęli, bo w ostatniej klasie miałem praktycznie same dwóje. W końcu jednak okazało się, że wcale mnie nie przyjęli. Byłem zamieszany w ten przekręt - ktoś przyjmował dzieciaki i brał od rodziców pieniądze, a szkoła nic o tym nie wiedziała. Teraz noszę sprzęt graczy w klubie golfowym mojego ojca.

putter

O: Drogi putterze!

W pewnym sensie mam nadzieję, że jesteś tym znudzonym, wiecznie ujaranym chłopakiem, jak ten w klubie golfowym MOJEGO ojca, który wiecznie opowiada, że przyjęto go do Brown, a potem wydalono. To dobra historia. Mam nadzieję, że nic takiego nie przydarzy się mnie ani nikomu z moich przyjaciół.

P

P: Droga P!

Czy możesz mi wyjaśnić, jaka jest różnica między dziewczy­ną, która po prostu umawia się z różnymi facetami, a zdzirą? Bo wiem, że mogę wyglądać na zdzirę, ale co jest złego w tym, że ma się dużo kumpli? Żaden z chłopaków nie ma nic przeciwko. Tylko dziewczyny się czepiają.

popularna

O: Droga popularna!

Spoko, spoko, spoko. W gruncie rzeczy pewna dziewczyna bliska memu sercu - znana tutaj jako S - należy właśnie do tego typu dziewczyn i sama zobacz, jak świetnie na tym wychodzi!

P

Na celowniku

Jakaś hałaśliwa dziewczyna o fioletowoczarnych włosach, która nosi żywą rybę w niebieskiej plastikowej torbie, ciąga V i D po Chinatown. Powiedzmy tylko, że przez pewien czas nie zamie­rzam u nich jadać. B w salonie Elizabeth Arden Red Door po godzinach otwarcia, w niedzielę. Potraficie przeliterować „korek­ta koloru”? S z czołem przyciśniętym do szyby pociągu New Haven - Nowy Jork cicho pociąga nosem. Chyba niewiele spała w ten weekend, prawda? N w ciemnym zaułku sprzedaje swoją bluzę z Brown za paczkę trawki za dziesiątkę. Mała J biega w Riversi­de Park. Próbuje złapać kondycję przed następną sesją zdjęciową?

Kto by pomyślał, że ten weekend tyle zmieni w naszym życiu?

Do zobaczenia jutro w szkole.

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

B zasługuje na medal

- Do pani M dzwoniono z Georgetown - w szkolnej biblio­tece Constance Billard szepnęła do Kati Farkas Rain Hoffstetter.

Dziewczyny udawały, że wybierają książki na temat współ­czesnego malarstwa amerykańskiego do czytania w czasie prze­rwy na samodzielną naukę.

- W sobotę wieczór Blair i grupa dziewczyn z Georgetown zostały przyłapane na uprawianiu seksu za pieniądze. Poszły do jakiegoś baru dla samotnych i przez całą noc podrywały facetów. Jej matka przychodzi na rozmowę do biura pani M, bo te­raz nawet nie może jechać do Georgetown.

Blair - rzecz jasna - właśnie powiedziała bibliotekarce, że nie będzie się uczyć, bo ma ważne spotkanie razem z matką w gabinecie pani dyrektor.

- Tak myślałam sobie, że wygląda dziś zabawnie - zastana­wiała się na głos Isabel Coates. - Pewnie jeśli tyle się czeka, żeby stracić dziewictwo, to równie dobrze można chcieć na tym zarobić.

- Ale dlaczego nosi rajstopy? Dzisiaj jest ze dwadzieścia stopni! - zauważyła Kati.

Laura Salmon zachichotała.

- Może dostała jakiejś pokrzywki, no wiecie, po takiej ilości seksu.

A może pozwoliła czterem pijanym dziewczynom ogolić sobie nogi?

Gabinet pani M znajdował się na parterze, na końcu korytarza za recepcją. Kiedy Blair szła do dyrektorki, zauważyła, że biurko recepcjonistki jest zastawione kwiatami, głównie bukie­tami róż.

- Z jakiej to okazji? - zapytała Donnę, nową recepcjonistkę na pół etatu.

Donna wzruszyła ramionami i przybiła pieczątkę z nazwi­skiem pani M na kolejnym liście.

- Sama mi powiedz.

Blair sprawdziła wizytówkę przy największym bukiecie, wspaniałej mieszance żółtych róż i frezji. Sereno, Sereno, napisano. Ciągle śpiewam twoje imię. A podpisano: Całuje. Lars i Whiffenpoofs z Yale.

- To jasne - skrzywiła się Blair, idąc do gabinetu pani M.

Może gdyby była taką samą zdzirą i przespała się z każdym chłopakiem z Whiffenpoofs, to też by się dostała do Yale.

Gabinet pani M był cały w trzech kolorach: czerwonym, białym i niebieskim. Tapeta w niebiesko - białe paski. Czerwony dywan. Granatowa sofa. Krzesła obite czerwono - białym perkalem. Bardzo to było patriotyczne. Nawet pani M była czerwono - biało - niebieska: granatowy żakiet ze spodniami w stylu starej panny, czerwona szminka, blada cera i czerwony lakier na paznokciach. Tylko jej włosy, brązowe i kręcone, wyłamywały się ze schematu.

- Podobają mi się twoje krótkie włosy - stwierdziła pani M, gdy Blair weszła do pokoju.

Pewnie, że ci się podobają, ty lesbo, pomyślała Blair, uśmiechając się uprzejmie. Pogładziła się po włosach.

- Dziękuję.

Właściwie to ulżyło jej, że minęło już tyle czasu, a nikt, na­wet matka, nie zauważył, że przefarbowano jej naturalne, ciem­nobrązowe włosy na jaskrawożółty, a potem z powrotem na brą­zowy. Kolorystka odwaliła kawał dobrej roboty, ale teraz odcień włosów były nienaturalnie jednolity, a skóra szczypała ją jak wściekła od takiej ilości chemikaliów.

Blair usiadła na sofie i wtedy, kołysząc się, weszła do gabi­netu M jej matka, trzymając się za brzuch, jakby dziecko miało wypaść, gdyby przestała je przytrzymywać. Pasemka blond pa­zia przykleiły jej się do policzków, a skórę miała zaczerwienio­ną i w plamach. Powachlowała się dłonią.

- W zeszłym roku o tej porze grałam pełen mecz tenisa pięć razy w tygodniu. A teraz nie mogę przejść przecznicy, nie zale­wając się potem!

Pani M posłała jej uprzejmy uśmiech, jak zawsze, gdy roz­mawiała z rodzicem.

- Bieganie za dzieckiem szybko przywróci pani dobrą for­mę.

Jasne, jakby w ich apartamencie w pokoju pokojówki nie spała już niania!

Blair przewróciła oczami i podrapała się po piekących od golenia łydkach. Nie przyszła na to spotkanie, żeby rozmawiać D dzieciach. Przez okno gabinetu dojrzała kobietę w wojskowym mundurze polowym, idącą Dziewięćdziesiątą Trzecią. Ten widok podsunął jej pomysł. Czy nie istniał jakiś program wojskowy, który sponsorował naukę w college'u? Mogłaby wstąpić do wojska, pójść na Yale, a potem odsłużyć minimum wymaga­nej służby. Wyobraziła sobie siebie po pas w zabłoconych oko­pach, walczącą z wrogiem, podczas gdy inni uczą się w biblio­tekach albo coś takiego. Mogłaby zostać bohaterem, zdobyć medal! A kiedy uznano by ją za zaginioną w akcji, Nate ruszyłby jej na ratunek, ryzykując życie, żeby ją wreszcie odzyskać i przespać się z nią po tylu latach.

Szeregowiec Blair. Już niedługo do dostania w twojej wypożyczalni kaset wideo.

Pani M usadowiła szeroki, męski tyłek w obitym czerwonym materiałem fotelu za mahoniowym biurkiem.

- Skoro jesteście tu obie, chciałabym pogratulować Blair jej wyników w szkole. Nigdy nie miała ocen poniżej czwórki. Doskonała frekwencja. Wspaniały popis zaangażowania i umiejętności przywódczych. Blair, dostaniesz wiele nagród z okazji ukończenia szkoły.

Matka Blair uśmiechnęła się niewyraźnie do dyrektorki. Najwyraźniej myślami była gdzie indziej.

- Więc dlaczego nie dostałam się do Yale? - dopytywała się Blair. - Po co pracować tak ciężko, skoro szkoła taka jak Yale przyjmuje głupsze ode mnie dziewczyny z mojej klasy?

Pani M przekładała papiery na biurku.

- Nie mogę wypowiadać się w imieniu Yale i trudno mi przyznać, że rozumiem ich decyzję. Ale według naszych danych jesteś na liście rezerwowych. Nadal istnieje spore prawdopodobieństwo, że zostaniesz przyjęta.

Blair skrzyżowała ręce na piersi. To nie wystarczy. Spiorunowała wzrokiem matkę. W tym momencie mama powinna przekupić panią M furą pieniędzy dla szkoły, o ile dyrektorka wykona kilka telefonów do dziekana od rekrutacji w Yale i zapewni Blair miejsce. Ale Eleanor po prostu siedziała, gapiła się przez okno i dyszała jak pies latem.

- Mamo? - zapytała ostro Blair.

- Szuuu! - dyszała Eleanor, zapamiętale wachlując się dłonią. - Czy mogłabyś wezwać dla mnie samochód, kochanie? - Matka wstała z krzesła i przykucnęła na szkarłatnym dywanie pani M w pozycji, którą Blair rozpoznała z zajęć w szkole rodzenia. - Szuuu! Myślę, że chyba jestem na bardziej zaawanso­wanym etapie, niż ktokolwiek się spodziewał!

To się nazywa wyczucie czasu.

Blair skrzywiła się, gdy matka zaczęła oddychać, jak uczo­no ją w szkole rodzenia.

- Szuuu, szuuu, szuuu!

- Mamo!

Pani M zadzwoniła do Donny w recepcji.

- Donna, dzwoń po karetkę. Pani Waldorf Rose chyba za­częła rodzić.

- Nie! - sprzeciwiła się Blair. - Lenox Hill jest kawałek stąd. Samochód mamy czeka na nią pod szkołą. - Matka złapała ją za rękę i mocno ścisnęła. Blair miała wrażenie, że dobrze mówi.

- Zapomnij - rozkazała pani M w wojskowym stylu, z któ­rego dziewczyny zawsze się nabijały. - Samochód pani Rose czeka przed szkołą. Powiedz kierowcy, że pani Rose wychodzi i musi jechać do szpitala Lenox Hill.

- Szuuu, szuuu, szuuu! - dyszała Eleanor.

- Ale już - warknęła przez telefon pani M.

Blair wyciągnęła z torebki telefon i zadzwoniła do Cyrusa.

- Mama rodzi - poinformowała obojętnym tonem pocztę głosową. - Jedziemy do szpitala. - Rozłączyła się i wsunęła dło­nie pod pachy matki. - Chyba nie chcesz jej tu rodzić, prawda, mamo?

- Nie - zakwiliła Eleanor i z trudem wstała. Objęła Blair jedną ręką za ramię, drugą panią M w pasie. - Szuuu, szuuu, szuuu - dyszała, gdy we trzy szły korytarzem i wychodziły przez niebieskie drzwi Constance Billard.

- Zadzwonię do szpitala i powiem, że jedziecie - zapropo­nowała rozsądnie pani M.

- Atak serca? - zapytał kierowca, gdy otwierał dla nich drzwi. Sprawiał wrażenie prawie szczęśliwego z tego powodu.

- Nie, idioto - warknęła Blair. - Rodzi. A gdybyś się zamknął, już byśmy były na miejscu.

- Szuuu, szuuu, szuuu! - sapała matka, ściskając rękę Blair, jakby umierała.

Gdy samochód odjeżdżał od krawężnika, Blair spojrzała na okna biblioteki na drugim piętrze w szkole. W oknach pełno było twarzy dziewczyn gapiących się na ulicę.

- O mój Boże. Chyba właśnie urodziła w gabinecie pani M! - krzyknęła Rain Hoffstetter.

- Kto? Blair? - zapytała Laura Salmon.

- Nie, kretynko, jej matka - wytłumaczyła jej Rain.

- To na pewno wina Blair. Słyszałam, że stres może spowodować przedwczesny poród - stwierdziła Isabel Coates.

- Biedna jest jej mama. „A, tak przy okazji, pani córka jest prostytutką. I, właśnie rodzi pani następne dziecko, któremu spieprzy pani życie!” - dodała Nicki Button.

- Idzie! Szuuu! - syknęła Eleanor, opadając na czworaka na tyle samochodu. - To już! - jęknęła, wgryzając się w winylowy podgłówek.

Blair odwróciła się od okna i poklepała matkę po ramieniu.

- Już prawie jesteśmy na miejscu, mamo - mruknęła, cie­sząc się, że to ona znalazła się w pobliżu, gdy jej matka zaczęła rodzić, a nie jakaś denerwująca sprzedawczyni z Saksa albo ktoś taki. - Wyobraź sobie... - Próbowała przypomnieć sobie coś, o czym mówiła im Ruth na zajęciach, ale pamiętała tylko to o pośladkach, z których uchodzi powietrze jak z balonu, a lego w życiu nie powiedziałaby na głos. Zamiast tego pomyślała o czymś co jej samej pomagało się rozluźnić. - Wyobraź sobie, że jest miskę czekoladowych lodów i oglądasz Śniadanie u Tiffany'ego - powiedziała w końcu.

- Idzie, już! - wrzasnęła znowu matka. Kłykcie jej zbielały, a twarz zrobiła się fioletowa z wysiłku.

Blair zdała sobie sprawę, że to nieważne, co powie. Poród się zaczął, reszta to kwestia minut. Samochód zatrzymał się na światłach przy Osiemdziesiątej Dziewiątej i Park Avenue. Po­chyliła się do przodu i przysunęła do ucha kierowcy.

- Chcesz, żebyśmy kompletnie zmasakrowały tylne siedze­nie, czy olejesz światła i dowieziesz nas na miejsce w trzydzie­ści sekund?

Kierowca wcisnął gaz i jednocześnie ostro zatrąbił.

Kobieta rodziła!

N i S tęsknią za dawną paczką

Nate właśnie wychodził ze szkoły po burritos i trawkę za dziesięć dolców na lunch, ale zatrzymał się gwałtownie. Ko­bieta o jasnorudych włosach siedziała na ławce luz przed szkołą z czarną torebką od Kate Spade grzecznie na kolanach i wor­kiem z Brown przy stopach. Na kolanach miała też otwartą, grubą powieść i wyglądało to tak, jakby siedziała w ten sposób już od kilku godzin. Nate wymknął się tyłem i zszedł schodami do szatni w podziemiach. Tym razem chyba zignoruje burczenie w żołądku i zapomni o tradycyjnym skręcie przed trygonometrią. W przeciwnym wypadku ryzykowałby, że spotka Brigid.

- Stary, co ty kombinujesz? - zapytał Jeremy, obserwujący go z dołu schodów.

- Nic takiego - burknął Nate. - Ej, jadłeś już? - zapytał z nadzieją.

- Skąd. Idę właśnie do sklepu. Idziesz? - Jeremy poklepał kieszeń workowatych spodni khaki, żeby Nate usłyszał suchy szelest bibułki i ziela. - Masz ochotę najpierw na małą przystawkę?

Nate wyciągnął dwudziestodolarowy banknot i podał go kumplowi.

- Przynieś mi kanapkę z tuńczykiem i gatorade, czy coś ta­kiego.

Jeremy wziął pieniądze.

- Co, znowu nie skończyłeś trygonometrii?

- Nawet nie zacząłem.

Jeremy zdjął plecak i wyciągnął z niego zeszyt. Podał go Nate'owi.

- Zacznij przepisywać. Jak wrócę, przyniosę ci tu jedzenie.

- Dzięki - odpowiedział z wdzięcznością Nate.

Prawda była taka, że Jeremy był jeszcze gorszy z trygono­metrii od niego, ale jako przyjaciel był pierwsza klasa.

- Ej! - zawołał Jeremy, zatrzymując się u szczytu schodów. - Słyszałeś o matce Blair? Chyba zaczęła rodzić w czasie spo­tkania z dyrektorką w szkole.

Nate patrzył na kumpla, jakby bał się odpowiedzieć, żeby nie usłyszała go Brigid. Uniósł rękę i skinął sztywno głową, a po­tem ruszył do zatłoczonej szatni. Cholera. Jezu Chryste. Czy życie Blair mogłoby być jeszcze bardziej popieprzone i melo­dramatyczne?

Poczekaj i sam się przekonaj.

Szatnia na dole to jedyne miejsce w szkole, gdzie można korzystać z „urządzeń kieszonkowych”. Kręciło się tam pełno chłopaków, słuchających odtwarzaczy MP3 albo tłoczących się w grupkach przy laptopach, na których oglądali DVD. Nate usiadł przed swoją szafką na zimnej podłodze pokrytej linoleum w zgniłozielonym odcieniu. Wyciągnął telefon i zadzwonił na komórkę do Sereny. Rzecz jasna, nie mógł zadzwonić do Blair. Nie kiedy była w szpitalu przy matce i w ogóle.

Tak jakby w ogóle zamierzał do niej zadzwonić. Cykor.

Serena siedziała w bibliotece w Constance Billard na naj­bardziej pożądanym miejscu przy oknie i udawała, że ignoruje plotki, krążące po sali. Zwłaszcza że połowa była na jej temat. Doskonale zdawała sobie sprawę, że cała szkolna recepcja na dole wygląda jak pokaz kwiatów od Macy'ego i że wszystkie przysłali jej wielbiciele z Ivy League. Ale jak mogła rozkoszować się faktem, że zakochała się w trzech różnych chłopcach, skoro nie miała z kim podzielić się wrażeniami? Jak miała wybrać jednego z nich bez obiektywnej rady najlepszej przyjaciółki?

Czekaj no, a nie miała wybierać college'u?

Najwyraźniej Blair wściekła się jak cholera z powodu tego Yale i nie zamierzała rozmawiać z Sereną. No i wyglądało na to, że teraz i tak przez jakiś czas będzie zajęta, skoro nieoczekiwanie przybędzie jej mała siostrzyczka. Serena nie mogła pójść do żadnej ze swoich rzekomych przyjaciółek i koleżanek z klasy typu Isabel Coates albo Kati Farkas, bo - sądząc po plotkach, które krążyły po szkole - uważały, że Serena przespała się z całą, orkiestrą Harvardu, z każdym profesorem wydziału sztuki w Brown i wszystkimi członkami chóru Whiffenpoofs w Yale.

- Słyszałam, że zrobiła to nawet z pierwszym skrzypkiem - mruknęła niezbyt dyskretnie jedna dziewczyna. - To jakieś piętnastoletnie cudowne dziecko z Japonii.

- A znasz tego profesora z wydziału sztuki w Brown, z któ­rym się spiknęła? To najstarszy tamtejszy nauczyciel. Pracuje tam, odkąd założono szkołę!

Od 1764 roku? No to rzeczywiście jest bardzo stary!

- Słyszałam, że ukradła scenariusz o Audrey Hepburn, który napisała dla Yale Blair. I dzięki temu się dostała. Blair dowiedziała się i teraz są śmiertelnymi wrogami.

Dla Sereny to nie była pierwszyzna, że jest bohaterką tak obraźliwych plotek. Jej tajemniczy powrót na jesieni do Constance po prawie dwóch latach w szkole z internatem sprawił, że stała się weteranką w wojnie na półprawdy i plotki. I wiedziała, jak najlepiej sobie z nimi radzić: ignorować.

Nagle zabuczał jej telefon i zawibrował w kieszeni różowe­go płóciennego plecaka od Lulu Guinnessa. Zerknęła i rozpo­znała numer Nate'a.

- Hej - szepnęła, przykładając telefon do uchu i chowając się za wielkim podręcznikiem do chemii. - Słyszałeś o matce Blair?

- Dlatego dzwonię - odparł Nate. - Co się stało?

Serena nie należała do osób, które lubią opowiadać banialuki.

- Nie jestem pewna. Wiem tylko, że Blair poszła na rozmo­wę z dyrektorka, i nagłe ona i jej matka praktycznie wybiegły ze szkoły do samochodu. Recepcjonistka powiedziała paru dziew­czynom z naszej klasy, że matka Blair rodziła i pojechały do Lenox Hill.

- Jezu - mruknął Nate.

- Właśnie - Serena odparła. - Miała termin dopiero na czer­wiec.

- Myślisz, że powinniśmy iść do szpitala? Jutro czy jakoś tak? Moglibyśmy wziąć kwiaty i...

- Nie wiem - odparła z wahaniem, chociaż z pewnością miała sporo kwiatów do rozdania. - To właściwie prywatna, ro­dzinna sprawa. Możemy nie być mile widziani.

Właściwie to matka Blair zawsze traktowała ich jak rodzi­nę. To Blair nie chciała ich widzieć i oboje o tym wiedzieli.

- Aha - zgodził się Nate. - Pewnie masz rację. Ja chyba tylko... - Urwał.

- Wiem - odparła cicho Serena.

Oboje marzyli, żeby znowu we trójkę tworzyli paczkę, tak jak kiedyś. Szkoda, że Blair tak się na nich wkurzyła.

- Najgorsze jest to, że właściwie podoba mi się pomysł pójścia do Yale - przyznał się Nate. - Blair mnie zabije.

Serena wyjrzała przez okno. Facet od wyprowadzania psów prowadził naraz dwadzieścia psów w stronę Central Parku. Od­chylił do tyłu głowę i śpiewał na całe płuca.

- Ja właściwie też - stwierdziła, chociaż nie była do końca przekonana. Drew. Christian czy Lars? Jak ma zdecydować? - A może powinna zrobić sobie rok przerwy.

- Moglibyśmy wszyscy wylądować w Yale - myślał na głos Nate.

No to by było coś.

- Może - zgodziła się Serena. Nagle uderzyło ją, że w bibliotece panuje nienaturalna cisza. Zerknęła ponad podręcznikiem, żeby zobaczyć, co się dzieje, i czterdzieści par oczu szybko odwróciło wzrok. Cała biblioteka podsłuchiwała jej rozmowę.

Cóż, miała za swoje, skoro rozmawiała przez telefon w bibliotece, co, jak wszyscy wiemy, jest zabronione.

- Będę już kończyć - rzuciła szybko do Nate'a. - Zaraz i tak będzie dzwonek.

- Ej - powiedział Nate, nim się rozłączył - czy ta dziewczyna, co goli głowę, nadal robi wywiady z ludźmi w parku?

- Chyba tak - odparła Serena.

- To super - odpowiedział z roztargnieniem. - Na razie - dodał i rozłączył się.

Serena zamknęła podręcznik. Może powinna zasuszyć kilka przysłanych jej kwiatów w tej książce i zrobić dla matki Blair jakąś ładną kartkę albo coś takiego.

Nate schował telefon do kieszeni i skoczył na górę, żeby pójść do kwiaciarni i wysłać matce Blair jakiś bukiet. W ostatniej chwili przypomniał sobie, dlaczego chował się w szatni. Brigid nadal siedziała i na niego czekała.

Obrócił się, wrócił powoli na dół i wykręcił numer 411. Blair zawsze mówiła, że gdyby mieszkali razem, zamawiałaby trzy razy w tygodniu kwiaty od Takashimayi. Naprawdę była marudna, jeśli idzie o kwiaty. Wybrał numer.

- Chciałbym posłać kwiaty pacjentce szpitala Lenox Hill na Manhattanie - powiedział do kobiety po drugiej stronie.

Jeremy zbiegł ze schodów za jego plecami.

- To mile - stwierdził, podając kumplowi torbę z szarego papieru i garść reszty.

- Na bileciku proszę napisać „Całuję, przecinek, Nate” - powiedział Nate.

To miłe.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

OGŁOSZENIA O NARODZINACH W „NEW YORK TIMESIE”

Przygotowywałam dla nich ogłoszenie o ślubie, a teraz raptem.. hm, pięć miesięcy później piszę ogłoszenie o narodzinach. Wobec tego:

Yale Jemimah Doris Rose, córka. Miała pojawić się na początku czerwca, ale ten maty krasnal nie mógł się doczekać. Wobec tego urodziła się w szpitalu Lenox Hill przy Upper East Side na Manhattanie o drugiej siedemnaście po południu. Dwudziestego kwietnia, wczoraj. Czas porodu: czterdzieści pięć minut. Waga: pięć kilo i pięćdziesiąt cztery gramy. Wzrost: czterdzieści osiem centymetrów. Gdyby poczekała trochę dłużej, byłaby jak Big Mac, a nie jak mały Whopper. Dumni rodzice to Eleanor Waldorf Rose, dama z towarzystwa, oraz Cyrus Solomon Rose, inwestor budowlany, mieszkający przy Wschodniej Siedemdziesiątej Drugiej. Rodzeństwo Aaron Elihue Rose, lat siedemnaście; Tyler Hugh Waldorf Rose, lat dwanaście, Blair Cornelia Waldorf, lat siedemnaście, która odpowiada za niezwykłe imię dziecka. Blair najwidoczniej ma nadzieję, że nowa siostrzyczka przyniesie jej szczęście na uniwersytecie o tym samym imieniu. Bóg jeden wie, że potrzebuje tego szczęścia. Matka i dziecko mają się dobrze. Rodzina wraca do apartamentów jutro popołudniu.

Wasze e - maile

P: Droga Plotkaro!

Zeszłego wieczoru zobaczyłam, że mój starszy brat czyta w łóżku „Treat”. Zabrałam mu pismo, ale pokazał mi stro­nę, która tak go wciągnęła. Była tam dziewczyna z mojej klasy z Constance w biustonoszu do biegania, który był dla niej zdecydowanie za mały. Stała razem z modelkami ustawionymi według rozmiaru piersi. Brat zapytał, czy może wyrwać sobie to zdjęcie i powiesić w szafce. Powie­działam, że nie, ale pewnie i tak kupi sobie to pismo. Gdy­bym była na miejscu tej dziewczyny, chyba umarłabym ze wstydu.

feniks

O: Drogi feniksie!

Miejmy nadzieję - przez wzgląd na twoją koleżankę z klasy - że twój brat nie ma zbyt wielu kolegów.

P

Na celowniku

Cała grupa dziewczyn z ostatniej klasy Constance Billard w Wic­ker Garden przy Madison Avenue grucha nad drobiazgami dla dzieci. Każdy pretekst jest dobry, żeby pójść na zakupy. J i E przy­padkiem wsiadają do tego samego autobusu i przez całą jazdę udają, że się nie widzą. Nadal gniewają się na siebie, hm? V robi sobie fioletowe pasemka w salonie fryzjerskim w Williamsburgu. Ej, jak może zrobić sobie pasemka, skoro nie ma włosów?! N wychodzi ukradkiem ze szkoły dla chłopców Świętego Judy po tym, jak już nawet woźny wyszedł. Kurczę, ale z niego paranoik. B w Zitomer przy Madison kupuje pieluchy i śpioszki z kasz­miru za trzysta dolarów. Zgadnijcie, kto będzie ulubioną starszą siostrą tej małej? S spaceruje po parku i rozdaje kwiaty bezdom­nym. Liczą się intencje.

Idę do kiosku obejrzeć to pisemko!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

rozmiar się liczy

Dan wszedł na pierwszą lekcję angielskiego we wtorek i zo­baczył, że wszyscy chłopcy w klasie ślęczą nad jakimś pisem­kiem dla nastolatek.

- Ludzie nie zdają sobie sprawy, że na żywo wyglądają na jeszcze większe - rzucił ze swojej ławki na końcu sali Chuck Bass, najmniej lubiany przez Dana chłopak ze szkoły River­side.

Chuck miał na sobie wojskowy, zielony beret, który odebrał w West Point w ostatni weekend. To była nowa ulubiona rzecz, z którą - tak jak ze śnieżną małpką - nie rozstawał się, nawet gdy szedł do łazienki. Chuck podniósł wzrok:

- Mam rację?

Dan miał nieprzyjemne wrażenie, że Chuck mówi do niego.

- Jakby były napełnione helem albo coś takiego - dodał dru­gi chłopak, pochylający się nad ławką Chucka, żeby na coś spoj­rzeć.

Chuck pokręcił głową. Jego ciemne włosy sięgały już pra­wie podbródka i układały się w pazia, którym potrząsał z nie­skrywaną dumą.

- Stary, gdyby były pełne helu, to ona by latała. - Zerknął znowu do pisma. Jego złoty sygnet z monogramem i różowym oczkiem błyszczał w ostrym świetle. Chuck zerknął znowu na Dana. - Stary, to twoja siostra. O co jej, do cholery, chodzi?

Dan odruchowo chciał powiedzieć Chuckowi, żeby się pie­przył, ale ponieważ dotyczyło to jego młodszej siostry Jenny, która często pakowała się w różne kłopoty, poczuł, że powinien sprawdzić, co jest grane. Usiadł na ławce przed Chuckiem i oparł stopy na krześle. Na podłodze coś ruszało się w pomarańczowej torbie od Prady Chucka. Nagle wyjrzał z niej biały łebek o oczach jak złote kulki. To była małpka Chucka, szczerzyła się szatańsko.

Dan spiorunował wzrokiem Chucka.

- O co chodzi z moją siostrą?

Chuck z głupawym uśmieszkiem podał mu pismo. - Nie mów, że nic o tym nie wiedziałeś.

Czasopismo było otwarte na dwustronicowym zdjęciu zaty­tułowanym Czy rozmiar piersi się liczy? Artykuł był poważną dyskusją na temat pozycji towarzyskiej dziewczyn w zależności od wielkości biustu. Wychodziło na to, że jeśli masz zbyt małe lub zbyt duże piersi, to prawdopodobnie będziesz bojkotowana towarzysko. Jeśli twoje piersi są okrągłe, ale nie potwornie wielkie, to będę uważać cię za zdzirę. Popularne dziewczyny mają, zwykle ładny, średni rozmiar: 34 B. Dan przyjrzał się zdjęciu. Jenny i pięć innych dziewczyn ubrano w podobne niebieskie staniki do biegania i szorty z lycry. Ustawiono je przed siatką do siatkówki według rozmiaru biustu, od największej do najmniejszej. Pozostałe dziewczyny były modelkami - blondynki o szerokich, idealnych uśmiechach, płaskich brzuchach i złotej opaleniźnie. Dziewczyna obok Jenny ewidentnie miała implanty, ale mimo to jej piersi nie były tak wielkie jak Jenny, w stu procentach naturalne. Piersi Jenny wyglądały nienormalnie i prawie dziwacznie, upchnięte w za małym staniku do biegania. A żeby było jeszcze gorzej, Jenny wywaliła język, a jej wielkie, brązowe oczy błyszczały tak, jakby bawiła się jak nigdy w ży­ciu.

- Chryste - mruknął Dan.

Rzucił czasopismo na ławkę Chucka. Dłonie zaczęły mu się pocić i drżeć, jak zawsze, gdy musiał zapalić.

Wiedział, że artykuł ma na celu pomóc dziewczynom o du­żych piersiach. I była tam Jenny, która wyglądała dziwacznie, ale sprawiała wrażenie dumnej z siebie. Ale to nie powstrzyma wszystkich facetów, którzy zobaczą to zdjęcie przed wyrwaniem go, dopisaniem jakiegoś sprośnego komentarza, a potem przy­klejeniem na drzwiach w toalecie.

- Piszą tutaj, że ośmiu facetów na dziesięciu woli śliczną dziewczynę z przeciętnym biustem od przeciętnej dziewczyny z wielkimi cyckami - rozwodził się Chuck.

Dziękujemy, kapitanie Dupku.

To było całkiem oczywiste dla Dana, że jego siostra tak bar­dzo chciała zostać modelką, że nawet nie pomyślała, jak będzie wyglądać to zdjęcie. Z drugiej strony, nie tak dawno bardzo kompromitujące zdjęcia Jenny pojawiły się w Internecie. Lu­dzie gadali o tym dzień albo dwa i było po sprawie. A Jenny w ogóle się tym nie przejęła. Jest jak pan Magoo: pakuje się na oślep w najbardziej żenujące i dziwaczne sytuacje, i wychodzi Z nich cała i zdrowa, nikogo nie winiąc. Miał nadzieję, że tym razem będzie tak samo, ale na wszelki wypadek Dan postano­wił ją ostrzec.

Jenny siedziała sama przy lustrzanej ścianie na tyłach sto­łówki w podziemiach Constance Billard i jadła grillowaną ka­napkę z serem i marynatami. Skupiła się na uważnym ułożeniu marynat na toście i próbowała udawać, że nie przeszkadza jej, że je sama. Wokół niej panowała dziwna cisza, której nie potra­fiła wytłumaczyć, ale za każdym razem, gdy zerkała w lustra, widziała pochylone nad talerzami głowy koleżanek ze szkoły, jedzących w ciszy.

Jasne. Od kiedy dziewczyny w szkole średniej jedzą w ci­szy? Tak naprawdę to na sali buzowało - buzowało od najśwież­szych, soczystych ploteczek.

- Słyszałam, że nawet jej za to nie zapłacili. Zgłosiła się na ochotnika - szepnęła Vicky Reinerson.

- Ale to Serena jej załatwiła, pamiętasz? Na spotkaniu gru­py? - syknęła Mary Goldberg. - Cała była w skowronkach: „Och. Jenny, każdy może być supermodelką”.

- Łatwo jej mówić - zgodziła się Cassie Inwirth. - Ale wca­le mi nie żal Jenny. To takie oczywiste, że tylko chce na siebie zwrócić uwagę.

- Aha, ale nikt nie życzyłby sobie takiej uwagi - sprzeciwiła się Vicky.

Trzy dziewczyny rzuciły ukradkowe spojrzenie na tył gło­wy Jenny. Jak ona mogła tak po prostu siedzieć i jeść lunch, jakby nigdy nic?

W torbie Jenny zadzwoniła komórka.

- Hej - odebrała telefon, nawet nie sprawdzając, kto dzwo­ni.

Tylko Dan i Elise dzwonili do niej, a z Elise już się nie przyjaźniła. Wsunęła komórkę pod włosy, żeby schować ją przed kucharkami.

- Co jest?

- Chciałem tylko sprawdzić, czy u ciebie wszystko w po­rządku - wymamrotał Dan.

Jenny spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Miała dziś we włosach różowe metalowe spinki i uważała, że wygląda fajnie i trochę retro.

- Hm, chyba tak.

- Więc nikł nic ci nie powiedział ani... - zawahał się Dan.

- O czym? A co? Zrobiłeś coś dziwnego, Dan? - rzuciła oskarżycielsko Jenny.

- O twoim zdjęciu w czasopiśmie? Wszyscy faceci tutaj podkradli to pisemko siostrom. Wieszają zdjęcie w szalkach i ta­kie tam.

Dreszczyk przebiegi Jenny po kręgosłupie. Dan nie denerwo­wałby się tak, gdyby zdjęcie było tak dobre, jak myślała, że jest.

- Widziałeś je? Co jest nie tak?

Nie odpowiedział.

- Dan! - Jenny prawie krzyknęła. - Co jest nie tak?

- Zdjęcie jest... - Dan szukał słowa. - No dobra, cały arty­kuł jest o tym, jak to płaskie dziewczyny albo takie, co mają naprawdę duże piersi, nie są lubiane. Artykuł miał chyba je po­cieszyć, ale na zdjęciu w porównaniu z resztą dziewczyn wyglą­dasz jak. ., dziwoląg z cyrku. Zasadniczo postarali się, żeby two­je piersi wyglądały na tak wielkie jak ty na takie dziwadło, jak tylko się dało.

Jenny odsunęła tacę z jedzeniem i oparła głowę na chłod­nym, drewnianym stole. Nic dziwnego, że w stołówce jest tak cicho. Wszystkie dziewczyny szeptały na jej temat, dziwadła z wielkimi cyckami.

Zgadza się.

To było gorsze niż reklama podpasek. Była dziwadłem z cyr­ku. Może powinna uciec i zamieszkać ze swoją neurotyczną matką w Europie albo coś takiego. Zmienić imię. Ufarbować włosy na pomarańczowo.

- Jenny? - zapytał cicho Dan. - Przykro mi.

- Nieważne - odparła żałośnie Jenny i rozłączyła się.

Nadal opierała głowę o stół i marzyła, żeby po prostu znik­nąć.

Nagłe poczuła obok ciepło ludzkiego ciała i zapach charak­terystycznej mieszanki olejków Sereny.

- Cześć, śpiochu. Więc Jonathan Joyce - wiesz kto, praw­da? - dzwonił do mnie strasznie podekscytowany twoimi polaroidami. Wie, że jesteśmy kumpelkami i koniecznie chce zrobić nam razem zdjęcia. Pod koniec tego tygodnia!

Czy to jakiś okrutny żart? Jenny zacisnęła mocno oczy i siłą woli chciała zmusić Serenę do odejścia.

- Będziesz mogła zatrzymać część ubrań - dodała Serena.

Jenny uniosła głowę i wstała chwiejnie.

- Zostaw mnie w spokoju - mruknęła i wybiegła ze stołów­ki prosto do pielęgniarki. Zamierzała wybłagać, żeby odesłała ją do domu.

mali futrzani przyjaciele D

- Pierdzioszku, zobacz no! - Tiphany posadziła sobie fretkę na ramieniu i pomachała łapką zwierzęcia w stronę białej małp­ki Chucka Bassa. Małpa miała na sobie maleńką koszulkę z mo­nogramem C. - Ej, małpko, chcesz się zaprzyjaźnić?

Vanessa i Tiphany przyszły pod szkołę po Dana.

- Może lepiej nie - ostrzegła ją Vanessa, wiedząc, że Dan szczerze nie cierpi Chucka.

- Ej, śliczności, jak się nazywasz? - Chuck podszedł i po­drapał fretkę pod brodą. Przytrzymał małpkę, tak żeby zwierzę­ta znalazły się nos w nos. - Ja nazywam się Cukiereczek. Nie martw się, nie gryzę. Jestem naprawdę słodziutka.

- A ja jestem Pierdzioszek - zaćwierkała Tiphany głosem, którym według niej mogła mówić fretka. - I strzeż się, bo potra­fię pierdnąć! - dodała, zaśmiewając się.

Dan otworzył drzwi szkoły i zamarł u szczytu schodów. Za­rzucił czarną torbę na ramię i zmrużył oczy w ostrym kwietnio­wym słońcu. Przez całe popołudnie martwił się o młodszą sio­strę. Jenny pewnie była już w domu, leżała na łóżku z twarzą w poduszce, całkiem sama. Jego dom znajdował się raptem dwa­dzieścia przecznic dalej. Powinien zajrzeć do niej i ją pocieszyć. Z drugiej strony, kiedy Jenny była smutna, chciała być sama, dokładnie tak samo jak on. To rodzinne.

- Ej, przystojniaku, tutaj! - krzyknęła do niego Tiphany tak głośno, że szyby mogłyby popękać.

Na chodniku stali Vanessa, Tiphany i Chuck Bass. Fretka Tiphany i małpka Chucka siedziały na ramionach swoich wła­ścicieli i obwąchiwały się.

- Chryste - mruknął Dan.

Może Chuck też się do nich wprowadzi i będą tworzyć wielką, szczęśliwą rodzinę. A może Dan od razu powie Vanessie, że zamierza zostać na jakiś czas u siebie. Siostra go po­trzebowała.

- Możemy odprowadzić cię do domu? - Vanessa odsunęła się od grupy, kiedy Dan zszedł po schodach z kwaśną miną. Pocałowała go szybko w policzek.

- Cześć, misiaczku, nie chodź ciągle taki wkurzony.

Dan był zły i milczący, odkąd się wprowadził do niej i zja­wiła się Tiphany. To zaczynało być trochę meczące, zawsze być tą wesołą osobą w związku.

„Misiaczku”? To tylko kwestia dni, kiedy Vanessa podłapie ten krzykliwy, radosny sposób mówienia Tiphany, denerwując Dana jeszcze bardziej.

- Nie jestem wkurzony - burknął, piorunując wzrokiem Tiphany i Chucka, którzy zajmowali się swoimi zwierzętami. - Tylko...

Tiphany wyciągnęła w jego stronę dwa wskazujące palet jak dwa pistolety i udawała, że strzela.

- Wiesz co. Dan. chłopcze, uważam, że twoja siostra jest absolutnie superowa. Pokazanie cycków to najbardziej śmiały feministyczny gest, jaki dziewczyna może wykonać! - Miała zaplecione włosy z przodu, a z tyłu zostawiła coś w rodzaju zwariowanego, fioletowoczarnego szczurzego gniazda, co za­pewne, jej zdaniem, było również feministycznym akcentem.

Przed chwilą Vanessa starała się nie patrzeć, gdy Chuck pokazywał Tiphany zdjęcie Jenny, ale nie mogła się powstrzymać. Najśmieszniejsze było to, że właściwie zgadzała się z Tiphany. Jenny może i nie prezentowała się jak modelka, ale zdecydowa­nie wyglądała na odważną.

- Też tak myślę - zgodziła się, nim zobaczyła minę Dana.

- Niczego nie pokazała - odparł ze złością Dan. - Jezu, ona ma dopiero czternaście lat.

- Ej, to mi o czymś przypomina - powiedziała Vanessa. chcąc zmienić temat. - Na wypadek, gdybyś zapomniał, w ten weekend są moje urodziny. Skończę osiemnaście lat!

Dan zmarszczył brwi. Nigdy wcześniej nie robili z Vanessą wielkiej sprawy z powodu urodzin.

- I pomyślałam, że teraz, kiedy razem mieszkamy, mogliby­śmy zrobić imprezę! - ciągnęła Vanessa.

Dan zauważył, że jej króciutkie włosy mają fioletowawy odcień, którego wcześniej nie widział. Imprezę? Vanessa nie cierpiała imprez. To musiał być pomysł Tiphany.

- Będzie superowo! - krzyknęła Tiphany. Złapała łapę fret­ki i wskazała na małpkę Chucka. - Przyjdziesz, prawda? - za­pytała tym idiotycznym niby - głosem fretki.

- Zdecydowanie - zaszczebiotał za małpę Chuck.

Jasna cholera!

- Chodź. - Vanessa pociągnęła Dana w stronę Broadwayu. To był kolejny słoneczny dzień i równy strumień chłopców ciąg­nął na zachód w stronę parku. - Najpierw chcę nakręcić parę następnych wywiadów. Potem pójdziemy do domu i roześlemy zaproszenia e - mailem.

- Ale...

- Nie martw się o siostrę - sprzeciwiła się Vanessa, czytając w jego myślach. - Ona jest bardziej pozbierana, niż myślisz. - Pocałowała go, próbując przywołać uśmiech na jego posępnych ustach. - To nasza pierwsza prawdziwa impreza!

Dan pozwolił się pociągnąć Vanessie. Wlókł się za nią, jak­by miał nogi z ołowiu. Nie cierpiał imprez, poza tym właściwie nie miał przyjaciół. Cała lista gości będzie składała się z Chucka, Tiphany, małpy Chucka, Pierdzioszka i towarzyskiego pariasa - jego siostry Jenny. Niezła impreza.

Vanessa dźgnęła go w żebra.

- Daj spokój, uśmiechnij się. Wiesz, że tego chcesz.

- Jeśli się nie uśmiechniesz, to zaraz pokażę ci cycki - za­groziła mu Tiphany, podskakując obok nich na chodniku. Włożyła dziś buty od Johna Fluevoga w fioletowo - czarną kratę. Rozpięła wojskową kurtkę w kolorach maskujących, którą po­życzyła z szafy Ruby, i wsadziła Pierdzioszka za czarny top.

- A mogę ci pokazać też moje? - przyłączył się Chuck.

Małpa owinęła dwa razy śnieżnobiały ogon wokół szyi Chucka. On, w tym swoim wojskowym berecie, i Tiphany wła­ściwie do siebie pasowali.

Dan zazgrzytał zębami i uśmiechnął się słabo, żeby wresz­cie się zamknęli.

- Uśmiechnął się! - krzyknęły radośnie Vanessa i Tiphany. Przybiły piątkę.

A o to, co sobie myślał tak naprawdę Dan, gdy się uśmie­chał: college Evergreen znajdował się na drugim końcu konty­nentu, na północno - zachodnim wybrzeżu Pacyfiku. Dużo tam padało, a ludzie byli przygnębieni. Nigdy nie brał poważnie pod uwagę możliwości studiowania tam, ale pomału to miejsce zaczynało wyglądać jak raj na ziemi.

N obnaża... duszę

Central Park jak zawsze w słoneczne popołudnie pełen był dzieciaków jeżdżących na rolkach, deskach, grających we frisbee i dziewczyn w górach od bikini, udających, że leżą na plaży w St. Tropez.

Vanessa ustawiła kamerę w tym samym miejscu co zwykle, obok fontanny Bethesda. Tiphany wyjęła Pierdzioszka spod bluzki i zaczęła go kąpać. Dan trzymał się z tylu. Kupił sobie wielkiego ciepłego loda od ulicznego sprzedawcy przy prome­nadzie. Usiadł na ławce parkowej i czekał na Vanessę, modląc się, żeby Tiphany dała mu spokój.

- Więc myślę, że mogę być szczęśliwy w West Point - zwie­rzał się przed kamerą Chuck. - O ile znajdę w pobliżu kogoś, kto zajmie się Cukiereczkiem, żebym mógł go odwiedzać. I nie zmuszą mnie do ogolenia głowy, bez obrazy. Dostanę większe łóżko od tych malutkich łóżeczek polowych, na których każą spać frajerom.

Najwidoczniej czeka go bolesne przebudzenie.

- Mama obiecała otworzyć mi rachunek u Balducciego, żeby przesyłali mi pudełko brie, kawioru, czekolady i cygar raz w ty­godniu - dodał. - Będę tęsknił za swoim mieszkaniem, ale lep­sze to niż nic... - Urwał i schował twarz w krezę białego futra na szyi Cukiereczka. - West Point - powiedział przytłumionym głosem. - Pieprzone West Point.

Nagle obok pojawił się Nate Archibald. Chuck uniósł twarz i wyszczerzył zęby we wstrętnym uśmieszku, jakby przed chwilą wcale nie był bliski płaczu.

- Skończyłem, jeśli chcesz być następny - powiedział. Naj­wyraźniej nie miał ochoty obnażać duszy w obecności drugiego faceta. Wstał i zaniósł małpę do miejsca, gdzie Tiphany kąpała fretkę. - Mogę w czymś pomóc? - zaćwierkał małpim głosem.

Nate wsunął ręce do kieszeni spodni khaki i przestąpił z nogi na nogę. Potem usiadł na miejscu Chucka.

- Chyba naprawdę schrzaniłem sprawę - przyznał się przed kamerą. - Chodzi o to, że życie mojej dziewczyny jest.., jak katastrofa pociągów, a ja nawet nie mogę do niej zadzwonić. - Jego zielone oczy były smutne, gdy patrzył, jak Tiphany płucze Pierdzioszka w strumieniu wody płynącej z fontanny.

- Zdecydowałeś, do którego chcesz iść college'u? - zapyta­ła Vanessa. Nie miała nic przeciwko słuchaniu o życiu miłos­nym tego chłopaka, ale film miał być o wybieraniu college'ów.

Nate zmarszczył brwi.

- O to właśnie chodzi - wyjaśnił. - Yale. Teraz chcę iść do Yale. - Pokręcił głową i uśmiechnął się smutno, patrząc pod nogi. - Za żadne skarby nie pójdę do Brown. A drużyny lacrosse w po­zostałych szkołach nie są równie dobre... - Oparł się do tyłu na łokciach i mrużąc oczy, spojrzał w niebo. - Wiem, że to ona powiedziała, ale ja chyba też w to wierzyłem: że w końcu się pobierzemy. - Znowu usiadł prosto, zdjął postrzępioną, bordo­wą czapkę z daszkiem szkoły Świętego Judy i potarł ze zmęcze­nia oczy. - Teraz już nie wiem.

Tiphany podeszła z Pierdzioszkiem do Vanessy i przycisnę­ła jego zimne, mokre ciałko do jej karku.

- Aaaj! - wrzasnęła Vanessa, prawie wypuszczając kamerę Potem obydwie z Tiphany wybuchnęły histerycznym rechotem.

Nate wstał, nadal głęboko zamyślony odszedł spacerkiem.

Siedzący na ławce Dan wyrzucił lody do kosza i zapalił pa­pierosa. To dziwne, ale on i Nate praktycznie myśleli o tym sa­mym. Dan zawsze myślał, że już zawsze będą razem z Vanessą. Teraz nie był tego taki pewien.

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

GLINDA, DOBRA WRÓŻKA

No dobra, więc każdy chciałby mieć matkę chrzestną - dobrą wróżkę. Cóż, pewna młoda, dorodna dziewczyna, która pochodzi z Upper West Side i regularnie co tydzień popełnia najbardziej żenujące życiowe błędy, ma akurat taką dobrą wróżkę w postaci wysokiej, pięknej blon­dynki z ostatniej klasy. Jak wszyscy wiemy, S to mistrzyni zamienia­nia niesławy w magię. Na razie na to nie wygląda, ale J może stać się następną Jessicą Simpson! Albo jeszcze lepiej, następną S...

DZIWNE TOWARZYSTWO

Jednym z powodów, dla którego nie możemy doczekać się pójścia do college'u w przyszłym roku, niezależnie od tego, gdzie się do­staliśmy, jest to, że wreszcie będziemy mieszkać samodzielnie bez rodziców, niań, gospodyń, ochroniarzy czy kogokolwiek innego, kto ma na nas oko. Nawet jeśli niektórzy z nas mają własne skrzydło domu albo piętro, nawet jeśli mamy własne kuchnie i tak dalej, to i tak chcemy się wynieść. No chyba że już się wyprowadziliście - jak ktoś, kogo znamy - i z powodu pewnych nieproszonych gości nic z tego nie wynika ...

PRAWDA NA TEMAT LIBERTY, LOLITY CZY JAK SIĘ TAM TERAZ PRZEDSTAWIA

Powiem wam, co słyszałam. Ta nosząca fretkę dziewczyna z dziw­nie zaplecionymi fioletowoczarnymi włosami? Kiedyś była miłą dziewczynką. To znaczy, że chodziła do dobrej, prywatnej szkoły dla dziewcząt przy Upper East Side, mieszkała w domu w mieście, grała w tenisa. W ostatniej klasie postanowiła się zbuntować. „Za­pomniała” złożyć podanie do college'u, przestała chodzić do szko­ły i zaczęta szwendać się po kraju, zarabiając piercingiem. Zawsze, kiedy kończy jej się kasa, wraca do miasta, żeby pasożytować na znajomych i okraść ich z ubrań. Zawsze jest taka radosna, że chwi­lę to trwa, nim ludzie się zorientują.

Wasze e - maile

P: Droga P!

Jestem szefem położnictwa i ginekologii w szpitalu Lenox Hill na porodówce. Akurat byłem na dyżurze, gdy wpadła do nas rodząca kobieta ze swoją nastoletnią córką. Raptem chwilę później zostałem wezwany do następnego nagłego przypadku, ale i tak byłem pod wrażeniem tego, jak córka pomagała matce. Chciałem dowiedzieć się, jak się nazywa, żeby zarekomendować ją do Yale na kurs przygotowujący do studiów medycznych, który sam skończyłem. Jej matkę zarejestrowano pod nazwiskiem Rose, ale nigdzie nie mogę znaleźć danych córki. Możesz mi pomóc?

drpieprz

O: Drogi drpieprzu!

Myślę, że ten ktoś będzie miał wspaniały dzień.., nie, wspa­niałe życie!

P

P: Droga P!

Nie uważasz, że to raczej nie w porządku przyłączyć się do naprawdę zamkniętego stowarzyszenia, które coś znaczy dla swoich członkiń, a potem zupełnie zapomnieć o nim i nawet nie zadzwonić? To właściwie po co się przyłączać?

cnotka

O: Droga cnotko!

Nigdy nie zrobiłaś czegoś, czego potem żałowałaś?

P

Na celowniku

B chodzi po Owczej Łące z nosidełkiem od Burberry'ego i z opa­tuloną w środku małą siostrzyczką. Najwyraźniej B odnalazła w so­bie miękką i czułą stronę. S i jej słynny fotograf mody wybierają w Jeffreyu stroje do sesji zdjęciowej. Wybrali między innymi wy­szywany kryształami obcisły top bez ramiączek, do którego S zwy­czajnie nie miałaby co wsadzić. Albo planuje zafundować sobie implanty, albo wykorzystać atrapy, albo ten top jest dla innej dziew­czyny. .. N ogląda u Tiffany'ego nieskazitelne drobiazgi ze srebra dla małych dzieci. Może mi kupić grzechotkę, kiedy tylko zechce. W Five and Dime w Williamsburgu V i dziewczyna o czarnofioletowych włosach tańczą w szeregu congę razem z C i jego małpą. Bez komentarza. A gdzie był D? Bez komentarza.

Jeszcze jeden dzień do weekendu, a już słyszę plotki o imprezie.

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

prezentacja w szkole

- To jest Yale w kocyku dla dzieci, który kupiłam u Hermesa. A to ona i Kitty Minky, jak oglądają razem ze mną Śniadanie u Tiffany'ego na fotelu bujanym. Widzicie, nawet ma takie skar­petki kotki z malutkimi uszkami i wąsikami!

Piątkowe poranne spotkanie dziewczyn z najstarszej klasy Constance Billard to świętość. Na pól godziny siadały na podło­dze w maleńkiej, pustej sali na czwartym piętrze, piły cappucci­no, wymieniały się plotkami i opiniami na temat świeżo kupio­nych ciuchów. W ten piątek po raz pierwszy od urodzenia się Malej, Blair pojawiła się w szkole, więc pół godziny przezna­czono na prezentację.

- A tu śpi w swoim małym koszyczku.

- Och! - zachwyciło się jednocześnie trzydzieści dziewczyn.

- A skąd ma tę fantastyczną srebrną zabawkę, krowę prze­skakującą księżyc? - zapytała Laura Salmon.

- To od Tiffany'ego. Prezent.

Od Nate'a, dodała w myślach Serena, która siedziała na ubo­czu. Nate nawet dzwonił do niej z Tiffany'ego, żeby pomogła mu wybrać coś ładnego.

- Ten koszyk, w którym śpi, jest prześliczny - dodała Isabel Coates. - Bardzo mi się podobają te różowe wstążki na uchach.

Dzięki, pomyślała Serena. Zamówiła ten koszyk w butiku dla dzieci na południu Francji, skąd go jej przesiano.

- Był ręcznie wyplatany z witek wierzbowych przez mni­chów z Alzacji - wyrwało się Serenie. - Powinien zostać w ro­dzinie jako pamiątka rodowa.

Więc to znaczy, że to prezent także dla Blair.

Blair podniosła wzrok znad aparatu cyfrowego. Nie odzy­wały się do siebie z Sereną od czasu tego nieszczęsnego wspól­nego otwierania listów z college'ów. To było całkiem oczywi­ste, że hojne prezenty dla dziecka od Sereny i Nate'a przesłane matce Blair, byty tak naprawdę propozycją zawarcia pokoju. Ale Blair nigdy nie wybacza łatwo i nie zapomina szybko.

Zadzwonił pierwszy dzwonek. Stłoczona grupka dziewczyn jęknęła i zaczęła się rozchodzić, zabierając książki, ołówki, gumy, szczotki do włosów i wszystko, co potrzebne, żeby prze­żyć kolejny dzień. Ociągały się jednak, żeby podsłuchać kłótnię Sereny i Blair.

Serena nie ruszyła się z miejsca. Obejmowała kolana i patrzyła, jak Blair układa rzeczy w za małym, błękitnym plecaku Fendi.

- Ona jest śliczna - stwierdziła szczerze Serena.

Blair lekko uśmiechnęła się zadowolona z siebie. Tak, Yale była śliczna.

- Jak ci poszło w weekend? - zapytała zdecydowanie. - Gdzie zamierzasz studiować?

To było podstępne pytanie. Jeśli Serena powie, że w Yale, to z oczu Blair wystrzeli ogień, który spopieli Serenę. Jeśli powie, że do innej szkoły, to skłamie, bo tak naprawdę jeszcze się nie zdecydowała. Ale Yale było najbliżej miasta, był tam Lars i Whiffenpoofs, i panowała pewna sztywność typowa dla No­wej Anglii, która przypominała jej dom. Poza tym o ile zabawniej byłoby, gdyby ona, Nate i Blair znowu byli przyjaciółmi i poszli tam razem?

Przesunęła się na pupie po miękkim, czerwonym dywanie w stronę Blair i zaczęła jej tłumaczyć.

- Właściwie to się zakochałam. We wszystkich. We wszyst­kich szkołach. - Zaczerwieniła się i odgarnęła pasmo włosów za ucho. - Zakochałam się w moich przewodnikach. Wszyscy byli chłopcami i byli tacy...

Blair uniosła rękę i przewróciła oczami. Czy ludzie w ogóle się zmieniają?

- Nie chcę tego słuchać.

Właściwie to chciała i wiedziała, że Serena i tak jej powie.

- A co z twoim weekendem? - zapytała zaciekawiona Sere­na. - Jak było w Georgetown?

Blair znowu przewróciła oczami i dotknęła odruchowo wło­sów.

- Nie chcesz wiedzieć.

Serena wzruszyła ramionami.

- To nieważne. I tak dostaniesz się do Yale - stwierdziła z przekonaniem.

Zadzwonił drugi dzwonek, ale dziewczyny guzdrały się, zer­kając na Serenę i Blair ukradkiem, udając, że piją z pustych kub­ków cappuccino.

- Słyszałam, że Serena podpisała na przyszły rok wielki kontrakt jako modelka i odda Blair swoje miejsce w Yale. Blair musi tylko udawać, że jest Sereną - szepnęła do Isabel Coates Kati Farkas.

A Serena będzie udawała, że kim jest? Kate Moss?

- Słyszałam, że ona i Blair zamierzają zabrać do Yale swoje dzieci i założyć grupę wsparcia dla lesbijek z dziećmi - syknęła Isabel Coates.

- O mój Boże. Widziałam wczoraj Serenę u ginekologa mojej matki - wyrwała się Laura Salmon. - Czekałam na mamę i wtedy usłyszałam, jak Serena mówi mu, że złapała te wszyst­kie świństwa od facetów, z którymi spała w ten weekend. Fuj!

- Czekaj, myślałam, że się pokłóciły - zauważyła Kati. - Patrzcie, obejmują się.

Wszystkie zerknęły przez ramię na Serenę i Blair, które się przytulały.

- Nate dzwonił z dziesięć razy dziennie, żeby zapylać o cie­bie - mruknęła Serena, gdy przycisnęła policzek do twarzy Blair.

Blair zagryzła usta.

- Przysłał Yale naprawdę śliczną zabawkę.

- Wiesz, że cię kocha - powiedziała Serena, chociaż wcale nie musiała. - I wszyscy jesteśmy o wiele szczęśliwsi, gdy się nie kłócimy.

- Aha - zgodziła się Blair.

Ale Nate i tak będzie musiał osobiście się wykazać. Nie żeby Blair była taka trudna do zdobycia.

glinda, dobra wróżka i jej mały pomocnik

- Mogę tu usiąść? - zapytała Elise w porze lunchu w piątek.

- Nie wiem, po co chcesz tu siadać - burknęła Jenny.

Odkąd jej potworne zdjęcie pojawiło się w tym czasopiśmie, przemykała się ze spuszczoną głową i unikała za wszelką cenę publicznych miejsc. Już samo bycie w szkole było dość nieznośne. Ale ojciec zmusił ją do pójścia, więc teraz siedziała, jak zwy­kle, pod lustrzaną ścianą i piorunowała wzrokiem własne odbi­cie.

- Przyniosłam ci lody. - Elise usiadła po drugiej stronie i pchnęła deser w stronę Jenny.

Jenny odsunęła lody. Ogłosiła strajk głodowy.

- Nie jestem głodna. Właściwie to już miałam wyjść - doda­ła nadąsana.

Więc Elise znowu chciała się przyjaźnić? Szczerze mówiąc, Jenny miała to gdzieś.

Elise przelewała miód z małego plastikowego pojemniczka do filiżanki z herbatą, zaczynając małą ceremonię herbacianą, którą codziennie urządzała samotnie w czasie lunchu, odkąd pokłóciły się z Jenny.

- Po prostu posiedź ze mną przez chwilę - poprosiła, a w jej glosie pobrzmiewała desperacja.

Jenny zmarszczyła brwi.

- A dlaczego miałabym to zrobić?

Elise zamieszała herbatę i ostrożnie wypiła łyk.

- Nie wiem. - Rozejrzała się po sali, jakby kogoś szukała. - Bo cię proszę?

Jenny westchnęła ciężko i wstała.

- Słuchaj, idę do pracowni komputerowej, dobra? - Przy­najmniej mogła się tam schować przed złośliwym wzrokiem koleżanek, udając, że wysyła e - maile do przyjaciół, których nie miała. - Do zobaczenia.

Elise złapała ją za rękę.

- Czekaj. Siadaj. Poczekaj minutę.

Jenny wyrwała rękę.

- O co ci chodzi?

Piegowata twarz Jenny zaczerwieniła się jak burak.

- Ja tylko...

Wtedy Serena posadziła swój śliczny tyłek przy ich stoliku i Elise westchnęła z ulgą.

- Myślałam, że będę musiała usiąść na niej, żeby ją tu przy­trzymać - burknęła.

- Co jest grane? - dopytywała się Jenny.

Więc teraz Elise i Serena połączyły siły w torpedowaniu jej życia, żeby było jeszcze gorsze? Po prostu pięknie. Serena wyciągnęła z torby stertę czasopism.

- Zanim cokolwiek powiesz, pokażę ci tylko rzeczy, które robił Jonathan Joyce. - Przekartkowała pisma i zaczęła pokazy­wać jej zdjęcia. - To. I to. A jakie to jest super, nie?

Jenny patrzyła tępo na zdjęcia. Modelki wygłupiające się na łóżku w delikatnym makijażu albo całkiem bez, w starych ko­szulkach, workowatych, męskich spodniach. Dziewczyna siedząca z nogami podciągniętymi pod siebie, pijąca mleko. Mężczyzna całujący psa. Stewardesa śpiąca na lotnisku, przykryła płaszczem pilota. Nie było w tych zdjęciach niczego prowoka­cyjnego. Były po prostu dobre.

- Chce zrobić nam zdjęcia w sobotę na karuzeli w Central Parku - ciągnęła Serena. - Ciuchy są niesamowite. Jonathan zebrał już całą szafę ciuchów, które razem wybraliśmy. - Roz­promieniła się w uśmiechu do Jenny. - A najlepsze jest to, że cokolwiek włożymy do zdjęć, możemy potem zatrzymać.

Jenny nie wiedziała, co powiedzieć. Jasne, że brzmiało to nie­samowicie. A możliwość zatrzymania ciuchów to dodatkowy plus, ale skąd miała wiedzieć, czy to nie kolejny upokarzający numer w stylu „spójrzcie na tę dziewczynę Z wielkimi cyckami”.

- W sobotę wybieram się na imprezę urodzinową w Williamsburgu - sprzeciwiła się nieporadnie.

- Ale dopiero wieczorem - odparła Elise. - Mogłabym pójść z tobą na sesję i gwizdać w gwizdek albo wrzeszczeć za każdym razem, gdy uznam, że twoja godność jest narażona na szwank.

Zostaw sprawy w rękach Elise, a na pewno określi je facho­wymi terminami, wyczytanymi w poradnikach matki. Jenny skrzyżowała ręce na tej części ciała, przez którą jej godność była najbardziej narażona na szwank.

- Kazałam mu obiecać, że nie zrobi nam żadnych zbyt śmia­łych zdjęć - dodała Serena. - On i tak jest zainteresowany tylko naszymi twarzami.

Jenny przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze na ścianie. Miała ładną twarz, a ten słynny facet chciał ją sfotografować. Co w tym złego?

Wzięła głęboki wdech.

- No dobra, spróbujmy.

- Hura! - Serena objęła ją mocno. - Będzie niesamowicie, sama zobaczysz!

Pozostałe dziewczyny jedzące w stołówce spojrzały na nie zaciekawione.

- Może Jenny zgodziła się oddać tłuszcz z cycków do im­plantów dla Sereny - zasugerowała odważnie Mary Goldberg.

A może Serena znalazła idealny sposób, żeby uniknął spo­tkania z bandą wielbicieli z Ivy League, którzy przyjadą do niej w sobotę!

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

O CO CHODZI Z TĄ IMPREZA?

Otóż będzie na Brooklynie, a ludzie którzy ją urządzają, to nie ten typ, z którym zwykle się spotykamy towarzysko. Jednak w ten weekend praktycznie nie dzieje się nic poza tym, a impreza zależy nie od tych, którzy ją urządzają, ale od tych, którzy na nią przycho­dzą. Więc proponuję: wybierzmy się i zabierzmy ze sobą wszyst­kich, których znamy, i rozkręćmy zabawę. Łapiecie?

Wasze e - maile

P: Droga P!

Chodzę do Georgetown i słyszałam, że w tym roku tak wielu ludzi wybrało ten uniwersytet jako wyjście awaryjne, że te­raz pracownicy robią wszystko, aby przyciągnąć chętnych. Na przykład w ten weekend wysyłają grupę dziewczyn do Nowego Jorku, żeby zwerbowały wszystkie dzieciaki, które się dostały.

gshock

O: Droga gshock!

Czy ta grupa dziewczyn nie ma przypadkiem ufarbowanych na blond włosów i blizn po goleniu na nogach?

P

P: Droga P!

Jestem na Yale w ramach programu dla oficerów rezerwy, to znaczy, że moją naukę sponsoruje wojsko i jednocześnie odbywam służbę podstawową. Oficer odpowiedzialny za mój program dostał list od tej dziewczyny, która pisze, że jest na liście rezerwowych do Yale, ale wzięłaby udział w programie wojskowym, gdyby zagwarantowano jej miej­sce na uczelni. Wobec tego mój przełożony postanowił wy­słać mnie do Nowego Jorku, żebym się z nią spotkała. Dziewczyna napisała na dziwacznej papeterii z wzorkiem z butów i dołożyła do listu zdjęcie małej siostrzyczki, która nazywa się Yale. Ta dziewczyna to jakaś wariatka, nie?

żołnierka

O: Droga żołnierko!

Nie wiesz, w co się pakujesz. Dam ci radę: włóż hełm.

P

Na celowniku

N w FAO Schwarz próbuje wybrać między wypchanym kucem naturalnej wielkości a zabawką do łóżeczka, która odtwarza DVD i MP3. To miłe, że jest taki hojny i w ogóle, ale to zaczyna być śmieszne. S i J kupują, co dusza zapragnie u Bendela, podczas gdy przyjaciółka J, E, posłusznie taszczy za nimi torby. B zaznaja­mia siostrzyczkę z działem obuwniczym w Barneys, gdzie wszy­scy już znają jej imię. Dziesięciu przystojnych chłopaków śpiewa w pociągu z New Haven piosenkę z West Side Story. Ta przyjaciół­ka V, co chodzi z fretką, kupuje w sklepie monopolowym w Williamsburgu cały wór alkoholi. Chyba ktoś solidnie przygotowuje się do imprezy? Późnym wieczorem D siedzi samotnic w knajpce w Williamsburgu i pisze. Może urodzinowy wiersz dla V?

Sami nie zapomnijcie i nie zapomnijcie powiedzieć znajomym, żeby nie zapomnieli - jutro wieczorem zaszalejmy na Brooklynie.

Do zobaczenia na miejscu!

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

a on myślał, że nikt nie przyjdzie

- Wszystkiego najlepszego. - Dan wręczył Vanessie wiersz, który napisał dla niej, i oparł się o framugę drzwi. - Chciałem ci go dać, zanim wszyscy się zejdą.

- Tylko nie mów „o ile ktoś przyjdzie” - ostrzegła go Vanes­sa. - Przyjdą.

Oparła się o urny walkę w łazience i mrużąc oczy do odbicia w lustrze, nałożyła na usta fioletowoczarną szminkę Tiphany, potem usiadła na sedesie i zaczęła czytać na glos wiersz.

rzeczy które kochasz

czarne

podkute buty

martwe gołębie

brudny deszcz

ironia

ja

rzeczy które kocham

papierosy

kawa

ty i twoje ramiona z kości słoniowej

ale te rzeczy

zaczynają się nam gubić

- Dzięki - powiedziała Vanessa.

Złożyła kartkę i schowała ją do szuflady toaletki pod umy­walką, gdzie Ruby trzymała wszystkie swoje mazie do włosów i makijażu.

To była dość dziwna reakcja na wiersz, który miał być słodko - gorzki.

- Jezu, człowieku, powinieneś zacząć brać jakieś pigułki szczęścia - mruknęła z korytarza Tiphany. - Jak możesz pisać na urodziny dla dziewczyny wiersz, który jest taki melancholijny? - Odepchnęła Dana z przejścia, złapała szminkę leżącą na umywal­ce i pomalowała usta. - Na górze róże, na dole fiołki. - Pociągnę­ła Vanessę, żeby wstała, i pocałowała ją w policzek, zostawiając rozmazany fioletowoczarny ślad. Potem pocałowała ją w drugi policzek. - Słonko, wyglądasz seksownie cała w buziakach!

Dziewczyny zachichotały i obejrzały się w lustrze. Tiphany miała na sobie czarną jedwabną koszulkę na ramiączkach z sza­fy Ruby.

- Ładna bluzka - zauważyła Vanessa.

- Ładne spodnie - odparła Tiphany.

Vanessa pożyczyła od Ruby dół od piżamy w paski zebry, który właściwie całkiem nieźle komponował się Z czarną dżin­sową minispódniczką, czarną koszulką i wojskowymi butami. Skrzyżowanie Blondie z Sex Pistols.

Dan poszedł sobie, żałując, że Tiphany jak zwykle była cham­ska i podsłuchała jego wiersz. To co z tego, że nie był szczęśliwy, radosny i zabawny? Mimo wszystko to był miłosny wiersz. I za­wierał pewien przekaz, gdyby tylko Vanessa poświęciła chwilę, żeby go uchwycić.

- Pomyślałam, że dzisiaj jest dobry wieczór na małe prze­kłuwanie - ogłosiła Tiphany.

Vanessa spojrzała w lustro na odbicie Tiphany, która nie miała przekłutych nawet uszu.

- Serio? Gdzie na przykład?

Tiphany wyszczerzyła zęby i poruszyła złowróżbnie brwia­mi.

- Nie chodzi o mnie, głuptasie! Tylko o ciebie!

Kilka razy zadzwonił dzwonek z dołu. Tiphany złapała Vanessę za rękę i wyciągnęła z łazienki.

- Zaprosiłam parę osób. Nie masz nic przeciwko?

- Pewnie, że nie - odparła Vanessa, ciesząc się, że może uciec od rozmowy o piercingu.

Dan wpuścił gości i chwilę potem oddział ogromnych face­tów w zakurzonych, wysmarowanych farbą kombinezonach wmaszerował do mieszkania w roboczych buciorach.

- Cześć, chłopcy. - Tiphany wyciągnęła woskowy worek z salonu i otworzyła go. Był pełen półlitrowych butelek wódki Grey Goose. - To moja ekipa budowlana. Nie mówią za dobrze po angielsku. - Wręczyła każdemu butelkę, a jedną otworzyła dla siebie. - Czas się bawić!

Dan poszedł do kuchni i zrobił sobie kubek ohydnej kawy. Goście z budowy pachnieli rozpuszczalnikiem do farb i pew­nie byli psychopatami, tak samo jak Tiphany. Ale jeśli nie mówią po angielsku, nie będzie musiał z nimi rozmawiać, a to dobrze.

Vanessa nie miała nic przeciwko obecności bandy obcych facetów w mieszkaniu, o ile zachowywali się jak należy. Teraz przynajmniej to przypominało imprezę. Podeszła do sprzętu i włożyła płytę zespołu Ruby. Ponieważ to jej urodziny, trochę tęskniła za siostrą.

- „ Pocałuj mnie w tyłek!” - zawodziła Ruby z głośników.

- „Serena! Właśnie poznałem dziewczynę o imieniu Sere­na!” - na klatce schodowej rozległ się chór bardziej melodyj­nych głosów.

Frontowe drzwi nadal były otwarte. W korytarzu stał chło­pięcy blondyn, a za nim dziewięciu innych chłopaków, wszyscy w granatowych garniturach, krawatach z Yale i z czerwonymi różami w butonierkach.

- Serena już jest? - zapytał blondyn.

Właściwie to nie tyle zapytał, co wyśpiewał pytanie.

- Nieeee, jeeeeszczeee nieee - odpowiedziała, zawodząc Tiphany. - Ale weeejdźeieeee! - Podała każdemu butelkę wódki. - Tańczycie też czy tylko śpiewacie?

Dan stał w kuchni, palił jednego papierosa za drugim i żłopał kawę. Impreza zamieniała się w coś w stylu West Side Story - budowlańcy kontra śpiewacy. Może nawet się pobiją.

Vanessa przysiadła na parapecie i filmowała ludzi. Impreza rozwijała się w tak nieprzewidywalny sposób, że nie miała po­jęcia, co będzie za chwilę.

Wtedy frontowe drzwi uchyliły się i do mieszkania wpadła biała małpa w koszulce z monogramem C.

- Cukiereczek! - krzyknęła Tiphany, porywając małpkę na ręce. - Pierdzioszek śpi w szafie. Ale gdyby wiedział, że tu je­steś, założę się, że wyszedłby i pobawił się z tobą.

- Ktoś ma ochotę na cygaro? - zapytał Chuck Bass, wyma­chując garścią cygar. - Lokaj mojego ojca właśnie przywiózł całą walizkę z Kuby.

Lokaj?

Whiffenpoofs i ekipa budowlana Tiphany poczęstowała się cygarami. Tiphany zaniosła małpę Chucka do szafy, w której na dnie spał Pierdzioszek, zwinięty na ulubionym szarym swetrze Dana. - Bez żadnych wygłupów tam, dobra, dzieciaki? - powie­działa, przymykając trochę drzwi, żeby zapewnić zwierzakom odrobino prywatności. Odwróciła się do Vanessy. - A co teraz powiesz na przekłuwanie?

Vanessa uśmiechnęła się nerwowo.

- Właściwie to zawsze chciałam mieć kolczyk w wardze.

- Zrobione! - Tiphany złapała za koszulę jednego ze swoich krzepkich kumpli z budowy. - Lód, igły, wódka i zapałki. Do łazienki. Już - rozkazała, odpychając go.

Nagle w drzwiach pojawiły się cztery blondynki w szarych bluzach z Georgetown. Trzymały się za ręce.

- Jest już Blair Waldorf? - zapytała jedna z nich.

- Jeszcze nie - odparła Tiphany, jakby znała Blair przez całe życie. Podała każdej butelkę wódki. - A ja zajmuję się w łazien­ce piercingiem, gdyby któraś była zainteresowana.

Cztery dziewczyny spojrzały po sobie. Oczy błyszczały im z podniecenia. Zawsze chciały mieć takie same tatuaże. Takie same kolczyki w pępku to nawet jeszcze lepiej.

- Zróbmy to! - zawołały chórem.

Vanessa odłożyła kamerę i poszła za dziewczynami do ła­zienki. W końcu to jej urodziny. Czemu nie?

Bo będzie bolało jak diabli?

B i N

Yale miała niańkę na pełny etat, która mieszkała w pokoju razem z Myrtle. Ale za każdym razem, gdy Blair usłyszała płacz dziecka, pędziła do pokoju, nim zdążyła tam dojść niania, i głas­kała łysą główkę dziecka tak długo, aż się uspokajało. Robiła to tak regularnie, że opiekunka nawet nie wstawała, gdy słyszała płacz Yale przez elektroniczną nianię, bo już po chwili Blair gru­chała nad dzieckiem „Kto jest moją małą księżniczką?” głosem, którego nikt by się po niej nie spodziewał.

Jednak tego wieczoru niańka musiała zająć się pracą, bo Blair wychodziła.

- Wrócę za dwie godziny - obiecała siostrzyczce.

Taksówka wysadziła ją przy Broadwayu w Williamsburgu, na odcinku, który można było opisać tylko jako żałosny. Śmieci walały się po całym chodniku, a każde drzwi pomazane były graffiti. Blair podejrzewała, że ta dziwaczka z ogoloną głową, Vanessa, i jej siostra uważały, że mieszkanie w takim miejscu świadczy o tym, jakie są twarde, wyluzowane i nowojorskie. Blair jednak mogła się obyć bez tego wszystkiego, wielkie dzię­ki. Piąta Aleja wystarczała jej w zupełności.

Weszła na kawał betonu upstrzony gołębimi kupami, który służył za schodek, i zadzwoniła do mieszkania Vanessy. Zero reakcji. Zadzwoniła znowu. I ponownie: zero reakcji. Co ma teraz zrobić?

- Chyba zostawili otwarte drzwi - usłyszała znajomy glos.

Blair odwróciła się i zobaczyła Nate'a, który stał nieco niżej od niej, na chodniku. No proszę, oboje znaleźli się na Brookly­nie. Co za niespodzianka.

Jakby Nate nie był powodem, dla którego zjawiała się na tej imprezie.

- Przyszłam tylko zobaczyć, kto przyjdzie. Nie mogę zostać zbyt długo - powiedziała pośpiesznie.

Nate wyglądał na zmęczonego i trochę rozczochranego, ale w słodki sposób. Jakby zdrzemnął się w ubraniu. Właściwie to wyglądał właśnie tak, jak ona się czuła.

- Ja też - odpowiedział, nieśmiało przyglądając się Blair błyszczącymi, zielonymi oczami. - Ładnie wyglądasz. Podoba­ją mi się.., twoje włosy.

Blair dotknęła włosów. Nate był jedyną osobą na całym świe­cie, która zauważyła, że jej włosy są odrobinę ciemniejsze niż zwykle.

- Dzięki.

- Co tam słychać w domu, u dziecka i w ogóle? - zapytał.

Schował ręce do kieszeni, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić.

Ktoś wyrzucił przez okno butelkę wódki, która roztrzaskała się z pięć metrów od nich. Blair zeszła z betonowego schodka. Nie zamierzała wchodzić na górę, nie teraz.

- Yale jest... - Urwała, jakby szukała właściwych słów do opisania siostry. - Idealna - stwierdziła w końcu.

W jej oczach lśnił pełen szczęścia blask, którego nigdy wcześniej tam nie było.

- Chciałbym ją kiedyś zobaczyć - dodał Nate.

Blair wzięła go za rękę. Co robili na imprezie na Brookly­nie, na którą żadne z nich nie miało ochoty iść?

- Zobaczmy ją teraz.

W tym samym momencie zatrzymała się taksówka i wysie­dli z niej Serena, Jenny, Elise i dwóch facetów w podobnych, żółtych jak banany garniturach od Dolce & Gabbana. Podjecha­ła kolejna taksówka i wysiadły z niej cztery modelki w strojach Carmen Mirandy z misami owoców na głowie. Podjechała na­stępna taksówka z modelkami i Raves - tak, cały zespół minus lider, który właśnie odszedł.

- Nasza limuzyna padła, więc musieliśmy wziąć taksówki - wyjaśniła Jenny, chichocząc wesoło.

Blair złapała mocniej Nate'a za rękę i pociągnęła w stronę pustej taksówki.

- Chodź.

Serena mrugnęła do nich, gdy pakowali się na tylne siedze­nie.

- Wy dwoje, tylko nie rozrabiajcie!

Blair uśmiechnęła się i oparła głowę na podgłówku ze sztucznej skóry. Noga Nate'a dotykała jej uda i Blair cała płonę­ła od ciepła jego ciała. Czuła się jak Sandy z Grease, kiedy od­jeżdżała z Dannym podrasowanym wozem, zostawiając wszyst­kich na zabawie szkolnej. To było zawsze całkiem jasne dla Blair, co polem zrobią Sandy i Danny, skoro Sandy miała na sobie te seksowne, skórzane spodnie i w ogóle. Nic mógł oderwać od niej rąk.

Tylko ciebie chcę, och, kochanie!

Nate wsunął dłoń między kolana Blair i tak ją zostawił.

Och, ona na pewno nie będzie rozrabiać.

J podróżuje ze świtą

Dan ledwo poznał siostrę. Ona i Serena wpadły na imprezę i wyglądały jak gwiazdy filmowe w takich samych turkusowo - czarnych legginsach w paski, białych, spiczastych bulach do kostek i turkusowych skórzanych kamizelkach. Włosy miały roztrzepane, usta pomalowane na jaskrawy róż, a na powiekach sztuczne rzęsy.

Skrzyżowanie motocyklistki z lat osiemdziesiątych i Ekipy wyrzutków.

Żeby było jeszcze lepiej, za nimi zjawiła się ekipa modelek i ludzi od mody prosto z sesji zdjęciowej oraz członkowie bar­dzo nowego i bardzo popularnego zespołu Raves. Elise też się zjawiła, w pomarańczowym jednoczęściowym kombinezonie, który podarował jej Jonathan Joyce za to, że była taka kochana w czasie sesji.

Jenny podeszła nonszalancko do Dana i pocałowała go w po­liczek.

- Wszystkiego najlepszego! - pisnęła, chociaż doskonale wiedziała, że to nie jego urodziny. Bawiła się jednak jak nigdy w życiu i jechała na adrenalinie. - Gdzie Vanessa?

Dan wsadził do ust dziewięćdziesiątego papierosa tego wie­czoru i zapalił go szybko.

- W łazience, przekłuwa sobie wargę - odparł z goryczą.

- Super! - Jenny znowu pocałowała go w policzek. - Ale impreza!

Zespól zaczął rozstawiać sprzęt w salonie. Elise podeszła, żeby odciągnąć Jenny.

- Przepraszam. Danielu, chciałabym coś pokazać Jennifer. - Złapała Jenny za łokieć. - Musisz to zobaczyć. W szafie.

Czyżby zwierzaki poszły na całość?

Dan nie wiedział, czym tak się martwił. Jenny nic się nie stało. Może to jest ta różnica miedzy czternastolatkiem i osiemnastolatkiem. Kiedy masz czternaście lat, coś, co dziś wydaje się końcem świata, jutro może całkiem pójść w zapomnienie. Kiedy masz osiemnaście lat, twoje życie zbliża się właściwie do końca.

Och, błagam! On nawet nie skończył osiemnastu lat!

Zespół zaczął grać i natychmiast ludzie zaczęli podskakiwać. W ciągu ostatniej godziny do mieszkania sączył się równy stru­mień i pokoje były już zapchane dzieciakami ze wszystkich pry­watnych szkól na Manhattanie. Teraz, kiedy w drugim semestrze ostatniej klasy nie było ważne, czy znali Vanessę, czy nie. Daj im tylko pretekst, żeby poszaleć, a ludzie natychmiast się zjawią.

Dan nie miał specjalnie ochoty na taniec i szaleństwo. Za­miast tego postanowił się upić. Poszedł do salonu, złapał butel­kę wódki z na wpół opróżnionego worka Tiphany, a polem przy­kucnął pod ścianą, żeby pić i patrzeć na zespól. Chuck Bass tańczył z dziewczyną z Georgetown. Świeżo przekłuty pępek dziewczyny był zaklejony plastrem, a metalowy gwizdek na łań­cuszku na szyi podskakiwał i uderzał ją w mocno zadarty nos.

Zważywszy na to, z kim tańczy, gwizdek może jej się na­prawdę przydać.

Dziewczyna w mundurze polowym, w hełmie i z tabliczką identyfikacyjną podeszła do Dana i zasalutowała mu.

- Widziałeś Blair Waldorf? - zapytała.

Dan pokręcił głową i pociągnął potężny łyk wódki. Nie był za bardzo pewien, czym to się objawi, ale czuł, że jego własne szaleństwo jest już całkiem blisko.

S nie panuje nad swoimi chłopcami

Serena tańczyła z dwoma gejami, stylistami z sesji zdjęcio­wej. Ich żółte garnitury gryzły się z turkusowo - czarnymi leg­ginsami w tak jaskrawy sposób, zupełnie w stylu lat osiemdzie­siątych, że nie miała dość.

- Serena? - wysoki chłopak w okularach w srebrnych opraw­kach pojawił się przed nią i wziął ją za rękę. Serena przestała tańczyć, serce biło jej szybko. To był Drew, z Harvardu. A może z Brown?

- Cześć - powiedziała powoli, trzepocząc sztucznymi rzę­sami. Wskazała na zwariowane pasiaste legginsy i spiczaste, białe buty. - Widzisz, tak się zwykle ubieram.

Starała się umieścić Drew we właściwym miejscu. Chłopcy już zdążyli jej się pomieszać. Grał na ksylofonie czy był mala­rzem?

Drew uśmiechnął się lekko. Wyglądał trochę niepewnie W porządnie zaprasowanym komplecie od J. Crew i brązowych, zamszowych butach. Wyglądało to tak, jakby nie mógł się do­czekać, kiedy Serena powie „Zwijajmy się z tej dziury i chodźmy na kawę gdzieś, gdzie jest miło i cicho”.

Serena zawahała się. Chciała być taką dziewczyną, napraw­dę chciała. Dziewczyną, która pije kawę ze swoim chłopakiem. Jak para. Ale nie chciała tego dość mocno, żeby odpuścić sobie imprezę.

Nagle ktoś złapał ją w talii i pochylił naprawdę mocno. Serenę zatkało, gdy spojrzała na twarz o mocnej, kwadratowej szczęce nierozgarniętego kolegi z pokoju Drew.

- Och! - zawołała z szeroko otwartymi oczami.

- Pamiętasz Wade'a? - powiedział Drew, sprawiając wraże­nie jeszcze bardziej speszonego. - Upierał się, żeby przyjechać.

Wade przyciągnął ją do siebie i pocałował w usta. Cmok!

- Nie cieszysz się? - zapytał.

Serena nie chciała wyjść na łatwą, ale musiała przyznać, że się cieszy. Jeśli o nią chodzi, im więcej, tym weselej. Drobna kobieta o jasnorudych włosach z grzeczną, czarną torebką od Kate Spade przyciśniętą do boku zapytała:

- Znasz Nate'a Archibalda?

Serena pokiwała głową.

- Już wyszedł.

Drew nadal stał obok niej, z dłońmi w kieszeni, i wyglądał, jakby potrzebował jakiegoś zajęcia.

- To mój przyjaciel Drew - przedstawiła go kobiecie. - Stu­diuje w...

- Harvardzie - dokończył Drew, wyciągając dłoń w ten swój niezręczny, uroczy sposób.

Na drugim końcu pokoju Whiffenpoofs zaczęli robić chórki dla Raves. Brzmieli fantastycznie. Serena stanęła na palcach i pomachała do nich, a chłopcy przesłali jej całusa. Ale czy ko­goś nie brakowało? Artysty z Brown. Czyżby nie kochał jej tak jak reszta?

Kochał i to jeszcze jak.

Ludzie tłoczyli się przy oknach, wyglądając na coś, co dzia­ło się na ulicy.

- Weźmiesz mnie na barana? - poprosiła słodko Wade'a.

Wade podniósł Serenę do okna, a ona spojrzała ponad gło­wami wyglądających, żeby sprawdzić, co jest grane. Na ulicy ktoś malował sprayem w odcieniach zieleni i złota. To Christian. Jego ciemna głowa pochylała się w skupieniu nad pracą. W miarę jak malowidło nabierało kształtu, stało się jasne, że to portret Sereny z zielonymi motylami we włosach i złotymi skrzydłami wyrastającymi u ramion, jakby była jakimś przepięknym anio­łem.

Serena zachichotała zawstydzona krzykliwym uwielbieniem ze strony Christiana, ale jednocześnie rozkoszowała się tą sytu­acją. Może tak naprawdę nie szukała prawdziwej miłości. Może tylko.., miłości. A miłości wokół niej nie brakowało.

grzechotka B podnieca N

- Idź tą stroną pokoju - szepnęła Blair. - Tam jedna deska trzeszczy.

Nate ruszył za nią do pokoju dziecinnego, oświetlonego je­dynie światłem lampki nocnej w kształcie księżyca, w stronę koszyka wyłożonego białą koronką, w którym spała Yale. W ką­cie obok okna stał jabłkowity kuc naturalnej wielkości, którego Nate kazał przysłać z FAO Schwarz. Patrzył na nich jak war­townik.

Dziecko leżało na plecach zawinięte w różowy kocyk. Twa­rzyczkę miało pomarszczoną, czerwoną i nowiutką.

- Popatrz, jak jej oczka ruszają się pod powiekami - szepnę­ła Blair. - Coś jej się śni.

Nate nie potrafił wyobrazić sobie, co może się śnić komuś tak nowemu na tym świecie, ale podejrzewał, że to musiało być coś podobnego do jego snów po tym, jak solidnie przypa­lił. Nic się w nich nie działo, po prostu czuł. I zawsze budził się głodny.

Blair sięgnęła do koszyka i wyjęła srebrną grzechotkę. Wy­glądała jak maleńka sztanga.

- Należała do mnie, gdy byłam mała. - Obróciła ją. - Widzisz maleńkie ślady po zębach?

Podała grzechotkę Nate'owi. Na pierwszy rzut oka wyda­wała się gładka, ale kiedy przyjrzał jej się uważnie, zobaczył setki wgnieceń. To żadne zaskoczenie, że Blair od samego po­czątku była nieposkromiona w gryzieniu, obsesyjna i agresyw­na. Ale teraz był w niej spokój, jakby uspokajanie dziecka na­uczyło ją wyciszać siebie.

Nate oddał grzechotkę, która hałaśliwie zagrzechotała. Yale natychmiast zaczęła się kręcić i szlochać, wymachiwać nóżka­mi i rękoma we wszystkich kierunkach. Jej mała twarzyczka zmarszczyła się jak suszona morela.

Blair pochyliła się nad koszykiem i wzięła siostrę na ręce.

- Ćśśś - szepnęła. - To nic takiego. Śpij dalej. - Pokołysała Yale, aż dziecko przestało marudzić. Potem położyła je z po­wrotem i opatuliła kocykiem. - No proszę. Spij już - powiedzia­ła znowu i spojrzała na Nate'a.

- Jest piękna - powiedział łamiącym się głosem.

W milczeniu wziął Blair za rękę i wyciągnął na korytarz. Zamknęła drzwi do pokoju dziecka. Nate objął ją mocno i przy­cisnął gwałtownie usta do jej warg.

- Moich rodziców nie ma w domu - szepnął jej we włosy.

W mieszkaniu panowała taka cisza, że Blair prawie słyszała bicie swojego serca. Tyler i Aaron oglądali filmy w bibliotece, a matka z Cyrusem wyszli. Ale nie mogła pójść do łóżka z Nate'em, kiedy Yale spała niewinnie w pokoju obok. Zamknęła oczy, pocałowała go i powiedziała:

- Dobrze, jestem gotowa.

Wreszcie.

J nie może się doczekać skandalicznej przyszłości

Jenny nigdy nie była wielką tancerką, ale jak mogła nie tań­czyć w tych zwariowanych spiczastych białych butach? Niesa­mowite w skórzanej turkusowej kamizelce było to, że trzymała wszystko na miejscu. Żadnego podskakiwania. Żadnego przy­padkowego obijania się. Żadnego falowania. Ale nawet bez tej kamizelki dobrze by się bawiła. Lepiej niż dobrze.

Raves przestali grać i ogłosili, że robią sobie krótką prze­rwę. Za to Whiffenpoofs dopiero się rozkręcali.

- „Raz, dwa, i raz, dwa, trzy” - zaczęli śpiewać zgodnym jak zawsze chórem a cappella. - .Jenny, och. Jenny” - zaczęli nucić dla niej. - „Mała siostrzyczka Sereny. Jennifer. Nie są do siebie podobne. Jedna wysoka, druga niska, ale to najbardziej szalone dziewczyny na świecie”.

Serena podeszła i objęła Jenny, kołysząc się w rytm piosen­ki. Pozostali imprezowicze kręcili się po pokoju, nie zwracając specjalnej uwagi na nic, skoro prawdziwa muzyka się skoń­czyła.

- .Jennifer ma cyce jak donice” - zaśpiewał głośno pijany Chuck Bass.

Zataczając się i kręcąc tyłkiem, przeszedł obok dziewczyn. Na ramieniu miał małpę, a na głowie wojskowy beret. W pokoju rozległy się chichoty.

Ups.

- Wiesz, że kiedyś to zrobili? - dziewczyna z Scaton Arms szepnęła do przyjaciółki. - Przyłapali ich w październiku na imprezie. W łazience. Była całkiem naga, a Chuck dorwał się do niej w toalecie.

- Myślałam, że jest gejem - stwierdziła dziewczyna w no­wiutkiej koszulce z Vasar.

- „Każdy chce złapać Jenny za wielkie cyce!” - zawodził wstrętnie Chuck.

- „Chuck Bass ma owłosiony tyłek!” - odgryzła się Serena. - Olej go - powiedziała do Jenny.

Ale zamiast zrobić się sina ze złości i wstydu, Jenny chicho­tała. Dwa tygodnie temu występ Chucka dobiłby ją. Ale teraz wszyscy śmiali się z niego, a nie razem z nim. Mając już za sobą skandal, a właściwie dwa albo trzy, z których wyszła cało, stała się bardziej elastyczna. Miała swoją przeszłość, swoją historię. Była dziewczyną, o której ciągle się mówi. Z wielkimi piersiami i z całą resztą, ona - Jennifer - skazana była na sukces.

A jeśli trafi jej się wyjątkowo paskudny zakręt w życiu i wszystko popsuje się tak, że nie da się tego naprawić, to za­wsze może wyjechać do szkoły z internatem, jak groził jej oj­ciec. Wtedy będzie mogła stworzyć sobie nowy wizerunek. Może nawet wróci ze szkoły z internatem i stworzy nową siebie, tak jak zrobiła to Serena.

Może nawet będzie miała tylu chłopaków co Serena. Pew­nego dnia.

D odkrywa nowy talent

- Mogę wziąć dymka, brachu? - zapytał Damian Polk, gita­rzysta grupy Raves i jeden z ulubionych muzyków Dana.

Dan był zbył pijany, żeby obecność gwiazdy zrobiła na nim wrażenie. Wyciągnął pogniecioną, do polowy opróżnioną pacz­kę cameli, którą otworzył pół godziny temu. Damian zapalił pa­pierosa żółtą plastikową zapalniczką Dana. Gitarzysta miał na sobie płócienny brązowy płaszcz wojskowy ze słowami po fińsku - albo czymś w tym rodzaju - wypisanymi w przypadko­wym układzie czarnym kolorem. To był taki płaszcz, jaki ucho­dził tylko na kimś naprawdę sławnym.

- Nie wiesz przypadkiem, kto tu mieszka? - zapytał.

- Ja - odpowiedział pijany Dan. - Tak jakby. Z dziewczyną. To mieszkanie jej starszej siostry, ale ona wyjechała. - Postano­wił nie wspominać o Tiphany. Wolał myśleć, że Tiphany nie istnieje. Jak się teraz nad tym zastanowił, to skojarzył, że przez cały wieczór nie widział ani Tiphany, ani Vanessy. Jak długo może trwać przekłuwanie, zastanawiał się. W głowie mu się ćmiło od wódki.

Damian pokiwał głową w zamyśleniu.

- A masz pojęcie, kto napisał te wszystkie piosenki w oprawio­nych w czarną skórę notatnikach, które leżą w drugim pokoju?

Dan zaczął się nagle zastanawiać, czy nie zemdlał i czy ta rozmowa przypadkiem mu się nie śni.

- Wiersze - poprawił go i zamrugał, słysząc radosną piosen­kę, którą śpiewali dla jego siostry Whiftenpoofs. Wysoki chło­pak w okularach w drucianych oprawkach i niska kobieta o jasnorudych włosach tańczyli w salonie tango. - To moje wiersze. - Spróbował wstać, ale kostki mu się wykrzywiły i znowu opadł na ścianę. Jeśli w końcu się nie niszy, to się zsika.

Damian odsunął płaszcz do tyłu i przykucnął przed Danem.

- Mówię ci człowieku, to są piosenki.

Dan gapił się nieprzytomnie na słynną dwunastocentymetrową bliznę, która przecinała równie słynne czoło Damiana. Miała być po wypadku na rowerze do akrobacji. Uszkodziło mu też mózg, czy jak?

- Człowieku, to ja je napisałem - upierał się. - To są wier­sze.

- Piosenki. Piosenki, piosenki, piosenki. - Damian wyciąg­nął dłoń i pomógł Danowi wstać. - Chodź, pokażę ci.

Dan, zataczając się, ruszył za Damianem, wpadając na ludzi i bełkocząc „przepraszam”.

- Kiedy zaczniecie znowu grać? - ktoś wrzasnął.

- Niedługo, dupku - mruknął Damian i pokazał fucka.

Pokój Vanessy był równie zatłoczony co salon. Pozostali członkowie zespołu przysiedli na łóżku i grzebali w notatnikach Dana.

- Widziałeś ten? Ma tytuł Zdziry - powiedział do Damiana gitarzysta basowy, pokazując wiersz. - To byłaby superballada miłosna, wściekła. Idealna piosenka na środek koncertu. Zwłaszcza po tej śmiesznej Zabić fretkę.

Dan gapił się na nich. Nadal istniała spora szansa, że śni albo umarł, po tym jak nadepnął na niego któryś z ogromnych kolesiów Tiphany z budowy.

Damian pchnął go przed siebie.

- Znalazłem gościa, który je napisał. Wygląda dość dobrze, żeby u nas śpiewać.

Dan. chwiejąc się, stanął przed resztą. Śpiewać?

- A potrafi? - zapytał perkusista, obrzucając Dana spojrze­niem od stóp do głów i ciągnąc się za dziwaczne, przerażające wąsy. Raves mieli specyficzny styl. Trochę kojarzyli się ze star­szym bratem, trochę z seryjnym mordercą.

Śpiewać?

Damian klepnął Dana w plecy.

- Spróbuj, co? To w końcu twoje piosenki. Zaśpiewaj je tak, jak chcesz. Gramy dość głośno, więc możesz sobie powrzeszczeć. - Znowu poklepał Dana. - Po prostu mają dobrze brzmieć, jasne?

- Jasne.

Poszedł za zespołem do salonu. Miał wrażenie, jakby jego ciało było marionetką w rękach jakiegoś maniakalnego lalkarza z pokręconym poczuciem humoru. Po chwili zorientował się, że zdejmuje koszulę.

Cóż, w końcu był w zespole.

Perkusista walnął kilka razy w bębny i w pokoju rozległ się szmer oczekiwania.

- Zagramy najpierw Zabić fretkę, dobra? - zapytał Dana. Dan kiwnął głową. Ledwo znał słowa, ale był tak zalany, że ledwo artykułował.

Gorączkowy, ostry rytm uzupełniała falująca melodia na basie. Muzyka idealnie pasowała do wiersza albo piosenki, czy jak to tam, do cholery, nazwać.

- .Jesteś głodna? Coś tu mam dla ciebie! Zdychaj, fretko! Zdychaj!” - wrzasnął do mikrofonu Dan. - .Zmęczyłaś się? Chodź, to cię uśpię! Zdychaj fretko! Zdychaj!”

- Zdychaj fretko! - zanucili w chórku Whiffenpoofs.

Pokój był pełen i ludziom natychmiast udzieliło się szaleństwo chwili. Zaczęli tańczyć pogo i zrzucać ubrania.

Dan zerwał z siebie koszulkę. A co, do cholery? Pokazał wszystkim fucka.

- „Chcesz więcej? To sobie weź! Zdychaj, fretko! Zdychaj!”

No dobra, może był kompletnie zalany, ale i tak lepsze to niż rozczulanie się nad sobą i siedzenie w zakurzonym kącie.

Przynajmniej teraz wiedział, po tych wszystkich latach, że pisał pokręcone, chore piosenki, a nie wiersze.

V dostaje kopa w tyłek

- Ej, jest tu ktoś, kto nazywa się Vanessa? - pod łazienką wrzasnął jakiś facet.

- Tak? - odkrzyknęła Vanessa i uchyliła drzwi.

Przez ostatnie pół godziny siedziała pochylona nad urny wal­ką i lała zimną wodę na wargę, która i tak krwawiła.

Facet wsadził jej do ręki telefon. Był bez koszuli, a na piersi miał tatuaż z wężem.

- Ta sama suka dzwoniła już chyba z pięć razy. Nie łapie, że próbujemy tu słuchać muzyki?

Vanessa wzięła telefon i wsunęła słuchawkę między poli­czek a ramię, podczas gdy Tiphany przykładała jej do wargi lód.

- Słucham?

- Hej, mówi twoja siostra, pamiętasz mnie? - wrzasnęła ze słuchawki Ruby. - Co tam do cholery się dzieje?

- Mam imprezę - wyjaśniła Vanessa, chociaż to właściwie niczego nie wyjaśniało. Ruby doskonale wiedziała, że Vanessa nie ma absolutnie żadnych przyjaciół poza Danem.

- Ach, szanowna jubilatka? A któż to się zjawił na tej imprezie?

Vanessa zerknęła na Tiphany.

- To twoja siostra? - zapytała Tiphany, bezgłośnie tylko po­ruszając ustami.

Vanessa pokiwała głową, a Tiphany wcisnęła jej do ręki garść lodu.

- Do zobaczenia potem.

Kopnięciem odsunęła walające się po podłodze nasiąknięte krwią ręczniki, a wychodząc, zostawiła za sobą otwarte drzwi. Kakofonia muzyki i wrzasków oraz smród papierosów i wódki prawie zwalił Vanessę z nóg.

- Czy to Raves.., na żywo? MTV zatrudniło cię do nakręce­nia klipu, czy co? - dopytywała się Ruby.

- Nie bardzo wiem - odparła szczerze Vanessa.

Wiedziała, że impreza nabrała rozmachu od czasu, kiedy znik­nęła w łazience, ale nie zdawała sobie sprawy, do jakiego stopnia.

- W każdym razie mieszka z nami Tiphany.

- Jaka Tiphany?

- Tiphany. Dałaś jej klucz. Powiedziała, że pozwoliłaś jej zatrzymać się tak długo, jak będzie chciała. Śpi na twoim łóżku.

Ruby przez chwilę milczała.

- Czekaj no, chyba wiem, o kim mówisz. Ma fretkę, tak? Zjawiła się z całą tą historyjką, jak to podróżowała po świecie i robiła przeróżne rzeczy. I potrzebuje miejsca, gdzie przez jakiś czas mogłaby przekiblować?

Zgadza się.

- Nie mogę uwierzyć, że nadal ma klucz. Nie pamiętasz tej historii o dziewczynie, która pomieszkiwała cichaczem w miesz­kaniu, kiedy się do niego wprowadziłam? W końcu zmusiłam gospodarza, żeby się jej pozbył. Przez cały czas zachowywała się, jakbyśmy były najlepszymi przyjaciółkami.

To bardzo przypominało Tiphany.

- Ale ona nawet nie jest stąd - zawahała się Vanessa. - Ona jest z całego świata. Tęskni za podróżami. - To była ulubiona kwestia Tiphany, ale kiedy Vanessa ją powtórzyła, zabrzmiała idiotycznie.

- To chodzący przypał - poprawiła ją Ruby. I pasożyt. Zało­żę się, że odkąd się zjawiła, ani razu nie płaciła za jedzenie, ani nic takiego. Może z wyjątkiem alkoholu.

Vanessa nie wiedziała, co powiedzieć. To była prawda. Przez ponad tydzień wraz z Danem praktycznie żywili Tiphany.

- Poza tym nie wolno trzymać zwierząt w tym domu. Przez fretkę mogą nas eksmitować. Wykop ją, skarbie. W porządku?

Vanessa prawie się rozpłakała. Jak mogła być tak głupia, żeby pozwolić dziewczynie, której nawet nie znała, przejąć kon­trolę nad własnym życiem? Historia jak z Trującego bluszczu, okropnego filmu z Drew Barrymore, który sama wypożyczyła, do czego Vanessa musiała przyznać się z pewnym zażenowa­niem. Zła dziewczyna grana przez Drew wprowadza się do nie­winnej panienki i kompletnie niszczy jej życie.

- Zadzwonię jutro, dobrze? - obiecała Ruby.

- Dobrze. - Vanessa rozłączyła się.

Dłonie jej drżały. Rzuciła telefon do umywalki i wpadła do salonu, zapominając o krwawiącej wardze.

Chryste.

W mieszkaniu były tłumy. Dziewczyny z Constance Billard, Seaton Arms i innych szkól, z którymi Vanessa wolała nie mieć nic do czynienia, tańczyły pogo i ocierały się tyłkami o biodra chłopaków ze Świętego Judy i Riverside. Członkowie ekipy budowlanej Tiphany, którzy - jak podejrzewała teraz Vanessa - byli zawodowymi włamywaczami, albo jeszcze gorzej, atako­wali ścianę salonu oskardem. Fretka Tiphany i małpa Chucka ganiały się i obłapiały na materacu Ruby. Sama Tiphany stała przed telewizorem i puszczała dla wszystkich jeden z filmów, który Vanessa zrobiła parę miesięcy temu. Ale gdzie był Dan? Czy to ona go ignorowała, czy on ją?

Przepychając się przez tłum, Vanessa rzuciła się na Tiphany i wyszarpała jej z ręki pilota.

- To prywatna rzecz! - wrzasnęła, wytyczając telewizor. Po trochu czuła, jak wraca jej dawne, wściekle, okropne ja.., i to było cudowne uczucie. A jeszcze bardziej wkurzało ją to, że to Tiphany je ukradła.

Zuch dziewczyna.

Tiphany zaśmiała się tym swoim głupawym, głośnym śmie­chem, który mówił: „czy nie jesteśmy najlepszymi przyjaciółkami?”

- Dan to nudny poeta i kiepski aktor, ale połącz obydwu i patrz, co otrzymasz! - Wskazała na drugi koniec salonu.

Vanessa spiorunowała ją wzrokiem i odwróciła się, żeby zo­baczyć, co jej pokazywała. Nic rozumiała, jak mogła tego nie za­uważyć. Na obróconej skrzynce od mleka stał Dan, spocony i bez koszuli. Gryzł mikrofon, wypluwając słowa wierszy i udając, że to piosenki. Odwróciła się z powrotem. Zajmie się nim później.

- To bluzka mojej siostry - stwierdziła spokojnie. - Odłóż ją z powrotem.

Tiphany otworzyła usta.

- Masz na sobie jej spodnie.

- Ale to moja siostra. Oddawaj bluzkę - rozkazała Vanessa. - A potem poszukaj swoich przyjaciół, cholernej fretki i wynoś się stąd, do cholery.

Nagle ogarnęła ją złość, która narastała w niej od rozmowy z siostrą. To były jej urodziny, a wszyscy mieli kompletnie w no­sie fakt, że niszczą jej mieszkanie.

- Wypieprzać stąd! - wrzasnęła. - Macic wszyscy stąd wypieprzać!!

Oczywiście nikt jej nie słyszał, nie ponad zgiełkiem pijac­kiego zawodzenia Dana.

Vanessa miała jednak jedną przewagę. To było jej mieszka­nie i wiedziała, gdzie jest skrzynka z bezpiecznikami. Przepy­chając się obok na wpół nagiego, spoconego chłopaka i jego zataczającej się, zalanej dziewczyny, wpadła do kuchni, weszła na blat i otworzyła metalową skrzynkę nad kuchenką. Pstryknę­ła kilkoma przełącznikami i muzyka ucichła, a jedyne światło, które zostało, świeciło nad jej głową.

- Wszyscy wynocha! - wrzasnęła ponownie.

Jej usta rozdziawiły się nienaturalnie szeroko, jak u Lucy w Fistaszkach, gdy poważnie wkurzyła się na Charliego Brow­na. Bolało to jak cholera, bo miała świeżo przekłutą wargę.

- Co, do cholery? - zapytał gość w samych pomarańczo­wych bokserkach.

- Kto to, do cholery, jest? - jęknęła jego dziewczyna.

Ale to były dobrze wychowane dzieciaki, a nikt nie lubi sie­dzieć na imprezie, na której nie jest miłe widziany. Powoli lu­dzie zaczęli wychodzić. Vanessa miała nawet wrażenie, że sły­szy odległy odgłos oskarda, obijającego schody.

Usiadła na kuchence, uderzając wojskowymi butami o drzwicz­ki piekarnika, i patrzyła, jak wszyscy wychodzą.

- Dlaczego nie poprosiła, żebyśmy ściszyli, czy coś takie­go? - ktoś burknął.

- Co mamy teraz zrobić? Jest dopiero północ - narzekał ktoś inny.

Oczywiście Chuck Bass znalazł idealne rozwiązanie.

- Przenosimy imprezę do mnie!! - wrzasnął, zabierając mał­pę i wsadzając ją pod koszulę. Objął dwie blondynki z George­town. - Możecie nawet u mnie zanocować, jeśli chcecie.

Tiphany przeszła obok kuchni w samym czarnym staniku, któ­ry prawdopodobnie też należał do Ruby. Rzuciła czymś w Vanessę.

- Masz tę cholerną koszulkę.

Vanessa nie uważała, żeby tego typu zachowanie zasługi­wało na reakcję. Patrzyła z zadowoleniem, jak Tiphany łapie fretkę za skórę na karku i ciągnie marynarski worek przez salon w stronę drzwi.

Nie grozi jej bezdomność. Chuck ma mnóstwo wolnego miejsca.

V i D, i słowa

Wychodzili już ostatni maruderzy. Vanessa włączyła z po­wrotem korki i oglądała teraz szkody. Będzie musiała wynająć ekipę do sprzątania, bo inaczej sobie nie poradzi. Może znajdzie sposób, żeby obciążyć kosztami Tiphany.

Dan na czworakach szukał koszuli i butów. Nierówna grzyw­ka opadła mu na oczy, więc praktycznie nic nie widział.

Vanessa zeskoczyła z kuchenki.

- Możesz zostać - powiedziała cicho.

W końcu to, co się stało, to jej wina. Gdyby nie dała się tak wciągnąć tym bzdurnym opowieściom Tiphany, mieszkaliby razem z Danem i świetnie by sobie dawali radę, zamiast pogrążyć się w tej katastrofie.

Dan znalazł jeden but Pumy i włożył go. Zawsze to lepsze niż nic. Wstał. Dolna warga Vanessy była pokryta zaschłą krwią, ale mimo to Vanessa wyglądała lepiej, niż on się czuł.

- Muszę dogonić kapelę. Chcą, żebym dla nich śpiewał - wybełkotał pospiesznie.

Vanessa nie miała pojęcia, o czym Dan mówi. Może gdyby usiedli razem i porozmawiali tak jak zawsze, sprawy by się nie wyjaśniły.

- To moje urodziny - przypomniała mu, próbując panować nad łamiącym się głosem. - Przeczytasz mi wiersz, który dla mnie napisałeś?

Dan pokręcił głową.

- To piosenka, to wszystko są piosenki.

- Nieważne. - Vanessa wyjęła kartkę z szuflady w łazience, ciesząc się, że żadna wścibska dziewczyna nie grzebała tam, szukając żelu do włosów albo czegoś w tym rodzaju, i nie za­brała wiersza.

Podała Danowi kartkę i usiadła naprzeciw niego. Co za ulga - wreszcie byli sami, nawet jeśli ściany wokół nich się kruszyły.

Serce nadal waliło Danowi jak oszalałe, ale reszta ciała po­woli się uspokajała. Przeczytał wiersz uważnie. Język mu się plątał od alkoholu i zmęczenia.

rzeczy które kochasz

czarne

podkute buty

martwe gołębie

brudny deszcz

ironia

ja

rzeczy które kocham

papierosy

kawa

ty i twoje ramiona z kości słoniowej

ale te rzeczy

zaczynają się nam gubić

- To piosenka, prawda? - zauważył Dan. - To znaczy słowa brzmiałyby o wiele lepiej z muzyką. - Spróbował przeczytać wiersz jeszcze raz dla siebie, ale słowa zaczęły tańczyć na stro­nie i nie mógł już ich zrozumieć. Wiedział, że napisał je z jakie­goś powodu, ale nie mógł go sobie przypomnieć.

Vanessa sapnęła w śmieszny sposób. Dan spojrzał na nią i zobaczył, że płacze, z trudem łapiąc powietrze i dławiąc się, jak ktoś, komu rzadko zdarza się szlochać. Jeszcze chwilę temu Dan świetnie się bawił, wrzeszcząc na całe gardło do mikrofo­nu. Jak to się stało, że nagle wszystko jest na poważnie?

Vanessa wzięła go za rękę. Twarz miała mokrą i w plamach. Leciało jej z nosa, a w dolnej wardze miała zakrwawione srebr­ne kółko.

- Słuchaj, wiem, że wszystko się pochrzaniło, ale będzie dobrze. Podoba mi się twój wiersz. Podobają mi się brzydkie rzeczy. Oboje lubimy, gdy rzeczy nie są idealne, prawda?

Ręka Dana leżała bezwładnie w jej dłoni. Dan wiedział, że Vanessa mówi coś ważnego, ale nie mógł się skupić. Potrzebo­wał papierosa, ale z tego, co kojarzył, skończyły mu się. A może jego papierosy są w drugim bucie?

- Muszę znaleźć but - stwierdził.

Łzy nadal płynęły. Vanessa złapała go mocniej za rękę. Zde­sperowana chciała skończyć to, co zaczęła. Wyjaśnić mu, co znaczył dla niej jego wiersz i ile było w nim prawdy.

- Nie musimy pójść do tej samej szkoły ani nawet razem mieszkać. Możemy po prostu być. - Otarła nos grzbietem dru­giej dłoni. Na pasiastych spodniach widać było kropelki krwi. Potarła je ze złością. - Niezależnie od tego, co zrobimy, zawsze w pewnym sensie będziemy razem, racja?

Dan kiwnął głową.

- Racja - zgodził się automatycznie.

Nie żeby nie rozumiał jej bólu, ale w tym momencie nie mógł rozmawiać o czymś tak poważnym.

Vanessa pokręciła głową w milczeniu. Wytarła znowu nos, pochyliła się i pocałowała go w usta. Dan próbował odwzajem­nić pocałunek, ale bał się, że sprawi jej ból.

- W porządku. - Puściła jego dłoń i spróbowała się uśmiech­nąć. - Wynoś się. Zostań gwiazdą rocka, czy kim tam chcesz.

Dan popatrzył na nią. Rzucała go?

Załapał.

- Możesz wreszcie wyjść?! - Vanessa pchnęła go w pierś, próbując zapanować nad kolejnym atakiem płaczu.

Dan, gramoląc, się wstał. Ledwo widział podłogę, tak była zawalona petami, pustymi butelkami, porzuconymi ciuchami i zniszczonymi szpargałami.

- Wrócę jutro i pomogę ci sprzątać - zaproponował niepo­radnie i pokuśtykał przez warstwy śmiecia.

Jasne, bo jutro obudzi się świeży i wypoczęty, gotowy wło­żyć gumowe rękawiczki i złapać ścierkę oraz płyn do mycia podłóg.

B i N robią to naprawdę

- Nadal go masz? - Blair zdjęła z oparcia krzesła przy biur­ku ciemnozielony kaszmirowy sweter w serek - który podaro­wała Nate'ow i ponad rok temu - gdzie zostawił go wczoraj wie­czorem. Przewróciła sweter na lewą stronę, żeby sprawdzić, czy złote serduszko, które wszyła do rękawa, nadal tam jest. Było.

Nate stał pośrodku pokoju, obserwując ją. Chciał ściągnąć z niej ciuchy, złapać ją i rzucić na łóżko, ale wiedział z doświad­czenia, że Blair lubi robić wszystko po swojemu, więc musiał czekać.

Blair odłożyła sweter i przeciągnęła dłonią po modelu łódki, który stał na biurku Nate'a. Obok niego stało zdjęcie Nate'a i je­go kolegów ze Świętego Judy, trzymających dwie wielkie ryby, które złapali w czasie wyprawy w Maine. Z jego silnymi, opalo­nymi ramionami, szerokim, śnieżnobiałym uśmiechem, złocistobrązowymi włosami i błyszczącymi, zielonymi oczami. Nate był najprzystojniejszy ze wszystkich. Rzecz jasna od dawna zda­wała sobie z tego sprawę.

Nic wiedziała, na co czeka. Nie zwlekała celowo. Po prostu nie była z nim sam na sam w ten cudowny, intymny sposób od tak dawna, że teraz rozkoszowała się każdą chwilą. A najza­bawniejsze było to, że za każdym razem - a było tych razów wiele - kiedy myślała, że zaraz pójdą do łóżka, zaczynała się denerwować, kręcić i nie potrafiła przestać gadać. Ale nie tym razem.

- Chcesz posłuchać jakiejś muzyki? A może włączyć jakiś film? - zapytał, zastanawiając się. czy powinien wprowadzić odpowiedni nastrój. Szkoda, że nie miał żadnych świec, kadzi­dełek albo czegoś takiego. Olejku do masażu? Kajdanek?

No dobra, nie rozpędzajmy się.

Blair podeszła do półki z książkami i zapaliła śmieszną lamp­kę w kształcie globusa, którą Nate miał od piątego roku życia. Potem wyłączyła górną lampę. Światło z globusa zmieszało się z księżycowym blaskiem wpadającym przez świetlik nad nimi, oblewając pokój delikatną, błękitnawą poświatą.

- O, proszę. - Zrzuciła pantofle na płaskim obcasie od Kate Spade. Paznokcie u stóp miała pomalowane na ciemnoczerwono. Nawet dla niej wyglądały seksownie. Uśmiechnęła się sze­roko do Nate'a. - Chodź tu.

Zrobił, jak powiedziała. Wsuwając dłonie pod jej bluzkę, pomógł Blair ją zdjąć, podczas gdy ona prawie urwała mu gło­wę, ściągając jego koszulkę. Stanik miała cieniutki, biały i bez drutów. Kiedy go zdjęła, poleciał na podłogę lekko jak papiero­wa chusteczka.

Nate nie ustępował pola. Już wiele razy doszedł tak dale­ko i nie zdziwiłby się, gdyby matka Blair zapukała teraz do drzwi i oznajmiła im, że ma trojaczki i właśnie rodzi pozosta­łą dwójkę.

Blair objęła go za szyję i przycisnęła się do niego. Za każ­dym razem, gdy wyobrażał sobie, jak to robią, umieszczała sie­bie i Nate'a na miejscu aktorów w miłosnej scenie ze starego filmu. Audrey Hepburn i Gary Cooper w Miłości po południu. Kathleen Turner i William Hurt w Żarze ciała. Ale to było jesz­cze lepsze, bo działo się naprawdę i było takie przyjemne.

Nie potrafił się powstrzymać, więc cały czas ją całował. Po­prowadziła jego dłoń w dół, do dżinsów, a potem sięgnęła do jego Spodni No dobrze, może więc nikt nie zapuka do drzwi i niebo nie zwali im się na głowy. Może tym razem naprawdę im się uda.

Pchnęła go na łóżko. Zrzucili z siebie spodnie i bieliznę. Zostali już tylko oni. Pocałowali się znowu w każde możliwe do całowania miejsce, aż stało się jasne, że należy przedsięwziąć pewne kroki. Nate pogrzebał w szufladzie biurka w poszukiwa­niu prezerwatywy.

Nadeszła ta niezręczna chwila.

Tyle że nie było w niej nic niezręcznego. Blair bez słowa wzięła od Nate'a prezerwatywę, przebiegła pocałunkami w dół jego ciała i ostrożnie nałożyła kondom, jakby zakładała delikat­ną dziecięcą skarpetkę na nóżkę Yale. Proszę. Od razu lepiej.

Nate zapomniał już, jak to jest być z Blair. Że dotykanie jej nie przypomina obłapiania w nawiedzonym domu, gdzie na oślep musi odgadnąć, gdzie co jest, i co rusz wpadał na ściany. Przy Blair po prostu wiedział. Wszystko wydawało się na swo­im miejscu.

Blair nawet nie musiała powiedzieć Nate'owi, żeby zwolnił. Byli tak zgrani, że wystarczyło tylko zamknąć oczy, objąć go rękoma, lekko wygiąć plecy i poczuć to.

Ta - dam!

Kiedy było już po wszystkim, leżeli na plecach, trzymali się za ręce i uśmiechali do sufitu, bo wiedzieli, że za kilka minut będą mogli zrobić to jeszcze raz. Mogą spędzić resztę życia, robiąc to, jeśli tylko będą chcieli. Przysyłano by im jedzenie do skrzydła domu Nate'a. Mogli zdać ostatnie egzaminy przez Internet.

- Może nawet nie pójdę do college' u - zastanawiał się Nate. Po co miałby iść, skoro tu czekało go tylko przyjemności. Poca­łował ją w rękę. - Moglibyśmy razem żeglować po świecie. Prze­żywać różne przygody.

Blair zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie żeglo­wanie wokół świata razem z Nate'em na jachcie wybudowanym specjalnie dla nich.

- Codziennie nosiłabym inne bikini od Missoni i miałabym najpiękniejszą opaleniznę - szepnęła na głos.

W myślach rozwijała swoją fantazje. Mieliby mocne i na­pięte ciała od pracy na jachcie i od diety, składającej się z suro­wych ryb, wodorostów i szampana. Nocami kochaliby się pod gwiazdami, a rankami kochaliby się przy dźwięku mewich wrza­sków. Mieliby śliczne, opalone, jasnowłose dzieci o zielonych oczach, które pływałyby jak delfiny i zawsze biegały nago. Za­trzymywaliby się w egzotycznych portach, gdzie miejscowi tań­czyliby dla nich i dawali im podarunki z rzadkich kamieni i fu­ter. W końcu zebraliby takie skarby, że byliby znani na świecie jako najbogatsi żeglarze, a piraci ścigaliby ich, żeby ich ograbić i porwać ich niewiarygodnie piękne dzieci w stylu modeli Ral­pha Laurena. W tym czasie, nie mając nic innego do roboty, ona i Nate zdobyliby czarne pasy karate. Pokonaliby wszystkich pi­ratów i potopili ich w pełnym rekinów morzu. A potem pożeglowaliby w świetle księżyca, cali i zdrowi, i kochaliby się jeszcze bardziej niż wcześniej.

Wszystko możliwe.

- A może oboje pójdziemy do Yale - powiedziała z nadzieją.

Pewien lekarz ze szpitala matki zostawił dziś wiadomość u por­tiera. Zamierzał zarekomendować Blair na kurs przygotowujący do studiów medycznych na Yale. Nigdy nie brała pod uwagę medy­cyny, ale jeśli dzięki temu mogła się dostać do Yale, to czemu nie?

- Będę grał w lacrosse i specjalizował się w geologii - mruk­nął Nate.

- Aha - zgodziła się sennie Blair.

Nate przekopywałby lasy w Connecticut w poszukiwaniu skał i nosił śliczne swetry, które dziergałaby mu w czasie długich wykładów na kursie przed medycyną. Wszystkie dziew­czyny z zajęć podkochiwałyby się w błyskotliwym, młodym bio­logu, który - tak by się składało - byłby doradcą Blair, ale ona nawet nie zwróciłaby na niego uwagi. Nie widziałabym świata poza Nate'em.

- I mieszkalibyśmy razem - powiedziała na głos.

W sypiącym się, starym wiktoriańskim domu zaraz obok kampusu. Grzaliby na piecyku jabłecznik i piekli pianki z cze­koladą.

Nate wyszczerzył radośnie zęby.

- Kupimy sobie doga.

- Nie, dwa dogi i dwa koty - poprawiła go Blair.

I tak byliby zajęci studiami i kochaniem się na antycznym łóżku w trzeszczącej wiktoriańskiej sypialni, że zapomnieliby o obcinaniu włosów i kupowaniu nowych ciuchów. Wyglądali­by jak hipisi, a i tak ukończyliby studia z wyróżnieniem.

- I pobierzemy się - szepnął.

- Tak. - Blair uścisnęła jego dłoń pod prześcieradłem.

Będą mieli wspaniały ślub w katedrze Świętego Patryka, a kiedy wrócą z rocznej podróży poślubnej na południu Francji, zamieszkają przy Piątej Alei w apartamencie wychodzącym na park. Ona zostanie naczelnym chirurgiem w Nowym Jorku, a on zastanie w domu z czwórką ich złotowłosych, zielonookich dzie­ci i będzie budował łodzie w salonie. I zawsze będzie pakował jej na lunch batonik Hershey's Kiss, żeby wiedziała, jak ją kocha.

Blair odwróciła się i oparła głowę na piersi Nate'a. Możli­wości było nieskończenie wiele, ale nie musieli decydować się już teraz. Teraz mieli tylko postanowić, czy od razu zrobią to jeszcze raz, czy poczekają kilka minut i wtedy to zrobią.

Słyszała bicie jego serca, szybkie i głośne. Podniosła głowę i pocałowała go.

Po co czekać?

0x01 graphic

tematy wstecz dalej wyślij pytanie odpowiedź

Wszystkie nazwy miejsc, imiona i nazwisko oraz wydarzenia zostały zmienione lub skrócone, po to by nie ucierpieli niewinni. Czyli ja.

hej, ludzie!

WĘDRUJĄCE SZALEŃSTWO

Kiedy ostatni raz sprawdzałam, wszyscy nadał oddychali, chociaż ledwo - ledwo. Czy ostatnia noc - która przeciągnęła się do późnego popołudnia dzisiejszego dnia - liczy się jako jedna impreza, czy dwie? Czy to byli prawdziwi Raves, czy też jakaś dziwaczna kapela z Williamsburga, która się podszywa pod nich? I czy nasz ulubiony poeta z Upper West Side naprawdę był tak pijany, że nie mógł zna­leźć drugiego buta? Nie żeby to miało jakiś wpływ na jego śpiew. Właściwie na Manhattanie wypadł jeszcze lepiej niż na Brookly­nie, ale może dlatego, że do tego czasu wszyscy byliśmy już weso­lutcy. Moja ulubiona część wieczoru to ten moment, gdy blondyn­ki w takich samych bluzach z Georgetown, z gwizdkami i z pępkami zaklejonymi plastrem, odstawiły małe widowisko w stylu cheerleaderek, żeby rozgrzać muzyków, a potem zaprosiły wszystkich chłopaków do sypialni, żeby pobawić się w butelkę. A ja słysza­łam, że dziewczyny z Georgetown są takie cnotliwe.

Dwie znane osoby nie pojawiły się do końca wieczoru i nadal nikt ich nie widział. Mówi się, że zniknęły razem i że przez resztę roku szkolnego będziemy widywać je razem, bo miłość to piękna rzecz, i takie tam, bla, bla, bla. Jestem pewna, że potrafimy wymyślić kilka niespodzianek, aby uczynić ich życie ciekawszym, prawda?

Wasze e - maile

P: Droga P!

Martwię się o moją siostrę. Urządziła ostatniej nocy ogrom­ną imprezę na Brooklynie i sporo się tam działo. Pewnie tam byłaś. Nic jej nie jest?

rb

O: Droga rb!

Gdy nas wywalała z domu, była zbyt wściekła, jak na osobę, której groziło trwałe kalectwo. My, dziewczyny, jesteśmy dość wytrzymałe. Chociaż chwilę potrwa, nim zagoi jej się warga. No i zdecydowanie przyda jej się pomoc w sprząta­niu.

P

P: Droga P!

No dobra, więc pojechałyśmy taki kawał do Nowego Jorku, żeby zwerbować tę dziewczynę do naszej szkoły, a ona znik­nęła. A potem prawie złamałyśmy pakt, który przez ostatnie dwa lata praktycznie był naszą misją życiową. To jej wina. Nie chcemy, żeby uczyła się w naszej szkole i żeby była w na­szym stowarzyszeniu.

beca

O: Droga beco!

Nie jestem pewna, jak mogę wam w tym momencie pomóc. Ale nadal macie siebie, prawda?

P

Na celowniku

S ma gości na późnym śniadaniu w swoim mieszkaniu przy Piątej Alei. Sami faceci. Według obsługi stół nakryto dla czternastu osób.

J i D rozdają autografy przed studiem MTV. Może jeszcze nie są stawni, ale jeśli zachowujesz się jak stawna osoba, możesz wycis­nąć świat jak cytrynkę. V rozwiesza ogłoszenia „szukam współlokatora” w całym Williamsburgu. C i jego kumpelka o fioletowoczarnych włosach wożą swoje zwierzaki w wózku dla lalek w zoo przy Central Parku. C chyba znalazł idealną opiekunkę dla swojej małpy na czas, gdy w przyszłym roku wyjedzie do West Point. Za­ginione osoby: B i N. Ostatni raz widziano ich około dwudziestej trzeciej trzydzieści, jak wybiegali z jej mieszkania na rogu Siedem­dziesiątej Drugiej i Piątej Alei w stronę jego domu na rogu Osiem­dziesiątej Drugiej i Park Street.

Nadal kręci mi się w głowie od widoku małp, fretek i dziewczyn w turkusowych kamizelkach, ale nie mam aż takiego kaca, żeby nie rzucić kilku pytań:

Czy D i V nadal są razem, czy zostali tylko przyjaciółmi? I kogo właściwie szuka jako współlokatora?

Czy D zostanie międzynarodowym bogiem rocka?

Czy B dostanie się w końcu do Yale? Czy będzie musiała wstąpić do wojska i zostać lekarzem, żeby tego dokonać?

Czy B, N i S pójdą razem na Yale? Czy to dobry pomysł?

Czy J zostanie stawną i niedostępną supermodelką? A może zno­wu narozrabia i będzie musiała wyjechać do szkoły z internatem, żeby uciec przed świdrującym wzrokiem przechodniów?

Czy N zdradzi jeszcze kiedyś B? A jeśli tak, czy zrobiłby to ze mną?

Wiem, że nie możecie się doczekać odpowiedzi. Ale najpierw, pro­szę, wróćcie do domu i odpocznijcie.

Wiem, że mnie kochacie.

plotkara

plotkara.net jest tłumaczeniem nazwy autentycznej strony interneto­wej: www.gossipgirl.net (przyp. red.).

ksylofon - ang. xylophone (przyp, tłum.)

Ivy League (ang.) - wspólna nazwa ośmiu najbardziej prestiżowych uniwersytetów we wschodniej części USA (przyp, tłum.).

*



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ziegesar?cily von Plotkara Tylko w Twoich snach
Plotkara 6 Tylko Ciebie chcę
Ziegesar Cecily von Plotkara 06 Tylko Ciebie chcę
Cecily von Ziegesar Plotkara 06 Tylko Ciebie chcę
Ziegesar?cily von Plotkara Chcę tylko wszystkiego
Cecily von Ziegesar Tylko ciebie chce
Ziegesar?cily von Plotkara Nie zatrzymasz mnie przy sobie
Ziegesar?cily von Plotkara Wiem, że mnie kochacie
Ziegesar?cily von Plotkara Bo jestem tego warta
Ziegesar?cily von Plotkara Nikt nie robi tego lepiej
Ziegesar?cily von Plotkara Tak jak lubię

więcej podobnych podstron