|
Jest rzeczą zupełnie naturalną, że każde państwo prowadzi określoną politykę edukacyjną. Od wychowania dzieci i młodzieży w znacznej mierze zależy bowiem przyszłość całego społeczeństwa i jego dalsze losy. Polacy powinni być pod tym względem szczególnie wyczuleni - wszak przeszliśmy okres długotrwałych zaborów, a to wiązało się z germanizacją (w zaborze pruskim i austriackim) oraz z rusyfikacją. Były to procesy bardzo brutalne, dziś o tym zapominamy, ale na kilku pokoleniach odcisnęły bolesne piętno. Okres niepodległości 1918-1939, czyli II RP - był bardzo krotki. Zdołaliśmy jednak wówczas dokonać rzeczy niezwykłej: tak wychować "pokolenie Polski Niepodległej", że w czasach największej próby, podczas wojny i okupacji, spełniło ono swe zadanie z najwyższym poświęceniem. Nie ulega wątpliwości, że jest to wysiłek nie do powtórzenia. Ofiary były tak wielkie, że nie miał już kto wychować następców.
I tu dochodzimy do sedna rzeczy - co się stało z polityką edukacyjną w III RP, w czyich znalazła się rękach i w jaką stronę została skierowana? Pierwszym zewnętrznym objawem, co się dzieje, była walka z "polskim nacjonalizmem" (tropiono i tropi się go wszędzie, z gorliwością godną stalinowców), a nawet ze słowem "narodowy" (tu kłania się osławiona dyskusja powadzona na ten temat w latach 90. w pewnej osławionej gazecie). Ale wysiłek główny został skierowany na walkę z "mitologią" naszych dziejów ojczystych, obnażanie naszej odwiecznej "nietolerancji" i powszechnego, krwiożerczego "antysemityzmu", w dodatku wynikającego ze zbyt dużych wpływów Kościoła katolickiego na nasze dzieje. Powołano do tego liczne instytucje "społeczne" w postaci stowarzyszeń (tropiących i węszących), organizacji, fundacji, ośrodków naukowych (w których kwitnie pseudonaukowa hucpa), klubów i centrów. Ich zadaniem jest podtrzymywanie sztucznej "dyskusji", wywoływanie nowych tematów i frontów "walki" z polskim "czymś tam", bezczelne "oczyszczanie" polskiej pamięci, stałe "poprawianie" historii i kształtowanie polityki edukacyjnej w ściśle określonym kierunku.
Autor zaczyna oczywiście od początku, czyli od średniowiecza: "Żydzi zajmowali się głównie handlem, a część lichwą, czyli udzielaniem pożyczek pieniężnych na procent" (s. 9) Nie ma jednak ani słowa o handlu niewolnikami, co było wówczas najważniejszą domeną kupców żydowskich. Handel niewolnikami, zakazywany przez Kościół i potępiany, był niezwykle zyskowny: "towar" się nie psuł, sam się przemieszczał (wystarczało tylko popędzać nieszczęśnice i nieszczęśników na południe), a dostarczał krociowych zysków. Sympatii to jednak takim kupcom nie dodawało, wprost przeciwnie, rodziło konflikty. Dlatego zostało pominięte milczeniem?
Jest jednak ocena ogólna: "Odmienność i obcość Żydów budziła czasem niechęć, częściej zaciekawienie sąsiadów - chrześcijan. Pomimo niechęci do Żydów podsycanej przez duchowieństwo i Kościół, który oskarżał bezpodstawnie Żydów o bogobójstwo, profanację hostii, popełnianie mordów rytualnych i nienawiść do chrześcijan, życie codzienne zmuszało ludzi do koegzystencji i utrzymywania dobrosąsiedzkich stosunków" (s. 10). A więc tylko wymogi codziennego życia miały wpływ na to, że stosunki z Żydami były dobre? I jak zawsze - wszystkiemu byli i są winni Kościół i duchowieństwo. Przecież rola Kościoła była wówczas dominująca i nie oszukujmy się, bez jego aprobaty i nakazów Żydzi w dawnej Polsce nigdy nie mogliby osiągnąć stanu, który sami nazywali "żydowskim rajem", ciesząc się ogromnymi przywilejami i autonomią kahalną, co miało miejsce aż do kresu I Rzeczypospolitej.
Lata 30. XX w. to jedno wielkie pasmo nieszczęść społeczności żydowskiej w Polsce. Można odnieść wrażenie, że to nie była Polska, lecz III Rzesza Niemiecka z jej programem prześladowań i eksterminacji Żydów: "Przez Polskę przetoczyła się fala ponad 150 zajść antyżydowskich. Polscy mieszkańcy miast i miasteczek niszczyli mienie żydowskich współobywateli i stosowali wobec nich przemoc. 9 marca 1936 r. drobny zatarg na miejscowym targu w Przytyku przerodził się w pogrom ludności żydowskiej miasteczka. Zabito dwoje Żydów, a 340 raniono" (s. 22). Nie ulega wątpliwości, że Szuchta bezkrytycznie powiela dawno już ośmieszone "odkrycia" pewnej badaczki - dr. Aliny Całej, której życiową pasją stało się demaskowanie polskiego antysemityzmu, i czyni to z uporem maniaka, naciągając fakty i dokonując ich reinterpretacji. Dobrze, że w tym przypadku Szuchta przywołał też Przytyk. Dzięki rzetelnym badaniom, bardzo solidnie udokumentowanym przez Piotra Gontarczyka, wiemy, że trudno mówić o samoistnym pogromie antyżydowskim wywołanym przez chrześcijan. Stroną, która rozpoczęła krwawe wydarzenia, byli bowiem wcześniej przybyli do miasteczka uzbrojeni Żydzi-bojówkarze, którzy zastrzelili chłopa przybyłego na miejscowy targ. Dlatego Gontarczyk słusznie używa słowa "zajścia", a nie pogrom, i przedstawia wydarzenia we właściwym świetle, rysując szerokie tło i przytacza liczne, dziś już nieznane dokumenty, włącznie ze stenogramem rozprawy sądowej.
Ofiary były jednak trzy - pierwsza to zamordowany Polak, Stanisław Wieśniak, ale to już nie był dla Thona człowiek. Czy tym tropem rozumowania - przez przemilczanie i przekręcanie faktów, chce iść Szuchta w swym instruktażu dla nauczycieli?
To, co się działo po 22 czerwca 1941 r., czyli po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, Szuchta sprowadził wyłącznie do odwetu społeczności polskiej za "rzekomą" (tak, to jego określenie) kolaborację Żydów z Sowietami: "Lokalne społeczności, wśród których żywy był przedwojenny stereotyp 'żydokomuny', brały teraz odwet za rzekomą masową kolaborację miejscowych Żydów z aparatem władzy i represji w okresie okupacji sowieckiej tych terenów, czyli w latach 1939-1941. Warto jednak pamiętać, że w świetle badań współczesnych historyków skala poparcia przez Żydów sowieckiego aparatu władzy była daleka od powszechnego" (s. 27). Szuchta uwielbia wielkie kwantyfikacje. Mamy więc "lokalne społeczności", co sugeruje, że praktycznie cała polska społeczność jest w coś uwikłana. Z drugiej strony, poparcie Żydów dla Sowietów było "dalekie od powszechnego", czyli dotyczy tylko jednostek. Dyskusja sprowadza się więc do absurdów. Ale to nie koniec: "Do masowych zabójstw Żydów doszło w Radziłowie (7 lipca) i Jedwabnem (10 lipca) w Łomżyńskiem, gdzie miejscowa ludność polska spaliła żywcem w położonych na skraju obu miejscowości stodołach od 500 do tysiąca Żydów". Co o tym wiemy? Nawet z wielce ułomnego śledztwa wynika, że może chodzić o udział ok. 40 Polaków, a ofiar w Jedwabnem było maksymalnie 300. Lecz ani słowa o niemieckich inspiracjach i organizowaniu takich wydarzeń. I znowu wielka kwantyfikacja: brała w tym udział "miejscowa ludność polska". Czyli cała! Czyżby? To kto w takim razie uratował setki tych Żydów, którzy tego dnia (i w dniach następnych) zdołali się ukryć u polskich sąsiadów?
Odnośnie do okupacji niemieckiej mamy wzmianki o pomocy Polaków. Wymieniony jest więc Henryk Sławik (Szuchta jednak przekręca jego nazwisko na: "Słowik"), który brał udział w uratowaniu ok. 20 tys. Żydów węgierskich i zapłacił za to własnym życiem. Jest Irena Sendlerowa, ale ani słowa o Zofii Kossak-Szczuckiej czy Janie Dobraczyńskim, którzy z racji swych rozległych kontaktów w kościołach i katolickich klasztorach byli w stanie zapewnić realną pomoc nieszczęśnikom. Sama Sendlerowa takich możliwości przecież nie miała... Pomijanie osób naprawdę zasłużonych na tak wielką skalę jest po prostu fałszem.
I stara, wyświechtana śpiewka o powszechnie stosowanej praktyce zmiany nazwisk ocalonych i ukrywaniu prawdziwej tożsamości. Szuchta pisze, że tylko nieliczni wracali do nazwisk prawdziwych, ale "czynili to jednak niechętnie i rzadko". Przyczyny tego były naprawdę różne, ale najczęściej polityczne. Osoby sprawujące eksponowane funkcje w aparacie państwowym i partyjnym, w bezpiece, wojsku, sądownictwie czy prokuraturze - masowo otrzymywały nową tożsamość, aby zatrzeć wrażenie o skali udziału społeczności żydowskiej w aparacie władzy. A nie dlatego, że szczególnie obawiały się polskiego otoczenia.
To zwykły kłam - na przełomie lat 50. i 60. nie było żadnej "nielegalnej opozycji demokratycznej". Może Szuchta ma na myśli "czerwone harcerstwo" Jacka Kuronia, które faktycznie było jeszcze bardziej czerwone niż Gomułka? A może to "List" Kuronia i Modzelewskiego "do Partii", w którym ci towarzysze szli jeszcze dalej w próbach skomunizowania społeczeństwa niż ówczesna władza? Także rewizjonizm partyjny był działalnością frakcyjną, a nie czymś, co mogło cieszyć się sympatią zniewolonego społeczeństwa. To były przecież próby wzmocnienia i ratowania komunizmu w Polsce, a nie odchodzenie od niego!
|
W demokracji trzeba kłamać elegancko i niezbyt nachalnie.
Osłabianie prawdy
Pod koniec stycznia 1999 roku niemiecka telewizja publiczna Ostdeutsche Rundfunk przedstawiła widzom felieton o wymianie dóbr kultury, zagarniętych podczas drugiej wojny światowej, w którym niejako przy okazji, znalazło się sporo wiadomości o Krakowie. Niemiecki odbiorca dowiedział się z filmu, że starą stolicę Polski, ponad wszelką wątpliwość, założyli Niemcy. Druga rewelacja poszła znacznie dalej. Ukazując gmach Biblioteki Jagiellońskiej w komentarzu podkreślono, że został on wybudowany przez narodowych socjalistów w latach drugiej wojny światowej, czyli ujmując rzecz dokładniej podczas okupacji hitlerowskiej, gdy Kraków awansował do roli stolicy Generalnego Gubernatorstwa.
Hans Frank w oczach reporterów okazał się niezłym administratorem, skoro nawet w trudnych wojennych czasach budował biblioteki, czyli dbał o kulturę i życie duchowe, jak na zapobiegliwego i światłego Niemca przystało. Pozostaje tylko drobne, ale za to dość kłopotliwe pytanie: w takim razie za co skazano go na śmierć i powieszono w Norymberdze? Bo, na miłość boską, chyba nie za wznoszenie bibliotek?
Obydwie informacje zawierają zarówno pewną część prawdy, jak i przemilczenia oraz jawne fałsze, lecz te ostatnie wyraźnie dominują. Niemcy w roli założycieli Krakowa? Fałsz. Miasto przyjęło prawo magdeburskie w 1257 roku. Biskupstwem było w roku 1000, ale już trzy wieki wcześniej pozostawało ważnym ośrodkiem. Dobrze, dobrze a co w takim razie z Niemcami? Stanowili sporą grupę wśród mieszczan krakowskich; to prawda. Przybysze niemieccy chętnie osiedlali się w mieście, a ich zasługi nie podlegają dyskusji. Szukali tu przede wszystkim dobrego zarobku i uznania. Znajdowali i jedno i drugie, o czym biografia Wita Stwosza świadczy najlepiej. Idźmy dalej. Czy gubernator GG Hans Frank obecny był w roku 1941 na otwarciu Biblioteki Jagiellońskiej? Zgadza się. A więc bibliotekę wybudowali naziści? Fałsz. Gmach książnicy wznoszono przed wojną ze składek społeczeństwa polskiego. Agresja na Polskę przerwała prace wykończeniowe, ale te niezwykle istotne szczegóły w filmie skrupulatnie przemilczano.
Przedziwny koktajl
Opisany przeze mnie przykład przedziwnego koktajlu prawdy i fałszu, jakim coraz częściej staje się niemiecka wiedza potoczna o historii najnowszej, przytacza Andrzej Więckowski w zbiorze esejów pod zabawnym tytułem „Wypowiedzieć wojnę Niemcom”. Gdy po wyemitowaniu filmu ambasada polska ostro zaprotestowała, szefowie telewizji złożyli wszystko na karb niewiedzy autorów felietonu i pewnej niestaranności w zbieraniu materiałów. Czyżby? Przecież to, co przedstawili widzom, jawi się wręcz jako modelowy przykład nowego rodzaju kłamstwa, nastawionego na osłabianie prawdy. Problem zdaje się bardziej skomplikowany i dotyczy mniej znanej odmiany fałszu, z jakim borykamy się coraz częściej. Czy jesteśmy do tego, jako zbiorowość, przygotowani? Fakty świadczą, że nie.
Dobrze znane nam kłamstwo totalitarne, z jakim społeczeństwo polskie zmagało się na co dzień przez blisko pół wieku, a doliczając okres okupacji hitlerowskiej, nawet dłużej, wcale nie musiało dbać o zachowanie pozorów. Zatem nie ukrywało zamiarów, że jego nadrzędnym celem pozostaje oszustwo, skuteczne wprowadzenie w błąd, ukrycie lub przemilczanie faktów, ściśle określona przez propagandę ich reglamentacja od do. Zdaje się, że tę odmianę kłamstwa od samego początku gubiła nadmierna pewność siebie; trzymając w szponach monopol informacji, kontrolując cenzurą obieg opinii i myśli i mając na swoich usługach tajną policję polityczną, nie musiało aż tak bardzo zabiegać o zachowanie psychologicznych subtelności, bo swoją problematyczną wiarygodność opierało raczej na przemocy niż chęci przekonania lub pozyskania kogokolwiek. Ludzie szybko nauczyli się udawać, że mu wierzą.
Tak naprawdę kłamstwo totalitarne było zmasowane, bezczelne, ale toporne w formach, jak i w doborze treści, a to bardzo pomagało w jego identyfikacji. Działając w pośpiechu, pod dyktando doraźnych potrzeb politycznych, często pozbawione konsekwencji i wytrwałości, nastawione na osiąganie natychmiastowego sukcesu, w sposób paradoksalny ułatwiało odbiorcy własną demaskację. Ludzie doskonale wiedzieli kto notorycznie kłamie i w jakich okolicznościach i sytuacjach życia zbiorowego prawda bywa chroniczną banitką, i gdzie można spodziewać się wyłącznie fałszu. Obszarem, w obrębie którego kłamstwo totalitarne miało szczególnie dużo do roboty, była historia niejednoznacznych stosunków polsko-sowieckich, dzieje PPR, biografie działaczy partyjnych z górnej półki itp.
Z czasem nauczono się nie tylko skutecznie walczyć z klęską żywiołową kłamstwa, którą sprowadzał na nas system totalitarny typu sowieckiego, niby gigantyczną powódź, ale podjęto z nią wyrafinowaną i bardzo skuteczną zabawę w chowanego. Powstał cały system filtrów i odtrutek w postaci gestów, min, aluzji i półsłówek. Od tej pory w świadomości jednostek istniały dwie strefy. Jedna, bardziej zewnętrzna, była stale atakowana przez kłamstwo, coraz bardziej bezczelne i zadufane w sobie oraz pewne swego ostatecznego triumfu. Druga - przypominająca ochronną niszę, do której kłamstwo miało utrudniony dostęp, zajmowała się prostowaniem oficjalnych fałszów i przeinaczeń. To dzięki tej równoległości, choć w powojennej szkole nikogo nie uczono np. czym naprawdę był atak od wschodu na Polskę siedemnastego września 1939 i kogo obciąża Katyń, i tak wszyscy doskonale wiedzieli jak wygląda prawda o tych wydarzeniach z historii najnowszej.
Bezbronne fałsze?
Może wygląda to na paradoks, lecz kłamstwo totalitarne, choć hałaśliwe i na pierwszy rzut oka bardzo groźne, okazywało się w końcu mało skuteczne, a w niektórych okolicznościach okazywało się wręcz bezradne. Jak pamiętam z własnego doświadczenia, zawsze najbardziej obawiało się ośmieszenia. Żart to była dla niego broń śmiertelna, być może dlatego, że żaden totalitaryzm nie ma poczucia humoru. Usiłuje być tyleż patetyczny, co nudny. Strojąc orle miny, wyżywa się w capstrzykach, wartach honorowych, składaniu wieńców, pochodach i świętach. Gdyby to od niego zależało cały świat zamieniłby w jedną uroczystą akademię z okazji lub dla uczczenia, a nas w jej uczestników; jednocześnie podświadomie obawia się codzienności i zwyczajnego życia, i tego powodu często przypomina bohatera kreskówek. Ta odmiana kłamstwa stara się unikać pojedynczego obywatela, osoby, przechodnia, za to ceni sobie hałaśliwą obecność tłumów.
W roku 1989 żegnając bez żalu system opresyjny, wielu z nas pielęgnowało w sobie marzenia, że oto od tej pory będziemy żyć długo i szczęśliwie w demokratycznym raju, w bezpośrednim sąsiedztwie sprawiedliwości, prawdy i dobra. Swoją naiwność przypominamy sobie jeszcze. Pożegnanie ze złudzeniami nadeszło szybko, gdy okazało się, że w demokracji kłamie się równie często jak w totalitaryzmie, tylko zupełnie inaczej, tj. po cichu, szeptem, elegancko i bez pozostawiania wyraźnych śladów. Wolnoć Tomku, kłam ile razy przyjdzie ci na to ochota, istnieje tylko jeden warunek: nie daj się przyłapać na gorącym uczynku.
Pojęcie kłamstwa za pomocą osłabiania prawdy sformułowałem i wprowadziłem do publicznego obiegu kilkanaście lat temu, by w miarę precyzyjnie określić najbardziej rozpowszechnioną i mającą wiele odmian formę promowania fałszów, przemilczeń i półprawd w systemach demokratycznych, w sytuacji zmasowanego rozwoju cywilizacji obrazkowej i elektronicznych środków masowego przekazu. Po raz pierwszy użyłem tego terminu w ogólnopolskiej debacie telewizyjnej, odbywającej się w dzień drugiej tury wyborów prezydenckich 1990 roku, gdy kilkunastu uczestników dyskusji panelowej próbowało odpowiedzieć na trapiące wszystkich pytanie: dlaczego niejaki Stanisław Tymiński, na dobrą sprawę człowiek z nikąd, tak łatwo wygrał z Tadeuszem Mazowieckim i całkiem realnie zagroził Lechowi Wałęsie?
Dla mnie przyczyna była prosta. Bo sztab Tymińskiego posłużył się po raz pierwszy na taką skalę w Polsce, w sposób perfekcyjny i profesjonalny w zmaganiach wyborczych, dobrze znaną na Zachodzie metodą kłamania za pomocą osłabiania prawdy, wobec którego to zabiegu społeczeństwo polskie okazało się praktycznie bezradne.
Tresura amerykańska
Zdaje się, że urozmaicone sposoby zwalczania prawdy przez jej dyskretne osłabianie powstały w trakcie burzliwych kampanii wyborczych w Stanach Zjednoczonych, gdy psychologia społeczna oraz specjaliści od demokratycznych procedur i public relations doszli do wniosku, iż samo reklamowanie zalet kandydata nie wystarczy, aby zachęcić ludzi do oddania głosu właśnie na niego, ponieważ oddziaływanie bywa skuteczniejsze, gdy lansowaniu polityka towarzyszy równolegle, wyrafinowane, choć perfidnie, prowadzone na wielu poziomach, podkopywanie zaufania do jego konkurentów, a nawet ich dyskredytacja w oczach opinii publicznej. Osłabionej w ten sposób prawdzie trudno, a czasem i bardzo niezręcznie się bronić.
Jeszcze częściej do osłabiania prawdy ucieka się współczesna reklama towarów i usług, która promując jakiś produkt, niejako przy okazji pragnie pogrążyć konkurencję. Doskonale to widać w scence reklamowej, w której urodziwa dama zachwala proszek do prania określonej firmy, a jednocześnie wskazując ręką na podobne produkty innych marek, informuje, że niestety one się nie sprawdziły. I choć ich nazwy są dokładnie zasłonięte, skutek psychologiczny ma prowadzić do jednego: widz powinien zostać przekonany, że wszystkie inne proszki są gorsze od reklamowanego. W ten sposób reklama podpowiada ostateczną decyzję wyboru.
Kłamanie przez osłabianie prawdy można nazwać pewną odmianą prawdokłamstwa lub kłamstwoprawdy i taka zbitka pojęciowa dość trafnie ujmuje pogmatwany charakter zjawiska, a zwłaszcza stan przedziwnej symbiozy fałszu i prawdy, jaki za jego sprawą znajduje się w komunikacji społecznej.
Instrukcja obsługi
Ale co to tak naprawdę znaczy kłamać przez osłabianie prawdy? Zaprzeczać jej na każdym kroku? Kwestionować? Podkopywać wiarygodność? Zwalczać za pomocą fałszu? Przygnieść spreparowanymi faktami? Szkodzić jej gdzie się tylko da? Zamykać usta? Nic z tych rzeczy. To pozostawia się topornym systemom totalitarnym.
Osłabiać prawdę to znaczy wynosząc ją pod niebiosa werbalnie, po cichu, elegancko i w białych rękawiczkach, w sposób zakamuflowany, redukować w świadomości ludzi i w życiu społecznym przestrzeń jaką ona sobie wywalczyła i zajmuje, ale czynić to należy nie od razu, z hałasem i na pokaz, raczej stopniowo, cierpliwie, kawałek po kawałku, tak, by nawet ona sama nie potrafiła się na czas zorientować, że oto toczy się wokół niej jakaś perfidna, lecz bliżej nieokreślona gra.
Mając pełne usta sloganów o wolności, demokracji i prawdzie, tę ostatnią trzeba systematycznie osaczać znakami zapytania, aby z czasem wątpliwości zastąpiły pewność. Podkopując przywiązanie jednostki czy zbiorowości do prawdy jako wartości i uniwersalnej kategorii moralnej, trzeba czynić to w taki sposób, żeby nikt nie zorientował się, że może być ona zagrożona, a tym samym, nikomu nawet nie powinien przyjść do głowy pomysł, iż, niestety, również w demokracji trzeba jej stale bronić.
Kłamstwo nastawione na osłabianie prawdy często opiera całą swoją konstrukcję myślową, a tym samym wiarygodność na pojedynczym fakcie, sztucznie wyolbrzymionym szczególe, wcale nie najważniejszym, z reguły pobocznym. Pozostałym, znacznie istotniejszym dowodom z reguły odbiera się znaczenie albo je całkowicie pomija. Przejrzystą ilustracją metody jest przytoczona przeze mnie na początku, za książką Więckowskiego, relacja niemieckiego reportera z Krakowa, który z faktu obecności gubernatora Franka na otwarciu gmachu Biblioteki Jagiellońskiej w 1941 roku wyprowadza pozornie logiczny wywód, nie mający jednak wiele wspólnego z rzeczywistością, że okupant hitlerowski, pomimo trwania wojny, zbudował książnicę; wniosek: widocznie bardzo zależało mu na rozwoju kultury w okupowanej Polsce.
Szok poznawczy
Czasami nadspodziewane wyniki przynosi zastosowanie szoku poznawczego, gdy z ostentacją np. podważa się jakiś fakt historyczny lub zdarzenie w życiu zbiorowym, czego do tej pory nikt nie ośmielił się kwestionować. W tym przypadku osłabiacz dodatkowo podlicza sobie punkty za odwagę. Liczącym się atutem pozostaje moment zaskoczenia. Tak postąpił parę lat temu pewien historyk z Uniwersytetu Opolskiego, twierdząc kategorycznie w opublikowanej przez siebie książce, że istnienie komór gazowych w obozie Auschwitz to wymysł propagandy.
Czy autor rewelacji liczył, iż czytelnicy od razu uwierzą w jego wersję? Nie, takie ambicje nawet nie przyszły mu do głowy. Chodziło o coś znacznie skromniejszego, aby po lekturze książki w mózgu tego lub innego czytelnika zaświtała następująca myśl: a może rzeczywiście trochę przesadzają w Polsce z tym Auschwitzem? I taki rezultat mu całkowicie wystarcza.
W sposób paradoksalny kłamanie przez osłabianie prawdy staje się w dzisiejszych czasach o wiele groźniejsze niż toporne i przez to znacznie łatwiejsze do zdemaskowania i sprostowania, kłamstwo totalitarne. Trudniej przyłapać je na gorącym uczynku. Potrafi niezwykle starannie zacierać za sobą ślady i w chwilę potem krzyczeć: Łapaj złodzieja! Bardziej przebiegłe i liczące się z psychologią odbioru, usilnie zapewnia o swoich wyłącznie czystych intencjach. Być może zdarza się, że tu i ówdzie, niejako przy okazji, trochę osłabi się prawdę, ale postępuje tak szlachetnie zatroskane o stan samej prawdy, zajęte jej systematycznym odkrywaniem lub ostatecznym ustaleniem. Skoro musi odsłaniać prawdę, w sposób pośredni, niejako przy okazji, oskarża lub rzuca podejrzenie, że w istocie kłamstwa dopuścił się ktoś inny. Z fałszerza awansuje do chwalebnej roli domniemanego obrońcy prawdy i jej poszukiwacza. A przy tym przez cały czas posiada skromne cele. Nie narzuca się. Zadowala się skutecznym sianiem wątpliwości. Dopiero ich powielanie i utrwalanie przez pewien dłuższy okres czasu wzniesie skomplikowaną budowlę złożoną wyłącznie z fałszów, przemilczeń i zniekształceń, wśród których w formie ozdobników, zapewniających alibi, a jakże, kłamca postara się umieścić jakieś niewielkie fragmenty prawdy. Spreparowane przez rozbicie i tak utoną w otaczających je fałszach i okażą się zupełnie bez znaczenia.
Ale na tym nie kończy się niszczycielskie oddziaływanie tego podstępnego rodzaju kłamstwa w życiu zbiorowym. To ono ma przecież sprawić, że po pewnym czasie sama prawda jako uniwersalna kategoria i główne pojęcie porządkujące świat, zostanie stopniowo wypchnięte poza strefę najważniejszych wartości ludzkich, skoro nie kłamstwo, lecz poniekąd prawda staje się główną podejrzaną.
Niebezpieczne odwrócenie
Sytuacja ulega więc niebezpiecznemu odwróceniu. Stale atakowana, to prawda musi tłumaczyć się przed kłamstwem ze swojego uporu; dlaczego obstaje przy swoim i nadal chce pozostać prawdą. Bywa przez fałsz ośmieszana i uznawana za przestarzałą ramotkę, w niczym nie przystającą do czasów współczesnych. Tak postępując kłamstwo stroi się przy okazji w fałszywe szaty odwagi oraz niezgody i przekory intelektualnej. Już dzisiaj w niektórych środowiskach kwestionowanie znaczenia prawdy staje się zwyczajnie modne i na czasie.
Poddając swoistej tresurze umysł i wrażliwość człowieka na trwale je okalecza. Zaczyna od zacierania granic. Kłamstwa można się już nie wstydzić, a szerzenie prawdy nie jest z kolei powodem do dumy. Odbiorca, czytelnik, słuchacz, nie może połapać się, w którym momencie fałszerz jeszcze głosi część prawdy, a od kiedy zaczął kłamać jak z nut. Po jakimś czasie odbiorca gotów jest uwierzyć i pogodzić się z sytuacją, że być może każda prawda zawiera w sposób naturalny pewną domieszkę kłamstwa, a to automatycznie oznacza, że także kłamstwo przynosi pewien ładunek prawdy, skoro wszystko na tym świecie jest podobno płynne i względne. Logiczną konsekwencją takiego skażenia wrażliwości etycznej bywa podświadome przekonanie, że ten, kto kłamie, być może mówi także trochę prawdy, a ten, kto głosi prawdę, możliwie, że również odrobinę kłamie. Następuje pełne i ostateczne oswojenie się z kłamstwem, a zarazem jego usprawiedliwienie.
Gra na osłabianie prawdy prawie nigdy nie zwraca się do ludzi światłych, wykształconych lub umiejących samodzielnie myśleć i wyciągać wnioski; jej główną adresatką zawsze pozostaje przeciętność. Ona prowadzi konszachty wyłącznie z przeciętnością, gdyż tylko ją ma szansę dowolnie urabiać, niczym bezwolną masę. O swoich odbiorcach i zarazem ofiarach, nie ma najlepszego zdania i nawet przez chwilę nie przestaje ich traktować jak przygłupów i kretynów, którzy i tak nie poradzą sobie z potopem jej wyrafinowanego fałszu. Ukrywając swoje zamiary i intencje, kłamiąc inteligentnie i z polotem, osłabiacz prawdy może liczyć na pobłażliwość oraz wyrozumiałość otoczenia, a nawet jakąś formę przyzwolenia dla siebie i metod swojego postępowania; dlatego kłamie praktycznie bezkarnie. A to kusi i demoralizuje, gdyż otwiera przestrzeń dla wszelkiej korupcji intelektualnej, stąd tylu dzisiaj niesolidnych historyków, sprzedajnych pisarzy i nawykłych do aportowania każdemu, kto dobrze zapłaci, służalczych publicystów.
W zbiorze esejów „Wypowiedzieć wojnę Niemcom” Więckowski poddał życie zbiorowe współczesnych Niemców badaniu na wykrywaczu kłamstw. To, według mnie, główna zaleta tej książki. Z zapisu wynika, że świadomość niemiecką, w tym najmłodsze pokolenie, fascynuje kuchnia kłamania za pomocą osłabiania prawdy, co widać zwłaszcza w traktowaniu własnej historii i problemu niemieckiej winy, bo kłamca żywi złudzenie, iż prawda w odpowiedni sposób osłabiona zdoła mu przywrócić utraconą cnotę. Choć choroba ma na razie przebieg dość skryty, jej skutki można dostrzec na każdym kroku, a wirusy zarażają bez przeszkód wszystkich i wszystko dookoła. O dziwo, sami zakażeni uważają, że wszystko z nimi w porządki i nikt nie myśli o szczepionce.
Niemiecka perfekcja
Niestety, bakterie przenikają do nas z zewnątrz, ale także są wysiewane od środka; szerzą je głównie polskie gazety, wydawane w naszym kraju przez niemieckie koncerny prasowe. Obawiam się , że kłamanie za pomocą osłabiania prawdy, choć nie powstało w Niemczech, tak bardzo przypadło współczesnym Niemcom do gustu, zwłaszcza w uprawianiu procederu zamazywania winy za rozpętanie drugiej wojny światowej i zbrodnie nazistowskie, że wkrótce doprowadzą tę metodę do mistrzostwa A każda niemiecka perfekcja jest jednakowo groźna.
Obecnie można wymienić np. tytuły gazetowe w Polsce, nawet te nie należące do Niemców, o których w żadnym wypadku nie da się powiedzieć, że piszą prawdę, całą prawdę i tylko prawdę lub, iż notorycznie kłamią, ponieważ upowszechniają prawdę i kłamią jednocześnie, nawet w tej samej sprawie i w obrębie jednego tekstu, komentarza, felietonu czy informacji, czyli nazywając rzecz całą po imieniu, cierpią na chorobę niemiecką, tj. kłamią przez osłabianie prawdy. Metoda powtarzana latami w setkach i tysiącach konkretnych sytuacji, powoduje niewidoczne na pierwszy rzut oka mutacje w umyśle i we wrażliwości etycznej samego osłabiacza, który z czasem staje się zakładnikiem fałszu. Osłabiając prawdę nie zdaje sobie sprawy, że oszukuje czytelnika. Ale ta subiektywna niewinność wynika z braku świadomości, że uczestniczy się w zakrojonym na szerszą skalę szwindlu.
Po pewnym czasie osłabiacz nie jest już zdolny do posługiwania się kategorią prawdy i z przyzwyczajenia, spowodowanego latami tresury, będzie molestować każdą prawdę za pomocą kłamstwa, ba, uzna, że kłamstwo bywa czytelniczo atrakcyjniejsze. Już dzisiaj na naszych oczach rośnie ten niewidoczny gmach-atrapa, złożona z półprawd, kłamstewek, retuszowanych faktów, przeinaczeń i nabierania wody w usta, który przesłaniając prawdę, ani na chwilę nie przestaje jej osłabiać.
Ważne ostrzeżenie dla Polski i Europy: również w przeszłości Niemcy łatwiej i częściej zapadały na wszelkiego rodzaju infekcje i epidemie, jakby miały wyraźnie osłabioną odporność na absurd, zwłaszcza polityczny. Nie zapominajmy, że w tym społeczeństwie na pozór tak twardo stąpającym po ziemi wykluły się dwie największe choroby dwudziestowieczne, tj. komunizm i nazizm, które zaraziły potem cały świat.
Dlaczego tak się dzieje? Bo sama psychika niemiecka okazuje się bardzo podatna na wszelkiego rodzaju dewiacje i odchyłki od normy. Niemcy są za bardzo spięci, zbyt pragmatyczni, rzeczowi, za dobrze zorganizowani i skrupulatni, co stanowi ich siłę np. w pracy, a zarazem ogromną słabość w życiu zbiorowym, gdyż dążąc do perfekcji są nadmiernie usztywnieni i skrępowani wyznaczonym przez siebie celem, mniej elastyczni i często popadają w szaleństwo, będące następstwem frustracji, zwłaszcza, gdy coś nie wychodzi. I wtedy poszukują za każdym razem wroga, który w ich mniemaniu w osiągnięciu przez nich doskonałości przeszkadza. Byliby zdrowsi, a tym samym o wiele mniej groźni dla swojego otoczenia, gdyby posiadali więcej dystansu. Ale wtedy musieliby okazać się wyrozumiali dla samych siebie, bardziej spontaniczni, a nawet bałaganiarscy, mniej porządni i dający sobie na co dzień więcej luzu i pobłażliwi dla ludzkich słabostek. Być może w każdym Niemcu byłoby wtedy mniej Niemca, a za to o wiele więcej człowieka.
Niestety, oni tego nie tylko nie potrafią i nie pragną, wręcz przeciwnie; najbardziej boją się takiej przemiany i takiego obrotu sprawy, więc gdy Niemcy zaczynają wytrwale maszerować w stronę jakiegoś wyimaginowanego kolejnego absolutu, prędzej czy później niemiecka zabawa w szaleństwo musi zakończyć się grobami.
Morderca idzie na piwo
Czy kłamanie za pomocą osłabiania prawdy, jest wstępem do czegoś znacznie groźniejszego? Zawsze należy się z tym liczyć, ponieważ na proceder osłabiania prawdy szczególnie podatne są ważne instytucje demokratyczne, jak np. wymiar sprawiedliwości, które stopniowo ulegają ogólnej atmosferze społecznego przyzwolenia i patrzą na niektóre fakty przez palce, o czym świadczą bulwersujące przykłady.
Za zranienie włoskiego celnika, co nastąpiło wiele lat temu, terrorystka RAF otrzymała 11 lat bezwzględnego wiezienia. Ten sam sąd przemytnikowi rzadkich i chronionych papug wlepił 4 lata odsiadki, zaś młodemu neonaziście, który kijem bejsbolowym zakatował na śmierć Angolańczyka, pozwolił wykręcić się 2 latami i to w zawieszeniu, co oznaczało, że prosto z sali sądowej zabójca mógł triumfalnie udać się z kumplami na piwo. Gdzie się to wszystko zdarzyło? Na egzotycznej wysepce, rządzonej przez jakiegoś kacyka? A może w rasistowskim państewku, w którym prawo elastyczne i łatwe do naciągania jak guma od majtek? Nic z tych rzeczy.
Wszystkie te wyroki wydał w latach dziewięćdziesiątych ten sam skład orzekający w demokratycznych (podobno) i zjednoczonych Niemczech. Czy mogą to być pośrednie skutki uprawiania zabawy w osłabianie prawdy w życiu publicznym? Sporo na to wskazuje.
Sam rejestr najnowszych bzików niemieckich, wymienionych skrupulatnie w książce Więckowskiego, przypomina kartę obserwacji psychiatrycznych w gigantycznym zakładzie dla nerwowo chorych, gdzie przebywa osiemdziesiąt milionów pacjentów. Jak na jedną Europę stanowczo za dużo.
Włodzimierz Paźniewski