Kerouac Jack Wizje Gerarda


Jack Kerouac

WIZJE GERARDA

TYTUŁY WYDANE W 1996 ROKU W SERII

David Lodge — TERAPIA

Ken Kesey — PIEŚŃ ŻEGLARZY

Jonathan Carroll — GŁOS NASZEGO CIENIA

— KOŚCI KSIĘŻYCA

— DZIECKO NA NIEBIE

— ŚPIĄC W PŁOMIENIU

— MUZEUM PSÓW

— POZA CISZĄ

William Wharton — SPÓŹNIENI KOCHANKOWIE

— STADO

— FRANKY FURBO

— WERNIKS

— DOM NA SEKWANIE

Steve Erickson — DNI MIĘDZY STACJAMI

Tim Winton — OKO I BŁĘKIT

Alice Hoffman — DRUGA NATURA

Kinky Friedman — ELVIS, JEZUS I COCA-COLA

Mario Vargas Llosa — PANTALEON I WIZYTANTKI

Kingsley Amis — MORDERSTWO W RIVERSIDE VILLAS

E. Annie Proulx — KRONIKA PORTOWA

w przygotowaniu m.in.:

E. Annie Proubc - — POCZTÓWKI

Mario Vargas Llosa - — CIOTKA JULIA I SKRYBA

William Wharton - — SZRAPNEL

Kingsley Amis - — STARE DIABŁY

Jack Kerouac

WIZJE GERARDA

Przełożył Marek Obarski

REBIS

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 1996

Tytuł oryginału Yisions of Gerard

Copyright © Jack Kerouac, 1958, 1959, 1963

Copyright © reneved Stella and Jack Kerouac, 1986, 1987

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,

Poznań 1996

Redaktor Maciej Krzyżan

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Lucyna Talejko-Kwiatkowska

Fotografia na okładce Piotr Chojnacki

Wydanie I ISBN 83-7120-238-5

Dom Wydawniczy REBIS ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 67-81-40; 67-47-08, tel./fax 67-37-74

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. w Krakowie Zam. 3644/95

* * *

Gerard Duluoz już od urodzenia był chłopcem bardzo słabowitym. Jego krótkie, bo dziewięcioletnie zaledwie, życie zakończyło się w czerwcu 1926 roku. Gdy umierał, odwiedziły go zakonnice ze Szkoły Parafialnej świętego Ludwika. Chciały spisać jego ostatnie słowa, gdyż słyszały zdumiewające objawienia na temat niebiosów, wygłaszane przezeń podczas lekcji religii, do wypowiadania których nie trzeba było chłopca zachęcać, choć sam nie wyrywał się do odpowiedzi, czekając, aż nadejdzie jego kolej. Święty Gerard z czystą i spokojną, nieco ponurą, twarzą i wicherkiem włosów, opadających na czoło spoglądał niebieskimi poważnymi oczami. Zaniechałbym przeklinania tej nędznej ziemi, ograniczając się jedynie do błagań, żeby ocalić w pamięci jego twarz, by pozostała w niej już na zawsze. Przez pierwsze cztery lata swojego życia, gdy on jeszcze żył, nie byłem bowiem Ti Jeanem Duluozem, ale Gerardem. Świat miał jego twarz, był kwiatem jego twarzy, bladej i pełnej miłości, rozdzierającej serce, pochylonej nade mną. Ten świat wypełniony był świętością i głoszonymi przez Gerarda naukami o łagodności oraz przestrogami mojej matki, bym zważał na dobroć swego brata

5

i słuchał jego rad. Latem całymi popołudniami leżał na wznak na podwórku, przysłaniając oczy ręką i wpatrując się w białe obłoki, te doskonałe fantomy tao zmaterializowane na chwilę, a potem odpływające w ogromną planetarną pustkę. Jak ludzkie dusze, jak sami ludzie, jak te zupełnie realne, zbudowane z czerwonej cegły, kominy Lowell Mills nad brzegiem rzeki w smutne, rozświetlone blaskiem słońca niedzielne popołudnia, kiedy wielki, nachmurzony Emil Pop Duluoz, nasz ojciec, w podkoszulku czyta zabawne historyjki, siedząc w narożniku pod zasadzoną w donicy rośliną czasu. Gładzi po głowie swego chorowitego małego Gerarda i mówi: „Mon pauvre ti Loup, mój biedny mały Wilczku, urodziłeś się, by cierpieć" (nie przeczuwa, jak szybko nastąpi koniec jego cierpień, jak szybko deszcz, woń kadzidła i gniewne, zaciągnięte chmurami niebo każe skłonić głowy żałobnikom, wychodzącym z mrocznych piwnicznych podziemi kościoła na Boisvert i West Sixth).

Wspomnienia pierwszych czterech lat mojego życia wypełnia zatarty obraz pochylonej nade mną twarzy, błogosławiącej mnie i będącej mną samym. Świat w świętym gnieździe Duluozów i on, Gerard, to wielkie kurczątko, pouczający, ażebym był dobry dla małych zwierzątek, i prowadzący mnie za rączkę na zapomniane już przechadzki.

Allo zig lain — ziglain — zigluu — przemawiał do naszego kota, dość wysokim, szaleniekocimgłosem, a kocurek spoglądał na niego szczerze i z zakłopotaniem, jak gdyby Gerard naprawdę mówił kocim językiem i jakby oni dwaj rozumieli, że słowa te niosą zapowiedź dobroci. Ich oczy śledziły się, kiedy kot chodził po naszym szarym domu, i nagle Gerard

6

błogosławił go, gdy zwierzę wskakiwało mu na kolana o zmierzchu, o cichej godzinie, kiedy na piecyku gotują się twarde irlandzkie ziemniaki, a cisza dzwoni w uszach, oznajmiając wieczną, błogosławioną obecność Awalokiteswary, która uśmiecha się w cieniach, rojących się za tapicerowanymi krzesłami i ozdobnymi lampami. Świat jako Łono Bujnej Płodności i smutne stworzenia, które rodzi. Śmiechu warte, Gerard, najmniejszy, najpośledniejszy i, założyłbym się, ostatni, który by temu zaprzeczył, gdyby tutaj był, by pobłogosławić mój ołówek w chwili, gdy wstrzymując oddech, podejmuję się opowiedzieć światu, który potrzebuje jego łagodności i miłości, historię jego cierpienia.

„Niebiosa są całe białe (le ciel ye' tout blanc — w dziecięcym patois posługiwaliśmy się naszym ojczystym francuskim), aniołowie są jak jagnięta, a wszystkie dzieci zawsze razem ze swymi rodzicami" — powiedział, a ja spytałem: „Sont-ils content? Czy oni są szczęśliwi?"

— Oni mogą być tylko szczęśliwi.

— Jakiego koloru jest Bóg?

„Blanc d'or rouge noir pi toute. — Biały, złoty, czerwony, czarny i każdy".

Kicia podchodzi, prycha noskiem i szczerzy ząbki do wyciągniętego wskazującego palca Gerarda:

— Noiczegotochcesz, Ploo plil — Czyż mógłbym pamiętać baraszkowanie i miłość tych dwóch samotnych braciszków w przeszłości tak odległej od moich dzisiejszych chorych dążeń teraz, kiedy nie mógłbym korzystać z uzdrawiającej mocy tamtych chwil, nawet gdybym odkrył most, łączący teraźniejszość z przeszłością, jako że utraciłem wszystkie molekuły, z jakich podówczas się składałem, nie doświadczając goryczy oświecenia.

7

Gerard opatula mnie płaszczykiem i wkłada mi kapelusz, i uczy jak bawić się na podwórku. Tymczasem dym snuje się smętnie z czerwonych dachów zimowej Nowej Anglii i nasze cienie w brunatnej zamarzniętej trawie są jak wspomnienie tego, co musiało się zdarzyć przed milionami eonów w Tym Samym, rozpłomieniającym Nirwanę-Samsarę, rozbłysku światła.

Wierzę naprawdę, że pamiętam ten szary poranek (musiała to być sobota), kiedy Gerard pokazał mi domek na Barnaby Street (miałem wtedy trzy latka) i małego chłopca, którego imienia, podobnie jak grud szarego błota, nigdy nie zdołam zapomnieć — Plour-des. Smutne zabawy przywołują jego imię. Pociągający nosem, zawsze bez chusteczki, brudny, w dziurawym sweterku oraz Gerard w swych czarnych parafialnych pończochach i wysokich sznurowanych bucikach, obaj stoją na podwórku przy małej drewnianej werandzie z tyłu domu, skąd roztacza się widok na smutne łąki (z rzędem wysokopiennych sosen w tle, pośród których w deszczowe dni ujrzeć mogłem Mgłę o Indiańskiej Twarzy). Gerard prosi Mamę Ange, żeby dała małemu Plourdes trochę chleba z masłem i bananami: „Ya faim, on jest głodny". Chłopiec pochodzi z biednej i niewykształconej rodziny, i nigdy prawdopodobnie nie je do syta, dostaje tylko kolację, a od czasu do czasu może jeszcze bułkę ze smalcem. Gerard nie miał wątpliwości, że dziecko płacze z głodu, a ponieważ znał dobrze hojność matczynego domu, toteż przyprowadzał malca i prosił dla niego o jedzenie. Moja matka zaś nie skąpiła go chłopcu, który teraz, po wielu latach, jak przekonałem się podczas swej niedawnej wizyty w Lowell,

8

ma sześć stóp wzrostu, waży dwieście funtów i zjada mnóstwo chleba z masłem i bananami. Tak więc dziecięca szczodrość zrodziła to ogromne, podupadające na zdrowiu, cielsko. W jego pamięci przetrwało nikłe wspomnienie szczupłego chorowitego chłopca, który, litując się nad nim, karmił go tak dawno temu. Plourdes, to kanadyjskie imię zawierało w sobie, jak sądzę, całą rozpacz, surową beznadziejność, zimny i szorstki smutek Lowell, podobnie jak wycie opuszczonego psa, gdy nikt nie otwiera drzwi. Dla Plourdes oznaczało jego los, dla mnie — wspomnienie Gerarda, który dzięki bożej miłości, dzisiaj, po trzydziestu latach, otwiera moje serce, uzdrowiony, wciąż żywy, zbawiony. Bez Gerarda cóż mogło się przydarzyć Ti Jean?

Opatulony ciepło obserwuję z werandy mały chrześcijański dramat. Moja mama idzie do kuchni i smaruje chleb masłem. Wzruszającym, niespiesznym ruchem wszystkich matek świata obiera banany ze skórki, niczym stare Indianki ucierające tortille i gotujące kleik przy wtórze wyjącego wiatru. Czuję, że mam w piersiach serce.

Mój ojciec, wróciwszy do domu z pracy, wysłuchuje tej historii i mówi, potrząsając głową i przygryzając wargi: „Ten dzieciak naprawdę ma serce!"

Zaledwie kilka lat później, kiedy spotkałem i zrozumiałem Savasa Savakisa, przywołałem na pamięć jasno sprecyzowany i nieśmiertelny „idealizm", który zaszczepił mi mój święty brat. Nastąpiło to nawet później wraz z odkryciem (czy zdumiewającym, spalającym umysł przebudzeniem, ponownym odkryciem) buddyzmu, Przebudzenia. Zadziwiające przypomnienie, że od samego początku ja, kimkolwiek czy

9

też czymkolwiek „ja" byłem, moim przeznaczeniem, prawdziwym przeznaczeniem, było poznać i zrozumieć naukę, spotkać Gerarda i Savasa, i Błogosławionego Pana Buddę (i mojego Słodkiego Jezusa Chrystusa wraz ze wszystkimi zawiłościami pism św. Pawła i krwawymi krzyżami barbarzyńskiego gwałtu). Moim przeznaczeniem było obudzić się do czystej wiary w jasną jedyną prawdę: Wszystko jest Słuszne, praktykuj Dobroć, Niebo jest blisko.

Najpierw powiedziały mi o tym smutne oczy Gerarda, we śnie, już prześnionym, którym jest to wszystko. Jego twarz była tak spokojna i współczująca. Patrzę teraz na jedno spośród licznych zdjęć Gerarda, zrobione, gdy miał około pięciu lat, na werandzie domu przy Lupine Road. Dom ten odwiedziłem niedawno, a on przypomniał moim dorosłym oczom wyżłobiony na suficie daszka werandy pradawny obraz początków Ziemi, który studiowałem oczyma dziecka w długie, leniwe, słoneczne popołudnia albo ciepłe dni marca, w moim łóżeczku, wystawionym na powietrze. Przyglądając mu się teraz, w wieku trzydziestu trzech lat, odniosłem wrażenie, że kontury na zadaszeniu werandy połączyły się głęboko z zapomnianymi dawno temu rysami twarzy Gerarda, jego szczególnie delikatnymi włosami, parafialną koszulą małego raskolnika i długimi czarnymi pończochami. Ba, odkryłem to również w brązowych listewkach sąsiedniego domu, a nawet, w stojącym na szczycie pobliskiego wzgórza, kamiennym „zamku", o którym zupełnie zapomniałem w dorosłym świecie, i zobaczyłem z lękiem, że stałem się człowiekiem dojrzałym, czym już nieświadomie podzieliłem się z czytelnikami w młodzieńczych przemyśleniach zatytułowanych: Doktor Sax i Zamek Wielkiego Węża Świata, a wyjaśniłem do końca w Legendzie Duluo-

10

zów. Wspomniana weranda stała się sceną zdarzenia utrwalonego na świętej małej fotografii: Gerard siedzi na poręczy z moją siostrą Nin (wtedy trzyletnią), trzymają się za ręce i z wymuszonymi uśmiechami spoglądają w słońce, podczas gdy jakaś ciotka albo chrzestny ojciec pstryka zdjęcie. Dawno temu zapomniany wczorajszy śnieg ludzkich nadziei, blaknący w starych albumach rodzinnych fotografii. Widzę w oczach Gerarda przeczystą jak diament dobroć i cierpliwą pokorę Idealistycznego Braterstwa, płynące z jakże odległych, wiecznych sieni buddyjskich świątyń i Współczującej Świętości, w Nirmana (objawieniu) Kaya (formy). Mój rodzony brat to symbol świętości w nieskończonych sferycznych Wszechświatach i lodowych Przestrzeniach. Jego serce pod bluzeczką jest tak wielkie, jak to uświęcone cierniem i krwią, widniejące na ścianach wszystkich pokornych domów francusko-kanadyjskiego Lowell.

Rozważmy: pewnego dnia odkrył mysz złapaną w pułapkę, którą zastawiono przed sklepem rybnym na West Sixth Street. Okrucieństwo wynalazców pułapki na myszy przewyższa okrucieństwo jadowitych pająków, a drzwi ich domów splamione są krwią. Dzięki temu zdarzeniu mogę przypomnieć sobie twarze „Canucks" * z Lowell, drobnych kupców, rzeź-ników, rzemieślników, sprzedawców masła i jajek, rybaków, bednarzy, włóczęgów na ławkach (nie było żadnych ławek oprócz staroświeckich krzeseł na chodnikach przy rożnach i straganach, na których sprzedawano opiekane w skórkach banany, parujące na grillu w południowym słońcu.) Tępe twarze dorosłych

* Francuskich Kanadyjczyków [przyp. tłum.].

11

z obwisłymi szczękami, którzy nigdy nie zdobyli się na to, by pochwalić choćby słowem czy uśmiechnąć się do takich małych aniołów jak Gerard, usiłujący uwolnić mysz z pułapki. Oni byli po prostu nazbyt durni, więc obojętnie przyglądali się tym rozpaczliwym wysiłkom lub wpatrywali głupio w czubek fajki, którą trzymali w zębach. Maleńka mysz, walcząca w potrzasku, została uwolniona przez Gerarda. Wydawało się, że wyciekną z niej wszystkie soki i zdechnie. Pełen dobroci podniósł ją ostrożnie i umieścił w swej kieszeni. Zabrał do domu i obandażował, pielęgnował ją, głaskał, przygotował posłanie w koszyczku, podczas gdy mama przyglądała się temu zdumiona, ludzie zaś, „by odetchnąć świeżym powietrzem" spacerowali ulicami, zaśmiecając je papierowymi opakowaniami po fasoli. Włóczędzy! wszyscy! — myśl drobniejsza niż mysi bobek dotyczyła niedzielnej mszy. Obawiał się, że w tłumie mogą uderzyć w ten koszyczek. Właściwie nie pamiętałem tego, ale wspomnienie przetrwało gdzieś na dnie duszy. Tak, tam jest myszka, zerkająca na mnie niespokojnie i Gerard, i koszyk, i kuchnia — cała sceneria tego wypełnionego serdecznością szpitalika. — „Ta wielka pułapka zatrzaskująca się na twojej nóżce" (Gerard naprawdę potrafił współczuć myszce w jej bólu, bo sam go przecież doświadczał). On potrafił odczuwać to żelazne uderzenie, miażdżące jego wyimaginowane małe ptasie kości, ściskające je i łamiące, obejmujące coraz mocniej lodowatym tchnieniem śmierci. Gdyż to nie natura winna jest temu, że wzgórza wyglądają smutno i żałośnie, stało się tak za sprawą ludzi i ich okropnych umysłów. Ignorancja, grubiań-stwo, schematyzm, skłonność do hipokryzji, żal nad stratami, rozkoszowanie się zyskami — oto bufetowi, grabarze, przewodnicy konduktów, ludzie w ręka-

12

wiczkach, zatruwający atmosferę, zasrańcy, szczyle, brudasy, śmierdziele, spaśli nawróceni grzesznicy — to ostatnie strupy na pokiereszowanej twarzy ziemi. „Mysz? Kogo obchodzi ta cholerna mysz. Bóg musiał wykombinować coś pasującego do naszych pułapek!" — Typowa myśl. Prędzej zrzuciłbym na dach mojego własnego domu beczułkę, wiecie-już-czego, niż traciłbym czas na rozmowę o jednym z nich. Gerarda nie zaliczam oczywiście do tego pospolitego nasienia, tej bandy basałyków. Francuski Kanadyjczyk stanowił szczególny typ człowieka: bladooki, naznaczony wolem, przebiegły, tchórzliwy, zasiedziały w swym mrocznym sklepie pełnym worków z towarami, kryjącym bezdenne bogactwo, i tajemniczą piwnicą z beczkami śledzi, złotymi pierścionkami w schowku, żoną i córką w drugim cichym pokoju, brudną miotłą w kącie. To człek pobożny o lodowatych rękach i gorących trzewiach, rozważnie używający bicza, wylewny przy powitaniach i zarazem zatwardziały w swych przekonaniach. Pochowajcie mnie w słodkich Indiach lub na starej Tahiti, bo nie chcę zostać pogrzebany na ich cmentarzu. W rzeczy samej, spalcie mnie, urnę z prochami przewieźcie do les Indes, kończę się już. Zaczekajcie, aż stanę się jednym z tych gburów, jeśli o to idzie. Gerard jednak nigdy nie stałby się taki, gdyby żył, nie stałby się otyły jak ja i nie użalałby się nad ludźmi głośno i głupio. On byłby czułym aniołem, którego na pewno nie znajdziesz w żadnej książce science fiction, opisującej krwawiące plastykowe wały — penisy i maszyny z okrągłą dziurką, oraz udręki, jak wydostać się ze szparki do dziurki na siurki, położonej o jedną bilionową cząstkę cala dalej w nieskończoności naszego Łaskawego Pana niż punkciki Ziemi (co przyprawiłoby mnie o mdłości) (gdybym był tobą) (Maha Meru).

13

Zdarzyło się to w czasie popołudniowych zakupów, kiedy wysłany do sklepu, by kupić wędzoną rybę, znalazł mysz w pułapce. Teraz, uśmiechając się, widzę w mroku mojego zagraconego gabinetu, jak zmierza Beaulieu Street do szkoły i niesie węzełek z książkami, w długich, czarnych pończochach, promieniując tą niezwykłą posępną słodyczą, która była dla mnie wszystkim, właściwie nie dostrzegałem niczego poza nią. Szczęśliwy, ponieważ jego mysz była nakarmiona, wyleczona i bezpieczna w swym koszyczku. W samym środku sennego dnia nasz kot zjada mysz, pozostawiając jedynie ogonek, co wystarcza, by rozśmieszyć do łez całe Lowell, ale gdy Gerard wraca o czwartej do domu i widzi ogonek na dnie nieszczęsnego koszyczka, który tak starannie urządził dla swej podopiecznej, wybucha płaczem. Rozpłakałem się również.

Mama próbowała nam wytłumaczyć, że to nie była wina kota, że to niczyja wina i że po prostu takie jest życie.

Gerard wiedział, że to prawda, jednak wziął kotkę Nanny, posadził ją na fotelu, przytrzymując jej pyszczek wygłosił, wyobraźcie sobie, napomnienie:

— Mechante! Niedobra dziewczynko! Czyż nie pojmujesz, co zrobiłaś? Kiedy to zrozumiesz? Nam nie wolno niepokoić małych zwierzątek i stworzonek! Pozostawiamy je w spokoju! Nigdy nie pójdziemy do nieba, jeśli nadal będziemy się nawzajem pożerać i zabijać takie maleńkie istoty jak ta — bezmyślnie, bezwiednie! Przebudź się, głupia dziewczynko! Pojmij, co zrobiłaś! Zawstydź się! wstydź się! zwariowana mordko! Przestań strzyc uszami! Zrozum, co do ciebie mówię! Pewnego pięknego dnia to musi się skończyć! Kiedyś może być za późno! Zła dziewczynka! Idź! Idź do swojego kącika! Przemyśl to dobrze!

14

Nigdy dotąd nie widziałem, żeby Gerard się złościł.

Byłem zdumiony i przerażony, patrząc na to wszystko z kąta, tak jak ktoś przed wiekami, kto odczuwał obecność Chrystusa przewracającego stoły przekupniów i przepędzającego ich ze świątyni za pomocą swego, niezmiernie rzadko używanego, bicza.

.karni do domu i roz-

,.niciec wraca ^Vami*zroku 1920

' ot 7deimu34eciakamiidobrązonJ

ffo?uWbywrarZ^i—am10ra:

huSera z gotowaf а8урЧешу go grader,

t^yb ny- masłem, Rączego ludzie *

Jzekujac, że wyiaśn^ aMypozerająreszK

E^-yszy ^adzaO, ^djej

czego zostaliśmy stworo imsimystrZelaczeL

Ly dla siebie oprysklr^ pelne nadziei zwyci

łajnem wprost w cz^ ^TOiatać szare \ smutx

i dlaczego musimy Ky Gerard, maleńki, życ

i^-órka. — „Powiem ci, a^złowieka.Albo zjesz 1

igła, człowiek pozer» Kot zjada roysz, mj

sam zostaniesz zjedzoi*^ ser odwraca się i z:ja

Жака, robak zjada ^.-^iedziK, Takie właśi

;ka. Tak można by V щп^ ^ taki

Nie płacz і Ш kuwswurodziliś:

główki'WP°TCi przez to przejść, ro r^'każdyro akrowadajenammle І У zjadamy krów?,

mnie, dlaczego"- ,, , ,. . ;„ aśme, dlaczego- dlaczego toe robią

■ myszki?

Gdy mój ojciec wraca z drukarni do domu i rozwiązuje swój krawat, zdejmuje kamizelkę z roku 1920, i zasiada do stołu, by wraz z dzieciakami i dobrą żoną zjeść hamburgera z gotowanymi ziemniakami oraz chleb z wybornym masłem, zasypujemy go gradem pytań, oczekując, że wyjaśni nam, dlaczego ludzie są tak okrutni, myszy zdradzane, a koty pożerają resztę. Dlaczego zostaliśmy stworzeni, by cierpieć, dlaczego jesteśmy dla siebie opryskliwi i musimy strzelać żelaznym łajnem wprost w czoła pełne nadziei zwycięstwa, i dlaczego musimy zamiatać szare i smutne podwórka. — „Powiem ci, Ti Gerard, maleńki, życie to dżungla, człowiek pożera człowieka. Albo zjesz ty, albo sam zostaniesz zjedzony. Kot zjada mysz, mysz zjada robaka, robak zjada ser, ser odwraca się i zjada człowieka. Tak można by powiedzieć. Takie właśnie jest życie. Nie płacz i nie zaprzątaj sobie takimi sprawami główki. W porządku, wszyscy urodziliśmy się, by umrzeć, każdy musi przez to przejść, rozumiesz? My zjadamy krowę, a krowa daje nam mleko, nie pytaj mnie, dlaczego".

— Właśnie, dlaczego — dlaczego ludzie robią pułapki na myszki?

17

— Gdyż zjadają im ziarno.

— Ich stęchłe ziarno!

— Z tego ziarna jest nasz chleb i ty go zjadasz. Nie zauważyłem, żebyś rzucał chleb na podłogę! I nie czynisz przecież kromką passes, żeby zetrzeć w kącie kurz!

Passes, Gerard nazwał tak posuwisty ruch ręki, trzymającej skibkę, zamaczaną w sosie z pieczeni. Moja matka z lubością maczała chleb w sosie i czyniła posuwiste passes po całym stole, nawet dla mnie, gdy kaprysiłem, siedząc w śliniaczku przy wysuniętej klapie dziecięcego stolika. Jednak z powodu naszego na wpół irokezkiego, na wpół francusko-kanadyjskiego akcentu passe wymawialiśmy jak PAUSS. Tak więc ciągle słyszę ponure brzmienie owego passe podczas naszych swobodnych kolacji. М'иё'п pauss, jakbyś spodziewał się, że Bardolf zapamięta to swoje gromkie „Hej!" z Eastcheap. Mój ojciec w kuchni, młody i doskonały, z podwiniętymi rękawami koszuli, przeżuwający kolację, z tłuszczem na podbródku, zamyślony po swojemu, wyjaśnia prawa moralne swym małym aniołkom. One będą dorastać w bojaźni przed monstrancją, w której zawiera się rozwiązanie, a wyniesienie jej w blasku sprawi, że prawdziwa wiara rozbłyśnie wokół, toteż nie ma wytłumaczenia, jak uniknąć zła na swej życiowej drodze. „Jedno jest pewne, zjedz lub sam będziesz zjedzony. My robimy to teraz, później nas zjedzą robaki".

Prawdziwszych słów nigdy nie wypowiedziano na tym nieziemskim padole.

— Dlaczego? Pourąuoi? — krzyczy malutki Gerard, a brwi ściągnięte ma żalem i bezsilnością. — Nie chcę, żeby było tak ze mną.

— Chcesz czy nie, tak jest.

— Nie dbam o to.

18

.— Co zamierzasz zrobić?

Chłopczyk wydyma wargi; on pójdzie do nieba, ot co; dość już tego zezwierzęcenia, zgody na żarłoczność i łajna kompensacji. Życie to „błoto".

— Mów, mów, mały Gerardzie, może jest coś, o czym my nie wiemy. — Mój ojciec zawsze ustępował. Gerard miał głęboki umysł i zastanawiał się nad najpoważniejszymi sprawami, których próżno by szukać w polisach ubezpieczeniowych i na rachunkach drukarza. Agenci ubezpieczeniowi nigdy nie wypisaliby Gerardowi polisy na życie, on wiedział, że gościmy tu przez krótką chwilę, żyjąc i umierając tak patetycznie jak mysz, och! — bardziej patetycznie niż kot, i — och! straszniej, że nawet ojciec tego--nie-zdoła-wyjaśnić!

— W porząsiu! — On pójdzie do łóżeczka, prześpi się i zapomni o wszystkim, otuli również mnie i pocałuje Ti Nin na dobranoc. Mysz będzie istniała nadal dzięki tej chwili, kiedy w tamto południe trzymał ją w rączce. Wspólnie modlimy się za Mysz. — „Drogi Boże, miej w swej opiece myszkę. Miej w opiece kota" — dodajemy, wierząc, że kiedyś i on znajdzie się przed obliczem Pana.

Ach, jakże zimne są wichry, przywiewające beznadziejny pył, którego nie wynaleziono by nawet na Ziemi Północy, w samym piekle, gdzie ludzkie nadzieje wystygają tak szybko, jak nikłe zarzewia, pozostając jedynie marzeniem — sennym przywidzeniem, które nocą próbuje się urzeczywistnić, poruszając zasłonami nad grzejnikiem. Wpełza pod koc i przenosi cię na zewnątrz, gdzie ludzie świtu w szarych samodziałach, ze zgrabiałymi i zimnymi, wielkimi jak bochny, rękoma piłują i rąbią drewno, a para z ich oddechów unosi się nad chrapami koni. Przeklinają w mroźnym powietrzu, które stworzyło wszystkie,

19

wystawione na ciosy nieskończoności, Rosje, Syberie,

Ameryki.

Rano Gerard i ja kotłujemy się w wygrzanym łóżku, nie mając odwagi, by wstać. To jest jak przypominanie sobie tego, co było przed twoimi narodzinami, zanim karma zmusiła cię, byś wynurzył się stamtąd i rozpoczął tę historię.

— Gdzie jest teraz ta myszka?

— Dzisiaj rano kot rozszarpał ją w lesie (Le chat l'a shiez dans Vchamp) — poznasz to miejsce po małej żółtej plamie siusiu na śniegu, widzisz?

— Oui.

— Votld, twoja muszka z minionego lata, ona także

jest martwa...

Rozmyślamy o tym w odrętwieniu, podczas gdy mama w pachnącej kuchni na dole przygotowuje tatusiowi śniadanie.

— Angie — mówi tata przy piecu — ten dzieciak jednak łamie mi serce. Tak bardzo boli go to, że stracił swoją myszkę.

— On ma takie dobre serduszko.

— Chociaż takie chore. — Ach, pęka mi głowa. Zjedz albo zostaniesz zjedzony — nie ludzie? Ha! W śródmieściu z pewnością zebrałaby się banda takich drapieżców, gdyby mieli dość odwagi.

Poczucie świętości życia będące udziałem Gerarda zahaczało o sferę romantycznych przeżyć.

Upór pijaka, zamroczonego wielką ilością czerwonego hiszpańskiego wina, przegrałby z uporem Gerarda, tłumaczącego, jak powinna zachowywać się jego mała siostrzyczka. Pewnego ranka darł się, wyglądając przez okno:

— Mamo, spójrz, co robi Ti Nin, ona idzie do szkoły, tupiąc kaloszami i rozchlapując błoto, zupeł-

20

nie jakby biła packą muchy! Był to jeden z tych dni, kiedy, cierpiąc z powodu reumatycznej gorączki, musiał pozostać w łóżku, czasem przez kilka tygodni. — Ach, spójrz na nią! — Był przerażony.

Gdy wróciła w południe do domu, zabronił jej kategorycznie chodzenia w ten sposób i wygłosił specjalnie przygotowaną przemowę.

— Mówię ci, Gerardzie, że zostaniesz księdzem, gdy dorośniesz! — zwykła mawiać moja matka.

Tymczasem niektóre dzieciaki robiły w kościele znak krzyża, powtarzając następujące słowa:

Au nom du pere Ma tante Cafiere Pistalette de bois Ainsi soit-il

Co miało znaczyć:

W imię Ojca Mojej ciotki Cafiere Drewnianego pistoletu Amen

Oto mój tato. Emil Alcide Duluoz, w owym czasie krzepki, młody trzydziestosześcioletni drukarz, o śniadej cerze, pochmurny, poważny, z twardymi szczękami, ale niezbyt odważny (choć naprawdę dzielny, kiedy, starając się nam przypodobać, zachęcał nas, byśmy bodli go głowami w żołądek lub boksowali piąstkami. Czuliśmy się wtedy tak, jakbyśmy boksowali ogromną piłkę do koszykówki) 5:7, typowy Bretończyk, niebieskooki. Miał nawyk rozniecania małego ogniska od tlącej się bibułki papierosowej czy opakowania tytoniu. O tym jego zwyczaju przez tyle lat nie mogę zapomnieć, ba, ciągle go naśladuję.

21

Siedząc w swym fotelu, obserwował, jak ten mały ogieniek nirwany pochłania papier, przemieniając go w czarną, rozsypującą się pustkę, i rozumiał, być może, potężniejszy płomień trzech tysięcy mroźnych wszechświatów, taki, który pożera wszystko. Drobna kwestia czasu, dla niego, dla mnie, dla

ciebie.

Zdarzało się również, że siadał w fotelu, brał świeże kruche jabłka Macintosh i scyzorykiem obierał je ze skórki, wycinając z niej długie i tak misterne ostruży-ny, że można by je rozwiesić jako ozdobny baldachim między żyrandolami w Pałacu Tołstoja. Braliśmy je od niego i rzucaliśmy jak serpentyny, a ja wciągałem do ust niczym wielkie tasiemce, wreszcie ciskaliśmy je do kubła na śmieci jak zwoje elektrycznego kabla. Później ojciec zjadał obrane jabłko, wgryzając się łakomie w jego soczystą powierzchnię, jakby pochłaniał całą wilgoć świata. — „Naśladuj ryk lwa! Naśladuj tygrysa! Naśladuj słonia!" — Potem, siedząc w swym fotelu i trzymając Gerarda, Nin i mnie na kolanach, zabawiał nas, udając ryki wielkich zwierząt. Tak było, zanim nie zaczął grywać w mieście w pokera.

— A ty, mój mały Gerardzie, dlaczego jesteś taki zamyślony? Co tam kłębi się w tej główce? — mawiał, przytulając Gerarda i przyciskając policzek do jego mięciutkich włosów. Tymczasem Nin i ja obserwowaliśmy grymasy udawanej wściekłości na jego wykrzywionych wargach, gdy parodiował ryczące zwierzęta, pełni zachwytu i szczęśliwi, nie przeczuwający nawet, jak szybko mroźne wichry, nadchodzącej zimy, rozpętają bitwę przeciwko belkom i spojeniom jego ubogiego domu.

W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen.

22

Gerarda odwiedzały ptaki, o których sąsiedzi i krewni mogliby powiedzieć pod przysięgą, że znają chłopca osobiście. Podczas jego przewlekłej choroby przylatywały codziennie na parapet okna, szczególnie wiosną, kiedy jego, podkrążone od reumatycznej gorączki, oczy witały świeży, nieskazitelny poranek, jak zakapturzone księżniczki w wilgotnych wieżach. Wstrętny przypływ żółci sprawiał, że chory chłopczyk zieleniał na twarzy, bladł w środku nocy i musiał korzystać z miski stojącej pod łóżkiem, dzięki ptakom jednak wstawał rano ze słowami: Arrive, mes ti's anges, „Przyjdźcie, moi mali aniołowie!" i (przygotowane przez mamę) okruszki chleba sypał na parapet oraz krótki spadzisty daszek pod oknem swego pokoiku. (Umiejscowienie tego pokoju trapi mnie zawsze, gdy w szarych marzeniach śnię o domach, których lokalizacja, gdzieś na ubogiej północy czy zachodzie, wśród górskich szczytów, tajemnic, zwieńczeń dachu, sprawia, że doznaję prawdziwego wyciszenia umysłu). Kiedy w maju zakwitało pod oknem drzewo wiśni, nadlatywały całe gromady ptaków, które ćwierkając na dachu, dziobały okruszki wysypywane przez Gerarda na parapet. Ale chory chłopczyk żalił się: „Dlaczego ptaszki nie przychodzą do mnie?! Czyż nie wiedzą, że ich nie skrzywdzę?"

— Oczywiście, że nie, one nie mogą tego wiedzieć — wszystkie bowiem orientują się, że jesteś chłopcem, a chłopcy zwykle krzywdzą ptaki.

— A czy ptaki krzywdzą chłopców?

— Ptaki nigdy nie skrzywdzą chłopca, podczas gdy on zabije kamieniami tuzin z nich i strąci tuzin gniazd pełnych ledwo opierzonych piskląt.

— Dlaczego? Dlaczego wszyscy są tak podli? Czyż Bóg nie rozumie, że wszyscy ludzie — ludzie — powinni być dobrzy dla siebie, dla zwierząt?

23

\

Bóg jednak nie zapewnił jedzenia na przeżycie tej

zimy.

Ptaki świergoczą, dziobią niemal w zasięgu ręki Gerarda. On cieszy się z tego i podskakuje na poduszce z radości: „Ten przyjdzie do mnie, ten jeden, o którym ci mówiłem, on dojdzie do mojej ręki!"

— Mam nadzieję — mówi moja matka, a w nocy nawet się o to modli. Ojciec nie może w to uwierzyć.

— Ach, gdybym mógł kupić mu ptaszki! Po prostu jednego maleńkiego ptaszka, po prostu JEDNEGO... — płacze, podczas gdy ja siedzę na swym małym krzesełku przy łóżku, przyglądając się temu i swymi pękatymi palcami, tak tłustymi, że wszyscy nazywają mnie Ti Pousse, Mały Kciuk, wyjadam okruszki z patelni.

— Podejdź tu, Mały Kciuku, spójrz na tego szarego ptaszka, czyż nie wygląda na to, że chce jeść mi z ręki i chce pocałować mnie swym małym dzióbkiem.

— Tak.

— Czy nie chciałbyś pocałować tego maleńkiego

stworzenia?

— Tak.

— Tak, tak, ptaszku, chodź.

Niespodziewany turkot furgonetki z chlebem wypłasza jednak całe stado kavroom na sąsiednie drzewo, gdzie przekazują sobie nowe wieści. Z oczu Gerarda tryskają łzy, na jego wydętych wargach pojawia się proroczy grymas, nadąsany wydaje jęk, oznaczający: „Ach, po co? na co? Gdybym mógł kochać je dłużej, nie zabrakłoby im mleka i miodu na śniadanie i miałyby złote dzioby. One jednak unikają mnie, jak szczura roznoszącego zarazki, jak sokoła, jak człowieka".

— Gerardzie — tłumaczy moja matka — nie smuć się z powodu tych ptaszków. A wiesz czemu? Gdyż

24

Bóg widzi wszystko i wie, że kochasz je i wynagrodzi

cię za to.

— W niebie będę miał wszystkie ptaki, jakie zechcę.

__. Tak, w niebie. A może i na ziemi, miej tylko

odwagę, cierpliwość.

Napinając swój brzuszek, westchnął cichutko jak bzyknięcie pszczoły: „Ojej! Jak to dobrze byłoby znaleźć się w tym śnieżnym gdziekolwiek i różowym nigdzie, gdzie cierpliwość jest po prostu słowem i nikogo tak mocno nie boli brzuszek".

— Tak, w niebie są ptaki, miliony ptaków, nawet jeszcze mniejsze niż te; i duże jak motyle, i mniejsze niż mrówki, białe jak anioły, wszędzie. — Pochylił się nad kartką i zaczął rysować ponure wieczne prawdy i marzenia o raju. Gerard, mimo swych ośmiu lat, był zdumiewającym artystą. Rysował obrazy tak niezwykłe, że mój staruszek, kiedy oglądał je wieczorami, nie mógł uwierzyć, iż wyszły spod ręki jego dziecka.

— Gerard to narysował? Popatrz tu!

To samo dotyczyło przyjaciół mojego ojca. Chcąc udowodnić, że jest autorem tych niezwykłych prac, Gerard rysował w ich obecności łodzie, żeglujące po błękitnym oceanie (skopiowane z „Saturday Evening Post"), ptaki, mosty, jagniątka, kapelusze. Bawił się również swoim „małym konstruktorem" i montował niewiarygodne konstrukcje, istne cuda techniki — wielce skomplikowane koła diabelskie, samochody wyścigowe, zwykłe ruchome żurawie i ciężarówki, których modele zapożyczył z książki instruktażowej. Trzymając przed sobą instruktaż, walcząc z mdłościami tego paskudnego poranka (nie uszło to mojej uwagi), wiązał prześliczne kołyski i dziecięce wózeczki dla Nin, by mogła w południe kłaść w nich

25

swoje lalki, każdy wyposażony w małe draperie. Zastanawiam się dzisiaj, czy ona jeszcze pamięta tamte ostatnie dni jego choroby, teraz, gdy całymi wieczorami, siedząc w swym gabinecie, wpatruje się głupawo w telewizor, czekając aż połączy się z Gerardem w Niebie.

Wiem, że sprawiało mu ogromną przyjemność, kiedy mówiłem: „Zrób mi ritontul", chociaż nie wiedziałem, co to oznacza, i on budował szaloną konstrukcję, a ja bawiłem się nią i próbując rozkręcić, przygryzałem krawędzie tej machiny.

Potem znowu przyleciało stado ptaków, wyśpiewując wokół naszego świętego dachu radośnie, jak świętujący mały naród, i Gerard wołał o więcej chleba, i drobił go na okruszki, i sypał je skrzydlatym siostrom, które dziobały i dziobały.

„Vien, vien, vien", obraz jego wyciągniętej bezradnie nad łóżkiem ręki, przyzywającej przy otwartym oknie niebiańskich gości, sprawia ostatnio, że serce niemal wyskakuje mi z piersi jak z lodowatej jaskini. Naturalnie on nigdy nie schwytał żadnego ptaka, więc nie wiem, jaka przemiana mogła zaistnieć w tym

wypadku.

Tymczasem wezwano doktora Simpkinsa, który zjawił się ze swoją staroświecką torbą lekarską, słuchawkami i cewnikami, pigułkami i gruszkami, i zaskoczył nas wszystkich swoją powagą oraz tym, że słowa wypowiadał z trudnością. Nie miał już dłużej nadziei na utrzymanie Gerarda przy życiu.

Nie rozumiałem nic z tego, co się działo, byłem rumianym pulchnym Małym Kciukiem, Ti Pousse, zadowolonym z tego, że żyję w tym samym świecie, co Gerard.

26

Pewnego wieczoru rozłożyliśmy na podłodze w kuchni „Boston American", pamiętam dokładnie różowe szpalty wieczornych wiadomości Hearsta, a na pierwszej stronie fotografię kobiety, która kogoś zamordowała. Wziąłem nożyczki i ukłułem ją prosto w oko, przebijając papier i robiąc dziurkę w linoleum — „Non, non Ti Jean, nigdy tego nie rób!" Czy nie rozumiecie (ja sam pamiętam to dobrze), że nieświadomie można odczuwać ogromną radość, wywołaną tym wspaniałym energicznym ukłuciem. Dla Gerarda jednak bezmyślność była właśnie okropnością i walutą pełnego nienawiści, beznadziejnego świata. — „Non, non, nigdy nie rób niczego takiego! Ach, biedny Ti Pousse, ty nic nie rozumiesz. Posłuchaj, odłóż nożyczki, przywróć jej oczy!" — Wygładzamy zgnieciony papier, głaszczemy opuszkami palców papierowe oczy pani na zdjęciu i rozmyślamy nad naszym grzechem, zadość czynimy, zbierając dobrą karmę dla nas obojga, żałując i idąc do spowiedzi. On przygryza i wydyma wargi „tsk". Kochany Gerard, pocałować go i ten jego delikatny grymas bólu, oznaczałoby grzech, jak pocałowanie jagniątka w brzuszek lub anioła w skrzydło. Gerard klepnął mnie w plecy, by udowodnić, że dawniej były lepsze czasy i że przebaczono mi mój maleńki grzech. On pozwalał mi nawet „pobić się" na niby, kiedy kulaliśmy się na linoleum, a ja piszczałem z uciechy.

Klaszcząc w rączki, niezbyt długo stałem przy oknie w kuchni, obserwując, jak z nieskończoności wypływały atramentowe płatki śniegu i opadając na ziemię, stawały się cudownie białe. Dzięki temu rozumiem, dlaczego Gerard był tak bielutki i z jakiego powodu człowiek przybył z tak czarnych źródeł. To jego ból-na-ziemi sprawił, że czerń zamieniła się w biel.

27

Jest zimny, rześki październikowy poranek, Gerard idzie do szkoły, trzyma książki i drugie śniadanie — chleb z masłem i bananem oraz jabłko. Obserwuję, jak idzie Beaulieu Street, samotnie. Bandy chłopaków biegają wokół. Przy końcu Beaulieu Street znajduje się wielkie błotniste boisko szkoły publicznej. Uczęszczają do niej niekatolickie dzieci, o których zakonnice z naszej szkoły parafialnej powiadały, że mają ogony schowane w spodniach, w co kilkoro z nas, a wśród nich ja, święcie wierzyło. Na tej ulicy Gerard skręca w prawo, by iść dalej do św. Ludwika wzdłuż drewnianych płotów trzech bungalowów. Najpierw widzimy rezydencję zakonnic, jaśniejący w porannym słońcu budynek z czerwonej cegły, potem ponury gmach szkolny z długimi smutnymi korytarzami, wielką sutereną z urynałami i rozbrzmiewającymi echem krzykami na boisku, i jeszcze jednym dodatkowym (nigdy tego nie zapomniałem) wewnętrznym podwórkiem, oddzielonym od wielkiego brudnego podwórza (które przechodzi w pole obok łąki farmera Kenny'ego) niskim granitowym murkiem, nie mającym nawet jednej stopy wysokości, na którym wszyscy siadają lub rozkładają karty. Wielka gra polega na rzucaniu kart z opakowań gumy do żucia, przedstawiających gwiazdy filmowe i sławnych zawodników baseballa (Wielki Boże! To musieli być Vilma Banky i Rogers Hornsby z jakże młodymi twarzami na tych, pachnących gumą do żucia, obrazkach). Chłopcy rzucają karty naprzeciwko murku. Ta, która upadnie najbliżej, wygrywa. Wielka gra w zacisznym kąciku. Gerard podchodzi wolniutko, zamyślony jak zwykle, w jasnym świetle poranka wśród szczęśliwej dzieciarni. Dzisiaj coś niepokoi jego umysł, chłopczyk spogląda w nieskazitelnie pogodne niebo i zastanawia się, dlaczego taki wrzask rozlega

28

się pod ta. błękitną kopułą, czym są budynki, natura ludzka, pragnienia. — „Może w ogóle nic nie istnieje" — przeczuwa w swej klarownej czystości. — „Po prostu tak jak dym, który unosi się z fajki tatusia". — „Obrazy, które tworzy dym". — „Wystarczy zamknąć oczy i wszystko zniknie". — „Nie m a mamy ani Ti Jeana, ani Ti Nin, taty i mnie — ani kitigi (kota). Nie ma ziemi — spójrz na to wspaniałe niebo, ono nic nie mówi". — Mały zasmarkany Plourdes stoi przyparty do muru podczas gry w karty, łobuzy ogrywają go bez skrupułów. — „On płacze, rozmyślając o swym pechu". — „O tym, że szczęście odwróciło się od niego, gdyż jest biedny, a świat jest zły". — „Ach, ten przeklęty świat". W drugim końcu znajduje się Presbytere (Probostwo), gdzie wraz z innymi księżmi mieszka ojciec Pere Lalumiere „Cure". Dom zbudowany jest z żółtych cegieł, przejmujący dzieci lękiem, jak gdyby stanowił pewnegg rodzaju kielich. Patrząc w tę stronę, wyobrażamy sobie procesje ze świecami w środku nocy i śnieżnobiałą koronką przy śniadaniu. Potem kościół pod wezwaniem św. Ludwika, jego podziemie z betonowym krzyżem. W środku znajdują się staroświeckie gładkie ławy, zaśniedziałe okna, stacje drogi krzyżowej, ołtarz i specjalne ołtarze Marii oraz Józefa, antyczne mahoniowe konfesjonały z wyrzeźbionymi winoroślami i ozdobnymi okienkami. Tkwią olbrzymie marmurowe chrzcielnice wypełnione zawsze odwieczną święconą wodą, w której zanurzają się tysiące rąk. Są też tajemne wnęki, organy na chórze, i zakrystia święta, w której służący do mszy chłopcy przebierają się w stroje ministrantów, a księża paradują dziarsko, wdziewając królewskie szaty. Gerard bywał tam wiele razy, wszak lubił chodzić do kościoła, który był siedzibą Boga. — „Kiedy dostanę się do nieba, najpierw

29

poproszę Boga o śliczne małe jagniątko, by pociągnęło mój powozik. Ai, chciałbym już tam być, nie mogę się już doczekać!" — Wzdycha wśród ptaków i dzieci, które zebrały się na skraju boiska, a nauczyciel-ki-zakonnice czekają już na pierwszy dzwonek, by ustawić dzieci w szeregu. Poranna bryza porusza lekko ich czarnymi habitami i wiszącymi czarnymi różańcami. Mają blade twarze i załzawione oczy, rysy delikatne jak koronki, niezwykłe jak śnieg, wydają się nam odległe niczym kielich, niedotykalne jak święty chleb hostii, pierwsze autorytety — budzące w dzieciach lęk. Klasztorne damy, które poświęciły się szyciu dla ubogich i gorliwej służbie w swej ponurej pustelni z czerwonej cegły. Widywaliśmy w oknach ich zakapturzone twarze i surowe, jakby wyrzeźbione, profile, pochylone nad różańcami, modlitewnikami lub haftami. One same niemal przez cały czas obserwują wszystko przez okna. W rzeczy samej gapią się właśnie na włóczęgę z Luizjany i pól naftowych wschodniego Teksasu, przechodzącego niekiedy przez Lowell, który z założonymi nogami, źdźbłem w ustach leży w zrudziałej trawie pod płotem Zielonej Szkoły, kontemplując nieskazitelnie czyste niebo i nucąc bluesa. I cóż innego mogłaby pomyśleć stara zakonnica w oknie, przyglądająca mu się ukradkiem: „Leniwy łazęga! (Paresseux!). Rozbójnik! Grzesznik!"

Typowe dla Gerarda jest to, że nigdy nie patrzy w stronę pól, na drzewa stojące dalej, tam gdzie zaczynają się pola farmera Kenny'ego i porastają krzewy, za domkami Centerville, nad którymi unosi się dym z rozpalonych rankiem pieców, zasnuwający dalekie wzgórza i łąki na horyzoncie w kierunku Dracut i New Hampshire, i całą tę bladobru-natną obietnicę więdnącego kontynentu. Gerard był

30

zwrócony w głąb siebie, przypominał jak gdyby złoty kielich z pojedynczą świętą hostią, skierowany ku swemu chwalebnemu przeznaczeniu. Siedzi na niskim murku, kontemplując dzieciaki, włóczęgę na polu, zakonnice w oknie, małe dziewczynki bawiące się w klasy w głębi podwórza, gdzie Ti Nin piszczy wraz z innymi. — „Mała wariatka, popatrz, jaka jest cała podniecona zabawą — ona nie pojmuje błękitnego nieba, nie dba o nic, jak kociątko. Ale, spójrz!" — Podnosi głowę z szeroko otwartymi ustami. — „Tam nie ma nic, nawet jednej chmurki, nawet jednego dźwięku — po prostu tak, jakby była to woda odwrócona dnem do góry — a cóż robią tu te hałaśliwe robaczki?"

Powietrze jest rześkie i czyste, Gerard wdycha je z lubością. Dzwoni dzwonek, wszyscy przerywają bójki i ustawiają się, szurając nogami, klasa obok klasy, pod czujnym spojrzeniem zakonnicy-dyrek-torki, której uwadze nic nie ujdzie, w paradnym szyku nowego dnia. Spóźnialscy biegną przez boisko, gubiąc książki. Słychać szczekanie psa, kaszel i chrzęst żwiru pod bucikami niezmordowanych uczniów. Kolejny szkolny dzień, lecz Gerard wznosi oczy ku niebu, wiedząc, że w szkole nigdy nie nauczyłby się tego, czego doświadczył dzisiaj rano, spoglądając w to niebo cichej tajemnicy, i że ta nieskazitelnie czysta pusta przestrzeń, na której widok pęka serce, nie powie nigdy żadnemu mężczyźnie i chłopcu, co się dzieje. — „To jest bezdenne oko Boga".

— Gerardzie Duluoz, wyrównaj szereg!

— Tak, siostro Marie.

— Cisza! Będzie przemawiać Matka Superieure (Przełożona)!

— Psst! Mercier! Oddaj mi moją kartę!

— Jest moja!

31

— To nieprawda!

— Zamknij jadaczkę! (Famme ta guele).

— Poradzę sobie z tobą.

— Prrrrt.

— Cisza!

Milczenie ponad wszystko, szum wiatru, flagi serc znieruchomiały. Wszystko jest ciche pod tym przezroczystym, odwiecznym, niepojętym, nieskazitelnym błękitem.

Liście na gałązkach niektórych jesiennych drzew są już odrobinę czerwone, poranna woń dymu wierci w nozdrzach, słychać zgrzyt piły w składzie drewna Boisverta i głuchy stukot, gdy przecięty kloc upada. Dobiega turkot wozu handlarza starzyzną na Beaulieu Street, daleki płacz jakiegoś dziecka. Dusze, dusze, niebo przyjmuje to wszystko. Nikomu nie wolno wygłaszać uwag na temat jedynej rzeczywistości, którą stanowi Kryształowe Nic, nawet nie Viking Press ani nawet Pere Lalumiere, który paraduje teraz w swym świeżo odprasowanym przyodziewku w sieni w Presbytere, gwiżdżąc beztrosko. Lacrimae rerum świata przebłyskuje w jego bystrych, przebudzonych oczach, księżulo cmoka wargami na myśl o wyśmienitych cortons z pokrojonej wieprzo-winki na śniadanie, do którego zasiądzie właśnie teraz, skoro tylko założy ubranie i rozpocznie oficjalnie nowy dzień jako Cure dla całego świata. Dobrzy i prawi ludzie, jakimi bez wątpienia są nasz burmistrz, urzędujący w Ratuszu, i prezydent Coolidge przy swym biurku pięćset mil na południe, teraz, gdy nowy poranek rozjaśnia Potomac tak samo jak Merrimac, nad którą leży Lowell. Innymi słowy, kto będzie tym człowiekiem, który zdoła wyprowadzić świat z więzów obowiązującej idei i przeniesie go w tę kryształową kulę umysłu? Jeden łagodny mały Ge-

32

rard zbliży się do tego bardziej niż prowokatorzy Cezara ze swymi gabinetami, piórami, i podpisami, i okropnymi dziewiczymi ranami. Posłuchajcie!

Och, być właśnie tam tego poranka, i w rzeczy samej widzieć jak mój brat, Gerard, czeka w szeregu wraz ze wszystkimi innymi chłopcami w krótkich czarnych spodenkach oraz małymi dziewczynkami, stojącymi we własnym szeregu, ubranymi w czarne sukienki z białymi kołnierzykami. Móc podziwiać wdzięk i słodycz, wartość tej staroświeckiej scenerii, zobaczyć te biedne skarżące się zakonnice, czyniące to, co jak sądzą, najlepsze, zgodne z duchem Kościo-ła-Gołębicy, wszystko pod Jego Opiekuńczymi Skrzydłami. Ja nigdy nie będę rzucał oszczerstw na kościół, który dał Gerardowi błogosławieństwo chrztu, ani rękę, która żegnała go nad jego grobem i z urzędu go poświęciła. Poświęciła go, by stał się na powrót jasnym niebiańskim śniegiem, nie błotem. Kościół sprawił, że on jest eterycznym aniołem, nie Ścierwem. Zakonnice miały zwyczaj bicia dzieci brzegiem linijki po kłykciach, kiedy malcy nie pamiętali, ile jest 6 razy 7. Codziennie w każdej klasie płynęły łzy, rozlegał się płacz i przekleństwa. I nie było w tym nic niezwykłego. Nie miało to jednak znaczenia, gdyż wszystko co w łonie Kościoła, jest Szczerym Złotem, Czystym Światłem.

To jasne zrozumienie, które oświeca umysł żołnierza, gdy decyduje się walczyć aż do śmierci. — „O Ardżuno, walcz!" — Tego właśnie doznajemy przy balustradzie ołtarza, odczuwając żal za grzechy, bo skruszony grzesznik odrzuca swoje ego i przyznaje, że był głupcem i tylko głupcem być potrafi, i możliwe, że jego kości rozpuszczą się w świetle nie-

2 — Wizje Gerarda

33

skończoności. Ze wszystkich moich grzechów nie pozostanie nic-a-nic, ni krzty, nawet w najmniej -szym-prawie-nie-dostrzegalnym grzeszku, który można by unieważnić, fałszywie rozumując. Ale jesteś, hałaśliwy głupcze, przytłoczony istną masą grzechów, prawdziwą beczką grzechu, taplasz się w nim jak w melasie. Twój lodowy pacerz moralny jest kruchy i dziurawy, i wyciekają przezeń twoje grzechy. Wykorzystałeś każdą sposobność, by błogosławić czyjeś czoło. Miałeś czas, będziesz zabijał czas, będziesz ziewał z nudów i nic nie zrozumiesz. Ach, jesteś włóczęgą, ot co. Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś rozpuścił się w pustce. Oto Święte Mleko Wszechświata, w którym działasz niczym zakwas i bakteria w zsiadłym mleku, żółtawa, niekiedy purpurowa albo zielonkawa szumowina. Bez ciebie ono nie skwaśnieje. Bóg wie, że popełnił błąd. Mówimy o „Bogu", który znajduje się poza zasięgiem naszych rąk, gdyż pragniemy w lepszy sposób opisać tę pustkę błękitnego nieba w taki poranek jak ten, który szczególnie zachwycił Gerarda. To charakterystyczne dla ludzi, by godzić się na kompromisy, antro-pomorfizować to, co przerasta nasze wyobrażenia i nazywać „Bogiem", odnosząc to pojęcie do tej jasnej doskonałości Nieba, na miarę naszego niskiego stanu samowiedzy duchowości, samoświadomości i w ogóle. Bóg jest bezcielesny. On nie jest ograniczony jakąkolwiek formą. Zawiera w sobie wszystko i przenika mój wywód, który muszę przeprowadzić, by to wykazać, wywód marny jak nudne kazanie w deszczowy poranek w wilgotnym kościele na północy i jak niedziela, kiedy trzeba założyć kalosze. Otrzymaliśmy chrzest z wody, i to nie przynosi nam żadnej szkody, wszak można by rzec, że jedynie zastosowano konieczną kąpiel. Wychwalaj

34

nogi kobiety, jej złote uda wytwarzają czarne noce śmierci, zwróć się ku niej. Grzech jest grzechem i nic go nie zmaże. Jesteśmy pająkami. Kąsamy się nawzajem.

Żaden człowiek nie uwolni się od grzechu, tak jak nie uniknie chodzenia do toalety.

Gerard i wszyscy chłopcy odmawiali nowenny o określonych porach i chodzili do spowiedzi w piątki po południu, by przygotować się na niedzielny poranek, kiedy to słudzy Kościoła mieli nadzieję zaszczepić im choć odrobinę doskonałości, urzeczywistnionej w idei Chrystusa Pana. Nawet Gerard był grzesznikiem.

Widzę, jak wychodzi do kościoła o czwartej po południu, na skutek jakichś okoliczności później niż inni. Większość chłopców szybko odbębnia spowiedź i wychodzi z kościoła chyżo, lekko jak ulatujące ptaki. W konfesjonale bowiem uwolnili się od ciążącego im brzemienia. Zbawienie, jakiego dostępują przy balustradzie ołtarza, jest skromne, wyliczone skąpo w modlitwach, które odmawiają na pokutę stosownie do światłości i ciemności, wypełniających ich umysły. Gerard zdejmuje czapkę, zanurza w chrzcielnicy opuszek palca, robi machinalnie znak krzyża i na czubkach palców idzie do bocznej nawy. Przechodzi pod tabliczkami wotywnymi z małymi krzyżami, które, odkąd je zobaczył, wywołują w jego chudej piersi skurcz serca. „Pauvre Jesus, biedny Jezus", mawia zawsze, gdy tędy przechodzi, jakby Jezus był jego najbliższym przyjacielem i bratem, któremu wyrządzono krzywdę. Wchodzi w ławę kościelną i klęka. Deska, na której oparł kolana, jest zakurzona i wytarta przez miliony wiernych klęczących tutaj rano, w południe i wieczorem. Rozpoczyna wstępną modlitwę. — „Zdrowaś Mario" — po francusku: „Je vous

35

salue Marie pleine de grace", ale wszyscy mówili zawsze „grawse" i żadna siła nie mogła ich tego oduczyć. — „Święty Smar" *, w najlepszym razie. — „Le Seigneur est avec vous — vous etes benie entre femmes". — „Błogosławiona między niewiastami", i widzieli oczy swych matek i sióstr jakby jedną parę oczu. — „Et Jesus lefruit de vos entailles". — „Entrail-les", wspaniałe francuskie słowo, tłumaczone jako Łono, choć nikt z nas nie miał najmniejszego pojęcia, że oznaczało jakąś dziwną wewnętrzną tajemnicę Marii i Kobiecości. Małym marzeniem całego świata było jedno wielkie Łono. Splot tej myśli i jej wysłowienia nie oddaje prawdziwego zrozumienia natury i aspektu pustki kobiecości, nieskazitelnie błękitnego nieba naszego Łona, (ale nie naszych jelit, splotów mięśni, i nerwów). — „Sainte Marie, Merę de Dieu priez pour nous, pecheurs, maintenant et d l'heure de notre mort". Żadnego przecinka w świadomości i myślach małych chłopców (oraz ich ojców), którzy odklepywali bezmyślnie „pecheurs maintenant et d l'heure de notre mort". Grzesznik zawsze zwraca się wprost ku śmierci, nie szukając pomocy, bez nadziei, urodzony.

,ykinsi soit-il", amen, „tak jest", nikt z nich nie wiedział również, co to znaczyło. Sądzili, że ainsi soit-il jest jakimś mistycznym, tajemnym słowem, przywoływanym przed ołtarzem. Pojmowali jednak, że źródłem powstania „Zdrowaś Mario" była niewinność i właściwe zrozumienie czystości. Teraz Gerard klęcząc w bezpiecznej kościelnej ławie, przygotowuje się do spotkania z księdzem zaczajonym w domku z zasłonami, podobnym do małego pałacu. Zasłony świszczą odsuwane na bok, gdy podchodzą i odchodzą

* w oryg. Holy Grease — Święty Smar, Święty Tłuszcz 36

skruszeni grzesznicy, przed-i-po spowiedzi, obarczeni grzechem, a potem wolni od jego brzemienia, jakikolwiek by on nie był, amen.

Gerard rozważa teraz swoje grzechy, wyjaśnione migotliwymi płomykami świec. W nawie wypełnionej dymem woskowych świec rozbrzmiewają nierównomierne głosy, niczym narastające poszczekiwania psów na odległych polach. Gerard odwraca się. „Szszszsz" jak wciąż odnawiane, głośne przyrzeczenie, by pozostać prostym i uczciwym w myśli i słowach, przebiega przez cały kościół, przez ogromne milczące królestwa świątyń. — „Ja popchnąłem małego Carrufela". — To zdarzyło się na szkolnym boisku, kiedy Gerardowi udało się w taki sposób rzucić talię w zacisznym kąciku, że ustawił mały domek z kart. Jeden z ciekawskich pierwszoklasistów przewrócił go niechcąco, podchodząc zbyt blisko, a Gerard rozgniewał się i popchnął malca bez namysłu, naprawdę wściekły na niezdarę. — „Popatrz, co zrobiłeś z moim domkiem. Głupolu!" Natychmiast pożałował tego, lecz było już za późno. Teraz wydyma wargi, by przyznać się bez oporu. — „Ale to był mój domek — mautaditfou (wymienia różne wyzwiska, używane przez dzieci i naprawdę każdego wliczając, również prałatów, kongresme-nów i aptekarzy). — „Ale gdy go popchnąłem, stał się blady jak papier, gdyż nie spodziewał się tego i ja go wtedy skrzywdziłem. — Ya venu bierne comme une vesse de careme (On zbladł jak nędzna bździna). Serce w nim zamarło, i ja to sprawiłem. To prawdziwy grzech. Mojemu Jezusowi nie spodobałoby się, gdyby miał to oglądać ze swojego krzyża". — Gerard zwraca oczy ku górze i płacze, spoglądając na rozpiętego na krzyżu Jezusa, a jego do głębi litościwe z natury serce porusza smutna myśl: „Dlaczego oni to

37

uczynili?" — Zastanawia się nad głupimi błędami starożytnego pospólstwa, które na ścianie z krzyżem widać jasno jak na dłoni. Kamienne milczenie spowija wdzięczny kształt bioder i szaty okrywające lędźwie, kończyny i kolana, i umęczoną chudą pierś lecz opuszczonej twarzy nie sposób zapomnieć. — „Bóg rzekł do swego syna — musieliśmy to uczynić — tak postanowiono w Niebie — i uczynili to — dokonało się INRI!" — „INRI — to znaczy dokonało się! — czy inaczej, INRI, śmieszna wstęga na krzyżu umiłowanego, którego zabili, przybijając gwoździem" —jakiekolwiek będą tajemne myśli rodzące się w schylonych głowach dorosłych i dzieci we wszystkich kościołach, stulecie po stuleciu. — „On płacze!" —jęknął Gerard, spoglądając na to wszystko.

Dwa inne grzechy do wyznania: ciężki grzech podglądania się wzajemnego z Lajoie, przy pisuarze. Było to w środę rano i trwało dłuższy czas, i robili to celowo. Gerard rumieni się na samą myśl o tym. Ma przed oczyma dziwny obraz Lajoie, odmiennego, bardziej kędzierzawego niż on, gdy mruga przy siusianiu i teraz aż skręca go w kolanie, na którym klęczy, z okropnego wstydu, nie wiedzieć dlaczego. Grzech jest tak głęboko zasiany w naszej duszy, że szukamy go tam, gdzie go nie ma, a bagatelizujemy tam, gdzie występuje. Do jego świadomości wkrada się myśl, by przemilczeć to przed spowiednikiem. Ale Bóg będzie wiedział — chłopiec nie chce zwieść życzliwego spowiednika, czekającego na wyznanie grzechów. Gerard przysuwa się cicho do kratek i świadom, że w każdym ludzkim grzechu można odkryć boską naturę, pyta w duchu: „Biedny Ojciec, jak on się dowie, jeśli mu nie powiem? Nie będzie znał wszystkich moich grzechów i jeśli da mi rozgrzeszenie, wtedy dopiero popełnię naprawdę cięż-

38

ki grzech. Byłoby tak, jakbym napluł mu w oczy, gdyby zmarł".

Ksiądz Pere Anselme Fournier z Trois Rivieres Quebec, najmłodszy z dwunastu synów, ale pierwszy w oczach swego ojca, o dłoniach różowych, mimo iż powinny być zrogowaciałe od uprawy ziemi Abrahama, wysłuchuje Ti Gerarda w konfesjonale, przykładając pokornie ucho do kratki, choć jest zmęczony wysłuchiwaniem spowiedzi w to długie popołudnie. Pokasływanie wiernych odbija się echem od sufitu, zdaje się płynąć i osiadać w morzu kościelnych ław. W klęczącym kolanie strzela nagle „Ska-ra-atl" i współbrzmi z dobiegającym od ołtarza „bang!" kościelnego, stukającego krzesłem i kijem do gaszenia świec.

Kiedy ksiądz pośpiesznie mamrocze wstępną inwokację, Gerard słyszy tylko jedno słowo, benit, czyli pobłogosław, a potem kapłan przykłada ucho do kratki, gotów wysłuchać jego spowiedzi. Gerard wyczuwa ciepły oddech dorosłego i tę szczególną woń zepsutych zębów w starczych ustach. Bz bz bz, słyszy chłopiec jakby swego spowiadającego się poprzednika, któremu właśnie odpuszczono grzechy, więc gdzieś w tylnej ławie modli się szybko, gorliwie odmawiając zadane na pokutę różańce, rwąc się już do tego, by wybiec z kościoła, podrzucając czapkę i z radosnym krzykiem wśród zrudziałych pól pędzić do zgrai, w doliny kwitnącej koniczyny, upstrzone głazami. Ptak śpiewa na pokraśniałym późnym niebie ponad dachami św. Ludwika, jak gdyby Duch Święty życzył sobie takiego hołdu! Niebo na wschodzie jest szafranowe, białe na zachodzie, gdzie brzeg chmury nad rzeką zasłania dysk słońca. Wkrótce jednak za-złoci się i rozbłyśnie splendorem zachodu, znowu, tak jak wczoraj. Jutro nie ma szkoły i przymrozek ozdobi

39

szronem trawę w polu, w cichych zakątkach szkolnego boiska. Gerard uzmysławia sobie to wszystko, ale jego dzień pracy właściwie się zaczął.

— Ojcze, wyznaję, że popchnąłem małego chłopca, bo wyprowadził mnie z równowagi.

— Czy zraniłeś go?

— Nie, ale zraniłem jego serce.

Ksiądz jest zdumiony, gdyż dostrzega subtelność tego wyznania, które odczytuje jako wskazówkę („On mógłby zostać księdzem", wnioskuje, uśmiechając się w duchu).

— Tak masz rację, moje dziecko, to zraniło jego serce. Dlaczego go popchnąłeś? — pyta z pełnym łagodnego smutku rozdrażnieniem spowiednika, jak gdyby chciał powiedzieć: „Dlaczego siedzimy tutaj i musimy osądzać grzeszność człowieka, skoro to wszystko już się stało?"

— Popchnąłem go, ponieważ on zniszczył mój mały domek z kart.

— Ach.

— To doprowadziło mnie do wściekłości.

— Wpadłeś w gniew.

— Oui.

— Nie pomyślałeś, że on był młodszy od ciebie.

— Oui, właśnie, to był mały chłopczyk z pierwszej klasy. ,

— Ach — przystojny ksiądz obrzuca Gerarda krótkim, pełnym żalu spojrzeniem, patrzy współczująco jak człowiek dobroduszny, gdy widzi kogoś o dobrym sercu. Ach, ta scena rozgrywa się w małym kościółku o zmierzchu! A gdzieś toczą się wojny!

— Cóż — konkluduje. — Rozumiesz swój grzech. Następnym razem musisz starać się być cierpliwy! Nie zapominaj o tym, że nawet jeśli nie ranisz ciała, możesz ranić serce — dodaje z podziwem. — Sam to

40

zresztą zrozumiałeś, jestem pewien — dorzuca mimo znużenia popołudniowym spowiadaniem — że Pan ciebie zrozumie. Czy jeszcze coś chciałbyś mi wyznać...?

— Tak, ojcze — mówi Gerard, czując, że pomnaża zwierzęcość ludzkiej natury. — Ja... eech... — jąka i rumieni się zmieszany.

— Czekam, mój chłopcze!

Gerard szeptem wyrzuca z siebie szybko sekret o urynale. Nawet w kościele pod wezwaniem Wszystkich Świętych nie słyszano nigdy podczas popołudniowych sobotnich spowiedzi bardziej bulwersującego wyznania.

— Ach, i ty dotykałeś swego małego dzyńdzyń? (Sa tite gidigne).

— Aw non! — Gerard jest zadowolony, że ma wymówkę, ponieważ nigdy nawet o tym nie pomyślał, może.

— Cóż — westchnienie. — Ufam ci, moje dziecko, że już nigdy więcej tego nie zrobisz. Czy coś jeszcze? Coś jeszcze?

Gerard natychmiast przypomina sobie jeszcze jeden grzech, o którym dotąd nie pamiętał.

— Powiedziałem siostrze, że uczyłem się pilnie katechizmu, a nie uczyłem się.

— I nie umiałeś?

— Nie, umiałem, ale zapamiętałem z innej lekcji. „Ach, to nie grzech" — myśli kapłan i kończy

spowiedź słowami:

— Bardzo dobrze, czy to wszystko? Dobrze więc, odmów różaniec i piętnaście „Zdrowaś Mario".

— Tak, ojcze.

Po cichym pukaniu, oznaczającym odpuszczenie grzechów, ksiądz wielce łaskaw wychodzi z konfesjonału, a Gerard wpatruje się w dobre radosne drew-

41

no, wstaje z klęczek i pędzi chyżo do ołtarza, gotów śpiewać z radości.

Już po wszystkim! To nie było nic takiego! On znowu jest czysty!

Modli się, niemal kąpie się w modlitwach dziękczynnych przy białej poręczy ołtarza, tuż przy krwa-woczerwonym dywanie, biegnącym do nieskalanego biało-złotego ołtarza. Klaszcze swymi rączkami z radosnym „Alleluja" w rozpłomienionych oczach. Być Bogiem i widzieć jego oczyma, wpatrywać się w swój własny ołtarz, odczuwając to wszechobejmujące szczęście z powodu łatwego odpuszczenia moich grzechów. Przeżywał, rzekłbym, piekło winy. Ale Bóg jest miłosierny i nade wszystko dobry, a dobroć jest wszystkim i tak oddziałuje, że ten śmiertelny anioł przy balustradzie ołtarza, gdy pusty kościół wypełnia cisza (wszyscy już wyszli, także spowiednik) jest skąpany w szczęściu — dobroci. Być może równie dobrze można osiągnąć to innymi drogami, choć wydaje się to wątpliwe, gdyż śnieg jest śniegiem, bo-skość pozostaje boskością, świętość świętością, a wiara wiarą.

Zupełnie sam przy balustradzie, nagle staje się świadomy intensywności tej ciszy, która wypełnia mu uszy i wydaje się przenikać poprzez marmur i kwiaty, i ciemniejące migotliwe powietrze z tą samą czystą nieruchomą przejrzystością. Niebo z pewnością usłyszało ten dźwięk, twardy jak diament, pusty jak diament, jasny jak diament. Jak nieustające współczucie, zawsze obecne na wyciągnięcie ręki, niby szum morza i pocieszenie, ledwo uchwytne pocieszenie, którym Bóg wynagradza, ucząc nas, że jest istotą subtelniejszą niż ta, o której piszemy w księgach i dla której architekci wznoszą świątynie.

42

Otulony w spokojną radość, mój braciszek wy^ chodzi spiesznie z pustego kościoła i, podskakując biegnie przez ulice do domu na kolację.

— Czy byłeś u spowiedzi, mały Gerardzie?

— Oui.

— Jedz, mój złoty aniołku, moje pitou, maleńka kapustko mamusi.

Z głupio rozdziawionymi ustami, wystraszony sie^ dzę na brzegu łóżka w ciemnym pokoju, uświadamia^ jąc sobie, że Gerard jest w domu, w godzinie, o któ^ rej można by pomyśleć, że jej wspomnienie roztkliwi^ mnie i rozognia mi twarz, kiedy odkrywam, że moj^ odwrócone ręce spoczywają na kolanach, ale to w ogó^ le nie jest powiązane z brakiem szczęścia, który odczuwam.

Ja również słyszałem tę ciszę i widziałem smugi nikłego światła na sprzętach, podłodze i ścianach, pokoju.

Żaden ze składników tego snu nie może być od-dzielony od pozostałych, wszystko to stanowi jedną klarowną całość.

O, gdybym był najtęższym z boskich kalamburzy-stów i mógł powiedzieć, w jaki sposób mroźne wichry na jedno szybkie skinienie mojej głowy uderzają w ten niegościnny szpital, zwany Ziemią, gdzie „Winien jesteś Bogu śmierć swoją". Nadszedł czas, byrą dosiadł własnego konia.

Kot stoi na brzegu zlewu zafascynowany monotonnym kap kap z kurka, tkwi tam wczepiony pazurami w śliską krawędź i ze zwieszonym ogonem, zwracając swój przemyślny pyszczek w kierunku tego dziwnego zjawiska, nieruchomy, z postawionymi uszami, jak gdyby próbował zrozumieć, zabić czas czy też drwił

43

z nas. Mamę boli głowa. Jest zimna wietrzna noc lutowa i tatuś pracuje do późna (grając potem w pokera na zapleczu lokalu B. F. Keitha, może z W. С Fields, dowiaduję się tego wszystkiego, kiedy nakładam na twarz moją narysowaną maskę jasnowidza). Wiatry hulają za oknem, mama leży na kanapie w kuchni wśród starych gazet, gdzie klapnęła głucho w rozpaczy, nie mogąc znieść bólu i spóźnienia taty. Jest około dwudziestej pierwszej trzydzieści. Odstawiła ostrożnie talerze z kolacją i teraz leży, opierając głowę na poduszce wypchanej ziołami i z woreczkiem lodu na czole. Huczy płonące drewno w piecu. Gerard i ja siedzimy przy nim, ogrzewając stopy, Nin zajmuje miejsce przy stole i odrabia swoje devoir (zadania domowe).

— Mamo, jesteś chora — mówi Gerard cicho i poważnie swym piskliwym głosikiem, zaklinając w duchu. — Co zrobimy?

— Ach, to przejdzie.

Podchodzi i kładzie się obok, przytulając policzek do jej policzka i czeka, by powiedziała, jakie lekarstwo mogłoby jej pomóc.

— Gdybym miała odrobinę aspiryny.

— Pójdę do sklepu i przyniosę ci!

— Jest zbyt późno.

— Przecież jest dopiero pół do dziesiątej.

— Mój biedny mały Gerardzie, jest zbyt zimno i zbyt późno!

— Nie, mamusiu! Ubiorę się ciepło! Włożę kapelusz i śniegowce!

— Biegnij. Idź do starego Bruneau, poproś go o fiolkę aspiryny. Pieniądze są w moim portfelu.

Gerard i ja badamy gruntownie tajemniczy portfel, poszukując pięcio- i dziesięciocentówek, przemieszanych zawsze z różańcami, gumą i pudrem.

44

Mały Gerard w biegu naciąga ciepłą czapkę na uszy, wciąga śniegowce, z tym niezapomnianym tragicznym pochyleniem głowy, jakiego nie mógłby znać żaden anioł, któremu nie dane było nigdy żyć na ziemi. Nasze położenie: zimny klucz w zamku, skóra tak ciepła i blada, noc zimowa tak rozległa i chłodna. — Wkrótce Saskatchewan skuje gruby lód.

— Pośpiesz się mój złoty, mama już dłużej nie wytrzyma.

— Przyniosę ci lekarstwo i poczujesz się lepiej, sama zobaczysz!

Gerard wychodzi radośnie, trzaskając drzwiami, przez które wdziera się do kuchni widmowe światło z ulicy. Przyglądam się, jak idzie.

Biegnie Beaulieu Street w kierunku West Sixth, cztery domy dalej stoi remiza strażacka, wszędzie unoszą się tumany pyłu. Latarnia na rogu podkreśla tylko panującą na ulicy ciemność. Gwiazdy na niebie migocą w mroźnej próżni, nie rozjaśniając zimowego mroku. Chłód ziębi Gerarda w szyję, toteż chłopczyk kuli się. Śpieszy za róg i w dół West Sixth w kierunku świateł na narożniku Aiken i Lilley, gdzie stoją domy mieszkalne z pomalowanymi na szaro frontonami i monotonnymi, przyćmionymi światłami w kuchennych oknach pod okrutnym blaskiem gwiazd. Żadnej duszy w zasięgu wzroku, grudy zbitego śniegu w zamarzniętych rynsztokach. Piękny świat lodowych gór i kamieni. Świat stworzony nie dla ludzi. Świat, w którym nie ma miejsca dla żywych istot, tym bardziej dla współczucia. Pusty świat, w którym zawsze brakło współczucia. Gerard biegnie, by się rozgrzać.

Niżej, przy lokalu Aikena, uderza weń ze świstem wiatr od rzeki, niosąc w zimnych podmuchach woń

4S

oblodzonych skał w zamarzniętej rzece i posmak rdzy.

„Wcale nie wygląda na to, żeby Bóg stworzył świat dla ludzi" — sam dochodzi do tego wniosku, gdy w wyziębionych do szpiku kościach doznaje wrażenia bezradności. Nikogo, kto mógłby pomóc, w zasięgu wzroku. Zupełny brak jakiejkolwiek pomocy w górze, w dole, wokół niego. Gwiazdy, szczyty dachów, wirujący pył, uliczne latarnie, zimne witryny magazynów, dalekie perspektywy ulic, które uświadamiają ci, że płaszczyzna ziemi ciągnie się dalej i dalej, przechodząc w lutową kulistość, krągłą i ciepłą, która nie będzie raczyła ukazać się nam, głupcom, udając, że jest płaska. Płaska jak blaszana patelnia. Tak więc z powodu wiatrów, które ją omiatają, człowiek powinien w zimową noc leżeć na wznak i w ten sposób unikać tych podmuchów. Żadnej myśli, żadnej nadziei, że potęga umysłu może je rozproszyć, mało tego, żadnych milionów w banku, które mogą przełamać prawdę zimowej nocy i to, że ten świat nie został stworzony dla nas. Kamienie, z pewnością, ale również trawa i drzewa, mimo że ich zieleń odradza się, powiedziałbym — nie, gdyby je osądzać po ich martwej brunatności tego wieczoru. Za milion można kupić kominek, ale on nie zapewni bogaczowi poczucia bezpieczeństwa.

Gerard przypuszcza, że wszystko to bierze się z czystego rozdziału, ze smutku rozdzielenia, zimno jest zimnem, gdyż istnieje dwóch, którzy o tym wiedzą — samo zimno i ten, kto jest zziębnięty. „Gdyby tak nie było, jak w niebie..."

„I mama ma ból głowy, ach, Boże, dlaczego stworzyłeś ból?"

W drodze powrotnej, niosąc aspirynę, słyszy na Ennell Street samotny turkot. To sędziwy handlarz

46

starzyzną wraca dopiero o tej porze, gdyż gdzieś na omiatanych wiatrem zboczach gór śmieci, przeciągnęła się jakaś robota. Z chrap jego konia unosi się para, okute stalowymi obręczami koła wozu zgrzytają na żwirze i kamieniach, wiatr goni tumany pyłu nad jutowymi workami. Kiedy stary szczerzy zęby w lodowatym uśmiechu, pojawiającym się na jego zgorzkniałej twarzy, w jego zaciśniętych pięściach można dostrzec ból, a w drżeniu brody płacz i lament. Wraca do domu, w którym przecieka dach, by liczyć zardzewiałe gorsety i, za przeproszeniem, jakieś duperele, podarte rachunki i kupę rupieci. W końcu umrze na stercie własnych błędów, a co zdobył w pustce życia, nigdy nie będzie zapisane po żadnej ze stron jego rachunku. A oto jak powiedzą o tym kaznodzieje: „Biedny staruszek, nie miał własnej przytulnej kuchni, nie miał matki, nie miał młodszej siostry, młodszego brata i tatusia, a teraz leży w grobie samiuteńki, pod rozgwieżdżonym niebem. Jak gdyby to wszystko splotło się razem w jednym kłębku wełny!" Końskie kopyta krzeszą skry, koła toczą się na zakręcie West Sixth, wszystkie domowe troski są poza zasięgiem wzroku. Gerard zbliża się do naszego domu, do złotych świateł w naszej kuchni, i przystaje na zimnej werandzie, by spojrzeć po raz ostatni w niebo. Gwiazdy nie mają z niczym nic wspólnego.

W jakiś sposób się łudzi.

— Twoje rączki są takie zimne, dziękuję ci, moje dziecko, przynieś mi szklankę wody. — Przejdzie mi. Mama jest dzisiaj chora.

— Mamo, dlaczego jest tak zimno?

— Nie pytaj mnie.

— Dlaczego Bóg opuścił nas, chorych i zziębniętych? Dlaczego nie pozostawił nas w niebie?

47

— Czy jesteś pewien, że tam byliśmy?

— Tak, jestem pewien.

— Skąd masz tę pewność?

— Gdyż nie może być tak, jak jest.

— Oui — w rzadkich chwilach, kiedy mama zastanawia się nad czymś poważnie, nigdy nie przyznaje się, że czegoś nie rozumie — ale tak jest.

— Nie podoba mi się to. Chcę pójść do nieba. Chciałbym, żebyśmy wszyscy byli w niebie.

— Ja również chciałabym.

— Dlaczego nie możemy mieć tego, czego chcemy? — gdy to mówi, łzy tryskają mu z oczu, jak na rozkaz. — Ach, mamusiu, nie rozumiem.

— Chodź, chodź, zrobimy trochę wspaniałej gorącej czekolady.

— Gorąca czekolada! (Du coco!) — krzyczy Ti Nin, a ja powtarzam za nią jak echo.

— Kio! Kio!

Duże kakao, zmieniając się w gorącą czekoladę, bulgocze w garnczku na piecu i Gerard wkrótce zapomina o wszystkim.

Gdyby śmiertelność Gerarda była świadectwem jego grzechu, jak chciał tego Św. Augustyn na pierwszej stronie swych Pism, to jego grzech musiałby stanowić Wielką Sprawę, większą niż grzech tych śmiertelników, którzy rozkoszują się życiem, ale nade wszystko milionerów, żeglujących po południowych morzach z blondyneczkami i sekretarkami, flaszkami, mechanikami i mnóstwem hormonalnych pigułek, a kończą to wszystko śmiercią. Grzechy handlarza starzyzną na Ennell Street były niemal tak wielkie, jak moje i mojego brata.

Tej nocy Gerard leży w łóżku i, nie mogąc zasnąć, wsłuchuje się w zawodzenie wiatru, stukanie okiennic. Stąd, gdzie leży, może zobaczyć zimną mi-

48

gotliwą gwiazdę. Ogrodzenia nie zapewniają bezpieczeństwa.

Podobnie rzecz na się z ochroną, jaką miałeś dziś wieczorem, tłocząc się w przejściu podziemnym.

Gerard uśmiecha się blado, gdyż zaczynają się święta. W wigilię Nowego Roku wszyscy leżymy w łóżkach na piętrze pod wytapetowanymi podstrze-szami, nadsłuchując huku rac, fajerwerków za oknem, dzwonów, smutnej horyzontalnej ciszy Lowell, i wyglądamy w stronę Placu Kearney, gdzie widzimy czerwony blask i zorzę na tym nowym (1925) niebie, myśląc: Nowy Rok. Nowy rok z nową cyfrą i nowym małym chłopczykiem z płonącą świecą, i kit-chimise, promieniują w wieczności jak jakaś stara, bardzo stara megiera z brodą i kosą, idąca w ciemności, a na poręczach wyściełanych foteli w gabinecie nawet teraz tańczą wróżki. Gerard, Nin i ja siedzimy na jednym łóżku i odbywamy noworoczne zebranie. Gerard z uśmiechem szczęścia stara się wyjaśnić nam, co naprawdę dzieje się tej nocy, ale nagle pijani goście wchodzą na górę i wymachując kapeluszami, chcą nas wycałować. Odrobina smutku pozostała w wystrzępionych rogach starych gazet w czytelni, zszytych rocznikami w ten sposób, że można je wertować i przeczytać wiadomości z tamtego noworocznego dnia, przejrzeć ogłoszenia ozdobione rysuneczkami cylindra, zobaczyć fotografię tłumów, wiwatujących na ulicach, śnieg. Oczy skulonego pod kołdrą chłopczyka błyszczą na myśl o Gwiazdce, kiedy giętki pałąk lampy przywołuje poprzednie wigilie Nowego Roku. Jedna kosa po drugiej wytacza wszystkie jego soki życiowe, dopóty, dopóki nie zacznie sączyć ich ze staroświeckich butelek o długich

49

szyjkach. I widzi roje migotliwych światełek w eterycznej ciemności, w której nikt niczego nie wypatruje, jak gdyby z obawy, że jeśli się spojrzy, to przestaną mrugać, a będą mrugać znowu, kiedy nikt nie będzie patrzył. Pamiętam klarowne wyjaśnienie Gerarda o czasie mroku i krowich dzwoneczkach. Potem świętowaliśmy naszą Wielkanoc.

Przychodziła w kwietniu wraz z liliami, kiedy nad polami wzbijały się białe gołębie, a my huśtaliśmy się w Niedzielę Palmową i oglądaliśmy obrazki, na których dobry Jezus wjeżdża do miasta na małym azno i witają go tłumy z palmami. — „Pan znalazł to miłe zwierzątko, usiadł na jego grzbiecie i wjechał na nim do miasta". — „Spójrz, wszyscy ludzie się radują." Tak czy owak podczas palmowej, podobnej do lilii Wielkanocy czekoladowe zające nie wywierały na nas wrażenia. Pamiętam za to do dziś nasze girlandy róż, tchnienie rozmiękłej błotnistej ziemi podczas wiosennych roztopów, kiedy wszyscy szliśmy do kościoła w nowiutkich skrzypiących butach. Na dworze można było poczuć zapach papierosów i zobaczyć spluwających mężczyzn, a w świątyni wszystko było tak czyste jak diament i odurzające jak wino zapachem białych, białych kwiatów, które były wszędzie.

Obchodziliśmy nasze własne święto 4 Lipca, były fajerwerki i pamiętam jakiś murek, na którym siadywaliśmy, strzelając, aż leciały iskry, ciepłe nocne drzewa, chłopców rzucających petardy za płoty, ogólne wojny, gromkie ula-u-ah z wielką bombą w finale i kukurydzę, i, ach, wspaniałą Lemoniadę.

I Halloween: święto duchów roku 1925, kiedy mama przebrała mnie za małego Chińczyka z warkoczykiem, Gerarda zaś za pirata, a Nin za wampa. Nasz poczciwy tato wziął nas za ręce i zaprowadził na

50

lody oraz w°dę sodową do kawiarni na narożniku Lilley i Aiken, a wszyscy oglądali się za nami, kiedy paradowaliśmy chodnikiem.

Wszystkie małe dzieci na całym świecie nie mogą doczekać się świąt, zmieniających się powoli, jednak jasność w ich oczach powraca zawsze tak samo. Nasiona, nasiona, nasienie wszędzie zasiane. Z niego rozkwita owoc naszego niepokoju, żyjemy-lecz-um-rzemy. Nie ma już nic radosnego w świętach, odkąd o tym wiesz.

Wszystkie żyjące i umierające stworzenia wiecznej przyszłości nie chcą nawet wysłuchać przestrogi, dlatego też powinienem zamknąć sklep, zatrzasnąć okiennice i opuścić swoje własne ciemne i wstrętne gniazdo.

W tym czasie ojciec zachorował i przeniósł częściowo swój warsztat do piwnicy naszego domu, gdzie umieścił drukarnię, a na górze, w nie używanej sypialni, postawił stelaże na kasety z czcionkami. On również miał reumatyzm i leżał w białej pościeli, pojękując z bólu, przeklinał La marde! i spoglądał na stelaże z kasetami w sąsiednim pokoju, gdzie w zaplamionym farbą drukarską fartuchu uwijał się, jak potrafił, jego pomocnik Manuel.

Później, mniej więcej wtedy, gdy Gerard naprawdę zachorował (był śmiertelnie chory przez cały rok), ojciec zdecydował się przenieść ten cały sprzęt z powrotem do wynajętego zakładu Merrimack Street w alei za Royal Theater. Byłem tam zeszłego roku i odnalazłem w niezmienionym stanie ów stary kolonialny magazyn, w którym mieściła się drukarnia taty, a chociaż pokładał w niej tyle nadziei, była to obita deskami upiorna rudera, nie nadająca się nawet dla

51

włóczęgów. I nigdy wiatr smutniejszy niż tamtego wieczoru nie rozwiewał stert śmieci w tej zapomnianej alei świata. Ten świat nie jest bardziej zapomniany niż wzruszający sposób, w jaki Gerard przechylał głowę, kiedy zainteresował się czymś lub zadumał nad jakąś sprawą, i można by powiedzieć ze smutkiem: „Ach, mój świecie, czym są nasze wyobrażenia, jeśli nie pyłem, który unosi wiatr? — i także nasze warsztaty".

Niemniej jednak dzięki wysiłkom mojego staruszka w świecie interesów, zjadłem mnóstwo kotletów wieprzowych z groszkiem, mimo że jest to tylko świat zabaw dorosłych, skąpiący im chleba z piwnic zamkniętych na kłódkę. Piwnic, których strzegli szar-latani-uzurpatorzy, zniewalający ludzi za pomocą kromki chleba, którą mogą w każdej chwili odebrać. On, Emil, denerwując się i męcząc w krawatach, wychodził, by zdobyć pieniądze na opłacenie czynszu, rachunków za węgiel (bym mógł we wspomnieniach wychwalać tę zimową noc, a ja przymila-łem się, by mu ulżyć, podczas gdy wczesnym rankiem przyjeżdżały ciężarówki i ze stalowych wywrotek zrzucały węgiel do naszego zsypu). A przecież popioły z popielnika na dnie pieca, które mama wybierała szufelką, wsypywała do wiader i taszczyła do urn z popiołem, symbolizują daremne wysiłki tatusia, chociaż ich żar tli się w nirwanie i jest wiadomym znakiem straty, której nie sposób zaprzeczyć. Dziś przeklinam i mówię z patosem, gdyż nie chcę być zmuszony do pracy, by się utrzymać i wysługiwać innym (wszak byle prostak potrafi przenieść deskę z miejsca na miejsce). Wolę raczej przespać cały dzień i czuwać nocą, gryzmoląc tę wizję świata, który jest tylko eterycznym kwiatem: węgla, zsypu na wę-

52

giel, ognia i popiołów tego wszystkiego, wszystkich wyobrażonych kwiatów. Niemniej jednak „ktoś musi pracować na tym świecie". Artysta czy nie, nie mogę przejść obojętnie, widząc kawałek pieczonego kurczaka, współczucie lub brak współczucia dla drobiu. Te argumenty doprowadziły do wybuchu wielkiego gniewu i kłótni z ojcem, kiedy odmówiłem pójścia do pracy. — „Ja chcę pisać. Ja jestem artystą". — „Artycha, szmartycha, nie możesz do końca życia być na utrzymaniu innych ludzi!"

Zastanawiałem się nieraz, co robiłby Gerard, gdyby żył, chorowity, wrażliwy. Myślę — dobry Jezus sprawiłby, że dzięki tej jego świętej twarzy, ludzie pchaliby się jeden przez drugiego, by zobaczyć Go, ofiarować mu chleb i przychylić nieba. Gerard nie zaszczepił mi swojej łagodności, rozwagi, pełnej smutku wyrozumiałości, cierpliwości i ciepła, lecz jedynie odwagę.

„Ja, kiedy będę duży, zostanę malarzem, będę malował piękne obrazy i budował piękne mosty". On nigdy nie musiał zmierzyć się sam na sam z niewielkim choćby problemem, gdyby jednak trzeba sprostać czemuś, poradziłby sobie z tą noblesse tend-resse, której ja nie posiadałem nigdy.

Jest pogodny zimny poranek grudnia 1925 roku, tuż po Bożym Narodzeniu. Gerard szykuje się, by wyjść do szkoły. Ciotka Maria trzyma go za rękę. Przyjechała do nas na tydzień i zamierza przejąć rządy w domu. Pokazuje Gerardowi, jak należy głęboko oddychać dla zdrowia. Ciotka Maria, obdarzająca nas wylewnymi pocałunkami, jest ukochaną siostrą ojca (i także moją ukochaną ciotką), gadatliwa, serdeczna, potargana, zaspana, taka kochana, z zawsze

53

uszminkowanymi ustami i czarną wstążką zsuwającą się nad okularami. Podczas gdy mój ojciec, złożony reumatyzmem, kurował się w łóżku, ona pomagała jakoś w pracach domowych. Ułomna, podpierająca się kulami, modystka. Nigdy nie wyszła za mąż, choć otaczało ją wielu adoratorów. Rozszczepiony obraz Emila i wielbicielki małej duszy Gerarda, którego podziwiała jak nikt inny, zanim nie przyjechała z Maine ciotka Anna o spojrzeniu zimnym jak lód, ale z gorącym sercem w piersi — „Ti Gerard, rób to zawsze, dla zdrowia, wciągnij głęboko do płuc haust powietrza, wstrzymuj długo oddech, spójrz!" — mówi, uderzając się w pierś okrytą futrem — „widzisz?"

— Oni, Matante Marie.

— Czy kochasz swoją Matante?

— Moją Matante Marie? Kocham ją tak ogromnie! — Gerard wykrzykuje z afektacją, kiedy tulą się oboje do siebie i kuśtykają do szkoły za rogiem, gdzie na boisku zbierają się już dzieciaki i zakonnice przyglądające się teraz z ciekawością dystyngowanej ciotce. Ciotka Maria odchodzi, drepcząc do kościoła na króciutką modlitwę. To pora Bożego Narodzenia i każdy czuje się pobożny.

Dzieciaki, już w klasie, hałasują w ławkach.

„Dzisiaj" — mówi stojąca przed nimi zakonnica — „poznamy następny rozdział katechizmu" — i dzieci przewracają strony, i wpatrują się w wykonane przez starych francuskich rytowników, np. Bouchera, ilustracje, zawsze wykończone z tą samą łagodnie szarą niesamowitością, zakrętasami, przedstawiające trzcinowy koszyk — kołyskę Mojżesza. Pamiętam jak precyzyjnie oddzielone były od siebie poszczególne trzciny i wycyzelowane twarze zdumionych kobiet na brzegu rzeki. To kolej Gerarda, by głośno czytać lekcję, zaraz gdy skończy Picou. Tymczasem on drzemie w ławce

54

po kiepskim wypoczynku, miał złą noc z powodu trudności w oddychaniu. Jeszcze tego nie wie, ale zagraża mu nowy poważny atak serca. Nagle Gerard zasypia, głowa opada mu w dół, kuli ją w ramionach, ale zakonnica niczego nie widzi, gdyż zasłaniają go plecy siedzącego przed nim chłopca.

Gerard śni, że siedzi wraz ze mną, swym młodszym braciszkiem w podwórzu na stopniach jakiegoś domu. Myśli we śnie z dojmującym smutkiem: „Od początku czasu nakazano mi troszczyć się o mojego młodszego brata, Ti Jeana, biednego Ti Jeana, który popłakuje ze strachu..." — i zamierza pogłaskać mnie po główce, kiedy siedzę tam, rysując coś na piasku. Nagle wstaje i przechodzi do miejsca, w którym rosną drzewa i krzewy. Widzi tam coś dziwnego i szarego, i nagle ziemia urywa się, a on dostrzega, że jest tam tylko powietrze, zaś na samej krawędzi ziemskiej niemate-rialności stoi wielka Biała Dziewica, Maria, w powiewającej szacie, wydętej przez wiatr jak balon, częściowo plisowanej na połach i unoszonej w górę przez mrowie, niezliczone mrowie majestatycznych niebiańskich ptaków z białymi brzuszkami i szyjkami. Na jej piersiach widnieje złoty krucyfiks, w ręku ma złoty różaniec, a na głowie złotą gwiazdę. Piękna ponad wszystko, bielsza nad śnieg, mówi do Gerarda:

— Gdzie byłeś, Ti Gerard, moje serduszko, szukaliśmy cię przez cały ranek?

On odwraca się, chcąc wyjaśnić, że był z..., że był na..., że on był..., że... — nie może przypomnieć sobie tego, gdzie był, nie pamięta, dlaczego zapomniał, gdzie był czy też dlaczego czas, czas poranka, minął tak szybko. Najświętsza Panienka Maria czyta to w jego zakłopotanych oczach.

— Spójrz! — mówi, wskazując na czerwone słońce — wciąż jest wcześnie, nie będę się gniewać na

55

ciebie, odszedłeś tylko na chwilkę, krótszą niż poranek. Chodź.

— Dokąd?

— Cóż, czy nie pamiętasz? Szliśmy już tam — chodź.

— Jak mam iść za tobą?

— Czeka tu twój powozik. — Gerard pstryka palcami i stara się wszystko zapamiętać. A kiedy siedzi już w śnieżnobiałym powoziku, ciągniętym przez dwa baranki, na jego ramionach sadowią się dwa białe gołębie, jak gdyby wszystko zostało przygotowane wcześniej. On przypomina sobie to teraz pełen zachwytu, i ruszają, choć jego szczęście mąci jedna kłopotliwa myśl, gdyż nie pamięta, kim był i co robił przedtem, podczas swej chwilowej nieobecności. Gdy mały biały jak śnieg powozik kieruje się ku Niebu, samo Niebo staje się niewyraźne i Gerard z głową w ramionach kontempluje doskonałą ekstazę. Wtem potrząsa nim gwałtownie siostra Maria i budzi go, on zaś odkrywa, że znajduje się w klasie ze smutnym oknem w narożniku, ściereczkami na półeczce pod tablicą, widniejącymi na niej głupawymi zamazanymi znaczkami i wpatrującymi się weń zdumionymi oczami siostry:

— Co ty robisz, Gerardzie! Śpisz!

— Ja byłem w Niebie.

— Co?

— Tak, siostro Mario, odwiedziłem Niebo! Wyskakuje z ławki i spogląda na nią, gotowy, by

przekazać niebywałe wieści.

— Teraz twoja kolej na czytanie katechizmu.

— Gdzie?

— Tu — ten rozdział — pod koniec.

Gerard czyta automatycznie, chcąc ją przebłagać. Podczas przerwy przygląda się dzieciom wokół siebie.

56

patrzcie! Wszystkie istoty! I patrzą na dziwnie smutne pulpity, na ich drewno, i ryją na nich znaki, inicjały, a mały chłopczyk Ouellette (nagle przy-przypomniany), jak zwykle z tym samym spokojnym roztargnieniem, pogwizduje bezgłośnie na swojej gumce. Słońce spływa przez wysokie okna strumieniem blasku, rozświetlając smugi kurzu w klasie. Ten cały żałosny świat wciąż tam jest! I nikt o tym nie wie! Różowe przejawy tej samej pustki, wszędzie na świecie! Eteryczny kwiat świata!

— Siostro, ja widziałem Najświętszą Marię Pannę!

— Gdzie? — zakonnica jest oszołomiona.

— Tam — we śnie. Siostra robi znak krzyża.

— Ach, Gerardzie, przestraszyłeś mnie!

— Ona powiedziała do mnie: „Chodź!", i był tam śliczny biały powozik, ciągnięty przez dwa baranki i wyruszyliśmy do nieba.

— Mon Seigneur!

— Mały biały powozik! — dzieci powtórzyły z ożywieniem.

— Tak, i dwa białe gołąbki na moich ramionach. Maria Panna zapytała mnie: „Gdzie byłeś, Gerardzie, czekaliśmy na ciebie cały ranek".

Usta siostry Marie są otwarte.

— Czy widziałeś to wszystko we śnie? — tutaj, teraz? — w pokoju?

— Tak, moja dobra siostro, nie bój się, wszyscy jesteśmy w niebie, ale o tym nie wiemy.

— Na miłość Boską!

— Bóg sprawił to już dawno temu.

Rozlega się dzwonek, ogłaszając koniec lekcji, niektóre dzieci czekają niecierpliwie na pozwolenie opuszczenia sali, ale siostra Maria jest tak oszołomiona, że nikt nie śmie się poruszyć. Gerard siada znowu

57

i nagle ogarnia go przemożna senność, serce słabnie jak przedtem, bolą nogi i gorączka rozpala mu czoło. Chłopczyk w odrętwieniu pozostaje na swym miejscu, przykładając rękę do rozpalonego czoła. Kilka chwil później rozgląda się po pustej sali, szukając ratunku u Soeur Marie i starszej Soeur Caroline, wezwanej specjalnie do klasy. Obie zakonnice przyglądają mu się z odrobiną szacunku.

— Czy powtórzysz Siostrze Karolinie to, co mnie powiedziałeś?

— Tak, ale nie czuję się dobrze.

— O co chodzi, Gerardzie?

— Znowu zaczyna być mi niedobrze.

— Odeślemy go do domu...

— Położą go do łóżka jak w zeszłym roku. Maleństwo nie ma dość siły.

— On widział niebo.

— Ach — wzruszając ramionami, wzdycha siostra Karolina.

Tego samego ranka o dziewiątej trzydzieści moja matka, stojąc na podwórzu z klamerkami trzymanymi w ustach, widzi, że Gerard, który powinien być w szkole, idzie ulicą, samotny, powłócząc nogami, z tymi oznakami zmęczenia, które sprawiają, że matka czuje chłód w sercu — „Gerard jest chory..."

Ostatni raz wraca ze szkoły do domu.

Kiedy w kilka dni później nadchodzi wigilia Bożego Narodzenia, Gerard leży w łóżku w bocznym pokoju. Puchną mu nogi, oddycha z trudem i boleśnie. W domu jest chłodno. Ciotka Ludwika siedzi przy stole w kuchni i potrząsa głową. — „La peine, la peine — ból, ból, znowu ból w rodzinie Duluozów. — Wiedziałam już, że tak będzie, gdy się urodził — jego ojciec, ciotka, wszyscy wujkowie, wszyscy są słabego zdrowia, wszyscy cierpią. Cier-

58

pienie i ból. Powiadam ci, Emilu, Los nam nie pobłogosławił".

Stary wzdycha i uderza otwartą dłonią w stół:

— „Rozumie się samo przez się".

Łzy płyną z jej oczu, ciotka Ludwika wysuwa szybko rękę, by schwytać upadającą kulę. — „Posłuchaj, to już Boże Narodzenie, on ma swoją choinkę, kupiliśmy mu już zabawki, a on leży na wznak jak trup — to nie jest w porządku krzywdzić w ten sposób małe dzieci, one nie są nawet na tyle duże, by zrozumieć. — Ach, Emilu, Emilu, Emilu, co się stanie, co się stanie z nami wszystkimi!?"

Jej łzy sprawiają, że ja również płaczę i szlocham. Wkrótce przychodzi wujek Mikę z żoną i chłopcami, po trosze na święta, po trosze, by zobaczyć małego Gerarda i podarować mu kilka zabawek. On również płacze — ten wspaniały potężny, smutny, udręczony wujek Mikę z łysą głową i błękitnymi oczami, krztusi się jak astmatyk, próbując zdławić płacz i z trudem wyrzuca z siebie długi lament: „Mój biedny Emil, mój biedny braciszek Emil, nazbyt wiele ciebie dotyka!" Potem następuje już tylko urywany kaszel. W kuchni jego żona mówi do mojej matki: „Mówiłam ci, żebyś troszczyła się o to dziecko — on nigdy nie był zbyt silny, wiesz — zawsze musiałaś go ciepło ubierać". I tak dalej... Moja matka płacze również, jak gdyby była w jakiś sposób temu wszystkiemu winna. Gerard budzi się w swym pokoju, słysząc jej łkanie i uświadamia sobie ze współczuciem, ciążącym jego małemu sercu, że to tylko ulotny smutek, który przeminie, gdy niebiosa odsłonią jej swoją nieskazitelną biel.

„Mon Seigneur — myśli chory chłopczyk — pobłogosław ich wszystkich".

59

Wyobraża ich sobie wchodzących do brzucha baranka. Nawet wówczas, gdy wpatruje się w drewno okiennej framugi i tynk sufitu ozdobiony małymi pajęczynami, poruszającymi się pod wpływem ciepła.

Posłuchajcie, amigos, prastarego przesłania: nigdy nie jest tak, jak myślicie, nie istnieje też to, o czym myślicie, że istnieje, stanowi bowiem starszą materię, pierwotną i czystą. Świnie mogą zryć pole, przybiec na zawołanie, pełnego radości siewcy, ludzie mogą uważać się za stworzenia stojące wyżej niż świnie i spacerować dumnie wiejskimi drogami, a geniusze wyglądać z okien i wynosić się ponad zwykłych prostaków, nerwy w sosnowych igłach mogą ustępować unerwieniu łabędzia, ale czy którekolwiek z nich, albo kamień, wie o tym? Tak czy owak jest to wciąż ta sama prawda: żadnego z nich tak naprawdę nie ma, to tylko film świadomości. Uwierz w to, jeśli zdołasz, a będziesz zbawiony, uwalniając się i rozpuszczając w nieskończoności. Gerard, leżący na łożu śmierci, na swój sposób dobrze o tym wiedział. Któż zesłał nam tu wiedzę Diamentowego Światła? Dlaczego? — gdyż jest, jest — i była, była — i będzie, będzie — będzie!

W wigilię Bożego Narodzenia 1925 roku Ti Nin i ja, ciągnąc saneczki, pobiegliśmy wesoło na świeżo spadły śnieg na Beaulieu Street, zapominając o naszym bracie okrytym obszernym płaszczem, chociaż to właśnie on wysłał nas na dwór z zaleceniem, byśmy bawili się dobrze i ślizgali daleko.

— Spójrzcie na ten śliczny śnieg na dworze, idźcie się pobawić! — krzyknął jak czuła matka, więc ubraliśmy się ciepło i wyszliśmy.

60

Chociaż miałem tylko trzy lata, wciąż pamiętam urok nieba tego niezwykłego wieczoru.

Ponad dachami, na których przez całą noc leżał bielutki śnieg, i nad koronami brzóz, ciągnącego się na zachód Dracut, słońce rzucało teraz ciemny bladoróżowy blask. Nad dachami rozciągał się magiczny błękit Lowell, owej zimy pełnej ostrych jak brzytwa zmierzchów, tak niezapomnianych, tak zimnych i suchych jak suchy lód, krzesiwo, iskry, jak sypki śnieg gromadzący się pod progiem drzwi. Śnieg, na którym tak cudownie rysują się sylwetki ptaków spoglądających w mrok, wskazujących ścieżkę, wyciszonych. Śnieg, na którego tle tak wspaniale prezentują się sylwety kościelnych wież, szczyty dachów i ogólny widok Lowell, i zawsze wątły dym, unoszący się jak modlitwa z kominów ludzkich domostw. Całe miasto rozświetla rdzawy blask ostatnich przygód dnia, plamiący krwawą zorzą szyby w oknach, posyłający piratów na wschód i w chmurach, nacierających na siebie na horyzoncie Shrewburies, niosący skroś głębokie cięcia i potężne żelazne konstrukcje wojennych machin, inne odcienie purpury oraz szafranowego szkarłatu wszetecznego gniewu. Tam, gdzie wojskowe szyki przerzedziły się i na potwornym kilimie nieba pozostały jedynie wypisane krwawym blaskiem imiona, i stłumione odgłosy salw artyleryjskich oraz mamroczące w rozkoszy usta, daleko nad chmurami, daleko stąd, tam gdzie, jak mówią dzieci: ,,na północy żyje stary człowiek z okrągłym nosem i ogromnymi białymi ustami, które są stale otwarte". Te potężne niebiosa pochylają się nad Lowell i Gerardem, który leży na łożu śmierci, wiedząc, że umrze z różańcem w ręku, basenem przy łóżku i poduszkami podłożonymi pod obolałe nogi. Przez okno w narożniku chory widzi część nieba w kształcie klina, na

61

zewnątrz grudniowa noc wypełnia swój ogromny gabinet. Jest wigilia Bożego Narodzenia i chłopcu pęka serce, kiedy uświadamia sobie, że będzie to jego ostatnia Gwiazdka na tej naszej niewinnej, niedoskonałej ziemi. — „Ach, tak — gdybym mógł powiedzieć im to, o czym wiem. Kiedy jednak zaczynam, myśl ucieka, przemija, nie można o tym mówić, ale teraz ja o tym wiem — to jest jak sen. Ci wszyscy biedni ludzie obarczeni swymi domami, kominami, Świętami Bożego Narodzenia i dziećmi — posłuchaj, jak oni wrzeszczą na ulicy, posłuchaj dzwoneczków ich sań. Oni biegają, rzucają się na śnieg, zjeżdżają na swych saneczkach niezbyt daleko, a potem to już wszystko — to wszystko. I ja, duży dureń, nie mogę wyjaśnić im tego, co tak gorliwie pragną zrozumieć. Tak jest, gdyż Bóg nie chce, żeby..."

Bóg stworzył nas na swoją chwałę, nie naszą.

Nin i ja zjeżdżamy na saneczkach i opatuleni szalikami przeżywamy dramaty, kłócąc się z innymi dzieciakami, i tak dzieje się od początku świata, pośród jego wielkich i małych amfilad, i nic się nie zmienia.

W kuchni przed powrotem taty, w spokojnym „międzyczasie", kiedy Gerard wreszcie zasypia, a my wciąż ślizgamy się na saneczkach — mama bierze mszał do ręki i rozwija kartkę, na której zapisane są słowa modlitwy do św. Marty:

„Św. Marto, uciekam się pod Twoją pieczę i proszę o pomoc, a na dowód swej miłości i wiary ofiarowuję Tobie to światło, które będę zapalać co wtorek".

Zapala poświęconą świecę.

„Wspomóż mnie w trudnościach, i dzięki wielkiemu zaszczytowi, którego dostępujesz, zamieszkując w domu Naszego Zbawiciela, wstaw się za moją rodzi-

62

ną, byśmy zawsze zachowali Boga w naszych sercach, a On nie opuścił nas w razie potrzeby. Błagam Cię, byś w swym nieskończonym współczuciu wyświadczyła łaskę, o jaką Ciebie proszę".

(Stan łaski)

„Gdybyś był łaskaw, mój Boże, pobłogosławić mojemu biednemu małemu Gerardowi i sprawić, by znowu był zdrów i mógł przeżyć w pokoju swoje naleńkie życie — bez bólu — on już tyle wycierpiał. On wycierpiał tyle, że tego bólu wystarczyłoby na dwudziestu czterech starych chorych ludzi, a nie poskarżył się ani jednym słowem. Boże mój, zlituj się nad tym małym dzielnym dzieckiem, amen".

„Proszę Ciebie, Św. Marto — kończy czytanie modlitwy — bym pokonała wszelkie trudności,-tak jak Ty pokonałaś smoka, który zwyciężony legł u Twych stóp. Ojcze Nasz. — Zdrowaś Mario. — Chwała Wam".

W tej samej chwili wielka gromada pań w czarnych strojach rozsypuje się po całym kościele Św. Ludwika. Klękają lub siadają w ławach, albo też zatrzymują się przy ołtarzach poświęconych różnym świętym. Ich wargi mamroczą modlitwy, kiedy proszą o wspomożenie w trapiących je kłopotach, i dołączają swoje błagania do tych, którzy w mrocznych ziemskich świątyniach, w królestwie świadomości wierzą, że On widzi wszystko, co się dzieje, i wysłuchuje prośby strapionych, gdy skłaniają swoje myśli ku Niemu. Niektóre z kobiet mają już osiemdziesiąt lat i od przeszło ćwierć wieku każdego dnia o zmierzchu przychodzą do tego dolnego kościoła, a mają wiele powodów, o! wielorakich powodów, by wznosić modły z podziemi.

Zdumiewające jest to, że rozbawione dzieci zawsze piszczą z radości, biegając wokół kościoła o smutnej godzinie zmierzchu.

63

Doprawdy, do tego stopnia zdumiewają bywalcy barów i piwosze, rozpychający się łokciami w tajnych * klubach za każdym rogiem, że człowiek rzeczywiście mógłby uwierzyć w przesłanie Rabelais i Khay-yama i odrzucić Biblię, święte Sutry i jałowe Boże przykazania. — „Encore un autre verre de Ыёге топ Christ de vieux matoul Jeszcze jedną szklaneczkę piwa, ty stary kocurze!"

— Więc nawet w wigilię Bożego Narodzenia klniesz jak szewc!?

— Jeśli nie rozgrzeję sobie żołądka szklanką piwa i jeszcze dwustoma kufelkami, zanim ruszę w drogę, to inaczej nie potrafię okazać radości w czasie tych „Wesołych" Świąt. Calvert, Caribou est sou, Caribou jest pijany!

— Pijany? Chodź ze mną do domu, mam tam trochę whisky. Ona sprawi, że napełnisz swoje słowa innego rodzaju mardel

Wystarczy, żebyście pojechali do stolicy i wstąpili to tu, to tam, do tych barów przy Ste. Catherine Street w Montrealu, by przekonać się, jak chleją i przeklinają ci wszyscy faceci w świecie Canucks, zapatrzeni w dno kielicha.

— Pedale, skurwysynie, idź w cholerę!

— Ach, ty bękarcie.

Pięknie świętują Boże Narodzenie, nie ma co. W narożniku stoi małe, oświetlone lampkami drzewko, a oni siedzą pod nim i piją. Do środka wchodzą młodsi, będą musieli dobrze się podszkolić, by dorównać tym starym gazerom i typkom.

Mój ojciec, wracając do domu, wstępuje na jednego „szybkiego". Jest w towarzystwie swojego starego przyjaciela Gastona Mac Donalda — właściciela kapi-

* Tajnych w okresie prohibicji [przyp. tłum.].

64

talnego Stutza (rocznik 1922), zaparkowanego na ulicy, oraz Manuela, który z grzeczności odwozi zazwyczaj tatę do domu w przyczepie motocyklowej. Dziś jednak jest zbyt zimno, oni zaś są tak wstawieni, że motocyklowa jazda mogłaby skończyć się nieszczęściem.

— Pij, Emilu, rozwesel się, psiakrew, to przecież Boże Narodzenie!

— Ach, on już przedtem chorował.

— Tak, ale zawsze pęka mi z tego powodu serce.

— No cóż, biedny Emilu, w takim stanie ducha równie dobrze mógłbyś rzucić się na skały z klifu w Małej Kanadzie... Posłuchaj no, nic nie możesz zrobić. Zgódźmy się!

— Zgódźmy się!

— Przeklęty Manuelu, myślałem, że urodziłeś się, by zostać pijakiem.

— Pijacy nie tracą czasu — powiada pomocnik mojego ojca z chytrym uśmieszkiem.

Przesiadują tu również, tłoczący się w kupie, pogrążeni w milczeniu pijacy z ogromnymi, sinymi z zimna pięściami, pochyleni nad kielichami i próbujący zapomnieć o swych żonach. Gdy spojrzysz w ich stronę, zobaczysz wydłużone, ściągnięte smutkiem twarze.

— Biedny ten stary pies, spójrz Bolduc. Czy wiesz, że ten facet był najlepszym baseballistą na mistrzostwach YMCA w 1916, '17 i '18?! Zaproponowali mu przejście na zawodowstwo. Nie, jego ojciec nie zgodził się na to, stary twardy Rocher Bolduc. „Zostań w sklepie — powiedział — niech cię cholera, inaczej stracisz go na zawsze!" Dzisiaj jego syn ma sklep, sprzedaje dzieciom cukierki, smakołyki, ołówki, grzeje się przy piecyku w kącie. Ubrany w ciepły sweter, Bolduc spędza tam cały dzień, jego żona zaś aż gotuje się

3 — Wizje Gerarda

65

z nienawiści, a przecież był czas, że cieszył się sławą najpotężniejszego atlety w Lowell, nie mówiąc już o tym, że nie było w całym mieście większego przystojniaka i szczęściarza!

Dziwnym zrządzeniem losu żona Bolduca, w czerni, jest teraz jedną z najbardziej zasmuconych kobiet, siedzących w mrocznych kościelnych ławach kilka bloków dalej.

Mój ojciec wypija drinka, może dwa albo trzy, wyciera usta i piechotą podąża w kierunku domu, mijając kawiarnię na rogu Lilley i Aiken. Zatrzymuje się przy sklepie, by kupić swoje ulubione cygara „7-20-4", potem przystaje koło piekarni, by nabyć świeży francusko-amerykański chleb, który w domu, na drewnianej desce, pokroi w skibki, wystarczająco wielkie, by można na nich napisać swój życiorys.

— Hej, Emilu — tak długo się nie widzieliśmy.

— Jestem bardzo zajęty.

— Masz wciąż tę drukarnię w pobliżu Royalu?

— Urządziłem ją tam, Roger, interes idzie mi dobrze.

— Anglais nie dają ci marde? (Anglicy) Irlandczycy, Grecy? Jedyną rzeczą, jaką lubię, handlując chlebem, jest to, że robię interesy z Kanadyjczykami (wymawiał ,,Ka-na-jyń-czyka-mi) — puszy się jak paw, wydymając wargi i wzdychając z emfazą.

Ojciec częstuje Rogera cygarem. W porównaniu z nim mój stary to skomplikowany kosmopolita.

— Zobaczymy się na bazarze?

— Jeśli będę miał czas, w każdym razie ustawię mały kramik z zaproszeniami, maleńki.

I wszystkie zwyczajne dowcipy, szczegóły mody oraz zdjęcia, tworząc społeczną panoramę Centerville w Lowell 1925 roku, ukazują obraz bardzo zżytej francuskiej społeczności (mówiącej tym szczególnym, dodającym jej niezwykłości, średniowiecznym ga-

66

lijskim), jakiej trudno by szukać w dzisiejszej Francji długouchych.

Emil wraca do domu z cygarami i chlebem, obchodzi narożnik Beaulieu o zmierzchu, kiedy przedwieczorne chmury pokonały w swej ostatniej wojnie srogość i purpurę, a oto wschodzi gwiazda wieczorna, migocząc niczym magiczny lampion na ledwie widocznych flankach odwrotu. W domach zapalają się przyćmione i łagodne światła, i on widzi, jak mała Nin i ja baraszkujemy na naszych sankach.

— W każdym razie dwoje z nich cieszy się dobrym zdrowiem, jednak w głębi serca nie umiem być szczęśliwy. Gerard, nie ma nikogo takiego jak on. Nigdy nie będę w stanie pojąć, skąd w takim małym chłopcu bierze się tak wiele dobroci — tak wiele — dosyć, by wywołać we mnie płacz. Niech to cholera, wzrusza mnie sposób, w jaki on przechyla na bok swoją główkę, jest taki zamyślony, taki smutny, taki skupiony. Oddałbym wszystkich mieszkańców Lowell samemu Diabłu, w zamian za życie mojego Gerarda. Czy zachowam go? — zastanawia się, spoglądając w górę na te same milczące gwiazdy, w które wpatrywał się Gerard.

— Mystere, to Boże Narodzenie sprawia, że psy płaczą. Chodźcie, moje dzieciaczki! — woła Nin i mnie, ale nie słyszymy go rozgrzani zabawą na zimnym śniegu. Wchodzi więc do domu tym smutnym, żałosnym krokiem wszystkich mężczyzn wracających po ciężkiej pracy. Jego widok przypomina anioła powracającego z nieba i rozglądającego się wokół.

Nadchodzi Gwiazdka, Gerard dostaje w prezencie wspaniały zestaw konstruktorski, wystarczająco duży, by budować dźwigi, którymi można wznieść dom.

67

: Л *

Siedzi w łóżku, oglądając prezent swymi smutnymi oczami. Jego wykrzywiona twarz i skulone ramiona wydają się powtarzać bezgłośnie: „Ach, spójrzcie na to, moje duszyczki". Nin dostaje maleńką laleczkę wraz z malutkim wysokim krzesełkiem. Pamiętam dokładnie, jak znalazła ją w ten bożonarodzeniowy poranek, zawieszoną na choince za włosy. Gerard jeszcze w tym samym tygodniu zrobił Nin mały domek dla lalek. Zawsze dostawaliśmy dodatkowe prezenty z rąk naszego rodzinnego Świętego Mikołaja. Ja dostałem zabawki, o których zapomniałem na amen.

Potem Nowy Rok.

Później zimny ponury styczeń, wreszcie nieprzyjazny luty żelaznymi palcami ściskający żebra.

Gerard leży przez cały czas, wstając tylko po to, by pójść do toalety czy też, chociaż niezmiernie rzadko, słaniając się na nogach, pojawić się przy stole, aby zjeść śniadanie. Kiedy mama sprzątała już talerze, siadał czasem na pół godziny, wznosząc wysokie konstrukcje, którym przyglądałem się, stojąc obok niego. — „Co robisz, Gerardzie?"

Nie odpowiadał nigdy, ale podziwiałem szybkość, z jaką budował i skupioną twarz, kiedy starał się wymyślić nową konstrukcję. Samego mnie zdumiewało uwielbienie, jakim go darzyłem.

Męczył się bardzo szybko i wracał do łóżka, wzdychając z żalu, że nie może dokończyć jakiejś konstrukcji. Próbował zasnąć w samo południe, a ja nie miałem się już z kim bawić. Przynosiłem mu podkładkę do rysowania, papier i kredki, on zaś podnosił się z trudem, by narysować mi to, czego żądałem. Siedział na brzegu łóżka, opierając się na poduszkach, z opuszczonymi nogami, w białym pokoju z oszronionymi oknami, a matka przyglądała się nam, stojąc w drzwiach. Kiedy pytała: „Czy jest ci teraz weselej?",

68

w jej głosie zawsze rozbrzmiewała radość, jak gdyby wszystko było w porządku. Pięćdziesiąt lat później będzie taka sama, równie spokojna, jakby to wszystko przewidziała.

— „Ti Pousse, Ti Pousse, jaki jesteś tłuściutki, Ti pousse". — Gerard drażnił się ze mną w udawanych bójkach, przytulał mnie i głaskał po twarzy. „Mała Kapusteczko, Wilczku, Moje Masełko, Chłopczyku, Puszku, Mały Głuptasku, Dzikusku, Mały Nicponiu, Łobuzku, Mała Płakso, Mały Krzykaczu, Mały Zwycięzco, Rozbój niczku, Leniuszku, Mały Kitigi — Ti Jean, Ti Jean — Ti Jean Louis le gros Pipi — Tłuś-cioszku — ważysz dwie tony — przywiozą ciebie ciężarówką — Rumieńczyku, Mała rumianko gębu-sio, popatrz mamo, jakie śliczne rumiane policzki ma Ti Jean. Wyrośnie z niego prawdziwy przystojniak — istny chłop na schwał!"

Cieszyłem się w jego obecności ciepłem i radością, przeczuwając jakby, że ich sprawca dostąpi wiecznego szczęścia. Zamierzałem odwdzięczyć się za to kiedyś, jak Upadły Anioł.

W środku nocy budzi Gerarda przeszywający ból w nogach i piersi. Chory wydaje cichy jęk i tłumi go, uświadamiając sobie, że wszyscy śpimy, a mama jest wyczerpana. Leżę w dziecinnym łóżeczku po drugiej stronie pokoju, ssąc wargami rąbek poduszki. „Auu, jak boli, jak boli!!!" — pojękuje mój brat i zaciska piąstki z bólu, którego nie może już znieść. Ból nasila się i słabnie jak światło. „Jak rwie, jak rwie, jak rwie, dlaczego spotkało to właśnie mnie, co ja takiego zrobiłem? Wszystko wyznałem księdzu, niczego nie zataiłem podczas spowiedzi. — To nie dlatego. Ach, sądzę, że nikt nie zasługuje na taką karę.

Wizje Gerarda

69

Auuu — Oooch — Auuu". Ukrywa twarz w dłoniach, bliski płaczu. Wygląda to tak, jakby na małe kociątko zwalono z ciężarówki ogromny ładunek kamieni. Żałosna nieuchronność śmierci i jej ból spotykające najlepszego i najbardziej ukochanego spośród nas. Dlaczego stworzono dusze tak wspaniałe, skoro muszą skręcać się z bólu, by wydać w końcu ostatnie tchnienie? Dlaczego Bóg nas zabija? Nie trzeba słów, by udzielić odpowiedzi.

I Gerard o tym wie. Rozpamiętuje teraz całe swoje życie. Nie ma to nic wspólnego z bólem, który nękał go przez całą noc i jeszcze doskwiera. Rozmyśla o tym, że kiedy się urodził, był szary deszczowy poranek i w ponurym gabinecie wszyscy mieli mokre buty i kalosze, w kuchni paliło się przygaszone żółtawe światło, wydobywające z półmroku pełne wypieków twarze żyjących. Gdzieś pośrodku tego wszystkiego zwraca się do nie narodzonego jego Doradca, przestrzegając: „Nie rób tego. Nie rodź się!" On jednak urodził się, chciał to zrobić i zrobił, lekceważąc przestrogę Odwiecznego Doradcy.

Noże przeszywają jego wijące się z bólu ciało, rzuca się na łóżku i przewraca na boki, chcąc uciec przed bólem, który odrobinę słabnie. — „Dlaczego właśnie mnie, właśnie mnie to spotyka". On wie, że mnie nie przytrafia się to nigdy, mimo że rzucam się w moim łóżeczku. — „To spotyka tylko mnie". — Słyszy chrapanie tatusia na piętrze, mniej równomierne chrapanie Ti Nin i mamy. To zdarza się tylko jemu. Jest środek nocy, okno przecieka i grzechocze poruszane wiatrem. Na zewnątrz, nad zimnymi kanałami Lowell po drugiej stronie rzeki, wirują w blasku księżyca płatki śniegu.

70

„Och, kiedy przestanie...?"

„Ach, mój Boże, pomóż mi..."

Przeszywający ból. — „Pomóż mi!" — wykrzykuje bezwiednie. — „Nikt nie pojmie, jak bardzo mnie boli. O mój Jezusie, opuściłeś mnie i zadajesz mi ból. Ale ty także cierpiałeś. Ach, Jezu, nic mi nie pomoże — nic". — Niesamowity przeszywający ból, który przychodzi jak bezczelny złodziej, by dokonać jawnego, błyskawicznego rozboju, i znika nagle, wraz z twoim uspokojeniem. —„Muszę umrzeć! Muszę umrzeć!"

„Czy poza tym wszystkim, poza zasnutym śniegiem oknem, mroźną nocą i wielkim wiatrem, moimi chorymi nogami i wszystkim innym w domu, czy poza tym wszystkim jest jeszcze coś?"

Ekstaza rozwija się w jego umyśle jak kwiat i odpowiada mu „tak", on widzi jakby milion białych kropek, a w następnej chwili ponownie jego nogi przeszywa ostry ból. Gerard otwiera oczy, próbując się skoncentrować, jak rzymski żołnierz czekający na śmierć na opustoszałym polu bitwy i przez trzy dni i noce wołający o zmiłowanie, bez kęsa strawy i kropli wody, i w końcu umierający. Jest wcieleniem wielkiego Amerykanina Świętego Edgara Cay-ce (związanego z nim w jego wcześniejszej wędrówce dusz), niczym rozkwitający kwiat, skazany w wieku dziewięciu lat na to, by stanąć w obliczu zimnego, bezlitosnego potwora z kości i pokonać go, przeciwstawiając ciemności swoją naturalną dobroć. On sam, jego osobowość — dusza nie jest niczym innym jak ofiarą, tyranizowanym, udręczonym przez ból wybrańcem śmierci, który musi ulec w ostatecznej rozgrywce. Słowami nie można tego wyrazić — „Zostałem rzucony w tę otchłań!" — Przychodzi mu do głowy tysiąc pomysłów. — „To musi się skoń-

71

czyć!" — Odwieczna ludzka myśl, która trwa jak ból i rani.

Słowa nie oddają tego, czytelnikom robi się niedobrze, ponieważ to się im nie przydarza.

O Panie, Eteryczny Kwiecie, Wysłanniku Doskonałości, Wysłuchujący Modlitwy, Unieś Swoją diamentową rękę,

By udaremnić Zniszczenie, Zagładę —

O Ty, Opoko,

Wesprzyj wszystkich, doprowadzonych

do ostateczności —

Pobłogosław wszystkich żyjących i umierających

w nie kończącej się przeszłości

eterycznego kwiatu,

Pobłogosław wszystkich żyjących i umierających

w nie kończącej się teraźniejszości

eterycznego kwiatu,

Pobłogosław wszystkich żyjących i umierających

w nie kończącej się przyszłości

eterycznego kwiatu,

amen.

Z duszy Gerarda płynie ku całemu światu nieustające współczucie, nawet wówczas, gdy jęczy w samym środku swej własnej ostateczności.

Nadchodzi poranek, a wraz z nim ból chwilowo słabnie. Mama gotuje w kuchni owsiankę, znad pieca unosi się obłok pary i okno w sypialni Gerarda zaparowuje, sprawiając, że wszystko wydaje się przesycone zadowoleniem, daje radość jak prosty wysiłek. Ziemia i ciało są obrzydliwe, ale

72

istnieje ludzkie braterstwo pod bezlitosnym niebem.

— Przyrządzam ci Gerardzie trochę smacznej owsianki i wyśmienite grzanki, poczekaj jeszcze pięć minut, przyniosę ci posiłek na tacy i razem zjemy pyszne śniadanie!

— To była ciężka noc, mamo.

— Cóż, już minęła, mój złoty aniele. Bolało cię?

— Oui — odpowiada smutno.

— Powinieneś mnie zawołać, kiedy cię boli. Zawsze mnie wołaj, gdy czegoś potrzebujesz, mama tu jest. Tutaj! Ti Pousse się obudził, twój towarzysz zabaw wstanie i będziecie mogli bawić się razem przez cały ranek.

— Och, mamo, jestem taki szczęśliwy, że jest już rano, owsianka pachnie tak ślicznie, jesteś taka miła, mamusiu.

Takie słowa usłyszeć może niewiele matek na świecie. Oczy mamy zachodzą łzami. Wyciera je nad garnczkiem parującej owsianki.

— Drogi aniele, czy ci wygodnie? Pozwól, że poprawię poduszkę. — Sprawnie uklepuje poduszkę, potem całuje syna. — Proszę, złoty aniele mamusi. Nie martw się, wyzdrowiejesz za dwa miesiące. Doktor Simpkins zapewnił mnie o tym. Będziesz mógł wyjść na dwór i bawić się w ciepłe, pogodne dni! Za dwa tygodnie będzie już marzec i trach, raz dwa, nadejdzie kwiecień! — maj! Sam zobaczysz, jak to prędko zleci?

— Oui, mamo.

— Nie martw się, mama zatroszczy się o ciebie i będziesz zdrów, nim baranek machnie dwa razy ogonkiem.

Ogromna radość, że próżnia nocnego koszmaru jest już przeszłością. Gerard czuje nowy przypływ sił, widząc uradowaną matkę, która śpieszy ku niemu

73

z parującą tacą. Czeka go długi dzień wypełniony rysowaniem i zabawą zestawem konstruktorskim. Słońce nie pokazało się, jest zimno, pochmurno i szaro. Zza okna docierają złowieszcze odgłosy życiowej aktywności i zdrowia.

Gerard przeżuwa z namaszczeniem każdy kęs tego prostego posiłku, jak gdyby był święty. Chce się nim bardziej nacieszyć, wszystko bowiem jest takie chwilowe. „Rożek grzanki — wyśmienity — środek grzanki — proszę". Słabe strzykanie w nogach przywołuje ból, który doskwierał mu minionej nocy. Ze słabym westchnieniem odstawia tacę na bok, niemniej jednak dostrzega, że jego rozumowanie ma sens: „Ach, więc to wznosi się i opada, i nic więcej. Najlepiej nie straszyć nikogo i nie krzywdzić — nie dopuścić do tego, by się dowiedzieli".

Wstaję w swym łóżeczku, w długich kalesonkach, zazdrosny o to, że Gerard dostał śniadanie przede mną. Myślę, że dzieje się tak, ponieważ jest chory.

— Ja! ja! — płaczę. — Ja również jestem głodny! Oni zawsze mu tak nadskakują! — Wydymam wargi. Pamiętam wyraźnie ten poranek, gdy stałem w łóżeczku. Kijami i kamieniami można połamać kości, ale słowa nie zranią mnie nigdy?

Gerard jest odrobinę zniecierpliwiony moim postukiwaniem w łóżeczko i rzuca mi spojrzenie pełne irytacji — „Eh twe, och, ty!"

I nie mam żadnych wątpliwości, że matka kocha Gerarda bardziej niż mnie.

Po chwili wstaje tato i z nieprzytomnym wzrokiem utyskuje w kuchni nad śniadaniem, nieświadom, jak Edgar Cayce przypomina nam dobitnie — ,,wizji obecnej przed naszymi oczyma". Noc życia jest straszliwie długa i złudnie krótka.

74

Caribou, mężczyzna, który poprzedniej nocy był najbardziej pijany i najweselszy, doznał nieopisanie upiornych wrażeń, znalazłszy się pod mostem, gdzie chwiał się i zataczał, wymiotując i spluwając. Teraz znowu podnosi do ust kielich z porannym drinkiem, który wkrótce przeniesie go z powrotem — w co?

„Czego jeszcze chcesz ode mnie? Czy wszyscy umieramy? Czy wszyscy jesteśmy zbiorowiskiem ty-już-wiesz-czego? Kłamców? Biedaków? Inwalidów? Cóż więc? Ja piję. Otwórz wrota, mój bańdziochu, pozwól mi spróbować jeszcze raz". Wykorzystuje swoją kolejną szansę, tańczy gigi do dziesiątej i zasypia w południe. To, co robi o czwartej po południu, nie różni go w zasadzie od tych dam w czerni, które w mroku kościoła przesuwają paciorki różańca — wynika z takich samych egoistycznych pobudek. Prawda bowiem, którą uświadamiamy sobie, patrząc na zmarłego, przemawia do wszystkich, wliczając wesołków, płaksy, cyników i optymistów. Prawda, objawiona w kościach umarłego, pokazuje, że całe to wspaniałe i ponure, toczące się obok, bezwolne życie i moje porzucone księstwo odchodzi, unicestwiając wszystkie symbole, szefów, krzyże i liście, cicho znikające w pustce.

W moim przypadku wieści o prawdzie przychodzą z milczących grobów zmarłych przodków.

Oburzajcie się, jeśli chcecie, na to ponure proroctwo.

Zaczyna się zabójcze ożywienie wiosenne, kiedy rozmiękła ziemia nabiera żyzności i wytwarza niezliczone formy życia, skazane na obumarcie. Na marcowym niebie można zobaczyć tysiące wspania-

75

łości, i księżyce, wraz z tymi, które widzisz poprzez rozkołysane, szumiące gałęzie sosen. Rzeka niosąca humus płynie przy brzegu bardziej ociężale, obarczona wymytą glebą, która stanowi jakby pieczęć ziemi, zamykającą się w jej chwalebnym kamiennym Grobowcu. I usłyszymy dziś wieczorem śmiech w rozmiękłej ziemi. I będą tam trociny, drzewa, kobiece uda, zakola rzeki, światło gwiazd, werandy za domem, więcej dzieci, młodzi żonkosie, piwo. Będzie rozbrzmiewać śpiew w koronach kwietniowych drzew. Będą odwiedziny gości z pierzastymi ogonami i oczami jak paciorki. Robactwo wypełznie z roztwierającej się ziemi (czarne, tłuste i niebieskie), jak gdyby ktoś ściskał ją od spodu. Będzie nowa ryba. Będzie — będzie On sam.

Nagle zaniechane wojny w koronach drzew ustąpią miejsca gorętszym potyczkom i będą plotki, i śpiewy na wzgórzach, kiedy śnieg stopnieje, spływając strumyczkami ze stoków, by ukryć się przed krwawym światłem i połączyć z wielkim ciałem rzeki. Tak więc Ocean znowu przyjmie daninę wezbranych wód, jak zawsze w kwietniu, jednak gospodarz ziemi bez kresu nie stanie się przez to bogatszy, ale też z takimi przepastnymi skrzyniami skarbów nigdy nie będzie uboższy. W oceanie jest wiosna, tak głęboka i zieleniejąca, że nie potrafimy ocenić. Opiewam więc jej piękno na powierzchni, wiosnę, która sprawia, że czujemy się tak smutni i nieskazitelni, a poranne powietrze przynosi nostalgiczny dym papierosów od świętych pełnych nadziei palaczy. Przechodnie zdejmują kapelusze i w końcu zbyteczne chowają w szafach, powiewają płaszcze i snują swoje opowieści, a ludzie przestają nosić podkoszulki i nagle w ciepłe popołudnie dwudziestego szóstego kwietnia podwijają rękawy koszul, i zaczyna się gra

76

w piłkę. Nadchodzi czas, kiedy cała ziemia jest czarna od żywotnych sił.

Bez końca można by mówić o wiośnie, a w tej oddzielonej od świata Nowej Anglii jest Ona wielkim wydarzeniem, nadchodzącym długo i przepływającym tak szybko jak wezbrana rzeka. Można w niej zobaczyć skalny rumosz i glebę, zabrane z siedemnastu tysięcy żyznych pól, ciągnących się wzdłuż obu brzegów, od samego jej źródła. W tym czasie marmur stopiłby się w takim kraju, a żyły nabrałyby w rzece żywszej barwy. Dzieci biegają na polach i nad brzegiem rzeki do utraty tchu, jak książęta i królowie, słynni starożytni szaleńcy, aż do dziwnego oszołomienia. Zapędzić je w tym czasie do pociętych nożem szkolnych pulpitów, to jakby zażądać od Tana, by schował swoją Lodową Siekierę i pożegnał się z swym statkiem. To szalony liryczny czas, lekki i zwiewny. Mgiełki nad łąkami rozświetla słońce, które nigdy nie jest dokładnie złote, nigdy dokładnie srebrne, nigdy zupełnie jasne, nigdy zupełnie ciemne, nigdy nie bywa przez dłuższy czas zamglone, ale przyciąga nieustannie oko, maskując wojny, przenika wszędzie poprzez strukturę chmur i ukazuje lśniące skrzydła ptaków. Na krzakach i drzewach pojawiają się pierwsze pąki, a kwiecie, zrodzone w twym sercu, płynie, by upamiętnić Nowo Przebudzonych i upada w dołki, i na pola gry w klasy, Vaya. Potem zapada noc i aż po horyzont rozbrzmiewa narastającą zewsząd zwierzęcą muzyką wszystkich westchnień wszystkich mężczyzn świata, biorących udział w Szeptanej Wojnie, o której dowiesz się za ogrodzeniem, za smutnymi drewnianymi amerykańskimi płotami i pod obiecanym złotym księżycem. Grot strzały utkwił w twym ciele, obietnica wypisana na Tabliczkach Brodatych Proroków Utrudzonego Człowieka: ekstaza żyjących i umierających...

77

Będziesz miał swoje zimne wojny i gorący rozejm, i tarło wszelkich istot, powszechna ekstaza, orgazmy, krzyki namiętności, obrzędy wiosny, maja, czerwca, lipca i wyrój pszczół. Nieważne, co mówi ktokolwiek, będziesz to miał, będziesz śnił, że to przeżywasz i spełnią się słowa popularnej miłosnej piosenki „Zdobędziesz to".

Płatki kwiatów opadały z drzew i tańczyły za szybą, ale Gerard nie czuł ich wiosennej woni, zmarniały i ogołocony ze swej istoty, jak święty i chory czas jesieni. Umierał tak, jak mój ojciec dokładnie dwadzieścia lat później, w czas Zmartwychwstania i wiosennej Odnowy Życia.

Pogarszało mu się z każdym dniem. Rzadko zdarzało się teraz, by wstawał z łóżka i przebywał w kuchni. Nasze wizyty przy łożu chorego wypełnione były ciszą, gdyż dużo spał. Moja matka miała z powodu braku snu obwódki pod oczami — modliła się do późna i wstawała wcześnie. Jej nerwy były tak napięte, że zaczęła tracić zęby, wypadały jeden po drugim, a jej żołądek skręcał się od niepojętych lodowatych zjawisk, jakby znajdowało się w nim kłębowisko węży. Wąż Przeznaczenia podniósł się i pożerał Du-luozów.

Mój ojciec, zajmując się swoją pracą w drukarni, miał więcej okazji, by unikać widoku swego umierającego synka. I gdy łamiący serce kwiecień rozpłomienił się w maj, a poranki i noce rozbrzmiewały śpiewem ptaków, śmierć w domu nabierała coraz brunatniej-szych późnojesiennych barw . Zapamiętałem z pewnej nocy płot na naszym podwórku za domem i przyćmione światło w oknie pokoju Gerarda, rzucające na krzewy bzu nikłe, podobne do blasku świecy, światło. Wyżej ciepły ostry blask gwiazd, i przetaczający się przez całe Lowell łoskot — huk pociągów przejeż-

78

dżających po moście na drugą stronę rzeki, samą rzekę, huczącą głośno przy Wodospadach, krzyki ludzi, drzwi trzaskające w dole, zgiełk dochodzący aż z Lilley Street.

— Angie, idę teraz do Manuela. Mamy wieczorem trochę roboty.

— W porządku, Emilu. Nie wróć do domu zbyt późno. Boję się, że będę sama, gdyby coś się stało.

— No cóż, powinnaś przywyknąć do myśli, że to może zdarzyć się lada chwila.

— Nie mów w ten sposób. On wyzdrowiał poprzednim razem.

— Taak, ale nigdy nie widziałem go tak wychudzonego i cichego jak teraz. Ach! — dorzuca z werandy, stojąc w otwartych drzwiach — nadchodzą piękne noce, ale to wszystko nie dla nas.

— Zawołaj Ti Jeana, on bawi się na podwórzu ze swoim kotkiem. Nadeszła już jego pora, by pójść do łóżka.

— Nie martw się, moja dziewczyno, będę w domu przed jedenastą. Mamy pilne zamówienie, które musimy wykonać na rano. Manuel czeka. Ti Jean, wracaj do domu. Matka prosi. No chodź, mój mały mężczyzno!

— Czy wykąpałeś się?

— Ach, jutro, jeśli będę brudny. Zrób mi trochę cortons, jeśli masz czas, zawsze smakuje mi z sand-wiczami w drukarni.

— Pa, Emilu!

— Pa, Angie! Już wychodzę.

Emil Alcide Duluoz urodzony w górze rzeki w St. Hubert w Kanadzie w 1889 roku. Wyobrażam sobie scenę jego chrztu w pewnym, smaganym przez wichurę, katolickim kościele na wiejskim rozdrożu, z wysokim żelaznym szpicem strzelistej wieży. Widzę

79

również wystrojonych odświętnie wieśniaków (pai-san), posępną chrzcielnicę, bliską barwie starych, pożółkłych zębów na tej wilczej ziemi, w której go ochrzczono. Smutne równiny Abrahama, gdzie wiatry przynoszą pył aż do Ziemi Baffina і nad Zatokę Hud-sona, i tam, gdzie kończą się trakty, a zaczyna irokeska Arktyka, zupełnie beznadziejne miejsce, do którego dotarli przybywający do Nowego Świata Francuzi. Kraina srogich Indian, których musieli pokonać, by się tutaj osiedlić. Obłoczki pary unoszące się z chrap łosia, wiatr przez całą drogę i załatwianie naturalnych, trywialnych potrzeb na dzikich kartofliskach, niewielki plaster miodu (którego ucieleśnienie jest przedstawiane świętej wodzie dającej życie.) Wystarczy, że zamknę oczy i widzę wszystkich Duluozów, którzy musieli zebrać się owego pamiętnego dnia 1889 roku. Była to prawdopodobnie niedziela, kiedy Emil Alcide, przed wstąpieniem do grobu, jako że ziemia jest głębokim grobem (sam wykop dół i przekonaj się!), namaszczony został olejami. Być może był tam Arme-nage Duluoz, liczący sobie, na ugiętych nogach, pięć stóp, sztywny, idący do chrztu w krawacie, z zegarkiem na łańcuszku, w kapeluszu (meloniku saksońskim ze zgiętą jedną połową ronda). Jego piękne siostry o posągowych kształtach, w długich sukniach, zaprojektowanych przez wielkich krawców z Montrealu, prawdopodobnie chichotały radośnie w to późne popołudnie, kiedy rozkrzyczane dzieci z parafii rzucały długie cienie na wysypany żwirem kościelny dziedziniec. Zaczytani jezuici przechadzali się jak „chore anioły" z mroku w mrok. Tajemnicą jest dla mnie Montreal i cała francusko-kanadyjska kultura, która zrodziła kartoflaną ojcowskość Emila i stworzyła wszystkich nas, jego rodzinę. Mogę zobaczyć chrzest mojego ojca w kościele pod wezwaniem

80

św. Huberta, powozy i konie, gniewne pociąganie za lejce, „Allons ciboire de cawlis de calvert", zaczekaj, niech skończą okładać je batem. Biedny papa Emil, a potem zaczęło się jego życie.

Oto cała historia Emila, jego szalonych braci i sióstr, całej trupy przybywającej z jałowych farm do fabryk USA. Ich dawne życie w amerykańskim New Hampshire to różowe podwiązki, truskawkowe blondynki, fryzjerskie kwartety, stoiska z kukurydzą i topionym masłem w herbacianych imbryczkach, bójki na pięści w niedzielne popołudnia pomiędzy prowincjonalnymi osiłkami a herosami, czytającymi Franka Merriwella. Więcej o Emilu nieco później.

Jego droga wiodła z hałaśliwej rodziny poprzez pracę agenta ubezpieczeniowego w „wielkim mieście" (Lowell ciągnie się 14 mil wzdłuż rzeki), aż po pozycję niezależnego biznesmena, właściciela zakładu, przybierającego na wadze namiętnego palacza cygar. Muszę podkreślić jego słabość do noszenia obcisłych kamizelek i płaszczy, pijących pod pachami garniturów, torturujących ciało. Po historycznych chodnikach naszego miasta przechadzał się pośpiesznymi, krótkimi, ciężkimi krokami. Jednak czcigodny i wrażliwy, potrafił zrozumieć drugiego człowieka, był naprawdę wyrozumiały. Uderzała jego posępność i sposób, w jaki potrząsał głową (naśladowany przez małego Gerarda). Obywatel oszalałego świata, pragnący być człowiekiem dobrym a zarazem bogatym. Obdarzony wnikliwym umysłem, dociekał natury rzeczy, co kwalifikowało go do grania roli tragicznego filozofa. Intuicja, skłonność do smutku pozwalały mu odrzucić barierę inteligencji, przekroczyć własne granice i dostąpić oświecenia. „Widzę niewyraźne światło — widzę tę smutną, czarną ziemię!" — możliwe, że

81

była to jedyna myśl, jaka wówczas rodziła się w jego głowie.

Oto śpieszy do mieszkania Manuela, by zabrać go do nocnej pracy w zakładzie. Manuel mieszka cztery bloki stąd, w pobliżu kawiarni na narożniku Lilley i Aiken. Kiedy Emil wraca Beaulieu Street, która jest zbyt mała, by unieść ogromne brzemię umierania Gerarda, wieje lekki wietrzyk, niosący powiew nadziei, głosy, piosenkę. Jest wesoła sobotnia noc, ale młody ojciec nie ma nastroju, by zabawić się i spłukać z forsy. Powoli, upiornie wędruje więc swoją drogą, rozmyślając: „Mój ojciec umarł pijaniuteńki, grzejąc się przy piecu — matka nad stertą brudnych naczyń. Ojciec i matka odeszli, to przydarza się nam wszystkim, w ten lub inny sposób. Możemy jedynie modlić się, jeśli odczuwamy taką potrzebę, ale to niczego nie zmieni. Dalej, Boże, nie wzywaj swojego Boga, w mojej obecności. Robiąc interes w takich warunkach jak te, nigdy do niczego nie dojdziemy".

Manuel mieszka na pierwszym piętrze pełnego wrzasku domu. Wchodzi się tam przez drewnianą werandę, na której zainstalowano rolki do przesuwania linek na pranie. Ciągną się one przez wyasfaltowane podwórko aż do werandy drugiego domu. W tę ciepłą, wiosenną noc wszystkie okna są otwarte, toteż zewsząd dobiegają odgłosy rodzinnych swarów, wrzaski i żale. Trrach! Stary Paąuette upił się znowu. Bang! Starsza pani Pirouette, której syn zginął na wojnie, znowu upuszcza jakiś talerz. Bum! Ten przeklęty mały Petrie odpala zeszłoroczne fajerwerki. Odgłosy płyną od okna do okna jak rzeka, krążą od mieszkania do mieszkania niczym plotki — trzask, brzęk i huk. „Nie ma temu końca!" Zewsząd dochodzą

82

strzępy rozmów i kłótni energicznych Canuckois, przesiadujących w staroświeckich fotelach i grzejących się przy starych piecach. Słychać gwałtowne krzyki kobiet i spokojne głosy mężczyzn. Emil przechadza się samotnie w kuchni, gdyż nikt nie wyszedł mu na powitanie. Po chwili gość uświadamia sobie, że Manuel przebywa w sypialni, gdzie toczy wojnę ze swoją żoną.

— Przestrzegali mnie zawsze, żebym nie wychodziła za ciebie, bo już w wieku szesnastu lat byłeś pijakiem — szesnastu?!! Założę się, że upijałeś się jak świnia, kiedy miałeś piętnaście czy czternaście lat. Nie jesteś tym samym mężczyzną, którego poślubiłam. Zabajtlowałeś mnie, kiedy wychodziłam za ciebie, oszuście.

— Ach, zamknij tę swoją cholerną jadaczkę, nadającą się jedynie do klepania blagues. Dostałaś swoje pieniądze, wybieram się do roboty, wychodzę na całą noc, powinnaś być zadowolona, krowo.

— Nie nazywaj mnie krową, psie.

— Możesz mówić, co ci się żywnie podoba, ja wychodzę, a jeśli będę pijany jutro rano, to twoja wina.

— Ach, taak, będziesz jeszcze przepraszał!

— Przebywanie w tym samym domu z taką zarazą jak ty to wystarczający powód, by człowiek wypił truciznę!

— Dlaczego więc tego nie zrobisz!

— I miałbym pozostawić tobie swoją polisę ubezpieczeniową, którą wykupiłem, ponieważ Emil Du-luoz naplótł mi w 1920 roku bzdur i dałem się namówić, ani myślę. Będę żył i marny twój los. Idź powiedzieć to swojej matce!

Mój staruszek skręca się w kuchni i próbuje wymknąć chyłkiem na czubkach palców, jakby wychodził z kąpieli, kiedy nagle żona Manuela wbiega do

83

kuchni, wrzeszcząc przeraźliwie na swego umiłowanego:

— Na pewno, prostaku, powiem to wszystko mojej matce i przypomnę jej, że miała kiedyś ukochaną dziewczynę i chciała dla niej jak najlepiej. Na miłość boską, pan Duluoz jest tutaj!

Mój ojciec salutuje z obu stron głowy, z oczami utkwionymi w sufit, jak gdyby mówił: „Nie zważajcie na mnie, jestem królewskim błaznem".

Manuel w pantoflach i z nocnikiem w ręku wychodzi ze swego ponurego pokoju, w którym niegdyś spędził noc poślubną.

— Ach, Emil!

— Chodź, Manuelu, zanim Rosie wyrzuci cię na zbity pysk!

— Wyślę go do diabła, cholera z nim! — wrzeszczy, zatrzaskując drzwi prowadzące do gabinetu, z którego nikt nie korzysta.

Westchnienie mojego staruszka: ,,W końcu nie masz dzieci".

— Włóż buty i chodź. Piłeś wczoraj znowu?

— Tylko łyczek.

— Biedny Manuelu, chodź ze mną, postawię ci małego. Popracujemy z godzinkę, a potem pójdziemy do klubu.

— Jak tam u ciebie w domu?

— Cóż, my nie walczymy, my... — zamierzał powiedzieć „umieramy", ale powstrzymał się.

Wychodzą z mieszkania i ładują się na motocykl Manuela. Emil statecznie, z kapeluszem w ręku i zamyślonym spojrzeniem wsiada do przyczepy. Ruszają. Motocykl pyka i podskakuje na moście przy Aiken Street. Gdy wiatr od rzeki siecze ich po twarzach, obu ogarnia coś w rodzaju radości, więc wrzeszczą i pokazują na księżyc, który wschodzi na horyzoncie, nad

84

Pawtucketville, żółty i olbrzymi. Niecałą milę w lewo widać oświetlone okna młynów, niektóre o błękitnym odcieniu, wszystkie odbijają się w wartkiej wodzie. Około mili w prawo widać wzgórze, na którym stoją domy Pawtucketville, oraz księżyc i wielką bezkresną ciemność wiosennych chmur.

To czas wzbierania soków.

Jadą w górę, w kierunku Aiken Street, poprzez ulice, przy których stoją czynszowe kamienice Małej Kanady. Przejeżdżają przez most na kanale i jadą dalej wzdłuż brzegu aż do wysokiego średniowiecznego granitowego muru, otaczającego kościół pod wezwaniem św. Jana Baptysty (tam ochrzczono Gerarda). Skręcają w lewo na Moody Street i jadą wzdłuż sklepowych witryn, potem w prawo na Merrimack Street, po której pędzą trolejbusy i samochody i w dół aż do jasno oświetlonego narożnika, gdzie znajdują się kinoteatry Jewell i Royal. Manuel ryczy, żeby się zatrzymać. Wyskakują niczym nieustraszeni zawodnicy i przechodzą chwiejnie aleją wokół Royalu, zbudowanego z czerwonej cegły, mijając zapasowe wyjścia, idą na jego tyły. Emil włącza światło. Widzi prasę drukarską, ręczne prasy, stosy gładkiego papieru, gilotynę do papieru, prasy walcowe, plamy od farby drukarskiej, rolki, szmaty, puszki farby drukarskiej, długie i smutne zaplamione deski podłogi, prowadzące aż do tylnego wyjścia na Market Street, gdzie w smutnych pomalowanych na zielono pomieszczeniach greckich kawiarni zbierają się posępni mężczyźni w czerni, by zagrać w karty i w kości.

— Jak myślisz, Leo, czy skończymy to przed ósmą? — Emil przekrzykuje po angielsku rytmiczny stuk prasy, przy której stoi Manuel w zachlapanym farbą drukarską (gdyż wlewa jej zbyt dużo) niebie-

85

skim fartuchu w paski, podobnym do tych, jakie noszą pomywacze. Wlewa farbę do rynienki, skąd dostaje się ona na czcionki, które stukają szeketak, szeketum, szketak, szketum i drukują pomarańczowe ogłoszenia, zawiadamiające o obniżce cen i zapraszające na wiosenną wyprzedaż:

WSPÓŁCZESNY CUD

Sprzedaż butów

BUTY MĘSKIE

o wartości $ 7-8 już od $ 2.98

WSPÓŁCZESNY MAGAZYN OBUWNICZY 143 Central St ■ Opp. Talbofs

Ogłoszenia te rozprowadzane będą od drzwi do drzwi przez chłopców na rowerach albo włóczęgów tao, którzy, słysząc pianie kogutów i trele przebudzonych ptaków, zjawiają się po nie skoro świt i roznoszą je w ciągu dnia, by potem za zarobek napić się i zjeść porcję fasoli.

— Wszystko, co mamy do roboty, to skończyć druk ogłoszeń. Przekręć gałkę na Red Linę Taxi and Cant-well, i fajrant! Czy zamontowałeś już tę nową matrycę Pollarda?

— Tę wielką maszynę w suterenie? Wszystko zrobione, wszystkie dwadzieścia trzy prowadnice są gotowe do pracy.

DAMSKIE CHŁOPIĘCE DLA

niskie obuwie SKAUTÓW

o wartości $ 6 $ 2.49

z zelówkami Good-

yeara już od $ 2.98

86

— Więc naoliw ją, wyjdziemy stąd około ósmej i może wskoczymy do Keitha na małą grę!

!rAh ben mue, les cartes, son pas assez bon pour la soif pour mue, (ach, więc karty, ale to za mało, by ugasić moje pragnienie)".

„Ben mue too śhpeux usez un bierre (cóż, ja również mogę wypić piwo)". Nagle obaj, kiedy nikt ich nie słucha, zaczynają mówić francuskim slangiem. Zachowują się podobnie jak owi Grecy za brudnymi szybami z drucianego szkła, mówiący między sobą w ojczystym języku „Ska ta la pa ta wa ya", którzy nagle przestawiają się na angielski, by uzyskać powodzenie w interesach. Ruszamy znowu, ogromne szalone patois dobiega nas ze wszystkich stron Lowell: Polaki na Lakeview Avenue i Black Central, i praktycznie czysty gaelicki, przynajmniej śpiewny liryczny gaelicki angielski na Highlands i w śródmieściu, a do tego jeszcze Syryjczycy gdzieś tam nad kanałem. A wreszcie w starych nobliwych domach z trwanika-mi, na Andover, Pawtucket i Chelmsford, mieszkają Jankesi ze starej Nowej Anglii, noszący takie nazwiska jak: Goldwaite i Smith. Mają wąskie nosy i wargi, a w wietrzne noce czytują przy kominku „Walden".

O godzinie ósmej tato i Manuel zamykają zakład i przechodzą przez ulicę do kinoteatru Jewel, by pogawędzić z impresariem Samem. Projektory kończą wyświetlanie ostatnich mrożących krew w żyłach scen, ze strugami szarego deszczu, spływającymi na ekranie i grzmocącym pianinem w loży dla orkiestry. Staromodne gwiazdy filmowe z przesadnie wymalowanymi ustami, szczerzące zęby w wulgarnym uśmiechu. „Rośniemy przez cierpienie" — na ekranie migocze napis zamiast słów bohatera, gdyż film jest niemy. — „Na Jezusa Pana — mówi włóczęga na

87

sąsiednim krześle — to ja teraz powinienem być tak wielki jak ściana domu". Sam częstuje ich rozgrzewającym „łyczkiem", który Manuel wciąga do żołądka jak samogon z prerii. Potem wracają do wehikułu i jadą przez Merrimac Street, podskakując na bruku aż do Sąuare. Mija znajomych, którzy pokrzykują: „Weyo, Emilu, kiedy wystartujesz w wyścigach? Kup sobie gogle i cyklistówkę, która zakryje ci odstające uszy! Manuel wpakuje was do rzeki, jeśli go nie przyhamujesz!"

— Hej, Emilu, jak się miewa twój chłopak?

— Hej, Slattery, wciąż kombinujesz.

Mój ojciec jest w Lowell powszechnie znany, jeszcze z czasów, kiedy pracował w ubezpieczeniach i wiercił dziurę w brzuchu niemal wszystkim mniejszym (i kilku wielkim na okrasę) biznesmenom w mieście, wychwalając cnotę zrozumienia, że człowiek nie zgnije w grobie nadaremnie, jeśli pozostawi następcom jakąś pogrobową sumkę. Potem, już jako drukarz, zachował dawne znajomości, a ponieważ był znakomitym fachowcem, został doradcą swych dawnych, przede wszystkim irlandzkich klientów i ogólnie lubianym wesołkiem. „Ha, ha, ha!" — rozbrzmiewał jego ochrypły śmiech i mogłeś usłyszeć jego kaszel, gdy wychodził.

Jadą rozjlekotanym wehikułem, tak dziwnym, jakby został wynajęty z francuskiej komedii. Mijają Ratusz i z poczuciem wstydu chyłkiem przemieszczają się bocznymi uliczkami, by ominąć wielki Main Kear-ney Sąuare, gdzie całe Lowell płonie światłami — zegar, chińska restauracja, fontanna — największa w mieście, przystanki trolejbusowe, wielkie sklepy, redakcję gazety. Omijają jasno oświetlone centrum, przemykając ulicą Kirk i krętą alejką wzdłuż torów kolejowych do młynów, i dalej przez widmową, w mo-

88

jej pamięci, Bridge Street, gdzie stoi wielki szary magazyn Wieczności. Wjeżdżają w małą alejkę, która biegnie pomiędzy nim a bocznym wejściem na scenę B. F. Keitha.

— Jeśli szukasz tego ciemnego typa, znajdziesz go tu, oto i on, stary Henry. Spotkamy się na zapleczu.

Emil przechodzi pod żelaznymi schodami wyjścia awaryjnego i właśnie zamierza zniknąć w środku, gdy zatrzymuje go jeden z występujących w wodewilu aktorów, który wyskoczył w tę ciepłą noc na papierosa. Zaangażowany niedawno charakteryzator dodaje, że ów aktor jest dobrze znany w sławnym starym kręgu artystów.

— Czy to nie Ben Oaklander, gdzie twój fortepian, chłopie?

— Emil! Co robiłeś przez ostatnie dwa lata. Czy znasz Billy'ego, czy wiesz, że Billy Dale gra tutaj?

— Pewniacha, znam Billy'ego Dale'a. Powiedz, czy warto obejrzeć ten nowy show?

— Właśnie dzisiaj mamy premierę. Występują Rial-to i Lamont, Talkless Boys. Och, Lois Bennet, znasz

ją?

— Promyk Słońca Zachodu.

— Promyk Słońca Zachodu i stary Prop-Prop we własnej osobie.

— Prop-Prop, czy nie wrzucili go do kanału tej nocy, gdy zarzygał im wszystkie kufry i walizki?

— Nie. Powiadam ci, chłopie, że było nam go naprawdę żal. No, stary, wiesz, co się zdarzyło? On jest teraz w South Bend. Stary, poczciwy sir Emil, jak się miewa twój chłopak?

— Czy dobrze zrozumiałem, że mamy też milutką, zniewalającą Miss Corinne i Dicka Himbera, serwujących „Zalotne narzeczone" z towarzyszeniem Bena Oaklandera na fortepianie?

89

— Niech mnie, chłopie, masz wspaniałą pamięć. Tak, sir, i znajdziesz tam Boba Yatesa i Evelyn Carsen w „Przemokniętym do suchej nitki" autorstwa Billy Dale'a i Boba Yatesa. Jest też Clarence OUver z „Drucianą Kolekcją".

— Niech mnie szlag, on jest wciąż na chodzie.

— Tak, sir, stary góral również i Billy McDermott, jedyny niedobitek z Armii Сохеуа, а na ekranie filmik „zabili go i uciekł", zapomniałem, jaki to ma tytuł.

— Trochę mechanicznej muzyczki, tytuł, parę westchnień, i tyle są warte twoje pieniądze.

— Gdyby nie było wodewilu, chłopie, człowiek z ulicy nie miałby się gdzie wieczorem rozerwać — Pathe News, aktualności dnia i bajki Ezopa, w porządku, ale kiedy oglądasz artystów z krwi i kości, tam do diaska, to jest dopiero coś. Kiedy wychodzisz o jedenastej, wiesz, że warto było zapłacić za bilet! Przerwij mi, jeśli kłamię!

Uchyl zasłon, dla własnego celu.

A kiedy stoją tam, papierosowy dym delikatnie unosi się do wiosennego księżyca. Krocząc ciężko oświetloną alejką, nadchodzi, podpierając się laską, mężczyzna w słomkowym kapeluszu (podobny do Emila, ale tęższy, olbrzymi, z ogromnym brzuchem i spuchniętym czerwonym nosem, niesłychanie opity i spasły, z twarzą zanikającą w fałdach tłuszczu). Old Buli Baloon.

— Emilu, nie spodziewałeś się, że spotkasz tu starego Buli Baloona!

— Miło cię zobaczyć.

— Czy to ten chłopak grywa w pokera?

— Ten sam.

— Co powiesz na mały łyk „małpiego soczku" Matki Machree, odwiecznego, przywracającego siły małpiego soczku, Mister Emil?

90

— Czemu nie.

— Zwą go też czasem kontynentalnym rozweselającym sokiem z żuka — joie de vivre (ku wielkiemu rozbawieniu Emila Old Baloon wymawia to „IWA — DAY — VIVRAY").

— Nie, nie, non, non, non, to jest joie de vivre, jestem Francuzem, to wiem.

— Masz tu cały interes na podorędziu i grę w pokera. Zwrócił mi na to uwagę facet o nazwisku Charley Sagely i ten drugi — O-BRIEN czy inny — mówi, podnosząc swoją flaszkę, opróżnia ją, rozglądając się wokół i wyciera ręką szyjkę, powtarzając ten pijacki rytuał, dostrzega kącikiem oka jednego z urzędników idących aleją i jest to sygnał, by przerwać grę.

Tymczasem Manuel wrócił ze swoją butelką i wszyscy weszli do środka, by rozpocząć grę w jednej z szatni.

Stopniowo przystępowało do niej coraz więcej graczy i wkrótce wszyscy słyszeli orkiestrę B. F. Keitha, grającą w zagłębieniu pod sceną finałowy marsz. Publiczność zaczęła rozchodzić się na wodę sodową do Paige'a lub Liggetfs Drugstore czy do kawiarni Dana, której właścicielami byli Grecy. I będzie tam przyćmiony kolorowy neon, nieco staroświecki, jakich wiele było w dawnej Ameryce, przypominający stare obrazkowe historyjki, ukazujące małego gazeciarza w czapeczce i szaliku, i w krótkich spodenkach zapinanych pod kolanami, wręczającego gazetę dwóm mężczyznom: jednemu w meloniku, drugiemu z elegancką bambusową laseczką. Płaszcze obu łopoczą na wietrze, hulającym wokół teatru. Obok zgromadził się wielki tłum, kilka osób czyta gazetę, i widzę ściany budowli z kamienia i bruku w miejską noc, przydymione markizy i ogólne ożywienie w najdalszych zakamarkach tej sceny, gdzie dostrzegam martwą twarz Gerarda. Old Fish Street wydaje się

91

niewiarygodnie zamglona, ciemna, delikatna, bogata jak Hiszpańska Noc. W świetle neonów zauważam siną poświatę grobowców — tajemnica Przedwiecznej Ryby spełnia się na Old Fish Street, ciemny ślad prawdziwego, głębokiego czerwonego pulsowania skupionych świateł tworzy aureolę wokół głowy. To wszystko jest po prostu obce, brzydkie, ale zarazem łagodne i znajome. To sen, w którym królowie i królowe są rozdawani w pustym teatrze przez tajemniczych graczy.

— Jak udało ci się skombinować tę nową butelczynę, Buli?

Old Buli Baloon, człowiek sześćdziesięcioletni, niechlujny, który doświadczył stu tysięcy nieszczęść, o których nigdy nie usłyszysz, ale być może wyczytasz je z goździkowej karnacji jego nosa, mętnych oczu i zmarszczek wokół nich, dowodzących przedwczesnej starości i zużycia podobnego temu, jakie widać na butach po przebyciu szlaku Kentucky. Poznasz go też po krzywym uśmieszku i pożółkłych zębach, ciężkim pierścieniu na grubym palcu Satyra, podobnym do palców starych kurew, kiedyś mających powodzenie lub palców rzymskich dostojników kościelnych, którzy uciskali sobie nimi gardło, aby zwrócić pokarm, zanim został strawiony, i zrobić w żołądku miejscu na nowe potrawy, nim skończą się wszystkie bankiety świata.

— To mała mieszanka wina, dżinu i burbonu — powiada Buli — nauczyłem sieją przyrządzać kilka lat temu w Panamie od pewnego małego człowieczka nazywanego Low, który miał około czterech stóp i jednego cala wzrostu i z tego co wiem, był na wpół Chińczykiem, mieszkał wraz z zielonymi pająkami w norze, której ściany z plecionki obrzucono tynkiem. Chował tam swoje kości do gry, a sama przybudówka

92

stała nad brzegiem rzecznego kanału, który podczas przypływu wzbierał, przynosząc pod sam próg martwe szczury i fekalia. Pewnego popołudnia jakiś włóczęga z Pratt Street Baltimore, myślę, że nazywał się Slats, podszedł do Lady Nicotima przy barze i poklepał ją po tyłku, gratulując dobrego występu, szczególnie tej sceny, kiedy ona odwraca się, mówiąc: „Czyż nie wierzysz w Boga?" i strzela z małego damskiego pistoletu do Charleya Low. Biedak zostaje trafiony między łopatki, a kula przechodzi na wylot. Już go więcej nie widziałem — powiada Buli, odbierając blotkę i kier. — Tak, lepiej weselić się z bujnym gronem, niźli smucić bez grona czy z gorzkim owocem — (cytując Omara Chajjama) i spogląda na swoją blotkę, dziewiątkę pik.

— Na Boga, ja nie piję tak regularnie jak ty, Buli. Czy widzisz tego faceta? — mówi do Manuela, który obserwuje grę, siedząc na kufrze, pijany jak bela. — Ojej! jak ten chłopak żłopie dzisiaj whisky, Charley? Jim? Teraz dwie butelki?

— Jest dopiero druga nad ranem, pozwól mu zacząć.

— Przebyłem długą drogę, szmat krainy śniegu, chcąc posmakować tego cudownego ciepła, Emilu.

— Składam się z samej wody — skarży się inspicjent, biegnąc do toalety.

— Cóż, lubię grać w karty, podobnie jak wypić sobie raz po raz — wielki Emil spogląda na króla kier, którego właśnie otrzymał w rozdaniu i uzupełnia swoje karty, ustawiając je według wartości, i zasłania króla blotką. Jednak teraz, w środku zdania, odsłania narożnik karty, by zerknąć na gładką czerń dziesiątki pik w środku, i uśmiecha się do swych myśli.

93

niewiarygodnie zamglona, ciemna, delikatna, bogata jak Hiszpańska Noc. W świetle neonów zauważam siną poświatę grobowców — tajemnica Przedwiecznej Ryby spełnia się na Old Fish Street, ciemny ślad prawdziwego, głębokiego czerwonego pulsowania skupionych świateł tworzy aureolę wokół głowy. To wszystko jest po prostu obce, brzydkie, ale zarazem łagodne i znajome. To sen, w którym królowie i królowe są rozdawani w pustym teatrze przez tajemniczych graczy.

— Jak udało ci się skombinować tę nową butelczynę, Buli?

Old Buli Baloon, człowiek sześćdziesięcioletni, niechlujny, który doświadczył stu tysięcy nieszczęść, o których nigdy nie usłyszysz, ale być może wyczytasz je z goździkowej karnacji jego nosa, mętnych oczu i zmarszczek wokół nich, dowodzących przedwczesnej starości i zużycia podobnego temu, jakie widać na butach po przebyciu szlaku Kentucky. Poznasz go też po krzywym uśmieszku i pożółkłych zębach, ciężkim pierścieniu na grubym palcu Satyra, podobnym do palców starych kurew, kiedyś mających powodzenie lub palców rzymskich dostojników kościelnych, którzy uciskali sobie nimi gardło, aby zwrócić pokarm, zanim został strawiony, i zrobić w żołądku miejscu na nowe potrawy, nim skończą się wszystkie bankiety świata.

— To mała mieszanka wina, dżinu i burbonu — powiada Buli — nauczyłem sieją przyrządzać kilka lat temu w Panamie od pewnego małego człowieczka nazywanego Low, który miał około czterech stóp i jednego cala wzrostu i z tego co wiem, był na wpół Chińczykiem, mieszkał wraz z zielonymi pająkami w norze, której ściany z plecionki obrzucono tynkiem. Chował tam swoje kości do gry, a sama przybudówka

92

stała nad brzegiem rzecznego kanału, który podczas przypływu wzbierał, przynosząc pod sam próg martwe szczury i fekalia. Pewnego popołudnia jakiś włóczęga z Pratt Street Baltimore, myślę, że nazywał się Slats, podszedł do Lady Nicotima przy barze i poklepał ją po tyłku, gratulując dobrego występu, szczególnie tej sceny, kiedy ona odwraca się, mówiąc: „Czyż nie wierzysz w Boga?" i strzela z małego damskiego pistoletu do Charleya Low. Biedak zostaje trafiony między łopatki, a kula przechodzi na wylot. Już go więcej nie widziałem — powiada Buli, odbierając blotkę i kier. — Tak, lepiej weselić się z bujnym gronem, niźli smucić bez grona czy z gorzkim owocem — (cytując Omara Chajjama) i spogląda na swoją blotkę, dziewiątkę pik.

— Na Boga, ja nie piję tak regularnie jak ty, Buli. Czy widzisz tego faceta? — mówi do Manuela, który obserwuje grę, siedząc na kufrze, pijany jak bela. — Ojej! jak ten chłopak żłopie dzisiaj whisky, Charley? Jim? Teraz dwie butelki?

— Jest dopiero druga nad ranem, pozwól mu zacząć.

— Przebyłem długą drogę, szmat krainy śniegu, chcąc posmakować tego cudownego ciepła, Emilu.

— Składam się z samej wody — skarży się inspicjent, biegnąc do toalety.

— Cóż, lubię grać w karty, podobnie jak wypić sobie raz po raz — wielki Emil spogląda na króla kier, którego właśnie otrzymał w rozdaniu i uzupełnia swoje karty, ustawiając je według wartości, i zasłania króla blotką. Jednak teraz, w środku zdania, odsłania narożnik karty, by zerknąć na gładką czerń dziesiątki pik w środku, i uśmiecha się do swych myśli.

93

— Ach, ja nigdy nie mogłem pić w ten sposób. Niech to diabli, pewnego razu George Daslin, ja i Henry О'Нага wypiliśmy, sam już nie wiem, ile piwa, ale chyba beczułkę u Lawrence'a, a potem jeszcze whisky i graliśmy w karty tak jak teraz, myślę, że do dziewiątej rano, kto więc ukradł dziesięć lat mojego życia.

— Nie powiedziałbym ci nawet, gdybym wiedział — mówi 0'Brien, patrząc na swoją blotkę. Leciutko odsłania narożnik karty i powtarza w duchu „dziesiątka karo". Bezwiednie porusza wargami, tak że gracze mogą prawie wyczytać wartość karty, wydrukowaną niemal w smużkach papierosowego dymu, unoszących się wokół lampy.

Stary konduktor kolejowy, Jim Sagely, trzymając swego asa trefl w jednej ręce, zamyślony wyciąga spod niego waleta tego samego koloru i wydyma swoje wargi farmera z Nowej Anglii.

— Sagely — mówi chytrze Buli, spoglądając nań swymi małymi niebieskimi oczkami — gdybym miał beczkę fasoli i sklep, wynająłbym go tobie, byś policzył zepsute ziarna, wybrał dobre i zrozumiał, jaki zwodniczy jest twój dolar. — Kończy przemowę i podnosi flaszkę, by pociągnąć łyk, zwykły prostak.

— Kim jesteś, Szkotem? Musi być z ciebie cholernie nędzna kreatura, w tym kapeluszu wyglądasz zresztą na taką. Założę się, że są na nim zawiasy. Ja nie znam drugiego takiego faceta, który każe dopisać sobie butelkę whisky do rachunku i, jak jakiś nadziany gość, wyrzuca ją, zanim dopije do dna.

— Rozmowa staje się mętna, bezproduktywna, infantylna. Ci twoi nadziani goście — a ty? Ty jesteś zbyt biedny, by zagrać ze mną w karty — to północ w moim skromnym życiu. Jaki jest twój system? Ograłeś mnie zeszłej nocy na osiemdziesiąt dolarów.

94

Mogłem nimi opłacić kupę zaległych rachunków, a za resztę odwiedzić mnóstwo lokali, zapewniających wytchnienie takiemu staremu kanadyjskiemu bohaterowi jak ja.

— Ty? Ty, rach, ciach, szach! Szach bilardowy! Pierwszy raz w życiu wygrałem trochę forsy i ze wszystkich stron od razu posypały się narzekania.

„Le phantome de Vopera" — Manuel rzuca grobowe spojrzenie za siebie, na niesamowitą scenografię w głębi sceny.

— Nie zważaj na upiory i wypij kielicha. Namówiłeś mnie do tego, niech cię diabli! — mówi mój ojciec, chichocząc.

— Nie skarżę się, Sagę, przebijam króla karo, Emilu, wskocz tu ze swoją żoną i nowo narodzonymi dzieciakami, bang. — Na oczach wszystkich rzuca Emilowi króla trefl. — I Karol Młot, bang, i królowa pik, i gdzie jest łoże małżeńskie, bang, walet pik dla konduktora, i bang dla siebie — to samo, ale karo.

— Gra się zaostrza.

— Podbijam stawkę.

— W tej fazie gry nikogo to nie dziwi.

— Nowy as nie poprawi twojej sytuacji. Stary Sagę mógłby go wykorzystać.

— Siódemki — na nic się im nie przydadzą, nawet jeśli mam brakującą siódemkę, ale to moja pechowa cyfra. Dziewięć to mój szczęśliwy numerek, na Boga.

— Druga siódemka — o wilku mowa! — para króli, wysoka.

— A widzicie go, Buli Baloon ma panienkę dla swego waleta. Kto zdobędzie tęczowy puchar?

— Niech popatrzę i pomyślę! — Emil gra wysoko, z parą króli w zanadrzu, niewinnie udaje zmartwionego. Charley 0'Brien nie zdobył nic więcej, poza

95

swoimi królowymi i wzmiankowaną uprzednio siódemką, toteż nie ośmiela się go sprawdzić.

— To sen, chłopaki, to sen — wykrzykuje Buli Baloon, zgarniając na koniec wysoką pulę, błyskając białkami oczu i odwracając czapkę daszkiem do tyłu. Spluwa za siebie do dwóch spluwaczek w kącie. Sagely ma dwa luty i żadnej szansy, choć nikt o tym nie wie. On jednak wierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę aż do ostatniego rozdania kart. Emil pochyla się, by rozetrzeć swoje ścierpnięte udo. Zapominając o swojej rodzinie, zatracił się zupełnie w tej męskiej grze Ameryki. Spocona Ameryka gra w pokera już wiele nocy, odkąd Langford ograł Johnsona: dym w saloonach Butte; szulernie Denver; straceni bohaterowie; Chicago, Seattle; alejki wokół wodewilowych teatrzyków z czerwonej cegły i zużyte kondomy pod samotnymi znakami drogowymi na autostradzie Roadstar Twenties; wilcze zęby włóczęgi jadącego w wagonie towarowym aż spoza North Platte, by mogło się wyklarować fOgallah, zawsze źle wymawiane; smutni, długonodzy kelnerzy w gorącą-let-nią-ciemną noc, w światłach; Murzyni na chodniku w Baltimore, historia, nostalgiczne popołudnia, ludzie, północ i znużenie, świt i 0'Shea biegnący do ruszającego pociągu. Old Buli Baloon sprawdzający bezużyteczną królewską blotkę, na wpół zdecydowany, by wycofać się z gry, gdyż — nawet jeśli dobierze króla — nie będzie miał asa, by przebić najwyższą kartą Emila.

Pozostali grają dalej. Buli rozdaje, pogrążony w zadumie.

— Dziesiątka nie poprawi twojej sytuacji, Emilio, chyba że dostałeś drugą pod spodem — mówi, dając Emilowi dziesiątkę trefl. Rozdaje Charley'emu siódemkę, który ma w ten sposób parę siódemek.

96

— Lepiej, żebyś dobrał królową — Charley jej nie ma, więc odsłania dziesiątkę przepraszająco.

— Druga para siódemek! — mówi, dając Sage-ly'emu siódemkę kier.

— Jeśli on ma drugą siódemkę... — przypuszcza czerwony Buli z Butte Montana — On ma swoją własną talię ukrytą we włosach za uchem, pozostawił w niej dla mnie dżokera — dodaje, dobierając sobie, chociaż już spasował, ostatnią piątą kartę, niech to diabli, asa pik, Śmierć.

— Panowie! — mówi, spostrzegając, że niezauważenie opróżnił swoją butelkę, rozgrzany grą. — Czy jest w domu piwo? Nie ma piwa?

— Zostawiliśmy trochę, Buli, tam w skrzynce. Emil z cygarem w zębach, przeszukuje skrzynkę,

wyprężając swoje wielkie ciało, wychylony z krzesła, skory do nocnej zabawy, gdy w złotych kuflach odbijają się pierwsze błękity z kadzidłem zorzy i brzask przełamuje ciemność, tryskając na czarną, smutną ziemię, na której żył Gerard ucieleśniony, poświęcony i już utracony. Och, stłumiony wstydliwie jęku żalu!

— Jestem jedynym, który powinien dostać tę twoją ostatnią kartę — komentuje Emil w alejce, gdy oddają mocz.

Buli wskazuje na jaśniejące niebo:

— Bardziej nieszczęsny, niż mógłbyś to przewidzieć w najgorszych snach, łudziłeś się, że to będzie ona.

Potem upijają się. To staje się nagle, bez pośpiechu, nikt ich nie zachęca, poza tym, że słyszą raz po raz: Dalej, nalej łyka, synu! Wysokie białe mgły wiosennego poranka w śródmieściu Lowell sprawiają, że

97

szalejąc z radości, jadą zygzakiem aleją (Manuel pośrodku wrzeszczący głośno). Dwoma samochodami i śmiesznym motocyklem pokonują mgłę i most.

— Gdzie jest ten irlandzki klub? Gdzie jest ten grzejący się przy piecu stary cap o niebieskich oczach z fajką w zębach.

— Chodzi ci o Boba Donnely? O ile nie śpi, obłapiając swoją bielutką jak mleko żonkę, to na pewno — założę się, i niech mnie diabli jeśli łżę, gra na tej swojej drumli, gdzieś na drugim krańcu miasta.

— A Murphy! Gdzie są chłopaki znad rzeki?

— Nie ciskaj się tak! To tajemnica!

— Jezu Chryste, to mi poprawia humor, oni rozpalili kominek w mojej wilgotnej piwnicy.

— Wszyscy piekielnicy wyślą ten wicherek przez kanały wylotowe i ty w końcu pokażesz prawdziwą twarz.

Szaleją i wrzeszczą, gdy wiatr przewiewa ich na moście. Szukają Klubu Polskiego, który powinien być otwarty całą dobę, w dole, na Lakeview.

— Ach, komu potrzebny ten cholerny klub. Przejdźmy przez plac zabaw i odpryskajmy się w krzakach!

— To mi pasuje, megiero!

— Manuel, co robisz? Wpakowałeś nas prawie do środka naszych dup!

— One dławiły się tak długo!

— Dlaczego wobec tego nie posunąłeś mocniej, kochanie?

— Z moją żoną w piekle, wszystko mi pasuje.

— Masz oczy jak martwa stonka. Obudź się i patrz na drogę!

— Pożeram tę przeklętą drogę! — mówi Manuel, którego droga pożera równie szybko, więc wkrótce znajdują się tam, dokąd jechali wcześniej.

98

W samochodach prowadzonych uważnie przez Sa-gely'ego i 0'Briena trwają nie związane z tematem konwersacje. Old Buli Baloon próbuje zrekonstruować przed swymi zaczerwienionymi, zapadniętymi głęboko oczyma wszystkie przygody, które przeżył w ciągu ostatnich sześciu dekad. Wszyscy wysypują się na polu przy Lakeview Avenue — naprzeciwko młynów, nad rzeką — właśnie wtedy, gdy gorejące, czerwone słońce całuje dachy i zagląda do okien na poddaszach całego Centerville.

Mój ojciec ze słomkowym kapeluszem w sękatych, żylastych dłoniach, ciasnym kołnierzykiem wystającym niemodnie nad wyłogami płaszcza, fałdami na grubej muskularnej szyi, nachmurzonym czołem, ciemnymi kędzierzawymi włosami, rumianym bulwiastym nosem, klęcząc na jednym kolanie, z powagą i bardzo uważnie wpatruje się we wschodzące słońce i mówi powoli z grymasem uśmiechu na sentymentalnych ustach:

— Powiem ci Buli, że nie było takiej tajemnicy świata, której obawiałbym się, stojąc w jej obliczu czy klęcząc na jednym kolanie, tak jak teraz.

Dziwne rozkołysanie, czerwień otacza jego twarz. Głowę ma przechyloną w bok, rzekłbym, trochę tak jak Gerard. Jednak ojcowski smutek skrywany jest głęboko za wdziękiem dojrzałego mężczyzny czy raczej męską stanowczością. Skłonność do filozofowania umiejscowiona jest w jego czaszce wyżej niż świeże jeszcze wspomnienie o anielskim dziecku. Doświadczenie stworzyło takiego człowieka jak Emil, i jeśli uda ci się zważyć jego wartość, napisz do mnie list. Nie widzę żadnego powodu uzasadniającego istnienie Człowieka, oprócz jego wartości, którą kupuję. Białe ranki po popijawach, które odbywałem z chłopakami, i później, gdy już dorośli. Będzie tego znacznie

99

więcej. Bracia, którzy byli świętymi i umarli za mnie, to również zdarzyło się milion razy, w milionach powtórzeń i reinkarnacji w smutnej paradzie Sam-sary. Więcej wina! Mniej martwej stonki! Przetoczcie mnie w beczce drogą, jeśli kłamię wobec Dzieciątka Jezus (i turlano mnie w beczce, gdyż jestem kłamcą). Jednak narodziny i spokojne lata, które przeżyliśmy, by przybrać aktualną formę i uczestniczyć w obecnych zdarzeniach, zjawiskach, wynikających z naszej wiary, że to, co wydaje nam się zdarzać, zdarza się naprawdę, wszytko to sprawiło, że syn Emila, Gerard, zamiast wyrosnąć na zrównoważonego mężczyznę, urodził się delikatnym, kruchym aniołem, który przeżył zaledwie kilka lat. Emil zaciska usta i jego twarz staje się posępna, jak u prawdziwego Bretończyka. Rozsierdzony i zmartwiony opiera swoje wielkie dłonie na grubych udach. Strząsa popiół cygara z nogawek spodni i wpatruje się we wschodzące słońce (o ćwierć mili stąd księża wznoszą modły). Wygląda jak jakiś średniowieczny strażnik na zamkowych murach, czekający na Dzieciątko Jezus.

— Ja całkiem przemoknę... czy świat nie jest dziwny, Buli... — Oto jesteśmy na brzegu rzeki, dwóch ludzi. Kiedyś, dawno temu wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy Romeami i oczy wychodziły nam z orbit na widok dziewcząt grających w koszykówkę i biliśmy bohaterskich uciekinierów z domu, ale wyrośliśmy z naszych szeleczek i wieczornych seansów za pięć centów, a potem wynaleźliśmy te wielkie niezliczone dziury, by wrzucać w nie pieniądze — pieniądze? I to wszystko! Zupełnie jak wrzucanie dziesięciodola-rowych banknotów i kwiatów w ten przeklęty bezdenny ocean, Buli.

— Mów dalej — prosi Buli, podając butelkę.

100

— Tak, dobrze mówię, ocean, Cezar nigdy nie wytłumaczyłby ci tego tak dokładnie jak ja.

Nagle, zupełnie bez sensu, stali się uroczyści i poważni.

— To piekło świata: długi, żony, kobieta-nożyce, mięso, czy obwiniasz ją za to?

— Czemu nie, u diabła!

— Ha?

— Do diabła tam!

— Zimą, dzieciaki: szkarlatyna, amerykański skandal, który wywołała Babę Ruth, uciekając z domu. Młodość minęła na szaleństwach, wszystko było na opak, świat postawiony do góry nogami.

— Tarzan.

— Emilu, świat jest piękny!

— Masz cholerną rację.

— Moi kochani, MOJE dzieci, ja nie obiecuję niczego.

— Koniec, ale w dziurawym kapeluszu albo nawet i bez, kop dalej szczęśliwe dołki dzieciństwa. Morska bryza wieje raz po raz, przez cały czas gorący, nieszczęsny, sprawiający ból, parzący w stopy piasek i ta suchość w ustach sprawia, że pragnie się je zwilżyć, tak, coraz więcej wody. Niech kobiety to umyją, ja jestem oficer. O offi sair, sir, ale weź mnie ze sobą, jeśli nie teraz, to następnym razem, Offi Sair Charley.

Emil i Charley plotą trzy po trzy, tańcząc o ósmej rano na oświetlonym czerwonym blaskiem brzegu rzeki w Lowell, w błocie i roztopionym śniegu, udając zabawę w „Gliniarza i niewinnie aresztowanego". Chrapliwy śmiech, zapalanie cygar kubańskich sztywnymi od pijaństwa palcami, woń dymu, świadcząca o prawdziwie kubańskiej męskości, z domieszką dużej ilości wysokoprocentowego alkoholu w imię Twojej

5 — Wi^je Gerarda

101

nieskończoności. Klaskanie w dłonie z rozbawienia. „Zabierzcie mnie stąd grzecznie, ja chcę zagrać jeszcze jedną partyjkę pokera!" — Podciąganie gatek, po-chrząkiwania, nucenie pod nosem, rechotanie na boku, wybałuszanie oczu i zapatrzenia w przestrzeń, by po chwili znów...

— Och, gdzież się podziewa ten Donnelly!

— Cóż, psiakrew, chodźmy do niego! Ruszają w swych ogromnych maszynach.

— Och, skończmy na dzisiaj!

— Dlaczego?

A kiedy znajdują Donnelly'ego, pozostaje mu tylko usiąść i powiedzieć — Emilu, mogłeś zakończyć swoje życie, płacząc w tym kąciku, zamawiając kielich za kielichem, ale ty musiałeś kupić ten stary skład, nająłeś się i teraz liczysz każde pochlebstwo.

— Wszystko ze mną w porząsiu, Ple Po-Chlebco!

— Wzdychałeś i podskakiwałeś, by podglądnąć.

— Owszem, tak.

— A ty, czy jesteś pewien, że to mieszanka wszystkiego, o czym mówiłeś?

Później Donnelly zwraca się do innego, zaszytego w kącie starego Irlandczyka:

— Emil Duluoz, wspaniały człowiek! — i wierzą mu.

Tymczasem wszystkim nam dokucza piekielny ból głowy — wydzierają się na nas nasze Manue-lowe żony, a wszystko to jest zgromadzone w butelkach, choć można by pomyśleć, że w szalejącym palenisku w Czeluści Piekielnej.

— Kłopot z tobą — powiada Buli na naszej werandzie, tak głośno, że może to usłyszeć Gerard w swym łóżku o dziesiątej rano.

— Co?

— Po prostu za bardzo chcesz, bym ci pomógł

102

zmienić się i oczyścić, mówiąc, co jest w tobie złego. — Bóg stworzył skąpców, skąpcy zaś stworzyli Boga, a ja jestem dopasowany do tego świata.

Zdumieni trykają się głowami.

— Pst, pst — ucisza ich moja matka, wychylając się z kuchni. — Wygląda na to, że twój ojciec jest pijany. — „Kim jest ten wielki drągal? Jego czerwony nochal zdaje się świadczyć, że to on opróżnił te wszystkie szklanki i beczki. Oni muszą zjeść śniadanie. Odgrzeję im resztki z wczorajszej kolacji, trochę smacznego ragout d'boulette (gulasz wieprzowy z cebulką, marchewką i ziemniakami)". Wyborne. Old Buli Baloon nie jadł niczego lepszego od czasu, gdy jeszcze w Wyoming pewna kucha-reczka powiedziała do niego o świcie: „Przyrządziłam dla ciebie smaczniutkie domowe śniadanko, Buli".

O żałosna, kochająca ziemio, która wkrótce zostaniesz opuszczona.

„Czas zapowiada, że przeminie".

Mógłby to być pieprz na zimną ucztę, ale mawiałem zawsze, że to, iż ludzie są, jest bardziej interesujące od tego, co mogą uczynić — wystarczy bowiem zaledwie drobny ruch na małym skrawku sceny, a oszukańcze dekoracje przesuwają się, drżąc jak galareta, w tle niezgrabne ręce wykonawców niewydarzonych pomysłów scenografa, lecz twoje oko bystre. Niestosowne dekoracje, kiepsko opłacani cieśle. Budzisz się w środku nocy, spoglądasz na horyzont i wpełzając z powrotem do wygrzanego łóżka, myślisz: „O Boże, wszystko jest takie samo" — co oznacza, że to jest świat albo raczej tak się wydaje, i to jest znacznie bardziej interesujące od tego, co tak oszukańczo mogłoby się w nim zdarzyć, tak jak nirwana w kop-

103

cu mrówek lub kopiec mrówek w nirwanie, wszystko jedno.

Błogosław moją duszę, śmierć staje się skromnym podmiotem, odkąd oznacza jedynie koniec iluzji i złudzeń. Śmierć to druga strona tej samej monety, którą jest Życie. Ukwiecona słodka twarz martwego Gerarda — niestety, jedynie Stwórca jej zarysów skrupulatnie, niczym tkacz nici, dobierający cienie, mógłby potwierdzić, iż oto pośród wszechpanującego śniegu pojawi się ktoś, oznajmujący swoją obecność głośnym „Jestem", by potem odejść w niebyt. Nie istnieje żadna rzeczywistość, cały świat to tylko wyobrażenie, i co poczniemy z tym fantem? — Nic — nic — nic. Módl się, by być dobrym, ucz się cierpliwości, staraj się być piękny. Nie zakłócaj spokoju wrzaskiem. Diabeł był czarującym głupcem.

W ostatnich chwilach swego życia Gerard nie robił nic poza tym, że leżał w łóżku i wpatrywał się w sufit, a czasem obserwował kota. — „Spójrz, Ti Jean, głuptasku — spójrz — on patrzy raz w tę, raz w tamtą stronę. Popatrz no na ten szalony pyszczek, co ten patrzykot sobie myśli? Co on myśli, gdy tak na coś patrzy? Popatrz tylko, właśnie idzie do drugiego pokoju. Dlaczego? Czym się kieruje, przechodząc właśnie tam? Spójrz, teraz zatrzymuje się i rozgląda wokół siebie. Liże się tam, ziewa, a teraz wraca. On jest szalony — O SZALONY KITIG!! Przynieś go!" — Przynoszę mu, tego małego szarego tygryska, tarmosimy go, cmokamy w ten szalony pyszczek i głaszczemy po łebku, a on, zwinięty w kłę-buszek, mruczy z zadowolenia: „Spójrz na niego, na tę małą szaloną kuleczkę, na jego maleńki bielutki brzuszek, tak mięciutki i gładziutkijak serduszko. Bóg, jak sądzę, stworzył kocięta dla nas. Posyła je wszędzie. Zaopiekuj się moim kitigi, kiedy odejdę" — dodaje,

104

przytulając kota do policzka, z trudem powstrzymując płacz.

— Dokąd się wybierasz? Milczenie.

— Widzisz? Ten mały pyszczek, ta główka. Spójrz, mógłbym ręką zmiażdżyć mu łebek; to tylko maleństwo, zupełnie pozbawione siły. Bóg zesłał te maleństwa na ziemię, by nas wypróbować, gdybyśmy chcieli je skrzywdzić. Ci, którzy nie czynią tego, choć mogą, trafią do Jego Nieba. Rozumiesz?

— Out.

— Zawsze uważaj, by nikogo nie skrzywdzić, nigdy nie wpadaj w złość, jeśli potrafisz się opanować. Ja kiedyś uderzyłem cię w twarz, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego.

Był to jeden z ostatnich dni, kiedy czuł się na tyle dobrze, by wstać i bawić się swoim „małym konstruktorem". Szary poranek, zachęcający do całodziennej pracy. Po śniadaniu wesoło zmiótł na gazetę okruszki ze stołu i kiedy zaczął budować pierwszy ważny dźwigar, ruszyłem gwałtownie, by obejrzeć budowlę, i trzepnąłem nieumyślnie, rozsypując wszędzie śruby i wiązania. Wtedy Gerard uderzył mnie w twarz, wrzeszcząc: „Decolle donc! (Wynoś się!)", i bez wątpienia musiał natychmiast tego pożałować, gdyż po kilku chwilach odczuwał żal o wiele większy niż ja rozczarowanie. Szybko zebraliśmy wszystko i zrekonstruowaliśmy budowlę, święty Gerard i ja, głowa przy głowie. Mój chory braciszek wygłosił wówczas przemowę na temat dobroci, która, jak twierdził, jest, była i będzie przekazywana po wszystkie wyimaginowane wieczności przez wszystkich duchowych bohaterów (podobnych do niego, i jeszcze większego kalibru świętych): — Niezmierzona dobroć, objawiona nam w słowach Modlitwy Pańskiej („Ojcze nasz").

105

— Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... Czy wybaczyłeś mi, że cię uderzyłem?

— Oui — (chociaż byłem zbyt naiwny, by wiedzieć, co to znaczyło wybaczyć, i tak naprawdę wcale mu nie wybaczyłem, odkładając swoją wspaniałomyślność na zapas, by popisać się nią w przyszłości). Tak trwałą jak nic na świecie, twardą jak skała, jak szaleni mężczyźni, kobiety i chłopcy, dążący do oświecenia.

— Uderzyłem cię, chociaż nie musiałem, teraz już wiem, wszystko przez ten grat, który budowałem nie wiadomo po co (wzrusza po galijsku ramionami).

— Już o tym zapomniałem!

— To grignotl

— Nie przypominaj mi... — uśmiecha się niewyraźnie.

— Ti Jean, nie męcz Gerarda, on powinien spać.

Czerwiec, późny czerwiec, drzewa pokryte młodziutkim zielonym listowiem i rozzłocone słońcem, żuki błyszczące jak wosk brzęczą wysoko w konarach drzew, wypełniając w samo południe owadzią muzyką senne powietrze. Tylne płoty na ulicy Beau-lieu śpią jak leniwe psy, muchy pocierają swoje przednie odnóża.

— Takie małe muszki, nie musisz ich zabijać, one pocierają swoje maleńkie nóżki, nie umieją robić nic innego.

— Śpij, Gerardzie, doktor mówi, żebyś dużo spał. Wyjdź stąd, Ti Jean, dosyć się już nagadałeś dzisiaj rano!

Wybucham płaczem, pozostawiając towarzysza poznanych zabaw za drzwiami. Gerard jest tam ze swym ukochanym kotkiem, którego opatulił w pościel i pta-

106

kami na oknie, oczekującymi w nadziei na smakowite okruszki, sypane jego wprawną ręką.

Doktor przychodzi coraz częściej, wychodzi coraz szybciej.

Wałęsam się trochę po Beaulieu Street, samotny dzieciak z „naszego bandyckiego gangu", którego nigdy nie było, podobnie jak nie było tej komedii i psa o okrągłych oczach, i „naleśników" podrzucanych na patelni. Zupełnie sam siedzę tego popołudnia na wysokich drewnianych schodach z tyłu hali St. Louis i staram się naśladować odgłosy towarzyszące przyjazdowi wuja Міке'а Duluoza z żoną i wszystkimi Duluozami — „A BUUA! ABUUA!". Szczególnie udanie przedrzeźniam wujka Міке'а, urażony grymas na jego ustach i jego wielką rumianą, wykrzywioną w płaczu twarz. Biedny wujek Mikę zobaczył tę moją małą pantomimę i rozpłakał się rzewnymi łzami, dodając swój płacz do ogólnego lamentu.

— Przestań tak hałasować, ty mały wstręciu-chu. Już dość nasłuchaliśmy się tego blo-blo! — wrzeszczy kobieta z pralni naprzeciwko.

Nie mogę już dalej ciągnąć tej zabawy w „buua--buua!", wracam więc do domu. Gerard śpi, mama robi pranie. Schodzę do piwnicy — jest ciemna, wilgotna i smutna. Moja matka woła, stojąc w otwartych drzwiach u góry: — „Przyszedł znów twój mały kolega!". To jakiś dzieciak z ulicy, z którym zaprzyjaźniłem się kilka tygodni temu, a teraz już nawet go nie pamiętam. Klaszcząc w ręce, idę zajrzeć do sypialni Gerarda, który rozmyśla cicho przy zaciągniętych zasłonach.

— Ti Jean — woła mnie z łóżka — podciągnij odrobinę poduszkę. Chcę popatrzeć na moje ptaszki za oknem — odsłoń rolety — cip, cip, cip, ptaszynki! — Jego oddech pachnie jak zwiędłe kwiaty. Po raz

107

ostatni obrzucam smutnym, spłoszonym spojrzeniem jego wychudzoną twarz, bladą niczym twarz zakonnicy, zapadnięte niebieskie oczy.

Wkrótce zasypia, oparty na uniesionej do siedzenia poduszce.

Naśladuję go, przewracając się na brzuch i obserwując, jak kotek różowym języczkiem łakomie wylizuje mleko i mlaska mlasku mlasku.

— Czy jesteś szczęśliwy Ti Pou? — twoje śliczne lala.

Znajdują mnie w gabinecie, prowadzę wyimaginowane rozmowy na temat baranków, kotków, obłoczków.

Nadchodzi lipiec, huk fajerwerków jest tak ogłuszający, że można by pomyśleć, iż w sąsiedztwie wybuchła wojna. Pokój Gerarda przypomina kwiat lilii, biały, mizerny, pachnący. Moi rodzice potrząsają głowami ze smutkiem.

— Co się dzieje z Gerardem?

— On jest bardzo chory, Ti Pousse.

Ti Nin i ja czekamy na werandzie, zastanawiając się, co złego się dzieje.

Chcę wejść do środka i porozmawiać z Gerardem, ale nie pozwolono mi.

Doktor odkrywa kołdrę i patrzy na obrzmiałe nogi Gerarda. „To musi boleć — nigdy nie widziałem dziecka tak chorego jak to — proszę, dajcie mu to lekarstwo. Jak się czujesz, Gerardzie?"

Gerard, nieprzywykły do tego, że mówi się do niego po angielsku, odpowiada, z ustami ułożonymi po dziewczęcemu w ciup — „Wszystko w porządku, doktorze Simpfcins", podobnie jak moja matka akcentując „kins".

108

Wielki doktor zabiera z domu smutku swoją czarną torbę lekarską i wraca do siebie, gdyż już dawno temu porzucił wszelką nadzieję na wyleczenie swego małego pacjenta.

Tuż przed 4 Lipca mówi mojej matce, by wezwała księdza. — „Jemu nie wystarczy już sił, by znosić to dłużej" (Jeśli zaś tak" — dodaje po namyśle — „to będzie równoznaczne z morderstwem").

Mój ojciec, z uśmiechem nadziei, odchodzi w tę noc, trzymając oburącz papierową torbę z fajerwerkami. Obiecał jednak, że wezwie księdza. Przychodzą z nim zakonnice, oto podążają Beaulieu Street, by usiąść i pomodlić się na brzegu łóżka Gerarda. Chory się obudził.

— Jak się czujesz, Gerardzie?

— W porządku, siostro.

— Czy boisz się, kochanie?

— Nie, siostro. Ksiądz mnie pobłogosławił. Zadają mu pytania, na które odpowiada zwięźle

i cichutko. Moja matka dostrzega, że jedna z sióstr zapisuje odpowiedzi Gerarda na kartce. Nigdy więcej nie zobaczyła już tej kartki. W tej cichej godzinie przekazano z ust do serca jakiś sekret. Nie mam pojęcia, komu przekazana została ta kartka i jak ją dzisiaj odnaleźć. Najmniej prawdopodobne jest to, że słowa Gerarda wyryto na skale ze złota w kraju, do którego nie mogę dotrzeć, albo powierzono jakiejś tajemniczej owieczce, związanej z niezwykłą próbą odwagi i wiary, ulotnością bólu lub nierzeczywistością śmierci (i życia). Zakonnice uroczyście zapisały jego ostatnie słowa, uczyniły nad nim znak krzyża i zabrały zapiski do klasztoru, i można być pewnym, że w intencji Gerarda odbyły się tej nocy specjalne modlitwy. Święta Teresa, która przyobiecała powrócić po swojej śmierci, i zasypać ziemię deszczem róż, zrzuci na

109

ciebie ten deszcz. Tajemnicza siostro, która rozumiesz, spraw, że ten siennik wyda się cudowniej szy niż królewskie łoże. Spadnie deszcz róż i ocali wszystkie owieczki, a białe gołębie będą walczyć ze złem. Boję się powiedzieć to, co naprawdę chcę powiedzieć.

Nie pamiętam, jak umarł Gerard, ale w moich wspomnieniach (mam ograniczoną i zarazem kosmiczną pamięć) około czwartej po południu wybiegam na łeb na szyję z domu i biegnę dalej chodnikiem Beaulieu Street. Dostrzegam ojca żałośnie i powoli mijającego narożnik, ze słomkowym kapeluszem na plecach i płaszczem na ręku z powodu letniego upału. Krzyczę radośnie i głośno: Gerard est mort! (Gerard umarł!), jak gdyby było to jakieś wielkie wydarzenie, mogące zmienić wszystko na lepsze, któremu wszystko należało zawdzięczać.

Myślałem wszak, że ma ono coś wspólnego z jakąś świętą transformacją, która miałaby uczynić Gerarda wspanialszym i jeszcze bardziej do siebie podobnym. On ukazałby się ponownie, podążając za swoją „śmiercią", ogromny, potężny i odmieniony. Szalony umysł czterolatka, z jego wizjami i pączkującym mistycyzmem. Złapałem tatę i pociągnąłem go za rękę, ciesząc się, że zobaczę na jego twarzy zadowolenie. Kiedy więc zmęczonym głosem powiedział po prostu: „Ja wiem, Ti Pousse, ja wiem", miałem to samo wrażenie, jakiego doznaję dzisiaj, gdy głosząc ludziom „dobrą nowinę", że Nirwana, Niebo i Nasze Zbawienie są „tu i teraz", spotykam się z tą ich posępną reakcją, którą mogę przypisać jedynie żałosnej i tak ukochanej Ignorancji śmiertelnych umysłów.

— Ja wiem, mój wilczku, ja wiem — mówi i smutno wlecze się do domu, podczas gdy ja tańczę z radości.

110

Grabarze przenieśli w wąskim koszu to maleńkie „nigdy-już-ciała!", „nigdy-już-bólu!" i „nigdy-spuch-niętych-nóżek!", by przygotować do wystawienia w naszym frontowym gabinecie. Tej nocy wszyscy Duluo-zowie przyjeżdżają z Nashua w smutnych, przystrojonych czarnymi wstążkami samochodach, by płakać i ględzić w ciemnej kuchni wieczności. Pojawiają się w mojej świadomości tak nagle, jak gdyby był to tylko sen, ulotna wizja. Widzę cały dom i żałobę rozkwitającą w każdej jego cząstce. Słyszę gwar głosów i lamentów, tych wszystkich „gdzie-wszyscy-pójdzie-my". Ciotka Klementyna, wujek Mikę, kuzynowie Roland i Edgar, ciotka Maria, tato i mama, i Nin, i tłum. Wielka masa roziskrzonej bieli okazuje się nagle złożona z pustki, z czystego światła, wyobraźni, świadomości, szaleństwa, mentalnego smutku, przezwyciężonego cierpienia umysłu i trudu myślenia. To wszystko jest jedynie wyobrażeniem śmierci i fałszywego życia, widmowych stworzeń, fantomami oszukującymi w posępnej pustce, biednymi postaciami wygłaszającymi kwestie i znikającymi jak marionetki pociągane za sznury niewidocznymi rękami w świecie cieni i upadłych aniołów, którego istotę stanowi promieniująca szczęściem, nie kończąca się ekstaza, niewiarygodna prawda, która niczym ostroga otwiera szczelinę w mojej głowie. Widzę to wszystko — dom znika w tumanach śniegu, Gerard jest martwy i dusza jest martwa i świat jest martwy, i martwy jest martwy.

Śniłem o tym milion razy, w sieni Złudnej wieczności, gdzie znajduje się milion odbitych w zwierciadle czasu postaci, siedzących tak samo jak zgromadzeni w domu przy Beaulieu Street Duluozowie, w tę noc,

111

gdy umarł Gerard, z twarzami pozieleniałymi ze strachu przed własną śmiercią, która niechybnie nadejdzie. Czas trawił już to wszystko, ten sen już dawno temu prześniony. Oni tego nie wiedzą, ale kiedy próbuję im powiedzieć, wysyłają mnie na górę do łóżka. Pamiętam również dawny sen, który nękał mnie tej nocy w gabinecie, przy trumnie Gerarda. Nie widzę go w trumnie, ale on jest w niej na pewno, jego duch, szary duch. Robi mi się niedobrze, gdy grzebię w moich papierzyskach (moja przeklęta „kariera literacka", panie i panowie) i wywlekam wszystkie powody, dla których kiedykolwiek w ogóle pisałem, by kąsać w próżni przy pomocy pióra i atramentu. Najważniejszym z nich jest pamięć o Gerardzie — religijnym bohaterze, o jego idealizmie — „Pisz w majestacie jego śmierci!" (Eerivez pour 1'amour de son mort) — (ktoś mógłby powiedzieć: „Pisz dla miłości Boga") — by upamiętnić jego ból, gdyż zbawił ptaki, koty i myszy. Ubodzy krewni płakali, a moja matka, w ciągu sześciu straszliwych tygodni przed jego śmiercią, podczas których każdej nocy czuwała przy umierającym, straciła wszystkie zęby. Mógłby to być nawet zabawny widok dla wielce dumnych myśliwych, choć w rzeczy samej wcale nie było to śmieszne.

Panie, pobłogosław ten Eteryczny Kwiat, który widziałem w rozkwicie! Zapakowali mnie do łóżka. Przeżywali to na swój sposób, odchodząc w kuchni od zmysłów.

Tam, w fotelu na biegunach, siedziała żona wujka Міке'а. Miała szczególnie posępny głos, mówiła zbyt szybko, toteż nie mogłem jej dokładnie przedrzeźniać, ale czułem się jak pączek w maśle, naśladując bulgotanie w gardłach pozostałych. Mógłbym opowiedzieć wszystko z detalami. Wszystko jest w jednym lesie. Wszystko jest jednym ciałem, a jego cząstki

112

pojawiają się i odchodzą jak obce kapelusze i płaszcze. Wujek Mikę miał pozieleniałą twarz. W Nashua, w wysypanym trocinami staroświeckim składzie z połciami mięsa, szynkami wiszącymi na rzeźnickich hakach, solonymi rybami w skrzyniach i koszami pełnymi różnych wyrobów na chodniku, trzymał także beczułki z piklami.

— Tak vain, ludzie pełni są egoizmu, zamknij się wreszcie! — powiada w końcu do swojej żony. — Dzisiaj ja mówię — w wielkim milczeniu naszego ojca znajdziemy uzasadnienie naszej pychy, skąpstwa i naszych dolarów. Zresztą może to i lepiej — teraz, kiedy on nie żyje, nie bolą go już brzuch, serce i nogi. Może to i lepiej.

— Czujesz to po swojemu — mówi mój ojciec apatycznie.

— Ach, Emilu, Emilu, czyż nie pamiętasz jak byliśmy dziećmi i spaliśmy razem. Tatuś zbudował ten dom własnymi rękami, a ja pomagałem ci przez cały czas. My także umrzemy, Emilu, a kiedy już będziemy martwi, dzięki bożej łasce, znajdzie się ktoś, kto będzie zdolny spojrzeć na nas leżących w trumnach i powiedzieć: Wszystko przeminęło, mar-de, utrapienia, potęga, siła? W brzuchu jest więcej siły niż gdziekolwiek indziej — skończone, kupione, sprzedane, umyte, przeniesione do wielkiego Nieba! Emilu, nie płacz, nie trać odwagi, twojemu chłopczykowi jest lepiej; przypomnij sobie dobrze, co zwykł mawiać tatuś, siedząc na zapiecku i popijając w niedzielny poranek ze swej butelczyny.

— Z pewnością był kuty na cztery nogi — wtrąca ciotka, jego żona.

— Zamknij gębę, powiedziałem! Wszyscy ludzie umierają. A kiedy umierają jako dzieci, to nawet lepiej. Są bowiem tak czyści, że mogą od razu pójść do

113

nieba. Emilu, Emilu, biedny Emilu, mój mały braciszku!

Potrząsają gwałtownie głowami, zastanawiając się nad czymś.

— Ach! — przygryzają wargi w ten sam sposób i wpatrują się zapuchniętymi oczyma w podłogę.

— Kończy się, jak zawsze.

Moja matka szlocha na górze, przestała nad sobą panować.

Ciotki sprzątają śmiertelne łoże. To wspaniale prać pościel. Wiosenne porządki.

— Ja go urodziłam, nosiłam w swoim łonie, Przenajświętsza Panno, pomóż mi w moim w bólu. Wykar-miłam go własnym mlekiem! Troszczyłam się o niego. Czuwałam przy jego łóżeczku. Kupowałam mu prezenty na Gwiazdkę, zrobiłam mu kostium na Święto Duchów. Przyrządzałam mu na śniadanie jego ulubioną owsiankę! Wysłuchiwałam jego historyjek, oglądałam jego rysuneczki. Dałam z siebie wszystko, by uczynić jego krótkie życie szczęśliwym. A on powrócił do ziemi! — lamentuje moja matka, uświadamiając sobie nagle beznadziejność śmierci i nieodwracalność utraty życia, całkowite anulowanie wszelkich uwarunkowań i słabości, czysty chaos, który zawiera w sobie życie, chociaż ludzie wciąż łudzą się i łudzą.

— Ja zrobiłam wszystko — rozpacza w sypialni, trzymając przy twarzy chusteczkę. Tymczasem z New Hampshire przybywają Bradleyowie.

— I wszystko na nic. On umarł tak czy owak. Już wyruszyli z nim do Nieba! Nie zostawili go ze mną. Gerard, mój mały Gerard!

— Uspokój się, biedna Ange! Ty tak cierpisz...

— Nigdy nie cierpiałam tak jak on, to właśnie łamie mi serce! — wykrzykuje i wszyscy rozumieją, że przepełniają wielkie poczucie niesprawied-

114

liwości, że mały ułomny chłopczyk umierał bez nadziei.

— To właśnie rozdziera mi serce i sprawia, że pęka mi głowa!

— Ange, Ange, biedne wrażliwe serduszko! — ciotka Maria płacze cicho, obejmując ją.

Nin i ja szlochamy okropnie, tuląc się do siebie w łóżku i wsłuchując w te smutne skargi i łkania naszej matki; łagodność jej ramion ściśniętych teraz stalowym uściskiem śmierci.

— Nigdy nie zdołam wymazać tego z mojej pamięci! Nie, jak długo będę żyła! On umarł, nie mając żadnej szansy!

— Wszyscy umrzemy...

— Do diabła z tym! — jej płacz przeszywa nas wszystkich i nasz dom staje się tej nocy Jednym Wielkim Domem Płaczu.

Tymczasem nasi zwariowani kuzyni, Edgar i Roland, ukradkiem wychodzą na podwórko z tyłu domu i niczym złośliwe diabły, którymi tak naprawdę wcale nie są, ale podobnie jak satyrowie i szydercy, heroldowie nieszczęścia, dokładnie o północy, nie licząc się z żałobą, odpalają wszystkie nasze, to znaczy Nin, moje i Gerarda, drogocenne petardy. Wybucha kanonada, prawdziwe spalenie książek Duluozów.

— Les mauva, les mauva (źli, źli!) — piszczymy, Ti Nin i ja, w łóżeczkach.

Bradleyowie zamierzają zabrać nas na noc do Nashua i przywieźć dopiero za czterdzieści osiem godzin na pogrzeb. Byłoby lepiej, gdyby wywieziono nas z powodu Gerarda i wszystkich straconych petard, i mamy, której płacz słychać w całym domu.

Zdarzyło się to, kiedy Ti Nin i ja byliśmy mali.

115

W ponury, deszczowy dzień uroczystego pogrzebu zostajemy przywiezieni, by zobaczyć, że dom jest jedną wielką Świątynią Żałoby pełną dzieciaków ze szkoły parafialnej, tłoczących się w tę i we w tę w wylęknionych procesjach, za wszelką cenę chcących zobaczyć martwą twarz kolegi na niezwykłej aksamitnej poduszce wśród kwiatów. Im prędzej ją ujrzą, tym wcześniej dowiedzą się, że znamię śmierci noszą na swoich twarzach wszyscy i wszystkim sądzony jest lęk przed śmiercią. Jest też gromada zakonnic stojących przy trumnie, modlących się i przesuwających czarne paciorki różańca. Wszystkie dzieci wystrojone, w małych muszkach, tak, że z trudem tylko mogę uwierzyć, że to mój własny dom, a ten Światowy Gabinet ze wszystkimi Czarnymi Historiami, które w nim zapisano, to ten sam nudny, senny gabinet, w którym przesiadywałem długimi popołudniami, cmokając ustami i gapiąc się głupio przez okno na przechodniów. Siadywałem tu też z Gerardem, którego głowę obłapiałem rączkami, a teraz już nigdy więcej tak nie będzie, i wymyślaliśmy różne historie, wsłuchując się w leniwe święte milczenie Czasu. Teraz mój brat leży na katafalku chwały, wyniesiony Wspaniałością Śmierci, wygnany z zarośniętej ziemi i przeznaczony nagiej Doskonałości. Nikt nie wie o nim tego, co wiem ja. Inni jednak wiedzą to, czego ja nigdy nie wiedziałem — niektórzy z chłopców, zakonnice i roztargniony Pere Lalumiere Cure, który siedząc w kuchni, opierając czarny but na wysokim krześle, a łokieć na kolanie, zapewnia moją matkę: „Ach, cóż, niech się pani uspokoi, pani Duluoz, on był małym świętym! Z pewnością jest już w Niebie!"

To właśnie ściągnęło do domu żałoby ogromny tłum. Ludzie przyszli zobaczyć chłopczyka, który umarł i poszedł do nieba. Gospodynie domowe zauwa-

116

żyły i rozgłosiły wszem, że tego dnia wielkie stado ptaków — ogromny naród słońca i księżyca, i cichutkie nieznane ptaszęta, które nawiedzały jego okno, dopóki wiosna nie zawitała na dobre, odleciały.

— Odleciały wszystkie.

— Nie zobaczysz żadnego.

— To dlatego, że pada.

Nigdy już jednak małe ptaszyny nie odwiedziły domu, w którym śmierć zabrała małego świętego.

— One odleciały razem z nim. Powiedziałbym raczej, że one wszystkie były nim

samym.

Niezapomniane gromadki dzieci pragnęły zobaczyć blade oblicze chłopczyka, którego znały tak dobrze, i oszacować cenę śmierci. Jakże spragnionymi i przerażonymi oczyma wpatrywały się w swego małego szkolnego kolegę, spoczywającego teraz w milczeniu na ozdobnym łożu śmierci, ciekawe, co to za okropność spadła na dom. Sępy żerują na ponurych dachach, na których, gdy spoglądasz tam, z kominów wysnuwają się anioły przerażenia, jak wijące szare motyle z kokonów...

Czy to, czego nauczyłeś się w wieku szesnastu lat, kiedy pierwszy raz się upiłeś i zataczałeś przy starych pisuarach na Moody Street, wrzeszcząc: „Czy nie rozumiesz, że jesteś Bogiem?", jest tym samym, czego nauczyłeś się, zrozumiawszy, że żyjesz na tej ciężkiej ziemi tylko po to, by umrzeć...? Spójrz na niebo, na gwiazdy, spójrz na grobowiec, na umarłego. Wołając o pomoc z innych sfer tego Wyimaginowanego Kwiatu, błagaj: Pomóż mi zrozumieć, że jestem Bogiem, że to wszystko jest Bogiem. Oddając mocz, samotnie, czyż nie posuwasz się za daleko? To zdarza się codzien-

117

nie, we wszystkich latrynach Samsary — Tu i Teraz. „Ti Gerard Duluoz qu'est mort" — mówiły dużo, patrząc na katafalk. On leży, poza zasięgiem kary, przeznaczony, by żyć w wiecznej doskonałości. „Czy to prawda, że on jest martwy? — może on żartuje?" — i wszyscy ci ludzie udają żałobę. Jednak nie, to „nagie do kości życie pod trawą" nie jest „radosnym duchem". To prawdziwa śmierć.

Rozpaczliwe modlitwy w dusznym gabinecie budzą w dzieciakach strach przed śmiercią, one myślą: „mnie również to się przytrafi, ale popatrzcie, jak wszyscy ludzie boją się tego".

W złożonych dłoniach Gerarda tkwi piękny srebrny krucyfiks. Są kwiaty od krewnych z Maine, którzy nie mogli przyjechać i od przyjaciół. Wszyscy zwykle pogodni i uśmiechnięci ludzie na świecie przybrali dzisiaj uroczysty, ostateczny grymas. Na przykład Manuel, trzeźwy, ubrany na czarno, milczący jak ktoś obcy, nie odzywa się nawet do księdza, a do Emila żałośnie kiwnął głową. On będzie jednym z niosących całun.

Old Buli Baloon wyjechał na zachód, nie będzie go na pogrzebie.

Kobiety stoją z tyłu, nie przestając nawet na chwilę kręcić głowami i lamentować nad stratą.

Młodzi księża grzecznie wzywają do modłów i przystępują do obowiązków pogrzebowych. Jeden z księży ma przepiękną, poważną twarz. Jakież to smutne, że nigdy się nie ożeni i nie zaprezentuje swoich walorów jakiejś szanowanej dziewce.

— Młody Lafontaine!

— Ach, oui, on pochodzi z Montrealu. Nie sądziłam, że jest taki niski.

— Tak, ale jaki ładny!

118

— Ładny? To prawdziwy piękniś! To niedobrze. Wszyscy dobrzy ludzie są kupowani albo wygrywają.

— Jedno albo drugie.

— Popatrz tylko, to starsza pani Picard. Ona nie opuści żadnego pogrzebu.

— Nie — och, cóż, to starsza pani, będziemy wdzięczni za jej modlitwy.

— Nie powinno się odrzucać jej modłów.

— Proszę, aniołki w drugim rzędzie mówią, że ten pierwszy jest z klasy Gerarda. Tak, zakonnice ustawiają ich z przodu, tam. Aniołeczki. Oni się boją.

— Ach — wzdycha — pewnego dnia dowiedzą się, że czeka to nas wszystkich.

— Ach, ale on był taki młodziutki.

— Spójrz na tego starego nietoperza po drugiej stronie ulicy, pali śmieci, a wiatr unosi cały dym prosto na dom umarłego.

Dom umarłego niezupełnie był moim domem. Straciłem Gerarda w panującym tam chaosie.

Nad naszymi głowami, wysoko na burzliwym niebie, trzepocze skrzydełkami mały ptak zmagający się z wiatrem. Złowieszcze całuny szarego deszczu spływają ukośnie do naszego kryształu. To jest niebo, pustka, której nie formuje żadna pięść, nie podtrzymuje żadna ręka. Poniżej, my wszyscy, bracia i siostry, wyskakujemy niczym kwiat za kwiatem z tej samej płodnej, dziewiczej i brzemiennej matki ziemi. To życie pod zacinającym deszczem, zawodzącym wiatrem i czarnymi chmurami, które przynosi czerwiec, rozpętujący jakąś skurwysyńską, nietypową o tej porze roku burzę. Plamy brązu, żółci i czerni wskazują, gdzie żyjemy. Z kominów unosi się czarny dym. „Kominy Świata!" — a my jesteśmy aniołami

119

odwiedzającymi je ponownie, przychodzącymi z daleka, ze smutkiem, z przestrzeni na świat, ziemię, ten tygiel, to miejsce, gdzie rodzi się życie. Oto i dymy z kominów, unoszące się w kłębach, snujące wszędzie i wypełniające otwartą przestrzeń, a tam ludzkie szlaki, szczeliny, miasta, martwe koty unoszone z nurtem rzek, kalendarze na ścianach wskazujące czerwiec 1926 roku. Tablice rejestracyjne na starych automobilach pochodzących z Massachusetts, koło sterowe i jego chiński znak. Nazwa składu wytłoczona złotymi, ozdobnymi literami: „Lowell Provision Company". Zarozumiały rzeźnik podkręcający wąsy, stojący w drzwiach, przepełniony ludzką nadzieją i naprawdę sentymentalny, oczekujący na coś pośród kości, porąbanych udźców i wszelakich wędlin własnego wyrobu, z przekrwionymi oczami, z rękami ociekającymi krwią, z czerwoną twarzą, naprawdę krwawy rzeźnik. Szekspir, Seks-świr, Wampir i gdzież jest klauzula poczyniona w imię „zawieszenia broni". My zaś jesteśmy anielskimi duchami, zesłanymi nieoczekiwanie na tę ziemię, ziemię „rzeczywistą". Ze strachem patrzymy na żyjące istoty, żyjące „rzeczywiście". Widzimy człowieka, jego upiorne kryształowe pojawienie się, jakże złudne, kiedy przechadza się w zbudowanych przez siebie uliczkach Umysłu, jak przezroczysty fantom rysujący się na ektoplazmie mózgu. Odbicie w wodzie.

Kanały z papier-mdche płyną w śródmieściu Lowell, mężczyźni palą cygara, stojąc przy balustradzie i spluwając do wody, która odbija deszczową beznadziejność 1926 roku. Według ich sposobu myślenia, pieniądze w ich kieszeniach są prawdziwe, a duma, jaką odczuwają z siebie, tak rzeczywista jak grzech i tak odwieczna jak Piekło. Zarówno prawdziwe pieniądze, jak i odwieczna duma są im potrzeb-

120

ne po to, by mogli, gdy odczuwają głód, kupować sobie wieprzowy kotlet, co można nazwać realnym, choć tak naprawdę ani jest takie, ani nie jest. Czy warto jednak zajmować się takimi problemami jak odbicie wieprzowego kotleta w wodzie? Fakty te są dobrze znane grubemu Mr. Groscorpowi, który w swym mieszkaniu przy West Sixth Street, naprzeciwko prezbiterium św. Ludwika, z namaszczeniem zasiada w kuchni do południowego posiłku przy zamżonym oknie. Wychodzi ono na ulicę, którą sunie majestatycznie karawana limuzyn i ukwieconych kabrioletów, znikających po chwili za narożnikiem Beaulieu Street i kierujących się do kościoła. Tam umundurowani grabarze oczekują na mistrza ceremonii, ubranego w specjalny uniform zapinany na srebrne guziki. Twarz Groscopa jest olbrzymia, klops tak bogaty jak materia przetykana złotem, gładki jak surah, szaro-blady i tak cuchnący, że przyprawia o mdłości. Ta wielka bestia z małymi ustami pojękuje z rozkoszy, miażdżąc swój ochłap, z głupawym uśmiechem, potężnymi opadającymi szczękami jak buldog. Szlafrok kąpielowy, pantofle — tłusty kocur. Butelka wina, kotlety na talerzu. Olbrzymi wydatny brzuch nie pozwala grubasowi dosięgnąć widelca. Musi więc odsunąć krzesło spory kawałek od stołu, potem zgina się, czy raczej z determinacją pochyla naprzód, zwalisty, ogromny jak góra, jakby przekopywał się przez tunel, by zjeść lunch.

— Ach — przerywa —jeszcze jeden trup! — I podnosi serwetkę, by wytrzeć usta, wychylając się, by lepiej zobaczyć kondukt. —Jeszcze jednego pochowają w tym cholernym deszczu. Psiakrew, to smutne, a poza tym psuje mi całą przyjemność jedzenia. Wszystko kończy w tym samym dole, po cóż czynić z tego powodu tyle zamieszania, wielkie mecyje pogrzebo-

121

we, uroczysty obrzęd, rękawiczki. Specjalne rękawiczki dla grabarzy i defiladowy krok, uśmieszek małej myszki, mały przystrzyżony wąsik, wielki apetyt na nic lub jeszcze większy podczas bogatego sezonu. Jeden lub wszyscy razem, wszystko jedno, gdyż... — mówi, podnosząc wyżej oczy i przyglądając się przez okno gnanym porywistym wiatrem chmurom.

— Można by powiedzieć — czknął delikatnie, opuszczając potężną storę — że jest tego więcej tam, skąd to nadchodzi i dokąd powraca. Ale to mnie nie tyczy, ja teraz jem, pomyślimy o tym później.

U drzwi naszego posępnego domu przy Beaulieu Street, zbudowanego na miejscu dawnego cmentarza, domu, w którym byliśmy pyłem martwych dusz bardziej nawet niż we wszystkich słowach tej książki, zjawili się przedsiębiorcy pogrzebowi i wyprowadzili ostrożnie zwłoki Gerarda jak smutek ze swego gniazda. Bang! Gładka jak wąż trumna wyślizgnęła się im z rąk, gdy karawana ruszyła.

I zniknęli za rogiem.

Podążyło za nimi chodnikiem kilku gapiów oraz dzieci. Kościół znajduje się tylko o kilka domów dalej.

Z prawej strony budynku, gdzie olbrzymi Mr. Gro-scop je swój obiad Samsary, na rusztowaniach nowego bloku pracuje banda malarzy, tynkarzy i układaczy kafelków. Popijają właśnie lunch ostatnim łykiem kawy, czują się świetnie i żartują:

— Ach, jeszcze jeden na cmentarz?

— Dlaczego nie pośpieszą się trochę, niech ich wszyscy diabli, to wcale nie jest zabawne, bawić się tak z nieboszczykiem podczas deszczu.

— Ten stary bękart zwieszający pysk, wykituje pierwszy, lądując gębą w zupie!

— Albo ta stara suka, która przez całe życie wrzeszczała na męża i brata, wkrótce nie usłyszą więcej tej

122

jędzy! Czy wierzysz w szczerość żalu, malującego się na twarzach tych hipokrytów?

— Albo ten stary ksiądz, znajdą go martwego w łóżku.

— Czy ten stary malarz — on spadnie z drabiny i spędzi pół roku w szpitalu, wrzeszcząc „Psiakrew, jak to boli!", a potem wyniosą go nogami do przodu!

— No nie, ta zbyt wesolutka kurwa z Bostonu wróciła do domu. Spędziła szesnaście lat w burdelu, kręcąc dupą dla jeleni, a teraz przedsiębiorca pogrzebowy z małą dupką dostał połóweczkę z tej dupeńki, a...

— A reszta zgubiła się w banku sztywnych.

— Rzućmy im trochę ryżu, zabawmy się w ślub!

— Spójrzcie, zatrzymali się, by wyciągnąć trumnę!

— Trumna dla tej ślicznotki (Tombeau pour les si Ъеаих).

— Nie jest długa.

— Nie jest długa? Psiakrew, przecież to dziecięca trumienka!

Uciszają się.

— Ach, to ta historia, o której zapomnieliśmy.

— Nie jesteśmy zbyt dobrzy, jeśli chodzi o opowiadanie historyjek.

— Cóż, ja jestem malarzem.

— Więc maluj, ośle, aż do chwili, gdy po raz ostatni zapniesz guziki przy rozporku.

— Aż wsadzą ci pędzel do gęby, mój piękny Pi-roux, a potem zaśpiewamy ci parę sprośnych piosene-czek.

— To mi pasuje.

— Popatrzcie, jaka mała trumna, dzieciak nie miał nawet dziesięciu lat.

— Przynajmniej już nie cierpi.

— I dlaczego?

— On pyta mnie, dlaczego!

123

— Deszcz zmoczy ci łeb, schowaj się tu!

— Na tym deszczu zmoknie dzisiaj wiele głów. Przepasani kirem grabarze niosą małą trumnę, za

którą podążamy po wysypanej piaskiem dróżce, mama i tato, Nin, i ja oraz krewni. Gdy kondukt wchodzi do kościoła, rozbrzmiewają organy i rozpoczyna się msza.

Suscipe, sancte Pater, omnipotens aeterne Deus, hanc immaculatam hostiam, quam ego indignus fa-mulus tuus ojfero tibi, Deo meo vivo et vero, pro innumerabilibus peccatis, et offensionibus, et neg-ligentiis meis, et pro omnibus circumstantibus, sed et pro omnibus fidelibus christianis vivis atąue defunc-tis: ut mihi et illis proficiat ad salutem in vitam aeternam. Amen.

Wieczna chwała...

Jedno z pierwszych, o ile nie pierwsze, wspomnienie mojego życia. Oto jestem w zakładzie szewskim i patrzę na półki pełne czarnych butów, niezliczonych par zdartych butów. Jest szary deszczowy dzień (tak jak dzień pogrzebu, a może mglisty, z przelotną tylko mżawką). Jestem chyba z mamą i mam mniej więcej rok. Leżę w swoim dziecięcym wózku (jeśli w ogóle się to zdarzyło) i doświadczam Wizji wielkiej Posępnej Ziemi, wielkiej Wrzawy ludzkiego życia i wielkiego Deszczowego Snu o posępnych wie-cznościach. Kiedy opuszczamy zakład, czy też zakład jest opuszczany przeze mnie albo mój fantom, nagle pojawia się przed nami niepozorny staruszek, pospolity człowiek w dziwnie przechylonym szarym kapeluszu, w płaszczu, idący posępnym i nie kończącym się bulwarem deszczowego śmietniska. Pora-

124

ża mnie wprost rozdzierająca prawda i niesamowitość tej sceny, jak gdyby po prostu było to wspomnienie mnie samego w jakimś poprzednim wcieleniu, gdzieś w Sankt Petersburgu albo dawno, dawno temu, choć może bez tego kapelusza, w zadymionych gęstym, lepkim dymem smażonego masła ciemnych, kapryśnych kuchniach starożytnego Tybetu. Ów kapelusz, tak dziwnie przekrzywiony, niczym u Dostojewskie-go, należy do Zachodu, do naszej strony tej zarośniętej kuli, ziemi. I odnoszę wrażenie, że ten niepozorny człowiek zmierza ku jakiejś niezwykłej jasności, otwierającej się w deszczu, gdzie czeka zupełnie czyste i promieniujące blaskiem niebo. Ja jednak nie dojdę tam nigdy, jak gdybym był przypisany do zupełnie innej drogi. On, idący piechotą, zmierza do czystej krainy. I właśnie wtedy, gdy rozległa się donośna muzyka organowa, a ksiądz z dala od ław kościelnych, przy krańcach czasu, zaintonował po łacinie, wydało mi się, że Gerard, teraz nieruchomy na ustawionym centralnie katafalku, ze swą wychudzoną, spokojną wśród kwiatów twarzą, wiedziony jest przez aniołów do tejże Czystej Krainy, dokąd ja dotrę dopiero po bardzo długiej i mozolnej wędrówce. Okropne deszczowe mer, okropne deszczowe mer\

Wszędzie czuć woń kadzidła, et pro omnibus — śpiewa ksiądz i odwraca się ku wiernym, przyciągając spojrzenia tą niedotykalną delikatnością koronek na świętej czerni, ze wszystkimi swymi parafernuliami. W moim mózgu trzylatka powstaje natychmiast myśl, że et pro omni-boos jest opisem tej niebiańskiej krainy i przepowiedzianej chwały Gerarda. Aeternam — zasłuchany w posępne opadanie głosu śpiewającego, „wieczność" — już prawie mogę odgadnąć, niemal powąchać jej „umiejscowienie", i wydaje się niemożliwe, bym porzucił swoją drogę i wszystko zaprzepaś-

125

ей. Jestem mały i tak daleko stąd, że we wspomnieniach i późniejszych snach wydaje mi się, aż pogrzeb odbywał się po przeciwnej stronie ulicy, przy której stał nasz dom, w dziwnym przenikającym wszędzie ciemnym kościele. Po prostu tak, jakby najprostsza rzecz na świecie, oglądana w szczególny sposób, okazywała się niezwykłą zagadką.

W tyle kościoła stoi tłum gapiów o twarzach bez wyrazu, zupełnie jak w Wielki Piątek, kiedy kościół jest zatłoczony, a na dworze jak zwykle pada (zgodnie zresztą z przesądem). Z tyłu stoją ludzie w śniegowcach lub w kaloszkach, albo z parasolami, pragnący szybko odbębnić modlitwę i wrócić do bilardowego salonu. Nie pojmuję nic z posługi pogrzebowej, jej powaga umyka mojej wysoko uniesionej główce, kiedy rozglądam się wokół i zastanawiam, patrząc na zasmucone twarze, te tragiczne kalosze i mokre plamy na posadzce, prawie kałuże z tyłu i beznadziejną wilgoć, jak gdyby to wszystko odbywało się gdzieś w lochach, do których schodzi się po kamiennych schodach. Nie uchodzą też mojej uwagi posępne cienie, sprawiające, że żółtawy marmur wydaje się niezmiernie smutny i kruchy. Podmalowane oczy ciotek i matek, pragnących jedynie, by wszystko to okazało się nagle nieprawdą. Ich twarze zagubione w zwartych rzędach głów. Wszystko to wydaje mi się częścią wielkiego show. To ogromnie eteryczny film, a ja jestem w nim statystą, Gerard głównym bohaterem, a reżyserem Bóg, kierujący wszystkim z Nieba.

Widzę drewniane płoty w deszczu i niepozornego człowieka w tajemniczym kapeluszu. Potem czuję zawrót głowy i moim oczom ukazuje się rój aniołów, jako wirujące miriady śnieżynek ekstazy. Drwię, myśląc, że nikt nie powinien płakać. Pozwalam sobie na mały krzyk radości, moja matka zatyka mi dłonią usta

126

i poklepuje mnie delikatnie po policzku. — Non, non, non. — Ludzie, słysząc krzyk małego dziecka, posmutnieli, myśląc: „Ono nie rozumie".

Chcę jakoś wyrazić to, co czuję, tu i teraz. Widzę śnieżynki ekstazy, boskiej i wspaniałej ekstazy, nieskończonej nagrody, która przyszła, zawsze była z nami. Bezduszność grobu wynika z nieświadomego poczucia niestosowności całej pogrzebowej ceremonii, prowadzonej przez specjalnie szkolonych fachowców. Nagle, jakby obudzony, śpiewać zaczyna chór chłopięcy i z oczu mojej matki tryskają łzy. Tak czy owak śpiew chłopców zawsze wzruszał ją do łez.

— Kilku z nich znało Gerarda! — obwieszcza stojącemu obok, poważnemu Emilowi, a przez niego ciotce Marii. — Małe aniołki! (Śpiewajcie, śpiewajcie — myśli — śpiewajcie z całego serca, moi aniołowie, dla małego Gerarda, który nie żyje, dla mojego małego mężczyzny, mojego smutnego syneczka. Dla siebie samych, śpiewajcie, aniołowie!)

Ja również słyszę śpiewających chłopców i odwracam się, by zobaczyć ich na chórze, jak stoją z zarumienionymi twarzami, popisując się swymi cienkimi głosikami („uuu!") zgodnie z ruchem czarnych rąk hipnotyzera, hipnotyzera uczuć. Znaczące szmery i narastający kaszel wskazują, że posługa jest prawie skończona. Na tyle bliska końca, by można już kaszleć, kaszleć, kaszleć, a potem wrócić do domu, po prostu jak zwykle po pogrzebach obcych ludzi!

Oto trumna jest na czele pochodu, ksiądz szybkim ruchem kołysze cyborium (kadzielnicą), a przy każdym zamachu jego ręki, który wydawać się może magicznym sygnałem, dzwon na dzwonnicy porusza się i bije miękko „ker plang", dla zbudowania ludności Centerville, powiadamiając wszystkich, że Gerard umarł. Deszczowe wieści. Z kadzielnicy ,,ker-tling",

127

tak łagodne i ciche, współbrzmiące z dźwiękiem sygnaturki „как" і „ker plang". Ta muzyka jest tak piękna, że wyróżniam aż trzy rodzaje woni muzycznego dymu, płynącego ku górze i rozpływającego się wysoko pod kopułą. Niechaj radują się wszyscy!

Wszyscy wsiadamy do samochodów i powoli rusza pogrzebowa parada. Jedziemy wolniutko wzdłuż rzeki Merrimac, mijając mokre smutne drzewa o bujnym listowiu, aż do mostu w Tyngsboro, i przez miasteczko, dalej do Nashua. Wjeżdżamy do tego małego miasta (stąd pochodzą moi rodzice) i przez dawne pole bitwy docieramy do cmentarza na obrzeżach. Pamiętam stamtąd długi szary mur i bulwar połyskujący w deszczu. Grabarze łagodnie opuszczają trumnę na linach do grobu, i mimo że wyglądają ładnie, wcale nie wykonują delikatnej roboty. Opuszczają ją coraz niżej, lekko to idzie, mały kęs bólu i w błoto. Na ściankach wykopu ukazują się korzenie i grudki ziemi, spadające z pluskiem w kałużę na dnie dołu. Mężczyźni stoją wokół, mój ojciec pośrodku z odkrytą głową i tą nieobecną beznadziejnością w oczach, pod nieskończonym niebem, które wszystkim mówi „Yah". Kędzierzawe włosy mojego ojca są wilgotne i rozczochrane, powieki ma przymknięte, i będzie tak już zawsze. Ta ziemia, to naprawdę zimne miejsce do klękania, i on uklęknie znowu, to zbyt zimne miejsce dla kolan. Mama i Ti Nin siedzą ze mną w czarnej limuzynie i wybuchają płaczem, kiedy trumna znika w dole, a ja odwracam się do nich i mówię: „Ale dlaczego płaczecie?

— Ti Jean, ty nic nie rozumiesz. Jesteś za mały, by to zrozumieć! — łkają, widząc moją zaczerwienioną twarz i pytające spojrzenie.

Patrzę znowu — mężczyźni cofają się o krok, stary grabarz podnosi łopatę i zamyka książkę.

128

Już w sprzedaży

E. Annie Proulx KRONIKA PORTOWA

Trzeciorzędny dziennikarz Quoyle zostaje w wieku 36 lat brutalnie wyrwany z szarej codzienności, kiedy zdradzająca go notorycznie żona ginie w wypadku samochodowym. Wówczas Quoyle przenosi się wraz z córeczkami na wybrzeże Nowej Funlandii, skąd się wywodzi i gdzie lokalni mieszkańcy odgrywają ważną rolę w doprowadzeniu jego rozchwianego życia do porządku. Tutaj, podczas gdy jego rodzina w ciągu trzech pokoleń stara się uporządkować swoje życie, Quoyle będzie musiał zmierzyć się z prywatnymi demonami — nieprzewidywalnymi siłami natury i społeczeństwa — zanim dojrzy możliwości życia w miłości bez bólu i nędzy. Ta oryginalna tragikomiczna powieść zdobyła w 1994 nagrodę Pulitzera oraz National Book Award.

Już w sprzedaży

Kingsley Amis

MORDERSTWO W RIVERSIDE VILLA

Z podlondyńskiego muzeum znika „Boris Karloff", zmumifikowane zwłoki sprzed wieków. Do domu Petera Furneaux, dokonującego właśnie pierwszych odkryć w świecie seksu czternastolatka, wkracza mężczyzna z dziurą w czaszce i pada martwy. Krąg podejrzanych okazuje się zadziwiająco szeroki, niemal każdy z sąsiadów nieboszczyka mógłby mieć powód do zabójstwa... Przywołując z niebywałą wiernością Anglię lat trzydziestych, Amis rozwija przemyślnie skonstruowaną, komiczną, a zarazem mrożącą krew w żyłach opowieść o zdradzie małżeńskiej, seksualnej edukacji i zbrodni.

Ken Kesey PIEŚŃ ŻEGLARZY

Pieśń żeglarzy to rewelacyjna powieść o Ameryce. Jej akcja toczy się w rychłej przyszłości na Alasce, w Kuinak zamieszkanym przez Popilutów oraz uchodźców zza czterdziestego ósmego równoleżnika. W miasteczku aż roi się od barwnych postaci, jak Alice Wściekła Aleutka, Ike Sallas, znany niegdyś jako desperado Na-Ciebie--Kolej, dostawca scoota Billy „Kujon", nie mówiąc już o Lojalnym Psubractwie Zadołowanych, które co miesiąc kolegialnie wyje do księżyca. Wśród tych osobliwości zarzuca kotwicę jacht z Hollywood, pełen nadzianych pieniędzmi filmowców, którzy zamierzają sfilmować Lwa morskiego. Przedsięwzięcie wprawia mieszkańców Kuinak w coraz większy zamęt, który udziela się wszystkim. Potok perypetii gwałtownie wzbiera i zmierza ku nieoczekiwanemu zakończeniu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kerouac, Jack Wizje Gerarda
kerouac jack big sur
Kerouac Jack W drodze
Kerouac, Jack Selected Poems
Jack Kerouac A Biography by Michael J Dittman (2004)
Big Sur by Jack Kerouac
Jack Kerouac Book of Sketches, 1952 57
Джек Керуак (Jack Kerouac) Бродяги Дхармы
Wake Up A Life of the Buddha Prepared by Jack Kerouac & Intro by Robert AF Thurman
The Sea is My Brother by Jack Kerouac
Jack Kerouac The Sea is My Brother
Jack Kerouac Mexico City Blues
Literackie wizje i realizacje postawy buntu człowieka wobec , opracowania maturalne, wypracowania
Poetyckie wizje cierpienia.wypracowanie, język polski
Wizje kataklizmów, Modlitwy i bibilia

więcej podobnych podstron