JAN PARANDOWSKI
DYSK OLIMPIJSKI
Pierwsze wydanie książki ukazało się w 1933 r.
Część pierwsza
W GIMNAZJONIE
I. Pokój boży
W nieporównanej czystości ateńskiego poranku głos spondofora brzmiał pięknym głębokim tonem. Trębacz miejski wygładził przed nim ciszę tłumów, które o pierwszym świcie zwołał. Jasny czworobok rynku odbierał bezszelestnie zapowiedź wielkiego święta.
W trzecią pełnię po przesileniu letnim, w elejskim miesiącu Parthenios, Olimpia przyjmie zawodników i gości. Stanąć do igrzysk ma prawo każdy Grek wolno urodzony, nie splamiony zabójstwem, nie obciążony klątwą bogów. I wszystek świat powinien być wolny od zbrodni, bez zmazy krwi, niezakłócony zgiełkiem broni, a najbardziej ziemia elejska i święty gaj Dzeusa, i czas, i miejsce igrzysk. Pokój boży.
Stare wyrazy, jeszcze dostojniejsze w rozlewnej wymowie kapłana olimpijskiego, po raz siedemdziesiąty szósty powtarzały święte przymierze, które u brzasku dziejów zawarli i na spiżowym dysku spisali królowie historii wczesnej jak legenda: Ifitos z Elidy, Kleostenes z Pisy i Likurgos ze Sparty. W pamięci słuchających wiły się ostre litery napisu, który biegnie po kręgu spiżowym od krańca do środka, jak wąż, boski wizerunek wieczności. Od trzech stuleci tym samym głosem woła Olimpia, co cztery lata wdziera się świetlistą pręgą stadionu między Gniew i Spór, wytrąca miecze i przy jednym ołtarzu trzyma wrogów. Od dwunastu pokoleń odmierza swój czas niebieskimi znakami, liczy księżyce i zawsze tą jedyną pełnią, czarą mistyczną, zaprzysięga pokój.
Mowa spondofora zdaniem po zdaniu rozbrajała kraje, miasta, góry, wybrzeża. Hellada, rozproszona w sto drobnych ustrojów, pozamykanych granicami, murami, wałami, żyjących w odosobnieniu swych praw i obyczajów, w rozjątrzeniu dziedzicznych waśni, otwierała się wolną przestrzenią wzdłuż dróg i ścieżek, które rozkaz boży obdarzał bezpieczeństwem. Obezwładniał nawet rozbójników z wąwozów górskich, nawet barbarzyńców niepodległych religii Dzeusa, albowiem każdy Grek przyjmował na siebie obowiązek ścigania tych, którzy by jakimkolwiek gwałtem zagrodzili drogę do Olimpii. Nastawa! czas powszechnego rozejmu. Zapowiedziany z wiosną, miał trwać do jesieni łącząc dwie najświętsze pory roku: kiedy niebo daje obietnice i kiedy je wypełnia.
Spondofor stał na kupie rumowiska, którą jego szlachetna postać i dostojeństwo służby czyniły piedestałem z marmuru. Agora nie miała w sobie nic prócz geometrycznej złudy czterech przecinających się kątów. Aleja platanów zaledwie dawała poznać wiosnę wśród pni zwęglonych. W przejrzystym niebie płowy złom Akropolu podnosił ciemne zgliszcza świątyń. Pożoga wojny perskiej zabliźniała się powoli w zapachu wapna i świeżych cegieł, który osnuwał miasto od pośpiesznych lepianek aż po zdumiewający trud nowych murów.
Widać je było gdzieniegdzie poprzez pustkę zniszczonych ulic, wsparte na dzikim podmurowaniu z byle jakich kamieni, rozbitych kolumn, pokruszonych posągów. Zrzucono w nie wszystko, co zostało z dawnych Aten, i rozszerzono ich obwód na miarę wielkiej przyszłości.
Lud zebrany na rynku był zaniedbany, bosy, w ciemnych roboczych chitonach przepasanych rzemieniami. Ale kapłan wsłuchiwał się w pracowity rytm miasta, jakby w nim drżał ton młotów Przeznaczenia, i skończywszy swą mowę przed tym ludem, podobnym do tłumu niewolników, trzymał długo wyciągniętą prawicę, jakby stał przed zgromadzeniem samych królów.
Do spondofora podszedł ten z obywateli, który był proksenosem Elidy, pełnomocnym zastępcą spraw olimpijskich wobec bogów i władz ateńskich, i podał mu rękę, by go wprowadzić do prytanejonu.
Był to naprędce sklecony budynek, na jaki mogło się zdobyć miasto zniszczone pożarem perskim. W pustej, na pół ciemnej sali paliło się ognisko, wieczny płomień Hostii. Weszli prytanowie, kilku archontów, sporo członków Rady.
Poseł olimpijski wyjął z zanadrza złotą czarę i zaczerpnął wina ze stojącego obok dzbana. Archont król odebrał od niego fialę i wylał w płonące ognisko. Za czym inni z archontów i jeden z prytanów, i proksenos, i znów sam Spondofor napełnili czary winem i wylewali je w ognisko, aż płomień przycichł, by za chwilę ze świeżą siłą wzbić się z trzeszczących drew. Wobec Hestii, wieczyście utajonej w swym ogniu, wobec Dzeusa, pana Olimpii, wobec Pallady, opiekunki miasta, Ateny wstępowały w święte przymierze, zawarte u świtu dziejów przez królów Elidy, Pisy i Sparty.
Tymczasem na rynku wzburzyły się wspomnienia ostatniej olimpiady.
Wypadła w chwili, kiedy Kserkses przekroczył granice Grecji (r. 480 p. n. e.). Ze Sparty i Aten szły rozpaczliwe poselstwa o pomoc, nawoływano do wspólnej obrony, horyzont płonął pożarem. Ale dwie trzecie świata greckiego odgrodziły się od wojny swoimi górami i morzami, zabezpieczyły się przymierzem z królem perskim, kilka państw wysłało do Olimpii zawodników i procesje jak w czasach niezakłóconego pokoju. W tym samym dniu, w którym nagi trup Leonidasa zawisł na krzyżu w otwartych na oścież Termopilach, w Olimpii wieńczono biegi i skoki. Dym spalonych Aten pomieszał się chyba gdzieś na wysokościach nieba z dymem olimpijskiej hekatomby.
Te gryzące wspomnienia podawano sobie półgłosem, w oderwanych wyrazach. Tu i ówdzie gorętsze słowo oskarżyło nikczemność ludzką. Mówiono o kapłanach olimpijskich, o bogach, gorycz była bliska bluźnierstwa. Nastawały momenty ciszy i głowy pochylały się bezradne nad niecofnionym grzechem minionego czasu.
Nagle ktoś wyraził myśl, jakoby właśnie Salamina była nagrodą za to, że nie zaniedbano wielkiego święta. Myśl była nowa i zawiła, lecz nikt jej nie zgłębiał, zatrzymano się na jej radosnej powierzchni.
W samym dźwięku: Salamina, był czar przejmujący. Zdawało się, że bije z niego światło, każdy czuł w sobie jasność, płuca oddychały lekko jak w podniebnym eterze. Świadomość zwycięstwa, od czterech lat, co dzień żywsza, działała jak wino, wyzywająco i zdobywczo. Wśród najtwardszej pracy, pod ciężarem kamieni na budowę nowego domu albo nad świeżą bruzdą stratowanego pola zdarzało się to, co i w tej chwili się zdarzyło: że ludzie stawali nagle jakby rażeni radością, wybuchali śmiechem, krzyczeli, tańczyli, wielu podniosło nieomal bolesny, do skargi podobny śpiew, niewypowiedziane żądze nabrzmiewały we wszystkich tkankach, chcieliby jeść, pić, nagimi ciałami zmagać się na piasku, świat wydawał się nie dłuższy od stadionu, ziemią można by rzucać jak dyskiem po Mlecznej Drodze!
Gdy Spondofor wyszedł z prytanejonu, zdumiał się widząc tłum uniesiony i hałaśliwy, ten sam tłum, który go przyjął tak poważnym milczeniem.
— Na Atenę! — rzekł proksenos. — Będzie to olimpiada, jakiej jeszcze nie było. Przeżywamy wielkie czasy.
— Obawiam się — odparł kapłan — że wielu nie przyjedzie. Na Teby, Tesalię nie można liczyć.
— Zdrajcy zostaną w domu, to pewne. Czy będziesz u nich?
Spondofor spojrzał nań zdumiony:
— Oczywiście. Przed Dzeusem wszyscy są równi. Bóg nie troszczy się o nasze kłótnie.
Około południa, przyjąwszy posiłek w domu proksenosa, Spondofor ruszył dalej. Jechał na wozie zaprzężonym w muły, a jego wysoka laska herolda, wetknięta w siano, którym wyłożono pudło wozu, otwierała mu drogę wśród tłoku podmiejskiego gościńca. Oczekiwała go północ Grecji: Beocja, Focyda, Eubeja, Tesalia, skąd weźmie okręt, by opłynąć wybrzeża trackie i zakończyć swą misję w Bizancjum.
W tym samym czasie dwaj inni spondoforowie gromadzą miasta wschodu i zachodu. Wybrani ze szlachetnych rodów elejskich, ambasadorowie boscy kojarzą związek powszechny, wielką amfiktionię dokoła świętego gaju. Jeden idąc przez Achaję, Etolię, Epir przybije do brzegów Sycylii, a po długiej wędrówce wśród bogatych miast Wielkiej Grecji odwiedzi tych, co żyją u krańców świata: ludzi z Marsylii i Gades. Drugi, któremu wypada droga przez Mesenię i Lakonię, poprowadzi swój statek między wyspami Morza Egejskiego i wzdłuż przystani Azji Mniejszej.
Od wielkich szlaków, którymi wędrowali spondoforowie, oddzielały się drogi, drożyny, ścieżki w głąb kraju i z ust do ust podawaną wieścią roznosiły ich poselstwo. Przychodziło ono do rybaków pochylonych nad sieciami, niby nagła fala podnosiło statki zakotwiczone w przystaniach, pasterze marzyli o nim na połoninach, karawany odbierały je w jakiś wieczór na obozowisku pustynnym. Obcy ludzie witali się tą zapowiedzią. Mówiło się o niej po winnicach i polach, w każdym domu.
Poruszyły się palestry i gimnazjony, ile ich było, może tysiąc, może więcej, na całym obszarze świata greckiego. Kto pójdzie? Komu można powierzyć honor miasta? Kiedy trzeba wyruszyć? Na te pytania było sto odpowiedzi, w miarę słów rzeczy wikłały się, starsi podnosili wątpliwości, w odległych stronach szło o daleką drogę, koszty, gdzie indziej wszystko zależało od władz państwowych. Dojmujący niepokój trawił obietnicami, nadzieją. Po ćwiczeniach, przy zapadającej nocy, nikt nie śmiał opuścić boiska i młody rój trwał w szeptach namiętnych, z oczyma wśród gwiazd, jakby z ich świetlistego milczenia miało się odezwać rozstrzygnięcie losu.
Tu i ówdzie jednak znalazł się ktoś na tyle swobodny i stanowczy, że ruszał sam, natychmiast po zapowiedzi spondofora. Po drodze spotykał innych i gdzieś w okolicy Megary zebrała się już spora gromadka.
Był to orszak lekki i biały, drobny obłok na drodze idącej ponad błękitem Zatoki Korynckiej. Bez tłumoków, węzełków i wozów, szli w swobodzie nóg nie umiejących liczyć odległości, w beztrosce ust znajdujących chłód u źródeł i biorących posiłek z rąk gościnności lub przypadku, w nieporównanej wygodzie swych młodych lat powierzających myśl o noclegu mchom lasów ogrzanych wiosną. Jakieś świty przeszły po górach, jakieś mroki sczerniły morze, nikt nie wiedział, ile ich było — pięć, sześć najwyżej — i Elida, wolna od murów, wchłonęła ich gorącym tchnieniem któregoś popołudnia.
II. Kraj wieczystego sojuszu
Ziemie Elidy zajmowały zachodnią połać Peloponezu, otwartą na Morze Jońskie trzema zatokami o płaskich i martwych wybrzeżach.
Żaden port nie mącił swym zgiełkiem ciszy jakby utkanej z sieci rybackich. Jedynie na północy Hyrmine i Kyllene ocaliły w sypkim lądzie dwie przystanie, gdzie ostatecznie mogły rzucić kotwicę statki z Wysp Jońskich, Sycylii i dalekiego Zachodu. Morze odpychało Elidę od swych szlaków. Prąd idący z Adriatyku wzdłuż Epiru spotykał się z prądem Zatoki Patraskiej i wszystek piasek, który sam przyniósł, i gęsty muł, który spływał od ujścia Acheloosu, wielkiej rzeki Etolii, przez wieki odrzucał na tę krawędź Peloponezu, aż ją do szczętu zasklepił, rozmył w bagniska i laguny.
Siedziała na nich uparta ludność rybaków, pośród nieprzebranego dostatku połowów wynędzniała w chorobach, bezradna wobec klęski drapieżnych owadów, z którymi walkę powierzała bogom. Kaplice Dzeusa Apomyiosa-Muchołapa, obwieszone wotami, były pełne wizerunków mówiących w swym niezgrabnym kształcie o cudownych pogromach najazdu błonkoskrzydłych. Fale podbiegały pod małe świątyńki Posejdona, prawie zawsze zamknięte.
Poza tym smutnym pasem lagun i piasków rozlegał się cudowny kraj, jakby umyślnie ukryty przed szpiegami z morza. Równinę marszczyły lekkie wzgórza, które ku wschodowi pięły się coraz wyżej, by wreszcie osiąść na widnokręgu surowym mrokiem gór arkadyjskich. Tam gdzieś wśród jarów Erymantu brał początek Penejos, który wydobywszy się z ciasnych wąwozów w środku kraju otrzymywał dopływ Ladonu i obfitą strugą roznosił żyzną wilgoć.
Nad brzegami tych rzek, pomiędzy setką strumieni i potoków, ścieliły się doliny niosące śpiew zboża aż na pochyłości pagórków. Wszelkie drzewa, od białej topoli przybyłej z niewiadomej północy do palmy wyrosłej na jakimś postoju korsarzy fenickich, znajdowały grunt i powietrze na potrzebę swych korzeni i tkanek. Niskie wzgórza pachniały szpilkowymi lasami. Byssos, cudowny krzew bawełniany, tylko w tej części Grecji dojrzewał bladożółtą przędzą. Odwieczne bogactwo trzód, koni i mułów przeżyło w micie o stajniach Augiasza. Błogosławieństwo wina było tak jawne, że wiara Elejczyków tutaj pomieściła ród i kolebkę Dionizosa.
W ten kraj urodzaju i ciszy, zielonych dolin i łagodnych pagórków wchodziło się jak w sen o złotym wieku. Nigdzie nie spotykało się murów, żadne twierdze czy zamki nie więziły wzroku. Z braku kamienia budowano z gliny i z cegieł suszonych na słońcu. Niskie domki, pobielane wapnem, rozweselone barwnym fryzem nad drzwiami, jaśniały po dąbrowach, wśród winnic, sadów, od czasu do czasu zbiegały się razem, by stworzyć wieś, najczęściej rozpraszały się po polach, nie dbając nawet o bliskość dróg, luźne, na ledwo widocznych nitkach wydeptanych ścieżek. Niezawodny spokój panował nad ziemią, na widok obcych ludzie podnosili się od pracy, osłaniali oczy dłonią i czas mógł sobie swobodnie płynąć ponad ich niespiesznym trudem. Wszystko tu się wydawało lżejsze niż gdzie indziej, oddech, krok, ważkość przedmiotów — praca musiała być mniej ciężka na tych polach, które już zaczynały szumieć zbożem, gdy w innych stronach Grecji była pora pierwszej runi.
Wzdłuż dróg biegły słupy z wizerunkami Hermesa, w gajach i lasach były świątyńki Afrodyty i Artemidy, przy każdym źródle kaplica albo pieczara Nimf; drzewa, stykając się koronami, podawały sobie wota rozwieszone po gałęziach. Ci, którzy przychodzili ze stron ledwo zabliźniających się po niedawnej wojnie, z westchnieniem brali w płuca powietrze ziemi, rzekłbyś, leżącej pod skrzydłem bożym.
Ten błogi spokój, który wydawał się łaskawym darem nieba, był w rzeczywistości zdobyty krwią i gwałtem.
U południowych granic Elidy leżała Olimpia, przedmiot odwiecznego sporu. Była niegdyś własnością Pisy, małego państewka ciągnącego się wąskim pasem wzdłuż dolnego biegu Alfejosu. Dopóki gaj olimpijski był świętym uroczyskiem paru gmin sąsiednich, niczyja zawiść nie sięgała w te ciche i skromne strony. Odbywały się tam obrzędy i ofiary po żniwach, czczono stare bóstwa: Ziemię, Kronosa, matkę Reję, ukrywającą swe dziecko w pieczarze górskiej. W pewne dni urządzano igrzyska, na których królowie Pisy rozsądzali zawodników i rozdawali nagrody. Ale z czasem igrzyska stały się głośne, świętość miejsca zaczęła wysyłać coraz dalsze promienie, stanęła pierwsza świątynia, Herajon, wzniesiona przez miasto Skillus.
Wywiązały się długie i kunsztowne zabiegi, król Pisy musiał oddać połowę swej władzy nad Olimpia królowi Elidy i obaj przewodniczyli igrzyskom. Pisy nie stać było na opór, za Elidą opowiedziała się Sparta. Wtedy właśnie utworzono owo święte przymierze, które ustanawiało pokój boży, czteroletni okres igrzysk, prawa dla zawodników. Wieczysty sojusz poręczyli trzej królowie: Elidy, Pisy i Sparty, orędzie wyryto na spiżowym dysku i złożono w Herajonie, pod opieką bogini. Jeszcze Arystoteles widział ów sędziwy krążek, gdzie spod śniedzi dawało się odczytać imię spartańskiego Likurga.
Przez parę wieków był spokój. Elida wprawdzie zdobywała coraz większą przewagę, ale po dawnemu dwaj sprzymierzeni królowie zasiadali nad olimpijskim stadionem. Wreszcie zabrakło królów. Oba państwa jednocześnie zmieniły ustrój, władza przeszła do oligarchii możnych rodów. Zarząd igrzysk powierzono dwom dostojnikom, zwanym hellanodikami. Byli to zawsze potomkowie starych szczepów, spadkobiercy legend i bohaterów, na czas świąt wdziewali purpurę królewską. Gasnąca Pisa miała w tym wszystkim już tylko znikomy udział, gromadziła się w niej gorycz i jakiś nierozważny poryw buntu doprowadził do wojny. Elida zgniotła Pisejczyków, ich prastara stolica, położona na wzgórzu o parę stadionów od Olimpii, poszła z dymem i powoli zaczęła niknąć w pamięci ludzkiej sama jej nazwa.
Nowe, rozszerzone państwo elidzkie osiadło wygodnie w dolinach trzech rzek: Penejosu, Ladonu i Alfejosu. Nie doznawało żadnych wstrząsów, nie mieszało się do cudzych spraw, po jego żyznych polach nie powiał nawet ów awanturniczy niepokój, który ze wszystkich stron Grecji wypędzał osadników na zakładanie zamorskich kolonii. Zdawało się, że historia tego kraju usnęła w cieniu oliwki olimpijskiej.
Ocknął ją dopiero głos wojny perskiej. Panująca oligarchia nie podjęła hasła obrony narodowej. Miała zamiar czekać, aby w ostatniej chwili przyłączyć się do zwycięzców, jak to było zwyczajem świątyń i rządów arystokratycznych. Obliczono tak trafnie, że oddziały elidzkie stanęły pod Platejami po skończonej bitwie. Zwycięscy Grecy zabierali się właśnie do ofiar i podziału łupów. Spóźnionych sprzymierzeńców wyśmiano, była to hańba w oczach całego świata. Wojsko elidzkie wróciło do domu z poczuciem wstydu i zdrady. Z tego nastroju skorzystała partia demokratyczna, opanowała wzburzone umysły, dokonano przewrotu. Po obaleniu oligarchii powstał związek gmin, urzędnicy byli z wyboru, o wszystkim stanowiła Rada Sześciuset, odbywały się zgromadzenia narodowe jak w Atenach.
Nie zmieniło to jednak życia kraju, który nie dał się ruszyć ze swego wiejskiego zacisza. Ludzie siedzieli po winnicach i polach, nie dbając o rządy, niewiele się troszcząc o swoją stolicę. Nabierała ona znaczenia dopiero w roku olimpiady, tu bowiem znajdował się zarząd igrzysk. I on uległ zmianie. Zamiast dwóch dziedzicznych hellanodików wybrano dziewięciu, po jednemu z każdego szczepu elidzkiego. Okres ich urzędowania trwał cztery lata i upływał w miesiąc po zakończeniu igrzysk.
W tym roku była to pierwsza olimpiada nowych hellanodików. Wybrano ich spośród obywateli, którym zamożność dawała swobodę i niezależność. Sprawy gimnastyki i zawodów nikomu nie były obce, oni zaś wyróżniali się większą od innych wiedzą. Mimo to nie ufano im do tego stopnia, by ich zostawić bez opieki doświadczenia i tradycji. Zatrzymano więc dwóch dawnych hellanodików, którzy mieli im pomagać swą radą. Nie posiadali żadnej władzy, nic nie rozstrzygali swą wolą, ale dla tych dwóch starców, którym życie upłynęło wśród igrzysk i którzy nie rozumieli świata poza stadionem, było dostateczną pociechą, że w swym nowym dostojeństwie „stróżów prawa" — nomophylakes — jak ich nazywano, mogą ocalić mądrość wieków w zamęcie młodego bezpamiętnego czasu.
III. Pora oliwy
Elida, stolica ziemi elidzkiej, leżała w głębi kraju, nad Penejosem. Rozrzucona na kształt wsi, ukrywała swe domki ceglane wśród ogrodów i gajów. W dzielnicach ściślej zabudowanych życie obracało się dokoła spraw związanych z gimnastyką. Służył jej handel i przemysł miasta. Przez otwarte drzwi widziało się rzemieślników wyrabiających dyski, oszczepy, haltery, rzemienie pięściarskie, skrobaczki. Sklepy z oliwą szły długim rzędem, którego koniec mieszał się ze sklepami garncarzy, ulica była zastawiona naczyniami na oliwę od małych aryballosów i bombyliosów do potężnych dwuusznych amfor mogących pomieścić zapas kilkomiesięczny. W pobliżu zazwyczaj przechadzali się lub siedzieli po ławkach starzy atleci, w oczekiwaniu zajęcia trenerów. Nawiązywali rozmowy z młodymi ludźmi, oszołamiając ich swą znajomością gatunku oliwy, sądem o sprzętach gimnastycznych.
Ale zawodnicy, którzy tego dnia przyszli, zastali domy zamknięte, ulice puste, nie było kogo spytać o drogę do gimnazjonu. Odnaleźli go sami, widząc olbrzymią przestrzeń obwiedzioną murem. Nie trafili jednak do bliższej bramy idącej od rzeki przez ulicę Milczenia i krążąc doszli do rynku. Tam znaleźli się nieoczekiwanie wśród podnieconego tłumu.
Cały rynek poruszał się w dziwnych szmerach i szeptach. W pewnej chwili wszystko ucichło i od zachodniej strony dał się słyszeć śpiew.
W tej części agory stała świątynia Sylena, a za nią niewielki budynek bez wszelkich ozdób, bez kolumn, pokryty płaskim dachem. W swym czworobocznym kształcie wyglądał jak kostka kamienna. Niskie drzwi z brązu, zielone od śniedzi, były zamknięte, a rygiel, który je zasuwał, owiązano sznurem w wielokrotny węzeł. Przed tymi właśnie opieczętowanymi drzwiami kolegium szesnastu kapłanek śpiewało:
Przybywaj, boże wiosny, Dionizosie! Wejdź do świątyni elejskiej! Charyty cię wiodą białoramienne, Słyszę tętent twoich racic, Czcigodny byku, czcigodny byku!
Pieśń powtarzała się wiele razy, coraz bardziej niecierpliwa, namiętna, już była nieomal krzykiem, gdy się urwała nagle. Tłum znieruchomiał, wszyscy wpatrzyli się w drzwi od kaplicy.
Kapłanki zdejmowały sznur, każda po kolei rozplątywała jeden supeł. Ostatnia odsunęła rygiel i trzy z nich weszły do środka. Na rynku cisza stała się głębsza i cięższa. Ale wkrótce trzy kobiety znów ukazały się na progu niosąc wielkie dzbany. Radość, która biła z ich twarzy, rozniosła się płomieniem. Zerwały się okrzyki, wielbiono Dionizosa.
Jeden z Elejczyków mówił do obcych przybyszy:
— To jest nasze święto dionizyjskie, Thyia. A to jest nasz cud wina. Corocznie w opieczętowanej świątyni trzy puste dzbany napełniają się winem. Euoe!
I pobiegł, aby na własne oczy oglądać dzbany urodzaju.
Zawodnicy z trudem dobrnęli do portyku, którym po drugiej stronie rynku otwierały się zabudowania gimnazjonu. Obok był dom hellanodików, sędziów i zarządców igrzysk. Młodzi ludzie tam weszli, po chwili zjawił się jeden z hellanodików i przy zachodzącym słońcu zapisywał ich imiona. Każdy podawał imię swoje i ojca, nazwę gminy, z której pochodził.
Jeden ze „stróżów prawa", siwy staruszek, przysłuchiwał się temu obrzędowi; co pewien czas wtrącał pytanie, ostrzegał, by mówić prawdę. Hellanodik, któremu zmrok sypał się na pismo, zaczynał się niecierpliwić. Ale tamten wciąż powtarzał:
— Pamiętajcie, że tylko czysta krew helleńska i nie splamione zbrodnią ręce dają prawo do świętych zawodów. Wasze imiona, wasz ród, wasze życie będzie jeszcze zbadane, wypytamy świadków, ludzi z waszych gmin, i kłamca stanie pod gniewem bogów.
Potem rozmieszczono ich w domach noclegowych należących do gimnazjonu. Nikt nie otrzymał więcej niż łóżko, wąskie i twarde, bez okrycia. W małej izdebce trudno się było obrócić, co oczywiście nie miało znaczenia: krótka noc była do spania, o siwym świcie już wszyscy byli na boisku.
Prawo olimpijskie wymagało, żeby przez ostatni miesiąc przed igrzyskami każdy, kto miał w nich brać udział, odbył ćwiczenia w Elidzie. Zazwyczaj jednak zjeżdżano wcześniej i za obola dziennie korzystano z doskonałych urządzeń gimnazjonu. Byli i tacy, którzy tu spędzali pełne dziesięć miesięcy przepisowego treningu, niezamożni na koszt swej gminy.
Ci „starsi" wyszli z domów noclegowych nadzy, co zaskoczyło nowoprzybyłych. Okazało się, że to nie obyczaj, lecz przezorność, nie było bowiem szatni jak w zwyczajnych gimnazjonach. Ten i ów zdjąwszy chiton przerzucał go z ręki do ręki nie wiedząc, co z nim począć. Kilku pobiegło z powrotem do swych izb, inni po prostu zostawiali zwinięte chitony pod murem na murawie.
„Starsi" przypatrywali się nowym badawczo. Nogi, ramiona, tułów były indywidualne jak fizjognomie, wolne jednak od maski, szczerze ukazywały właściwą treść człowieka, jego zamiary i możliwości. Każdy z przybyszów czuł na sobie sieć spojrzeń, które go mierzyły, opasywały, dotykały. Doznawało się niemal bólu w tym miejscu, gdzie czyjeś oko odkrywało fałdkę tłuszczu lub wątłość mięśnia. Niejednemu przyszło posłyszeć:
— Zdejmą ci tę miękką podściółkę tutaj, nie bój się. I pomiędzy ich nieufnością a rubaszną swobodą „starszych" zaczęły padać kładki: — Jak się nazywasz? — Skąd? — Co zamierzasz robić?
Chłopcy odpowiadali prędko i cicho i stali bez ruchu, ze spuszczonymi oczami, nie mogąc opanować lekkiego drżenia, ilekroć zbliżał się do nich obcy mężczyzna. Ale dorośli od razu się rozgadywali i hałasowali ponad wszelką potrzebę. Co drugi, jeśliby mu się wierzyło, miał za sobą niezwykłe przewagi po różnych igrzyskach świątecznych, był o krok od lauru pityjskiego, przez niegodziwość losu ominęło go zwycięstwo w Istmie lub Nemei. Co chwila mówili: „ta wasza Elida", i patrzyli na bieżnię spod zmrużonych powiek, jakby nawet stadion wydawał im się tu za krótki. Wszystko się kończyło tym zdumiewającym: „u nas w Koryncie", „u nas w Atenach", „u nas na Eginie", póki wreszcie nie przebrała się miara, gdy ktoś rzekł: „u nas w Opuncie".
— No, i cóż tam jest u was w Opuncie, powiedz, kochany — spokojnie zapytał Sodamos z Miletu.
Opuntyjczyk Efarmostos, krępy młodzieniec, trochę jakby wypchany mięśniami, ocknął się nagle w powszechnym milczeniu jak na pustyni. Poczerwieniał.
— W Opuncie — wyjąkał — gimnazjon jest w lesie.
— Na Artemidę, to bardzo rozsądne. Możecie tam sobie łapać zające.
Po śmiechu, który przeleciał nad nimi, hałaśliwy i krótki jak burza, wszyscy się obejrzeli. Te słowa rzucił ktoś obcy.
Nikt go nie znał. Nawet nocy nie spędził w gimnazjonie, przyszedł skądś rano, widać było jeszcze brudne kółka dokoła nóg, z których zdjął obuwie. Ale od razu wszyscy wiedzieli, co o nim sądzić.
To ten, który jest radością boiska, towarzyszem i przyjacielem wszystkich, to ten, który rozbraja hellanodików, zawsze jest świeży i gotów do wszystkich ćwiczeń i z każdej porażki wychodzi bogatszy o jakieś jutro, które uczyni go lepszym.
Prawdziwy zawodnik pięcioboju, miał ciało jak czyste ziarno, z którego odwiano słomę i plewy. W swych osiemnastu latach stał na granicy wdzięku i siły, niepewny jeszcze, dokąd go przydzielą: do chłopców czy mężczyzn. Nazywał się Sotion, pochodził z Tarentu, stryj wziął go na swój okręt, który onegdaj zatrzymał się w Patrai.
— Nie wiedziałem zupełnie, jak się tu idzie, do Elidy — rzekł i miało się ochotę wierzyć, że jakiś ptak pokazał mu drogę.
— Myślałem, że zastanę tu większe towarzystwo — jednym spojrzeniem przeliczył te trzydzieści par oczu, które go darzyły życzliwością.
— Trzeba ci tu było przyjść razem ze mną — odezwał się Sodamos.
On był tu najdłużej. Starszy brat, z którym wspólnie prowadzili handel, przywiózł go jesienią, przed okresem burz zimowych, i teraz żeglował gdzieś wzdłuż Afryki. Sodamos był przez pewien czas jedynym cudzoziemcem wśród samych Elejczyków. Deszcze rozmyły boiska, zdarzało mu się marzyć, że pije wino przy ognisku, na którym palą się suche drwa, rąbane w lecie.
— Byłem już bliski starości. Potem zjawili się ci Arkadyjczycy, od których nigdy nie słyszało się słowa.
Wskazał dwóch młodzieńców, którzy trzymali się z dala od innych.
— Czy może mi ktoś pożyczyć oliwy? — zapytał Sotion. — Zapomniałem wziąć ze sobą.
— Masz tu, weź — wołano ze wszystkich stron. Gdyby zechciał, mógłby się wykąpać w oliwie, którą mu podawano. Ateńczyk Grylos stał najbliżej i Sotion od niego przyjął mały aryballos, naczyńko gliniane kształtu kuli, o wąskim otworze, przez który gęsty płyn wyciekał zielonymi kroplami.
Nacierano całe ciało, od kostek u nóg po nasadę włosów. Zawodnicy pomagali sobie wzajemnie. Kilku miało niewolników albo starych atletów, którzy im służyli za trenerów. Zwano ich aleiptai, masażystami, i podziwiano umiejętność. Kto wyszedł z ich rąk, był cały jednolicie różowy, rzekłbyś, wykąpany w jutrzence. Chłopcy nie obywali się bez nich, mając w nich jednocześnie opiekę, a bogatego Ksenofonta z Koryntu otaczała świta służby. Spartanie patrzyli na to z lekceważeniem. Prawo odejmowało im wszelkich nauczycieli i pomocników. Przywykli, by liczyć tylko na siebie, z niezwykłą zręcznością nacierali się sami, niejeden wyglądał jakby porwany wirem tanecznym, z taką szybkością ciało obracało się, wyginało i odginało wśród klaszczących rąk i parskania.
Jeden z nich odrzuciwszy pusty aryballos podskoczył w górę.
— Chwała naszemu rodowi! — zawołał. — My pierwsi zaczęliśmy używać boskiej oliwy. My stworzyliśmy gimnastykę.
Sodamos spojrzał nań przez ramię:
— Nazywasz się Eutelidas i jeśliby ci odjąć nazwisko, nie ważyłbyś więcej niż twoje głupie słowa. Wszyscy się roześmiali. Eutelidas, urażony w swe
imię, które rzekomo dziedziczył po sławnym olimpijczyku, krzyknął:
— Masz wiecznie wagę i łokieć pod ręką, kupczyku.
Sodamos nie zaparł się swego kupiectwa.
— Jeśli cię piraci przywiozą kiedyś do Miletu, kupię cię za parę drachm.
Spartanin szukał odpowiedzi, ale tymczasem zaczęto nań zrzucać, co kto mógł: żarty, wyzwiska. Zagłuszyli go po prostu. Dopiero Grylos wrócił do początku:
— Co to znaczy: my? Chyba nie sądzisz, że Spartanie wymyślili gimnastykę?
— Nie, mówiłem, że Dorowie.
— To już lepiej, ale i to nieprawda. Czy znasz Homera?
Znów zaczęto się śmiać, bo kogóż o to można zapytać inaczej niż żartem? Eutelidas odpowiedział:
— Co tu Homer ma do rzeczy?
— Jak zawsze, bardzo wiele. Ale najpierw powiedz mi, czy sądzisz, że Homer był Doryjczykiem?
Ktoś się odezwał:
— Mógł nim być, bo powiadają, że pochodził z Argos. Podniósł się taki krzyk, jakby do kłótni wmieszały się wszystkie miasta, w których Homer miał się urodzić. Ale Grylos, młody, o pierwszym zaroście, zapanował nad zgiełkiem swą rozsądną powagą:
— Przecież w Homerze nie znajdziesz ani jednego dźwięku doryckiego. Jest tam nasza stara mowa jońska i trochę z narzecza Eolów.
Nie tylko Eutelidas, ale i twardy Beota, Pataikos z Tespiów, zrozumiał, o co chodzi. Homer pierwszy mówi o igrzyskach, zna wszystkie zawody, a że nie był Doryjczykiem... ach, to jasne jak dzień, na Dzeusa! to jasne, że Doryjczycy nie wymyślili gimnastyki! — Cudownie, Grylos, cudownie! — Dobrześ nas przekonał. — Nie idź na pięściarza. Szkoda, żeby ci kto łeb rozbił. — Tak, jakbyś nas wszystkich rzucił na łopatki! — Klepali go po plecach, mierzwili mu włosy, nasyceni rozkoszą zręcznego, przekonywającego wywodu, który z dwóch pytań i paru zdań wyleciał jak strzała bezszelestnie zawieszona w przestworzu.
Grylos podszedł do Eutelidasa:
— I to ci jeszcze powiem, że wy, Spartanie, nic nie znaczycie w gimnastyce. Sto lat temu byliście wszędzie na pierwszym miejscu, a teraz najmniejszy kraj ma więcej zwycięzców niż wasza wielka Sparta. Zatrzymaliście się w starych czasach i już się nigdy stamtąd nie ruszycie. Eforowie nie pozwalają wam uprawiać pięściarstwa ani pankrationu. Dlaczego? Bo wiedzą, że nic nie zrobicie, że każdy was pokona. Zostawili wam tylko zwyczajną bijatykę. Ty może coś jesteś wart, ale na pewno nie tyle, co twój przodek czy imiennik, ten piękny Eutelidas, który jedyny ze wszystkich chłopców zwyciężył w pentatlonie.
Grylos mówił to z niesłychaną namiętnością. Eutelidas pociemniał z gniewu.
— Nic nie znaczymy? Na Dioskurów! — krzyknął — przekonasz się o tym jeszcze. Dobrze robisz, że stajesz do hoplitodromów. Ćwicz się, ćwicz się w biegu z bronią, żebyś mógł szybko uciekać przed moją włócznią.
Blisko, twarz przy twarzy, jakby się mieli rzucić na siebie, wykrzykiwali groźby, których nikt nie rozumiał. Otoczył ich zamęt, wielu dało się porwać temu wybuchowi nienawiści. Jedni byli za Atenami, drudzy za Spartą. W swej szczupłej gromadce streszczali burzliwą rozmaitość greckiego świata, sto razy na dzień pokłóceni o rzeczy, które dzieliły ich przodków od wielu pokoleń, wyśmiewali swoje narzecza i obyczaje, odbierali sobie bogów i bohaterów, a w takiej jak ta chwili stawały do walki historie ich miast, nie załatwione zatargi i ponad ich uniesieniem dzwoniły miecze niedalekiej wojny.
Sotion stał z boku, z założonymi rękami. Pierwszy raz w życiu był w Helladzie i jeśli nie liczyć paru dni drogi z Patrai do Elidy mógł dzisiejszy ranek nazywać pierwszym dniem na starej ziemi. W poczuciu obcości oparł się o swe rodzinne miasto, które wyrosło przy nim nagle jak złuda pustynna.
W półkręgu pagórków Tarent rozwija wachlarz swych ulic zbiegających ku przystani. Wysunięty półwysep odcina ją od wielkiego morza, które wpływa tylko wąską cieśniną. Tysiące łodzi krąży po niej, ludzie wychylają się za burty i ciągną sieci pełne ryb. Gdzie indziej pale wbite w dno zatoki wskazują miejsca małży purpurowych. Przy groblach stoją okręty ze zwiniętymi żaglami, i Sotion, urodzony o rzut dyskiem od portu, widzi siebie, jak liczy ich maszty i po znakach na dziobie, po gryfach, ptakach, bóstwach, sfinksach odgaduje, z jakich krajów przyszły. A oto rzeczka Galesos, ciemna pośród żółtych pól. Na pierwszym jej zakręcie pod miastem stoi grobowiec Falantosa, założyciela Tarentu.
Sotion nigdy nie umiał pojąć tej historii, w której była i pierwsza wojna meseńska, i jakiś spisek, i że wszystko przepadło, bo Falantos nie włożył na głowę hełmu, co miało być umówionym znakiem, i ludzie rzucający się do świątyń i ołtarzy, by prosić o litość, i znów inni uciekający z kraju, i kobiety, które zawsze nazywano „dziewicami", mimo że miały dzieci — to wszystko gmatwało się w zmorę gwałtów i nieszczęść, i tylko jedna rzecz była jasna: okręt, który po straszliwej burzy, na wpół zgruchotany, wpływa do błogosławionej cieśniny, Falantos wyskakuje na brzeg i pocałunkiem bierze tę ziemię za swoją.
Falantos był z Heraklidów, cała jego drużyna to byli Spartanie, krew spartańska płynie w żyłach Sotiona. Ale ani jedna jej cząsteczka nie drgnęła, kiedy Grylos znieważał Eutelidasa. Obwarowany spokojem i obojętnością, stał w pobliżu tej kłótni niby żywy obraz Tarentu patrzącego spoza swojej cieśniny na burzę, która go nie może dosięgnąć. Wreszcie krzyknął im, jakby ze strażnicy lepszego świata:
— A długo tak będziecie hałasowali?
Pierwszy odskoczył Sodamos, jeszcze czerwony od sojuszu z Atenami. Powoli wszyscy się uspokoili, wrócili do nacierania, nawet Eutelidas schylił się po swój aryballos, w którym nie było już ani kropli. Każdy przeżuwał słowa, których nie zdążył wykrzyczeć. Najniespodziewaniej przerwał milczenie Timasarchos. Chłopiec pochodził ze sławnej rodziny muzyków egineckich i czystość jego głosu niewątpliwie przewyższała jego zdolności zapaśnicze. Nie mogąc brać udziału w zwadzie mężczyzn, pozostał w samym początku sprzeczki i teraz mówił ten ustęp Iliady, w którym poeta śpiewa igrzyska na mogile Patroklosa.
Wszystko się zatrzymało, ręce przestały biegać po ciele. Słuchano z przymkniętymi oczami, aby tym rychlej, tym wyraźniej ujrzeć równinę trojańską, zwalisko kamieni, które służyło za metę, wozy stające do wyścigów.
Pięciu bohaterów trzymało lejce: Antilochos, Diomedes, Menelaus, Eumelos, Merioneus, jakby pięć stron Grecji, szło do gonitwy: Mesenia, Argolida, Lakonia, Tesalia, Kreta, i kiedy tamci okryli się kurzawą, w duszach słuchających zatliła się modlitwa, każdy żądał zwycięstwa dla swego kraju, wierzył prawie, że da się jeszcze odwrócić wiersze płynące od kilku stuleci. Ale oto Eumelos wypadał z wozu, Menelaus powściągał konie wśród moczarów, słyszało się przejmujący krzyk Antilocha i wreszcie gniadozłociste ogiery Diomedesa buchnęły oparem zwycięskiego potu.
Potem szły walki na pięści, w których Epejos pokrwawił Euryala, i zapasy nie rozstrzygnięte między Ajaksem a Odyseuszem, i biegi, w których Antiloch przyszedł ostatni, i rzut dzidą, i strzał z łuku, i kula żelazna, którą Polypoites przerzucił przez całe pole.
Spod sędziwych słów odsłaniało się zawsze to samo igrzysko, walka zręczności, siły i woli, wspaniała duma podnosiła serca na myśl, że każdy ruch dzisiejszego boiska rozstrzygnął się i ustalił w mięśniach bohaterów, w złotej chwale mitu, w obliczu bogów. Krew szumiała heksametrami, Czas się odwrócił, opowiadanie Nestora o zawodach w Buprasion okryło rapsod niebem elejskim. Buprasion było niedaleko, o dzień drogi, wydawało się jeszcze bliższe, wszystko stało się bliskie, Troja osiadła na wzgórzu nad miastem, gimnazjon był obozem Greków, Penejos za jego murami płynął głosem Skamandru. Rozkoszny lęk nie pozwalał obejrzeć się za siebie, plecy drgały pod tchnieniem tajemniczej obecności: — może Achilles wzeszedł nagle z grobu leżącego u wejścia do gimnazjonu?
Ktoś rzeczywiście krzyknął w tyle. Był to Hysmon, jeden z hellanodików, który zaczynał dzień ćwiczeń.
IV. Na świętej bieżni
Zawodnicy przeszli do „świętej bieżni". Tak nazywano część gimnazjonu przeznaczoną do biegów, dysku, oszczepu i skoków. Miała kształt prostokąta. Ze wszystkich czterech boków rzędy platanów grały plamami cienia po słonecznym piasku. Miejsce startu wskazywała głęboka ryta kresa i taka sama biegła po przeciwnej stronie u mety między dwoma słupami drewnianymi. Dwie kresy zamykały długość stadionu, sześćset stóp według miary olimpijskiej oznaczonej niegdyś stopą Heraklesa.
Niewolnik przyniósł hellanodikowi długą rozwidloną rózgę. Hysmon wezwał nowoprzybyłych i kazał się im podzielić na chłopców i mężczyzn. Było trochę zamieszania, nie wszyscy bowiem mieli jednakowe pojęcie wieku. W wielu stronach rozróżniano, oprócz chłopców i mężczyzn, „bezbrodych", i Sotion do takich właśnie należał. Glaukos z Chios stał bezradny, gdyż na jego wyspie wiek zawodniczy dzielił się na pięć rodzajów. Ale w Olimpii liczyło się chłopców od piętnastu do osiemnastu lat, Sotiona więc przeznaczono do mężczyzn. Glaukosa do chłopców. Zresztą Hysmon kierował się raczej budową ciała, dojrzałością fizyczną niż datami, którymi nie opiekowała się żadna uchwytna chronologia.
Wybrano pierwszą czwórkę chłopców. Hysmon badał ich postawę na starcie. Nogi miały być zsunięte, prawa stopa o parę cali w tyle tak, żeby wielkim palcem dotykała podbicia lewej stopy, kolana lekko zgięte, tułów nieco pochylony ku przodowi.
— Głowę trzymać prosto, prawą rękę wyciągnąć jak do powitania.
Oczy hellanodika z dokładnością cyrkla mierzyły wszystkie te przegięcia i odchylenia, hamowana niecierpliwość ciężyła w kościach rosnącym znużeniem, człowiek starzał się w tym oczekiwaniu i nie miał nadziei, że kiedykolwiek dobiegnie do mety.
Na koniec okrzyk: ,,apite!" — goń! — rozerwał ciszę jak huk gromu.
Nie puszczono ich dalej nad kilka kroków. Przez czyjeś plecy przeleciał świst rózgi i całą czwórkę odwołano, z pełni biegu wracało się jak z szumiącego nurtu, w oszołomieniu, nikt nie wiedział, co zaszło.
Start był za szybki. Zanim nauczono się oddechem wyczuwać miejsce, skąd zaczynała się swoboda pędu, rozkaz hellanodika wezwał nowe pary. Kilka biegów doszło do skutku, ale Hysmon nie był zadowolony. Jednych zganił, że nie umieją trzymać prostej linii w biegu i zbaczając w prawo lub w lewo tracą parę zbędnych ruchów, u innych dostrzegł zbyt wydłużony krok przy starcie, dwóch czy trzech brakiem wytrwałości zdradziło swe zaniedbanie w ćwiczeniach.
Po sinych, trupio rozwartych ustach poznać było druzgocący wysiłek, ręce przytrzymywały serce. Biedny Timasarchos, który przez nieuwagę hellanodika odbył dwa biegi, jeden po drugim, po ostatnim skoku u mety zatoczył się, dobiegł jeszcze do muru, ale ogarnął go zamęt, dłonie zsunęły się po kamieniach i padł wymiotując. Sotion pomógł Melesiasowi, który był trenerem chłopca, przenieść go na murawę.
Hysmon wyznaczał czwórki mężczyzn i Sotion znalazł się w pierwszej. Próbowano diaulos: dobiegłszy do mety trzeba było wrócić w nowym biegu do miejsca startu. Ponad cierpliwość ludzką wydawało się żądanie, by u mety bieg swój pohamować, odwrócić się, przyjąć postawę jak u startu i ruszyć z powrotem. Jeden za wcześnie zwalniał, by nie przebiec mety, drugi odwracał się tak gwałtownie, że wpadał na towarzysza, wszyscy zaś byli zbyt podnieceni, żeby zachować należytą postawę.
„Starsi" uśmiechali się widząc, z jaką rozpaczą „nowi" znoszą surowość przepisów olimpijskich. Każdy z nich miał już za sobą podobną chwilę, gdy zdawało mu się, że nic nie wie, nic nie umie, że pierwszy raz w życiu stoi na boisku, i kiedy wreszcie wpadł w odrętwienie; nie słyszał rozkazów, świst rózgi zwiększał tylko popłoch.
Grylos wrócił ze swojej czwórki bez tchu, ale zachwycony.
— Na Atenę — szepnął — to jest dobra praca. U nas po wojnie nie ma porządnych gimnazjonów.
— A mówią, że w Atenach są najlepsi nauczyciele? — zapytał również szeptem Sodamos.
— Powiedz: byli. Wszyscy poszli na Eginę, tam płacą ciężkim złotem. O, widzisz Melesiasa, który masuje swego chłopca? Jeszcze rok temu był w Atenach.
Umilkli słysząc głos Hysmona. Hellanodik strofował któregoś z biegaczy. Mówił, że sama szybkość nie wystarcza, zwierzęta ją posiadają w wyższym stopniu, na pewno nikt nie sprosta nogom jelenia. Jeden tylko człowiek może uczynić z biegu dzieło sztuki. Powinien w każdym momencie wyglądać tak, żeby nagle przemieniony w kamień, objawił się w całym pięknie postawy, ruchu, twarzy wolnej od skurczu.
Do południa wypróbowano jeszcze parę rodzajów długiego biegu. Niewolnicy usunęli słupy u mety i ustawili pośrodku cokół kamienny, który miało się okrążać. Okrążeń było siedem i dwanaście. Chłopcy w tych biegach nie brali udziału, z mężczyzn kilku usprawiedliwiło się znużeniem.
W najdłuższym biegu wyróżnił się Ergoteles. Sodamos zdziwił się:
— Mówiłeś, że jesteś z Himery. Doprawdy, pierwszy raz widzę Sycylijczyka, który tak dobrze biega.
— Jestem obywatelem Himery od niedawna. Urodziłem się na Krecie.
— To widać od razu — rzekł Sodamos — na tej wyspie rodzą się najlepsi biegacze.
Inni jednak chcieli wiedzieć, co go wypędziło z kraju. Ergoteles mówił o tym niechętnie. Były tam jakieś zamieszki, walki stronnictw, podczas których zabito mu ojca, Filanora. Słuchano go ze współczuciem. To okrutny dzień, kiedy człowiek odrywa się od swojej ziemi, zostawia za sobą prochy swych ojców, opiekę swych bogów, cały świat rzeczy, których już nigdy nie podobna odzyskać. Oto on mówi: ,,Chciałbym zdobyć wieniec, żeby pocieszyć duszę mego biednego ojca", a wszyscy myślą: „Czy możliwe, aby dusza Filanora poniechała swój grób, przebrnęła morze i w nowym, nieznanym domu syna dotknęła owego wieńca? Czy wpuściłyby ją bóstwa Sycylii?" Milczą i mijają go wzrokiem, jakby poza jego plecami rozlegała się daleka, mglista pustka.
Ale on nie odgadywał ich myśli, widocznie te sprawy były w nim dawno rozstrzygnięte. Szczęśliwy, że tyle mu poświęcają uwagi, biorąc nawet ich ciszę za objaw uznania, wdał się w opowieść o swojej podróży, swoich planach. Miał zamiar po Olimpii objechać różne igrzyska miejscowe, spodziewał się, że w gimnazjonie i po drodze nawiąże znajomości, które mu zapewnią opiekę na obczyźnie. Odpowiedziano mu: „Oczywiście", „Niewątpliwie" — nikt nie mógł obfitszym słowem oderwać się od zadumy. Odkąd Ergoteles z Sycylijczyka zmienił się w Kreteńczyka, wszystko w nim wydawało się godne zastanowienia.
Cera bardziej smagła, niżby ją można przypisać południowemu słońcu, nos z lekka zadarty, osobliwa szczupłość członków, pomimo dobrych mięśni i przyzwoitego wzrostu, i wreszcie coś, czego się nie da określić, coś w oczach czy w uszach, coś tak nieuchwytnego, jakby nie należało do samej postaci, lecz drżało gdzieś w powietrzu, które ją otacza — nie można było z tego powziąć wyraźnego uczucia obcości, jedynie jakby lekki cień snuł się między nim a słuchającymi go towarzyszami. Kreteńczyk nazywał nogi: a k a r a, w zachwycie przed czymś pięknym wołał: droion! i wszyscy w milczeniu patrzyli na jego wąskie wargi, jakby w rozchyleniu obcego wyrazu otwierała się szczelina na coś nieznanego i tajemniczego.
Ta chwila mroku kryła w sobie rzeczywiście wielką noc zapomnianych czasów. Leżały w niej pałace, miasta, wieki pracy i potęgi, smukły, wąskobiodry, gibki szczep niewiadomego pochodzenia i języka szedł skądś po szczeblach cywilizacji, kamiennym, miedzianym i brązowym, budował i tworzył, oświecał cały archipelag egejski, żeglował po Morzu Śródziemnym aż do portów. Egiptu, miał swój dostatek i swoją sztukę, opowiadał swoją historię na cienkich glinianych tabliczkach, tańczył i śpiewał, i grał na harfie, gonił byki na arenie, urządzał igrzyska, sadził oliwkę i winną latorośl, słuchał królów, których godłem była lilia — aż nastał dzień zniszczenia, to wszystko runęło i zapadło się pod ziemię, jakby było tylko czarodziejską złudą.
Kreteńczyk Ergoteles, rodem z Knosos, stał na szczycie swego niepamiętnego dziedzictwa, całym swym kształtem, całą swą duszą stał wciąż na tym samym miejscu, gdzie był do niedawna dom jego ojca na wzgórzu, które swymi garbami wyrosło ponad zrównanym z ziemią pałacem królów jego szczepu. Ale ani on sam o tym nie wiedział, ani nie dojrzał go tam nikt z tych, którzy nań teraz patrzyli z taką uwagą. Rozproszyły ją słowa Sotiona:
— Gdyby Tarent leżał na wszystkich drogach, którymi chcesz iść, byłbyś zawsze gościem w moim domu.
Tymczasem biegi skończyły się, można było odejść na południowy posiłek.
Żaden swąd nie objaśniał kierunku, w którym miała znajdować się kuchnia. Nie było jej wcale. Pożywienie składało się z sera i owoców, garści oliwek, kromki chleba. Wino było wzbronione i przekupniów nie wpuszczano do gimnazjonu. Otrzymawszy od szafarza swe porcje, owinięte w liście figowe, zawodnicy wrócili na boisko. Sotion podrobił ser na małe okruchy i wydziobywał je palcami jak dziecko. Jadł najdłużej ze wszystkich, na sam koniec zostawił dwie suszone figi, z których po kolei odgryzał nieznaczne kęsy. Nie mając nigdy pełnych ust mógł gadać bez przerwy. Powtarzał mity wszystkich palestr i gimnazjonów o ludziach prześcigających konie, o łowcach chwytających jelenie.
— Feidipides przybiegł z Aten do Sparty w dwa dni — rzekł Eutelidas.
— I jeszcze miał czas rozmawiać z bogami po drodze — wtrącił Grylos.
— Jak to: rozmawiać z bogami? — zapytał Sotion.
— Rzeczywiście nie słyszałeś o tym?
— Ani słowa.
— Kiedy herold Feidipides biegł ze swoim poselstwem od wodzów ateńskich, zastąpił mu drogę Pan. Był taki, jak go przedstawiają: brodaty i kozłonogi. Feidipides przestraszył się, ale Pan pozdrowił go łagodnie i skarżył się, dlaczego to Ateńczycy go zaniedbują, chociaż on jest im tak przychylny i już im wiele dobrego zrobił, i jeszcze nieraz się przysłuży. Ci Arkadyjczycy, gdyby umieli mówić, powiedzieliby ci, że to prawda, bo to się zdarzyło w ich stronach, w górach Partenion, pod Tegeą.
Wszyscy spojrzeli na dwóch Arkadyjczyków, którzy siedzieli nieruchomo, jakby naprawdę nie rozumieli ludzkiej mowy. Grylos znów się zwrócił do Sotiona:
— Kiedy Feidipides opowiedział to w Atenach, zaraz zbudowano Panowi świątyńkę pod Górą Zamkową w skale i teraz corocznie składamy mu ofiary.
— Ileż to może być stadiów z Aten do Sparty? — zapytał Sodamos.
— Tysiąc sto sześćdziesiąt — odparł Eutelidas.
— No, to żeby to zrobić w dwa dni... dziś już trudno o takich biegaczy.
— A Euchidas? — zawołał nagle Pataikos.
— Prawda, Euchidas.— rzekł Grylos. — To wielki biegacz. Posłano go spod Platejów do Delf po nowy ogień (bo wiesz — mówił do Sotiona — u nas wtedy wszystkie ogniska były zanieczyszczone przez Persów i brało się nowy ogień ze świątyni delfickiej) — no, więc pobiegł i tego samego dnia wrócił.
— Ja znam tę drogę — odezwał się Efarmostos — będzie tysiąc stadiów razem w jedną i drugą stronę. I jaka droga! Same góry.
Rozmowa powoli słabła. Po biegu bolały biodra, silne słońce rozleniwiało, z daleka słyszało się pianie kogutów, co wzmagało poczucie gorąca. Plecy natrafiały na chłodny mur, przeciągały się ciała w odrętwieniu, senność zamykała usta w pół słowa, ciepły szept krwi wzburzonej ćwiczeniami mówił o metach pachnących gałązką dzikiej oliwki.
Ocknęli się na skrzypienie kół. Osioł ciągnął wózek, na którym stał brzuchaty pithos. Prowadził go chłop elejski spod Akrorei, który o świcie zeszedł ze swoich gór i teraz w samo południe przynosił świeżą wodę w swej szczelnej, glinianej beczce. Otoczono go wesołym krzykiem. Podniósł pokrywę naczynia i zaczerpnąwszy kubek podał pierwszemu Sodamosowi, którego znał najdłużej. Każdy z zawodników strącił wpierw parę kropel bogom, czyniąc to możliwie najzręczniej, aby zbyt wiele nie uronić.
Woda! Cudowna krew ziemi, bezbarwna i czysta, jak i c h o r, który płynie w żyłach bogów. Niedocieczoną tajemnicą spośród żwiru i kamieni bije źródło w rytmicznych uderzeniach serca. W nikłej fałdce olbrzymiego ciała Matki Ziemi żyje Najada, niby kropla rosy na szorstkiej korze dębu. Cały trud swego życia oddaje ten okruch boskości na nieprzerwane snucie płynnej przędzy — pajęczyca błogosławiona. Oto jest jej ciało, bogini przejrzystej, chłód jej dziewiczej urody, zapach jej leśnych włosów, smak jej warg wilgotnych, i zawarta w tym kubku wchodzi w człowieka żywa i nieśmiertelna, zawsze ta sama i zawsze jedna.
Wypiwszy do dna, każdy zatrzymał na chwilę oddech, jakby się bał spłoszyć bóstwo, które go przenikało.
Pora odpoczynku była skończona. Zjawił się fletnista, niewolnik, który na aulosie przygrywał do skoków, dysków i rzutów oszczepem. Starsi znali go i wołali po imieniu: Smilaks. Odpowiadał ruchem głowy, mały i cichy, jakby zagłuszony swym długim chitonem w wielkie żółte kwiaty. Przyniesiono halteres, ciężarki do skoków.
Przeważnie były nowe, z żelaza, kupione w Elidzie. Wyglądały jak czółenka lub ćwiartki jabłka, wydrążone w środku dla uchwytu. Były niewątpliwie zgrabne, celowe, doskonałe. Ale kilku posiadało stare — półokrągłe, sierpowate kawały kamienia. Od długiego używania środek wygładził się miękką wklęsłością, dłoń spoczywała w nim luźno, dałoby się niejedno powiedzieć o ich niewygodnym kształcie. Nikt by się jednak nie rozstał z taką pamiątką. Dziedziczyło się to po ojcach i dziadach, wierzyło się, że nie sam ich ciężar unosi ciało do skoku, lecz dusze przodków uskrzydlają je swą powietrzną obecnością. Jeśli nie każdy mógł się czymś takim pochwalić, stanęły temu na przeszkodzie wojny, pożary albo po prostu przodkowie zabrali te rzeczy do grobu czy też złożyli w świątyni na pamiątkę swych zwycięstw.
Sotion zaś z dumą pokazywał dwa obłe kawały ołowiu, które za każdym dotknięciem czerniły ręce:
— Miałem siedem lat, kiedy ojciec wyjął to ze skrzyni i dał mnie. Bardzo się przy tym spłakał. Bo przedtem służyły one starszemu bratu, który umarł.
I Sotion po raz drugi tego dnia wrócił do Tarentu. Oto szeroka droga zamiejska, z obu stron wysadzana grobowcami. Wśród nich wysoką płytą kamienną wznosi się stela, na której w płaskiej rzeźbie wyobrażono młodzieńca z dyskiem. Dysk wielkim białym kołem świeci tuż przy głowie i zdaje się, jakby uśmiechnięta twarz brata wyłaniała się z księżyca w pełni.
Nadszedł hellanodik, Smilaks przytknął do ust fletnię i wydobył z niej parę tonów pityjskiej melodii. Hysmon wywołał Sodamosa do zaczęcia skoków.
Silnie ująwszy haltery, Sodamos pobiegł kilku krótkimi, skaczącymi krokami i zatrzymał się na płycie kamiennej, b a t e r. Tu nagłym rozkołysaniem ramion podrzucił haltery na wysokość głowy, po czym gwałtownie opuścił je w dół, jednocześnie pochylając się całym ciałem tak, że ręce sięgały poniżej kolan. W następnym mgnieniu oka znów podrzucił haltery i wzbił się w powietrze, jakby porwany siłą ich ciężaru. Leciał wydłużonym łukiem, w kabłąk przegięty ponad porywem wyciągniętych ramion, które w ostatniej chwili błyskawicznie cofnął w tył, by jeszcze pchnąć się dalej, i spadał.
Długość skoku zaznaczono kresą na piasku. Hysmon ocenił ją na piętnaście stóp. Był to niezły początek, ale pokazało się, że nie ma w nim żadnej wróżby. Jeden po drugim szły same nieprawidłowe skoki. Ten potknął się przy lądowaniu, inny upadł, kilku skoczyło z rozstawionymi nogami i kresa Sodamosa wciąż pozostawała samotna. Wyrównał ją dopiero Sotion. Hellanodik po pewnym czasie kazał mu powtórzyć.
Nie osiągnął większej długości, ale nie o to chodziło, był on bowiem wzorem postawy, ruchów, lotu.
Kilkunastu chwil, które wypełnia swą pracą, nie podobna odróżnić od towarzyszącej im muzyki. Z pierwszym oddechem rozbiegu bierze jej rytm: zwarcie nóg na odskoczni, dwa półkola ramion rozkołysanych halterami, rozstanie z ziemią — wiążą się falą wielokształtną z dźwiękiem aulosu. Łuk skoku wzdyma się w lekką podłużną krzywiznę, ma się wrażenie, że ta niewidzialna linia jest struną, napiętą, uczepioną o jakiś punkt wyraźny, który wzywa i czaruje siła jego wytężonych oczu. Ostatnie odbicie się, pchnięcie w tył ramion odbywa się z taką rozwagą ruchów, jakby nie był zawieszony w powietrzu, jakby nie ulegał porywającemu pędowi, jakby na ten niewymierny okruch czasu znalazł tam w przestrzeni oparcie trwałe i pewne jak ziemia. A potem jest już tylko ciężarem, który spada. Wydaje się uśpiony, ma oczy zamknięte, pod cienkimi powiekami widać wypukłość rogówki, długie rzęsy rzucają cień na policzki. Skoczywszy odbija się lekko i następny krok powstrzymuje całą siłą naprężonych łydek, i jakby rzeczywiście budził się ze snu, rozkłada ramiona, płuca wspinają się głębokim oddechem.
Hellanodik oglądał go uważnie, aż zatrzymał się u ciemnych obwódek nad kostkami. Zawodnicy, którzy z gotowymi halterami czekali swojej kolei, przysunęli się bliżej. Nikt bowiem nigdy nie słyszał, żeby kierownik ćwiczeń, przyszły sędzia igrzysk, wyróżnił kogoś pochwałą. Rózgi i nagany utrzymywały wszystkich w doskonałej równości, raczej zależało na tym, by nikt nie dał się unieść nagłej i złudnej przewadze. Tymczasem Hysmon zwrócił się do Sotiona.
— Dziś przyszedłeś? Z daleka?
— Z Buprasion. Tam spałem w dzień, na noc wyszedłem.
Nic więcej, ale po grupie zawodników powiało westchnieniem. Oto były właściwe słowa. Wyrażały istotę rzeczy, należytą ocenę zdarzenia, gdzie nie szło o samą piękność skoku, lecz o nieświadomą, milczącą, skromną dzielność młodego ciała, które po długiej drodze odbyło dwa biegi w stadionie i całą świeżość bioder oddało jeszcze na trzykrotny poryw halterów. Każdy odczuł gorący uścisk radości i dumy, jakby Sotiona ujrzał na tarczy i jakby sam, własną dłonią, brzeg owej tarczy podnosił.
Już nie wrócono do skoków, hellanodik kazał przynieść dyski.
Rzuty odbywały się z miejsca zwanego b a l b i s, oznaczonego trzema kresami, jakby ktoś, rysując kwadrat, zostawił jeden bok otwarty. Była to szczupła przestrzeń, nie szersza nad dwie stopy. Przedniej kresy nie wolno było przekroczyć, nawet przydeptać palcami. Tu stał hellanodik i zanim przystąpiono do mierzenia długości rzutów, „nowi" mieli wykazać opanowanie postawy. Kilku zachowało się niezgrabnie, odsunięto ich na koniec, by ochłonęli z roztargnienia.
Tymczasem wywoływano ,,starszych". Jeden po drugim obsypywał dysk piaskiem dla łatwiejszego chwytu, wbiegał do balbis, czynił właściwe ruchy i obroty i wyprężony w swym ostatnim przegięciu leciał wzrokiem za świstem metalu. Rzuty oznaczano strzałami wbitymi w piasek. Skupiły się prawie wszystkie w jednym miejscu i pierzaste ich sterówki zdały się rosnąć grządką kłosów pośród pustej bieżni. Nikt nie mógł się pochwalić wyraźną przewagą.
„Nowym", którzy wreszcie weszli w grę, wiodło się jeszcze gorzej. Składali to na ciężar dysku. Był on według wagi olimpijskiej, cały z masywnego brązu, cięższy niż te, których używano gdzie indziej, w gimnazjonach i na igrzyskach. Sotion, który przywykł do kamiennego dysku, grubszego i o dłuższej średnicy, nie mógł sobie poradzić z tym śliskim, małym krążkiem. Nachmurzony, z rozwianymi włosami, po każdym rzucie otwierał usta jakby do okrzyku i znów przygryzał wargi, gdy niewolnik wbijał strzałę na upokarzającej odległości. Zapomniał, gdzie się znajduje, chwytał wolne dyski, które leżały na ziemi, biegł, rzucał, jakby był sam na boisku, w końcu rózga hellanodika przywołała go do przytomności. Skurczył się pod tą różową pręgą, która wytrysła na plecach, odskoczył i zaśmiał się strzelistym, wesołym śmiechem.
Ćwiczenia szły dalej. Hysmoin wytykał niedorzeczności w rozmachu ramion, prostował kierunek nóg, zmieniających się przy obrocie, pouczał, gdzie powinien się znaleźć środek ciężkości nachylonego ciała, tym, którzy się przypatrywali, objaśniał celowość wysiłku z ruchu mięśni naprężonych w momentach rzutu. U „starszych" raziły go wciąż te same, niepoprawne grzechy, jednego z aleiptesów skrzyczał i zagroził mu rózgą, jeśli nie usunie błędów swego ucznia.
W pewnej chwili dał rozkaz, by zebrać strzały z bieżni i ślady ich zasypać piaskiem. Drugi niewolnik pojawił się z pękiem oszczepów. Smilaks, który od południa dął bez przerwy na swoim aulosie, dostał kubek wina.
Oszczep był prostym kijem, grubości palca, nie przekraczającym wzrostu ludzkiego. Pośrodku przytwierdzało się rzemień ze zwisającą pętlą. Należało go uwiązać mocno, kilku ścisłymi owinięciami, żeby się nie zsunął po gładkim drążku. Włożywszy w pętlę dwa palce, wskazujący i średni, trzymano drzewce ponad ramieniem w gotowości do rzutu. Wywołany biegł w paru krótkich podskokach do balbis i cofniętym wstecz ramieniem, z pełnego rozmachu, puszczał oszczep.
Uszanowanie kresy nastręczało tu więcej trudności niż przy dysku, albowiem biegło się z głową nieco odwróconą, z oczyma utkwionymi w oszczep, który powinien był unieść się ponad pętlę tak, aby tworzył słaby kąt do linii poziomu; to położenie zapewniało dalekość rzutu.
Uwaga wszystkich skupiała się na dwóch wiecznie milczących Arkadyjczykach. Z oszczepem w ręku przeobrażali się od razu w ludzi gór i łowów. Kłopot z kresą dla nich nie istniał, albowiem nie używali podbiegu. W postawie wyprostowanej, z łokciem prawej ręki zgiętym w doskonały kąt prosty, ważyli przez mgnienie oka oszczep chwiejący się na pętli i ciskali krótkim ruchem, jakby szło o dosięgnięcie zwierza z zasadzki. Lewa ręka, którą każdy zawodnik gwałtownie w tył odrzucał, trwała u nich bez ruchu, spętała ją odwieczna dziedziczna czujność, żeby nagłą nieostrożnością nie obudzić gałązek w zaroślach. Ich oszczepy osiągały niemal trzecią część stadionu.
Sodamos, który z nimi spędził długie miesiące i codziennie patrzył na tę doskonałość, za każdym razem wydawał okrzyk podziwu:
— Na Heraklesa, choćbyś całe życie się uczył, nigdy im nie dorównasz.
— Tak — rzekł Efarmostos — ale samym oszczepem nie można się popisywać w Olimpii, a oni, zdaje się, nic więcej nie potrafią.
— Kto wie. Są nieźli w biegu, skok na pewno poprawią. Z tym już można przecisnąć się do pentatlonu. Nadbiegł Eutelidas.
— Nie mogę się przyzwyczaić do tutejszych oszczepów. U nas w Sparcie oszczep ma ostry grot i rzuca go się do celu. Na słupie wisi tarcza z wymalowanym okiem. Zdarzało mi się trafić w samo oko, na czterdzieści i więcej stóp.
Na Atenę — szepnął Grylos do Sotiona — i powiadają, że Spartanie nigdy nie kłamią.
Dzień jak jabłko podzielony na pięć części miał jeszcze w swym ostatnim odcinku między wydłużonymi cieniami a zmierzchem kęs najsłodszy — zapasy. Myśl o tym zdolna była podtrzymać wśród zniechęcenia daremnych rzutów, nieumiejętnych skoków, porażek u kresu dysku czy oszczepu. Ciała, przejęte najbardziej dominującą nieufnością, odświeżały się w pragnieniu walki. Co za rozkosz wydobyć się nareszcie z natłoku jednakowych i miernych wysiłków i odżyć, na nowo stać się sobą w uścisku przeciwnika! Oto byłeś chwilą, po której żaden ślad nie zostawał, wśród setek ruchów, takich samych jak twoje, przepadałeś, rozwiewałeś się szybciej niż mgła między grotem oszczepu a jego nikłym świstem, a teraz będziesz istniał całą swą bryłą, obcy człowiek pozna ciężar twej obecności i uszanuje cię najżywszą uwagą.
Skoro kazano im przejść do Tetragonu, uczynił się ścisk przy drzwiach, które wychodziły ze „świętej bieżni".
W obramieniu niskiego muru zamykał się płowy kwadrat piasku. Ta część gimnazjonu, odwrócona ku zachodowi, była pełna słońca. „Starsi" od razu rzucili się na ziemię i zaczęli tarzać się w piasku. Reszta poszła za nimi, podniósł się zgiełk, śmiech, tuman kurzu wzbił się nad kłębowiskiem ciał. Drobny pył przylegał do naoliwionych członków, wyłaniały się postaci cudaczne, nagość znikała pod szarym brudem. Hellanodik końcem rózgi wskazywał miejsca, których jeszcze nie obsypano piaskiem, zwłaszcza na karku i na ramionach. Szło o to, aby suche ciała uczynić łatwiejszymi do chwytów.
Wreszcie wywołano pierwszą parę. Nachylili się ku sobie z ukosa, wyciągnęli ramiona i prawie jednocześnie chwycili się w uścisk zapaśniczy. Hysmon krzyknął, nie zrozumieli, dopiero rózga ich rozdzieliła. Od razu świat spełzł.
Hellanodik chciał poznać, jaką siłą, wyrobieniem mięśni i umiejętnością rozporządzają nowi zawodnicy. Nie dopuszczał więc do prawdziwej walki, lecz przechodził po kolei wszystkie chwyty, z których składała się tradycja zapaśnicza odziedziczona po bogach i bohaterach. Klechdy gimnazjonów podawały przepisy, jakich Atena uczyła pierwszych ludzi, mówiły o sposobach, jakimi uświetniło się zwycięstwo Heraklesa nad Antajosem, Tezeusza nad Kerkyonem, Peleusa nad srebrnonogą Atalantą, to były rzeczy wiecznie żywe, rozważało się je niby wczoraj rozegraną walkę, rzeźbiarze pokazywali w metopach świątyń, garncarze malowali na dzbankach i czarach, wrosły one w zwroty techniczne, którymi określano chwyty.
Hysmon co chwila rzucał rozkaz w dwóch, trzech słowach. Wypowiadane w narzeczu elejskim, nie zawsze i nie wszystkim były zrozumiałe, pojmowało się je najczęściej w tym ostatecznym natchnieniu, które zdawało się wynikać z owej trwożnej pustki za plecami, falującej szelestem rózgi. Przeciwnicy wpadali na siebie i znów się rozstępowali, chwytali się za ramiona, za karki, za biodra, były to oderwane ruchy, niby żywe obrazy do zwrotów technicznych. Rzecz wyglądała raczej na lekcję języka niż na ćwiczenie zapaśnicze.
Wciąż wracali do zasadniczej postawy. Stopy głęboko wpierali w piasek, kurcząc palce, jakby chcieli ziemię pochwycić, całym tułowiem osiadali ciężko na rozstawionych nogach, plecy i barki wyginały się łukiem, kark chował się między łopatki. Kolana drgające w hamowanym wysiłku, natężone spojrzenia oczu, gotowość rąk wyciągniętych przed siebie tworzyły milczący dramat walki, która ich omijała. Hysmon uważnie oglądał mięśnie ud i łydek, ścięgna kolan. Mały Glaukos zachwiał się od razu, ledwo Timasarchos chwycił go w przegubie. Hellanodik odwołał go i Ksenofontowi kazał powtórzyć ten sam chwyt. Chłopiec był już nim widocznie nasycony, każdy ruch obliczył zawczasu, bo wprost z postawy zasadniczej wyszedł do ataku. Wpił się obu dłońmi w przedramię, którego tamten nie zdołał cofnąć, i odwrócił się błyskawicznie, by go sobie zarzucić na plecy. Ale Timasarchos lewą rękę, którą miał wolną, wsunął mu pod pachę, obaj zakręcili się młynkiem i upadli na ziemię.
Hellanodik oddał rózgę niewolnikowi i usiadł na ławce pod murem. „Starsi" powitali to wesołym hałasem. Sotion, przysłoniwszy oczy od słońca, które oblewało go szkarłatem, stał na środku boiska, nie rozumiejąc okrzyków. Eutelidas skoczył nań jak żbik i zaczęli się zmagać. Ze wszystkich stron słyszało się nawoływania, każdy wzywał upatrzonego przeciwnika. Ćwiczenia skończyły się, była chwila wolnych zapasów.
Tetragon zawrzał walką. Kilkanaście par splatało się i rozwierało, odskakiwano od siebie, plątano się wśród obcych i zdarzało się, że ktoś walczył dalej z innym, zgubiwszy swą parę. Nieraz było to rzeczą podstępu, jeden drugiemu wykradał po prostu współzawodnika, uścisk zapaśniczy zaspokajał tęsknotę, na którą złożyły się nieme chwile podziwu, radości, wzruszenia, tysiąc niewyjaśnionych pobudek, tysiąc błysków, jakimi ten jeden kształt upatrzony zapełnił dzień ćwiczeń.
Nie przestrzegano zasad tzw. prostej walki, która trwała tylko do chwili upadku, lecz przewracano się po ziemi i następowały momenty, kiedy boisko kłębiło się ciałami wśród zduszonych oddechów. Niekiedy uderzył nagle krótki śmiech — niby ptak, skrzydlata młodość wyrywała się z zachwyconych mięśni.
Dwaj „stróże prawa", których wejścia nikt nie zauważył, stali u furtki. Wsparci na długich laskach, siwowłosi i biali, w swym zupełnym bezruchu byli podobni do. rzeźb nagrobnych. Nie pamiętając nazwisk, nie rozpoznając rysów tych młodych twarzy, które z walczącego tłumu raz wraz wychylały się na kształt słońc uznojonych, odnajdywali w nich dawne olimpiady, wspaniałe czterolecia pięły się wyżej i wyżej i urywały się na zawrotnej przełęczy ich własnej młodości. Wtedy głębokim westchnieniem brali w płuca ostry opar potu, który miał dla nich smak bardziej orzeźwiający niż powietrze morza.
Hysmon spojrzał na niebo, które już gasło po wieczornej pożodze, i klasnął w dłonie. Boisko zakotłowało, z kurzawy piasku wytrysły kształty ludzkie, niby w dzień stworzenia świata.
Wszyscy zbiegli się do studni położonej po drugiej stronie Tetragonu, w osobnym dziedzińcu. Skrobaczką, płaskim, wydłużonym, tępym sierpem zdejmowano warstwy piasku, którym nasiąknęła naoliwiona skóra. Pataikos nieustannie czerpał wodę, przechylając się całym ciałem poza cembrowinę. Pełne wiadra szły z rąk do rąk, oblewano się wzajemnie, co chwila chłodny strumień jasnym chlustem uderzał o czyjeś piersi, plecy. Zmywano się gąbkami, niektórzy używali nitronu, soli ługowej. Trenerzy wycierali swych chłopców grubymi ręcznikami, inni wprost spod wody biegli osuszyć się samym powietrzem.
Powoli studnia opustoszała, zawodnicy poszli po wieczorny posiłek. Zostały po nich kałuże rozlanej wody i w ciemniejącej nocy pod gwiazdami snuło się kilka starych kobiet zbierających z ziemi tłusty brud, mieszaninę kurzu, oliwy i potu, z której przyrządzano maść wzmacniającą kości wątłych dzieci. Wreszcie i one znikły, niewolnicy zamknęli bramy, jedną od ulicy Milczenia, drugą od rynku, obok mogiły cenotafu Achillesa.
V. Kosmos
Gimnazjom coraz bardziej się zaludniał. Co dzień widziało się kilku lub kilkunastu młodych ludzi, którzy wychodzili z hellanodikajonu, mijali boiska i znikali w zabudowaniach mieszkalnych. Starano się odgadnąć, z jakiego są kraju, bliżsi rzucali im wprost pytania, a ich odpowiedzi określały się coraz innymi granicami, polatywały nazwy znanych miast i czasem układały się wzdłuż drogi, którą przejechał spondofor, zapadłe gminy odzywały się głucho, na pewne dźwięki powstawał w głowach zamęt, róża wiatrów wirowała, w żadnej stronie świata nie znajdując oparcia, dalekie zaś kolonie ogłaszały się z dumnym chełstem fal bijących o wybrzeża mitów.
Każdy śpieszył złożyć swoje rzeczy, by jak najrychlej znaleźć się na boisku. Ludzie z Akarnanii, Etolii, Epiru zawsze zapominali zdjąć buty podróżne, które na piasku wyciskały ciężkie ślady rzędami dołków od gwoździ. Innym znów trudno się było rozstać z chitonem, a kiedy go wreszcie zrzucili, zatrzymywali przepaskę osłaniającą biodra.
Poznawano w nich ludzi z kresów, gdzie obyczaj grecki mieszał się z przesądem barbarzyńskim. Najwięcej oporni byli Jończycy z Azji Mniejszej, sąsiedzi Wschodu. Hellanodikowie wzruszali na to ramionami. Zupełna nagość obowiązywała dopiero w Olimpii. W piętnastej olimpiadzie, półtrzecia wieku temu, Orsippos zgubił w biegu przepaskę i nagi wziął wieniec. Co wynikło z przypadku, stało się prawem.
Ale towarzysze byli mniej pobłażliwi od hellanodików. Zwłaszcza Spartanie i inni Dorowie, którzy w odwiecznym dziedzictwie pozbyli się wszelkiej nieśmiałości, wyśmiewali wstydliwych. Przezywali ich Persami. Paru chłopców, bliskich płaczu, utknęło w dziecinnym uporze. Przestano się nimi zajmować i nikt nie zauważył, kiedy znikła ostatnia przepaska.
Nieraz jakąś osobliwością przybysze zakłócali porządek ćwiczeń. Niewolnik Murzyn, który towarzyszył pewnemu zawodnikowi z Kyrene, wywołał zbiegowisko. Zabroniono mu pokazywać się w gimnazjonie, po całych więc dniach przesiadywał w pokoju swego pana i śpiewał. Nie był to właściwie śpiew, bo bał się podnieść głos, nucił przez zaciśnięte wargi i w chwilach ciszy dolatywało przejmujące brzęczenie, jakby jakiś wielki owad tłukł się w uwięzi. Po tygodniu Kyrenejczyk przeniósł się do miasta.
Nazywał się Telesikrates. Zapisał się do biegu w zbroi, jakby na złość naturze, która jego krępą postać i rozłożyste barki wyraźnie przeznaczyła do zapasów. Z tego, co mówił, wynikało, że kierował się nie warunkami fizycznymi, ale dziejami swego rodu. Jeden z jego przodków, Aleksidamas, zdobył w biegu rękę księżniczki libijskiej.
— Było to w mieście Irasa — opowiadał. — Król Antajos urządził biegi i zwycięzcy przyrzekł swą córkę. Dziewczyna była metą. W stroju weselnym, z wieńcem na głowie, stała w otwartym polu, w odległości dwóch stadionów. Do biegu stanęło ze dwudziestu młodych ludzi, wszystko z dobrych rodzin, przyjaciele króla. Mój pradziad zwyciężył. Wyprzedził wszystkich o parę kroków, chwycił dziewczynę za ramię, jakby to był słup mety, i okręcił się z nią w koło. Na Ammona!
Sotion wyciągał z niego coraz nowe szczegóły, które wszystkich rozweselały. Był nieporównany w powadze i ciekawości, na każde słowo miał swoje: „Na Dzeusa" — ,,Niesłychane! zdumiewające!", trzepał Kyrenejczyka po plecach, a kiedy ten już się wyczerpał i chyłkiem rozcierał poczerwieniałą łopatkę, rzekł:
— Wstydź się. Któż swojej prababce każe tańczyć?!
— Mówisz: prababka, ale wtedy była to najpiękniejsza dziewczyna w całej Libii.
— W Libii? Czemużeś tego od razu nie powiedział. Telesikrates stał osłupiały wobec takiej niegodziwości.
— Wyśmiewają się ze mnie — powiedział wieczorem swemu Murzynowi.
— Bo pewnie nie wiedzą, jaki bogaty jest twój ojciec.
Nazajutrz Telesikrates był pierwszy na boisku i ledwo zawodnicy się zebrali, zaczął opowiadać, ile stary Karneades ma pola, sadów, winnic, bydła, niewolników, okrętów. Gdy przyszło do spichlerzy, Sotion krzyknął:
— Na Heraklesa! zatrzymaj się, bo nas zasypiesz i udusisz!
Jeden Sodamos pilnie wszystkiego wysłuchał myśląc, że da się z tego skorzystać w swoim czasie. Zaczęto mówić o czym innym i znów Kyrenejczyk został pod progiem ich wesołego życia, już niemal zawstydzony swoją złotą skrobaczką. Ale do południa miał parę dobrych biegów, po przerwie próbował się w pięściarstwie, zapamiętano kilka jego uderzeń i zanim dzień minął, okazało się, że bez pomocy prababki i bez dostatków ojca można coś znaczyć na tym świecie.
Był to jednak czas najżywszego ruchu, wczorajszy dzień znikał bez śladu w natłoku nowych ludzi. Taki np. Gerenos mógł w swym cieniu schować tuzin Telesikratesów.
Odkryto go po śladach na piasku. Przyszedł któregoś dnia przed świtem, wcisnął się jakąś boczną furtką, którą może przez nieuwagę wytrącił z zawiasów, i przewędrował wszystkie boiska, zanim trafił do hellanodikajonu. Sotion, który w jakiś czas potem wybiegł z domu mieszkalnego, spostrzegł wielkie stopy głęboko odciśnięte w ziemi. Był szary, mgławy ranek, pod zachmurzonym niebem trwała cisza, gimnazjon nie odzywał się żadnym głosem. Tarentyjczyk okręcił się parę razy wokoło: nie było żywej duszy. Opadł go strach, dziecinny lęk, który chwyta za gardło i pęta nogi. Z tych śladów, które nie należały do żadnego z zawodników, które, jak mu się zdawało, nie mogły należeć do żadnego człowieka, szedł powiew groźnej obecności. „Herakles" — nie mógł opanować tej myśli i aż przymknął oczy, takim krzykiem szalony domysł rozdarł jego mózg.
— Trzeba mnie było widzieć, trzeba mnie było widzieć — opowiadał zanosząc się od śmiechu — jak ja tam stałem, na nogach z ołowiu czy gliny, nad tym śladem jak nad przepaścią. Mówię wam: nad przepaścią. Bo to mi się w oczach rozrastało, przysiągłbym, że tylko dwie stopy leżały na całym stadionie.
Ostatecznie wybawił go Sodamos, który swym kupieckim okiem od razu poznał, że ślady są może odrobinę większe od stopy mierniczej.
— A u nas — rzekł Filon z Tyras, znad ujścia Bohu — pokazują ślad stopy Heraklesa na łokieć długi. Sodamos uniósł głowę ruchem przeczenia:
— To bajka. Herakles był zwykłego wzrostu. Nie można wierzyć wszystkiemu, co o nim opowiadają w każdym kącie świata. W Olimpii, a nie w żadnym Tyras, wymierzył on stadion własną stopą i każdy może się przekonać, że była mało co większa od mojej czy twojej.
— Ale nikt z nas nie wykonałby ani jednej jego pracy — wzruszył ramionami Filon.
— Bo nikt z nas nie jest synem bożym, za nikim nie stoi Atena i nikt z nas nie ma jego wspaniałej duszy. Herakles był silny, ponad wszelkie wyobrażenia silny, Milon z Krotony był dzieckiem wobec niego, ale sama siła nie wystarcza. To była dusza bez trwogi. On umiał na wszystko się odważyć, on wiedział, że zrobi to, do czego się weźmie. On był cierpliwy i wytrwały, mógł iść na koniec świata nie myśląc, ani gdzie będzie spał, ani co jadł. Kto potrafi znieść tyle dni samotności, ile on zniósł, i to w górach, w pustyniach, w dzikich stronach, gdzie każdy był jego wrogiem? On nigdy nie myślał o niebezpieczeństwie ani o sile lwa czy wielkoluda, z którym walczył, myślał tylko o samej walce i że ją trzeba podjąć, i że trzeba zwyciężyć.
Sodamos nigdy jeszcze nie mówił w ten sposób. Ponad ciemnym zarostem policzki zapłonęły rumieńcem, jakby ogień wewnętrzny, dusza płomienna i namiętna, której się w nim nie domyślano, wyjrzała nagle ze swego bezpiecznego zamknięcia. Towarzysze mieli niejasne uczucie onieśmielenia, nikt nie wiedział, co znaczy ten wybuch: czyli skra boża zatliła się w nim na chwilę nieoczekiwanej ekstazy i oświetliła mu rzeczy, dokoła których błądzą ludzkie domysły, czy bolesna szczerość wydobyła na jaw jakieś głębokie doświadczenie, jakiś rozruch pragnień i niemocy? Mimowolnie zdjęli z niego-swoje spojrzenia pozwalając mu ostygnąć. Dopiero po długiej chwili odezwał się Grylos:
— Ale ta stopa jest większa od olimpijskiej. Jego słowa wpadły w puste milczenie. Zabrano się do oliwy, gdy nagle wszedł człowiek, który ich zaprzątał od świtu.
Nikogo nie zawiódł. Najwyższego z zawodników, Eurymenesa ze Samos, przewyższał o głowę. Wszyscy wydawali się drobnymi przy jego udach, piersiach, barkach. Wyglądał trochę dziko, porosły czarnym włosem, z gęstą czarną brodą i szerokimi łukami nastrzępionych brwi. Po krótko strzyżonych włosach poznano zapaśnika. Pierwszy zaczepił go Grylos:
— Na Dzeusa! mógłbyś sobie opalić te włosy na ciele. Gerenos spojrzał na Grylosa z takim wyrazem oczu, że nie wiadomo było, czy się dziwi, czy jest strapiony. Wreszcie spoza brody wyszło parę zgrzytliwych dźwięków, które dopiero po chwili zrozumiano:
— To nie należy do przepisów.
— Być pięknym należy do przepisów starszych niż Olimpia, kosmaczu.
Daremnie olbrzym szukał czyjejś pomocy. Nawet chłopców ośmielił swym niezaradnym milczeniem. Glaukos widząc dwie białe nitki na skroni, zawołał:
— Czemuś tak późno przyszedł, dziaduniu? A Grylos:
— Wybrał się jeszcze w roku Maratonu, ale miał daleką drogę, nie zdążył.
Rzeczywiście, pochodził z Naukratis, znad ujścia Nilu, i stał pośród tego śmiechu z pochyloną głową, z czołem w głębokich zmarszczkach, jakby czuł się winny tej olbrzymiej odległości. Wreszcie Sotion odciągnął go w inną stronę, dobry Sotion, chociaż i on nazywał go ,,przodkiem".
Nie pamiętano tak licznego zjazdu. Jakby wszystkie gimnazjony otwarły się na kształt śluz, ogromny strumień młodości pędził na Elidę. W zabudowaniach mieszkalnych zabrakło miejsca, wynajmowano domy w mieście, które niesłychanie zdrożały. Wielu nocowało pod namiotami. Hellanodikowie zdwoili surowość wymagań, tylko najtęższe mięśnie i najbardziej opanowana zręczność mogły się utrzymać na boiskach. Wykluczeni nie mieli odwagi wrócić do domu, snuli się wciąż jeszcze, wymachiwali halterami w jakimś kącie pod murem, podnosili dyski, odmierzali rzut oszczepu, pomagali innym przy obsypywaniu się piaskiem lub zmywaniu wieczornym, szczęśliwi, gdy ktoś krzyknął ich imiona, których hellanodikowie już nie wywoływali. Zazwyczaj niedługo cieszyli się tym życiem cieni, rosnący ścisk wypychał ich za mury.
Już cały gimnazjon jest w ruchu.
Od rzeki, ulicą Milczenia, pod świątynią Artemidy Filomeiraks, bogini ,,kochającej chłopców", idzie szereg zapaśników. Niosą na głowach hydrie z wodą. Z dziedzińca gimnazjonu skręcają w prawo i wchodzą w obszerny prostokąt obwiedziony murem. Ich towarzysze już pracują. Rozsypani w różne strony burzą kilofami ziemię, wybierają kamyki i rzucają je w kąt boiska. Skopany grunt polewają wodą, póki nie zmieni się w gęste błoto, w którym nogi grzęzną powyżej kostek. Osłabia ono siłę upadku, ale ukrywa zasadzki dla ślizgających się stóp — i ciała w nim wytarzane stają się nieuchwytne.
To jest Maltho, czyli Miękkie Pole, dzielnica pankrationu.
Pankration łączy zapasy z pięściarstwem. Dozwolone są wszelkie chwyty i ciosy, prawie nie ma części ciała bezpiecznej od uderzeń i kopnięć, duszenie, wykręcanie palców u rąk i nóg przyjęło słownictwo techniczne w wyrazach pokrytych sędziwością prastarego obyczaju.
Jest to walka prawdziwie męska, walka ciał i dusz dojrzałych. Nikt nie odważyłby się przyjść na Miękkie Pole z wątpliwościami lat, muskulatury lub wyszkolenia. Aipytos, który prowadzi ćwiczenia, prawie nie podnosi głosu: jeśli przerywa walkę, czyni to najczęściej, żeby udzielić jakiejś wskazówki, albo temu, kto jest w położeniu beznadziejnym, poddać sposób obrony, którego ów nie dostrzega.
Ale dzisiaj dwóch wypędził z gimnazjonu: jednego Elejczyka, drugiego, zdaje się, z Argos. Nic im nie podobna było zarzucić, każdemu wolno o tym myśleć, co chce. Może dostrzegł w nich jakiś rys niepohamowania? usta zaciśnięte, wilgotną mgłę w oczach po nieoczekiwanym ciosie? Możesz mu zaufać, że cię uwolnił od niebezpiecznego przeciwnika. Taki potrafi cię kopnąć w słabiznę, wepchnie ci palce do ust, do nosa, wydłubie oko. Dostanie chłostę w Olimpii? Marna pociecha, kiedy wielkie święto tak sromotnie się skończy.
Za murem Miękkiego Pola hałasują pięściarze. Ciała krępe, osadziste, silne, o muskulaturze idącej wypukłym reliefem, masywne czaszki — jakby ludzie z innej rasy.
Nakładają rzemienie. Są to cienkie, wąskie paski z byczej skóry, niewyprawianej, tylko przepojonej tłuszczem. Mają po dziesięć stóp długości. Najpierw związuje się pętlę i wkłada w nią dłoń zostawiając kciuk wolny. Potem okręca się rzemieniem każdy palec z osobna i wszystkie cztery palce razem, ale tak, żeby stawy mogły się zginać i zaciskać w pięść. Wreszcie rzemień idzie wierzchem dłoni, wielokrotnie zwija się dokoła przegubu i w połowie przedramienia kończy się, wsunięty pod ciasno umocowane zwoje.
Oto już lewa ręka gotowa, z prawą trudniej samemu sobie poradzić. — Przytrzymaj mi rzemień. — Na Dzeusa! znów mi się wymknął. — Chwyć go zębami. — Owiń mi tylko mały palec. — Chłopcy z pomocą swych aleiptesów już mają wszystko w porządku, ten i ów włożył nawet czapkę ochronną ze skóry wyścielonej suknem, z nausznikami, które czynią go głuchym. Agesidamos, niecierpliwy jak iskra, biegnie w kąt boiska, gdzie u konaru drzewa wisi k o r y k o s.
Wór, zszyty ze skóry świni, wypełniony piaskiem, zachował kształt zwierzęcia z wyciągniętymi sztywno łapami. Agesidamos sroży się na nim próbując celności oka i siły swych pięści, a ten przyjmuje ciosy głuchym echem i wolnym, smutnym kołysaniem się martwego bezwładu.
Tetragon drży od śmiechu. Gerenos wytarzał się w piasku i stoi teraz niepodobny do żadnego stworu ziemskiego. Ale oto przychodzi Kapros, przewodniczący hellanodików. Śmiechy milkną, aby, gdy zniknie obrócić się w jego stronę.
Jego imię znaczy: dzik, ale i co innego. Sto razy na dzień powtarza się o nim te same grube żarty. Przynoszą one odrobinę ulgi w tym uwielbieniu, którego jest godzien ten niezwykły, wspaniały człowiek.
Co dzień dwa albo trzy razy przejdzie wszystkie boiska nie zatrzymując się nigdzie. Po drodze rzuca parę spojrzeń, zdawałoby się roztargnionych i przelotnych. Tymczasem zna wszystkich, wie wszystko, i jeśli nazajutrz Hysmon albo Aipytos, albo któryś inny wywoła cię i przesunie ręką po biodrze, możesz być pewien, że to Kapros zwrócił mu uwagę, że masz mięsień zniekształcony przez złe ćwiczenie. Takie oczy widzą chyba dalej niż dzień dzisiejszy i ma się przesądne poczucie, że on już zna imiona, które herold ogłosi na stadionie olimpijskim w dniu świętej pełni.
Z hellanodikajonu wali nowa gromada. Mijając mogiłę Achillesa każdy na znak czci podnosi do ust wielki palec. Rozbierają się na małym boisku, nacierają się oliwą, mają dziwnie wyniosłe miny. Grylos zawiera z nimi znajomość, odpowiadają mu niedbale, chcą okazać jakąś wielkość w swych ruchach powolnych i znużonych. Dowiaduje się wreszcie, że jest wśród nich paru zwycięzców w igrzyskach istmijskich, które właśnie się skończyły.
„Mogliby być trochę skromniejsi" — myśli Grylos, ale ich słowa czynią na nim wrażenie. Widać przez nie aleję sosen wysokich i smukłych, świątynię Posejdona, okręg święty i stadion leżący w pradawnym łożysku rzeki. Z obu stron Istmu korynckiego rozlega się bławat morza, dwie drogi wielkiego świata, który tu spłynął okrętami, mrowiem ludzi.
— Było tak pełno jak nigdy — powiada jeden i Grylos uznaje, że trudno lekceważyć człowieka, którego wywyższył okrzyk ogromnego tłumu.
— A czy ktoś z was staje do hoplitodromów? — pyta.
— Znajdzie się, znajdzie, mój piękny.
Nagle otwierają mu przed samym nosem szkatułkę. Leży w niej wieniec z suchych selerów, wieniec istmijski opleciony w kilka wstążek czerwonych. To znaczy więcej niż wszelkie słowo i nad szkatułką pochyla się wnet parę głów, nawet Gerenos patrzy z wysoka. Ale Sotion, który nagle skądś wychynął w samym środku, bierze nieznajomego za podbródek i zagląda mu prosto w oczy weselem swego jasnego spojrzenia:
— Tylko nie zapomnij, że drzewo oliwne rośnie wyżej od selerów.
Oczywiście, przez cały dzień o niczym innym się nie mówi. Hysmon prowadzi z ,,nowymi" pierwsze ćwiczenia, wszyscy są ciekawi nowin ze „świętej bieżni".
— Nic wielkiego.
— Jeden dobry biegacz. Nazywa się Dandis.
— Skąd?
— Powiadają, że z Argos.
— Mówiłem. Na Istmie złazi się sama lichota.
— Widziałeś, jak Hysmon skrzywił się, gdy mu powiedzieli, skąd przychodzą.
— To co innego. Tu się nie mówi o Istmiach.
— Dlaczego?
— To pochodzi jeszcze z czasów Heraklesa. Elejczycy są związani klątwą i nigdy żaden Elejczyk nie pójdzie na igrzyska istmijskie.
— Jaką klątwą?
— Dobrze nie wiem. To historia starsza od księżyca. Zapytaj kogo z tutejszych.
Na boisku pięściarskim śliczny Alkimidas dostaje w skórę. Jasne loki spadły mu na czoło, czerwone od wstydu. Wstydzi się nie dlatego, że go biją, lecz że hellanodik mówi:
— Uderzasz otwartą dłonią jak dziewczyna. Sotion przebiega Tetragon. Zatrzymuje się, aby zobaczyć, jak Gerenos walczy z Eurymenesem.
Olbrzym jest groźniejszy w spoczynku niż w zapasach. Zdaje się, że używa swych rąk do jakiejś cierpliwej zabawy, tych potężnych rąk, których każdy chwyt jest przeznaczony do zdławienia. Boi się swej siły, ugina się pod nią jak pod ciężarem. Hellanodik strofuje go nieustannie, staje się coraz bardziej niezręczny. Chwieje się na nogach, ale w tej chwili spostrzega Sotiona. Eurymenes już jest w powietrzu i pada o kilka kroków.
Na dziedzińcu, przy studni, Menaikes zdejmuje czapkę, spod której płynie .krew. Dostał w ucho. Nabiera wody, zmywa i ogląda się wokoło: — Żeby mi ktoś dał kłaczek wełny z ciepłą oliwą...
Na ,,świętej bieżni" Hysmon kończy próby z Istmijczykami i widać po osowiałych spojrzeniach, że oliwka olimpijska istotnie rośnie wysoko. Przy furtce pojawia się Sotion, znika i słychać, jak gdzieś woła: „Stadion wolny!" Wraca z nim kilku innych, zaczynają własny trening.
Łażą na czworakach; skaczą w miejscu, podnosząc kolana na wysokość pasa; leżąc na grzbiecie, przebierają w górze nogami; wywijają halterami ruchem oszczepu, podrzucają dyski i chwytają je w dłonie z powietrza. Eutelidas skacze w górę i za każdym skokiem uderza się piętami w pośladki. Liczy 601, 602, 603, a widząc, że Pataikos patrzy nań w zdumieniu, mówi nie przerywając skoków:
— U nas — nazywa się to — bibasis — 605. — I dziewczyny — dochodzą — 606 — do tysiąca uderzeń.
Agesidamos z Lokrów rozegrał dobrą walkę na pięści i teraz rozsiadł się na murawie, a jego aleiptes, Ilas, spryskuje go wodą, naciera mu kark, uda. Nagle chłopiec odsuwa jego rękę i biegnie za Sotionem. Gonią się po „świętej bieżni". Sotion zwalnia, staje, a gdy tamten dopada go, kładzie mu dłonie na ramionach i jednym susem przeskakuje przez chłopca. Już stoi w gromadzie dyskobolów i gdy za chwilę wywołują go do rzutu, wychodzi spokojnie, jakby nie ruszał się z szeregu.
Od dawna oswoił się z brązowym krążkiem. Znów swoją kresą odskoczył o pół stopy od Sodamosa.
— Idziesz do wieńca po moich plecach — szepcze mu przyjaciel i nie ma w tych słowach ani cienia zazdrości.
Kochają się, ponieważ są godni siebie. Nie byłoby mowy o przyjaźni, gdyby jeden stał o kilka stopni niżej. Obaj znają swą wartość. Sodamos, silniejszy i bardziej dojrzały, wie dokładnie, ile może oczekiwać od swoich mięśni. Sotion rozwija się nieustannie, każdy dzień z tego ludzkiego kwiatu odgina świeży płatek, nic w nim nie podobna przewidzieć, jakby jego praca była nie dziełem wysiłku, lecz natchnienia.
Sodamos ogarnia go ramieniem tak, że dłonią dotyka jego serca. Sotion oddaje mu uścisk bezwiednie.
— Widzisz Ischomachosa — mówi — kto by pomyślał! Pamiętasz, jak przyszedł, jak się obracał, jak deptał balbis? Nie widziałem go dzisiaj w biegu.
— Był bardzo dobry — odpowiada Sodamos i widzi jeszcze to, na co Sotion nie zwraca uwagi: że Ischomachos za każdym rzutem ogląda się za siebie i szuka wzroku Sotiona.
Z Miękkiego Pola nadbiegł Pataikos:
— Kallias teraz walczy. Chodźcie, warto zahaczyć.
— Ateńczyk? — pyta Sotion. — Nie, nie mogę, będę miał jeszcze dwa dyski.
— Uważaj na rzemień, nie dość ciasno go związałeś.
Zsuwa się po drążku.
— Zrobiłem dziś trzy stadiony.
— Muszę się drugi raz natrzeć oliwą.
— Jak tam Telesikrates?
— Gdyby słuchał bogów, którzy go przeznaczyli na pięściarza, na pewno by coś zrobił. W hoplitodromie przyda się na ogon do jakiejś dobrej czwórki.
— Nalej tu jeszcze wody.
— Powiedział mu, że ma za słaby kark do zapasów.
— Ale wziąłeś rozmach! Myślałem, że rzucisz aż do morza i narazisz się na koszt nowego dysku.
Ergoteles, sam jeden, odrabia długi bieg. Hysmon patrzy za nim i woła:
— Pięty o włos wyżej.
A potem:
— Który stadion?
Ergoteles z pełnego biegu:
— Jedenasty.
Hellanodik przerwał walkę Kalliasa z Aristokleidesem, która trwała zbyt długo. Była tak piękna, tak szybka, chciałoby się rzec: tak namiętna, gdyby to słowo dało się zastosować do dwóch wybornych, opanowanych graczy! Rozchodzą się z uśmiechem, każdy oddaje się staraniom swego aleiptesa, który zeń ściera znużenie. Żaden nie doznał obrażeń, ze wszystkich tych aktów druzgocącego gwałtu wyszli z paru nieznacznymi sińcami.
To jest prawdziwy pankration. Człowiek zwiera się z człowiekiem w zupełnej nagości, niczym nie ochroniony, nie mający innej broni prócz siły mięśni, wytrzymałości kośćca i stawów i okazuje się, że odporność ciała jest ściśle przystosowana do ciosów, które można wymierzyć nogą lub ramieniem.
Kapros wchodzi do ,,świętej bieżni". Jakaś czwórka skończyła krótki bieg, zostały po niej ślady na świeżo przetrząśniętym piasku. Hellanodik powiódł po nich oczami i odszedł.
— Co on tam widział?
Kilku biegaczy idzie brzegiem toru, jakby szukali rzadkich muszli po odpływie morza.
— Patrz: na ich trzy stopy jego dwie.
— Na Dzeusa!
— Kto tu biegł z prawej strony?
— Skamandros z Mitylene.
Efarmostos, który jest tylko zapaśnikiem, nie walczy, lecz bawi się z Sotionem, zawodnikiem pięcioboju.
Pozwala mu na wszystko: — Możesz sobie wywijać swoje koziołki — powiada. Sotion jest rozdrażniony, skupia się i gdy tamten nazbyt go lekceważy, przewraca go na ziemię. Ale Opuntyjczyk pociąga go za sobą, jednym ramieniem przewija go jak węźlistym powrozem i przygniata do piasku. — Mógłbym cię tak trzymać przez całą Iliadą — śmieje się — i nie wstałbyś, tak jak Hektor nie wstaje ze swego stosu.
A Sotion leży, chociaż Efarmostos już go puścił. Czuje piasek wcinający się w łopatki, zasypujący bruzdę kręgosłupa, po całym ciele rozchodzi się gryzące uczucie porażki. Słowa Efarmostosa, których już nie pamięta, zostawiły nad nim ciemność jakiegoś wielkiego, smutnego czasu. Przesuwa językiem po suchych wargach, które mają smak gorzki. „Tak smakuje klęska." Ściąga na siebie stadion, jakby to była chlajna, i chowa się pod nią jak dziecko, które boi się strachów nocnych. Otwiera oczy, nad nim ogromne niebo w bursztynach zachodu. Gdy wstaje, przenika go dreszcz, jakby dotknął stopą własnego grobu. Przeskakuje go, biegnie: Alala!
Tylko sen na czas krótkiej nocy letniej obezwładniał to wcielenie ruchu. Pierwszy świt, który wchodził do jego izdebki przez szparę w murze, wąską na kształt strzelnicy, podrywał go jak nagle dotkniętą sprężynę. Sotion wyskakiwał z łóżka, w kilku susach zlatywał ze schodów, wołał, krzyczał i od razu cały dom stawał w ogniu jego brzasku. Przez resztę dnia wyobrażał myśl Heraklita: że płomień ożywia istoty ludzkie. Zdawało się, że nawet powietrze drży wokół niego, jakby rzeczywiście trwał w stanie rozżarzenia. Zajmowały się od niego dusze i ciała. Hellanodikowie nie pamiętali takiej skwapliwości, takiego zapału, jakie teraz panowały na boiskach. Ludzie, w pierwszych dniach mierni, dojrzewali niby rośliny przeniesione pod gorętsze niebo.
W swym nieustannym ruchu gimnazjon przybrał kształt widującego kosmosu. Pośrodku znajdowało się jądro, gromada najtęższych zawodników, orbita Sotiona. Należeć do niej, oddychać powietrzem najżarliwszej walki, żyć w szczerej prawdzie dzielności — stawało się marzeniem każdego, kto tylko, złożywszy rzeczy w domu mieszkalnym, rozejrzał się po boisku. Ale można było spędzić miesiąc i nie doczekać się dnia, w którym jeden z tych półbogów podejdzie do ciebie, podniesie hojnym słowem wartość twego trudu i otoczy cię ramieniem jak purpurową szarfą. Po obwodzie tego wspaniałego koła tłukło się wielu takich jak Telesikrates, których wciąż trzymano na odległość żartu.
Nieco dalej osobnym kręgiem wyróżniali się najlepsi z chłopców w układzie własnych gwiazd i planet, świat szczególnie uroczy w swej nieprzystępnej skromności, pełen satelitów — starych i czujnych trenerów. W różnych stronach, u biegaczy, pięściarzy, pankratiastów, zapaśników, wyłaniały się drobne konstelacje o niepewnym blasku, niekiedy wschodziły komety, zbliżały się do centralnego jądra i po kilku dniach znikały w niewiadomym kierunku.
A po krańcach horyzontu, niby pas Mlecznej Drogi, roił się trudny do rozróżnienia tłum, prawdziwa miazga ciał, których imion nikt nie znał.
VI. Ikkos z Tarentu
Któregoś dnia z tej miazgi wyłonił się nowy zawodnik. Powiedziano o nim do Sotiona:
— Tam jest ktoś z twoich stron, z Tarentu. Efeb przyjrzał mu się, przez chwilę latały po mózgu kawałki ulic, zrąb muru nad ogrodem, palestra obsadzona drzewami figowymi, mała zatoczka z łódką uwiązana u brzegu, aż wreszcie, jakby wśród tłumu spostrzegł znajomą twarz, zawołał:
— Ikkos!
Tamten odwrócił się i podał mu rękę.
— Wyrosłeś — rzekł.
— Rozstaliśmy się jeszcze w palestrze. Ale ty byłeś starszy ode mnie.
Puszysty cień okrywał policzki Ikkosa, zresztą ich ciała wydawały się w jednym wieku. Wargi Sotiona drgnęły, lecz słowa, które je poruszyły, zostały niewymówione. Ikkos rzekł:
— Tak, przeniosłem się do Krotony. Po śmierci ojca. Od roku i matka jest razem ze mną. Pracuję w gimnazjonie Tisikratesa. Stary wziął mnie za pomocnika i można jakoś żyć. Teraz nawet dał mi na podróż.
— Ale zapisałeś się...
— ...jako Tarentyjczyk, oczywiście. Mam tam przecież dom, pole i opiekunów. Na Heraklesa, muszę wrócić i policzyć się z nimi.
Sotion zmrużył powieki nie mogąc udźwignąć ciężkiego, złowrogiego spojrzenia, jakim nabrzmiały orzechowe oczy Ikkosa.
— Co będziesz robił? — zapytał prędko.
— Pentatlon.
— To znów będziemy razem — i pożegnał go uśmiechem, biegnąc na czyjeś wołanie.
Dzieje Ikkosa zaczęły się jednak dopiero od południa. Przy wspólnym posiłku jadł rybę. Była to najbardziej rzeczywista a zarazem najpospolitsza ryba, jaką można sobie wyobrazić, ale gdyby stadion zmienił się w jezioro z Trytonami i Nereidami, zdumienie nie mogłoby być większe.
— Skąd on wziął rybę?
— Jeśli chcesz powiedzieć, że ją złapał na wędkę, oskrobał i ugotował, to ci nie uwierzę — rzekł Grylos. — Skąd? Przyniósł mu ten chłopak, który mu służy za aleiptesa.
— Widziałeś? — zapytał Pataikos.
— Nie, Beoto, ale nie potrzebuję widzieć, żeby się domyślić takiej zwykłej rzeczy.
Zwykłej rzeczy! Grylos nazywa „zwykłą rzeczą": że zawodnik, który tego dnia przyszedł po całym ranku ćwiczeń, miał czas posłać chłopca do miasta i zdobyć się na urozmaicenie obiadu, na jakie się nikt nie zdobył od kilku miesięcy. Ileż tu pytań cisnęło się od razu! Kiedy pomyślał o tym? Dokąd, nie znając miasta, posłał chłopca? Skąd wiedział, jaki posiłek dadzą mu w gimnazjonie? A wreszcie: do czego mu potrzebna ta ryba, tak gwałtownie, że nie mógł z nią poczekać choćby do jutra?
Milczeli. Starali się nawet nie patrzeć w stronę Ikkosa, a kiedy w końcu poszło tam parę spojrzeń, Tarentyjczyk oddawał właśnie chłopcu dokładnie ogryziony kościec ryby, żeby go gdzieś wyrzucił. Śledzono teraz chłopca w nadziei, że da się go skrzyczeć, jeśli położy to w jakimś niewłaściwym miejscu. Ale on wyszedł z gimnazjonu i wszyscy nabrali przekonania, że bez omyłki trafił do śmietnikowego dołu. I to jeszcze ich ubodło. Ta pełna miara rozsądku i dokładności miała w sobie coś obraźliwego, każdy poczuł się dotknięty we wspomnieniu swych pierwszych dni, nieśmiałych i niezgrabnych.
Przywlókł się osiołek z beczką wody. Gliniany kubek zaczął krążyć, zimne łyki brano w usta w głębokim westchnieniu i oddawano puste naczynie z wiecznie tym samym podniecającym uczuciem niedosytu. Ikkos otrzymawszy z kolei kubek nie ruszył się z miejsca, ale tak jak leżał, postawił go obok siebie na piasku. Zawodnicy spojrzeli po sobie: czy jemu się zdaje, że leży przy uczcie? Kallias, który miał po nim pić, krzyknął prawie:
— Prędzej, jeszcze inni czekają. Ikkos jakby się zdziwił:
— Niechże się trochę ogrzeje, jest bardzo zimna. To już było nie do wiary. Ryba, jakkolwiek wciąż niepojęta, należała jednak do spraw ludzkich, w których każdy może mieć własny sąd. Ale zaczynać spór z wodą, przyjmować nieufnie to, co jest bezcennym darem bogów, którego na tej skwarnej ziemi nigdy nie ma w obfitości — doprawdy to już jest bluźnierstwem. Ten i ów nie mógł się powstrzymać, by mu tego nie powiedzieć w kilku szorstkich słowach, które traciły sens w krzyku, tak już wszystkich opanowała nagła wściekłość.
Ikkos był tym po prostu zaskoczony. Podniósł się, usiadł, wziął kubek do ręki.
— Hermesowi — rzekł i wylał na ziemię prawie całą zawartość. Pozostał mu tylko jeden łyk, który wypił, ale widać było, że przed połknięciem na chwilę zatrzymał wodę w ustach.
Po nim pił Kallias nie odejmując warg od naczynia.
— Przeziębisz sobie kiedyś żołądek — rzekł Ikkos. Po raz pierwszy pobudził ich do śmiechu.
— Ależ to pomyłka, chłopcy — wołał Grylos. — Wzięliśmy go za atletę, a on jest lekarzem.
— Daj mi coś na ból zęba!
— Może masz cudowną maść na stopy, żeby szybciej biegły?
Zapalczywsi od razu sięgnęli do najdotkliwszych przezwisk. — Kiełbaśnik! — Garbarz! — Posyłali go sprzedawać warzywa na targu. Nareszcie ktoś jednym słowem: — Szewc! — zepchnął go na samo dno ludzkości.
Szewc to człowiek o bladej twarzy i wypaczonym kręgosłupie, to człowiek ciasnej komórki, którą powietrze omija, szewc to człowiek, który wiecznie siedzi i w jego nędznym kształcie zawiera się najokropniejsze widmo nieporuszonego, złamanego bytu.
Nikt z nich naprawdę nie gardził pracą, wielu z niej wyszło i miało do niej powrócić, ale w tym klasztorze ciała czuli się społeczeństwem wywyższonym ponad świat ludzi, którzy się trudzą, troszczą, zabiegają, ludzi, którzy liczą pieniądze, sprzedają i kupują, ludzi, którzy mieszkają w domach, śpią pod ciepłą chlajną, przedłużają dzień marnym płomykiem lampy. I jakby ich owionął mdły zapach zwykłego, pospolitego życia, nagle przestali hałasować, jeszcze tylko parę głosów się odezwało.
— Dać nam go do Sparty — mruknął Eutelidas. — Przetrzepaliby mu tam skórę.
— Sotion! cóż to za dziwak przyszedł z Tarentu? Ale Sotion wzruszył ramionami i tak zostawili Ikkosa, który leżąc na murawie przymknął oczy, jakby nie słyszał, co się nad nim dzieje.
Popołudniowe ćwiczenia rozproszyły ich w różne strony. Osobliwy gość nie dawał im jednak spokoju. Coraz ktoś zaglądał do ,,świętej bieżni" i wracał z nowinami, w których nie mieścił się ani „garbarz" ani „kiełbaśnik", Ikkos sprawiał się dobrze, rózga Hysmona nie miała sposobności zaspokoić ich złośliwych pragnień. Za całą pociechę zostało im skarcenie chłopca, który pobiegł odmierzyć skok swego pana. Hysmon krzyknął:
— To do ciebie nie należy.
Było to niewiele, zawsze jednak stanowiło pewną ulgę, gimnazjon poczuł, że stoi na swym dawnym miejscu, w granicach właściwych władz i zwyczajów.
Ale przy dyskach Ikkos odezwał się nagle do Sotiona:
— Za silne słońce do ćwiczeń.
— Więc przynieś sobie parasol.
Odpowiedź Sotiona była tak piękna, że ciarki szły po krzyżach, gdy ją powtarzano. Skamandros z Mitylene śpiewał ją po prostu. Nagle urwał, uderzył się w czoło i oto co sobie przypomniał: jamby, jamby starego Anakreonta z Teos! Była w nich mowa o jakimś Artemonie, niewieściuchu i strojnisiu, wiersze jakby zesłane przez uśmiech bogów:
Synalek Kyki parasolkę nosi
o rączce z kości słoniowej...
Podjęto je całym chórem. A potem już każdy z osobna: „Syn Kyki — Ikkos" — „pais Kykes — Ikkos". „Skiadiske! skiadeion! skiadeion!" Słowo: parasol, w odcieniach wszelkich dialektów, powtarzało się ponad wytrzymałość ludzką. Skiadeion! chłopców strąciło to słowo w oszołomienie dzieciństwa, mały Glaukos upił się nim do tego stopnia, że wśród krzyków, rózg, wśród tysiąca dotkliwych przygód, nie zdołał już pozbierać swych piętnastu lat aż do pory zmierzchu. Istniało przekonanie, że nawet Gerenos był bliski śmiechu.
Nazajutrz widok Ikkosa na boisku wielu zaskoczył. Zdaje się, że ten i ów we śnie pozbył go się na zawsze. Co najwyżej spodziewano go się jeszcze zobaczyć z muru Miękkiego Pola, jak idzie obładowany swoimi rzeczami przez dziedziniec, krużganek hellanodików, mając za całe towarzystwo swój cień na wielkim, pustym rynku. W każdym razie nikt nie był przygotowany na jego twarz spokojną, na ostre spojrzenie spod zrośniętych czarnych brwi i gdy go się widziało wśród paru uważnych ruchów, jakimi wylewał oliwę, rozcierał ją na ciele, jak plecy podstawiał swojemu chłopcu, który służył mu troskliwie, bez słowa — ci dwaj ludzie krzątający się w zupełnym milczeniu nabierali pozorów nierzeczywistego zjawiska. Miało się ochotę krzykiem spłoszyć natrętne przywidzenie.
Nikt się nie odzywał. Zdarzały się chwile takiej ciszy, że się słyszało konika polnego, który gdzieś, pijany rosą, śpiewał bez pamięci. Gdy czyjaś dłoń klasnęła o czyjeś plecy, podrywano się jak na huk gromu. Wielu z chłopców, wyczerpanych z niecierpliwości, dusiło się w tym ogłuszającym milczeniu. Oczekiwano, że pęknie ono lada chwila, jak łuk zbyt silnie napięty. Ale Ikkos wskazał swemu chłopcu rozrzucone po ziemi naczynia i wyszedł na stadion.
Można było teraz mówić swobodnie, okazało się jednak, że nie ma o czym. Wynikło parę sprzeczek o aryballos, o rzemyk, urywano je w pół zdania, jakby ludzie natychmiast zapominali, o co się kłócą. Wśród chłopców ktoś wspomniał parasol. Pobiegło za nim parę wzgardliwych spojrzeń. „Głupi jak mewa!" — krzyknął Grylos w jego stronę. Cały ten śmiech wczorajszy ciążył im niby czad po pijatyce.
Jeden Sotion poruszał się w jakimś lżejszym powietrzu. Oczywiście i on był zupełnie inny. Od świtu nikogo nie obdarzył swą wesołością, ukrył ją w sobie, widać ją było przez piękną, gładką, złocistą skórę. Odczuwało się, że tam panuje dawny ład, że ani jedna struna nie została naruszona w tej harfie ludzkiej. Czemuż więc żadnym słowem, żadnym gestem nie podźwignie ich ku swej równowadze?
Wymykał się z ich przymusu swobodą swego świetnego ciała, był szybszy niż kiedykolwiek. Tak ich pochłonęło to, co najchętniej nazwaliby jego zdradą, że nikomu na myśl nie przyszło rozważyć, jakie to sprawy stara się odeprzeć mnóstwem prędkich i dokładnych ruchów i co może być na dnie jego skupionej uwagi.
Był gotów drugi po Ikkosie. Zamknął swój aryballos, otarł palcami parę kropel oliwy, które zostały na wierzchu, i położył naczynie pod murem, w swoim zwykłym miejscu. Nie odwróciwszy się pobiegł na „świętą bieżnię".
Sodamos w chwilę później znalazł go tam stojącego o kilka kroków od furtki, z założonymi rękami.
W połowie stadionu Ikkos biegł drobnym krokiem, wysoko podnosząc kolana. Potem zmienił bieg posuwając się wolno długimi rzutami ciała, wreszcie zatrzymał się i przebierał nogami w miejscu, skacząc na palcach. Dwaj przyjaciele przypatrywali się wszystkim jego ruchom: skłonom, opadom, wykrętom tułowia, podskokom. Nie było w tym nic nowego, należały one od wieków do ćwiczeń w palestrach i gimnazjonach, lecz od razu widziało się, że jest tu pewien porządek, chciałoby się zrozumieć sens i powód tej kolejności ruchów.
Sodamos rzekł:
— Czy my nie za wiele się nim zajmujemy?
— Z pewnością.
Rozmowę posłyszeli inni, którzy tymczasem nadeszli, Powiało od tych słów dobroczynną trzeźwością.
W istocie, co za głupstwo poświęcać tyle uwagi człowiekowi, o którym na razie nic więcej nie wiadomo, jak to, że jada ryby i nie lubi zimnej wody! Czy kto widział, żeby najlepsi zawodnicy, dla których cały tłum ludzi nowych i nieznanych posiada przejrzystość powietrza, zaczęli nagle pełzać domysłami, podejrzeniami, szeptami dokoła osoby mogącej jutro zniknąć z ich horyzontu? To śmiechu warte i niejeden rzeczywiście parsknął śmiechem pędząc do swoich ćwiczeń.
Równa, prosta fala rozsądku rozbiegła się po całym gimnazjonie nie docierając tylko tam, gdzie w ogóle nic nie miało dostępu: do dwóch Arkadyjczyków, nieporuszonych w swej obojętności.
Przy południowym posiłku już tylko paru chłopców zajrzało w stronę Ikkosa, by się przekonać, że znów jego służący przyniósł coś z miasta. Nikt się tym nie zgorszył, okazało się, że Telesikrates i kilku innych, którzy nie nocowali w zabudowaniach gimnazjonu, urządzają sobie rano śniadanie, jakie im się podoba. Nawet podczas picia wody zostawiono Tarentyjczyka na koniec, by mógł sobie swobodnie ogrzać swój kubek. Mieli chwilę wielkoduszności, jakby usunęli się z drogi wątłej i niedołężnej istocie.
Ikkos nie należał do ludzi, którzy przestają istnieć, gdy się do nich odwrócić plecami. W towarzystwie swego chłopca prowadził życie osobne, bynajmniej jednak nie samotne. Zdawało się, że i na bezludnej wyspie miałby pełno zajęcia, tyle czynności wymagała jego osoba.
Obok wspólnych ćwiczeń odbywał własny trening, zawiły system ruchu i spoczynku. Chłopiec uważał na każde jego skinienie i co chwila biegł po coś, przynosił, odnosił, naczyńka z oliwą, skrobaczki, gąbki, ręczniki, nawet grzebienie do włosów. Nikogo nie zdziwiło, gdy posłyszano, jak się skarży na mały przydział oliwy:
— Trzy kyatosy na dekadę w tej porze roku! To nawet siedmioletniemu chłopcu nie wystarczy.
Nacierał się niemal po każdej części pentatlonu. Skoro między jedną a drugą miał więcej czasu, natychmiast kładł się i chłopiec zabierał się do masażu, jakiego nawet pięściarze nie wymagają. I nie obeszło się, by się przy tym nie skrzywił: miał urazę do słońca, że wypaliło trawę, której zeschłe źdźbła nie dawały żadnej wygody jego ciału.
Najtroskliwszy był wieczorem, przy studni. Ileż to było zachodu ze skrobaczką, najpierw ostrzejszą, potem zupełnie tępą, ile wiader zużywał, jak się kazał wycierać to gąbką, to płótnem, wreszcie, co już najbardziej drażniło, zawijał się w obszerną wełnianą chlajnę i tak znikał pędząc wśród ciemności jak duch! Kupił własne wiadro, żeby nie zostawać na łasce powszechnego rozgardiaszu.
Ta kąpiel zajmowała mu wiele czasu. Rozwijał niezwykłą chytrość, by przed zmierzchem tak się uporać z robotą, aby najprędzej znaleźć się przy studni. Oczywiście przeszkadzano mu w tym, ile możności: to była rozkosz pomyśleć, że Ikkos znów straci odrobinę nocy, która dlań była za krótka.
Noc za krótka! Hej, Ikkos, a może w dawnym życiu byłeś kogutem i jeszcze ci się wciąż zdaje, że rozkazujesz słońcu?!
Niektórzy uważali, że warto go posłuchać, choćby po to, aby się później wyśmiewać po kątach.
Taka np. rzecz prosta i zwyczajna jak piasek. Ikkos bierze go w garść, przesiewa przez palce, rozdmuchuje, póki nie zostaje na dłoni szczypta drobniutkiego pyłu. I już ten pył jest albo szorstki, albo łagodny, albo twardy, albo miękki, albo żółty, albo czarny. Obydwa rodzaje są dobre, dają ciału gibkość. Woli jednak żółty, bo od niego skóra staje się lśniąca. Ale są jeszcze inne: z przymieszką gliny — dobry do oczyszczenia; ten zaś, który wygląda jak pył z potłuczonej cegły, wzmaga pocenie się u ciał zbyt suchych; na chłodną porę roku byłby właściwy piasek, w którym są składniki smoły ziemnej, bo daje skórze ciepło. Ikkos wie znacznie więcej, wie, gdzie czego szukać po świecie, i wylicza kraje, miasta, wyspy, jakby prowadził handel piaskiem po całym Morzu Śródziemnym.
Doświadczeni trenerzy słyszą o tym po raz pierwszy w życiu. Stary Melesias wydaje się sobie dzieckiem i patrzy na Ikkosa tak pilnie, jakby się spodziewał, że za chwilę ta młoda twarz o silnych rysach rozsypie się w zmarszczki i pokryje długim, siwym zarostem. Inni po prostu widzą w nim bajczarza.
Ikkos nie przywiązywał wagi do zachowania się ludzi. Obojętność go nie zrażała, śmiech nie dotykał i gdy ktoś znalazł się przy nim na długość ramienia, zaczynał rozmowę nie troszcząc się o to, jak tamten przyjmie jego słowa. Najczęściej nie znał imion współzawodników, co było mu niepotrzebne, bo nigdy nikogo nie wołał. Istniały dlań tylko ciała i z pierwszego spotkania zatrzymywał w pamięci wszystkie szczegóły, które stanowiły o indywidualnej budowie. Nosił w swej głowie zdumiewającą kolekcję łydek, ud, bioder, piersi, karków, barków, mięśni i jakby ktoś inny powiedział: „Znałem raz w Metaponcie człowieka, który...", tak on mówił: ,,Spotkałem raz w Metaponcie kolano o takich ścięgnach, że..."
Niejednemu pochlebiało należeć do tego zbioru kształtów ludzkich. Marzyli o tym właśnie ci zawodnicy bezimienni, pospolity tłum nieopanowanych zamiarów i miernych zdolności, ci, jak ich nazywano ,,odźwierni", albowiem ich krótkotrwały byt upływał gdzieś w pobliżu bramy, między chwilą, kiedy po raz pierwszy weszli, a tą, kiedy wychodzili, aby więcej nie wrócić. Ciemiężeni przez hellanodików, zawiedzeni w swych nadziejach, skazani wyłącznie na towarzystwo ludzi tego samego poziomu, które ich jeszcze bardziej upokarzało, przyjęli sojusz z Ikkosem jak niespodzianą łaskę bogów.
W ich skali miał on wielkość trzykrotnego zwycięzcy. Biedny, znękany losem biegacz, którego zawsze rózga odpędzała od mety, albo smutny zapaśnik o kolanach zdartych od ciągłych upadków drżał z rozkoszy, gdy Ikkos rozważał jego niedostatki. To dodawało otuchy, choćby nie było mowy o tym, że można je usunąć. Wśród nich zdobył prawdziwych wyznawców. Chodzili za nim, naśladowali jego ruchy, słuchali poleceń, przyjmowali cały tryb jego życia, jakby to były obrzędy magiczne, zdolne im zapewnić powodzenie.
Był ostatecznie zgubiony. Koło Sotiona już go nie odróżniało od tłumu, do którego sam przystał. Znalazł się w szarym końcu wszystkich spraw gimnazjonu, nikt teraz nie wiedział, kiedy je, kiedy pije wodę, gdyż otrzymywał swoje porcje razem z tymi, którzy zawsze byli na ostatku. Nawet hellanodikowie wywoływali go wśród najsłabszych partii.
VII. Rzut Fayllosa
Po przesileniu letnim dni stają się krótsze. Nieuchwytnie odpada po jednym płatku z różowego świtu i któryś promień wieczorny rychlej zapala się żółtym blaskiem. Oko ludzkie nie potrafi dostrzec tych różnic, żaden zegar, żaden przyrząd nie troszczy się o znikome ułamki czasu. Młody świat V wieku nie upomina się o minuty i sekundy, całe dni umykają spod jego rachuby, miesiące księżycowe kłócą się ze słonecznym porządkiem, co osiem lat wynika zamęt i wtedy rzuca się na ofiarę czasu trzy dodatkowe miesiące. Rok grecki jest ociosany śmiałym dłutem i nikt nie dba o wióry, które porywa wiatr wieczności.
Ale gimnazjon czuwa jak chronometr. Najwrażliwszy ze zmysłów, instynkt, dał znać przed paru dniami, że ogień niebieski minął punkt swego rozżarzenia, i oto każdy widzi na stadionie źdźbło cienia, którego jeszcze wczoraj nie było. Ubywa czasu, magnetyczny prąd niepokoju wprawia w drżenie dusze mające swój biegun w pełni olimpijskiej, która się przybliża. Zawodnicy wychodząc na boiska podnoszą głowy, patrzą spod przymrużonych powiek na świeżą jasność wynikłą zza gór arkadyjskich i całują swe dłonie na znak czci dla boga słońca.
Upał zaczyna się od rana, przez cały dzień gimnazjon wre i kipi, zaprawdę już przelewa się przez brzegi. Znów napływają zawodnicy. Hellanodikowie pracują w pocie i w znoju, Hysmon, w krótkim chitonie bez rękawów, wykonywa swą rózgą twarde rządy. Jak Odyseusz u wejścia do podziemia mieczem odpędzał cisnące się do świeżej krwi tłumy cieni, tak on walczy z wzrastającą ciżbą i krok za krokiem wycina w niej drogę dla najlepszych.
Chętnie pozbyłby się gdzieś tych ludzi żarliwych i świetnych, którzy już nie potrzebują jego pomocy. Wolno im robić, co chcą. Kąpią się w rzece, siedzą, stoją, rozmawiają, wracając do ćwiczeń nie słyszą swych imion, zaledwie któryś z hellanodików rzuci okiem w tę stronę, gdzie oni biegają, skaczą lub walczą. Czują dokoła siebie spokój, jakby z cyklonu wydostali się na równy, łagodny prąd.
Wreszcie otworzono dla nich Pletrion. Po wszystkich boiskach hellanodikowie zaczęli wołać: — Ergoteles! Dandis! Gerenos! Efarmostos! Sotion Sodamos! Kallias! — Pierwsze imiona stadionu, pentatlonu, pięściarstwa, zapasów, pankrationu podniosły się ponad znieruchomiałym gimnazjonem i kiedy w końcu przebrzmiały, wielu błagalnie wsłuchiwało się w ciszę, jakby istniała jeszcze nadzieja, że da się z niej oderwać i własne imię. Z gimnazjonu, jak z dojrzałego jabłka granatu, wyciśnięto wszystek sok i została łupina ze strzępami miąższu, w której może znajdzie się jeszcze parę kropel.
Pletrion nazywano „przedsionkiem Olimpii". Otwierano go tylko dla tych, którzy na pewno staną przed ołtarzem Dzeusa. Wywołani opuszczali boiska, niejeden zabierał ze sobą swoje sprzęty, zdawało się, że z ich odejściem wszystko się kończy i gimnazjon stacza się w powszedni, nieokreślony czas, gdy ostatnia olimpiada minęła, a do następnej daleko.
Pletrion oddzielał od innych boisk najpierw dziedziniec ze studnią, a za nim ogródek kwitnący dokoła głębokiej cysterny. Jakiś człowiek czerpał wodę i rozlewał ją po grządkach. Na widok wchodzących krzyknął:
— Iść ścieżką i nie deptać kwiatów! Szli więc pojedynczo, ostrożnie, po wąskiej dróżce wyłożonej cegłami przez ten osobliwy skrawek świata, którego by się nikt nie domyślał za ścianą ich zgiełku.
Pletrion tworzył kwadrat o bokach stu stóp długości, zamknięty murem pełnym wnęk na ławki i posągi. Wizerunki Heraklesa, Hermesa, Apollona, patronów młodzieży zawodniczej, uśmiechały się w kamieniach wykutych starą sztuką rzeźbiarską. Po ścianach było mnóstwo napisów, wiele już zatartych i spłowiałych. Ci, którzy się tu niegdyś ćwiczyli, wycinali czymś ostrym swe imiona z nazwą ojczyzny, nieraz z jakimś dowcipnym słowem, zawsze z określeniem rodzaju zawodów. Spotykało się nazwiska zamierzchłe, już legendarne, i trudno było uwierzyć, że można dotknąć miejsca, gdzie spoczywała dłoń olbrzymiego Lygdamisa, Polymestora, który na polu zająca doścignął, Krotończyka Milona o nieprzebranej sławie.
Była to najstarsza część gimnazjonu, najdawniejsze boisko, pamiętające czasy pierwszych olimpiad. Rozrzewniająca szczupłość tego pola sławy ukazywała świat mały, drobny, spoczywający pod nikłym horyzontem, który nie przekraczał granic Elidy. Całe to miejsce wydawało się szacownym szczątkiem, świętą relikwią od szczelin w murze, których nigdy nie naprawiano, aż do szarego piasku, który wyglądał, jakby go przyprószył popiół wieków.
Wszyscy poruszali się nieśmiało, obchodzili mur, stawali przed posągami, odczytywali napisy. Sotion przekręcał głowę, aby pozbierać litery, którymi się upamiętnił wielki Chionis ze Sparty. Szły one od prawej strony ku lewej, następując na siebie ukosem, coraz niżej, tak że musiał przysiąść, by pochwycić koniec napisu. Ale napis urywał się w popękanym murze, z którego w tym miejscu wyrastała kępka trawy.
Nie wiedzieli na razie, co robić. Dla kilkudziesięciu ludzi o tak różnych zawodach sto stóp kwadratowych nie na wiele mogło się przydać. Wśród zapaśników, pankratiastów i pięściarzy zarysowały się jakieś plany, które wrychle wygasły. Efarmostos sięgnął ręką do piasku i oderwał pełną grudkę.
— Jest zupełnie zbity — rzekł.
Ciała nawykłe do nieustannego ruchu zaczęły słabnąć w tej bezczynności.
— Można usiąść — rzekł Sotion trochę niepewnie, jakby rozważał, czy to się nie sprzeciwia obyczajowi tego miejsca.
Wybrał ławkę wsuniętą w głęboką wnękę. Był tu rozkoszny cień, prawie gęsty; platan, rosnący za murem, pochylał nad tą stroną kilka wspaniałych konarów. Wszyscy się tu pomału zebrali i siedząc, leżąc, stojąc, tworzyli niekształtną grupę bezruchu, ospałości i nudy.
Sotion ze swego mroku patrzy na piaszczysty plac w migotliwym skwarze. Ni stąd, ni zowąd pyta:
— Czy Helios trzyma swą tarczę w ręce, czy ma zawieszoną na plecach?
—— W lewej ręce — odpowiada Gerenos.
To nie jest tarcza — mówi Skamandros — ale koło.
Koło u wozu? To on na jednym kole jeździ?
— Nie! Drugiego z tej strony nie widać.
— Wyjeżdża z Etiopii, gdzie ma dom ze złota.
— Nie dom, tylko jaskinię. Pieczarę z kryształu — poprawia Gerenos.
— Wieczorem kąpie się w Oceanie u Hesperyd.
— A kiedy wraca?
— W nocy przepływa Ocean z zachodu na wschód. Agesidamos przymyka oczy jak dziecko, które już dosłuchało swej bajki i gotowe zasnąć. Ale jeszcze się przezwycięża:
— Okrętem?
— Nie, w złotej czarze.
Po chwili Ergoteles:
— Kiedy tu jechałem z Himery, był na statku człowiek, który o tych rzeczach inaczej mówił.
— Synu Filanora — wtrąca się Telesikrates — kto to był?
— Nie wiem. Mądry człowiek, jak mi się zdaje. Jechał gdzieś z wybrzeża, z Krotony albo z Metapontu.
Mówił...
Ergoteles waha się, przycisza głos:
— Według niego Helios nie jeździ po niebie. Jak inni bogowie, powiada, nie robi nic, żyje w szczęściu, nie trudzi się tak straszliwie. My za to ruszamy się nieustannie.
— Jak to: my? — szepce kilku.
— My, to znaczy Ziemia. Ziemia i Słońce, i Księżyc, i wszystkie gwiazdy krążą, biegną bez końca.
— Ziemia biegnie? — przeraża się Pataikos. Grylos też nie rozumie, ale sądzi, że sposób, w jaki nie rozumie Beota, jest nieporównanie gorszy: — Nie bój się, ona ci nie ucieknie.
— Tamten to umiał wyjaśnić — mówi Ergoteles. — Rodzisz się w tym wiecznym ruchu, powiada, umierasz, więc go nie spostrzegasz. I jeszcze inaczej, ale już nie pamiętam. Nazywał to tańcem. Jakby się wszystkie ciała niebieskie trzymały za ręce i wirowały dokoła ołtarza. Ołtarzem jest ogień, wielki żar, którego my nie widzimy. Od niego idzie światło i ciepło, i życie po ziemi, słońcu i wszystkich gwiazdach.
Milczą. Każdy to otwiera się, to zamyka, przez uchylone dusze wchodzi powiew tej niezrozumiałej myśli. Ognisko, ołtarz — wszechświat zbiera się w poufny kształt domu, w którym odbywają się gody. Ziemia i słońce, państwo młodzi wraz z orszakiem weselnym obchodzą dokoła ołtarz i wszyscy zapalają pochodnie u macierzystego ogniska. Nowa myśl, zrazu niepokojąca, uśmierza ich pojęciem śpiewnego ładu; poddam wspaniałym prawom materii, które utrzymują ich ciała w doskonałej równowadze, czują się pewni i bezpieczni jak sam wszechświat toczący się niezależnie od ludzkich mniemań.
Gwar gimnazjonu trwał poza tym skrawkiem ciszy, stłoczony, gęsty, nieprzerwany. Ale w tej fali, jednolitej jak sztaba metalu, ich doświadczony słuch wyróżniał wszystkie warstwy głosów. Boisko za boiskiem odzywało się inaczej, niekiedy zabrakło jakiegoś tonu, w dzikim krajobrazie zgiełku tworzył się wąwóz milczenia— wtedy mówiono: „Kończą skoki", albo: „Aipytos przerwał walkę."
Ogarnęło ich rozkoszne lenistwo. Świadomość cudzych wysiłków, nieustający rytm pracy dawał odczuć pełną słodycz odpoczynku.
Wtem: — Gimnazjon do tej pory jak otwarty pergamin, którego wszystkie litery jednocześnie mówią, zaczął się zwijać. „Święta bieżnia", Tetragon, Miękkie Pole cichły kolejno i pokrywały się drobnym niezrozumiałym szumem. — Co się stało? — Sotion pierwszy się zerwał.
Wypadek, który spłoszył cały bieg dnia, zdarzył się na ,,świętej bieżni". Onomastos, hellanodik, prowadzący ćwiczenia w dysku, kazał odmierzyć rzut Ikkosa. Niewolnik czyniąc to posługiwał się oszczepem o pięciu stopach długości. Policzono dziewiętnaście oszczepów. Ostatni znalazł się tuż przy strzale, nawet palca nie podobna było przesunąć. Onomastos rzekł:
— To jest rzut Fayllosa.
Gdyby poprzestał na samej liczbie dziewięćdziesięciu pięciu stóp, rzecz byłaby tylko godna uwagi, lecz skoro ją oparł o imię bohatera, stawała się wielką.
Fayllos z Krotony odniósł trzykrotne zwycięstwo w Delfach, raz w biegu, dwa razy w pentatlonie. Osiągnął to około dwudziestego roku życia, w połowie wspaniałej przyszłości. Na siedemdziesiątą piątą olimpiadę wróżono mu wieniec oliwny. Rzeczywiście był już gotów do drogi, kiedy wybuchła wojna. Fayllos sprzedaje pole, dom, który mu ofiarowało miasto, pożycza jeszcze pieniądze od przyjaciół, kupuje okręt, zbiera ochotników i sam jeden z całego italskiego pobrzeża idzie na pomoc Starej Ziemi. Zginął pod Salaminą.
Sotion i jego towarzysze zastają gimnazjon tak odmieniony, jakby ich tu nie było od roku. Jest ich przecież kilkudziesięciu, każdy z osobna coś znaczy, a oto stoją na boisku i czują, że waga ich spadła nieskończenie, stadion niby deska ruchoma przechyla się całkowicie w stronę Ikkosa. Pataikos klaszcze w dłonie:
— Zaraz pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłem z tą rybą, wiedziałem, że będzie tu z nim kłopot. I przyszło im znów patrzeć na wszystkie „dziwactwa tarenckie", na niezrozumiały porządek ćwiczeń, kaprysy z jedzeniem, ogrzewanie wody; widok krzątającego się wokół niego chłopca, rozmaitość i skwapliwość jego czynności mogła wstrząsnąć najtęższą równowagą. Wydobywszy się z tłumu, w którym go niegdyś zgubili, teraz nie schodził im z oczu. Nawet gdy go się nie widziało, człowiek odczuwał jakby drażniące łaskotanie w plecach, odwracał się i spotykał wzrok Ikkosa, beznamiętny i uważny.
— Co on w nas widzi? — złościł się Eutelidas. A Sotion odpowiadał:
— Płuca, serce, mięśnie, ścięgna, kości, chrząstki. Zawsze mi się zdaje, że jestem przezroczysty, gdy na mnie patrzy.
— Ale i jemu warto się przyjrzeć — mówił Efarmostos. — Był wczoraj w Tetragonie, widziałem go w zapasach. Bardzo mi się podobał.
Rzeczywiście Ikkos zachowywał się jednocześnie jak mistrz i jak niedołęga. Znał wszystkie chwyty, umiał na pamięć ich prastare nazwy, określał je imionami bogów, bohaterów, sławnych atletów, powoływał się na przepisy z różnych igrzysk, ale często Eurymenes miał sposobność doradzać mu, żeby napisał o tych rzeczach książkę i nie bawił się w zapaśnika. Prawie nigdy nie wychodził poza obronę i miewał momenty oszałamiające, wzrok nie potrafił odkryć tej błyskawicy, którą się wyzwalał z najtwardszego uścisku. Lecz w następnej chwili stawał się nieporadny, wpadał w jakąś pustkę, nie widział najprostszej możliwości, która mu się nastręczała. „Ślepy czy udaje?" — nigdy nie zdołano tego rozstrzygnąć.
Najbardziej jednak nieznośne było to, że gimnazjon wyglądał teraz jak dom zwierciadlany: zachowanie się i ruchy Ikkosa powtarzały się po wszystkich boiskach z taką dokładnością, jakby on sam mnożył się bez końca i tylko zmieniał twarze, chłopięce, brodate, białe, ciemne. Zdumiewała obojętność hellanodików. Czy oni tego nie widzą? W którym gimnazjonie pozwolono by na to? Wszystko idzie na opak. Ludzie wyraźnie się zaniedbują. Od czasu do czasu ktoś przepada, nie podobna go nigdzie znaleźć, jeden Eutelidas umiałby wskazać, gdzie się nicpoń ukrywa. Spartanin jest oburzony. Rozluźnienie dyscypliny obraża go, wychowany w uczuciach gromadnych i obozowych, burzy się przeciw tej nowej woli, która zaczyna panować na boiskach,
— Ciebie Hysmon lubi — mówi do Sotiona. — Ty mu powiedz. Oni wszyscy za jego plecami uciekają na dziedziniec. Nawet połowy ćwiczeń nikt nie odrabia.
Ale Sotion wzrusza ramionami:
— Pilnuj samego siebie.
Trawił ich czas, niedościgła potęga, coraz inaczej odczuwali jego działanie. Budzili się przed świtem i dzień gonił ich w popłochu, pod wieczór stawali u studni zziajani, bez sił, odprowadzając wzrokiem niknące blaski, jakby to był ostatni zachód świata. To znów miesiące, które tu spędzili, wydawały się im nad podziw krótkie, a czas, który im jeszcze zostawał, mimo że w istocie coraz go mniej było, rozszerzał się w przestronny i wygodny obszar. Wtedy nabierali podnieconej ufności, można było jeszcze wszystko przerobić, otwierali się na oścież dla jakiejś niesłychanej i zbawiennej przemiany.
I rzecz nie do wiary: te chwile niepokoju i rozdrażnienia stały się w „kole Sotiona" tym, czym byłby bunt straży i wojna domowa w oblężonym mieście. Widmo Ikkosa wychylało się już zza każdego węgła.
Skamandros, ile tylko mógł, przesiadywał w Pletrionie.
— Ostatecznie na to go otwarto, żeby było gdzie wypocząć.
Dandis go popierał:
— Staję do diaulosu i nie wiem, po co mam robić wszystkie ćwiczenia, jak chłopiec w palestrze. Zwłaszcza że nikt mnie do tego nie zmusza.
Efarmostos wręcz mówił:
— Sotion jest dziecinny. Chce mu się uganiać przez cały dzień, kiedy słońce praży. I Menaikes:
— Mam dwie, trzy walki na dzień i uważam, że to dosyć. Aipytos nie żąda więcej. Sotion chce się bawić, niech się bawi. Czy tu mało chłopców?
Sotion nie mógł już liczyć na chłopców. Trenerzy, olśnieni umiejętnością Ikkosa, wysiadywali swych wychowanków jak zatroskane kwoki. W żadnym jeszcze gimnazjonie nie słyszało się tak często: „Nie męcz się! — Nie ruszaj dysku, to ci niepotrzebne. — Nie skacz po jedzeniu, czekaj, aż cię zawoła." I od świtu do zmierzchu osnuwali ich siecią masaży, że niejeden ledwo mógł się potem podźwignąć.
To było śmieszne i żałosne. Nieporadna myśl marszczyła im czoła, te czoła tak gładkie i ufne, dręczyła ich potrzeba zrozumienia, chcieliby się samym sobie wytłumaczyć, nie znajdowali słów, spoza niedorzecznych gestów przeglądały zmącone dusze.
Sotion zdumiał się spostrzegłszy, jak bardzo go to przejmuje. Od paru miesięcy żył z nimi, walczył, dzielił się chlebem i nadzieją. Nie uważał się za nic więcej ani mniej od każdego z nich, biegł po prostu swoją ścieżką, równoległą do tych, którymi oni biegli. Dopiero teraz okazało się, że jego droga szła kołem i że wszystkie inne zbiegały się w niej promieniami. Wódz? To słowo w tych murach nie miało żadnego sensu, nikt by go nie wymówił, nikt by go nikomu nie ofiarował.
Jedyna rzecz, która się odsłaniała niby zdradzona tajemnica — to było serce. Teraz to leżało jak na dłoni. Wszystko, co było w nich najcenniejszego, nie pochodziło ani z dziedzictwa, ani z powszechnej namiętności, ani nawet z pragnienia zwycięstwa. Rodziło się ono we wzruszeniu, w zdolności nieoczekiwanej i z którą nikt by się nie liczył. Przyjmowało się cudzy wysiłek za własny, towarzysz był przedmiotem dumy i przez nią człowiek stawał się bogatszy; tkliwość, uczucie raczej obezwładniające, zmieniało się w źródło siły, uporu i odwagi. Oto był ów krąg płomienny, który ich — kilkadziesiąt ciał podobnych do innych — wyodrębniał w zamęcie gimnazjonu.
I on, Sotion, efeb, pozbawiony wszelkich praw, żeby przewodzić dorosłym, znalazł się w samym środku koła, ponieważ był obdarzony większym od innych żarem.
Rzeczywiście, karmił ich sobą, nasycał ich swym uniesieniem, rozpalał radością, którą brał ż każdego ich triumfu. Jeśliby oderwali ze swego czasu wszystkie chwile, którymi ich natchnął, zostałyby im bezbarwne dni przymusu i obowiązków. Nie ograniczony żadnym celem, nieporównanie wolny świecił jak zabłąkany wiór złotego wieku, promieniujący jego szczęśliwym i bezużytecznym życiem. Był wcielonym duchem igrzyska, rozradowanej służby bożej, której ofiarą jest wzmożony rytm serca, natężenie mięśni, ciało ociekające potem, jak ofiarą ołtarza jest muzyka fletów, trzask ognia i krew zabitego zwierzęcia.
Nigdy nie było o tym mowy pomiędzy nimi, te rzeczy były same przez się zrozumiałe, wyrażał je każdy swym ruchem, w którym nie było ani namysłu, ani oszczędności, szafował sobą w nieświadomym poczuciu bogactwa swych młodych sił i doskonałość, którą osiągał, nie była dziełem rozwagi, lecz po prostu łaską bogów, odwzajemniających się za czystą i szczerą ofiarę. Miłość, którą go otoczyli i w której sami znajdowali najwyższą podnietę, nie była niczym innym, jak tylko przyznaniem się ich helleńskich dusz do ideału zaszczepionego przez ojców i dziadów.
I nagle rozdzieliła ich niepewność. Przyszedł człowiek, którego wyśmiano i odtrącono, ale który utknął wśród nich jak kamień w strumieniu. Wszystko teraz szło rozszczepieniem, zmarszczkami, kotłowało się w drobnych wirach. Po raz pierwszy w życiu Sotion, nie znający innych stanów prócz spokojnej jasności, która go wypełniała, poczuł gorycz wewnętrznej rozterki. Ikkos drażnił go, niepokoił, trwożył. Zjawienie się tego przyjaciela z dzieciństwa sprawiło na nim takie wrażnie, jakby na granicy swego świata znalazł ślad obcej stopy.
Ten jego świat utracił swe bezpieczeństwo i Sotion teraz poruszał się jak po chwiejnym, niepewnym gruncie. Opuściła go odwaga, miał chwilę takiego upadku, że jedynym pragnieniem było zniknąć, zsunąć się z tej gorejącej krawędzi, zgubić się w ciemnym, zbytecznym życiu ludzi miernych.
Sodamos mówił do Grylosa (obydwaj, ludzie morza, mieli wspólny język):
— Sotion płynie pod zwiniętymi żaglami.
Trwało to kilka dni. Nagle któregoś popołudnia Sotion wyrównał „rzut Fayllosa".
Oto była jedyna wymowa właściwa na tych słonecznych piaskach! Ów dysk, jak natchnione słowo, porwał ludzi, którzy byli bliscy odstępstwa. Tak wódz podnosi swe wojska, omdlewające wśród pustyni, świeżym i przenikliwym hałasem. I jakby Sotion nadłamał jakąś zaporę, zaczęto się posuwać naprzód. Sodamos poszedł dalej o rozpiętość dłoni, Eutelidas zbliżył się do nich o niecałe dwie stopy. I łańcuch nawiązany w pentatlonie szedł w coraz dalszych ogniwach — „koło Sotiona" znów sprzęgło się razem.
Ikkos miał w tym wszystkim swój niezapomniany udział. „Rzut Fayllosa" pozostał jego bezspornym dobrem, okryty szacunkiem niby przodek świetnego potomstwa. Cokolwiek by się powiedziało o tym człowieku, stworzył on jednak dzień, który w życiu gimnazjonu był początkiem nowej ery. Sam nie wysunął się już naprzód, ale (co umiano cenić) nie cofał się nigdy. Zawsze równy, trwał na zdobytym miejscu jak w twierdzy. Pojednano się z nim przymierzem walki.
Kallias, pankratiasta, mówił przed całym pentatlonem:
— To jest przeciwnik, który wart jest zachodu. Przeciwnik, zapewne... Ale znów, kiedy odzyskano równowagę, kiedy nikt już nie myślał „szukać zbawienia w Tarencie", jak mówiono o tym dziwnym czasie wahań i niepokoju, Ikkos znalazł się nieomal na swym dawnym miejscu, w rysach dokuczliwej śmieszności. Nie podobna było przezwyciężyć odrazy do jego sposobu życia. Odstręczał ich zuchwałą żądzą przekształcania wszystkiego. Inaczej zbudowałby gimnazjon, inaczej rozsadził drzewa, zaprowadziłby inne pory snu, ćwiczeń i posiłków, dzień, bogaty dzień boży, sączyłby się kroplami wody w klepsydrze. Pośród tego wyrachowania i rozsądku nie ma po prostu czasu, aby żyć.
— Żyć? — powiada Ikkos. — To może za ciebie zrobić każdy niewolnik.
— O mój drogi, nie dam się w tym wyręczyć niewolnikowi — odparł Sotion.
Ikkos zaśmiał się przez nos, głucho:
— Pięknie, pięknie. I ja się nie dam wyręczyć, ale ja żyję ze swoich mięśni!
Wszyscy żachnęli się, jakby na miejscu Tarentyjczyka zobaczyli innego człowieka, którego nikt nie znał.
VIII. Nad granicą życia
Działo się to w Pletrionie, do którego Ikkos należał od dawna.
— To miejsce jakby dla niego wymyślone — mówił Eutelidas, gdy go tam po raz pierwszy zobaczył.
Rzeczywiście, Tarentyjczyk zajął je z właściwą sobie dokładnością. Wybrał od razu najlepszą ławkę, we wnęce wyszperał uschły korzeń, na którym zawiesił naczynie z oliwą, miał pod ręką swoje skrobaczki i ręczniki. On jeden używał Pletrionu nie tylko na czas posiłku i odpoczynku, ale i do własnego treningu. Nikt nie umiał powiedzieć, skąd wystarał się o świeży piasek.
I teraz, kiedy wszyscy już skończyli swoje sery i owoce, on jeszcze nie zabrał się do jedzenia, oczekując tej jakiejś chwili, w której, ochłonąwszy od ćwiczeń, uważał, że może to uczynić bez szkody dla zdrowia. Siedział w swej mrocznej wnęce, jak mógł najwygodniej, z ręcznikiem na plecach, by nie dotykać gołym ciałem — nie wiadomo: szorstkiego czy chłodnego muru. Po tych niezwykłych słowach wisiał nad nimi swym ostrym spojrzeniem — jastrząb uczepiony pustego przestworza.
— Co was tak przestraszyło?
Rozwinął z liści figowych swoją porcję i zaczął jeść. Patrzył na nich teraz wesoło, widocznie bawiło go ich zakłopotanie.
— No, Melesiasie, powiedz im, co miałem na myśli. Jesteśmy obaj ludźmi tego samego zawodu. Jestem gimnazjastą tak jak ty. Każesz sobie przecież płacić za to, że tego tu Timasarchosa kształcisz na zapaśnika?
— Zarabiam na życie umiejętnością, nie ciałem.
— I masz słuszność. Pomimo że jesteś ubrany, zgaduję, że twoje ciało nie mogłoby cię już dzisiaj utrzymać. Ale ja się jeszcze czegoś spodziewam od swoich nóg i ramion.
— Co to właściwie znaczy: żyć ze swoich mięśni? — zapytał dobrodusznie Pataikos.
— Błogosławiona niech będzie Beocja! — zawołał Ikkos. — Mówią, że to kraj ludzi tępych, a ty pierwszy odzywasz się rozsądnie w tym towarzystwie. Oto co znaczy: ćwiczę się, chcę być silny i zręczny i mam nadzieję, że mi to przyniesie kawałek chleba.
— Kawałek chleba? To po to idziesz do Olimpii? — zapytał Sodamos.
— Nie inaczej. Oliwka olimpijska jest dosyć pożywna, prawda?
Spojrzeli po sobie w osłupieniu. Owładnęła nimi bezmyślna konkretność, każdy widział tylko gałązkę z kilkunastu szarymi listkami, martwy szelest tej uschłej relikwii siał w mózgu pustkę. Jednocześnie odczuwało się jakiś ciężar, powietrze stało się mdłe. Sodamos przeciągnął ręką po czole.
— Zawsze się tego domyślałem — szepnął. Ale Ikkos żył dziś w bezchmurnym eterze:
— Gry los, u was na Panatenajach dają zwycięzcom dzbany z oliwą. Można to sprzedać i ma się za to trochę pieniędzy. Ale, jeśli weźmiesz wieniec w Olimpii, to powiedz: ile prawo Solona każe ci wypłacić ze skarbu?
— Pięćset drachm — odparł Ateńczyk.
— A widzisz, to będziesz zamożny.
— Nigdy o tym nie myślałem.
— Być może. Ale ja myślę o takich drobnostkach.
— A nie zapomnij zajść kiedy do Argos. U nas można wygrać piękne rzeczy z brązu! — zawołał Dandis.
— A u nas puchar srebrny!
— Słyszałem o ciepłym płaszczu w Pellene! Zewsząd sypały się podobne okrzyki, Ikkos wyciągnął ręce, jakby zgarniał to, co mu rzucano.
— No, dalej, dalej. A ty mi nic nie dasz, Ksenofoncie?
— Dlaczego ja? — przestraszył się chłopiec.
— Jesteś synem sławnego Tessalosa. Co robił twój ojciec przez pół życia? Czy nie jeździł po wszystkich igrzyskach? czy nie zebrał paruset nagród?
Chłopiec okrutnie poczerwieniał i rozglądał się żałosnym spojrzeniem. Ergoteles, który stał obok, pogładził go po długich włosach:
— Bądź spokojny. Nie ty powinieneś się wstydzić. Ikkos wziął do ust kawałek sera, zżuł, połknął:
— Jesteście dziećmi wszyscy, od Glaukosa, któremu się jeszcze nie śni zarost, do Gerenosa, któremu już broda siwieje. Patrzycie na mnie, jak na wilkołaka, bo mówię otwarcie to, o czym każdy myśli po cichu.
— Nie dotykaj naszych myśli! — krzyknął Sodamos.
— Dobrze. Od pierwszego dnia postawiliście mnie tak daleko od siebie, że nie tylko waszych myśli, ale i waszych ciał nie mogłem dotknąć inaczej jak w walce.
— Sam sobie jesteś winien — rzekł Sotion.
— Wyśmiewaliście się ze mnie jak z błazna na jarmarku.
— Czym więc jesteś? — zapytał Gerenos. Ikkosa rozgniewał surowy ton tego pytania:
— Ach, ty włochaczu! Tobie będę o tym mówił? Widziałem, jak z ciebie kawałami odpadało nieuctwo, Eurymenes toczył cię po piasku jak kamień. Od słoni uczyłeś się zapasów.
— Dosyć, dosyć — upominał go Kallias. — Może się nam sprzykrzyć twoje gadanie.
— Odkądże to w Atenach rozmawia się pięścią?
Ikkos nigdy jeszcze nie miał nad nimi takiej przewagi. Nie można go było odpędzić żadnym słowem. Był zuchwały, drwiący, nieznośny. Nagle ich zadziwił.
— Jestem biedny — rzekł.
Wielu myślało, że się przesłyszeli. O czym on mówi, ten człowiek okryty atletyczną nagością? Inni zaś, których pojęcia wyrosły w poszanowaniu dla dostatku, rozumieli: biedny to znaczy zły, niegodziwy, zdolny do wszelkich występków. Do nich to odezwał się Ikkos:
— Tylko ostrożnie! Przypomnijcie sobie, co Simonides z Keos mówi o jednym olimpioniku, że przedtem nosił ryby z Argos do Tegei. I ja musiałbym robić coś w tym rodzaju, gdybym się zawczasu nie nauczył gimnastyki. I śmiem powiedzieć, że nauczyłem się lepiej niż ktokolwiek, a tylko wy zobaczyliście w tym błazeństwo.
Strząsnął okruchy sera, które mu zostały na udzie, okrył znów plecy ręcznikiem i przywarł do swej chłodnej ściany. Wszyscy milczeli, jakby pogrążeniu w leniwej, południowej zadumie.
— Za wiele myślisz o sobie — odezwał się Kallias. — Dlaczegóż to mieliśmy się troszczyć o to, co robisz?
— Nikt od was tego nie żądał. Ale po takich zawodnikach można się było spodziewać, że znają się trochę na gimnastyce.
— Na Dzeusa, może ty ją dopiero odkryłeś?
— Synu Didymosa, jesteś wielki pan. Odkąd żyjesz na świecie, nigdy nie pomyślałeś, skąd przychodzą do ciebie wszystkie rzeczy, które ci służą. Jedzenie, łóżko, na którym śpisz, ubranie, które nosisz, te piękne skrobaczki, z których jedną zgubiłeś i nawet nie przyszło ci do głowy jej szukać, dom — chociaż pewno masz więcej niż jeden dom — to wszystko bierzesz tak bez zastanowienia jak powietrze. Masz do wszystkiego niewolników, a i tu służy ci dwóch aleiptesów. Abyś był taki, jak jesteś, inni postarali się za ciebie. Wszedłeś w swą zręczność, w sztukę swych pięści jak w gotowy chiton, o którym nie wiesz, kto nań zebrał len, kto go wytkał, kto uszył.
— Chyba nie powiesz, że uczyłem się gimnastyki z założonymi rękami?
— Na pewno ci to powie — wtrącił się Telesikrates.— On musi nas wszystkich uważać za nicponiów.
— Ie! — zawołał Ikkos — ty, synu Karneadesa, możesz dla wszystkich być przykładem pracowitości. Ciągniesz swój pług pod górę. Urodziłeś się zapaśnikiem, a stajesz do biegu. To już wygląda na bohaterstwo, które zresztą powinien by ci Hysmon wybić z głowy, czy skądinąd, bo nie wiem, gdzie tobie można przemówić do rozumu.
Uśmiech łączy ludzi. Ten błahy skurcz mięśnia jarzmowego, który zmienia parę kresek w rysunku twarzy, wystarczy nieraz za wielomówny traktat rozejmu. Ostatnie słowa Ikkosa u jednych zatoczyły tylko słaby łuk ust i posiały odrobinę zmarszczek przy zewnętrznych kącikach oczu, u innych zaś podniosła się nawet warga górna, odsłaniając zęby, i mięsień okrężny zwęził szpary powiek. Tarentyjczyk nie nadużył przywileju, jakim go obdarzyła ta chwila wesołości, i rzekł z prostotą:
— Musiałem wcześnie myśleć o sobie i przy tym nauczyłem się myśleć o wszystkim innym. Wtedy gimnastyka wydała mi się godna zastanowienia. Przekonałem się, że nasze palestry i gimnazjony mogłyby nam dawać więcej, niż dają.
— Wystarczyły lepszym niż my, to i nam wystarczą — przerwał Sodamos.
— Nie dziwiłbym się, gdyby tak mówił Arkadyjczyk. Ale w twoich stronach, tak jak i w naszym Tarencie, ludzie od dzieciństwa patrzą na morze, nie w głąb lądu. Morze się porusza, a ląd stoi, niezmieniony. Ja to tak rozumiem: ląd to jest to, co było, a morze to samo jutro, nowe, świeże. Tego, co było, nikt już nie zmieni, a nawet nie trzeba zmieniać — czy było złe, czy dobre. Ale to, co jest przed nami, to możemy zrobić tak, jak chcemy.
— Tak jak się bogom podoba — rzekł Gerenos.
— Grylos, powiedz mu ateńskie przysłowie: Ateny wzywaj, ale i ręką ruszaj.
Grylos skinął głową z zadowoleniem.
— Tak, mój Naukratyjczyku — mówił Ikkos. — Bogom prędko by się sprzykrzyło, gdybyśmy ze wszystkim na nich się oglądali. Co tu mówić o bogach! Nie zdaje mi się, żebym ich czymkolwiek obrażał. Przeciwnie, niczym nie można ich tak ucieszyć, jak tym, że człowiek dąży do jakiejś doskonałości. Kto wie: gdybym miał twoje siły, może bym na tym poprzestał, ale moje ciało nie należało do najlepszych w palestrze. Pamiętasz, Sotion?
— Tak jak i moje — odparł efeb.
— A prawda — i zatrzymał się na jego postaci tak długim spojrzeniem, jakby się zapatrzył.
Wszyscy mimowolnie odwrócili się w stronę Sotiona. Wydał im się bardziej rozrosły, dojrzalszy. I nie było to złudzenie. Widzieli go zawsze w ruchu, sami zaprzątnięci swym intensywnym życiem. Niekiedy zwrócił uwagę nowym szczegółem, jakby niewidzialne dłuto przesunęło się po jego kształtach. Tak np, silniej rozwinięte mięśnie pleców wchłonęły szorstkość kręgosłupa, którego pręga występowała niegdyś ostro jak u chłopców. Całości jednak nikt nie ogarniał i dopiero w tej chwili, gdy stał nieporuszony, uderzał ich pełnym aromatem swojego rozkwitu.
— Tak, to chwalebna rzecz takie ciało — rzekł Ikkos. I wraz z oddechem, ciszej: — Wychowane w takiej lekkomyślności.
— Ty byś się nie odważył? — zaśmiał się Sodamos.
— Chcesz mnie dotknąć, ale zgadłeś. Nie odważyłbym się wszystkiego zostawiać naturze.
— Zbyt wiele miałbyś do stracenia!
— Nie kłóćmy się. Kiedy wam mówię, że rozmyślałem nad gimnastyką, nie chcę przez to powiedzieć, że sam wymyśliłem to wszystko; co was tak u mnie dziwi. Czy wiecie, że Milon napisał książkę. — Ty możesz się śmiać, Filonie. Do Tyras jest tak daleko, że może dopiero twój prawnuk dostanie tę książkę. Chociaż i tobie by się przydała. Znalazłbyś tam wskazówkę, że zapaśnik potrzebuje trochę mięsa raz na dzień.
— Przepisy olimpijskie nic o tym nie wiedzą.
— Mój drogi, przepisy olimpijskie należą do czasów, kiedy w Olimpii nie było innych zawodów oprócz biegów. Zresztą, czy są tu jakieś przepisy o jedzeniu? Dają wam po staremu ser i figi suszone, ale jeśli ktoś chce jeść inaczej, może sobie na to pozwolić. Do dziś nie wiem, czemu was tak spłoszyła ta ryba, którą mi przyniesiono pierwszego dnia?
Pytanie było dla wszystkich, ale odpowiedział na nie Grylos:
— Sam byś się śmiał, gdybyś mógł wtedy patrzeć na siebie. Któryż zawodnik tak się troszczy o swój żołądek, ledwo wszedł do gimnazjonu?
— A o co, mój Ateńczyku, ma się troszczyć zawodnik, jeśli nie o swoje ciało? Co byś powiedział o lutniście, który swą harfę zostawia gdzie bądź, nie dba o nią, aż rdza zeżre struny? Ciało to nasz instrument, musimy się z nim dobrze obchodzić, żeby nasza gra była doskonała.
Ktoś westchnął. Kilku poruszyło się niecierpliwie. Piasek, na którym siedzieli, zaczął im dokuczać. Skamandros wstał, przeciągnął się i ziewnął jak pies. Sotion opuścił swe miejsce pod murem, przeszedł parę kroków i pochyliwszy się przepysznym łękiem, nabrał garść piasku z boiska. Dał mu się sypać powoli z zaciśniętej pięści, a potem otworzył dłoń i wpatrywał się w pozostałe ziarenka, jakby je liczył. Wreszcie strząsnął je, obtarł rękę o biodro.
— Tego twojego zawodnika, Ikkosie — rzekł — czuć łóżkiem.
Wszystkie głowy zwróciły się ku niemu, a ponieważ stał w szczerym słońcu, oczy mrużyły się pod blaskiem, który rzucała nasycona oliwą jego pierś, szeroka i spokojna.
— Jak to?
— Na Heraklesa! Gdy ciebie słucham i myślę o tym zawodniku, który ma się tak troszczyć o siebie, zdaje mi się, że widzę pokój wpółciemny, cichy, słyszę łyżkę ostrożnie obracaną w naczyniu z lekarstwem. On przecież upomina się o spokój, ten twój zawodnik, słońce mu doskwiera, snu mu za mało. Potrzebuje odmierzonego jedzenia, martwi się ubytkiem czy nadmiarem swojego ciężaru, w wielu rzeczach widzi niebezpieczeństwo, i w wielu takich rzeczach, na które nikt nie zwraca uwagi, które bierze się po prostu jak powietrze w płuca. On radzi się lekarzy albo sam sobie jest lekarzem — czy nie mówiłeś nam kiedyś, że dla biegaczy niebezpieczne jest powiększenie śledziony i że istnieją odwary z ziół, które trzeba pić, żeby tego uniknąć?
— Zapewne — zgodził się Ikkos. — Kto mówi, że nasz zawód nie wymaga poświęceń? Sotion podniósł rękę:
— Nie ma zawodu atletów!
— Nie ma? Jesteś tego pewny? — Ikkos zaśmiał się przez nos głuchym chrząknięciem. — Astylos...
Powszechny szmer podjął to imię. Astylos z Krotony był najświetniejszym zawodnikiem tego czasu. W trzech ostatnich igrzyskach olimpijskich zdobył siedem wieńców, w stadionie, w diaulosie i w biegu zbrojnym. Rzucić cień na podobną sławę było niegodziwością.
— Jesteś złym człowiekiem — krzyknął Grylos.
— Nie zapominaj — Ikkos również podniósł głos — że od kilku lat siedzę w Krotonie. A mogliście zauważyć, że nie chowam swych oczu do worka. Ale skoro to was obraża, nie powiem nic więcej. Sami się przekonacie w Olimpii.
— Astylos będzie w tym roku?
— Będzie i jeśli się nie mylę, zrobi wam niespodziankę.
Znów stracili z nim kontakt. Rozmowa szła w istocie po manowcach, wśród niejasności i zagadek. Ikkos znał niewątpliwie swą drogę i zawsze umiał zająć takie miejsce, skąd widać było całą ich gromadę jak w otwartym polu. Sam natomiast znikał co chwila, ukrywał się poza słowami; wróciła dawna niechęć do tego człowieka, który wydał im się tak obcy, jak jeszcze nigdy. Wielu miało ochotę wstać i odejść, zostali jednak i siedzieli naprzeciw niego jakby po dwóch stronach przepaści. Wrażenie odległości było tak silne, że zaskoczyło ich, gdy posłyszeli jego głos przerywający ciszę bez wysiłku:
— Jeśli was razi słowo: zawód, mówmy: sztuka. Chyba nikt z was nie zaprzeczy, że bieg, pentatlon lub zapasy są sztuką? Uczymy się jej, nie każdy ma równe zdolności. Minęły czasy, kiedy Glaukos z Karystos wprost od pługa stał się pięściarzem.
— Ale na złe mu to nie wyszło, skoro wziął kilka wieńców — odezwał się Menalkes.
— Ale ty nie poszedłeś jego śladem? Proszę was, nie mówmy jak dzieci. Jest nas tu kilkudziesięciu dobrych zawodników, każdy przeszedł palestrę, potem gimnazjon, ten i ów postarał się o aleiptesa albo o gimnastę, który go dalej kształcił, wreszcie przyszliście tutaj, gdzie, jak powiadają, jest najlepsza szkoła, i dzień po dniu każdy ćwiczy się, jak może i umie...
— Ale ty przekraczasz granicę — przerwał Sotion.
— Jaką granicę?
— Granicę życia!
Te dwa słowa wpadły w nich jak ostry promień. Rozluźnił się zawiły mrok, wszystkie niesnaski, jakie trapiły ich umysły, nieporadne wobec spraw utajonych w głębi przeczuć i podświadomych odruchów, i cała niechęć do zagadkowego przybysza znalazły olśniewające wyjaśnienie. Prawda była tak bliska, że wielu w półotartych ustach zatrzymało okrzyk zdziwienia: jak można jej było nie dostrzec!
— Mówisz o nas, jakbyśmy sami byli na świecie.
A poza nami są tysiące, które ten sam świt budzi do ćwiczeń i ten sam zmierzch odprowadza z gimnazjonów.
— Nasza doskonałość jest dla nich podnietą i wzorem.
— Tak i ja myślę, ale jaki wzór możesz ty im dać, tym wszystkim, którzy nigdy nie wyjdą z życia? których los nie wyprowadzi na naszą drogę? W jakim celu chcesz im dać ciało wymagające i kapryśne, nauczyć ostrożności? na jaki pożytek mają się otaczać troską, niby kosztowny posążek w drewnianym pudle — doprawdy, jakaś krucha rzecz, która może się zepsuć lub uszkodzić?
— A co ty im każesz robić?
— Nic. Zostawiam ich tam, gdzie są — w tych ogrodach radości i swobody, w palestrach i gimnazjonach, które z łaski bogów zbudowali nasi przodkowie. Ja jestem jednym z nich, tym tylko na chwilę różny, że szczęśliwy los pozwolił mi iść do Olimpii — szczęśliwy los, nic więcej.
Ikkos nie odezwał się, patrząc nań spojrzeniem tak ciemnym, jakby cały mrok wnęki, w której siedział, zgromadził się pod łukiem jego zrośniętych brwi. Sotion widział go przez mgłę.
— Ty chowasz zawodników na pokaz. Ty ich stroisz w siłę i w zręczność, potrzebną tylko na krótką chwilę widowiska. Dlatego ci mówię, że przekraczasz granicę życia. Taki zawodnik, jakiego ty chcesz wykształcić, to już nie siła albo raczej bezużyteczna siła, nieprzydatna życiu, wymagająca czujności i opieki jak słabość. Mówisz: wyrzeczenie. Nie chcę się niczego wyrzekać. Co by to była za rozpacz pomyśleć kiedyś, że pozostałem dłużny swojemu ciału, że w najlepszej części życia nie oddałem mu wszystkiego, na co mnie było stać.
Zamilkł i jeszcze drżał od krzyku swej duszy. Poczuł na sobie gorące spojrzenie towarzyszy, zajął się od nich:
— Byłeś mi wstrętny jak dozorca niewolników, kiedy obskoczyli cię owi biedni ludzie, którym narzucałeś swoją wolę. Ograniczałeś ich. Nie idzie mi o to, co jesz i kiedy śpisz, przypuszczam nawet, że można się od ciebie nauczyć niejednej dobrej rzeczy, ale ty byś chciał nas spętać. Odtąd nie wolno by już było odetchnąć, nie pomyślawszy wpierw, czy to pora krótkiego, czy głębokiego oddechu. Za tobą idzie marny lęk, głupi, nie znany dotychczas ludziom rodzaj tchórzostwa, lęk o każdy ruch zbyteczny i nierozważny. Pilnujesz swego ciała jak pełnej amfory, żeby nie rozlać ani kropli, żeby ją donieść nienaruszoną do samej Olimpii. Cel cię ujarzmia.
— A ty — Ikkos odchrząknął, jakby usuwając jakąś przeszkodę w gardle — czy tobie o nic nie idzie? Nawet o to, żeby być najlepszym?
— Być najlepszym, tak — zawołał Sotion.
I to jest wartość, która sobie wystarcza.
— Chcesz powiedzieć: że nie oczekuje zapłaty? Nawet jeśli zapłatą jest sława?
— Sława! — to jakbyś powiedział: niebo!
— Tak gwałtownie oderwałeś się od ziemi, że daruj, jeśli za tobą od razu nie pójdę.
— Kto wie, może byś tam nigdy nie zaszedł o własnych siłach! — krzyknął Sodamos.
Ikkos wstał i wyszedł ze swojej wnęki. Ręcznik, który mu okrywał plecy, rzucił na ławkę. Ten kawał płótna, zawsze złożony z tak drażniącą dokładnością, tak równy w swym czworoboku, nie zagiętym ani jedną fałdą, leżał teraz zmięty, połamany w bruzdy i zmarszczki, istna ruina spokoju i ładu.
Ikkos zaczął chodzić wzdłuż przeciwległego muru, jakby odbywał poobiednią przechadzkę. Równym krokom towarzyszył szept piasku. Odzywał się jak miara czasu, bezużyteczna rachuba chwil, które rozpływały się w pogodnej ciszy. Przyjaciele Sotiona siedzieli teraz jakby nad brzegiem gładkiej jasności, przezroczystej aż do głębi złotego dna. Myśli kołysały się w nich ruchem łodzi, na których wiosła spoczywają bezczynnie.
Nagle dało się słyszeć rżenie koni. Wtargnęło gdzieś z bliska, zwierzęta musiały stać tuż pod gimnazjonem. W jednej chwili wszyscy byli na nogach. Chłopcy pobledli.
Konie już przyszły! Jak mocne pianie kogutów zapowiada nadchodzący dzień, tak rżenie konia przynosi ludziom z gimnazjonu pierwszy znak, że pora ćwiczeń i prób dobiega końca. Pojawiają się one z początkiem ostatniego miesiąca, stają do przeglądu i wpisane na listę wyścigów, odchodzą do Olimpii.
Cały Pletrion wybiegł na rynek. Pośrodku stała gromada koni. Po kopytach owiniętych w ochraniacze z łyka i po białym kurzu, który przylgnął do sierści, widać było, że właśnie przyszły z dalekiej drogi. Ergoteles rzekł:
— To są konie sycylijskie.
— Skąd wiesz?
— Poznaję ludzi Hierona.
I wskazał im służbę, masztalerzy i stajennych, z których każdy miał srebrny naramiennik z cyframi tyrana syrakuzańskiego. Krzątali się dokoła swych zwierząt, prowadząc je po kolei do hellanodika, który badał wiek konia, obrzucał go szybkim spojrzeniem i zapisywał jego imię na skorupce glinianej.
Przypatrywał się temu obrzędowi tłum miejski, który ujrzawszy zawodników powitał ich okrzykami. Od razu uczynił się dokoła nich ścisk, obiegły ich żarliwe oczy, wysunęło się parę odważniejszych rąk, by dotknąć ich ciał. Jakaś gwałtowniejsza fala porwała Sotiona.
— Patrzcie, co z nim robią! — zawołał Sodamos. Ale już Gerenos biegł i roztrącał ludzi. Wydarł im chłopca i wyniósł z ciżby na ramionach. Sotion przerzucił nogę na barki olbrzyma, wspiął się i usiadł mu na karku — jakby młody Dionizos jechał na kudłatym Sylenie.
Część druga
O L I M P I A
I. Księżyc nad Olimpią
Nastał trzeci nów od przesilenia letniego. Wielki obłęk nieboskłonu, rozciągnięty od gór Kaukazu do słupów He-raklesa, rozniósł te nocne wici po całym obszarze greckiego świata. Niby gwiazda wskazująca kierunek, wzeszła Olimpia na szczyt horyzontu. Spośród lasów i gór, i z piasków nadbrzeżnych zaczęły się wysnuwać wszystkie drogi od ścieżek zbiegających z przełęczy do otwartych szlaków morskich — bogom patrzącym z wysoka mogłyby się wydać nićmi, które śpieszą ku wrzecionu. Tak liczne, rozpierzchłe, pogmatwane zbierały się w końcu w parę włókien przelatujących przez ziemię elidzką.
Najwcześniej poruszyła się droga, która idzie z achaj-skiej Dyme i w okolicy Buprasion łączy się z tą, która prowadzi gości z zachodniego morza, z dwóch portów:
Hyrmine i Kyllene.
Koła skrzypiały w głębokich koleinach wyżłobionych z dwóch stron gościńca, na którym wozy nie mogły się wyminąć. Obok biegła ścieżka dla pieszych i dla tych, co jechali wierzchem, na koniach, mułach lub osłach. Szły procesje, uroczyste t h e o r i e, wysyłane przez państwa i miasta, a razem z oficjalnymi przedstawicielami ciągnęli zwyczajni pielgrzymi. Dzielnice, szczepy, miasta, gminy trzymały się razem, można je było rozróżnić po pustych przerwach między jedną a drugą partią wozów, jezdnych i pieszych. Czasem, gdy koło się złamało lub padło zwierzę w zaprzęgu, porządek wikłał się, odstępy ginęły w nagłym zamęcie, wreszcie cała droga stawała i podnosiły się krzyki. Przeszkodę usuwano, wóz wymagający naprawy ustępował z gościńca i mógł ruszyć dopiero na samym końcu; zbierał się tam pomału tłum maruderów ze wszystkich stron świata.
Wędrówka szła leniwym krokiem wołów, które stanowiły większość zaprzęgów. Upał ciążył w nogach, trawił pragnieniem, zwierzęta ryczały o wodę. Zatrzymywano się przy każdej strudze. Wtedy następowało ożywienie, młodzi biegli z pełnymi wiadrami, z rąk do rąk podawano sobie chłodne kubki; niektórzy rozbierali się i przez chwilę leżeli na kamieniach płytkiego potoku. Ogarniała ich nagła rześkość, śpiewali. Ilekroć zdarzył się las lub bodaj kępa drzew, rozsiadali się w ich cieniu, ktoś grał na piszczałce, ktoś częstował winem i potem trzeba było biec szmat drogi, by dopędzić swój oddział.
Przed słońcem chronił kapelusz o szerokich opadających kresach. Wielu miało czapki skórzane i jeśli się je zdjęło, wypływał z nich strumień potu. Innym wystarczała chustka, którą związali pod szyją, niejeden miał tylko osłonę swych gęstych włosów. Noszono je przeważnie długie, zaplecione w warkocze, które chowano w płóciennych woreczkach uwiązanych u tyłu głowy. Panowie z Sycylii i Wielkiej Grecji jechali w wygodnych powózkach, wpółleżąc pod parasolami. Na niektórych wozach rozpięto budy płócienne. Czasem w ich rozchyleniu widziało się blade twarze ludzi starszych, których osłabiła daleka droga.
Od południa zniecierpliwienie rosło, o byle co wybuchały kłótnie, dzień trwał, jakby się nigdy nie miał skończyć. Z nadejściem wieczoru zgiełk obejmował cały pochód, jedni chcieli nocować, drudzy krzyczeli, żeby jechać dalej, korzystając z chłodu. Woły, smagane batami, wpierały nogi w pudła wozów jadących przed nimi. Ale znużenie wszystkich wreszcie obezwładniło i wśród rżenia koni, ryku osłów, ludzie zasypiali nieraz z nie domówionym słowem na ustach. Leżeli bez pamięci po polach świeżo zoranych, po ścierniskach, u brzegu drogi, która krzepła we śnie i w mroku i tak zastawał ją świt, jakby znieruchomioną zaklęciem.
Z pierwszym brzaskiem podnosił się rwetes, który nadciągał z daleka. Hen w tyle przybywały nowe wozy, wołano o wolny przejazd, ludzie budzili się, przeciągali zdrętwiałe członki, słońce wydobywało rosę z ubrań w cierpkim zapachu ozonu.
Pod Elidą tworzyły się chwilowe obozowiska, które wciąż się zmieniały. Po gimnazjonie snuło się mnóstwo ludzi szukających wśród zawodników krewnych, przyjaciół lub znajomych. Kapros kazał w końcu zamknąć bramy, żeby nie przeszkadzano w ćwiczeniach. Dopuszczano przybyszów tylko do hellanodikajonu, gdzie składali zeznania o zawodnikach pochodzących z ich gmin. Nikomu nie wolno było zatrzymać się dłużej nad jeden dzień, żeby nie zabierać miejsca tym, co nadjeżdżali.
Dalsza droga pięła się pogórzem Akrorei w kierunku na Oinoe, której odwieczne jawory szumiały klechdami o królu Augiaszu i jego córce-czarodziejce zbierającej zioła nad brzegiem Ladonu. Kupcy zostawali na parę dni w Alession, w którym odbywał się jarmark, chorych przyciągały cudowne źródła Heraklei wytryskające spod świątyni Nimf Jońskich. Za Salmoną, niegdyś stolicą Salmoneusa, którego Dzeus zabił piorunem, odsłaniał się widok na dolinę Olimpii.
Leżała w klinie między dwiema rzekami; szeroki Alfejos spotykał się tu ze swym dopływem, „szumiącym" Kladeosem. Wśród wzgórzy otaczających równinę rozróżniało się stożek Friksy, z której szczytu przeglądała zza drzew świątynia Ateny Kydońskiej; pagórek, na którym wciąż jeszcze czerniły się zgliszcza zburzonej Pisy; wreszcie Kronion, góra Kronosa, rzucała swój cień pachnący sosnami na przytulony do jej stoków okręg święty. Był to właściwie gaj, widziało się wysokie korony platanów i niską szarość oliwek, ponad które wychylały się dachy paru budowli — w jednym miejscu stała otworem pusta przestrzeń z kopcem dymiącego ołtarza. Stąd rozbiegały się dwie złociste smugi stadionu i hipodromu.
Serdeczna cisza, ujmująca łagodność czuwały nad każdym zarysem krajobrazu. Ci, którzy wchodzili tu po raz pierwszy, stawali w zadumie nad skromną prostotą osady Dzeusa. Fokijczycy, wychowani w obliczu dzikiego majestatu Delf, wspinali się po wyniosłościach, skąd jeszcze przestronniej wyrażał się spokój zielonych dolin, lesistych wzgórzy, rzeki płynącej w wysokich brzegach zarosłych mirtami, rzeki ociągającej się wśród zakrętów, oblewającej puszyste ostrówki w swym szerokim łożysku, by nareszcie w bezmiarze płowego światła pochwycić błyszczący rąbek Jońskiego Morza. Taki więc był dom boga i jeśli on sam wybrał to miejsce, taka musiała być i jego dusza. Tymczasem wokół Olimpii wzbierała powódź ludzka.
Od ujścia Alfejosu szła jedna fala, którą przyniosły małe statki, kołyszące się teraz na płyciznach redy, druga z północy, od Elidy, trzecia z południa, z Trifilii i Mesenii, wreszcie czwarta od wschodu. Ostatnia, najludniejsza, posuwała się wielką drogą idącą przez całą Arkadię od źródeł Alfejosu, który ten gościniec narodów przebił wśród gór najdzikszych. Wiązały się z nim wszystkie drogi ze wschodniego pobrzeża: z Lakonii, z Argolidy, z Koryntu, z Megary, do których znów przyłączały się dalsze, z Attyki, z Grecji środkowej i ze wszystkich wysp Archipelagu, i z Azji Mniejszej, i znad Morza Czarnego, wiele bowiem okrętów zawijało do portów Aten lub Koryntu, by nie opływać całego Peloponezu. Teraz to wszystko spotykało się na równinie między dwiema rzekami.
Nadjeżdżające wozy zatrzymywały się w odległości dwóch stadionów od świętego okręgu. Tworzyła się w tym miejscu pusta przestrzeń, skąd Rada Olimpijska mogła czuwać nad porządkiem.
Od świtu do nocy jej członkowie, w otoczeniu rabduchów i mastigoforów, służby uzbrojonej w kije, przyjmowali pielgrzymów. Najpierw zjawiali się architeorowie, przewodniczący procesji, oznajmiali gminę, liczbę swych ludzi, wozów i zwierząt i układali się o miejsce na obóz. Najlepsze były oczywiście najbliższe, oddawano je państwom i miastom szczególnie zasłużonym wobec Olimpii; wiele mogły pomóc osobiste stosunki architeora. Musiał się on nieraz napocić, biegając od jednego członka Rady do drugiego, błagając, zaklinając, powołując się na swe znajomości, przypominając się ich pamięci, podnosząc istotne lub urojone pokrewieństwa, a jeśli ich nie było między ludźmi, odnajdywał je wśród bóstw i bohaterów swego kraju, Dzeusowi olimpijskiemu podsuwał jakąś nimfę ze swych ojczystych stron, wyprowadzał z tego związku długie potomstwo: własny ród, własną osobę zaczepiał o jakąś gałąź tej genealogii. Dochodziło do kłótni, gdy komuś wyznaczono miejsce o kilka stadiów od Olimpii. Ale należało je zająć jak najprędzej, bo w tym roku mogło się ono wydać nieomal przywilejem. Trudno sobie wyobrazić, gdzie staną ci, którzy przyjadą ostatni.
Poszczególne partie ruszały po kolei. Każdej towarzyszył członek Rady, by nie przekraczano wyznaczonych granic obozu. To zabierało tyle czasu, że drogi zamieniały się w nieustanne koczowiska, rozgoryczone i swarliwe. Nieraz po całym dniu oczekiwania dopiero pod noc otrzymywano wolny przejazd.
W równinę utkaną ze srebrnego światła wchodziło się jak w sen i wielu znalazłszy się na swym obozowisku siadało na ziemi, z dłońmi splecionymi na podkurczonych kolanach: patrzyli w skromne zarysy Olimpii, słuchali ciszy nasiąkłej rosą, a zwierzęta, ugniecione jarzmem, którego nie zdjęto, z żałosnym pojękiwaniem dotykały ich głów swymi wilgotnymi nozdrzami.
Nikt nie kładł się spać, póki księżyc nie zaszedł. Tysiące oczu wspierało go w tej krótkiej wędrówce. Odbijając się w nich tracił swój rzeczywisty kształt, zbyt prosty i niepojęty.
Dla jednych bogini Selene ukazywała złoty diadem na ciemnych włosach, dla innych wieniec ze srebrnych listków, to znów pochodnią oświecała sobie drogę pośród nocy. Widziano jej oko o siwym blasku, niepokalaną białość policzka, rąbek czoła spod uchylonej zasłony. Odprowadzano ją do pieczary w głębokich górach albo na brzeg strumienia, który ziemię opływa. Jechała na wozie, na byku, na koniu, na mule, na białorunym baranie.
„Wieloimienna" rodziła się z tytanów, Hyperiona i Tei, to znów z Heliosa, który gdzie indziej był jej bratem, a niekiedy małżonkiem. Wymykała się wyobraźni ludzkiej jak jej własne światło, mieniące się wśród fal morskich świetlnymi splotami węża. Dla wielu czysta i niepokalana dziewica, w Nemei była matką potwornego lwa, w Arkadii kochanką leśnego Pana, ludzie z karyjskiej Heraklei znali pewną grotę w górze Latmos, gdzie się ona co noc pochyla nad wiecznie uśpionym Endymionem.
Ale tu na elejskiej ziemi, której Endymion był jednym z pierwszych królów, Selene urodziła mu pięćdziesiąt córek, pięćdziesiąt miesięcy ośmioletniego cyklu, świętego kręgu dwóch olimpiad i teraz właśnie ostatnia córka, w „dziewiczym" miesiącu Parthenios, szła ku swej pełni.
II Pod namiotami
W dolinie rzecznej wyrosło olbrzymie i barwne osiedle. Gęsto skupione w pobliżu świętego okręgu, rozluźniało się w swych dalszych odnogach, które zresztą z każdym dniem coraz bardziej się wypełniały. Namioty okrągłe lub czworoboczne, ze skóry i z płótna w różnych kolorach, zbierały się gromadami według gmin, jedna od drugiej oddzielona wąskim przejściem. Ale pokrewne gminy trzymały się razem i te większe obszary tworzyły jakby kraje — widziało się Attykę, Lakonię, Beocję, Sycylię, sto granic świata greckiego broniło swej niezależności w tym ścisku.
Poddawano się jednak urokowi łatwego ich przekraczania. Nagle Tespijczyk wyruszał na poszukiwanie siekiery i chociaż miał własną w namiocie, przynosił ją od Bizantyjczyków, Meseńczyk odnajdywał swego psa w dalekim Epirze, wyspa Samos poiła wodą Marsylię. Spełniało się coś w rodzaju dziecinnego snu, jakby u nóg wyrosły hermesowe skrzydełka. Świat wyrzekł się swego ogromu. Można było nareszcie odwiedzić go na wszystkich krawędziach, nasycić się smakiem obczyzny.
Każdy obóz miał własny kształt. Rozkład namiotów, spiętrzenie wozów, miejsce wybrane na śmietnik, nieznaczne szczegóły w pozornej jednolitości bezwiednie ulegały właściwościom kraju, z którego przyszły. Przeczuwało się w nich rytm gór, dolin, wybrzeży, zwierzęta wyciągały szyje w różne strony, jakby odgadując kierunek rodzinnych obór i stajni. Ubrań ludzkich trzymały się wszystkie klimaty, Arkadyjczycy spod chłodnych wierchów nie rozstawali się z kożuchem, dokoła brązowej nagości mieszkańców Libii szerzyła się pustynia, gdzie nie ma ani wody, ani deszczu, gdzie nawet rosa nie pada. I jakby każdy przyniósł trochę powietrza swej ziemi, poznawało się je po odrębnym zapachu obozów. Szedł, nie wiadomo skąd, od ludzi i sprzętów, wynikał z rozchylonych namiotów, spośród trocin i śmieci, w których oddawały ostatnie tchnienie liście, źdźbła trawy, zeschłe kwiaty, przyniesione w bagażach. Zdarzało się, że z fałdów płaszcza, który długo leżał w skrzyni, wylatywał motyl, porzucając kokon wplątany między nitki wełny, i trzepotał w swych niezwykłych barwach niby duch obcego lądu. Różnorodny obyczaj wyglądał z każdej czynności.
Przez gesty ludzkie szły strefy, równoleżniki, południki, objawiał się w nich byt pasterzy, rolników, kupców, żeglarzy; rożen w rękach spartańskich obracał się wartkim szeptem włóczni, Argiwczyk siedział na zydlu jak na grzbiecie końskim, mieszkańca lasów poznawało się po bezszelestnym kroku. Ale Grecja macierzysta pomimo całej rozmaitości wydawała się niemal jednolitą pośród fantastycznych żywiołów kolonii: Afryka, Iberia, Galia, Iliria, Italia, Scytia, Sarmacja, Syria, Egipt z głębi tajemniczych dziejów i cywilizacji pokrywały swym oddechem owe setki miast greckich, łańcuch nikłych ogniw uczepionych u ich wybrzeży. W codziennym współżyciu z barbarzyńcami, na szlakach karawan, w zgiełku portów, przywierały do człowieka myśli, przesądy, nałogi, jak pył uliczny wchodzi w pory ciała. Dusza pokrywała się dziwnymi ornamentami, uśmiech, spojrzenie, ruch ręki wyrażały się jakby w znakach nieznanego alfabetu. Wystarczyło jednak nieraz zobaczyć węzeł sznura albo kształt garnka, wystarczyło pochwycić drobną zmarszczkę, mrugnięcie powieki, będące ostatnią falą głębokiej i utajonej burzy uczuć, by spośród arabesek i szyfrów wyjrzało cudowne, braterskie podobieństwo.
W tysiącznych niespodziankach oddalano się i znów zbliżano do siebie. Język rozbity na niezliczone narzecza i gwary, w koloniach porosły cudzym chwastem, stwarzał gorszące nieporozumienia. Pospolity przedmiot, sprzęt powszechnego użytku okrywał się nagle tajemnicą, której nie podobna było wytłumaczyć w dwóch krańcach obozowiska. Akcenty, spółgłoski, przydechy, rodzaje podlegały niepojętym kaprysom, nawet nie można było zaufać samogłoskom tak dalece przekształcały się w rozchyleniu gardła, układzie ust, nacisku zębów. Ze słów pozostawał często nagi pień, sam rdzeń dźwięku, któremu niepamiętne wieki powierzyły sens danej rzeczy. Ale jakże szybko i wyniośle rozrastały się te odziomki w słuchu i w sercu. Raz pochwycone i pojęte, odnajdywały swe korzenie, szerzyły się w gałęzie, kwitły olbrzymim ulistwieniem, w którym jednak trwał cień rozkoszny, cień obszarów i czasu.
W jasnym poczuciu wspólnoty majaczyły zarysy pradawnego bytu, kiedy jeszcze wszystkie szczepy były razem, kiedy podobne obozowisko, otoczone szumem stepów północnych, ważyło myśl wędrówki i podbojów. Gdzie to było? kiedy to było? Żadne wspomnienie, żaden mit nie podaje o tym wieści. A jednak musiał być czas, kiedy nie było ani Dorów, ani Eolów, ani Jonów, tylko jeden naród sprzęgnięty owymi ścięgnami, które i teraz przenoszą myśli po różnodźwięcznych wargach.
Inaczej skądżeby się brało to dziwne włókienko ciepła, które, rzekłbyś, do samej duszy przyszywa każdy szelest wspólnej obecności?
Wielu znało się z poprzednich olimpiad, odnajdywali się towarzysze jakichś wspólnych przygód, przypominały się twarze widziane w dalekich portach, w półmroku zajazdów, najbardziej ustronne drogi ludzkie, powiązane kiedyś przypadkiem, znów schodziły się nieoczekiwanie. Co chwila wybuchały krzykliwe spotkania.
— Na Dzeusa! Kogo widzę?
— Pewnie znów miałeś burzę?
— Ale jaką. Już słyszałem Syreny.
— Tak, tak. W naszym wieku moglibyśmy już zostać w domu.
— Nie, to okropna rzecz pomyśleć, że umrzesz w łóżku, w którym się na świat przyszło,
— Co mi tam mówisz o latach!...
Każdy czuł się tak młody, że cały świat wydawał mu się w wieku dziewczyny, która oto szybko przebiega między namiotami. Znika i tylko jej głos słychać za płóciennymi drzwiami, jej miękki, lekki głos, złoty wiór pośród tych wszystkich męskich chrzęstów, które nagle pomilkły. W całym obozie nie ma ani jednaj kobiety. Zostały w domu, albowiem prawo zabrania im wejść do gaju świętego w porze igrzysk, nawet Alfejosu przekroczyć im nie wolno. Tam, za rzeką, w stronę Skilluntu, widać skałę Typajską, skąd strącono by winowajczynię. Za pamięci ludzkiej nigdy się to jeszcze nie zdarzyło. Ale prawo jest szanowane, chociaż nikt już nie ma pojęcia, skąd się wzięło. Jakiś zamierzchły przesąd bytu rolniczego odtrącił kobiety, by nie osłabiały siły urodzajów, odtrącił je od obrzędów olimpijskich tak samo, jak nie dopuścił ich do kultu patrona zboża, Eunostosa, w Tanagrze, i jak zamknął przed nimi świątynię Kronosa. Tylko dziewczęta korzystały z odwiecznego przywileju swojej czystości.
Wśród nich była jedna, której imię krążyło po całym obozie.
Szła, wsparta na ramieniu ojca, nieomal równa mu wzrostem. Peplos dorycki w swym oszczędnym kroju nie pochłaniał jej ciała, nie zagrzebywał w obfitości materii. Odczuwało się jędrną dojrzałość jej kształtów poprzez ten kawał sukna, który, ściągnięty w pasie, biegł w dół długimi równoległymi fałdami. Za każdym krokiem fałdy się rozwierały, pod miękką wełną odsłaniał się zarys nogi, pełny i doskonały. Szeroka w barkach, o śmiałych piersiach, które prężyły się pod osłaniającym je apoptygma, smagłością ramion, szyi, stóp wyłaniających się z sandałów opowiadała światu o swym ciele, wychowanym przez słońce wybrzeży i wiatry morza.
Urodzona w Skionie, na półwyspie palleńskim, Hydna towarzyszyła ojcu, Skyllisowi, w jego wyprawach na połów gąbek. Jeszcze na wpół dziecinnymi rękami odrywała od skał podwodnych te galaretowate krzewy żyjące, coraz śmielsza, coraz wytrwalsza w walce z morzem, z ciężarem fal, w które zapadała, coraz szybsza i dokładniejsza w pracy pośród błękitnych mroków głębi. Płuca dojrzewały do niezwykłej siły oddechu, powietrze zaczerpnięte na powierzchni morza trwało w nich tak długo, że Skyllis, który pierwszy wypływał, musiał za każdym razem przeżywać ten sam lęk i tę samą radość. Wychylała się nareszcie, ponad wodą wytryskał na mgnienie oka jej tors, rozdygotany wysiłkiem płuc, które otwierały się jakby na cały przestwór świata, i już znowu była świetlistym ruchem, cząstką płynnego żywiołu, póki z ostatnią falą nie rozstała się na wybrzeżu.
Nigdy nie wyobrażała sobie, że jej sztuka może się przydać na coś innego oprócz połowu gąbek. Ale oto przychodzi wojna, nastaje jakby zmierzch świata, ogromna powódź ludzka zmywa ich dom, morze bije tysiącami wioseł, ich łódź, uczepiona do nieznanego statku, płynie z północno-wschodnim wiatrem. Nie wiadomo, ile czasu przetrwali w tym dzikim zamęcie. Niebo, morze i ziemia wrzeszczały wszystkimi językami, z których ani jedno słowo nie było podobne do ludzkiej mowy. Wszystko, co Hydna przez cały ten czas zrozumiała, mieściło się w tym zdaniu: „Trzeba im poobrywać kotwice." Był to głos ojca, stłumiony i nikły, ledwo dosłyszalny poza hukiem burzy w noc czarną jak ziemia.
I zaczęło się wędrowanie pod falami. Podpływali pod okręty, pełzali w szlamistym, wirującym mroku, póki ich ręce nie trafiły na linę kotwiczną; wtedy szarpali ją, wydzierali żelazne kły wbite w dno i wynurzali się dla nabrania oddechu. Huragan jak piorun przeszywał im płuca, trzask statku, który wicher porywał, i rozpaczliwy krzyk załogi pomnażał na chwilę łoskot burzy, ale oni znów szli pod wodę i znów inny okręt leciał w przepaść nocy. Kilkadziesiąt okrętów perskich puścili na śmierć. To było ich dzieło, Skyllisa ze Skione i jego córki Hydny. Przynieśli o nim wieść sami, przepłynąwszy którejś z następnych nocy z Afetaj do Artemision.
— Patrz, osiemdziesiąt stadiów przepłynęła ta dziewczyna.
— Myślisz, że nie mieli łódki?
— O jakiej łódce mówisz? Zapytaj Lykomedesa, syna Aischreasa, jeśli tu gdzieś jest. On był trierarchem tego statku, do którego dziewczyna podpłynęła. Rzucił jej linę. Wspięła się po niej prędzej, niżbyś ty to zrobił.
— I powiedzcie, że oni nie przyszli z pustymi rękami.
Nasi dowódcy od nich dopiero dowiedzieli się czegoś pewnego o ruchach floty perskiej.
To piękna rzecz taka dziewczyna i taki obóz napełniony wielkimi zdarzeniami!
Cudem znalazły się obok siebie namioty Ateńczyków, Spartan, Tegeatów, Koryntu, Potidai, Sikyonu, Epidauros, Trojdzeny, brakowało tylko kapliczki Androkratesa, źródła Gargafa, aby te niskie wzgórza i równinę dookolną wziąć za pole walki pod Platejami. Towarzysze broni witali się z radosnym zdumieniem, z jakim spotykają się ludzie, którzy przetrwali złe czasy. Wzbijał się nad nimi zgiełk wspomnień. Ktoś komuś uratował życie, ktoś kogoś wyniósł z bitwy, ranni pokazywali sobie zagojone blizny. Westchnieniem posilano dusze umarłych. A kiedy już brakło słów, mówiono: Na Dzeusa! Na Palladę! Na Hermesa! Na Aiaka! Cały Olimp krzyczał w ich radości.
Zbierały się większe gromady, wszyscy trzymali się za ręce i wołali: — Salamina! — albo: — Plateje! — albo: — Mykale! — aby wezwać tych, którzy obozowali daleko. Poczym odchodzili w stronę Harpiny, gdzie było pusto, i rozsiadali się w obszernych kołach.
Było najpilniejszą rzeczą dowiedzieć się, jak wyglądają te sprawy w tylu różnych pamięciach. Żadne archiwum, żadne kroniki nie krępowały zdarzeń przelatujących wciąż jeszcze na skrzydłach wieści.
Na dalekim wybrzeżu karyjskim dwunastoletni chłopak bawi się teraz muszlami albo pędzi wózek zaprzężony w psa i jeszcze upłynie trochę czasu, zanim wybierze się w podróż po świecie, zanim z ust ludzkich wysłucha dziejów i zanim je raz na zawsze utrwali w książce, która mieć będzie taki początek: „Czego się Herodot z Halikarnasu dowiedział, to spisał tutaj, żeby z czasem nie zaginęło, co się przez ludzi dokonało, zwłaszcza zaś, żeby nie przeszły bez sławy wielkie i cudowne czyny zarówno Hellenów jak i Barbarzyńców."
Za pięć olimpiad cały naród go usłyszy. Tutaj, w cieniu świętego okręgu, ozwie się słodkie brzmienie mowy jońskiej znad rozwiniętego papirusu. Czas odwróci się w swoim biegu i obszar wielkich lat streści w kilku godzinach wszechwidzącego słowa. Nowe pokolenie, które w dzień Maratonu spało z podniesionymi w górę piąstkami, a po Salaminie chłopięcym głosem śpiewało pean, i jeszcze młodsze, któremu te nazwy kleiły oczy na kolanach dziadka, opanuje nareszcie całkowitą wizją wszystko, co żyło rozproszone w pogłoskach i gawędach. A starcy, ze zwiniętymi dłońmi u uszu, zdumiewać się będą, że nie przypominają sobie tego człowieka, który jednak mówi tak, jakby niegdyś był wśród nich, mimo że ani jeden siwy włos nie świadczy za jego obecnością w tych czasach.
I jakiekolwiek miałoby się o tych rzeczach własne przekonanie, trzeba go się będzie wyrzec, bo któż odtąd podoła swoim bezbronnym słowem tej sztuce zdań o miłej melodii? Wtedy już nie będzie sporu o to, kto zdradził Persom drogę do Termopylów, Efialtes czy Onetes, i nie będzie już czasu, by dorzucić swe imię w zamęt bitwy nad trupem Mardoniosa. Wszystko będzie rozstrzygnięte i skończone, na nic się nie przyda stukać laską o ziemię, chwytać ludzi za płaszcz, nie przekrzyczysz swym starczym głosem historii.
Nikt oczywiście nie przypuszczał, że coś podobnego się stanie. Dla tych kół rozpostartych pod mogiłą zalotników istniała tylko jedna księga, ta sama od wieków, księga pamięci i tradycji, lotna i niestała, zagmatwana jak zwoje mózgów ludzkich, lecz oporna wobec wszelkich klęsk, pożarów i ruiny.
Pracowano nad jej najświeższymi kartami. Były one już pełne skreśleń, wstawek i dopisów. Każdy miał jeszcze nadzieję, że bodaj odsyłaczem zawiśnie u brzegu którejś stronicy. Trzeba tylko siłą głosu, trafnym słowem, dokładnym opisem okoliczności ujarzmić uwagę jak największej liczby słuchaczy, wedrzeć się w ich wspomnienia i przekształcić je na tyle, żeby uczynić w nich wyłom na miarę własnej osoby. Nie jest to łatwe, skoro wszyscy przyszli z tym samym zamiarem i już od pierwszych słów wszczął się hałas. Może najrozsądniej czekać w milczeniu jak ten grubas, który dłonie położył na rozpartych udach, uśmiecha się i swym ociężałym spokojem drażni ludzką ciekawość. Nikt go sobie nie przypomina.
Nazywa się Ameinokles. Ameinokles, syn Kretinesa. Pochodzi z Korope nad Zatoką Pegazyjską. Tam miał dom, łódź, parę niewolników i sieci. Niewielki to majątek, ale można wyżyć, bo ryb nigdy nie zbraknie. Aż tu mówią, że wielki król idzie na Helladę. Trudno było nie wierzyć, gdy się posłyszało szum wioseł. Okręty królewskie przybiły wprawdzie do drugiego brzegu Magnezji, ale Magnezja jest tak wąska, że co się dzieje po tamtej stronie, słychać po tej. Flota stanęła między miastem Kastanaj a przylądkiem Sepias. Część statków wyciągnięto na brzeg, część zakotwiczono. Tak przenocowali w zupełnej pogodzie i ciszy.
Ale na drugi dzień morze stało się niespokojne, podniosła się burza i silny wiatr, który idzie od Hellespontu. Tę burzę, jak wszystkim wiadomo, zrobił Boreasz na prośbę Ateńczyków, Boreasz, który jest żonaty z ich dawną królewną. Ile tylko statków znalazło się dość daleko od brzegu, porwało je morze i rzuciło jedne na Ipni pod Pelionem, drugie na przylądek Sepias, inne na ląd pod Kastanaj lub Meliboją. To wtedy właśnie Skyllis ze swą córką odczepili kotwice wielu statkom. Ameinokles widział burzę, jak się zerwała i minęła w trzy dni później; mówiono, że czterysta okrętów królewskich poszło w drzazgi. A potem, przy spokojnym morzu reszta floty opłynęła brzegi Magnezji i weszła do zatoki, i zatrzymała się koło Afetaj, skąd Jazon przed wiekami wyruszył po złote runo. Wtedy po całym wybrzeżu było pełno Persów, niemiło się z nimi spotykać.
Ameinokles przeszedł na drugą stronę, gdzie nie było żywej duszy. Dobre, ciche fale biegły do brzegu i od czasu do czasu przynosiły deski, belki, wiosła, szczątki okrętów. Gdyby nie trupy, które, opite wodą, wzdęte i sine, rozkładały się w słońcu letnim, mógłby powiedzieć, że nie byle jakie mieszkanie da się porównać z kajutą statku, strzaskanego i wbitego między dwie skały na samotnym wybrzeżu w bezmiernym spokoju morza i nieba. Tam przesiedział całą wojnę i nie skarży się na stratę czasu. Fale wciąż pomnażały jego gospodarstwo. Było co dzień wiele roboty, choćby tylko porozrzucać te stosy mokrego drzewa i rdzewiejącego żelastwa, pod którymi mogły się znaleźć rzeczy pewnej wartości. Jakoż znalazły się, nawet więcej, niż przypuszczał. Były tam naczynia srebrne i złote, szkatłuki z pieniędzmi, amulety, różne sprzęty, nieraz trudne do rozpoznania, ale zawsze coś się na nich świeciło.
Nie powiedział żadnej cyfry, nikt tego nie oczekiwał, mogły sobie w głowach krążyć takie wagi złota, na ile komu pozwala wyobraźnia. Oddano się tym domysłom z rozkoszą i dźwięk żółtych sztabek, który grał w mózgach, zagłuszył jego ostatnie słowa. Widziano, że Ameinokles porusza jeszcze ustami, że ręce rozkłada, że coś jakby łzy błyszczą w jego oczach, ale tylko najbliżsi zrozumieli, że idzie tu o dzieci, prawdopodobnie o jego dzieci, które pomarły. Nikt nie wsparł go w jego smutku, bo zbyt ich nasycił swym szczęściem.
Byli jak najbardziej skłonni je podzielić. Żołnierze, którym hełm wyżłobił niestartą białą smugę na czole, wyzbyli się swej pierwszej urazy, że grubas zajmował tak długo uwagę, należną ich sprawom. Zapanował w nich kupiec, którego każdy w sobie nosił, i tajnymi fibrami swej istoty dali płynąć bogactwu, jakie im zwycięstwo przyniosło.
Z zachwytem weszli w rozpamiętywanie dostatków perskich. Pod ich słowami znów się spiętrzyły namioty przetykane złotem i srebrem, łóżka wykładane kością słoniową, kubki, czary, zastawy, broń kosztowna. Jeszcze raz przebiegł ich dreszcz niespodzianki, którą było odkrycie na wozach, na pospolitych wozach obożnych, worków wypchanych kotłami, miednicami, półmiskami z ciężkiego srebra. Oczywiście trupom nie zostawiono szabel drogocennych, sztyletów, naramienników, łańcuchów, kolczyków, pierścieni. Wszyscy mieli żywo przed oczyma ten wielki stos barw i blasków, dokoła którego krzątali się pisarze i rachmistrze. Lakońscy heloci brali każdą rzecz z osobna, podawali ją do zapisu i odnosili na nowe miejsce składu.
Rozdział łupów był sprawiedliwy, każdy otrzymał, co mu się należało w jeńcach, w kobietach, w złocie, w srebrze, w bydle, ale to pewne, że helotów zbyt długo pozostawiono bez dozoru. Nikt nie powiedział więcej ze względu na Eginetów, którzy siedzieli w gromadzie. Wiadomo, że oni na tym sporo zarobili, nie darmo pochodzą od mrówek. Znaleźli jakiś sposób, by odjąć helotom strach i nieufność i wytrząsnęli z nich bez liku złotych i srebrnych rzeczy. Tamci sprzedawali skwapliwie, bo pieniądze zawsze łatwiej ukryć i przenieść, ale w tym szybkim targu złoto szło za cenę miedzi.
Egina, drobna wyspa — można sobie wyobrazić, jak się taka mała sakiewka wypełniła! Była chwila milczenia, którą Egineci przyjęli z na pół przymkniętymi oczami. Patrzono na nich. Kupcy z Miletu, z Bizancjum, z Koryntu gładzili brody w spokojnej zadumie nad tym dostatkiem, który w żadnym razie nie powinien ominąć ich portów. Ludzie z Sycylii i Wielkiej Grecji nie okazywali zainteresowania, dla nich cała Grecja wyglądała jak kupa głodnych obdartusów, kłócących się o poobgryzane kości. Ale Ateńczycy rozważali, że ów trójkąt skalisty w zatoce sarońskiej leży o krok od ich brzegów i że już czas najwyższy, aby się o ten krok posunąć. Układy handlowe, sojusze, wojny skrzyżowały się w spojrzeniach.
Za chwilę była już mowa o tym, ile Persowie zdołali uratować. Przede wszystkim odpłynął Kserkses, a tego, co on miał z sobą, nie podobna w ogóle obliczyć w granicach finansów greckich. Rzucano różne cyfry, które biegnąc kołem wyokrągliły się potwornie. Zawisła nad nimi przygniatająca wizja bogactwa, wszyscy skurczyli się pod nią, zdruzgotani własnym ubóstwem. Widzieli armię Artabadzosa, uciekającą na północ, widzieli flotę króla, odpływającą ku wschodowi, dwa horyzonty zatrzasnęły się niby drzwi pchnięte gwałtownie, ledwo starczyło czasu, by nie dać sobie zmiażdżyć palców. Odczuli bezsilną rozpacz, jakby ich ktoś oszukał, okradł, ograbił.
Wśród pustki, jaka ich nagle objęła, nadciągał ów chłód tak znajomy ich duszom, którego chyba nigdy nie zapomną. Szedł on z pierwszą wieścią o wyprawie Kserksesa i było to, jakby Los poruszył wielkimi czarnymi skrzydłami. Grecja wydała się wtedy tym, czym była w istocie: małą, ciasną komórką, na którą się walił gmach świata. Byli bowiem przekonani, że walczą z całym światem. W wojsku wielkiego króla stały najdalsze narody ziemi od Etiopów do Indów. Ilu ich było?
Żadna liczba nie mogła ich już dziś zadowolić. Dodawali, mnożyli nieustannie. Przypominano sobie coraz inne rodzaje broni i za każdym odkryciem dorzucano po kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy. Gdy doszli do trzech milionów, zabrakło po prostu tchu do dalszej rachuby. Wtedy ktoś zerwał się i krzyknął, że trzeba to pomnożyć dwa razy, i zasypał ich tłumem z okrętów, które wiozły zboże, bydło rzeźne, sprzęty. Ale nawet okazało się, że licząc wojsko, nie pomyślano o niewolnikach, ciurach obozowych, kucharzach, kobietach, rzezańcach. Wyobraźnia przeciążona stanęła i oto mrowie ludzkie roiło się w niej w nieskończoność.
— Pomyślcie — mówił jeden z Koryntyjczyków, handlarz zbożem — jeśli każdy otrzymywał tylko chojniks pszenicy, nie więcej, to co dzień potrzeba było jedenaście razy po dziesięć tysięcy i trzysta czterdzieści medymnów. A nie liczę kobiet, rzezańców, bydła, psów.
W myślach wyciągnęły się długim szeregiem wielkie murowane spichrze, aby pomieścić tę jednodzienną strawę, rozpostarły się łany zboża, które nadaremnie szukały przestrzeni wśród gór i skał Grecji. Podpełzało ku nim ogromne cielsko, pstre, wielobarwne, pancerze, hełmy, tarcze można było wziąć za łuski, dzidy jeżyły się ostrą szczeciną: — smok, nowy Tyfon, groził bogom i ludziom Hellady. Ale wrychle ta ciężka masa rozpraszała się, traciła swą niesamowitą spoistość, strzępami odpadały od niej kawały coraz mniejsze, w końcu miało się przed sobą kilku lub kilkunastu ludzi na odległość miecza. Pod dziwacznym strojem, w fałdach długich płaszczów, w szerokich haftowanych spodniach tkwiły ciała pulchne i słabe, w które żelazo wchodziło jak w ciasto. Każdy zachował w skurczu palców, trzymających głowicę miecza, wspomnienie łatwych pchnięć i koniec ostrza jawił mu się obwieszony duszami zmarłych, niby kwiat purpurowy pod rojem pszczół.
— Opowiem wam coś, o czym nie wszyscy wiedzą — odezwał się Lampon z Eginy. — Kserkses uciekając zostawił Mardoniosowi wszystkie swoje sprzęty kuchenne. Kiedyśmy zdobyli obóz, Pausanias zobaczył te rzeczy: złoto, srebro, dywany, i kazał piekarzom i kucharzom królewskim podać obiad tak, jakby dla Mardoniosa. Możecie sobie wyobrazić, że oni to wszystko zrobili, jak tylko mogli najlepiej. Było na co patrzeć, na te stoły, gdzie puchary z kryształu należały do najlichszych rzeczy, a potraw było tyle, że w naszym języku dla połowy z nich nie ma nazwy. Pausanias aż się przeraził i zaraz powiada: „Niech mi tu podadzą nasz spartański obiad." Przynieśli mu dwa gliniane półmiski i postawili tam, na środku tych wspaniałości. Pausanias bardzo się śmiał i mówi do nas: „Patrzcie, mężowie helleńscy, patrzcie na głupotę Persa, który, mając takie jedzenie, wybrał się w daleką i śmiertelną drogę, żeby nam odebrać nasz chleb razowy i talerz biednej zupy."
Śmieją się, ale już ktoś woła:
— A może nam opowiesz inną rozmowę z Pausaniasem!
Lampon blednie, potem staje się czerwony, pot występuje na czoło. Duszno mu wśród tych setek oczu. Wstaje i odchodzi bez słowa.
— Co mu się stało?
— Nie wiecie? Ja byłem przy tym, pod Platejami. Nasz Lampon przybiega do króla Sparty i powiada:
„Synu Kleombrota, dokonałeś nadprzyrodzonej rzeczy. Bóg pozwolił ci uratować Helladę i zdobyć sławę, jakiej nikt dotąd nie miał. Zrób jeszcze resztę, żeby twoja sława była jeszcze większa i żeby na przyszłość nikt z obcych nie ważył się na zbrodnie przeciw Hellenom. Bo Leonidasowi w Termopylach Mardonios i Kserkses ucięli głowę i przybili ją na krzyżu. Trzeba im tym samym zapłacić i jeśli ukrzyżujesz Mardoniosa, pomścisz swego wuja Leonidasa." A na to Pausanias: „Przyjacielu z Eginy — powiada — cenię twą przychylność i roztropność, ale tu jesteś na złej drodze. Bo kiedy wysławiasz mnie i moją ojczyznę, i moje czyny, to po cóż mnie znów poniżasz? A ty mnie rzucasz w proch, jeśli mi radzisz, żebym trupa znieważał, i jeszcze mi mówisz, że tym się moja sława powiększy! To dobre dla Barbarzyńców, ale nie dla Hellenów, a nawet i u Barbarzyńców uważamy to za hańbę. Leonidasowi należy się zemsta, to prawda, ale on już ma swoją zemstę. Uczciły go niezliczone dusze tych, którzy tutaj polegli, i tych, którzy zginęli w Termopylach. A ty mi nie przychodź drugi raz z taką radą i bądź szczęśliwy, że cię puszczam bezkarnie." Teraz wiecie, kto jest Lampon!
Z wyjątkiem Spartan wszyscy dali się porwać podniecającej gadaninie. Po kilku mówiło jednocześnie. Gromady stawały się coraz gęstsze. Chyłkiem wkradali się do nich ludzie, którzy nic tam nie mieli do roboty. Ale w olbrzymim gwarze dobrze jest mieć przy sobie jakieś potulne ucho. Nieznajomy siedzi i słucha, i oczy mu się świecą, uśmiecha się i mówi: „Tak było, mój drogi." Inny jednak sam się wrychle wyrywa, gada bardzo głośno, a gdy kilka par oczu zacznie mu się przyglądać uważnie, milknie.
Bogom nieśmiertelnym wiadomo, co znaczy dla człowieka taka cisza, kiedy głos więźnie w gardle, niedopowiedziane słowo kamieniem leży w tchawicy, a w dłoniach, zatrzymanych w połowie gestu, dźwiga się całe swoje miasto czy nawet cały swój kraj, bezlitośnie odkryty. Bo wszyscy od razu wiedzą, od dawna policzono każde państwo, każdą gminę, każdą wieś, która nie przyłączyła się do wielkiej obrony narodowej, nie mówiąc już o tych, które walczyły po stronie Persów.
Byle jednak siedzieć cicho, można mieć spokój. Nikt tutaj ludzi wzgardą nie roztrąca. Tylko Fokijczycy chcieliby spotkać bodaj jednego człowieka z Tesalii, niechby to była zupełna lichota, kulawiec, garbus, najnędzniejszy wiór tesalski, żeby mu raz wreszcie plunąć w oczy przed całym światem.
Zdrada Tesalii była wiadoma. Opanowana przez swoich książąt, poddała się wielkiemu królowi i szła z nim przeciw Grecji, paliła miasta, pustoszyła kraje. Fokida została przez nich stratowana. Tego się nie da zaprzeczyć. Ale Fokijczycy niepotrzebnie tak krzyczą. Istnieje między nimi a Tesalią odwieczna nienawiść. Zawsze są po przeciwnych stronach. Gdyby Tesalia była przeciw królowi, oni byliby z królem i paliliby miasta tesalskie. To pewne. Trzeba jednak przyznać, że stało się inaczej i że Fokijczycy dzielnie się bili, i że ponieśli ogromne straty, a Tesalia była kupą zdrajców. Da się z nią porównać tylko Teby. Dlatego dziś nie ma w Olimpii ani jednych, ani drugich. Mniejsza o Tebańczyków, ale szkoda wybornych koni tesalskich.
Na tę myśl odpadła z nich cała wojna i wszyscy pociągnęli w stronę hipodromu, gdzie były stajnie. Niektóre jeszcze budowano naprędce z byle jakich bierwion i desek. Z powodu gorąca konie trzymano w zamknięciu. Przed zasłonami z płótna, które okrywały drzwi, stali niewolnicy. Dookoła kręciło się mnóstwo ludzi, którzy ich zagadywali i odchodzili nie doczekawszy się odpowiedzi. Czasem udało się komuś rozchylić zasłonę, oczy wytężały się w mroczną szparę, z której szły szmery i ostra woń zwierząt. Mówiono, że w tym roku będzie wiele koni perskich, cudownej wręcz doskonałości. Potwierdzała domysły obecność kilkunastu Persów wśród służby stajennej. Każdy znał dobrze ich czapki sukienne, pstre kaftany z rękawami, szerokie spodnie. Dolatywał od nich przykry zapach skóry ludzkiej, zamkniętej w ciasnym i grubym ubraniu.
Byli to jeńcy z rozdziału zdobyczy. Bledli, ilekroć się ktoś zbliżał do nich, i zdawało się, jakby odzyskiwali życie w nieustannie ponawiającym się zdumieniu, że nikt im nie robi krzywdy. Na przechodniów patrzyli z psią uległością, jakby im zawdzięczali nosy, oczy, uszy, członki, które w ich pojęciu przestawały być własnością jeńców.
Zamknięte stajnie nie mogły zbyt długo zatrzymać niczyjej uwagi, tłum powoli się rozpraszał i wsiąkał w szumiący gwar targowiska.
III. Targowisko
Niezliczone budy, kramy, stragany ciągnęły się nad ujściem dróg, prowadzących do Olimpii, i po krańcach obozu, sięgając aż do Harpiny. Agoranomi, urzędnicy targowi, rozstrzygali spory o wagi i miary i doglądali porządku. Każdy rodzaj handlu miał swoje miejsce. Wszystko, co służyło do jedzenia, trzymało się razem.
Najobfitsze było królestwo ryb. Obszerne kadzie kłębiły się gorączkowym życiem tłustych, mięsistych ciał. Szedł z nich odór gęstego błota, w które powoli zmieniała się woda pod wpływem słońca i kurzu. Ale gorzej wiodło się rybom, będącym w danej chwili przedmiotem targu; twardo znosiły nieustępliwość ludzkich sakiewek. Leżały na desce straganu z wytężonymi w orbitach oczyma i bijąc ogonami na próżno wzdymały skrzela, których nie ożywiła ani kropla wilgoci w suchym i spiekłym powietrzu. Czasem wracały do kadzi, najczęściej nóż przecinał im gardła. Patrzył na to posępnie rzeźnik, osamotniony w tym rybim zgiełku. Półnagi, w okrwawionym fartuchu, odpędzał gałęzią wielkie czarne muchy, jedynych gości swej jatki. W dojmujący upał trudno było zwabić kogokolwiek widokiem mięsa i sądząc po sinawych plamach, należało przypuszczać, że stanie się ono łupem psów, które, uwiązane pod wozami, wyły z głodu i pragnienia.
Dalej było ciche państwo zboża. Sprzedawano mąkę pszenną i jęczmienną, rozmaitego mlewa, były nawet żarna i młyn obracany przez osła, skąd sypała się mąka, wolna od wszelkich podejrzeń. Pod namiotami siedzieli kupcy z Olbii, otoczeni workami ziarna. Tu załatwiały się wielkie sprawy: dostawy dla miast nawiedzonych nieurodzajem, układy handlowe, sojusze firm i faktorii, wreszcie ziemianie przychodzili na rozmowy o melioracjach. Olbijczyków słuchano z szacunkiem należnym zamożności i doświadczeniu. Siedząc w limanie dnieprowym, sąsiadowali z bezkresnymi obszarami tłustej czarnej ziemi, bliscy najdalszych mitów. Opowiadali, że u nich żyje Achilles, którego po śmierci przeniosły tam boginie morskie. Długi piaszczysty język lądu, wcinający się w morze, służy mu za stadion i nieraz widać szybki cień bohatera, umykający niby biały obłok. Powoływali się na świadectwo żeglarzy, jakby sam widok podobnej chyżości był zbyt wielkim wysiłkiem dla ich ciał tłustych i ociężałych.
Poza ich namiotami pachniały stoły ze świeżym pieczywem. Każdemu już zbrzydły m a d z e, twarde placki, które drobiło się do czystego wina na pierwsze śniadanie. Niejeden zaś z mieszkańców gór i nieużytków po raz pierwszy widział prawdziwy chleb pszenny, o ciemnej skórze i cudnym białym wnętrzu. Inni długo przebierali wśród bułek, zaskoczeni ich rozmaitym kształtem: były bowiem jak gwiazdy morskie, jak półksiężyce, wyobrażały wszelakie zwierzęta. Na szerokich deskach przynoszono ciastka z serem, z sezamem, pieczone na miodzie, jeszcze gorące.
Kramy z owocami dojrzewały w rumieńcach jabłek, w złocie gruszek, w słodkim zapachu daktyli. Przy kupnie orzechów domagano się paru liści, które wetknięte w pościel, chroniły od robactwa. Z zielonych pęków rzeżuchy i trybulki, spośród główek sałaty, ponad wiankami czosnku i cebuli wyrastały olbrzymie ogórki sikyońskie. Ci, którzy je kupowali, narażali się na Cypryjczyka mającego obok stragan z korzeniami. Za drogie pieniądze nabył skądś worek pieprzu i wielkim głosem szerzył jego chwałę. Mówił o Indiach, które są na krańcu ziemi, o morzach wzburzonych, o latających wężach, drobne czarne ziarnka, które trzymał na dłoni, stawały się darem wstrząsających przygód, mnóstwo ludzi przypłaciło je życiem, on zaś skłonny był oddać jeden kyathos za dwa obole.
Nikt oczywiście nie był zdolny do podobnej rozrzutności. Ale wymowa Cypryjczyka odbierała wszelki smak potrawom, wyszydzała nieufność ludzi, którzy, jak sądził, nigdy nie wyjrzeli poza dym swojej chałupy, gdy zaś przysłaniał oczy wyglądając, czy nie nadchodzą „jego stali odbiorcy, panowie z Sycylii", ten i ów dobijał z nim targu na pół obola.
Jadłodajnie ogłaszały się z daleka przenikliwym swędem oliwy. Pod zasłoną z płótna stały kuchnie, wmurowane w ziemi, o kilku paleniskach, nad którymi żelazne trójnogi podtrzymywały kotły i rondle. Można było widzieć, jak świeżo umyta i obłuszczona ryba idzie na patelnię, jak się ją polewa oliwą, winem, zaprawia korzeniami i wreszcie, wyrzuconą na talerz, przysypuje szczyptą sylfionu, który daje zapach ponętny.
Ludzie jedzą stojąc, łyżką lub palcami, z chlebem pod pachą, z którego co chwila kęs odgryzają. Talerz wraca do gospodarza czysto wylizany, tłuszcz z warg i brody ściera się miąższem chleba i tę wilgotną, lepką gałkę rzuca się kurom hałasującym w kojcach.
Nikt teraz nie odmówi sobie kubka wina. Winiarnie mieszczą się w altanach, wspartych na paru słupach, z dachem uczynionym z gałęzi i liści. Przy każdej jest dół wykopany w ziemi, by w nim chować dla chłodu gliniane stągwie. Z trzech rodzajów: czarnego, które jest ciemno czerwone jak krew z tętnicy, białego,, które jest jasne jak słoma, i żółtego o złotawym połysku, to ostatnie jest najlepsze na trawienie. Zachowuje właściwą miarę. Albowiem czarne jest zbyt gęste i mocne, białe zaś cienkie i słabe. Oczywiście każdy ma własne upodobania, znawcy długo wahają się między Fius, Sikyonem, Chios, Lesbos, Tasos, Rodos, Knidos, jak okręt zbłąkany. Zresztą nikt nie pije czystego wina. Mieszają je z wodą do dwóch trzecich, nawet do trzech piątych. Zdyszani chłopcy biegną z hydriami do źródeł odległych o kilka stadiów. Niejeden poprzestaje na samej wodzie i w zachwycie podnosi do ust chłodny dzbanek. Gdzie indziej roznoszą myrinites, wino zaprawione sokiem mirtowej jagody o odurzającym zapachu. Włóczą się przekupnie z konwiami jabłecznika, z winem z fig i z daktyli.
Ale dopiero u granic tego osiedla smaków zaczynał się tłok największy.
Nieprzejrzany szereg kramów, których z każdym dniem przybywało, mieścił w sobie wszystko oprócz broni. Nie tylko nie znalazłoby się jej u kupców, lecz i w obozie nikt jej nie posiadał. Pielgrzymi z daleka, którym droga wypadała przez góry i pustki odludne, gdzie trudno było polegać na ustawie o pokoju Bożym, przyjeżdżali uzbrojeni, ale cały swój oręż zostawiali na granicy Elidy. Tam, w osobnych składach, przechowywano ich miecze, łuki, oszczepy, proce aż do chwili, kiedy się po nie zgłoszą w drodze powrotnej. Z wyjątkiem więc sprzętu wojennego można tu było znaleźć wszystko, co mogło okazać się potrzebne ludziom oddalonym o setki i tysiące stadiów od domu. Narzędzia, gwoździe, koła do wozów, naczynia, zebrane w ogromnej ilości, wydawały się z pozoru zwyczajnym usypiskiem targowym, przeznaczonym na okrycie rażących i nieprzewidzianych niedostatków. Rzadko jednak ktoś korzystał z tych rzeczy w sposób tak trzeźwy, by przecisnąć się przez tłum, kupić beczkę lub grzebień i wrócić z tym do swego zaspokojonego gospodarstwa. W istocie bowiem nikomu na niczym nie zbywało. Każdy wyruszył zaopatrzony na parę miesięcy podróży i raczej znalazłoby się w bagażach trochę rzeczy zbędnych, niż odkryłoby się brak koniecznej. Mimo to wszyscy wybierali, kłócili się o ceny i obładowani różnymi przedmiotami snuli się w nieustannym poszukiwaniu.
Naczynia z ateńskich garncarni wabiły swym kształtem wykwintnym i ciekawą treścią scen, które na nich wymalowano. Krzesła, stoliki, zydle mileckie nie miały równych w wygodzie, piękności drzewa i kunszcie roboty. Upominano się o liny od powroźników spod Maratonu. Kupcy korynccy uderzali łyżkami o wielkie misy, aby dać poznać przecudny dźwięk ich brązu. Złotnicy za drewnianymi kratami, wśród swych tęczowych skarbów, pokazywali tajemnicę bursztynu, chwytającego za potarciem o sukno włosy, włókna. Wokół kramu z olejkami i maściami szerzyły się przeróżne zapachy, wiele nie miało wprost nazwy i wyłaniały się niby szept nieznanego kraju. Na wschodnich dywanach gryfy i byki skrzydlate strzegły drzewa życia, purpura zaś fenicka oddawała ciemną i gęstą barwę morza, okrytego fiołkowym zmierzchem.
Z kolonij sprowadzono osobliwe zwierzęta. Były lwy, pantery, małpy wywoływały podniecony śmiech swym podobieństwem do człowieka, strusie chowały swe drobne główki w płaszczach przechodniów. Megaryjczyk, któremu z łupów perskich dostał się wielbłąd, woził na nim chłopców, biorąc pół obola za trzy przejażdżki. Na wysokiej żerdzi stały pawie, niespokojne, krzykliwe, a obok ciągnęła się długa estrada z desek, na której sprzedawano niewolników. Zazwyczaj byli nadzy, mężczyznom badano mięśnie, dziewczyny i kobiety siedziały przy krosnach lub haftowały, aby pokazać swą sztukę. Tylko jeńcom wojennym zostawiono ubrania, Kaspijczykom futra, Chalybom czerwone owijacze na nogach, Sycylijczycy przywieźli ze dwa tuziny Kartagińczyków, wziętych pod Himerą. Pomimo wysokiej ceny kupowano ich w nadziei, że ci ziomkowie Kadmosa okażą znajomość szczególnych rzemiosł, kunsztów, czarów. Kilka pacholąt etiopskich o kręconych włosach, spiętrzonych w wysokie fryzury, o ciałach jakby ulanych z brązu, z ukosa patrzyło na tłum, z którego czyjeś ręce miały się wyciągnąć po ich młodość i urodę.
Ludzie, którzy całe życie nie sięgali myślą poza chiton i chlamidę, wytkane i skrojone ręką matki, żony, niewolnicy, doznawali onieśmielenia widząc płótna i wełny wszelkich barw, najczęściej białe, żółte, czerwone i zielone, gotowe suknie o wzorzystych deseniach. Były płaszcze w gwiazdy, kwiaty, z wyobrażeniami zwierząt, scen wojny, łowów lub mitu. Bizantyjczyk rozwijał wspaniały strój o zielonym szlaku, na którym wyhaftowano złote kaczki. Zanim można było ochłonąć z podziwu, wyszedł z tłumu jakiś chłop ubrany w difterę, gruby kaftan ze skóry, wyjął z ust, gdzieś spod dziąseł, srebrny pieniądz, zapłacił bez targu i zarzuciwszy płaszcz na ramię odszedł nie słysząc żartów, zakuty w dojmującym poczuciu swego szaleństwa.
Każdy chciał unieść jakąś cząstkę niepojętej rozmaitości świata. Najbłahsza rzecz stawała się pamiątką i była czymś osobliwym przez kształt lub sposób wykonania. Nie znalazłoby się dwóch takich samych przedmiotów. Nad wszystkim pracowała osobna myśl, troska, cierpliwość. Razem z pomysłem rzemieślnik przekazywał swym dziełom tradycję, obyczaj, nastrój, oddech swego środowiska. Kupione, szły w daleką drogę przestrzeni i czasu, aby wśród innych ludzi trwać niby garść zakrzepłych słów, zwięzła i przekonywająca opowieść o horyzontach, które nie kończą się u kresu rodzinnej wsi. Formy, linie, motywy, niby pnącze, czepiały się nowego gruntu, rozwijały się lub przekształcały w rękach natchnionych ich obcością, wlokły się śladami karawan i wypraw, by nieoczekiwanie wpleść się w byt krajów i ludów, istniejących poza granicami domysłu we fiordach Skandynawii, na niżach słowiańskich, wśród pustyń Tybetu.
Ubożsi, wyzwoliwszy się z bierności, jaką im narzucał zbytek bogatych kramów, tłoczyli się dokoła drobiazgów, które po prostu nie miały ceny: brano po kilka, żeby w końcu dały się zamknąć w rozmiarach pół lub ćwierci obola. Fujarki, koszyki, wózki dla dzieci, lalki z wosku lub z gliny o ruchomych członkach, wstążki, kolczyki i pierścionki z brązu i miedzi, gliniane lampki na oliwę, nieprzebrane mnóstwo łamliwych i kruchych rzeczy, którym droga powrotna zastawi tyle sideł. Trzeba wziąć jak największy ich zapas, by nie zostały próżne te drobne ręce, które się po nie wyciągną, i by ostatocznie znalazło się coś jeszcze w tej dłoni, która tak długo przysłaniała oczy wypatrując wśród słońca i kurzu wóz męża. Poselstwa i pielgrzymi, zwłaszcza z niedalekich stron, sprowadzili własne zwierzęta ofiarne, wielu jednak kupowało je dopiero w Olimpii. Woły, jałówki, owce wielkimi stadami trzymano w ogrodzeniach i stoiskach wzdłuż Alfejosu. Przy każdej sztuce ciągnęły się spory tak długie, jakby nigdy nie miało dojść do zgody. Oglądano zwierzę od brzegów racic aż po szczyt rogów, kupujący dotykał wszystkich części ciała, jakby przez skórę chciał wybadać prawidłowy układ wnętrzności, zdawało się, że liczy włosy sierści, tak go niepokoiła każda plamka na ich niepokalanej białości. Nurtowała okrutna niepewność, że zwierzę okaże jakiś brak, jakieś znamię i że w końcu odpędzą je od ołtarza. Bykom sypano jęczmień i jeśli nie jadły dość skwapliwie, uważano, że są chore. Ludzie krzyczeli, wymyślali, targowali się, odchodzili, wzywali na naradę wszystkich krewnych i znajomych i znów wracali w obawie, że w ostatnich dniach ceny pójdą w górę.
Ci, którzy nie mogli się zdobyć na pięć drahm za wołu ani na trzy za jałówkę, ani na jedną za owcę, stali u brzegu tego hałasu, spokojni i zawistni. Dla nich sąsiednie budy wystawiły ubogie pozory ofiar: zwierzęta lepione z wosku lub ciasta, gliniane lub brązowe wota; kwiaty, kadzidła. Ale i tu pomyślano o bogatych. Na osobnych straganach widziało się naczyńka z wodą wziętą z cudownych źródeł, pęki ziela zebrane na grobach półbogów i bohaterów albo wyrosłe na jakichś miejscach świętych, strzałki piorunowe, okruchy meteorytów. Amulety w złocie, w srebrze, brązie, w wypalanej glinie, w kamieniu przedstawiały wielorakie symbole bóstw, odrażające postacie demonów wschodnich albo w nieznanym piśmie zawierały słowa magiczne. Chłop tracki, ogromny wąsal w spodniach, owijał w liście drobne osełki masła, żółte i zjełczałe, które kupowano jako maść leczniczą.
W różnych miejscach targowiska siedzieli wekslarze. Ich ręce w nieustannym ruchu zdawały się prząść ten dźwięk srebra, który niepochwytną siecią ogarniał cały obóz. Leżały przed nimi stosy monet, ułożone według kształtu i wartości, rozsypywały się cieniutkie blaszki, wyrażające połówki i ćwiartki obola, w bezładnej kupie gromadziły się pieniądze wytarte, okryte śniedzią, sczerniałe od kwasów i wilgoci. Co chwila ktoś wymieniał monetę swego kraju na pieniądz, jakiego żądał obcy kupiec, lub większą sztukę na drobne. Przynoszono stare pieniądze z godłem po jednej stronie, a puste na odwrocie, i nowe, które na awersie miały wizerunek bóstwa, a na rewersie święty symbol. Po żółwiu, zwierzęciu Afrodyty Niebiańskiej, poznawało się monety Eginy, Krotona miała trójnóg apoliński, Lida lwa Wielkiej Matki Bogów. Pegaz uskrzydlał statery korynckie, w okolu didrachmy kreteńskiej Minotaur kurczył swą poczwarną postać, Europa jechała na byku, Herakles wypoczywał w ogrodzie Hesperyd. Gdzie indziej nie było ani bóstw, ani świętych symbolów, lecz samo bogactwo kraju zawierało się w soczystej łodydze kyreńskiego sylfionu, na pieniądzach zaś Metapontu dojrzewał cudny kłos pszenicy z uwieszonym u jego wąsów konikiem polnym.
Jedni wekslarze posiadali wiedzę wagi i aliażu wszystkich miast Grecji, kolonii, państw barbarzyńskich i uśmierzali nieufność, jaka dzieliła krążki srebra, wieczyście ze sobą pokłócone ułamkami ciężaru i kruszcu. Tylko u nich mogli Spartanie znaleźć względy dla swej żelaznej waluty i z goryczą przyjmowali parę srebrnych blaszek w zamian za tłumoczki wyładowane pospolitym chrzęstem. Natomiast pieniądze z Kos, z Aspendos z wyobrażeniem dyskobolów, szły powyżej wartości, gdyż wielu brało je na amulety dla zawodników. Przy monetach nie mających swej wagi wynikały kłótnie, kładziono je na szalki, badano metal na kamieniu probierczym, chociaż oko wekslarza z daleka rozróżniało „białe złoto", czyli elektron, od prawdziwego srebra i dostrzegało, gdzie po okolu pieniądza przesunęły się nożyce, które zeń odcięły wiórek grubości włosa. Rzadko uciekano się w tych sporach do pomocy agoranomów. Rozstrzygali je sami wekslarze tym jakimś suchym gestem, im tylko właściwym, i pieniądz odsunięty na brzeg stołu zdawał się być wyrzucony poza granice świata. Wiedziało się, że ten sam los spotka go na wszystkich stołach, niejeden nabierał zabobonnej trwogi, że jego fałszywy grosz wpisano na tabliczkach woskowych, skorupkach, deszczułkach, papirusach, które pokryte rachunkami, otwierały się pod ręką wekslarzy. W rzeczywistości były tam zapisy długów, zleceń, zestawów, pierwsze tego rodzaju poczynania, które niby umówione znaki świetlne, pojawiały się tu i ówdzie, w niektórych miastach handlowych, dziwne i kuszące zapowiedzi pieniężnego przemysłu.
Targ olimpijski nie dał się z niczym porównać. Rynki wielkich miast — Bizancjum, Miletu, Syrakuz, Akragas — wyglądały przy nim drobne i mdłe. Brakło im owej powszechności, każde żyło zaciśnięte w granicach, cłach, sojuszach, w niepokoju, w chciwości, wśród dążeń uszczuplonych położeniem i naturą gleby. Tu zaś wyrastało miasto jakby wyzwolone ze wszelkich ułomności ziemskich, gdzie nie było innych dni prócz świątecznych, gdzie wszystkie myśli odnosiły się do rzeczy miłych i radosnych, miasto powstałe u progu ideału, jakby na wybrzeżu Utopii, tak zwięzłe w krótkości i wdzięku swego życia, że ledwo poznane, wydawało się już wspomnieniem. Wchodziło się w nie łatwo, na drugi dzień poruszano się już ze spokojem i niedbałością stałych przyzwyczajeń, gorączkowe zachowanie się nowoprzybyłych przyjmowano z uśmiechem, jak ludzi z prowincji, dzień wypełniał się mnóstwem drobiazgów, które go nieuchwytnie pożerały.
Szopy balwierzy otwierano z brzaskiem dnia, jak na rynku wielkomiejskim. Przed każdą stało parę krzeseł, które nigdy nie były wolne. Długie włosy zaplatano w warkocze i albo im pozwalano opadać na plecy, albo zwijano w gęste czuby spięte szpilką lub powiązane wstążkami; przypiekano loczki nad czołem i na skroniach, układając z nich wieńce gwiazd lub rozet. Jedni zatrzymywali wąsy, drudzy dawali je golić ostrą, jak sierp zakrzywioną brzytwą, która boleśnie darła zarost, ledwo zmiękczony ciepłą oliwą. Brody strzyżono w klin, niektórzy kazali je trefić w długie faliste strumienie. Ale młodzi mężczyźni pozbywali się ciężkich fryzur, strzygli się krótko jak pięściarze lub zapaśnicy, wielu oddawało pod brzytwę swój pierwszy zarost. Starzy patrzyli na nich bez zgorszenia: nikt nie miał ochoty opierać się nowym czasom, które ukazywały jasne oblicze efeba.
Dookoła krzątaniny balwierskiej roiło się od bywalców i gawędziarzy. Znoszono tam wszelkie wiadomości i pogłoski, rozstrząsano zdarzenia z krańców świata, najnowsze, a tak odległe jak promień z wygasłej gwiazdy. Plotka okryła się splendorem międzynarodowym i był w tym osobliwy smak, że obgadywało się sekrety Afryki, Azji i Europy jak sąsiadów zza ściany. Górale z Arkadii lub Epiru, wieczyście stojący za czyimiś plecami, jakby ich nie odstępowały ojczyste wierchy zamykające horyzont, pozwalali przemijać chwilom sposobnej ciszy, czując, że nie czas na ich bajdy o kobyle, która urodziła zająca, albo o dwugłowych cielętach. Niekiedy zjawiali się żebracy, czeladka dzeusowa, wszędobylscy, nietykalni włóczędzy, i w skardze lub okrzyku porzucali jakiś strzęp swego życia, na którym był ślad krwi, pył dróg niezmierzonych. Żeglarze o jasnych oczach, jakby wykąpanych w przestworzu, wyłaniali się nagle ze swego milczenia opowieścią o wrzącym morzu, Złotych Górach, Wyspach Ognistych i Krainie Błogostanu, leżącej na wielkim kontynencie za Oceanem, i wszyscy z zapartym tchem, wytężonym wzrokiem ciążyli na ich wargach, rzekłbyś w oczekiwaniu, że jakieś wreszcie słowo wyrwie ich poza ten ogryzek ziemi, który był wtedy całym światem.
IV. Gaj Dzeusa
W dziesiątym dniu miesiąca Parthenios wyruszyli zawodnicy z Elidy. Było ich około trzystu. Od ostatniej pełni wiele się zmieniło, przyszli nowi ludzie, wśród chłopców znajdował się Drakon z Argos, zwycięzca w poprzedniej olimpiadzie; Teognetos, który szedł za nim, wymierzał jak najkrótsze kroki, żeby go nie potrącać. Na długą pieszą drogę wybrali się w samych chitonach albo w chlamidach narzuconych na nagie ciała. Niejeden tak odwykł od wszelkiego odzienia, że nawet ten lekki strój krępował go i obciążał. Resztę bagażu oddali na wozy jadące w tyle.
Za nimi prowadzono kilka koni, które przyszły w ostatniej chwili, spóźnionym transportem. Miały na głowach płócienne kaptury od słońca, a kopyta osłaniały im, na kształt butów, niezgrabne worki skórzane. Zwierzęta, zniecierpliwione powolnym krokiem, rwały się z uzdy. W końcu puszczono je naprzód, służba stajenna wzięła je pod wierzch.
Teraz ostatnie szeregi zawodników miały za sobą wozy książęce. Pod purpurowymi zasłonami siedzieli: Hieron z Syrakuz w towarzystwie swego szwagra Chromiosa, powracającego z Nemei ze świeżym zwycięstwem; Teron z Akragas, z synem Trasidaiosem, władcą Himery, Arkesilas z Kyrene, którzy w każdą olimpiadę posyłali swoje konie. Do ich świetności przyłączyli się różni potomkowie boskich rodów z Argolidy, Beocji, Attyki, Eubei, wszelka arystokracja, od wieków trzymająca się tradycji konia.
Osobno jechał Aleksander syn Amyntasa, król macedoński, powożąc perskim rydwanem, którego pudło wybite złotą blachą lśniło wyobrażeniami słońca, księżyca, gwiazd. Przed dwudziestu laty sam stawał do biegu w stadionie. Najpierw nie chciano go dopuścić, nie uważając go za czystego Greka. Ale powołał się na pochodzenie od królów z Argos, stworzył fantastyczną genealogię w nadziei, że zwycięstwem wpisze się na zawsze do złotej księgi panhelleńskiego szlachectwa. Wieniec go ominął, zasłużył sobie jednak na szacunek i przyjaźń przez swe stanowisko w wojnach perskich, pamiętano jego wskazówki pod Platejami, i teraz każdy witał go z daleka.
Następowały wozy hellanodików, członków Rady, kapłanów. Dalej prowadzono zwierzęta ofiarne, dziesiątki wołów, krów, owiec, hekatombę Elejczyków, a wśród ich nieskazitelnej białości wyróżniał się tęgi czarny baran, przeznaczony na grób Pelopsa. Osobny wóz dźwigał żelazną klatkę, w której spał dzik złowiony w lasach Arkadii; nad jego krwią miała się dokonać przysięga zawodników. Resztę pochodu wypełniały spóźnione pielgrzymki i procesje samej Elidy.
Zwierzęta i wozy ubrano zielenią, każdy miał wieniec na głowie albo kwiat we włosach. Spośród gwaru wyłaniał się nagle silny głos któregoś z kapłanów, w układającym się przez chwilę milczeniu starano się pojąć słowa, wreszcie z następną strofą hymn ogarniał wszystkich.
„Droga święta" szła wzdłuż morza, które w pierwszych kilkudziesięciu stadiach przesłaniały wzgórza." Wreszcie rozchyliły się odsłaniając od zachodu piaszczyste wybrzeże. Parę rzeczułek przerywało gościniec, który, nie znajdując mostów, zbiegał w dół wyschniętych łożysk; wozy z chrzęstem obijały się po kamieniach. Jedyny most leżał nad rzeką, która w wysokich brzegach ocaliła pasemko wody. Był to Jardanos, zachowujący w swej nazwie wspomnienie Fenicjan, okryty chwałą kilku wierszy Homera opowiadających o walce Nestora z Arkady jczykami.
Słońce skłoniło się ku morzu, gdy pochód stanął u źródeł Piera.
Z gęstych zarośli sączyła się wąska struga, która o stadion dalej wysychała w piaskach. Tym włókienkiem trzymała się ludowej pamięci dawna granica między Elidą i Pisą, po tamtej stronie leżał święty kraj Olimpii. Wszyscy zeszli z wozów, jeden z kapłanów wziął od służebnika miesięczne prosię, które kwiczało przeraźliwie. Chwyciwszy je za uszy, głębokim cięciem noża rozdarł gardziel. Krew obryzgała mu chiton, reszta spłynęła do źródła, mieniąc się na ciemnej wodzie jak refleks zachodzącego słońca. Wszyscy po kolei zanurzali ręce w strumyku, skraplali szaty, spełniając obrzęd oczyszczenia.
Przenocowano w niedalekich Letrinach. Miasteczko, żyjące z pielgrzymów, było jedną gospodą, gdzie każdy znalazł łóżko i dzban doskonałego wina.
O świcie ruszono dalej, około południa spośród wzgórzy wyłoniło się Dyspontion, patrzące na szeroki strumień Alfejosu. Rzeka płynęła środkiem ogromnego łożyska, rozszczepiając się i wyginając wśród mielizn i wysp obnażonych letnim ubytkiem wody. Docierały tu jeszcze statki idące od ujścia, drogi z południa, Trifylii i Mesenii kończyły się u brodu, wołano o promy. Ale procesja ominęła ten zgiełk trzymając się prawego brzegu; znów ją zakryły wzgórza i nieoczekiwanie pojawiła się na oczach tłumu obozującego w dolinie olimpijskiej.
Powitał ją potężny okrzyk, hellanodikowie wyjechali na czoło pochodu, żeby swą purpurą rozwierać ciżbę. Zawodników wzięto w środek orszaku, by ich uchronić przed natręctwem wzbierającego tłoku. Niektórych jednak poznawano i ludzie z ich miasta wołali ich po imieniu. Konie płoszyły się, stawały dęba, dostojnicy zsiedli z wozów, rabduchowie pomogli służbie odprowadzić zwierzęta ku stajniom. Gromada Ateńczyków porwała na ramiona króla Aleksandra i zaniosła do jego obozu.
Tymczasem zawodników skierowano do Altis i zamknięto za nimi bramy. Hysmon, który przy nich został, objaśniał, gdzie znajdują się baraki przygotowane na nocleg. Nikt go nie słuchał, jak gdyby poważny szum świętego gaju odbierał im słuch na wszelkie ludzkie słowo. Sotion stojąc w pierwszym szeregu rozglądał się po drzewach, zdumiony. Ścieżka, która mu wybiegła spod nóg, o parę kroków dalej gubiła się jak w lesie. Hysmon domyślił się, o co mu idzie.
— Stadion — rzekł — jest po tamtej stronie. Drakon was zaprowadzi.
Poszli wydłużonym szeregiem.
Białe topole unosiły na śmigłych pniach szerokie korony, a pod srebrzystym drżeniem ich liści oliwki trwały w mądrej ciszy. Ptaki odzywały się z zarośli. Gdzieniegdzie przeglądał ołtarz świeżo wybielony. Nagle drzewa się rozstąpiły, pośrodku niewielkiej polany leżał pagórek z kilku sosnami na szczycie. Niski mur otaczał go pięciobocznym obwodem. Był to kurhan Pelopsa.
Patrząc na ten zielony garb, rozluźniony przez deszcze i burze wieków, weszli w surowe powietrze mitu.
Zdawało się, że widzą króla Oinomaosa, z czarną brodą, o ciemnym spojrzeniu spod nawisłych brwi, jak wsparty na włóczni, rozważa tuman kurzu na drodze. Obok stoi Hipodameja, jego piękna córka, jasne włosy spadają jej na plecy, ręką przyciska serce i drży słysząc coraz bliższy tętent. Znów jakiś książę jedzie prosić o jej rękę. Przyszedł, wita się z królem. Krucze włosy wiją się w puklach dokoła śniadej twarzy. Pelops. Przyniosło go morze z dalekiej Lidii. Król Oinomaos mówi:
,, Jeśli zwyciężysz w wyścigach, oddam ci córkę. Albo zabiję cię tą dzidą. Przed tobą było trzynastu i wszyscy leżą w ziemi." Zaprzęgają konie, wsiadają, lecą. Wiatr z nimi. W gorącej, jasnej umykającej oddali słychać krzyk. Hipodameja zamyka oczy. Czyjeś ręce na włosach, śniada twarz Lidyjczyka tuż przy jej twarzy. Służba wynosi króla z roztrzaskanego wozu.
— Straszne wyścigi musiały być w tych czasach — odezwał się Telesikrates. — Jechało się przez pola, rowy. Chyba nie było hipodromu?
— Jaki hipodrom! — rzekł Ikkos. — Pierwsze igrzyska, zdaje się, wyprawił właśnie Pelops na pogrzebie Oinomaosa.
— A ja słyszałem od Elejczyków — rzekł Efarmostos — że tu już Dzeus bił się z Kronosem o świat. Walczyli po prostu jak zapaśnicy. Dzeus położył ojca przerzutem, potem urządził igrzyska, na których Apollon prześcignął Hermesa w biegu.
— Trudno o tym coś wiedzieć — przerwał Sodamos. — Wtedy może nawet jeszcze ludzi nie było. Jedno jest pewne: że igrzyska olimpijskie ustanowił Herakles.
— Który? — zapytał Drakon.
— A jaki może być inny?
— Tu powiadają, że Idajski. Ten, co z Krety przyszedł ze swymi braćmi Kuretami.
— To jakieś mętne podanie. Był tylko jeden Herakles, syn Alkmeny. On wymierzył stadion i urządził igrzyska. Przyniósł topolę i oliwkę z kraju wiecznej wiosny, od Hiperborejczyków znad Istru.
— Znad Istru? — zdziwił się Filon z Tyras. — To niedaleko naszych stron, tam oliwki nie rosną.
— Herakles wziął szczep z naszej oliwki ateńskiej i tu zasadził — rzekł Kallias.
Ale Generos, który odszedł o parę kroków, oglądał jakiś słup samotnie stojący.
— Co to jest?
— To był dom Oinomaosa — odpowiedział Drakon. — Dzeus go spalił piorunem.
Całą gromadą obstąpili słup popękany i osmolony. Obok było ogrodzenie z kamieni, jakie zawsze kładzie się tam, gdzie piorun uderzył. Wszyscy wpatrywali się w ten okruch ziemi, na którym nawet trawa nie rosła, jakby się tu wiecznie palił straszliwy ogień boży. Ich oczy zatrzymywały się w okolu kamieni, błądziły po dwóch ołtarzach stojących w pobliżu, wracały do sczerniałego słupa i nikt się nie ruszał, urzeczony tajemnicą tego miejsca.
A w głębi ziemi tuż pod słupem, tam dokąd nie mógł trafić ich wzrok, leżały szczątki pradawnych domów, zlepiska nie ociosanych kamieni rzecznych, zarzucone mnóstwem narzędzi krzemiennych, pospolitych garnków — ślady zaginionej ludzkości, z której ocalały tylko kości dziecka ukryte w wielkim dzbanie glinianym. Pod warstwami piasku, ziemi, popiołów tliło się, niby płomyk fosforyczny na próchnie, wspomnienie czasów, kiedy Olimpia nie miała swojego imienia i kiedy jeszcze Dzeus nie objął jej w posiadanie piorunem. Tam niewątpliwie, w tych wygasłych i nikomu nie znanych osiedlach, kwitły korzenie wiary, która na powierzchni gaju rosła niejednym ołtarzem. Z ludzkości, która umarła, zostały duchy, demony, cienie, bezimienne postaci półbogów, oderwane słowa, mnóstwo rzeczy posiadających nieskończoną moc trwania i działania, nawet jeśli nigdy nie istniały.
Kallias, potomek kapłanów eleuzyńskich, który sam kiedyś nieść będzie pochodnię, jak gdyby instynktem dziedzicznym poczuł osobliwość tego miejsca, stulił trzy palce prawej ręki bezwiednym gestem człowieka rzucającego kadzidło na ołtarz. Ale inni już ruszyli dalej, zauważono posągi wyglądające spoza drzew. Sotion niecierpliwił się:
— Na to zawsze mamy czas — i pociągnął za sobą Drakona.
— Czy to już tutaj? — zapytał, gdy otwarła się równa, szeroka przestrzeń.
Chłopiec skinął głową.
Wyszedłszy z gaju mieli teraz przed sobą jasne pole, które kończyło się u wzgórzy i u brzegów rzeki.
— Tam, po prawej ręce — mówił Drakon — widzicie hipodrom. Ciągnie się wzdłuż Alfejosu aż do wzgórza Pisy. A tu, gdzie stoimy, zaczyna się już stadion, zaraz od wielkiego ołtarza.
Wielki ołtarz Dzeusa miało się po lewej ręce nieco z tyłu i gdy się nań obejrzeli, zobaczyli za nim świątynię, a bliżej terasę idącą stopniami w górę, na niej rząd małych świątyń, a wyżej wzgórze Kronosa podnosiło się łagodnym stokiem zarosłym sosnami.
Hipodrom był wyraźnie oddzielony zielonym pasem uczynionym widocznie z nasypu, który okryły krzaki. Ale stadion nie miał dokładnego kształtu. Szeroki u podstawy, którą tworzyła linia ostatnich drzew Gaju, zwężał się ku wschodowi — kawał płótna, niezręcznie wykrojony. Nie podobna było odgadnąć, jak się tu wyrysuje prostokąt bieżni.
Nie posypano jej jeszcze świeżym piaskiem, nawet nie wyrównano, widać było wyrwy i rowy, wyżłobione strumieniami deszczów, które zimą spływały tu ze wzgórza Kronosa. Zawodnicy doznali rozczarowania u brzegu tego pola zmarszczek i fałdów.
Górą przelatywały ostre gwizdy. Jaskółki szybowały. Ich lot niedościgły przejmował upojeniem. Wszystkie oczy uwięzły w ich skrzydłach, serca liczyły niewymierne chwile przelotu od startu do mety. Wreszcie głowy ociężały na zesztywniałych karkach, westchnęło w nich znużenie dwudniowego pochodu.
Weszli z powrotem do Altis. Lecz była to jakaś inna droga i w pewnym miejscu Drakon rzekł szeptem:
— Kallistefanos.
Rosło tu jednak więcej drzew oliwnych i nie wiedzieli, które z nich jest „tym, co daje piękne wieńce". Chłopiec wskazał im jedno, stojące osobno, stare, pogięte, zgrzybiałe. Z pnia spękanego szczelinami wyrastały dwie gałęzie, węźliste jak nabrzmiałe mięśnie, i na kształt ramion otwartych podawały słońcu ofiarę swej szarej zieleni.
To więc było Kallistefanos. Tym imieniem matki usypiały synów. Tyle do niego przylgnęło marzeń, że gdyby szczytem sięgało nieba i było całe ze złota, mniej wydawałoby się dziwne niż w tym zwyczajnym, ubogim kształcie. Pokryte mchem, rojące się od mrówek, sypiące próchnem z dziupli, rozczulało swą sędziwością, było jak sam siwy czas. W jednym miejscu snuła się pajęczyna, zupełnie jak wtedy, gdy wyrocznia delficka odpowiedziała królowi Ifitosowi: ,,Zwycięzcom dasz wieńce z tej oliwki, którą znajdziesz w Gaju pod przędzą pająka."
Lekki wiatr otwierał skąpą koronę drzewa, widziało się każdą witkę oddzielnie, przeginały się nie poruszając drobnymi liśćmi, można je było policzyć, na pewno nie starczyłoby nawet dla połowy tych, którzy je teraz ogarniali żarliwym spojrzeniem. Obok był ołtarz Nimf, które pilnowały świętego drzewa. Po kilku krokach Drakon wyprowadził ich na drogę procesyjną, która kończyła się u bramy wejściowej. Otworzył im jeden z rabduchów i oto już były baraki, a nie opodal Buleuterion, gmach Rady, ukazywał absydy swoich dwóch skrzydeł. Hałaśliwy tłum cisnął się dokoła budynku.
— Co się tam dzieje? — zapytał Sotion.
— Nie wiem — odpowiedział Drakon. — Jakieś sprawy. Tam siedzi epimeletes, który zarządza skarbem olimpijskim.
Ale nie szło w tej chwili o skarb olimpijski. Tłum poruszyło zjawienie się dwóch ludzi, którzy nie witając się z nikim zniknęli w Buleuterionie. Starego nikt nie znał, imię młodego było na wszystkich ustach: Teagenes z Tasos.
W ostatniej olimpiadzie zapisał się do pankrationu i pięściarstwa. Zawodników z powodu wojny było niewielu, ale w walce na pięści miał Teagenes silnego przeciwnika: Eutymosa z Lokrów. Na koniec uderzył go w palce otwartej lewej ręki, wywichnął ze stawów i zwyciężył. Był jednak tak wyczerpany, że nie mógł już podjąć walki w pankrationie, gdzie był tylko jeden przeciwnik, Arkadyjczyk Dromeus z Mantinei. Dromeus dostał wieniec, jak się to mówi, „nie dotknąwszy piasku". Teagenesa uznano winnym gorszącego zamieszania. Po cóż zapisywał się do podwójnych zawodów, nie obliczywszy się z siłami! Zgrzeszył próżną chełpliwością, obraził Dzeusa, skazano go na grzywnę: miał zapłacić talent srebra do skarbca olimpijskiego i drugi talent Eutymosowi. Powodów wyroku nie znano, można się było domyślać, że hellanodikowie chcieli w ten sposób uczcić Eutymosa, który już był olimpionikiem.
I oto Teagenes stał przed epimeletesem i spłacał grzywnę. Przyniesiono wagę. Brązowa szala dzwoniła srebrem w różnych monetach i oddzielnych, niestemplowanych kawałkach. Razem z próbą metalu trwało to długo, kilka monet odrzucono jako bez wartości. Towarzysz Teagenesa, krępa postać o rysach fenickich, po krótkim targu wyłożył nowe sztuki. Był to przedstawiciel rządu tazyjskiego, który za swego olimpionika płacił grzywnę. Po skończonym obliczeniu zapytano o pieniądze dla Eutymosa.
— To już z nim sam załatwię — rzekł Teagenos i wyszedł.
W nieobjaśniony sposób wszystko, co się działo w Buleuterionie, przeniosło się nieomal jednocześnie do tłumu, a przez tłum do zawodników, którzy stali przy swoich barakach.
— Jestem pewny, że nie da mu ani obola — rzekł Ikkos.
— A co?
— Może mu ofiarować coś, co warte jest talent srebra.
Drakon, który nie znał Ikkosa, miał odwagę zapytać:
— Co masz na myśli?
— A co byś powiedział, gdyby, ci Teagenes obiecał, że nie będzie więcej z tobą walczył? Pozwolę się wam nazwać żerdką do podpierania fasoli, jeżeli Teagenes zapisze się do pięściarzy.
Ale to już zbyt blisko dotyczyło Menaikesa:
— Sądzisz, że Eutymos?...
— Tak, śliczny Opuntyjczyku, będziesz miał z nim do czynienia.
Tłum odpłynął spod Buleuterionu, wzgórza zbierały noc nad doliną. Zawodnicy weszli do baraków.
Długi prostokąt z desek, dwa szeregi łóżek rozdzielone wąskim przejściem, zamiast czwartej ściany płótno, zastępujące drzwi. Pachniało świeżym drzewem. Przez rzadki dach przeciekały gwiazdy. Obóz pod Olimpią huczał gwarem, niekiedy wyrywał się głośniejszy krzyk, bliski śmiech, nuta pieśni. Zawodnicy wsłuchiwali się w te hałasy szukając w nich znaków wróżebnych, one zaś milkły, zapadały w ciszę nocną; złożoną z szumu rzeki, rechotu żab, śpiewu świerszczy. Ciała, opite tlenem, tonęły w sen bez marzeń.
Nazajutrz, dwunastego, był dzień wolny. Hellanodikowie poszli na posiedzenie Rady, zawodnicy nie mieli żadnych obowiązków. Zanim zdołali rozważyć tę swobodę, baraki zalał tłum, który od świtu kłócił się z rabduchami pod Buleuterionem. Powstał wrzask, zamęt, rozpychano się, potrącano, obcy ludzie wskakiwali na łóżka, krzyczano imiona, które powtarzały się i wywoływały pomyłki, było dużo śmiechu, raz wtargnęło czyjeś łkanie. Kończyły się tu bowiem długie rozłąki bez wieści, pełne niepokojów. Od burz, korsarzy, od nieprzewidzianych zdarzeń zależało, by na zawsze rozdzielić ręce, które teraz w uściskach odnajdywały ojca, brata, przyjaciela. Jakiś starzec przedzierał się przez tłum i wołał: — Mnaseas! Mnaseas! — coraz głośniej. Dopóki miał do zwalczania gwar, starczyło mu siły w płucach, ale kiedy wreszcie zupełna cisza rozpostarła się przed jego krzykiem, zawirował w jednym spojrzeniu przerażonych, wytrzeszczonych oczu, otwartymi oniemiałymi ustami chwycił powietrze i padł bez zmysłów. Zabrano go i wszyscy wyszli do obozu. Został jeden Ergoteles. Stara ojczyzna nie upomniała się o niego, w nowej miał jeszcze zbyt płytkie korzenie. Dom, żona, syn w kołysce, pole przynoszące tysiące medymnów pszenicy, jeńcy kartagińscy przy żarnach — oto wszystko, co ma na świecie, pod tym niebem, którego nie widział żaden z jego przodków, na tej dalekiej ziemi, w której nikt z nich nie leży. Zbyt mało znaczy człowiek, gdy tylko własny cień ma za towarzysza. Cztery zgłoski, które składają się na jego imię, są dość pospolite, a jednak nikt ich dziś nie wymówił, nawet przez pomyłkę.
Zawołano go nagle. Sotion stał przy nim. — Byłem w obozie — mówił. — Przywitałem się z ojcem, potem z jednym stryjem, potem z drugim stryjem, z trzecim stryjem, potem było sześciu wujów i niepojęta liczba drobniejszych krewnych. Cały Tarent trzymałem w objęciach. Zjadłem po dwa ciastka w każdym namiocie. Wino wylewałem bogom i teraz nowa rzeka płynie do Alfejosu. Na Dzeusa! tysiąc trzysta i dwadzieścia sześć kuksańców przyjacielskich w same brzuchy, nie licząc tego, co trzepnąłem po udach, po plecach. Uciekłem. Ty nie masz pojęcia, co się tam dzieje! Sodamos od razu pokłócił się z bratem o jakieś stołki, których tamten nie przywiózł. Ikkos, zdaje się, znalazł swoich opiekunów, bo widziałem, jak splunął w strony dwóch starców. Telesikrates ciągnął mnie do swego ojca, ale się wyrwałem. Widziałem tylko z daleka jego namiot. Zajechałbyś tam czwórką koni, możesz mi wierzyć!
Ergoteles pochylał się nad jego prędkimi, niewyczerpanymi słowami jak nad strumieniem górskim. Świeżość lasu była w jego oddechu. Roześmiane oczy mieniły się zielonymi plamkami światła przesianego przez koronę jaworu. Chlamida okrywała jego słoneczne ciało białym obłokiem. Ruchliwy jak wiatr, co chwila burzył ją, wzbijał gestami rąk, lekka materia wzdymała się na kształt dzwonu i smagła nagość grała połyskiem brązu.
— Gdzie Gerenos?
— Od rana chodzi po Olimpii, jakby szukał czegoś, co zgubił w poprzednim życiu.
— A może i my pójdziemy? Spotkałem tu człowieka, który mi obiecał pokazać świątynię.
— Jaką?
— Hery. Tu nie ma innej.
To był głos człowieka, o którym mówił Sotion. Nie wiadomo, skąd przyszedł, zdawało się, że wyrósł z ziemi, nagle i cicho jak grzyb. Był to kleiduchos, odźwierny świątyni, i swą godność nosił w wielkim żelaznym kluczu, przewieszonym przez ramię na rzemieniu. Prowadził ich tą samą drogą, którą szli wczoraj z Drakonem. Drzewa były pełne wotów, czego przedtem nie zauważyli.
Wszędzie wisiały drobne, na kształt dziecinnych zabawek, wózki, kółka, dwusieczne topory, miecze, hełmy, tarcze, ostrza włóczni, trójnogi, cymbałki, diademy, agrafy, naramienniki, kolczyki, pierścienie, grzebienie; tu i owdzie mały człowieczek z brązu, zaczepiony o gałązkę haczykiem wyrastającym mu z głowy, wyrażał pamięć o jakimś zwycięzcy z czasów, kiedy jeszcze nie było posągów; niekształtne figurki koni, o cienkich nóżkach i zbyt wielkich głowach, opowiadały o zamierzchłych wyścigach; kobiety ulepione z gliny tańczyły kołem trzymając się za ręce; niekiedy jeszcze dawniejszy kształt ludzki kołysał się podobny do dzwonka, albo postać ze ściśniętymi nogami, z rękoma założonymi na piersiach, wypukłych jak główki od szpilki, z twarzą bez ust i oczu, przeciętą tylko długim nosem, wyobrażała odwieczną boginię miłości i życia. Wśród rodzimego pospólstwa hipopotam, sfinks albo asyryjski demon skrzydlaty wyrywał się nagle jak okrzyk w obcym języku.
Śniedź pokrywała te okruchy brązu, które swą zielenią wrastały w zieleń oliwek, topoli, platanów, niby jakieś dziwne owoce, sięgając najwyższych gałęzi. Spotykało się je i na ziemi, strącone wiatrem, które kleiduchos podnosił i zawieszał z powrotem. W ich nieprzebranym mnóstwie wyrażał się ogrom minionego czasu i dwaj zawodnicy szli jak przez mgłę widm, spokojni, czując za sobą rzeszę umarłych, którzy mogą ich wesprzeć.
Herajon był tuż za Pelopionem. Stara budowla wspierała się na grubych słupach dębowych, a w ich czarnym szeregu odcinała się strumieniem jasności jedna kolumna z kamienia, którą wstawiono w miejsce zbutwiałego słupa. Od strony wzgórza, jak mówił kleiduchos, było już dziesięć takich kolumn.
— Tam od północy więcej szkodzą im deszcze.
Ponad słupami szło belkowanie drewniane, podtrzymujące spadzisty dach o gzymsach z palonej gliny, malowanych w czerwone, błękitne, jasnożółte linie, gałązki, kwiaty. Rynny kończyły się głowami lwów o paszczach rozwartych. Po paru stopniach weszli do przedsionka i kleiduchos zanurzył w zamku swój klucz żelazny. Wysokie, okute brązem drzwi otwarły się do środka i wtargnęła przez nie ostra smuga światła. Zatrzymała się o kilka kroków od progu, jakby onieśmielona mrokiem długiego wnętrza, które dwa rzędy kolumn dzieliły na trzy nawy. Nad nimi podnosił się strop w krzyżowaniu grubych belek. Ściany na podmurowaniu kamiennym były z cegieł, które szarożółtymi plamami przeglądały spod wytartego gdzieniegdzie stiuku.
— Pod posadzką jest ziemia wzięta ze szczytu Kronionu — rzekł kleiduchos.
Jednocześnie uczynił gest, że mogą wejść dalej, poza linię światła.
W głębi świątyni, tuż przy ścianie z piedestału zajmującego całą szerokość środkowej nawy, wznosił się posąg Dzeusa. Bóg stał, oparty na berle jak na włóczni, w hełmie na głowie. Był to Dzeus Areios, surowy bóg dawnych czasów, bóg pierwszych wieków Olimpii. Obok zaś na tronie siedziała jego siostra-żona.
Kamienna bogini miała na głowie polos uwity z liści, a włosy okryte siatką falowały nad czołem rzędem płaskich loków. Spod wysokich brwi patrzyły szerokie oczy z białej i niebieskiej emalii. Cienkie proste usta uginały się w dwa dołki w kącikach warg i rodził się w nich uśmiech, który pełny owal twarzy obdarzał dobroduszną życzliwością. Od złoconego polosu, od siatki czerwonej i równie czerwonych, nieco jaśniejszych włosów spływało światło.
Resztę postaci ukrywał peplos, którego ciężkie hafty opadały do stóp posągu.
— Możeście widzieli w Elidzie — odezwał się kleiduchos — dom na rynku, gdzie mieszka szesnaście kobiet. To są kapłanki. One tam tkają i haftują peplos dla bogini, który przynoszą co cztery lata, w święto Herajów. Starą szatę oddaje się do skarbca. A tu jest dysk Ifitosa.
Nie można było powiedzieć rzeczy ważniejszej głosem bardziej obojętnym. Obaj zawodnicy pochylili się nad krążkiem brązu leżącym na trójnogu. Słowa drogocennego napisu tkwiły w metalu, jak głos ludzki, w czarnej burzliwej nocy, i swym jaśniejszym zarysem wydobywały się na kształt niezrozumiałego szeptu. Litery zazębiały się o siebie, krzywiły w obiegu koła, i to, co zdawało się być początkiem wyrazu, okazywało się końcem innego, który znów nie miał początku. Oczy zaszły łzami, nie widzieli już nic. Ergoteles dotknął ręką dysku. Gdy ją cofnął, Sotion ujął brąz, jakby go chciał unieść. Ale tylko trzymał na nim dłonie, na całej tarczy pisma, rzekłbyś, kapłan odbierający przysięgę sojuszu.
— Chodźmy — rzekł kleiduchos — pokażę wam skrzynię Kypselosa.
— Daj się w niej zamknąć! — krzyknął Sotion.
Olimpia była pełna głosów. Słyszało się zgrzyt wiader u studni, gdzieś otwarto cysterny i woda biegła z szumem do kanałów, które ją roznosiły po całym Altis. W rogu, między murem a prytanejonem, ksyleus, drwal świętego okręgu, ciął równe polana, według tradycyjnej miary, z drzewa białej topoli. Skrzypiały wozy wiozące piasek na stadion. Kilkunastu ludzi wyrównywało pomarszczoną ziemię. Kierował nimi Hysmon. Obchodził teraz część już zasypaną i co parę kroków wbijał palec w ziemię, mierząc grubość warstwy piasku.
— Stary czuje w palcach nasze bose nogi — szepnął Sotion.
Ze wszystkich ścieżek nadchodzili ludzie, zawodnicy ze swoimi krewnymi. Hysmon odpędził ich, żeby nie przeszkadzali w robocie. Odsyłał ich do kamienia Bybona, do posągów.
Kamień Bybona leżał tuż pod Herajonem. Był to obły kawał czerwonego piaskowca, na którym wyryto napis:
„Bybo, ująwszy mnie jedną ręką, przerzucił przez głowę."
W kamieniu były dwie szpary jakby dla uchwytu. Ten i ów zdołał go udźwignąć na wysokość kolan, lędźwi, nie było mowy, żeby ktokolwiek mógł nim rzucić swobodnie. Ikkos, który skądś nadszedł i przypatrywał się zabawie, zawołał:
— Poszukajcie Gerenosa!
Naukratyjczyk znalazł się rzeczywiście i bez słowa zbliżył się do kamienia. Nie mógł wsunąć w szparę całej dłoni, weszły zaledwie trzy palce. Podniósł kamień szybko na wysokość piersi, potem obrócił go w dłoni i w chwili gdy zdawało się, że mu się wyśliźnie, nagłym pchnięciem odrzucił go o parę kroków.
Ikkos odezwał się do Eurymenesa:
— Pilnuj się, żeby ci on kości nie połamał w zapasach.
— Zostawcie to — przybiegł Alkimidas — pokażę wam coś lepszego.
I już szli za nim w tym dniu bezczynnym, miotani jak liście na wietrze.
— To jest mój pradziad — rzekł Egineta. Był to Praksidamas, zwycięzca w 59 olimpiadzie. Wycięty z pnia cyprysowego drzewa, cały w ciemnych smugach, chropowaty od deszczów, wiatru i słońca trwał w bezruchu z przyciśniętymi do ud rękami, na których grubą pozłotą wymalowano rzemienie pięściarskie. Pośrodku czoła rysowało się pęknięcie, niby zmarszczka trzech ćwierci stulecia. Alkimidas chciał w nim widzieć podobieństwo. Nie było żadnego. Drewniany Praksidamas miał głowę okrągłą, szeroką twarz rozciągniętą nieprzytomnym uśmiechem i patrzył wypukłymi oczyma z niebieskiego szkliwa, które dawały twardy, niemal martwy połysk. Podobny był jedynie do Reksibiosa z Opuntu, którego nigdy za życia nie widział, a który teraz stał obok niego na sąsiednim cokole, wyrżnięty w klocu figowym, zwycięzca młodszy o dwie olimpiady.
Idąc skrajem świętego gaju, od domu Oinomaosa, spotykali rzędy posągów, których piedestały nosiły imiona żyjące w pamięci zawodników. Powtarzano je głośno jak litanię: Frikias z Pelinny! Eutelidas ze Sparty! Fanas z Pellene! Damaretos z Herai! Milon z Krotony! Ze wszystkich patrzyły te same oczy wypukłe, uśmiechały się te same wargi mięsiste, wycięte w czerwonej miedzi, tak samo włosy wiły się nad czołem w gwiazdki i kółka, a opadały na plecy sztywno jak klaft egipskich bogów. Po hełmach poznawano hoplidromów, dysk był godłem pentatlonu, niekiedy pięściarz lub zapaśnik czynił ruch ostrożny i nieśmiały, stłumiony szept tej siły, która mu dała zwycięstwo.
Przeważały postacie sztywne i wyprostowane, o tułowiach zbyt długich, o piersiach zbyt skąpych, jakby ludzie z wygasłej rasy, którą wiódł w cień czasu stary Hermes, owinięty w chiton i chlamidę, w hełmie na głowie, z barankiem pod pachą. Ale oto Dzeus Metapontyjczyków wielkim krokiem szedł w nowe czasy. W wyciągniętej prawicy trzymał piorun, na lewej dłoni siedział orzeł z na pół rozpostartymi skrzydłami, jakby gwałtowny ruch boga podnosił go do lotu. Następowały po nim posągi, których kształty coraz bardziej się wyokrąglały, traciły swą martwość, co chwila ktoś z zachwytem dostrzegał wyborne mięśnie brzucha, kolano jędrnie osadzone, śmiałą krzywiznę uda. Z dwóch piedestałów rwały się konie, połyskujące świeżym brązem, o grzywach błękitnych, sterczących jak grzebień hełmu. Wreszcie olbrzymi Herakles z łukiem i z maczugą pędził do jakiejś bitwy w wozie fenickiego Melkarta.
Wysokopienny gaj kształtów ludzkich i boskich był podszyty mnóstwem płyt kamiennych, które wciskały cię w każde wolne miejsce. Wyryto na nich napisy dotyczące praw i przywilejów olimpijskich, słowa wdzięczności lub pochwały. Miasta i plemiona ogłaszały traktaty i sojusze, Anaitowie i Metapiowie zobowiązywali się do pięćdziesięcioletniego rozejmu, potężny Selinus brał pod swą opiekę wygnańców w Megary, na pociemniałym od starości kamieniu Elijczycy i Herajczycy zawierali pokój stuletni. Zamykał to wszystko niby ostatnie słowo hymnu olbrzymi blok marmuru ze spisem narodów, które walczyły pod Platejami.
Stali u brzegu drogi procesyjnej, za którą już był mur Altis. Przejęło ich uczucie niedostatku. Jedna świątynia, parę kaplic, trochę posągów, kilkadziesiąt ołtarzy, ukrywających pospolity kamień pod świeżym wapnem — dało się to unieść niby lekki tobołek najniezbędniejszych rzeczy. Doskonałość ich ciał nie doznawała zaspokojenia wobec tej sztuki, która nie umiała jej sprostać.
A o dwa kroki od ich rozczarowania, w głębi gaju, Libon z Elidy, budowniczy, rozmawiał z sekretarzem Rady Olimpijskiej:
— ...wyciąć te drzewa. Sześć platanów, osiem topoli, trzynaście oliwek. Kallistefanos znajdzie się pod opistodomem. Świątynia będzie miała dwieście stóp długości nie licząc terasy wejściowej, która zresztą będzie już poza gajem. Pokażę ci rysunki.
Ponad skromną, starą Olimpią budowała się nowa w przestworzu, w niebieskiej puszczy, w tej magnetycznej nicości, gdzie na kształt błyskawicy rodzi się myśl epoki. Świeży czas nadciągał, dusze orzeźwiały się jak pod napływem ozonu. Szerzyła się jakaś błogość niby wielkie szczęście z odzyskanego ładu, z wojny zwycięskiej, z nadmiaru sił; oglądano się za nowym kształtem życia. Było go wszędzie pełno, w pewnych chwilach nabierało się dotkliwego wrażenia, że wokół tłoczą się formy, jakby rzeczywistość została opanowana przez świat nienarodzony. Ludzie, którzy go mieli stworzyć, ukrywali się w tłumie, Perikles skończył dwadzieścia lat, Fidiasz, Myron, Poliklet chodzili po Olimpii nieznani. We wnętrzach gór prężyły się marmury, które jutro wyzwolą się ze swego kamiennego snu, w łomach Pentelikonu istniały już wszystkie atomy Partenonu, w śnieżnym łonie wyspy Paros dojrzewało młode piękno.
V. Gałązka dzikiej oliwki
Nazajutrz o świcie składano ofiarę Hestii.
W prytanejonie, który w każdym osiedlu greckim jest jakby pierwszym domem, pali się akamatonpyr — „nieznużony", niewygasający ogień. Czujny i niepokalany, wyobraża dziewiczą boginię, która jak gwiazda wieczyście nieporuszona siedzi pośrodku olimpijskiego domu bogów. Poczęty w świszczącym obrocie dwóch drewien, w zaraniu czasów, nie może być odnowiony inaczej, jak tylko owym ruchem powrotnym. Polana białej topoli, dzień i noc płonąc, usypały wzgórek popiołu, który tylko raz w roku, w miesiącu Elafios, odmiata się, zbiera i wynosi na ołtarz Dzeusa. Ciężkimi kamieniami obłożono popielisko, by go nie rozniósł wiatr wdarłszy się nagle przez otwarty pułap. Czworoboczna sala, w której mieści się ołtarz, jest ciasna i wysoka, czarna od sadzy i dymu jak komin. Kapłan rozgarnia na wpół zwęglone głownie, które przez noc okrywały zarzewie. Jest zawsze chwila niepokoju, czy drobne czerwone plamki ocalałe w popiołach rozjarzą się i trysną. Rzuca się zeschłe liście oliwne, które kurczą się zwijają, wróżbita z natężeniem wsłuchuje się w nieuchwytny szept ich śmierci. Na nową garść liści spada kropla oliwy, syczy, podnosi się włókienko gryzącego swądu, kapłan nachyla się i cuci zdrętwiały płomień własnym tchnieniem. Pod jego wydętymi wargami drży grzywka ognia. Wtedy otwiera ramiona i resztą oddechu zaczyna hymn. Śpiewa powoli i dobitnie, aby nie spłoszyć prastarego dźwięku słów, wzywa wszystkich bogów helleńskich i obcych, herosów i ich żony, bohaterów wędrówek, wojen i podbojów.
Tymczasem na drugim krańcu Altis, w południowym skrzydle Buleuterionu, zawodnicy stoją przed hellanodikami. Rozdziela ich rząd kolumn, które idą przez środek sali. Kapros przewodniczy kolegium sędziów siedząc między dwoma ,,nomofylakes". W ręku trzyma leukoma, białą tablicę, z której odczytuje imiona zawodników i rodzaj walki. Po raz pierwszy słyszą jego głos, krótki i porywczy jak głos wodza. Mijają chwile przejmującej niepewności, nikt nie może opanować drżenia na myśl, że z jakichś powodów jego imię nie zostanie odczytane. Spokojni są tylko dawni olimpionikowie. Stoją w pierwszym szeregu, a ich beznamiętne twarze wschodzą jak gwiazdy na tym wzburzonym firmamencie. Wśród ich białych chlamid wyróżniają się ozdobne płaszcze książąt.
Imię Astylosa otwiera listę i trzykrotny zwycięzca zapisuje się do biegu w zbroi.
— Eutymos, syn Astyklesa, z Lokrów Italskich — pięściarstwo — mówi Kapros.
Teagenes przy swoim nazwisku rzuca prędko: — Pankration!
Ikkos trąca łokciem Kalliasa, który stoi przy nim. Ateńczyk kiwa głową i próbuje się uśmiechnąć.
Przychodzi kolej na książąt, którzy liczą po kilka zwycięskich wyścigów, i nareszcie zaczyna odpowiadać gimnazjon elidzki. Przy imieniu Spartańczyka Ladasa, który przyszedł najpóźniej, hallanodikowie naradzają się szeptem, brak mu bowiem kilku dni do pełnego miesiąca ćwiczeń w Elidzie. Kapros nachyla się do jednego ze „stróżów prawa" i słychać, jak ten mówi:
— Odbywać ćwiczenia w Elidzie to nie żadne prawo, lecz zwyczaj.
— Ale który już stał się prawem — powiada Onomastos. — Jakżebyś inaczej odróżnił plewy od ziarna?
— To możesz widzieć z jednego spojrzenia — staruszek wskazuje na Ladasa.
— Ma już zwycięstwo w Nemei i w Istmiach — odzywa się drugi.
Kapros rozstrzyga krótkim skinieniem, podnosi głowę i patrzy na biegacza. Ladas bierze to za pytanie i mówi:
— Długi bieg.
Ale Kapros nie zdejmuje z niego wzroku, przez chwilę okrąża jego głowę uważnym, pełnym troski spojrzeniem. Spartanin blednie. Kiedy zawodnicy zaczynają się rozchodzić, on jeszcze nie może ochłonąć.
— Co on we mnie zobaczył? — pyta Gerenosa. Naukratyjczyk przystaje jakby ogłuszony pytaniem, rozkłada ręce.
— Kapros — mówi — jest z rodu Klytiadów, jasnowidzów.
Ale obaj toną w szmerze, który ich otacza. Sodamos szepce, że kogoś nie wywołano. Nie wiadomo kogo, czuje się tylko brak imienia, którego w tej chwili nikt nie może sobie przypomnieć.
Ze stopni Buleuterionu wchodzą w tłum, który się rozstępuje.
Między jednym a drugim skrzydłem gmachu znajduje się sala, z trzech stron otoczona murem, otwarta na wschód, nie okryta dachem. Tworzy surowy kwadrat samych kamieni, kamieni ścian i posadzki, i tylko w środku stoi ołtarz. Nie pobielony, odsłania błękitnawą szarość wapniaka, który zbudowały miriady małży, wciąż jeszcze widoczne w swych nie strawionych przez czas skorupach. Czarne plamy krwi, nie zmyte przez deszcze, nie wypite przez słońce, trwają od ostatniej olimpiady.
Na tym ołtarzu panuje Dzeus Horkios, patron przysięgi.
Kapłan rozpalił ogień głownią wziętą z ołtarza Hestii i teraz dorzuca świeżych drew. Zawodnicy wchodzą i ustawiają się po obu stronach ołtarza, osobno mężczyźni, osobno chłopcy. Pierwsi odrzucili chlamidę tak, że prawe ramię odsłania się nagie i swobodne. U chłopców chlamida opada równo w dół, okrywając ramiona, które im są niepotrzebne: w ich imieniu przysięgać będą ojcowie, a jeśli nie ma ojca, stryj albo starszy brat, albo ktoś z dalszych krewnych. Ci stoją za gromadą chłopców. A pod trzecią ścianą oczekują trenerzy.
Z wejściem hellanodików zaczyna się zgiełk w tłumie, który zalega całą przestrzeń między Buleuterionem a mogiłą Hipodamei. Rabduchowie krzyczą domagając się wolnego przejścia, wywijają laskami, w końcu udaje się im utworzyć pomiędzy dwoma szeregami ludzi szeroką ulicę. U jej wylotu słychać ryk, służba kapłańska prowadzi dzika.
Zwierzę, uległe dziwnemu przeczuciu, porwało się o krok od ołtarza. Dwóch ludzi trzymało je na łańcuchach, umocowanych do zawiłej obroży, opasującej pachwiny przednich nóg, kark i część brzucha. Dzik szarpał się, wymierzał kłami oślepłe ciosy, wreszcie wparł w ziemię racice. Ale że szło mu głównie o to, by nie podejść do ołtarza, nie zważał, gdy go łańcuchy podciągnęły w górę. Stracił wprawdzie oparcie w przednich nogach, które na chwilę zawisły w powietrzu, lecz zadnimi trzymał się dzielnie. Całkowicie pochłonięty tą sprawą, nie wydał nawet ryku, kiedy nóż rozpłatał mu odsłoniętą szyję. Zwalił się z głuchym rzężeniem i od razu nogi mu zesztywniały. Zdjęto obrożę i łańcuchy, otwarto wnętrzności i kapłan wykroił płuca, serce, wątrobę. Oddarł kawał skóry, owinął weń krwawiące mięso i położył na ogniu, który przyjął je z trzaskiem, sykiem i swądem spalonej sierści.
Hellanodikowie zbliżyli się do ołtarza. Kapros zwrócił się do zawodników: — Zanim — mówił — złożą przysięgę, niech każdy poradzi się ze swoją duszą, czy staje wobec boga czysty i pewny, że nie obrazi go najlżejszym kłamstwem. Nikogo nie hańbi odejść od ołtarza, dając dowód rzetelności i trwogi przed gniewem bożym. — Po białych gromadach przeszło drżenie. Ten i ów pobladł, kilku chłopców z kurczowo zaciśniętymi wargami patrzyło w bok, zdawało się, urzeczeni ciemnym połyskiem brązowego kolosu Dzeusa, który ponad murem Altis wychylał się do pół ciała z szeroko rozwartymi oczami, z piorunem w dłoni, gotowym do rzutu.
Trwało długie milczenie. Hellanodik zaczął odczytywać imiona zawodników. Wywołani wychodzili z gromady i stawali parami, zwróceni w stronę ołtarza. Po ostatnim nazwisku hellanodik wypowiadał formułę klątewną, gdzie każdy stwierdzał, że godzien jest igrzysk, że pochodzi z rodziców helleńskich, wolno urodzonych, że nie ciąży na nim krew niewinnie rozlana, że nie obarcza go żadna grzywna należna bogom lub świątyniom, że swój obowiązek zawodnika podjął szczerze, po dziesięciu miesiącach ćwiczeń, że w walce, do której staje, nie będzie używał żadnych podstępów, nie będzie kusił przeciwnika przekupstwem, oddając jedynie swój wysiłek na chwałę boga, który według swej woli wyznaczy mu nagrodę lub zostawi go bez niej.
Wszyscy podnieśli prawe ramię i jedni mówili krótko: — Przysięgam — inni dodawali jeszcze: — Jeślim słusznie przysiągł, niech mi się stanie to, czego pragnę, a jeśli krzywo, niech mnie spotka nieszczęście — albo inne słowa. Kilku, wystąpiwszy z szeregu, przysięgało przy samym ołtarzu dotykając dłonią gorącego skrwawionego kamienia.
Z chłopcami szło dłużej. Najpierw wywoływano ich po imieniu, potem zgłaszał się ten, kto za nich przysięgał, przedstawiał się bogu i wreszcie, położywszy dłoń na głowie młodego zawodnika, własnym życiem i szczęściem poręczał jego prawo.
Na końcu odbyła się przysięga hellanodików. Oczyściwszy się wpierw paru kroplami krwi ofiarnej (zanurzali ręce w trzewiach dzika), kolejno powtarzali słowa, które im odczytywał przewodniczący Rady: że sądzić będą według praw boskich i sumienia, że nie dadzą się uwieść żadnym pozorom, namowom, groźbom, przekupstwu, że motywy swoich wyroków zachowają w tajemnicy.
Dołożono świeżego paliwa i ostry ogień strawił resztki ofiary. Dzika, który leżał rozpłatany w kałuży krwi, należało usunąć. Mięso zwierzęcia klątewnego było nietykalne. Służba kapłańska dźwignęła go z ziemi i poniosła do Alfejosu: on odda go morzu, niby głuchej wieczności. Lecz dwa psy obozowe, idąc za śladem krwi, skoczyły do wody i pochwyciły płynące mięso wśród gałęzi starego mirtu, które spadały ku rzece.
Wszystkimi ścieżkami świętego gaju cisnęli się ludzie w stronę stadionu, mimo że zawody chłopców zaczynały się dopiero po południu. Nasyp, oddzielający bieżnię od hipodromu, już był zajęty; u wschodniego krańca, gdzie stadion przechodził w równinę nadrzeczną, znoszono ławy, stołki, krzesła składane. Ale największy gwar obejmował stok Kronionu. Ludzie darli się w górę jak w dzień potopu. Nogi ślizgały się po pochyłości zasypanej szpilkami, obsuwano się i potrącano stojących niżej. Chwytano się gałęzi, które łamały się z trzaskiem. Ci, co zdołali się wdrapać na drzewa, hałasowali wesoło, w bezpieczeństwie i w cieniu.
Cień miał tu największą wartość. Było gorąco, miesiąc Parthenios był jeszcze pełnią lata. Ze wszyskich pór roku ta wydawała się najmniej odpowiednia do zgromadzenia wielkiego tłumu na całodzienne widowiska. Ale taki porządek ustanowił w prawiekach lud rolniczy. Oto żniwa się skończyły, zboże wymłócono i zsypano do spichrzów. Człowiek ma spokój do połowy września, kiedy na niebie wzejdzie Bootes i wyruszy ze swym gwiaździstym Wazem na zbiór owoców, wina i oliwy.
Surowy obyczaj nie pozwalał okrywać głowy ani kapeluszem, ani jakąkolwiek zasłoną. Wszyscy jednak mieli wieńce, niektórzy spletli sobie z kwiatów i z liści jakby czepki, które powstrzymywały ostrze słońca.
Falujący stok wspierał się na terasie opadającej ku Altis dziewięciu stopniami. Zajmowały ją małe budowle kształtu świątyń, ich fasady ozdobione kolumnami patrzyła ku południowi, dając znać, że nie są mieszkaniem bogów. Były to skarbce, w których składano cenniejsze wota, sprzęty ofiarne. Napisy na architrawach głosiły, czyją są własnością: Gela, Metapont, Bizancjum, Sikyon, Samos, Epidamnos streszczały na tej szczupłej przestrzeni daleką rozpiętość greckiego świata, z jednego budynku przypominało się miasto Sybaris, od kilkudziesięciu lat leżące w ruinie, a skarbiec Syrakuzańczyków, najmłodszy, niby trofeum rozpowiadał ich zwycięstwo nad Kartaginą. Biegły po nich barwne gzymsy, kwitły w słońcu palmety z malowanej terakoty, rynny otwierały się zwierzęcymi paszczami, na magarejskim skarbcu rzeźby w tympanonie przedstawiały Gigantomachię, u Kyrenejczyków nimfa Kyrene walczyła z lwem. Każdy kamień ich murów przywieziono z ojczyzny, niejedną część całkowicie wykończono w domu, i były one symbolem ziemi rodzinnej, widomym znakiem sojuszu z bogiem olimpijskim.
Powoli zaczęto je zajmować. Do tych lóż wspaniałych mieli prawo tylko przedstawiciele państw, których one były własnością. Tam zaś, gdzie prawo wygasło albo stało się sporne, rozstrzygało postanowienie Rady. Poza tym działały różne obowiązki gościnności, które teraz odgrywano w ukłonach, w gestach uprzejmych, w słowach wspominających powinowactwo szczepów, kolonii, bohaterów.
Władza i bogactwo miały ruchy powolne, krok ciężki, jakby w sandałach ze złota, sute płaszcze odejmowały rękom swobodę, jednolity uśmiech tworzył złudzenie ufności i przyjaźni. Tłum ze wzgórza patrzył na nich jak na osoby z pierwszych scen dramatu, nieprzewidziane beznamiętne spotkania na tle chóru, który śpiewa wiarę w miłość i sprawiedliwość. I było to zjawisko godne podziwu, gdy znało się wzajemne stosunki tych ludzi, gdy się wiedziało, że jeden pracuje nad ruiną drugiego, że oto dla Hierona słońce straciłoby swój blask, jeśliby mu wywróżyć, że stary Teron z Akragas nie umrze w nędzy i poniżeniu. Ale Hieron z uśmiechem na schorowanej twarzy szedł między Teronem a jego synem Trasidaiosem, między dwoma zatrutymi sztyletami, i wprowadzał ich do skarbca Geli, i wracał witając się po drodze z panami z Selinuntu, których pragnął widzieć w kajdanach.
Z dołu po stopniach wchodziły wciąż nowe gromady, nie wywołując ścisku. Byli to ludzie, dla których świat był aż nadto przestronny. Torowały im drogę okręty płynące pod ich znakami, magazyny stojące w portach, tysiące niewolników z ich pól, kto zaś sam przez się niewiele znaczył, opierał się o potęgę swego państwa i niejeden z architeorów czynił wrażenie, że jak bogini Kybele dźwiga na głowie koronę z wież swego miasta.
Ale król macedoński usiadł skromnie na jednym z niższych stopni terasy. Gdy go tam dostrzeżono, rozszedł się po wzgórzu szmer uznania. Da wielu było to hasłem. Niepewni, czy zaproszą ich do skarbców — dostojnicy drobnych państw — przyjęli z radością te miejsca, które on uczynił zaszczytnymi. Zbierali się członkowie Rady, kapłani, i zapewniwszy sobie miejsca stali i rozmawiali, skoro i tak będzie dość czasu, by doświadczyć niewygody tych szorstkich i wąskich kamieni. Z terasy odzywały się nawoływania, słyszało się imiona okryte szacunkiem. Ktoś krzyknął: — Pindar! — i kiedy paręset oczu pobiegło za jego wskazującym palcem, ten i ów zdołał zauważyć poważnego mężczyznę o pięknej brodzie, który znikł w skarbcu Geli.
Wzgórze opanowywał zgiełk, ilekroć rozpoznawano któregoś z dawnych olimpioników. Na dźwięk swego imienia odwracały się twarze młodzieńców o pierwszym zaroście, mężczyzn w sile wieku, pojawiali się ludzie, których posągi stały w świętym gaju, kilku starców przeszło jak widma zamierzchłych czasów. Entuzjazm wzbudził stary Damaretos z Herai.
Pierwszy zwycięzca w biegu zbrojnym z sześćdziesiątej piątej olimpiady, wspaniały starzec z siwą brodą i długimi włosami, które w kilku warkoczach spadały mu na ramiona, szedł trzymając pod ręce syna Teopomposa, zwycięzcę w pięcioboju, i swego wnuka Teopomposa, który w ostatniej olimpiadzie wziął wieniec w zapasach. Uderzająco podobni z rysów i postawy, mieli w sobie coś z dębu, którego stary, potężny pień rozrasta się dwoma konarami. Damaretos wyobrażał najwyższe szczęście dostępne człowiekowi na ziemi. Ci, którzy go widzieli przed czterema laty, gdy wnuk ze świeżym wieńcem podszedł, aby mu go złożyć na kolanach, zdumiewali się, że jeszcze żyje, jakby ten nadmiar łaski bogów był ponad siły dłuższego trwania. Cała terasa podniosła się, wszyscy oddawali mu swoje miejsca. Wszedłszy na górę, usiadł wśród Megarejczyków, którzy byli najbliżsi.
Z rezerwuaru nad Herajonem puszczono wodę. Kanał, idący wzdłuż terasy, niósł szybki strumień między najniższymi stopniami. Natychmiast z góry zaczęto posyłać dzbanki i one szły z powrotem podawane z rąk do rąk. Dostojnicy z pierwszych rzędów zamienili się w roznosicieli wody. Nikt nie uchylał się od tego obowiązku, król Aleksander działał najżwawiej. Na górze robiono ogromne zapasy, wiele rozlewało się po drodze. Wynikały spory o zamienione naczynia. Nagle wszystko ucichło na widok hellanodików wychodzących z Gaju.
Kapros idzie pierwszy, za nim ośmiu innych, po dwóch. Za tym blokiem czerwieni wysuwa się długi rząd nagich chłopców, jak sztaba złota. Patrzą w ziemię, pilnując swych nóg, żeby nie przekroczyły miary. Za ostatnią parą ukazują się trenerzy biało ubrani. Nadciąga za nimi reszta zawodników w tej samej bieli. Trenerzy wchodzą za ogrodzenie, które dla nich przygotowano pod ołtarzem Hery, zawodnicy otaczają namiot hellanodików. Tylko nadzy chłopcy jak złom płowego piaskowca nieruchomieją przed ołtarzem Dzeusa, którego kopiec dymi resztkami rannej ofiary.
Z Herajonu wynoszą trójnóg, dwóch ludzi ustawia go przed sędziami. Grunt jest nierówny, stół chwieje się, przesuwają go w jedną i drugą stronę, póki nie znajduje mocnego oparcia. I znów jest chwila oczekiwania, wszyscy patrzą w stronę Gaju, którego zielona ściana jest w tym dniu pełna zdarzeń jak scena teatru. Wychodzi z niej teokolos, naczelny kapłan w miesiącu igrzysk. Obok chłopiec niesie pęk gałązek dzikiej oliwki i złoty nóż, którym je obciął z drzewa. Jest to syn jednego ze spondoforów, przyszły kapłan, mający oboje rodziców przy życiu, albowiem nie wolno sięgać do świętego drzewa nikomu, czyj los przeszedł pod cieniem śmierci. Na środku placu teokolos bierze chłopca za rękę, jakby go chciał ocalić .przed straszliwą próżnią, napełnioną spojrzeniami wielu tysięcy. Kapros odbiera od chłopca nóż i gałązki i kładzie je na trójnogu.
Jeden z hellanodików odczytuje nazwiska z białej tablicy. Wywołany odrywa się z czworoboku, który porusza się i faluje, żeby go wypuścić. Natychmiast to samo nazwisko ogłasza herold i zwrócony do widzów, zapytuje, czy kto nie zna jakiejś zmazy, która je obciąża. Tyle badań, tyle poszukiwań poświęcono każdemu z zawodników, tylu świadków przesłuchano na dowód ich czystości, a oto jeszcze w tym ostatnim momencie wystawia się ich przed światem w podejrzeniu i nieufności! Ale słowom herolda odpowiada milczenie, niekiedy imię jednego z szesnastu wywołanych odzywa się skądś półgłosem i czyjeś oczy wypatrują go z daleka.
Zaledwie dwóch lub trzech okazuje zupełną dojrzałość, kształty znalazły ostateczne proporcje, które, oczywiście, rozwiną się i wzrosną. U innych linie są jeszcze zbyt proste, kąty zbyt ostre, ich przyszłe krzywizny i rozchylenia nie dają się przewidzieć. Tylko nogi, wdrożone do biegu, rozwinęły się przed czasem, podobnie jak drzewo od strony słońca okrywa się pełnymi owocami, a na gałęziach w cieniu wiszą jeszcze zielone.
Hysmon podaje im urnę. Są w niej tabliczki z kości, na każdej wypisana litera z alfabetu. Zawodnicy podchodzą kolejno, z odwróconą twarzą, ramię zanurzają w naczyniu (czuje się spłoszony ruch palców w tej ciemnej głębi) i wyciągnąwszy los, podają go za siebie stojącym w tyle hellanodikom. W ten sposób każdy otrzymuje miejsce w jednej z czterech czwórek.
Pierwsza odchodzi na start, który mieści się naprzeciw ołtarza Dzeusa. Trzej hellanodikowie, wśród nich Hysmon, odprowadzają ich i siadają pod namiotem, który dla nich rozpięto na grzbiecie nasypu. Po drugiej stronie, na białym kamieniu ofiarnym siedzi kobieta, jedyna, która ma prawo być tutaj w porze igrzysk. Jest to kapłanka Demeter Chamyne.
Oddzielona od hellanodików całą szerokością stadionu, z mogiłą Endymiona za plecami, wsparta swym odwiecznym i niezrozumiałym prawem, jest żywym szczątkiem dawno zgasłego świata.
Bóstwo, któremu służy, nie posiada kształtu. Aby je usprawedliwić w pojęciach nowego czasu, połączono je z Dometrą, boginią ziemi rodzącej. Ale prastara Chamyne źródłosłowem swej nazwy odsłania zupełnie inną treść: oznacza Czeluść, niewątpliwie owo bezdno, w które śmierć strąca życie ludzkie. Ukrywa się poza nią odległy wiek niewiedzy, lęku i bezbronności. Z tych paru zgłosek wygląda pusty i bezbrzeżny byt wczesnych ludzi błądzących wśród nieodgadnionej rzeczywistości i wśród tajemnic, które sami sobie stworzyli.
Chłopcy ustawili się do startu i ten sam głos, który ich tyle razy podrywał przy ćwiczeniach, głos Hysmona: — Apite! — pchnął ich na stadion.
Słońce, nieznacznie przechyliwszy się z południa rzuca im pod nogi ich własne cienie, krótkie i drżące. Jednemu rozluźniły się włosy splecione w czub na tyle głowy i płyną ponad lśniącym karkiem. Ręce, puszczone w ruch. jak szkrzydła, biją powietrze, które płonie pożarem w ostatnim oddechu. Oto ktoś pierwszy dotknął kresy i nie mogąc się zatrzymać, przebiegł jeszcze parę kroków, ale ślad jego stopy widać u mety, z podłużnym, głębszym od innych, odciskiem wielkiego palca.
Zwycięzcą jest chłopiec z Bizancjum i miasto rodzinne wzywa go okrzykiem. Dla innych jego imię jest jeszcze obojętne, słychać niecierpliwie wołania o spokój, druga czwórka stoi na starcie.
Krótkie są chwile biegu. Cztery smugi świetlistego pędu jak cztery błyskawice, po każdej okrzyk tłumu jak grom i oto nadchodzi ciężka, wezbrana cisza, pod niebem bezchmurnym gromadzi się burza ludzka.
Zwycięzcy wszystkich czwórek idą na rozstrzygający start.
Jaskółka przeleciała z gwizdem, na którymś drzewie poruszyły się gałęzie pod ciężarem niespokojnego ciała, słychać, jak ktoś pije wodę szybkimi, głośnymi łykami. Ponad stadionem wznosi się nieme oczekiwanie.
Czterej chopcy stoją na starcie i chociaż to sami zwycięzcy, są jeszcze pisklętami bieżni. Ogrom chwili ich przygniata, nie mogą opanować lekkiego drżenia, na ramionach pod warstwą oliwy widać gęsią skórkę.
Hysmon krąży nad nimi jak bocian, który ma zrzucić swe młode do pierwszego lotu. Gdyby to było możliwe, powiedziałby coś, wsparłby ich jakimś słowem albo pieszczotą. Tymczasem wciąż poprawia ich postawę, przesuwa ich nogi ku kresie, jakby próbował cięciwę łuku.
— Apite!
Oderwali się od ziemi i już nic ich nie zbawi. Lecą z chyżością i ślepotą kamiena strąconego w przepaść. Hysmon nie rusza się z miejsca, uwięziony wszystkimi ich błędami, które widzi lub które sobie wyobraża, ogłuszony niespodziewanym uczuciem lęku — czyżby pragnął, żeby cała czwórka odniosła zwycięstwo?
A oni biegną, jakby mieli spełnić to niedorzeczne pragnienie. Już są w połowie stadionu, już minęli dwie trzecie, sprzęgnięci wciąż tą samą równą linią, jakby kresa startu biegła wraz z nimi, przeciągnięta w poprzek ich piersi!
Świat cały zatrzymuje się w ich równowadze, ani jeden oddech nie narusza tej boskiej szali, na której ich losy ważą się niezmiennym ciężarem.
Nagle gładka powierzchnia biegu zakołysała się krótką falą i pękła w miejscu, w którym biegł Glaukos. Wszystko zadrżało od tego wysiłku. Od pierwszych stopni terasy aż po szczyt wzgórza przeleciał prąd magnetyczny, każdy odczuł nacisk ogromnej woli skupionej w drobnym ciele chłopca z Chios.
Kilka oderwanych głosów zawołało jego imię. Natychmiast podjęte, urosło w krzyk, który wdarł się w przestrzeń dzielącą go od towarzyszy i coraz silniejszy, namiętny, gwałtowny biegł za nim i jak powódź wyniósł go za metę.
Była jeszcze chwila, gdy wrzawa szalała wokół niego, a on, z ramieniem wzniesionym ostatnim ruchem biegu, wyglądał jak rozbitek wzywający ratunku, wreszcie, jakby rzeczywiście tonął, opadł na stopnie ołtarza i wielka fala głosów odpłynęła, po prostu wsiąkła w piasek stadionu.
Uczyniła się cisza. Zachowanie się chłopca było niezrozumiałe. Zwyczaj nakazuje, żeby zawodnik, bez względu na to, jak niewątpliwe jest jego zwycięstwo, stał w swojej czwórce i czekał, póki nie zawołają go do namiotu hellanodików. Część widzów, którzy mają miejsca na zachód od ołtarza, nie umie sobie wytłumaczyć jego zniknięcia. Ale cała terasa i całe wzgórze od strony bieżni nie spuszcza go z oka.
Oto usiadł na najniższym stopniu ołtarza, podnosi prawą nogę, kładzie na udzie lewej i pochyla się nad swą stopą. Tuż pod małym palcem jest cierń, wyjmuje go i kropla krwi błyszczy na ciele.
W jakim miejscu i kiedy bieżnia ukąsiła go tym cierniem? Czy stało się to, zanim oderwał się od czwórki, czy w kilku ostatnich skokach? Nikt tego nie wie, on sam nie miał o tym pojęcia, póki, poza strumieniem biegu, dusza ciała nie wróciła do świadomości.
Glaukos, siedzący i pochylony, z piersią wciągniętą pod kabłąk pleców, był taki mały i skromny, jakby zamiast zwycięskiego stadionu leżała poza nim zwyczajna polna miedza, po której biegł za motylem. Jeszcze palcem roztarł kroplę krwi na stopie, wstał i zajął swe miejsce u brzegu czwórki, z której był najniższy. Żadne wzruszenie nie mąciło poważnego owalu twarzy. Umniejszały ją gęste włosy, które spadały na brwi i odsłaniały mały trójkąt czoła.
— To dzielny chłopiec — rzekł Ikkos do Sotiona — ale najlepszy w tej czwórce jest Leagros. Glaukos miał czas odpocząć przez dwa biegi, a Leagros zaraz po swoim miał bieg zwycięzców. Dodaj jeszcze, że Glaukos jest najlżejszy i stopy nie tak głęboko grzęzną mu w piasku.
— Ale nie wiesz, czy Leagros dobiegłby z cierniem w nodze. Sodamos śmieje się:
— Jaki zabawny ten mały Ksenofon! Czy wiecie, że on ślubował swej Afrodycie Korynckiej pięćdziesiąt dziewcząt, jeśli zwycięży. Zawsze mu mówiłem, że te jego dziewczęta jeszcze się nie narodziły.
— Porusza ustami, jakby się kłócił z Afrodytą — powiada Telesikrates.
— Dajcie mu spokój — mówił Skamandros — z niego wyrośnie dobry zawodnik. Ale Grylos przerywa rozmowę:
— Patrzcie na Hysmona!
Hellanodik szedł od startu wielkimi krokami, zostawiwszy w tyle swoich dwóch kolegów. Było aż nadto widoczne, jak głęboko zranił go ów cierń. Usta mu drżały. Stojąc przed namiotem, nie mógł słowa przemówić, chociaż już podniósł rękę. Kapros od razu go zażegnał:
— Rozumie się, każ nasypać świeżego piasku. Wtedy Hysmon zawołał jednego z rabduchów głosem tak chrapliwym, że biedny człowiek mógł w nim słyszeć zgrzyt zasuwy więziennej. Służący pobiegł co tchu w stronę Buleuterionu, ku wielkiej uciesze tłumu, który gonił go okrzykami jak zawodnika.
— Glaukos — odezwał się Kapros i wstał, gdy chłopiec zbliżył się do trójnogu, na którym leżały gałązki oliwne. Hellanodik wziął z nich dwie, powiązał czerwoną wstążką i ten wieniec włożył na głowę Glaukosa. Herold ogłosił pierwsze zwycięstwo w siedemdziesiątej szóstej olimpiadzie, podając imiona chłopca, jego ojca i jego ojczyzny, wyspy Chios.
Ojczyzna zeszła ku niemu. Gromada obywateli, wśród których był ojciec Glaukosa, wydobyła się z tłumu i otoczyła go kołem. Przyłączyło się do nich wielu Ateńczyków, albowiem wyspa Chios należała do Aten.
Glaukos zdjął wieniec i podał go ojcu. Był to żołnierz spod Salaminy, któremu topór perski odciął prawe ramię w chwili, gdy miał się wedrzeć na jeden ze statków królewskich. Nie chcąc, na złą wróżbę, brać wieńca lewą dłonią, skinął na swego brata. Stryj przyjął wieniec i włożył go z powrotem na skronie chłopca. Wtedy zaczęli się doń cisnąć inni, przewiązywali mu ręce, piersi, uda białymi i czerwonymi wstążkami, we włosy wtykali kwiaty, w końcu stał jak posąg boga przystrojony w dniu święta.
Tłum hałasował. Z góry rzucano gałązki zielone, które spadały na siedzących wzdłuż terasy. Co chwila podnosił się silniejszy okrzyk, biegł od Kronionu aż po wzgórze Pisy i nawet rzeka nie mogła go przerwać, brzmiał za rzeką — to wysokie wzgórza Trifylii za Alfejosem odzywały się głosami kobiet, które z tej odległości miały prawo przypatrywać się igrzyskom.
Tymczasem nadjechał wóz z piaskiem. Hysmon kazał wysypać tylko ostatni odcinek bieżni, jakieś sto stóp przed ołtarzem, miejsce przeznaczone do zawodów pięściarzy i zapaśników. Reszta stadionu na tę część igrzysk była wolna, z czego natychmiast skorzystano. Ludzie, mający miejsca po tamtej stronie startu, nadciągnęli ze swoimi ławami i stołkami, wielu siadało wprost na piasku, w pierwszym rzędzie Glaukos ze swoim orszakiem. W pobliżu startu pozostawała tylko kapłanka Chamyne, która ze swego samotnego ołtarza nie widziała nic prócz wygasłej bieżni.
Wywoływano chłopców stających do zawodów pięściarskich. Było ich zaledwie sześciu. Sodamos zdziwił się:
— Na Heraklesa! nie przypuszczałem, że ich tak rozpędzą. Zdaje mi się, że w Elidzie nazbierałaby się setka w różnych czasach.
Sotion, który wielu pamiętał, żałował dwóch lub trzech par.
— Nie ma o czym mówić — wtrącił się Ikkos — i tak zabiorą dość czasu. Chłopcy potrafią skakać do wieczora.
Mylił się. Pierwsza para — Protolaos z Alkimidasem — od razu weszła w ostrą walkę. Błyskawiczne ciosy, błyskawiczne uniki, nie rozbiegali się, wciąż nacierając na siebie, ślady ich stóp wykreśliły na piasku nierówne koło czy elipsę, jakby magnetyczny krąg trzymał ich w swojej orbicie.
Pierwszy Alkimidas umyka ze splotu ciosów i wychyla się o parę kroków dalej, z otwartymi ustami, jakby wychynął z zimnej wody. Ale Protolaos natychmiast wciąga go w wir.
Alkimidas walczy tylko prawą pięścią. Lewa służy mu do osłony, nie ma odwagi użyć jej do ciosu. Spętało go natrętne przypomnienie, gdy hellanodik ukarał go za to, że uderzył lewą dłonią nie zdążywszy zamknąć jej w pięść. Protolaos, wolny w swych ruchach, bije go lewą, ukosem. Z nosa Alkimidasa cieknie krew, pod nowymi uderzeniami rozmazuje się dokoła ust i płonie w środku twarzy jak kwiat czerwony.
Żagiew, żagiew gorąca spada w tłum. Już nie same tylko pięści Protolaosa biją w Alkimidasa, biją weń okrzyki widzów, ścigają go, gonią, cały świat jest przeciw niemu, aż wreszcie, bez tchu, podnosi dłoń uznając swą porażkę.
Noc w głowie, noc w uszach, noc w oczach, ale oto uśmiech rozjaśnia mu twarz — dusza Alkimidasa, drżąca rozkoszą walki, przegląda ze znużonego ciała jak słońce zza chmur.
Z trzech zwycięzców Protoloasa, Pyteasa i Agesidamosa Pyteas wyciągnął los szczęśliwy, który był w pogardzie, mógł bowiem przez całą walkę Mantinejczyka z Lokryjczykiem siedzieć spokojnie, odpoczywać i miał w końcu do czynienia z wyczerpanym przeciwnikiem. Ale Pyteas, syn bogatego i potężnego Lampona, był wolny od wszelkiej troski. Był z rodu ludzi znających dokładnie wartość każdej rzeczy i zdających sobie sprawę, że te, które są najcenniejsze, łatwiej zdobyć trafem, przez uśmiech losu, jeśli się da, podstępem. Połowę majątku i znaczenia zawdzięczali Psolichidzi takim okolicznościom, w których nie można się było liczyć z sądem ludzkim.
Pyteas więc z całym spokojem oddał się zabiegom swego aleiptesa. Obaj należeli do małej garstki, która została wierna Ikkosowi. Naśladowali go do granic niedorzeczności. I teraz nie zwracając uwagi na ten burzliwy świat, który ich otaczał, zabrali się do swojej roboty.
Najpierw aleiptes zmył Pyteasa gąbką, potem spryskał go wodą, wreszcie natarł świeżą oliwą. Przez cały czas starał się stać, żeby go osłaniać od słońca. Chłopcu zachciało się pić, aleiptes przyniósł mu kubek, ale nie pozwolił przełknąć ani kropli, tylko przepłukać usta. Nie wiedząc, czy masaż byłby odpowiedni, przesuwał po jego ciele dłonie ruchem egipskich zaklinaczy chorób. Może by go w końcu uśpił, gdyby nagły krzyk widzów nie wyrwał ich spośród tej magii.
Timasarchos był pokonany. Miał starte kolano, widocznie upadł. Jego aleiptes, Melesias, sławny „wychowawca zwycięzców", był nieprzytomny ze złości. Owinął go ręcznikiem tak gwałtownie, jakby go chciał udusić.
Agesidamos idąc do swego trenera minął Pyteasa, owiewając go tchnieniem gorącego ciała. Rozluźnił mu się rzemień na lewej ręce, miał zaledwie czas, by go przewinąć na nowo, gdy już herold zapowiedział ostatnie spotkanie.
Zanosiło się na długą walkę. Pyteas postanowił wyzyskać swą świeżość i wyczerpać przeciwnika bez ciosów. Trzymał się z daleka, wciąż odskakiwał, lotny i nieuchwytny, głuchy na wołania: — Tchórz! — którymi starano się zmusić go do walki. Agesidamos z początku dał się wciągnąć w grę, gonił go z zapamiętaniem, wreszcie stanął w miejscu i czekał. Pochlebny śmiech widzów opłynął go jak strumień wody.
Egineta przez chwilę trwał w pomieszaniu, oddalony o dwa kroki. Ostrożność, z jaką zaczął się zbliżać, wywołała nowe hałasy. Pyteas, podcięty wstydem jak biczem, rzucił się na Lokryjczyka. Agesidamos go powstrzymał i natychmiast sam przeszedł do ataku. Egineta doskonale się bronił. Ale Agesidamos był tak nagły, tak niespodziewany, tak zapalczywy, że Pyteas cofał się coraz bardziej oszołomiony.
Stadion olimpijski rzadko był widownią tego, co teraz nastąpiło. Ci, którzy widzieli poprzednie Pyteasa spotkanie i zwycięstwo, nie mogli być na to przygotowani. Bo oto — stanął, skurczył się i obie ręce położył na głowie, aby ją osłonić. Ten ruch bezradności i strachu, za który chłopcy dostają rózgi w palestrze, był czymś tak niezrozumiałym, że wielu domyślało się podstępu. Widzowie zamilkli oczekując niespodzianki. Sam Agesidamos, z pięściami gotowymi do ciosu i obrony, zawahał się jak pies przed jeżem, który zwinął się w kłębek.
Wtedy, Ilasie, zdobyłeś sławę nieśmiertelną i na zawsze połączyłeś swe imię z imieniem swego wychowanka. Krzyknąłeś Agesidamosowi, swemu chłopcu: — Z dołu bij!
Agesidamos słyszy ten okrzyk i jak w natchnieniu uderza w nieosłonięty podbródek Pyteasa. Krew rzuca się z rozbitej szczęki, nogi chwieją się, syn Lampona zatacza się i pada. Lokryjczyk ma prawo jeszcze raz uderzyć, nachyla się, ale nagle otwiera pięść i tą samą ręką, którą pokonał przeciwnika, podnosi i wspiera towarzysza.
Cóż zostaje z krzyku, oklasków, uniesienia choćby wielu tysięcy ludzi? Jest to zawsze tylko chwila, zaprawdę jedyna i potężna, ale ostatecznie ginąca w bezmiarze czasu. Nic nie powstrzyma fal głosu, które coraz dalszymi kręgami odchodzą w swą nadziemską wędrówkę, wieczyście obecne i na wieki stracone dla uszu ludzkich. Te, które w ów dzień brzmiały imieniem Agesidamosa, szepczą gdzieś jeszcze wśród pajęczyny wszechświata, tak samo niepowetowane jak prochy tego świetnego ciała będącego wówczas przedmiotem podziwu i rozkoszy.
Lecz oto płyta, na której przetrwał ton owego skwarnego popołudnia 18 sierpnia 476 roku przed naszą erą:
Jest czas, kiedy ludziom potrzeba wiatru, i jest czas wód niebieskich, deszczowych dzieci chmur. A kiedy wysiłek osiąga swój cel, potrzeba hymnów słodkich jak miód, zapowiedzi sławy dalekiej, wiernego świadectwa wielkich cnót.
Niezniszczalna jest sława zwycięzców olimpijskich. I ja, synu Archestratosa, Agesidamosie, na cześć twej walki przy złotym wieńcu kładę moją pieśń.
To jest oda Pindara, której wszystkie słowa istniały w nim tego dnia, gdy siedział w skarbcu Geli, obok swego starego przyjaciela Terona z Akragas, i gdy wstał, aby uścisnąć dłoń swego młodego przyjaciela, Agesidamosa z Lokrów Zefiryjskich. Przyprowadził go ojciec Archestratos i zwracając się do księcia mówił:
— Słyszałem, synu Ainesidema, że po igrzyskach Pindar jedzie z tobą. Jeśli pozwolisz, będę go prosił, by część tego czasu ofiarował mojemu domowi.
— Przyjadę po ciebie okrętem — mówi Agesidamos do Pindara.
Chłopiec, owinięty wieńcami i wstążkami, pachnie zielenią i boiskiem. Na rękach różowieją jeszcze pręgi od rzemieni pięściarskich, a na kolumnie, o którą się oparł, zostaje tłusty ślad oliwy.
Tymczasem ze stoków wzgórza zauważono wóz jadący wzdłuż Alfejosu. Poruszał się bardzo szybko w tumanie pyłu. Błyszczały w słońcu okucia wozu, uprzęże koni, nad którymi falował nieustannie długi bat. Pod obozem zwolnił biegu i ukrył się wśród namiotów.
Któż to może być?
Był w tym pytaniu niepokój, który porusza dom późnym wieczorem, gdy wszyscy swoi są razem, a na podwórzu słychać nagle czyjeś kroki. Odżyło wspomnienie ostatniej olimpiady, kiedy drogi były pełne nowin i popłochu. Człowiek, który niespodzianie się zjawił, należał właśnie do tych czasów.
Szedł teraz mimo Buleuterionu zostawiwszy za sobą gromadę niewolników obozowych, którzy go śledzili z daleka. Wrychle przesłoniły go drzewa Gaju. Tysiące oczu pilnowały wylotu wszystkich ścieżek. Musiał tam przez chwilę błądzić, albowiem zjawił się od strony mogiły Pelopsa. Od razu go poznano. Żaden głos się nie podniósł, wciąż jeszcze towarzyszyła mu niema uwaga, jakby tłum rozstrząsał mu rysy, jakby liczył białe nitki, które ostatnie cztery lata wetkały w piękną czarną brodę, tak dobrze znajomą bryzom salamińskim. Ale ludzie z kolonii nie wiedzieli, kto to jest, i imię Temistoklesa zaczęło się szerzyć rosnącym szmerem.
Zatrzymał się, uniósł głowę lekkim, ukośnym ruchem, jakby badał sens owych szeptów. Podniósł wysoko ramię na powitanie. Odpowiedział mu okrzyk, najpierw jednolity, potem zmienił się w zgiełk wszelkich głosów i wołań, które prowadziły go aż do stopni terasy.
Nie puszczono go dalej. Z ludzi, którzy wstali, aby go powitać, uczynił się mur, a on stał pod nim i ściskał dziesiątki dłoni. Króla Aleksandra objął ramieniem; mieli sobie tak wiele do powiedzenia, że nie przyszło im na myśl ani jedno słowo. Inni natomiast zasypywali go pytaniami, na które odpowiadał skinieniem i uśmiechem. Spostrzegłszy Hydnę, stojącą na jednym z wyższych stopni, podał jej rękę ponad głowami.
Całe wzgórze zwaliło się na terasę, ciżba zalała skarbce. Trzeszczały gałęzie, rozdeptywano naczynia z wodą. Cisnęli się do swego wodza ludzie spod Salaminy: — Czy mnie pamiętasz? — Wykrzykiwano własne imiona, szczegóły bitwy. Każdy, kto w ten dzień widział go ze swego statku, był pewny, że i on go widział.
Jakaś gwałtowna fala przyniosła Hierona, który z początku się opierał, a później zaczął sam iść w stronę Temistoklesa.
— Czemużeś wtedy nie przyszedł? — rzekł Ateńczyk. — Spóźniłeś się o cztery lata.
Tyran syrakuzański zdołał się uśmiechnąć:
— Bylibyśmy się nie zmieścili w zatoce.
— Ustąpiłbym ci trochę miejsca na pełnym morzu.
„Skrzydlate słowa" z jaskółczą szybkością rozlatywały się po tłumie, który przyjmował je z ogłuszającym wybuchem śmiechu.
Ze stopnia na stopień Temistokles powoli wchodził na górę, wspierany przez tych, którzy się za nim tłoczyli.
Nikt już nie pilnował porządku. Wielu straciło swoje miejsca i nie podobna było myśleć o ich odzyskaniu. Pozostawali na terasie zamieniając ją w ogromne i bezładne koczowisko. Książęta i oligarchowie, ściśnięci w przedsionkach skarbców, wyglądali na więźniów. Tłum hałasował z zuchwałą swobodą, jakby z nadejściem tego wodza demokracji dokonano nagłego przewrotu.
Tu i owdzie jednak odzywały się wołania o spokój, część widzów pozostała wierna igrzyskom. Szły one swoją koleją. Zapasy chłopców dawno się zaczęły. Nie pamiętano, kto z kim walczy, głos herolda przepadł w ogólnym rozgardiaszu. Tylko ziomkowie rozpoznawali swych zawodników i próbowali przekrzyczeć ich imiona. Nie słuchano ich, nie było siły oderwać ludzi od ich własnej wielkości.
Dopiero po długim czasie sami umilkli, wyczerpani wzruszeniem, opici słowami. Opadli w błogie uczucie sytości, podzieliwszy się Salaminą jak chlebem.
Słońce ukryło się za wzgórzami, dolina nasiąkła barwą młodego wina. Od ołtarza Dzeusa padał cień, na którego granicy dwaj chłopcy walczyli jak duchy dnia i nocy. Wreszcie jeden z nich padł na kolana, z całego ciała tylko część ramion, po łokcie, była w świetle, tamten zaś pchnął go i ostatecznie powalił w mrok.
Na jasnej części stadionu w szkarłatach zachodu, w pożarze okrzyków, pozostał Teognetos z Eginy, zwycięzca w zapasach chłopców.
VI Dzień Sotiona
Drugi dzień igrzysk zaczynał się w hipodromie. Poprzedzała go noc pełna krzątaniny i niepokoju. Ci, którzy mieli konie, nie kładli się spać w obawie, żeby służba czegoś nie zaniedbała. Po tysiąc razy słyszało się te same pytania: ,,Ile im dano pszenicy, kiedy ostatni raz jadły, czy nie okazują jakiejś słabości." Masztalerze błagali swych panów, żeby nie budzili zwierząt, które potrzebują snu. Wtedy odzywały się przyciszone sykania, wszyscy milkli albo rozmawiali szeptem jak obok pokoju chorego. Nagle ktoś, tknięty złym przeczuciem, brał latarkę i szedł zaglądać do żłobów albo sprawdzał, czy obcy ludzie nie kręcą się koło stajni. Kilku nocowało przy koniach.
Hieron wziął swego gniadosza, Ferenikosa, do namiotu. W połowie nocy obudził swego szwagra Chromiosa, by poszedł czuwać nad czwórką, która stawała do wyścigu wozów. W ostatniej chwili go zatrzymał:
— Czy nie ma tu gdzieś człowieka, który się rozumie na czarach?
— Może ktoś z Kartagińczyków — odparł Chromios. — Ale po co?
— Teron na pewno zakopał tabliczkę, tabliczkę magiczną przeciw naszym koniom. Trzeba coś na to zrobić. Jeszcze jest czas, póki księżyc nie zajdzie.
— Jeszcze jest czas — zniecierpliwił się Chromios — żebyś się przespał.
Hieron nie mógł zasnąć, ale ilekroć próbował wyjść, Ferenikos rżał przez sen i tyran syrakuzański zastygał w bezruchu. Obok jego jeździec, młody Chrysippos, spał bez pamięci.
Ledwo zaczęło szarzeć, otwarto stajnie. Konie, wyprowadzone z mroku, rżały z głową podniesioną ku niebu, jakby wzywając Heliosa, któremu były poświęcone. Ludzie wybiegali z namiotów, półnadzy, wpół rozbudzeni. Na twardej spalonej ziemi kopyta dzwoniły metalicznym tętentem cymbałów. Wspaniała uroda zwierząt przejmowała rozkoszą. Zdawało się, że przyszły z innego świata, że w doskonałości ich kształtów objawiają się idee, wzory ponadziemskie, z którymi koń codzienny ma dalekie i niejasne podobieństwo.
Były wśród nich konie z Argolidy, z Attyki, z Eubei, potomkowie mitów. Ich przodków ujeżdżał Hipolitos, syn Amazonki, miały w swych żyłach krew cudownych klaczy króla Diomedesa, w ich historii były czasy, kiedy spod cwałujących kopyt tryskały źródła, a bóg morza, Poseidon, w postaci konia galopował po pierwszych łąkach świata. Chyżość swych nóg zawdzięczały długim wiekom wędrówek i wojen, ich piękne dusze uczyły się wierności i poświęcenia w obozach rycerzy, z którymi razem odchodziły w dymach pogrzebowego stosu. Ani jedno ścięgno, ani jeden mięsień, będące częścią ich podziwu godnej budowy, nie były dziełem przypadku, pracowała nad nimi nieprzerwana dziedziczna troska ludzi tej samej co one, szlachetnej rasy.
Nie ustępowały im konie z Sycylii i Wielkiej Grecji, młodsze w swym rodowodzie, lecz wypielęgnowane w największym zbytku. Rozpowiadano niebywałe rzeczy o przepychu ich stajni, o lekarzach czuwających nad ich zdrowiem, o tym, jak się im odmierza owies, jęczmień lub pszenicę, i o pomnikach, jakie im stawiają po śmierci. Niektórzy, oczarowani ich wdziękiem, byli pewni, że są karmione kwiatami. Ale Kyrenejczycy rzeczywiście dawali swym koniom lotos. Pochodziły one z rasy libijskiej, rude jak lisy, osobliwej budowy, o grzbiecie głęboko wciętym, nad którego wklęsłością szeroki zad wznosił się na kształt sklepienia.
Na widok koni perskich powstał szmer. Wzięte przy zdobyciu obozu pod Platejami, rozeszły się już po świecie drogą handlu. Teron posiadał całą czwórkę. Do ich obsługi kupowano jeńców. Każdy z nich miał obiecaną wolność w razie zwycięstwa i śmierć na wypadek klęski: nie widziano innego sposobu, jak sobie zapewnić wierną opiekę nad zwierzętami, których zwyczajów i tresury nikt nie znał. One zaś szły niespokojnie, jakby je drażnił zapach obcego narodu. Jończycy z Azji Mniejszej, bywalcy po różnych drogach, rozpoznawali wśród nich szerokopiersiste konie z Kapadocji, wskazywali te, które pochodzą z Bitynii, Frygii, Meonii.
Nie było ani jednego karosza. Nikt by się nie ważył dosiąść albo zaprząc do wozu zwierzęcia, które przez swą maść należało do bóstw śmierci i podziemia. Wszelkie odcienie gniadych, jabłkowitych, kasztanów, siwków szły pięknymi jasnymi plamami, wśród których para Nizejczyków zachwycała swą olśniewającą białością.
Kąpano konie w świętej wodzie Alfejosu. Stajenni wjeżdżali z nimi w sam środek rzeki i po kilku zanurzeniach wracali na brzeg. Tutaj wyczesywano je i można było widzieć na własne oczy srebrne i złote grzebienie, które wyjmowali z woreczków skórzanych ludzie tyranów sycylijskich. Potem nacierano je oliwą jak zawodników. Piękne długie grzywy rozczesywano na dwie strony, fryzowano włosy nad czołem. Konie perskie miały grzywę z lewego boku ostrzyżoną. Tym, które miały zająć boczne miejsca przy czworoprzęgu, zaplatano ogony i związywano je w gruby węzeł tuż przy nasadzie.
Niewolnicy przynosili wodę. Wyprawiano ich wśród nocy do dalekich źródeł górskich. Każdemu towarzyszył człowiek zaufany, który przed nabraniem wody zbadał naczynie, a później zamknął je i opieczętował. Teraz sprawdzano pieczęcie i panowie sami je zdejmowali. Brzuchate sagany z brązu zawierały ilość wody określoną w długich medytacjach. Zanim je podano koniom wlewano jeszcze parę kubków wina, aby podniecić zwierzęta. Wszystkie były na czczo, tylko Persowie karmili swoje garścią lucerny.
Jeźdźcy i woźnice byli już gotowi. Pierwsi nadzy i natarci oliwą jak zawodnicy, drudzy w długich białych chitonach, które, związane w pasie, opadały do kostek w równoległych fałdach, na podobieństwo żłobkowanych kolunm. Na szyi, w wycięciu chitonów, widać było sznurki od amuletów, które nosili na piersiach. Ich niebezpieczny zawód nasiąknął odwiecznymi przesadami. Któryś z nich szeptem zgrozy zaklinał się, że nigdy więcej nie stanie do igrzysk istmijskich.
— Zdawało mi się, że słup pary wyszedł nagle spod ziemi. Dopiero, kiedy mnie wyniesiono razem z moim wozem, dowiedziałem się, że to syn Syzyfa, Glaukos, który się zabił na wyścigach, chodzi tam po hipodromie.
Inni wzruszali na to ramionami. Istmijskiego Glaukosa można nazwać dobrym duchem w porównaniu z olimpijskim demonem, który wałęsa się we wschodnim krańcu hipodromu, gdzie jest słup wskazujący miejsce okrążeń. Nikt nie zna jego prawdziwego imienia, nazywają go po prostu Taraksippos.
— Ten, co straszy konie.
— Wygląda jak straszydło nocne, z ognistymi ślepiami! — Jak dziecko o twarzy starca, z długą brodą i rozwichrzonymi włosami! — Jest ptakiem! — Zupełnie podobny do kreta, wyłazi nagle z ziemi, tuż pod nogami koni! — Brzęczy straszliwie jak potworny bąk!
Nie wiadomo, jak właściwie wygląda. Prawdopodobnie może wziąć każdą postać, jaka mu się spodoba, i niejeden widział go, jak się zmienił w konia i na piątego biegł u wozu, póki go nie rozniósł. Rzadko który bóg ma tak żarliwych wyznawców. Całą noc składano ofiary na jego ołtarzu. Woźnice, jeźdźcy i sami panowie usypali tam górę z placków smażonych na miodzie. Zrzucali wstążki, wieńce, odcinali kawałek ubrania lub nawet pukiel włosów, żeby dać coś z siebie w zamian za bezpieczeństwo swych koni i własnej osoby.
Uderzając dłonią o ziemię mówili: — Taraksipposie, idź w pole, idź w las, idź na drogi, którędy jadą wozy. -Albo nawet: — Taraksipposie, mam pod Etną tabun koni i oddaję ci je dla twojej zabawy. — Wskazywali mu tysiące miejsc, które powinien odwiedzić, ofiarowywali mu swoje stajnie, obory, wymyślali dlań najdziksze swawole w miastach, w wąwozach górskich, niekiedy wręcz wyśmiewali się, że mając przed sobą cały świat ciekawy i nieznany, jak ślimak bezsilny trwa wciąż pod tym samym słupem. Inni grozili mu gniewem silniejszych demonów: — Będziesz związany, Teraksipposie, i przywalony wielkim kamieniem, będziesz jęczał tysiąc lat, póki mój potomek, którego imienia nie znam, nie uwolni cię nowym zaklęciem.
Ale już zaprzęgano konie. Woźnice uważali na każdy ruch służby, oglądali każdą część wozu. Wywodził się on z dawnego rydwanu wojennego, tak samo o dwóch wysokich kołach, ale mniej obszerny, dla jednej tylko osoby dawał miejsce w swym lekkim pudle, które z tyłu było otwarte. Uprząż, lejce połyskiwały złotem. Panowie wręczali woźnicom bicze gestem tak poważnym i pełnym godności, jakby szło o nadanie prowincji. Jeźdźcy obwiązywali rzemieniami nogi przy kostkach. Nie było strzemion ani siodeł. Uchwyciwszy się grzywy, wskakiwali na konie. Za nimi ruszyły wozy.
Sotion zbudził się w opustoszałym baraku. Nie tylko puste były łóżka chłopców, którzy od tej nocy nie należeli już do zawodników i przeszli do obozu, ale i mężczyźni zerwali się wcześniej.
Płótno u wejścia było odrzucone na dach, w prostokątnej próżni odsłaniał się skrawek nieba. Pierwszy promień słońca wybiegł zza gór i ustrzelił biały obłok, który zaróżowił się, trwał kilka chwil nieporównanie uroczy i rozpłynął się w bladym przestworzu — gorące wargi dnia wypiły jednym tchem tę rosistą pianę.
Młody Tarentyjczyk, który nie miał zwyczaju szukać po niebie znaków, widział to zdarzenie i odczuł je, albowiem przypuszczał, że ten dzień nie może się zacząć tak samo jak każdy inny. Przez zwykłe ludzkie złudzenie znalazł się dziś w centrum wszechświata.
Miał przed sobą szmat czasu. Nie dało go się inaczej mierzyć jak własnym cieniem. Sotion wybiegłszy z baraków obejrzał się za tym swoim wielkim ciemnym towarzyszem, który będzie teraz wciąż malał, a kiedy znów zacznie się wydłużać, nastanie pora pentatlonu.
Między barakami a Buleuterionem było pusto. Wszystko odeszło w stronę rzeki, gdzie jeszcze stały konie, albo do hipodromu, którego granice zaczynały się już zaludniać. Niedaleko jednak odzywały się znajome głosy. Sotion idąc za nimi wszedł w zarośla porastające brzegi Kladeosu. W dole, między wysokimi, prostopadłymi ścianami żółtego piaskowca, biegł wąski strumyk. Zawodnicy myli się stojąc w wodzie, która sięgała im do kostek. Aby jej zaczerpnąć w dłonie pochylali się i łuki ich ciał sklepiały się wzdłuż potoku niby przęsła mostu. Brali całe garście piasku z dna i wycierali nim skórę. Wielkie płaty czerwieni występowały na piersiach, plecach.
Opowiadali sny, mówili o wróżbach. Prawie każdy po drodze do Elidy odbył pielgrzymkę do jakiejś wyroczni. Roztrząsali zawiłe słowa, którymi im odpowiedział Apollon w Klaros, na Delos, w Ptoion, w Delfach; kilku słyszało szmer świętego dębu w Dodonie; komuś wróżył głos Teirezjasza w Tilfosion nad Tritonem, a Gerenos zwierzył się w końcu, że spał w zaczarowanej pieczarze Trofoniosa w Lebadei.
— Najpewniejsza wydaje mi się wróżba z koni w Onchestos — rzekł Ladas. — Odbywa się to na polu, przed gajem Poseidona. Zaprzęgają konie do wozu, zacina się je i puszcza bez woźnicy. Jeśli wjadą wprost do Gaju, można być pewnym zwycięstwa.
Pataikos i Efarmostos, którzy nie mają nic więcej oprócz własnych snów i paru amuletów, czują się po prostu bezbronni. Nagle słyszą, jak Kallias, potomek kapłanów eleuzyjskich, mówi:
— I tu jest wyrocznia. Wróżbici ze starych rodów Iamosa i Klytiosa wykładają sny i rozumieją się na ruchach dymu z palonej ofiary. Olimpia była wcześniej wyrocznią niż miejscem igrzysk.
Wtedy Sotion skoczył w dół. Znalazł się za plecami Kalliasa.
— Z której gwiazdy spadłeś? — uśmiechnął się Ateńczyk.
— Z księżyca.
— I cóż tam mówią?
— Powiadają, że jutro będzie pełnia.
— O, to jest wróżba, której można zaufać — rzekł Grylos.
Sotion wszedł do wody i pokazał, co to znaczy myć się w strumieniu olimpijskim o świcie dnia swojego agonu.
Pod jego stopami zawrzało, tryskały fontanny i jakby skądś dobył nowe źródła, tam gdzie inni znajdowali garść wody, on chlustał całymi strugami. Wił się w szalonym tańcu, parskał, krzyczał, a woda, którą wzbijał rękami i nogami, szalała z nim razem w śmiechu rzęsistym. Wybiegł z tej kąpieli nieprzytomny, z szeroko rozwartymi oczami, w których świat jeszcze kręcił się wirem wody, a jego rozweselona krew płonęła i wielka łuna ogarnęła ciało.
Wziął grzebień od Grylosa, tak samo jak pierwszego dnia w Elidzie wziął od niego naczynie z oliwą. Rozczesał wilgotne włosy, a kiedy odrzucił je w tył, nad czołem ukazał się rąbek jaśniejszej skóry niby sierp księżyca. Grylos pomógł mu spleść dwa warkocze, którymi otoczył głowę, a ich końce związał nad czołem i przykrył je grzywką.
Mówiono o wczorajszych zawodach. Eurymenes wychwalał Teognetosa.
— Temistokles wszystko popsuł. Nikt nie patrzył na tę walkę, która była naprawdę piękna.
— I dodaj — rzekł Pataikos — że zwyciężył Drakona, który jest olimpionikiem. Takie zwycięstwo liczy się podwójnie.
— Liczyłoby się naprawdę wysoko — przerwał mu Grylos — gdyby ostatnia olimpiada była coś warta. Ale nie było na niej nawet czterdziestu zawodników.
Sotion uświadomił sobie nagle nieobecność Ikkosa. Mógł również zauważyć brak wielu innych, którzy rozbiegli się po obozie, lecz miał aż nadto powodów, by myśleć tylko o nim. Gdzie się podział? Obóz go na pewno nie znęcił, nie należał do ludzi, którzy snują się między namiotami i nawiązują rozmowy ze spotkanymi. Jeszcze mniej prawdopodobne, żeby oglądał konie albo szukał miejsca w hipodromie; miał je bowiem zapewnione, razem z innymi zawodnikami, przy namiocie hellanodików.
Sotion pobiegł wzdłuż Kladeosu do miejsca, w którym brzeg opada i daje przejście do Altis. Stamtąd poszedł wprost do stadionu.
Ikkos był na bieżni. Stał jeszcze z halterami w ręku, jego chłopiec zbierał się do odmierzenia długości skoku. Pochylony nad oszczepem, który mu służył za miarę, odwrócił głowę na szmer piasku. Zmieszał się, jakby go przychwycono na złym uczynku, i spojrzał na pana.
Ikkos również się odwrócił.
— Czy robisz tak cały pentatlon? — zapytał Sotion.
— Miałbym ochotę, gdybyś mi zechciał towarzyszyć w zapasach.
— Tak, ale po południu.
Chłopiec tymczasem odmierzył skok i szepnął Ikkosowi jakąś cyfrę, na co ten skinął głową.
— Zdaje mi się, że widzisz w tym coś niewłaściwego — zwrócił się znów do Sotiona.
— Nie idzie o mnie, ale jeśli cię zobaczy ktoś z Rady albo z hellanodików...
— Wiem i dlatego wybrałem czas, kiedy są czym innym zajęci. Znam tych ludzi. Im dopiero za sto lat przyjdzie na myśl, żeby tu zbudować gimnazjon i palestrę.
— Poczekaj więc sto lat, a tymczasem uszanuj zwyczaj, który zabrania używać stadionu olimpijskiego do ćwiczeń.
Ikkos dał znak chłopcu, który natychmiast wszystko sprzątnął.
— Chyba mnie nie zdradzisz?
— Czemuż się nagle mnie boisz — zdziwił się Sotion — skoro miałeś odwagę przyjść tu, gdzie każdy cię mógł dostrzec?
— Wiedziałeś, że tu jestem?
— Domyśliłem się i przyszedłem, żeby cię ostrzec.
— Na Dzeusa! wygląda tak, jakbyś się bał mnie utracić.
Sotion milczał zamyśliwszy się nad dziwacznością tego człowieka. Ikkos, staranny i ostrożny, dokładny i przewidujący, w sam dzień swoich zawodów mógł się narazić na przygodę, która skończyłaby się chłostą albo wykluczeniem, albo jednym i drugim.
— Nie rozumiem — rzekł — po co ci to potrzebne?
— Nie rozumiesz? Wyszliśmy z Elidy dziesiątego. Dziś jest trzynasty. Od pięciu dni nie odbywałem ćwiczeń. Gdy jestem w waszym towarzystwie, zdarza mi się odpowiadać na takie pytania, jakbym rozmawiał z ludźmi, którzy nigdy nie widzieli gimnazjonu.
— A słuchając ciebie można pomyśleć, że jesteś barbarzyńcą, który nie zna naszych obyczajów. Przecież mogłeś znaleźć inne miejsce.
— Zapisałem się do pentatlonu, a nie do łapania kóz. Chcesz, żebym biegał i skakał po ścierniskach?
— Ergoteles znalazł pod Harpiną doskonałą łąkę.
— Pod Harpiną! Sześć stadiów tam, sześć stadiów z powrotem. Tobie by się może podobało, żebym wrócił z nogami z ołowiu?
— Kup sobie muła!
I zostawił go pod Herajonem. Nie miał cierpliwości na te rozmowy, w których zawsze w końcu odzywała się pogarda i nienawiść. Żadnego porozumienia nie mogło być między nimi. Należeli do dwóch obcych światów. Świat Sotiona był jeszcze tak silny, że Ikkos przedstawiał się zaledwie jako natrętne dziwactwo, które się wymija po drodze. I kiedy Sotion szedł przez otwarty plac we wschodniej części Altis, towarzyszyły mu posągi ludzi, którzy stworzyli wszystkie jego ideały: dzielności i siły posłusznej prawom życia, radosnej uległości wobec wszelkich warunków, zdrowia wolnego od nieufności i skąpstwa. Ich uśmiechnięte twarze patrzyły na wschód, ich ciała z drzewa, marmuru i brązu paliły się świeżym słońcem, nawet ich cienie kryły się wśród drzew, które rosły za nimi.
Dzisiejszy dzień mógł go postawić w ich szeregu. Ta myśl zatrzymała go w miejscu. Jednym spojrzeniem ogarnął cały orszak sławy, od słupa Oinomaosa do Buleuterionu, i zauważył, że miałby się tu gdzie pomieścić. Posągi nie tłoczyły się jeszcze, zostawało między nimi sporo wolnej przestrzeni, nie zajętej nawet przez tablice pamiątkowe. Ale jak we śnie nie podobna zobaczyć własnej twarzy, tak Sotion nie mógł sobie wyobrazić swego posągu. W myślach widział tylko cokół ze swym imieniem, wyżej była już pustka, której nie umiał zapełnić żadnym kształtem. Zawstydził się w końcu tej próżności:
— Pewnie mój marmur śpi jeszcze pod ziemią!
Ikkos zaś idąc od Herajonu minął prytanejon i wszedł w las, który ciągnął się nieprzerwanie ku stokom góry Kronosa. Rosły tu stare platany, pod ich gęstymi konarami było prawie ciemno. Chłopiec niosący przybory gimnastyczne został o parę kroków w tyle. Straciwszy z oczu Ikkosa, którego przesłoniły drzewa, zaczął go wołać. Wyglądali na dwóch wędrowców zabłąkanych w jakimś samotnym świecie, na krańcach zachodu.
Powiadają, że człowiekowi zdarza się przejść w życiu przez swój grób, dotknąć stopą miejsca swej śmierci, i że ta chwila nigdy nie mija niepostrzeżenie, oznajmia się nagłym niewytłumaczonym lękiem, który odezwałby się zupełnie wyraźnie, jeśliby wtedy dusza była wolna od wszelkiej myśli, od wszelkich wrażeń, cicha i otwarta jak pusta przestrzeń. Tak samo drogi nasze krzyżują się z drogami przyszłych czasów, niekiedy odwracamy się jakby na szmer kroków idących za nami. Być może czas od początku istnienia aż po koniec wszechrzeczy roztacza się niby równy step, każdy biegnie po nim w swej koleinie, a jeśli na chwilę z niej zboczy, natychmiast wkracza albo w to, co nazywamy przeszłością, albo w to, co ma nadejść.
Od prytanejonu Ikkos szedł po ziemi przyszłości. Cały ten obszar, dziki i zarosły jak puszcza, miał się kiedyś zamienić w gimnazjon z portykami, z wielkim boiskiem długości stadionu, z osobnymi dziedzińcami dla pięściarzy i zapaśników, zaopatrzony we wszystko, aby ciała przeznaczone do igrzysk nie doznały przerwy w zabiegach nad swą doskonałością. Wszystko, czego Ikkosowi tak brakło, miało tu być spełnione i przewyższone. Żadna cząstka świadomości nie dała mu znać o tym, tylko raz jeden, dotknąwszy pnia platanu, miał wrażenie, że dłoń przesunęła się po słupie kamiennym.
,,Jestem zmęczony — pomyślał. — Zmęczony albo pozbawiony równowagi. W najważniejszej chwili życia nie mam spokoju ani własnego miejsca. Popełniłem już dziś jedno szaleństwo, a teraz zmysły zaczynają mnie łudzić. Od kilku dni nie wiem, jaki jest stan moich mięśni."
To go trawiło najgłębiej. Wytrącony z codziennej medytacji swego ciała, znalazł się w niepewności jak żeglarz, który nie może oznaczyć miejsca, gdzie płynie jego statek. Siła, zręczność, sztuka Ikkosa składała się z obliczeń, każdy dzień zaprawy zamykał rachunkiem, w którym na następny zostawało coś do odjęcia lub do uzupełnienia. Z tej całej matematyki posiadał teraz jedynie wyniki ostatnich, pośpiesznych dni w Elidzie i miarę dzisiejszego skoku, który był wprawdze dobry, ale nie dawał żadnego oparcia, jako oderwany fragment. Zdany wyłącznie na prawdopodobieństwo, Ikkos tracił odwagę.
Potykając się o nadziemne korzenie i mijając krzaki, które mu zagradzały drogę, niósł w sobie gorycz. Czas, w którym żył, pruł się na nim wzdłuż szwów i nie było sposobu zastąpić go nowym, własnego kroju.
A we wschodniej stronie Altis Sotion szedł równo w koleinach swej epoki, nie podejrzewając, jak niewiele już jej zostało, cały w myślach, uczuciach, pragnieniach swego czasu, który leżał na nim nieskazitelnie i był mu tak właściwy, jak jego ciało było odpowiednie dla jego duszy.
Przed chwilą przypomniał sobie, że jest nagi, i zaczął iść do baraków. Lecz zawróciła go wrzawa wyścigów. Nie byłby Tarentyjczykiem, gdyby pozostał niewrażliwy na tętent koni. Wbiegł na mogiłę Hipodamei, skąd miało się widok na hipodrom.
Wyścigi wozów były już rozpoczęte. Stanęło ich trzydzieści, dziesięć tuzinów koni szło w lejcach. Trzy okrążenia minęły spokojnie; jakby widowisko miało się wyczerpać na tym biegu barw, połysku i chrzęstu. Ale był to zaledwie łagodny świt zdarzeń, które nigdy nie zachodziły bez krwawej łuny.
Czekało jeszcze dwadzieścia okrążeń, gdyż pełna długość biegu wynosiła siedemdziesiąt dwa stadia. Konie coraz bardziej się rozpalały. Woźnice, przechyleni nad pudłem wozu, które im sięgało do bioder, odrzucili bicze. Z ich twarzy, ściągniętych skurczem, z napiętych mięśni poznawało się wysiłek, z jakim walczą przeciw samowoli zwierząt.
W czasie piątego okrążenia oderwał się prawy przyczepny koń Karneadesa z Kyrene. Woźnica nie mogąc zatrzymać wozu dojechał do startu i tam już pozostał.
— Przegryzł mu linę — rzekł.
Taraksippos więc zaczynał zabawę. Ci, którzy znali obyczaje demona, przepowiadali groźne rzeczy. Porzucony koń przyłączył się do jakiejś czwórki, potem znów biegł samotnie, błąkał się po jezdni, uciekając przed pędzącymi wozami, to znów goniąc za nimi, póki tuż przy starcie nie udało go się schwytać w pętlę rzuconego sznura.
Wozy mknęły w szalonym pędzie, okryte gęstą chmurą pyłu. Rozorana jezdnia odsłoniła spod piasku czerwoną ziemię, którą darły kopyta koni zasypując pierwsze szeregi widzów grudkami. Hipodrom skurczył się, stał się wirującą elipsą, oszołomione dusze ludzkie zapadły w niesamowity krąg ruchu. Świat, rozpalony od wczesnego skwaru, był bliski wrzenia, sklepienie nieba drżało jak pokrywa garnka. I nagle wirująca obręcz pękła.
Wóz państwowy z Argos zawadził o słup okrążeń, rozległ się trzask złamanego koła, krzyk wielu tysięcy ludzi. Konie argwiskie rzuciły się w bok i wpadły na konie z Mesany, które były najbliżej. Uczynił się zator, nadjeżdżające wozy, nie mogąc pohamować pędu, zlatywały na siebie jak gwiazdy wytrącone z orbit. Splotło się potworne kłębowisko, które tylko śmierć mogła rozwiązać.
Ale woźnica Terona, który był ostatni, zdążył zawczasu powściągnąć konie i zbliżywszy się ostrożnie, śmiałym zawrotem wyminął to rozdygotane jak wulkan usypisko wozów, zwierząt i ludzi. Zamknął oczy, aby nie widzieć, lecz obraz zgrozy wdarł się przez uszy wstrząsającym zgiełkiem rżenia i jęków.
Służba olimpijska biegła na pomoc. Chwytano konie, które się zerwały, wynoszono ludzi, którzy lecieli z rąk, bezwładni, śmiertelnie bladzi; plamy krwi zostawały po nich na piasku. Gdy czwórka Terona znów nadjechała, wszystko się rozbiegło dając jej wolny przejazd. I ten jedyny ocalały wóz krążył po hipodromie bez przeszkód i bez rywali. Woźnica stał wyprostowany wysoko trzymając lejce.
Ilekroć zbliżał się do fatalnego słupa, wśród widzów robiła się cisza w oczekiwaniu, że Taraksippos nie wypuści i tej ofiary. Rzeczywiście, w chwili gdy trąba herolda ogłosiła ostatnie okrążenie, konie z Akragas żachnęły się na widok martwego towarzysza, który tam leżał, jeszcze nie uprzątnięty. Ale woźnica zapanował nad nimi i pokonał ich strach wzmożoną szybkością. Gnali przez pustą jezdnię jakby przed niewidzialnym pościgiem, póki nie wyzwolił ich przejmujący dźwięk trąb — u pustej mety.
Sotion zeszedł z kurhanu Hipodamei. Mijając namiot hellanodików posłyszał, że go ktoś woła. Aipytos skinął nań ręką.
— Czy widziałeś Ikkosa? — zapytał.
— Tak.
— Gdzie?
— Pod Herajonem.
— Ale był na stadionie?
— Nie wiem.
— A czyje ślady tam zostały?
— Nie wiem o żadnych śladach. A Ikkos, kiedy go spotkałem, szedł od prytanejonu. Hellanodik pokiwał głową niedowierzająco:
— Kleiduchos widział jednego z zawodników, który się kręcił po stadionie. Mówi, że musiał to być ktoś z pentatlonu.
— Na Dzeusa! nie wydaje mi się, żeby kleiduchos tak się rozumiał na zawodnikach.
— On powiada, że tamten miał haltery.
— Nic nie widziałem — rzekł Sotion stanowczo.
— Możesz odejść. Ale jeśli się wykryje, i ty dostaniesz.
Zawodnicy już wiedzieli o wszystkim. Obstąpili Sotiona i zaczęli go wypytywać. Czuł, że im nie wymknie się łatwo, jeśli zacznie odpowiadać na pytania.
— Wiecie — szepnął — Ikkos wybrał się w połowie nocy na stadion i przerobił tam cały pentatlon. Ponieważ nie miał towarzysza do zapasów, zaprosił Hermesa. Tylko nie mówcie o tym nikomu.
Żart ich uspokoił. Rzecz, z której można się śmiać, w ich lekkich duszach traci swój ciężar, jakby się ją przeniosło na planetę o innej masie.
— Chodźmy do obozu coś zjeść — rzekł Sodanwa — potem nie będzie już czasu.
— Namiot mego ojca jest najbliżej — odezwał się Eutelidas.
Był pusty, ale na głos Spartanina nadbiegł helota. Przyniósł ser, chleb, świeże gruszki.
— Czy wam się nie zdaje — mówi Sodamos — że czas, któryśmy spędzili w Elidzie, jest już bardzo daleko?
Znaczy to innymi słowy: „Jest to nasze ostatnie wspólne śniadanie i czy po dniach igrzysk spotkamy się kiedyś?" I znaczy to jeszcze: „Powiedzcie, czy czas w gimnazjonie nie był najpiękniejszy, czy nie zawierał tego, co w życiu ma największą wartość: dążenie?"
Każdy z nich, oczywiście (jakżeby mogło być inaczej?), czuje na skroniach wieniec, który go czyni zupełnie innym człowiekiem, i ten inny człowiek nie ma już miejsca wśród dawnych towarzyszy, zostaje za furtą. Osiągnięty cel, pomimo swej niezmiernej chwały, pustoszy serce, które żyło tak wspaniale. Czy kiedykolwiek nadarzy się nowy cel, równie boski? czy znajdą się jeszcze dni tak upajającej nadziei? Czy świat może czymkolwiek zastąpić nieprzebrane uroki koleżeństwa i przyjaźni, które każdy dzień wzbogacał szlachetną walką?
I niespodzianie zaczęła się rozmowa, w której nie było nic z igrzysk, nic z niepokoju przed rozstrzygającą chwilą, wszyscy trzej weszli w hałaśliwe wspomnienia gimnazjonu. Wynosili stamtąd imiona uwikłane w błahe i niezapomniane zdarzenia, rozpamiętywali towarzyszy, którzy nie doszli do Olimpii, jakby tych, co polegli w ostatnim starciu przed ogłoszeniem rozejmu.
Hipodrom przeżył już swe największe chwile. Po czwórkach koni nastąpiły wozy zaprzężone w muły. Było ich zaledwie sześć, same sycylijskie. Ze starej Grecji jedna tylko Tesalia posiadała piękne muły wyścigowe, ale Tesalia w tym roku nie wzięła udziału w igrzyskach. Elejczycy, którym odwieczny zabobon wzbraniał hodowli tych zwierząt, odnosili się do tego agonu z niechęcią. Zwyciężył wóz Anaksilasa z Rhegion.
Teraz kończono kalpę, czyli bieg klaczy.
W połowie ostatniego okrążenia jeźdźcy zeskakiwali na ziemię i trzymając konia za uzdę, porwani jego pędem, biegli z nim razem do mety. Ta jedyna część wyścigów nie należała do królów. Do kalpe stawało drobne ziemiaństwo, każdy był jeźdźcem własnego konia, zżyty z nim od źrebięcia. Widzowie czując, jak mało tu jest popisu i próżności, a jak wiele zamiłowania i sztuki, towarzyszyli jeźdźcom nieustannym gwarem zachęty. Zwyciężył młody Ateńczyk, Kalippos, z okolic Maratonu, na klaczy Melissa. Jego bieg był godny stadionu.
Ale znów królowie wrócili, gdy otrąbiono wyścigi wierzchowców. Dla niejednego była to druga stawka tego dnia, po klęsce wozów. W tej liczbie był i Hieron.
Stracił dwa konie, które wyszły ze złamanymi nogami, a jego woźnica był śmiertelnie ranny. Cierpiał jednak nie tyle z własnej porażki, ile ze zwycięstwa Terona, którego podejrzewał o czary. Myśl, że Teron odjedzie z wieńcem, a on wróci z pustymi rękami, przejmowała go zgrozą.
— Idź — rzekł do Chromiosa — i powiedz Chrysipposowi, że dostanie minę srebra, jeśli zwycięży.
— Dostanie dwie, bo ja mu dam drugą.
Chrysippos dosiadł gniadosza tak wesoło, jakby już niósł owe dwie miny w węzełku na plecach. Wielu znało konia z igrzysk pityjskich, odezwały się wołania: — Ferenikos — które Hiron wziął za dobrą wróżbę. Nie słyszał, że tak samo witano inne konie, zewsząd brzmiały okrzyki: — Knakias! — Fojniks! — Aiolos! — Fojbos!
Ferenikos wysunął się naprzód, a w następnej chwili Fojniks go wyprzedził. Powtarzało się to kilka razy przez całą długość hipodromu. Hieron miał uczucie, że stoi nie na ziemi, ale na wzburzonym morzu: fala to w górę go podnosi, to strąca w dół. Jego słabe nerki chwycił gorący uścisk. To była śmierć — ta ciemność, która go ogarnęła, ilekroć Ferenikos uchylał się poza czerwony kadłub Fojniksa, to było nowe życie, ilekroć jasny gniadosz wylatywał na swobodną przestrzeń.
Jakże trudno być królem. Niech ktoś na chwilę oderwie oczy od hipodromu i spojrzy w tę struchlałą twarz, w te ogniste wypieki — to okropne nie móc schować swej twarzy, która nic już ukryć nie umie!
Jeszcze raz leci w głąb; na widok czerwonego łba, który wysuwa się naprzód, zamyka oczy, zapada w mrok bez końca, a kiedy okrzyk: — Ferenikos! — podźwiga go do życia, Hieron, władca Syrakuz, stoi pod okrutnym firmamentem tysięcy oczu blady, z sinymi wargami, z czołem wilgotnym od potu.
Chrysippos zeskoczył z konia i prowadzi go za uzdę. Staje przed Hieronem, który drżącymi rękami zawiązuje mu na skroniach białą wstążkę zwycięstwa. Razem idą do namiotu hellanodików. Jeździec pozostaje o krok w tyle, a Hieron, trzymając Ferenikosa za jasną grzywę, czeka, póki Kapros nie ułoży wieńca z gałązek oliwnych.
Herold, ogłaszający zwycięstwo konia syrakuzańskiego, na próżno się wysilał. Już go nikt nie słuchał, już tłum wylewał się z hipodromu i parł w stronę stadionu. Słońce było bliskie południa, pozostawał niewielki czas przerwy. Za dawnych olimpiad przedłużał się on znacznie, bo starzy hellanodikowie, ucztując po królewsku, nie śpieszyli się z obiadem. Ale Kapros nakazał krótki posiłek, który już czekał w prytanejonie. Tym, którzy poszli do swych namiotów, groziło, że się spóźnią: połowa skarbców była pusta.
Na stopniach jednego z nich siedział Temistokles. Gardła ludzkie, jeszcze niewypoczęte po wrzaskach hipodromu, zlekceważyły te cztery piękne sylaby. Oszczędzano swój głos dla nowych ludzi, wczorajszych i dzisiejszych zwycięzców. Przychodzili z białą wstążką na skroniach: Glaukos, Agesidamos, Teognetos, Kalippos. Woźnica Terona, który nie zdjął swej długiej szaty i sandałów okrytych kurzem, przyniósł wiadomość o rannych i rozpowiadał ją głośno pod milczącym wzgórzem.
Inni byli zajęci jedzeniem. Mieli zapasy w tłumoczkach, rozwijali je teraz i co chwila wybuchały śmiechy na widok miazgi, w jaką skwar i tłok obróciły ich sery, chleby i owoce.
Tak samo wyglądała bieżnia, po której przeszły tysiące nóg. Któż by zechciał szukać na niej zbrodniczych śladów Ikkosa! Zapomniano o nich, zasypano je piaskiem, świeżym, żółtawym piaskiem, tak czystym i drobnym, jakby go przesiano przez sito. Spod łopat i grabi służby olimpijskiej wysnuł się stadion schludny, gładki, ponętny jak zwój pergaminu, nie tknięty jeszcze ani jednym słowem, a gotów przyjąć całe piękno, całą wzniosłość ludzkiego natchnienia.
Wejście zawodników odezwało się rzeczywiście jak początek poematu. Kilkanaście cudownych wierszy, w których mieści się zapowiedź dziwnych i niepokojących zdarzeń, wzruszeń, igraszek losu, klęsk i triumfów i w których jest obecne bóstwo zamknięte w inwokacji.
Pentatlon tworzy najpiękniejszych ludzi, a to był kwiat pentatlonu. Ceremoniał ze stołem, wieńcami, dłużył się, nadchodzili spóźnieni książęta, ale nikt na to nie zwracał uwagi, całe wzgórze w nieporuszonym milczeniu wpatrywało się w zawodników.
Wzrok chłonął te kształty, wyrzeżbione sztuką, do jakiej nie był zdolny wówczas żaden artysta na ziemi, ogarniał więcej, niż można ogarnąć jednym zmysłem, nasycał równocześnie dotyk, smak i powonienie, jakby to były owoce o skórze nad podziw delikatnej, o miąższu soczystym, o wybornym zapachu. Zawodnicy mogliby tak stać do wieczora i odejść, a nikt by się nie upomniał o igrzyska, wystarczyłaby sama ich obecność, jak w niektórych uroczystościach pochód pięknych mężczyzn zamyka nabożeństwo, niby ostatnia modlitwa.
Widok tych ciał dał się porównać ze wszystkim, co sprawia najpodnioślejszą rozkosz, dałby się porównać z nocą gwiaździstą. Albowiem poza uchwytną, zmysłową świetnością był w nich głęboki rozum rzeczy doskonałych. Zaspokajały pragnienie ładu jak kosmos. Lecz zaspokajały je w sposób nieporównanie bliższy i bardziej serdeczny. Były to przecież owoce ziemi — te urocze istoty, i doskonałość, którą wyobrażały, nie wykraczała poza ludzką możliwość, mieściła się w niej, ośmielała ją, wyzywała.
Spojrzenia, wędrujące od jednego zawodnika do drugiego, wracały do Sotiona, aby już przy nim pozostać.
Wzrost, krągłość głowy i szyi, delikatne wargi, prosty nos, włosy, które w słońcu wydawały się jeszcze jaśniejsze, oczy wyraziste — wszystko było tak nieskazitelnie helleńskie, że patrzono weń jak w krajobraz ojczysty.
Pentatlon zaczynano zwykłym biegiem, na jeden stadion. Biegi odbywały się parami. Jedenastu zawodników podzielono na cztery pary i jedną trójkę. Sotion znalazł się w trójce razem z dwoma Arkadyjczykami. Miał ostatni bieg, przed nim zwyciężyli kolejno: Sodamos, Ischomachos, Eutelidas, Ikkos.
Pierwszy krok Sotiona od startu był tak długi, że wydawało się, jak gdyby skoczył. Zajmował środkowe miejsce i od razu wysunąwszy się naprzód, stał się szczytem trójkąta, którego dwa inne punkty poruszały się za nim wciąż w tym samym oddaleniu. Na dwadzieścia stóp od mety jeden z Arkadyjczyków porwał się z wysiłkiem, który mu boleśnie wykrzywił usta. Ale w tej chwili Sotion ukończył bieg, w ostatnim ruchu rozłożył ramiona i Arkadyjczyk zatrzymał się na tej żywej barierze.
Powitał go okrzyk tak gorący, jak gdyby on jeden był zwycięzcą i jak gdyby to był już koniec pentatlonu.
Sotion doznał uczuć, o jakich nie miał pojęcia. Po raz pierwszy w życiu posłyszał głos świata. W jego młodości była do tej pory cisza pustelni. Żył w nieustannym ruchu, w nieprzerwanym gwarze, ale był to ruch, który sam tworzył, i był to krzyk własnej krwi, który wokół niego szumiał. Świat, ludzie — nic o nich nie wiedział, myślał o nich drobnymi, nagłymi urywkami, tak samo mogłaby myśleć strzała przelatująca wśród pól, domów i ich mieszkańców.
I nagle ów nieznajomy świat wołał go po imieniu! Wołał go po imieniu, wyraźnie wszystkimi trzema zgłoskami jego imienia, które nigdy dotychczas nie wydało mu się bardziej rzadkie i własne. Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy ludzi powtarzało ten dźwięk osobliwy. I jakże namiętnie, z jaką siłą! On żył w każdym z tych wołających głosów, on był w każdym z tych ludzi i oni mnożyli go przez swą nieprzebraną liczbę, i Sotion poczuł się zwielokrotniony poza granice wyobraźni. Radość, wstrząsająca jak lęk, otworzyła mu duszę. Spojrzał w nią ze zdumieniem: była jasna i ognista, jakby słońce w niej wzeszło.
Zagrał flet. Nie był to, jak w gimnazjonie, niewolnik, lecz sławny muzyk, Midas, w laurowym wieńcu. Grać do pentatlonu w Olimpii było zaszczytem, było sławą, gdyż nikt nie mógł marzyć o większym audytorium. W Altis, wśród zwycięzców, stał posąg Pytokritosa, który przez szereg olimpiad towarzyszył swą sztuką zawodom. Midas, zanim podjął zwykłą melodię igrzysk, odegrał krótki utwór, nagrodzony w Delfach, modlitwę do Apollona. Znikomy głos aulosu szedł nisko, nie mogąc się przebić przez wrzawę ludzką, dopiero gdy ucichła, podniósł się, wyprostował jak błękitne włókienko dymu z kadzideł ofiarnych.
Skoki rozpoczął Ischomachos. Był dobry, ale poniżej swych możliwości. Od jego kresy następne oddalały się jak szczeble drabiny. Na najwyższym zatrzymał się Sodamos, o dwa palce dalej od Ikkosa. Sotion, który skakał ostatni, uzyskał tę samą długość, pokrywając swoimi stopami jeszcze świeży ślad przyjaciela.
Piękno jego skoku nie ominęło niczyjej uwagi. Oczy widzów, wśród których człowiek nieobyty z gimnastyką mógł być tylko szczególnym wyjątkiem, spostrzegły, rozróżniły i zapamiętały najdrobniejszy ruch. Jeśliby Sotion skoczył o dwie stopy gorzej, zachwyt by się nie zmniejszył. Ten żywy pocisk, przelatujący niezrównanym łukiem, objawiał wartość daleką od wszelkiej miary. Ciało Tarentyjczyka, zrośnięte z kilku taktami muzyki, zdawało się być zmysłowym symbolem. I skok Sotiona takie właśnie znaczenie miał dla widzów, w których wspomnieniu pozostał niby urywek melodii.
Była to zawsze uroczysta chwila, gdy zawodnikom podawano do wyboru trzy dyski pochodzące ze skarbca świątyni Hery.
Były one jednej wielkości, jednego ciężaru i niewątpliwie równie sędziwe jak dysk, na którym spisano święte przymierze igrzysk; pamiętały wiek brązu albo ten posępny brzask żelaza, kiedy stara dynastia miedzi i cyny, przeżywszy dziesiątki stuleci, wychowawszy tysiące pokoleń, które wywiodła z epoki kamiennej — uległa nowemu światu, powstającemu z krwi i ognia. Czas jednak nie osiadł na nich najlżejszym śladem śniedzi. Przechowywane w torbach skórzanych, owinięte w sukno napojone oliwą, pojawiały się na krótką chwilę raz na cztery lata, jakby zbudzone z długiego snu, swym ciemnym połyskiem przypominały węża, którego wiosna wydobyła ze starej skóry. Zawodnicy biorąc je do rąk widzieli w ich gładkiej powierzchni własne twarze i nie mogli opanować wzruszenia na myśl, że może patrzy na nich widmo czy duch zaklęty w metalu od wieków.
Pierwszy rzut nie powiódł się nikomu oprócz Ikkosa. Jego strzała odbiegła o kilkanaście stóp od innych, które wbite w różnych stronach bieżni, szły wzdłuż krzywej wykreślającej stan nieopanowanej równowagi.
Biedny Ischomachos poległ bezsławnie. Trzy razy unieważniono mu rzut za wykroczenie z granic balbis. Stał teraz z oczyma nabrzmiałymi od łez, zdruzgotany i nieprzytomny. Był wykluczony z dalszej walki.
— Możesz się pójść ubrać — krzyknął Hysmon.
Mimowolnie spojrzał na swe nagie ciało, przedmiot swej dumy, które wydało mu się odtąd na resztę życia zupełnie bezużyteczne.
Działo się to poza świadomością Sotiona. Agon opętał go i znieczulił. Z całego świata, z tego świata, który przed chwilą odezwał się doń swym potężnym głosem, pozostał tylko jeden wiór, drobna strzała o czerwonej sterówce, oznaczająca rzut Ikkosa. Za chwilę przyłączyła się do niej druga, prawie na tej samej odległości. Ikkos pracował równo i ściśle.
Sotion nie mógł ustać w miejscu oczekując swej kolei. Niecierpliwość wyczerpywała go jak pragnienie miłosne. Ujął wreszcie dysk spotniałą dłonią i nie obsypawszy go piaskiem rzucił. Krążek zawirował w powietrzu i jeszcze na stadionie kręcił się jak bąk, ale miejsce pierwszego zetknięcia z ziemią trwało smutną szczerbą wśród najgorszych rzutów.
Wtedy publiczność okazała Sotionowi swe serce. Każdy go odczuł i zrozumiał, dusze wychowane w gimnazjonach, zahartowane w instynkcie współzawodnictwa, widziały wyraźnie, co się w nim dzieje. Był jak lunatyk i lada głos mógł go strącić w przepaść. Ani jeden szmer się nie podniósł.
Z innych już powodów widzowie wstrzymali oddech, gdy Sotion po raz trzeci zbliżył się do balbis.
Był zupełnie spokojny. Prawą nogę wysunął naprzód i chociaż ciężar ciała opierał się na lewej nodze, prawa, w napiętych mięśniach łydki i w mocno osadzonej stopie, była gotowa do podtrzymania go w ruchu. Odwołał się do niej w następnej chwili, gdy przerzucając dysk z lewej do prawej dłoni, pochylił się ku przodowi, potem gwałtownie odwrócił się w prawo, przegięty całą postacią, żywa zapowiedź brązu Myrona, i znów się wyprostował przenosząc ciężar ciała na lewą nogę, i wreszcie po raz ostatni cofnął się w tył, i ramię rozhuśtane trzykrotnym rozmachem, wspaniała dźwignia ze ścięgien i mięśni, puściło dysk.
Leciał płasko krając powietrze, cicho, rzekłbyś, samym błyskiem, a kiedy spadł, podskoczył z brzękiem raz, dwa razy, i tak w skurczach i jękach przedśmiertnych oddał swą duszę, cząstkę wiekuistego ruchu. Sotion po rzucie stał z wyciągniętym ramieniem, wsparty na wszystkich mięśniach prawej nogi, płuca były pełne oddechu, aż głęboki, porywczy krzyk wydarł się z nich, skoro dysk minął granicę Ikkosa.
Po oszczepach odbywała się narada hellanodików. Rozważano wyniki czterech części pentatlonu, żeby ustalić, kto wejdzie do rozstrzygającej walki w zapasach.
— Nie wiem, czy jest konieczna — rzekł Hysmon. — Zwycięzca w trzech rodzajach może być zwycięzcą całego pentatlonu.
— Tak — odparł Aipytos — ale Sotion nie jest bezspornym zwycięzcą.
— Czy dlatego, że Arkadyjczyk lepiej rzucił oszczepem?
— Nie. Arkadyjczyk w ogóle się nie liczy.
— Więc kto?
— Ikkos, Sodamos.
— Sodamos ma tę samą długość skoku co Sotion — odezwał się Onomastos — ale któż by go z nim porównał! Zresztą nigdy u nas miara nie rozstrzyga. Niech każdy zapyta samego siebie: kto jest z nich wszystkich najlepszy, kto ma największą wartość, nie na jedną chwilę igrzysk, chwilę przypadku i pośpiechu, ale na każdy czas, kiedy człowiek odwołuje się do swej siły i zręczności.
— Sodamosa nie można odrzucić — opierał się Aipytos — i to z tych samych powodów.
— Na Dzeusa! — rzekł jeden ze stróżów prawa — nie można odrzucić Sodamosa, ale nasz obyczaj olimpijski mówi jeszcze i to: Jeśli w pentatlonie jest trzech dobrych, dzielnych, uczciwych zawodników, nie powinno się żadnego z nich skazywać na siedzące miejsce.
„Siedzącym" — ephedrios nazywano tego z trzech, którego los wyznaczał na koniec, do walki ze znużonym przeciwnikiem. Wczoraj ów los wypadł Pyteasowi i porażkę uczynił podwójnie żałosną. W istocie, nikt z bohaterów pentatlonu nie zasługiwał na to. Kapros rozstrzygnął sprawę dorzucając Eutelidasa.
— Wart jest tego — rzekł — jako dobry zawodnik, jako Spartanin, i ze względu na imię, które nosi.
Lecz imię to nie miało się już więcej powtórzyć w spisie zwycięzców olimpijskich.
Eutelidas nie mógł się równać z Ikkosem, którego los mu przeznaczył. Uległ nawet prędzej, niż przewidywano, nieomal prędzej, niż zdołano to spostrzec. Cała bowiem uwaga widzów była poświęcona drugiej parze. Walczyły jednocześnie, gdyż Kapros nie chciał przedłużać igrzysk do zmierzchu.
Ikkos pozbywszy się przeciwnika, miał czas nie tylko wypocząć, spełnić wszelkie obrzędy oczyszczenia i odświeżenia swej skóry, ale i przyjrzeć się walce Sotiona z Sodamosem. Śledził ją pilnie, zapamiętał mnóstwo ważnych i użytecznych szczegółów. Po chwili spuścił z oka Sodamosa, było widoczne, że przyjdzie mu walczyć z Sotionem.
Nie czekał już nań długo. Szedł oto w huraganie okrzyków, ociekających potem jak bóg zrodzony z chmur i błyskawic!
W ogrodzeniu przeznaczonym dla trenerów miał swoje naczynie z oliwą. Ktoś podał mu ręcznik. Ktoś wycierał mu plecy. Jakby go obsługiwały duchy, nie mówił nic, nie rozróżniał twarzy. Gdy ciało było już suche, zaczął w nie wcierać oliwę.
Pusty aryballos wymknął się z palców. Sotion odtrącił go nogą jak rzecz bezużyteczną. Okrągłe naczyńko potoczyło się pod stopnie terasy. Hydna, siedząca w pierwszym rzędzie, schyliła się, podniosła je i zatrzymała w dłoni. Oczy jej spotkały wzrok Sotiona.
Szlachetne spojrzenie dziewczyny wyrażało podziw, szacunek i ufność i było przyjacielskie, jak mocny uścisk towarzysza.
Od pierwszych chwytów Sotion spostrzegł, że ma do czynienia z nowym, nieznanym Ikkosem. Od razu wypełniły się te „puste miejsca", które tak zastanawiały wszystkich w gimnazjonie. Tam Ikkos tylko się bronił, tutaj prowadził atak. Sotion, oszołomiony tą niespodzianką, uległ pierwszemu podstępowi nie zdoławszy go przewidzieć. Ręka, którą próbował się zatrzymać, weszła głęboko w piasek i dotknęła samej ziemi. To wskrzesza i wzmacnia, albowiem w żyłach ludzkich płynie krew synów Ziemi, Gigantów.
Sotion poczuł ją w sobie. Odezwała się ogniem palącym, płomieniem gniewu i złości. Gdyby w tej chwili rozporządzał mięśniami Gerenosa, zadławiłby tego człowieka ukrytych ścieżek. To nie był już Ikkos, towarzysz dawnych lat albo przedmiot dających się ominąć sporów i niechęci, to była wroga siła, drapieżna i okrutna. Więcej niż własnego zwycięstwa zapragnął porażki przeciwnika.
Nie mógł na razie uczynić nic, jak tylko mieć się na baczności. Ale i to nie było łatwe. Zawsze otwarty na przestrzał, w każdym spotkaniu dawał całego siebie i przez te miesiące, kiedy byli razem w Elidzie, Ikkos mógł go zbadać dokładnie. Rzeczywiście znał go na pamięć. Wystarczył pierwszy ruch, szkic ruchu, nieraz błysk oczu, tych pięknych, jasnych, szczerych oczu, żeby Ikkos go uprzedził. Nie było w nim niewiadomych, Ikkos rozwiązywał go jak dziecinne zadanie.
Co go jednak trzymało na uwięzi — to niewyczerpana świeżość Sotiona. Ilekroć próbował jakiegoś rozstrzygającego chwytu, wkładając weń cały zasób swych sił, napotykał opór tak rześki i stanowczy, do jakiego sam może nie byłby już zdolny, gdyby Sotion ochłonął ze swej ostrożności. Ale on zbyt dotkliwie pamiętał pierwszy upadek, tak nagły, tak niespodziewany i wierzył już tylko w sprężystość swego ciała. Ikkos przeżywał chwile daremnego wysiłku, jakby walczył z wodostryskiem.
Opamiętał się rychło. Był teraz oszczędniejszy w ruchach, mniej pilny. Zwolna oswoił przeciwnika z myślą, że stać go już tylko na obronę. Parę razy zachwiał się z lekka, jakby nie był pewny swych nóg. Sotion i w to uwierzył. Z naiwnym, prostodusznym podstępem uczynił ruch, jakby go chciał chwycić za kark, i natychmiast pochylił się, aby go złapać za nogę i przewrócić. Ikkos cofnął się o krok, Sotion stracił równowagę, upadł.
Nie można powiedzieć, że podniósł się w mgnieniu oka. Zużył na to o wiele więcej czasu. I nie wyprostował się od razu, przez chwilę trwał na czworakach, kolana i obie dłonie w piasku. A zanim wrócił do zasadniczej postawy, obtarł spoconą twarz: ręką uwalaną w kurzu przesunął po twarzy, na której zostały śmieszne i brzydkie plamy. Płaty brudu okrywały mu kolana, występowały cętkami na biodrach, na piersiach, jedna łydka ukryła się pod nagolennicą z pyłu. Wyglądał jak w łachmanach.
Serdeczny sojusz, który tłum widzów zawarł z nim na stadionie, został zerwany. Pierwsi odstąpili go Tarentyjczycy. Mając przed sobą dwóch zawodników z Tarentu, wybrali na koniec tego, który dawał im większą pewność zwycięstwa. Kiedy zaczęli hałasować za Ikkosem, nikt ich z zarazu nie poparł. A nawet tu i owdzie krzyknięto imię Sotiona. Lecz nie były to już skrzydła zdolne do wysokiego uniesienia. Trzepotały się coraz nieufniej, słabły.
Sotion w tym jednym popołudniu zdobył doświadczenie długiego życia. Świat, którego nie znał i nie troszczył się o jego istnienie, zwabił go, nasycił rozkoszą swego zachwytu, dał odczuć wszystkie uroki swej bliskości i pochwały, a kiedy wydawało mu się, że największym nieszczęściem jest znaleźć się poza jego widnokręgiem, odwrócił się od niego, i Sotion został sam, aby w jednej chwili, dojrzałej jak całe lata, wyczerpać do dna gorzką naukę osamotnienia.
Nieoczekiwanie w jego zmąconej duszy wyłania się postać Sodamosa. Widzi go takim, jakim niedawno trzymał go w twardym uścisku: włosy zwichrzone, twarz spotniała i uznojona, na niej blade pręgi wysiłku, ale przez oczy przegląda niezachwiany spokój wyznawcy Heraklesa.
Obraz jest krótki jak błyskawica i równie olśniewający. Sotion, któremu walka nie pozwala na żadną myśl i odejmuje mu wręcz wszelką świadomość, poza świadomym czuciem rozumie pełny sens tej zjawy i jakby na głos wróżebnego snu budzi się w uśmiechu. Jest znów sobą, zawodnikiem żarliwym i radosnym kapłanem wspaniałej liturgii ciała.
Ale jego ofiara dobiega końca. Wyczerpany swym ruchliwym przedpołudniem, rozrzutnością sił w zawodach, walką z Sodamosem, nie może sprostać swojemu skąpemu przeciwnikowi. Ikkos żyje z tego, co zaoszczędził w ciągu dnia, a co wyraża się w takim rachunku. Lekki trening rano. Masaż. Sen przed obiadem w żywicznym cieniu na stoku Kronionu. Potem drobne ułamki zebrane w ciągu zawodów, okruchy energii nie zmarnowanej na żaden ruch zbyteczny. Wreszcie: walka z Eutelidasem, łatwa i krótka, dająca jeszcze czas na odpoczynek.
To wszystko razem jest w tej chwili wielką fortuną w porównaniu z Sotionem, który już nic nie posiada.
Po raz ostatni zrywa się do walki, podnosi ręce, chce pochwycić Ikkosa, ale tamten ujął go w pasie, otoczył dławiącym uściskiem, i ręce, wciąż wyciągnięte, trwają w swym podniesieniu, jakby dźwigały niewidzialny dzban, i Sotion, bez tchu, z uśmiechem, który zdaje się umykać z pobladłej twarzy jak duch, sam pnie się w górę, jakby drżącymi ustami miał wypić ostatnie wino swej marnotrawnej, hulaszczej uczty, i już stopami nie sięga ziemi. Ikkos wybija mu ją spod nóg, odbiera mu ziemię, i Sotion pada jak nędzarz wyzuty z domu pod progiem lichwiarza, a ostatnie promienie słońca sypią mu swe bezużyteczne złoto.
VII. Święto pełni
Dzień grecki liczył się od wieczora do wieczora. Koniec pentatlonu zamknął czternasty dzień miesiąca Parthenios, i nowy dzień rodził się w bursztynach zachodu.
Było to święto, właściwe święto pełni. Niegdyś ten jeden obrót ziemi dookoła osi obejmował w swym kręgu światła i mroku całą uroczystość, ofiary i igrzyska. Lecz igrzyska się rozrastały, coraz większa liczba zawodników nie mogła się zmieścić w jednym dniu, który wreszcie pękł i na kształt rozbitego słońca otoczył się czterema planetami. Pozostał, oczywiście, nie tylko środkiem, ale i źródłem wszystkiego. Z niego, z jego treści, napełnionej modlitwą i dymem ofiar, igrzyska nabierały ważności, same stawały się częścią kultu; stadion biegł do ołtarza Dzeusa jak droga pielgrzymów.
Ten dzień miał dwie połowy: ciemną i jasną. Ta druga zacznie się ze świtem, część Dzeusa i bogów niebieskich, a o zmierzchu nastaje pora duchów, demonów i bóstw podziemnych.
Pierwsi wyszli ofiarnicy Pelopsa. Na mogile herosa zapalono ogień i zakłuto czarnego barana. Ksyleus, drwal świętego gaju, wyciął część mięsa z karku i odłożył ją osobno. Było to jego prawo, niezwykłe, albowiem nikomu nie wolno tknąć ani jeść mięsa zwierząt ofiarowanych bóstwom podziemnym. Ich krew należy się ziemi, w której żyją dusze — i krew czarnego barana spływała w otwór idący do wnętrza mogiły. Ich mięso, kości i skórę ma strawić ogień nieśmiertelny — i czarny baran palił się na ołtarzu, na który wciąż dorzucano świeżych drew, póki wszystko nie obróci się w popiół i węgiel.
Trwało to długo, księżyc już wyszedł zza gór Trifylii, a ofiarnicy, wpatrzeni w ogień, czekali. Na koniec jeden z nich zaczął wołać Pelopsa. Wzywał jego duszę, nasyconą świeżą krwią, i mówił jej o Olimpii, w której heros niegdyś panował: zapraszał go na igrzyska.
W tym samym czasie członkowie rodu lamidów, olimpijscy wróżbici, zebrali się w małej okrągłej kaplicy stojącej poza świętym gajem. Kaplica była pusta i ciemna. Ofiarnicy przynieśli ze sobą pochodnie, których gęsty smolny dym kłębił się pod drewnianym wiązaniem dachu. U południowej ściany był niski ołtarz, eschara, zwyczajny kamień, obciosany w prostokąt. Najstarszy z lamidów zapalił na nim swoją pochodnią garść chrustu i wsypał do płomieni kadzidła. „lamos! lamos!" — wróżbici olimpijscy wzywali swego przodka, syna Apollona. Śpiewali hymn.
Szczupła przestrzeń kaplicy wypełniała się dymem z ołtarza i z pochodni, powietrze było gęste i duszące. Ludzie krztusili się, kaszlali, łzy napływały im do oczu. Piękne stare wiersze hymnu więdły w ich zaflegmionych głosach, więdły w nich fiołki, o których mówiło się w hymnie, fiołki nadrzeczne, na których dziewica Euadne złożyła swe dziecko. Całe życie lamosa, utkane z promieni słonecznych i kwiatów, kruszyło się i rozsypywało jak uschły badyl w mętnym bulgotaniu tych głosów. Ze wszystkiego, czym był niegdyś ów syn boży, został w końcu popiół i dym, pochodnie dogasały, okrągła kaplica wyglądała jak grób, rozpościerał się w niej mrok, mrok śmierci, którego nawet bogowie nie mogą uniknąć.
I tak w ten wieczór nasycony pełnią księżyca, w pobliżu obozowiska tryskającego ogniami i wrzawą, ofiarnicy snuli się wokół umarłych półbogów, przy mogile Endymiona pod wzgórzem Kronosa i przy grobie Oinomaosa za Kladeosem i stamtąd szli pod Harpinę, gdzie we wspólnym kurhanie leżeli zalotnicy Hipodamei. Wzywali ich wszystkich trzynastu w tym porządku, w jakim ongi zginęli od włóczni króla Pisy — Mermnos, Hippothoos, Pelops z Opuntu, Akarman, Eurymachos, Eurylochos, Automedon, Lasios, Chalkon, Trikoronos, Alkathoos, Aristomachos, Krokalos. Inni zaś na granicy Herai wywoływali z grobu Koroibosa, pierwszego zwycięzcę igrzysk olimpijskich. A w dalekiej Elidzie kapłanki, obstąpiwszy cenotaf Achillesa, płakały i uderzały się w piersi, jakby dopiero umarł, po czym głośnym, wesołym krzykiem zapraszały go na igrzyska, na których powinien być — on — wieczny rówieśnik zawodników.
Tej nocy mało kto spał w obozie. Było zbyt wiele roboty przed rannymi ofiarami. Ludzie myli się, czesali, trefili włosy i brody; niewolnicy biegli po wodę, bielili i wygładzali chitony i chlamidy, splatali wieńce; doglądano zwierząt ofiarnych; naradzano się nad uczestnictwem w procesjach; brakowało nagle różnych rzeczy, dobijano się do zamkniętych bud, szukano przekupniów po namiotach. Wielki księżyc przyświecał tej krzątaninie i swym ruchem oznaczał czas upływającej nocy.
Przed świtem pogasły ogniska, namioty zaczęły cichnąć, między murem Altis a Kladeosem wyroiły się gromady ludzi, których białe stroje wsiąkały w mgły rozpostarte nad doliną. Coraz więcej ich przybywało, w półmroku bełkotał gęsty zgiełk tłumu, zwolna jednak niekształtna masa ścieśniała się i wydłużała, jakby ją uginały niewidzialne ręce.
To członkowie Rady Olimpijskiej wyznaczali miejsca procesji państwowych. Ich głosy, już ochrypłe, walczyły z drażliwością ludzką, która co chwila pochłaniała je wezbraną, namiętną wrzawą. Oddziały, z takim trudem spojone, znów się rozluźniały, zdawało się, że to się nigdy nie skończy. Ale z szeregów, które już były gotowe do drogi, zaczęto wołać: — Świt! Świt! — i to słowo magiczne, zapowiadające najświętszą porę dnia, od razu wszystkich uśmierzyło. Pochód ruszył pod rozwidnionym niebem, spokojny i pełen ładu, jakby z ciemności, z mglistego zamętu powstał nowy rodzaj ludzki.
Wyciągnąwszy się wzdłuż zachodniego muru Altis, pochód stanął, albowiem Rada Olimpijska, idąca na przedzie, zetknęła się z kolegium hellanodików. Ten purpurowy ścieg połączył procesje państwowe z również białym orszakiem kapłanów oczekujących pod prytanejonem. Szli teraz na czele, drogą procesyjną, między świątynią Hery a mogiłą Pelopsa.
W pierwszym szeregu byli trzej teokolowie, najwyżsi kapłani kultu olimpijskiego; za nimi spondoforowie, z długimi laskami posłańców bożych, nieśli złote fiale; kathemerothytes — kapłan odprawiający codzienną ofiarę na ołtarzu Dzeusa, mimo że dziś powierzył swą służbę jednemu z teokolów, szedł, aby czuwać nad należytym wykonaniem obrzędów. Towarzyszyli mu dwaj egzegeci, nauczyciele rytuału, każdy ze zwojem papirusu zawierającym przepisy ofiarne; ale ich siwe głowy pamiętały więcej niż papirusy, przechowywały nieprzebraną tradycję wszystkich pokoleń, od czasu kiedy Dzeus objął panowanie nad Olimpią.
Była to jednak nieledwie młodość w porównaniu z tym, co wyobrażali idący za nimi Basilai. Jak ich bóg, Kronos, wyrastał z odmętów świata, ledwo narodzonego i trwającego jeszcze w swym pierwszym wrzeniu, sam ukryty w mroku, w wieczystej nocy, tak oni należeli do epok równie dalekich i ciemnych, kiedy wieki na wzór gór kształtujących się w spazmach ziemi piętrzyły się i opadały w szarym brzasku pod krwawą pręgą świtu. Wtedy po ziemi greckiej przelewały się wędrujące rasy, jakaś nieznana fala przyniosła tego boga, osadziła go na wzgórzu, modlono się doń krwią ludzką w porze wiosennego zrównania dnia z nocą. Basilai byli już tylko szczątkiem prastarego kultu. Odsunięci, razem ze swoim bogiem, szli w orszaku jego następcy, bezczynni i podrzędni jak potomkowie podbitego narodu.
W następnych szeregach zebrali się wróżbici olimpijscy, kleiduchowie, mający nadzór nad świątyniami i skarbcami, ksyleus, spondaulowie z fletniami, kilku pomocników kapłańskich, wysokiego wzrostu i wielkiej siły, z toporami do zabijania zwierząt. Służba kapłańska niosła kosze z przyrządami ofiarnymi, kotły miedziane, wodę w smukłych hydriach. Na końcu prowadzono zwierzęta, byki i barany, zupełnie białe. Była to hekatomba Elejczyków, kilkadziesiąt sztuk wybranych ze wszystkich stad w kraju. Z pozłoconymi rogami, w girlandach kwiatów i zieleni, szły spokojnie i na pół sennie, odurzone odwarem z maku, który im wlano do ostatniej paszy.
Orszak kapłański zatrzymał się przed ołtarzem, hellanodikowie z Radą Olimpijską zasiedli na stopniach terasy. Między ołtarzem a terasą było wolne przejście dla procesji państwowych.
Każdą prowadził architeor z proksenosem, w otoczeniu wysokich urzędników i znakomitych obywateli, wśród Ateńczyków był Temistokles, u Spartan eforowie, wszędzie widziało się mężczyzn lub chłopców z przepaską na skroniach, byli to zwycięzcy z Olimpii, Delf, Nemei, Istmiów, żywe ozdoby orszaku. Każde państwo starało się pokazać ich jak najwięcej, nie brakło nawet starców zgrzybiałych, którzy w jakichś niepamiętnych latach odznaczyli się na stadionie. Świeże wieńce tegoroczne uświetniały procesje Chios, Lokryjczyków, Eginy; Ikkos szedł na czele Tarentu, z książęcą wyniosłością.
I ta sama żądza współzawodnictwa obarczyła procesje mnóstwem liturgicznego sprzętu, naczyń złotych i srebrnych, którymi miał przemawiać dostatek ich krajów. W setkach rąk powtarzały się niezliczone kratery, miednice, czasze, thymiateria dymiące wonią kadzideł, zdarzały się gromady tak obładowane, jakby wracały z rozdziału zdobyczy wojennej. Byli to przedstawiciele państw, które posiadały w Olimpii własne skarbce. Wydobyli z nich wszystko, co przodkowie tam zgromadzili: wieńce złote, rogi obfitości, relikwie bohaterów, skrzynie i kasety, posążki bogów, wreszcie przedmioty nie mające nazwy ani przeznaczenia, skamieniałości innego bytu. Niosło się te rzeczy jak emblematy ojczyzny, aby ją mieć przy sobie żywą i namacalną, aby jakimś widomym włóknem trwać na swoim okruchu ziemi i nie utonąć w tej białej powodzi, która nieprzerwanie wylewała się z drogi procesyjnej.
Pochód ciągnął się bez końca. Wędrowała nieprzebrana ilość państw i kolonij, i jeśli nie było wszystkich, te, których brakło, należały albo do najodleglejszych, albo, chociaż bliskie, ukrywały się w dzikich górach, wśród barbarzyńskich obyczajów. Tym wyraźniej widziało się nieobecność Tesalii, sojuszniczki Persów, nieomal wyczuwało się pustkę w tym miejscu, gdzie zwyczajnie między Spartą a Syrakuzami szli dumni królowie z rodu Aleuadów, wiodąc ze sobą zawsze pełną hekatombę stu byków. Nie było również Teb, ale ich miejsce przez osobny przywilej zajął Pindar; był sam, za nim sługa prowadził dwa barany.
Procesje przechodziły mimo ołtarza i ustawiały się na stadionie. Kapłani oczekiwali, póki wszyscy się nie zbiorą, spoglądając co chwila na niebo, które na wschodzie płonęło roztopionym złotem. Skromny wzgórek Pisy nie mógł na długo wstrzymać słońca. Wytrysło zeń nagle, olśniewające, po całym tłumie przebiegł dreszcz błysków, zamigotały wszystkie naczynia złote, wszystkie polerowane brązy, diademy książąt, złote nitki haftów na płaszczach architeorów. Jeden z członków Rady Olimpijskiej wstał i ruchem ręki zatrzymał tych, którzy jeszcze nadchodzili.
Nie były to procesje państwowe, lecz pielgrzymki prywatne, z którymi nikt się nie liczył. Stały teraz na drodze procesyjnej, wśród bydlęcego łajna i zdeptanych kwiatów, które pochód zostawił po sobie. I wśród nich istniały stopnie i pierwszeństwa, najubożsi znaleźli się na końcu, za murem Altis. Często nie mieli nawet zwierząt ofiarnych, lecz figurki z ciasta lub wosku, naśladujące byki i barany. Szczęśliwi poniekąd, że nie obrażają boga widokiem swej biedy, rozsiadali się na ziemi, osnuci drobnym, cierpliwym szeptem.
Tymczasem kapłani zbliżyli się do ołtarza.
Był to wysoki stożek o ściętym szczycie, ziemiste szary. Poza kamiennym ogrodzeniem, które wielką elipsą opasywało jego podnóża, nie było w nim żadnego podmurowania. Wyrósł z nieuprzątanych przez wieki szczątków ofiarnych i z popiołu, który wymiatano z ogniska Hestii w prytanejonie. Corocznie w jelenim miesiącu — Elafios, wróżbici olimpijscy zgarniali ów popiół, mieszali go z wodą i tą lepką masą okładali stoki usypiska. Woda z Alfejosu, pełna cząstek wapiennych i kredy, nadawała jej spoistość, opierającą się deszczom zimowym. Pagór nabrał takiej trwałości, że stopnie wykute w jego zboczach siedziały w nich jak w skale.
Prowadziły na terasę, która biegnąc wokół stożka dzieliła go na dwie nierówne części; górna była mniejsza, leżała na terasie jak niekształtny kopiec. Kapłani i wróżbici weszli na terasę, pomocnicy zaś kapłańscy i służba ze zwierzętami czekali u stóp ołtarza. Drwal świętego okręgu ułożył na kopcu popielnym stos polan, uciętych według miary rytualnej, a teokolos rzucił w środek żarzącą się głownię wziętą z ogniska Hestii. Drzewo białej topoli opornie chwytało płomień, który ksyleus podniecał ruchem wachlarza.
Teokolos odwracając się do zgromadzonych zawołał:
— Eufemeite!
Słowo, wzywające do skupienia i ciszy, rozpoczynało nabożeństwo. Spondaulowie zagrali na fletniach, aby przytłumić wszelki głos ziemski. Jeden ze służby kapłańskiej wziął w obie ręce kocioł z wodą i niósł go wokół ołtarza, od prawej strony. Wróciwszy do swego miejsca wszedł na terasę. Teokolos wyjął głownię z ogniska i zanurzył ją w kotle. Woda z sykiem przyjęła pocałunek ognisty. Kapłani kolejno zwilżali ręce tą wodą, którą płomień nieśmiertelny poświęcił. Drugi sługa podał teokolowi na srebrnej tacy ziarna jęczmienia prażone ze solą.
— Czy są tu ludzie oddani bogu? — zapytał naczelny kapłan.
Spondaulowie przestali grać, aby każdy mógł słyszeć pytanie; wszyscy odpowiadali: — Tak! — Zaiste! — Ze wszech miar! — albo krótkim zaklęciem na bogów i przez chwilę tłum szumiał tymi głosami. Gdy przebrzmiały, kapłan rozrzucił kilka garści jęczmienia między zgromadzonych i zawołał:
— Módlmy się!
Znów zagrały fletnie, pod ołtarz podprowadzono pierwszego byka. Teokolos zeszedł z terasy, posypał mu głowę jęczmieniem i złotymi nożycami uciął kosmyk włosów na czole, poświęcając go na ofiarę. Po czym wrócił na górę, włosy zwierzęcia wrzucił do ognia.
Rozległ się głuchy ryk, łoskot padającego ciała, rzężenie — byk legł pod toporem. Jeszcze przerżnięto mu gardło i pełny kubek świeżej krwi powędrował przez ręce spondoforów na górę, gdzie skropiono nią brzeg ogniska. Pomocnicy kapłańscy z niepojętą szybkością uporali się z ciałem byka. Obdarli je ze skóry, rozpłatali, wycięli tłuszcz, odrąbali uda. Udźce okryli tłuszczem, owinęli w skórę i zanieśli je teokolowi. Kapłan z ofiarą w ręku odwrócił się do tłumu:
— Módlmy się!
Po czym złożywszy mięso ofiarne na rozżarzonych polanach:
— Ojcze Dzeusie, który panujesz nad Olimpią — zaczął mówić ze wzniesionymi do nieba ramionami i chociaż w dole nie słyszano jego słów, które umykały w odległości, w trzasku ognia, w muzyce fletów, każdy mógł je powtórzyć w duchu: najpierw litanię przydomków najwyższego boga, potem prośbę, by przyjął tę ofiarę od ludu Elejczyków i użyczył im swojej opieki, im i ich ziemi, i wszelkim stworzeniom, które są ich dostatkiem, i oddalił od nich wszelkie zło, wojnę, pomór, ogień, i pozwolił starcom cieszyć się jak najdłużej blaskiem słońca w kwitnącym domu pośród dzieci i wnuków.
Modlitwa ogarniała wszystko, czego człowiek może spodziewać się od świata, wszystkie jego uroki i pożytki j każdy mógł się przyłączyć osobnym życzeniem:
w szeptach, które się podniosły, upominano się o zdrowie, o wieńce olimpijskie, aż do błahszych rzeczy, ukrytych w zakamarkach gospodarstwa.
Modlili się sami Elejczycy. Nikt nie miał prawa wtrącać się do ich ofiary i do ich rozmowy z bogiem. Na innych przyjdzie czas, kiedy staną przed ołtarzem. Nagle fletnie umilkły i teokolos kończył modlitwę w sposób nieoczekiwany:
— I oddal od nas walkę i zamęt, żebyśmy cię czcili imieniem Pana Pokoju i Wybawcy. Pokonaj w nas zawiść i podejrzliwość, z których rodzi się spór. Pojednaj wszystkich Hellenów, napój ich winem przyjaźni, obróć ich serca ku łagodności i pobłażliwości.
Te słowa były zdumiewiające i zrozumiałe. Zdawało się, że przemawia nimi sama ziemia grecka, samo wnętrze ojczystej gleby przeoranej wojną perską, która po raz pierwszy stworzyła braterstwo broni między szczepami. Nigdzie nie były one bardziej właściwe niż w tym miejscu, skąd co cztery lata wychodziło orędzie powszechnego pokoju, gdzie sama myśl o wojnie była zbrodnią, gdzie przez krótki czas kilku dni żyło się w świecie wyzwolonym z granic.
Wielu wysłuchawszy podniosło ręce przyłączając się do modlitwy. Niektórzy jednak, zaskoczeni jej niezwykłością, patrzyli na egzegetów w obawie, że się nie zgadza z rytuałem. Twarze egzegetów były spokojne. Słowa teokola nie były dla nich nowością. W tradycji olimpijskiej powtarzały się wiele razy, słyszały je przeróżne wieki nad tym ołtarzem, którego popiół był trwalszy od ludzkich nadziei.
Stary lamida nie spuszczał z oka płonącej ofiary. Blask ognia, chyżość płomieni, swąd skóry i mięsa, wreszcie dym we wszystkich jego przemianach, jak się zwijał, rozkręcał i wznosił — każdy szczegół unicestwienia badał i rozważał, usiłując pojąć z tych znaków wolę boga. Były pomyślne.
— Dzeus przyjął ofiarę — rzekł — na szczęście i dobro ludu i ziemi Elejczyków.
Ale na dole zabijano już nowe sztuki bydła i co chwila szły na górę świeże kubki krwi i udźce okryte tłuszczem. Spondaulowie grali nie odejmując fletni od ust, kapłani śpiewali hymny. Niewolnicy zabierali ubite zwierzęta i nieśli je do kuchni w prytanejonie. Pielgrzymki, które stały pod świątynią Hery, tłoczyły się, by zrobić im miejsce. Liczono zwierzęta: było ich sześćdziesiąt.
Po hekatombie Elejczyków zaczęły się ofiary państw i kolonii z całego greckiego świata. Kolejno, w porządku, w którym przyszły i w którym ustawiły się na stadionie, procesje zbliżały się do ołtarza, na czele każdej architeor z proksenosem. Proksenos był obywatelem elejskim, którego dane państwo obrało za swego przedstawiciela wobec bogów miejscowych. Albowiem Dzeus rządzący Olimpią, aczkolwiek jak wierzono, był tym samym bogiem, którego czcił cały świat, był jednocześnie tylko bogiem Olimpii, określonego miejsca w ziemi elejskiej, i nikt obcy nie miał do niego prawa. Proksenos więc stawał się pośrednikiem między bogiem swego kraju a ofiarą tych, którzy go powołali.
Stojąc przed ołtarzem kładł dłoń na ramieniu architeora zastępującego cały kraj i lud Aten, Sparty czy Syrakuz, przedstawiał go i polecał swemu bóstwu. Dopiero wtedy architeor zaczynał hymn i dawał znak swoim ludziom, by przyprowadzili zwierzęta. Sam odcinał im kosmyk włosów, sam rozrzucał garście jęczmienia, ale teokol odbierał od niego udżce ofiarne i kładł je na ogniu. Stary lamida za każdą ofiarą patrzył w płomienie i obdzielał wróżbami miasta, wyspy, archipelagi, wybrzeża dalekie, które w procesjach szły do ołtarza.
Ksyleus pracował w pocie czoła podsycając ogień nowymi polanami. Niewolnicy przynosili wciąż świeże zapasy drzewa ze składów, ksyleus odliczał każdej procesji ilość paliwa i pobierał opłatę; stało przy nim spore naczynie z brązu, do połowy już pełne monet: część z tego odda do skarbu olimpijskiego, ale to, co mu zostanie, wystarczy na zakupienie pola, winnicy i domu. Procesje składały również datki na samą Olimpię, pod ołtarzem piętrzyła się już kupa pieniędzy, nad którą czuwał epimeletes. Ale Hieron złożywszy ofiarę kazał zdjąć złote okucia, które byki miały na rogach, i rzucił je zamiast pieniędzy. Od tej pory każdy podchodząc do ołtarza kładł przed epimeletesem jakiś drobiazg cenny, dawano kubki, agrafy, pierścienie, naramienniki; Gerenos, który prowadził procesję z Naukratis, ofiarował piękny kocioł na trójnogu, obity złotą blachą, cały w płaskorzeźbach, gdzie widziało się wschodnią boginię Anaitis o wielkich skrzydłach, między dwoma lwami.
Dzień zbliżał się ku południowi. Całe stada byków i baranów zabito, wielkie kałuże krwi rozlewały się wokół ołtarza. Sam ołtarz ociekał krwią, stopnie prowadzące na terasę były czerwone i śliskie. Droga, którą wynoszono mięso do obozu, między posągami zwycięzców, płonęła od jaskrawych plam. Opar krwi wisiał nad Olimpią, powietrze przesycone jej wonią zwabiło kanie, które zaczęły krążyć swym powabnym, pływającym lotem.
Trzej teokolowie zmieniali się nieustannie, co jakiś czas zastępował ich kathemerothytes, wszyscy już byli wyczerpani. Spondaulowie bez tchu odejmowali fletnie od zsiniałych, twardych jak drewno warg i kiedy nikt nie grał, nie śpiewał, nie modlił się, w chwili nagłej ciszy, słyszało się tylko trzask ognia i skwierczenie tłuszczu ściekającego na rozżarzone węgle. Niekiedy płomienie kurczyły się, pochłonięte w kłębach dymu, który gryzł oczy przenikliwym swędem.
Na terasie było straszliwe gorąco, którego nie chłodził najlżejszy powiew, cały świat stał w ogniu niewzruszonej sierpniowej pogody. Kapłani w szatach splamionych krwią, o twarzach sczerniałych od sadzy, z gorejącymi oczami, w otoczeniu pomocników ćwiartujących ofiary i jakby skąpanych we krwi wyglądali na służebników piekła. Jeden tylko naczelnik rodu lamidów, szlachetny starzec, symbol rzeczy odwiecznych, stał świeży i spokojny, znój nie tknął jego pięknych rysów i nie dając się nikomu wyręczyć, niestrudzenie patrzył w ogień i we wnętrzności zwierząt ofiarnych, a kiedy odwracał się, by oznajmić swe wróżby, otwierało się nad ludźmi niezmącone spojrzenie jego niebieskich oczu.
Stadion wyludnił się w końcu, procesje po złożeniu ofiar wróciły do obozu, nadeszła pora zwyczajnych pielgrzymów. Ale kiedy ruszyli spod Herajonu, kapłani zaczęli opuszczać ołtarz. Został tylko kathemerothytes i ksyleus, który podwyższył cenę paliwa. Wynikały kłótnie i targi. Wynajmowano obywateli elejskich na osobistych proksenosów, płatni fletniści żądali po dwa obole od ofiary. Egzegeci krzyczeli, żeby się śpieszyć, bo Dzeus nie przyjmuje modłów po południu. Odbywano więc skrócone obrzędy, w których zwierzęta szły pod nóż z taką szybkością jak w rzeźni.
Wielu nie mogąc się docisnąć szukało innych ołtarzy.
Było ich wszędzie pod dostatkiem, przy każdym stał kapłan, który skinieniem zachęcał pielgrzymów. Za obola rozpalał mały ogień z suchych gałązek i sam służył za pośrednika między bóstwem a obcym przybyszem; spełniał swą rzecz uczciwie, pozwalał na długie modlitwy, przyłączał się nawet do nich, niekiedy śpiewał parę strof hymnu, którego stare na wpół zrozumiałe słowa zdawały się być pożyczone z mowy bogów. Najczęściej palono kadzidła i wylewano parę kubków wina, ale niektórzy kładli w ogień woskowe figury zwierząt ulubionych przez bóstwo: dla Apollona ciastka w kształcie łuku lub liry, Heraklesowi duże ogórki z wetkniętymi patyczkami, naśladującymi nogi, rogi i uszy zwierzęcia.
Cała Olimpia płonęła i dymiła, wszędzie widziało się ręce wzniesione do nieba, modlono się głośno. Skoro jednak słońce wyraźnie minęło południe, kapłani odeszli od ołtarzy i tłum zaczął się rozpraszać. Gaj święty pozostał w swym plugawym opuszczeniu. Dym, swąd, woń spalenizny mieszały się z odorem rozkładającej się krwi, porzuconych ochłapów mięsa, jelit, wnętrzności i łajna. W powietrzu unosiły się cząsteczki popiołu i sadzy, gdzieniegdzie nawet drzewa stojące zbyt blisko ołtarzy były osmalone.
Ale już agoranomi spędzali niewolników z grabiami, łopatami, taczkami; przyjechało kilka wozów z piaskiem; gąbkami zmywano ołtarze. Kanie zdążyły porwać trochę odpadków i odleciały za wzgórza. Lekki wiatr przedwieczorny oczyścił niebo.
W odświeżonym powietrzu odzywają się nowe zapachy: pieczonego mięsa, oliwy, korzeni. Wzbijają się coraz gęstsze z tysięcy rożnów i kotłów ponad żywicznymi dymami ognisk. Ludzie, wygłodzeni od świtu, oczami pożerają to wszystko, co smaży się i skwierczy, co dusi się w garnkach z brązu, te nieczułe, gnuśne substancje, które nigdy się nie upieką i nigdy nie zakipią. Dorzucają drew do ognia, całe naręcza chrustu, całe gałęzie sosen, każdy kawał drzewa, który im wpadnie w ręce; spaliliby wozy i namioty — niebo zajęło się i płonie ogromną pożogą.
Wreszcie wyjmują rożny, podnoszą pokrywy kotłów, z darniowych pieców wyłania się woń świeżego chleba, szczera i ufna, że ją niebo wysłucha. Na deskach wspartych o kamienie, na skrzyniach przygodnych, na pudłach wozów albo wprost na matce ziemi dymią półmiski, okrągłe i obfite jak świat. W dzbanach malowanych jarzy się złote wino. W glinianych stągwiach oddycha kroplistą rosą przeczysta woda.
Nasyciwszy swych bogów człowiek przystępuje do ich stołu. Je to samo, co oni, pije z tych samych naczyń, które jeszcze nie obeschły od dotknięcia ich warg. Spożywając mięso ofiarne wchodzi w komunię z bóstwem, potwierdza swą współistotność z tym szczepem niebieskim, którego ziarno po społu ze wszystkimi ziarnami leżało kiedyś na dnie Chaosu. Wszechświat krąży w jego wnętrznościach. Z każdym kęsem spożywa źródła, chmury, słońce, glebę zapłodnioną nasionami, ze szpiku wysysa wiatry szumiące w trawach, chrupią mu w zębach cztery pory roku, przez żyły przepływa pełny cykl bytu, nieogarniona tajemnica przemian, wiekuista droga w zwyż i w dół od martwej do żyjącej przyrody, i jego żołądek trawi atomy, przy których narodzeniu gwiazdy pękały w zamieci czasów.
Ogniska uwolnione z rożnów i trójnogów gryzą z trzaskiem kadzidła i prychają odurzającym dymem. Ludzie wstają czerwoni od światła ognisk i od wewnętrznego żaru. Śmieją się, krzyczą. — Tenella! Tenella! — refren starej pieśni Archilocha, pieśni zwycięzców olimpijskich, kształtuje dziki zgiełk w melodyjną strofę; z namiotu Hierona w smudze ciszy, która go otacza, przebija się głos Pindara, oda zwycięska roztacza się w swej pawiej okazałości, srebrny szmer harfy sączy się jak źródło bijące pod krzakiem gwiazd, po niebie wędruje księżyc — czara napełniona nektarem nocy.
Brzask poruszył obóz, wypędził ludzi nad stadion, ale ich nie rozbudził. Noc mięsa i wina przytępiła zmysły. Wejście zawodników, zapowiedzi herolda, pierwsze biegi działy się w półmroku; dusze były na wpół pochylone jak okiennice nad ranem. Skamandros z Mitylene zwyciężył pośród zupełnej ciszy i odszedł z wieńcem, samotny i zdumiony, że trud kilku lat, niezmierzone przestrzenie, które przebiegł ćwicząc swe nogi, streściły się w paru oddechach, w chwili tak krótkiej i głuchej.
Dopiero przy następnych biegach świat ożył. Słońce wyszło zza wzgórza Pisy. Rozjaśniony stadion migotał cieniami biegaczy. Był to d i a u l o s, podwójny bieg, od startu do mety i z powrotem. Podzieleni na dwie szóstki, zawodnicy przeminęli szybko i równie szybko odbył się pojedynek zwycięzców. Wieniec zdobył Dandis z Argos. Jego imię uderzyło w niebo jak dzwon.
Ogłoszono dolichos, długi bieg na dwadzieścia cztery stadia.
Zawodników było siedmiu. Sami młodzi mężczyźni; najstarszy, Timodemos z Acharnów, miał dwadzieścia osiem lat. Ich ciała, każde samo w sobie rozsądne i świetne, razem tworzyły uderzające zbiorowisko różnych zasad — jakby duch biegu, w poszukiwaniu doskonałego kształtu, rozważał czworoboki, płaszczyzny i łuki, przymierzał wzrost, odliczał ilość substancji mięsnej i kostnej, póki nie odkrył tej smukłej linii, tego lekkiego sklepienia klatki piersiowej, tych skąpych bioder, tych suchych nóg o wielkiej rozpiętości kroku, którymi paru z nich obdarzył. Ale czy rzeczywiście w nich zamieszkał ten duch kapryśny, który tak często omija wspaniałe gmachy ludzkie i osiada w skromnych ciałach, ukryty w komorze serca, na dnie płuc, w wilgotnych krużgankach krwi i soków?
Nasz bieg długodystansowy, opisujący nieprzerwaną elipsę, wygląda zupełnie inaczej niż grecki dolichos, który nie znał okrążeń. Zawodnicy, rozstawieni na całą szerokość stadionu, biegli w prostych, równoległych liniach, z przestronnymi odstępami między jednym a drugim. Dotarłszy do końca bieżni, oznaczonego kresą, odwracali się w miejscu i tą samą drogą, po własnych śladach, biegli z powrotem. Za każdym razem Kapros na skorupce glinianej wycinał rylcem znak, licząc stadiony jak odmierzone łokcie płótna.
Gładką powierzchnię przecięło siedem bruzd, wydeptanych przez biegaczy. Rozpięte między dwiema kresami startu i mety, całej bieżni nadawały podobieństwo siedmiostrunnej liry. Młode, nagie ciała przelatywały w nich z szybkością fali dźwiękowej. Poruszał je wspólny rytm, opadający tym samym tętentem, któremu towarzyszył miękki chrzęst żwiru. Była to najbardziej urocza część biegu, te pierwsze stadia, równe i szlachetne, gdy każdy jest świeży, ożaglony nadzieją, gdy wszyscy jednocześnie kończą i odwracają się do nowego lotu, na mgnienie oka zatrzymują się na kresie, z lekka pochyleni, jakby mieli skoczyć w nurt rzeki, i rzeczywiście jest coś płynnego w powietrzu, w ludziach, jakieś orzeźwiające tchnienie przenika tłum, bieżnia wydaje się jeziorem albo zatoką słoneczną, po której mknie siedem wąskich łódek w miarowym szmerze wioseł.
Ale ten błogi stan równowagi i spokoju trwał krótko. W pewnej chwili linia biegu zaczęła się chwiać i wyginać, ten i ów z zawodników tracił na każdym stadionie jakąś odrobinę przestrzeni, o znikomy ułamek czasu później dobiegał kresy i te okruchy mnożyły się, rosły, coraz bardziej go oddalały.
Siódemka rozsypała się i bieżnia zmieniła się w pole gry, niesamowitej gry, gdzie pionki zachowują swe miejsca nie przerywając ruchu, a gracze siedzą na wzgórzu wielotysięcznym tłumem i krzykiem usiłują kierować swoimi pionkami, które im się wymykają. Najgłośniej krzyczały wyspa Samos i Posejdonia, rozgoryczone widokiem swych zawodników, którzy od szóstego stadionu zaczęli gasnąć.
Istniały dwa ogniska wielkiej i niesłabnącej chyżości: w pierwszym torze, w którym biegł Ergoteles, i w siódmym, który zajmował Spartanin Ladas. Od razu wzięli ostry pęd, który przyniósłby zaszczyt w krótkim biegu, i narzucali go wszystkim. Nikt tego nie mógł dłużej wytrzymać. Za Samijczykiem i Posejdończykiem odpadło po chwili jeszcze dwóch, by orać swą bruzdę w cierpliwym i beznadziejnym znoju.
Jeden Timodemos nie ustępował. Zajmując czwarty tor w samym środku bieżni, wahał się między Ladasem i Ergotelesem jak wskazówka wagi. Był naprawdę dzielny i cała Attyka wspierała go swym zaufaniem. Ale sposób, w jaki z tego korzystał, dawał poznać, że dusza Timodemosa nie dorównywa jego ciału. Ciało bowiem było surowe, nazbyt surowe jak na biegacza, zdatne do ciężkiej walki, zniosłoby nawet pankration w swej twardej muskulaturze. Duszę zaś miał lekką i próżną. Każdy okrzyk burzył się w nim, rozzuchwalał go, a przewaga kilku kroków, która wyniosła go na czoło trójki i rozpaliła entuzjazm widzów, odebrała mu wszelkie umiarkowanie. Wypijał siebie głębokimi haustami, jakby już najbliższy stadion był ostatnim.
Minęła jednak dopiero połowa biegu. Widzowie uspokoili się czekając dalszych zdarzeń. Timodemos odczuł tę ciszę przejmującym chłodem w sercu i ze szczytu chyżości, na który się wdarł, objęło go nagle tchnienie wielkiej przestrzeni, otchłań pozostałych dziesięciu stadionów odezwała się nienasyconą pustką. Siłą rozpędu leciał w nią przez jakiś czas, ale już zmierzch wisiał nad nim. Ergoteles i Ladas znów go wyprzedzili.
Przez cały czas zuchwałych wysiłków Timodemosa dwaj biegacze odbywali swą drogę spokojnie, beznamiętnie, nie dając się porwać cudzej woli, nie umniejszając własnej szybkości. Obaj biegli tym samym krokiem, z ramionami zgiętymi w łokciach, z wysuniętą klatką piersiową, z głową podniesioną wysoko, zapatrzeni przed siebie w jakiś cel, który zdawał się leżeć daleko poza stadionem.
Wyglądali na dwóch posłańców, na owych hemerodromów, których rząd, wojsko lub naród wysyła do odległych miejsc z jakąś misją tajemną, nie dając im żadnego pisma. Nadzy i bezbronni, znajdują opiekę w prawach boskich, stoi za nimi Dzeus, patron heroldów, i Hermes, który sam jest posłańcem. Równym oddechem otwierają sobie drogę przez pola, winnice, po moczarach, wśród lasów, mijają miasta i wsie, ludzie rozstępują się przed nimi nie śmiejąc ich zatrzymać, słońce odprowadza ich w wąwozy górskie, gdzie zostają już sami w nieznajomej nocy, aby o świcie zlecieć w doliny i przynieść swoje poselstwo tam, gdzie należy, choćby je przyszło wyszeptać razem z ostatnim tchnieniem.
Są skrzydłami świata. Świat bowiem, powolny, cichy świat V wieku toczy się w żmudnych koleinach wozów zaprzężonych w woły; koń, osioł i muł służą mu do granic swych zdolności, lecz zawsze może im stanąć w poprzek gąszcz lasu, zaczajone grzęzawisko, urwista przepaść, mnóstwo rzeczy, które tylko człowiek pokona. Boiska palestr i gimnazjonów hodują szlachetną rasę gońców, niedościgłych pożeraczy przestrzeni, a igrzyska dają ich poznać, by wszyscy mogli ich znaleźć kiedyś, w dzień niespodziany, w czas nowego Maratonu.
Tak właśnie przedstawiali się swojemu światu Ergoteles i Ladas, obaj równi i doskonali. Inni byli gorsi tylko w porównaniu z nimi. Dwóch natomiast znalazło się już nawet poza porównaniem. Straciwszy jeden stadion biegli teraz w przeciwnym kierunku, jakby duch igrzysk odwrócił się do nich plecami. Timodemos spadł o jakie sto stóp, których nie miał już nigdy wyrównać. Coraz gęstsze powietrze go otaczało, brnął przez nie z oczyma we mgle, z ustami słonymi od potu, który mu twarz zalewał. Niekiedy jego imię zrywało się jeszcze z czyichś ust, ale docierało doń oddalone, stłumione szumem krwi w skroniach, jakby i ono, magiczna cząstka człowieka, chciało go porzucić w tej ostatniej chwili.
Zbliża się koniec biegu. Widzowie wstali, nie mogąc usiedzieć pod brzemieniem wzruszenia. Sparta zaczęła nawoływać swojego zawodnika. Ze Spartą krzyczała cała Lakonia, wszystkie miasta hołdownicze, połowa szczepów doryckich.
— La-das! La-das!
Nieludzki ryk, skupiony w tym potężnym spondeju, kuł w stadion jak młot...
Ergoteles czuł na sobie wszystkie uderzenia. Kruszyły one świat, słońce rozpryskiwało się i paliło oczy snopami iskier. Nogi martwiały nie znajdując oparcia na ziemi, która go się wyrzekła. Straszliwa samotność zmroziła go do szpiku. Oderwany od swych kreteńskich przodków, niezwiązany krwią z nową ojczyzną, Himerą, był wciąż jeszcze swą osobistą własnością, do której nikt nie miał prawa. Okrzyki bijące w Ladasa wyrażały święte prawo szczepu, kraju, gminy, gleby nawiezionej prochami umarłych, prawo do jego mięśni, do tętna jego serca, do oddechu płuc. Ergoteles był obrany z ziemi, jak dusza, kórej ciała nie pogrzebano, był widmem skazanym na żałosne i mdłe tułactwo. Poczuł się zupełnie bezużytecznym.
Biegł bez czucia i woli, nawałnica wrzasków niosła go w próżnię bezkresną. Znalazłszy się przy końcu bieżni zrobił jeszcze parę kroków, jakby miał zamiar uciec. W tej chwili ostry dźwięk trąby zapowiedział ostatni stadion. Ergoteles odwrócił się i znowu wpłynął w swój tor.
Przez jeden z tych cudów, jakich pełna jest dusza wiernego zawodnika, okrył się spokojną jasnością. Był to spokój człowieka, którego wyrzucono za burtę i kazano mu iść po rozkołysanej fali, a który nagle spostrzegł, że w istocie idzie i woda nie ugina się pod nim. Świat po dawnemu wrzał, burzył się, wył, jakby wszystkie wichry zebrały się, żeby go zdmuchnąć, on zaś biegł w swojej bruździe niby wytrwały płomień po naoliwionej linie.
Ladas odniósł zwycięstwo. Te kilka kroków, które zyskał wtedy, gdy Ergoteles oszołomiony wybiegł poza kresę i spóźnił się na ostatni stadion, były jedyną jego zdobyczą.
— Gdybyś chciał, miałbyś wieniec — rzekł, kiedy stali przed ołtarzem Dzeusa.
Ergoteles milcząc uścisnął mu ramię. Więcej od słów mówiło serce Ladasa swym głuchym bulgotem.
Publiczność ucichła nagle, jakby ją ogarnął sen. Pomimo zwycięstwa bieg nie był jeszcze skończony. Prawo olimpijskie żądało, żeby każdy, pod groźbą chłosty, wykonał pracę, której się podjął. Pięciu zawodników tułało się po stadionie. Biegli uparcie do celu, o który już nikt się nie troszczył, szlachetni w swoim wysiłku, bezbłędni w postawie i ruchach, pełni piękna, na które nie zwracano uwagi. Gdy ostatni z nich skończył, połowa Spartan, obecnych na widowisku, opuściła swe miejsca, wszyscy zebrali się wokół Ladasa i już uwieńczonego ponieśli do obozu.
Zamknęła się pierwsza część dnia, najrychłejsza. Nie było przerwy, od razu powołano zapaśników. Stadion skurczył się w mały obszar walki, a z nim razem zacieśnił się świat osaczony przez coraz gorętsze słońce. Pierwszy Eurymenes ogarnął uściskiem swych długich ramion Pataikosa, odbierając widzom dech w płucach.
Chlamidy, chitony paliły ciała, ludzie odrzucali je i siedzieli półnadzy. Ich mięśnie drgały. Każdy ruch zapaśników burzył im krew, szumiał w żyłach odą ich własnej młodości. Ilekroć na stadionie ktoś padał, wzgórze oddychało ciężko, jakby wszystkich ugniatał ten sam los.
Tak znieśli klęskę Pataikosa, Efarmostosa, Eurymenesa. Gerenes zdumiał ich i przeraził. Olbrzym, pokryty gęstym czarnym włosem, wyglądał na stwór mityczny, na jednego z tych leśnych ludzi, stróżów trzód boskich, z którymi walczył Herakles. Nie miał przeciwników na swoją miarę. Jego zwycięstwo było nieuniknione i niesprawiedliwe jak spustoszenie dokonane siłą żywiołów.
Jakże bogaty jest dzień! Wychodzą pięściarze. Los wyznaczając pary odkłada Eutymosa na koniec, rzekłbyś, dobry gospodarz, który po lekkim winie poda stągiew mocnego i wytrawnego trunku.
Filon i Menaikes stoją naprzeciw siebie jak po dwóch stronach krosien i przędą powietrze lekkimi gestami podstępu. Zwodzą się oczyma, które patrzą gdzie indziej, niż chce uderzyć ręka, wyciągniętymi dłońmi obmacują przestrzeń jak ślepcy. Żwawe nogi noszą się w tanecznych skokach. Zaciśnięte pięści gromadzą ciosy, które rozpryskują się w próżni.
Czaszka, oczy, nos, szczęka, uszy — najcenniejsze organy istoty ludzkiej, są wyjęte spod prawa, które natomiast chroni szyję, piersi, całą resztę ciała. Pozornie okrutne, prawo olimpijskie właśnie przemienia walkę w dramatyczną grę zręczności. Cel uderzeń jest tak szczupły, tak łatwy do osłony, że tysiące zabiegów nie mogą go dosięgnąć.
Widzowie rozpalają się. Za chwilę wieje od nich namiętność tak dzika, że walczący w porównaniu z nimi są zupełnie spokojni.
Zatrzymajmy się w tym miejscu.
Igrzysko zaczęto o świcie, a teraz jest południe.
Pełnych osiem godzin według naszej miary czasu trwa spektakl, podniecający i gwałtowny. Nie ma przerw oprócz tych, które sam obrzęd narzuca: przedstawianie zawodników, narady siędziów, wieńce. Nikt nie opuszcza swego miejsca.
Ci nieprawdopodobni ludzie zapomnieli o głodzie, czasem wezmą łyk wody w gorące usta, znoszą skwar, jakby siedzieli pod wachlarzami ze strusich piór — niby dziwny okaz jętek jednodniówek, u których całe życie zbiegło się we wzroku, w funkcji patrzenia i odczuwania. Wciąż niesyci, z tą samą świeżością witają każdą parę zawodników, ich dusze gniotą się między pięściami walczących i znów jedną godzinę sierpniowego popołudnia wypijają nie parząc sobie gardła. Owszem, wszystkie gardła są mocne i dźwięczne, gdy Eutymos, syn Astyklesa, bierze wieniec za pięściarstwo.
Bez żadnej przerwy następuje pankration, synteza boksu i zapaśnictwa, w której wszystko wolno, w której nawet śmierć jest przewidywana, chociaż nigdy się nie zdarza, bo dwa wyborne ciała, wyszkolone i umiejętne, zobojętniają się jak dwie elektryczności różnoimienne.
Herold zapowiada spotkanie Teagenesa z Tasos z Ateńczykiem Kalliasem. Obaj wchodzą do ogrodzenia aleiptesów, którzy oczekują ich z wodą, z oliwą, z gąbką, z ręcznikiem. Trzydzieści tysięcy par oczu pożera każdy ich ruch, te pospolite obrzędy mycia, nacierania — rzekłbyś tłum dewotów w olbrzymiej nawie kościoła wypatruje, jak diakoni stroją biskupów w pontyfikalne szaty.
Teagenes pierwszy stoi na piasku. Od grubych kostek aż po twardą, okrągłą czaszkę jest zbudowany z samej zasady użyteczności. Ani odrobina materiału nie wymknęła się poza surowy trzon siły i oporu. Podnosi pięść i wszyscy czują, że tu ani jedno uderzenie nie pójdzie na marne.
Patrzymy w nasz niespokojny, nerwowy zegarek, w ten nasz słabowity czas, podrobiony na liche ułamki — dobiega już trzecia po południu. Kto pierwszy omdleje? Gdzie tu jest legendarna śmierć filozofa Talesa, który sto lat temu umarł w Olimpii od udaru słońca? Może wśród starców? Lecz oto najstarszy, Damaretos z Herai, wychodzi z cienia z przedsionku jednego ze skarbców, aby być bliżej zbrojnego biegu, który ma się zacząć. Ten bieg uważa niejako za swoją rzecz, którą stworzył przed czterdziestu laty. Przysłania ręką oczy, jakby chciał rozpoznać wśród połyskliwych brązów, które służba przynosi, hełm, tarczę i nagolennice, swój pamiętny rynsztunek zwycięstwa. Ale hełmy i tarcze są nie do rozróżnienia podobne, a nagolennic nie widać. Nie ma ich, ośmiu nagich biegaczy podchodzi do startu, w hełmach na głowie, z tarczami na lewym ramieniu.
— Teraz już tak biegną, ojcze — mówi Teopompos, syn. — Kapros zniósł nagolennice.
Damaretos parska, jakby się zakrztusił zbyt lekkim powietrzem nowych czasów:
— O, to pewnie sprawa tego Astylosa!
Nie on jeden jest przeciw Astylosowi. Dwustu Krotończyków wyje z wściekłości. Ten człowiek, który w trzech olimpiadach dał swemu miastu, Krotonie, sześć wieńców oliwnych, wyrzekł się ojczyzny i biegnie teraz jako Syrakuzanin. Biegnie rozpaczliwie dobrze, biegnie prosto do mety, która po raz siódmy ulega mu jak pies. Grylos drugi, Telesikrates trzeci. Wśród trzydziestu tysięcy krzyk Krotończyków przepada jak szmer bezgłośny. Ale ci, którzy bliżej nich stoją, słyszą wyraźnie:
— Zdrajca!
— Hieron kupił go jak konia!
— Muła swego nazwę Astylos!
— On ma u nas dom, który dało mu miasto. Trzeba go zburzyć i zaorać miejsce!
— Albo zmienić na więzienie!
Hieron rzeczywiście kupił Astylosa. Za ile? Mówią o dziesiątkach talentów. Wiadomość szerzy się błyskawicznie, okrzyki milkną, ludzie patrzą po sobie, zaniepokojeni. Nigdy podobna rzecz nie zdarzyła się za pamięci ludzkiej. Nie powinni mu dać wieńca! Ale Kapros woła go do namiotu i zaplata mu na skroniach trzy gałązki dzikiej oliwki.
Igrzyska skończone. Noc i dzień następny należały się zwycięzcom. Wyspa Lesbos, której stolicę, Mitylenę, okrył sławą Skamandros, Argos z Dandisem, Sparta z Ladasem, Tarent z Ikkosem, wyspa Tasos z Teagenesem, wyspa Chios z małym Glaukosem, Egina z Teogne, Ateny z Kallipposem, zwycięzcą w kalpie — szły oddzielnymi gromadami, zwycięzca pośrodku, cały w szarfach, przy nim fleciści. Śpiewano starą pieśń Archilocha:
Tenella! Witaj, Herakleeie, władco przesławny l
Tenella, zwycięzco! Witaj, lolaosie, towarzyszu wierny!
Tenella! Witaj, Heraklesie, władco przesławnyl
Rozśpiewane gromady ciągnęły ulicami obozu, wzdłuż rzeki, wracały do Świętego Gaju, wychodziły na drogi idące w świat. Lokryjczycy z Italii, upojeni podwójnym zwycięstwem, hałasowali najgłośniej: Agesidamos i Eutymos wywalczyli im stanowisko pierwszych pięściarzy świata. Książęta ucztowali w swych namiotach. Olbrzymi namiot Hierona gościł Astylosa i do późnej nocy jaśniał dziwnym światłem stu lamp oliwnych, przenikającym przez purpurowe ściany.
O świcie wezwano zwycięzców do Świętego Gaju. Szli w procesji, prowadzeni przez hellanodików i kapłanów, Zatrzymali się u sześciu ołtarzy poświęconych dwunastu bogom. Każdy kolejno ofiarowywał libację i garść kadzidła. Potem tą samą drogą wrócono do prytanejonu, gdzie władze olimpijskie podejmowały zwycięzców uroczystym obiadem.
Już zwijano namioty. Pokój boży miał skąpo wymierzony czas, nim upłynie miesiąc, drogi pokruszą się na drobne kawałki, pośród mnóstwa granic, sprzecznych praw, wiekuistych zatargów. Spieszono się więc, w dwa dni wszystkie gościńce okryły się kurzawą.
Zawodnicy przed odjazdem szli na brzeg Alfejosu i rzucali do wody wieńce splecione z gałązek sosny, topoli i oliwki, jak hieroglif ziemi olimpijskiej, do której chcieli powrócić. Bystry nurt porywał je szybko, oni zaś biegli, póki starczyło tchu, póki na jakimś zakręcie nie znikły im z oczu. Niektóre jednak zatrzymywały się po drodze, okrążały wiry, kołowały przy mieliznach — o, szczęście! — prąd znosił je ku przeciwległemu brzegowi i zostawiał w bezpiecznym załomie.
Któregoś dnia ostatni wóz znikł za wzgórzami. Olimpia wróciła do zwyczajnej samotności, dziwna osada, położona jakby bliżej nieba niż ziemi. W porównaniu z bogami, którzy w niej mieszkali, ludzie stanowili niewielką garstkę: paru kapłanów, kleiduchos, paru urzędników przy skarbie, ksyleus, trochę służby, razem kilkanaście rodzin, ukrytych w małych domkach poza świętym okręgiem. Czekały ich cztery lata ciszy pozbawionej zdarzeń.
W dolinie nadrzecznej zostało śmietnisko z tych wszystkich dni, w ciągu których kilkadziesiąt tysięcy ludzi żyło tutaj, jadło, trawiło. Czasem ktoś ze służby olimpijskiej wałęsał się tam w poszukiwaniu rzeczy, które by się na coś przydały. Ten i ów uzbierał garść oboli, drugie tyle wessała ziemia na użytek archeologów. Wiatr poganiał szmaty, deszcze spłukiwały nieczystości. Wreszcie Alfejos, odwieczny gospodarz kraju, wystąpił z brzegów w zimowych rozlewach.
EPILOG
Nieśmiertelny czas odmawiał różaniec księżyców i znów ta sama pełnia sprowadzała ludzi z krańców świata. Powracały znajome twarze: Sodamos, Eurymenes, Kallias, Ergoteles, Efarmostos, Menaikes, Grylos, Sotion — wszyscy doczekali się wieńca. Najpóźniej mały Ksenofon, który dopiero po dwunastu latach dorósł do oliwki olimpijskiej. Telesikrates pocieszył się wawrzynem delfickim. Potem nikli w życiu, w bogatym wspaniałym życiu V wieku p. n. e. jak żeńcy w wysokim zbożu.
Ikkos przez długi szereg olimpiad nie omijał igrzysk. Siedział zawsze w którymś ze skarbców, wśród honorowych gości. Zwycięstwo przyniosło mu o wiele więcej, niż spodziewał się wycisnąć ze swych opornych stryjów. Porzucił Tarent i jeździł po świecie, odwiedzał palestry i gimnazjony, gdzie za dobrą zapłatą uczył wiedzy o doskonaleniu ciała. Słuchano go jak nieomylnej wyroczni. Wychował całą szkołę trenerów, którzy w ciągu jednego pokolenia przekształcili życie sportowe Grecji.
Byli naprawdę mistrzami w swej sztuce. Ciała powierzone ich opiece podlegały świadomym i właściwym ćwiczeniom. Przez krótki czas obserwacji oceniali bez błędu przyrodzone zdolności, aby następnie zaprawiać wychowanków do odpowiedniego rodzaju zawodów. Pod ich kierunkiem nikt się nie błąkał, nie szukał po omacku, ale szedł prosto do celu i zazwyczaj zwyciężał. Kto miał być biegaczem, był nim od pierwszej chwili, zapaśnik, pięściarz czy pankratiasta żył w swoim świecie, w odrębnych warunkach, w innych porach ćwiczeń, inaczej karmiony. To, co młodzi ludzie z czasów Sotiona uważali za szlachetną zabawę, za strząśnięcie paru kropel z nadmiaru swej młodości, stało się poważnym i wytrawnym przedsięwzięciem. Nie wolno było szukać rozkoszy w nieograniczonej możności wyzyskania swych naturalnych sił, wszystko było rozumnie ograniczone.
Te nowe boiska wyglądały jak szkółki drzew albo jak hodowla rasowych psów, gdzie pilnie strzeże się czystości gatunków. Rodziły się tam osobliwe okazy, którym życie powszednie nie potrafiłoby sprostać. Ze zdumieniem dowiadywano się o nadzwyczajnych wynikach, o rzutach dyskiem, skokach, podnoszeniu ciężarów, o bezprzykładnej sile zapaśników i zanim ochłonięto, z innych gimnazjonów nadchodziły nowe wieści, jeszcze bardziej oszałamiające. Po całym świecie greckim szło z ust do ust kilkanaście imion pełnych rozgłosu i ze zrozumiałą niecierpliwością oczekiwano ich spotkania.
Nigdy igrzyska nie zgromadziły tak wielkich tłumów, a było ich teraz znacznie więcej. Każde miasto kilka razy do roku podczas uroczystych świąt urządzało zawody, na które starano się pozyskać owe osobliwości rodzaju ludzkiego. Najsławniejsi nauczyli się ociągać, odmawiać, nieraz daleka podróż nie opłacała im się dla błahej nagrody. Każdy z nich miał w swym dorobku stosy wieńców, szarf, wszelkich odznaczeń, nie mówiąc już o pieniądzach, rzeczach dających się sprzedać albo innych pożytkach, jak domy ofiarowane przez wdzięczne miasta, dożywotnie utrzymanie. Nie było dość wysokich słów na wyrażenie ich sławy, co drugi był „pierwszym atletą wszystkich czasów", nadawali sobie tytuł „następców Heraklesa", ich tablice pamiątkowe układały się w długie litanie najjaskrawszych przymiotników. Sądzono jednak, że nie można ich niczym dość wynagrodzić za zaszczyt, jaki wyświadczają ludzkości należąc do niej, mimo że szybkość nóg lub siła pięści daje im prawo do istot nadludzkich. Jeszcze większy zaszczyt przynosili państwom, których byli obywatelami, i zaszczyt ten, na wzór Astylosa, umieli wyrazić w określonej sumie. Niejeden stawał się w końcu obywatelem całego świata, tyle razy w różnych okazjach powoływał się na inne pochodzenie.
Zwyczajny człowiek, który jak na przyzwoitego Hellena przystało, odbył swe chłopięce lata palestry, zaglądał do tych nowych gimnazjonów z zazdrością. Czuł to, co mogłyby czuć kwiaty polne widząc przez szkła cieplarni stworzenia sobie podobne, ale urastające do niesłychanej chwały dzięki szczególnym warunkom.
Z samych zapachów zalatujących z ich kuchni poznawało się drogocenność tej hodowli. Zwyczajny człowiek żywił się jarzynami, serem, owocami, rybą, mięso widywał rzadko, przy święcie; tu zaś nieustanna uczta parowała znad kotłów. Jakże uboga i prostoduszna była ta rybka Ikkosa, która tak poruszyła gimnazjon elidzki! Niewątpliwie należała do gatunku, który nie był godny tych stołów. Zresztą sam Ikkos odchodził coraz dalej w cień przeszłości, w sto lat po śmierci wydawał się tym, którzy z niego powstali, dziwnym przodkiem z epoki jeszcze skromnej i nierozwiniętej.
W nowych gimnazjonach każdy miał własną dietę, inną biegacz, inną pięściarz, inną zapaśnik. Ten ostatni żywił się mięsem, aby zwiększyć objętość i wagę ciała. Dobierano mu osobne porcje wieprzowiny, tłuste ryby morskie, bułeczki pszenne z makiem. I było to wymierzone, obliczone, czuwał nad tym lekarz, który troszczył się o jego trawienie, o stolec, w ważniejszych wypadkach sprawdzał naocznie jakość wypróżnienia. W łaźni nie opuszczał go balneolog. Każdy dzień miał swoje nasiadówki, natryski, krótkie momenty parni, błyskawiczne zanurzenia w zimnym basenie, stopniowało się je w zależności od tuszy, temperamentu zawodnika, radzono się nawet gwiazd, których konstelacje świeciły przy jego urodzeniu. A potem wyznaczano godziny przechadzki, nakazywano sen, pozbawiano ruchu, trening zaś był ułożony w pracowitych tablicach, aby nie została zmarnowana ani odrobina energii z tych bezcennych brył ludzkich. Byt ich upływał między stołem, łóżkiem, wanną a rękami masażystów. Nie zostawiano ich nigdy bez opieki jak dzieci, dzieci-olbrzymów co prawda, lecz po dziecinnemu kruche, które lada powiew życia mógł zabić.
To wszystko było zbyt drogie, żeby wielu mogło z tych cudów korzystać. Porzucało się dla nich życie jak dla klasztoru i nie wykonywając żadnej pożytecznej pracy należało mieć środki, aby się utrzymać przez szereg lat. Na to zdobywali się tylko ludzie zamożni albo tacy, którzy z przewidywanych zysków obiecywali sobie pokryć włożony kapitał. Zajęcie agonisty weszło w życie jak osobny zawód, bardzo hojny i okryty szacunkiem. Oczywiście nie mówiło się o tym otwarcie, było nawet w zupełnie złym smaku pomawiać zawodników, że gonią za zarobkiem. Stworzono tysiące pozorów, aby im ułatwić życie między surową cnotą a pięknymi dochodami.
Naród, który pół wieku temu składał się poniekąd z samych zawodników, w którym każdy obywatel nie upośledzony kalectwem był gotów podjąć jakąkolwiek walkę na stadionie i zachowywał tę zdolność aż pod próg starości, zrzekł się nagle tych ambicji na korzyść garstki wybranych. Urobiło się powszechne mniemanie, że skoro sport jest rzeczą tak zawiłą, tak trudną, skoro jest niepodobieństwem nadążyć w zwykłych warunkach za szaleństwem rekordów, najwłaściwiej będzie spocząć na ławie widzów pośród biernych wzruszeń. Postarano się przede wszystkim o te ławy i stadiony rozbudowały się w wygodne warstwy siedzeń.
Pozwalały one łatwiej znosić długie widowiska, ale nie chroniły od nudy. Ten gość, nieznany dawnym wiekom, towarzyszył teraz biegom i zawodom pentatlonu, które mimo wszystko zachowały znaczną szlachetność, a w swej prostocie zdawały się mdłe i bezbarwne. Właściwą treść igrzyska stanowiły zapasy, pięściarstwo i pankration, to było główne danie, sute i ciężkie, jak te przekarmione, olbrzymie ciała, które występowały do walki. Bokser najrychlej stawał się bożyszczem tłumu, pod warunkiem, że nie oszczędzał krwi ani przeciwnika, ani własnej. Służyły mu do tego celu osobne rękawice, jakże dalekie od miękkich rzemieni, którymi niegdyś ochraniano palce! Były to kilkakrotne zwoje twardej i grubej skóry, tak ukształtowane, że pięść nabierała w nich siły uderzeń żelaza. Miażdżono sobie nosy, uszy, rozbijano szczęki, były to chwalebne rany, które rzeźbiarze oddawali w brązie z najgorliwszą dokładnością.
Sztuka musiała przejść szkołę naturalizmu, aby zdobyć się na wierne portrety tej nowej odmiany homo sapiens. Tworzyła postacie zdumiewające ogromem mięsa i muskułów, siedzące, oparte o drzewo lub kolumnę, w niesamowitym bezwładzie siły, która wydaje się jedynie ciężarem. I nie cofnęła się przed ich twarzami przekazując kilka wizerunków zupełnej zwierzęcości, o wąskich czołach, pustych oczach, spłaszczonych nosach, o wargach złożonych z dwóch płatów mięsa, to wszystko zgubione w dzikim zaroście. Na końcu tej galerii pojawiły się w czasach cesarstwa rzymskiego obrazy jeszcze bardziej odrażające, spotykane na mozaikach, gdzie atleta zdaje się wyobrażać jakiś twór z innych epok geologicznych, coś w rodzaju ludzkiego ichtiozaura, o gigantycznym ciele i niezwykle małej głowie, w której trudno domyślić się mózgu.
Dość rychło nauczono się łączyć podziw dla zawodowych agonistów z pogardą. Każdy uznawał, że nie podobna im sprostać, ale nikt nie chciał być do nich podobny. Szanująca się młodzież nie marzyła o wieńcach, chyba o tych, które można zdobyć puszczając własne konie na wyścigach. Alkibiades w wieku Sotiona przesiadywał w stajni. Tylko w ustronnych dzielnicach, dokąd nie docierały nowe czasy, w Arkadii, w Epirze, w Etolii, nawet w Tesalii istniały jeszcze gimnazjony ożywione dawnym duchem i wychodzili z nich zawodnicy dobrej woli, którzy jeszcze niekiedy zapisywali się na liście zwycięzców. Powszechnie jednak sport skurczył się do ćwiczeń gimnastycznych i zabaw ruchowych dla dorastającej młodzieży albo w swej pospolitej formie służył do wyszkolenia żołnierza.
Cicero jadąc do Grecji miał nadzieję zobaczyć tam posągi chodzące po ulicach i zdziwił się, jak bardzo niewielu młodych ludzi w Atenach mogło się poszczycić prawdziwą urodą. Oswojono się z widokiem bladej cery, zgarbionych pleców, wąskiej klatki piersiowej, cienkich nóg, obwisłego brzucha, ze wszelkimi kształtami przygasłej ludzkości, uwięzionej w wielkich miastach i ciasnych domach. Na koniec lekarze zapisywali skromne dawki sportu narodowi, który pierwszy otworzył światu oczy na piękno zdrowego ciała.
Wśród tych przemian Olimpia trwała nieustannie. Ze Świętego Gaju zostało tylko imię, które usprawiedliwiała kępa drzew ocalałych w sąsiedztwie świętej oliwki. Resztę pochłonęły nowe budowle. Wspaniała świątynia Dzeusa ukrywała w swym potężnym wnętrzu arcydzieło Fidiasza, zewsząd otwierały się portyki, kolumnady. Posągi zwycięzców wciskały się w każde wolne miejsce, były ich setki, wreszcie tysiące, osobny świat. Żyło w nich wiecznie młode pokolenie, nie tknięte żadną skazą.
Olimpia ulegała zmieniającym się czasom nie wyrzekłszy się ani jednego ze swoich dogmatów. Co przed wiekami zostało spisane na świętym dysku, było prawem, które dawało się objaśniać, ale nie omijać. Zbudowano palestrę i gimnazjon według nowych wymagań i ostatnie dni przed igrzyskami zawodnicy odbywali w nich trening. Najbezwstydniejsi zawodowcy składali starą przysięgę szlachetnego sportu i najczęściej byli jej wierni. Przekupienie przeciwnika zdarzało się rzadko i jeśli je odkryto, winnych skazywano na wysoką grzywnę. Za naruszenie świętego rozejmu Spartę wyklęto z igrzysk. Lichasa, członka spartańskiej rodziny królewskiej, wychłostano publicznie za wykroczenie przeciw postanowieniom hellanodików. Przezwyciężono nawet rzecz najtrudniejszą: helleńskie pochodzenie zawodników. Utrzymano je w mocy, ale nowym narodom, które upominały się o udział w igrzyskach, stworzono odpowiednią metrykę. Tak przyjęto do krwi greckiej Macedonię, później Rzym, wreszcie nieomal świat cały. Trwałość Olimpii wielu podtrzymywała na duchu i w najgorszych czasach szły od niej prądy romantyczne, które obumierające gimnazjony odwracały ku starym ideałom.
Nie był tu już południowy dzień, ale łagodne pożyczone światło, które miało jeszcze wystarczyć na całe wieki. Niewygasająca wojna rozdzierała szczepy greckie, zmierzch ogarniał największe potęgi, miecz Aleksandra przeorywał Wschód, szybowały orły rzymskie, a Olimpia nieprzerwanie domagała się pokoju na swe księżycowe święto. Było wielką ulgą odetchnąć ciszą ziemi elejskiej, kiedy reszta świata żyła pod krwawą łuną. Parę tygodni niezmąconego istnienia dawało niejakie pojęcie o tym, że świat nie straciłby uroku, gdyby ludzie przestali myśleć o wzajemnym wytępieniu. Niekiedy Olimpia stawała się prawdziwą Ligą Narodów, prawdziwą, albowiem zamiast obłudnych dyplomatów i skrytego ceremoniału obrad rozporządzała sumieniem całych krajów, reprezentowanych przez tysiące ludzi wszelkiego stanu. W początkach wojny peloponeskiej poselstwo z Mytilene wniosło na olimpiadzie skargę przeciw tyranii Aten i domagało się autonomii; Gorgias, sławny sofista, odsłonił zdradzieckie konszachty Sparty z królem perskim; niezliczone układy, sojusze, dekrety o wolności tu najpierw zostały ogłoszone i wyryte na tablicach kamiennych. Przez Olimpię prowadziła najprostsza droga do ludzkiej uwagi i pamięci, i spotykały się na niej postacie wielkie i małe, zwyczajne i osobliwe, królowie, cesarze rzymscy zostawiali na niej swój ślad.
Według chronologii greckiej pierwsza olimpiada odbyła się w roku 776 p. n. e., ostatnia zaś, dwusetna dziewięćdziesiąta trzecia, w r. 693 n. e. Tysiąc sto siedemdziesiąt lat życia to dla instytucji ludzkich czas bezprzykładny. Niejednemu narodowi nie starczy tchu na przetrwanie tak długiej drogi. Lecz w późnej starości Olimpia zwyczajem wszystkich starców jeszcze dodawała sobie lat i zachował się dysk z napisem określającym wiek igrzysk na dwadzieścia stuleci. Babka sportu greckiego wszystko dookoła przewyższała żywotnością. Świat, który z nią razem się narodził, rozsypywał się w gruzy. Drogi prowadzące pielgrzymów szły wśród ruin przez miasta, z których tylko imiona zostały, przez ziemie wyludnione. Sama Olimpia była pełna szczerb, najcenniejsze posągi ją opuściły, wiele ołtarzy zgasło, jakby śmierć dotknęła nawet niebiosa. Krew helleńska, rozpylona po trzech kontynentach, rzadko krążyła w żyłach zawodników. Ostatni z zapamiętanych zwycięzców nie posiadał jej ani kropli, ani kropli tej bezcennej krwi, która niegdyś nie znosiła najlżejszej domieszki, której czystość badano z tak trwożną, zabobonną sumiennością. Był to książę armeński Warazdates, z rodu Arsacydów, który w roku 385 otrzymał wieniec za pięściarstwo. Nie tylko nie był Grekiem, ale należał do szczepu stanowiącego niegdyś część królestwa Persji i być może któryś z jego przodków, wzięty do niewoli pod Salaminą czy Platejami, znajdował się pośród jeńców pilnujących konie w dniach wielkiej 76 olimpiady.
Trudno sobie wyobrazić, jak wyglądały igrzyska w tych ostatnich latach, nie musiały być jednak czymś godnym lekceważenia, jeśli książęta panujący brali w nich udział. Olimpiada nie umarła naturalną śmiercią. W r. 393 dekret cesarza Teodozjusza I zniósł pogańskie święto. Zapewne odczytano go podczas igrzysk. Ktoś z wysokich urzędników chrześcijańskiego monarchy stojąc na terasie skarbców wezwał zgromadzonych, aby wrócili do domów, i zawodników, aby okryli swą nagość. Towarzyszyło mu niewątpliwie kilku mnichów, którzy za przykładem św. Pachomiusza, występowali przeciw gimnazjonom, łaźniom i schludności ciała. Ci zabrali kapłanom klucze od świątyń, aby rozbić posągi bogów i podłożyć ogień. W dwa lata później Alaryk, wódz Gotów, ustępując przed generałem bizantyjskim, Stilichonem. skrył się w lesiste góry Foloe wprost naprzeciw Olimpii. Hordy barbarzyńców wałęsały się po dolinie, poiły konie w Alfejosie, zaglądano do martwych budowli w poszukiwaniu skarbów. W całej okolicy nie było już żywej duszy.
Człowiek jednak z trudem opuszcza miejsca, które mu nazbyt długo służyły. W V wieku Olimpia znów się zaludniła. Wieś, rzecz wieczna, oporna wobec wszelkich przewrotów, samosiewna jak chwast, pobudowała się w nędznych lepiankach uczynionych z gruzów, które były pod ręką. Chłopi orali ziemię i zbierali wino rosnące na wzgórzach. Z pracowni Fidiasza, wielkiego ceglanego domu, w którym rzeźbiarz ateński wykonał swego Dzeusa, zrobiono kościół bizantyjski o trzech nawach, z absydą dobudowaną we wschodniej ścianie. Herajon, skarbce, gimnazjon, palestra, świątynia Dzeusa, dziesiątki innych budynków jeszcze się trzymały. Użyto ich na fortecę w czasach, kiedy Wandalowie pustoszyli zachodnie brzegi Grecji.
Ale już nadciągali nowi ludzie. Przyszli tą samą drogą, którą przyszli niegdyś pierwsi mieszkańcy ziemi elejskiej, drogą wszelkiego historycznego ruchu, z północy na południe, przepłynąwszy wąskie morze oddzielające Peloponez od Grecji środkowej. Byli to Słowianie. Język grecki zamilkł, i po górach, osadach utrwaliły się nazwy, które należą do naszej mowy. Przybysze zjawili się w złą godzinę. Peloponez dwukrotnie w ciągu VI wieku zatrząsł się w niesamowitych spazmach, jakby nie chciał przyjąć obcych ludów. Z Olimpii nie został kamień na kamieniu. Co nie upadło pod trzęsieniem ziemi, to zawaliły wzgórza, które się obsunęły. Wreszcie Alfejos i Kladeos, w nieustannych powodziach, zmieniwszy łożyska przykryły ruiny głęboką czterometrową warstwą piasku.
Zupełna pustka ogarnęła te miejsca. Dolinę opanowały gęste zarośla, wzgórza okryły się lasem. Żywiła je wilgocią boska rzeka przynosząc w swym niestrudzonym strumieniu chłód arkadyjskich wąwozów. Wrócił dawno wygnany bóbr i zamieszkał nad Alfejosem jak za czasów budowli palowych pierwszego człowieka. Niezliczone księżyce odmieniały swój kształt od nowiu do pełni, nie pilnowane przez niczyje oczy. Czasem ktoś z dalszych osad położonych za wzgórzami, goniąc zwierzynę zabłąkał się wśród mirtów i sosen, wracał do swoich, nie umiejąc powiedzieć, gdzie był — te strony nie miały żadnej nazwy.
W r. 1875, pod łopatami archeologów niemieckich, zaczęły się wydobywać ruiny Olimpii. Wykopaliska trwały sześć lat. Szczątki świętego okręgu leżały na dnie wygrzebanej ziemi biało-szare i pokruszone, jak kości w otwartym grobie. Ale duch, razem z nimi uwięziony od piętnastu stuleci, był żywy. Odkrycie Olimpii stało się hasłem odrodzenia igrzysk. Pierwsze próby, współczesne pierwszym chwilom wykopalisk, podjęto w Atenach; były one nieśmiałe i kłopotliwe, jakimi musiały być niegdyś początki samej Olimpii. Wrychle jednak, w r. 1896, otwarto I Olimpiadę ery nowożytnej. Duch agonistyki greckiej zaczął swój drugi żywot, aby powtórzyć w nim wszystkie dawne cnoty i błędy.
OBJAŚNIENIA NAZW I WYRAZÓW
Agonista — zawodnik.
Agora — rynek.
A i a k — bohater mityczny, czczony na wyspie Eginie.
Akrorea — górzysta okolica na wschód od Elidy.
Altis — w narzeczu elejskim: gaj; tak nazywano święty okręg Olimpii, gdzie stały świątynie, ołtarze, posągi.
Amfiktionia — sojusz kilku państw sąsiadujących z jakimś miejscem szczególnie świętym (np. Delfy, Olimpia) dla ochrony tego miejsca przed wrogami.
Apomyios (Dzeus) — bóstwo odwracające plagę much.
Apoptygma — część stroju kobiecego (peplosu), osłaniająca piersi.
Archiloch — poeta grecki z VII w. p. n. e.
Architraw — część belkowania świątyni, tuż nad kolumnami.
Archonci — wysocy urzędnicy ateńscy, do których należała część sądownictwa i pewne czynności obrzędowe.
Artabadzos — jeden z wodzów perskich podczas wyprawy Kserksesa na Grecję.
Aryballos — małe gliniane naczyńko na oliwę, w kształcie kuli; tym samym był b o m b y l i o s, o kształcie bardziej podłużnym.
Augiasz — mityczny król Elidy, który miał nieprzebrane stada bydła.
Basilai — kapłani Kronosa w Olimpii; ich nazwa ma jakiś tajemniczy związek z tytułem królewskim: basileus.
B a t e r — odskocznia.
Boreasz — bóg wiatrów północnych.
Buleuterion — siedziba Rady Olimpijskiej, gdzie mieścił się również skarb i sekretariat, prowadzący spis zawodników, archiwa itd.
Cenotaf — pusty grób. Zmarłemu w dalekich stronach sypano nieraz taką pustą mogiłę na ojczystej ziemi i przy niej odbywały się obrzędy nagrobne.
Chamyne — prastare bóstwo ziemi i śmierci, które Grecy utożsamili ze swą boginią Demetrą.
Charyty — boginie piękności i wdzięku.
Chionis ze Sparty — sławny zawodnik, wielokrotny zwycięzca.
Chiton — spodnia część stroju greckiego, koszula.
Chlajna—płaszcz; właściwie kawał wełnianego sukna, którego używano również jako okrycia w nocy.
Choiniks— miara, trochę więcej niż litr; 48 choiniksów tworzyło 1 medymn, czyli ponad 50 litrów.
Dekada — dziesięć dni.
Diaulos — „bieg podwójny", na długość dwóch stadionów.
Didrachma — moneta, dwie drachmy.
Dioskurowie — synowie Dzeusa, Kastor i Polydeukes; bóstwa szczególnie czczone w Sparcie.
E f e b — młodzieniec w wieku lat 18—20.
Epimeletes—sekretarz Rady Olimpijskiej, który również zarządzał skarbem Olimpii.
Eufemeite — Uciszcie się! Tym słowem kapłan zaczynał obrzęd ofiarny.
F i a l e — czasza na wino.
Haltery — ciężarki do skoku.
Helios — 'bóg słońca.
Hellanodikajon — dom, w którym mieszkali ł urzędowali hellanodikowie — sędziowie w igrzyskach olimpijskich.
H e l o c i — niewolnicy państwowi w Sparcie, którzy spełniali posługi i prace u osób prywatnych.
Hemerodromi — szybkobiegacze, używani, zwłaszcza podczas wojny, jako kurierzy do przenoszenia wiadomości, rozkazów, not państwowych.
H e r a j o n — świątynia bogini Hery.
Hipodrom — plac do wyścigów konnych.
Hoplitodromos — bieg w zbroi.
Hydria — wysmukłe gliniane naczynie na wodę.
I a m o s — mityczny przodek rodu olimpijskich wróżbitów, lamidów, syn Appolona i Euadny, która go rodziła wśród fiołków, wyraz: ia — fiołki, tkwi w jego imieniu.
I c h o r — krew bogów, inna od ludzkiej, bezbarwna i przejrzysta.
Ida — święta góra na Krecie.
I f i t o s — król Elidy z czasów legendarnych. Wraz z Kleistenesem z Pisy i spartańskim Likurgiem zawarł rodzaj przymierza, które obejmowało postanowienia o igrzyskach olimpijskich. Ten akt spisano na dysku spiżowym, o czym wzmianka na str. 7.
Isthmos — międzymorze korynckie, sławne z igrzysk (Istmie).
J a z o n — bohater mityczny, wódz tzw. wyprawy Argonautów, zdobywca czarodziejskiego złotego runa.
Kadmos — mityczna postać; pochodził jakoby z Fenicji, nauczył Greków alfabetu.
Kallistefanos — „o pięknych wieńcach"; tak nazywano oliwkę, z której w Olimpii brano gałązki na wieńce zwycięzców.
Kleiduchos — klucznik.
K r o n o s — ojciec Dzeusa i jego poprzednik na tronie bogów i świata; wzgórze olimpijskie Kronion od niego wzięło nazwę.
Kureci — półboskie istoty, które najczęściej pojawiają się w mitach jako młodzieńcy opiekujący się małym Dzeusem w jaskini górskiej na Krecie.
Kyatos — mały kubek; zarazem miara płynów.
Kypselos — król Koryntu z VII w. p. n. e. W olimpijskim Herajonie przechowywano tzw. skrzynię Kypselosa, cenny zabytek o pięknych rzeźbach; w tej skrzyni Kypselos jako dziecko miał się ukrywać przed mordercami.
M i l o n z Krotony — na wpół legendarny atleta z VI w. p. n. e. Opowiadano cuda o jego sile.
Najada — bogini źródła.
Naukratis — kolonia grecka w delcie Nilu.
N e m e a — urocza miejscowość niedaleko Koryntu, ze świętym gajem Dzeusa, gdzie, podobnie jak w Olimpii, odbywały się igrzyska.
Obol — drobna moneta attycka.
Olimpionik — zwycięzca w zawodach olimpijskich.
Opistodom — tylny przedsionek świątyni.
Palestra — szkoła gimnastyczna, zazwyczaj dla małych chłopców. Gimnazjony były dla starszej młodzieży.
Pankration — rodzaj zawodów, połączenie zapasów i pięściarstwa.
Parthenios—w kalendarzu Elidy miesiąc przypadający na drugą połowę lipca i pierwszą połowę sierpnia. W różnych stronach Grecji były różne kalendarze i miesiące wszędzie nazywały się inaczej.
Pentatlon — pięciobój, zawody sportowe obejmujące: biegi, skok w dal, rzucanie dyskiem, mocowanie się, walkę na pięści.
P e p l o s — długa zwierzchnia szata Greczynek.
P i n d a r — znakomity poeta grecki z V w. p. n. e. twórca mnóstwa ód, pieśni pochwalnych na cześć zwycięzców w igrzyskach sportowych.
P i t h o s — wielkie naczynie gliniane w kształcie beczki.
Pityjski laur — wieniec wawrzynowy zwycięzców w igrzyskach pityjskich odbywających się co cztery lata w Delfach.
P o l o s — wysoka czapka albo rodzaj korony.
Proksenos — obywatel pełniący w stosunku do obcego państwa podobne funkcje jak dziś konsul honorowy.
Prytanowie — (w Atenach) 50 członków Wielkiej Rady, którzy w ciągu 35 dni załatwiali różne sprawy państwowe i kierowali zgromadzeniem ludowym. Zbierali się i jadali w prytanejonie, który w każdym mieście greckim był tym, czym u nas ratusz.
Salmoneus — król mityczny panujący w mieście Salmone w Elidzie; podania przedstawiały go jako bluźniercę, którego Dzeus zabił piorunem.
Simonides z Keos — poeta, 556—486 p. n. e. Twórca pieśni chóralnych, elegii, hymnów, ód ku czci zwycięskich zawodników.
Skiadiske (skiadeion) — parasol.
Spondualowie — niżsi kapłani, którzy grali na fletach podczas obrzędów ofiarnych.
Spondofor — kapłan olimpijski. Spondoforów było trzech, do ich funkcyj należało m. in. zapowiadanie igrzysk olimpijskich po miastach greckich.
S y l e n — bóstwo leśnie, nieodstępny towarzysz Dionizosa.
Syreny — demony morskie; „słyszałem syreny" — mówił o sobie człowiek, który był bliski utonięcia.
S t a t e r — starogrecka moneta srebrna.
Tenella — przyśpiew skoczny.
Tetragon — kwadrat; tak nazywała się część gimnazjonu w Elidzie.
Theoria — procesja; theoros — biorący udział w procesji ; architheoros — przewodnik procesji.
Thymiateria — kadzielnica.
Trierarch — kapitan okrętu.
T y f o n — potwór mityczny, z którym walczyli bogowie w zamierzchłych wiekach.
Tympanon — trójkątne pole u szczytu fasady świątyni, które zapełniano rzeźbami.
Dokładne wyjaśnienia mitów i postaci religii greckiej znajdzie czytelnik w książce autora niniejszej pracy pt. Mitologia, wierzenia i podania Greków i Rzynuan.
SPIS TREŚCI
Część pierwsza
W GIMNAZJONIE
I Pokój boży ...... 7
II Kraj wieczystego sojuszu .... 13
III Pora oliwy ....... 18
IV Na świętej bieżni ...... 28
V Kosmos . ....... 46
VI Ikkos z Tarentu ...... 61
VII Rzut Fayllosa ....... 72
VIII Nad granicą życia ...... 85
Część druga
O L I M P I A
I Księżyc nad Olimpią ..... 101
II Pod namiotami ...... 107
III Targowisko ...... 123
IV Gaj Dzeusa ........ 134
V Gałązka dzikiej oliwki 153
VI Dzień Sotiona ....... 176
VII Święto pełni ....... 206
Epilog .......... 233
Objaśnienia nazw i wyrazów 248