07 Tajemnica śpiewającego węża(1)


ALFRED HITCHCOCK

TAJEMNICA

ŚPIEWAJĄCEGO WĘŻA

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

(Przełożyła: ANNA IWAŃSKA)

Krótki wstęp Alfreda Hitchcocka

Witajcie, miłośnicy tajemniczych opowieści! Oto nowe, emo­cjonujące przygody Trzech Detektywów. Nasi przyjaciele działa­ją zgodnie z dewizą: „badamy wszystko”, ale na pewno zmienili­by ją, gdyby wiedzieli, w co się wplątują tym razem, próbując rozwiązać tajemnicę śpiewającego węża.

Pozostali jednak wierni swej dewizie i wkroczyli w mroczny świat czarów i guseł, gdzie tajemnice i intrygi wiodą ich od jed­nej zagadki do drugiej, aż... ale nie będę gadułą. Przyrzekłem solennie, że nie powiem zbyt wiele we wstępie, i dotrzymuję przyrzeczenia.

Przedstawię Wam tylko Trzech Detektywów. Są to Jupiter Jones, Pete Crenshaw i Bob Andrews. Mieszkają w Rocky Beach, małym kalifornijskim mieście, nie opodal Hollywoodu. Kwaterę Główną urządzili sobie w starej przyczepie kempingo­wej, ukrytej na terenie składu złomu, należącego do Matyldy i Tytusa Jonesów, cioci i wuja Jupitera.

Chłopcy tworzą wspaniały zespół. Jupiter jest obdarzony lot­nością umysłu i dużymi umiejętnościami dedukcyjnymi. Pete jest mniej bystry, lecz za to silny i odważny. Bob, rozmiłowany w nauce, jest mistrzem w badaniu przeróżnych dokumentów i książek. Razem rozwikłali niejedną zagadkę.

Nie powiem już ani słowa więcej, pora kończyć wstęp, i od­dać głos bohaterom.

Alfred Hitchcock

ROZDZIAŁ 1

Dziewczynka na koniu

— Jupe, wolałabym, żebyś nie siadał do śniadania w kąpie­lówkach — powiedziała ciocia Matylda.

Jupiter podciągnął rękawy dresowej bluzy i sięgnął po sok pomarańczowy.

— Idę popływać z Bobem i Pete'em — odparł — za chwi­lę tu będą.

— Nie jedz za dużo — powiedział siedzący naprzeciw wuj Tytus i strząsnął okruchy ze swych wielkich, czarnych wąsów. — Nie powinno się pływać z pełnym żołądkiem.

— Można dostać skurczów — dodała ciocia Matylda. Od­sunęła filiżankę z kawą i sięgnęła po „Los Angeles Times”.

— Och, mój Boże! — westchnęła.

Jupiter spojrzał na nią z zainteresowaniem. Ciocia Matylda nieczęsto wzdychała.

— Miałam siedemnaście lat, kiedy ten film wszedł na ekra­ny. Widziałam go w Odeonie. Nie spałam potem chyba z tydzień — ciocia Matylda podała gazetę mężowi.

Jupiter stanął za wujem i zajrzał do gazety. Zobaczył zdjęcie szczupłego mężczyzny, o wydatnych kościach policzkowych, ściągniętych nozdrzach i przenikliwych ciemnych oczach. Mężczyzna wpatrywał się z natężeniem w kryształową kulę.

— To Ramon Castillo w filmie „Kolebka wampira” — po­wiedział Jupe. — Był mistrzem charakteryzacji.

— Trzeba go było widzieć w „Krzyku wilkołaka” — ciocia Matylda wzdrygnęła się.

— Widziałem — skinął głową Jupiter. — Był w telewizji w zeszłym tygodniu.

Wuj Tytus skończył czytać notatkę pod zdjęciem aktora.

— Piszą, że dwudziestego pierwszego będzie licytacja ma­jątku Castilla. Chyba się na nią wybiorę.

Ciocia Matylda zmarszczyła czoło. Znała słabość męża do różnego rodzaju aukcji. Zależało jej na różnorodności towarów w ich składzie złomu, który słynął w okolicy jako miejsce, gdzie można dostać rzeczy nie do znalezienia gdzie indziej. Ludzie przybywali zarówno w poszukiwaniu belek stalowych i wanien, jak i rzadkich staroci. Jednakże niektóre z ekstrawaganckich za­kupów Tytusa z trudem znajdowały nabywców. A cioci Matyl­dzie bardzo zależało na zysku.

— Wystawiają na licytację całą kolekcję Castilla — mówił wuj Tytus. — Kostiumy, rekwizyty z filmów, jak ta kryształowa kula na przykład.

— Wielu kupców specjalizuje się w tych rzeczach — zau­ważyła ciocia Matylda. — Będą licytować wysoko.

— Tak, pewnie zlecą się też kolekcjonerzy — wuj Tytus złożył gazetę.

— O, z pewnością! — ciocia Matylda zbierała naczynia ze stołu. W połowie drogi do zlewozmywaka zatrzymała się, nasłu­chując. Z ulicy dobiegało klip-klap podków końskich. — To mała Jamison — powiedziała.

Jupiter podszedł do okna. Dziewczynka siedziała na wspa­niałej brązowej klaczy, która z wysoko podniesioną głową kro­czyła ulicą.

— Piękny koń — pochwalił Jupe. — Typowy okaz rasy Appaloosa.

Jeźdźca nie skomentował. Dziewczynka siedziała w siodle prosto, patrzyła przed siebie.

— Pewnie jedzie pogalopować po plaży — powiedziała ciocia Matylda. — Ta mała musi być bardzo samotnym dziec­kiem. Marie mówiła mi, że jej rodzice są w Europie.

— Tak, wiem — skinął głową Jupe.

Marie była gosposią Jamisonów i przyjaźniła się z ciocią Ma­tyldą. W wolne popołudnia przychodziła często na herbatę i opo­wiadała o swych chlebodawcach. Jupiter dowiedział się, że pan Jamison nie szczędził pieniędzy na odnowienie starej posiadłości Littlefield, którą nabył parę miesięcy temu. Jak rów­nież, że żyrandol w jadalni był kiedyś ozdobą pałacu we Wied­niu, a pani Jamison posiadała diamentowy naszyjnik, który swe­go czasu zdobił dekolt cesarzowej Eugenii. Dowiedział się też, że dziewczynka miała na imię Allie i że koń był jej własnością. I w końcu, że w wielkim domostwie Jamisonów rezydowała te­raz ciotka Allie z Los Angeles, zdaniem Marie, osoba bardzo dzi­waczna.

Koń wraz z jeźdźcem zniknął za rogiem, a ciocia Matylda zabrała się do zmywania naczyń.

— Staraj się być miły dla tej dziewczynki — zwróciła się do Jupitera — Jamisonowie mieszkają tylko o trzy przecznice da­lej. Jesteśmy w gruncie rzeczy sąsiadami.

— Nie wydaje się zbyt towarzyska — odparł Jupe. —Chyba gada tylko z końmi.

— Może jest nieśmiała.

Jupe nie odpowiedział. W ulicę wjechali Bob Andrews i Pete Crenshaw na rowerach. Tak jak Jupe, byli w kąpielówkach, blu­zach dresowych i wytartych trampkach.

— Do zobaczenia! — zawołał Jupiter i wybiegł na spotka­nie przyjaciół.

Jako małe dziecko, był aktorem i nosił przezwisko Mały Tłuścioszek. Wciąż można było się domyślić dlaczego. Ale mi­mo nadwagi teraz szybko wyminął na rowerze kolegów, pier­wszy wziął zakręt i pomknął w dół ku nadbrzeżnej szosie.

— Uważaj! — rozległ się za nim okrzyk Pete'a.

Jupe zobaczył przed sobą wysoki zad konia i usłyszał jego rżenie. Zakrył głowę rękami i skoczył w bok. Rower przewrócił się z łoskotem. Kopyta końskie uderzyły w ziemię, tuż koło gło­wy chłopca. Cienki pisk przeszył powietrze.

Jupiter przetoczył się w bok i usiadł. Koń stulił uszy, wierzgał i stawał dęba. Dziewczynka leżała na drodze.

Bob i Pete zeskoczyli z rowerów, Jupe zerwał się na nogi i w trójkę podbiegli do leżącej. Pete pochylił się i dotknął jej ra­mienia. Dziewczynka z trudem łapała oddech, ale zdołała zaczerpnąć tchu na tyle, żeby wrzasnąć:

— Zabierz łapy!

— Hej! — odezwał się Bob. — Chcemy ci pomóc.

Usiadła i złapała się za kolano. Przez rozdarte dżinsy sączy­ła się krew. Allie nie płakała, ale jej spazmatyczny oddech prze­szedł niemal w szloch.

— Zatkało cię kompletnie — powiedział Pete.

Zignorowała go i zwróciła się do Jupitera:

— Nie wiesz, że prawa strona drogi jest dla koni?

— Przepraszam — wyjąkał. — Zupełnie cię nie zauważy­łem.

Wstała wolno. Popatrzyła na swego konia, po czym znów zwróciła twarz w stronę Jupitera. Miała złotobrązowe włosy i tego samego koloru oczy, które teraz płonęły złością

— Jeśli zrobiłeś coś mojej klaczy...

— Koniowi nic się nie stało — przerwał jej szybko Jupe.

Pokuśtykała w stronę konia, nawołując pieszczotliwie:

— Spokojnie, kochanie! Już dobrze, dobrze!

Klacz uspokoiła się, podeszła do niej i oparła pysk na jej ra­mieniu. Dziewczynka przeczesywała palcami końską grzywę.

— Przestraszyli cię, tak, przestraszyli.

Zza zakrętu wyłoniła się ciocia Matylda.

—Jupe! Pete! Bob! Co się tu dzieje?!

Dziewczynka poklepała pieszczotliwie szyję konia, uchwy­ciła łęk siodła i usiłowała się wspiąć. Koń cofnął się.

— Przytrzymaj go, Pete — powiedział Jupe. — Ja po­mogę jej wsiąść.

— Nie potrzebuję waszej pomocy — warknęła dziewczynka. Ciocia Matylda podeszła do nich. Popatrzyła na Allie Jami­son, na jej zmierzwione włosy, rozdarte dżinsy i krwawiące kolano.

— Co się stało?

— Wystraszyli mi konia — odparła Allie.

— I spadła — uzupełnił Pete.

— Nieszczęśliwy zbieg okoliczności — powiedział Jupi­ter.

— Widzę. Jupe, idź i powiedz wujowi, żeby podjechał tu cię­żarówką. Odwiozę pannę Jamison do domu. Trzeba jej opatrzyć kolano.

— Nikt nie musi mnie odwozić do domu — zaprotestowała Allie.

— Jupe‚ sprowadź ciężarówkę — powtórzyła ciocia Matyl­da. — A ty, Pete, weź lejce.

— Czy on gryzie? — zapytał Pete.

— Oczywiście, że nie — oświadczyła ciocia Matylda, która w istocie niewiele wiedziała na ten temat. — Konie nie gryzą, tylko kopią.

— Jeszcze lepiej — mruknął Pete.

ROZDZIAŁ 2

Nocna wizyta

Ciężarówka stała już pod domem Jamisonów, gdy Jupiter, Bob i Pete wprowadzili konia na drogę dojazdową. Nikogo nie było w szoferce, widocznie ciocia Matylda i Allie weszły do domu.

Pete przyglądał się masywnym kolumnom, wspierającym ganek.

—— Szkoda, że ciocia Matylda nie nosi dziś swej krynoliny — powiedział.

Jupe roześmiał się.

— Rzeczywiście, ten dom wygląda jak dwór dawnych farmerów z Południa.

— I to duży dwór — dodał Bob. — Jak myślisz, gdzie tu trzymają konie?

Pete wskazał na zaplecze posiadłości.

— Tam jest ogrodzona łąka.

Jupiter skinął głową. Poprowadzili konia wzdłuż drogi dojaz­dowej. Za frontowym skrzydłem domu było patio, wyłożone ka­miennymi płytkami i ocienione glicynią. Następnie oficyna kuchenna i wreszcie brukowane podwórze. W jego głębi, sąsiadując z ogrodzoną łąką, stał potrójny garaż. Jedne jego wrota były otwar­te, ukazując podzielone przegrodami wnętrze. Różnego rodzaju sprzęty rozwieszone były na wystających ze ścian kołkach.

Drzwi kuchenne otworzyły się i wyjrzała z nich Marie, gospo­sia Jamisonów.

— Rozsiodłajcie, chłopcy, Królową Indiańską i zagnajcie ją na pole. Potem przyjdźcie tutaj. Panna Osborne chce się z wami widzieć

Pete popatrzył na klacz.

— Królowa Indiańska?

— Tak, Allie nazywa ją chyba Królewną — powiedział Ju­piter. — Marie opowiadała to cioci Matyldzie.

— Kto to jest panna Osborne? — zapytał Bob.

— To ta ciotka, która mieszka tu pod nieobecność rodziców Aule — odparł Jupe. — Według Marie jest dość dziwaczna.

— Na czym polega ta jej dziwaczność?

— Nie wiem dokładnie. Przekonamy się, jak się z nią zoba­czymy.

Jupe zdjął siodło. Bob otworzył furtkę w ogrodzeniu i koń pobiegł truchtem na łąkę. Znaleźli w garażu miejsce na siodło i wolny kołek na uzdę. Uporawszy się z tym wszystkim, weszli tylnymi drzwiami do domu, od razu do olbrzymiej, jasnej kuch­ni.

Marie wskazała im drogę do przestronnego holu. Szerokie schody prowadziły na piętro. Na lewo od nich była jadalnia. Wi­siał tam sławetny żyrandol, a z okien roztaczał się widok na obrośnięte glicynią patio. Po prawej stronie znajdował się salon u­trzymany w bladozłotej zieleni. Poza nim, przez otwarte drzwi, widać było następny pokój. Wzdłuż pokrytych boazerią ścian ciągnęły się półki wypełnione książkami.

Allie Jamison leżała na sofie w zielono-złotym salonie. Pod jej zranioną nogę podłożono ręcznik. Siedziała przy niej kobieta w wieku cioci Matyldy, może trochę starsza. Nosiła długą suknię z fioletowego aksamitu, ozdobioną przy szyi srebrną lamówką. Jej włosy miały lekko lawendowy odcień.

— Ciociu, mama mnie zabije, jak poplamię sofę — mówiła Allie. — Lepiej pójdę na górę i...

— Ależ, kochanie! Leż spokojnie. Przeżyłaś szok. — Ko­bieta nie podniosła głowy, gdy chłopcy weszli do pokoju. Drżący­mi rękami rozcinała nogawkę dżinsów Allie.

— Och, mój Boże! Wciąż krwawi.

— Paskudne skaleczenie — odezwała się ciocia Matylda, usadowiona w fotelu koło kominka. — Ale dzieci z tego wy­chodzą.

— Potrzebna mi pajęczyna — powiedziała ciocia Allie.

— Pajęczyna? — powtórzyła z niedowierzaniem ciocia Matylda.

— Pajęczyna? — zapytała Marie, która weszła do salonu, z miednicą wody w rękach.

Bob Pete spojrzeli pytająco na Jupe'a, który powiedział z uśmiechem:

— Tak, pajęczyna. Robią ją pająki.

Marie poczerwieniała z gniewu.

— W tym domu nie ma pajęczyn! Dbam o to. Zabijam pają­ki jak tylko się pojawią.

— Och, jaka szkoda! — westchnęła ciotka Allie. — No cóż, przynieś w takim razie złoty słoiczek z mojej szafki z lekarstwami. — Spojrzała wreszcie na chłopców. — Dziękuję, że pomogliście mojej siostrzenicy. Można było uniknąć całego wypadku, gdyby zechciała założyć fioletowy szalik. Wiecie, że fiolet zabezpiecza?

— Naturalnie — odparł Jupiter z powagą.

Marie wróciła z małym pozłacanym słoiczkiem.

— Powinno pomóc. Nie jest tak skuteczne jak pajęczyna, ale dobre. Sama to sporządziłam — ciotka Allie odkręciła pokrywkę i posmarowała przeźroczystą maścią kolano dziewczynki.

— Czy Amerykańskie Towarzystwo Medyczne by to za­twierdziło? — zapytała Allie.

— Och, kochanie, nie może ci zaszkodzić, a na pewno po­może. To z ziół, które sama zbierałam w czasie nowiu. Patrz! Już przestało krwawić.

— Przykro mi, ciociu, ale przestało, jeszcze nim ciocia mi to nałożyła. Co dalej? Zamówimy wózek inwalidzki?

— Myślę, że bandaż... — panna Osborne rozglądała się bezradnie.

— Dam sobie radę — Allie wstała z sofy i skierowała się do holu. Minęła chłopców, jakby byli niewidzialni. Zatrzymała się jednak u podnóża schodów.

— Dziękuję za przyprowadzenie Królowej Indiańskiej —zawołała.

— Drobiazg — odpowiedział Pete, który przez całą drogę trzymał się jak najdalej od konia.

— Jestem pewna, że Allie jest wam naprawdę bardzo wdzięczna — powiedziała panna Osborne. — Byliście tacy mili i... och, obawiam się, że nie dosłyszałam waszych imion.

Ciocia Matylda wstała z fotela.

— Jestem Matylda Jones, a to jest mój bratanek Jupiter Jo­nes. A to Pete Crenshaw i Bob Andrews.

Panna Osborne wpatrywała się w Jupe'a. Jej fiołkowe oczy błyszczały zachwytem.

— Jupiter Jones. Ależ ty jesteś Mały Tłuścioszek!

Jupiter niezbyt lubił, by mu przypominano jego sceniczny pseudonim. Zaczerwienił się po uszy.

— Najmłodszy aktor... — uśmiechnął się Pete.

— Ach, przebywać w cudownym świecie filmu! — Panna Osborne oderwała rozmarzony wzrok od Jupitera i spojrzała przez okno. — Och, pan Ariel!

Jak na komendę, ciocia Matylda i chłopcy zwrócili głowy ku oknu. Na podjeździe stała taksówka, z której wysiadał mężczyz­na w czarnym ubraniu. Jupiter pomyślał, że nie widział nigdy do­tąd tak bladej twarzy u żyjącej osoby. Człowiek ten wyglądał, jakby całe dnie spędzał w piwnicy. Wyjął z bagażnika walizkę i skierował się do drzwi frontowych.

— Więc jednak zatrzyma się u nas! — panna Osborne była wyraźnie zachwycona. — Tak tego pragnęłam.

— Nie będziemy przeszkadzać. — Ciocia Matylda zgarnę­ła chłopców do wyjścia.

Na ganku minęli czarno odzianego mężczyznę.

Ciocia Matylda przystanęła na chwilę, nim wspięła się do ka­biny ciężarówki.

— Czy podwieźć was do rowerów? Musicie się pospieszyć, jeśli chcecie jeszcze popływać.

— Nie, dziękujemy — odparł Jupiter. — Przejdziemy się.

— Słyszał ktoś coś podobnego? — ciocia Matylda kręciła głową. — Pajęczyna na ranę. Co za pomysł!

— To jest stare ludowe lekarstwo na skaleczenia — po­wiedział Jupiter, który miał głowę naładowaną różnego rodzaju informacjami.

— Okropne! — rzekła ciocia Matylda. Wsiadła do samo­chodu, zatrzasnęła drzwi i uruchomiła motor.

— W każdym razie osobliwe — powiedział Pete. — Marie ma rację. Ciotka Allie Jamison jest dziwna.

— Jest niewątpliwie bardzo zabobonna — stwierdził Jupi­ter.

Przez resztę dnia Allie i jej ciotka wywietrzały mu zupełnie z głowy. Dopiero późnym wieczorem, gdy zapadał w sen, obra­zy z domu Jamisonów pojawiły się w jego myślach. Przypomniał sobie o słoiczku z maścią z ziół zbieranych przy nowiu księżyca. Uśmiechnął się i podciągnął kołdrę pod brodę. Pogrążył się już we śnie, gdy wyrwało go zeń walenie do drzwi. Wyskoczył z łóż­ka, złapał szlafrok i wybiegł na korytarz. Ciocia Matylda była już w połowie schodów, tuż za nią wuj Tytus. Jupiter pobiegł w dół za nimi.

Ciocia Matylda otworzyła drzwi i do domu wpadła, jak szalo­na, Marie. Była w szlafroku i w rannych pantoflach.

— Matyldo! Och, Matyldo! — zawodziła.

— Marie, co się stało?!

— Czy mogę tu przenocować? — Marie opadła na krzesło i zaczęła szlochać.

— Dobrze, ale co cię tak przeraziło?

— Śpiew!

— Co?

— Śpiew. Tam w domu, u Jamisonów, jest coś, i to śpiewa —Marie chwyciła kurczowo rękę cioci Matyldy. — To było po­tworne. Nic takiego jeszcze w życiu nie słyszałam. Ja tam za nic nie wrócę!

ROZDZIAŁ 3

Uparty klient

Ciocia Matylda delikatnie uwolniła rękę z uścisku Marie.

— Zatelefonuję do Jamisonów.

— Dzwoń, jak chcesz — Marie pociągnęła nosem — ale a tam nie wrócę!

Ciocia Matylda podeszła do telefonu i wykręciła numer są­siadów. Po chwili odezwała się panna Osborne. Rozmowa była krótka.

— Panna Osborne nie słyszała niczego niezwykłego —oświadczyła ciocia Matylda.

— Może nie dla niej! — mruknęła Marie.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Chcę powiedzieć, że ona jest dziwna i dziwne rzeczy dzieją się w tym domu, i ja tam nigdy nie wrócę. Za nic!

Żadnych szczegółów nie udało się wyciągnąć od Marie. Powtarzała jedynie z uporem, że już tam nie wróci. Spędziła noc w pokoju gościnnym Jonesów a nazajutrz rano wuj Tytus ode­brał jej rzeczy z domu Jamisonów i odwiózł ją do matki do Los Angeles.

— Ciekawe, co ona takiego usłyszała? — Zastanawiał się Jupiter po odjeździe Marie. Ale ciocia Matylda skwitowała to zruszeniem ramion.

Ta zagadka wciąż jeszcze zaprzątała myśli Jupe'a, gdy pewnego ranka, kilka dni później, wszedł do składu złomu. Dwaj pracownicy wuja, bracia — Hans i Konrad, Bawarczycy, zajęci byli czyszczeniem marmurowego kominka, uratowanego ze spalonego domu na Hollywood Hilis. Był to nowy zakup wuja Tytusa.

— Pete jest w twojej pracowni — powiedział Hans.

— Pracuje nad czymś na drukarce — dodał Konrad.

Była to zbędna informacja. Już od bramy Jupiter słyszał cha­rakterystyczny zgrzyt i stukot prasy drukarskiej. Zmajstrował ją sam z odszukanych wśród złomu części. Była sprawna, ale bar­dzo hałaśliwa.

Jupe wszedł między sterty stalowych belek i różnego rodza­ju rupieci. Oddzielały one narożnik z jego pracownią, od reszty placu, gdzie gospodarowała ciocia Matylda. Całość otoczona była drewnianym płotem, do którego wuj Tytus przymocował blisko dwumetrowej szerokości dach, osłaniający od deszczu bardziej wartościowe przedmioty.

Pete stał pochylony nad prasą. Drukował wizytówki Detek­tywów. Z boku leżał już spory ich stosik. Jupe wziął jedną i prze­czytał uważnie.

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

???

Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews

Pete zatrzymał prasę.

— Jesteś zadowolony? zapytał.

Jupiter skinął głową.

— Dobra robota, Pete. Pomyśleć, że nasz zespół odniósł taki sukces! Kiedy zaczynaliśmy, nie spodziewałem się, że będziemy potrzebowali nowego zapasu wizytówek.

Pete milczał w zamyśleniu. Z niewielkim przekonaniem przy­łączał się jakiś czas temu do kolegów. Ale nadzwyczajne zdol­ności dedukcyjne Jupe'a, talent Boba w wyszukiwaniu informacji i jego własna sprawność fizyczna, świetnie się uzupełniały. Stworzyli zespół, któremu udało się wyjaśnić niejedną zagadkę, nie do rozwiązania dla dorosłych.

Swą siedzibę, zwaną Kwaterą Główną, Trzej Detektywi urządzili sobie w starej przyczepie kempingowej, ukrytej pod stertami złomu, w pobliżu pracowni Jupitera. Wuj Tytus podarował im przyczepę, gdy okazała się zbyt zniszczona, aby można ją było sprzedać. Wyreperowali ją i przystosowali do swoich po­trzeb. Podzielili jej wnętrze na biuro, gdzie odbywali tajne zebra­nia, maleńkie laboratorium i ciemnię fotograficzną. Mieli nawet własny telefon, opłacany z pieniędzy, które dostawali za pracę w składzie. W biurze, oprócz biurka i krzeseł, była szafka, za­wierająca teczki ze sprawozdaniami z ich detektywistycznych dochodzeń. Prowadzenie tych teczek należało do Boba.

— Nudzić tośmy się nie nudzili — odezwał się wreszcie Pete.

— O, z pewnością — Jupiter spoglądał na trzymaną w rę­ku wizytówkę. Jego wzrok zatrzymał się na trzech znakach za­pytania. — Powszechny symbol nieznanego. Znak zapytania zawsze zaciekawia, jak każda tajemnica. Mnie, na przykład, int­ryguje Marie.

— Służąca Jamisonów?

— Tak. Co wprawiło ją w takie przerażenie? Co usłyszała? Czy było to rzeczywiście niesamowite, czy też poniosła ją wyo­braźnia? Mówiła, że panna Osborne jest dziwna, ale nie wy­jaśniła, na czym ta dziwaczność polega.

— Używa pajęczyny do opatrywania ran, to już jest... — Pete urwał na ostrzegawczy znak Jupitera.

Zza stert złomu dobiegł jakiś szelest. Pete wśliznął się tam bezgłośnie i po chwili Jupiter usłyszał jego głos:

— Zdawało mi się, że poczułem zapach konia.

— Ale śmieszne! — Allie Jamison ukazała się w pracowni, Pete tuż za nią.

— Jak długo stałaś tam i podsłuchiwałaś? — zapytał Jupe.

— Dostatecznie długo — odparła i nie czekając na zapro­szenie usiadła na krześle koło prasy.

— Dostatecznie długo, żeby co?

Dziewczynka wzięła z drukarki wizytówkę chłopców.

— Moich zasobów finansowych nie starczyłoby na wy­najęcie wziętego detektywa. Ile wy bierzecie?

— Chcesz wynająć Trzech Detektywów?

— Tak, od zaraz.

— Musielibyśmy wiedzieć, o co chodzi, żeby zdecydować, czy nas to interesuje — powiedział Jupiter.

— Ależ, interesuje cię. Jeszcze jak! Słyszałam waszą roz­mowę. Umierasz z ciekawości, co wydarzyło się u nas tego wie­czoru, kiedy Marie uciekła. Poza tym nie macie wyboru. Musicie się zająć moją sprawą.

— A to niby dlaczego? — zdziwił się Pete.

— Jesteście, kolesie, trochę nieostrożni — odparła Allie. —Na tylnym płocie tego składu jest namalowany pożar San Fran­cisco w 1905 roku.

— W 1906 roku — sprostował Jupiter.

— Co za różnica! Istotne, że na tym malowidle jest mały pie­sek. Zbadałam ten płot. Jeśli się włoży palec w dziurę po sęku, w oku pieska, można otworzyć furtkę w płocie. Macie tam sekretne wejście. Jupe, czy twoja ciocia, wie o tym?

— To szantaż! — wykrzyknął Pete.

— Nie chcę od was pieniędzy — powiedziała spokojnie Allie. — Jeszcze wam zapłacę. Chcę tylko waszej pomocy. Słyszałam, że jesteście najlepsi w mieście, chociaż to może nie tak wiele znaczy.

— Stokrotne dzięki! — prychnął Pete.

— Nie ma za co. No, pomożecie mi, czy mam iść do twojej cioci?

Jupiter przysiadł na odwróconej do góry dnem skrzynce.

— O co właściwie ci chodzi?

— Chcę, żeby ten gad, Hugo Ariel, wyniósł się z mojego domu — powiedziała Allie.

— Ariel? Czy to nie ten blady facet, ubrany na czarno, który przyjechał do was w dniu wypadku?

— To on. Jak ma nie być blady, kiedy nigdy w dzień nie wy­chodzi z domu? Jego ojciec musiał być kretem.

— Tego dnia, kiedy przybył do was, wieczorem uciekła Marie. — Jupiter przygryzł wargę. — Rzeczywiście musiała usłyszeć coś dziwnego.

— Pewnie, że usłyszała — Allie zamilkła na chwilę, skła­dając i rozkładając trzymaną w rękach wizytówkę. Nagle straciła całą pewność siebie. — To ma związek z Arielem — powiedziała cicho. — To on wywołuje jakoś ten dźwięk. Nigdy przedtem nie słyszałam czegoś takiego.

— On mieszka teraz u ciebie? — zapytał Pete.

— Tak, i ciocia Pat sprawia wrażenie kompletnie nim zauro­czonej. Z drugiej strony ciocia jest zupełnie stuknięta. Jeszcze nim Ariel się pokazał, co wieczór rysowała nożem okrąg wokół swojego łóżka. To miało powstrzymać złe moce. Teraz zapala świece. Mnóstwo świec. Jakieś specjalne dostarczane ze sklepu z Hollywoodu. Są w rozmaitych kolorach. Fiolet chroni od nieszczęśliwych przypadków, niebieski od czegoś tam jeszcze, po­marańczowy to dobroć a czerwony — potęga. Każdego wieczo­ru ciocia Pat i Ariel zamykają się w bibliotece i zapałają te świeczki.

— I co potem? — niecierpliwił się Jupe.

— Potem czasami słyszę ten dźwięk — Allie wzdrygnęła się. — Słychać go nawet na górze, a najwyraźniej w salonie, dochodzi z biblioteki.

— Marie mówiła, że to śpiew — powiedział Jupiter.

Allie spuściła oczy.

— Pewnie można to nazwać śpiewem, tylko... tylko nie słyszałam jeszcze, żeby ktoś tak śpiewał. To jest okropne, niesamowite.

Jupiter zmarszczył czoło.

— Marie powiedziała, że coś śpiewa. Nie ktoś, lecz coś. Uważała chyba, że ten dźwięk nie mógł być wydawany przez człowieka.

Allie podniosła głowę i spojrzała Jupiterowi w oczy.

— Słuchaj, to nie ma znaczenia. Ariel jakoś ten dźwięk wytwarza i ja nie mogę tego znieść. To się musi skończyć!

— To jest aż takie okropne?

— Straszne! Do tego stopnia, że nie możemy utrzymać żadnej pomocy domowej. Odkąd Marie odeszła, agencja przysłała już dwie gosposie. Uciekły następnego dnia. Wszystko tonie w kurzu, a ja umieram z głodu. Jestem denną kucharką, a ciocia Pat jeszcze gorszą. W dodatku nie wolno mi nawet się poruszyć, bo mogłabym obudzić Ariela. Ten człowiek śpi całe dnie i błąka się po domu przez całe noce. Och, mam tego wyżej uszu! On się musi wynieść!

— Usuwanie niemiłych gości nie należy do zakresu naszych działań — powiedział Jupiter. — Myślę, że powinnaś poroz­mawiać z panną Osborne i…

— Gardło sobie zdarłam od gadania z ciocią Pat! — prze­rwała mu Allie. — Uśmiecha się tylko, jakby mi brakowało pią­tej klepki, i zmienia temat. Przeważnie zaczyna opowiadać o swoich filmowych rupieciach.

— Filmowych rupieciach? — zdziwił się Pete.

— Zbiera rekwizyty ze starych filmów. Ma różności, od sztucznych rzęs Delly La Fante z „Wiosennej gorączki”, po miecz Johna Maybanksa z „Zemsty Marka”. Jak tylko jakaś sta­ra gwiazda filmowa wykituje, albo chce się pozbyć swoich szpar­gałów, ciocia pędzi na aukcję. Wydaje na to wszystkie swoje pie­niądze.

— To nie zbrodnia, raczej nieszkodliwe hobby — odezwał się Jupiter.

— Podobnie jak palenie świec, tylko że i świece, i Ariel to dla mnie za wiele! Musi się wynieść! Razem ze swoim potwor­nym śpiewem.

Pete oparł się o prasę drukarską.

— Wiesz, Jupe, to może być niezła zabawa. Możemy mu wpakować coś pod prześcieradło, nawpuszczać żab do wanny albo wsadzić zaskrońce do butów.

— Ariel może lubiłby zaskrońce — parsknęła Allie. —Nie, bez wygłupów. Trzeba się o nim czegoś dowiedzieć, cze­goś poważnego.

— Żeby co? Znowu szantaż? — zapytał Jupe.

— Och, on aż się o to prosi. Panoszy się w moim domu i ig­noruje mnie kompletnie. Od niego nic mi się nie uda wyciągnąć, bo w ogóle ze mną nie rozmawia. Ciocia Pat też mi nie powie. Coś z nim jest nie tak, bo ona zmienia temat, jak tylko o nim mó­wię.

— Ale skoro ona wie... — zaczął Pete.

— Nie może wiedzieć o nim nic naprawdę złego — prze­rwała mu Allie. — W przeciwnym razie nie wpuściłaby go do domu. Jest może stuknięta, ale nie jest osobą złą. Muszę się o nim czegoś dowiedzieć. Skąd się wziął, po co tu przyjechał, co knuje? Coś, co bym mogła przeciw niemu wykorzystać. W tym możecie mi pomóc. Słuchajcie, ciocia Pat urządza dziś przyję­cie. Od rana wisi na telefonie, zaprasza gości, a Ariel miesza jakąś miksturę, którą nazywa ponczem. Przyjdą więc dziś jacyś ludzie i może oni naprowadzą nas na pewne informacje o Arielu. Przyjęcie odbywa się w moim domu, zapraszam was do siebie.

— Mamy pić poncz? — zapytał Pete.

— Nie musicie. Trzymajcie się na uboczu i obserwujcie go­ści. Potem możecie śledzić ich, jak już się rozejdą. Zresztą zde­cydujemy jeszcze co dalej. Będę na was czekać o ósmej pod garażem. Lepiej przyjdźcie, bo inaczej pogadam z panią Jones o sekretnej furtce — Allie wstała i wymaszerowała zama­szyście z pracowni.

Jupiter i Pete w milczeniu słuchali jej oddalających się kro­ków.

— Czy nam się to podoba, czy nie, mamy nowego klienta — odezwał się w końcu Jupe. Odsunął na bok kratę za prasą dru­karską, odsłaniając otwór wielkiej karbowanej rury. Była wyłożo­na wewnątrz kawałkami starych dywanów i biegła pod złomem. Na jej odległym końcu znajdowała się ruchoma klapa — drzwi do przyczepy kempingowej, czyli Kwatery Głównej. Było to ta­jemne przejście, zwane Tunelem Drugim.

— Idziesz do biura? — zapytał Pete.

— Tak. Bob chyba dziś nie pracuje w bibliotece. Zatelefo­nuję do niego i powiem mu, że jesteśmy zaproszeni na przyję­cie.

— Zaraz tam przyjdę. Zabiję najpierw gwoździami tę luźną deskę w płocie. Nie uśmiecha mi się likwidowanie Czerwonej Furtki Pirata, ale jak się ma Allie Jamison w sąsiedztwie, trzeba być ostrożnym.

ROZDZIAŁ 4

Śpiewający wąż

Zapadł zmierzch, kiedy Jupiter, Bob i Pete doszli pod dom Jamisonów.

— Niezbyt duże to przyjęcie — zauważył Jupiter.

Na podjeździe stały tylko trzy samochody — sportowy w pomarańczowym kolorze, zielony kombi i duże, czterodrzwio­we auto, bardzo zakurzone.

Minęli dom i dotarli do garażu na tyłach posiadłości Jami­sonów. Allie tam na nich czekała.

— Już wszyscy przyszli — powiedziała. — Są w jadalni, drzwi na patio są otwarte. Zachowujcie się cicho i chodźcie za mną.

Przemknęli się przez wybrukowane cegłą podwórze na dro­gę dojazdową. Minęli tylne skrzydło i stanęli na skraju patio. Ju­piter odsunął gałązkę glicynii i ponad ramieniem Allie spojrzał w głąb jadalni.

To, co zobaczył, nie przypominało żadnego z tych przyjęć, jakie miał okazję dotąd widzieć. Pięć osób stało nieruchomo wo­kół stołu. Panna Patrycja Osborne nosiła długą fioletową suknię z szerokimi rękawami i wysokim kołnierzem. Obok niej stał Ariel, cały w czerni, tak jak zobaczyli go po raz pierwszy. Jego blada twarz połyskiwała woskowo w świetle długich czerwonych świec, osadzonych w ciężkich, srebrnych lichtarzach. Czarne włosy miał ostrzyżone krótko i zaczesane do przodu tak, że nie­równe kosmyki sięgały krzaczastych brwi.

Po lewej ręce Ariela stała szczupła kobieta w pomarańczo­wej, wieczorowej sukni. Podobnie jak panna Osborne, miała far­bowane włosy, ale dobrała kolor dość niefortunnie. Płomienna czerwień jej fryzury gryzła się z pomarańczową barwą sukni. Stojąca obok blondynka wręcz wylewała się ze swej bladozielo­nej toalety. Piąty uczestnik przyjęcia zdawał się tu być zupełnie nie na miejscu. Opadał na oparcie krzesła, podczas gdy pozo­stali, wyprostowani czekali na coś. Także jego strój pozostawiał wiele do życzenia. Marynarka była wytarta i zmięta, a spod niechlujnej sportowej koszuli wystawał rąbek dawno niepranego podkoszulka. Przerzedzone, siwiejące włosy wymagały strzyże­nia.

Allie skinęła na chłopców i razem wycofali się na drogę do­jazdową. Kiedy byli już w bezpiecznej odległości, zatrzymali się.

— Urocza zgraja, co? — powiedziała Allie.

— Będą tak stać cały wieczór? — zapytał Pete.

— Skąd mam wiedzieć — Allie wzruszyła ramionami. —Ten w tym wymiętoszonym ubraniu ma sklep z delikatesami. Nazywa się Noxworth. Ten kościsty potwór w pomarańczowej sukni to Madelyn Enderby, fryzjerka cioci Pat. Twierdzi, że w po­marańczowym dobrze odbiera wibracje. Rzeczywiście, dygocze przez cały czas. A blondyna to właścicielka sklepu ze zdrową żywnością. Tyle zdołałam się dowiedzieć, nim Ariel nie spojrzał na mnie w ten swój wredny sposób. Wyraźnie nie życzy sobie mojego towarzystwa.

Od strony patio dobiegł ich słaby odgłos oklasków.

— Coś się tam dzieje — powiedziała Allie. — Chodźmy.

Wrócili na swój punkt obserwacyjny za drabinkami, wspie­rającymi pnącze glicynii. Panna Osborne podawała właśnie Arielowi kryształowy kielich, wypełniony niemal bezbarwnym płynem. Odebrał go z jej rąk, nie patrząc na nią, i wzniósł w stro­nę płonących świec. Jego twarz, gipsowato biała i nieruchoma, przypominała maskę, tylko błyszczące oczy przesuwały się od jednej twarzy do drugiej.

— Możemy zaczynać — powiedział.

Zgromadzeni w jadalni poruszyli się. Jupiterowi zdawało się, że usłyszał czyjeś westchnienie.

— Nasze bractwo nie zebrało się w komplecie dzisiejszego wieczoru — mówił Hugo Ariel. — Być może więc nie zdołamy niczego dokonać. Spróbujmy jednak. Może doktor Shaitan będzie wśród nas obecny duchem. Głos węża przemawia nawet z odległości wielu mil. — Dotknął ustami brzegu kielicha i po­dał go kobiecie w pomarańczowej sukni.

— Bractwo nigdy nas nie zawiedzie! — zaskrzeczała Po­marańczowa i upiła łyczek. — Ach, kiedy miałam te kłopoty z moją gospodynią...

— Cisza! — skarcił ją Ariel. — Pani zakłóca obrządek.

Zmieszała się i podała kielich pannie Osborne, która z kolei przekazała go nieszczęsnemu panu Noxworthowi. Upił i podał kielich blondynie, a ona po umoczeniu ust zwróciła go Arielowi.

— Możemy usiąść — oświadczył ten ostatni. Gdy wszyscy zajęli miejsca, zwrócił się do panny Osborne: — Proszę wyrazić swe życzenie.

Ciocia Pat pochyliła głowę.

— Pragnę mieć kryształową kulę. Chcę, by coś stanęło na przeszkodzie Margaret Compton i nie mogła jej zdobyć.

— Czy mam wezwać w tej sprawie moce Beliala?

— Niech się tak stanie — odparła ciocia Pat.

Ariel potoczył wzrokiem po obecnych.

— A co wy powiecie?

— Mam własne problemy — odezwał się Noxworth.

— Problemy każdego z nas są problemami całego brac­twa — upomniał go Ariel.

— Prośmy Beliala, aby wysłał tę Compton w długą, miłą po­dróż — zaszczebiotała Pomarańczowa. — Począwszy od... kiedy to ma być, skarbie?

— Dwudziestego pierwszego — powiedziała ciocia Pat.

Ariel utkwił swe ciemne oczy w pannie Osborne, następnie w blondynie i wreszcie w panu Noxworth.

— Wszyscy wyrażają zgodę — zdecydował. Odchylił się do tyłu i zamknął oczy. Pozostali wpatrywali się w migotliwe pło­mienie świec. Przez kilka minut nic się nie działo. Siedzący wokół stołu znieruchomieli, tak że zdawali się być postaciami z ob­razu.

Allie i chłopcy czekali w napięciu. Mijały sekundy i wresz­cie — usłyszeli! W całkowitym już mroku wieczoru rozbrzmiał dźwięk. Początkowo słaby, delikatnie pulsujący, zdawał się wprawiać w drganie otaczające ich powietrze. Był to śpiew, a równocześnie nie był śpiewem. Nie zawierał słów czy choć­by sylab. Jedynie wznoszenie się i opadanie tonów, które nie miały melodii. Tonów na zmianę wysokich i przeszywających, a potem niskich i łagodnych. Dźwięk falował, zatrzymywał się na moment i wybuchał znowu przejmującym zawodzeniem.

Chłopcy słuchali z rosnącym lękiem. Było w tym niezwykłym śpiewie coś, co przejmowało grozą, zdawał się mieć jakąś dia­belską moc. Wabił ich i wciągał, powodując równocześnie udrękę. Bob przełykał nerwowo ślinę, Pete wstrzymywał oddech. Tylko Jupiter zachował dość przytomności umysłu, by skoncent­rować się na rozgrywającej się przed jego oczami scenie.

Zgromadzeni wokół stołu niemal skamienieli. Ariel siedział również nieruchomo, z odrzuconą w tył głową, z twarzą zwróco­ną ku sufitowi.

Wreszcie Allie nie wytrzymała i wybiegła z patio. Chłopcy poszli za nią wzdłuż drogi dojazdowej. Upiorny śpiew zdawał się biec za nimi, jak emanacja zła.

Na podwórzu Allie oparła się ze wzruszeniem o ścianę domu. Chłopcy powoli wracali do równowagi.

— Czy to jest to, co usłyszała Marie? — zapytał Jupe.

Allie skinęła głową w milczeniu. Pete przesunął ręką po wło­sach.

— Też bym uciekł — powiedział.

Allie odetchnęła głęboko.

— Ale ja nie mogę! To jest mój dom. To Ariel musi się wynieść!

— Niemożliwe, żeby to on wydawał ten dźwięk — powie­dział Jupe. — Nawet jeden muskuł mu nie drgnął. Nikt nie był­by w stanie tego zrobić z tak nieruchomą twarzą.

— Niepodobna w ogóle wydawać z siebie czegoś takiego, a jednak on to jakoś robi — powiedziała Allie ponuro.

Z garażu dobiegło rżenie konia i stukot jego kopyt.

— Królewna! — zawołała Allie. — Tam ktoś jest!

Jupiter skoczył do drzwi garażu i rozwarł je na oścież. Nie zdążył wejść do środka. Zderzył się z kimś w progu i zwalił się do tyłu. Ciemna postać przecięła podwórze i znikła w ciemnościach.

— Jupe? — Pete przyklęknął koło leżącego kolegi.

— Nic mi się nie stało — Jupe podnosił się zręcznie. —Zauważyłeś, jak wyglądał?

— Klocowaty facet — powiedział Bob. — Niezbyt wysoki, z sumiastym wąsem.

Allie patrzyła na nich z respektem.

— Niewiele może ujść waszej uwagi. Jak mogłeś tyle zau­ważyć w ciemnościach, i to w tak krótkim czasie?

— Świeci księżyc — odparł Jupiter — a poza tym detek­tywi mają wyostrzony zmysł obserwacyjny. Czy zwróciłaś, na przykład, uwagę, że śpiew już umilkł?

W oknach kuchennych zabłysło światło. Chłopcy schronili się w cieniu garażu. Tylne drzwi domu otworzyły się.

— Kto tam jest? — zawołała panna Osborne.

— Tylko ja, ciociu — odpowiedziała Allie. — Spraw­dzałam, czy wszystko w porządku z Królewną.

— Za bardzo przejmujesz się tym koniem. Chodź natych­miast do domu.

Drzwi kuchenne zamknęły się. Z podjazdu dobiegł odgłos uruchamianych silników samochodowych.

— Przyjęcie skończone — szepnął Bob.

— Muszę iść — powiedziała cicho Allie. — Przyjdźcie rano.

— Dobra.

Stali chwilę, słuchając odgłosu jej kroków na podwórzu.

— Spływajmy stąd — odezwał się Pete. — Nikt mnie wię­cej nie namówi na słuchanie tego śpiewu.

ROZDZIAŁ 5

Tajemnicze bractwo

Następnego ranka Trzej Detektywi stali oparci o płot i przyglądali się biegającej po łące klaczy.

— Niewielu ludziom powodzi się tak dobrze jak temu konio­wi — zauważył Pete.

— Niewiele ludzi jada trawę — usłyszał za sobą. Chłopcy odwrócili się. Przed nimi stała Allie w swym co­dziennym stroju, dżinsach i bluzce. Ślad nie został po przeży­ciach ubiegłego wieczoru, znów była w dobrej formie. Rzuciła im wyzywające spojrzenie.

— Więc? Żadnych błyskotliwych pomysłów?

— Czy coś się jeszcze wczoraj wydarzyło? — zapytał Ju­piter, patrząc wymownie w stronę domu.

— Nic — odparła. — Już żadnego zwariowanego śpie­wu, żadnego tajemniczego intruza z wąsami, nic. — Allie siad­ła okrakiem na górnej belce ogrodzenia. — A propos, co myśli­cie o tym intruzie? Co on tam robił, w tym garażu?

Bob z uśmiechem potrząsnął głową.

— Nic o nim nie wiemy, bez dowodów rzeczowych możemy się tylko domyślać, po co się w garażu ukrył. Może to złodziej, czekający na sposobność dostania się do domu. Albo włóczęga szukający noclegu.

— Mógł też mieć coś wspólnego z tym przerażającym śpie­wem — podchwycił Jupe. — Hugo Ariel powiedział przecież, że głos węża dociera z odległości wielu mil.

— Przecież węże nie śpiewają — powiedziała Allie. —Syczą.

— Nie o to chodzi. Istotne, że przed przybyciem Ariela nigdy nie słyszałaś w domu tego dźwięku — mówił Jupiter — jest więc w jakiś sposób związany z Arielem. Z drugiej strony, wczo­raj wieczorem, kiedy słyszeliśmy ten śpiew, patrzyliśmy na Arie­la. Siedział w twojej jadalni nieruchomo i wyglądał jak w transie. Z pewnością nie śpiewał. Ten dźwięk musiał więc powstać jakoś inaczej.

— Może to magnetofon? — wtrącił Pete. — Mogą teraz cuda robić z nagraniami. Jeśli Ariel posługuje się taśmą magne­tofonową, ten facet w garażu mógł być jego wspólnikiem. Zainstalował gdzieś to urządzenie i myśmy go wystraszyli.

— To możliwe — przyznał Jupiter. — Ale nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Ariel może nie mieć nic wspólnego z wąsatym intruzem. Nawet jeśli posługuje się magnetofonem, niekoniecznie musi mieć wspólnika.

— Znaleźliśmy się więc z powrotem w punkcie wyjścia, a Ariel ma dalej pokój i utrzymanie za frajer — powiedziała Allie. — Nie powiem też, że bym przepadała za pozostałymi przyjaciółmi cioci Pat.

— Wczorajsi goście? — spytał Jupe. — Dziwny ten Nox­worth.

— Mowa! Jak on może prowadzić delikatesy? Wydział sani­tarny powinien je zlikwidować.

— Tak, jest niechlujny — Jupiter, jak zwykle, starannie do­bierał słowa. — Jest jednak, wraz z pozostałymi, członkiem ja­kiegoś bractwa. Czymkolwiek ono jest, jego członkowie połączy­li się wczoraj w życzeniu, by niejaka Compton wybrała się w długą podróż dwudziestego pierwszego, przed licytacją. Ma to umożliwić twojej cioci nabycie kryształowej kuli.

— Kompletne brednie! — prychnęła Allie.

Na twarzy Jupitera pojawił się uśmieszek wyższości,.

— Myślę, że wiem, o jaką kulę chodzi.

— Naprawdę?

— Dwudziestego pierwszego odbędzie się aukcja mienia Ramona Castilla, dawnego gwiazdora filmowego. Na sprzedaż jest wystawiona między innymi kryształowa kula, rekwizyt z fil­mu „Kolebka wampira”. Moi wujostwo mówili o tym parę dni temu. Twoja ciotka jest kolekcjonerką. Czyż kryształowa kula nie jest dla niej łakomym kąskiem?

— Pewnie ślinka jej cieknie na samą myśl o tej kuli.

— A pani Compton zapewne też zbiera rekwizyty filmowe?

— O tak, i to z wielkim powodzeniem. Ciocia Pat nie cierpi Margaret Compton. To bogata wdowa i ma dużo więcej pie­niędzy niż ciocia. Jeśli ma chrapkę na tę kulę, będzie licytować tak wysoko, że ciocia Pat nie ma szans.

— I Hugo Ariel paląc świece i wywołując dziwne dźwięki za­pobiegnie udziałowi pani Compton w aukcji.

— Jakże miło z jego strony — skrzywiła się Allie. — Pyta­nie, dlaczego to robi? Nie może mu chodzić o pieniądze. Akcje cioci Pat przynoszą bardzo małe dochody. Jeśli zaszaleje w licytacji o kryształową kulę, niewiele jej zostanie dla Ariela.

— Nie znamy więc motywu — wtrącił Bob.

— Naszym celem — powiedział Jupiter — jest usunięcie Ariela z domu Allie. Nie jesteśmy pewni, czy ma wspólnika, zakładamy więc, że działa sam. Gdybyśmy mogli przeszukać dom, prawdopodobnie znaleźlibyśmy urządzenia, których uży­wa do produkowania swych wieczornych śpiewów. Wtedy mog­libyśmy pokazać je pannie Osborne. Sądzę, że wówczas przestałaby wierzyć Arielowi.

— Wyrzuciłaby go na zbity pysk — zachichotała Allie. —Wspaniały pomysł! A dom przeszukamy bez trudu, bo do Ariela ktoś dzisiaj dzwonił.

— Czy to coś niezwykłego? — spytał Jupe.

— O, tak. Nigdy nikt do niego nie dzwoni i on nigdy nigdzie nie wychodzi. Ale dziś rano zatelefonował jakiś pan i pytał o nie­go. Musiałam walić w drzwi jego pokoju, żeby go dobudzić.

— Nie omieszkałaś, oczywiście, podsłuchiwać z drugiego aparatu — powiedział uszczypliwie Pete.

— Niestety, nie zdążyłam. Usłyszałam tylko, jak powiedział: „bardzo dobrze”, i odłożył słuchawkę. Ale mówił potem do cioci Pat, że dziś wieczór będzie zebranie całego bractwa.

— Czy nie starałaś się dowiedzieć od cioci czegoś o tym bractwie? — zapytał Bob.

— Pewnie, że tak! Dużo mi powiedziała! Taki miły klub, do którego należy, i jak to miło z mojej strony, że interesuję się jej życiem towarzyskim. Dodała, że bardzo się cieszy na dzisiejszy wieczór. Wychodzą z panem Arielem. Jednym słowem, mamy dziś szansę przeszukać dom.

Jupiter zamyślił się, poszczypując dolną wargę.

— On może tę całą aparaturę nosić ze sobą. Możemy nic nie znaleźć.

— Nie chcesz nawet spróbować?! — rozzłościła się Allie.

— Masz rację, trzeba spróbować — zgodził się Jupe. —Umiesz przeszukiwać dom?

— No, nigdy tego nie robiłam, ale chyba nie wymaga to ukończenia specjalnych kursów.

— Dobrze, zrobisz to więc dziś wieczór. Na wszelki wypa­dek przeszukaj też garaż. Szukaj miniaturowego magnetofonu, drutów, wszystkiego, co wyda ci się obce w twoim domu.

— Co za szczęście, że was wynajęłam — powiedziała Allie. — Będę mogła sama odwalić całą robotę.

— Szukaj wszędzie — Jupiter zignorował złośliwą wy­mówkę — pod dywanami, za kotarami, pod stołem, za listwą podłogi, także...

— W glicynii? — wtrąciła Allie.

— Tak, w glicynii. Nie spadnij z kraty.

— Nie bój się. A co wy zamierzacie robić w tym czasie?

— Śledzić twoją ciocię i Ariela.

ROZDZIAŁ 6

Dom w Kanionie Torrente

— Jak to miło, że zechciał pan przyjechać własnym samo­chodem — powiedział Pete z wdzięcznością.

Worthington uśmiechnął się. Prowadził swego wypucowane­go forda Nadbrzeżną Autostradą. Nie spuszczał oczu z jadącej paręset metrów przed nim fioletowej corvetty panny Osborne.

— Ekstrawagancki rolls-royce ze złoceniami nie najlepiej nadaje się do śledzenia kogoś — powiedział.

Jakiś czas temu Jupiter brał udział w konkursie, ogłoszonym przez towarzystwo wynajmu samochodów. Wygrał pierwszą nagrodę — trzydziestodniowe użytkowanie staroświeckiego rolls-royce a z pozłacanymi ozdobami. Dostał też do dyspozycji doskonałego angielskiego szofera, Worthingtona. Wielokrotnie woził on chłopców, kiedy prowadzili swoje dochodzenia. Po upły­wie przewidzianych nagrodą dni, któryś z wdzięcznych klientów załatwił Trzem Detektywom prawo do nieograniczonego korzys­tania z rolls-royce'a. Z biegiem czasu Worthington tak polubił chłopców i tak wciągnął się w ich pracę, że niemal uważał się za członka zespołu — nieoficjalnego czwartego detektywa.

Tego ranka, kiedy Jupiter zatelefonował do agencji wynajmu samochodów, Worthington zaproponował chłopcom, że przyje­dzie po nich własnym samochodem.

— Skręca w Bulwar Zachodzącego Słońca — powiedział teraz.

— Żeby nas tylko nie zatrzymało czerwone światło — jęk­nął siedzący obok Jupe.

— Nie ma obawy — Worthington włączył migacz i prze­śliznął się przez skrzyżowanie w momencie, gdy zapalało się pomarańczowe światło. — Mam nadzieję, że dojedziemy na miejsce przed zmrokiem.

Bulwar Zachodzącego Słońca rozciągał się przed nimi krętą, pnącą się w górę wstęgą. Po obu stronach stały eleganckie do­my w pełnych kwiatów ogrodach. Od czasu do czasu corvetta ginęła im z oczu na zakrętach ulicy, ale wkrótce pojawiała się znowu przed nimi. W pewnej chwili zaczęła zwalniać.

— Jadą do Kanionu Torrente — powiedział Worthington. —Nie możemy ich teraz zgubić, wjeżdżają w ślepą ulicę.

W tym momencie wyminął ich z dużą szybkością poma­rańczowy, sportowy samochód, po czym skręcił za corvettą.

— Fryzjerka cioci Pat — zauważył Jupiter.

— Trzeba tylko jechać za jej czerwonymi włosami — ode­zwał się z tylnego siedzenia Pete. — Pewnie płoną w cie­mnościach.

Worthington zaśmiał się i skręcił za dwoma pędzącymi auta­mi. Po pewnym czasie pomarańczowy samochód zwolnił, zje­chał na pobocze i stanął przy skrawku trawnika, który okalał wysoki, ceglany mur. Stały tam już inne samochody. Chłopcy przycupnęli nisko, gdy Worthington mijał fioletową corvettę. Panna Osborne i Hugo Ariel właśnie z niej wysiadali.

Worthington spojrzał we wsteczne lusterko.

— Kobieta w pomarańczowej sukni macha ręką do panny Osborne.

Bob i Pete obserwowali ulicę przez tylną szybę samochodu.

— Widzę zakurzone auto, które stało wczoraj pod domem Allie — powiedział Bob.

— To tego faceta, co ma sklep z delikatesami — stwierdził Pete. — Sporo samochodów, dużo ludzi tu się dziś zebrało.

Worthington zjechał na prawą stronę jezdni i zatrzymał się na poboczu.

— Policzyłem samochody. Jedenaście — powiedział.

Chłopcy przylgnęli do okien forda. Czerwonowłosa podeszła do Ariela i panny Osborne. Stali teraz pod ogromną, żelazną bramą, której pręty były ostro zakończone u góry. Ariel rozmawiał chwilę z obiema paniami, po czym podszedł do bramy i sięgnął po coś ręką.

— Chyba telefon — powiedział Bob.

Miał rację. Ariel przyłożył słuchawkę do ucha, chwilę nasłuchi­wał, powiedział parę słów i odłożył słuchawkę na miejsce. Dobiegł ich brzęczyk, Ariel pchnął bramę, która ustąpiła lekko. Przeszli przez nią wszyscy troje. Zamknęła się za nimi ze szczęknięciem.

Worthington i chłopcy czekali w milczeniu. Minęło piętnaście minut, żaden więcej samochód nie wjechał w ulicę ani nikt nie podszedł do bramy. Jupiter otworzył drzwi forda.

— Bractwo musi być już w komplecie — powiedział. — Czas dowiedzieć się czegoś bliższego o tym zebraniu.

Wysiedli i podeszli do bramy.

— Twój wuj by się temu nie oparł — powiedział Bob, oglą­dając z zachwytem misternie gięte żelazne esy-floresy.

— Wątpię, czy jest na sprzedaż — odparł Jupiter. Uchwy­cił błyszczącą, mosiężną gałkę klamki i usiłował ją przekręcić w jedną, potem w drugą stronę. Nawet nie drgnęła. — Zablokowana. Było do przewidzenia.

Pete podszedł do wgłębienia w murze, koło bramy.

— A gdybyśmy spróbowali posłużyć się tym telefonem? Musi mieć bezpośrednie połączenie z domem.

— To ryzykowne, Pete — ostrzegł Worthington.

Pete zachichotał i zdjął słuchawkę z przycisku. Usłyszał klik­nięcie, następnie czyjś głos:

— Noc jest ciemna.

— Aha... w porządku, wkrótce będzie — powiedział Pete. —Reprezentuję Koncern Herbatników, w tym tygodniu oferujemy specjalne ceny na czekoladowe... — rozległ się ponowny klik i w słuchawce zapadła cisza.

— Nie są zainteresowani herbatnikami? — zapytał Jupe.

— Wyraźnie nie — Pete odłożył słuchawkę. — Co za kre­tyński sposób odpowiadania na telefon. Wiesz, co on powie­dział? „Noc jest ciemna”.

— Bez wątpienia hasło — stwierdził Jupiter. — Gdy­byśmy byli członkami bractwa, znalibyśmy odzew.

Bob przysunął twarz do prętów bramy.

— Rzeczywiście robi się ciemno. Popatrzcie, widać tylko zary­sy budynku w głębi podjazdu. Ani jedno okno nie jest oświetlone.

Istotnie, w budynku zdawało się być zupełnie ciemno. Żadna lampa nie rozświetlała czarnych szyb. Dom stanowił ciężką bryłę na tle wieczornego nieba.

— Przecież tam musi być kilkanaście osób — powiedział Jupiter. — Widzieliśmy jedenaście zaparkowanych samo­chodów, z dwóch z nich wysiadły trzy osoby. Razem więc po­winno ich tam być przynajmniej dwanaścioro.

— Co oni robią po ciemku? — zastanawiał się Worthington.

— W oknach mogą być grube zasłony — zauważył Jupiter.

— Może siedzą przy świecach — dodał Bob. — Świece zdają się mieć szczególne znaczenie dla tych ludzi. Grube zasłony nie przepuszczają światła świec.

Chłopcy stali w gęstniejącym mroku, pogrążeni w myślach. Przywołali na pamięć grupę ludzi zgromadzonych wczorajszego wieczoru w jadalni Jamisonów. Znowu widzieli kielich podawany od ust do ust. Przypomniał im się upiorny śpiew.

— Ciekawe, czy dziś to znowu usłyszymy — wymamrotał Pete.

— Co takiego? — zapytał Worthington.

— Trudno powiedzieć — odparł Jupiter. — Dźwięki, które Ariel nazywa śpiewem węża. Jeśli chcemy się dowiedzieć cze­goś więcej, musimy działać. Niczego tu nie wystoimy.

— Może jest jeszcze inna furtka — powiedział Bob.

— To możliwe — przytaknął Jupe. — W dodatku otwarta. Często ludzie instalują skomplikowane zamki przy frontowych drzwiach, a zapominają o zamknięciu któregoś bocznego wej­ścia. I policja ma pełne ręce roboty.

— Chodźmy więc sprawdzić — Pete ruszył pierwszy wzdłuż muru.

Jupiter zwrócił się do Worthingtona:

— Proszę zaczekać na nas w samochodzie i proszę uru­chomić silnik. Może będziemy musieli stąd uciekać, i to szybko. Bóg raczy wiedzieć, czym jest to bractwo.

— Zgoda — powiedział Worthington po chwili wahania. — Zawrócę i będę trzymał samochód na chodzie.

Podszedł do swego forda, wsiadł, zatrzasnął drzwi i urucho­mił silnik. Kiedy zataczał łuk, oblało ich ostre światło przednich reflektorów samochodu. Ford minął bramę i stanął na poboczu, parę metrów dalej. Światła zgasły i zrobiło się nagle bardzo, bar­dzo ciemno,

— Szkoda, że nie wzięliśmy latarek — powiedział Pete.

— Może to i lepiej — odparł Jupe. — Nie trzeba za bar­dzo zwracać na siebie uwagi.

Okrążali ostrożnie ceglany mur ogrodzenia. Szli wolno, za­trzymując się od czasu do czasu i nasłuchując. Ale zza muru nie dobiegał żaden dźwięk. W pewnym momencie Bob odskoczył i omal nie krzyknął. Jakieś małe stworzenie czmychnęło spod jego stóp i znikło.

— Lis — powiedział Pete.

— Widziałeś go?

— Nie, ale powiedzmy, że to był lis.

— Cicho! — syknął Jupe.

Obeszli mur dookoła i znaleźli się znowu na ulicy. Minęli pomrukujący lekko samochód Worthingtona i stanęli ponownie pod bramą. Niczego nie znaleźli. Nie było drugiej furtki. Stwier­dzili jedynie, że posiadłość jest olbrzymia, z nikim nie sąsiaduje, i że dom w głębi wciąż tonie w ciemnościach.

— Musimy przejść przez ogrodzenie — zdecydował Jupi­ter. — Pete, ty jesteś najzwinniejszy. Oprę się o mur, a ty wejdź po moich plecach.

— Ty masz źle w głowie — stwierdził Pete.

— Nie ma innego sposobu — upierał się Jupe. — Mogę ja wleźć na mur pierwszy, ale byłoby lepiej, gdybyś to ty zrobił. Jak znajdziesz się na murze, wciągniesz mnie, a ja Boba. To jedyna droga dostania się do środka. Inaczej nie będziemy wie­dzieć, co się dzieje w tym domu.

Pete westchnął, co zdarzało mu się wiele razy, odkąd przy­stąpił do zespołu detektywów.

— Nie jestem pewien, czy mam ochotę się tego dowie­dzieć — mruknął, ale kiedy Jupe, zgięty, oparł o mur unie­sione nad głową ręce, zrobił, co do niego należało. Wdrapał się na ramiona kolegi, następnie uchwycił się oburącz górnej krawędzi muru i podciągnął się w górę.

Przez chwilę siedział okrakiem na szczycie ogrodzenia, usiłując przebić wzrokiem ciemne otoczenie budynku. I wtedy stało się. Przeraźliwe dzwonienie alarmu uderzyło ich uszy.

— Złaź! — wrzasnął Jupe.

Nagle rozbłysły reflektory. Było ich z osiem, zainstalowano je na każdym załamaniu muru. Oślepiony jaskrawym światłem Pete trzymał się kurczowo cegieł na zwieńczeniu muru.

— Skacz! — krzyczał Jupe.

Pete siadł twarzą do ulicy, z nogami zwieszonymi na ze­wnątrz. Wparł ręce w cegły obok siebie i usiłował odbić się do skoku. Wtem cegła pod jego dłonią obsunęła się i spadła. Pete stracił równowagę i runął w tył, za ogrodzenie.

ROZDZIAŁ 7

Wpadka

Pete wylądował na miękkiej trawie, przetoczył się i ukląkł. Alarm zamilkł. Pete osłonił oczy przed oślepiającym światłem. Na tle muru ogrodzenia zobaczył barczystą sylwetkę mężczyzny.

— No, panie wścibski, czego tu szukasz? — mężczyzna stał nadal nieporuszenie, ale Pete'owi zrobiło się dziwnie słabo. Usiłował coś odpowiedzieć, tylko że słowa nie chciały mu się wydobyć ze ściśniętego gardła. Próbował wstać, w tym momencie mężczyzna zrobił energiczny krok w jego stronę i Pete zamarł przykucnięty.

— Pete? — rozległ się głos Jupitera. — Pete, znalazłeś go?

Mężczyzna odwrócił się błyskawicznie i rozejrzał wokół.

— Kto to?

Zza muru dobiegł odgłos szybkich kroków i po chwili przy bramie pojawił się Jupe.

— Hej, proszę pana! — zawołał, — Widział go pan? Pete poczuł ulgę. Jupe coś improwizował. Cokolwiek wy­myślił, można było mieć pewność, że odegra to dobrze.

— Kogo? — zapytał mężczyzna.

— Kota — odparł Jupiter pogodnie. — Oberwę, jak go nie znajdę. To rasowy syjamczyk. Mama nie wie, że wypuściłem go z domu. Widziałem, jak przełaził przez ten mur.

— Łobuzy — mruknął mężczyzna.

— Pewnie siedzi gdzieś na drzewie.

— To pech — mężczyzna odgarnął z czoła pasmo si­wiejących włosów i odwrócił się. — Zjeżdżaj stąd, smarkaczu — warknął pod adresem Pete'a.

Pete wstał.

— Halo! Proszę pana! — wołał Jupe. — Proszę mnie wpuścić, to pomogę przyjacielowi odnaleźć kota.

— Będzie potrzebował pomocy, jak dostanie dobrego kopa. — Mężczyzna uchwycił Pete'a za ramię i pchnął w stro­nę bramy.

— Mama mnie zabije! — błagał Jupe.

— Wszyscy mamy problemy. Odczepcie się, bo wezwę po­licję.

Jupiter cofnął się o krok i uważnie obserwował mężczyznę. Ten zbliżył się do bramy i sięgnął ręką do czegoś ukrytego w bluszczu, obrastającym wewnętrzną stronę muru. Brama szczęknęła.

— Jeszcze raz przejdziesz przez ten mur, a będziesz miał poważniejsze kłopoty niż zgubiony kot. — Mężczyzna uchylił bramę, wypchnął Pete'a i zatrzasnął ją z powrotem.

— Gdyby pan przypadkiem zobaczył... — zaczął Jupe.

— Spływaj!

Jupe i Pete odeszli potulnie. Parę kroków dalej, przyklejony do muru, stał Bob. Reflektory zgasły i ogarnęły ich ciemności.

— O rany! — stęknął Pete.

— Dobra robota, Jupe — szepnął Bob.

Odgłos kroków mężczyzny ustał nagle.

— Czeka, żeby się upewnić, że odeszliśmy — cicho po­wiedział Jupiter. — Chodźmy lepiej na piechotę do Bulwaru. Dam znać Worthingtonowi, żeby jechał za nami. Jak ten facet zobaczy, że wsiadamy do samochodu, może mieć wątpliwości, czy chodziło tylko o kota.

Poszli w stronę Bulwaru Zachodzącego Słońca, głośno roz­mawiając o tym, jak to koty potrafią się wymykać, jakie cenne są koty syjamskie i jaka przeprawa z rodzicami czeka ich w domu. Kiedy mijali forda, Jupe szepnął Worthingtonowi, żeby ruszył za parę minut.

Zatrzymali się na rogu Bulwaru, dobrze poza zasięgiem wzroku i słuchu kogokolwiek z tajemniczego domu.

— Interesujące miejsce — powiedział Jupiter. — W do­mu jest przynajmniej dwanaście osób i nie widać, żeby paliło się światło. Na szczycie ogrodzenia jest prawdopodobnie zainstalo­wane jakieś urządzenie elektroniczne, które uruchamia alarm. A brama otwiera się na hasło.

Ford podjechał cicho i chłopcy wsiedli.

— Co za wredny typ! — wyraził swoje oburzenie Worthing­ton.

— Słyszał go pan? — spytał Pete.

— Był dostatecznie głośny. Kusiło mnie, żeby się jakoś włą­czyć. Mam nadzieję, że cię nie uderzył.

Pete rozsiadł się wygodnie.

— Nie, ale niewiele brakowało.

Mieli właśnie skręcić w Bulwar kiedy od strony Kanionu Tor­rente nadjechał samochód i stanął koło nich. Kierowca niecierp­liwie przyciskał pedał gazu.

— Pomarańczowy wóz sportowy — powiedział Bob. — Fryzjerka spieszy się do domu.

— Przyjęcie musiało się więc skończyć — zaniepokoił się Jupiter. — Rozejrzyjmy się szybko za jakimś telefonem. Allie przeszukuje dom. Nie możemy dopuścić, żeby Ariel z ciocią Pat ją przyłapali.

Worthington wjechał w Bulwar Zachodzącego Słońca.

— Niedaleko stąd jest budka telefoniczna, przy stacji benzy­nowej.

Zatrzymali się przy stacji i Jupiter poszedł do telefonu. Ledwie skończył wykręcać numer, odezwała się Allie.

— Spotkanie bractwa kończy się — powiedział. — Pra­wie niczego się nie dowiedzieliśmy. Skończyłaś przeszukiwać dom?

— Tak, i nic nie znalazłam.

— Wszędzie zaglądałaś?

— Przeczesałam dom gęstym grzebieniem. Posłużyłam się nawet magnesem. Nic, poza zwałami kurzu.

— Jeśli więc Ariel ma jakieś urządzenie, nosi je ze sobą. Albo rzeczywiście ma wspólnika.

— Z czym może się wiązać pewne interesujące zdarzenie. Mam nowego służącego.

— Doprawdy?

— Tak, nie służącą tym razem, lecz służącego. Zatelefono­wał i powiedział, że jest właśnie w Rocky Beach i usłyszał, że szukamy pomocy domowej. Zapytał, kiedy mógłby się widzieć z panią domu.

— No?

— No i doszłam do wniosku, że skoro mama jest w Europie, ja jestem panią domu. Ciocia Pat jest nie bardzo przytomna i niezbyt interesuje się gospodarstwem.

— Allie, chyba nie umówiłaś się z kompletnie obcym czło­wiekiem, który telefonuje i nawet...

— O, nawet więcej! Kazałam mu tu przyjść i przyjęłam go do pracy.

Jupiter milczał, czekając na dalsze rewelacje.

— Nie pytasz mnie, dlaczego go przyjęłam?

— Dlaczego go przyjęłaś?

— Bo miał sumiaste wąsy! — Allie zrobiła dramatyczną pauzę. — Nie zdążyłam się dobrze przyjrzeć temu facetowi, którego wypłoszyliśmy wczoraj z garażu. Ale ten odpowiada wa­szemu opisowi i jeśli to on, musi go piekielnie interesować mój dom. Albo jest wspólnikiem Ariela. Jutro o ósmej rano ma się zgłosić do pracy.

— Co twoja ciocia na to powie?

— Pomyślę jeszcze, jak jej to przedstawić. Do zobaczenia, do jutra! — Allie odłożyła słuchawkę. Jupiter wrócił do samo­chodu.

— U Allie wszystko w porządku? — spytał Pete.

— Nie wiem. Albo to jest najmądrzejsza dziewczyna, jaką spotkałem, albo skończona idiotka, albo jedno i drugie.

— Jak można być mądrym idiotą? — roześmiał się Pete.

— Myślę, że Allie Jamison to potrafi — odpowiedział z przekonaniem Jupe.

ROZDZIAŁ 8

Wąż atakuje

Kiedy następnego rana Trzej Detektywi zajechali rowerami pod dom Jamisonów, Allie siedziała na stopniach frontowego ganku z miną zadowolonego kota.

— Gosposia marzenie! — zawołała. — Posłuchajcie!

Z domu dobiegał warkot odkurzacza.

— Nie musiałam mu nic mówić. Zostawił walizkę w po­koju Marie, rozejrzał się po domu, poszedł prosto do schowka na szczotki i wziął się do roboty. Koniec z pajęczynami cioci Pat!

— Więc on tu będzie mieszkał? — zapytał Bob.

— Czy to nie cudownie! — entuzjazmowała się Allie. — Będziemy go mogli obserwować od rana do nocy.

— Miejmy nadzieję, że rzeczywiście będzie cudownie — powiedział Jupe. — Jak twoja ciotka zareagowała na to, że wy­najęłaś służącego?

— A czyj to właściwie dom?! — fuknęła Allie. — Oświad­czyłam jej, że dowiadywałam się o jakąś pomoc, a ten człowiek robił dobre wrażenie. Odpowiedziała jak to ona: „to miło z two­jej strony, kochanie”, i poszła spać. Ona się nie wdaje w szcze­góły.

— Gdzie on pracował przedtem? — zapytał Jupiter.

— Nie powiedział, a ja nie mam zwyczaju wtrącać się w cu­dze sprawy — odparła Allie wyniośle.

— Ach nie? No, to już szczyt! — nie wytrzymał Pete.

— Chcecie go zobaczyć? — zapytała Allie. — Jeśli to ten z garażu, myślicie, że go rozpoznacie?

— Ja chyba nie — odparł Jupe. — Zaledwie rzuciłem na niego okiem. Bob przyjrzał mu się lepiej. Gdybyś go rozpoznał, Bob, nie pokazuj tego po sobie.

Weszli do domu za Allie. Nowy służący pracował nad zielo­no-złotym dywanem w salonie. Podniósł głowę, dostrzegł ich stojących w holu i wyłączył odkurzacz.

— Panienka sobie czegoś życzy? — zapytał.

— Dziękuję, nic mi nie trzeba, Bentley — odparła Allie. —Wpadliśmy tylko, żeby się napić wody sodowej.

Bentley skinął głową i wrócił do pracy.

Allie poprowadziła chłopców do kuchni. Wyjęła z lodówki cztery butelki wody sodowej, po jednej dla każdego.

— No i co? To on?

— Nie jestem pewien — powiedział Bob. — Jest mniej więcej tego samego wzrostu i budowy. Wąsy też podobne. Ale było ciemno i wszystko działo się tak szybko. Wyskoczył z garażu, powalił Jupe'a i uciekł.

— Nie wygląda na kogoś, kto zwala ludzi z nóg — odezwał się Pete. — Jest taki jakiś... no, nijaki.

— Pospolity — dorzuciła Allie. — Jest przeciętny. Nie za wysoki, nie za niski, nie za gruby, nie za chudy. Brązowe włosy i bezbarwne oczy. Można by go nie zauważyć, gdyby nie te wąsy. — Wyjęła z szuflady otwieracz do butelek i zdjęła kap­sel. — No, a teraz mówcie, coście wczoraj zdziałali.

Jupiter opowiedział pokrótce wydarzenia poprzedniego wie­czoru. Gdy skończył, Allie uśmiechnęła się z satysfakcją.

— Jestem, okazuje się, lepsza od was. Udało wam się jedy­nie spaść z ogrodzenia, podczas gdy ja znalazłam kogoś w stu procentach tajemniczego.

— Przyszłaś do nas, żeby się pozbyć kogoś w stu procen­tach tajemniczego — zauważył Pete. — A propos, nie boisz się, że ten odkurzacz obudzi twego gościa?

— Ariel wyszedł — odparła Allie.

— Myślałem, że on nigdy nie wychodzi w dzień.

— Ale dziś wyszedł. Wziął rano samochód cioci i odjechał, nie wiadomo dokąd.

W drzwiach kuchni pojawiła się ciocia Pat, w seledynowym szlafroku przewiązanym fioletową szarfą. Jej lawendowe włosy były wzorowo uczesane.

— Allie, kto to jest ten człowiek w salonie? — zapytała.

— Nowa pomoc domowa — odpowiedziała Allie. — Przy­jęłyśmy go wczoraj, ciociu. Nie pamiętasz?

— Ach tak, to miło. Jak, mówiłaś, on się nazywa?

— Nie mówiłam, ale nazywa się Bentley.

— Bentley, Bentley. Jak samochód. Zapamiętam. — Uśmiechnęła się z roztargnieniem do chłopców, którzy wyma­mrotali „dzień dobry. — Czy on urnie gotować?

— Powiedział, że tak.

— Wobec tego porozmawiam z nim o obiedzie. — Panna Osborne opuściła kuchnię.

Allie oparła się o zlew.

— Jest mi wszystko jedno, kim jest ten facet. Jeśli przyrzą­dzi choć jeden godziwy posiłek, może nawet uciec ze wszystkimi srebrami — spojrzała przez okno i roześmiała się. — Patrz­cie, jak Ariel zmaga się z corvettą cioci Pat!

Chłopcy wybuchnęli śmiechem. Ariel skręcał się i wyginał, wystawiał to rękę, to nogę, usiłując wydobyć swe długie ciało z samochodu.

Po chwili wszedł do kuchni. Jego zimne, ciemne oczy spo­częły przez moment na Allie, po czym minął ją bez słowa.

Allie zastąpiła mu drogę.

— Chyba nie poznał pan jeszcze moich przyjaciół — po­wiedziała.

Ariel przystanął, z wyraźną irytacją zgadzając się na przed­stawienie sobie chłopców. Kiedy Bob ochoczo wyciągnął do nie­go rękę, niechętnie pozwolił uścisnąć swoją zwisającą dłoń. Nie powiedział ani słowa, ominął Allie, jakby była słupem, i wyszedł do holu zatrzaskując za sobą drzwi.

— Jak wam się to podoba! — wykrzyknęła Allie. — Za­chowuje się tak za każdym razem. Traktuje mnie jak... jak przed­miot. Nawet bez tego okropnego śpiewu nie chciałabym go mieć w domu. Żeby wiedzieć, co on knuje!

— Panie Ariel! — dobiegł ich wysoki, podekscytowany głos cioci Pat. — Czy się to dokonało?

Allie podbiegła do drzwi i przyłożyła ucho do szpary.

— Nie trzeba się niepokoić — odparł Ariel. — Przekaza­no życzenia bractwa, pani życzenie... Wąż został dostarczony. Wszystko jest w rękach Beliala. Trzeba czekać i ufać.

— Ale dwudziesty pierwszy już niedługo — mówiła drżą­cym głosem ciocia Pat. — Czy jest pan pewien, że Belial ma dość czasu? Och, być może to tylko głupi kaprys, ale ja tak bar­dzo pragnę to mieć. A jeśli Margaret Compton...

— Czyżby pani wiara się zachwiała? — w głosie Ariela był odcień złości.

— Oczywiście, że nie! — zawołała ciocia Pat. — Wierzę i ufam najgłębiej.

— Proszę mi więc wybaczyć — powiedział Ariel — mu­szę teraz odpocząć. Te sprawy są bardzo wyczerpujące.

— Tak, rozumiem — powiedziała cicho panna Osborne. Ariel wszedł na schody.

— Och, ten próżniak! — mruknęła niechętnie Allie, od­chodząc od drzwi. — Będzie się teraz wylegiwał przez resztę dnia.

— „Wąż został dostarczony” — zacytował Jupiter. — Co to może znaczyć?

— Może ktoś przysłał węża pocztą? — zastanawiał się Pete.

Allie potrząsnęła głową.

— Nie może chodzić o prawdziwego węża. Ciocia Pat ich nie znosi. To sposób, w jaki oni rozmawiają. Wczoraj mówili o gło­sie węża, który przemawia z odległości wielu mil, pamiętacie?

— Co gorsza. usłyszeliśmy go — powiedział Jupe.

— Tak, ale to nie był wąż. Węże nie śpiewają — obstawała przy swoim Allie.

— Coś się tu dzieje — mówił Jupiter. — Jakaś podejrza­na sprawa, w której istotną rolę gra Ariel, dom w Kanionie Tor­rente, dziwaczny śpiew i być może twój nowy służący. Niestety, niewiele możemy na razie zrobić, możemy tylko obserwować. Muszę już wracać do składu. Daj nam znać, gdyby coś zaszło.

— Ja też muszę już iść. Pracuję dziś w bibliotece — po­wiedział Bob.

— A mnie czeka strzyżenie trawnika — odezwał się Pete.

— Wspaniali detektywi! — zawołała ironicznie Allie. —Każdy ma pełne ręce roboty, tylko nie w mojej sprawie. Trudno, idźcie, skoro musicie. Gdyby się coś stało, zadzwonię do was.

Chłopcy opuścili dom Jamisonów i rozeszli się, każdy do swoich zajęć. Jupiter już z daleka słyszał pokrzykiwania ziryto­wanej cioci Matyldy. Hans i Konrad rozładowywali dużą ciężarówkę.

— Jupe! — zawołała ciocia Matylda na jego widok. —Właśnie cię potrzebuję.

— Tak, ciociu.

— Twój wuj zupełnie stracił głowę! Popatrz, ile on tego na­kupił.

Ciężarówka była załadowana starymi, żelaznymi piecami.

— Piece na drewno! W dzisiejszych czasach! — pokrzyki­wała ciocia Matylda. — Trzymali je w składzie we wschodnim Los Angeles, żeby wysłać na przetopienie, i twój wuj nie wytrzymał i je kupił. Cena była niska! Ciekawam, jak my to sprzedamy!

— Na pewno znajdzie się sposób — powiedział uspoka­jająco Jupiter.

— Akurat! Ale wszystko jedno, trzeba je wyładować. Pomóż Hansowi i Konradowi. Złóżcie je gdzieś, gdzie nie będę musiała na nie patrzeć. Co za pomysł!

Ciocia Matylda odeszła energicznym krokiem, a Jupiter za­brał się do roboty. Szło to niesporo, gdyż piece były ciężkie. W dodatku ciągle odpadały im drzwiczki. Potem ciocia zagnała go do innych zajęć. Dopiero o trzeciej po południu Jupe był wol­ny. Poszedł do domu, po drugiej stronie ulicy, żeby wziąć prysz­nic. W salonie siedział wuj Tytus i oglądał telewizję. Jupiter usły­szał, że nadawano lokalne wiadomości.

— Okropność! — wykrzyknął wuj Tytus.

— Co jest takie okropne? — zapytał Jupiter, wchodząc do salonu.

— Popatrz, co ludzie wyprawiają dziś na szosach.

Jupiter spojrzał na ekran telewizora. Rozgrywała się tam dość typowa scena. Akcja ratunkowa po kraksie samochodu. Duży samochód osobowy wpadł na barierę mostu nad Hollywoodzką Autostradą. Patrol policyjny dyrygował ruchem wokół miejsca wypadku. Głos spikera informował:

— Kierowca samochodu, pani Margaret Compton, została odwieziona do szpitala „Anioła miłosierdzia”. Ofiara wypadku jest w dobrym stanie.

— Pani Margaret Compton! — wykrzyknął Jupe.

— Znasz ją? — spytał wuj Tytus.

— Tylko ze słyszenia. Przepraszam, wuju, muszę zatelefo­nować do klienta.

ROZDZIAŁ 9

Tajne zebranie

Tegoż dnia o siódmej wieczór, Jupiter powiedział cioci Ma­tyldzie, że musi coś pilnego skończyć w swojej pracowni że być może wróci późno, po czym udał się prosto do składu złomu. Bob i Pete czekali już na niego w pracowni, z rowerami.

— Spotykamy się z Allie w Zatoczce Swansona — oznaj­mił Jupe kolegom.

— Wychodzimy przez Zieloną Furtkę? — zapytał Bob.

Jupe skinął głową.

— Tak. Jest najbardziej oddalona od domu. Ciocia Matylda nie będzie mogła widzieć, że wychodzimy.

Pete podszedł do płotu, tuż obok pracowni. Wetknął dwa pal­ce w szczelinę między deskami i pociągnął. Dwie deski się unio­sły. Pete wytknął głowę przez otwór i rozejrzał się dookoła. Oznajmił, że droga wolna. Jupiter wziął swój rower, oparty o prasę drukarską, i przesunęli się, jeden po drugim, przez otwór w pło­cie. Deski opadły na swoje miejsce.

Bob odwrócił się i w zamyśleniu patrzył na płot. Był pokryty malowidłami lokalnych artystów. W miejscu w którym przeszli wymalowany był wzburzony ocean i okręt zmagający się z wy­sokimi falami. Na pierwszym planie ryba wynurzyła głowę. jej okrągłe oko wpatrywało się w okręt.

— Allie odkryła Czerwoną Furtkę Pirata — powiedział ze smutkiem. — Miejmy nadzieję, że nie obeszła całego płotu. Byłoby okropne, gdyby wiedziała, że ta ryba oznacza miejsce, w którym otwiera się Zielona Furtka.

— Jeśli to odkryje, będziemy musieli zlikwidować i tę furtkę i skonstruować inną — odparł Jupe. — Ale nie czas teraz ła­mać sobie nad tym głowę. Sytuacja jest nagląca.

— Właśnie — zgodził się Pete. — Jedziemy!

Wsiedli na rowery i puścili się w dół ulicą ku Nadbrzeżnej Autostradzie. W pięć minut później znaleźli się w Zatoczce Swansona. Allie Jamison czekała już na nich, oparta o wystającą z piasku skałę. Obok stał jej koń z puszczonymi luźno lejcami.

— Margaret Compton miała dziś wypadek na autostradzie powiedziała na powitanie.

— Mówiłem im już o tym — Jupiter przysiadł na piasku naprzeciw Allie. — Czy zaszło coś po naszej rozmowie telefo­nicznej? Jak twoja ciocia?

— Bardzo przygnębiona. Nie przestała płakać od chwili, kiedy usłyszeliśmy tę wiadomość w dzienniku.

Bob oparł się o skałę.

— Sprawy zaczynają przybierać szybki obrót.

— Błyskawiczny — przytaknął Jupiter. — Rano Ariel mówi pannie Osborne, że wąż został dostarczony i Belial spełni jej życzenie a po południu pani Compton ląduje w szpitalu. Ma te­raz poważniejsze problemy niż aukcja, oczywiście nie weźmie udziału w licytacji.

— Ciocia Pat nie chciała, żeby to się tak stało — powie­działa Allie. — Kiedy usłyszała tę wiadomość, wykrzyknęła: „Przecież ona mogła się zabić, i to z mojej winy”. Ariel pomógł jej pójść na górę, do jej pokoju. Zamknęli drzwi, ale podsłuchi­wałam z korytarza.

— Oczywiście — wtrącił Pete.

Allie go zignorowała.

— Ciocia mówiła, że nie miała pojęcia, że jej życzenie spełni się w taki sposób. Ariel na to, że tak czy inaczej została wysłu­chana i teraz ona musi coś zrobić. Nie bardzo dosłyszałam, o co chodzi, w każdym razie ciocia odmówiła zrobienia tego. Powie­dział, że może okazać pewną cierpliwość, ale nie będzie czekał w nieskończoność, po czym wyszedł z jej pokoju. Wtedy poszłam do niej, ale nie chciała ze mną rozmawiać. Prosiła żebym ją zostawiła samą. Opuściłam więc pokój, ale nie odeszłam da­leko.

— Stałaś pod drzwiami — wtrącił znowu Pete.

— Tak, i usłyszałam, że telefonuje. Poprosiła do telefonu pana Van Storena.

— Ile czasu zajęło ci dojście do drugiego aparatu? — za­pytał Jupiter.

— Za dużo. Kiedy podniosłam słuchawkę telefonu na dole, ciocia mówiła, że wyśle służącego z listem upoważniającym. „Doskonale, panno Osborne”, odpowiedział męski głos i skończyli rozmowę.

— Co potem? — zapytał Bob.

— Słyszałam kroki cioci na górze. Kręciła się po pokojach. Potem zawołała do siebie Bentleya. Widziałam, jak chował do kieszeni jakiś pakiet w brązowym papierze, kiedy od niej wycho­dził. Powiedział, że musi coś załatwić dla cioci, i odjechał jej sa­mochodem.

— Ariel zainteresował się tym? — spytał Jupiter.

— Jeszcze jak! — odparła Allie. — Po odjeździe Bent­leya wbiegł na schody z szybkością pocisku. Ciocia chyba spo­dziewała się jego ataku, bo na jego wrzaski odpowiedziała ostro, że wysłała Bentleya do Beyerly Hills po specjalny krem do twa­rzy.

— Wierzysz w to?

— Nie, i Ariel też nie uwierzył. Zamknął się jednak, kiedy Bentley wrócił z kremem. Ale to było kłamstwo. Ciocia Pat nie kupuje kremów. Robi je sobie sama z płatków róży, gliceryny i jeszcze tam czegoś.

— Starałaś się dowiedzieć prawdy od cioci albo od Bent­leya? — pytał Jupe.

— Nie musiałam. Wiem, dokąd Bentley pojechał naprawdę. Pan Van Storen jest współwłaścicielem firmy Van Storen i Chats­worth w Beyerly Hills. To doskonały zakład jubilerski. Tak się też składa, że znam szyfr do sejfu w sypialni mamy. Otworzyłam go i stwierdziłam, że naszyjnik mojej mamy znikł.

Chłopcy siedzieli na piasku, łapczywie słuchając słów Allie. Gdy skończyła mówić, milczeli przez dłuższą chwilę. Wreszcie odezwał się Jupiter:

— Jeśli cię dobrze zrozumiałem, twoja ciocia wręczyła bezcenny naszyjnik cesarzowej Eugenii kompletnie obcemu czło­wiekowi i kazała mu go zawieźć do jubilera?

— Nigdy nie mówiłam, że ciocia Pat jest specjalnie mądra — odparła Allie. — Ale jest dorosła, więc oczekuje się od niej pewnej odpowiedzialności. Przypuszczam, że mama podała jej ten szyfr, żeby mogła wyjąć kosztowności, na przykład w razie pożaru.

— Czy twoja ciocia orientuje się, że ty wiesz o zniknięciu naszyjnika? — zapytał Bob.

— Pewnie. Przygwoździłam ją w tej sprawie, jak tylko do­rwałam ją samą. Twierdzi, że mama poleciła jej oddać naszyjnik do czyszczenia.

— Dość nieprawdopodobne — powiedział Jupiter.

Allie zmarszczyła nos.

— Oczywiście. Nawet jeśli mama chciała, żeby oczysz­czono naszyjnik pod jej nieobecność, nie jest to takie pilne. A przede wszystkim ciocia nie musiała wysyłać Bentleya. Van Storen i Chatsworth przysłaliby swojego człowieka po naszyjnik.

— A więc, zależało jej na dostarczeniu naszyjnika do jubile­ra tak, żeby Ariel nie wiedział — mruknął Jupe. — Myślę, że da się z tego wszystkiego wyciągnąć kilka wniosków.

— Jakich?

— Po pierwsze, wypadek pani Compton był spowodowany, a raczej twoja ciocia sądzi, że był spowodowany, jej życzeniem. W każdym razie czuje się winna, bo wezwała jakieś moce brac­twa. Po drugie, Ariel domaga się od niej teraz czegoś w zamian i stał się napastliwy. Czy widział, że Bentley wyszedł z domu z jakąś paczką?

— Nie — odparła Allie — na pewno nie. Zobaczył Bent­leya dopiero w momencie, gdy ten wsiadał do samochodu.

— A czy wiedział o naszyjniku w sejfie?

— Tego nie wiem, ale raczej nie. Chciał tylko wiedzieć, po co ciocia wysłała Bentleya.

— Pozostaje więc sprawa tajemniczego Bentleya. Czy to on ukrywał się w garażu w czasie przyjęcia u twojej cioci? Jeśli tak, dlaczego starał się dostać do twojego domu? Z drugiej strony, może być po prostu kimś, kto usłyszał, że szukacie służącego. Jednego możemy być pewni: nie jest wspólnikiem Ariela. Gdyby był Ariel nie zareagowałby tak na wysłanie Bentleya.

Jupiter zamilkł i pogrążył się w myślach. Swoim zwyczajem poszczypywał dolną wargę. W jakiś sposób przyspieszało to tok jego myśli.

— Musimy się natychmiast dowiedzieć kilku rzeczy — odezwał się w końcu. — Po pierwsze, czy naszyjnik istotnie został dostarczony do zakładu jubilerskiego.

— Psiakość, że też nie pomyślałam o tym wcześniej! — wykrzyknęła Allie. Przecież mogę zatelefonować do Van Storena i Chatswortha. Zrobię to natychmiast!

— Lepiej poczekaj z tym do rana — powiedział Jupe. — Możesz zatelefonować z biura składu, będziesz wtedy miała pewność, że nikt cię nie podsłuchuje. Jutro rano musimy też wyjaśnić, czy wypadek pani Compton miał związek z bractwem. Może Ariel dostarczył jej żywego węża?

— Ależ ciocia Pat nigdy by się na to nie zgodziła! Nie lubi Margaret Compton ale nawet najgorszego wroga nie naraziłaby na to, żeby znalazł żywego węża w przesyłce.

— Ariel powiedział jednak, że waż został dostarczony. Co to może znaczyć? Co dostarczono?

— Nie mam pojęcia.

— Ariel powiedział także — odezwał się Bob — że twoja ciocia może być spokojna, bo wszystko jest w rękach Beliala. Sprawdziłem w bibliotece. Belial to imię demona. Tak jak doktor Shaitan, o którym napomknął, to jedno z określeń szatana.

Pete wzdrygnął się.

— Diabły, demony i węże. Niezłe towarzystwo!

Allie usiadła, nabierała pełne garście piasku i przesypywała go między palcami w zamyśleniu.

— W co też wplątała się ciocia Pat? — powiedziała cicho.

— Jeszcze nie wiemy — odparł Jupiter. — Obawiam się, że to może być bardzo niebezpieczne.

ROZDZIAŁ 10

Złota kobra

Następnego dnia Allie zjawiła się w składzie złomu wczes­nym rankiem. Wyglądała, jakby nie spała całą noc. Podeszła do oczekujących jej przed biurem Trzech Detektywów.

— Ciocia Pat płacze, Ariel dla odmiany śpi a Bentley myje okna — zdała krótko relację.

— Ciocia Matylda natomiast zmywa talerze po śniadaniu —powiedział Jupiter. — Droga wolna, możesz telefonować do ju­bilera.

Allie weszła do biura i zasiadła za biurkiem. Wykręciła numer telefonu Van Storena i Chatswortha a następnie, doskonale imitując głos cioci Pat zapytała kiedy naszyjnik będzie gotów do odebrania. Słuchała przez chwilę, powiedziała „doskonale, dziękuję” i odłożyła słuchawkę.

— Mają naszyjnik — zwróciła się do chłopców. — Powie­dzieli, że potrwa to parę dni i że porozumieją się przed odesła­niem go. Uff, co za ulga!

— Naszyjnik jest więc bezpieczny — powiedział Jupiter.

— Kim by nie był twój nowy służący w każdym razie nie jest złodziejem. Teraz musimy się dowiedzieć, czy wąż pojawił się wczoraj w jakiś sposób w życiu pani Compton.

— Ciągle myślisz, że chodzi o żywego węża? Na przykład, że Ariel podrzucił Margaret Compton węża do samochodu? — Allie wzdrygnęła się na samą myśl o tym.

— To z pewnością wywołałoby u każdego kierowcy wystar­czający szok, żeby władować się na barierę mostu — powie­dział Jupiter. — Nie możemy jednak założyć, że tak doszło do wypadku. Trzeba to sprawdzić.

— Jak zamierzacie to zrobić? — zapytała Allie.

— Ja idę do biblioteki poczytać o wężach, demonach i dzi­wacznych kultach — odparł Bob.

— A ja się wybiorę z Pete'em do szpitala, odwiedzić panią Compton — powiedział Jupe. — Hans jedzie małą ciężarów­ką do Los Angeles. Możemy się z nim zabrać.

Allie wstała i podeszła do drzwi.

— Idę do domu. Postaram się nie spuścić z oka Ariela i Bent­leya.

— Zatelefonujemy do ciebie po powrocie — powiedział Ju­piter.

Skinęła głową i wyszła. Przez otwarte drzwi zobaczyli za­jeżdżającą ciężarówkę.

— Gotowi?! — zawołał Hans.

Jupe i Pete wsiedli do kabiny kierowcy. Niemal przez całą drogę do Los Angeles milczeli, pogrążeni w myślach. Na Bulwa­rze Vermont Jupiter poprosił Hansa, by się zatrzymał przed małą kwiaciarnią. Kupił afrykańskiego fiołka w doniczce, napisał parę słów na karteczce i kazał to wszystko zapakować. Potem, już bez zatrzymywania się, Hans dowiózł ich do szpitala „Anioła Miłosierdzia”.

— Chcecie, żebym na was zaczekał? — zapytał. — Po co wy właściwie idziecie do tego szpitala?

— Musimy porozmawiać z jedną panią o wężach — odpo­wiedział Pete.

Hans wytrzeszczył oczy.

— Nie przejmuj się, Hans — Pete machnął ręką. — Le­piej nie zadawaj pytań. Szczęśliwi, którzy nie wiedzą.

— Załatwię to sam — powiedział Jupe, wysiadając z cię­żarówki. — Jeden będzie mniej zwracał uwagę niż dwóch.

— Okay — zgodził się Pete chętnie. — Zaczekam z Han­sem.

Jupe, dzierżąc swój kwiatek, wszedł na schody wiodące do głównego wejścia do szpitala. W holu podszedł do recepcji.

— Czy pani Margaret Compton przyjmuje odwiedzają­cych? — zapytał.

Recepcjonistka przejrzała szybko rejestr pacjentów.

— Pokój 203, wschodnie skrzydło — powiedziała. —Winda w głębi, na prawo.

Jupiter podziękował, poszedł ze swoim fiołkiem do windy i wjechał na pierwsze piętro. Wylądował na wprost pokoju pielęgniarek. Lekarz rozmawiał przez telefon, jedna pielęgniarka ustawiała na tacy małe flakoniki, a inne rozmawiały, nie zwra­cając na Jupe'a uwagi.

Jupiter odchrząknął.

— Pani Margaret Compton pokój 203. Czy można ją teraz odwiedzić?

Jedna z pielęgniarek podniosła głowę.

— Właśnie dostała środek nasenny.

— Och — Jupiter ułożył swą okrągłą, wesołą twarz w wyraz smutku. — Nie będę mógł przyjść później, a tak bym chciał zobaczyć ciocię. Pracuję po południu w aptece. Szef obetnie mi dniówkę, jak się spóźnię.

— No dobrze. Tylko poczekaj chwilę, sprawdzę, jak się two­ja ciocia czuje.

Pielęgniarka, z szelestem sztywnego fartucha, odeszła w głąb korytarza. Po paru minutach wróciła.

— Nie śpi jeszcze. Możesz do niej wejść, ale nie siedź dłu­go. Potrzebuje dużo snu.

Jupiter zapewnił, że zostanie tylko parę minut, i udał się spiesznie do pokoju 203. Drzwi były otwarte. W jedynym łóżku, jakie tu stało, leżała kobieta o okrągłej, rumianej twarzy i bujnych siwych włosach. Kołdra wybrzuszała się na gipsie, który unieru­chomił ją od stóp do pasa. Zwróciła ku chłopcu zaspany wzrok.

— Pani Compton? — zapytał Jupiter.

Szare oczy pod ciężkimi powiekami spoczęły na fiołku w rę­kach Jupe'a.

— Jak miło — szepnęła.

— To niezwykle ładny fiołek — powiedział Jupe — z za­chodniego targu kwiatów. Klientowi, który go kupił, bardzo za­leżało, żeby dostarczyć doniczkę bezpośrednio pani.

Kobieta sięgnęła pod poduszkę i wyjęła etui z okularami. Za­łożyła je i wyciągnęła rękę.

— O, kartka. Podaj mi ją, proszę.

Jupiter postawił doniczkę na nocnym stoliku i wręczył chorej karteczkę, którą sam napisał.

Z najlepszymi życzeniami powrotu do zdrowia — prze­czytała i obróciła kartkę ze zdziwieniem. — Bez podpisu. Zu­pełnie jak wczorajszy pakiecik. Też była dołączona kartka i też bez podpisu. Co za roztargnienie zapominać o podpisie.

— Może będę mógł pani pomóc ustalić, od kogo są kwiaty —powiedział Jupiter szybko. — Mężczyzna, który kazał je do­starczyć, był wysoki, bardzo szczupły, czarnowłosy, o niezwykle bladej twarzy.

— Hmm... — pani Compton zdawała się zapadać w sen.

Jupiter rozpaczliwie szukał w myślach sposobu, by napo­mknąć o wężu, gdy poruszyła się i odezwała sennym głosem:

— Zabawne, człowiek, który dostarczył wczoraj pakiecik, tę kobrę, też tak wyglądał. Ciekawam, kto... kto...

— Kobrę? — zapytał głośno Jupe.

— Tak, mała, śliczna.., śliczna...

— Kobra! — Jupiter niemal krzyczał. — To niezwykłe! Czy pani kolekcjonuje płazy?

Szare oczy otworzyły się.

— Ach, nie, nie prawdziwa kobra! Bransoletka. Ja nie lubię zwykle... — powieki opadły znowu.

— Pani nie lubi biżuterii w kształcie węża? — podsunął szybko Jupe.

— Tak, nie lubię, węże są wstrętne. Ale to było takie ładne, że zaraz założyłam. Żebym wiedziała, kto to przysłał... Pokażę ci, mam w torebce. — Sięgnęła niezręcznie do szuflady nocne­go stolika.

Jupiter otworzył szufladę i podał jej niedużą torebkę. Chwilę mocowała się z zamkiem, wreszcie otworzyła torebkę i zagłębiła w niej rękę.

— Patrz. Czy to nie...

— Bardzo interesujące — Jupiter wziął bransoletkę i za­czął obracać ją w rękach. Była istotnie ładna. Złocony krążek z zapięciem w kształcie głowy kobry, delikatnie zdobionej niebieskimi i zielonymi kamyczkami. Jupiter przesunął palcem po wewnętrznej stronie bransoletki. Była idealnie gładka.

— Miała ją pani na ręce wczoraj, prowadząc samochód? — zapytał.

— Tak. To było wczoraj? Wydaje mi się tak dawno... — odwróciła głowę, zamykając oczy. — Co za głupia historia. Ni z tego, ni z owego odpada koło.

— Odpadło koło w pani samochodzie? Tak się to stało? Nic nie zaszło wewnątrz samochodu?

Otworzyła oczy ze zdziwieniem.

— Wewnątrz? Nie. Koło odpadło. Zobaczyłam, jak toczy się przede mną po szosie, i nagle most, i... i…

Delikatny szelest dobiegł Jupitera od drzwi. Odwrócił głowę. Pielęgniarka stała w progu patrząc na niego z wyrzutem.

— Już idę — powiedział. Podał bransoletkę pani Compton i uśmiechnął się do niej. — Szybkiego powrotu do zdrowia!

— Mówiłam ci, żebyś nie siedział długo — skarciła go pielęgniarka.

— Przepraszam — Jupiter potulnie opuścił pokój i szybko poszedł do windy.

— Udało się? — zawołał Pete, gdy tylko zobaczył Jupe'a wychodzącego ze szpitala. — Powiedziała ci coś?

— Bardzo dużo — Jupe podszedł do ciężarówki i wgramo­lił się na siedzenie obok Pete'a.

— Ma ze sobą węża.

— Węża? — zdumiał się Hans. — Tu, w szpitalu?

— Och, to nie jest prawdziwy wąż! To bransoletka z głową kobry.

— Może to jakiś trik — powiedział Pete. — Borgiowie mieli pierścienie ze skrytką na truciznę, albo igłę, która wyska­kiwała i mogła kogoś zabić.

Jupiter potrząsnął głową.

— Zbadałem ją dokładnie. Żadnych sztuczek. To tylko bran­soletka, którą zresztą Ariel dostarczył osobiście. Poza nią, w sa­mochodzie nie było żadnych węży w czasie kraksy. Jeśli ktoś mi wytłumaczy, jak bransoletka mogła spowodować odpadnięcie koła, zjem z ochotą wszystkie żelazne piece kupione przez wuja Tytusa!

ROZDZIAŁ 11

Sekretne akta Bentleya

Po powrocie, Jupe i Pete usiedli w pracowni Jupitera. Nie­mal natychmiast światło nad prasą drukarską zaczęło migotać. Był to sygnał, że w Kwaterze Głównej dzwoni telefon.

— To może być Allie — powiedział Jupe. — Dałem jej nasz numer.

Pete odsunął kratę i pierwszy wczołgał się do Tunelu Drugie­go. Kiedy Jupiter wgramolił się do przyczepy przez klapę w podłodze, Pete rozmawiał już przez telefon.

— Dostała węża, ale to tylko bransoletka. Nie mogła jej wy­rządzić krzywdy.

Teraz Pete słuchał, a Jupitera dobiegł podekscytowany głos Allie.

— Koło odpadło i tyle — powiedział Pete. — Zwykły wy­padek.

Słuchał przez chwilę, po czym wykrzyknął:

— Ale myśmy dopiero co wrócili!

Słuchawka rozgadała się znowu. Pete westchnął, przysunął sobie kartkę papieru i coś zanotował.

— Dobrze. Zaraz po obiedzie — powiedział i skończył roz­mowę.

— O co chodzi? — zapytał Jupiter.

— Ciocia Pat i Ariel zamknęli się na klucz w bibliotece, a Bentley poszedł na zakupy. Dzwoniła, bo Bentley dał jej listy z referencjami. Jeden od jakiejś pani z Berntwood, która przeniosła się do Kansas City. Podobno jej mąż dostał tam pracę. Allie starała się uzyskać jej telefon w Kansas City, ale nie mają tego nazwiska w spisie. Drugi list był od jakiegoś profesora. Allie próbowała zatelefonować do niego i okazało się, że telefon zo­stał wyłączony.

— Mocno podejrzane — powiedział Jupiter. — Powinna była sprawdzić Bentleya, nim go przyjęła do pracy.

— Ale nie zrobiła tego i teraz chce, żebyśmy się tym zajęli. Powiedziała Bentleyowi, że musi go ubezpieczyć i on dał jej swój adres domowy: Santa Monica, Północny Tennyson, numer 1854. Allie chce, żebyśmy natychmiast pojechali i sprawdzili, czy Bentley rzeczywiście ma tam mieszkanie, i w ogóle że­byśmy zebrali jak najwięcej informacji.

— Na co ty jej powiedziałeś, że pojedziemy tam po obiedzie?

— No pewnie. Jak się zaraz nie pokażę w domu, mama da mi szkołę.

— Ciocia Matylda także zaczyna się niecierpliwić — wes­tchnął Jupe. — Masz rację. Pojedziemy do Santa Monica po obiedzie.

— Tańczymy, jak nam Allie zagra — mruknął Pete.

— Jest naszym klientem. Nie powinna była tak od razu przyjmować Bentleya do pracy, ale stało się. A teraz chciałaby dowiedzieć się o nim czegoś więcej. I słusznie. Zatelefonuję do Boba i powiem mu, że spotykamy się koło centrum handlowego przy autostradzie, powiedzmy o... siódmej. Odpowiada?

— Może być.

— A więc do siódmej.

Spotkali się punktualnie. Parę minut po siódmej jechali na rowerach wzdłuż Nadbrzeżnej Autostrady do Santa Monica. Północny Tennyson okazał się małym placykiem u wylotu Jedenastej ulicy. Stał tam duży, zdobiony sztukaterią dom, oznaczo­ny numerem 1856. Tabliczka na trawniku informowała, że nu­mer 1854 znajduje się na tyłach budynku.

— Pewnie mieszkanie nad garażem — powiedział Jupiter i wszedł w alejkę prowadzącą na zaplecze budynku. Po chwili wrócił, kiwając głową. — Zgadza się. Mieszkanie na piętrze, nad podwójnym garażem.

— Jak masz zamiar dowiedzieć się, czy Bentley tu rzeczy­wiście mieszka? — zapytał Pete.

— Zapytamy o niego w tym domu — zdecydował Jupe. — Możemy być, na przykład, przyjaciółmi jego siostrzeńca Freddie­go. Jechaliśmy właśnie z Westwood i postanowiliśmy tu wpaść.

Bob skinął głową.

— Wystarczy na początek.

Jupiter podszedł zdecydowanym krokiem do drzwi fronto­wych i nacisnął dzwonek. Odczekał dobrą chwilę i zadzwonił po­nownie. Nikt nie otworzył.

— To by było na tyle, jeśli chodzi o twój genialny pomysł —odezwał się Pete.

Jupiter podniósł rower i wprowadził go w alejkę.

— Przyjmijmy, że Bentley istotnie tu mieszka. Często sporo da się powiedzieć o człowieku, kiedy obejrzy się miejsce, w któ­rym żyje.

— Włazimy tam? — zapytał Pete.

— Zajrzyjmy przez okno — odpowiedział Jupe.

Okazało się to nader proste. Do mieszkania nad garażem prowadziły zewnętrzne schody. Kończyły się małym podestem. Były tu drzwi wejściowe i nie zasłonięte niczym okno.

— Mamy szczęście — Jupiter przycisnął nos do szyby. Pete stanął obok niego, a Bob, wspinając się na palce, zaglądał do środka nad ich ramionami.

Pokój był rozświetlony ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Padały na przeciwległą ścianę, pod którą stały półki z książkami, a obok duże biurko. Bliżej okna był stół, na którym piętrzyły się papierowe teczki na akta i leżało kilka książek. W pokoju znajdował się także mniejszy stolik z maszyną do pi­sania, obrotowe krzesło biurowe, stojąca lampa i kanapka okry­ta brązową, sztruksową narzutą.

— Wygląda bardziej na biuro niż na mieszkanie — zau­ważył Pete.

Jupiter odsunął się od okna.

— Nasz tajemniczy służący lubi czytać. Prawdopodobnie również pisze.

Bob przycisnął twarz do szyby i zagwizdał.

— Zobaczcie tytuły tych książek na stole! „Czary, ludowa medycyna i magia”. To nowość. Kupiliśmy to do biblioteki w tym tygodniu. Dalej „Praktyki Voodoo — rytuał i rzeczywistość”.

— Nic o wężach? — zapytał Pete.

Jupiter nacisnął klamkę u drzwi, ale nie ustąpiła. Zaczął uważnie oglądać okno.

— Jest nie zamknięte — stwierdził.

Wymienili spojrzenia. Rozejrzeli się bacznie po pustym po­dwórzu. Okna frontowego budynku były ciemne i głuche.

— Zdrowo oberwiemy, jak nas przyłapią — powiedział Pete.

— Nie musza nas przyłapać — Jupiter pchnął okno, otwo­rzyło się bezgłośnie.

W kilka chwil byli w środku. Na półkach znaleźli wiele książek o rytuałach prymitywnych plemion, o ludowych obrządkach, także kilka prac o czarnej magii i jej praktykach wykonywanych współcześnie.

— Ten facet musi czuć się jak u siebie w domu z Arielem i ciotką Pat — zaśmiał się Pete.

— Jeśli przeczytał te wszystkie książki, ma całe moje uzna­nie — powiedział Bob. — Starałem się przebrnąć ostatnio przez niektóre z nich. Ciężka sprawa.

— Trudno sobie wyobrazić takiego znawcę okultyzmu w roli gosposi. — Jupiter pochylił się nad stołem i zaczął odczytywać napisy z kartek przypiętych do teczek z aktami: — „Klienci Mary”, „Zielony trójkąt”. — Była także gruba teczka z notatką: „Bractwo Niższego Kręgu”. — Zastanawiam się, czy to nie chodzi o nasze” bractwo. Ależ tak!

— Coś tam znalazł? — zainteresował się Bob.

Jupiter wyjął z teczki dwie kartki.

— To są uwagi o pannie Patrycji Osborne. W ciągu ostat­nich dziesięciu lat należała do pięciu różnych sekt, prenumero­wała dwa magazyny astrologiczne, odbyła podróż do Indii, gdzie wysłuchiwała wykładów tamtejszego mędrca. Skróciła pobyt, gdyż nie odpowiadała jej indyjska kanalizacja. Na końcu jest in­formacja, że w maju zamieszkała w Rocky Beach, a niedawno do tego samego domu przybył Hugo Ariel.

— Co tam jest jeszcze? — dopytywał się Pete.

Jupiter wertował kartki.

— Tu jest wyciąg z konta bankowego panny Osbomne. No, ma umiarkowane dochody. Trudno ją nazwać bogatą.

— Chodzi mu więc o pieniądze? — zastanawiał się Pete.

— Chyba tak. O, tu jest raport o stanie majątkowym Nox­wortha. Oprócz delikatesów ma posiadłość we wschodnim Los Angeles. Jest bogatszy, niżby można przypuszczać z jego wyglądu.

— Jest coś o tej Pomarańczowej? — zapytał Pete.

— Tak. Madelyn Enderby, fryzjerka. Należała do szeregu dziwnych ugrupowań. Ma zakład fryzjerski i niezłe dochody. Po­siada otwarte konto u maklera giełdowego w Dolinie San Fernando.

— Jeszcze ktoś, kogo znamy? — spytał Bob.

— Właścicielka sklepu ze zdrową żywnością. Okazuje się, że ta żywność daje duże dochody. Zamierza otworzyć drugi sklep. — Jupiter przejrzał pozostałe kartki. — Reszta o ludziach, których nie znamy.

— Magia, czary — Bob przesunął ręką po książkach na stole — i pieniądze.

— Być może idą w parze — powiedział Jupe.

Pete wysunął szufladę biurka. Leżało w niej kilka spinaczy biurowych i miniaturowy magnetofon.

— Niezła rzecz. Możesz to nosić w kieszeni.

Bob wyjął aparacik z szuflady.

— Śliczny, na baterie. — Przycisnął jeden z guzików i otworzył się mały schowek, ukazując maleńki mikrofon. —Wspaniałe. Trzymasz to w kieszeni i nagrywasz, co chcesz. Wywiad nie ma chyba lepszych.

— W środku jest taśma — powiedział Jupiter. — Cieka­we, co jest na niej nagrane. Potrafisz ją przewinąć?

Bob manipulował chwilę przyciskami. Wreszcie dały się sły­szeć szmery, trzaski i w końcu słowa: „Możemy zaczynać”.

— To głos Ariela? — wykrzyknął Bob.

— „Nasze bractwo nie zebrało się w komplecie dzisiejszego wieczoru. Być może więc nie zdołamy niczego dokonać. Spróbujmy jednak...”

— Założył podsłuch u Allie w domu! — zawołał Pete.

— Musiał ukryć to urządzenie w pobliżu drzwi do jadalni — próbował się domyślić Bob.

Słuchali dalej taśmy. Skrzekliwego głosu Madelyn Enderby, skargi Noxwortha, prośby Pat Osborne. Wreszcie mały pokój wypełnił niesamowity śpiew. Ten sam śpiew, który wystraszył Marie, który skłonił Allie do szukania u nich pomocy.

— Głos węza — szepnął Jupiter.

Bob wzdrygnął się i postawił magnetofon na biurku. Nie wy­łączył go jednak i wywołujące grozę dźwięki płynęły wciąż i wciąż. Taśma powoli dobiegała końca. Dziwny śpiew przeszedł w cichy szloch i zamarł. Z magnetofonu wydobywał się już tylko delikatny szmer. Jupitera nagle ogarnął chłód. Zdał sobie spra­wę, że słońce już zaszło i pokój pogrążył się w mroku. Jakaś postać zamajaczyła przy drzwiach. Spojrzeli na nią wszyscy trzej... Bentley!

ROZDZIAŁ 12

Niewyjaśniona tajemnica Bentleya

— O rany — wykrztusił Pete.

Bob szybko wyłączył magnetofon. Jupiter stał bez ruchu. W myślach przebiegł szybko wszystkie możliwe wyjaśnienia, których mógłby udzielić Bentleyowi. Doszedł do wniosku, że żadne nie jest dość prawdopodobne. Powiedział więc tylko:

— Już wychodzimy.

— Tą samą drogą, którą weszliście? — zapytał spokojnie Bentley, nie ruszając się od drzwi. — Przez okno, prawda?

W jego gniewnym głosie nie było ani pogróżki, ani zmiesza­nia. Zmieniła się też jego postawa. To nie był już potulny służą­cy. Była w nim jakaś godność i stanowczość. Jupiter czuł, że nic nie jest w stanie ruszyć go od drzwi. Coś musiał szybko wy­myślić, żeby utorować sobie i przyjaciołom drogę wyjścia z pułapki. .

— Daj mi tę taśmę — zwrócił się do Boba.

Bob wyjął z aparatu małą kasetkę i podał Jupiterowi.

— Ta taśma jest moją własnością! — powiedział Bentley.

— Proszę mi powiedzieć, jak pan to nagrał? — zapytał Ju­piter, wyciągając równocześnie rękę z taśmą w stronę Bentleya. — Ukrył pan magnetofon na patio?

Stało się to, czego Jupe oczekiwał. Bentley doskoczył do niego i złapał go za przegub ręki. Droga przez drzwi była wolna.

— Uciekajcie! — krzyknął Jupe. Gdy Bob i Pete wybiegli, wypuścił taśmę i kopnął Bentleya w kolano. Taśma poszybo­wała przez pokój, a Bentley zachwiał się, zwolnił chwyt i zato­czył się na bok. Jupe rzucił się do ucieczki. W drzwiach dopadł go Bentley i złapał za koszulę na plecach. Jupiter wyszarpnął się i zbiegł jak szalony po schodach.

Bentley nie usiłował ich gonić. Stał na podeście z kawałkiem koszuli Jupe'a w ręku i patrzył, jak chłopcy wskakiwali na swe rowery i odjeżdżali w popłochu.

Ujechali spory kawał, nim odważyli się przystanąć.

— Jak myślicie, kto będzie miał większe kłopoty, my czy Bentley? — wysapał Pete. — Jeśli da znać na policję, może­my powiedzieć o tych jego aktach i o nagraniu.

— Akta i taśmę może z łatwością ukryć lub zniszczyć — powiedział Jupiter. — Jesteśmy winni włamania, a jemu nic nie udowodnimy. Widział nas u Allie. Jeśli będzie chciał wnieść na nas skargę, wie, gdzie nas szukać.

— Co robimy? — zapytał Bob.

— Wracamy do składu, zdajemy ze wszystkiego sprawę na­szemu klientowi i czekamy co dalej. Być może Bentley nic nie zrobi. Musiałby przecież składać jakieś wyjaśnienia, gdybyśmy zeznali o tych raportach o stanie majątkowym różnych ludzi. Mógłby być w kłopotliwej sytuacji.

— Myślisz, że to szantażysta? — spytał Pete.

— Kto wie? Może. W każdym razie trzeba się porozumieć z Allie. Jedziemy do Kwatery Głównej.

— Swoją drogą, Allie mogła nas uprzedzić, że Bentley wy­biera się do domu — powiedział Pete ze złością.

— Na pewno nie wiedziała — bronił jej Jupe.

Jak się okazało, miał rację. Już czołgając się przez Tunel Drugi, słyszeli telefon dzwoniący w biurze Kwatery Głównej.

— Tak mi przykro, chłopaki! — wykrzyknęła Allie, gdy tylko Jupiter podniósł słuchawkę. Przełączył odbiór na głośnik tak, że wszyscy trzej mogli słyszeć całą rozmowę.

— Bentley nas przyłapał — powiedział Jupe.

— Tak mi przykro — powtórzyła. — Starałam się dać wam znać, ale już was nie zastałam. Niespodziewanie zakomu­nikował mi, że zapomniał wziąć coś ze swego mieszkania i musi tam pojechać. Nie mogłam mu przecież zabronić.

— Mogłaś choć próbować go zatrzymać — odparł Jupe.

— Straciłem pół koszuli i teraz on wie, że go szpiegujemy. Nie masz już pomocy domowej.

— Myślisz, że już tu nie wróci?

— Może okazać się na tyle bezczelny, żeby się zjawić — powiedział Jupiter po chwili wahania. — Dostaliśmy się do jego mieszkania. Znaleźliśmy zastanawiające informacje dotyczące twojej cioci i innych osób. Na przykład raporty o stanie majątko­wym. Nasuwa się myśl, że będzie próbował szantażować. Poza tym, to on ukrywał się wtedy w garażu. Ma nagranie z przyjęcia.

— To bez znaczenia. Ciocia Pat nie ma nic do ukrycia. Jest absolutnie czysta.

— Dlaczego więc tak się przejmuje wypadkiem pani Comp­ton?

Allie nie odpowiedziała.

— Co ona teraz robi?

— Siedzi na górze w swoim pokoju. Płacze.

— A Ariel?

— W bibliotece. Nie wiem, co tam robi.

— Słyszałaś znowu ten śpiew?

— Nie. Cicho tu jak w grobie i równie wesoło.

— W każdym razie trzymaj oczy otwarte i daj nam znać, gdyby Bentley wrócił.

Lecz Bentley nie wrócił. Następnego rana Allie zatelefono­wała do Jupitera do domu, by mu przekazać tę wiadomość.

Jupiter postanowił udać się ponownie do Santa Monica. Po­jechali w trójkę i zastali mieszkanie nad garażem puste. Jupe spróbował dowiedzieć się czegoś w głównym budynku. Tym ra­zem drzwi otworzyła drobna kobieta. Powiedziała, że jej lokator znad garażu wyprowadził się i nie podał nowego adresu.

— Czy pamięta pani może nazwę firmy przewozowej, którą wynajął? — spytał Jupiter.

— Sam się przeprowadził. Zajechał samochodem z przy­czepą i sam wszystko załadował. Nie miał tego wiele.

Jupiter podziękował i wrócił do czekających na ulicy ko­legów.

— Chyba nie usłyszymy więcej o Bentleyu — powiedział. — Sam nie wiem, czy mnie to cieszy, czy martwi.

ROZDZIAŁ 13

Diamenty cesarzowej

— Brak mi Bentleya — mówiła Allie do Jupitera dwa dni później. — Przynajmniej ktoś się ruszał w tym domu. Ciocia Pat siedzi w swoim pokoju i rozmyśla albo siedzi na patio i roz­myśla. Ariel wisi nad nią cały czas. Nie spuszcza jej z oka.

— Jest z nią teraz?

— Nie. Poszedł do fryzjera.

— O czym oni rozmawiają?

— W ogóle nie rozmawiają.

Jupiter błądził wzrokiem za biegającą po łące klaczą. Stali oboje z Allie oparci o ogrodzenie zagrody, na tyłach posiadłości Jamisonów.

— Boję się, że twoja ciocia dała się wciągnąć w coś groźne­go — powiedział. — Bob czytał ostatnio wiele o praktykach czarnoksięskich. Wymieniają między innymi takie rzeczy, jak rysowanie nożem kręgu wokół łóżka. Piszą o różnych sposobach wy­woływania duchów i rzucania czarów przy zapalonych świecach.

— Ciocia już od dawna nie zapala świec — odparła Allie.

— Aukcja rzeczy Castilla odbędzie się już w przyszłym ty­godniu. Czy twoja ciocia ma zamiar wziąć w niej udział? Może być pewna, że pani Compton się nie zjawi.

— Wiem. Ma nogę złamaną w dwu miejscach. Jest unieru­chomiona na miesiące. Ale wątpię, czy ciocia Pat skorzysta z okazji. Zdaje się nie bardzo wiedzieć, co się wokół dzieje. Jest zupełnie otępiała, Jedyne, do czego jest zdolna, to codzienny telefon do szpitala, do pielęgniarek, żeby zapytać o zdrowie pani Compton.

Od strony domu dobiegł warkot motoru. Allie odwróciła gło­wę. Czarna limuzyna zatrzymała się na podjeździe. Wysiadł z niej szofer i otworzył tylne drzwi samochodu. Ukazał się ele­gancko ubrany mężczyzna z paczuszką w dłoni. Jupe wybału­szył oczy. Takie szyki rzadko zdarzały się w Rocky Beach, zwłaszcza o jedenastej rano.

Allie zmrużyła oczy i osłoniła je dłonią.

— Van Storen i Chatsworth! Wszystko musi być u nich w wielkim stylu. Nie mogą po prostu dostarczyć czegoś, jak każdy sklep. Chyba naszyjnik mamy wrócił do domu. Chodź! Zobaczymy wielką scenę wręczania!

Wśliznęli się do domu kuchennymi drzwiami. Panna Os­borne odbierała właśnie w holu pakiecik z rąk posłańca. Seledy­nowy szlafrok z fioletową szarfą był wymięty i poplamiony, jakby nie zdejmowała go od kilku dni. Jej ręce drżały lekko, gdy wrę­czała pokwitowanie.

— Allie, moja droga! — zawołała załamującym się dysz­kantem. — O, Jupiter. Dzień dobry.

Elegancki posłaniec skłonił się i wyszedł.

— Naszyjnik twojej mamy. Otwórz paczkę i zobacz, czy oczyścili go starannie.

Allie rozerwała opakowanie i otworzyła ciemnozielone, skórzane pudełko. Na białej satynie ułożony był naszyjnik. Za­wierał ponad sto wspaniałych, skrzących się diamentów.

— Imponujące, co? — zwróciła się do Jupitera.

— Moja droga, to antyk — powiedziała ciocia Pat.

— I ciężki jak ołów. Mamę boli szyja ile razy go nosi — Allie zamknęła pudełko. — Wolę perły. Przynajmniej nie po­trzebujesz uzbrojonego strażnika, kiedy je zakładasz.

— Och — panna Osbomne nasłuchiwała niespokojnie — czy to samochód zajechał?

— Tak — odparła Allie — wilkołak z Rocky Beach wraca od golibrody.

— Allie, włóż naszyjnik do sejfu — powiedziała szybko cio­cia Pat.

Z tylnego podwórza dobiegł trzask drzwi samochodowych. Panna Osbomne spojrzała w stronę kuchni i ukryła ręce w kie­szeniach.

— Natychmiast, kochanie.

— Dobrze, ciociu — Allie wbiegła na schody akurat w mo­mencie, gdy Hugo Ariel zjawił się w holu, rozsiewając zapach wody kolońskiej.

— Pogadam z tobą później! — zawołała Allie do Jupitera z górnego podestu.

— Dobrze, będę czekał na ciebie — odpowiedział Jupe i wyszedł.

W składzie złomu ciocia Matylda zagoniła go zaraz do pracy. Starał się przebywać jak najbliżej swej pracowni, by zobaczyć, czy żarówka nad prasą drukarską nie migocze. Wreszcie o pią­tej Allie zatelefonowała.

— Jak ci się podobał występ cioci Pat dziś rano?

— Niemal fachowy — odparł Jupiter. — Było oczywiste, że nie chciała, żeby Ariel wiedział o dostarczeniu naszyjnika.

— Musiała dać znać jubilerowi, jak tylko Ariel zamówił wi­zytę u fryzjera. Zależało jej, żeby przywieźli naszyjnik pod jego nieobecność. Jednego nie rozumiem. Jeżeli to tak cholernie ważne, żeby trzymać naszyjnik z dala od Ariela, po co kazała go zwrócić? Van Storen i Chatsworth mogli go mieć u siebie aż do powrotu mamy.

— Może jest jej potrzebny.

— Do czego? Przecież to naszyjnik mamy!

— Właśnie! Jeśli więc należy do twojej mamy i znasz szyfr, możesz go zabrać z sejfu. Czy zgodziłabyś się, żeby Trzej De­tektywi zaopiekowali się nim przez krótki czas? Chciałbym coś ważnego sprawdzić. Uda ci się niepostrzeżenie wynieść naszyj­nik z domu?

— Oczywiście! Mam ponczo, które noszę czasem do konnej jazdy. Można pod nim wynieść nawet żywego koguta.

— Świetnie. Przynieś naszyjnik do mojej pracowni, kiedy tylko będziesz mogła. Będę czekał na ciebie. Bądź spokojna, u mnie będzie bezpieczny. Na pewno bezpieczniejszy niż w twoim domu. Teraz kończę, bo muszę zatelefonować w pilnej sprawie do naszego przyjaciela Worthingtona.

Allie przyszła do składu jeszcze przed szóstą. Spieszyła się do domu zostawiła, więc Jupiterowi zielone pudełko i pożegnała się. Zaraz po jej odejściu Jupe schował naszyjnik do szuflady biurka w Kwaterze Głównej.

Wczesnym rankiem następnego dnia Worthington zajechał do składu rolls-royce'em.

— To wielka odpowiedzialność, Jupe — powiedział, gdy Jupiter wręczył mu zielone pudełko. — Diamentowy naszyjnik, który należał kiedyś do cesarzowej!

— Tylko pan może to zrobić. Ani ja, ani Bob, ani Pete nie mamy szansy, żeby nas potraktowano poważnie.

Worthington pokiwał głową.

— Tak. Postaram się to załatwić jak najlepiej i zachowam najwyższą ostrożność. Powinienem wrócić koło drugiej.

— Będziemy na pana czekać.

Istotnie, dochodziła druga po południu, gdy Worthington zja­wił się ponownie. Jupiter oczekiwał go przy bramie i poprowadził do swej pracowni, gdzie zebrali się już Bob, Pete i Allie.

— Panno Jamison — powiedział Worthington siadając na krześle — to piękne, lecz nic niewarte. — Wyjął naszyjnik z pudełka i położył sobie na kolanach.

— Nic niewarte?! — Allie zeskoczyła ze skrzynki, na której siedziała okrakiem. — Naszyjnik mamy?! Należał do cesarzo­wej Eugenii. Jest bezcenny!

— Przykro mi — powiedział Worthington ze strapioną miną — ale to nie jest naszyjnik cesarzowej Eugenii. To imita­cja. Prosiłem o oszacowanie u trzech jubilerów. Powiedziałem, że znalazłem naszyjnik wśród rzeczy odziedziczonych po nie­dawno zmarłej krewnej. To sztuczna biżuteria.

— Sztuczna biżuteria... — Allie wyglądała, jakby się miała za chwilę udławić. — Proszę mi to dać!

— Masz zamiar porozmawiać o tym z ciocią? — zapytał Jupiter.

— Porozmawiać?! Wcisnę jej ten śmieć do gardła, a potem zmuszę do powiedzenia, co zrobiła z prawdziwym naszyjnikiem.

— Tego możemy się domyślić bez tak drastycznych środ­ków — powiedział Jupiter. — Sama to podejrzewałaś. Kazała firmie Van Storen i Chatsworth zrobić imitację, a prawdziwy naszyjnik przechować do powrotu twoich rodziców.

Allie usiadła z powrotem.

— Niebywałe. Czuję się, jakbym odkryła, że tuman klasowy jest Albertem Einsteinem. Uff, naszyjnik jest bezpieczny!

— Coś mitu nie gra — odezwał się Pete. — Po co ta imi­tacja? Co twoja ciocia zamierza z nią zrobić?

Allie zmarszczyła czoło.

— Cały ten hokus-pokus ma związek z Arielem. Ciocia robi wszystko, żeby on się nie dowiedział, że naszyjnik opuszcza dom i wraca.

— Może obawia się, że Ariel ukradnie naszyjnik? — zasta­nawiał się Bob.

— Świetnie! Niech kradnie tę imitację i się wynosi!

— Nie, nie sądzę, żeby to było takie proste — powiedział Jupiter. — W jakiś sposób ten naszyjnik jest związany z wy­padkiem pani Compton, z tajemną mocą śpiewającego węża i w ogóle ze wszystkim, co dotyczy bractwa.

— Słyszałaś jeszcze śpiew tego węża? — spytał Bob.

— Nie. W moim domu już nikt nie śpiewa.

— Boisz się?

— Tak, trochę.

— Tobie nic nie grozi — odezwał się Jupe. — Jak długo Ariel nie podejrzewa cię o spiskowanie przeciw niemu, nie jesteś w niebezpieczeństwie. A Bentley, mimo że jest w to wszystko ja­koś wmieszany, nie robi wrażenia groźnego człowieka.

— Ja się nie boję o siebie — odparła Allie. — Ariel w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Jestem dla niego nieznośnym bacho­rem, i tyle. Boję się o ciocię Pat. Dziś wieczór znowu wybiera się na zebranie tego obmierzłego bractwa. Słyszałam, jak rozma­wiali o tym. Rano Ariel powiedział, że doktor Shaitan zwołuje wszystkich członków do Kanionu Torrente i ciocia musi pójść. Nie chciała, bardzo płakała, ale idzie.

— Świetnie! — wyrwało się Jupiterowi.

— Świetnie?! To jest okropne. Serce mi się ściska, kiedy wi­dzę ją w takim stanie.

— Niestety, będziesz musiała to dzielnie znosić, póki nie odkryjemy tajemnicy tego bractwa — powiedział Jupiter i zwró­cił się do Worthingtona: — Czy mógłby pan...

— Oczywiście! Z przyjemnością złożę ponowną wizytę w Kanionie Torrente.

— Jadę z wami — oświadczyła Allie.

— Allie, proszę! — zaprotestował Pete.

— To moja ciotka, Ariel siedzi w moim domu i wszystko ostatnio kręci się wokół naszyjnika mojej mamy. Nie możecie mnie wyłączać. Panie Worthington, gdzie mam na pana cze­kać?

— Myślę, że na parkingu przed centrum handlowym...

— Świetnie. O której?

— O wpół do ósmej. Czy to odpowiednia pora?

— Doskonała. Do zobaczenia o siódmej trzydzieści!

Allie założyła swoje ponczo, ukryła pod nim pudełko z na­szyjnikiem i odeszła zamaszyście.

— Rezolutna młoda osoba — powiedział Worthington.

„O, tak”, pomyśleli Trzej Detektywi.

ROZDZIAŁ 14

Tajemne moce doktora Shaitan

Worthington punktualnie zajechał swym czarnym lordem na umówione miejsce. Allie i Trzej Detektywi czekali już na niego. Zaciśnięte usta Allie świadczyły o determinacji.

— Mam zamiar dostać się do tego domu — oświadczyła, sadowiąc się obok Worthingtona.

— Dostaniemy się tam wszyscy — zapewnił Jupe — mamy pewien plan.

— Jaki?

— Dowiesz się, poczekaj.

Przyszło jej długo czekać. Gdy wjechali w Kanion Torrente, ulica była pusta.

— Świetnie! — zawołał Pete. — Jesteśmy pierwsi.

Worthington minął dom za ceglanym murem i zaparkował nieco dalej. Bob wysiadł.

— Ukryję się w tej kępie oleandrów naprzeciw bramy. To dobry punkt obserwacyjny.

— Świetnie — skinął głową Jupe.

Bob zdążył właśnie przykucnąć wśród oleandrów, gdy uka­zał się pierwszy samochód. Przyjechała Madelyn Enderby. Podeszła do bramy i sięgnęła po telefon we wnęce. Bob zamierzał już wyjść z ukrycia, ale pojawiła się fioletowa corvetta. Za kierownicą siedział Ariel. Obok panna Osborne z pochyloną gło­wą, przytykała chusteczkę do oczu. Ariel zatrzymał samochód i pomógł jej wysiąść. W tym momencie w bramie odezwał się brzęczyk. Ariel wraz z panną Osbomne i Madelyn Enderby weszli do środka.

W parę minut później przed bramą zaparkował niebieski ca­dillac. Wysiadł z niego szczupły szatyn i skierował się do wnęki w murze. Bob wysunął się ostrożnie z kępy oleandrów, starając się nie czynić najlżejszego szmeru, i przeciął ulicę. Gdy znalazł się przy bramie, szczupły mężczyzna mówił właśnie do słuchaw­ki: „zejdę do niższego kręgu”, po czym odłożył słuchawkę i od­wrócił się.

— Dobry wieczór — powiedział Bob. — Szukam numeru 1483 przy Kręgu Torrente.

— Tu jest Kanion Torrente — odpowiedział mężczyzna. — Jesteś na niewłaściwej ulicy.

Odezwał się brzęczyk, mężczyzna otworzył bramę i wszedł do środka. Bob wrócił do forda.

— „Zejdę do niższego kręgu” — powiedział do ocze­kujących w samochodzie. — Na: „noc jest ciemna”, musisz od­powiedzieć: „zejdę do niższego kręgu”.

— Hasło! — Allie pierwsza wyskoczyła z samochodu.

— Proszę być w pogotowiu — zwrócił się Jupiter do Wor­thingtona, wysiadając.

— Będę czuwał.

Doszli do bramy i Jupe sięgnął po słuchawkę.

— Noc jest ciemna — odezwał się matowy głos.

— Zejdę do niższego kręgu — odpowiedział Jupe grubym głosem.

Znowu rozległ się brzęczyk. Pete przekręcił gałkę klamki i otworzył bramę bez trudu. Prześliznęli się przez nią wszyscy czworo. Zatrzasnęła się za nimi. Bob spróbował obrócić klamkę od wewnątrz, ale nie ruszyła się.

— Tam, na prawo od bramy, jest guzik ukryty w bluszczu. Widziałem, jak ten typ go przyciskał, kiedy mnie stąd wyrzucał — powiedział Pete.

Bob zbliżył się do oplecionego bluszczem muru.

— Widzę go.

— Nie dotykaj! — syknął Jupiter. — Możesz włączyć ja­kiś alarm. W razie czego, wiemy, gdzie jest.

— Chodźmy do tego domu —- powiedziała Allie.

— Nie, musimy zaczekać — zatrzymał ją Jupe. — Sądząc z poprzedniego spotkania bractwa, powinno przyjść więcej osób.

Ukryli się w ciemnym kącie ogrodu, skąd mieli dobry widok na bramę. Otwierała się jeszcze wielokrotnie, wpuszczając na­stępnych gości.

— Przyszło jeszcze osiem osób. Oprócz Madelyn Enderby, panny Osbomne, Ariela i tego faceta, którego podsłuchałem przy bramie. Razem dwanaścioro — obliczył Bob. — Tak, jak poprzednim razem.

Odczekali na wszelki wypadek jeszcze dziesięć minut, ale nikt więcej się nie zjawił. Postanowili przystąpić do akcji.

— Uważajcie — szepnął Pete. — Nie mam ochoty na­tknąć się na tego draba, który mnie wtedy przyłapał.

Szli przez trawnik, wolno i bezgłośnie. Gdy znaleźli się już blisko ściany domu, dostrzegli wąską smugę światła, przesą­czającego się zza niedosuniętej do końca zasłony w jednym z okien. Oddalili się nieco i okrążyli budynek.

— Tu są jakieś drzwi — powiedział Jupiter cicho. — Za­czekajcie.

Podkradł się ostrożnie do ściany budynku, po czym uważa­jąc, by się nie potknąć o niewidoczny w mroku stopień, podszedł blisko. Wymacał klamkę, lecz drzwi były zamknięte na klucz.

Allie oglądała uważnie tylną ścianę domu.

— To okienko jest otwarte — wskazała. — Jest tak wyso­ko, że nie zadali sobie trudu, żeby je zamknąć.

— Pewnie spiżarnia — Jupiter patrzył z powątpiewaniem na okienko. — Jest bardzo małe.

— Ja przejdę — powiedziała Allie szybko.

— Nie, nie przejdziesz. Nie jesteś aż tak cienka — stwier­dził Bob.

— Ale ty jesteś, Bob — Jupe klepnął przyjaciela po ramie­niu. — Bądź ostrożny.

— Spokojna głowa.

Pete oparł się rękami o ścianę domu i Bob wspiął się na jego ramiona.

— Sięgasz? — zawołała Allie.

— Ciii — uciszył ją Jupe.

Bob uchwycił się oburącz framugi okna, stęknął podciągając się i po chwili zniknął z ich pola widzenia. Czekali w napięciu. Raptem zamek szczęknął delikatnie i drzwi się otworzyły.

— Chodźcie — szepnął Bob. — Wszyscy są gdzieś z frontu.

Znaleźli się w dużej kuchni. Sprzęty majaczyły niewyraźnie w słabej poświacie. Przemknęli się cicho do drzwi w przeciw­ległej ścianie. Prowadziły do obszernego holu. Stłoczyli się w tych drzwiach, rozglądając się uważnie. Na lewo szerokie schody wiodły na górę. Naprzeciw nich znajdowały się drzwi w łu­kowatym obramowaniu. Przez szparę pod nimi sączyło się światło.

Jupiter cofnął się do kuchni. Przez okno świecił mgliście księżyc. Z mroku wydobył się zarys pieca kuchennego, słychać było kapanie wody z kranu. Jupe wypatrzył drugie drzwi na tej ścianie. Stanowiły tylko ciemną plamę w pewnej odległości od pierwszych. Szturchnął Boba i wskazał je. Bob skinął głowa,. Ju­piter ujął Allie za rękę i poprowadził ją do drugich drzwi. Weszli w kompletną ciemność. Bob i Pete tuż za nimi.

Szli krok za krokiem, potykając się o sprzęty. Pete wyciągnął rękę i natrafił na jakiś miękki materiał. Pewnie obity aksamitem fotel lub kanapa.

W końcu, tuż nad podłogą, zarysowała się smuga światła. Drzwi! Jupiter puścił rękę Allie, zrobił dwa kroki do przodu i prze­sunął ręką po drewnianej powierzchni. Natrafił na klamkę, nacisnął ją delikatnie i pociągnął lekko do siebie. Drzwi uchyliły się. W parocentymetrowej szparze ukazał się hol. Tym razem znaj­dowali się dokładnie naprzeciw łuku, który obramowywał oświet­lony pokój.

— Bractwo jest w komplecie — dobiegł go znajomy głos.

Uchylił drzwi trochę szerzej i wszyscy skupili się wokół nie­go. Przez szerokie, łukowate przejście widać było niemal całe wnętrze pokoju. Pośrodku stał ogromny, okrągły stół, nakryty czarnym obrusem. W srebrnych lichtarzach płonęły smukłe, czarne świece. Wokół stołu zgromadzonych było dwanaście osób. Wszyscy stali, każdy za swoim krzesłem. Ariel zdawał się tu być centralną postacią. Stał na wprost łuku. Krzesło przed nim różniło się od innych. Przypominało tron. Pozłacane kobry wiły się wokół poręczy i oparcia. Obok Ariela zobaczyli pannę Os­borne. Sprawiała wrażenie zupełnie zagubionej.

Wszyscy stali bez ruchu. Zdawali się na coś czekać. Jupe dostrzegł, że zarówno na ścianach, jak i na oknach pokoju za­wieszono czarny materiał, który lekko poruszał się w przeciągu.

— Bractwo jest w komplecie — powtórzył Ariel głośniej.

Na schodach dały się słyszeć kroki. Po chwili jakaś postać w długiej czarnej pelerynie, przesłoniła im widok. Zatrzymała się na chwilę, po czym weszła do pokoju, okrążyła stół i zasiadła na oplecionym wężami tronie. Wtedy zobaczyli twarz przybysza. Jupe usłyszał, jak stojący obok Pete przełyka głośno ślinę. Jeśli Hugo Ariel był trupio blady, ten człowiek sprawiał wrażenie wid­ma. Biała twarz zdawała się wypływać z czerni, w którą był spo­wity od stóp do głów. Nawet włosy miał ukryte pod ściśle przyle­gającym do głowy czarnym kapturem. Olśniewająco białą dłonią owinął się szczelniej peleryną i skinął lekko głową. Gdy wszyscy usiedli, zaklaskał dwukrotnie. Hugo Ariel oddalił się i powrócił z tacą, na której stał srebrny puchar. Podał go mężczyźnie na tronie. Ten uniósł puchar i rzekł:

— Belialu, obdarz łaską wszystkich obecnych!

— Wysłuchaj nas, Molochu! — powiedzieli wszyscy chórem.

Mężczyzna wręczył puchar pannie Osbomne. Wzięła go z ta­ką miną, jakby się miała rozpłakać.

— Belialu, obdarz łaską wszystkich obecnych — powie­działa drżącym głosem. Upiła łyk i podała puchar następnej oso­bie, przy akompaniamencie wezwania do Molocha.

Rytuał ten powtarzał się, póty puchar nie powrócił do rąk siedzącego na tronie. Ten wręczył go Arielowi.

Teraz Ariel postawił na stole, przed tronem, mały kosz żelaz­ny na nóżkach, z żarzącym się wewnątrz węglem drzewnym. Mężczyzna w czerni wstał i wyciągnął ręce nad koszykiem.

— Asmodeuszu, Abaddonie i Eblisie, wejrzyjcie na nas! —zawołał.

Ariel wręczył mu srebrny talerz. Mężczyzna zanurzył w nim dłoń, po czym skropił żarzące się węgle.

Słup dymu wystrzelił w górę. Słodkawy zapach dotarł aż do grupki po drugiej stronie holu.

— Belialu, usłysz nas! — zawołał białolicy. — Ześlij ta­jemną moc węża, by nas strzegła! Daj nam ujrzeć twoje oblicze! Daj nam usłyszeć twój głos!

Zaległa martwa cisza. A potem, najpierw cicho, zaczął się okropny śpiew. Allie poruszyła się niespokojnie, jakby chciała uciekać. Jupiter chwycił ją za rękę i przytrzymał.

Upiorny dźwięk narastał. Brzmiał coraz głośniej, coraz bar­dziej przeszywającymi tonami.

Mężczyzna w czerni ponownie skropił żar. Kłąb dymu buchnął z koszyka i nagle... coś się zaczęło poruszać w kipiącej masie.

— Belial obdarzył nas łaską! — obwieścił mężczyzna. —Wąż, nieśmiertelny wąż jest między nami!

Allie, Bob, Pete i Jupiter patrzyli w osłupieniu. Z dymu wynu­rzała się wijącym ruchem ogromna kobra. Jej zielono-błękitne ciało migotało, spod spłaszczonego kaptura głowy rzucały błyski czerwone oczy. Widowisku wciąż towarzyszył straszny śpiew. Zawodzące tony przeszły w pulsujące piski. Jupe z trudem po­wstrzymał się od zatkania sobie uszu. Dziwna pieśń zaczęła po­woli przycichać. Dym przerzedzał się. Kobra jakby zbladła i wreszcie rozpłynęła się. Śpiew ustał.

— Dobro jednego jest dobrem wszystkich — powiedział mistrz ceremonii. — Złączmy ręce.

Pat Osbomne patrzyła prosto przed siebie, ale posłusznie po­łożyła ręce na stole.

Z głębi holu dobiegły ciche kroki i po chwili ktoś pojawił się w kręgu światła. Jupiter trącił Pete'a łokciem. Był to ów musku­larny osobnik, z którym mieli do czynienia pamiętnego wieczoru. Wszedł do pokoju i podszedł do mężczyzny na tronie. Pochylił się nad nim i szepnął mu coś do ucha.

— Niemożliwe! — wykrzyknął tamten. — Nikt nie mógł wejść poza obecnymi!

— Więc powinno ich być trzynaścioro. Panna Enderby, pan­na Osbomne i pan Ariel weszli razem. Pozostali wchodzili poje­dynczo. Otwierałem bramę jedenaście razy. Gdzieś musi być trzynasta osoba.

Mężczyzna w czerni wstał.

— Prawdopodobnie na terenie posiadłości jest intruz — powiedział. — Możecie odejść. Zwołam was ponownie w odpo­wiednim czasie.

Allie i chłopcy cofnęli się. Jupiter cicho zamknął drzwi.

— Nakryją nas — szepnął Pete.

Z przeciwległego pokoju dobiegało szuranie krzeseł i szmer głosów.

— Co za pech! — mruknął Jupe. — Ten facet od bramy umie liczyć.

— Chodźmy — ponaglał Bob, — Za parę sekund zaczną przeszukiwać dom.

— Uciekajcie — powiedział Jupe. — Ja zostaję.

— Chyba żartujesz.

— Bynajmniej — mówił cicho Jupe. Jego głos tonął niemal zupełnie w gwarze opuszczających dom. — Wyjdźcie cicha­czem tamtą drogą, którą przyszliśmy. A potem naróbcie hałasu. Najlepiej niech któreś wdrapie się na ogrodzenie, żeby włączyć alarm. Niech myślą, że przepłoszyli intruza. Uciekajcie do sa­mochodu i powiedzcie Worhingtonowi, żeby na mnie czekał na rogu Bulwaru Zachodzącego Słońca. Wymknę się stąd, jak tylko będę mógł.

— Uważaj na siebie, Jupe.

— Będę ostrożny.

Słyszał, jak przemykali się przez kuchnię, jak otwierały się i zamykały drzwi. Potem dobiegły go ich głosy z zewnątrz. Allie coś krzyknęła. Rozdzwonił się alarm. Zapłonęły reflektory. Z uli­cy dał się słyszeć warkot ruszających samochodów.

Czekał. Po jakimś czasie zaległa cisza. Otworzył drzwi i ob­jął wzrokiem hol. Był pusty. Przebiegł go szybko. Znalazł się w pokoju, gdzie niedawno odbywał się okropny rytuał. Ukrył się za jedną z Czarnych zasłon. Po chwili usłyszał kroki na pod­jeździe. Mieszkańcy domu weszli do holu i drzwi wejściowe za­mknęły się.

— To tylko dzieciaki. Wiesz, jak wścibskie są dzieci.

— Masz rację Max — Jupe rozpoznał głos mężczyzny w czerni. — Widziałem, jak uciekali przez mur.

Jupe uśmiechnął się do siebie. Allie, Bob i Pete umknęli bez­piecznie.

ROZDZIAŁ 15

Plany wielkiego kapłana

Jupiter zauważył, że czarna zasłona jest w jednym miejscu nieco rozdarta. Stał teraz nieruchomo, przyciśnięty do ściany, tylko jego palce pracowały gorączkowo, żeby powiększyć dziurę w zasłonie. Uzyskał wreszcie wcale dobry widok na część stołu z tronem. Ktoś wszedł do pokoju i przekręcił kontakt. Rozbłysło górne światło.

Jupiter omal nie westchnął z ulgą. W migotliwym świetle świec pokój miał jakiś mroczny urok, który teraz prysł. Jupe zau­ważył, że obrus na stole jest zakurzony, a zasłony tandetne i obwisłe. Srebrne świeczniki zaś wyszczerbione i upstrzone mato­wymi plamkami.

Dwaj mężczyźni wyglądali równie nędznie jak sam pokój. Je­den z nich, ów barczysty, nazwany Maxem, przechodził od jed­nej świecy do drugiej i zdmuchiwał płomień. Twarz miał znisz­czoną, dwie głębokie bruzdy biegły od oczu po kąciki ust. Widać było początki otyłości. Podwójny podbródek opadał na kołnierz ciemnej koszuli. Jego towarzysz siedział w niedbałej pozie na tronie, bezmyślnie uderzając dłonią w rzeźbioną kobrę. Odsunął się wraz z fotelem i położył nogi na stole. W jasnym świetle Ju­piter zobaczył, że kredowa bladość jego twarzy nie była natural­na. Wokół ust i nosa utworzyły się grudki jakiejś zielonkawo­białej masy.

— Ten telefon przy bramie to kompletny niewypał — ode­zwał się.

Max zdmuchnął ostatnią świecę i usiadł ciężko.

— Słuchaj — powiedział — jak chcesz, mogę stać przy bramie i sprawdzać każdego. Ale to też nic nie da. Nie wygrasz z bachorami. Zawsze się jakoś dostaną. I będą gadać. Zebra­liśmy tu niezłą dolę. Zwińmy manatki i wynieśmy się stąd. Mo­żesz się bawić w doktora Shaitana w San Francisco albo w San Diego, albo w Chicago. Zabierajmy się stąd, póki nie zrobi się gorąco.

— Ależ, Max, najlepszy kąsek dopiero się szykuje — od­parł drugi mężczyzna. Ściągnął swój czarny kaptur, odpiął go i odrzucił. Jupiter omal nie wybuchnął śmiechem. Wielki kapłan Bractwa Niższego Kręgu miał płomienno rude włosy! Wyciągnął z kieszeni zmiętą chusteczkę i zaczął wycierać twarz. Zielonka­wa masa schodziła pasmami, ukazując różową skórę.

— Czy musisz to robić tutaj? — zapytał Max ze złością. —Paskudzisz tym świństwem dookoła.

— Zamyśliłem się. — Doktor Shaitan miętosił chusteczkę w dłoniach. — Ustrzelenie tego stada baranów zabrało nam sporo czasu. Z tą Enderby poszło jak w zegarku, kiedy jej gos­podyni wyjechała do Dubuque. Ze starym Robertsonem też. Zło­żył piękną daninę, gdy śpiewający wąż dał się ubłagać i po­wstrzymał firmę budowlaną od wznoszenia wielkiego budynku koło jego domu. Pat Osbomne jeszcze nie zapłaciła, ale zapłaci, I to grubo. Już Hugo Ariel tego dopilnuje.

— To może być tak grube, że sobie połamiemy na tym zęby — mruknął Max.

— Nie bój się. Trzeba tylko znać odpowiednich ludzi na ryn­ku. — Shaitan uśmiechnął się. — Ellis odwalił dobrą robotę z tą Compton. Nikt niczego nie podejrzewał. Zauważyłeś dzisiaj, co się dzieje z Pat Osbomne?

— Jest wystraszona.

— I to bardzo! — Shaitan zaśmiał się z satysfakcją. —Będzie jeszcze bardziej przerażona, jeśli się nie wywiąże ze swoich zobowiązań. Trochę opornie idzie z Noxworthem. Ale postaramy się, żeby się pozbył tych przebłysków świadomości. On ma prawdziwą forsę. Żądnych trefnych towarów. Czysta for­sa. Jak konkurencyjny sklep upadnie, będzie nam zobowiązany. Wierz mi, warto się tu jeszcze trochę pokręcić.

— Rzeczy, o które te głupki się kłopoczą... — Max prych­nął pogardliwie. — Jedna baba chce mieć kryształową kulę jakiegoś aktora filmowego, a drugi nie może znieść, że sklep po drugiej stronie ulicy ma więcej klientów niż jego nędzne delikate­sy. Przecież ten Noxworth ma więcej pieniędzy, niż może poli­czyć. Co mu za różnica?

— To nie chodzi o pieniądze — powiedział Shaitan. — Chodzi o władzę. Ci ludzie chcą uwierzyć, że mają władzę nad swoim losem i losem innych. My zaś przekonujemy ich, że ją istotnie mają.

— Jak zamierzasz przekonać Noxwortha? Jego konkurent też będzie miał wypadek na autostradzie?

— Brak ci wyobraźni, Max — doktor Shaitan złączył palce i wpatrywał się w nie z rozmarzeniem. — Nie, śpiewający wąż dokona tego inaczej. To będzie ryzykowne, ale na pewno sku­teczne. W każdym razie, Noxworth nie urwie nam się z haczyka. Przypilnujemy, żeby dostarczył węża osobiście i żeby był świad­kiem jego mocy. Nie wywinie się nam. I panna Osbomne też się nie wywinie. — Przeciągnął się i ziewnął. — Padam ze zmę­czenia. Idę do łóżka.

— Zostawiłeś swój kaptur! — zawołał za nim Max.

— Wezmę go rano — Shaitan był już na schodach.

— Niechluj — mruknął Max. Wstał, odsuwając hałaśliwie krzesło i poszedł w stronę drzwi. Pstryknął kontakt i światło zgasło. Parter domu zaległy ciemności.

Jupe słyszał ciężkie kroki Maxa na schodach, potem trzaś­nięcie drzwi i wreszcie szum wody w rurach. Wyśliznął się zza zasłony, przeszedł na palcach przez pokój, hol i wreszcie kuch­nię. Z ulgą stwierdził, że drzwi wyjściowe nie są zamknięte. Bez­głośnie opuścił dom i skierował się ku bramie. Przystanął na chwilę i obejrzał się. Kilka okien na piętrze było oświetlonych. W jednym z nich zobaczył wyraźnie profil mężczyzny. Miał ot­warte usta i odchyloną do tyłu głowę. Doktor Shaitan płukał gardło. Jupe uśmiechnął się. Żałował, że nie może sfotografo­wać demonicznego wielkiego kapłana przy tej czynności.

Wreszcie znalazł się przy bramie. Odszukał w świetle księżyca przycisk wśród bluszczu. Alarm się nie włączył i nie za­błysły reflektory. Ale z domu dobiegł jakiś niewyraźny odgłos. Przyciśnięcie guzika musiało coś uruchomić. Jupe nie tracił cza­su na zastanawianie się nad tym. Uchwycił klamkę i otworzył bramę. Nagle, ku jego zaskoczeniu, rozbłysły reflektory.

— Hej! Hej, ty tam! Stój!

Jupiter wybiegł na ulicę nie odwracając się. Poznał od razu głos Maxa.

— Stój, powiedziałem!

Jupiter biegł. Wtem coś zwaliło się na niego, przygniatając go do ziemi.

— Nie podnoś się, idioto! — usłyszał nad samym uchem. Rozległ się huk, gruby śrut przeleciał nad jego głową i trzep­nął w oleandry po drugiej stronie ulicy.

— Nie ruszaj się — powiedział znowu człowiek, który go przyciskał płasko do ziemi.

Jupiter skurczył się odruchowo, słysząc ponowny huk wystrzału. Pociski przeleciały ze świstem tuż koło niego.

— Teraz! — Ucisk zwolnił się i Jupe zerwał się na równe nogi. Zobaczył plecy swego wybawcy, który pędził w stronę śle­pego końca ulicy. Obejrzał się na moment i zawołał do chłopca: — Uciekaj!

Jupe pobiegł w przeciwnym kierunku, ile tylko miał sił w roz­dygotanych nogach.

Ford Worthingtona na rogu Torrente i Bulwaru Zachodzące­go Słońca był na chodzie. Tylne drzwi otworzyły się. Jupiter rzu­cił się na siedzenie.

— Szybko! Uciekajmy! — krzyknął.

Worthington ruszył z takim impetem, że Jupe stoczył się na podłogę.

— Co zaszło?! Mów! — dopytywała się Allie.

— Pod bramą spotkałem mężczyznę z wielkim wąsem i jas­nymi włosami. Czy to wam kogoś przypomina?

— Bentley?

— Jestem niemal pewien. Bardzo chciałbym go znowu spo­tkać, żeby mu podziękować.

— Za co? — zdziwiła się Allie.

— Gdyby nie on, byłbym podziurawiony jak sito. Przyjaciel doktora Shaitana stracił dziś cierpliwość do młodocianych in­truzów. Co gorsza, ma dubeltówkę.

ROZDZIAŁ 16

Kłopoty cioci Pat

— To są i nie są czary — powiedział Bob.

Trzej Detektywi zebrali się w swej Kwaterze Głównej i roz­patrywali wydarzenia poprzedniego wieczoru. Bob przyniósł z sobą kilka książek i swoje notatki. Jedna z książek nosiła tytuł „Czary, ludowa medycyna i magia”. Taką samą książkę widzieli w mieszkaniu Bentleya.

— Ci ludzie postępują tak, jakby ją przeczytali — powie­dział Bob. — Zresztą równie dobrze mogłaby to być każda inna książka o czarach, niezależnie od tego, czy dotyczy praktyk w Zachodnich Indiach, czy wśród tubylców w Australii. Postępo­wanie jest mniej więcej takie samo. Tylko że to, co wyczyniają te typy w Kanionie Torrente, nie może w ogóle działać.

— Ponieważ ofiara czarów nie wierzy w nie? — zapytał Jupiter.

— Tak jest, ponieważ ofiara nie wierzy.

— Czy moglibyście, z łaski swojej, wytłumaczyć mi, o czym mówicie? — irytował się Pete.

— To proste. — Bob wziął do ręki jedną z książek. — To jest napisane przez doktora Henry'ego W. Barristera, profesora antropologii na uniwersytecie w Ruxton. Podróżował po Afryce, Ameryce Południowej, Meksyku i Australii. Wszędzie badał praktyki czarnoksięskie tubylców. Indiański guślarz rzuca urok na ofiarę, wbijając igły w woskową lalkę. W Meksyku czarownik wchodzi do głębokiej jaskini, pali świece, odmawiając zaklęcia, na koniec przecina nić, która symbolizuje życie ofiary. Gdy ofiara dowiaduje się o tym, zaczyna chorować i umiera.

— Nie rozumiem.

— Ofiara wierzy, rozumiesz? — powiedział Jupe. — Wie, że urok został na nią rzucony, i wierzy w jego moc. Wierzy, że musi umrzeć, i rzeczywiście umiera.

— To znaczy, że jeśli wierzysz w takie rzeczy, one mogą ci wyrządzić krzywdę? — Pete zbladł.

— Jeśli wierzysz dostatecznie mocno, to tak — odparł Bob. — Autor tej książki widział ludzi, którzy chorowali i umie­rali, bo przeraziła ich rzucona na nich klątwa.

— Więc Ariel i Shaitan robią to samo, tyle że posługują się wężem — powiedział Pete. — Dostarcza się węża i trach!, zaczynają się duże kłopoty.

— Dokładnie tak — skinął głową Jupiter — ale to nie jest prawdziwa magia. Ponieważ, jak powiedział Bob, ofiara nie wie­rzy w czary. Margaret Compton nie była przerażona śpie­wającym wężem. Dla niej to była tylko dziwaczna bransoletka. To ciotka Allie uwierzyła, że wąż spowodował wypadek. Ma te­raz wyrzuty sumienia i boi się. Chciała się pozbyć pani Compton na jakiś czas, ale nie jest złą osobą. Nie życzyła jej nic złego. My oczywiście wiemy, że nie waż był przyczyną wypadku. Usły­szałem wczoraj dość, żeby się domyślić, że to człowiek imie­niem Ellis spowodował w jakiś sposób odpadnięcie koła w sa­mochodzie pani Compton.

— A teraz Shaitan i jego kumpel planują coś, co ma wyeli­minować konkurentów Noxwortha — powiedział Bob ponuro.

Jupiter potarł czoło.

— Według tego, co powiedział wczoraj Max, chodzi o sklep po drugiej stronie ulicy, który ma więcej klientów niż Noxworth.

— Inny sklep mu przeszkadza? — spytał Pete. — Prze­cież to głupota.

— Tak, dla nas, ale nie zapominaj, jakie absurdalne proble­my mają ci ludzie. Dla panny Osborne najważniejsze jest zdoby­cie kryształowej kuli Ramona Castilla. Panna Enderby pokłóciła się ze swoją gospodynią i wezwała przeciw niej moce węża. Zu­pełne głupstwa mogą wzbudzić silne emocje. No i jest jeszcze żądza władzy. Mówił o tym wczoraj Shaitan. Ci ludzie chcą mieć nad czymś władzę. A Shaitan chce pieniędzy. Zastanawiam się, czego chce Bentley? Najmuje się do pracy jako służący. Znika, kiedy zostają odkryte jego zainteresowania magią i czarami. O co mu chodzi?

— Może też o pieniądze — odezwał się Bob. — Może to rzeczywiście szantażysta? W każdym razie, powinieneś być mu wdzięczny. Uchronił cię od gradu pocisków.

— Jestem mu wdzięczny. Musiał dostrzec strzelbę w rękach Maxa. Dlatego skoczył na mnie, zepchnął mnie z linii strzału i trzymał na ziemi dopóty, dopóki Max nie wyładował całego magazynku. Niemniej stanowi zagadkę. Nie ma już natomiast wątpliwości co do Bractwa Niższego Kręgu. To po prostu banda przestępców, którzy nabierają zabobonnych i naiwnych ludzi. Co robimy?

— Dajmy znać na policję — zaproponował Pete.

— Czy nam uwierzą? — kręcił głową Jupe. — Nie mamy dowodów.

— Jest ofiara — poparł swą propozycję Pete. — Pani Compton.

— Wypadek. Koło odpadło. Jak ktoś to sprytnie zmajstro­wał, nie wykryją dlaczego. Nawet jeśli uda nam się przekonać policję, żeby zrewidowali dom w Kanionie Torrente, co znajdą? Dwóch facetów i parę czarnych świec. Nie, jeszcze za wcześnie na odwoływanie się do policji. Potrzebujemy dowodów.

— A co z Arielem? — wtrącił Bob. — Terroryzuje pannę Osbomne. To wiem na pewno.

— Nigdy się do tego nie przyzna, a ona nie odważy się ze­znawać przeciw niemu — zbił i ten argument Jupiter. — Zbyt się go boi. Jest tak zastraszona, że w końcu da to, czego brac­two od niej chce.

— Możemy się wszyscy domyślić, co to jest — powiedział Pete.

Jupe skinął głową.

— Oczywiście. Nie mogą się domagać od niej pieniędzy, bo ich nie ma. Chcą naszyjnika cesarzowej. Trefny towar, na któ­rym można sobie połamać zęby chyba, że się zna odpowiednich ludzi na rynku.

— Na szczęście naszyjnik jest bezpieczny u jubilera — po­wiedział Bob.

W tym momencie z dworu dobiegło wołanie.

— Jupe! Jupiter, gdzie jesteś? Jupiterze Jones!

Jupe zerwał się z krzesła.

— To Allie!

Pete ruszył pierwszy do Tunelu Drugiego.

— Chwili spokoju od tej męczyduszy — mruczał, gramoląc się przez rurę.

Allie stała koło biura składu. Gdy podbiegli do niej, zauważy­li, że ma oczy pełne łez i brzydką czerwoną plamę na policzku.

— Doktor Shaitan jest u mnie w domu! — wyrzuciła z sie­bie.

— On to zrobił? — spytał Pete.

— Co?

— Na policzku. Wygląda, jakby ktoś cię uderzył.

— Nie, to ciocia Pat — Allie odgarnęła włosy z twarzy.

— Żartujesz! Ciocia cię walnęła?

— Och, to tak wyszło. Nie chciała w gruncie rzeczy. Była przerażona i nie bardzo wiedziała, co robi. Zajechał przed dom wielki czarny samochód i wysiadł z niego Shaitan w pelerynie, kapturze, jednym słowem w pełnym rynsztunku. Ten drugi drab był w uniformie szofera. Kiedy ciocia ich zobaczyła, kazała mi wyjść z domu. Odmówiłam. Wtedy odwinęła się ... i zainkasowałam policzek. Potem wypchnęła mnie przez drzwi kuchenne i zamknęła je na klucz — Allie zaśmiała się gorzko. — Nigdy nie przypuszczałam, że ją stać na taką stanowczość.

— Teraz wzywamy policję! — krzyknął Pete.

— Nie, to niemożliwe. Nie rozumiesz? Ona jest sama w do­mu z tymi ludźmi. Mogą jej wyrządzić krzywdę, jak zobaczą po­licję.

— Ależ nie możemy jej zostawić samej! — zawołał Jupi­ter. — Szybko! Biegiem!

Puścili się pędem do domu Jamisonów. Gdy dobiegali do po­siadłości, czarny samochód właśnie wyjeżdżał z podjazdu, Ariel wyprostowany na przednim siedzeniu, obok Maxa, z tyłu doktor Shaitan, otulony peleryną.

Drzwi frontowe zastali otwarte. Allie wpadła do domu z impe­tem, krzycząc:

— Ciociu!!

Panna Osbomne wyglądała jak lawendowy cień na tle złoto­zielonego salonu.

— Allie? Allie, tak mi przykro. Doprawdy nie chciałam cię uderzyć.

Allie podbiegła do niej.

— Nic ci się nie stało, ciociu?

— Nie, nie. Wszystko w porządku. — Łza stoczyła się po policzku panny Osborne i zatrzymała się drżąca na jej brodzie.

— Pan Ariel i...

— Doktor Shaitan? — poddał Jupiter.

Panna Osbomne wymacała drżącą ręką krzesło za sobą i opadła na nie.

— Domagali się naszyjnika? — pytał Jupe. — Czy dała im pani imitację?

Panna Osbomne przenosiła zdumione spojrzenie z jednego chłopca na drugiego, wreszcie zatrzymała się na Allie.

— Wy wiecie?

— Wiemy, że w domowym sejfie jest imitacja naszyjnika —odparł Jupiter. — Domyślamy się, że Shaitan żąda od pani naszyjnika cesarzowej Eugenii i że Ariel przebywał tu, by to na pani wymóc. Czy oni pani grozili?

Ciocia Pat rozpłakała się.

— To było okropne! Okropne! Mówili, że muszę złożyć ofia­rę. — Z nagłym przypływem energii opanowała szloch, wyciągnęła chusteczkę, wytarła oczy i nos. — Wywiodłam ich w pole. Udawałam, że się ociągam. Dałam im czekać. Czy nie sprytnie? Teraz mają imitację, a prawdziwy naszyjnik jest w bez­piecznym miejscu.

— W sejfie firmy jubilerskiej? — zapytał Jupe.

— W sejfie firmy jubilerskiej? Ach, nie. Zwrócili go wraz z imitacją. Był w zwyczajnej, papierowej torebce i ukryłam go w kieszeni, a potem dobrze schowałam.

— Jest więc nadal w domu? — spytała Allie.

— Oczywiście, a gdzieżby? Jest w bezpiecznym miejscu. Nikt go nigdy nie znajdzie, a ja nie zdradzę, gdzie jest, nikomu, nawet tobie.

Allie objęła ją serdecznie.

— Dobrze, ciociu. Nie chcę, żebyś mi powiedziała. Musimy jednak zawiadomić policję.

— Nie!

— To jest przestępstwo, proszę pani — powiedział łagod­nie Jupiter. — To, czego się dopuścili wobec pani, nazywa się wymuszeniem. Pani musi o tym powiedzieć komendantowi Rey­noldsowi.

— Nie!

— Proszę pani, to są niebezpieczni ludzie i bynajmniej nie mają zamiaru zakończyć swej działalności. Jeśli nie zezna pani wszystkiego na policji, niewinni ludzie mogą ucierpieć.

— Niewinna osoba już ucierpiała, i to z mojej winy. Nie mogę! Nie chcę! Nie wiecie, o co mnie prosicie! Nie macie poję­cia, jakie to może pociągnąć skutki!

— Dobrze — powiedział Jupiter. — Proszę tylko po­myśleć o jednym. Ile czasu zajmie doktorowi Shaitanowi odkry­cie, że naszyjnik jest fałszywy? Co wtedy się stanie?

Panna Osbomne milczała.

— Proszę o tym pomyśleć — powtórzył Jupe — i proszę nie zwlekać zbyt długo.

ROZDZIAŁ 17

Pete ostrzega

Trzej Detektywi opuścili dom, pozostawiając pannę Osbomne zatopioną w myślach.

— Ta kobieta jest naprawdę głupia — powiedział Pete.

— Jeszcze jak! — zawołał Bob. — W dodatku nic nie możemy zrobić bez jej zeznań.

— Możemy zrobić jedną rzecz — odezwał się Jupiter. —Wiemy, że Shaitan planuje coś, co ma wyeliminować konkuren­ta Noxwortha. Wiemy, że jest to sklep naprzeciw delikatesów Noxwortha. Możemy odszukać ten sklep i ostrzec właściciela. Z pewnością jest następnym, który otrzyma węża.

— Myślisz, że nam uwierzy? — spytał Pete.

— Prawdopodobnie nie — odparł Jupe. — Jednakże możemy mu zostawić naszą wizytówkę i poprosić, żeby zatele­fonował do nas, kiedy wąż, w jakiejkolwiek formie, pojawi się w jego życiu. Gdy otrzyma węża, będzie zaintrygowany i myślę, że da nam znać.

Po powrocie do składu, zasiedli w biurze wuja Tytusa. Jupi­ter wziął się do wertowania książki telefonicznej.

— Mam! Delikatesy Noxwortha. Róg Beverly i Trzeciej.

— Świetnie. Dzwonimy po Worthingtona? — spytał Bob.

Jupiter skrzywił się.

— Nie nadużywajmy Worthingtona. Możemy pojechać do Los Angeles autobusem. Nie będzie trudności z odszukaniem sklepu. Jest tylko jeden problem. Uważam, że nie powinniśmy jechać wszyscy. W razie, gdyby Shaitan zjawił się znowu u Ja­misonów, Allie będzie się starała skontaktować z nami. Wolę zostać na miejscu, na wszelki wypadek.

— Ja bym też wolał zostać — powiedział Bob.

— Okay, ja pojadę — zaofiarował się Pete. — Ale gdyby rzeczywiście Allie potrzebowała pomocy, wezwijcie lepiej po­licję. Bóg raczy wiedzieć, co te bandziory zrobią, jak odkryją, że naszyjnik jest fałszywy.

Pete pojechał do Santa Monica i tam przesiadł się na auto­bus do Los Angeles. Około południa stał już na rogu Beverly i Trzeciej. Delikatesy Noxwortha były dokładnie naprzeciw przystanku autobusowego. Pete stwierdził z rozbawieniem, że sklep pasuje doskonale do jego właściciela. Szyby wystawowe były nie umyte od dawna. Na parkingu koło sklepu walały się papiery, puszki i skrawki gazet. Pod samymi drzwiami sklepu le­żały kawałki zielonego szkła z rozbitej butelki. Nikt nie robił tu porządków.

Pete rozejrzał się po tej stronie ulicy, na którą wysiadł z auto­busu. Cały parter najbliższego budynku zajmował punkt na­prawy telewizorów i sklep spożywczy. Błyszczące chromowane litery na szyldzie informowały, że H. Hendricks oferuje smaczne produkty. Wnętrze sklepu było dobrze widoczne przez czyste, duże szyby. Wysoki mężczyzna, o czarnych, kręconych wło­sach nakładał właśnie sałatkę warzywną do kartonowego po­jemniczka. Przed ladą, pulchna kobieta sprawdzała swą listę zakupów. Na białym, lśniącym czystością kontuarze, ustawione były w idealnym porządku różne produkty.

Pete przyjrzał się, na wszelki wypadek, najbliższemu są­siedztwu. Był to jedyny sklep spożywczy po tej stronie ulicy. Od­czekał, aż pulchna klientka wyjdzie, i wszedł do środka.

— Pan Hendricks? — zapytał.

— Słucham.

— Ach, więc to pan? To znaczy, pan jest właścicielem tego sklepu?

Mężczyzna za kontuarem zmierzył Pete'a spojrzeniem od stóp do głów. Pete odwzajemnił mu się i stwierdził, że pan Hendricks jest niezwykle muskularny, a w jego czarnych wło­sach nie ma ani śladu siwizny. Bił od niego spokój, spojrzenie brązowych oczu było baczne i czyste. Pan Hendricks wyglądał na człowieka, który potrafi dbać o swoje sprawy.

— Szukasz pracy, synu? — zapytał. — W zeszłym tygod­niu przyjąłem chłopca do rozwożenia zakupów, ale jeśli...

— Nie, nie szukam pracy — przerwał mu Pete szybko. — Chciałem się tylko upewnić, czy pan jest właścicielem.

— Ważne dla ciebie, kto cię obsługuje? No, dobra, jestem Hendricks i jestem właścicielem tego sklepu. A teraz mów, cze­go sobie życzysz?

— Przyszedłem pana ostrzec. Ja wiem, że to się panu może wydać głupie, ale coś złego ma się panu przytrafić. Nie wiem dokładnie co, ale to może być groźne. — Pete położył na ladzie wizytówkę Trzech Detektywów i dopisał na niej numer telefonu w Kwaterze Głównej. Po chwili namysłu umieścił także numer telefonu do biura składu złomu. — Gdyby zobaczył pan węża...

— Zatelefonuję do zoo — powiedział pan Hendricks.

— Nie to miałem na myśli. To nie będzie żywy wąż. Coś w kształcie węża, kobry. Figurka albo szpilka do krawata. Jeśli ktoś panu dostarczy kobrę, proszę zatelefonować. Gdyby pod jednym z tych numerów nie było nikogo, to pod drugim na pew­no ktoś się odezwie.

Hendricks nawet nie spojrzał na wizytówkę. Miał minę, jakby czekał na puentę dowcipu.

— Myślimy, że będziemy mogli panu pomóc — dodał Pete. — To bardzo poważna sprawa. Ktoś chce się do pana dobrać. Kiedy zobaczy pan węża, niech pan pamięta, to znak, że coś złego pana spotka. Jeśli zechce pan współpracować z nami, możemy...

— Och, już wystarczy! — przerwał mu Hendricks.

— Chcemy panu pomóc.

— Powiedziałem, że mam tego dość! — Spojrzenie brązo­wych oczu stwardniało.

— Może zmieni pan zdanie, kiedy pojawi się wąż.

Hendricks zaczął okrążać kontuar i Pete wycofał się do drzwi.

— Proszę telefonować o każdej porze.

— Zabieraj się stąd!

Nic innego nie pozostawało Pete'owi, jak usłuchać. W auto­busie do Rocky Beach odtworzył sobie w głowie całą scenę w sklepie i pomyślał gorzko, że nie spisał się, jak należy. Jupe zrobiłby to o niebo lepiej! O, Jupe potrafi być przekonujący.

W nie najlepszym nastroju wszedł w bramę składu. Jupiter polewał z węża zegar słoneczny, ostatni zakup wuja Tytusa. Bob przyglądał się temu, siedząc opodal.

— Konkurent Noxwortha nazywa się Hendricks — zako­munikował Pete. — Twardy facet.

— Ostrzegłeś go? — zapytał Bob.

— Ostrzegłem. Zostawiłem mu naszą kartę, numery tele­fonów do biura i do Kwatery Głównej... Wyrzucił mnie ze sklepu.

— Nie uwierzył ci — Jupiter zakręcił wodę. — Spodzie­waliśmy się tego. Jak dostanie węża, może zmienić zdanie i za­telefonować do nas.

— Myślę, że nie mamy co na to czekać — powiedział Bob. — Powinniśmy już iść na policję. Jak chcesz uchronić przed nieszczęściem kogoś, kto cię nie traktuje poważnie?

W tym momencie do składu podjechał samochód patrolowy policji.

— Wygląda na to, że policja przyszła do nas — mruknął Jupe.

Z samochodu wysiadł komendant Reynolds i zbliżył się do chłopców.

— Czy możecie mi powiedzieć, mniej więcej, nad czym te­raz pracujecie?

— Ktoś złożył na nas skargę? — zapytał Jupiter.

— Miałem telefon z Los Angeles. Wydział dla nieletnich tamtejszej policji. Pytali, czy was znam. Musiałem przyznać, że tak. — Szef policji w Rocky Beach wskazał palcem na Pete'a.

— To ty złożyłeś dziś wizytę sklepikarzowi o nazwisku Hend­ricks.

Pete poczuł, że mu nagle wyschło w gardle.

— Zostawiłeś waszą kartę i numer telefonu. Dlatego zwróci­li się do mnie. Hendricks złożył skargę, że staracie się go zastraszyć.

— Zastraszyć go?! — wykrzyknął Pete. — Ja go nie stra­szyłem. Starałem się go ostrzec!

— Dla Hendricksa to brzmiało jak pogróżka. Zechcecie mi wyjaśnić, o co chodzi?

— Z przyjemnością! — przystał ochoczo Jupiter.

— Doskonale. Słucham.

Jupiter zdecydował, że mówienie o Allie i jej ciotce, byłoby sprzeczne z etyką zawodową. Poza tym, opowiedział o wszyst­kim. O tajemniczym domu w Kanionie Torrente i odbywających się tam dziwacznych praktykach. Przyznał, że zakradli się do owego domu, i zrelacjonował podsłuchaną rozmowę między Shaitanem i Maxem.

— Jesteśmy pewni, że panu Hendricksowi grozi niebezpie­czeństwo — powiedział na zakończenie. — Kiedy tylko przy­wołają moce śpiewającego węza...

Komendant podniósł rękę.

— Wystarczy. Dajecie się zbyt ponosić emocjom. Los An­geles jest pełne wariatów palących świece i zawodzących do księżyca. Gdyby aresztowano każdego, kto uważa, ze ma doj­ście do nadprzyrodzonych potęg, nie starczyłoby miejsca w więzieniach. Wytłumaczę was przed policją w Los Angeles, ale nie będzie to łatwe. Proszę was, żebyście się na przyszłość trzymali z daleka od cudzych domów. Chyba że chcecie które­goś dnia zainkasować kilka kul z dubeltówki.

— Powinieneś był mu powiedzieć o pannie Osbomne i na­szyjniku — mruknął Pete po odjeździe komendanta.

— Nie mogłem — odparł Jupiter. — Allie jest naszym klientem i obowiązuje nas tajemnica. Zresztą panna Osborne i tak by wszystkiemu zaprzeczyła.

W biurze odezwał się telefon i Jupiter poszedł go odebrać. Wrócił po chwili mocno zasępiony.

— Allie dzwoniła. Moce śpiewającego węża zostały wezwa­ne przeciw cioci Pat. Właśnie dostarczono kobrę.

ROZDZIAŁ 18

Groza narasta

Allie oczekiwała ich na frontowym ganku. W rękach trzymała kobrę. Tym razem była to statuetka, mniej więcej piętnasto­centymetrowej wysokości. Ciało węża układało się w połyskliwe zwoje, z których wznosiła się zakapturzona głowa o czerwonych błyszczących oczach.

Allie wprowadziła ich do salonu. Postawiła kobrę na stoliku.

— Kto to przyniósł? — zapytał Jupiter.

— Nie wiem. Ktoś zadzwonił do drzwi frontowych i zostawił na ganku pudełko.

— To chyba bez znaczenia, kto je przyniósł — powiedział Pete.

— Tak myślę. Istotne, że pudełko wpadło najpierw w ręce cioci Pat. Drżała, jeszcze nim je otworzyła. Wiedziała.

— Co potem? — pytał Bob.

— Zobaczyła węża i przeczytała kartkę.

Jupiter pochylił się nad białym kartonowym bilecikiem, leżą­cym na stole.

BELIAL UPOMNI SIĘ O SWOJE. DUSZA JEST CEN­NIEJSZA OD DIAMENTÓW — odczytał.

— Wypisali to wielkimi literami. Chcieli mieć pewność, że groźba podziała.

— Jak zareagowała? — zapytał Bob.

— Zemdlała. Nigdy nie widziałam nikogo w omdleniu. Nie wiedziałam, co robić. Po chwili oprzytomniała i zaczęła jęczeć. Zaprowadziłam ją na górę i położyłam do łóżka.

— Może teraz zechce rozmawiać z policją — powiedział Bob.

— Nie ma mowy. Prosiłam, tłumaczyłam, że teraz mamy prawdziwe dowody rzeczowe, kobrę i tę kartkę. Powtarzała tyl­ko, że i tak jest już za późno i że tylko jedno może ją jeszcze uratować: wręczenie Shaitanowi prawdziwego naszyjnika.

Jupiter aż podskoczył.

— Chyba nie zamierza tego zrobić?!

— Nie może, ja mam naszyjnik. Znalazłam go.

Wszyscy trzej patrzyli na Allie wyczekująco.

— Jakiś czas temu oglądałyśmy film w telewizji. To była szpiegowska historia i kobieta-szpieg schowała mikrofilm w pu­dełku z solami do kąpieli. Ciocia nie jest zbyt pomysłowa. Dziś rano, po waszym wyjściu, poszłam zaraz do łazienki i znalazłam naszyjnik we flakonie z solami.

— Mam nadzieję, że go dobrze ukryłaś — powiedział Pete.

— W razie gdybym, na przykład, została rozgnieciona przez buldożer przed powrotem rodziców, szukajcie w worku z owsem w garażu.

— Nieźle — skinął głową z uznaniem. Pete.

— Tak, wszystko pięknie tylko, że znalazłam się w niełatwej sytuacji. Teraz do mnie należy decyzja. Ciocia Pat leży w łóżku i patrzy w sufit. Obawiam się, że jest chora, naprawdę chora.

— Jej stan może się jeszcze pogorszyć — odezwał się Ju­piter. — Zwłaszcza, że już od dłuższego czasu nie czuje się dobrze.

— Tak, od wypadku pani Compton.

— Nie powinnaś zostawać z nią sama. Poproszę ciocię Ma­tyldę, żeby przyszła ci pomóc.

Allie rozpogodziła się.

— Jupe, to świetny pomysł. Twoja ciocia jest taką silną i trzeźwą osobą. Jak myślisz, czy gdybyśmy jej opowiedzieli całą historię, skłoniłaby ciocię Pat do mówienia?

— Ciocia Matylda jest z żelaza — odparł Jupe — ale obawiam się, że w tym wypadku będzie bezsilna. Twoja ciocia zbyt się boi Shaitana i Ariela. Nie, nie ma co wprowadzać cioci Matyldy w całą sprawę. Powiemy jej tylko, że panna Osborne cierpi na załamanie nerwowe i ty nie możesz sobie sama pora­dzić.

— Co jest zresztą zgodne z prawdą — przyznała Allie.

Jupiter zatelefonował do cioci Matyldy i nie minęło piętnaście minut, gdy ta zjawiła się w domu Jamisonów. Szybko zoriento­wała się w sytuacji, ze zmarszczonym czołem przyjrzała się le­żącej w łóżku bezwładnej Pat Osborne i energicznie ujęła spra­wy w swoje ręce. Po pierwsze, stwierdziła, że Allie wygląda marnie i potrzebuje małej drzemki, a chłopcy mają się natych­miast wynosić.

— Możecie z wujem zjeść dziś obiad na mieście — zwróci­ła się do Jupitera. — Zostanę tu na noc, a jutro zobaczymy co dalej.

Wymaszerowała zamaszyście do kuchni, skąd niebawem dobiegł ich trzask drzwi lodówki i spiżarni oraz brzęk garnków.

Jupiter uśmiechnął się do Allie.

— W każdym razie, będziesz dziś miała dobry obiad.

— Nie wiem czy to mądrze, żebyśmy sobie stąd poszli —powiedział Pete. — Czy nie powinniśmy czuwać tu na zmianę, w razie gdyby coś się stało?

— Najgorsze już się stało — odpowiedział Jupe. — Nie sądzę, by próbowali dalszych nacisków w najbliższym czasie. Zresztą, ciocia Matylda stawi czoła wszystkiemu. Nie mogę sobie wyobrazić, by istniało na tym świecie coś, czego by się bała.

Zabierali się do wyjścia, ale Jupiter zatrzymał się jeszcze i zwrócił do Allie:

— Twoja ciocia jest zbyt przerażona, by mówić z policją, ale przecież ty możesz. Sama powiedziałaś, że decyzja należy te­raz do ciebie. Zatelefonuj na policję i powiedz wszystko komen­dantowi Reynoldsowi.

Allie potrząsnęła głową.

— Nie, to by było okropne. Ciocia się wciąż obwinia za wy­padek pani Compton. Poza tym jak wytłumaczyć policji, że jest ofiarą czarów?

Drzwi do kuchni raptem się otworzyły.

— Jupe! — zawołała ostro ciocia Matylda. — Bob! Pete! Zabierajcie się stąd! Dajcież wreszcie odpocząć temu dziecku.

Chłopcy wyszli potulnie. Dopiero późnym wieczorem Jupiter odważył się zatelefonować do Jamisonów. Telefon odebrała ciocia Matylda. Oświadczyła krótko, że Allie śpi, panna Osborne nie śpi i że sytuacja jest doskonale opanowana. Nakazała Jupitero­wi iść do łóżka i więcej nie telefonować.

Jupe poszedł do łóżka, ale długo nie mógł zasnąć. Kiedy wreszcie zapadł w sen, miał nieprzyjemne koszmary. Szedł wil­gotnym, śmierdzącym stęchlizną korytarzem, przed nim migotał płomień świecy. Coś oślizgłego pełzało koło jego nóg. Obudził się z ulgą, jeszcze przed świtem. Zaczął rozmyślać o statuetce węża na stoliku w salonie Jamisonów, o Pat Osborne wyczerpa­nej i chorej z trwogi. Zamajaczyła mu trupio blada twarz Shai­tana, otulonego czarną peleryną. Przypomniał sobie, jak jeszcze przedwczoraj widział go rozwalonego w niedbałej pozie na tro­nie, snującego leniwie swe nikczemne plany. Nagle zaczęło mu się spieszyć. Sam, w biały dzień, przyszedł do Jamisonów, żeby wymóc daninę od panny Osborne. Dlaczego?

Jupe uśmiechnął się do siebie. Chyba wie dlaczego. W ośle­piającym świetle reflektorów, Shaitan i jego wspólnik zobaczyli jego, Jupitera Jonesa — wścibskiego chłopca, który wetknął nos w sprawy podejrzanych mieszkańców tajemniczego domu. A Bentley? Tajemniczy nieznajomy z sumiastym wąsem, który szybką akcją zniweczył ich próbę wyeliminowania niebezpiecz­nego świadka. Bentley musiał im również napędzić strachu.

Jupiter kręcił się i przewracał z boku na bok. Gdyby tylko mógł odszukać Bentleya. Tajemniczy wąsacz może być kluczem do całej sprawy. Ale ani rusz nie mógł wymyślić sposobu na wy­wabienie Bentleya z ukrycia. Tymczasem Pat Osborne jest co­raz bardziej chora. Czy jej lęk, jej wiara w potęgę Shaitana są dość silne, by ją mogły zabić? A Hendricks, niczego nieświadom właściciel sklepu spożywczego? Co jemu się stanie?

Nagle Jupiter przypomniał sobie książkę o czarach, jedną z tych, które przyniósł Bob z biblioteki. Książkę napisaną przez profesora uniwersytetu w Ruxton. Ruxton leży niespełna trzynaście kilometrów od Rocky Beach. Jupe odprężył się. Znajdzie sposób, by pomóc pannie Osborne. Obejdzie się bez Bentleya. A jeśli Shaitan zaczął się spieszyć, to i lepiej. Trzej Detektywi muszą przejść do walki obronnej. Jupiter wiedział już, nim znów zapadł w sen, jaki podjąć następny krok.

ROZDZIAŁ 19

Wąż atakuje ponownie

Był wczesny ranek, gdy Trzej Detektywi zjawili się w domu Jamisonów. Ciocia Matylda wchodziła właśnie na górę z tacą ze śniadaniem dla panny Osborne. Allie popijała w kuchni sok po­marańczowy.

— Zdecydowałam, co zrobić z naszyjnikiem — oznajmiła.

— Oddam go Van Storenowi i Chatsworthowi. Niech oni się o niego martwią.

— Doskonały pomysł! — pochwalił Bob.

— A jakie wy macie plany? — zapytała Allie.

— W Los Angeles jest niejaki Hendricks — odpowiedział Jupiter. — Jest konkurentem Noxwortha i prawdopodobnie na­stępną ofiarą bractwa. Myślę, że otrzyma węża niebawem może nawet dzisiaj. Shaitanowi zaczęło się spieszyć. Będzie chciał czym prędzej uzyskać pieniądze od Noxwortha. Jednym słowem, zaraz jedziemy do Los Angeles.

— A co z ciocią Pat? Jest w okropnym stanie.

— Ciocia Matylda się nią opiekuje. Ty też możesz przy niej czuwać. Van Storen i Chatsworth mogą przecież przysłać kogoś po naszyjnik.

— Dobrze, a co mam zrobić, jak Shaitan się tu zjawi?

— Nie ma obawy — powiedział Jupiter. — Twoja ciocia jest chora, gdyż wierzy w moc węża i Shaitan wie o tym dosko­nale. Nie będzie ryzykować ponownej wizyty. Będzie czekał, aż ona po niego pośle.

— Wątpię, czy będzie w stanie to zrobić. Ledwie się rusza. Jest niemal sparaliżowana.

— Jest pewien sposób, żeby pomóc twojej cioci, ale to wymaga czasu. Teraz musimy się zająć Hendricksem. Obawiam się, że w jego sprawie nie ma chwili do stracenia.

— Co zamierzacie zrobić?

— Ustawimy się na warcie przed jego sklepem — odpo­wiedział Bob.

— Idę z wami! — oświadczyła Allie.

— Nie ma mowy — zaoponował Pete. — Shaitan może nie przebierać w środkach, a z tym Hendricksem też niełatwa sprawa.

— Idę! — upierała się Allie. — Słuchajcie, jeśli nie ma wielkiego pośpiechu z ciocią Pat, a Shaitan się tu nie wybiera, naszyjnik jest bezpieczny tam, gdzie jest. Nie mogę się kisić w domu, podczas gdy wy będziecie polować na drani, którzy na­robili mi tego całego bigosu. Idę!

Do kuchni weszła ciocia Matylda z pełną tacą.

— Proszę pani — zwróciła się do niej Allie spiesznie —muszę pojechać do Los Angeles. Chcę się zobaczyć z lekarzem cioci Pat. Czy Jupiter może jechać ze mną?

Ciocia Matylda patrzyła na nią z zafrasowaną miną.

— Tak, myślę, że powinnaś sprowadzić do niej lekarza. Nie jest z nią dziś ani trochę lepiej i nic nie chce jeść. Ale możesz przecież zatelefonować. Po co jechać taki kawał drogi?

— Nie pamiętam nazwiska lekarza cioci i nie ma jego nume­ru w notatniku. Wiem tylko, gdzie mieści się ten gabinet. To jest na Wilshire, koło kościoła. Na miejscu odszukam go bez trudu.

— Musi być prostszy sposób — kręciła głową ciocia Matyl­da. — Może zapytać panny Osborne?

— Mogę zapytać, ale wiem, że mi nic nie powie. Czy pani nie zauważyła? Nie można z niej wydobyć ani jednego słowa.

— No dobrze — zgodziła się wreszcie ciocia Matylda —tylko pospieszcie się. Jupe, poproś Hansa, żeby was zawiózł ciężarówką. Autobusami stracicie cały dzień.

Allie podziękowała i uścisnęła ją serdecznie, po czym wy­biegła z domu wraz z chłopcami.

Hans z ochotą zgodził się na przejażdżkę do miasta.

— Róg Beverly i Trzeciej — podał adres Pete. Wraz z Ju­pe'em i Bobem wspiął się na tył ciężarówki. Allie usiadła koło Hansa w szoferce.

Gdy zajechali na miejsce, Jupe poprosił Hansa, by zaparko­wał ciężarówkę w bocznej ulicy.

— Chcecie, żebym poszedł z wami? — zapytał Hans, się­gając do klamki, by otworzyć Allie drzwi.

— Nie — powiedział Jupe — zaczekaj na nas tutaj. Od­pocznij sobie. To może trochę potrwać.

— Okay — Hans wyciągnął gazetę spod siedzenia i roz­siadł się wygodnie.

Wrócili do głównej ulicy i skierowali się do sklepu Hend­ricksa. Pete wskazał sklep po przeciwnej stronie ulicy.

— To delikatesy Noxwortha.

Allie z niesmakiem pokręciła nosem na widok zaśmieconego parkingu i brudnych szyb. Raptem drzwi sklepu Hendricksa ot­worzyły się i wybiegł z nich mały chłopiec. Hendricks wyszedł za nim i zawołał:

— Już tu dziś nie wracaj!

Jupiter przyspieszył kroku. Znalazł się pod drzwiami sklepu w momencie, gdy Hendricks wkładał klucz do zamka.

— Przepraszam, sklep zamknięty — powiedział do Jupe'a.

— Z powodu węża — stwierdził Jupe.

Hendricks wyprostował się, spojrzał w bok i zobaczył Pete'a.

— Znowu ty! .

— Chcemy panu pomóc — powiedział Pete nieśmiało.

— Ach tak? Gliny już mnie oświeciły co do was. Zespół pry­watnych detektywów czy coś w tym rodzaju. Wydaje wam się, że tropicie wielkiego czarownika. A ja wam powiem, że jesteście bandą pomyleńców, ale nie mam zamiaru wdawać się w proce­sy z wami, więc zamykam sklep i tyle. Wynocha stąd!

— Otrzymał więc pan węża — powiedział spokojnie Jupi­ter.

Hendricks złapał go za koszulę na piersi i przyciągnął do sie­bie.

— To ty przyniosłeś? Jeśli tak, skręcę ci kark!

Jupe nawet nie starał się uwolnić.

— Nie, myśmy nie przynieśli węża, ale wiemy, że to musi być kobra z oczami z czerwonych kamieni. Jak to panu dostar­czono?

Hendricks przez dłuższą chwilę studiował twarz Jupe'a.

Wreszcie puścił go, otworzył drzwi sklepu i wskazał na kontuar.

Stała tam statuetka, taka sama, jak ta otrzymana przez pannę Osborne.

— Wyszedłem na minutę na zaplecze. Kiedy wróciłem, to stało na ladzie.

— Rozumiem — skinął głową Jupe.

— Rozumiesz? Cieszę się. Teraz zabierz swoich przyjaciół i idźcie sobie stąd. Wezwałem już policję, ale na wszelki wypa­dek nie chcę tu nikogo. Uciekajcie stąd! Szybko!

W tym momencie mała dziewczynka podbiegła w podsko­kach do drzwi sklepu. Hendricks ujął ją za ramię, zawrócił i pchnął delikatnie.

— Biegnij do mamy i nie wychodź już dziś z domu.

Dziewczynka gapiła się na niego wielkimi oczami.

— Do domu! — wrzasnął Hendricks i mała uciekła.

— Klienci! — gderał. — Jak termity. Nie można się od nich opędzić.

Zza węgła domu wyszedł mężczyzna w poplamionych nie­bieskich spodniach i zbyt obszernej, zniszczonej marynarce. Zbliżył się niepewnie do grupki pod sklepem.

— Mógłbym dostać kawy? — poprosił.

Allie przyglądała się przybyszowi z zainteresowaniem. Wi­działa w swoim życiu kilku żebraków, ale ten był szczególnie ob­szarpany. Musiał nie mieć koszuli, gdyż w otwarciu wytartej mary­narki widać było różową, pomarszczoną skórę. Siwe włosy nie były strzyżone od miesięcy, a policzki pokrywał parodniowy zarost.

— Mógłbym dostać kawy? — powtórzył. — Może ka­wałek chleba, jeśli łaska? Nie jadłem od dwu dni.

Hendricks sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik banknotów. Wyłuskał jeden i nie spojrzawszy nawet na jego wartość, wcis­nął żebrakowi do ręki.

— Sklep zamknięty. Facet naprzeciwko sprzeda panu, co pan chce.

— Dobry z pana człowiek — powiedział włóczęga z wdzięcz­nością. Odwrócił się niezręcznie, potknął i wpadł na stojak z ga­zetami przy drzwiach.

— Cholera! — zaklął Hendricks

Włóczęga miotał się chwilę w stercie rozsypanych gazet wy­machując rękami i nogami. Mruczał coś przepraszająco Po­zbierał się wreszcie i odszedł wolno.

— Hej, panie! — zawołała Allie. — Niech pan zaczeka!

Pochyliła się nad kupą zmiętych gazet i wyłowiła spośród nich mały, czarny przedmiot.

— Zgubił pan radio!

Włóczęga zaczął biec.

— Allie — odezwał się Jupiter bardzo spokojnie — Allie, daj mi to.

— Dobry Boże! — zawołał Hendricks.

Allie spojrzała na małe czarne pudełko które trzymała w dłoni.

— Co to jest? O co chodzi?

Hendricks złapał pudełko i rzucił je na oślep. Zatoczyło długi łuk w powietrzu i wylądowało na trotuarze po drugiej stronie uli­cy. Odbiło się dwukrotnie i uderzyło w ścianę sklepu Noxwortha Nastąpił błysk i rozległ się huk. Szyldy delikatesów rozsypały się z brzękiem. Jupe'owi mignęła na chwilę przerażona twarz Nox­wortha.

Hendricks rzucił się w pogoń za włóczęgą.

— To była bomba! — krzyczała przerażona Allie. — A ja myślałam, że to radio!

— Allie, moja droga, wiodłaś nieświadome życie — powie­dział Pete z pobłażaniem — Żebracy raczej nie miewają apa­ratów tranzystorowych.

ROZDZIAŁ 20

Czarownik pilnie poszukiwany

W drodze powrotnej Allie jechała z chłopcami na platformie ciężarówki.

— Teraz z pewnością policja zechce przesłuchać ciocię Pat — powiedziała.

— Będą na pewno bardzo delikatni — pocieszał ją Jupiter.

— W końcu ona nie jest przestępcą.

— Wolałabym, żeby można było tego w ogóle uniknąć.

— Chyba nie ma wyjścia — odezwał się Bob. — Teraz, kiedy policja przekonała się, jak niebezpiecznym człowiekiem jest Shaitan, musimy powiedzieć wszystko. Także o twojej cioci i o naszyjniku.

— Muszę przyznać, że byłaś fantastyczna. Gdybyś nie zna­lazła tej bomby, sklep Hendricksa wyleciałby w powietrze — Pete zaśmiał się. — Byłbym niepocieszony. Co za facet! Jak wam się to podobało‚ wspaniale zgarnął w biegu tego rzekome­go żebraka! I jak go unieruchomił, i czekał spokojnie, aż gliny przybiegną!

— Większą zabawę miałem obserwując minę Noxwortha — powiedział Jupe. — W najmniejszym stopniu nie spodzie­wał się, że to jego szyby polecą.

Ciężarówka zatrzymała się przed domem Allie. Ciocia Matyl­da wybiegła natychmiast na ich spotkanie.

— Gdzieście się podziewali? — wołała. — Pannie Osborne znacznie się pogorszyło. Doktor Peters jest teraz u niej. Musiałam po niego zatelefonować. Znaleźliście jej lekarza?

— Nie, nie znaleźliśmy. — Jupiter szedł spiesznie ku drzwiom frontowym. W progu spotkał się z doktorem Petersem.

— Czy ona ma tutaj jakichś bliskich krewnych? — zapytał lekarz.

Allie wysunęła się przed Jupe'a.

— W tej chwili tylko mnie.

— Muszę ją zabrać do szpitala. Ona nie chce wyrazić zgo­dy.

Allie wyminęła doktora Petersa i pobiegła na górę, przeska­kując po dwa stopnie na raz. Jupe ruszył za nią.

Panna Osborne wyglądała jak pomarszczona lalka, w swym wielkim łożu z baldachimem. Odwróciła się tyłem do Allie, gdy ta weszła do pokoju.

— Ciociu, musisz się z tego otrząsnąć — błagała Aule. —Już po wszystkim. Shaitan to przestępca i wkrótce zostanie uję­ty przez policję.

Panna Osborne nie poruszyła się. Allie złapała ją za ramię i potrząsnęła.

— Staraj się z tego wydobyć! Proszę cię! Musisz pójść do szpitala.

Panna Osborne dotknęła ręki Allie.

— Naszyjnik — szepnęła. — Weź go, proszę...

Allie odsunęła się.

— Nie. Nie możesz dać naszyjnika Shaitanowi. Czy nie sły­szałaś, co ci powiedziałam? Shaitan pójdzie do więzienia i nie będzie mógł już nikogo skrzywdzić.

— Wydałaś go? — przerażenie malowało się na twarzy cioci Pat. — Allie, on oskarży mnie!

— Nonsens! — Allie uchwyciła ciocię za przegub dłoni. —Oprzytomnij, ciociu, proszę!

— Daj jej spokój — Jupiter ujął Allie za łokieć i wyprowa­dził z pokoju. — Ona nie może się z tego otrząsnąć. Nie wi­dzisz? Shaitan w więzieniu przeraża ją jeszcze bardziej niż Shaitan na wolności. Możemy zrobić tylko jedną rzecz. Z og­niem trzeba walczyć za pomocą ognia.

— Jak?

— Ona została zaczarowana...

— Jupiterze Jones, wygadujesz brednie!

— Ale twoja ciocia w to wierzy, i to ją zabija. Musimy zdjąć z niej klątwę. To jest we wszystkich książkach z dziedziny antropologii. Jeśli na nią rzucono klątwę, trzeba znaleźć innego czarownika, który by tę klątwę z niej zdjął.

Allie oparła się ze znużeniem o ścianę.

— Skąd weźmiemy czarownika?

— Chyba wiem skąd — Jupiter zszedł ze schodów na dół.

W holu Bob i Pete kręcili się wokół stroskanej cioci Matyldy. Doktor chodził tam i z powrotem po salonie.

— Ten profesor uniwersytetu w Ruxton — powiedział Jupiter do Boba — ten, który napisał książkę o magii... Pamiętasz jego nazwisko?

— Bannister. Nie. Barrister. Henry Barrister.

— Tak, przypominam sobie. Ruxton jest w dolinie, zaraz za wzgórzami — Jupiter ruszył w stronę kuchni. Bob i Pete za nim.

— Czyżbyś zamierzał to zrobić? Chyba się domyślam.. —powiedział Bob.

— Tak jest — odparł Jupe. — Mieliśmy do czynienienia z czarną magią, teraz potrzebujemy dobrej wróżki. Barrister jest w sam raz. W każdym razie zna się na rzeczy — I zadzwonił do informacji.

— Żeby tylko był w domu — westchnął po chwili, wykręca­jąc podany mu numer.

Telefon po drugiej stronie linii dzwonił i dzwonił. Wreszcie dał się słyszeć charakterystyczny klik, ktoś podniósł słuchawkę.

— Czy to profesor Barrister z uniwersytetu w Ruxton?

Bob i Pete słuchali w napięciu.

— Świetnie! Moje nazwisko jest Jupiter Jones, panie profe­sorze, potrzebna mi jest pańska pomoc. To nie jest łatwe do wy­jaśnienia przez telefon, ale tu jest kobieta, na którą rzucono klątwę i my...

Jupiter urwał i słuchał.

— Tak, jest bardzo chora — powiedział po chwili i znowu słuchał.

— Wczoraj dostarczono jej małą paczkę. Była w niej sta­tuetka węża.

— Telefonuję z Rocky Beach — powiedział po małej przerwie.

— Ta kobieta nazywa się Patricia Osborne.

Jupe słuchał znowu, po czym powiedział radośnie:

— Bardzo dziękuję! To szalenie miło z pańskiej strony —podał adres Jamisonów i odłożył słuchawkę.

— Przyjeżdża — oznajmił Pete'owi i Bobowi. — Powie­dział, że przywiezie kogoś, kto może zdjąć klątwę.

— Wspaniale! — wykrzyknął Pete. — Może przywiezie czarnoksiężnika?

— Zobaczymy.

Drzwi do kuchni uchyliły się i ciocia Matylda wetknęła głowę.

— Co robicie?

— Znalazłem lekarza, ciociu. Doktor Barrister.

— Dzięki Bogu! Doktor Peters nie radzi sobie z panną Osborne. Może jej lekarz spisze się lepiej.

— Miejmy nadzieję. Już jest w drodze.

— Świetnie. Posiedzę z nią tymczasem. Aha, jeden z was, chłopcy, powinien się zająć koniem.

Allie wpadła do kuchni.

— Ja zaopiekuję się Królewną!

— Doktor przychodzi — oznajmił Jupiter.

— Znalazłeś jakiegoś? To wspaniale!

Ciocia Matylda poszła na górę, a doktor Peters pochrząkując i obiecując przyjść później, opuścił dom. Chłopcy wyszli na fron­towy ganek i usiedli na schodach. Po paru minutach Allie przyłą­czyła się do nich.

— Kiedy tu będzie? — zapytała.

— Już niedługo — odparł Jupe.

Istotnie, niebawem w ulicę wjechał samochód i skręcił w podjazd. Kierowca wysiadł i szybkim krokiem skierował się do drzwi frontowych.

— Jupiterze Jones! — zawołał.

Cała czwórka wpatrywała się ze zdumieniem w przybysza.

— Panno Jamison, tak mi przykro — zwrócił się do Allie.

— Nie miałem pojęcia, że sprawy zajdą tak daleko.

Jupiter wstał.

— Proszę tylko powiedzieć, kim pan jest?

— Jestem doktor Barrister. Powinienem być bardziej przewi­dujący. Myślałem, że to zwyczajni, nieszkodliwi amatorzy magii.

Allie z trudem łapała oddech.

— Pan... pan zgolił wąsy!

Profesor Barrister, znany im jako Bentley, dotknął swej gór­nej wargi.

— Nie były prawdziwe. Myślałem, że jeśli chcę się zabawić w detektywa, muszę wystąpić w przebraniu.

ROZDZIAŁ 21

Biała magia Mary

Profesor Barrister siedział w salonie Jamisonów i obracał w rękach figurkę kobry.

— Misternie wykonana rzecz — powiedział. — Ale nie mieli przecież do czynienia z prymitywnymi osobami. Woskowa lalka nie byłaby dość przekonująca.

— Czy to ma znaczenie jakiego przedmiotu używa czarow­nik? — zapytał Pete.

— Żadnego. Istotne jest, by ofiara wierzyła, że została uro­czona. Rolę gra tylko siła sugestii. Ofiarę ogarnia paraliżujący strach i nie może się od niego uwolnić.

— Czy może pan pomóc? — spytała Allie. — Czy zdoła pan przekonać ciocię, że zdjął pan z niej klątwę?

— Ja nie. Czy wyglądam na czarownika?

Zarówno Allie, jak i chłopcy musieli przyznać, że nie. Barris­ter czy Bentley — był to wciąż ten sam łagodny spokojny czło­wiek.

— Twoja ciocia widziała mnie zresztą z odkurzaczem w tym domu — powiedział. — Nie uwierzy we mnie, ale sądzę, że uwierzy w Marę. Mara jest wielce przekonująca. Czeka w samochodzie. Wyjaśniłem jej całą sprawę i wie, co należy zrobić.

— Jest czarownicą? — spytał Bob.

— Jest Cyganką i zdaje się mieć pewien dar. Potrafi, na przykład, wyleczyć kurzajki i cieszy się sławą bardzo dobrej wróżki. Urnie też odprawić rytuał, który gwarantuje odesłanie klątwy z powrotem do tego, który ją rzucił. Musicie jej w tym po­móc, ale to wam się spodoba. Idę po nią.

Opuścił pokój i wrócił po chwili z niemłodą kobietą o pomarszczonej twarzy. Jej włosy były przewiązane licznymi szarfa­mi. Nosiła wyblakłą, różową bluzkę i szeroką, zieloną spódnicę, sięgającą aż do zdartych butów. Otaczał ją zapach kurzu i starej odzieży, ale równocześnie biła od niej żywotność. Jej czarne oczy płonęły pod gęstymi brwiami. Wzięła w ręce statuetkę węża.

— To to?

— Tak — odparł profesor Barrister — to to.

— Ha! — Mara kiwnęła głową Allie i chłopcom. — Będziemy pracować razem. Zrobicie, co wam każę, i nie odzy­wajcie się ani słowem. Rozumiecie?

— Rozumiemy — odpowiedział za wszystkich Jupe.

— Ta kobieta jest na górze?

— Tak — powiedziała Allie.

— No to chodźmy — Mara wyszła do holu, dzierżąc węża w rękach. U stóp schodów stanęła twarzą w twarz z ciocią Ma­tyldą.

— Na litość Boga najwyższego! — wykrzyknęła zszoko­wana ciocia Matylda.

— Wszystko w porządku ciociu — uspokajał ją Jupiter. — Może zechce ciocia poczekać na dole z doktorem Barristerem?

— Doktor Barrister? Lekarz panny Osborne jest tutaj? Dla­czego mnie nie zawołaliście? Co wy tam znowu kombinujecie?

— Doktor Barrister wszystko wyjaśni. Panie profesorze‚ to moja ciocia, Matylda Jones. Zajmuje się panną Osborne.

— Miło mi panią poznać — powiedział Barrister. — Pro­szę wejść do salonu i usiąść. Wszystko wytłumaczę. Zapewne trudno będzie pani uwierzyć, ale proszę mnie wysłuchać.

Ciocia Matylda stała nieporuszona.

— Jupiterze, chcę, żebyś mi tu natychmiast powiedział...

— Kobieto! — przerwała Mara. — Stoisz mi na drodze.

— Co?! — wykrzyknęła ciocia Matylda.

— Mam ważną pracę do wykonania — powiedziała Mara.

— Jeśli mi w tym przeszkodzisz pożałujesz.

Harde oczy Cyganki spotkały się z nieustępliwym spojrze­niem cioci Matyldy. Przez chwilę trwał ten pojedynek, po czym ku zdumieniu Jupitera‚ ciocia Matylda odsunęła się na bok. Mara miała istotnie dar.

Weszli na górę i Allie poprowadziła Cygankę do pokoju pan­ny Osborne. Ciocia Pat nie zareagowała na ich wejście. Zda­wała się nie widzieć Mary, dopóki ta nie stanęła w nogach łóżka i nie zawołała:

— O, przeklęta! Słuchaj mnie, a będziesz żyła!

Panna Osborne zadrżała pod kołdrą.

— Więcej poduszek — poleciła Mara. — Podeprzyj jej głowę, żeby mogła lepiej widzieć.

Allie wybiegła z pokoju i wróciła z trzema poduszkami. Uniosła ciocię do półsiedzącej pozycji i podparła ją.

— Patrz! — Mara trzymała węża w wyciągniętej ręce. — To on przynosi zło.

Panna Osborne wzdrygnęła się.

— Belial — wyszeptała. — Wąż jest posłańcem Beliala.

— Ha! — zagrzmiała Cyganka. — Dziesięć duchów po­siadam, a każdy potężniejszy od Beliala, i ten, kto go wezwał, będzie cierpiał od klątwy.

Obeszła łóżko i przysunęła statuetkę w stronę panny Os­borne.

— Weź to do rąk.

— Nie! Nie mogę!

— Musisz to trzymać, kobieto. — Mara ujęła dłonie cioci Pat i zamknęła jej drżące palce na posążku. — Trzymaj to mocno, jeśli chcesz się ratować!

Po raz pierwszy błysk nadziei pojawił się w oczach panny Osborne. Zacisnęła palce wokół węża. Mara sięgnęła w fałdy swej obszernej spódnicy i wydobyła zielony szmaciany wore­czek.

— Zieleń jest kolorem wiosny — powiedziała. — Kolorem życia. Włóż przedmiot zła do tego zielonego worka.

Nie odrywając wzroku od twarzy Mary, ciocia Pat zrobiła co jej kazano.

— Dobrze — Mara zaciągnęła wiązanie woreczka i zwró­ciła się do Allie: — Zamknij drzwi na klucz i zapal świecę.

Świec było w pokoju pod dostatkiem. Stały na wszystkich sprzętach wokół, zielone, fioletowe, czerwone i białe.

— Zapal czerwoną — poleciła Mara. — Czerwona ma siłę. A gdy Allie wykonała polecenie, dodała: — Teraz niech nikt nic nie mówi.

Wszyscy zamilkli, wszyscy oprócz Mary. Wysokim, piskliwym głosem wypowiadała słowa w niezrozumiałym dla nich języku. Trzymała przed sobą woreczek zawierający kobrę i do niego się zwracała, zawodząc i nucąc. Jej głos brzmiał to łagod­nie jak kołysanka, to jak szorstka, sroga groźba.

Nagle przycisnęła zielony woreczek do piersi, odrzuciła w tył głowę, jej oczy obracały się dziko. Na koniec padła na podłogę.

Ciocia Pat wytrzeszczyła oczy. Mara leżała z otwartymi usta­mi, z jej gardła wydobywał się okropny, gulgocący dźwięk, a po­tem seria wysokich zawodzących tonów. Mara śpiewała —śpiewała pieśń węża.

Przerażające dźwięki płynęły i płynęły. Mara wygięła się w łuk, tak że tylko jej głowa i stopy dotykały podłogi. Potem za­częła się toczyć z boku na bok, kołysząc woreczek w ramio­nach. Jej otwarte oczy zdawały się niewidome. Szarfy w jej wło­sach odwijały się jedna za drugą i długie, siwe pasma zakryły jej twarz.

Pieśń nie ustawała. Rozbrzmiewała coraz głośniej i głośniej, coraz wyżej, przeszywająca, przejmująca dreszczem grozy.

Pat Osborne siedziała na łóżku wyprostowana. Patrzyła jak urzeczona na Cygankę. Po chwili Marą wstrząsnął potężny dreszcz, krzyknęła i jej ciało opadło bezwładnie. Wydawało się, że śpi.

Allie i chłopcy czekali w napięciu. Nagle ciszę przerwał głos cioci Matyldy:

— Jupe! Co się tam dzieje?! Otwórz drzwi!

Mara jęknęła i usiadła. Ścisnęła woreczek, który wciąż tkwił w jej rękach. Uśmiechnęła się.

— Widziałam go — powiedziała. — Człowiek w czerni. Jego twarz jest bardzo blada. Walczy. Jest w splotach węża.

— Jupe, otwórz w tej chwili drzwi! — wołała z korytarza ciocia Matylda.

Mara podniosła się z podłogi i podeszła do panny Osborne. Podała jej zielony woreczek.

— Stało się, co obiecałam.

Ciocia Pat drżącymi rękami rozsunęła wiązanie woreczka. Zajrzała do środka, potrząsnęła nim. Był pusty.

— Moje moce są silne — powiedziała Mara. — Wąż wró­cił użądlić tego, kto go wysłał. Potęga Beliala została złamana i Belial odwrócił się od swego mistrza. Nie masz się już czego obawiać. — Podeszła do drzwi i otworzyła je przed ciocią Ma­tyldą. — Możesz wejść. Kobieta w łóżku jest znowu zdrowa.

ROZDZIAŁ 22

Ostatni atak węża

— To jest jak cud — mówiła Allie do Trzech Detektywów. —Ciocia Pat zjadła wieczorem zupę i herbatniki z mlekiem, a rano dwa jajka. Teraz jest znowu głodna. — Wzięła dwie grzanki i posmarowała je masłem. — Nie wiem, co bym zrobiła bez twojej cioci, Jupe.

— Ona jest zawsze tam, gdzie jej potrzebują — odparł Ju­piter. — Do rana zdążyła nabrać przekonania, że cała historia ze śpiewającym wężem nigdy się nie wydarzyła, chociaż doktor Barrister zrobił co mógł, żeby jej wszystko wytłumaczyć. Ona po prostu nie przyjmuje takich rzeczy do wiadomości. Pracuje teraz w składzie, jakby nigdy nic i pilnuje, by Hans i Konrad nie obijali się bezczynnie.

Allie nalała mleko do szklanki i postawiła ją wraz z grzanka­mi na tacy.

— Jak to się stało, że was dzisiaj nie zagoniła do roboty?

— Komendant Reynolds przyjechał do nas rano — powie­dział Jupe. — Policja w Los Angeles chce, żebyśmy się po­nownie zgłosili do nich. Wstąpiliśmy do ciebie po drodze.

— Komendant ma jakieś wiadomości? — spytała Allie.

— Ellis, ten rzekomy włóczęga, jest w więzieniu — odpo­wiedział Bob.

— Odpowiednie miejsce dla podkładacza bomb — skinęła głową Allie.

— Komendant Reynolds mówił, że śpiewa jak kanarek —powiedział Pet. — Noxworth zresztą też. Policja zwinęła już Ariela i Maxa. Byli w Kanionie Torrente. Noxworth nie wiedział, że chcą podłożyć bombę w sklepie Hendricksa. Wyobrażał so­bie, że załatwią to jakoś inaczej.

— Jednym słowem mają wszystkich, oprócz jednego... —powiedziała Allie.

— Doktora Shaitana — dokończył Jupe.

— Nie zabrali go? — zapytała Allie, sadowiąc się przy stole.

— Nie było go w Kanionie Torrente — odparł Jupiter. —Znikł. Zostawił wszystkie swoje rzeczy, nawet samochód. Ko­mendant Reynolds sądzi, że zdążył już zbiec do Kanady.

Allie oparła nogi na poprzeczce krzesła.

— A co ty sądzisz?

— Jesteś wciąż naszym klientem — powiedział Jupiter. —Nie możemy uznać sprawy za zamkniętą, póki Shaitan nie znaj­dzie się za kratkami.

— To sobie długo, długo poczekasz — dobiegło ich od drzwi.

Allie obróciła się błyskawicznie na krześle. Chłopcy zastygli na swoich miejscach. Człowiek, zwany Shaitanem, stał w drzwiach prowadzących z kuchni do holu. Wyglądał jak owego wieczoru, gdy prowadził ponury obrządek. Tyle, że jego czarna peleryna była zszarzała od kurzu i pokryta główkami ostów. W ręce trzy­mał pistolet.

— Byłam bardzo nieostrożna, nie zamykając drzwi fronto­wych na klucz — odezwała się Allie. — Byle kto może się przybłąkać.

— Dużo ludzi błąkało się ostatnio po tym domu — powie­dział Shaitan. — Ale już sobie poszli. Nie ma nikogo z wyjąt­kiem was i tej głupiej baby.

— Jest pan świetnie poinformowany — rzekł Jupe. — Obserwował pan dom ze wzgórza za łąką?

Shaitan skłonił się lekko przed Jupiterem.

— Nużące zajęcie. Wędrówka górskim szlakiem do Rocky Beach była również męcząca. Uznałem jednak, że bezpieczniej będzie zostawić samochód, kiedy zobaczyłem zajeżdżającą pod mój dom policję.

— Tak z czystej ciekawości... — odezwał się Pete. —Jak się panu udało uciec? Policja zaaresztowała Maxa i Ariela.

— Szczęśliwym trafem byłem w ogrodzie, gdy zajechali.

— Zwiał pan więc przez ogrodzenie i zostawił swych kumpli na łasce losu? — zapytał Bob.

— Kto by tego nie zrobił? — mruknął Shaitan. — A teraz ta głupia kobieta jest zapewne na górze? Wy czworo pójdziecie przodem. Chcę mieć pewność, że żadne z was nie wyjdzie z domu podczas mojej małej pogawędki z panną Osborne.

— Nie zobaczy się pan z moją ciocią — powiedziała Allie stanowczo.

— Allie, on ma pistolet — syknął Pete ostrzegawczo.

— Mam to w nosie! Już dość narozrabiał. Nie zobaczy się z nią! — Podparła się pod boki i patrzyła wyzywająco w twarz Shaitana. — Wiem, czego tu chcesz. Chodzi o naszyjnik cesarzowej Eugenii. No więc nie ma go tu i ciocia Pat nie wie, gdzie jest, więc spływaj. Nic już nie dostaniesz!

— Jeśli jest w banku lub u jubilera‚ da się go odebrać —powiedział Shaitan spokojnie. — Panna Osborne zatelefonuje. Jeśli zaś jest tu gdzieś ukryty, da się go znaleźć.

— Nie ma go w...

— Allie! — krzyknął Jupe.

Oczy Shaitana przeniosły się z Allie na Jupitera i z powrotem na Allie.

— Chciałaś powiedzieć że nie ma go w banku? Jest u jubi­lera? Nie. Coś mi mówi, że nie ma go również u jubilera. Chyba także nie w domu? Gdzieżby, więc ktoś ukrył tak bezcenny naszyjnik? — Zbliżył się do Allie. — Ty wiesz i mi powiesz.

Allie cofnęła się.

— Nie wiem.

— Oczywiście, że wiesz. Wiesz, gdzie go nie ma, więc musisz wiedzieć, gdzie jest. — położył wolną rękę na ramieniu Allie i zacisnął palce. — Gdzie jest?

— Trzymaj łapy z daleka od niej! — wrzasnął Pete.

— Nie powiem! — krzyczała Allie. — Wynoś się!

— Powiesz — Shaitan zacisnął mocniej rękę na jej ramie­niu i zaczął nią potrząsać.

— Przestań! — nie wytrzymał Bob.

Nagle dobiegło ich rżenie konia i niespokojny stukot kopyt.

— Co to? — zapytał Shaitan.

— To tylko Królewna, moja klacz.

— Ach, Appaloosa — powiedział Shaitan. — Tak wiem o niej. Bardzo lubisz tego konia. Ma... ma boks w garażu.

Nikt się nie odezwał.

— Nie w domu, a więc w garażu — zaśmiał się Shaitan. —Tak, naszyjnik jest schowany w garażu i nikt nie może się do niego dostać, nie drażniąc konia. Tak go schowałaś, co?

Allie bez słowa wyszarpnęła się z jego uchwytu.

— Na dwór! Wszyscy! — zakomenderował Shaitan.

Na dźwięk ponownego rżenia konia zaczął ich ponaglać.

— Szybciej! Ruszać się! Do garażu, pokażcie mi, gdzie jest naszyjnik!

— Nie pokażę! — Allie była bliska łez.

— Rób, co ci każe — powiedział Jupiter. — Nie jesteś ku­loodporna.

— Nie ujdzie daleko — dodał Bob.

— To się zobaczy — Shaitan wymownym ruchem pistoletu nakazał im wyjść tylnymi drzwiami na podwórze i zagnał ich pod garaż. Drzwi garażu były częściowo otwarte. Jupiter rozwarł je na oścież i weszli do środka.

— No, gdzie to jest? — ponaglał Shaitan.

Królewna zarżała radośnie na widok Allie, potrząsając swą dużą głową. Shaitan popatrzył na konia.

— W boksie? — rozważał. — Nie, nie może być w bok­sie. Nie ryzykowałabyś, żeby koń stratował naszyjnik lub go po­łknął. Więc gdzie? Zastanówmy się. W sianie? Może być w sia­nie. A może w owsie?

W tym momencie Allie zesztywniała lekko.

— Jest w owsie! — wykrzyknął Shaitan. — Wsadziłaś go do worka z owsem. — Ustawił chłopców pod boksem konia i pchnął Allie w stronę worków z paszą.

— Wyciągaj naszyjnik! — rzucił ostro. — Wkładaj rękę do worka, bo ci ją połamię!

Ostrożnie, nie oglądając się na konia, Pete otworzył zamek w drzwiczkach boksu.

— Ruszaj się! — Shaitan złapał Allie za rękę i wykręcił ją do tyłu.

— Au, to boli! — krzyknęła Allie.

Pete odsunął się i spojrzał na klacz. Jej uszy leżały płasko.

— Wio, Królewna! — zawołał i pchnął drzwi boksu.

Królewna ruszyła jak furia. Przez moment biła kopytami o cementową podłogę garażu, następnie runęła na Shaitana z piskliwym rżeniem.

Shaitan puścił rękę Allie i wycelował rewolwer w konia.

— Nie!! — Allie uderzyła go całą mocą w ramię.

Rozległ się potężny huk wystrzału. Zdawało się, że garaż rozpadnie się od eksplozji. Chłopcy wyraźnie usłyszeli jak po­cisk odbił się od podłogi i uderzył w ścianę.

Klacz waliła podkowami o podłogę. Jej szyja była naprężo­na, pysk otwarty, miękkie wargi obnażyły zęby. Raptem wbiła je w ramię Shaitana. Ten wrzasnął i upuścił rewolwer, który potoczył się po podłodze. Jupiter przykucnął. Nie odrywając oczu od zmagającego się z koniem Shaitana, wymacał leżący na podło­dze rewolwer i podniósł go.

— W porządku, Allie! — krzyknął. — Zabierz konia.

Podbiegła do klaczy i objęła jej szyję.

— Spokojnie‚ mała. Puść. Spokojnie.

Królewna zostawiła Shaitana, który opadł bezwładnie w kąt garażu, przyciskając do siebie zranioną rękę. Jupiter stanął naprzeciw niego, zagradzając drogę do drzwi.

— Nie próbuj stąd wyjść — powiedział spokojnie. — Nie jestem najlepszym strzelcem i mógłbym cię niechcący poważnie zranić.

Shaitan widział rewolwer w ręku Jupitera. Nie odezwał się słowem. Siedział, przytrzymując zranioną rękę i ciężko dyszał.

— Zadzwonię po komendanta Reynoldsa — odezwał się Bob. — Będzie tu w pięć minut.

— Nie ma pośpiechu — powiedział Jupiter pogodnie. Allie wprowadziła klacz z powrotem do boksu. Pete popatry­wał na nią z uśmiechem.

— Zawsze mi się zdawało, że konie gryzą. Nie przypusz­czałem tylko, że to może się nam przydać.

ROZDZIAŁ 23

Alfred Hitchcock zadaje kilka pytań

— Zaprosiłem was do siebie — powiedział pan Hitch­cock — ponieważ umieram z ciekawości. Przeczytałem o podłożeniu bomby w Los Angeles. — Znany reżyser wska­zał ręką na plik gazet, leżących przed nim na biurku. — Piszą, że świadkami wydarzenia byli trzej chłopcy i dziewczynka, mniej więcej w ich wieku. Nie podają nazwisk, ale byłem pe­wien, że chodzi o was.

— Tak, byliśmy tam — odparł Bob i podał panu Hitch­cockowi teczkę ze swymi notatkami.

— Od razu domyśliłem się, że pracujecie nad nowym przy­padkiem. — Pan Hitchcock otworzył teczkę i zabrał się do czytania relacji ze sprawy, którą Bob nazwał „Tajemnicą śpiewającego węża”.

W gabinecie zaległa cisza, którą zakłócał jedynie szelest przewracanych kartek.

— Nieprawdopodobne — odezwał się wreszcie reżyser — jak ludzie są łatwowierni. A ta kobra, którą widzieliście w Kanio­nie Torrente, to zapewne jakiś trik techniczny?

— W suficie mieli projektor, który rzucał obraz węża na słup dymu — powiedział Pete. — Wydawałoby się, że to nie może się udać, że trzeba by jakichś specjalnych okularów, żeby odnieść wrażenie, że widzi się żywego węża. Jednakże przy falo­waniu dymu złudzenie było pełne. To, na co patrzyliśmy, to był żywy, trójwymiarowy wąż.

— Nawet myśmy się dali nabrać — wtrącił Jupiter — a co dopiero ci ludzie, którzy chcieli uwierzyć w węża. Oczywiście wąż musiał śpiewać. Śpiew węża był częścią triku, trzeba było jakoś pokryć szum projektora.

— Każda rzecz zwykła się dziać nie bez powodu — uśmiechnął się pan Hitchcock. W jaki sposób wąż śpiewał?

— To był Ariel — odparł Jupiter. — Myśleliśmy, że produ­kuje dźwięk przy pomocy jakiegoś urządzenia. Okazało sio, ze nie było mu to potrzebne. Ariel jest brzuchomówcą. Może wyda­wać najdziwniejsze dźwięki bez widocznego wysiłku. Wpadliśmy na to dzięki Marze.

— Utalentowana osoba z tej Mary.

— O tak — zgodził się Jupe. — Jest świetnym imitato­rem. W drodze do Rocky Beach, profesor Barrister przegrał jej taśmę nagraną w czasie przyjęcia u Allie. Nim dojechali do domu Jamisonów, była wstanie powtórzyć pieśń węża. Zaaranżo­wała też sprytnie znikniecie węża z zielonego woreczka. Nie chciała się do tego przyznać ale profesor Barrister jest pewien, że miała drugi identyczny woreczek, ukryty w fałdach spódnicy, i zamieniła je niepostrzeżenie tarzając się po podłodze. Panna Osborne dostała z powrotem pusty woreczek a Mara wyszła z wężem.

— To bardzo stary trik — zauważył pan Hitchcock.

— Czy profesor Barrister powiedział wam, dlaczego interesowało go bractwo i panna Osborne?

— Pisze książkę o psychologii zabobonu — wyjasnł Jupiter. — Zna wiele dziwnych grup kultowych w Los Angeles. Był nawet członkiem kilku sekt i spotykał tam nieraz panno Osborne. Znał ją wiec jeszcze nim został służącym Bentleyem. Niespodziewanie panna Osborne, jak i Madelyn Enderby wycofała sio ze wszystkich sekt.

— I to go zaintrygowało?

— Tak, ponieważ było nietypowe dla takich osób. Odniósł wrażenie, że obie te panie szukają czegoś specjalnego wśród tych grup kultowych. Pomyślał więc, że być może trafiły do jakiejś szczególnej sekty, gdzie wreszcie znalazły to czego szukały. Poprosił swoją żonę, by udała się do zakładu fryzjerskiego panny Enderby. Szczęśliwie Madelyn Enderby jest niebywale gadatliwa. Opowiadała mnóstwo o bractwie. Profesor Barrister dowiedział się nazwisk i adresów wszystkich członków. Zaczął dochodzić, kim są te osoby, i stwierdził, że wszyscy są ludźmi majętnymi.

— Czy to wzbudziło jego podejrzenia?

— Z początku nie. Grupa zamożnych osób, płacących nie­złe pieniądze za możliwość siedzenia w domu w Kanionie i słu­chania śpiewu węża — to nie jest aż takie dziwne. Sam jednak nie mógł się dostać do bractwa. Prawo do uczestnictwa naby­wało się jedynie za zaproszeniem a zaproszenia nikt nie propo­nował ani jemu, ani jego żonie. Prawdopodobnie Shaitan spraw­dzał kandydatów i uznał profesora za osobę niebezpieczną. Tak, więc profesor Barrister mógł tylko obserwować dom w Kanionie Torrente, a kiedy Hugo Ariel przeprowadził się do Jamisonów, postanowił i tam trochę powęszyć. Przy tym bardzo intereso­wała go Pat Osborne. Jest idealnym obiektem dla kogoś, kto studiuje psychologię zabobonu. Różniła się też od reszty człon­ków bractwa. Nie miała mianowicie wiele pieniędzy. Oczywiście Shaitan wiedział o jej bogatych krewnych.

— Czy to Madelyn Enderby roztrąbiła wokół, że służąca Ja­misonów odeszła?

— Tak, to ona, i ta wiadomość podsunęła mu pomysł przy­prawienia sobie wielkich wąsów i wkręcenia się do domu Jami­sonów. Chciał z bliska obserwować pannę Osborne. Potem na­stąpił wypadek pani Compton, Pat Osborne wysłała naszyjnik do jubilera i profesor zaczął się niepokoić.

— Wtedy wziął się na dobre do obserwowania domu w Ka­nionie Torrente — podjął Bob.

— Był tam, gdy wraz z Pete'em i Allie przełaziliśmy przez ogrodzenie i włączył się alarm, był też, na szczęście, gdy potem uciekał Jupe.

— Nie zdawaliście sobie wtedy sprawy, że macie go po swojej stronie — wtrącił reżyser. — Popsuliście mu szyki, przeszukując jego mieszkanie w Santa Monica. To go wystra­szyło z domu Jamisonów. Ale po co w ogóle miał to mieszkanie? Mówiliście, że mieszka stale w Ruxton.

— To był kamuflaż — powiedział Pete. — Musiał mieć adres w pobliżu Rocky Beach, w razie gdyby ktoś chciał go sprawdzić. Mówił, że przydało mu się to, bo miał tam spokój i mógł dużo pracować. Ma czworo dzieci.

Pan Hitchcock zaśmiał się.

— Niezbyt oryginalny kamuflaż, mieszkanie i wąsy.

— Myślę, że wąsy nie były mu potrzebne — zauważył Jupe. — Pat Osborne i tak by go nie poznała, ten rodzaj fizjo­nomii zapomina się natychmiast.

— Zatelefonowaliście, więc do niego, gdy była wam potrzeb­na dobra wróżka.

— To był istny cud — uśmiechnął się Jupe. — Nie trzeba było nic tłumaczyć. Był już zorientowany w sytuacji i miał nagra­nie śpiewu węża, co okazało się bardzo przydatne. Policja wyko­rzystała jego kartotekę, by wezwać wszystkich członków bract­wa na konfrontację.

— Szkoda, że nie mógł pan tam być! — wykrzyknął Pete.

— Trzeba było widzieć ich miny, jak zobaczyli Shaitana bez pe­leryny, kaptura i całej maskarady! Wyglądał jak zalękniony kras­noludek. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Henry Longstreet. Znany jest również jako Harry Długa Rączka, bo był złodziejem kieszonkowym. Ariel nazywał się przedtem Johny Boye i był już raz aresztowany. Handlował po parkingach samochodowych sfałszowanym środkiem do czyszczenia chromu. Max jest byłym włamywaczem. Ellis natomiast, rzekomy żebrak i sprawca wy­padku pani Compton, ma niezłą kartotekę na policji. To czło­wiek, który za pieniądze zrobi wszystko.

— Allie opowiedziała wszystko swojej cioci — dodał Jupi­ter. — Na niewiele się to zdało. Panna Osborne przesiaduje te­raz całymi dniami na patio i dla odmiany zastanawia się, kiedy by tu pojechać do Hollywoodu i skontaktować się z Marą.

— Beznadziejny przypadek — roześmiał się pan Hitch­cock. — Powiedzcie mi jeszcze, co się właściwie stało z gos­podynią panny Enderby?

— Nic — odparł Bob. — Wyjechała do Dubuque na za­proszenie siostry. Szczęśliwy zbieg okoliczności. Panna Ender­by była przekonana, że zawdzięcza ten wyjazd Belialowi.

— A co dzieje się z tym facetem, który obawiał się, że po­stawią wielki budynek koło jego posiadłości?

— Grunt nie był dość stabilny na wznoszenie drapacza chmur — powiedział Jupe. — Ale znowu zasługę przypisano Belialowi.

— O, jeszcze coś zabawnego — przypomniał sobie Pete.

— Pamiętałam tę kulę kryształową, od której wszystko się za­częło? Allie ją kupiła. Ale po wszystkim, co zaszło, ciocia Pat już jej nie chciała. Allie zaniosła, więc kulę do szpitala, w prezencie dla pani Compton.

— Bardzo miły gest — skinął głową pan Hitchcock.

— O, tak! — przyznał Pete. — Allie jest fajna, ale chyba odetchnę z ulga, jak wyjedzie na jesieni do szkoły prywatnej. Potrzebujemy Czerwonej Furtki Pirata, a poza tym... ta dziew­czyna jest dość męcząca. Zmyśla kłamstwa jak nikt, i coś w niej jest takiego, że zawsze musi postawić na swoim.

— Na to wygląda — powiedział pan Hitchcock. — Może­cie jednak wziąć rekompensatę. Błądźcie dla niej mili, a pewnie da wam pojeździć na swojej klaczy.

— O, bardzo dziękuję — mruczał Pete. — Już bym wolał siedzieć w domu, niż mieć do czynienia z tym koniem.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
07 Tajemnica śpiewającego węża
07 Tajemnica śpiewającego węża
07 Tajemnica nawiedzonego domu
07 Tajemnice masonerii
Lovelace Merline Rok trudnej miłości 07 Tajemnica medalionu
07 Tajemnice szczescia
07 Tajemnica węglowej czaszki
07 Tajemnica 11 letniej Rose Ball 2
07 Tajemnice masonerii
07 Tajemnica nawiedzonego domu
07 Tajemnice szczescia
091 Ewa wzywa 07 Tajemnica starego kościółka Edigey Jerzy
2013 10 07 O czym śpiewa sitar
Lovelace Merline Rok trudnej miłości 07 Tajemnica medalionu
Thorup Torill Cienie z przeszłości 07 Mroczne tajemnice
2012 07 19 Wielka tajemnica we wsi Mała II
2008 11 07 Żebrowski Leszek Tajemnice wojskowej bezpieki
Andrew Sylvia Tajemnice Opactwa Steepwood 07 Sawantka
Tajemnice opactwa Steepwood 07 Sawantka Andrew Sylvia

więcej podobnych podstron