Richard Brautigan Upadek Sombrera


0x08 graphic
odpowiedzi na odstrzelenie ucha kierowniczce biblioteki tłum zaatakował policjanta i dosłownie rozerwał go na strzępy. Ponadto wyciągnięto jego kolegę z samochodu i też się z nim rozprawiono, przed śmiercią zdążył wszakże postrzelić

trzy osoby, w tym kierowniczkę biblioteki. Strzelano do niej po raz drugi w ciągu ostatnich pięciu minut. Kula odstrzeliła jej drugie ucho.' Miasteczko miało obecnie kierowniczkę biblioteki bez uszu. Mało które miasteczko zniosłoby coś takiego - to nie należało do wyjątków.

0x01 graphic

RICHARD BRAUTIGAN

UPADEK SOMBRERA

RICHARD BRAUTIGAN

UPADEK SOMBRERA

Powieść japońska

Przełożył i posłowiem opatrzył

JAN ZIELIŃSKI

Jun'ichiro Tanizaki,

który napisał

Klucz i Dziennik szalonego starca,

otrzymuje tę powieść

Sombrero

0x08 graphic

Sombrero spadło z nieba i wylądowało na głównej ulicy miasteczka tuż przed burmistrzem, jego kuzynem i pewnym bezrobotnym. Ostre pustynne powietrze wygoliło dzień do czysta. Niebo było błękitem ludzkich oczu, które na coś czekają. Nie istniał najmniejszy powód, żeby sombrero miało spaść z nieba. Nie przelatywał akurat samolot ani helikopter, nie przypadało też tego dnia żadne święto religijne".

Pierwsza łza uformowała mu się w prawym oku. To oko zawsze pierwsze zaczynało płakać. Po nim ruszało lewe. Uznałby, że to ciekawe, gdyby wiedział, że prawe oko pierwsze zaczynało płakać. Lewe oko przystępowało do płaczu tak szybko po prawym, że nie wiedział, które zaczęło pierwsze, ale to było zawsze prawe.

Był wprawdzie bardzo spostrzegawczy, nie na tyle jednak, żeby wiedzieć, które oko pierwsze zaczęło płakać. Jeśli w ogóle na podstawie tak drobnej informacji można budować definicję percepcji.

„- Czy to sombrero? - spytał burmistrz. Burmistrz zawsze mówi pier­wszy, zwłaszcza jeśli nie uda mu się osiągnąć w polityce wyższej pozycji niż burmistrz małego miasteczka.

- Tak - odparł jego kuzyn, który sam chciałby zostać burmistrzem. Bezrobotny nic nie powiedział. Czekał, z której strony zawieje wiatr. Nie chciał się wychylać. Być bezrobotnym w Ameryce to nie żarty.

- Spadło z nieba - powiedział burmistrz, spoglądając na nieskazitelnie czyste błękitne niebo.

- Tak - powiedział kuzyn burmistrza.

Bezrobotny nic nie powiedział, ponieważ miał nadzieję na pracę. Nie chciał zaprzepaścić choćby najniklejszej szansy. Będzie lepiej dla wszy­stkich, jeśli tylko grube ryby będą się wypowiadać.

Trzej mężczyźni rozejrzeli się wokoło w poszukiwaniu powodu, dla któ­rego sombrero miałoby spaść z nieba, ale nic nie znaleźli, bezrobotny też nie znalazł żadnego powodu.

Sombrero było nowiutkie.

Leżało na ulicy, dnem skierowane ku niebu.

Rozmiar: 18,5.

- Dlaczego kapelusze spadają z nieba? - spytał burmistrz.

- Nie wiem - odparł jego kuzyn.

Człowiek poszukujący pracy zastanawiał się, czy kapelusz byłby dla niego dobry".

Teraz łzy płynęły z obojga oczu. O, Boże...

Sięgnął ręką do maszyny do pisania, jakby był przedsiębiorcą pogrzebowym, co zapina rozporek nieboszczykowi leżącemu w trumnie i wyciągnął kartkę, zawierającą wszystko, co powyżej napisano, z wyjątkiem własnego płaczu, z którego zresztą nie zdawał sobie sprawy, ponieważ płakał ostatnio tak często, że było to jakby wypicie szklanki wody, co nieraz robi się odruchowo, nie będąc nawet spragnionym i czego się potem nie pamięta.

Podarł kartkę zawierającą wszystko, co przed chwilą przeczytaliście na temat sombrera. Podarł ją starannie na wiele malutkich kawałków, które następnie rzucił na podłogę.

Następnego ranka zacznie pisać od nowa o czymś, co nie będzie miało nic wspólnego ze spadającym sombrerem.

Jego praca polegała na pisaniu książek. Był znanym amerykańskim satyrykiem. Trudno znaleźć księgarnię, która by nie miała co najmniej jednej jego książki.

Dlaczego więc płakał?

Czy sława nie wystarcza?

Odpowiedź jest całkiem prosta.

Jego przyjaciółka, Japonka, odeszła.

Po prostu go porzuciła.

Taki był powód jego łez, jakie zaczęły płynąć, już nie pamiętał z którego oka, powód płaczu, jaki stał się jego chlebem powszednim, odkąd porzuciła go ta Japonka.

W niektóre dni płakał tyle, że myślał, iż mu się to śni.

Japonka

Kiedy Yukiko spała, jej włosy spały obok, długie i japońskie. Ona sama nie wiedziała, że jej włosy śpią. Proteina też potrzebuje odpoczynku. Yukiko o tym nie myślała. Jej myśli były w zasadzie bardzo proste.

Rano czesała włosy.

To była pierwsza rzecz, jaką robiła po przebudzeniu. Zawsze czesała je bardzo starannie. Czasem na czubku głowy, zgodnie z japońską tradycją, robiła sobie kok. Czasem zostawiała włosy rozpuszczone, sięgały jej wów­czas do pupy.

W San Francisco było parę minut po dziesiątej wieczór. Krople deszczu znad Pacyfiku uderzały w szybę koło łóżka, ale ona ich nie słyszała, pogrą­żona we śnie. Z reguły spała wyśmienicie i potrafiła sypiać bardzo długo, dwanaście godzin albo i dłużej, lubując się w tym, jakby naprawdę robiła coś innego, spacerowała albo gotowała obiad. Jeść też lubiła.

Kiedy on darł kartkę papieru, zawierającą słowa o spadającym z nieba sombrero, ona spała, a jej włosy spały obok niej - długie i ciemne.

Włosy śniły, że jest rano i że ona starannie je czesze.

Duch

Spojrzał na leżące na podłodze skrawki papieru o sombrerze, spadającym z nieba bez widocznego powodu, a widok ten nie wiadomo dlaczego wzmógł jego płacz.

Z kim ona śpi, pomyślał, podczas gdy w jego oczach odbywał się wyścig łez, które pędziły na wyprzódki, ścigając się po obu policzkach, jakby brały udział w olimpiadzie płaczu z wizją czekających na nie złotych medali.

Wyobraził ją sobie w łóżku z innym mężczyzną. Ten, o którym myślał jako

o jej kochanku, nie miał określonego kształtu ciała, koloru włosów, ani rysów twarzy. Jej wyimaginowany kochanek był bez kości, bez ciała, bez krwi. Mężczyzna, którego umieścił z nią w łóżku, był przypominającą ducha czystą energią, obdarzoną członkiem.

Zapewne płakałby jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe, gdyby wiedział, że Japonka śpi sama. To by go znacznie bardziej zasmuciło.

Żeglarz

Jak miał spędzić resztę tej nocy? Była 10.15, listopad. Nie chciał oglądać wiadomości o jedenastej. Nie był głodny. Nie miał ochoty na alkohol. Wie­dział, że gdyby spróbował czytać, strony mogłyby pływać w jego łzach.

Tak więc myślał o tym, że ona pieprzy się z innym. Myślał o tym drugim mężczyźnie, o bezimiennej twarzy z wchodzącym w nią członkiem. Myślał

o tym, że ona jęczy i wije się pod ciężarem fujary innego mężczyzny. Takie myśli nie były dla niego najlepsze, ale chwytał się ich kurczowo, jak tonący żeglarz chwyta się deski na środku bezkresnego oceanu.

A potem spojrzał na leżące u jego stóp skrawki papieru. Dlaczego som­brero miałoby spadać z nieba? Podarte kawałki papieru nigdy mu już tego nie powiedzą. Usiadł wśród nich na podłodze.

Wymazanie

Japonka wciąż spała. Yukiko poszła spać bardzo zmęczona. Miała za sobą ciężki dzień. W pracy marzyła tylko o tym, żeby wrócić do domu i położyć się spać, no i dopięła swego: była w domu i spała.

Miała krótki sen o swoim dzieciństwie. Tego snu nie będzie pamiętać, kiedy się rano obudzi, nigdy go sobie nie przypomni.

Odszedł na zawsze.

Prawdę mówiąc odszedł, kiedy jeszcze spała. Wymazał się samorzutnie, tak jak zaistniał.

Oddychać

Kiedy poznał ją pewnego wieczoru w San Francisco, był bardzo pijany. Ona skończyła pracę i poszła do baru z koleżankami z pracy. Nie przepadała za piciem, ponieważ jak wszyscy Japończycy szybko się upijała, a poza tym nie lubiła czuć w sobie alkoholu. Robiło jej się od tego niedobrze.

Dlatego niezbyt często chodziła do barów.

Tego wieczoru po pracy była zmęczona, ale dwóm koleżankom udało się namówić ją na pójście do pobliskiego baru, gdzie przesiadywali młodzi ludzie.

Kiedy obrócił się na stołku barowym, bardzo pijany, co mu się zdarzało nie pierwszy raz, i ujrzał ją, jak siedziała w białym kostiumie, nie miał pojęcia, że dwa lata później będzie siedział na podłodze otoczony skrawkami papieru dotyczącymi spadającego z nieba sombrera, ze łzami tryskającymi z oczu jak potok z górskiego źródełka, i że nie będzie miał się gdzie podziać, i że jego życie nie będzie chciało dłużej oddychać.

Przedmieście

Yukiko obróciła się na drogi bok.

Tylko tyle, po prostu. Jej ciało poruszało się oszczędnie.

A włosy obróciły się wraz z nią, śniąc o niej, kiedy się tak obracała.

Kot, jej kot, leżący z nią w łóżku, obudził się od jej ruchu i przyglądał się, jak ona z wolna obraca się w łóżku. A kiedy przestała się obracać, kot z powrotem zasnął.

Był to czarny kot, który mógłby być przedmieściem jej włosów.

Origami

Pozbierał wszystkie skrawki papieru na temat sombrera i wrzucił je do pustego kosza na śmieci, który był mroczny i zupełnie bezdenny, a kawałki papieru w cudowny sposób znalazły dno i spoczęły na nim, stercząc lekko ku górze, jak odwrócone origami kołyszące się nad przepaścią.

Nie wiedział, że spała sama.

Dziewczyna

Musiało być jakieś wyjście.

Nagle wiedział, co zrobi. Zadzwonił do pewnej dziewczyny. Ucieszyła się, że to on, kiedy odebrała telefon.

- Cieszę się, że dzwonisz - powiedziała. - Może byś wpadł do mnie napić się czegoś przed snem? Będzie mi bardzo miło.

Mieszkała cztery ulice dalej.

W jej głosie brzmiała nuta uwodzicielska.

Od wielu lat sporadycznie ze sobą sypiali, ona była bardzo dobra w łóżku. Przeczytała wszystkie jego książki i musiała być bardzo inteligentna, bo nigdy

z nim o nich nie rozmawiała. On nie lubił rozmawiać o swoich książ­kach, a ona nigdy go o nie nie wypytywała, ale wszystkie stały u niej na regale. Podobało mu się, że dziewczyna ma wszystkie jego książki, ale jeszcze bardziej podobało mu się to, że oto już od pięciu lat są kochankami, a ona ani razu o nie nie zapytała. On je napisał, ona je przeczytała, a razem niejednokrotnie było im świetnie w łóżku.

Właściwie nie była w jego typie, ale nadrabiała to innymi zaletami.

- Będzie mi bardzo miło - powiedziała przez telefon.

- Będę za parę minut - odpowiedział.

- Włożę duży kloc do kominka - oznajmiła.

Poczuł się lepiej.

Może wszystko się ułoży.

Może nie jest to sytuacja bez wyjścia.

Włożył płaszcz i ruszył do drzwi.

W istocie nic nie zrobił, ponieważ tylko myślał o tym wszystkim. Nic z tego nie było prawdą. Nawet nie dotknął telefonu, nie było też takiej dziewczyny.

Wciąż wpatrywał się w podarte skrawki papieru na dnie kosza na śmieci. Przypatrywał się uporczywie, jak oswajają się z przepaścią. Wydawało się, że zaczynają żyć własnym życiem. To była bardzo poważna decyzja, ale widać postanowiły żyć bez niego.

Burmistrz

Dlaczego kapelusze spadają z nieba? - spytał burmistrz.

- Nie wiem - odparł jego kuzyn.

Człowiek poszukujący pracy zastanawiał się, czy kapelusz byłby na niego dobry.

- Sprawa jest poważna - stwierdził burmistrz. - Pokażcie mi to sombrero. Wskazał na kapelusz, a jego kuzyn rzucił się zaraz, żeby go podnieść z ulicy, ponieważ sam chciał pewnego dnia zostać burmistrzem i uważał, że fakt podniesienia kapelusza może mu się jakoś przydać w przyszłości, kiedy jego nazwisko znajdzie się na liście kandydatów.

Może nawet burmistrz poprze go i na wielkim wiecu wyborczym powie:

- Byłem dobrym burmistrzem, wybieraliście mnie sześć razy, ale wiem, że obecny tutaj mój kuzyn będzie wspaniałym burmistrzem, kultywującym tradycje uczciwości i przywództwa w naszej społeczności.

Tak, to był dobry pomysł, żeby podnieść sombrero. Zależała od tego jego przyszłość na stanowisku burmistrza. Byłby idiotą, gdyby powiedział:

- Sam je sobie podnieś. Chyba ci woda sodowa uderzyła do głowy?! Nie po to mnie matka urodziła, żebym ci sombrera podnosił!

Jagody

Chociaż panował upał, sombrero było lodowate. Kiedy kuzyn dotknął kapelusza, natychmiast cofnął rękę, jakby dotknął prądu elektrycznego.

- Co się stało? - spytał burmistrz.

- To sombrero jest zimne.

- Co takiego? - zdumiał się burmistrz.

- Zimne.

- Zimne?

- Lodowate.

Bezrobotny wpatrywał się w sombrero. Jego zdaniem nie wyglądało na zimne. Ale cóż on mógł wiedzieć? Był bez pracy. Może gdyby miał pracę, i dla niego sombrero wyglądałoby na zimne. Może właśnie dlatego nie miał pracy. Nie umiał dostrzec, że sombrero jest zimne, kiedy na nie patrzył.

Miesiąc temu skończył mu się zasiłek dla bezrobotnych, musiał teraz ograniczyć się do jedzenia jagód, które zrywał na pobliskich wzgórzach.

Jagody już mu się przejadły.

Łaknął hamburgera.

Hamburgery

W głowie bezrobotnego zrodził się błyskawiczny plan. Sombrero wciąż leżało na ulicy. Kuzynowi burmistrza nie udało się go podnieść. Przy pier­wszej próbie odskoczył, jakby użądliła go pszczoła.

Sombrero wciąż tam leżało.

Może gdyby bezrobotny podniósł sombrero i wręczył je burmistrzowi, burmistrz dałby mu pracę, a on mógłby przestać jeść jagody i zamiast tego opychałby się hamburgerami.

Spojrzał ponownie na leżące na ulicy sombrero i do ust napłynęła mu ślina na samą myśl o smaku hamburgera z cebulą i keczupem.

Nie przegapi takiej szansy.

Może już nigdy nie otrzyma pracy, jeśli teraz nie podniesie sombrera i nie wręczy go burmistrzowi.

A co pocznie, jak się skończy pora jagód? Co za okropna myśl.

Koniec z jagodami.

Bo choć chwilowo nie znosił jagód, były stanowczo lepsze od niczego. Co pocznie, kiedy się skończą?

Leżące na ulicy sombrero to może jego ostatnia szansa.

Kariera

Ja panu podam to sombrero, panie burmistrzu - powiedział, pochylając się nad kapeluszem.

- Nie, ja je podam - oznajmił kuzyn burmistrza, który nagle uświadomił sobie, że może nigdy nie zostać burmistrzem, jeśli nie podniesie sombrera.

Jakim prawem ten bezrobotny pętak ośmiela się sięgać po sombrero

i rujnować jego szanse na urząd publiczny? Czy sam ma zamiar zostać burmistrzem? Nawet gdyby sombrero miało być przeraźliwie zimne, nie pozwoli, żeby ten sukinsyn je podniósł i został burmistrzem miasteczka.

Dlaczego od razu go nie podniosłem?, pomyślał kuzyn. Wtedy do niczego by nie doszło. Lodowate sombrero nie może nikomu wyrządzić krzywdy. Po prostu dał się zaskoczyć. To wszystko. Nie spodziewał się, że będzie zimne i dlatego odskoczył. Każdy by się dał zaskoczyć i postąpił tak jak on.

I nagle kuzyn burmistrza znienawidził sombrero za to, że zrobiło z niego głupca. Musiał wręczyć je burmistrzowi, jeśli sam chciał kiedyś zostać burmistrzem. Cała jego kariera polityczna skończy się raz na zawsze, jeśli nie poda sombrera burmistrzowi.

Przeklęte sombrero!

Praca

Kiedy bezrobotny zauważył, że kuzynowi burmistrza wielce zależy na podniesieniu sombrera, wpadł w panikę. Wiedział już na pewno, że nigdy więcej nie dostanie pracy, jeśli nie wręczy tego sombrera burmistrzowi.

Dlaczego kuzyn burmistrza tak bardzo chciał podnieść to sombrero? On już przecież ma pracę.

Jego ręce nie są poplamione jagodami.

Miotła

Zrozpaczony satyryk amerykański nie miał oczywiście pojęcia o tym, co się zaczęło dziać pomiędzy podartymi skrawkami papieru w koszu na śmieci. Nie wiedział, że żyją teraz własnym życiem, że radzą sobie bez niego. Rozpaczał tylko nad utraconą miłością Japonki. Miał zamiar zadzwonić do niej

i powiedzieć jej, że ją kocha i że gotów jest zrobić wszystko, co tylko możliwe, żeby ją odzyskać.

Spojrzał na telefon.

Była od niego oddalona zaledwie o siedem cyfr.

Wystarczyło je tylko wykręcić.

A wtedy usłyszałby jej głos.

Głos byłby bardzo zaspany, ponieważ na pewno by ją obudził. Brzmiałby jak głos dobiegający z bardzo daleka. Może z Kioto, chociaż była o dwa kilometry stąd, w San Francisco, w dzielnicy Richmond.

- Halo - powiedziała.

- To ja. Możesz rozmawiać?

- Nie, ktoś jest u mnie. Między nami wszystko skończone. Nie dzwoń do mnie więcej. twoje telefony go drażnią.

- Co?

- Drażnią mężczyznę, w którym jestem zakochana. Nie lubi, jak dzwo­nisz. Więc nie dzwoń więcej, dobrze?

Brzęk.

Odłożyła słuchawkę.

Kiedy w jego wyobraźni odkładała słuchawkę, naprawdę spała sama, tylko

z kotem. Spała bardzo głęboko. Odkąd zerwali przed miesiącem, z nikim nie poszła do łóżka. Nawet się nie umówiła z żadnym mężczyzną. Chodziła do pracy, potem wracała do domu i szyła albo czytała. Czytała Prousta. Sama nie wiedziała dlaczego. Czasem odwiedzała brata i jego żonę, w trójkę oglądali telewizję.

Nic się u niej nie działo w tym czasie, odkąd zerwała z amerykańskim satyrykiem. Robiąc to i owo dużo rozmyślała o swoim życiu. Miała dwadzie­ścia sześć lat i chciała nadać mu jakiś kierunek. W trakcie tych dwóch lat, kiedy chodziła z satyrykiem, zatraciła gdzieś kształt swego istnienia, zapo­mniała, czego chce od życia. Satyryk pozbawił ją olbrzymich zasobów energii. Wciąż musiała zasilać jego niepewność i nerwicę swoją pewnością i równowagą psychiczną. Po dwóch latach nie wiedziała już, kim jest. Z po­czątku pragnęła tylko tego, żeby móc z nim żyć, mieć dzieci i cieszyć się normalną egzystencją.

Jego wrodzone szaleństwo uniemożliwiło realizację tych pragnień.

Mniej więcej po roku wspólnego życia zdała sobie sprawę, że miłość do niego nie wychodzi jej na dobre, trzeba było jeszcze roku, zanim zerwała, a teraz cieszyła się, że ma to już za sobą.

Czasami nie mogła się nadziwić, dlaczego pozwoliła, by to się tak długo ciągnęło.

Będę bardzo ostrożna, kiedy znów się zakocham, tak sobie powtarzała. Poczyniła też pewną obietnicę, której zamierzała dotrzymać. Już nigdy nie zacznie chodzić z pisarzem, choćby był nie wiem jak uroczy, wrażliwy, pomysłowy czy zabawny, jak to oni potrafią. Na dłuższą metę to nie popłaca. Koszta emocjonalne są zbyt wysokie, a utrzymanie zbyt skomplikowane. To trochę tak, jakby się miało odkurzacz, co się ciągle psuje i który tylko Einstein umiałby naprawić.

Chciałaby, żeby jej następny kochanek był miotłą.

Bar

Spojrzał na zegarek. Była 10.30. Nie mógł do niej zadzwonić, bo wiedział, że jest z innym mężczyzną: czerpie rozkosz z jego ciała, jęczy cicho pod jego ciężarem ... kocha tamtego.

Potężne westchnienie zatrzęsło jego ciałem; usiadł na kanapie. Próbował to wszystko złożyć do kupy. Japonka była układanką z tysiąca kawałków, które wirowały w jego głowie, jakby były w wirówce w salonie pralniczym.

Przez pewien czas jego umysł obejmował przeszłość, teraźniejszość

i przyszłość, a jego myśli o niej nie miały formy. Potem jej włosy poczęły się wyłaniać jako temat przewodni jego rozpaczy. Zawsze uwielbiał jej włosy. To była swego rodzaju obsesja. Myśl o jej włosach, o tym, jakie są długie, ciemne, hipnotyzujące, sprawiła, że kawałki układanki poczęły się dopaso­wywać i w końcu przypomniał sobie wieczór, kiedy ją poznał.

To było przed dwoma laty, padał deszcz.

Niezbyt często chodziła do barów.

Tego wieczoru po pracy była zmęczona, ale dwóm koleżankom udało się namówić ją na pójście do pobliskiego baru, gdzie przesiadywali młodzi ludzie.

Siedział w tym barze i bardzo się nudził. Często bywał bardzo znudzony i nie kwapił się opowiadać innym o swojej nudzie. Znosił ją z wisielczym humorem.

Kiedy obrócił się na stołku barowym, bardzo pijany, co mu się zdarzało nie pierwszy raz, ujrzał ją, jak siedziała przy stoliku z dwiema kobietami. Wszystkie trzy miały na sobie białe kostiumy. Wyglądały, jakby właśnie wyszły z pracy.

Była piękna.

Włosy miała upięte w kok, zgodnie z japońską tradycją. Stojąca przed nią szklanka była prawie nietknięta. Ona słuchała tego, o czym rozmawiają tamte kobiety. Jedna z nich dużo mówiła i z upodobaniem pociągała ze stojącej przed nią szklanki.

Azjatka była bardzo spokojna.

Wpatrywał się w nią, ona popatrzyła na niego przez chwilę, a potem znów słuchała, o czym mówią tamte.

Zastanawiał się, czy go rozpoznała. Czasem kobiety go poznawały, co od razu dawało mu przewagę. Jego książki są popularne, można je dostać w każdej księgarni.

Odwrócił się do barmana i zamówił kolejną szklankę. Pijąc, będzie się musiał zastanowić. Na trzeźwo był okropnie nieśmiały. Musiał się upić, żeby zaczepić kobietę. Popijając, zastanawiał się, czy jest dosyć pijany, żeby podejść do stolika, przy którym siedzi Azjatka i spróbować zawrzeć z nią znajomość. Znów się obrócił, żeby na nią popatrzeć, ale ona właśnie patrzyła na niego. To go speszyło, więc znów obrócił się twarzą do barmana, a uszy miał czerwone

z zakłopotania.

Nie, nie był jeszcze dosyć pijany, żeby ją zaczepić.

Dał znak barmanowi, który się do niego zbliżył.

- Jeszcze jedna? - spytał barman, patrząc na stojącą przed nim nie dopitą szklankę.

- Podwójna - powiedział.

Twarz barmana nawet nie drgnęła, ponieważ był to bardzo dobry barman. Poszedł po whisky. Zanim wrócił, satyryk opróżnił nie dopitą szklankę. Po minucie z podwójnej porcji została połowa. Satyryk dwoma haustami zmie­nił ją w pojedynczą.

Czuł na sobie wzrok Azjatki.

Czytała moje książki, pomyślał.

I osuszył stojącą przed nim szklankę.

Whisky jakby spłynęła do bezdennej studni, nie wydając najmniejszego dźwięku. Jedynym śladem jej obecności była energia, z jaką wstał, podszedł do stolika, przy którym siedziała tamta kobieta, i powiedział:

- Cześć, czy mogę się przysiąść?

Oddech

Tamte dwie kobiety przestały rozmawiać i podniosły na niego wzrok.

Także Azjatka przyglądała mu się bardzo uważnie.

Nigdy jeszcze żadna Azjatka nie patrzyła na niego tak uważnie. Oczy miała ciemne i wąskie. Były tak wąskie, że przez chwilę zastanawiał się, czy ona widzi tyle co przedstawiciele rasy białej. Myśl ta zniknęła po zastano­wieniu, miała jednak powracać wielokrotnie w ciągu tych dwóch lat znajo­mości. Po prostu czasem się zastanawiał, czy ona widzi wszystko w pokoju bądź w innym pomieszczeniu. Może widzi tylko 75 procent tego, co się dzieje?

Była to myśl godna dziecka.

Nie miał dotąd żadnego doświadczenia z Azjatkami, prócz tego, że widy­wał je w San Francisco - w Chinatown, Japantown itd. Nigdy dotąd żadna nie przyglądała mu się tak uważnie. W jej oczach było jeszcze coś, co widywał już wcześniej w oczach kobiet, które na niego patrzyły.

Wiedział, co to takiego.

Trochę się rozprężył.

- Proszę bardzo - powiedziała.

Więc usiadł.

Po wyrazie jej oczu widział, że wszystko będzie dobrze. Jej oddech lekko się zmienił. Oddychała teraz odrobinę szybciej. To przyspieszenie oddechu sprawiło mu przyjemność.

Podeszła kelnerka, a on zamówił kolejkę. Dokonali wzajemnej prezentacji. Okazało się, że jest Japonką.

Poczucie humoru

Dwóm pozostałym kobietom wcale nie przypadł do gustu.

Nie czytały jego książek. Oto przyczyna odmiennego do niego stosunku. Nie był przystojny. Miał interesującą, ale bardzo kapryśną osobowość. Po­zwalał się powodować nastrojom, a te często się u niego zmieniały. Niekiedy za dużo mówił, przy innych okazjach w ogóle się nie odzywał. Zwykle za dużo mówił, kiedy był pijany. A kiedy nie pił, był bardzo nieśmiały i oficjal­ny i trudno się z nim było zapoznać. Niektórzy uważali, że jest uroczy, inni mieli go za beznadziejnego dupka. Prawda leżała gdzieś pośrodku, i to bardzo blisko punktu, wyznaczającego połowę odległości.

Już to, że cieszył się powszechnym uznaniem jako satyryk, było bardzo zabawne, ponieważ pierwszą rzeczą, jaka rzucała się w oczy, kiedy się zawierało z nim znajomość, był kompletny brak poczucia humoru.

Kiedy inni z czegoś się śmiali, on miał zazwyczaj zakłopotaną minę. Czasem ludzie bardzo inteligentni uważali, że to jest samo przez się bardzo zabawne

i po raz drugi wybuchali śmiechem, co wprawiało go w coraz większe zakłopotanie i zażenowanie. Był bardzo spostrzegawczy, ale ta sprawa należała do niewielu zjawisk, jakich nie potrafił rozwikłać. Nigdy nie zaświtało mu w głowie, że ludzie mogą się z niego śmiać dlatego, iż nie ma poczucia humoru. Uważał, że jest bardzo zabawnym facetem, ponieważ jego książki są zabawne. Nie wiedział, że w otoczeniu innych bywał zakłopotany, kiedy tamci się śmiali. Intelektualnie radził sobie z tym myśląc, że inni śmiali się z zwischenrufów.

Brak poczucia humoru trzeba zaliczyć do najpoważniejszych wad jego charakteru. Miałby nieco więcej frajdy w życiu, gdyby umiał się z tego pośmiać. Aha, jeszcze jedna ciekawostka. Kiedy pisał rzeczy, uznane potem za

najlepsze przykłady humoru w całym stuleciu, nie śmiał się podczas pisania. Nawet się nie uśmiechał.

Dwóm pozostałym kobietom wcale nie przypadł do gustu.

Tym lepiej dla nich.

Tym gorzej dla Japonki.

Jej się spodobał.

Przyszłość

Ja panu podam to sombrero, panie burmistrzu - powiedział bezrobotny, pochylając się nad kapeluszem.

Była to dla niego ostatnia pod słońcem szansa na uzyskanie pracy, a w Boga nie wierzył. Nie, żeby miał coś przeciwko niemu, po prostu wiedział, że

w niebie nie czeka na niego żadna praca, ponieważ nie ma nieba.

Leżące na ulicy sombrero było jego ostatnią szansą.

- Nie, ja je podam - oznajmił kuzyn burmistrza, który nagle uświadomił sobie, że może nigdy nie zastanie burmistrzem, jeśli nie podniesie sombrera. Nie zrobi kariery politycznej. Prezydentura Stanów Zjednoczonych odpłynie w siną dal. Nie otrze się o grube fisze w Waszyngtonie, a 4 lipca w swoim miasteczku nie wygłosi przemówienia.

Sombrero było kluczem do całej jego przyszłości.

Burmistrza rozbawiła nieoczekiwana gorliwość obu chcących mu się przypodobać mężczyzn, aczkolwiek nie znał kierujących nimi motywów. Burmistrz był tylko wielkim małomiasteczkowym politykiem.

- Nie! - krzyknął bezrobotny. - Ja podniosę sombrero!

- Nie waż się dotknąć tego sombrera! - odkrzyknął kuzyn burmistrza. Obaj sięgający po sombrero mężczyźni nagle się zatrzymali, zdumieni własnym zacietrzewieniem, i patrzyli na siebie przez dobrą chwilę.

Burmistrz miał zamiar powiedzieć:

- Przestańcie, wy dwaj. Co się z wami dzieje? Obaj do szczętu zgłupie­liście? To tylko sombrero.

To by z miejsca ukróciło sprawę. Życie jest takie proste - nie trzeba by było wzywać Gwardii Narodowej, ani ściągać czołgów, nie mówiąc o osłonie lotnictwa.

Prezydent nie musiałby wygłaszać orędzia telewizyjnego, potępiającego mające zajść wypadki, a specjalny komitet koordynacyjny krajów Trzeciego Świata nie musiałby oskarżać Stanów Zjednoczonych na forum ONZ.

A przede wszystkim nie doszłoby do światowego napięcia pomiędzy Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej a Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich.

Tak, świat nie znalazłby się na krawędzi zagłady nuklearnej, gdyby burmistrz powiedział:

- To tylko sombrero. Cofnijcie się obaj, sam je podniosę, nawet jeśli jest lodowato zimne. Sombrero nikomu nie może zrobić krzywdy.

Zamek

Godzinę później amerykański satyryk był tak zdenerwowany, że nie umiał otworzyć drzwi własnego mieszkania. Był tak zdenerwowany, że niemal wytrzeźwiał. Nie mógł uwierzyć, że piękna Japonka stoi obok niego na korytarzu jego bloku i czeka, aż on upora się z drzwiami, chcąc wejść z nim do jego mieszkania.

Stała, przyglądając mu się bardzo spokojnie.

Coś się popsuło w zamku.

Wprost nie mógł uwierzyć.

Co za pieprzony zamek! Dlaczego właśnie teraz? Dlaczego mnie to spotyka? Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy.

- To wina zamka - powiedział, gmerając kluczem dużo bardziej zama­szyście, niż to było w danej chwili potrzebne.

Ona się nie odezwała. To tylko pogarszało sprawę. Wolałby, żeby coś powiedziała. Nie wiedział jeszcze, że ona odzywa się tylko wtedy, kiedy ma coś konkretnego do powiedzenia. Wyrażała się wówczas jasno i bez ogródek. Nie uznawała natomiast zdawkowych rozmów.

Była zresztą bardzo inteligentna i miała olbrzymie poczucie humoru, ale nie lubiła dużo mówić. Kiedy była w towarzystwie, ludzie zawsze się dziwili, potrafiła bowiem przesiedzieć cały wieczór nie powiedziawszy ani słowa. Odzywała się tylko wtedy, kiedy miała coś do powiedzenia. Umiała inteligentnie słuchać, potakując albo potrząsając przecząco gło­wą, kiedy ktoś uczynił inteligentną uwagę. I zawsze śmiała się w stosow­nej chwili.

Jej piękny śmiech był niczym krople deszczu padające na żonkile, zrobio­ne ze srebra. Ludzie chętnie mówili zabawne rzeczy w jej obecności, tak sympatyczny był ten śmiech.

Kiedy ktoś mówił, ona wpatrywała się w niego swymi wąziutkimi, rozu­mnymi oczyma, które słuchały, jakby wszystkie inne źródła dźwięku wypa­rowały

z zasięgu słuchu i został tylko ten jeden głos.

Nie mówiąc słowa, łagodnie wyjęła mu klucz z ręki. W tym drobnym geście, kiedy klucz zmieniał dłoń, po raz pierwszy się dotknęli. Ona miała drobną dłoń, ale długie, wysmukłe palce. W jej dłoniach tkwił niezwykły spokój.

Nie dotknął jej ani w barze, ani w drodze do domu. To było pierwsze

z miliona dotknięć. Delikatnie i precyzyjnie włożyła klucz w zamek. Przekręciła. Drzwi się otwarły. Oddała mu klucz i wtedy ich dłonie ponownie się zetknęły. Myślał, że serce wyskoczy mu z klatki piersiowej. Było to najsilniejsze doznanie erotyczne w całym jego dotychczasowym życiu.

Przez krótki czas po zerwaniu miał okres onanizmu. Za temat do mastur­bacji służył mu następujący obraz: ona bez słowa wyjmuje mu z ręki klucz, otwiera drzwi, a następnie znów wkłada mu klucz do ręki.

Miał wytrysk w chwili, gdy ona po otwarciu drzwi wkładała mu klucz do ręki. Leżał potem na łóżku z kałużą spermy, zalewającą mu brzuch jak dziwne Morze Sargassowe. Zrobił tak pięć albo sześć razy. Potem przestał, ponieważ zdał sobie sprawę, że mógłby to powtarzać w nieskończoność, aż by się wreszcie wykończył. Wiedział, że życie nie ma happy endu, ale nie chciał skończyć w ten sposób.

Już lepiej palnąć sobie w łeb, niż skończyć życie onanizując się przed ekranami shoji*.

Pewnej nocy płakał całymi godzinami, ponieważ strasznie chciało mu się onanizować. Oddałby wszystko, żeby móc się onanizować, podczas gdy ona bierze klucz, otwiera drzwi, a następnie oddaje mu klucz. W końcu usnął wyczerpany płaczem, ale się nie masturbował. Musiał temu położyć tamę bez względu na cenę, boby się wykończył. W czasie owego płaczu miał widzenie tego, jak by wyglądał jego nagrobek, gdyby nie zerwał z onanizowaniem się na wspomnienie dotyku jej ręki, brania i oddawania klucza:

Ś.p.

Satyryk amerykański

1934-2009

Niech spoczywa w spokoju

Już nie trzepie konia

*Shoji - ekrany składające się z drewnianej ramki i papieru lub innego przejrzystego materiału, używane w japońskich domach w charakterze ruchomej przegrody między poszczególnymi pomieszczeniami (przyp. tłum.).

Mieszkanie

Ładne mieszkanie - stwierdziła.

Powiedziała to jak rzecz o niesłychanym znaczeniu. To go trochę zasko­czyło. Rozejrzał się po swoim mieszkaniu, żeby sprawdzić, czy może coś przeoczył mieszkając tu od pięciu lat, ale mieszkanie wyglądało jego zdaniem dokładnie tak samo jak zawsze.

- Dziękuję - powiedział.

Ona już się nie odezwała, tylko usiadła na kanapie.

Myślał, że jeszcze coś powie. Nie miał wcale powodu, żeby tak myśleć, tym niemniej tak właśnie pomyślał. Marnował strasznie dużo czasu myśląc

o rzeczach, które nie miały się spełnić. Często mózg zmieniał mu się w płytkę do prażenia kukurydzy, pracując nad najprostszymi rzeczami.

Nie odezwała się słowem.

Spojrzał na jej usta. Były drobne i delikatne, jak i inne części jej ciała. Skórę miała prawie białą. Niektórzy Japończycy mają bardzo jasną karnację. Ona do nich należała. Znów zaczął się zastanawiać, czy swymi wąziutkimi oczyma widzi wszystko, co się znajduje w pokoju.

Widziała. Potem zadał jej pytanie, na które z góry znał odpowiedź, zadał je jednak, ponieważ obcując z kobietami czuł się pewniej, kiedy zadawał to pytanie, a one odpowiadały zgodnie z jego oczekiwaniami.

- Czytałaś którąś z moich książek?

Czekał, że powie „tak". W myślach już słyszał, jak mówi „tak". Miała bardzo melodyjny głos. Sprawiłoby mu przyjemność, gdyby powiedziała „tak". Nabrałby pewności siebie.

Kiedy krótko, acz z wdziękiem skinęła głową, nie spuszczając z niego wzroku, zbladł jak ściana. To była ostatnia rzecz, jakiej się po niej mógł spodziewać. Na coś takiego po prostu nie był przygotowany. Wszystkie myśli umknęły mu z głowy jak gangsterzy, uciekający z banku w czasie Wielkiego Kryzysu. Zdawało mu się, że minęło dziesięć lat, kiedy tak stał, nim wyda­rzyło się coś innego.

Japonka poruszyła jedną z jej dłoni, spoczywających dotąd na podołku, uniosła ją, i długim białym palcem dotknęła własnego policzka. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na jotę. Palec zaledwie musnął policzek, a dłoń powróciła na łono.

Odkąd usiadła na kanapie, nie spuszczała go z oczu.

Nigdy dotąd żadna kobieta nie patrzała na niego tak długo. Nie był przystojny, ona jednak patrzyła na niego w taki sposób, że miał wrażenie, iż jest przystojny.

Centymetry

Sam podniosę to sombrero - powiedział w końcu burmistrz, ale już było za późno.

- NIE! - krzyknęli jak jeden mąż kuzyn burmistrza i bezrobotny.

W żadnym razie nie chcieli dopuścić, żeby burmistrz podniósł sombrero. Dla obu byłby to koniec kariery. Z chwilą gdy burmistrz dotknie sombrera, ich dalsze życie utraci sens. Ich przyszłość będzie zdruzgotana. Jeden już nigdy nie zostanie burmistrzem, a drugi już nigdy nie otrzyma pracy.

- Ja panu podam to sombrero, Ekscelencjo - powiedział kuzyn. -To nie do pomyślenia, żeby miał się pan schylać i samemu podnosić ten kapelusz. Ja to zrobię. W końcu jest pan naszym powszechnie szanowanym burmi­strzem. Nie powinien pan robić takich rzeczy. Jest pan powołany do wy­ższych zadań.

I kuzyn wygłosił mowę.

Może byłby z niego dobry burmistrz, a może nawet wspaniały prezydent Stanów Zjednoczonych, którego historycy umieszczaliby gdzieś między Thomasem Jeffersonem a Harrym Trumanem. Tak, ten człowiek dobrze się zapowiadał.

Na nieszczęście spuścił z oczu bezrobotnego, który powoli, po centyme­trze, podsuwał się w stronę sombrera. W chwili gdy kuzyn przystępował do wygłaszania mowy, obaj stali mniej więcej w równej odległości od sombrera. Teraz bezrobotny uzyskał przewagę dwudziestu trzech centymetrów.

Kuzynowi burmistrza przydałby się szef kampanii wyborczej, który pilnowałby jego interesów, w czasie gdy ten przemawia. W tak poważnej sytuacji utrata dwudziestu trzech centymetrów przyszłości może mieć wiel­kie znaczenie. Retoryka jest oczywiście ważna, ale nie kosztem strat teryto­rialnych. Rachunek nie jest równy, kiedy cała twoja przyszłość zależy od podniesienia sombrera, a ty wygłaszając mowę straciłeś dwadzieścia trzy centymetry.

Książki

Lubię twoje książki - powiedziała. - Ale przecież o tym wiesz.

Zaskoczyła go. Stał, patrząc na nią. Oczekiwał, że jeszcze coś powie. Nie powiedziała. Tylko się uśmiechnęła. Miała tak subtelny uśmiech, że Mona Lisa wyglądałaby przy niej jak clown, który wylądował na pupie.

- Napijesz się? - spytał, wydostawszy się nagle z psychicznego dołka.

Nie czekając na odpowiedź poszedł do kuchni i przyniósł butelkę brandy oraz dwa kieliszki. Trochę trwało, nim znalazł brandy, ponieważ stał na środku kuchni, usiłując sobie przypomnieć, po co tu przyszedł.

Bardzo chciał pójść do łóżka z tą spokojną i piękną Japonką, która jakimś cudem siedziała u niego w mieszkaniu na kanapie. Wyobrażał sobie, że nigdy do tego nie dojdzie. Jakże miałoby mu się z nią udać? Uwieść ją - sama myśl

o tym była jak egzotyczna układanka.

Kawałki tej układanki przepływały mu przez głowę jak obłoki, ale nie udało mu się dopasować choćby dwóch. Co miał robić?

Nagle popadł w depresję, poczucie beznadziei wyparło przepływające obłoki. Westchnął i wrócił do pokoju.

Japonka zdjęła buty oraz skarpetki i siedziała na kanapie z wdzięcznie podwiniętymi nogami, w pozycji medytacyjnej, która miała w sobie element zmysłowości. Można powiedzieć, że zmysłowość owiała jej ciało niczym łagodny letni wiatr.

Nie był przygotowany na to, że ujrzy ją w tej pozycji, siedzącą bez butów

i bez skarpetek. To była ostatnia rzecz, której mógł się spodziewać. Przecież zaledwie parę sekund wcześniej, w kuchni, wszelka nadzieja na to, że uda mu się ją uwieść, obróciła się wniwecz.

Kiedy ją ujrzał, siedzącą tak na kanapie, zmienił zdanie o sto osiemdzie­siąt stopni i nagle całkiem się rozprężył. Znikły wszelkie myśli o uwodzeniu. Był bardzo spokojny. Postawił butelkę brandy i kieliszki na stole. Nie nalał ani sobie, ani jej. Po prostu postawił butelkę i kieliszki na stole, podszedł do kanapy, usiadł obok niej, i wyciągnął rękę ku jej ręce, która właśnie ku niemu sięgała.

Delikatnie trzymał jej dłoń w swojej.

Przyglądał się jej palcom bardzo uważnie, jak gdyby nigdy dotąd nie widział palców. Zachwycał się nimi, uważał, że są przepiękne. Nie zamierzał ich puścić. Chciał zawsze trzymać jej dłoń w swojej.

Jej ręka zacisnęła się w jego dłoni.

Przeniósł wzrok z jej ręki na jej oczy.

Dwa wąskie ciemne pola, wypełnione dojmującą czułością.

- Nie musisz nic robić - powiedziała.

W jej głosie, przy całej jego delikatności, była siła, która pozwalała zrozumieć, dlaczego filiżanka może przetrwać nietknięta cale stulecia, rzucając wyzwanie zakrętom historii i porywczości ludzi.

- Przepraszam - powiedział.

Znów się uśmiechnęła i spojrzała ponad jego twarzą w stronę pokoju,

w którym stało łóżko. Bez słowa wstał i zaprowadził tam dziewczynę. Cho­ciaż szedł o pół kroku przed nią, trzymając ją za rękę, tak naprawdę to ona była przewodnikiem.

Spanie

Stanęli przed łóżkiem, a on puścił jej dłoń. Stali tak przez chwilę, wpatru­jąc się w łóżko, jak gdyby to były drzwi i oczywiście to były drzwi, drzwi do domu o wielu pokojach, które będą zwiedzać w ciągu dwóch lat.

Ostatni pokój w tym domu to by była ona, śpiąca samotnie tego popołud­nia, zdecydowana już nigdy go nie zobaczyć, z włosami leżącymi obok niej

i śniącymi swoje własne światy, przypominające istoty złożone wyłącznie

z białka, w których nasze dusze mają inny wymiar i służą innym celom.

Potem mała Japonka obróciła się we śnie, ale była to raczej bezwładne dryfowanie niż obrót. Poruszyła się przez sen jak płatek kwiecia jabłoni, frunący ku ziemi wczesnym majem przez absolutnie nieruchome powietrze. Nic się nie rusza prócz tego płatka, który nieruchomieje, gdy dotknie ziemi. I leży jak kwiat, pochodzący z ziemi a nie z nieba.

Leżący obok niej kot zamruczał krótko, ale zaraz zapomniał, dlaczego mruczy i ucichł.

W San Francisco mieszka 700 000 ludzi. Może 350 000 w tej chwili śpi.

Ich spaniu należy się choć tyle uwagi. Nigdy jej nie doznają.

Pogrzeb

Stojąc tak i patrząc na łóżko sięgnęła ręką i rozpuściła włosy. Dotychczas utrzymywała je w porządku złota japońska spinka. Odsłaniały długą i białą szyję, wyginającą się do przodu w delikatnym alabastrowym ruchu.

Amerykański satyryk patrzył na opadające włosy Japonki.

W chwili gdy rozluźniła spinkę, włosy runęły jak kompletna noc, pogrą­żając jej kark w mroku.

Włosy miała bardzo długie, niemal sięgały jej do paska, który przytrzy­mywał dolną część jej białego kostiumu. Pasek też był biały. Jej ubranie pasowało do jasnej skóry.

Fizycznie była jak miejsce spotkania dnia z nocą, przy czym dzień był w większości, a na mniejszość nocy składały się wąskie oczy i włosy jak bezgwiezdne niebo o północy.

Odwróciła się, uniosła się lekko jak rosa z trawy wczesnym rankiem, wzięła jego twarz w dłonie i przyciągnęła ją czule, aż zetknęły się ich usta. Potem jej ręce oderwały się od jego twarzy i jak pionierzy rozbiły obóz na jego biodrach.

Miał wrażenie, że mu serce pęka.

Przemknęła mu myśl o własnym pogrzebie. Byłoby przyjemnie.

Ujrzał tę piękną Japonkę na swoim pogrzebie, w welonie, kolorem pasu­jącym do oczu.

Szła przed trumną, którą niesiono do grobu. Poruszała się w doskonałej harmonii z żałobnikami i trumną. Pogrzeb niczym rzeka płynął ku wieczności. Nigdzie się nie zatrzymywali.

Przeszli obok grobu.

Nie przystanęli nad ziejącą dziurą.

Szli dalej, a ona wciąż wskazywała drogę.

Zima

Nagle kuzyn burmistrza wyhamował swoją mowę, ponieważ spostrzegł, że

w czasie gdy on zbliża się werbalnie do stanowiska burmistrza, bezrobotny centymetr po centymetrze przybliża się do sombrera.

- Co pan robi? - spytał swego kapeluszowego konkurenta. - Do czego pan się, u diabła, posuwa?

- Potrzebuję pracy! - wrzasnął bezrobotny. - Nie mogę wiecznie żywić się jagodami! Nadchodzi zima! Ja chcę hamburgera!

- Moi znakomici przyjaciele! - wtrącił się burmistrz, kiedy spostrzegł, że zaraz dojdzie do wybuchu. - O co chodzi?

Jeden i drugi zrobili po dużym kroku w stronę sombrera i mieli zamiar­ zrobić jeszcze po jednym kroku, kiedy burmistrz krzyknął:

- Przestańcie! I obaj przestali.

Nie miało sensu podawać burmistrzowi sombrera, skoro burmistrz się na nich złości. Dopiero by wszystko popsuli. Jeden nie zostałby prezydentem Stanów Zjednoczonych, a drugi na zawsze zostałby bezrobotnym. Jest jesz­cze dużo jagód na świecie. Ważne, żeby podać burmistrzowi sombrero, sprawić mu tym przyjemność.

Obu nagle nogi wrosły w ziemię. Nigdzie się nie wybierali. Czekali na dalszy rozwój wypadków. Burmistrz trzymał ich w garści.

- To tylko sombrero - powiedział burmistrz głosem spokojniejszym, nieco protekcjonalnym.

- To tylko sombrero - powtórzył niemal szeptem. - Sam mogę je sobie podnieść.

Kuzyn wyglądał, jakby dostał po buzi od oszusta.

Żegnaj, prezydenturo.

Bezrobotnemu zbierało się na płacz.

Żegnaj, praco.

Płacz

Bądźmy rozsądni - powiedział łagodnie burmistrz. - Omówmy tę kwestię, jak przystoi ludziom rozsądnym - oznajmił burmistrz nieco protekcjonalnie mężczyznom, którzy teraz już obaj płakali, becząc jak dzieci. Obaj stracili zimną krew, gdy ujrzeli, jak ich ambicje walą się w gruzy.

- W końcu to tylko sombrero, które spadło z nieba - powiedział słodko burmistrz. - Każdy może je podnieść. To żaden problem. A teraz chciałbym wiedzieć, dlaczego płaczecie. Co doprowadziło dwóch twardych mężczyzn do płaczu? Powiedzcie. Jestem waszym burmistrzem. Jestem nim już szóstą kadencją. Pomogę wam. Może tylko ja będę w stanie wam pomóc. Powiedzcie, o co chodzi. Nie pomijajcie żadnego szczegółu. Poczuję się lepiej, jak już mi wszystko powiecie.

Obaj stali i płakali.

Utracili dar mowy.

Rozpacz opanowała ich myśli.

Zamienili się w swoje własne cienie.

Umysł ludzki ma swoje granice.

Potem przestaje funkcjonować.

- Mówcie - ciągnął burmistrz. - Przestańcie płakać i powiedzcie mi, w czym rzecz. Dlaczego się tak zachowujecie? Wiem, że to ma coś wspólnego z tym sombrerem, ale musicie mi powiedzieć, co mianowicie. Nie umiem czytać

w myślach.

Kiedy burmistrz mówił, że nie umie czytać w myślach, jego głos nagle przybrał na sile i nabrał złowrogiego tonu. Wcale nie polepszyło to sytuacji.

Obaj mężczyźni wybuchnęli jeszcze głośniejszym płaczem.

- Jestem waszym burmistrzem! - krzyczał burmistrz do ryczących męż­czyzn.

Czarne

Wydaje się, że trzeba przerwać relację o wydarzeniach związanych z sombrerem dla bliższego zbadania samego sombrera. Dotychczas wiadomo na ten temat jedynie, że:

1. Spadło z nieba.

2. Ma rozmiar 18,5.

3. Jest bardzo zimne.

A oto kilka dalszych szczegółów na temat sombrera, które mogą być przydatne:

4. Sombrero jest czarne. (Ciekawe, że ten fakt dotychczas nie wypłynął).

5. Wiadomo, że sombrero jest bardzo zimne, dotąd wszakże nie podano dokładnej jego temperatury. Oto ona: Temperatura sombrera wynosi -24 stopnie.

To dość zimne sombrero.

Zwłaszcza, że na ulicy temperatura sięga +27 stopnie, a sombrero ma mimo to temperaturę -24 stopnie. Nie reaguje na promienie słoneczne.

To rzeczywiście bardzo osobliwe sombrero.

Na razie wystarczy, obaj mężczyźni ciągle jeszcze nie przestali płakać

i oczywiście tłum zaczął się gromadzić, ale wy wiedzieliście, że prędzej czy później do tego dojdzie, więc nie ma w tym nic zaskakującego, że oto ludzie wychodzą z domów i podchodzą do trzech mężczyzn i leżącego na ulicy sombrera.

Zmienia się tempo.

Za małą chwilę będzie się wspominać ten rozdział jak dawne dobre czasy, kiedy ludzie się wzajemnie kochali, a pokój panował na ziemi.

Ubranie

Kiedy pogrzeb się skończył, rozebrali się i weszli do łóżka. Oboje zdjęli ubranie w odpowiedzi na niewidzialny sygnał. Nie padło ani jedno słowo, nikt nie wykonał żadnego gestu, ale zaszło między nimi coś, co kazało im w tej samej chwili przystąpić do rozbierania.

Dokonała się pomiędzy nimi czwartowymiarowa wymiana i ruszyła ma­china miłosna, która miała funkcjonować dwa lata.

Ona zdjęła ubranie jak latawiec, który poddaje się ciepłemu kwietniowe­mu podmuchowi wiatru.

On wygramolił się ze swego ubrania niczym mecz piłki nożnej, rozgry­wany

w listopadowej plusze.

Nigdy nie był dobry w rozbieraniu, ani też, jeśli chodzi o ścisłość,

w ubieraniu. Należał też do tych ludzi, którym spory kłopot sprawia wytarcie się po kąpieli. Za każdym razem, gdy kończył się wycierać, 50 procent jego ciała nadal było mokre.

Ona rozbierając się patrzyła, jak on się rozbiera i zastanawiała się, czy

w łóżku jest taki sam. Miała nadzieję, że nie. Lubiła się kochać i lubiła mieć

z tego przyjemność. Nie miała pobłażania dla mężczyzn, którzy są kiepscy

w łóżku.

Na jego szczęście przeważnie był bardzo dobry w łóżku. Zaskakiwał tym kobiety. To była jedna z lepszych cech jego charakteru.

Na jej nieszczęście fakt ten przyczynił się do tego, że tak jakby zmarno­wała dwa lata życia. Tak przynajmniej patrzyła na to później. Oczywiście w Trakcie niejeden raz uważała, że jest bardzo dobrze. Kiedy wspominała te dobre chwile, wydawały się jej nie tak dobre. Włożyła w niego dwa lata życia i więcej młodości, niż to było jej zamiarem.

Kiedy się całkiem rozebrała, wślizgnęła się do łóżka pod przykrycie. Stamtąd patrzyła, jak on mocuje się z ostatnią sztuką ubrania.

Ciekawe, pomyślała. Trudno było się tego domyślić czytając jego książki. Miała tylko nadzieję, że będzie dobry w łóżku. Wiedziała już, że będzie zupełnie inny niż jego książki.

Jako się rzekło, na jej szczęście - był.

Odkrycie

Dwa lata później, przez cały wieczór, cierpiał z tego powodu, że ona odeszła

z jego życia. Tak intensywnie przeżywał swój smutek, że - po paru godzinach - zgłodniał. Musiał coś zjeść. Pomyślał, że mógłby zejść do narożnego kiosku

z hamburgerami, ale porzucił ten zamiar, nie miał bowiem ochoty na hamburgera. Poprzedniego dnia zjadł dwa i nie chciał następnego. Następny hamburger zjedzony teraz byłby zbyt blisko tamtych, wczoraj­szych.

Gdybym ich wczoraj nie jadł - pomyślał - mógłbym teraz zjeść sobie hamburgera.

Było to dla niego odkrycie, do którego od razu zaczął przywiązywać zbyt duże znaczenie. Stało się to dla niego prawdziwym problemem. Zbyt wiele rzeczy

w jego życiu wyrastało ponad swe rzeczywiste znaczenie.

Po chwili zaczął sobie wymyślać za te dwa hamburgery, które zjadł poprzedniego dnia.

Głupi byłem, że je zjadłem - myślał. - Co mnie, do diabła, podkusiło? Co ja sobie myślałem? A teraz nie mam ochoty na hamburgera. Gdybym ich wczoraj nie zjadł, teraz miałbym apetyt. Cholera!

Elektryczność

Dla niektórych mężczyzn śpiąca Japonka to najpiękniejszy w świecie widok. Długie czarne włosy, spoczywające obok niej niczym czarne lilie, sprawiają, że chcieliby umrzeć i znaleźć się w raju pełnym śpiących Japonek, które się nigdy nie budzą, tylko cały czas śpią, śniąc piękne sny.

Yukiko mogłaby śmiało być w takim raju królową i doskonale, majesta­tycznie panować nad milionem Japonek, śpiących od widnokręgu po widno­krąg.

Tego wieczoru na Commonwealth Street w San Francisco była tylko królową swojego snu. Oddech miała zwolniony i miarowy, jak cykanie zegara w starym zamku.

Śniła luksusowy sen o Kioto.

W tym śnie padał ciepły jesienny deszcz. Coś między kapuśniakiem

a prawdziwymi kroplami. Yukiko rozmyślnie zostawiła parasol w domu. Chciała czuć, jak dotyka ją deszcz. Marzyła o tym, żeby trochę zmoknąć,

a ponieważ mokła, wprawiało ją to w świetne samopoczucie.

Gdyby ktoś pochylił się nad jej śpiącą powłoką, zanim zanadto by się zbliżył, poczułby ciepły, kobiecy, delikatnie wilgotny aromat, emanujący z jej ciała, które śniło, że spaceruje po deszczu w Kioto. I miałby wówczas ochotę dotknąć jej ręką, żeby sprawdzić, czy na włosach nie ma drobniutkich kropli deszczu niczym brylantów przyjaznej elektryczności.

Tuńczyk

Kiedy wyczerpał już wszystkie myśli na temat jedzenia hamburgerów, począł rozważać zagadnienie kanapki z tuńczykiem; nie był to jednak najle­pszy pomysł. Z zasady starał się za wszelką cenę nie myśleć o kanapkach

z tuńczykiem. Od trzech lat próbował unikać myślenia o kanapkach

z tuńczykiem. Źle się czuł na samą myśl o kanapkach z tuńczykiem, a oto znów myślał o kanapkach z tuńczykiem, choć tak bardzo się starał o nich nie myśleć.

Ogromna kanapka z tuńczykiem na białym pieczywie, tłusta, wprost ociekająca majonezem, właśnie tak jak lubił, królowała w samym centrum jego umysłu, skupiały się na niej wszystkie wiązki myśli, i zaraz też, jak zwykle, źle się poczuł.

Starał się wygnać kanapkę z tuńczykiem ze swoich myśli, ale nie chciała odejść. Przylgnęła jak skorupiak do egipskiego okrętu bojowego. Wcale nie chciała się ruszyć, ta kanapka z tuńczykiem. Jeszcze raz próbował wyrzucić kanapkę ze swoich myśli, ale ta ani drgnęła.

Mało, że czuł się źle, po prostu wpadł w rozpacz.

Musiał usiąść.

A wszystko dlatego, że uwielbiał kanapki z tuńczykiem, a nie jadł ich od ponad trzech lat. Spożywał przeciętnie pięć kanapek z tuńczykiem na ty­dzień,

a teraz od lat nie zjadł ani jednej i miał wrażenie, że bez kanapek z tuńczykiem jego życie stało się jakoś uboższe.

Czasem łapał się na tym, że bezwiednie, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, brał w sklepie samoobsługowym puszkę tuńczyka. Zdarzało mu się przeczytać połowę napisów na puszce, nim się zorientował, co robi. W takich wypadkach sprawiał wrażenie przestraszonego, jakby przyłapano go

w kościele na lekturze powieści pornograficznej. Szybko odkładał puszkę na półkę i wychodził ze sklepu, starając się zapomnieć, że trzymał ją w ręku.

Dlaczego amerykański satyryk miał taki ogromny problem z tuńczykiem? Odpowiedź jest zupełnie prosta: ze strachu. Bał się. Miał trzydzieści osiem lat

i bał się tuńczyka. Tylko tyle. A powodem strachu była rtęć.

Kiedy parę lat temu odkrył, że w tuńczyku jest więcej rtęci niż gdzie indziej, przestał jeść tuńczyka, z obawy że rtęć odłoży mu się w mózgu i zaatakuje władze umysłowe, co będzie miało wpływ na jego twórczość.

Obawiał się, że jego twórczość stanie się dziwna i ludzie przestaną kupo­wać jego książki, bo popsuła je rtęć, i że zwariuje, jeśli będzie jadł tuńczyka, więc przestał.

Decyzja o rezygnacji z kanapek z tuńczykiem należała do najtrudniej­szych, najbardziej dramatycznych decyzji w jego życiu. Wciąż jeszcze zda­rzały mu się z jej powodu koszmary senne.

Raz nawet poszedł do lekarza i spytał, czy ilość rtęci, jaka jest w tuńczyku, może mu zaszkodzić. Lekarz powiedział:

- Nie, może pan jeść tuńczyka, kiedy tylko ma pan ochotę. On jednak nadal nie jadał tuńczyka. Bał się posłuchać lekarza. Naprawdę kochał tuńczyki, lecz swoją sztukę kochał jeszcze bardziej, więc starał się przestać myśleć

o kanapkach z tuńczykiem, ale będąc czło­wiekiem czasem się mylił, tak jak

w tej chwili, a wówczas jego dusza ponosiła konsekwencje.

Siedział na kanapie i ręce mu drżały, rozdzierane między dwoma biegu­nami: pożądaniem i obawą przed kanapką z tuńczykiem.

Można żywić głębokie współczucie dla tej Japonki, śpiącej o dwa kilo­metry stąd, w San Francisco. Przez dwa lata znosiła tego rodzaju zachowanie,

a czasem znosiła rzeczy, wobec których ta wydaje się dziecinną zabawą. Obserwowała nie kończące się serie częściowo lub całkowicie rozwiniętych rozbuchanych obsesji oraz wahnięć osobowości, przy których jej proca sprawiała wrażenie spokojniejszej części dnia.

A była psychiatrą na oddziale nagłych wypadków w szpitalu dzielnico­wym.

Wariaci, z którymi miała do czynienia w czasie wieczornych dyżurów, byli

w porównaniu z nim normalnymi ludźmi.

Tłum

Wokół burmistrza, dwóch płaczących i sombrera zebrał się tymczasem tłumek. Ludzie byli ciekawi, o co chodzi, ale tylko stali i patrzyli na burmi­strza, dwóch płaczących i sombrero.

Dużo nie rozmawiano, raz na jakiś czas rozlegał się stłumiony szept. Trudno było sobie wyobrazić, że ci sami ludzie niedługo rozgromią miejsco­wą policję, powstrzymają atak Gwardii Narodowej, a następnie odeprą na­tarcie spadochroniarzy, czołgów i opancerzonych helikopterów. Patrząc na nich teraz w żaden sposób nie można było tego przewidzieć.

Burmistrz nadal próbował skłonić obu mężczyzn do zaniechania płaczu, żeby móc wyjaśnić jego powód, oni jednak tonęli w powodzi łez i nie byli w stanie ani przestać płakać, ani udzielić stosownych wyjaśnień.

Tymczasem tłum szeptał.

- Czy to sombrero? - szepnął ktoś.

- Tak, to sombrero - padła szeptana odpowiedź.

- Co ono robi na jezdni?

- Nie wiem. Dopiero przyszłam.

- Czy ono do kogoś należy?

- Nie wiem.

- Ja też nie wiem.

- Wiem, że pani nie wie, bo to pani pytała.

- To prawda. Pytałam. Przepraszam.

- Nie ma za co.

- Dziękuję.

Na drugim końcu tłumu też rozlegały się szepty:

- Dlaczego oni płaczą?

- Czy to kuzyn burmistrza?

- Tak.

- Dlaczego płacze? Nigdy nie widziałem, żeby płakał. Nie był nigdy beksą. Chodziłem z nim do szkoły. Był w drużynie trójboju. Miał 10,3 na sto metrów. Świetny sprinter. Nigdy nie płakał.

- Ciszej! Chcę usłyszeć, co mówi burmistrz.

- 10,3 w tamtych czasach to był dobry wynik.

- Zgoda, ale ja chcę posłuchać burmistrza.

- Czy ja za dużo mówię?

- Tak!

Burmistrz tracił cierpliwość:

- PRZESTAĆ PŁAKAĆ! - krzyczał. - PRZESTAĆ W TEJ CHWILI! SŁYSZYCIE? JESTEM WASZYM BURMISTRZEM! ROZKAZUJĘ WAM: PRZESTAĆ PŁAKAĆ!

Wrzask burmistrza sprawił tylko tyle, że obaj mężczyźni płakali dalej

i płakaliby jeszcze mocniej, gdyby to było możliwe, a okazało się, że jest możliwe.

Szepty trwały:

- Dlaczego burmistrz krzyczy? Nigdy nie słyszałem, żeby krzyczał.

- Nie wiem. Ja głosowałem na kontrkandydata. A pan głosował na bur­mistrza?

- Oczywiście, że tak.

- Więc niech mnie pan nie pyta, czemu on krzyczy. To pan na niego głosował.

Dwie kobiety zaczęły szeptać:

- To oburzające.

- Co jest oburzające?

- To.

- Och.

Szeptały dzieci:

- Ci panowie płaczą.

- Tak, są gorsi od nas.

- Gdybym ja tak ryczał, musiałbym iść do swojego pokoju.

Szeptali starcy:

- Czy słyszał pan o planowanym wzroście bezpieczeństwa publicznego?

- Nie słyszałem.

- O 4,1 procent począwszy od listopada, jeśli kongres to zaaprobuje.

- A jeśli nie zaaprobuje?

- Czego?

- Spytałem: co, jeśli kongres tego nie zaaprobuje?

Szeptały gospodynie domowe:

- Osiem dni temu powinnam mieć okres.

- Myślisz, że znowu jesteś w ciąży?

- Mam nadzieję, że nie. Trójka mi wystarczy.

- Pamiętam, jak mówiłaś, że chciałabyś mieć cały tuzin.

- Byłam wtedy niespełna rozumu.

Szepty przybierały na sile.

Tłum powiększał się i uaktywniał.

Szepty zaczęły nagle przypominać brzęczenie ula.

Tłum krok za krokiem posuwał się po ścieżce, która miała się skończyć walką z siłami federalnymi i umieścić ich małe miasteczko w centrum uwagi całego świata.

To się stanie już niebawem.

Za parę godzin ich uszy oswoją się z łoskotem karabinów maszynowych

i strzałami armatnimi, a cały świat będzie na nich patrzył.

Za parę dni prezydent Stanów Zjednoczonych zjawi się w ich miasteczku, żeby zlustrować straty i wyciągnąć do nich uzdrowicielską różdżkę pociechy

i zgody.

Wygłosi również słynną mowę, która będzie stawiana wyżej od przemó­wienia Lincolna w Gettysburgu. Po paru latach będzie się ją przedrukowywać

w szkolnych podręcznikach. Ustanowi się też święto narodowe dla uczczenia zmarłych i dla przywrócenia żywych sprawie jedności narodowej.

Avocado

Wreszcie opuściła go wizja kanapki z tuńczykiem i mógł wysilić swą inteligencję w celu dalszych poszukiwań czegoś do zjedzenia, ponieważ tymczasem bardzo zgłodniał. Musiał coś zjeść, i to szybko.

Rozpacz z powodu kanapki z tuńczykiem minęła, rozważał teraz inne propozycje kulinarne. Przecież musi istnieć coś, co mógłby zjeść.

Poza hamburgerami i poza kanapkami z tuńczykiem.

Pozostały tysiące rozmaitych rzeczy, nad niektórymi zaczął się zastana­wiać.

Nie miał ochoty na zupę.

Miał w kuchni puszkę zupy grzybowej, ale nie zamierzał jej zjeść.

Nie ma mowy.

Pomyślał o avocado.

To by było dobre.

Zjem avocado.

W wyobraźni spróbował kawałka avocado z sokiem cytrynowym i miało to dobry smak. Tak, avocado to jest to. Ale potem sobie przypomniał, że nie ma

w domu avocado, a wszystkie sklepy w okolicy są już zamknięte, bo jest późny wieczór.

Kupił avocado miesiąc temu, w dniu, w którym Japonka oznajmiła mu, że nie chce go więcej widzieć. Był tak wytrącony z równowagi, że zapomniał

o avocado, aż w końcu się popsuło na blacie pod oknem i mu­siał je wyrzucić.

Teraz by mu się przydało. Pokropiłby je sokiem cytrynowym i zaspokoił­by głód. Wówczas mógłby się czymś innym martwić. Mógłby wrócić do myślenia o swojej miłości do utraconej Japonki, albo mógłby zająć umysł jakąś gównianą sprawą bez żadnego znaczenia. Nigdy się nie uskarżał na brak powodów do zmartwień. Wlokły się za nim jak miliony tresowanych białych myszek, a on był ich panem. Gdyby nauczył swe zmartwienia śpiewać, chór kościoła Mormonów brzmiałby przy nich jak ziemniak.

A może jajecznica, pomyślał, chociaż wiedział, że w domu nie ma jajek, i że nie ma zamiaru iść do restauracji.

Tak, jajecznica byłaby niezła.

Miękka i dobrze roztrzepana.

To jest to.

Jajecznica.

Seattle

W ciągu dwóch lat romansu Yukiko często była przy nim o tej porze. Jeśli kończyła dyżur koło dziesiątej, przyjeżdżała do niego i zostawała na noc.

Po ośmiu godzinach spędzonych wśród ludzi z zaburzeniami psychiczny­mi

i załamaniami nerwowymi, niedoszłych samobójców i zwykłych szaleń­ców, miała do czynienia z klejnotami jego psychiki.

Rzecz ciekawa, że nigdy nie starała się go zaszufladkować i w ogóle nie myślała o nim w kategoriach psychiatrycznych. Nie porównywała go ze swoimi pacjentami. Traktowała go jako gatunek sam w sobie: jedyny w swo­im rodzaju. Poza tym była w nim zakochana, nie mogła więc spojrzeć obiektywnie na karuzelę jego psychiki.

Wkrótce po tym, jak się poznali, przeczytała wszystkie jego książki na nowo, chcąc się przekonać, czy je dobrze pamięta. Kiedy je czytała, zanim go poznała, myślała, że są to książki o nim, że on jest ich głównym bohate­rem, że pisze

o sobie.

Kiedy przeczytała je na nowo, niewiele w nich znalazła prawdziwej jego osobowości. Zdumiewała się, jak zręcznie potrafił ukryć prawdziwą osobo­wość przed czytelnikami. Graniczyło to z geniuszem. Ten człowiek był tak skomplikowany, że w porównaniu z nim labirynt przypominał linię prostą.

Z początku bardzo ją to pociągało, była bowiem osobą bardzo inteligentną.

A kiedy zaczęło jej to przeszkadzać, już było za późno: zakochała się w nim

i w miarę jak stan rzeczy się pogarszał, kochała go coraz mocniej.

Nie była przy tym masochistką.

Po prostu tak się to toczyło.

W ciągu tych paru miesięcy, kiedy się nie widywali, zaczęła widzieć wiele rzeczy w innej perspektywie. Zastanawiała się, dlaczego chodziła z nim tak długo i przesiała całe tony myślowej sieczki, by dojść do paru wniosków, które miały posmak obiektywizmu. Były to wszystko rzeczy podstawowe, które wykryłaby bez trudu u jakiegoś pacjenta, ona jednak nie mogła ich wcześniej dostrzec, ponieważ go kochała.

Oto niektóre spośród tych wniosków:

1. Nigdy się przy nim nie nudziła, nawet kiedy popadał w czyste szaleń­stwo. Błazenady pacjentów często ją nudziły, tak łatwo dawały się przewi­dzieć. Jego problemy były wyjątkowe, a umiejętność wymyślania nowych obsesji - wprost przeraźliwa.

2. Często bywał wyjątkowo uprzejmy, troskliwy, prześcigał się

w wynajdywaniu rzeczy, które miały jej sprawić przyjemność.

3. Najważniejsze wszakże, że umiał ją zadowolić w łóżku. Był cudownym kochankiem. Gdyby był 0 50 procent gorszy w łóżku, uwolniłaby się od niego

o wiele wcześniej. Ich romans nie trwałby dłużej niż parę miesięcy.

Dwa lata to kawał czasu.

Miała o czym rozmyślać, teraz jednak spała i jej umysł zajmował się czymś innym. Śnił o Japonii.

Yukiko urodziła się w Tokio, ale jej rodzice przenieśli się do Ameryki, kiedy miała pół roku. Ojciec był dyplomatą, Yukiko wychowywała się w Ameryce, co dwa lata jeżdżąc na wakacje do Japonii. Rodzice nauczyli ją japońskiego

i angielskiego, ponieważ jednak mieszkała w Seattle, w stanie Waszyngton, japoński stał się jej drugim językiem.

Kiedy miała czternaście lat, jej matka popełniła cudzołóstwo, nawiązując romans z wyższym urzędnikiem fabryki Boeinga w Seattle. Kiedy ojciec dowiedział się o romansie, popełnił samobójstwo w swoim gabinecie. Ojciec Yukiko był oficerem cesarskiej armii japońskiej w czasie drugiej wojny światowej i człowiekiem honoru. Zabił się, popełniając harakiri nożykiem do listów.

Zdarzenie to trafiło do środków masowego przekazu. W tygodniku „Life" ukazał się artykuł na ten temat, mówiono też o harakiri w wiadomościach telewizyjnych o jedenastej. Każda sieć miała coś do powiedzenia na ten temat.

Ciało ojca Yukiko poddano kremacji i odesłano do Japonii, a wysoki urzędnik Boeinga porzucił dwudziestodwuletnią żonę, poślubił matkę Yuki­ko

i zamieszkał z nimi.

Skandal wzburzył mieszkańców Seattle, ponieważ urzędnik Boeinga miał aspiracje polityczne i cieszył się sporą popularnością.

Yukiko nie żywiła sympatii dla swego ojczyma, pozostała jednak w domu, dopóki nie ukończyła studiów na uniwersytecie stanu Waszyngton. Bardzo kochała matkę, więc ojczym nigdy się nie dowiedział, że go nie lubi. Znosiła nawet przezwisko, jakim ją obdarzył. Nazywał ją Chińską Laleczką.

Studia podyplomowe z zakresu psychiatrii odbyła na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles, potem przeniosła się do San Francisco, najpierw na praktykę, a obecnie pracowała wieczorami na oddziale nagłych wypad­ków

w jednym z miejskich szpitali.

Yukiko dziewięć razy była w Japonii z krótkimi wizytami, a teraz śniła

o ciepłym jesiennym deszczu w Kioto, jej ulubionym mieście.

Rozmyślnie zostawiła parasol w domu ciotki i teraz rozkoszowała się dotykiem deszczu na twarzy i na włosach.

Szła w stronę cmentarza, na którym pochowano prochy ojca. Zazwyczaj idąc na jego grób była smutna, ale nie dzisiaj. Uszczęśliwił ją deszcz.

Wiedziała, że on by to zrozumiał.

Zamieszki

A tymczasem w koszu na śmieci ­-

- JESTEM WASZYM BURMISTRZEM! NALEŻY MI SIĘ SZACU­NEK! ROZKAZUJĘ WAM: PRZESTAŃCIE PŁAKAĆ! BO WEZWĘ PO­LICJĘ! - krzyczał na płaczących mężczyzn burmistrz.

Był u kresu wytrzymałości nerwowej. Nie umiał w obecnej sytuacji za­chować się racjonalnie. Tłum zrobił się tak duży, że burmistrz sfiksował.

- POLICJA! POLICJA! POLICJA! - wołał, choć jeden z płaczących był jego kuzynem.

Burmistrz się doigrał. Po prostu zwariował.

Policjanci byli już w drodze. Ktoś po nich zadzwonił, jak tylko burmistrz zaczął wariować i powiadomił ich, że na głównej ulicy doszło do regularnych zamieszek.

- Weźcie ze sobą zapas gazu łzawiącego! - powiedział ten ktoś przez telefon. Osoba owa miała głos nieco histeryczny, więc policjanci nie wiedzieli, co

o tym myśleć. Tak czy siak byli w drodze.

Wokół dwóch płaczących, krzyczącego burmistrza i leżącego spokojnie sombrera tłum bardzo się ożywił. Koniec z szeptami. Rozmawiano pełnym głosem, niektórzy zaczynali krzyczeć:

- Co tu się dzieje?

- Nie mam pojęcia!

- Ja się boję! - krzyknął starszy mężczyzna.

- To śmieszne! - krzyknęła nastolatka.

- Burmistrz zwariował! - krzyknęła kobieta w średnim wieku, a ledwie zdążyła krzyknąć, ktoś rąbnął ją w szczękę. Cios był dobrze wymierzony, kobieta upadła na jezdnię. Jakby ktoś zgasił światło.

Ten, kto ją uderzył, głosował na burmistrza we wszystkich kolejnych wyborach i nie mógł ścierpieć, że ktoś wyraża się w ten sposób o jego ukochanym burmistrzu. Długo nie cieszył się zemstą, ponieważ w chwili, gdy kobieta z głuchym odgłosem zwaliła się bezwładnie na jezdnię, on sam stracił przytomność za sprawą dużo potężniejszego niż on mężczyzny.

Są jeszcze na świecie dżentelmeni, którzy nie mogą patrzeć spokojnie, jak ktoś jednym ciosem zwala kobietę z nóg. Nie pytają, w jakich okoliczno­ściach doszło do tego ciosu. Reagują od razu, a ten zareagował, zadając sprawcy potężne uderzenie w szczękę. To był majstersztyk, mężczyzna wy­lądował obok kobiety na jezdni. Oboje byli tak nieprzytomni, że wyglądali jak para nowożeńców, a zgromadzony wokół nich tłum jak część zwariowa­nego przyjęcia weselnego.

Sprawy zaszły dość daleko.

Tamci dwaj wciąż płakali. Płakali tak bardzo, że przestali być ludźmi. Nie jest rzeczą możliwą, żeby w ludzkim organizmie mieściło się tyle łez. Wy­glądało to tak, jakby mieli pod stopami źródło łez, które przebijało się przez nogi i zasilało bezustanny płacz.

Burmistrz kompletnie zwariował.

Nie krzyczał już na płaczących, żeby przestali płakać i nie groził im, że wezwie policję.

Wykrzykiwał różne rzeczy bez sensu, jak na przykład numer rejestracyjny samochodu, jaki miał w roku 1947.

- AZ 1492! - krzyczał.

- AZ 1492! AZ 1492! AZ 1492! - krzyczał raz po raz.

I za każdym razem głośno wykrzyczany numer rejestracyjny powiększał wzburzenie tłumu.

Numer rejestracyjny podburzał tłum do zamieszek.

Tymczasem zrobiło się południe i w szkole średniej zaczęła się przerwa obiadowa. Szkoła mieściła się o trzy przecznice dalej, przy głównej ulicy miasteczka, i uczniowie biegli teraz do zbiegowiska.

- AZ 1492! - krzyczał ciągle burmistrz. - AZ 1492!

Przynajmniej sześć bójek toczyło się teraz w tłumie, który urósł do paru tysięcy i powiększał się z każdą minutą o kilkadziesiąt osób. Przybysze reagowali na wykrzykującego numer rejestracyjny burmistrza tym, że przepychali się przez tłum i sami zaczynali krzyczeć.

- Nienawidzę pana! - krzyknęła siedemdziesięciojednoletnia kobieta do nieznajomego człowieka, którego widziała pierwszy raz w życiu, po czym uderzyła tego starszego mężczyznę prosto w słabiznę. Padł na jezdnię jak kamień, zdążył jednak jeszcze otworzyć torbę, wyjąć placek z kremem cytrynowym, zakupiony przed chwilą w ciastkarni, i wetrzeć krem w kolano staruszki.

- Zboczeniec! - krzyknęła na leżącego, który kruszył placek na jej kolanie. Kolano wyglądało dziwnie, pokryte okruchami ciasta i żółtą masą, która spływała po nodze i zatrzymywała się na przyszwach obuwia.

Gdzie byli policjanci?

Czemu nie przybyli, by położyć temu kres?

Opuścili posterunek, oddalony o pięć przecznic, z górą dziesięć minut temu, a wciąż nie było ich widać. A ich obecność w tej chwili mogłaby poskromić tłum i zapobiec narodowej tragedii.

Gdzie byli policjanci?

Tymczasem trzystu uczniów szkoły średniej zasiliło tłum, który ich wchłonął, jak wir wciąga papierową łódeczkę.

W ciągu następnych paru chwil doszło na ulicy do kilku stosunków seksualnych i urodziło się jedno dziecko. Za parę dni kraj obiegną zdjęcia prezydenta Stanów Zjednoczonych z tym dzieckiem na ręku, jako symbolem przyszłości, pod którym kraj powinien się pojednać.

Dziecko było płci męskiej, miało się nazywać Ralph, a jego podobizna miała figurować na okolicznościowych znaczkach pocztowych. Na nie­szczęście

w obecnej chwili, w tym oszalałym tłumie dzikich bestii, spra­wy nie wyglądały dobrze dla matki i nowo narodzonego dziecka. Matka leżała na jezdni wrzeszcząc histerycznie. Błagała tłum, żeby nie deptał po dziecku. Tłum zareagował na te błagania, depcząc po matce zamiast po dziecku.

Starszy mężczyzna, którego staruszka uderzyła w słabiznę, i który ze­mścił się na niej, wcierając jej w kolano krem cytrynowy, już od dawna leżał rozdeptany na kotlet tysiącami rozbrykanych stóp.

Za parę dni, kiedy będzie się identyfikować zwłoki przed pogrzebem, starszego mężczyzny nikt nie rozpozna. Kiedy wyszedł do miasta kupić placek na deser, nie miał przy sobie dokumentów. Wziął tylko tyle pieniędzy, ile kosztuje placek. Trzeba go było pochować we wspólnym grobie wraz z 225 innymi nieszczęśnikami, których nie dało się rozpoznać, i którzy nie mieli przy sobie żadnych dokumentów.

Także za parę dni pojawią się zdjęcia prezydenta, stojącego nad świeżo zapełnionym grobem. A później nad mogiłą postawi się bardzo elegancki pomnik, ze zdjęć pomnika nad zbiorowym grobem zrobi się tysiące pocztó­wek, które będą się cieszyć sporą popularnością.

Pomnik będzie prawdziwym dziełem sztuki, zamówionym przez rząd federalny z wykorzystaniem talentów najbardziej znanych rzeźbiarzy amerykańskich.

Ale posuwamy się za daleko do przodu w naszej opowieści.

Wróćmy do rzeczy podstawowych.

Gdzie byli policjanci?

Jajka

Nie mam jajek - powiedział do siebie na głos.

Wciąż siedział na kanapie. Zaskoczyła go ta prawda. Jajecznica jak domek

z kart runęła mu na głowę.

- W tym domu nie ma ani jednego jajka - powiedział.

W tym domu nigdy nie było jajek. Lubił jajka, ale nie lubił mieć ich w domu. To jedno z jego dziwactw. Jeśli jadł jajka, to prawie zawsze w re­stauracji.

Nie było żadnego logicznego powodu, żeby nie trzymać jajek w domu. Po prostu czuł się trochę niezręcznie, kiedy mu towarzyszyły. Ponadto nie lubił kupować jajek. Coś go odrzucało w wyglądzie kartonowych pojemni­ków, nie podobała mu się też, że jajka pakuje się tuzinami.

Kiedy zamawiał jajka w restauracji, ograniczał się do dwóch. To była ilość, nad którą umiał zapanować myślowo. Dwa jajka do niczego nie zobowiązują. Można je po prostu ze smakiem zjeść.

Ale tuzin jajek to całkiem inna sprawa.

To przede wszystkim dwanaście jajek.

Trudno myśleć o tylu jajkach naraz.

W końcu miał w życiu ograniczoną ilość czasu na myślenie o jajkach,

a myślenie o dwunastu jajkach zajmuje zbyt dużo czasu, więc wolał nie mieć tylu jajek w domu.

Pewnego razu odbył cały przewód myślowy na okoliczność nabycia połowy tuzina jajek, ale i to było dla niego za dużo. Myśl o sześciu jajkach automatycznie przywoływała myśl o dwunastu jajkach i wracał do punktu wyjścia. Poza tym nie podobała mu się myśl o przecięciu pojemnika na pół. Byłby to dla niego akt okaleczenia, jakby uciąć komuś nogę.

Wstał i mimo wszystko poszedł do kuchni poszukać jajek, choć wiedział, że ich nie ma. Przynajmniej zużyje trochę czasu. W końcu ma złamane serce i nic lepszego do roboty.

Otworzył lodówkę i zajrzał do środka.

- Tu nie ma jajek - powiedział.

Pociąg

Skoro na głównej ulicy miasteczka rozpoczynają się zamieszki, trzeba koniecznie wprowadzić ważny szczegół, a mianowicie:

Pociąg.

Stacja kolejowa znajdowała się sześć przecznic od miejsca zamieszek, a na stacji stał pociąg. Był to ośmiowagonowy pociąg towarowy, przewożący dobra należące do rządu Stanów Zjednoczonych, a konkretnie należące do wojska.

Pociąg wiózł broń i amunicję, przeznaczone dla pewnej jednostki stacjonującej w Kalifornii.

W ten sposób omówiliśmy ważny szczegół.

Sanktuarium

Choć zamieszki na głównej ulicy szalały w najlepsze, sombrero pozostało nietknięte. Miało małe sanktuarium w samym centym zamieszek. Krąg

o średnicy trzech metrów. Ludzie go nie przekraczali, jakby był otoczony niewidzialnym płotem. Wokół kręgu życie zmagało się ze śmiercią, ale nikt nie odważył się wtargnąć do środka.

Nie było żadnego powodu, który by ich przed tym powstrzymywał.

Po prostu nie przekraczali kręgu.

Wewnątrz wciąż stał burmistrz, który nadal wykrzykiwał do tłumu swój numer rejestracyjny, ale tłum go już nie słyszał. Widać było, jak burmistrz porusza ustami, ale wydawało się, że nie wychodzi z nich żaden dźwięk. Wrzask tłumu zmienił burmistrza w mima.

Obaj mężczyźni wciąż stali i płakali.

Taki już był ich los.

W ten sposób omówiliśmy sytuację ludzi wewnątrz kręgu.

Zostało jeszcze sombrero.

Wciąż leżało na jezdni. Nikt go nie dotknął. Tłum bez wyraźnego powodu zostawił je w spokoju. Nikt nie próbował przekroczyć kręgu i podnieść sombrera. Leżało więc spokojnie, nie poruszone i nie zmienione przez panu­jące wokół niego rozruchy.

A oto garść ciekawych szczegółów na temat sombrera:

1. Nie pochodziło z Meksyku.

2. Tak, należało do kogoś, ale ten ktoś był bardzo daleko stąd.

Boczek

Choć wiedział, że w kuchni nie ma jajek, ani ich nigdy nie było, przeszedł starannie przez cały rytuał poszukiwania jajek.

- Nie ma w lodówce, nie ma w spiżami, nie ma w szufladzie - mówił do siebie, sprawdzając kolejne miejsca. Zajrzał jeszcze raz do lodówki, żeby się upewnić.

Czasem mówił dużo do siebie, teraz właśnie mówił do siebie o braku jajek

w domu.

- Gdzie się podziały te jajka? - mówił do siebie. - Powinny tu gdzieś być - dodał, wiedząc, że w kuchni nie ma jajek.

Zaczął się właśnie zastanawiać, czy nie poszukać ich w innych pomieszczeniach, może w sypialni, kiedy piorun rozpaczy nagle zapiekł mu mózg w tysiąc kawałków tańczącego boczku. Przypomniał sobie o tym, że kocha Japonkę.

Podczas gdy rozmyślał o głodzie, zapomniał o niej. Potem pomyślał o niej

i podziałało to na niego apokaliptycznie. Wystarczyło tylko o niej pomyśleć, żeby natychmiast wygnać głód z jego ciała i pogrążyć go ponownie w stanie zupełnej rozpaczy.

Wrócił do dużego pokoju i usiadł na kanapie. Zresztą nim do niej doszedł, całkiem zapomniał, co robił w kuchni, że szukał tam urojonych jajek. Już nigdy sobie tego nie przypomni, podobnie jak swoich myśli o hamburgerach, czy o kanapkach z tuńczykiem, czy w ogóle o głodzie, które na krótko były nim zawładnęły.

Odeszły na zawsze.

Zupełnie jakby tego wieczoru wcale nie był głodny. Kiedy rano będzie jadł śniadanie w restauracji, zabierze się do jedzenia bez przekonania i zje tylko drobną część. Będzie jadł nie po to, żeby zaspokoić głód, tylko po to, żeby przeżyć.

Gdyby mu ktoś powiedział, że poprzedniego wieczora był bardzo głodny, i że spędził niemal godzinę na rozmyślaniu o jedzeniu, pomyślałby, że trafił na wariata.

Cień

Yukiko wciąż spała, rozkoszując się snem o Kioto i stojąc nad grobem ojca, który w jakiś sposób, może ze względu na wyjątkowo piękny dzień, nie był martwy. Nie był wprawdzie żywy, ale nie był też martwy w jej śnie o japońskiej jesieni w ciepłym delikatnym deszczu.

Jej ojciec był jak cień kociego mruczenia.

Znajdował się w mroczącej przestrzeni pomiędzy życiem a śmiercią.

Yukiko też chciała mruczeć, żeby się z nim porozumieć, ale nie mogła, bo była żywa, więc tylko cieszyła się jego obecnością.

Podczas gdy Yukiko leżała, śpiąc i śniąc, kot leżał obok niej, śpiąc i mrucząc.

Kalejdoskop

Amerykański satyryk siedział na kanapie i cierpiał myśląc o Japonce, próbował wykombinować, jak mógłby odzyskać jej względy, zastanawiał się, co właściwie zaszło między nimi, albo rzucał się na łeb, na szyję

w romantyczne zapomnienie, w którym obraz zapamiętanego pocałunku wywołuje bezdenną rozpacz i sprawia, że śmierć wydaje się dobrym pomysłem.

Doznawał rudymentów skończonej miłości.

Oczywiście w jego przypadku uczucia te przechodziły przez kalejdoskop głupkowatości i szaleństwa. Zaraz jednak cierpiał tak samo prawdziwie

i realistycznie jak inni. W końcu wciąż był człowiekiem. Tyle, że jego mózg transponował uczucia w cyrk o dwunastu arenach, w którym tylko nieliczne numery zasługiwały na powtórne obejrzenie. Po jakimś czasie bezustanna wirtuozeria daje ten sam efekt, co bezustanna nuda.

Była teraz 10.45 wieczorem.

Czekała go długa noc.

Cierpiał na bezsenność, i kiedy próbował zasnąć, zdawało mu się, że zamiast mózgu ma zwoje drutu kolczastego.

Zjawy i przywidzenia miłosne pędziły tam i sam przez jego głowę, galo­pując jak konie spłoszone przez żmiję, które nie mają dokąd uciec.

Pomyślał, żeby do niej zadzwonić, ale wiedział, że jest w łóżku z innym,

i że poczuje się jeszcze gorzej, kiedy ona podniesie słuchawkę.

Miał w tej chwili tyle cierpienia, że starczyłoby mu do końca życia i jeszcze zostałoby mnóstwo dla innych, gdyby ktoś miał za mało i pragnął uzupełnić niedobór.

Spojrzał na telefon, stojący na stoliczku pod oknem, przez które widać było wieczorne światła San Francisco. Wydawało mu się, że te światła są malowane na szybie.

Wzdrygnął się na widok telefonu. Zadrżał mu kark, zadrżała głowa. Był szalony, ale nie był głupi.

Martwi

Podczas gdy zamieszki szalały wokół sombrera, ono samo spoczywało bezpiecznie w niewielkim sanktuarium pośrodku tłumu, otoczone przez trzech towarzyszy: zwariowanego burmistrza, który wciąż wykrzykiwał numer rejestracyjny swojego samochodu oraz dwóch szlochających męż­czyzn, którzy płakali tak długo, że byli jak wielkie dzieci. Zatracili już świadomość tego, że płaczą. Nie mieli pojęcia, gdzie się znajdują, ani co robią.

Łzy płynęły po prostu z podziemnych źródeł bezpośrednio do ich stóp,

a następnie przez całe ciała i wypływały oczyma... tak to przynajmniej wyglądało. Inaczej nie można było wyjaśnić, skąd by brali te wszystkie łzy, które wylewali.

Te łzy musiały się skądś brać, więc może z ukrytych źródeł płaczu, co tryskają z głębi ziemi i płyną z wszelkich odległości, co zaczynają się na cmentarzach

i w tanich pokojach hotelowych, których jedyną ozdobą jest samotność

i rozpacz.

Na nieszczęście wokół nas jest dosyć smutku, żeby nawodnić Saharę. A co się stało z policjantami?

Dlaczego nie przybyli, żeby powstrzymać tłum przed rozruchami, żeby stłumić rzecz całą w zarodku, kiedy to jeszcze było możliwe? Gdyby się zjawili, można by było uniknąć narodowej tragedii.

Posterunek policji znajdował się zaledwie parę przecznic dalej. Ktoś ich wezwał i policjanci wsiedli do dwóch samochodów, jakie stanowiły wyposażenie sił policyjnych tego małego miasteczka, ale wciąż jeszcze nie doje­chali. A przecież mieli do przebycia taki krótki dystans.

Co się z nimi stało?

To dość proste pytanie.

Byli martwi.

Temperatura

Kiedy sombrero spadło z nieba, jego temperaturo wynosiła -24 stopnie. Parę chwil temu, w trakcie szalejących wokół rozruchów, temperatura som­brera wzrosła o jeden stopień do -23 stopni.

Ciekawe.

Strony

Yukiko obróciła się przez sen jak fantastyczna strona, a jej włosy obróciły się jak strona mroczna. Ruchy te obudziły kota, który przestał mruczeć. Kot zastanawiał się, czy spać dalej, ale postanowił obudzić się na dobre.

Leżał wpatrując się w mroczną wieczorną przestrzeń pokoju. Był sprag­niony. Za chwilę zejdzie z łóżka i uda się do kuchni, gdzie napije się wody z miseczki, stojącej koło lodówki. Może też zdecyduje się na nocną przeką­skę. Weźmie pięć albo sześć kawałków suszonego kociego jadła i będzie je powoli chrupał: chrom, chrom, chrom, jakby żuł w ciemności delikatne diamenty.

Yukiko znów się obróciła. Spała teraz mniej spokojnie. Sen o Kioto kruszył się na obrzeżach. Istnienie tego snu zależało od mruczenia kota, więc kiedy kot przestał mruczeć, sen począł się kruszyć.

Mózg Yukiko próbował wytworzyć sztuczne mruczenie, ale mu się to nie udało. Dalsze trwanie snu zależało wyłącznie od mruczenia kota. I sen zaczął się rozpadać jak w groźnym trzęsieniu ziemi. Odpadały grube płaty. Ciepły jesienny deszcz zmienił się w ruiny, cmentarz złożył się jak sfatygowany stolik do brydża, a przepełniające Yukiko poczucie spokoju i zadowolenia rozpadło się w proch.

Kot stanął na łóżku, wygiął się w kabłąk, po czym zeskoczył na podłogę. Wolnym krokiem poszedł do kuchni, przystając po drodze, żeby się jeszcze raz przeciągnąć.

Z chwilą gdy doszedł do swej miseczki z wodą, stojącej w kuchni koło lodówki, Kioto przestało istnieć.

Wypadek

Dlaczego policjanci byli martwi?

To proste.

Jadąc na miejsce zamieszek obydwoma samochodami, składającymi się na wyposażenie miejscowych sił porządku, policjanci spowodowali wyszu­kany wypadek, w którym w cudowny sposób wszyscy zginęli. Normalnie tego typu wypadki kończą się lekkimi obrażeniami, a wszyscy ich uczestnicy wysiadają

z samochodów i odchodzą na własnych nogach, oczywiście trochę poturbowani, ale cali.

Tak się jednak nie stało w tym wypadku.

Jakoś udało im się tak zrobić, że się wszyscy pozabijali.

W obu samochodach było sześciu oficerów policji i wszyscy zginęli. Nie był to przyjemny widok. Możemy się obyć bez bliższych szczegółów. Nie­które sprawy lepiej zostawić własnemu biegowi. Siły policyjne miasta uległy samozagładzie. Zanim je zostawimy w spokoju, dodajmy, że normalnie wokół takiego wypadku zebrałby się potężny tłum. Ciekawscy zapełniliby ulice, tym razem jednak, wskutek toczących się parę przecznic dalej zamie­szek, na miejscu wypadku nie było nikogo. Dwa sczepione samochody pełne zwłok policjantów i ani jednego gapia. Doprawdy dziwny to był widok. Zdecydowanie nierealny.

Nikt nie zadzwonił na policję i nie powiadomił kobiety, która pracowała tam jako dyspozytorka o tym, co się stało.

Po pierwszym telefonie, zawiadamiającym o zamieszkach, już nikt nie dzwonił. Wszyscy uczestnicy zamieszek byli zajęci zamieszkami, więc dyspozytorka myślała, że wszystko jest w porządku. Siedziała na posterunku

i robiła sobie manicure.

Lipiec

Trzydzieści sekund później wszystko mu się odmieniło i postanowił, że jednak zadzwoni. Musiał położyć kres tym męczarniom. Nie mogły trwać wiecznie. Zadzwoni do niej w środku nocy i powie jej, że ją kocha i że weźmie taksówkę i do niej przyjedzie, to było rozwiązanie.

Wstał z kanapy i podszedł do telefonu. Podniósł słuchawkę i wybrał pier­wszą cyfrę jej numeru.

pikpikpikpikpikpikpik 7

Potem wybrał drugą cyfrę.

pikpikpikpikpik 5

Miłość jest odmianą szaleństwa.

Wybrał trzecią cyfrę.

pikpik 2

Zostały mu jeszcze cztery cyfry.

Prawie doszedł do połowy.

Wystarczyło wybrać pozostałe cyfry, poczekać aż telefon zadzwoni, po­tem ona podniosłaby słuchawkę, a on usłyszałby jej głos, a oto, co by naprawdę powiedziała, nie podlegając jego fantazjowaniu na temat tego, co ona robi i kim jest, i tego wszystkiego, co mu grało po głowie w ping-ponga.

Miałaby bardzo zaspany głos.

Powiedziałaby:

- Tak, słucham?

A on by powiedział:

- To ja. Kocham cię. Chcę się z tobą natychmiast spotkać. Czy mogę przyjechać?

- Nie, nie chcę cię widzieć - powiedziałaby ona i odłożyła słuchawkę.

To by się zdarzyło w rzeczywistości.

Miała go dość.

Chciała żyć własnym życiem.

Nie miała już dla niego czasu.

Dała mu tyle ze swego życia, na ile mogła sobie pozwolić. Nie miała już dla niego ani odrobiny swego życia. Chciała sama trochę pożyć.

Zaczął wybierać czwartą cyfrę, ale nie skończył. Odłożył słuchawkę. Wrócił do kanapy i usiadł. Przetarł oczy jak starzec.

Przez mniej więcej trzydzieści sekund miał zupełną pustkę w głowie, co zdarzało mu się rzadko, w zasadzie bowiem odbywała się tam nieustająca parada, jak z okazji święta 4 Lipca.

- O Boże - powiedział w końcu na głos do siebie. - Byłbym to zrobił. Byłbym do niej zadzwonił. Muszę się wziąć w garść.

Była teraz 10.50 wieczorem, a jemu wcale nie chciało się spać. Starał się wymyślić, jak ma spędzić resztę nocy.

Noce stają się długie, kiedy miłość wietrzeje.

Namiastka

Kot napił się wody w ciemnej kuchni i ruszył z powrotem przez korytarz, do sypialni, gdzie spała jego pani, Japonka.

W połowie drogi przypomniał sobie, że zapomniał coś zjeść. Kiedy nocą pił wodę, lubił zawsze przegryźć parę kawałków kociego jadła.

Kot wrócił do kuchni.

Znów napił się wody i zabrał się do chrupania kociego jadła, podczas gdy Japonka wciąż spała.

Yukiko tkwiła w obszarze pomiędzy snami.

Kioto znikło.

Wkrótce pojawi się jakaś namiastka.

Yukiko miała uchylone usta, jej oddech swobodnie się przez nie przedostawał.

Lubiła śnić, ponieważ rzadko miewała koszmary. Sny były dla niej miłą rozrywką. Nigdy w życiu nie cierpiała na bezsenność, przeciwnie, nie mogła się doczekać, kiedy pójdzie spać, żeby znów mieć sny.

Wiele lat temu, kiedy jej ojciec popełnił w Seattle samobójstwo, zasnęła od razu, mimo całego smutku, i nawet miała dobre sny. Śniło jej się, że ojciec nie umarł, i że rano jak zwykle obudzi ją do szkoły.

Pajęczyny

Amerykański satyryk powinien coś zrobić z nocą, która się przed nim wydłużała. Spanie go nie interesowało. Nie mógł też siedzieć sam w domu aż do białego rana. Nie miał na to ochoty.

Coś wymyślił.

Podszedł do telefonu i nakręcił numer. Nie był to numer Japonki.

Numer należał do stewardesy, z którą całymi latami od czasu do czasu się umawiał. Jeśli była akurat w San Francisco, nie powinna jeszcze spać. Należała do tych kobiet, które nie lubią wychodzić z domu, tylko wolą krzątać się po mieszkaniu coś robiąc, słuchając płyt albo dziergając, albo wykonując jedną

z tysiąca drobnych nocnych czynności, jakie można wyko­nać siedząc samemu w swoim mieszkaniu późnym wieczorem.

Może to, że co parę dni latała po całych Stanach, sprawiało, że wieczorami miała ochotę siedzieć w domu.

Kiedy zadzwonił telefon, siedziała na dywanie czytając „Cosmopolitan". Wiedziała, że na całym świecie jest tylko jedna osoba, która może do niej dzwonić o tej porze. Odłożyła miesięcznik i przyczołgała się do telefonu. Sięgnęła ręką do stołu i przeniosła aparat na podłogę.

- Witaj, nocna sowo - powiedziała pogodnie. Zwykle była pogodna.

- Co porabiasz? - spytał.

- Nic - odparła. - Siedzę i czytam o tym, jak frapująca może być zdrada małżeńska. Chyba nie ożeniłeś się ostatnio?

- Nie - powiedział. - Czemu miałbym się żenić?

- Ponieważ zwiększyłoby to twoje szanse u małej samotnej stewardesy, która pragnie stać się dziewczyną w stylu cosmo. W tym miesiącu oczekuje się od nas, że będziemy sypiać z mężczyznami żonatymi.

Nie wiedział, o czym ona mówi. Nie wydawało mu się to nawet śmieszne, ale jak wspomniano powyżej, nie miał wcale poczucia humoru.

Duży uśmiech rysował się na jej twarzy, kiedy przyciskała słuchawkę do ucha. Wiedziała, że on nie znajdzie nic zabawnego w tym, co powiedziała.

Usilnie starała się nie wybuchnąć śmiechem.

Zawsze uważała, że jest coś niezmiernie ironicznego i zabawnego w tym, że dla niego prawie nic nie bywa warte śmiechu.

- Co porabiasz? - powtórzył.

- Nic - odparła. - Siedzę i czytam o tym, jak frapująca może być zdrada małżeńska. Chyba nie ożeniłeś się ostatnio?

Po jego stronie zapanowało milczenie. Wiedziała, że się zmieszał.

- Może byś wpadł? - spytała.

- Dobrze - powiedział. - Ale, ale... co powiedziałaś?

- Powiedziałam, że może byś wpadł. Nie robię nic szczególnego. Przywieź coś do picia. Mam ochotę na wino. Masz w domu jakieś wino?

- Tak, mam trochę wina.

- Więc przywieź. Napijemy się i porozmawiamy o dawnych dobrych czasach albo zaczniemy nowe czasy.

- Będę za dwadzieścia minut - powiedział.

- Postaraj się być za dziewiętnaście - odparła.

- Dobrze. Będę jak najszybciej. Może być białe?

- Jak najbardziej.

Odłożyli słuchawki.

Na jej twarzy rysował się duży uśmiech.

Przyczołgała się z powrotem do „Cosmopolitan" i wróciła do artykułu

o zdradzie małżeńskiej. Lektura tego artykułu sprawiała jej przyjemność, ponieważ kompletnie nie trzymał się kupy.

Była bardzo pogodna.

Pochodziła z Teksasu.

Jej ojciec był szefem straży pożarnej w małym miasteczku, w którym kiedyś przez trzy lata nie zdarzył się pożar.

W tygodniku „Life" ukazał się o nim artykuł ze zdjęciem, na którym stał obok sikawki. Sikawkę pokrywały sztuczne pajęczyny.

Na jego twarzy rysował się duży uśmiech.

On też był pogodny.

To było u nich rodzinne.

Widły

Temperatura sombrera wynosiła obecnie -23 stopnie.

Kapelusz podskoczył o jeden stopień podczas trwania zamieszek. Wię­kszość zgromadzonych ludzi nie miała pojęcia, dlaczego bierze udział w roz­ruchach. Kiedy pojawili się na scenie wydarzeń, zamieszki już trwały, więc po prostu się do nich przyłączyli: krzyczeli boksowali wrzeszczelli walili kopali tylko

i wyłącznie dlatego, że inni robili to samo i że ci inni sprawiali wrażenie, że się świetnie bawią.

Większość zgromadzonych ludzi nie wiedziała, że w samym środku zamieszek tkwi w kręgu sombrero, a już na pewno nie mogła wiedzieć, że temperatura sombrera wynosiła pierwotnie -24 stopnie, a teraz powoli rośnie.

Sombrero podskoczyło o kolejny stopień, do -22, a kilka minut później do -21. Temperatura rosła teraz stale i szybko. Wkrótce wyniosła -20 stopni i nadal rosła.

-19 stopni i nadal rosła

-18 stopni i nadal rosła

-17 stopni i nadal rosła

-16 stopni i nadal rosła

-15 stopni i nadal rosła

-14 stopni i nadal rosła

-l3 stopni i nadal rosła

W miarę jak rosła temperatura sombrera, zwiększało się też natężenie zamieszek.

Ludzie grzmocili się teraz na dobre.

Dziesięcioletni chłopak wbił starszej kobiecie laskę w oko.

-12 stopni i nadal rosła.

Obaj płaczący płakali już tak długo i tak intensywnie, że byli u kresu sił.

-11 stopni i nadal rosła

- AZ 1492! - krzyczał burmistrz.

-10 stopni i nadal rosła

Pewna uczennica o ambicjach przywódczych rozkwasiła wargę dyrekto­rowi banku. Ten w rewanżu rozerwał jej bluzkę i uderzył ją w pierś. Nastę­pnie pchnął dziewczynę na ziemię i próbował jednym i tym samym ruchem ściągnąć jej majtki, a sobie rozpiąć rozporek.

Nie odniósł większych sukcesów, ponieważ (-9 stopni i nadal rosła) kierowniczka salonu kosmetycznego skoczyła mu na sam środek pleców butami na wysokich obcasach.

Długo nie cieszyła się skutkami swego działania, ponieważ w parę chwil później straciła przytomność, uderzona budzikiem.

Pewien mężczyzna szedł do punktu naprawczego, żeby zostawić zepsuty budzik, kiedy natknął się na zamieszki, więc po prostu rąbnął nim tę kobietę

w głowę. Osunęła się bez władnie, przez co wysokie obcasy wbiły się w plecy bankiera jak widły.

-8 stopni i nadal rosła

Za parę godzin ci ludzie z tą samą energią, z jaką walczą między sobą, zaatakują Gwardię Narodową i oddziały spadochroniarzy.

Można powiedzieć: zawzięci ludzie.

-7 stopni i nadal rosła

Sombrero robiło się coraz gorętsze.

Beczka

Oczywiście nie pojechał do pogodnej i inteligentnej stewardesy, która mogłaby mu pomóc zapomnieć o złamanym sercu. To by było za łatwe. Nie, nie chciał robić czegoś w tym stylu. Byłoby to sprzeczne z jego zasadniczym podejściem do życia, polegającym na tym, żeby je w miarę możliwości powikłać, pogmatwać, zapieprzyć.

Kończyła właśnie artykuł o cudzołóstwie w „Cosmopolitan", kiedy tele­fon znów zadzwonił.

- Co się stało? - spytała, wiedząc, że to on, zanim jeszcze podniosła słuchawkę. - Nie przyjedziesz.

Tym go zaskoczyła.

- Skąd wiesz?

- Znam cię od pięciu lat - stwierdziła. -To tak, jak zjeść razem beczkę soli. Mówiąc to miała na ustach uśmiech.

Zawsze była pogodna.

Zawsze przeważała u niej słoneczna strona. Po drugiej stronie linii zapanowało milczenie.

- Jakiej soli? - spytał w końcu.

- Zwykłej soli, kochanie - odparła, wciąż się uśmiechając.

Oczyma wyobraźni widziała, jak boryka się ze sprawą soli. To było coś komicznego. Jego czytelnicy mocno by się zdziwili, gdyby mieli okazję go poznać, pomyślała.

- A może wybierzemy się razem na obiad w przyszłym tygodniu? - spytał.

- Świetnie. Kiedy?

- Może w środę. Zadzwonię do ciebie w poniedziałek, żeby potwierdzić.

- Pysznie - powiedziała, wiedząc, że nie zadzwoni w poniedziałek, i że nie pójdą na obiad w środę, i że przypuszczalnie nie odezwie się do niej przez parę najbliższych miesięcy, aż którejś nocy zadzwoni, tak jak przed chwilą, i spyta, czy mógłby wpaść i albo przyjdzie, albo nie przyjdzie.

Trudno było przewidzieć.

Naprawdę był zdrowo stuknięty, ale lubiła go, ponieważ bawił ją, sam o tym nie wiedząc, a poza tym był dobry w łóżku. Nie był tak dobry, jak mu się zdawało, ale był w porządku.

Nie żywiła wobec niego większych nadziei.

Nie mogła się oprzeć, żeby się z nim trochę nie podroczyć, zanim odłoży słuchawkę.

- Wiesz, dokąd chciałabym pójść? - spytała.

- Dokąd?

- Do tej małej włoskiej restauracyjki, w której jadaliśmy parę lat temu. Pamiętasz? Pay Columbus Avenue. Tam, gdzie ta gruba kelnerka.

- Aha - powiedział, nic nie pamiętając.

- Tam chciałabym pójść.

- Dobrze. Może być zabawnie. Tam zjemy obiad. Zadzwonię do ciebie w poniedziałek.

- Wspaniale - powiedziała. - Już teraz nie mogę się doczekać. Nie zadzwonił.

Nie poszli na obiad.

Przylądek Kennedy'ego

-6 stopni i nadal rosła

-5 stopni i nadal rosła

-4 stopnie i nadal rosła

-3 stopnie i nadal rosła

Włos

Odłożywszy słuchawkę zaczął się zastanawiać, po co w ogóle dzwonił do stewardesy. Lubił ją, ale w tej chwili wcale nie miał ochoty się z nią spotykać. Może kiedyś, ale nie teraz.

- Zastanawiam się, co ja sobie, do diabła, myślałem? - powiedział na głos do siebie. - Zastanawiam się, czy ja przypadkiem nie oszalałem?

To tak, jakby kaczka zastanawiała się, czy jesienią leci na południe, albo jakby wielbłąd spostrzegł pewnego dnia, że ma na plecach garb.

Poszedł do łazienki nalać sobie wody i znalazł w umywalce długi czarny włos. Na ten widok serce mu podskoczyło jak piłka. Ostrożnie wyjął włos z umywalki i obejrzał. Oglądał go bardzo długo. Trudno mu było uwierzyć, że trzyma ten włos w ręku.

Kiedy zakończył oględziny, przeniósł się z nim do pokoju, usiadł na kanapie

i dalej oglądał włos.

Z wolna obracał go w dłoni, a następnie rozcierał między palcami. Włos całkowicie pochłonął jego uwagę.

Długi kawałek czarnego włosa tak go zafascynował, że nie zaprzątał sobie głowy rojeniami o nim, nie tworzył w wyobraźni tysiąca wariacji na jego temat.

Po prostu siedział i oglądał. Japoński włos.

Uszy

-2 stopnie i nadal rosła

-l stopień i nadal rosła

0 stopni wybuch! Ale pasztet! Niezły pasztet!

Samochód policji stanowej wyjechał z bocznej ulicy i zatrzymał się w po­bliżu zbiegowiska. Policjanci przypadkiem natknęli się na zamieszki. Nie mieli zielonego pojęcia, co zobaczą, kiedy wjadą w główną ulicę. Nikt nie powiadomił ich przez radio o rozmachach. Przejeżdżali po prostu przez miasteczko w drodze na północ, gdzie w określone dni, parę kilometrów za zabudowaniami, mieli zwyczaj urządzać zasadzkę radarową.

- A niech to wszyscy diabli! - powiedział jeden z policjantów stanowych do swego kolegi.

- Włącz radio!

To była druga rzecz, jaką powiedział. Następnie spytał:

- Gdzie się podziała pieprzona policja tego miasteczka?

Czwarta rzecz, jaką powiedział, brzmiała:

- Będzie nam potrzebna pomoc, i to szybko!

Kolega wreszcie się odezwał. Oto pierwsza rzecz, jaką powiedział:

- Cholera! Akurat dziś po południu chciałem być w domu, mój dzieciak ma przyjęcie urodzinowe.

Tłum nie zwrócił uwagi na samochód policyjny, dopóki gadatliwy policjant

z niego nie wysiadł, podczas gdy kolega wzywał przez radio wszelką możliwą pomoc, i póki nie wypróżnił w powietrze magazynka swego pistoletu.

Ta seria, oddana w powietrze, fatalnie mu wyszła. W niczym nie przypominała tego, co można zobaczyć w kinie czy w telewizji, ponieważ policjant odstrzelił ucho pewnej nobliwej starszej pani. Autentycznie odstrzelił jej ucho od głowy, przy czym krew trysnęła na stojących obok ludzi.

Ze wszystkich możliwych posunięć to akurat najgorzej przysłużyło się sprawie uspokojenia grupy dość już roznamiętnionych obywateli.

W odpowiedzi na odstrzelenie ucha kierowniczce biblioteki miejskiej tłum zaatakował policjanta i dosłownie rozerwał go na strzępy. Ponad­

to wyciągnięto jego kolegę z samochodu i też się z nim rozprawiono. Przed śmiercią zdążył jednak postrzelić trzy osoby, w tym kierowniczkę biblioteki. Strzelano do niej po raz drugi w ciągu ostatnich pięciu minut.

Kula odstrzeliła jej drugie ucho.

Miasteczko miało obecnie kierowniczkę biblioteki bez uszu.

Mało które miasto zniosłoby coś takiego - to nie należało do wyjątków. Zabiwszy dwóch policjantów, tłum cisnął ich sfatygowane szczątki doczesne na samochód policyjny, który uprzednio podpalono.

Ludzie przestali walczyć ze sobą i zjednoczyli się w oburzeniu na tych intruzów, co przyjechali i kierowniczce ich biblioteki odstrzelili uszy.

W tłumie nastąpiło zbratanie.

Czarne płomienie pędziły niczym huragan, prosto w czyste błękitne nie­bo. Swąd płonącego samochodu policyjnego mieszał się ze swądem płoną­cych policjantów.

Tłum wznosił radosne okrzyki.

Zakosztował krwi.

I nabrał ochoty na nową krew.

Wtedy właśnie dwa inne samochody policji stanowej pojawiły się na scenie wydarzeń i w ciągu paru minut doszło do wymiany strzałów między policjantami i tłumem.

Tłum posługiwał się bronią zabitych policjantów.

Policjanci walili w tłum ze śrutu, starając się go rozproszyć. Ludzie odpowiedzieli strzałami z pistoletów, po czym jak jeden mąż rzucili się na policjantów stanowych i zakryli ich swą masą.

Ranni i konający pokryli jezdnię.

Potem z dwóch kolejnych samochodów policyjnych utworzono stosy, na których płonęli ich dotychczasowi użytkownicy.

Tymczasem dziesiątki ludzi ruszyło do swych pobliskich domów po broń. Ludzie uzbrajali się przeciwko światu zewnętrznemu, który przybył do miasteczka, żeby odstrzelić uszy kierowniczce miejskiej biblioteki.

Nie zamierzali stać bezczynnie i pozwolić się wyrżnąć.

Ktoś zawołał:

- Śmierć przybłędom!

- Śmierć! Śmierć! Śmierć! - skandował tłum.

Ci ludzie nie byli w dobrym nastroju.

Pojawiło się jeszcze kilka samochodów policji stanowej, ale szybko odjechały, ostrzelane zmasowanym ogniem mieszkańców miaste­czka.

Policjanci stanowi nie mogli dojść, co się tym ludziom stało. To było zawsze normalne miejsce, w którym życzliwie witano przybyszów. Wyglą­dało na to, że coś nagle opętało mieszkańców miasteczka.

Pojawiły się kolejne samochody policji stanowej, ale i te zmuszono do rejterady, przy czym zabito kilku policjantów, a policjanci zabili kilim mieszkańców. Policjanci postanowili zaniechać prób utorowania sobie strzelaniną wjazdu do centrum miasteczka, a zamiast tego ustawić się na rogatkach i ściągnąć posiłki, aż będą mieli dość sił, by zaatakować miasteczko. Przedtem jednak zamierzali skłonić mieszkańców do złożenia broni i pokojowej kapitulacji. Myśleli, że uda im się przemówić miasteczku do rozsądku.

Gubernator został powiadomiony o sytuacji i leciał właśnie na miejsce wydarzeń helikopterem. Policje sąsiednich miast wysłały funkcjonariuszy dla wsparcia potencjalnego ataku, w drodze był już także główny taran: wypożyczony od Gwardii Narodowej samochód pancerny. Wyposażony w dwa karabiny maszynowe kaliber 50, powinien przemówić do rozsądku nawet największemu tłumowi zbuntowanych obywateli.

Kapitan dowodzący policją stanową powiadomił gubernatora, że w ciągu paru godzin porządek zostanie przywrócony.

Rozmawiali przez telefon.

W chwilę później każdy z nich miał wsiąść do helikoptera i odlecieć na miejsce wydarzeń.

- Co się tu, do diabła, dzieje? - spytał gubernator.

- Nie wiem - odparł kapitan - ale wkrótce to opanujemy.

Gubernator powiedział następnie kapitanowi, że zamierza pojechać na miejsce i osobiście przyjrzeć się sytuacji. Gubernator nie chciał, żeby w jego stanie, który miał opinię liberalnego, zdarzyło się coś takiego jak Attica. Uważał, że Rockefeller powinien pojechać do Attiki i interweniować. Sam nie mógł sobie pozwolić na tak gruby błąd polityczny, zwłaszcza że zamierzał kandydować ponownie w jesiennych wyborach. Ubiegał się po raz drugi o swój urząd i nie miał ochoty pozwolić, żeby coś mu schrzaniło te plany.

Kiedy jedenastotysięczne miasteczko nagle wariuje i zaczyna zabijać policjantów, jest to potencjalnie bardzo wybuchowa sytuacja polityczna,

i gubernator musiał nad nią bezwzględnie zapanować.

Kapitan nie chciał, aby gubernator udawał się tam osobiście, ponieważ rzucało to cień na jego umiejętność panowania nad sytuacją, a kapitan był człowiekiem dumnym. Od dziewięciu lat stał na czele policji stanowej, zaliczywszy przedtem wszystkie szczeble kariery.

Służył w policji stanowej od trzydziestu dwóch lat.

- Będę na miejscu za jakieś czterdzieści minut - powiedział gubernator, oznajmiwszy kapitanowi, że wybiera się sam na miejsce wydarzeń.

- Nie ma potrzeby, żeby pan tam leciał, gubernatorze - stwierdził kapi­tan. - Cała sprawa skończy się w ciągu paru godzin. Jak tylko się tam znajdę, wezmę wszystko w swoje ręce, a potem wrócę do stolicy i osobiście złożę panu raport.

- To mój stan - stwierdził gubernator.

- Będę na miejscu za czterdzieści minut. Nie chcę, żeby mi się zrobiła druga Attica.

- Attica? - spytał kapitan.

- Tak, Attica! - krzyknął gubernator.

- Ach tak, Attica - powiedział kapitan.

Zastanawiał się, co, u licha, ma na myśli gubernator. Spojrzał na zegarek, żeby sprawdzić, czy jest już po przerwie obiadowej. Gubernatorowi zdawało się czasem wypić parę głębszych do obiadu.

W stolicy stanu mówiono półżartem, że lepiej nie załatwiać z gubernato­rem poważniejszych interesów przed trzecią po południu - wtedy zaczynał trzeźwieć.

Kapitanowi wydało się, że czuje wydobywający się ze słuchawki zapach whisky. Wzdrygnął się. Kiedyś sam zdrowo popijał, ale musiał przestać, jeśli chciał awansować, więc rzucił picie. Wcale nie przyszło mu to łatwa.

Naprawdę lubił whisky, a oto miał po drugiej stronie linii lekko wstawio­nego gubernatora, który chce lecieć na miejsce wydarzeń i wtrącać się w sprawy należące do policji, więc teraz sam będzie musiał uważać, żeby gubernatora nie trafiła jakaś kula, no i żeby nie przeszkadzał mu za bardzo w opanowywaniu zamieszek.

- Spotkamy się na miejscu - powiedział gubernator, oczekując odpowie­dzi, która pokaże, kto tu rządzi.

- Tak jest, panie gubernatorze - powiedział kapitan.

Topielec

Wciąż siedział na kanapie, wpatrując się w trzymany w ręku kawałek czarnego włosa. Wyobraźnia mu zamarła w bezruchu. Nie przebiegała przez nią nawet mysz. Całe jego życie stanowił w tej chwili ten japoński włos. Przestał postrzegać świat zewnętrzny i było tak, jakby prócz tego japońskiego włosa nic mu się w życiu nie przydarzyło.

Kiedy obracał kawałek włosa w palcach, ten mu się wymsknął i przepadł gdzieś na podłodze. Przerażony osunął się na kolana, szukając rozpaczliwie, ale włos nie dawał się łatwo znaleźć.

Miotał się na czworakach jak szalony, szukając kawałka japońskiego włosa.

Chciało mu się wyć, kiedy szukał tego włosa. Zdawało mu się, że oszaleje, jeśli natychmiast go nie znajdzie.

Całe jego życie przesunęło mu się przed oczyma, jak topielcowi, a wszy­stko z powodu zgubienia japońskiego włosa.

Zawiadowca

Zawiadowca, dobroduszny starszy pan, przybył ze stacji na odgłos strze­laniny i całego tego zgiełku, dobiegającego z centrum miasteczka, żeby zobaczyć, co się stało, a stało się to, że jego żonie odstrzelono uszy, a potem ją na domiar złego zabito.

Jego żoną była oczywiście kierowniczka miejskiej biblioteki.

Dostała parę dodatkowych kulek, kiedy druga grupa policji stanowej przybyła na miejsce wydarzeń i wdała się w strzelaninę z tłumem. Zawiadowca na wieść o tym, że jego żona postradała uszy i życie, powiadomił tłum, że na dworcu stoi pociąg pełen broni i amunicji.

Nie wiedział, co spowodowało całe to zamieszanie, w którym jego żona poniosła śmierć, ale gotów był w każdym razie walczyć. Pragną zemsty za wszelką cenę i nie zamierzał wdawać się w rozstrzyganie, co jest słuszne, a co nie.

Stał przez chwilę, wpatrując się w zabitą i pozbawioną uszu żonę, po czym zawołał:

- Śmiercionośna broń!

W ten sposób zaczął informować tłum o arsenale, znajdującym się o parę przecznic dalej i gotowym do użytku.

- Śmiercionośna broń! - powtórzył.

Nie minęło dwadzieścia minut, a tłum był uzbrojony po zęby w najlepszą kolekcję sprzętu bojowego w świecie, poza Indochinami w wielkich dniach wojny w Wietnamie.

Tłumowi przypadły do gustu pierwsze słowa zaproszenia do broni i teraz wszyscy krzyczeli:

- Śmiercionośna broń! Śmiercionośna broń!

Wymachiwali przy tym bronią.

- Śmiercionośna broń!

Niektórzy przy tym strzelali w powietrze.

- Śmiercionośna broń!

Kreatury...

M-16

W jakiś sposób także burmistrz, jego kuzyn oraz bezrobotny w końcu otrzymali broń. Każdy dostał M-16 i pęk granatów.

Burmistrz wciąż wykrzykiwał numer rejestracyjny swego samochodu:

- AZ 1492!

Był w stanie kompletnej rozsypki nerwowej, mimo to ktoś dał mu karabin, amunicję i pęk granatów. Nikt nie myślał. Wszyscy poszaleli.

Kuzyn burmistrza i bezrobotny wciąż płakali, teraz jednak przyciskali do wstrząsanych łkaniem piersi karabiny.

Dano im broń, w myśl rozumowania, że człowiek płaczący też może strzelać.

Liczył się każdy palec na cynglu.

Burmistrz i obaj mężczyźni nie bardzo zdawali sobie sprawę z faktu, że są uzbrojeni.

Trzymali karabiny dość dziwnie, jak patyki.

- AZ 1492! - krzyczał burmistrza.

- Nie! - sprostował młody weteran wojny w Wietnamie. - To M-16. Nie tak dobry jak AK-47, ale też porządnie kosi.

Lemoniada

Podczas gdy satyryk amerykański wpadał w rozpacz z powodu kawałka japońskiego włosa, cała głowa takich włosów, długich, pięknych i tak bardzo czarnych, spała w San Francisco, w dzielnicy Richmond.

Na szczęście to mu nie przyszło na myśl.

Popadłby w obsesję żyletki. A to tylko pogłębiłoby jego depresję, spowodowaną zerwaniem z Japonką.

Oto ja popadam w szaleństwo szukając pojedynczego japońskiego włosa, podczas gdy przez dwa lata miałem dostęp do całej głowy japońskich włosów.

To by go pogrążyło.

Od dna jego życia odpadłoby dno.

Tak, bardzo dobrze, że nie przyszło mu to na myśl, kiedy miotał się na czworakach po podłodze, a przed oczyma przesuwało mu się całe jego życie.

Tonął w kawałku japońskiego włosa.

Ten zgubiony kawałek włosa równał się wypadnięciu za burtę pośrodku Pacyfiku. Satyryk usiłował złapać oddech, podczas gdy całe jego życie przesuwało się jak nieco prześwietlony film amatorski, scena po scenie,

w pokoju gościnnym jego głowy, a wszyscy jego znajomi i przyjaciele,

i kochanki oglądali ten film w gorący letni wieczór ze szklankami mrożonej lemoniady w ręku, zainteresowani, gdy sami byli na ekranie i znużeni, gdy ich nie było, z wyjątkiem kochanek, które cały czas interesowało, z kim jeszcze chodził do łóżka.

W tym filmie nie było tylko jednej osoby.

Która spała szesnaście ulic dalej.

Miała dość czarnych, japońskich włosów, żeby mógł tonąć na wieki.

Nos

Sombrero leżało samotnie na samym środku jezdni: towarzyszyły mu jedynie płonące samochody policyjne i kupa trupów.

Wokół kręciło się mnóstwo uzbrojonych ludzi, ale nikt nie zwracał uwagi na sombrero. Jego temperatura zatrzymała się na zerze. Ciekawe, że nikt nie zauważył sombrera. Byłoby całkiem logiczne, przy tylu kręcących się po jezdni ludziach, gdyby ktoś spostrzegł sombrero i włożył je sobie na głowę,

a przynajmniej spróbował, póki by się nie okazało, że sombrero jest lodowato zimne.

Tak się jednak nie staro.

Wszyscy przechodzili obok sombrera jakby było niewidzialne. Sombrero oczywiście nie było niewidzialne. Tkwiło tam jak nos pośrodku twarzy. Nie można go było przeoczyć. Leżało na środku jezdni, wystawione na widok publiczny.

Nagle pewien starzec spojrzał wprost na sombrero i ruszył w jego kierunku, ale kiedy był jakieś półtora metra od niego, zatrzymał się i spojrzał pod nogi. Stał i wpatrywał się w mały, odstrzelony kawałek ludzkiego ciała. To dla

niego tu podszedł. Wcale nie dla sombrera. Po prostu sombrero leżało na jednej linii wzroku z ludzkim szczątkiem.

Starzec nigdy nie widział kawałka człowieka oderwanego od reszty osoby.

Był zafascynowany.

Talerze

Policja stanowa i siły pomocnicze z okolicznych miasteczek zajęły pozy­cje za rogatkami, czekając, aż kierujący policją stanową kapitan przybędzie i osobiście pokieruje działaniami, zmierzającymi do zakończenia tego, co się zaczęło od sombrera spadającego z nieba, a co przerodziło się w zbrojną rebelię.

Od czasu do czasu od strony miasteczka dobiegały potężne salwy, poszukujące stróżów porządku, którzy okopali się poza granicami miasteczka, czekając, aż nadleci kapitan i aż będą mogli przystąpić do tłumienia rebelii.

Przykucnięci w okopach policjanci starali się zrozumieć, co zmieniło mieszkańców miasteczka w żądnych krwi rebeliantów, ale żadna odpowiedź nie przychodziła im do głowy.

Nie magli wiedzieć o istnieniu sombrera i o tym, co się zdarzyło po jego upadku z nieba.

- Co tu się, u diabla, dzieje? - sierżant policji stanowej spytał zastępcę szeryfa z sąsiedniego miasteczka.

- Nie wiem - odparł zastępca. - Oni wszyscy do szczętu powariowali. W życiu czegoś takiego nie widziałem. Mam nadzieję, że to nie latające talerze.

- Latające talerze? - powtórzył sierżant.

- Tak, musiałeś słyszeć o latających talerzach. Istoty z kosmosu, które mącą ludziom w głowach. Latające talerze - powtórzył. - Latające talerze.

Marsjanie.

Zastępcy szeryfa błyszczały oczy, kiedy to mówił.

Sierżant przeprosił go i zbliżył się do swego kolegi z policji stanowej. Sierżant miał bardzo niską odporność na wariatów, nawet jeśli byli stróżami porządku. Miał ciotkę, która zwariowała, i przez całe dzieciństwo mieszkał z nią

w jednym domu. Rodzina nie chciała jej oddać do domu wariatów.

Ojciec mawiał:

- Nikt z naszych krewnych nie trafi do czubków.

Toteż ciotka mieszkała z nimi, a była niezłą wariatką.

Na Gwiazdkę trzeba ją było zamykać w pokoju, ponieważ z jakiegoś powodu Gwiazdka kompletnie ją rozstrajała, toteż obecny sierżant wszystkie Gwiazdki swego dzieciństwa spędzał nasłuchując, jak ciotka wrzeszczy i bębni w drzwi.

Był ostatnią w świecie osobą, której zastępca szeryfa powinien opowiadać

o swojej teorii latających talerzy.

Sierżant popatrzył na zastępcę szeryfa i przeszły go ciarki.

Smyczek

Ugasiwszy pragnienie i schrupawszy nocną przekąskę kot wrócił na swoje miejsce u boku śpiącej pani.

Wskoczył do łóżka.

Położył się obok Japonki.

Przez chwilę metodycznie mył sobie obie łapki.

Ruszał językiem, jak skrzypek smyczkiem w wolnym kawałku.

Liżąc się mruczał.

Kiedy zaczął mruczeć, Japonka znów zaczęła śnić, ale tym razem śniła

o Ameryce. Śniła o Seattle.

I znów: ojciec był w tym śnie niewidoczny. Przebywał tu w swojej istocie, nie miał jednak fizycznego wyglądu. Był w tym śnie wszystkim, czego nie da się zobaczyć.

I znów: nie byt to przykry sen.

W tym śnie też padało, a ona chodziła po deszczu, ale to był deszcz wiosenny, a nie jesienny, i w Seattle, a nie w Kioto, i szła w odwiedziny do przyjaciółki,

a nie na grób ojca.

Kot przestał się myć i zasnął, ale nie przestał mruczeć. Mruczał dalej przez sen, a kiedy mruczał, Japonka śniła.

Mruczenie kota było motorem, napędzającym jej sny.

Mailer

Tymczasem stacje radiowe i specjalne audycje telewizyjne rozpowszech­niały wiadomości o rebelii w miasteczku. Ludzie, którzy mieli tam krewnych

i przyjaciół, jechali w stronę miasteczka i starali się dostać do środka, policja jednak zorganizowała blokadę dróg i zawracała przybyszów.

Na zablokowanych drogach zatrzymywano też i zawracano łowców sen­sacji, którzy przybywali do miasteczka dla samej emocji.

Sprawa nabierała rozmachu.

Już w tej chwili zniekształcona, właściwie niespójna wersja wydarzeń

w miasteczku rozchodziła się telegraficznie. Za jakąś godzinę można się było spodziewać inwazji środków przekazu na wielką skalę. Cisza przed burzą, jak to się mówi.

Za parę godzin punkty dowodzenia masowego przekazu będą wysyłać każdy szczegół, prawdziwy i fałszywy, w spragniony wieści świat, zupełnie zniewolony przez małe miasteczko na Południowym Zachodzie, którego mieszkańcy zwariowali i stawili czoło potędze wojskowej Stanów Zjednoczonych.

Za szesnaście godzin przybędzie Norman Mailer.

Będzie sprawiał wrażenie zmęczonego, kiedy w sąsiednim miasteczku wysiądzie z samolotu.

Będzie miał za sobą długi i trudny lot.

- Co tu się dzieje? - takie będą jego pierwsze słowa po zejściu na płytę lotniska.

Kilku reporterów będzie czekać na wywiad z Mailerem. Będą zdenerwowani, jako ludzie młodzi, którzy przepadają za Mailerem.

A Mailer popatrzy na nich podejrzliwie. Zdziwi się, dlaczego przeprowa­dzają z nim wywiad, zamiast być w miasteczku i pisać o tym, co tam się dzieje.

- Czy pan Norman Mailer? - spyta nerwowo jeden z reporterów, choć będzie wiedział, że to Norman Mailer.

Będzie stał z notatnikiem i ołówkiem w ręku i czekał, aż Norman Mailer potwierdzi, że jest Normanem Mailerem, żeby mógł to zapisać.

- Trzeba się wziąć do roboty - powie Norman Mailer i podejdzie do oczekującego nań samochodu, który zabierze go do miasteczka.

- Czy to był Norman Mailer? - młody reporter spyta swego kolegę. Nawet jego kolega zbędzie go milczeniem i odwróci głowę w zakłopotaniu.

- To był Norman Mailer - powie reporter do siebie, gdy Norman Mailer odejdzie, a kolega się odwróci.

Norman Mailer - zapisze młody reporter w notatniku i tyle.

Norman Mailer.

Telefony

Cofnijmy zegar, ponieważ wysforowaliśmy się o szesnaście godzin przed naszą opowieść. Wróćmy do telefonów, które rozdzwoniły się w całym miasteczku, kiedy radio i telewizja podały wiadomość o rebelii i ludzie zaczęli dzwonić do swoich przyjaciół i ukochanych w miasteczku, chcąc sprawdzić, co się dzieje.

Dzwoniły setki ludzi, ale nikt nie podniósł słuchawki. Telefony dzwoniły

w całym miasteczku, ale ludzie je lekceważyli, pogrążeni w szaleństwie zamieszek, zbrojąc się i przygotowując do stawienia czoła potędze wojsko­wej Stanów Zjednoczonych.

Więc telefony w miasteczku dzwoniły, dzwoniły, dzwoniły.

To było niesamowite.

Dzwonki i dzwonki i dzwonki.

W całym miasteczku nikt nie odebrał telefonu.

Po drugiej stronie linii ludzie słyszeli tylko nie odwzajemnione dzwonienie. Zupełnie, jakby miasteczko wyniosło się z naszego stulecia.

Jego izolacja była całkowita.

Logika

W chwili gdy głowa amerykańskiego satyryka miała właśnie opaść na dno oceanu, dotarła do niej logika, niczym kamizelka ratunkowa, i satyryk prze­stał tonąć.

Nagle zaczął myśleć jasno i konsekwentnie.

Wstał z podłogi i poszedł do kuchni.

Otworzył szufladę i wyjął latarkę.

Potem poszedł do pokoju, w którym miał zwyczaj pisać, i wziął szkło powiększające.

Tak, w tej chwili powodowała nim logika.

Ostrożnie osunął się na kolana, przybliżył szkło powiększające do podłogi

i przepuścił przez nie światło latarki.

Powoli, centymetr po centymetrze, badał podłogę.

Był jak młodociany astronom, oglądający niebo przez teleskop firmy Sears and Roebuck w poszukiwaniu nowej komety, która otrzyma jego nazwisko, ponieważ przypadkiem weszła w pole widzenia jego teleskopu, a nikt jej przedtem nie widział, a jeśli nawet widział, to tego nie zgłosił, przekonany, że już wcześniej ktoś ją był odkrył.

Jedyna różnica między nim a astronomem polegała na tym, że zamiast szukać sławy na niebie, szukał japońskiego włosa na podłodze, ale już po chwili miał to samo uczucie odkrywcy, kiedy zobaczył leżący włos. Był tak prosty

i samotny w swym istnieniu. Satyryk dziwił się, dlaczego nie dostrzegł go wcześniej, ponieważ włos leżał tuż przed jego oczyma.

Życie jest zagadką, pomyślał rozradowany, ostrożnie podnosząc włos. Chwycił go tak, żeby uniemożliwić ponowną utratę włosa.

Innymi słowy: skutecznym chwytem podniósł samotny kawałek japoń­skiego włosa.

Pilot

Tymczasem w koszu na śmieci ­-

Dwa helikoptery, jeden z kapitanem dowodzącym policją stanową, a drugi

z gubernatorem stanu, były w drodze do miasteczka, w którym panowało piekło.

Gubernator trzeźwiał w przyspieszonym tempie.

Nie pozwolę, żeby się z tego zrobiła druga Attica, myślał.

Zwrócił się do jednego z towarzyszących mu doradców i zapytał, za ile będą na miejscu.

Doradca spytał o to pilota.

- Co takiego? - zdumiał się pilot.

Był zaszokowany.

- Za ile będziemy na miejscu? - powtórzył doradca, dziwiąc się, co ten pilot wyrabia.

- Ach, myślałem, że pan powiedział coś innego - powiedział pilot.

- Że co powiedziałem? - spytał doradca.

- Nieważne. Po prostu myślałem, że pan powiedział coś innego.

Pilot za żadne skarby nie chciał powiedzieć doradcy, co ten, jak mu się zdawało, powiedział. Gdyby to uczynił, odebrano by mu licencję. Nie chciał do tego doprowadzić, więc udał głupiego. Lepiej mieć opinię głupka niż szalonego.

- Za ile, do kurwy nędzy, będziemy na miejscu? - zawołał gubernator do doradcy, choć równie dobrze mógłby spytać samego pilota, ponieważ siedział tuż obok pilota, a doradca siedział za pilotem.

Pilot chciał już odwrócić się do gubernatora i odpowiedzieć mu wprost, ale

w porę się powstrzymał, po czym odwrócił nieco głowę w stronę siedzą­cego za nim doradcy gubernatora i powiedział:

- Mniej więcej za piętnaście minut.

- Piętnaście minut - przekazał doradca gubernatorowi.

- Piętnaście minut - powtórzył gubernator, wciąż myśląc o Attice.

Kelnerka

Kapitan nie był najszczęśliwszy lecąc helikopterem. Bardzo lubił poprzedniego gubernatora i świetnie mu się z nim współpracowało.

Nie lubił natomiast obecnego gubernatora, a ich stosunki były w najle­pszym razie napięte.

Kapitanowi nie podobało się, że gubernator upija się przy obiedzie i że bywa

u pewnej kelnerki z cocktail-baru, chociaż ma żonę i troje dzieci.

Gubernator starał się ukryć swój związek z kelnerką, ale i tak wiedziało

o tym wielu ludzi, którzy wiedzieć nie powinni.

W miarę jak helikopter przewiercał niebo, zbliżając się do miasteczka, które zwariowało, kapitana coraz bardziej martwiła obecność gubernatora na miejscu wydarzeń.

Kapitan pomyślał sobie, że zapowiada się akcja pokazowa, i że nic dobre­go

z tego nie wyniknie, nic zgoła.

Czy ten pierwszy błazen nie mógł zostać w stolicy, upić się i zerżnąć swoją kelnerkę, a sprawy policyjne zostawić policji?

Wiosna

We śnie Yukiko był bardzo piękny wiosenny dzień w Seattle. Kiedy tak szła we śnie, na wyłaniającej się niewiarygodnie intensywnej i soczystej zieleni rozkwitały kwiaty.

Była w połowie drogi do domu przyjaciółki.

Szła w odwiedziny do swojej najlepszej przyjaciółki, białej dziewczyny,

z którą nadal korespondowała, i z którą spotykały się raz do roku, w Seattle albo w San Francisco.

We śnie Yukiko miała piętnaście lat.

Deszcz padał miarowo. Był zimnawy, ale ona miała na sobie ubranie przeciwdeszczowe, więc się nie uskarżała. Choć deszcz był zimny, jej było ciepło i sucho.

Miała parasol.

Był to parasol, który ojciec kupił dla niej w Japonii, więc nosiła go

z rozrzewnieniem.

Jak wspomniano w poprzednim rozdziale, ojciec był istotą tego snu. Nie miał ciała. Był tym wszystkim, czego we śnie nie widać. Jeszcze się nie zabił, więc jego obecność w tym śnie była żywą obecnością.

I tyle.

Żył w tym śnie.

To, że żył, było wszystkim, czego w jej śnie nie było widać.

Miłość

Słowo „Attica" wisiało nad głową gubernatora niczym dymek w komi­ksie, kiedy wyjrzał przez okno helikoptera i ujrzał inny helikopter.

- To kapitan - powiedział jego doradca, który także zauważył helikopter.

- Tak, to kapitan - stwierdził gubernator głosem, z którego wynikało, że kapitan jest dla niego nikim. Między tymi dwoma nie było zawiedzionej miłości.

Przed nimi pojawiło się miasteczko.

Oba helikoptery były parę chwil od cela.

Kapitan popatrzył na helikopter gubernatora. Był oddalony o jakieś czterysta metrów. Widok helikoptera gubernatora nie sprawił kapitanowi przyjemności.

- Cholera - powiedział kapitan.

Następnie włączył nadajnik radiowy i połączył się z jednostką policji stanowej na ziemi, na pograniczu miasteczka.

- Co się tam dzieje? - spytał.

- Oni wszyscy powariowali - padła odpowiedź.

- Dobrze, ja się tym zajmę - stwierdził kapitan.

Był bardzo sprawnym stróżem porządku. A przy tym był nieco arogancki. Ta arogancja to jeden ze skutków ubocznych rzucenia alkoholu.

Kapitan nagle spostrzegł, że helikoptery bardzo się do siebie zbliżyły. Były teraz oddalone może o sto metrów.

- Czy nie jesteśmy za blisko? - spytał pilota, wskazując na helikopter gubernatora, rysujący się wyraźnie na tle nieba.

- Ależ nie. Wszystko w porządku - odparł pilot.

W tej samej chwili pilot gubernatora zapewniał doradcę, że nie są za blisko.

- Niech się pan nie martwi - powiedział do doradcy. - Zbyt cenny mamy ładunek.

A co, jeśli się z tego zrobi druga Attica? - myślał gubernator. - Mógłbym się na tym przejechać. Teraz, kiedy zebrałem fundusze na nowe wybory, nie chciałbym, żeby sprawa się rypła.

Ubranie

Amerykański satyryk poczuł się bardzo dobrze, kiedy usiadł na kanapie

z włosem w ręku. Trzymał go mocno. Drugi raz go nie zgubi. Przez parę chwil siedział i odpoczywał. Szukając włosa wykonał kawał żmudnej roboty.

Ale teraz miał to za sobą. Włos już nie był zgubiony.

Znalazł go i czuł się dobre.

Przyjrzał się temu, co trzymał w ręku.

A wtedy ruszyła wyobraźnia.

Włos stał się mostem między nim a utraconą Japonką. Przypominał sobie pierwszy raz, kiedy dotknął jej włosów. To było tego wieczoru, kiedy poznał ją w barze, a ona poszła z nim do jego mieszkania.

Zdjęła ubranie przed nim i leżała w łóżku czekając na niego i patrząc, jak kończy się rozbierać.

Potem także wszedł do łóżka.

Kiedy ich ciała dotknęły się po raz pierwszy pod przykryciem, poczuł, jakby się otarł o prąd elektryczny. Poczucie abstrakcji natychmiast ustąpiło miejsca elektrycznemu poczuciu dotknięcia dziewczyny.

Był z lekka oszołomiony.

Jestem w łóżku z Japonką, pomyślał.

Nagle wydało mu się to czymś nierealnym, choć czuł dotyk jej ciała. Miała taką samą skórę jak inne kobiety, ale nigdy dotąd nie odczuwał w ten sposób niczyjej skóry.

Ona wyciągnęła rękę i położyła mu ją łagodnie na brzuchu, a on automatycznie sięgnął ręką, ujął jej głowę, obrócił się ku niej całym ciałem

i deli­katnie pocałował ją w usta.

Wtedy po raz pierwszy dotknął jej włosów.

Zrobił to bardzo pewnie, jednym zgrabnym ruchem. Ten gest ją podniecił. Nie wiedziała, że będzie taki w łóżku. Kochał się z nią przez następne dwie godziny. Robił to sprawnie i nie mechanicznie.

Była bardzo zadowolona, była pod wrażeniem, miała dwa pełne orgazmy. Normalnie miewała tylko jeden, toteż drugi przyjemnie ją zaskoczył. Kiedy

zdarzał jej się drugi orgazm, był z reguły bardzo mały, a z nim drugi był tak samo duży jak pierwszy i sprawił, że prawie krzyczała.

On z kolei był zaskoczony, że dziewczyna robi tyle hałasu w trakcie kochania. Myślał, że podczas seksu będzie bardzo spokojna, ponieważ z re­guły była taka spokojna.

Jej jęczenie działało na niego. Tak do niej nie pasowało, że dodatkowo go podnieciło.

Kiedy się kochali, ciągle głaskał i przebierał palcami w jej włosach i miał wrażenie, że włosy oddają jego pieszczoty.

A kiedy wreszcie skończyli się kochać, i leżeli w milczeniu obok siebie, dotykając się abstrakcyjnie, ponieważ namiętność pozbawiła ich wszelkiej realności, poczuł się, jakby był w miejscu, w którym nigdy dotąd nie był i do którego jedynym paszportem jest ta Japonka, która jęczy i wzdycha, i znów jęczy, i w końcu prawie krzyczy, w czasie gdy on się z nią kocha.

Wtedy po raz pierwszy dotknął jej włosów.

Raz ugryzł ją lekko, na tyle wszakże, że wydała taki dźwięk, jak dwie gałęzie wiśni, kiedy się ocierają o siebie nocą, w czasie wiosennej burzy, przy wiejącym ze wszystkich stron silnym i ciepłym wietrze.

Dwa lata później siedział, trzymając kawałek jej włosa i wpatrując się weń jak szaleniec.

Milczenie

Tymczasem na ziemi policjanci stanowi obserwowali zbliżające się helikoptery.

- Te helikoptery lecą cholernie blisko siebie - powiedział jeden z nich.

- To prawda - przyznał inny.

Był potężnym, silnym, dzielnym i lojalnym policjantem, ale myślenie nie należało do jego silnych stron. Zazwyczaj po prostu przytakiwał temu, co mówili inni.

- To mi działa na nerwy - powiedział pierwszy policjant. - Tam jest nasz kapitan i gubernator. Po jakiego diabła lecą tak blisko siebie? Mnie się to nie podoba.

Niezbyt rozgarnięty policjant tylko pokiwał głową. Nie mógł znaleźć żadnych słów dla wyrażenia zgody z tym, co zostało powiedziane, więc tylko pokiwał głową.

Skądinąd zresztą, było to równie dobre jak mówienie. Czasem się zasta­nawiał, po co w ogóle ludzie gadają. Gdyby nie gadali, nie musiałby nerwo­wo wymyślać czegoś do odpowiedzi.

Gadanie to strata czasu - brzmiała jego teoria.

Trzy albo cztery razy zdarzyło mu się zaaresztować kogoś bez słowa.

- Co ja zrobiłem, panie oficerze?

Milczenie.

- Domagam się należnych mi praw!

Znów milczenie.

- Nie może mnie pan zakuć w kajdanki nie mówiąc, co przeskrobałem. Mój kuzyn jest prawnikiem!

Jeszcze głębsze milczenie.

- O Jezu! Auć! To nie do wiary. Ja chyba śnię. Coś takiego nie zdarza się naprawdę. Auć! Nie tak mocno!

I wreszcie, w odpowiedzi na bezkresne milczenie:

- Może się obudzę.

Laleczka

Yukiko widziała auta i drzewa i kwiaty i domy i łąki i płoty i ludzi, któ­rych nie poznawała, zabiegających o swoje sprawy w ten deszczowy dzień we śnie,

i tylko nie mogła zobaczyć swego ojca, jeszcze żywego.

Jeszcze się nie zabił, jeszcze nie było ojczyma, który by ją nazwał Chińską Laleczką.

Yukiko nie mogła się doczekać, kiedy się zobaczy z przyjaciółką. Rozkoszowała się miarowo padającym deszczem.

Czuła wokół siebie ojca.

Był tym wszystkim, czego nie mogła zobaczyć.

Dumnie dzierżyła parasol, niczym czarodziejską różdżkę.

Adios

Zderzenie w powietrzu było spektakularne.

Dwa helikoptery wyglądały jak dwóch dziwnie wysokich ludzi, którzy się zaplątali w drzwi obrotowe podczas trzęsienia ziemi.

I wtedy odpadło dno.

Do widzenia, Kapitanie.

Adios, Gubernatorze

TRZASK!

Żegnajcie

Prezydent

Wrogość między miasteczkiem a resztą świata rozszerzała się jak pożar lasu, przeskakujący z korony na koronę, jak karambol wskutek czołowego zderzenia przy szybkości stu czterdziestu na godzinę, jak huragan, atakujący fabrykę nadziewanych cukierków w dzień Wszystkich Świętych.

Po prostu strasznie.

Katastrofa, w której zginęli kapitan policji stanowej i gubernator stanu, kompletnie zdezorientowała oblegające miasto siły porządku.

W zamieszaniu policjanci rzucili się do rozpaczliwego ataku na miastecz­ko

i porządnie oberwali po tyłku. W miasteczku, wskutek żywiołowej kon­fiskaty pociągu z bronią, zgromadzono po prostu zbyt dużą siłę rażenia.

Rejterujący policjanci byli zaskoczeni zaciekłością obrony i przytłaczają­cą siłą rażenia.

Wielu zginęło, wielu odniosło rany.

Prawdę mówiąc - zostali praktycznie rozgromieni.

Środki masowego przekazu mówiąc o ataku i jego skutku, rejteradzie, używały słowa „masakra". Położyła temu stanowczy kres dopiero wygłoszo­na na polu bitwy mowa prezydenta Stanów Zjednoczonych, zmierzająca do pojednania i zagojenia narodowych ran.

Podczas ataku burmistrz zastrzelił jednego szeryfa i zranił zastępcę szeryfa.

Jego kuzynowi i bezrobotnemu udało się tylko, nie przerywając płaczu, zastrzelić jeden drugiego. To był wypadek, tym niemniej obaj zginęli.

Cóż można powiedzieć?

Niech spoczywają w pokoju.

Linia

Cztery godziny później Gwardia Narodowa zaatakowała miasteczko przy użyciu czołgów, samochodów opancerzonych i artylerii. Mieszkańcy odpowiedzieli z wściekłością zwierząt w potrzasku, przy czym tysiące z nich posiadało broń automatyczną.

Po zakończeniu wojny w Wietnamie Gwardię Narodową w tym stanie puszczono na zieloną trawkę. Zbiórki i musztra pozostawiały wiele do życzenia. Morale też było kiepskie. Tumiwisizm nie jest właściwą postawą, kiedy nagle trzeba stawić czoło ogarniętemu szałem, ciężko uzbrojonemu miasteczku.

Bardzo szybko Gwardia Narodowa doznała poważnych strat. Cały stan pogrążył się w chaosie, kiedy zginął gubernator, zginął kapitan policji stano­wej, w chwilę potem zginęło wielu przedstawicieli sił porządkowych, a na­stępnie Gwardia Narodowa poniosła poważną klęskę.

Coś z tym trzeba było zrobić. Jeden z senatorów tego stanu zadzwonił do prezydenta, korzystając z czerwonej linii.

Prezydent słuchał go spokojnie przez dziesięć minut, po czym powiedział:

- Upoważniam oddziały federalne do wkroczenia na miejsce akcji. Przywrócimy wam porządek. Nie ma pan pojęcia, jak to się zaczęło, o co poszło?

- Nie - odparł senator. - Mamy kilka hipotez, ale to ciągle nic konkret­nego. Pracujemy nad tą kwestią.

Oczywiście senator nie miał żadnych hipotez.

Na lotnisku waszyngtońskim czekał jut samolot, który miał go przewieźć na miejsce wydarzeń. Senator nie miał zielonego pojęcia, o co poszło. Wiedział tylko, że gubernator zginął, że zastrzelono setki policjantów i żołnierzy Gwardii Narodowej, i że całe miasteczko zwariowało bez wyraźnego powodu.

- Dziękuję za oddziały federalne, panie prezydencie.

- Zawsze do usług.

Głośniki

Nawet po przybyciu spadochroniarzy, sił specjalnych, komandosów

i regularnych jednostek wojskowych miasteczko broniło się jeszcze przez trzy dni w krwawych bojach.

W czasie chwilowej przerwy w walkach lokalna stacja radiowa przechwy­ciła z radiostacji Białego Domu apel prezydenta do mieszkańców miaste­czka, wzywający ich do poddania.

Wojskowe służby inżynieryjne otoczyły miasteczko głośnikami, które przekazywały mieszkańcom miasteczka apel prezydenta.

Samoloty wojskowe Stanów Zjednoczonych, które uprzednio bombardo­wały

i ostrzeliwały miasteczko z powietrza, teraz rozrzucały tysiące pospie­sznie wydrukowanych ulotek, gwarantujących bezpieczeństwo wszystkim, którzy się poddadzą i deklarują gotowość władz do wysłuchania wszelkich skarg mieszkańców miasteczka.

Dotychczas jedyny kontakt, jaki mieszkańcy miasteczka utrzymywali ze światem zewnętrznym, był kontaktem ogniowym.

Sami nie wysuwali żadnych proklamacji ani żądań. Nie walczyli o żadną sprawę.

Łaknęli tylko krwi.

I to właśnie otrzymali.

Chociaż zadali ciężkie straty trzem kolejnym grupom napastników, sami także ponieśli straty. Zwłaszcza, odkąd się zaczęty bombardowania i ostrzał artyleryjski. Mieszkańcy jednak bronili się dzielnie przed przytłaczającą przewagą.

Ci ludzie mieli charakter.

Burmistrz stał się rychło ich bohaterem. Objął dowództwo wojskowe

i kierował nimi wspaniale w dzielnej, choć skazanej na porażkę, walce. Teraz już tylko od czasu od czasu recytował numer rejestracyjny swego samochodu, nigdy wszakże w czasie, gdy wydawał rozkazy. Może raz, najwyżej dwa razy na godzinę, burmistrz recytował numer rejestracyjny.

Ludzie ukuli przezwisko dla ulubionego burmistrza.

Mówili o nim: Generał Tablica Rejestracyjna.

Nagłówki

Wszyscy jesteśmy Amerykanami - tak zaczynał się radiowy apel prezy­denta.

- Wszyscy jesteśmy dzielni i lojalni wobec Ameryki. Musimy zaprze­stać rozlewu amerykańskiej krwi, ponieważ jest zbyt cenną substancją. Jej świętej energii trzeba użyć dla dobra wszystkich Amerykanów i dla chwały tego wspaniałego kraju.

Itd.

Prasa światowa miała używanie kosztem Ameryki.

Nagłówek w „Prawdzie" brzmiał: NIEPOROZUMIENIA NA GRANI­CY

Sinhua (chińska agencja prasowa) określiła wydarzenia jako „nieszczęśli­we, ale amerykańskie".

Nagłówek w „Der Spiegel" brzmiał: AMERYKAŃSKA TRAGEDIA. Londyński „Times" pisał: ZNÓW CI JANKESI.

„Le Monde" wysunął hipotezę, że to może nowy sport amerykański w rodzaju tamtejszej piłki nożnej.

- Odłóżcie broń - mówił prezydent, zbliżając się do końca apelu. I dodał na zakończenie:

- Uściśnijmy się. Niech Amerykanin uściśnie Amerykanina w obliczu Boga Wszechmogącego, Boga Przebaczenia.

Mieszkańcy miasteczka zareagowali miażdżącym ogniem, skierowanym wszędzie tam, gdzie podejrzewali obecność głośnika.

Podnosili ulotki z wezwaniem do kapitulacji, rzucane tysiącami z nisko lecących samolotów wojskowych, i używali ich do podcierania.

Sjesta

A co z sombrerem?

Łatwo przystosowało się do warunków bojowych, leżąc wciąż na jezdni, nie dostrzeżone przez mieszkańców miasteczka, i w cudowny sposób zabezpieczone przed toczącymi się wokół działaniami militarnymi.

Chociaż miliony pocisków, szrapneli, rakiet i bomb starały się usilnie nękać, niszczyć i zabijać wszystko, co było w polu widzenia, kapelusz nie został nawet draśnięty.

Leżał sobie, niczym nie nękany.

Jego temperatura zatrzymała się na zerze.

Sprawiał wrażenie, jakby zażywał sjesty.

Zaiste, było to sombrero na każdą okazję.

Czołg

Żołnierze byli zachwyceni odwagą, jaką okazał Norman Mailer jako korespondent wojenny w czasie rebelii. Niejeden raz wystawiał się na niezwykle skoncentrowany ogień obrońców miasteczka.

Był z załogą czołgu, która starała się przebić do centrum miasteczka, ale poniosła okropne straty wskutek rokiet przeciwczołgowych, jakimi dyspo­nowali zwariowani mieszkańcy miasteczka.

W parę chwil po rozpoczęciu ataku dziewięć czołgów wypadło z akcji, niektóre płonęły, a inne po prostu stały, rozszarpane przez rakietę, zapadając

w wieczny sen czołgowej śmierci.

Czołg, w którym jechał Norman Mailer, także został Trafiony, dwóch czołgistów zginęło w kabinie. Mailer i pozostali członkowie załogi zdołali się wydostać. Byli umazani krwią zabitych kolegów. Wokół nich pociski mniejszego kalibru oksydowały powietrze. Sytuacja była bardzo niebezpie­czna, ale Mailer w cudowny sposób wyszedł z niej cało. Wkrótce potem udzielił wywiadu telewizyjnego. Był tak umazany krwią, że wyglądało, jakby sam odniósł rany.

- Jak tam było? - to pierwsze pytanie, jakie zadano Mailerowi.

Tego wieczoru sto milionów Amerykanów będzie oglądało Normana Mailera umazanego krwią, który mówi:

- Piekło. Nie ma innego słowa. Piekło.

Fryzjer

Trzy dni później miasteczko zostało zdobyte.

W jego obrębie zginęło sześć tysięcy osób, w tym l62 rannych dzieci, zabitych uderzeniem rakiety w prowizoryczny szpital, urządzony w sutere­nie szkoły.

Burmistrz, Generał Tablica Rejestracyjna, wolał popełnić samobójstwo, niż się poddać. Strzelił sobie w serce, ale nie umarł od razu. Zdążył jeszcze przed śmiercią zawołać:

- AZ 1492!

Trzej towarzysze walki stali nad nim i płakali.

Na martwej twarzy burmistrza rysował się lekki uśmiech.

- Cholera - powiedział jeden z mężczyzn.

Następnie rzucili karabiny, podnieśli ręce do góry i wyszli od fryzjera, gdzie mieściło się dowództwo obrony miasteczka.

Burmistrz siedział martwy w fotelu fryzjerskim.

Zrobił, co było w jego mocy.

To nie wystarczyło.

Tym niemniej był dzielnym człowiekiem.

Walczył ze wszech sił.

Cóż jeszcze można powiedzieć?

Był Amerykaninem.

Autograf

Chociaż tysiące żołnierzy sił federalnych okupowało miasteczko, starając się zastąpić szalone spustoszenie porządkiem, nikt nie zauważył leżącego na jezdni sombrera. Setki pojazdów: czołgi, jeepy, ciężarówki i uzbrojone sa­mochody do przewozu żołnierzy przejeżdżały tam i sam główną ulicą, żaden jednak nawet nie zawadził o sombrero.

Leżało nieporuszone jak cud w samym środku głównej ulicy okupowane­go miasteczka.

Zdarzyło się jednak coś ciekawego: kiedy ustały ostatnie walki, tempera­tura sombrera stopniowo wróciła do pierwotnej temperatury z czasu, gdy zaledwie przed paru burzliwymi dniami sombrero spadło z nieba.

Temperatura sombrera znów wynosiła -24 stopnie.

W pewnej chwili Norman Mailer przechodził tuż obok sombrera, ale i on go nie spostrzegł. Patrzył na nie przez kilka sekund i może by je nawet dostrzegł, gdyby nie kilku żołnierzy, którzy podbiegli do niego z prośbą o autograf.

Norman Mailer oderwał wzrok od sombrera i dał żołnierzom autografy.

- Dziękujemy, panie Mader - powiedzieli żołnierze.

Ale Norman Mailer oderwał wzrok od sombrera i już na nie nie spojrzał. Poszedł dalej, żeby porozmawiać z mieszkańcami miasteczka, przetrzymywanymi w budynku kina.

Chciał się dowiedzieć, czemu, u diabła, rzucili oni wyzwanie całym siłom zbrojnym Stanów Zjednoczonych.

Przeszedł obok sombrera i wcale go nie zauważył.

Babcia

Nikt spośród tych, co przeżyli zamieszki, nie był w stanie dać przekonu­jącego wyjaśnienia co do motywów buntu i dzielnego udziału mieszkańców

w niewiarygodnej rzezi.

Po prostu nikt nie wiedział, co się stało.

Dla wszystkich pozostawało to zagadką.

Wiedzieli jedynie, że skoro raz zaczęli, to nie umieli przestać.

Mieszkańcy miasteczka byli teraz oczywiście pełni skruchy.

Ci, co ocaleli, kiwali tylko głowami, zmieszani i znużeni.

Niektórzy mówili:

- Nie wiem, co we mnie wstąpiło.

A inni:

- Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu.

Byli pogrążeni w żalu z powodu zabitych i rannych i z powodu niemal całkowitej zagłady miasteczka. Mieli też wyrzuty sumienia z powodu tych wszystkich, których pozabijali.

- Obawiam się, że żadne słowa nie naprawią krzywd - powiedziała stara babcia, która też brała udział w zabijaniu.

Przesłuchujący ją pułkownik musiał przerwać przesłuchanie, ponieważ staruszka zaczęła płakać.

- Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu - powiedziała, a łzy spływały jej po policzkach. - O mój Boże. O mój Boże.

Pułkownik patrzył zmieszany pod nogi.

Nie umiał znaleźć właściwych słów.

Nie nauczyli go w West Point, jak postępować w takiej sytuacji. Nie miał doświadczenia.

Czekał, aż babcia przestanie płakać.

Podniósł wzrok, kiedy wszedł Norman Mailer.

Następnie popatrzył na staruszkę.

Wciąż płakała.

Pułkownik spuścił wzrok.

Przez chwilę zastanawiał się, po jakie licho oddał dwadzieścia lat życia wojsku.

- Bardzo panią proszę - powiedział.

Staruszka przypominała mu jego babcię.

Nie poskutkowało.

Nie przestała płakać.

Lincoln

Dobrze, proszę bardzo.

Tydzień później prezydent Stanów Zjednoczonych przybył do miasteczka

i wygłosił to słynne opatrujące rany przemówienie o Amerykanach, którzy razem, ręka w rękę, kroczą w dzielną i chwalebną przyszłość itd.

Przemówienie przekazano satelitarnie na cały świat, obejrzało je więcej telewidzów, niż oglądało Super Puchar. Później przemówienie to zostanie przedrukowane w podręcznikach szkół średnich i będzie porównywane z mową Lincolna na cmentarzu w Gettysburgu.

Najsłynniejszy fragment przemówienia brzmiał:

- Jesteśmy na progu wielkiej wspólnej przyszłości. Pójdźmy w tę przy­szłość ramię w ramię, niechaj chwała Boża oświeca nam drogę jak pochodnia, a Jego łaska i przebaczenie będą ścieżką, po której pójdziemy.

Miasteczko otrzymało miano pomnika narodowego i stało się prawdziwą atrakcją turystyczną, tamtejszy wielki cmentarz znalazł się na milionach widokówek.

Burmistrz, Generał Tablica Rejestracyjna, został obwołany bohaterem, zbłąkanym wprawdzie, ale zawsze bohaterem, przyznano mu poczesne miej­sce na cmentarzu, a nad grobem postawiono marmurowy posąg, wyobraża­jący jego osobę.

Przez pierwszy rok po uznaniu miasteczka za pomnik narodowy przyje­chało tutaj więcej turystów niż do Wielkiego Kanionu.

Białe

Myślę, że zostało jeszcze jedno pytanie: co z sombrerem.

Wciąż tam jest, leży na jezdni, ale jego temperatura powróciła do -24 stopni

i na - szczęście dla Ameryki - już się nie zmienia.

Przechodziły koło niego miliony turystów, ale nikt go nie zauważył, choć leży na widoku. Jak można przegapić bardzo zimne białe sombrero, które leży na głównej ulicy miasteczka?

Innymi słowy: bywają rzeczy, które nie śniły się filozofom.

Kino

Yukiko we śnie była teraz o jedną ulicę od domu swojej przyjaciółki w Seattle przed wielu, wielu laty, kiedy amerykański satyryk szesnaście przecznic od niej wciąż ściskał w ręku kawałek jej włosa, który przedtem zgubił, i którego następnie szukał zapamiętale jak wariat, póki się nie uspokoił, nie zastosował

w szukaniu logiki i w końcu nie znalazł włosa.

W jej śnie deszcz prawie przestał padać.

Mżyło tylko.

Kiedy przechodziła koło starego domu, z suchego ganku patrzył na nią kot. Był to bardzo piękny kot. I mimo iż kot był od niej oddalony o jakieś dwadzieścia metrów, słyszała we śnie jego mruczenie.

Ciekawe - pomyślała przez sen - że słyszę mruczenie, chociaż kot jest tak daleko.

Potem spojrzała na swój sen z punktu widzenia osoby wszechwiedzącej. Przeszła z pierwszej osoby liczby pojedynczej na trzecią. Było to tak, jakby siedziała w kinie i oglądała film ze swego snu.

Muszę śnić - pomyślała - bo to niemożliwe, żeby słyszeć mruczenie kota z tej odległości.

Była coraz bardziej świadoma, że śni ten sen, a on zaczął zmieniać kolory

i intensywność. Stał się jakby sprany i prześwietlony.

Dominującym tematem snu było teraz mruczenie kota. Coraz głośniejsze, przypominało w końcu naoliwioną piłę łańcuchową. Wtedy ojciec, który był żywy, który był wszystkim, czego we śnie nie widać, przestał być żywy. Był teraz martwy, ale nadal go nie widziała.

Teraz jego śmierć była tym wszystkim, czego nie widać we śnie, ale Yukiko wcale się tym nie przejęła. Jego śmierć po prostu była. To był fakt.

Najbardziej interesowało ją mruczenie kota. Nie mogła pojąć, dlaczego jest tak głośne i dlaczego słyszy je z odległego ganku.

Tak więc noc trwała, podczas gdy Yukiko śniła, a jej długie włosy odbijały ciemność niczym lustro.

Japonia

Była teraz 11.15.

Amerykański satyryk stwierdził, że ma ochotę posłuchać muzyki, kiedy tak siedzi z kawałkiem japońskiego włosa w ręku. Wstał z japońskim wło­sem

w jednej ręce i włączył radio.

Nagle pokój wypełnił się muzyką country and western. Lubił muzykę country. Była to jego ulubiona muzyka. Wrócił na kanapę, usiadł i słuchał piosenek

o złamanym sercu i o prowadzeniu ciężarówki, a w ręku trzymał japoński włos.

Zastanawiał się, czy ktoś kiedyś napisał piosenkę country and western

o miłości do Japonki. Chyba nie. Byłby to niecodzienny temat piosenki country. Może ja powinienem ją napisać, pomyślał, i zaraz się zabrał do wymyślania piosenki:

Ta moja mała Japonka,

Kocham ją bardziej od słonka.

Włosy ma czarne, skórę jak cytryna,

Kocham ją mocno i w ramionach trzymam.

Kiedy pisał w myśli tę piosenkę, wyobraził sobie, że Wazlon Jennings śpiewa ją w Grand Ole Opry:

Z kraju wschodzącego słonka

Ta moja mała Japonka.

Oczy ma czarne jak tajniki Wschodu,

Kiedy w nie patrzę, nie doznam zawodu.

Waylon Jennings wspaniale zaśpiewał tę piosenkę, a potem ją nagrał

i piosenka stała się przebojem numer jeden w całym kraju. Słychać ją było

w każdym barze i w każdej kawiarni w Ameryce i wszędzie tam, gdzie ludzie słuchają muzyki country and western. Była wszędzie.

Zaczął śpiewać sam sobie na głos:

Ta moja mała Japonka,

a w ręku trzymał długi kawałek czarnego włosa.

0x08 graphic
ycie Richarda Brautigana było równie niezwykłe, jak jego książki. Przyszedł na świat w roku 1935, w czasie Wielkiego Kryzysu,

i wychował się pod nazwiskiem Porteffield. Tuż przed maturą matka ujawniła jego prawdziwe (czy rzekome?) nazwisko, żeby nie miał w dorosłym życiu kłopotów z papierami. Ale Brautigan - senior, który zresztą przeżył Richarda, nigdy nie przyznał się do ojcostwa. Na domiar złego, kiedy przyszły pisarz miał dziewięć lat, matka porzuciła go wraz z młodszą siostrą

w pokoju hotelowym w stanie Montana. Potem wprawdzie wróciła, ale zawsze stosowała wobec dzieci „zimny wychów" - bez czułości, bez słodyczy, bez prezentów.

Brautigan zaczął pisać w szkole średniej. Z powodu pisania popadł w kon­flikt z prawem. A było to tak. W roku 1955 przeczytał swojej dziewczynie to, co właśnie napisał. Kiedy został skrytykowany, nie wiedział, co począć, i w końcu udał się na policję. Tam go wyśmiano, ponieważ nie popełnił żadnego przestępstwa ani wykroczenia. Wyszedł więc na ulicę i wybił szybę na posterunku. Przesiedział tydzień w areszcie, następnie dostał skierowanie do szpitala, gdzie rozpoznano schizofrenię paranoidalną. Zastosowano tera­pię wstrząsową. Po latach, już jako sławny pisarz, wrócił do Montany

w poszukiwaniu klamki do drzwi, którą zapamiętał z lat szkolnych, ponie­waż taka była zimna, że aż go ciarki przechodziły. Swoistą reminiscencją tej klamki są zimne ręce córki grabarza, których tak się lękał narrator So the Wind Won't Blow It All Away, kciuk garbusek w innej powieści oraz niezwykle zimne sombrero, które spadło z nieba na główną ulicę pewnego spokojnego (do czasu) miasteczka.

W roku 1956 Richard Brautigan jest nieśmiałym poetą, który kręci się wokół Ginsberga, Kerouaca, Ferlinghettego i innych twórców Beat Generation. Roznosi telegramy, chwyta się dorywczych zajęć, nocuje w cudzych samochodach. W roku 1961, z grupą przyjaciół, zakłada komunę w stanie Idaho. Tam, na łonie natury, nad rzeką, w której pływają pstrągi, pracuje nad pierwszą powieścią Trout Fishing in America. Potem w Kalifornii pojawią się hipisi i Brautigan zyska wymarzoną publiczność. Łowienie pstrągów w Ameryce rozejdzie się w dzie­siątkach tysięcy, potem w milionach egzemplarzy. Brautigan stanie się w swoim kraju pisarzem pokolenia `68. Będzie u szczytu sławy.

Kiedy wyznał zaprzyjaźnionej dziennikarce, że nigdy w życiu nie miał okazji obchodzić urodzin, ona urządziła na jego cześć wspaniałe przyjęcie. Wśród gości byli Allen Ginsberg, Robert Duncan, Gregory Corso, Gary Snyder, najlepsi poeci amerykańscy tamtych czasów. Gdy przyszło do zdmu­chiwania świeczek na torcie, Brautigan miał powiedzieć: „Jesteśmy w erze Wodnika. Niech świece same się zdmuchną".

Książką, która najsilniej złączyła Brautigana z pokoleniem Dzieci Kwia­tów, była jego droga powieść, zatytułowana: A Confederate General from Beg Sur (Generał Konfederatów Z Big Sur). Napisana na początku lat sześć­dziesiątych, w pierwszym wydaniu (1965) nie rozeszła się nawet w tysiącu egzemplarzy. Historia kalifornijskiego włóczęgi, który święcie wierzy, że jego przodek był generałem wojsk Południa w wojnie secesyjnej, parodiują­ca amerykańską literaturę batalistyczną, zderzająca strzępy walecznej prze­szłości ze swobodną teraźniejszością, musiała parę lat poczekać, aż ukształ­tują się jej czytelnicy. Wydana ponownie w roku 1968, stała się książką, z którą identyfikowało się całe pokolenie młodzieży amerykańskiej. Jej rolę można porównać do tej, jaką w Polsce odegrała Gra w klasy Cortazara. Istnieją tu zresztą pewne podobieństwa formalne: książka Brautigana ma kilka alternatywnych zakończeń, przy czym ostatnie mówi o całej serii innych jeszcze zakończeń, które tłoczą się jedno za drogim coraz szybciej, „aż wreszcie niniejsza książka osiąga 180 000 zakończeń na sekundę".

Na początku lat siedemdziesiątych Brautigan mieszkał w Bolinas, małej wiosce rybackiej, położonej po przeciwnej stronie Golden Gate Bridge niż San Francisco. Pracował nad powieścią In Watermelon Sugar (W arbuzowym cukrze) - tajemniczą opowieścią o wiosce iDEATH (jaŚMIERĆ), w której od wschodu do zachodu słońca panuje absolutna cisza, a każdy dzień ma inny kolor, w której zmarłych chowa się na dnie rzeki w przezroczystych tru­mnach, w której dawniej grasowały tygrysy ludojady, opowiadające dzie­ciom bajki

w trakcie zjadania rodziców.

Następnie Brautigan przeniósł się do Livingstone w stanie Montana, gdzie pisał The Hawkline Monster (Potwór z Hawkline) - powieść opatrzoną gatunkowym podtytułem „western gotycki”. Miał wówczas ambitny pomysł, że co roku ukończy powieść, gatunkowo różną od poprzednich. W tej może najbardziej daje się odczuć tak charakterystyczną dla prozy Brautigana dziwność przedmiotów. Stojak na parasole w kształcie słoniowej nogi raz po raz przyciąga uwagę czytelnika, i nie bez kozery - w końcu okaże się, że to... Ale nie zdradzajmy przedwcześnie sekretów autora.

Pisząc gotycki western Brautigan lubił sobie postrzelać. Strzelał do wszystkiego - do książek, płyt, telewizorów. Podobno pewnego miesiąca trzy razy wzywał montera, żeby mu powymieniał aparaty telefoniczne. Dwa razy do nich strzelał, raz je dla odmiany spalił. A propos telefonów - lubił rozmawiać godzinami, potrafił, dzwoniąc np. w środku nocy z Tokio do Kalifornii, przeczytać zaprzyjaźnionej osobie książkę, którą właśnie napisał.

Pośród gatunkowych wynalazków Brautigana wymienić trzeba „powieść historyczną z roku 1966” (tak brzmi podtytuł The Abortion) oraz „perwer­syjny kryminał” (Willard and his Bowling Trophies). W tej drugiej powieści niestrudzona, bliska mitomanii, wędrówka trzech braci Loganów w poszukiwaniu skradzionych trofeów kręglowych przeplata się z dziejami stopnio­wej degeneracji życia erotycznego pewnej pary, przy czym mężczyzna nawet nie potrafi porządnie przywiązać swojej żony do łóżka, ale za to recytuje z pamięci zachowane ułamki z antologii starożytnej poezji greckiej (ten ostami wybór nie dziwi: cała proza Brautigana polega na mistrzowskim, nowatorskim zastosowaniu poetyki fragmentu).

l4 września 1984 roku Brautigan wybrał się do San Francisco. Najpierw - czystym przypadkiem - spotkał swoją byłą żonę Japonkę. Potem, również przypadkiem, spotkał dawną przyjaciółkę, malarkę, Marcię Clay, której nie widział od czterech lat. Potem wrócił do swego domu w Bolinas. Kiedy po raz ostami w życiu pociągnął za cyngiel, na linii strzału znajdował się Richard Brautigan. Kiedy przyjaciele do niego dzwonili, „automatyczna sekretarka” odpowiadała głosem Brautigana, żeby się nagrali po usłyszeniu sygnału. Ale sygnału nie było, a i głos pisarza stopniowo, w miarę wyczerpywania się baterii, przycichał, aż wreszcie brzmiał jak z zaświatów. Ciało znaleziono po paru tygodniach. Rewolwer i telefon okazali się wiernymi przyjaciółmi. Oraz robaki.

Jan Zieliński

RICHARD BRAUTIGAN (1935-1984) pisarz amerykański, idol Dzieci Kwiatów. Niestrudzony eksperymentator, z upodobaniem wymyślał i realizował nowe gatunki. Jest twórcą - m.in. - westernu gotyckiego, «powieści historycznej z roku 1966» i perwersyjnego kryminału. Jego życie było równie niezwykłe, jak jego książki. Pisząc gotycki western strzelał do swoich telefonów - pewnego miesiąca trzy razy trzeba je było naprawiać. W końcu strzelił do siebie. Był pisarzem awangardowym, ale nie suchym teoretykiem. Jego proza jest pełna poezji. Punkt wyjścia bywa prosty: niezwykle zimne sombrero spada na ulice spokojnego (do czasu) miasteczka. Ale konsekwencje są trudne do przewidzenia, z błahego, absurdalnego faktu - fakciku - może się zrodzić światowy konflikt. Wyobraźnia Brautigana nie zna granic.

91



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
The Hawkline Monster Richard Brautigan
Potwór Profesora Hawkline a Richard Brautigan
Richard Lee Byers Wojna Pajęczej Królowej 01 Upadek
POSLIZGNIECIE,Upadek prez[1] 2008 wlasna
upadek z roweru, zak, BHP, Szkoła, Prawna Ochrona pracy, Podstawy prawa
System wersalski i jego upadek
1 Upadek?sarstwa Zachodniego
3) Upadek Francji i Holandii
17. Witkiewicz - Upadek sztuki, EDUKACJA PRZEZ SZTUKĘ
Saggos Wielkość i upadek?bilonii  Babilonia i Asyria w okresie 00 1350
Śmiertelny upadek z rusztowania
12 Powstanie i upadek monarchii karolińskiej
Richards B., TECHNIK USŁUG KOSMETYCZNYCH, ZDROWIE
Ekstremalna pogoda poprzedzała upadek cywilizacji, Majowie
Upadek Rzymu, Opracowania
Roderick Long Zmierzch i Upadek Systemu Prawa Prywatnego w IslandiiDOC)
Saggos Wielkość i upadek?bilonii Spis ilustracji
Vogt Josepf Upadek Rzymu
Spektakularny upadek europejskiej potęgi

więcej podobnych podstron