COLIN FORBES Kociol


COLIN FORBES

KOCIOŁ

Przekład

ANNA SZCZĘSNA

Tytuł oryginału

THE CAULDRON

Warszawa : Amber, 2000.

Paula Green zesztywniała dostrzegłszy ludzkie ciało na szczycie ogromnej fali. Niczym leżącego na plecach surfera, w blasku księżyca, wody Pacyfiku znosiły je w kierunku brzegu.

Paula wybrała się na nocną przechadzkę drewnianym pomostem biegnącym od luksusowego hotelu "Californian Spanish Bay" pomiędzy dwoma opustoszałymi teraz polami golfowymi. Czuła się bardzo przygnębiona, bo nie dopatrzyła się niczego podejrzanego w działalności Vincenta Bemarda Molocha - miliardera, właściciela AMBECO, największej korporacji na świecie. A przecież na tym polegało jej zadanie, z którym Tweed przysłał ją tu z Londynu.

Postanowiła więc pospacerować, żeby rozjaśnić trochę umysł. W lipcu o tej porze było zimno, a nad oceanem zbierało się na burzę, więc chociaż miała na sobie grube dżinsy, wełniany sweter i wiatrówkę, doskwierał jej chłód. Kolejna wysoka fala znów uniosła ponuro wyglądające zwłoki i przybliżyła je do brzegu. Paula wykalkulowała sobie, że trup dotrze do lądu w Zatoce Ośmiornic.

Rozejrzawszy się dokoła rozsunęła suwak wiatrówki i zacisnęła dłoń na browningu kaliber 0.32, który miała zatknięty za pasek spodni. Pobiegła w dół na spotkanie z rozszalałym morzem; huk spienionej wody był ogłuszający. Fale biegły wprost na urwiste skały rozpryskując się o nie w tysiące kropelek.

Ciało było już bardzo blisko skał, na które Paula się wspięła; ubranie miała zupełnie przemoczone wodną mgiełką. Przestała jednak bać się spienionego oceanu, gdy zobaczyła, że trup został wrzucony do głębokiego fiordu i leży w płytkiej wodzie. Sięgnęła w dół, chwyciła lodowatą dłoń i wtedy rozpoznała, że to ciało kobiety.

Wyciągnęła je na górę, poza zasięg bezwzględnego oceanu, zanim zostałoby roztrzaskane o skały przez kolejną falę. W świetle księżyca Paula wyraźnie widziała twarz zmarłej kobiety i ciemne włosy oblepiające głowę. Nieznajoma ubrana była w białą sukienkę przylegającą ściśle do górnej połowy ciała, Wokół lewego nadgarstka, za który ją wyciągnęła, Paula dostrzegła brzydkie czerwone ślady po otarciu. Przeniosła wzrok na prawą rękę i zauważyła na niej urwaną linę. Z długiej rany na głowie sączyła się kiedyś krew, ale zdążyła już zakrzepnąć. Nagle Paula usłyszała warkot silnika dobiegający od strony morza.

Spojrzawszy w tamtym kierunku, dojrzała trzy duże gumowe łodzie wyposażone w silniki - płynęły szybko wprost do Zatoki Ośmiornic. W każdej z łodzi zauważyła kilku mężczyzn; na głowach mieli kaptury, a w dłoniach trzymali coś, co wyglądało na gotowe do strzału karabiny. Jeden z pasażerów pierwszej łodzi wydał się Pauli najpotężniejszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała.

Pomimo wysokich fal stał wyprostowany; jedną ręką trzymając się łodzi, drugą zdjął kaptur. Miał gęste ciemne włosy, rzymski nos i wzrok utkwiony w Pauli. Paula przykucnęła, przesunęła ciężkie zwłoki bliżej skały, po czym, wciąż zgięta w pół, rzuciła się do ucieczki.

Wbiegła na pomost z drewnianych desek, ale zaraz skręciła na pole golfowe. Jakiś szósty zmysł podpowiadał jej, że powinna znaleźć sobie kryjówkę. W przemokniętych tenisówkach chlupało, gdy biegła przez krótko przystrzyżone trawniki pola golfowego. Gdzież tu się schować, na miłość Boską? Chwileczkę, tylko spokojnie, mówiła sobie.

Była już dość daleko od pomostu, kiedy dosłownie wpadła do kryjówki - okazała się nią duża skrzynia z piaskiem. Paula wskoczyła do środka i natychmiast wyciągnęła swój browning, który wsunęła wcześniej za spodnie, by móc wydobyć z wody ciało kobiety. Ostrożnie wysunęła głowę ponad brzeg skrzyni i spojrzała w stronę Zatoki Ośmiornic.

Wprawdzie chmury zaczęły już przesłaniać księżyc, ale Paula dostrzegła jeszcze sylwetkę ogromnego luksusowego jachtu, oddalonego od brzegu o jakieś pół mili. Był zakotwiczony i tylko kołysał się na falach zwiastujących nadchodzącą burzę. Zdaniem Pauli miał prawie sto jardów długości. Nad główną kabiną kontrolną widać było sprzęt radarowy i antenę Comsatu, co znaczyło, że jacht wyposażony jest w łączność satelitarną. Nie zauważyła jednak na nim żadnych świateł. Nawet lampy na prawej burcie. Bardzo dziwne.

Tymczasem zakapturzeni, ubrani w kombinezony do nurkowania ludzie z łódek z trudem wysiadali na brzeg w Zatoce Ośmiornic. Kilku mężczyzn pochyliło się nad ciałem; podnieśli je i poprzez rozszalałe fale ruszyli w stronę jednej z łodzi. Ogromny mężczyzna o czarnych włosach powiódł wzrokiem po polach golfowych, po czym lewą ręką zatoczył w tym kierunku łuk. Sześciu ludzi uzbrojonych w automatyczne strzelby ruszyło natychmiast w stronę trawników i rozproszyło się. Szukali Pauli.

Leżąc na dnie skrzyni w przemoczonym ubraniu, Paula słyszała ciężkie kroki mężczyzn bardzo blisko siebie. Ściskając rewolwer obiema rękami, wpatrywała się w górną krawędź ściany swego schronienia, zza której spodziewała się ich zobaczyć. Od czasu do czasu wyraźnie słyszała głosy - niektórzy mówili z akcentem angielskim, inni z amerykańskim.

- Musi gdzieś tutaj być.

- Chłopie, oczywiście, że tu jest. Nie zdążyłaby dobiec do hotelu. Widzielibyśmy Ją...

Chwilę później do skrzyni zbliżyło się innych dwóch mężczyzn.

- Joel napluje nam w twarz, jeśli jej nie znajdziemy.

- Hej, Długi Ozór, tylko bez nazwisk. Szukaj...

Usłyszawszy dobiegający z oddali odgłos zapalanych silników, Paula zerknęła na swój zegarek z fosforyzującymi wskazówkami i zorientowała się, że przeleżała w skrzyni godzinę. Z bronią w prawej dłoni podniosła się i ostrożnie wyjrzała na zewnątrz. Wszystkie trzy łodzie odpływały już z Zatoki Ośmiornic, kierując się w stronę jachtu, którego długi kadłub kołysał się na morzu. Wkrótce ciemne chmury przesłoniły księżyc i Paula straciła łodzie z oczu.

Rozejrzała się po polu golfowym, żeby się upewnić, że jest sama; zdawała sobie sprawę, że mogli zastawić na nią pułapkę i zostawić na straży kogoś, kto miał jej wypatrywać. Dopiero kiedy nabrała pewności, że w pobliżu nikogo nie ma, wygramoliła się ze skrzyni i drewnianym pomostem poszła do hotelu "Spanish Bay" położonego pomiędzy polami golfowymi a Pacyfikiem. Dziękując niebiosom za to, że ze swego wspaniałego apartamentu na parterze wymknęła się wcześniej przez nikogo niezauważona, odsunęła teraz wysokie szklane drzwi, weszła do środka i zamknęła je za sobą na zamek. Zmusiła się, by zaciągnąć jeszcze zasłony, po czym po omacku doszła do luksusowo wyposażonej łazienki, zamknęła drzwi i zapaliła światło.

Położyła rewolwer na brzegu jacuzzi, rozebrała się, weszła pod prysznic i wciąż trzęsąc się z zimna, odkręciła kurek gorącej wody. Kiedy wreszcie opuściła kabinę, jej szklane ścianki pokryte były parą. Paula przeszła obojętnie nad leżącym na podłodze mokrym ubraniem, owinęła się w ręcznik i przez łazienkę z błyszczącymi umywalkami dotarła do ogromnej sypialni z podwójnym łóżkiem.

Włożyła piżamę, przysiadła na brzegu łóżka i napiła się gorącej kawy z termosu, którego zawartość regularnie uzupełniała w hotelowej restauracji "Roys".

Czując, że ma już dość sił, wykręciła numer Tweeda w kwaterze głównej SIS, mieszczącej się w Londynie przy Park Crescent Spojrzała na zegarek. Wskazywał trzecią w nocy. W Kalifornii było osiem godzin wcześniej niż w Anglii, więc w Londynie była teraz jedenasta rano.

- Moniko, tu Paula. Muszę pilnie mówić z Tweedem.

- Poczekaj, jest tutaj...

- Miło cię słyszeć, Paula - powitał ją krótko znajomy głos.

- Masz jakieś wieści?

- Nie. Firma ma się doskonale. Właściwie nie mam ci... nic do powiedzenia.

- No to łap najbliższy samolot i wracaj do domu. Nie mogę się doczekać, żeby cię zobaczyć.

- To na razie....

Paula odłożyła słuchawkę i poczuła ulgę. W tym, co powiedziała, ukryła dwie wiadomości. Używając słowa "doskonale" dała Tweedowi do zrozumienia, że coś jest nie w porządku. No i zrobiła przerwę przed "nic".

Ułożyła się w łóżku mając poczucie, że jest strasznie daleko od domu.

Sympatyczne miasteczko Monterey, położone niedaleko hotelu "Spanish Bay", oraz pobliskie Carmel należały do najspokojniejszych miejsc w Stanach, jakie do tej pory odwiedziła. A przynajmniej tak jej się wydawało. Dopóki nie przydarzyła jej się ta potworna historia dzisiaj.

Wtuliła głowę w poduszkę, ale myślami błądziła wokół tajemniczego jachtu, który widziała na morzu. Może rano wydobędzie jakoś od komendanta portu w Monterey informację o nazwie łodzi. W końcu wyczerpana zapadła w głęboki sen. Było piękne słoneczne popołudnie, a na termometrze wspaniała temperatura siedemdziesiąt stopni Fahrenheita, gdy Paula wysiadła z żółtej taksówki, którą podjechała do portu w Monterey. Port był duży, obudowany molem i aż roił się od statków. W jego południowej części stały łodzie rybackie, przycumowane do statków Straży Przybrzeżnej. Kilka kosztownych jednostek o napędzie mechanicznym kołysało się łagodnie przy własnych pomostach pontonowych.

- Ależ tu pieniędzy - mruknęła Paula do siebie.

Taksówkarz wskazał jej biuro komendanta portu. Idąc w stronę budynku, Paula błogosławiła w myślach fakt, że ostatniej nocy burza szalała tylko na morzu. Gdyby doszła nad ląd, Paula doświadczyłaby znacznie gorszych przeżyć. Teraz jednak niebo było błękitne, a widoczne w dali za Monterey spalone słońcem wzgórza pięły się w górę aż po ten błękit.

Paula była już całkiem blisko biura, gdy dostrzegła, że wychodzi z niego, chwiejąc się, krępy mężczyzna. Przystanęła obok restauracji o oknach przysłoniętych markizami, akurat w miejscu, gdzie ubrany na biało człowiek zamiatał chodnik.

- Przepraszam, czy mógłby mi pan powiedzieć, kim jest ten mężczyzna, który właśnie wyszedł z biura kapitana portu?

- Podoba mi się pani angielski akcent - odparł zagadnięty z miłym uśmiechem. - On zastępuje kapitana portu, który wrócił z wakacji kilka minut temu. - A zniżywszy głos dodał: - Nazywa się Chuck Floorstone. A tak między nami mówiąc, to aż za dużo czasu spędza nad kieliszkiem. Ze mną też kiedyś tak było. I ja bywałem tam, gdzie on. A teraz pijam coca-colę.

- Bardzo rozsądny wybór Dziękuję panu.

Paula ruszyła w ślad za krępym mężczyzną w workowatych spodniach i wyrzuconej na wierzch bawełnianej koszulce. Dogoniła go akurat w chwili, gdy wchodził do baru. Przepchnęła się przed nim i odezwała się:

- Naprawdę bardzo pana przepraszam.

- Nie trzeba, piękna panienko. Sama tu pani jest? Bo ja tak, postawię pani drinka.

- Dziękuję. Miło z pana strony...

Chuck Floorstone poprowadził ją w stronę zacisznego stolika przy oknie, z którego roztaczał się widok na wyjście z portu. O tej porze byli w barze niemal jedynymi gośćmi. Paula poprosiła o kieliszek chardonnay.

Floorstone powlókł się do najdalszego końca baru, więc nie słyszała, co zamawiał dla siebie. Przyjechała tu z nadzieją, że dojdzie do tego spotkania, więc dołożyła wszelkich starań, żeby jak najlepiej wyglądać. Miała na sobie dopasowaną bluzkę z białego jedwabiu, zapinaną pod samą szyję, i niebieską spódnicę ledwie zakrywającą kolana.

Wracając do stolika Floorstone otaksował ją spojrzeniem, rozlewając przy tym jej wino. Ocenił, że ta szczupła kobieta o ciemnych zadbanych włosach, sięgających prawie ramion, ma niewiele ponad trzydzieści lat. Miała ładną figurę i zgrabne nogi, a wyraziste rysy twarzy świadczyły o silnym charakterze.

Obserwowała go inteligentnymi szaroniebieskimi oczyma, gdy się zbliżał, gdy stawiał przed nią kieliszek i potem opadał na swoje krzesło.

- Moglibyśmy skoczyć do miasta, piękna panienko.

- Mówiono mi, że pełni pan bardzo ważną funkcję - odrzekła.

- Jestem tu kapitanem portu.

Na jego ogorzałej twarzy, poprzecinanej czerwonymi żyłkami zdradzającymi nadmierne upodobanie do alkoholu, pojawił się szeroki, zarozumiały uśmiech odsłaniający zepsute zęby. Paula uśmiechnęła się i wyjrzała przez okno, starając się nie dać poznać po sobie, że poczuła nagły dreszcz. Oto bowiem z portu wypływał ogromny luksusowy jacht, wyposażony w urządzenia radarowe umieszczone nad główną kabiną i antenę satelitarną Comsat.

- Co to za statek? - spytała.

- Mówi pani o tej łódeczce na wiosła? Należy do Vincenta Bernarda Molocha. On jest właścicielem połowy świata. Gruba z niego ryba.

- Naprawdę? A jak się nazywa ta jednostka?

- „Wenecja Pięć" - Floorstone bełkotał i zdawał sobie z tego sprawę. - "We-ne-cja... Pięć" - powtórzył powoli. - Wieść niesie, że płynie do Baja California w Meksyku. - Upiwszy kolejny duży łyk ze swej szklanki, pochylił się w stronę Pauli i dodał: - Moloch to bardzo tajemniczy facet. Moim zdaniem on zmierza w kierunku Kanału Panamskiego, a potem prosto na Atlantyk.

- Kotwiczył tu przez jakiś czas? - spytała obojętnie.

- A skąd. Przypłynął wczesnym rankiem, uzupełnił paliwo, no i znów wyrusza w drogę. Z tym Molochem nigdy nic nie wiadomo. Ale pani wcale nie pije.

- Zazwyczaj piję powoli. - Paula podejrzewała, że barman dolał czegoś do jej kieliszka, bo napój był zbyt mocny jak na wino. - A czy ten cały Moloch jest na pokładzie "Wenecji Pięć"?

- Nieee. W czasie tego rejsu szefem jest jego zbir, Joel Brand.

Paula pozostała obojętna nawet na wzmiankę o imieniu.

- Zbir? - zdziwiła się.

- A jakże. To Angol. Paskudny z niego gość. Odwala za Molocha całą tę jego brudną robotę. No to jak, wybierzemy się do miasta?

- To ten Joel Brand jest po prostu kapitanem jachtu?

- Eee, nie. To prawa ręka Molocha. Ten facet był w marynarce wojennej. W brytyjskiej marynarce. No ale...

- Co pan pije?

- Burbon z wodą sodową. Właśnie przydałby mi się drugi. Pani też przyniosę. Zaraz wracam. - Pogroził jej palcem i dodał: - Tylko niech pani nie wychodzi.

Paula patrzyła przez chwilę, jak wlecze się do kontuaru, po czym zarzuciła torebkę na ramię i chyłkiem opuściła bar. Już wcześniej się spakowała, uregulowała rachunek w hotelu, zarezerwowała sobie miejsce w samolocie w pierwszej klasie i wynajęła samochód, by odbyć nim dwugodzinną drogę na lotnisko międzynarodowe w San Francisco.

Jadąc do hotelu taksówką marzyła, żeby znów był z nią Bob Newman. Pomyślała, że mogłaby wyciągnąć z Floorstonea jeszcze więcej, lecz i tak dowiedziała się sporo. Teraz miała przed sobą długi niczym wieczność, bo jedenastogodzinny nocny lot do Londynu. Nie była zachwycona tą perspektywą, choć Tweed okazał się bardzo hojny pozwalając jej lecieć pierwszą klasą.

Zmierzając na północ w stronę San Francisco, bez przerwy miała przed oczyma twarz zmarłej kobiety, tej, którą wyłowiła z morza. Kim ona była?

Kilka tygodni później Paula pojechała do Kornwalii wraz z Bobem Newmanem, by wypełnić zleconą im przez Tweeda misję. Tweed zorganizował im odprawę w swoim biurze przy Park Crescent na pierwszym piętrze, z którego okien rozciągał się widok na Regents Park.

Był człowiekiem średniego wzrostu i budowy, w średnim wieku, zawsze gładko ogolonym i nosił okulary w rogowej oprawie; należał do ludzi, których mija się na ulicy nie zwracając na nich uwagi. A że był zastępcą dyrektora SIS, taki wygląd bardzo mu się przydawał.

Paula siedziała na swoim miejscu w rogu wielkiego pokoju, a tuż przy drzwiach kuliła się za biurkiem Monika, która miała pod ręką interkom połączony z telefonem Tweeda - jedynym przedmiotem na pustym blacie. Dysponowała także najnowszym modelem faksu i innymi wymyślnymi urządzeniami biurowymi.

Monika była kobietą o trudnym do określenia wieku; miała siwe włosy upięte w kok i od lat już pełniła funkcję asystentki Tweeda. Zawsze była wobec niego absolutnie lojalna i dyskretna. Czwartą z obecnych w pokoju osób był Bob Newman, światowej sławy korespondent zagraniczny, od dawna już zakwalifikowany do pracy w ochronie i wywiadzie.

Newman, dobrze zbudowany mężczyzna po czterdziestce, był podobnie jak szef gładko ogolony; miał jasne włosy, zawsze lekko uśmiechnięte usta i poczucie humoru, które przyciągało do niego wiele kobiet. Siedział z założonymi rękoma, a słysząc, że ktoś puka do drzwi i wchodzi, spojrzał w tamtym kierunku. Marler spóźnił się jak zwykle.

- Witam wszystkich. Widzę, że nasza gromadka już się zebrała - zauważył cedząc słowa niczym zblazowany bogacz z najlepszego towarzystwa.

- Coś wielkiego się szykuje?

Swoim zwyczajem oparł się o ścianę i zapalił długiego papierosa.

Szczupły, dobiegający czterdziestki, był zręcznym pielęgniarzem i najlepszym strzelcem wyborowym w Zachodniej Europie. Tweed skinął na niego i pochyliwszy się do przodu zaczął mówić spokojnym, lecz mocnym, zdradzającym siłę charakteru głosem:

- Kilka tygodni temu Paula wróciła z Kalifornii, gdzie spędziła trzy tygodnie w rejonie Monterey i Carmel. Pojechała tam, żeby wygrzebać co się da na temat Vincenta Bernarda Molocha. Za chwilę sama ci o wszystkim opowie, żebyś był na bieżąco. Moloch ma dużą posiadłość na kornwalijskim odludziu niedaleko Falmouth. Chcę, żebyś ty, Paula, pojechała tam razem z Bobem i Marlerem i sprawdziła tego Molocha. Zarezerwowałem wam osobne pokoje w bardzo miłym wiejskim hoteliku, "Nansidwell", w pobliżu wioski o nazwie Mawnan Smith. Znam jego właściciela i mówię wam, bardzo sympatyczny z niego gość...

- Przypuszczam, że nie wie, kim naprawdę jesteś? - wpadła mu w słowo Paula.

- Oczywiście, że nie. Posłużyłem się wobec niego naszą starą bajeczką o firmie ubezpieczeniowej General & Cumbria. Prowadzimy śledztwo w sprawie domniemanych oszustw na wielką skalę w dziedzinie ubezpieczeń.

- Czy trzy osoby to nie za duża grupa, nawet jak na coś takiego? - zainteresował się Marler.

- Powiedziałem, że macie oddzielne pokoje. Będziecie jadać przy różnych stolikach. W ogóle nie znacie się nawzajem. Mam paru przyjaciół w sekcji do zadań specjalnych i to oni dzwonili do hotelu, każdy innego dnia, by załatwić rezerwację dla ciebie i Boba. Paulę zabukowałem sam. - Popatrzył na nią. - Lekarz orzekł, że jesteś w stanie kompletnego wyczerpania nerwowego. Jedziesz na urlop, żeby dojść do siebie.

- Przynajmniej staraj się wyglądać na wyczerpaną - zakpił Marler. - Zrób, co tylko w twojej mocy.

- Bądź łaskaw nie przerywać - odezwał się ostro Tweed. - Posiadłość Molocha nazywa się Mullion Towers. Leży niedaleko zagubionej na odludziu miejscowości Stithians.

- Chciałbym jednak wiedzieć - przerwał Marler - dlaczego mam celować akurat w tego faceta, w Molocha.

- Może nie będziesz musiał - odrzekł zagadkowo Tweed. - Jego firma AMBECO jest ogromna, a w połączeniu z faktem, że ma on powiązania z pewnymi Arabami, stała się przyczyną zmartwienia nie tylko dla Londynu, ale i dla Waszyngtonu. Niepokoi mnie, że ten człowiek zaczął skupiać w swoich rękach zbyt dużą władzę.

- A co to jest AMBECO? - dopytywał się dalej Marler - Słyszałem o niej wprawdzie, ale nie mam pojęcia, czym się zajmuje.

- "A" to amunicja, czyli uzbrojenie. "M" to maszyny i narzędzia. "B" oznacza bankowość. "E" to elektronika, "C" - chemikalia, być może broń biologiczna. "O" to ropa naftowa.

- Sprytne zestawienie - zauważył Newman. - Broń i chemikalia. Brzmi to jak nowoczesne systemy uzbrojenia. Nie podoba mi się ten Moloch.

- W tej chwili - ciągnął Tweed - Moloch interesuje się przede wszystkim elektroniką. Chce zdominować światowe systemy komunikacyjne.

- No to ma poważnego konkurenta w osobie Billa Gatesa z Microsoft w Seattle - zauważył Newman.

- Być może. Aha, Paula, opowiedz wszystkim, co ci się przydarzyło w Kalifornii.

Słuchali uważnie jej dokładnej relacji. Zakończyła ją opisem spotkania, które miało miejsce podczas jej pobytu w hotelu "Spanish Bay".

- Jakaś bardzo atrakcyjna Angielka, która przedstawiła się jako Vanessa Richmond, ciągle chciała się ze mną zaprzyjaźnić. Nie budziła mojego zaufania, więc jej unikałam. Z kolei inna kobieta, Amerykanka, powiedziała mi, że miejscowi przezwali tę Vanessę "Vanity" Richmond Myślę jednak, że to tylko przez zazdrość. - Spojrzała na Tweeda - Powiedz mi - zaczęła z naciskiem - czy na tego Molocha nie ma czegoś gorszego? Bo to, co do tej pory nam powiedziałeś, moim zdaniem nie usprawiedliwia tych wszystkich trudów, jakie sobie zadajemy, żeby go wyśledzić.

- To, co wiecie, na razie wam wystarczy - odrzekł krótko Tweed. Uśmiechnął się zaraz, żeby załagodzić ostrość odpowiedzi. - No, a teraz zmykajcie i bawcie się dobrze w Kornwalii. - Wstał i poważnym już tonem dodał: - Ale pamiętajcie, że misja, jaką wam powierzyłem, jest niebezpieczna...

Do Kornwalii wybrali się od razu. Każde z nich miało przygotowaną walizkę na wypadek konieczności nagłego wyjazdu z Park Crescent. Pierwszy wyruszył Newman, wsiadłszy do swego ukochanego mercedesa 280E. Mijał akurat Stonehenge, gdy zauważył, że dogania go Marler jadący saabem. Jakiś czas później zobaczył Paulę w jej fordzie fiesta.

Paula była w swawolnym nastroju. Gdy wjechali na pustą dwukierunkową szosę, wcisnęła gaz do dechy i prześcignęła najpierw Marlera, a potem Newmana.

Uśmiechając się do siebie, Newman zwolnił, szybko tracąc Paulę z oczu.

Ale jej zaraz zrzedła mina, bo jeszcze na tej samej szosie dostrzegła, że ma za sobą niebieskie volvo. Za kierownicą, bez żadnego towarzystwa zresztą, siedziała brunetka w wielkich okularach przeciwsłonecznych. Paula była całkiem pewna, że widziała ją tuż po wyjściu z budynku przy Park Crescent. A jeszcze przypomniała sobie, że podczas lotu powrotnego z San Francisco zauważyła w samolocie bardzo podobną dziewczynę.

- Interesujesz się mną, kochanie? - mruknęła do siebie, przestawiając się na amerykański sposób mówienia.

Jechała dalej, ani trochę nie zwalniając. Wkrótce Okulary Słoneczne zostały nieco za nią, lecz wciąż były widoczne, gdy Paula mijała Exeter i przejeżdżała przez Bodmin Moor Gdy dojechała do hotelu "Nansidwell Country", Okularów nie było już widać.

Powitał ją - ciepło i z szacunkiem - właściciel hotelu we własnej osobie. Zaprowadzono ją do pokoju na pierwszym piętrze, skąd roztaczał się widok na przypominający park ogród, który przechodził w płaskowyż o idealnie równo wystrzyżonej trawie. W dali połyskiwało w słońcu morze, wyglądające stąd niczym jezioro o lazurowej wodzie. Unosiły się na nim dwa statki, tankowiec i duży frachtowiec, czekające na pozwolenie zacumowania w porcie Fahnouth.

Wziąwszy najpierw długą kąpiel, Paula przebrała się do kolacji, po czym po niewiarygodnie szerokich schodach zeszła na dół, gdzie w pobliżu wejścia zauważyła Boba Newmana. Uśmiechnął się do niej, jakby chciał po prostu przywitać atrakcyjną nieznajomą.

- Dobry wieczór To prześliczny hotel. Długo pani tu już mieszka? Och, przepraszam, nie przedstawiłem się... nazywam się Bob Newman.

- Paula Grey. Przyjechałam dopiero dzisiaj. Kolację pewnie podają od wpół do ósmej.

- Jest dopiero wpół do siódmej. Właśnie miałem zamiar przejść się trochę. Nie zechciałaby pani towarzyszyć mi podczas tego pierwszego spaceru odkrywczego? A może woli pani zostać sama?

- Nie, przejdźmy się razem. Lubi pan obserwować ptaki? Zauważyłam, że ma pan na szyi lornetkę.

- Służy mi wyłącznie do obserwowania bardziej odległych obiektów.

Przeprowadzili tę rozmowę ze względu na parę, która najwyraźniej chłonęła każde ich słowo, popijając drinki na pobliskiej sofie. Gdy wychodzili głównym wejściem, kierując się w stronę tarasu na tyłach hotelu, na wysadzanym rododendronami podjeździe pojawił się saab Marlera, który ze sporą prędkością skręcił ostro, by zająć wolne miejsce tuż obok samochodu Pauli. Marler ledwie zerknął w ich kierunku.

Nagle Paulę zmroziło. Obok mercedesa Boba stało zaparkowane niebieskie volvo. Nie udało jej się niestety dostrzec wcześniej numerów rejestracyjnych samochodu prowadzonego przez Okulary Słoneczne. W końcu na świecie jest mnóstwo różnych volvo, więc przestań się denerwować, powiedziała sobie.

Skręcili z Newmanem za rogiem budynku na kamienistą ścieżkę biegnącą przed najwyższym trawiastym tarasem. Z tego miejsca roztaczał się równie szeroki widok na okolicę, co z okna pokoju Pauli.

- Czym się pan zajmuje, o ile oczywiście nie jest to zbyt osobiste pytanie? - spytała Boba.

- Jestem korespondentem zagranicznym.

Ta wymiana zdań odbyła się na użytek innej pary, która sączyła swoje aperitify przysiadłszy na pufach przy otwartym oknie.

- Naprawdę? - ciągnęła Paula. - Chyba nawet słyszałam gdzieś pańskie nazwisko - zażartowała.

- Jestem zaskoczony. Pisałem tylko małe artykuliki dla jednej czy dwóch gazet.

Paula zerknęła w stronę morza i tym razem rzeczywiście się przeraziła. Tankowca, który przedtem widziała, już nie było. A na jego miejscu stał zakotwiczony wielki luksusowy jacht z urządzeniami radarowymi nad mostkiem i anteną Comsatu. Widziała już taki statek od strony sterburty - najpierw w Zatoce Ośmiornic, a potem, gdy wypływał z portu w Monterey. Ruszyła dalej ścieżką, przeszła przez trawnik i zatrzymała się przy niewysokim murku obsadzonym rozmaitymi roślinami. Newman szedł powoli za nią.

- Bob - szepnęła - ten statek wygląda dokładnie tak samo jak jacht, który widziałam w Zatoce Ośmiornic, gdy wpłynęło do niej ciało tamtej kobiety.

- Raczej mało prawdopodobne, żeby to był ten sam - Newman podniósł do oczu lornetkę i popatrzył na jacht. - Gdybyś miała rację, byłby to niezwykły zbieg okoliczności. A w zbiegi okoliczności nie należy wierzyć.

- W takim razie to inny statek.

- Jest na świecie parę osób, które mogą sobie pozwolić na podobną zabawkę. Ten jacht ma chyba ze sto jardów. Ale też musimy pamiętać, że Tweed ma swoje sposoby na zdobywanie różnych wiadomości. Mogłaś mieć rację podejrzewając, że coś przed nami ukrywa.

- A jak się nazywa ta cholerna łódka?

- Tweed oczywiście wiedział, co robi. Ta złota krypa nosi nazwę "Wenecja V".

Tak jak im przykazano, zajęli osobne stoliki w obszernej i wygodnej jadalni, której okna wychodziły na ogród. Marler w całkiem typowy dla siebie sposób postarał się zająć stolik w rogu sali, gdzie mógł siedzieć sam, plecami do ściany.

Kolacja okazała się doskonała, a podały ją trzy kelnerki, które - jak się Paula domyśliła po krótkiej rozmowie - pochodziły z okolicznych miejscowości.

Chociaż Paula była świadoma, że zaledwie kilka stolików za nią siedzi Marler, a w pobliżu również Newman, na którego nie zerknęła ani razu, jedząc rozmyślała o przepięknym budynku, w jakim mieścił się hotel "Nansidwell". Dom wzniesiono z szarego kamienia; miał głębokie gotyckie okna, a jego mury tu i ówdzie porośnięte były bluszczem. Prezentował się wspaniale. Właściciel hotelu powiedział jej, że dom był niegdyś prywatną rezydencją.

Paula wyjrzała przez okno, za którym zapadał już zmrok, przez co zbocza wzgórz opadające z południa w stronę hotelu wyglądały jak pokryte aksamitem.

Zerknąwszy w stronę morza, zobaczyła wspaniale oświetlony jacht "Wenecja V". Poczuła zimny dreszcz, choć przecież tak na oko był to zwyczajny luksusowy statek.

Zabierała się właśnie do deseru, gdy doznała kolejnego szoku. Drzwi jadalni otworzyły się, a kobieta, która przez nie weszła, zajęła pusty stolik niedaleko Newmana. Była brunetką, miała przyciemnione okulary i niebieską sukienkę dobrej firmy z głębokim dekoltem, ciasno opinającą jej zgrabną sylwetkę.

Widziana z profilu wydała się Pauli znajoma. Przez myśl przebiegł jej obraz kobiety z hotelu „Spanish Bay", która starała się z nią zaprzyjaźnić.

O Boże!, pomyślała Paula, pewna jestem, że to Vanity Richmond. Tyle że w Kalifornii Vanity była olśniewającym rudzielcem.

Opuszczając jadalnię, Newman dał znak Marlerowi, który - jak to on - pochłonięty był właśnie rozmową z atrakcyjną kobietą w jednym z hotelowych holi.

Marler miał talent do rozbawiania ludzi i jego towarzyszka co chwila parskała śmiechem. Czekając w ciemności na zewnątrz, Newman natknął się nagle na Paulę.

- O co chodzi? - spytała. - Widziałam, że kiwasz na Marlera.

- Mam zamiar pójść z nim do zatoczki pewną tajną ścieżką, o której opowiadał mi właściciel hotelu. Chcę przyjrzeć się bliżej temu statkowi.

- Pójdę z wami.

- Nie. Gdyby zobaczono nas razem, wszystko by się wydało.

- Przecież wcale nie o to ci chodzi. Po prostu twoim zdaniem to niebezpieczne.

- Owszem. Tweed powierzył mi dowodzenie naszą grupą, więc każę ci zostać w swoim pokoju.

- Szef od siedmiu boleści!

Była już w drzwiach, ale zawróciła upewniwszy się najpierw, że nikt jej nie zauważył.

- Przepraszam cię, Bob. Nie powinnam była tego powiedzieć. Wiem, że to ty dowodzisz. Zostanę w pokoju. Bądź ostrożny.

- Czy ja bywam nieostrożny?

- Pewnie, że bywasz. Ścisnęła go po przyjacielsku za ramię, po czym weszła do budynku.

Kilka minut później na zewnątrz wyszedł Marler paląc papierosa.

- Pozbądź się tego - polecił mu Newman.

Marler schylił się, by zgasić papierosa, a Newman wyjaśniał mu tymczasem swój plan. Marler wyjął pustą paczkę i wsunął do niej niedopałek, by nie zostawiać śladów Jego kolega wciąż mówił przyciszonym głosem.

- Mam przy sobie smitha & wessona kaliber 0.38. A ty?

- Do mnie tuli się mój wierny automatyczny walther Posłuchaj, można wyjść stąd tyłem przechodząc tuż obok mojego pokoju na parterze. Spotkamy się w drugim końcu budynku. Jeśli ty będziesz szedł tarasem, to nikt nie zobaczy nas razem...

Prowadząca do morza wąska ścieżka, ukryta między dwiema wysokimi ścianami żywopłotu, opadała w dół dość stromo. Newman i Marler przywykli już do ciemności, więc bez problemu omijali rozstawione szeroko jak pajęcze nogi korzenie drzew, unikając potknięcia. Te drzewa, rosnące po obu stronach ścieżki, stwarzały atmosferę zagrożenia.

Dróżka wiła się i zakręcała, prowadząc cały czas wzdłuż wysokiego żywopłotu. W zupełnej ciszy szli szybko w dół, aż wreszcie dotarli do zatoczki. Wokół nie dostrzegli nikogo. Jedynym dźwiękiem był szum rozpoczynającego się przypływu; chwilę potem odezwała się syrena, której niesamowity ryk ostrzegał przed opadającą mgłą.

- Właśnie tego było nam potrzeba - skomentował to Newman.

- Ktoś płynie w naszym kierunku - zauważył Marler. - Wydaje mi się, że to kobieta. Jest jeszcze dość daleko i moim zdaniem ma coraz mniej siły. Chyba lepiej się rozbiorę i wypłynę jej na spotkanie.

- Poczekaj chwilę.

Newman nastawiał właśnie ostrość w lornetce. Przyglądał się uważnie przez kilka minut, po czym opuścił ją.

- Po chwili słabości wstąpiły w nią nowe siły i płynie teraz dość energicznie. Kieruje się na tę zatoczkę. Co to było?

- Niewątpliwie strzał z pistoletu. Ale ona wciąż płynie. Z takiej odległości nie trafi jej nawet najlepszy strzelec, a celują do niej chyba z tego statku "Wenecja", o którym mi opowiadałeś po drodze.

Kobieta płynęła odgarniając wodę pewnymi, silnymi ruchami. Nie strzelano już więcej, a mgła przesłoniła statek. Kiedy nieznajoma dobiła do betonowego nabrzeża, Newman i Marler czekali tam na nią. Gdy usiłowała wyjść na ląd, wyciągnęli ją ostrożnie z wody, po czym, ciągle krztuszącą się, przenieśli na ścieżkę i położyli na ziemi.

Kobieta miała na sobie kostium kąpielowy, a jej włosy gładko przylegały do kształtnej głowy. Podniosła rękę, żeby przyciągnąć ku sobie Newmana; uścisk jej dłoni wydał mu się zadziwiająco silny. Bob nachylił się, żeby lepiej ją słyszeć.

- Skok... kaczka... Profesor Benyon... Skok...

Ledwie to powiedziała, gdy głowa jej opadła, a ciało znieruchomiało.

Zastosowali wszelkie znane sobie sposoby udzielania pierwszej pomocy, w końcu jednak wyczerpany zupełnie Newman wstał i potrząsnął głową.

- Nic z tego, Marler Ona nie żyje. Nie ma śladu pulsu. Moim zdaniem nałykała się za dużo słonej wody, kiedy tu płynęła.

- Chyba powinniśmy o tym zameldować...

- I mieć policję na karku nie wiadomo jak długo? Tweedowi by się to nie podobało. Fakt, dosyć to paskudne, ale musimy tak postąpić.

Wyjął aparat fotograficzny, który zawsze nosił przy sobie, stanął blisko zwłok i zrobił trzy zdjęcia. Potem westchnął ciężko i ruszył ścieżką w powrotną drogę do hotelu.

- Gdy tylko dotrzemy na miejsce, mam zamiar wykonać anonimowy telefon na policję w Truro - oznajmił Marlerowi. - Kiedy przejeżdżaliśmy przez tę ładną wioskę Mawnan Smith, widziałem budkę telefoniczną.

- Ale dlaczego do Truro? Falmouth jest przecież bliżej.

- Bo wtedy policji nie przyjdzie do głowy, że ktoś dzwonił właśnie stąd.

Jednocześnie zatelefonuję do Tweeda i poproszę, żeby przysłał do nas kuriera po film z mojego aparatu. Spece z piwnicy przy Park Crescent wywołają go i zrobią odbitki. Poproszę też od razu Monikę, żeby przesłała je do Truro.

- Brzmi rozsądnie. Nie chcielibyśmy raczej, żeby te zdjęcia zobaczył ktokolwiek inny, Powiemy o tym Pauli?

- Na razie nie.

Kiedy Newman po wykonaniu zaplanowanego telefonu wrócił wreszcie do "Nansidwell", odbył rozmowę z właścicielem hotelu.

- Spodziewam się kuriera, ma przywieźć z Londynu pewne ważne dokumenty. Może się zjawić jutro wcześnie rano. Czy będzie pan miał coś przeciwko, jeśli tę noc spędzę w ubraniu na sofie przy drzwiach wejściowych?

- Ależ w ten sposób zdrętwieje panu kark - zażartował hotelarz. - Oczywiście, że nie mam nic przeciwko. Pokażę panu, jak działa ten specjalny zamek w drzwiach frontowych.

Potężny, wyglądający na twardziela Harry Butler przybył o trzeciej w nocy.

Do hotelu podjechał bardzo dyskretnie, wyłączając silnik, gdy tylko zobaczył wejście do budynku. Po podjeździe przetoczył się już siłą rozpędu, a Newman, bardzo niespokojny, trzymał już drzwi otwarte, gdy Butler do nich podszedł.

Wyszedłszy na zewnątrz Newman zauważył, jakie środki ostrożności podjął jego kolega. Butler miał na sobie uniform kuriera, a na samochodzie widniał szyld jakiejś wymyślonej firmy przewozowej. Trzymając kask w jednej ręce, drugą wziął od Newmana aparat fotograficzny. Mówił ściszonym głosem.

- Tweed przyśle mnie tu z powrotem, jak tylko chłopaki z laboratorium uporają się ze zrobieniem odbitek. Powinienem tu być w porze śniadania.

- Trzysta mil drogi tutaj, kolejne trzysta do Londynu... to mordercza jazda.

- Nieraz robiłem dłuższe trasy. Zespół fotograficzny jest postawiony w stan gotowości i czeka na mnie. U nas szybkość jest w cenie, Bob. No dobrze, lepiej będę się zbierał...

Zamknąwszy drzwi frontowe Newman wrócił do swego pokoju. Wziął długą kąpiel, po czym wsunął rewolwer pod poduszkę i natychmiast zasnął. Obudził się o siódmej - po czterogodzinnym śnie mógł normalnie funkcjonować.

Został jednak w pokoju aż do dziewiątej, żeby nie zwracać na siebie uwagi i dopiero wtedy zszedł do jadalni. Paula kończyła już przy swoim stoliku typowe angielskie śniadanie. Bob zawsze dziwił się, że jest taka szczupła, patrząc na zjadane przez nią porcje.

Przemknęło mu przez myśl, że bardzo ładnie wygląda w bladoniebieskiej bawełnianej koszulce, białych lnianych spodniach i białych pantofelkach. Siadając zauważył, że brunetka w przyciemnionych okularach zabiera się akurat do wstawania. Mając pięć stóp i dziewięć cali wzrostu, łatwo ocenił, że ona musi mieć jakieś pięć stóp i pięć cali; zauważył też; że i tym razem nieznajoma ma na sobie strój znakomicie podkreślający jej świetną figurę.

Gdy tylko go zobaczyła, usiadła z powrotem i dolała sobie kawy. Bob bardzo uważał, żeby ich spojrzenia się nie skrzyżowały. Zamówił dla siebie angielskie śniadanie, a kiedy na nie czekał, podeszła do niego jedna z kelnerek i nachyliwszy się szepnęła mu do ucha:

- Przyjechał kurier i pyta o pana Nalega, by rozmawiać z panem osobiście. Niech się pan nie martwi, że śniadanie wystygnie. Zaczekam z podaniem, aż pan wróci...

Butler, wciąż ubrany w strój kuriera, stał na dziedzińcu w pewnej odległości od budynku hotelowego. Tym razem miał kask na głowie. Podchodząc do niego Newman pomyślał, że to bardzo mądrze ze strony Harryego; najwyraźniej domyślał się, że o tej porze będą tu się kręcić goście. Uchyliwszy kasku Butler wręczył mu dużą usztywnioną kopertę bez żadnych oznakowań, mogących zdradzić tożsamość jej nadawcy, po czym zaczął przyciszonym głosem:

- Tweed każe ci tu zostać. Wszyscy troje macie się stąd nie ruszać, a ja mam was wspierać. Zostawiłem swoje rzeczy w hotelu "Meudon"… To całkiem blisko, przy drodze. Niewykluczone, że przyjedzie tu sam Tweed w charakterze towarzysza Pauli. Powiedział, że koniecznie musimy sprawdzić Mullion Towers, tę posiadłość Molocha na odludziu.

Newman nic na to nie odpowiedział. Korzystając z tego, że stoi tyłem do budynku, otworzył ostrożnie kopertę i wysunął z niej trzy duże, błyszczące odbitki. Twarz zmarłej kobiety była na nich widoczna lepiej nawet niż się spodziewał.

Włożył zdjęcia z powrotem do koperty, a Butler mówił dalej:

- Zauważyłeś pewnie, że zdjąłem z samochodu szyld firmy przewozowej. Jeśli będę ci potrzebny, zadzwoń do mnie do "Meudon". Zameldowałem się tam jako Butler. I nie rób nic, czego ja sam bym nie zrobił.

- Dajesz mi w ten sposób nieograniczoną wręcz swobodę w podejmowaniu wszelkich ryzykownych akcji - zażartował Newman. - Dziękuję ci, Harry. Wyglądasz zadziwiająco świeżo po tej długiej jeździe.

- A komu potrzebny sen?

Butler nasunął kask na czoło i ruszył w stronę samochodu. Kiedy Newman zawrócił do hotelu, dostrzegł wychodzącą z niego atrakcyjną brunetkę. Skłonił jej się lekko i wszedł do środka.

Paula siedziała samotnie ze skrzyżowanymi nogami, sprawiając wrażenie pochłoniętej jakimś czasopismem. Newman przystanął przy niej na moment, udając, że zwraca jej uwagę na coś w przeglądanym przez nią magazynie.

- Musimy się spotkać, wszyscy troje. Ale w sposób nie rzucający się w oczy. Tu, w hotelu.

- W moim pokoju - zaproponowała od razu. - Jest bardzo duży. Zostawię drzwi otwarte...

Marler stał tymczasem w drugim holu, obserwując przez okno jacht "Wenecja V", wciąż kołyszący się przy wejściu do portu Falmouth. Swoim nadzwyczajnym słuchem wychwycił szepty przyjaciół. Rozejrzał się dokoła i upewnił, że nikogo nie ma w holu. Akurat podszedł do niego Newman z kopertą wsuniętą pod pachę.

- Spotykamy się zaraz w pokoju Pauli. Drzwi będą otwarte. Wślizgnij się tam za kilka minut.

- Zrozumiałem. Paula wyszła właśnie z holu...

Dziesięć minut później Newman i Marler byli już w obszernym pokoju Pauli na pierwszym piętrze. Paula była dobrze przygotowana do rozmowy - z niewielkiego radia, które zawsze zabierała ze sobą w podróż, popłynęły dźwięki muzyki klasycznej, a przez otwarte drzwi łazienki dobiegał szum wody lejącej się z obydwu kranów. Te zabezpieczenia wystarczały aż nadto, by stłumić ich głosy, gdyby ktoś zechciał ich podsłuchiwać.

- Harry Butler zatrzymał się w hotelu "Meudon", niedaleko stąd, przy szosie - zaczął Newman. - Zameldował się pod swoim własnym nazwiskiem. Może się zdarzyć, że przyjedzie tu Tweed. A jeśli tak, to uda, że zna tu tylko ciebie, Paula.

- Co się dzieje? - przerwała mu Paula. - Wygląda na to, że Tweed gromadzi tu znaczne siły.

- Pozwól mi skończyć - poprosił Newman. - Naszym głównym celem jest posiadłość Molocha, Mullion Towers. Sprawdziłem na mapie, gdzie to jest. Okazuje się, że w samym środku pustkowia, bardzo daleko od zamieszkanych okolic.

- Najwyraźniej bardzo mu zależy na tym Molochu - zastanowiła się Paula:

- Przestań mi przerywać - zwrócił się do niej Newman, siląc się na groźny ton.

- Już się nie odzywam - odrzekła dziewczyna kładąc rękę na ustach. - Mów dalej, bardzo cię proszę.

Newman opowiedział jej, jak poprzedniej nocy wraz z Marlerem wydobyli z wody kobietę. Paula była zaskoczona i przerażona.

- Czyli przydarzyło się wam to samo, co mnie w Zatoce Ośmiornic. Niewiarygodne.

- Tak, to interesujące - zgodził się Newman. - Przede wszystkim z uwagi na fakt, że w obu wypadkach w pobliżu znajdował się jacht "Wenecja V". Tweed przysłał nas tu pewnie dlatego, że wiedział, iż ten statek płynie prosto do Falmouth i że dotrze tu bardzo szybko. Jestem o tym przekonany. Wziął do ręki kopertę, którą rzucił wcześniej na łóżko Pauli. Wyjął z niej trzy zdjęcia i chwilę przytrzymał w ręku.

- To są zdjęcia kobiety, która dopłynęła do brzegu, gdy ja i Marler tam staliśmy Całkiem nieźle wyszły. Kiedy je robiłem, już nie żyła.

- I zostawiliście ją tam? - spytała Paula.

- Nie mieliśmy wyboru. Tweed nie chce, żebyśmy zadawali się z policją. Ale wykonałem anonimowy telefon na policję w Truro, żeby biedaczka nie leżała tam całą noc.

Rozłożył odbitki na łóżku. Paula i Marler wstali i podeszli bliżej. Spojrzawszy na zdjęcia, Paula omal nie krzyknęła. Opanowała się jednak i tylko wpatrywała się w fotografie jak zahipnotyzowana. Newman wyczuł, że jest zszokowana.

- Co się stało?

- Ależ to ta sama kobieta, którą wyciągnęłam w Zatoce Ośmiornic. Tyle że tamta nie żyła. Była martwa! Jak więc mogła przypłynąć tutaj? Od Kalifornii dzieli nas sześć tysięcy mil. Jestem pewna, że to ta sama kobieta. O Boże, co tu się dzieje?

1

Za biurkiem w swoim gabinecie w Mullion Towers siedział nieduży schludny mężczyzna, najwyraźniej dobiegający pięćdziesiątki. Wyglądał jak w hipnotycznym transie; blade oczy patrzyły przenikliwie, a cała postać emanowała poczuciem władzy, jakby znajdował się w pałacowej komnacie umeblowanej antykami i wyłożonej kosztownymi dywanami.

Tymczasem drewnianej podłogi jego gabinetu nie pokrywał żaden dywan, biurko i obrotowe krzesło były najprostsze z możliwych, na ścianach wisiały reprodukcje obrazów Moneta, a w rogu stały dwa ciężkie metalowe regały na dokumenty. Przed biurkiem stało rzeźbione krzesło, a w rogu masywny sejf o dwóch zamkach szyfrowych, przytwierdzony do betonowej podstawy i wyposażony w rozmaite wymyślne urządzenia alarmowe. Wystarczyło go dotknąć, by w pokoju strażników na parterze tuż pod gabinetem zaczęło pulsować światełko.

Vincent Bernard Moloch przyglądał się uważnie mapie Kalifornii, na której zaznaczone były dziwne nieregularne linie biegnące z południa stanu na północ, przez Dolinę Silikonową - serce amerykańskiego przemysłu elektronicznego - aż do San Francisco. Słysząc, że ktoś otwiera drzwi, Moloch pospiesznie złożył mapę i splótł ręce na biurku.

- Chciałeś mnie widzieć? - zaczął zawadiackim tonem Joel Brand, gdy tylko wszedł do pokoju.

- Musimy porozmawiać - odrzekł Moloch spokojnie, łagodnym głosem. - Usiądź, proszę.

Przyjrzał się swemu gościowi przez okulary w złotych oprawkach, rejestrując każdy szczegół. Gęsta czerwona czupryna Branda była potargana, krótkie rękawy rozpiętej pod szyją bawełnianej koszulki odsłaniały potężne owłosione ramiona, a spod niebieskich dżinsów wystawały duże buty z metalowymi płytkami na noskach. Brand zajął rzeźbione krzesło i czekał.

- W jaki sposób ta kobieta znalazła się na pokładzie "Wenecji"? - spytał Moloch.

- Musiała się ukryć, kiedy jacht stał w porcie w Monterey. Pojawiła się z torbą bagażową, gdy wypływaliśmy już z Kanału Panamskiego, kierując się na Karaiby, a potem tutaj.

- I co się potem stało?

- Dopóki byliśmy na morzu, nic szczególnego. A co niby miało się dziać twoim zdaniem?

Brand zachowywał się jak człowiek głęboko dotknięty tym, że ktoś go przepytuje. Moloch jednak wciąż mówił łagodnym tonem, a jego inteligentna twarz nie zdradzała żadnych emocji.

- Joel, kiedy zadaję pytanie, nie oczekuję odpowiedzi w formie pytania. Chcę szczegółów.

- Przydzieliliśmy jej kabinę. Nie byłem pewien, jak mam ją traktować. Aż tu wieczorem pojawiła się w jadalni ubrana elegancko i bardzo seksownie. Była bardzo miła, żartowała ze mną i z innymi. Nie mogłem w ogóle pojąć, o co jej właściwie chodzi.

- Przeszukałeś jej walizkę?

- Tak, skoro koniecznie musisz wiedzieć...

- Muszę koniecznie wiedzieć. Mów dalej.

- Przekonałem się, że większość swoich rzeczy przełożyła do szafy. W walizce znalazłem torebkę z paszportem w środku, więc go wziąłem. Aha, był tam jeszcze kostium kąpielowy.

- Czy nie dało ci to do myślenia?

- A powinno? Większość czasu spędzała w basenie.

- Spryciara. Nie jestem tylko pewien, czy dobrze zrobiłeś zabierając jej paszport. Na pewno domyśliła się, że przeszukiwano jej rzeczy.

- Ale dzięki temu wiedziałem, kim jest. - Brand wyjął paczkę papierosów i zapalił jednego. - Wolno chyba palić w tym sanktuarium?

- Wiesz dobrze, że ja nie palę. Bądź tak dobry i zgaś to.

Brand wściekłym ruchem zgniótł papierosa w popielniczce, którą Moloch wyjął z szuflady. Zrobił z tego całe przedstawienie, ostentacyjnie wciskając niedopałek w dno popielniczki. Moloch oparł się wygodnie i czekał z założonymi rękoma.

- Joel, co się stało, gdy "Wenecja" zakotwiczyła przed portem w Falmouth?

- Już panu mówiłem...

- Więc opowiedz mi to jeszcze raz. To bardzo ważne.

- Był wieczór Przechadzałem się po pokładzie, żeby się upewnić, że wszystko jest w porządku. I wtedy ją zobaczyłem - miała na sobie kostium kąpielowy i szykowała się do skoku przez burtę. Podbiegłem, żeby ją zatrzymać, ale było już za późno. Zdążyłem ją tylko uderzyć.

- Uderzyć, Joel?

- Tak, nieźle ją grzmotnąłem w plecy. - Potrząsnął ogromną zaciśniętą pięścią. - Tylko że ona już zeskakiwała z pokładu.

- Zraniłeś ją?

- Wcale na to nie wyglądało. Płynęła do brzegu niczym ryba. Musiałem pobiec do kabiny po karabin. A kiedy wróciłem, ona była już bardzo daleko i w dodatku opadała akurat mgła. Wystrzeliłem raz, ale nie sądzę, żebym ją trafił. Zaraz potem statek spowiła gęsta mgła.

- I nie posłałeś za nią motorówek ani pontonów?

- A jak u diabła miałem to zrobić? - wybuchnął Brand. - Mgła była gęsta jak mleko. Nawet nie wiedzielibyśmy, gdzie jej szukać.

- Strzeliłeś do niej?

- Właśnie to powiedziałem.

- Bardzo niemądrze zrobiłeś. Ktoś mógł to usłyszeć, może w pobliżu stał jakiś jacht. Wygląda więc na to, że dopłynęła do brzegu i jest teraz gdzieś w Anglii. To poważna sprawa. Jeden z najgroźniejszych ludzi na świecie jest na naszym tropie. Tweed...

W przerażającej ciszy Brand usiłował uświadomić sobie wagę tego, co powiedział Moloch. W końcu wielkolud odezwał się.

- Wspomniałeś o Tweedzie. Jak u diabła mógł trafić na nasz ślad? Na pewno się mylisz.

- Ja nigdy się nie mylę - powiedział Moloch z pozbawionym wesołości uśmiechem. - Postawiłem sobie za cel dowiedzieć się wszystkiego o tej tajnej grupie.

Ludzie w Stanach, których on zna, byli aż nadto rozmowni. W czasie kiedy ty płynąłeś do Monterey, kobieta nazwiskiem Paula Grey, prawa ręka Tweeda, mieszkała akurat w hotelu "Spanish Bay". Pewien jestem, że nie była tam na wakacjach. Wysłał ją Tweed, żeby powęszyła trochę i wyniuchała, jakie mam zamiary.

- Skąd ta pewność? - zaprotestował Brand.

- Ponieważ mam zwyczaj sprawdzać wszystko, co wygląda choć trochę podejrzanie. Kiedy ty przemierzałeś Atlantyk, wysłałem paru swoich ludzi z głównej kwatery do Big Sur do portu w Monterey. Po porcie pochodziła sobie kobieta, pierwszorzędny detektyw, i pytała kogo się dało. No i znalazła złoto.

- Złoto? Jakie złoto?

- Wzięła pod włos pewnego pijaka nazwiskiem Floorstone, który pełnił funkcję kapitana portu. Opowiedział jej o spotkaniu z atrakcyjną ciemnowłosą Angielką. Ta Angielka zadawała dużo pytań na temat "Wenecji" akurat w czasie , gdy ty wypływałeś z Monterey; koniecznie chciała wiedzieć; czy ja jestem na pokładzie. Nasza pani detektyw zdobyła rysopis tej Angielki, który pasuje jak ulał do Pauli Grey. Zresztą na temat pobytu tej kobiety w "Spanish Bay" mam jeszcze informacje z innego Źródła. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Tweed depcze nam po piętach.

- Więc może powinniśmy zlikwidować tę Paulę Grey. No i Tweeda.

Moloch znieruchomiał. Pochylił się do przodu; miał groźny wyraz twarzy, a niebieskie oczy błyszczały lodowato.

- Czyś ty postradał zmysły? Po pierwsze ci ludzie to fachowcy pierwszej klasy...

- Ale ten facet, jak mu tam... no, ten, którego nazywa pan Księgowym, on mógłby wykonać tę robotę...

Moloch nic na to nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w Branda przez dłuższą chwilę z absolutnie nieruchomą twarzą. Brand utkwił spojrzenie w zimnych niebieskich oczach czując, że ogarnia go strach. W końcu odchrząknął i powiedział:

- W porządku. Może rzeczywiście jestem trochę nie w formie.

- Zachowałeś się jak dureń. - Głos Molocha był teraz równie zimny jak jego oczy, a jego postać przypominała ponurą woskową figurę.

Wreszcie po dłuższej przerwie przemówił, wypowiadając słowa powoli i z namysłem:

- Ty chyba naprawdę oszalałeś. Tweed pracuje w SIS, Paula Grey też. Mamy im schodzić z drogi. Jeśli kiedykolwiek przyłapię cię na tym, że zbliżyłeś się do któregoś z nich choćby na milę, pożegnasz się z pracą u mnie. I to na zawsze - dodał.

- Zrozumiałem - odrzekł krótko Brand. - Mogę odejść?

- Myślę, że to dobry pomysł. Ale na razie bądź w pobliżu. Zadzwoń do Penhalea na "Wenecję". Powiedz mu, że na razie to on dowodzi jachtem.

- Ale Penhale jest beznadziejny...

- Jest jednym z najlepszych kapitanów statków handlowych, jacy pływają po oceanach. Byłbym bardzo zobowiązany, gdybyś zechciał wykonać moje polecenie.

- Skoro tak sobie życzysz. Aha, mam tu dla ciebie jakieś rozliczenia, które przygotował twój ulubiony księgowy, Landis. Ale nie ufaj temu gościowi ani trochę.

- Ty nie musisz mu wierzyć, ale ja mam do niego zaufanie - odrzekł Moloch sięgając po plik papierów, które Brand położył na biurku. - I jeszcze jedno. Jeśli zadzwoni z Kalifornii moja macocha, pani Benyon, powiedz, że mnie nie ma.

* * *

Do biura Tweeda przy Park Crescent wszedł majestatycznie Howard, dyrektor. Tweed dostrzegł, że Monika się skrzywiła. Howard miał na sobie nieskazitelny, nowiutki garnitur firmy Chester Barrie prosto od Harrodsa. Spod marynarki widać było nową różową koszulę i krawat od Chanel. Ignorując zupełnie Monikę, gość zajął skórzany fotel przy biurku Tweeda. Krzyżując długie nogi - miał sześć stóp wzrostu - Howard starannie poprawił kanty spodni.

- Co słychać na polu bitwy? - spytał.

- Jakiej bitwy? - zdziwił się Tweed.

- No cóż, miałem na myśli śledztwo w sprawie słynnego VB. Tak właśnie bliscy współpracownicy nazywają Vincenta Bernarda Molocha.

- Wiemy o tym. Monika dowiedziała się tego, gdy zbierała o nim informacje.

- Brawo dla Moniki - odrzekł Howard nie spoglądając nawet w stronę sekretarki. - Premier już przestępuje z nogi na nogę ze zniecierpliwienia czekając na jakieś wiadomości w tej sprawie.

- Niech cierpliwie poczeka, aż będę gotów mu je zaprezentować, bo na razie nie jestem. Monika jest akurat w trakcie przygotowywania materiałów na temat VB.

- Diabelnie długo to trwa...

- Wcale nie. Wczoraj pracowała do trzeciej nad ranem, wydzwaniając do różnych kontaktów w Stanach.

- Przydałoby się podjąć jakieś działania...

- Działamy intensywnie. - Tweed podniósł ostrzegawczo rękę. - Nie, nie pytaj o szczegóły. Potrzebujesz kompletnego raportu.

Howard przesunął palcem po pulchnym, różowym, gładko ogolonym policzku. Sprawdza, czy nie drapie, pomyślał Tweed. Czyżby znowu zaczął umawiać się z kobietami? Wątpił w to jednak: żona Howarda, Cynthia, zmusiła go, by zlikwidował swoje londyńskie mieszkanko i przyjeżdżał na noc do domu w Ascott.

- Chyba będę musiał zadowolić się tymi skąpymi informacjami, które mi podałeś - stwierdził Howard. - Ale nikt nie jest niezastąpiony.

- Mam nadzieję, że masz na myśli również siebie - odrzekł krótko Tweed.

- Tylko żartowałem, chłopie - uspokoił go Howard i zaczął zbierać się do wyjścia. - Pracuj tak dalej, Moniko - dodał otwierając drzwi. - Praca po nocach dobrze ci robi.

Monika uniosła tylko brwi, ale nie odezwała się, dopóki nie wyszedł. Wtedy wstała i wybuchnęła:

- On żartował? Przecież mógłbyś dostać jego stanowisko choćby jutro. Wiem, że masz z premierem dobre układy i że on cię podziwia. Czy mogę otworzyć drugie okno? Nie znoszę zapachu jego wody po goleniu.

- Oczywiście. Tylko wiesz, ja nie chcę jego stołka. Zresztą Howard przydaje się do zabawiania Rosjan i różnych oficjeli na dyplomatycznych przyjęciach. A teraz mów.

- Ten VB to tajemniczy facet. Strasznie się naharowałam kompletując jego dossier Nie lubi rozgłosu. Ogólnie wygląda to tak: po pierwsze, jego prawą ręką jest jakiś bandyta, Joel Brand - tu mam jego zdjęcie. Podobno służył w marynarce wojennej, ale w Admiralicji twierdzą, że nigdy o nim nie słyszeli. Po drugie, on tak naprawdę nie nazywa się Brand. Jest Ormianinem i jego prawdziwe nazwisko brzmi Varouj Kerkorian. Lubi poczynać sobie dość brutalnie, ale ma trochę oleju w głowie, jak większość Ormian. Studiował na Harwardzie na wydziale biznesu i otrzymał tytuł magistra nauk ekonomicznych, choć dzisiaj niewiele to znaczy. Potem wrócił do Anglii i zajął się przemytem przez Morze Północne...

- Chwileczkę. Czy był kiedykolwiek skazany?

- Nie, zawsze mu się udawało. Ale urząd celny jest przekonany, że dowodził całkiem sporym gangiem. Dziewczyny zmienia jak rękawiczki. Jedną rzuca dla innej, kiedy już dostanie to co chciał, Raz o mało nie zabił człowieka w Hamburgu na Reeperbahn.

- Jednym słowem dziwkarz i zbir.

- To bardzo dobry opis pana Branda. Ale i tym razem uszedł bezkarnie. Policja niemiecka nie mogła go nawet postawić w stan oskarżenia, bo świadkowie byli zastraszeni i nie chcieli zeznawać. Podobno ma trzydzieści osiem lat, ale nie możemy tego sprawdzić.

- Dlaczego ktoś taki jak Moloch zatrudnia tego rodzaju człowieka? Przecież VB wygląda na faceta dystyngowanego i z klasą.

- Na ile mogłam się zorientować z tego, co mówili ludzie, którzy go znają, pan Brand to taki Dr Jekyll i Mr Hyde. Na razie opisałam Hydea, ale podobno potrafi też być czarujący, zwłaszcza dla kobiet, ale nie tylko. Nieraz brał udział w przyjęciach, i tu, i w Stanach, oddelegowany przez Molocha. Sam VB trzyma się na uboczu. Ale dane na temat Branda wciąż jeszcze napływają.

- A co wiesz o wszechpotężnym Molochu? Jakiej jest narodowości?

- Wszechpotężny to bardzo trafne określenie Molocha. Zna wielu najbogatszych ludzi na świecie, nawet stworzyli rodzaj klubu. Moloch jest z nich najbogatszy. Natomiast nikt nic nie wie o jego pochodzeniu. Myślę, że przybył tu jako młody chłopak z dawnej Czechosłowacji... dzisiaj to Republika Czeska. Przyjechał jako student, zdobył kwalifikacje księgowego, po czym wyruszył do Stanów. Tam założył firmę elektroniczną w Kalifornii, ale inne firmy połączyły się i wyeliminowały go z rynku.

- Musi uwielbiać Amerykę - skomentował Tweed.

- Mówi się, że po tym, co go tam spotkało, nienawidzi tego kraju. Ale swoje prawdziwe uczucia zachowuje dla siebie. Po tamtej wpadce zabrał się do rozbudowywania AMBECO i stworzył z niej największą firmę na świecie. Wziął pożyczkę z banku i gdy tylko powiodło mu się na tyle, że mógł stać się niezależny, natychmiast spłacił kredyt. Pracuje jak wół, nawet sypia niewiele.

- A jakim jest człowiekiem?

- Mówiono mi, że potrafi być czarujący, znacznie bardziej niż Brand. Nigdzie nie znalazłam jego zdjęcia, ale robię co mogę, chociaż on nie pozwala, by go fotografowano. Ma fabryki w całych Stanach, na północy Anglii, a poza tym w Niemczech, Francji i Holandii. Nawet w Arabii Saudyjskiej.

- Czyli ma powiązania z Arabami.

- Właśnie. Świetnie mówi po arabsku, niemiecku, francusku, włosku, hiszpańsku, po angielsku oczywiście też. Mój informator twierdzi, że jest samoukiem. Wyjątkowo bystry facet...

- Jest żonaty?

- Nigdy nie był. Przynajmniej do tej pory nie udało mi się trafić na jakikolwiek ślad małżeństwa. Ale miał kilka kobiet, wszystkie z tak zwanych wyższych sfer. Było ich jak dotąd siedem. I wszystkie zniknęły.

- Zniknęły? Co u diabła masz na myśli?

- Dokładnie to, co powiedziałam. Przepadły bez śladu. Podobno każda z nich wyjechała w podróż za pieniądze, które od niego dostała, ale od tamtej pory nikt o nich nie słyszał. Rozmawiałam z Cordem Dillonem, twoim odpowiednikiem z CIA. Dzwonił do niego z Filadelfii bogaty ojciec jednej z tych dziewczyn, Julii Sanchez. Cord zrobił mu przysługę i prześledził jej kroki. Dowiedział się, że kupiła bilet powrotny do Londynu i ktoś widział podobną do niej dziewczynę na pokładzie samolotu, ale potem ślad się urwał. To był lot z San Francisco.

- Zastanawiam się, czy te dziewczyny nie za dużo wiedziały o interesach VB.

- To możliwe. Cord też się niepokoi ogromem władzy, jaką zgromadził w swych rękach Moloch. VB ma w kieszeni kilku najważniejszych senatorów. Pieniądze wszystko mogą.

- Na pewno. - Tweed najwyraźniej się nad czymś zastanawiał.

- Jaka jest szansa na zdobycie zdjęcia tej Julii Sanchez?

- Żaden problem. Jej ojciec zaopatrzył Corda w kilka fotografii córki. Na moją prośbę Cord obiecał przesłać nam jedną z nich. Powinna dojść jutro.

- Czy ten Ormianin Varouj Kerkorian, czy też Joel Brand, jak się teraz nazywa, jest zazdrosny o swoje stanowisko zastępcy Molocha?

Monika była zaskoczona tym niespodziewanym pytaniem. Spojrzała na Tweeda i uśmiechnęła się lekko.

- Masz jakiś szósty zmysł. Właśnie chciałam ci powiedzieć, że Brand nie może ścierpieć, kiedy ktokolwiek inny zbliża się do VB.

- Gdzie mieści się główna baza VB?

- Zadałam to samo pytanie Cordowi. VB ma ogromny dom w pobliżu Big Sur na południe od Carmel. Nazywa się Black Ridge, stoi nad samym Pacyfikiem i jest strzeżony jak więzienie. Groźne psy, reflektory, drut pod napięciem wokół muru. Wymień jakiekolwiek najnowsze urządzenie alarmowe, a możesz być pewien, że on to ma.

- A co wiesz na temat tego bajecznego jachtu "Wenecja V"?

- Cóż, jak wspominałam niedawno, wypłynął jakiś czas temu z Monterey. Mój kontakt u Lloyda twierdzi, że początkowo zmierzał ku Baja California w Meksyku, ale później zmienił kurs i skierował się na Falmouth...

- Tak, pamiętam.

- Przypuszczam, że właśnie dlatego wysłałeś do Kornwalii tyle ludzi.

- Zgadza się. Nie powiedziałem im o jachcie, żeby zobaczyć, jaka będzie ich reakcja. Paula oczywiście przekazała mi telefonicznie część tych informacji z lotniska w San Francisco, zanim wsiadła do samolotu. Ale wróćmy do tego kontaktu u Lloyda.

- Powiedział mi, że to najkosztowniejsza i najlepiej wyposażona prywatna jednostka na świecie, zwłaszcza jeśli chodzi o środki łączności.

- Musiał kosztować niezły szmal... no, ale Moloch zdaje się nie narzeka na brak pieniędzy. To wszystko?

- Niezupełnie. Na południowych przedmieściach Carmel, w wielkim domu koło Mission Ranch mieszka groźnie wyglądająca macocha Molocha, pani Benyon.

- Skąd wiesz, że wygląda groźnie?

- Bo dostałam jej najświeższe zdjęcie z archiwum fotograficznego. - Monika wstała, wyjęła z szuflady biurka dużą odbitkę i położyła ją przed Tweedem. - Oto ona.

Tweed spojrzał na zdjęcie. Widniała na nim starsza kobieta usadowiona na krześle przypominającym tron. Była niewiarygodnie gruba, miała tłuste policzki i oczy przypominające ślepia jastrzębia, którymi wpatrywała się w Tweeda. Wydała mu się podobna do Buddy i uznał, że zdecydowanie mu się nie podoba. Jej obwisłe usta wyglądały jak nasączone jadem, a gęste siwe włosy opadały na szerokie ramiona. Nawet na zdjęciu emanowała władczością - jakby oczekiwała, że wszyscy będą spełniać jej kaprysy. Tweed oddał fotografię Monice.

- Ile lat ma ta damulka?

- Tego nie udało mi się dowiedzieć. Ma syna, który pracuje dla Molocha. Nazywa się Ethan Benyon i jest sejsmologiem.

- A cóż VB ma wspólnego z sejsmologią?

- Nie mam pojęcia. To właśnie jedna ze spraw, które martwią Corda Dillona. Nie powiedział mi jednak dlaczego, więc nie naciskałam. Ale wciąż jeszcze zbieram materiały. No, co o tym myślisz jak dotąd?

- Nie podoba mi się ta historia. Zwłaszcza to, że siedem dziewczyn VB zniknęło bez śladu. Brzmi to dość złowieszczo. Niewykluczone, że będę musiał wkrótce pojechać do Kornwalii. Razem z partnerem Harryego Butlera, Peteem Nieldem.

- Orły się zlatują.

Ledwie to powiedziała, gdy zadzwonił telefon. Tweed podniósł słuchawkę zanim Monika zdążyła sięgnąć w jej kierunku. Rozległ się w niej wyraźnie głos Newmana:

- Bob się melduje.

- Tweed przy aparacie.

- Chcę tylko przekazać wiadomość. Dzwonię z bezpiecznego telefonu w miejscowej budce. Jesteśmy w drodze do Mullion Towers, żeby przyjrzeć się temu miejscu z bliska.

- Bądźcie ostrożni. Monika dowiedziała się od Jima Corcorana, który jest szefem służby bezpieczeństwa na Heathrow, że Moloch przyleciał ze Stanów zaledwie kilka dni temu i zaraz po uzupełnieniu paliwa wystartował do Newquay. To bardzo blisko Stithians. Tak więc nasz potentat jest prawdopodobnie w swojej rezydencji. Może tam być niebezpiecznie, więc musicie bardzo uważać...

2

Newman wyszedł z budki telefonicznej i wskoczył za kierownicę swojego mercedesa, w którym już siedziała Paula. Gdy zostawił za sobą małą wioskę Mawnan Smith z jej krytymi strzechą domami, pubem "Pod Czerwonym Lwem" i rynkiem otoczonym małymi sklepikami, jego śladem ruszył Marler Jechał saabem, a na podłodze wiózł strzelbę. A daleko w przedzie, przed Newmanem, mknął drogą Butler na motorze harley-davidson. Wszyscy dobrze wiedzieli, dokąd zmierzają, bo wybrali szosę wiodącą wprost do Mullion Towers.

- Ilekroć jedziemy tak jak teraz, czuję się, jakbym należała do rodziny królewskiej - stwierdziła Paula. - Na czele kordonu motocyklista przeciera szlak, a tyłów strzeże nam Marler.

- Jesteś warta więcej niż niektórzy członkowie rodziny królewskiej - odrzekł Newman posyłając jej łobuzerski uśmiech.

- Dziękuję, łaskawy panie - odparła żartobliwie.

- Jestem na pani rozkazy, księżniczko.

- A tak poważnie, Bob, czy sądzisz, że ta wycieczka okaże się spokojna?

- Wątpię. Z tego, co mi opowiedziałaś o swoim pobycie w Monterey, a zwłaszcza o tej kobiecie, Vanity Richmond, która tak bardzo chciała się z tobą zaprzyjaźnić, domyślam się, że Moloch wie o nas więcej niż byśmy chcieli. Powiedziałem Butlerowi i Marlerowi, że mamy zachować najwyższy stopień czujności.

- Przyglądałam się jeszcze tej mapie, którą mi pokazałeś i odniosłam wrażenie, że miejsce, gdzie Moloch ma swoją rezydencję, to prawie absolutne pustkowie. Założę się, że nie przejeżdża tamtędy wiele samochodów, a jeśli już jakiś się pojawi, to na pewno zostanie zauważony. A my raczej rzucamy się w oczy.

- Zobaczymy więc, jak król tego zamku wita swoich gości. Moloch jest prawdopodobnie w rezydencji.

- Na jakiej podstawie tak sądzisz?

- Kiedy odbierałem swoją walizkę z Park Crescent, Monika ostrzegła mnie, że nasza gruba ryba przyleciała z San Francisco prywatnym odrzutowcem na Heathrow, gdzie ponownie napełniono baki, by wkrótce wyruszyć do Newquay. Można stamtąd bardzo szybko dojechać do Stithians samochodem.

- A więc może się okazać, że czeka nas sporo emocji. Mam w torebce mój browning.

- To dobrze. I lepiej przygotuj się na fajerwerki...

Jechali przez otwarte pola, a gdy dotarli do skrzyżowania, skręcili na szosę, przy której stał drogowskaz z napisem "Stithians". Była to typowa kornwalijska droga, z żywopłotem i krzakami janowca po obu stronach. Wjechawszy na szczyt wzgórza, zobaczyli roztaczającą się przed nimi panoramę okolicy - wielkie pofałdowane przestrzenie, prawie bez drzew, a w oddali wysokie szczyty rysujące się na tle lazurowego nieba. Słońce grzało niemiłosiernie i pomimo otwartych okien wnętrze samochodu przywodziło na myśl piekarnik.

- Robi się troszkę gorąco - zauważyła Paula.

- Troszkę! - wykrzyknął Bob. - Upał jak w tropikach. Koszula już dawno przykleiła mi się do pleców.

Droga zakręcała co chwila, a Paula usiłowała się skoncentrować na rozłożonej na kolanach mapie. Skręcili w nieco lepszą drogę, ale nie ujechali nią daleko, kiedy znów musieli zjechać na jeszcze węższą dróżkę, przy której stał drogowskaz "Stithians". Paula aż się skuliła, gdy Newman z trudem wpasował się pomiędzy pobocza ścieżki. Wkrótce skręcili w podobną drogę, oznakowaną "Zapora Stithians".

- Zapora tutaj? - odezwała się zaskoczona Paula. - Dziwne.

- Nieco poniżej Mullion Towers znajduje się zbiornik wodny. Stąd prawdopodobnie ta zapora...

Przejechali przez Stithians, które okazało się maleńką wioską; stały tam domki o ścianach z granitu i szarych dachach z łupku. Nigdzie w zasięgu wzroku nie było widać żywej duszy i nawet kilka pobielanych budynków nie zdołało nadać życia temu ponuremu miejscu. Paula wbiła wzrok w plac zabaw dla dzieci, który akurat mijali.

- Jakąż przyszłość mogą mieć tutejsze dzieci, gdy dorosną? - zastanowiła się na głos.

- Tutaj nie ma przyszłości...

Bob urwał, bo kiedy powoli minęli zakręt, ujrzeli tuż przed sobą wysoką tamę odgradzającą ogromny zbiornik stojącej wody. Newman wyłączył silnik, wysiadł z samochodu i włożył marynarkę. Zrobił to niechętnie, wyłącznie dlatego, że musiał pod czymś ukryć zawieszony na biodrze rewolwer. Sięgnął jeszcze po leżącą na tylnym siedzeniu lornetkę, zarzucił ją sobie na szyję i ruszył w kierunku tamy.

Paula poszła razem z nim; była spięta, częściowo na widok tej zapory, ale głównie denerwowała ją ta ciężka, przytłaczająca upałem cisza. Do tej pory nie minęli po drodze ani jednego samochodu, a okolica wokół zapory wyglądała na równie opuszczoną. Newman zatrzymał się, podniósł lornetkę do oczu i nastawił ostrość.

- Ten budynek na szczycie wzgórza to musi być Mullion Towers.

- Jesteś pewien? - dopytywała się Paula. - Wygląda okropnie.

- To nie może być nic innego. Widzę wieże na każdym rogu, a na nich chimery. Okna są gotyckie, dzielone kamiennymi słupkami.

Paula obejrzała się i zauważyła, że Marler zatrzymał się w pewnej odległości za ich mercedesem. Przykucnął z boku saaba; Paula domyśliła się, że sprawdza działanie strzelby. Butler ukrył swój motocykl pod murem.

Przeniosła wzrok na odległy budynek i poczuła strach. Długi, dziki grzbiet górski, na którym rozłożył się dom, opadał w dół wprost ku miejscu, gdzie stali. Zbocze było obrzydliwie jałowe, pozbawione drzew czy choćby jednego krzewu. Newman przez lornetkę obejrzał gmaszysko cal po calu. Zbudowane było z granitu i wznosiło się na trzy piętra, a na jego dachu widniał wyższy od najwyższej z wież maszt, wyposażony w anteny radiowe i antenę satelitarną Comsatu. Przypominało to konstrukcję nad kabiną "Wenecji". I to właśnie ostatecznie przekonało Boba, że znaleźli to, czego szukali.

- To Mullion Towers - oznajmił.

- Cała ta okolica to zupełne pustkowie - skomentowała Paula bez entuzjazmu. - Niczym spieczona słońcem pustynia.

Newman zaczął schodzić stromym zboczem ku tamie, a Paula poszła za nim. To pogrążone w ciszy miejsce miało w sobie coś złowieszczego, co budziło niepokój Pauli.

- Owszem - przyznał Newman. - Ani śladu ludzkiej obecności. Miejsce w sam raz dla tajemniczego miliardera.

Po obu stronach ścieżki biegnącej wzdłuż szczytu tamy wznosiły się na wysokość bioder poręcze, pomalowane na obrzydliwy, fioletowo-niebieski kolor Niskie furtki na obu końcach ścieżki były zamknięte. Doszli do wysokiej, odgrodzonej balustradą bramy, opatrzonej tablicą ostrzegawczą zabraniającą, jej przekraczanie, Nad nimi wznosiła się złowieszczo tama. Patrząc w górę Newman spróbował ocenić odległość od ścieżki na szczycie do podstawy opadającej w dół ściany. Nikt, kto by spadł z góry, nie miałby szans na przeżycie tego upadku. Nagle denerwującą ciszę przerwał szum fali przepływającej pod tamą.

Chwilę później usłyszeli kolejny dźwięk, znacznie głośniejszy - ryk silnika. Popatrzyli w górę i dostrzegli krążący kilkaset stóp nad nimi helikopter.

- Spróbujmy się schować - zaproponowała Paula.

- Nie ma gdzie. Po prostu wróćmy spokojnie do samochodu niczym para turystów.

- To może być helikopter RAFu z tego dużego lotniska szkoleniowego w Culdrose - zauważyła Paula, gdy szli do samochodu. - Właściciel hotelu mówił nam o nim.

- Możliwe.

- Ale nie bardzo w to wierzysz.

- No cóż, gdy byliśmy z Marlerem w zatoczce, miałem okazję przyjrzeć się trochę "Wenecji". Na rufie widziałem lądowisko dla helikopterów. Stała na nim maszyna bardzo podobna do tej, która właśnie nad nami krąży.

- A więc prawdopodobnie wiedzą, że się do nich wybieramy.

- W każdym razie zaraz się dowiedzą. Pilot wyśle przez radio ostrzeżenie do rezydencji. Na dachu budynku mieści się skomplikowany system łączności.

- Czy na pewno powinniśmy jechać dalej? Nie boję się, ale skoro oni się nas tam spodziewają...

- Sprawdźmy, jaki sprzęt ma przy sobie Marler. Harry też zawsze nosi ze sobą narzędzia. Rezydencję otacza wysoki mur z drutem na wierzchu, prawdopodobnie pod napięciem.

- Witajcie - powiedział Marler wesoło, wrzucając im coś na tylne siedzenie samochodu.

- To rozkładana drabinka, prawda? - Spytał Newman.

- Właśnie. Z tego, co słyszałem o Molochu, domyślam się, że jego chałupka jest otoczona murem.

- Owszem.

- A w dodatku, Harry - zwrócił się Newman do Butlera, który akurat podszedł - na szczycie tego muru jest drut i to pewnie pod napięciem.

- Dziecinna zabawa - zapewnił go Butler.

- A więc jedziemy obejrzeć to arcydzieło architektury? - spytała Paula.

- Tweed chciał, żebyśmy sprawdzili to miejsce. A jeśli Tweed czegoś chce, to dostaje.

* * *

Odebrawszy zakodowaną wiadomość od pilota helikoptera, Joel Brand odłożył słuchawki i pospieszył do biura Molocha.

Potentat znów przyglądał się uważnie mapie Kalifornii porysowanej dziwnymi, krętymi liniami. Podniósł znad niej wzrok, gdy Brand, jak zwykle bezceremonialnie wpadł do jego biura. Moloch podarł mapę na cztery kawałki i podał mu.

- Przepuść to przez niszczarkę do dokumentów - polecił.

Brand niecierpliwie wsunął skrawki do kieszeni spodni, usiadł na rzeźbionym krześle i wyprostował się.

- Uspokój się, Brand, i powiedz mi, co cię niepokoi.

- To cholernie ważna sprawa. Idą do nas nieproszeni goście, i to całą grupą...

- Jacy znowu nieproszeni goście? Wyrażaj się jaśniej.

- Dostałem przez radio wiadomość od pilota helikoptera z "Wenecji", który patroluje okolicę. A wcześniej sam widziałem tych ludzi przez lornetkę z pokoju radiowego. Stali przy tamie. Zauważyłem potężnie zbudowanego faceta, wyglądającego na twardziela... nie żebym nie dał sobie rady z tym typem - dodał butnie. - Była z nim całkiem sympatyczna dziewczyna o ciemnych włosach związanych z tyłu. Miała na sobie bawełnianą koszulkę i białe spodnie. A potem...

- Chwileczkę. - Moloch sięgnął do szuflady i wyjął z niej zdjęcie zrobione z ukrycia w Kalifornii. Popchnął je w stronę Branda. - Czy to ona?

- Aż ślinka leci. Ładna. Wprawdzie na tym zdjęciu włosy ma rozpuszczone, ale to ona. Nie mam co do tego wątpliwości...

- Niedobrze. - Moloch z powrotem schował fotografię do biurka: - To ludzie Tweeda - dodał. - Szybko działa.

- Przecież Tweed nie jest Supermanem...

- Zamknij się. Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Jest ich tylko dwoje?

- Nie, przynajmniej czworo. Jest jeszcze szczupły facet w lnianym garniturze. Wygląda na elegancika. No i jakiś bokser na motorze. Wyruszyli już spod tamy i zmierzają prosto na nas. Zaalarmowałem chłopaków. Wzięli ze sobą strzelby. W razie czego zawsze można powiedzieć, że farmerzy noszą strzelby, żeby oczyszczać pola ze szkodników.

- Uważajcie, z tymi ludźmi trzeba ostrożnie, zwłaszcza że jest z nimi Paula Grey, prawa ręka Tweeda. Ona...

- Ta gąska jest dziewczyną Tweeda? - zakpił Brand.

- Nie, nie jest. - Moloch uderzył w biurko otwartą dłonią, co zabrzmiało jak wystrzał z pistoletu. - Słuchaj, co ci powiem. Tweed to człowiek wysoce moralny. Wiem, że ty nigdy nie zrozumiesz tego typu ludzi, ale ja go szanuję, bo jest groźnym przeciwnikiem. Zbierzcie psy i zamknijcie je w psiarni. To rozkaz. Spróbuj raz zadziałać z prawdziwą finezją...

- Z finezją?

- Z finezją. Ty pewnie myślisz, że to jakieś francuskie ciasto. Finezja oznacza ostrożne i subtelne postępowanie. A teraz zejdź mi z oczu...

Mimo swych nieokrzesanych manier, Brand był dobrym strategiem, toteż po wyjściu z gabinetu Molocha poszedł od razu na górę do pokoju łączności. Operator radiowy siedział przy swoim nowoczesnym sprzęcie.

- Jesteśmy oblężeni. Wyślij do pilota helikoptera zakodowaną wiadomość, żeby wracał na "Wenecję". Inaczej ci obcy zaraz się zorientują, że wiemy o ich nadejściu. Ma to zrobić natychmiast...

Następnie Brand zbiegł na dół do tylnych drzwi, żeby skontrolować strażników patrolujących teren posiadłości. Przechodząc koło pojemnika na śmieci, przypomniał sobie o poleceniu Molocha.

- Pieprzyć niszczarkę - mruknął pod nosem.

Wyciągnął z kieszeni resztki mapy, zmiął je, po czym uniósł plastikowe wieko pojemnika i rzucił papier na sam wierzch góry śmieci. Ruszył dalej wokół domu, aż spotkał najbardziej, jego zdaniem, godnego zaufania współpracownika, Genea Lessingera.

- Ściągnij szybko wszystkie psy i wpuść je do psiarni. Zostaw tylko Brutea. Weź go na smycz i chodź z nim cały czas wokół domu. Zbliżają się do nas niebezpieczni przybysze...

Gene, chudy mężczyzna o kościstej twarzy, z obrzydliwą szramą biegnącą przez środek prawego policzka, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Jego ulubioną bronią był nóż, wsunięty teraz w zawieszoną przy skórzanym pasie pochwę.

- Jak zobaczą Brutea, nie będą próbowali uciekać.

- Też tak myślę. No, zmykaj...

Brute był największym i najgroźniejszym ze wszystkich dobermanów pilnujących terenu posiadłości. Obchodząc dom , by skontaktować się z pozostałymi strażnikami, Brand był z siebie zadowolony. VB wspomniał o psach, usprawiedliwiał się sam przed sobą. Nie było mowy o jednym psie. A sprawami bezpieczeństwa zajmuję się tutaj ja. Witajcie więc, panno Grey z przyjaciółmi. Zgotowaliśmy wam interesujące przyjęcie.

Na czele niewielkiej grupy posuwającej się wąską ścieżką ku dziwnej rezydencji jechał Butler. Posuwał się powoli, a gdy dotarł na szczyt wzgórza, zatrzymał się gwałtownie. Wyłączywszy silnik cofnął motor o jard czy dwa, po czym podniósł rękę, by dać znak do zatrzymania obu samochodom. Newman zahamował, wyskoczył z wozu i podbiegł do Butlera; Paula podążała tuż za nim.

- Jesteśmy bardzo blisko - ostrzegł ich. - Ze szczytu wzgórza widać już dom.

- To dobrze - stwierdził Newman. Akurat dołączył do nich Marler - Popatrzmy sobie.

Newman przygotował już wcześniej plan, oparty na obserwacjach, jakie poczynił oglądając posiadłość przez lornetkę od podnóża tamy. Marler dodał do tego własne sugestie. Ruszyli wszyscy na szczyt i zatrzymali się dopiero, gdy mieli widok na całą posiadłość. Paulę przeszedł dreszcz.

Górski grzbiet, na którym wznosił się Mullion Towers, wyglądał z bliska jeszcze bardziej złowrogo. Na długim zboczu, opadającym stromo ku zbiornikowi wodnemu w dole, nic zupełnie nie rosło. Stok zdawał się usypany z kurzu, który w upalnych promieniach słońca miał dziwaczny, żółtawy kolor.

- Można by pomyśleć, że to Sahara - stwierdziła Paula. - Nie zdawałam sobie sprawy, że w głębi lądu Kornwalia może prezentować się tak nieprzyjemnie. To miejsce jest zupełnie niepodobne do wybrzeża. Tam wszędzie można spotkać ładne plaże, zatoczki i kręte strumyczki.

Idąc za przykładem Newmana, ułożyli się płasko jedno obok drugiego na szczycie wzgórza. Bob znów przyjrzał się posiadłości, wyglądającej jak zamczysko z gotyckiego horroru, a następnie podał lornetkę Marlerowi.

- Co sądzisz o tym bluszczu?

- Właśnie czegoś takiego mi potrzeba. Pewność będę miał wprawdzie dopiero, gdy zobaczę go z bliska, ale wygląda na to, że rośnie tam od lat. Gałęzie ma grube i węzłowate. Jestem pewien, że nasz plan się powiedzie, zakładając oczywiście, że uda mi się podejść do tego bluszczu tak, żeby mnie nie zauważono.

- Do czego jest ta długa lina z węzłami przymocowana do twojej drabiny? - zaciekawiła się Paula.

- Wszystko się wyjaśni, gdy dotrzemy na miejsce. Domu pilnują strażnicy ze strzelbami, ale koncentrują się chyba na części frontowej. Jeden z nich spaceruje z dość niesympatycznym dobermanem. Martwi mnie trochę ten piesek.

- Ruszajmy - polecił Newman, ześlizgując się w dół i wstając. - Ciekawe, że ten helikopter tak szybko zniknął. Założę się, że w ten sposób chcieli uśpić naszą czujność. Przygotujmy się na najgorszy wariant, a mianowicie, że oni wiedzą, że się zbliżamy...

* * *

W budynku przy Park Crescent Tweed siedział za biurkiem i bardzo spokojnie patrzył w okno. Monika wiedziała jednak, że martwi się o swoich ludzi w Kornwalii. Właśnie zerknął na zegarek, gdy zadzwonił telefon. Odebrała go Monika. Zmarszczyła czoło i kilkakrotnie zapytała:

- Kto mówi?

Wreszcie wcisnęła przycisk blokujący mikrofon i krzyknęła do Tweeda:

- Jakiś zachrypnięty typ upiera się, że musi z tobą rozmawiać. Podał nazwisko Waltz.

- Odbiorę. Tweed przy telefonie.

- Powinien pan wiedzieć, że podczas pobytu Pauli w Monterey, Vanity Richmond zrobiła jej z ukrycia kilka zdjęć. Śledziłem ją i wiem, że wysłała potem paczkę przez Federal Express gdzieś do Kornwalii. Na razie to wszystko.

- Dziękuję. - Tweed odłożył słuchawkę z ponurą miną. Wciąż patrząc w okno zrelacjonował rozmowę Monice.

- Kto to taki ten Waltz? - spytała.

- To informator, który był w Monterey w tym samym czasie co Paula. Naturalnie Waltz to pseudonim.

- Czyli złe wiadomości.

- W obecnej sytuacji rzeczywiście. Szkoda, że nie dostałem tej wiadomości wczoraj, bo wynika z tego, że jeśli nasi ludzie zostaną zauważeni na drodze do Mullion Towers, to ktoś może rozpoznać Paulę i w rezultacie domyślić się, kim są.

- O Boże, to chyba znaczy, że całe przedsięwzięcie może się zakończyć okropną katastrofą.

- Newman potrafi sobie poradzić w każdej sytuacji, ale na pewno nie pomoże nam to odkryć zamiarów Molocha, a nie mam wątpliwości, że szykuje jakieś wielkie przedsięwzięcie. Gdyby tak udało nam się dowiedzieć, kim była dziewczyna wyrzucona na brzeg w Zatoce Ośmiornic i ta druga, a może ta sama, która wyskoczyła ze statku w Kornwalii...

- Zdjęcie od Corda przedstawiające Julię Sanchez, tę dziewczynę z Filadelfii, która zniknęła, a była przyjaciółką Molocha, może nadejść w każdej chwili. Niewykluczone, że okaże się pomocne.

- Może tak, a może nie.

Tweed ponownie zerknął na zegarek.

- Biorąc pod uwagę czas, jaki upłynął od telefonu Boba i odległość, w jakiej leży Stithians, to cała drużyna powinna akurat szykować się do ataku na Mullion Towers; może nawet właśnie zaczynają.

3

Marler ruszył przodem wprost do saaba, dając znak pozostałym, by poszli za nim. Otworzył tylne drzwiczki swojego samochodu i wtedy Paula zobaczyła leżącą na rozkładanej drabinie dużą płócienną torbę.

- Wiem, że wszyscy macie broń, ale kto wie, może wam się przydać dodatkowy sprzęt - stwierdził sucho. - Jest właśnie w tej torbie i za chwilę Święty Mikołaj rozda wam prezenty.

Zanurkował do samochodu, otworzył przepastną torbę, wyjął z niej niewielki przedmiot przypominający granat i podał go Pauli.

- To nowy model bomby dymnej. Trzeba wcisnąć przycisk na górze i rzucić tę zabawkę. Nie tylko wydzieli się z niej dym przesłaniający przeciwnikowi pole widzenia, ale także drażniący zapach, który wyłączy go z akcji na pół godziny. Po tym czasie wróg szybko dojdzie do siebie. Proszę, Paula, dwa dla ciebie i dwa dla Boba.

- Jesteś nieźle przygotowany - zauważyła Paula. Obejrzała "prezenty" i schowała do torebki.

- Poczekaj, to nie wszystko...

- Czyżbyśmy zamierzali rozpętać niewielką wojnę? - zażartowała.

- Nigdy nic nie wiadomo - odparł Marler.

Podał jej granat z zatyczką. Ten rozpoznała od razu, zanim jeszcze Marler zaczął mówić.

- To granat ogłuszający. Używałaś go na ćwiczeniach w centrum szkoleniowym w Send. Jak wiesz, kiedy takie coś wybuchnie w pobliżu przeciwnika, potworny hałas pozbawi go możliwości jakiegokolwiek działania na wystarczająco długi czas, byśmy zdążyli uciec. WeŹ jeszcze jeden, Paula.

Wręczył jeszcze po dwa Newmanowi i Butlerowi, odsunął się od samochodu i bezszelestnie go zamknął. Zapalił papierosa.

- Mogę chyba powiedzieć, że jesteśmy gotowi na starcie z całą armią rzezimieszków, bo musimy założyć, że tylu na nas czeka. Wiecie wszyscy, gdzie mnie szukać. No to na co czekamy?

- Żebyś się zamknął, - odrzekł Newman szczerząc zęby w uśmiechu.

Chwilę później ekipa wyruszyła w drogę z dużą prędkością. I tym razem na czele jechał Butler. W pewnej odległości za nim podążał Newman z Paulą mercedesem, a na końcu, zachowując spory dystans, Marler. Szybko zjechali ze wzgórza, aby zaraz wspiąć się na następne, bardziej strome i wyższe. Na szczycie minęli zamkniętą wysoką bramę z kutego żelaza, za którą ciągnął się długi podjazd do Mullion Towers. Obrali taktykę zmylenia przeciwnika - jadąc z dużą szybkością spodziewali się wywołać wrażenie, że zmierzają w zupełnie innym kierunku. Tylko Butler zatrzymał się w pobliżu bramy i ukrył w żywopłocie swój motocykl.

Wyjął z torby granat, który Marler dał mu jeszcze przed wyjazdem z hotelu "Nansidwell", i czekał. Przykucnięty pod żywopłotem obserwował obie bramy wjazdowe i pobocze drogi w miejscu, gdzie przecinała grzbiet.

Kilka minut później pojawił się Marler z karabinem przewieszonym przez ramię i drabiną w ręku; pod osłoną wysokiego granitowego muru, a więc niewidzialny z domu, zbiegł w dół po zboczu. Kiedy zbliżał się do Butlera, ten już badał drut biegnący wzdłuż muru. W ślad za Marlerem pojawili się Newman i Paula. Wszyscy mieli na nogach buty o miękkich podeszwach, więc biegli bezszelestnie. Gdy Marler znalazł się jakieś cztery jardy od Butlera, dał sygnał rozpoczęcia operacji. Gdzieś blisko domu warczał pies.

Butler wybiegł z ukrycia i wprawnie rzucił granatem, który wylądował dokładnie pod bramą. Wybuchł natychmiast i brama stanęła otworem. Miało to przekonać strażników, że atakują od frontu przez podjazd.

- Dasz radę unieszkodliwić ten drut pod napięciem? - mruknął Marler do Butlera.

- Mówiłem ci, to dziecinna zabawa. Podstaw tę cholerną drabinę pod mur, bo nie mamy czasu do stracenia.

Marler szybko rozsunął metalową drabinę na maksymalną długość i przystawił do muru w miejscu, gdzie pod kątem prostym zakręcał na tyły domu. Wspiął się na górę i zerknął ponad drutem.

Dwaj uzbrojeni w strzelby strażnicy, z których jeden trzymał na smyczy wielkiego dobermana, przebiegli obok domu, na wpół osłonięci przez rosnące w donicach rozłożyste krzewy. Kierowali się ku frontowi domu. Marler usłyszał czyjeś głośne polecenie:

- Wszyscy obstawić obie strony bramy wjazdowej! Te sukinsyny próbują tędy wejść.

Marler uśmiechnął się pod nosem - podstęp okazał się skuteczny. Zszedł na dół, a zaraz potem po szczeblach drabiny wspiął się Butler z uwieszonym u boku skórzanym workiem z narzędziami. Przekonał się, że Marler ustawił drabinę dokładnie w tym punkcie, który mu wskazał.

Drut był zasilany główną elektrodą poprzez żelazny pierścień pokryty izolacją. Butler wyjął z torby tubkę, wycisnął z niej gęstą substancję o konsystencji kleju i pokrył nią całą elektrodę oraz część drutu z obu stron.

Następnie wyciągnął sekator i przeciął drut w obu miejscach pokrytych klejem. Wystarczyło to, żeby prąd przestał płynąć przez cały drut; a w domu nie odezwał się żaden alarm. Wreszcie Butler zszedł z drabiny do czekających towarzyszy i zameldował:

- Drut unieszkodliwiony.

Ledwie to powiedział, Marler wbiegł po drabinie i zajrzał za mur. W pobliżu nie było widać nikogo. Odwinął przymocowaną do drabiny linę z powiązanymi węzłami i ciężarkiem na końcu, przymocował ją do tkwiącego w murze żelaznego pierścienia i spuścił w dół po drugiej stronie muru. Miała to być ich droga ucieczki.

Marler zsunął się szybko po linie, przykucnął, po czym ruszył biegiem, przemykając od jednej wielkiej donicy do drugiej, aż niezauważony przez nikogo dotarł do bocznej ściany domu obrośniętej bluszczem. Pociągnął ręką, aby sprawdzić wytrzymałość pnączy, uznał, że są wystarczająco mocne i zaczął wspinać się po murze z iście kocią zręcznością.

Dosięgnąwszy rynny, przetoczył się nad nią na płaski dach domu. Dalej dach wznosił się lekko i był pokryty dachówką, lecz tutaj stało kilka masywnych kominów. Wciąż pochylony, Marler przebiegł nad frontową część domu i ukrył się za kolejnym kominem, Wyjrzał zza niego trzymając w rękach strzelbę. Z góry dobrze widział całą rozgrywającą się przed domem scenę - niedaleko od bramy kręcili się ludzie z bronią, poganiani przez czarnowłosego wielkoluda wymachującego rękoma, który najwyraźniej polecał im, aby się rozdzielili.

Marler wrócił na tył domu, podniósł głowę i dostrzegł Newmana czekającego na szczycie drabiny. Machnął ręką i szybko ruszył z powrotem na swój punkt obserwacyjny. Wkrótce miał się zacząć atak.

Newman pierwszy zszedł po linie, za nim Paula i Butler. Paula, jedną ręką przytrzymując torebkę, a w drugiej dzierżąc browning, szła za Newmanem. Obydwoje trzymali broń za plecami. Butler został w tyle, pilnując drogi odwrotu; rękę trzymał we wnętrzu małej płóciennej torby.

Newman posuwał się spokojnie do przodu, a gdy dotarł do frontowej części domu, uśmiechnął się. Pierwszy zauważył go Brand. Nie spodziewając się ujrzeć kogokolwiek za swoimi plecami, zareagował najpierw zdziwieniem.

Newman wykrzyknął do niego wesoło:

- Przepraszam, czy to Mullion Towers? Bo jeśli tak, to chciałbym zamienić słówko z właścicielem posiadłości, panem Molochem.

- Na jaki temat? - dopytywał się Brand grając na zwłokę.

- Musiałbym sam wyjaśnić to panu Molochowi. To raczej osobista sprawa - odparł spokojnie Newman.

- Podobnie jak ta - warknął Brand mierząc do Boba ze strzelby. - Jak się tu dostałeś?

- Tylnymi drzwiami, bo brama wejściowa wyglądała bardzo nieporządnie. Po prostu nie dało się tamtędy wjechać.

- Wszedłeś na teren prywatny. Mów, kim jesteś, albo strzelam.

Paula wycelowała swój browning w brzuch Branda. Trzymała broń nieruchomo, a jej głos zabrzmiał jak uderzenie bata:

- Pociągnij za spust, a rozwalę ci brzuch.

Brand przesunął strzelbę tak, że jej lufa wymierzona była w Paulę. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, pewien, że jest górą. Paula wciąż celowała w to samo miejsce.

- Pociągnij za spust - powtórzyła - a mój palec przyciśnie cyngiel zupełnie odruchowo. Tak czy owak skończysz z rozwalonym brzuchem.

Brand znów dał się zaskoczyć. Nie spodziewał się takiego zachowania ze strony kogoś, kto był tylko kobietą. Chwilę się wahał, po czym rzucił strzelbę i ze złośliwym uśmieszkiem i wyciągniętą ręką ruszył w stronę Newmana. Bob schował broń do kabury, a Brand znów wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Słusznie. Taki facet jak ty nie potrzebuje straszaka. Podaj rękę diabłu i pogadajmy...

Gdy był już blisko, jego lewa ręka zacisnęła się i ogromna pięść runęła do przodu z szybkością błyskawicy. Trafił Newmana w szczękę z wystarczającą siłą, by powalić go na ziemię. Nie przestając się uśmiechać, Brand zamachnął się nogą z metalową płytką na czubku buta, by wymierzyć swemu przeciwnikowi brutalny kopniak w bok, mający połamać mu żebra. Paula tymczasem wymierzyła z browninga do drugiego faceta, który akurat się pojawił.

Newman okazał się szybszy od Branda, bo zdołał obiema dłońmi chwycić go za nogę w kostce i wykręcić ją bezlitośnie, Potężny strażnik zawył i stracił równowagę, a Newman skorzystał z tego, by podnieść się z ziemi. Pochylił się, złapał Branda za kędzierzawą czuprynę i pociągnął, a kiedy olbrzym instynktownie odchylił głowę, Newman popchnął ją mocno w dół. Zderzyła się z kamieniami, którymi była wybrukowana ścieżka przecinająca rzadko porośnięty zielonymi źdźbłami trawnik. Rozległ się dźwięk przypominający uderzenie młota o kamień i Brand padł nie drgnąwszy nawet. Tymczasem zaczęli się pojawiać kolejni napastnicy ze strzelbami.

Nie przejmowali się specjalnie Paulą, wiedząc, że i tak sama nie da wszystkim rady Niespodziewanie seria strzałów przejechała po ziemi tuż pod nogami zbliżających się strażników. Stanęli zaskoczeni, zastanawiając się, skąd padają strzały, a Marler dalej posyłał kule pod ich nogi. Newman właśnie uporał się z Brandem, gdy Paula krzyknęła do niego:

- Bob, z prawej!

Newman obrócił się. Zza domu wyszedł Gene z Bruteem na smyczy i zmierzał prosto ku niemu. Strażnik odpiął smycz, a pies rzucił się natychmiast w kierunku Newmana, który nie miał nawet czasu sięgnąć po rewolwer. Brute celował już w podskoku prosto w jego gardło, kiedy nagle zawisł na moment w powietrzu i runął, trafiony przez Marlera prosto w czaszkę. Gdy zwierzę padło nieżywe, Gene wyjął długi, przypominający sztylet nóż i zaczął podchodzić do Newmana.

Bob stał bez ruchu z rękoma na biodrach. I tym razem nie miał czasu, by sięgnąć po broń. Odezwał się do Genea spokojnym tonem:

- Czy mógłbym wypalić ostatniego papierosa, zanim wbijesz we mnie to ostrze?

- A pal sobie. To będzie ostatnia w twoim życiu fajka.

Newman ostrożnie wyjął z kieszeni paczkę papierosów i zapalniczkę. Zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko, a Gene napawał się tym widokiem. Jest śmiertelnie przerażony, pomyślał strażnik i uśmiechnął się sadystycznie. Papieros rozżarzył się już porządnie, a Newman zerknął w bok.

- Bierz go, Ed - krzyknął.

Gene poczuł, że musi się obejrzeć. Newman wykorzystał chwilę jego nieuwagi i przycisnął papierosa do dłoni, w której strażnik trzymał nóż. Ten wrzasnął z bólu i wypuścił sztylet, a Newman prawym kolanem uderzył go w krocze. Gene przewrócił się z krzykiem, a Bob wyciągnął rewolwer z kabury i lufą uderzył przeciwnika w głowę. Niedoszły zabójca opadł bezwładnie na ziemię. Zrobiło się zamieszanie, bo Paula zdetonowała granat ogłuszający. Trzech ludzi padło natychmiast bez przytomności. Pozostałych unieszkodliwiła granatem dymnym - zniknęli wszyscy za gęstą zasłoną dymu, kaszląc i łzawiąc. Gdzieś w tych oparach rozległy się strzały z karabinu maszynowego wycelowane w grupę Newmana. Bob domyślił się, że jeden ze strażników upadł na ziemię, zamknął oczy i strzelał jak popadnie, mając nadzieję, że kogoś trafi.

- Czas się wycofać - powiedział do Pauli. - Wracaj do drabiny i za mur. Już!

Zerknął na krawędź płaskiego dachu i zobaczył głowę Marlera, który tylko czekał, aż wróg wyłoni się z dymu. Newman dał mu znak, by natychmiast ruszył w stronę drabiny. Po drodze podszedł do miejsca, gdzie stał Butler osłaniający Paulę, która ze zręcznością akrobatki wspięła się już po linie i znikała właśnie za murem.

Marler z przewieszoną przez ramię strzelbą schodził w dół po wiekowym bluszczu. Newman odczekał chwilę, obserwując go i nie wypuszczając z dłoni swojego rewolweru. W końcu Marler zeskoczył z niewielkiej wysokości i znalazł się na ziemi. Newman cały czas pamiętał, że słyszał karabin maszynowy.

To by znaczyło, że zbiry Molocha są profesjonalistami. Marler dostrzegł za rogiem plastikowy pojemnik na śmieci. Podbiegł do niego i podniósł pokrywę. Na stosie odpadków zauważył jakiś zwitek papieru, więc chwycił go i wsunąwszy znalezisko szybko do kieszeni, zatrzasnął na powrót pokrywę.

- Cóż ty u diabła wyprawiasz? - chciał wiedzieć Newman.

- Nigdy nie wiadomo, co można znaleźć w śmietniku...

- Właź po linie. No, ruszaj się!

Marler błyskawicznie wspiął się na mur i zniknął z jego drugiej strony, a Newman tymczasem zbliżył się do drogi ewakuacyjnej. Chciał wyjść stąd jako ostatni. Polecił Butlerowi wchodzić po linie i wpatrzył się w rzednący dym. Wyszedł z niego strażnik z ustami przewiązanymi chustką. Poprawiał sobie gogle, a wolną ręką ściskał karabin maszynowy, który natychmiast wymierzył w Newmana. Bob odskoczył na bok i rzucił w jego kierunku granat ogłuszający, a zaraz potem dymny. Z granatu zaczął wydobywać się dym, a strażnik osunął się na ziemię.

Newman wspiął się po linie, przeszedł na drugą stronę muru, po czym wciągnął sznur i nożem odciął sznur od żelaznego pierścienia, wokół którego zdążył się już mocno zacisnąć. Rzucił sznur Marlerowi, który pospiesznie go zwinął. Ledwie Newman dotknął ziemi, Marler błyskawicznie złożył drabinę i pobiegł z nią do samochodu.

Podchodząc do mercedesa Bob zauważył, że Paula już siedzi za kierownicą, a silnik pracuje, żeby mogli ruszyć, gdy tylko on wsiądzie. Przed nimi Butler mknął już w dół zbocza na motorze. Mijając zniszczoną bramę wjazdową, cisnął w jej kierunku kolejny granat ogłuszający, po czym przyspieszył. Tuż za nim pędził mercedes, a dalej saab. Newman otarł pot z czoła.

- Macie dość emocji?

- Przecież już nieraz przez to przechodziliśmy - odparła spokojnie Paula. - Bywaliśmy w podobnych sytuacjach. Myślisz, że coś osiągnęliśmy?

- Napędziliśmy Molochowi stracha. Pewien jestem, że Tweedowi o to chodziło. Gdy odjeżdżaliśmy, ktoś obserwował nas z okna na bocznej ścianie. Może nawet był to sam cesarz. Czy ktoś za nami jedzie?

- Tylko Marler - odparła Paula, rzuciwszy okiem w lusterko wsteczne. - Wracamy do "Nansidwell"? Dobrze, że Moloch nie wie, gdzie się zatrzymaliśmy.

- Nie liczyłbym na to.

Moloch był świadkiem całej operacji. Stojąc przy oknie swojego gabinetu na pierwszym piętrze, usłyszał wybuch granatu, który zniszczył bramę. Widząc, że Brand zbiera ludzi w pobliżu bramy, domyślił się, że detonacja miała tylko odwrócić ich uwagę i że prawdziwy atak przyjdzie z innego kierunku. No, ale Brand zazwyczaj wiedział, co robi..

Nieco później Moloch szybko opuścił biuro i przeszedł korytarzem do innego pokoju, z oknem w bocznej ścianie domu. Dotarł tam akurat na czas, by zobaczyć, jak Newman unieszkodliwia strażnika z karabinem maszynowym, po czym wspina się po linie i znika za murem.

- Doskonale zorganizowana operacja - powiedział do siebie. - Nie doceniałem tego Tweeda. Będziemy musieli zarzucić na niego sieci.

4

Howard wpadł do biura Tweeda ze zmartwioną miną. Rozsiadł się w fotelu, i obciągnął mankiety, odsłaniając złote spinki w kształcie kwiatów. Siedząca za biurkiem Monika aż się wzdrygnęła - nie był to styl, jaki powinien prezentować sobą mężczyzna.

- Premier bardzo jest poruszony sprawą Vincenta Bernarda Molocha - oznajmił Howard oficjalnym tonem.

- Wiem - odparł Tweed. - Dzwonił do mnie dziś po południu.

- Chcesz powiedzieć, że do ciebie zatelefonował najpierw? - oburzył się Howard. - Przecież to ja dowodzę.

- A więc miej pretensje do premiera.

- Dobrze wiesz, że nie mogę mu nic powiedzieć. On chce odpowiednio ustawić swoje priorytety. Tak czy owak, VB kupił bardzo ważną fabrykę elektroniczną gdzieś w Thames Valley. A musisz wiedzieć, że to nasz odpowiednik Doliny Silikonowej w Kalifornii.

- Wiem.

- Chcesz powiedzieć, że wiesz o Thames Valley?

- Chcę powiedzieć, że wiem, iż VB kupił tę fabrykę. Zresztą zabrał się już do dwukrotnego powiększania jej powierzchni i zdolności produkcyjnych.

- Mogę zapytać, skąd to wszystko wiesz? !

- Mam tam swojego informatora, ale nie wymienię jego nazwiska. Dostałem te informacje już jakiś czas temu jako ściśle tajne - uciął Tweed.

- Tym, co najbardziej denerwuje premiera w związku z VB i jednocześnie go martwi, jest fakt, że ten człowiek ma na swojej liście płac kilku ważnych członków Parlamentu. Oficjalnie, jak zwykle w takich przypadkach, nazywa się ich konsultantami. Premier uważa, że Moloch zanadto rośnie w siłę.

- Już urósł. Co chcesz, żebym zrobił? Poszedł i zastrzelił go?

- To całkiem niezły pomysł - odrzekł Howard z rzadkim u siebie poczuciem humoru. - Jak ci idzie śledztwo?

- Do przodu. Jak już osiągnę coś konkretnego, będziesz pierwszym, który się o tym dowie.

- Mam taką nadzieję,,.

Howard wstał i wyszedł z pokoju. Monika wzniosła oczy do nieba, a Tweed posłał jej szeroki uśmiech.

- Nie mogę się powstrzymać i wreszcie to powiem - oznajmiła Monika. - Ten człowiek to prawdziwy dopust boży. Zauważyłam, że mówisz mu tylko tyle, ile musisz.

- Bo dobrze wiem, że gdy wychyli w klubie te swoje trzy podwójne whisky, robi się gadatliwy. A co myślisz o telefonie od Newmana?

Newman zadzwonił do niego z budki w Mawnan Smith, kiedy wracali z rezydencji Molocha. Monika zmarszczyła czoło.

- Wygląda na to, że sprytnie wykołował tych opryszków. A jaki właściwie był cel tej operacji?

- Zasianie w Molochu niepokoju, pokazanie mu, że jesteśmy na jego tropie. W takim stanie ducha może popełnić jakiś błąd. Ciekaw jestem, co to za papiery Marler znalazł w koszu na śmieci. Podobno to mapa Kalifornii porysowana jakimiś dziwnymi liniami.

- Czy to z tego powodu posłałeś do "Nansidwell" Petea Nielda?

- Tak - odrzekł. - Ma wziąć tę mapę i zaraz wracać. Chcę sam się jej przyjrzeć. Aha, czy udało ci się dowiedzieć czegoś więcej o tym wcieleniu Buddy, czyli macosze VB, pani Benyon, i jej synu, Ethanie?

- Pani Benyon ma niewielkie udziały w prywatnej firmie kontrolującej imperium VB. Plotka głosi, że starsza pani ciągle domaga się od VB zwiększenia swojego pakietu; chciałaby też mieć więcej do powiedzenia w sprawach całej firmy.

- To do niej pasuje, sądząc po zdjęciu, które mi pokazałaś. Co poza tym?

- Ten jej syn, Ethan, to dziwny człowiek. Nienawidzi matki, która terroryzuje go, kiedy tylko może. Nie mieszka z nią; ma dom w Black Ridge; nadmorskiej miejscowości niedaleko Carmel i Big Sur, gdzie mieści się kwatera VB. Podobno jest znakomity w swoim fachu...

- A co on konkretnie robi?

- Jak wiesz, jest sejsmologiem, ekspertem od trzęsień ziemi. To wszystko, co wiem. Może jeszcze tylko to, że w czasie studiów koledzy uważali go za faceta, który ma Źle w głowie. Ale w tej sprawie mogę tylko snuć przypuszczenia, bo to typowy naukowiec pracujący na potrzeby armii, pochłonięty swoją pracą.

- Interesujące - stwierdził Tweed wpatrzony w jakiś punkt przed sobą.

- Interesujące? Dlaczego?

- Bo niektóre fragmenty układanki zaczynają do siebie pasować, chociaż obraz jest jeszcze bardzo mglisty. Oczywiście mogę się mylić.

- Aha, kiedy wyszedłeś rano, przyszło akurat zdjęcie Julii Sanchez od Corda Dillona. To ta dziewczyna VB, która zaginęła bez śladu, podobnie jak sześć innych. Obejrzyj sobie.

Monika położyła fotografię na biurku. Tweed zobaczył na niej bardzo atrakcyjną brunetkę. Miała mocno zarysowany podbródek świadczący o silnym charakterze i roześmiane oczy. Była typem dziewczyny, z którą człowiek dobrze się bawi. Tweed ocenił, że ma nieco ponad trzydzieści lat.

- W ogóle niepodobna do kobiety, którą Newman wyłowił w Kornwalii, a która, jak przysięgała Paula, była tą samą osobą, którą ona wyciągnęła z morza w Zatoce Ośmiornic w Kalifornii. Mam tutaj szkic, który sporządził nasz artysta według opisu Pauli - powiedziała Monika.

Tweed popatrzył na rysunek, który Paula wypracowała wspólnie z rysownikiem. Wiedział, że jego agentka świetnie zapamiętuje szczegóły wyglądu ludzi.

Nie musiał nawet uważnie przyglądać się obydwu podobiznom, żeby stwierdzić, iż kobieta na szkicu nie wykazuje najmniejszego podobieństwa do Julii Sanchez. A więc kolejna ślepa uliczka - w ile takich już weszli przez te wszystkie lata?

- Rzeczywiście niepodobna - przyznał. - Lepiej zadzwoń do Corda i doinformuj go...

Przerwał mu dzwonek telefonu. Monika podniosła słuchawkę i oznajmiła Tweedowi, że na linii jest właśnie Cord Dillon.

- Cześć, Cord. Tu Tweed.

- Witaj. Czy uważasz, że mam wesoły głos, jak ktoś, kto usłyszał przed chwilą dobre nowiny?

- Owszem...

- To znaczy, że potrafię każdego wprowadzić w błąd, choćby nie wiem co się stało.

- A co się wydarzyło?

- Chodzi o prezydenta. Wezwał mnie do Gabinetu Owalnego. Był okropnie wzburzony. Podobno Moloch zdobył tak wielkie wpływy w Izbie Reprezentantów, a i w Senacie także, że zdaniem prezydenta może pokierować następnymi wyborami, jak będzie mu się podobało. Próbowałem mu powiedzieć, że sporo w tym przesady, ale nie uwierzył mi. Kazał mi się dowiedzieć, co VB zamierza. A więc pytam o to ciebie, bo właśnie doniesiono mi, że Moloch poleciał za Atlantyk swym prywatnym odrzutowcem i jest teraz gdzieś w Anglii...

- Owszem. Nawet wiem, gdzie dokładnie.

- Zrób mi przysługę, przyjacielu. Zdobądź dla mnie informacje, co on knuje i dlaczego. Twoi ludzie to prawdziwi eksperci w tego typu sprawach, a tutaj nic na jego temat nie mogę znaleźć. W dodatku pewien jestem, że niedługo znów zostanę wezwany do Białego Domu. Cały Waszyngton wpadł w panikę. Mówią, że Moloch wygrywa i na pewno przejmie władzę...

- Cord, zostaw to mnie. Rozpocząłem już operację mającą na celu rozszyfrowanie tego człowieka. Gdy tylko dowiem się czegoś konkretnego, zadzwonię do ciebie. Prawdę mówiąc, ta operacja jest już dość zaawansowana.

- Może lepiej będzie mi się dzisiaj spało. Dzięki.

Tweed powtórzył Monice rozmowę z Amerykaninem. W pierwszej chwili zacisnęła usta, a potem stwierdziła:

- Nie powiedziałeś mu, że nasz premier też się trzęsie i to z tego samego powodu.

- Celowo tego nie zrobiłem. Po co go bardziej martwić? No, ale wynika z tego, że ten zadziwiający człowiek, VB, jest w stanie zdrowo wystraszyć zarówno Londyn, jak i Waszyngton. Zdrowo wystraszyć... - powtórzył zamyślony.

- Wciąż jeszcze sprawdzam tę Vanity Richmond - oznajmiła Monika. - Skorzystałam z pomocy solidnego informatora z San Francisco. Próbowali wyśledzić Vanessę Richmond przez DS, czyli departament samochodowy, biuro do spraw kredytów, biuro do spraw dochodów, przez departament imigracji dla zarejestrowanych cudzoziemców, czyli takich, którzy mają wizę stałego pobytu, oraz przez ubezpieczenia społeczne. Wynika z tego, że nigdzie o niej nie słyszano. Vanessa Richmond to kobieta bez tożsamości.

- Bardzo to tajemnicze - zauważył Tweed.

- Zabrałam się do sprawdzania jej tutaj, ale na razie rezultat jest taki sam.

- Kiedy Newman dzwonił do mnie po napadzie na Mullion Towers, dał mi potem do telefonu Paulę. Powiedziała, że w "Nansidwell" zatrzymała się samotna kobieta, która wygląda dokładnie tak jak Vanity. Tyle że w Kalifornii była rudowłosa, a ta kobieta w Nansidwell jest brunetką.

- Nosi perukę. Albo ufarbowała włosy - zasugerowała Monika.

- Przyszło mi to do głowy. Pogadam sobie z tą panią, gdy już będę w "Nansidwell". Zarezerwowałaś mi pokój?

- Oczywiście. Od jutra. Czy nie powinieneś wkrótce wyruszyć?

- Czekam na Petea Nielda, żeby rzucić okiem na te papiery, które Marler zabrał ze śmietnika VB. Powinien tu niedługo być.

Nield zjawił się pół godziny później, przejechawszy bez odpoczynku drogę do Kornwalii i z powrotem. Monika uznała, że jak na taki wyczyn wygląda nadzwyczaj świeżo. Kurier podał Tweedowi tekturową kopertę.

- Marler powiedział, że ta kartka była przedarta na cztery kawałki, kiedy ją znalazł. Skleił ją z powrotem.

- Może napiłbyś się czegoś po takiej podróży? - zaproponowała Monika.

- Przydałby mi się kubek wody, a potem porcyjka kawy, którą tak świetnie parzysz - odparł z uśmiechem. - Przez ostatni etap tej jazdy miałem wrażenie, że wyschłem na wiór. W samochodzie gorąco było jak w piecu. Miałem wprawdzie butelkę wody, ale szybko się skończyła.

- Usiądź, Pete - zwrócił się do niego Tweed. - Chciałbym jeszcze z tobą porozmawiać.

Tweed przyglądał się kartce, którą Marler zręcznie poskładał w całość. Była to mapa Kalifornii przekreślona pięcioma krętymi liniami, biegnącymi przez cały stan z południa na północ. Każda z nich była oznaczona nazwą, wypisaną drobniutkimi literami na dole mapy. Tweed natychmiast rozpoznał sławny uskok San Andreas. Zastanawiała go inna linia, biegnąca blisko wybrzeża, a nazywana uskokiem San Moreno.

Monika wróciła, niosąc wodę, kawę i talerz słodkich bułeczek dla Nielda.

Tweed zaczekał, aż kurier opróżni tacę. Pete Nield, partner Harryego Butlera, w niczym nie przypominał swego krzepkiego kolegi o niewyparzonym języku. Był szczupłym facetem, zbliżającym się do czterdziestki, ubierał się elegancko, miał inteligentną twarz ozdobioną wydatnym nosem i zadbane krótkie wąsiki.

- Moniko - krzyknął do sekretarki Tweed - spróbuj, proszę, połączyć się z profesorem Westherbym.

- Z tym najsławniejszym sejsmologiem w Anglii?

- Właśnie.

Kilka minut później Monika dała Tweedowi znak, a on podniósł słuchawkę. Przywitał go wesoło znajomy głos ze szkockim akcentem.

- Tweed? Myślałem, że jesteś w rządzie.

- Porzuć tę myśl. Tom, wiem, że proszę o wiele, ale czy mógłbym zaraz do ciebie przyjechać? Zajmę ci tylko kilka minut, tyle że to pilne.

- A czy zdarzyło się kiedykolwiek, żebyś nie przywiózł mi jakiejś pilnej zagadki? No, to do zobaczenia wkrótce...

Tweed podszedł do szafy i wyjął z niej walizkę trzymaną tu zawsze na wypadek nagłego wyjazdu. Wziął także bagaż Petea Nielda i podał mu go.

- Jedziemy do Kornwalii, ale najpierw wpadniemy do Weatherbyego.

- Przecież Pete dopiero co tam pojechał i wrócił - zaprotestowała Monika.

- Pete jest gotów jechać tam z powrotem - zapewnił ją Nield.

- Ja poprowadzę - oznajmił Tweed. - Znajdziesz mnie w „Nansidwell" - zwrócił się do Moniki. - Podczas mojej nieobecności ty tu dowodzisz. I powiedz Howardowi, że nie wiesz, gdzie pojechałem. O ile oczywiście zapyta, a na pewno to zrobi...

Najpierw pojechali do londyńskiej dzielnicy Holland Park. Drzwi otworzył im sam Weatherby i zaprosił do środka. Wprowadził ich do obszernego, wygodnie umeblowanego salonu z dużym biurkiem pod ścianą i zapytał, czego chcieliby się napić. Obydwaj poprosili o kawę.

Ponad siedemdziesięcioletni profesor przypominał wyglądem przyjacielskiego chochlika. Był średniego wzrostu, miał siwiejące włosy i wysokie czoło. Na ustach tańczył mu psotny uśmieszek. Ciepło powitał Tweeda. Nield pomyślał, że staruszek wygląda na niezwykle inteligentnego.

- A więc jaki masz problem tym razem? - zapytał Tweeda podawszy kawę. Sam sączył whisky. - Pewnie masz nadzieję, że rozwiążę ci następną zagadkę?

- Właśnie.

Tweed podał uczonemu mapę Kalifornii uratowaną przez Marlera. Weatherby rozwinął kartkę i przyglądał się jej przez kilka minut, po czym podniósł wzrok na Tweeda.

- Czy mogę zapytać, skąd to masz?

- Przykro mi, Tom, ale to sprawa poufna.

- Poznaję to drobne pismo na dole kartki, gdzie widnieją różne nazwy. Człowiek, który sporządził tę mapkę, jest krótkowidzem. Znałem go kiedyś. To Ethan Benyon. Studiował sejsmologię pod moim kierunkiem.

- Co za zbieg okoliczności - zauważył Tweed.

- Wcale nie. Sejsmologowie tworzą coś w rodzaju klubu, dzielą się swoimi odkryciami. Może zabrzmi to trochę nieskromnie, ale Ethan przyszedł do mnie, ponieważ uważał mnie za najlepszego fachowca w całej Europie Zachodniej, co rzecz jasna jest przesadą. Miało to miejsce kilka lat temu. Był znakomitym studentem. Zawsze nieśmiały, spokojny, ale miał jakiś wrodzony pociąg do tego przedmiotu.

- A wiesz, gdzie on jest obecnie?

- Nie mam pojęcia. Jeśli jednak założymy, że mapa powstała niedawno, to wygląda na to, że jej autor przebywa w Kalifornii. Benyon ma tak słaby wzrok, że nosi w okularach soczewki z kryształu górskiego. Szczególnie interesowała go metoda przewidywania trzęsień ziemi o nazwie VAN.

- A cóż to takiego? - zainteresował się Tweed.

- To trudno wyjaśnić, ale spróbuję. Wynalazło ją trzech greckich profesorów. Metoda ta polega na wykorzystaniu badań prowadzonych w serii strategicznie rozmieszczonych stacji, które rejestrują naturalne prądy elektryczne występujące blisko powierzchni ziemi. Źródłem tych prądów jest ziemskie pole magnetyczne, a stacje badawcze wyposażone są w czujniki zakopane w ziemi w pewnej odległości od siebie. Za pomocą, przewodnika czujniki są podłączone do wzmacniacza napięcia i urządzenia rejestrującego odczyt na wykresie. Czy jak do tej pory rozumiesz wszystko?

- Tak mi się wydaje - odparł Tweed.

- Ja chyba nie bardzo - wtrącił cicho Nield.

- Urządzenia rejestrujące odczyt wychwytują sygnał poprzedzający trzęsienie ziemi. Przez bardzo długi czas sejsmologowie uważali, że ta metoda to jedna wielka bzdura, ale w końcu przyznali, że rzeczywiście działa... przynajmniej niektórzy z nich są tego zdania. Wiadomo mi, że Amerykanie wciąż odnoszą się sceptycznie do metody VAN. Ale Ethan zawsze był oryginałem.

- W jakim sensie?

- Żywo interesowały go rzeczywiste przyczyny trzęsień ziemi i to, czy można je kontrolować. Niektóre z jego pomysłów wydały mi się niepokojące, ale to człowiek niezależny. On nigdy nie dzieli się swoimi spostrzeżeniami z innymi uczonymi. W ogóle nie ma z nimi nic wspólnego.

- Czy możesz wyczytać z tej mapy coś jeszcze?

- No cóż, wygląda zagadkowo. Jest tu linia, której nie rozumiem; mam na myśli tę oznaczoną jako uskok San Moreno. Nigdy dotąd nie słyszałem o uskoku biegnącym w ten sposób - wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, potem w stronę lądu, a dalej znowu blisko brzegu. Niepokoi mnie to, chociaż nie potrafię powiedzieć dlaczego. Czy masz coś przeciwko, żebym zrobił sobie kserokopię tej mapki?

- Nie, o ile oczywiście nikt poza tobą nie będzie jej oglądał.

- Powiedziałeś już, że to dokument poufny - przypomniał mu Weatherby i uśmiechnął się z sympatią.

- Więc zrób sobie odbitkę. Zaraz potem musimy jechać.

- Rozumiem. Jesteś jak ważka przeszywająca powietrze to w tę, to w inną stronę. Przepraszam na chwilę...

Profesor wrócił po kilku minutach i oddał Tweedowi oryginał. Tweed podziękował uczonemu za pomoc i opuścił jego dom, po czym zasiadł za kierownicą forda sierry i z Nieldem obok wyruszył w drogę do Kornwalii.

- Czy on ci coś pomógł? - spytał Nield, gdy minęli już przedmieścia Londynu i Tweed wcisnął gaz do dechy.

- Nie jestem pewien. To, co powiedział, przypomina pewną moją szaloną, teorię, która plącze mi się gdzieś w zakamarkach umysłu. Prawdopodobnie jest całkowicie błędna. Może w Kornwalii szczęście bardziej nam dopisze.

- Spodziewam się większych emocji. Marler opowiedział mi o tej strzelaninie w Mullion Towers. Miejmy nadzieję, że zrobiło się tam gorąco.

- Chyba lepiej, żebyśmy nie musieli wjeżdżać do rozpalonego pieca.

5

- Ta akcja była kompletną, totalną klęską - powiedział Moloch Brandowi, gdy zasiedli w gabinecie. - Od początku do końca oni wodzili was za nos. I ty nazywasz siebie ekspertem w dziedzinie ochrony? Przecież to była zwykła amatorszczyzna.

- Zaskoczyli nas - wymamrotał pod nosem Brand.

- Co znaczy, że ich taktyka znacznie przewyższa twoją. Przepuściłeś przez niszczarkę tę kartkę, którą ci dałem?

- Tak - skłamał Brand. - Przegrupowałem nasze siły obronne...

- Nie jesteśmy już w defensywie. Wyruszamy do ataku na Tweeda.

- Świetny pomysł.

- Zamknij się. Teraz ja zajmę się planowaniem. Ty masz zebrać paru ludzi i sprawdzić wszystkie hotele w okolicy - w Truro, Malmouth, Mylor. Macie się dowiedzieć, gdzie zatrzymała się Paula Grey. Poza Tweedem, to jedyne nazwisko członków tej doborowej grupy, jakim na razie dysponujemy. Musieli zorganizować sobie bazę gdzieś tu w okolicy; nie jechaliby przecież taki kawał z Londynu, żeby przeprowadzić jeden atak. Po co tu jeszcze siedzisz? Rusz tyłek i bierz się do roboty.

- Zaczęliśmy już...

- Chcę też, żeby motorówki z "Wenecji" zajęły się sprawdzeniem rzek i zatoczek. Tą częścią operacji możesz dowodzić. I nie pokazuj mi się na oczy, dopóki ich nie znajdziesz.

- Już idę - odparł pospiesznie Brand, a w drzwiach dodał jeszcze: - Ale to oznacza, że wokół domu nie będzie żadnych strażników...

- Ty kretynie! Chyba nie myślisz, że wrócą tu tego samego dnia?

- Słuszne rozumowanie...

- Ktoś tutaj musi myśleć. I pamiętaj, żeby nie przeoczyć małych wiosek. Sprawdź Mawnan Smith i Mawnan. W tej okolicy jest kilka dobrych hoteli.

- Zajmę się tym, Mógłbym też zorientować się, czy przypadkiem Tweed nie zatrzymał się gdzieś tutaj...

- Ty idioto! Tweed jest w Londynie, planując Bóg wie co. To ostatni człowiek, którego mógłbyś znaleźć teraz w Kornwalii. Na miłość boską, idź już.

Moloch odczekał, aż sznur samochodów odjechał, co było widać z okna. Zniszczoną bramę usunięto, ale zapamiętał sobie, żeby sprawdzić, czy Brand zamówił już nową, mocniejszą. Następnie zasiadł za biurkiem i z pamięci wystukał na klawiaturze telefonu jakiś kalifornijski numer. W Anglii była teraz szósta po południu, więc w Kalifornii musiała być dziesiąta rano. Moloch dodzwonił się bez trudu do Black Ridge i poprosił o połączenie z Ethanem Benyonem.

- Ethan? Mówi VB. Jak tam nasz projekt? Kiedy będziesz gotowy?

- Idzie znakomicie - odparł spokojny, przyciszony głos z angielskim akcentem. - Powinienem skończyć za kilka tygodni. Uda się.

- To dobrze. Postaraj się trochę wszystko przyspieszyć. Czy wiercenia morskie przebiegają pomyślnie?

- Nawet wyprzedzamy nieco plan.

- Czy zrodziły się jakieś podejrzenia wokół tych prac?

- Nie, panie Moloch. Wszyscy są przekonani, że to statek badawczy, na którym uczeni zbierają próbki dna morskiego.

- To dobrze. - Przerwał na moment, po czym dodał: - Ethan, sprawiasz wrażenie przygnębionego.

- Chodzi o mamę. Niedawno przeprowadziła się w pobliże Big Sur do domu na wybrzeżu. Muszę ją odwiedzać. Strasznie mi uprzykrza życie. Zagroziła nawet, że mnie pobije.

- Rozumiem, Ethan, nie pozwól jednak, żeby odciągała cię od pracy. Zajmę się tą wiedźmą...

- Proszę, panie Moloch, niech pan tego nie robi. Wyładuje się potem na mnie w jakiś okropny sposób.

- Nie zrobi tego. Mam w rękawie asa, którym mogę zmusić ją, żeby zachowywała się przyzwoicie. Dobrze pracujesz, trzymaj tak dalej. Dziękuję ci.

- To moje życiowe zadanie...

Moloch odłożył słuchawkę, wstał i z rękoma założonymi do tyłu zaczął chodzić po pokoju. Nienawidził swojej macochy. Bóg jeden wie, dlaczego jego ojciec poślubił tę kreaturę. Zresztą szybko wpędziła go do grobu.

W końcu znowu usiadł za biurkiem i z zaciśniętymi ustami wykręcił numer pani Benyon.

- Arabella? - zapytał. - Tu Vincent Bernard.

- Czegóż ty u diabła chcesz? - zażądał wyjaśnień chrapliwy głos. - A swoją drogą czas już, bym dostała w AMBECy większe udziały.

- Rozmawiałem z Ethanem. Traktujesz go bardzo żle, powiedziałbym nawet, że brutalnie. Nie życzę sobie, żeby to się powtórzyło. Rozumiesz?

- A jak niby zamierzasz mnie do tego zmusić? - odparła szyderczo.

- Zawsze mogę ci odebrać udziały, które masz.

- Nie masz do tego pieprzonego prawa.

- Proponuję więc, żebyś przestudiowała porozumienie prawne, które przygotowałem. Zawarte jest w nim wyraźne stwierdzenie, że w każdej chwili mogę zabrać ci udziały, a ty będziesz zmuszona je oddać.

- Ty świnio!

- Pochlebstwami daleko nie zajedziesz. Rozkazuję ci, żebyś traktowała swego syna jak należy. Chyba nie chciałabyś, żeby ktoś podłożył bombę pod twój nowy dom?

- Nie odważyłbyś się na to.

Jej głos aż syczał z wściekłości; lecz pod niepohamowaną furią Moloch wyczuł odrobinę strachu. Tylko tak można było zapanować nad jej okropnym charakterem. Odłożył słuchawkę nie czekając, co jeszcze powie. Martwił go fakt, że pani Benyon mieszkała teraz tak blisko Black Ridge. Nie chciał zabronić pracownikom wpuszczania macochy do jego biura. Gdyby tak zrobił, ona natychmiast zaczęłaby rozpowiadać o tym dokoła i w Carmel oraz w Monterey zaczęto by się pewnie zastanawiać, co naprawdę się tam dzieje, a to była ostatnia rzecz, jakiej potrzebował w tym krytycznym momencie.

* * *

Tweed pokonał już ponad połowę drogi do Kornwalii, gdy Nield uznał, że nadeszła jego kolej, by zasiąść za kierownicą. Tweed zasnął, ledwo zajął miejsce dla pasażera. Potrafił zamknąć oczy i momentalnie zapaść w głęboki sen. Upłynęło sporo czasu, zanim Nield go zbudził.

- Już prawie dojeżdżamy - powiedział szturchając go łokciem.

Tweed oprzytomniał w jednej chwili.

- Gdzie jesteśmy? Czy to przypadkiem nie droga do "Nansidwell"?

- Owszem. Skąd wiesz?

- Byłem tu kiedyś w pewnej sprawie. Jeździłem po całej okolicy, ale zatrzymałem się w "Nansidwell". Puść mnie za kierownicę, to podrzucę cię do Meudon, gdzie zatrzymał się Butler, Monika zarezerwowała ci tam pokój.

- Wiem. Dobry pomysł.

Zamienili się więc miejscami i Tweed ruszył do przodu wiejską drogą biegnącą wzdłuż położonych nieco poniżej jej poziomu bagnistych terenów. Nield zrelacjonował Tweedowi, co już zdziałał:

- Zadzwoniłem do Pauli z telefonu komórkowego i powiedziałem jej, że przyjeżdżasz za piętnaście minut. Potem zatelefonowałem do Harryego i uprzedziłem go, że niedługo będę.

- Zakładam, że byłeś ostrożny i nie padły żadne nazwiska.

- Oczywiście.

Tweed nie cierpiał telefonów komórkowych. Ciągle słyszało się o piratach, którzy podsłuchiwali rozmowy i nagrywali je. Wysadził Nielda wraz z jego walizką niedaleko od Meudon. Butler miał własny transport, bo, jak zawiadomił wcześniej Monikę, wynajął samochód.

Tweed natychmiast ruszył w dalszą drogę do "Nansidwell", gotów na spotkanie z właścicielem hotelu, dla którego był głównym inspektorem skarg i zażaleń z firmy ubezpieczeniowej General & Cumbria Assurance. Pierwszą osobą, która go powitała w hotelowym holu, była Paula, która rzuciła mu się na szyję korzystając z tego, że wokół nie było nikogo.

- Kłopoty? - spytał cicho Tweed, wpisując się do otwartej księgi meldunkowej leżącej na kontuarze.

- Jest tu ktoś interesujący, kogo powinieneś poznać, ale dzisiaj jesteś pewnie bardzo zmęczony podróżą.

- Poznaj mnie z tym kimś, jak tylko się wykąpię.

Podszedł sympatyczny pracownik hotelu, wziął od niego walizkę i zaprowadził do pokoju. Paula zapukała do drzwi szefa, gdy Tweed akurat kończył się ubierać po kąpieli. Kiedy ją wpuścił, postawiła na stole tacę z herbatą i maślanymi bułeczkami. Zamiast garnituru, który zazwyczaj nosił w Londynie, Tweed włożył coś bardziej swobodnego.

- Dziękuję ci, to miło z twojej strony - powiedział, gdy nalewała herbatę. - W samochodzie czułem się jak w cieplarni. Tu też jest raczej ciepło.

- Odkąd tu przyjechaliśmy, jest upalnie. W każdej chwili mogę cię poznać z tą osobą, o ile naturalnie naprawdę tego chcesz. Mogę uprzedzić kelnerkę, że spóźnimy się na kolację.

Paula miała na sobie krótką czarną sukienkę i krótki żakiecik, a do tego sznurek pereł i lekkie czarne pantofelki. Zdaniem Tweeda wyglądała bardzo elegancko, więc nie omieszkał jej o tym powiedzieć.

- Kim jest ten tajemniczy osobnik? - spytał przyciszonym głosem.

- To Maurice Prendergast. Poznałam go, gdy jechałam do Mawnan Smith. Omal nie potrąciłam jego kudłatego teriera, bo ni stąd, ni zowąd wyskoczył na drogę. Momentalnie wcisnęłam hamulec i udało mi się go nie przejechać. Przeprosiłam właściciela, a on był mi bardzo wdzięczny, do tego stopnia, że zaprosił mnie do siebie na herbatę. Miał samochód zaparkowany w wiosce.

- I co było potem? - dopytywał się Tweed z dziwnym uśmieszkiem na twarzy.

- Wsiadł do swojego auta i pojechał przodem do domu, który stoi naprzeciwko zatoczki. To dwupiętrowy budynek kryty strzechą. Poczęstował mnie herbatą, którą sam zaparzył.

- I nikogo więcej nie było? Ryzykowałaś.

- W torebce miałam browning. A zresztą uznałam, że to bardzo miły mężczyzna.

- Niektórzy najsławniejsi mordercy też byli sympatyczni - zakpił sobie z niej. - Dowiedziałaś się o nim czegokolwiek?

- Powiedział, że miał w Londynie dobrą pracę, ale potem postanowił wyrwać się ze stolicy, zanim miasto uczyni go swoim niewolnikiem. Przedstawiłam się jako agentka firmy ubezpieczeniowej, a on wtedy jakoś dziwacznie się uśmiechnął. Wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego tak zareagował. I mam dziwne uczucie, że już go kiedyś widziałam.

- To on widział cię już kiedyś - oznajmił w końcu Tweed.

Paula wytrzeszczyła na niego oczy. Po chwili wybuchnęła śmiechem i rozbawiona uszczypnęła go w ramię..

- Ty draniu. Pozwalasz mi pleść trzy po trzy, niczego nie zdradzając. Kim on jest?

- Maurice Prendergast, były oficer Sekcji Specjalnej. Spotkałaś go kilka lat temu w Londynie, gdy jechał ze mną w samochodzie. Prawie na mnie wtedy nie patrzyłaś, więc słusznie podejrzewałem, że nie zwróciłaś na niego uwagi. Tym bardziej że jechałem szybko. Zresztą jednym z powodów, dla których tu przyjechałem, jest to, że chcę się z nim zobaczyć. On mi powie, co się tutaj dzieje. Swoją drogą to dziwny zbieg okoliczności, że na siebie wpadliście.

- Wcale nie. Powiedział, że trzy razy dziennie odbywa w tej okolicy długie spacery z psem. Myślę, że on jest bardzo samotnym człowiekiem. Jego żona zmarła jakiś rok temu...

- Nie wiedziałem o tym. Znając go mogę się domyślać, że jest bardzo przygnębiony.

- Ale nie pokazuje tego po sobie. Jest wesoły, lubi żartować. Króciutko tylko wspomniał o żonie i zaraz zmienił temat.

- To podobne do Mauricea. Umie blefować i ukrywać przed światem prawdziwe uczucia. Jedźmy lepiej do niego.

- Ja poprowadzę, bo niełatwo tam trafić - zaproponowała Paula. - Pojedziemy do miejsca zwanego Porth Navas nad rzeką Helford, ale to miejsce z góry wygląda jak zatoczka. To rodzinne strony Daphne du Maurier; w każdym razie w dzieciństwie tu mieszkała.

- Ja poprowadzę, a ty będziesz wskazywać mi drogę - oświadczył stanowczo Tweed. - Po drodze, kiedy Pete siedział za kierownicą, przespałem się trochę. Czuję się świeży jak skowronek. Ciekaw jestem, co Maurice będzie nam miał do powiedzenia...

Wychodząc z hotelu przeszli obok Boba Newmana, siedzącego na krześle w jednym z holi. Tweed minął go obojętnie, jakby nigdy w życiu się nie spotkali, a i Newman ledwie podniósł głowę znad swojej gazety.

Paula pokazała Tweedowi drogę do Mawnan Smith, a gdy tam dotarli, kazała mu wziąć ostry zakręt w lewo na rozwidleniu dróg tuż za pubem "Pod Czerwonym Lwem". Nieco później wjechali w wąską dróżkę obrzeżoną wysokimi żywopłotami, na której ledwie mieścił się jeden samochód, a o tym, by mógł go wyminąć jadący z naprzeciwka, w ogóle nie było mowy. Gdy zjeżdżali ze stromego wzgórza, Tweed powiedział:

- Znam te kornwalijskie ścieżki, królikarnie. Są zupełnie w porządku, gdy spędza się tu wakacje, ale któż chciałby tu mieszkać?

- U stóp wzgórza, gdy droga się wyrówna, skręć ostro w lewo i jedź dalej wzdłuż brzegu zatoczki. A tak przy okazji powiem ci, że na końcu ślepej dróżki mieści się farma ostryg prowadzona przez bardzo interesującego osobnika.

- Ostrygi! - wykrzyknął Tweed przełykając ślinę. - Uraczę się tam nimi któregoś dnia.

- Paskudztwo! - stwierdziła Paula z obrzydzeniem. - Niektórzy ludzie mają naprawdę wypaczony gust.

- Możesz po prostu patrzyć w bok, gdy ja będę jadł. No i masz babo placek.

Z przeciwnej strony nadjeżdżała ciężarówka. Kilkakrotnie zdarzyło im się minąć małe pobocza wycięte w żywopłocie, ale ostatnie z nich mieli już daleko za sobą.

- No to zagramy partyjkę pokera - ucieszył się Tweed. - Zatrzymamy się tu i zobaczymy, co facet zrobi. Niech on znajdzie rozwiązanie tego kłopotu.

Kierowca ciężarówki postał bez ruchu jakąś minutę, potem zaczął się cofać, aż wreszcie znalazł pobocze. Poczekał tam, aż

Tweed, który podziękował mu za uprzejmość skinieniem ręki, powoli go wyminie.

- Tam jest najdalsza część zatoczki - ostrzegła Paula. - Tam, gdzie skręcisz wzdłuż jej brzegu. Myliłam się mówiąc, że to miejsce leży nad rzeką Helford. To tylko jedna z odnóg tej rzeki.

Tweed skręcił pod dość ostrym kątem i znalazł się na wąziutkiej dróżce biegnącej skrajem leżącej po ich prawej stronie zatoczki. I tutaj nie zmieściłby się mijający ich samochód. Po lewej stronie tuż przy drodze stały ładne, dwupiętrowe stare domy o bielonych ścianach, prawie stykając się ze sobą. W zatoczce cumowało kilka łodzi. Gdy dojechali do największego budynku, przed którym starczało miejsca na zaparkowanie kilku samochodów, Paula poprosiła Tweeda, by się zatrzymał.

- To Jacht Klub - wyjaśniła. - Ludzie pomyślą, że przyjechaliśmy tu na kolację. Do domu Prendergasta musimy się troszkę cofnąć, ale to bardzo blisko...

"Arka", dom o białych tynkowanych ścianach, pokryty strzechą, sprawiał wrażenie wbudowanego w klifowe zbocze. Tweed i Paula weszli po trzech kamiennych schodkach i stanęli przed ciężkimi drewnianymi drzwiami z wizjerem. Tweed sięgał już do masywnej kołatki w kształcie kotwicy, gdy drzwi się otworzyły.

- Widziałem was przed domem - wyjaśnił im Prendergast swoim dystyngowanym głosem. - Kopę lat, jak to mówią. Wejdźcie, proszę, i rozgośćcie się.

Ciepło przywitał się z Tweedem, zamykając w żelaznym uścisku jego prawicę i potrząsając nią energicznie. Goście - Paula przodem, a Tweed za nią - weszli do dużego prostokątnego pokoju o niskim, belkowanym suficie z wielkim kominkiem w kącie. Meble Wśród których królował masywny stół, były w stylu jakobińskim. W głębi mieściła się mała nowoczesna kuchnia. Prendergast przysunął do kominka fotel dla Pauli. Tweed od razu poczuł się w tym wnętrzu jak u siebie w domu.

- Dlaczego nazwałeś ten dom "Arka"? - zapytał siadając na krześle.

- Bo zjechały się tu rozmaite dziwne zwierzaki rodzaju ludzkiego. Jesteś w Porth Navas, kolonii uchodźców. Czego się napijecie?

Gdy już podał gościom drinki, Prendergast usiadł na skórzanym stołku przy kominku, skąd mógł widzieć ich oboje. Uniósł swoją szklaneczkę whisky i powiedział:

- Wasze zdrowie! Spodziewałem się, że do mnie zawitasz, Tweed.

- A na jakiej podstawie?

- Szósty zmysł. Gdzie jest Paula, Tweed nie może być od niej daleko. Jeśli polujesz, to wybrałeś właściwe miejsce.

- Dlaczego nazywasz Porth Navas kolonią uchodźców? - zaciekawił się Tweed.

- Bo wielu mieszkańców tej wioski przyjechało tu uciekając przed Londynem, który ochrzcili mianem Piekła. Uznali, że współczesne nerwowe życie to dla nich za wiele. Wierz mi, ci ludzie to niemal wygnańcy, tacy sami, jakich spotyka się za granicą. Bardzo często są wielbicielami wszystkiego, co pływa. Spędzają życie dłubiąc przy łodziach, a wieczorami spotykają się w miejscowym pubie.

Tweed potwierdził skinieniem, że rozumie. Przyglądał się uważnie gospodarzowi, Maurice Prendergast dobiegał czterdziestki, miał jakieś sześć stóp wzrostu, gładko ogoloną twarz o wyrazistych rysach i długim nosie, stanowcze usta i mocno zaznaczoną szczękę. Był blondynem o oczach w tym przydymionym odcieniu błękitu, który nasuwa wrażenie senności. Poruszał się również dość ospale, ale cały czas pogodnie się uśmiechał. Był przystojnym mężczyzną, o wiele za młodym, by zagrzebać się w tej zapomnianej przez Boga dziurze.

- Powiedziałeś; że jeśli przybyłem na polowanie, to trafiłem we właściwe miejsce - przypomniał mu Tweed. - Co miałeś na myśli?

- Pieniądze. Ludzie uciekają od normalnego życia, osiedlają się tutaj, po czym stwierdzają, że tak naprawdę nie mogą jeszcze, jakby to powiedzieć... pozwolić sobie na emeryturę. Niektórzy z nich gotowi są wykonać każdą brudną robotę, jeśli tylko zapłata jest satysfakcjonująca.

- Jaką brudną robotę? - zapytała Paula.

- Pewien bardzo potężny człowiek, który ma ogromny dom niedaleko Stithians, zatrudnia niektórych tutejszych mieszkańców w charakterze szpiegów. Dostają za to duże pieniądze i to w gotówce, co znaczy, że nie muszą płacić podatku. Ich zadaniem jest meldowanie o każdym obcym pojawiającym się w okolicy. Dowie się na pewno, że tu jesteście.

- Niby w jaki sposób? - zainteresowała się Paula.

- Bo kiedy przejeżdżaliście przed moim domem, zrobiono wam zdjęcie z pewnej łodzi w zatoczce.

- Skąd wiesz? - Paula była wystraszona ze względu na Tweeda, który mógł stać się teraz celem numer jeden.

- Bo widziałem z okna, jak Adrian Penkastle ustawiał obiektyw aparatu właśnie na was. Jestem pewien, że nie tylko was sfotografował, ale nawet zadzwonił do swego chlebodawcy i przekazał mu wasz dokładny rysopis. Oni pracują właśnie w taki sposób. I to dość efektywnie.

- Opowiedz nam trochę o tym Adrianie Penkastle - poprosił Tweed.

- Zajmował kierownicze stanowisko w pewnej dużej agencji reklamowej w Londynie, ale wyrzucono go z pracy, kiedy obraził jednego z najważniejszych klientów. Był wtedy pijany jak bela. Ten człowiek pije brandy, jakby to była woda. A późnym wieczorem nie tyle wychodzi, ile wypływa z Jacht Klubu tam przy drodze. Uważa się za eleganta.

Prendergast zerwał się na równe nogi.

- Mignął mi chyba za oknem... - Urwał na chwilę. - Własnym oczom nie wierzę. On tu idzie!

Wszyscy podbiegli do okna przysłoniętego gęstymi firankami. Zobaczyli tęgiego mężczyznę o okrągłej czerwonej twarzy i siwych włosach, powoli zbliżającego się w ich stronę. Kołysał się lekko na boki jak kaczka i z zarozumiałą miną zerkał na dom Prendergasta.

Penkastle miał na sobie białą koszulę, białe flanelowe spodnie i marynarską czapkę przechyloną zawadiacko na bakier. Paula, która akurat była w figlarnym nastroju, w jednej chwili znalazła się przy drzwiach i otworzywszy je zbiegła po schodkach. Popędziła do gościa i objęła jego tłuste ramiona. Uśmiechała się do niego radośnie, a Penkastle, zaskoczony jej nagłym pojawieniem, wpatrywał się w nią zdumiony.

- Adrianie - krzyknęła radośnie - strasznie ci dziękuję, że zrobiłeś mi zdjęcie. Jesteś naprawdę fantastyczny Tylko nie zapomnij nazwy domu, z którego wybiegłam. On na pewno będzie chciał to wiedzieć. Dom nazywa się "Arka".

- Aaaa... rka? - wykrztusił Penkastle. - A dlaczego akurat tak?

- Ależ Adrianie - ciągnęła Paula nie puszczając jego ramion. - Nazywa się tak, ponieważ włóczy się wokół niego mnóstwo różnych zwierząt rodzaju ludzkiego. Takich na przykład jak ty. Trochę niepewnie trzymamy się na nogach, co? No, ale kilka głębszych jeszcze nikomu nie zaszkodziło...

- Nie wiem... o czym pani mówi - mamrotał.

- Ależ z pewnością, mnie pamiętasz - nie przestawała mówić Paula, wciąż się uśmiechając. - Nie przypominasz sobie tej nocy w pubie, kiedy tańczyłam na stoliku, a ty nie mogłeś oderwać wzroku od moich nóg? No, Adrianie, chyba tego nie zapomniałeś!

- Na pewno nie. A w którym to było pubie?

- Adrianie, daj spokój. - Potrząsnęła nim. - Przecież dobrze wiesz, w którym. Na pewno pamiętasz, jak tańczyłam na stoliku. Uwielbiałeś, gdy to robiłam. Przestań udawać takiego nieśmiałego.

- Rzeczywiście przypominam sobie - mamrotał Penkastle coraz bardziej niepewnie. - Byłaś wspaniała... fantastyczna. - Pochylił się w jej stronę i konfidencjonalnym tonem dodał: - Miałem kilka takich...

- Adrianie, przecież ty chyba zniszczyłeś cały zapas alkoholu, jaki mieli w Jacht Klubie. Nie próbuj mnie oszukiwać. Ile wypiłeś?

- Straciłem rachubę...

- Adrianie, już raz zrobiłeś mi zdjęcie. A może teraz zbliżenie? Specjalnie dla ciebie podniosę trochę spódnicę. Najlepiej zabierzmy się do tego od razu. Masz przy sobie aparat...

Penkastle rzeczywiście miał aparat, przerzucony przez ramię i zwisający na plecy, przez co niewidoczny z przodu. Kiedy próbował dosięgnąć go trzęsącymi się rękoma, Paula puściła go, szybko chwyciła aparat i zdjęła go z ramienia Penkastlea.

- No proszę - ciągnęła, szybko obejrzawszy sprzęt. - Wciąż masz jeszcze dużo filmu. Zrób ze sześć ujęć, a przynajmniej jedno będzie świetne... O rety!

Pozwoliła, żeby aparat wyślizgnął jej się z rąk i patrzyła, jak koziołkuje wprost do leżącej poniżej drogi zatoczki. Penkastle z miną człowieka, który zaraz się rozpłacze, wpatrywał się w miejsce, gdzie zniknął jego sprzęt.

- On był... szerokokątny...

- A więc kosztowny? O Boże. Ale i tak jestem pewna, że masz więcej takich w domu. Ależ nam się fajnie rozmawia. Jak zwykle zresztą, prawda, Adrianie?

- O tak, tak. Jak zwykle...

- Ale teraz muszę cię przeprosić. Pędzę z powrotem, żeby skończyć drinka. To dopiero piąty dzisiaj. Tylko uważaj, żeby nie wpaść do zatoczki. - Odwróciła go tak, że stał przodem do drogi, którą przyszedł. - No to wracaj do Jacht Klubu i nie zapomnij wypić jednego za mnie. Cudownie było znowu cię spotkać, Adrianie...

Gdy weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi, usłyszała, że Maurice mówi do Tweeda:

- Czy to nie było zbyt ryzykowne?

Tweed śmiał się i kręcił głową, gdy Paula do nich dołączyła.

- Wspaniałe przedstawienie, Paulo. No, Maurice, chciałbym pogadać o facecie, dla którego pracuje Adrian. Kiedy jego pracownik wytrzeźwieje i doniesie mu o wszystkim, będzie się nieźle zastanawiał, co kombinujemy. W dodatku Paula zniszczyła jego aparat.

- Były w nim trzy zdjęcia - oznajmiła Paula. - Sprawdziłam licznik, zanim upuściłam go do wody.

- Skoro mowa o wodzie... ognistej na przykład - powiedział Tweed wyglądając przez okno - to Adrian zmierza właśnie swoim kaczym krokiem do Jacht Klubu, żeby trochę jeszcze w siebie wlać. Całkiem jak kaczka. W lewo, w prawo! - mówił wesoło, dając do zrozumienia, że bardzo spodobała mu się reakcja Pauli. - W lewo, w prawo - powtórzył już innym tonem. - Chyba rozumiem.

- Usiądźmy - zaproponował Prendergast. - Czy człowiek, o którym wspomniałeś, to Vincent Bernard Moloch z Mullion Towers niedaleko Stithians? Tak właśnie myślałem. Mogę ci o nim sporo opowiedzieć, i to takich rzeczy, które nie należą do powszechnie znanych.

6

Moloch jadł właśnie skromny posiłek w swym gabinecie, gdy zadzwonił telefon. Zawsze odżywiał się niezbyt obficie, ale jakoś nie miało to wpływu na jego niewyczerpane zdawałoby się siły.

- Halo - odezwał się.

- Tu Penkastle, panie Carson. Adrian. No, wie pan... Adrian.

Moloch zacisnął wargi. Facet po drugiej stronie linii był najwyraźniej podchmielony. Kiedy Brand zatrudniał go jako informatora, VB nie wiedział, że Penkastle zdrowo sobie popija. Adrian dostał numer telefonu, którego nie było w książce telefonicznej, i miał się pod nim kontaktować z niejakim panem Carsonem.

- Tak, wiem - odpowiedział Moloch. - Ma pan jakieś wiadomości?

- Paula Grey, ta dziewczyna, której zdjęcie dostałem od Joela, przyjechała z wizytą do pewnego faceta w Porth Navas. To jakiś były agent służb specjalnych... Maurice Prender... gast.

Najwyraźniej trudność sprawiało mu nawet prawidłowe wymówienie nazwiska. Ale Moloch usłyszał je dobrze.

- Mów dalej - zachęcał cierpliwie.

- Zrobiłem jej zdjęcie, gdy jechała brzegiem zatoczki z jakimś mężczyzną do Jacht Klubu...

- A gdzie pan teraz jest?

- W Jacht... Klubie.

- Proszę podać mi adres tego Prendergasta.

- Śmiesznie nazywa się ten jego dom. Arka. Stoi w połowie drogi przy zatoczce w Porth Navas...

- A skąd pan wie, że ten Maurice Prendergast jest byłym agentem?

Szybko zadawał pytania, chociaż Penkastle ledwie radził sobie z mówieniem. Moloch chciał dowiedzieć się wszystkiego, dopóki ten pijak był zdolny coś wykrztusić.

- On nie robi z tego żadnej tajemnicy. Mówi, że miał już dosyć tej roboty i postanowił uciec od tego wszystkiego.

- Teraz? - Moloch przerwał na moment, - Powiedział pan, że zrobił zdjęcia dwojgu ludziom w samochodzie... Pauli Grey i jakiemuś mężczyźnie. Proszę mi ich opisać najdokładniej, jak pan potrafi.

Z opisem Pauli Penkastle sobie poradził i Moloch od razu ją zidentyfikował, ale rysopis jej towarzysza brzmiał w ustach Adriana bardzo ogólnikowo i niekonkretnie. Molochowi ani przez myśl nie przeszło, że mógłby to być Tweed.

- Daj ten film Joelowi. Wyślę go do ciebie. I wracaj zaraz do domu.

- To niemożliwe. Bo widzi pan...

I tu Penkastle opisał scenę, jaka rozegrała się przed Arką, gdy Paula go zaczepiła i w rezultacie upuściła jego aparat do zatoczki. Moloch słuchał tej historii z rosnącym zdumieniem. Wynikało z tego, że Paula Grey zupełnie nie obawiała się rozpoznania. Godny podziwu wydał mu się sposób, w jaki pozbyła się zdjęć.

- Czy to wszystko? - spytał w końcu Moloch.

- Tak. Ten aparat kosztował kupę forsy...

- Tego jestem pewien. A teraz niech pan idzie prosto do domu i czeka tam na Joela, który przywiezie nowe instrukcje. Zrozumiał pan?

- Tak. Boli mnie głowa, więc to chyba dobry pomysł.

Przez kilka minut Moloch nie wstawał od biurka. Najpierw stukał w jego blat długopisem, a potem gryzmolił coś na kartce papieru. Przeciwnicy zaczynali działać mu na nerwy. Do czego ten Tweed zmierzał? Moloch nie znosił niewiadomych, a Tweed był największą niewiadomą, z jaką się zetknął podczas całego swego burzliwego życia.

Wydarłszy z bloczka kartkę, napisał obszerne instrukcje dla Branda. Generalnie chodziło o to, by Brand podał mu dokładny adres Prendergasta i wszelkie dane na jego temat oraz żeby napędził mu stracha. Dopisał jeszcze, że Penkastle okazał się niegodny zaufania i należy dać mu nauczkę. Instrukcja została napisana językiem dość zawoalowanym, ale Moloch wiedział, że Brand zrozumie, o co chodzi. Zaniósł ją do pokoju łączności i wręczył dyżurnemu oficerowi.

- Wyślij to do Joela Branda na pokład "Wenecji". Natychmiast.

Brand zdążył już dotrzeć na pokład jachtu. Uznał, że w operacji mającej na celu odnalezienie Pauli Grey najciekawiej będzie przyłączyć się do załogi motorówki, która miała przeszukiwać zatoczki. Schodził już po drabince, gdy zawołał go ktoś z załogi.

- Panie Brand, pilna wiadomość od szefa.

Brand przeczytał instrukcje i uśmiechnął się do siebie. Zadanie, jakie dostał, powinno okazać się przyjemne. Podobał mu się pomysł wyeliminowania Penkastlea i tego Mauricea Prendergasta, kimkolwiek on był. Zwinął kartkę, wsunął ją do kieszeni znoszonych spodni i włożył kurtkę zbyt ciepłą wprawdzie, jak na taką słoneczną pogodę, ale za to wodoodporną. Poprawił marynarską czapkę.

Wyglądał jak jeden z tych, którzy żyją na barkach, a o tej porze roku zatrzymują się w zatoczkach, by naprawić to i owo. W motorówce czekało już trzech osiłków. Dwaj byli uzbrojeni w karabiny maszynowe, trzeci stał za sterem. Tego właśnie Brand odepchnął i przejąwszy w ten sposób dowodzenie przygotował się do uruchomienia silnika.

- Chłopcy - zwrócił się do załogi grzmiącym głosem - wybieramy się na rzekę Helford na polowanie. Może nawet będziesz musiał użyć swojego noża, Gene - powiedział do draba o kościstej twarzy, któremu Newman przypalił niedawno rękę papierosem.

- Z przyjemnością - odparł Gene, gdy ruszali z miejsca.

Tymczasem w Porth Navas Prendergast opowiadał Pauli i Tweedowi to, co wiedział o Molohu.

- Właśnie się dowiedziałem, że ostatniej nocy wybuch bomby zniszczył jedną z największych fabryk elektronicznych w Thames Valley. Dużo mówi się o IRA, ale ja w to nie wierzę.

- Twoim zdaniem to robota Molocha? - spytał Tweed.

- Mam co do tego cholerną pewność. Moloch kupił niedawno w tej okolicy jedną z największych firm elektronicznych. A ta, która poszła z dymem, byłaby jego głównym konkurentem. Ten człowiek nie wspiął się na szczyty w Stanach grając uczciwie.

- W jego posiadaniu znajduje się zakład zbrojeniowy, który równie dobrze może produkować materiały wybuchowe.

- Też na to wpadłem. W mojej pracy, a właściwie w byłej pracy, wszyscy wiedzą, że Moloch jest teraz najbardziej zainteresowany przemysłem elektronicznym.

- Freudowskie potknięcie - zauważył Tweed cytując to, co ktoś kiedyś powiedział o nim. - "W mojej pracy", a zatem "w byłej pracy". Ty wcale nie przeszedłeś na emeryturę, Maurice, prawda? Osiedlenie się tutaj to tylko przykrywka? Masz stąd niedaleko do Mullion Towers.

Prendergast przerwał na chwilę, lecz jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Paula uśmiechnęła się i zaczęła go podpuszczać:

- No, Maurice, nie połkniemy twojej historyjki tak łatwo. Przyznaj się.

- Powiedzmy po prostu - odrzekł powoli Prendergast - że osobiście uważam, iż lepiej byłoby, gdyby oba nasze zespoły pracowały czasem wspólnie. Przynajmniej ja tak uważam, co niekoniecznie znaczy, że moi szefowie są tego samego zdania.

- Odpowiedziałeś twierdząco na moje pytanie - stwierdziła Paula uśmiechając się.

- Wiesz coś jeszcze o VB? - zapytał Tweed.

- Szef jego ochrony to prawdziwy bandzior nazwiskiem Joel Brand. Jest tak potężnym facetem, że można by pomyśleć, iż w jego mózgownicy niewiele się dzieje. Ale niedocenianie go byłoby poważnym błędem. Moloch nie zatrudniłby tego człowieka na tym stanowisku nie sprawdziwszy go najpierw. Na jego liście płac jest także pewna bardzo sprytna kobieta nazwiskiem Vanity Richmond. Chyba dość blisko współpracują.

- Naprawdę? - zainteresował się Tweed.

- Spotkałam ją w Monterey - odezwała się Paula z podnieceniem. - Chciała bardzo zaprzyjaźnić się ze mną, ale ją spławiłam. Miałam wobec niej rozmaite podejrzenia.

- I słusznie - odrzekł Prendergast. - Potrzebowaliśmy kilku miesięcy, żeby ją odnaleźć, kiedy jakiś czas temu przebywała w Mullion Towers.

- Jest teraz tutaj, nie mam wątpliwości - ciągnęła Paula. - Kobieta bardzo podobna do niej zatrzymała się w naszym hotelu "Nansidwell". Tylko że dawniej była płomiennie ruda...

- Chyba masz rację - zgodził się Prendergast, - Zdaje się, że ona jest dość atrakcyjna, a przynajmniej tak mi się zdawało, gdy obserwowałem ją podczas spaceru.

- Ale ta kobieta w "Nansidwell" jest brunetką i zupełnie mnie ignoruje.

- Czyli nosi teraz ciemną perukę - podsumował krótko Prendergast. - Ty nieczęsto się mylisz, Paulo. A cóż ona robi w tym hotelu?

- Po pierwsze próbuje uwieść Boba Newmana, ale on się nie daje. A przynajmniej na razie - dodała. - Bob nigdy nie spieszy się z podjęciem jakiegoś działania.

- Skoro mowa o działaniu - Prendergast wstał. - Od chwili, kiedy widział was ten idiota Penkastle, minęło już trochę czasu i sądzę, że wieści o was dotarły do Molocha. Proponuję, żebyście dali mi kluczyki do waszego samochodu. Jak tylko się ściemni, odprowadzę go do "Nansidwell".

- A jak twoim zdaniem mamy wrócić do hotelu? - chciała wiedzieć Paula. - Pieszo? To bardzo daleko i w dodatku przeważnie pod górę.

- Mam lepszy pomysł. Możecie wyjechać stąd natychmiast i w dodatku żywa dusza się o tym nie dowie.

- Niby jak? - spytał wprost Tweed.

- Moją motorówką; jest wyposażona w silnik o dużej mocy. Najpierw popłyniemy w dół zatoczki do Durgan, gdzie mój przyjaciel trzyma samochód. Pożyczy mi go, a ja odwiozę was do "Nansidwell" - to bardzo blisko. Motorówkę zostawię w Durgan, a po powrocie z hotelu przesiądę się w nią i przypłynę tutaj. Proste jak drut.

- A gdzie dokładnie leży Durgan? - dopytywał się Tweed.

- W dole rzeki Helford...

Gdy Prendergast zamykał dom, Paula zerknęła na Tweeda i dostrzegła niepokój w jego oczach. Wiedziała, że żaden z niego żeglarz i nie znosi wszelkich urządzeń pływających. Sięgnęła ręką do torebki, w której spoczywały dwie bomby dymne otrzymane od Marlera po powrocie z Mullion Towers.

Wyciągnęła tabletki Dramaminy, przeciwdziałające chorobie lokomocyjnej, które zawsze miała przy sobie, i podała jedną z nich Tweedowi. Szybko ją połknął popijając resztką soku pomarańczowego. Chwilę potem wrócił Prendergast.

- No to w drogę! - krzyknął wesoło. - Idziemy żeglować pośród fal...

Prendergast włożył kalosze, zszedł po schodkach i przyholował łódkę. Poczekał, aż Paula i Tweed wsiądą, po czym włączył silnik. Słońce schowało się już za porośnięte lasem wzgórza na przeciwległym brzegu i na wodzie było teraz chłodno i przyjemnie.

- Wspaniały dzień na przejażdżkę - krzyknął Prendergast pełen zapału.

- Naprawdę? - odparł ponuro Tweed.

Popłynęli w dół zatoczki aż do szerokiego ujścia rzeki Helford i wkrótce Paula dostrzegła otwarte morze. Las dochodził tu do samego brzegu, a gałęzie pochylały się nad wodą, więc Prendergast wypłynął na środek rzeki. Nagle Paula zauważyła płynącą z naprzeciwka dużą motorówkę. Za jej sterem stał potężny ciemnowłosy mężczyzna. Zesztywniała, gdy ten człowiek podniósł do oczu lornetkę i popatrzył uważnie w ich kierunku. W jednej chwili rozpoznała w nim Joela Branda. Brand opuścił lornetkę, chwycił ster obiema rękami i ruszył w ich kierunku z taką szybkością, że dziób łodzi uniósł się do góry.

- W tamtej łodzi jest Brand! - krzyknęła Paula do Prendergasta. - Zamierza nas staranować!

- Jego silnik ma większą moc niż nasz - stwierdził Prendergast.

Paula wyjęła z torebki bombę dymną. Patrzyła zdrętwiała, jak motorówka pędzi wprost na nich niczym jakiś mechaniczny rekin. Prendergast rozpaczliwie próbował dopłynąć do brzegu, lecz Paula wiedziała, że nie ma na to szans. Tweed nachylił się do niej.

- Masz jeszcze jedną taką zabawkę? Bo jeśli tak, to też bym chciał.

Popatrzyła na niego niepewnie. Była przekonana, że nie trafiłby nawet w drzwi stodoły z odległości dwóch jardów Niechętnie wyjęła drugą bombę i podała ją Tweedowi. On siedział spokojnie wpatrując się w zbliżającą się łódź, która miała rozwalić ich motorówkę.

- Kiedy będą już bardzo blisko, zmienię kierunek i zejdę im z drogi, o ile oczywiście zdołam - krzyknął Prendergast.

Ryk silnika wielkiej motorówki był ogłuszający. Zdawała się przytłaczać ich swoim kadłubem, gdy nagle Prendergast bardzo zręcznie skierował swoją łódź w bok. Motorówka minęła ich dosłownie o parę cali i w tym właśnie momencie Tweed zamachnął się i rzucił bombę dymną. Upadła na pokład przeciwnika.

Paula, która w szkole świetnie grała w palanta, rzuciła swoją bombę sekundę później. Trafiła do wody, bomba Tweeda natomiast eksplodowała.

Chmura gęstego, gryzącego dymu w jednej chwili spowiła całą załogę. Ludzie najwyraźniej oszaleli. Stojący za sterem Brand przestał nagle cokolwiek widzieć i jedną ręką wciąż trzymając koło, drugą zaczął przecierać oczy. Motorówka popłynęła zygzakiem i kierowała się teraz wprost na stromy brzeg, najeżony wystającymi skałami. Instynkt chyba kazał Brandowi zwolnić, a w końcu zgasić silnik. Dzięki temu łódź zatrzymała się tuż przed skałami i kołysała się na wodzie, wciąż w oparach dymu.

- Do Durgan, szybko! - krzyknął Prendergast nie starając się nawet ukryć ulgi w głosie.

- Gdzie się nauczyłeś tak rzucać? - spytała Tweeda Paula.

- Dawno temu grałem w krykieta - odrzekł. - Prawdę mówiąc nawet serwowałem.

7

Paula została na zewnątrz, żeby porozmawiać z Prendergastem, którego bardzo polubiła, a Tweed wszedł do hotelowego holu. Po prawej stronie od wejścia dostrzegł Vanity Richmond, siedzącą z Newmanem na małej sofie na wprost okien wychodzących na ogród. Doszedł do wniosku, że Vanity postanowiła pozbyć się czarnej peruki, bo nie wiadomo dlaczego uznała, że w swoim naturalnym kolorze łatwiej jej będzie uwieść Boba.

Rzeczywiście, Tweed się nie pomylił. Dziewczyna skrzyżowała zgrabne nogi, których nie ukrywała króciutka spódniczka, by Newman mógł je podziwiać. Tweed poszedł do swojego pokoju i już nie usłyszał początku ich rozmowy.

- Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, żebym się przysiadła - odezwała się. - Wydaje mi się, że obydwoje jesteśmy tu samotni. Pan nazywa się Robert Newman, prawda?

- Owszem.

- Ten sławny korespondent zagraniczny? Od dawna już nie widziałam pańskich zjadliwych artykułów w żadnym czasopiśmie. Zwykle przy tytule zamieszczano pańskie zdjęcie i dlatego teraz pana poznałam.

- Ostatnio nic nie pisałem...

Podniósł wzrok, bo podszedł do nich sympatycznie uśmiechnięty kelner.

- Czy zechcecie państwo napić się czegoś przed kolacją?

- Dobry pomysł. - Uśmiechając się lekko, Bob zwrócił się do swojej towarzyszki: - Czego się pani napije?

- Poproszę duże wytrawne martini.

- A dla mnie szkocka z wodą - powiedział.

- Nazywam się Vanity Richmond - przedstawiła się atrakcyjna rudowłosa.

- Zdawało mi się, że wczoraj była pani brunetką.

- Nic dziwnego. - Roześmiała się. - Byłam przygnębiona, więc nosiłam czarną perukę. Ale teraz zaczynam się dobrze bawić w tym pięknym hotelu, więc postanowiłam z powrotem być sobą.

- To znaczy kim? - drążył temat Newman.

- Och, jestem asystentką pewnego przemysłowca. Dużo z nim podróżuję, zwiedzam świat. Trzeba mu poświęcać wiele uwagi, ale mnie to nie przeszkadza. Pensja jest bardzo dobra, a podróże darmowe.

- Co to za przemysłowiec? - zainteresował się Newman.

- Pewnie nigdy pan o nim nie słyszał. On raczej nie szuka rozgłosu...

- A dokąd państwo podróżujecie? - ciągnął Newman patrząc w jej zielonkawe oczy.

- No, no - zbeształa go łagodnie, z uśmiechem na pełnych czerwonych wargach - czy to przesłuchanie? Ale słusznie, pan jest przecież dziennikarzem. Wypytywanie ludzi leży pewnie w pańskiej naturze.

- Po prostu interesuje mnie pani.

- To bardzo miły komplement.

Przysunęła się do niego tak, że ich nogi się dotykały. Gdy kelner przyniósł drinki, uniosła swoją szklankę i stuknęła nią o szklaneczkę Newmana.

- No to za interesującą przyjaźń.

- Z chęcią za to wypiję - odrzekł Newman mówiąc sobie w duchu, że Vanity ostro sobie poczyna.

- A dlaczego od dawna nic pan nie napisał? - spytała, używając przeciw niemu jego własnej broni. - Pamiętam, że opublikował pan światowy bestseller Kruger: komputer, który zawiódł. Przypuszczam, że ta jedna książka zapewniła panu utrzymanie do końca życia.

- To zbyt osobiste pytanie - odciął się.

- Przepraszam. Znana jestem z kompletnego braku taktu.

- Zauważyłem to.

Nagle zaczął zachowywać się wobec niej z dystansem. Nigdy nie lubił kobiet, które otwarcie go podrywały. Jego odpowiedź zbiła ją z tropu. Patrząc na nią, Newman zrozumiał, dlaczego mężczyźni uważają ją za atrakcyjną - ta kobieta potrafiła eksponować swój urok. Wprawdzie nie było to akurat słowo, którego sam by wobec niej użył, lecz jakoś mu pasowało. Dopiła drinka i popatrzyła na niego z ciepłym uśmiechem na twarzy.

- Czy mogłabym prosić o jeszcze jednego?

- Oczywiście.

Newman skinął na kelnera i zamówił kolejne drinki. Dla siebie poprosił o podwójną szkocką bez wody. Świetnie potrafił udawać podpitego, podczas gdy w rzeczywistości jego umysł wciąż funkcjonował na najwyższych obrotach. Udało mu się w ten sposób niejednego wywieść w pole. Teraz zapytał szybko, zanim Vanity zdążyła dojść do siebie:

- Nie odpowiedziałaś mi, dokąd podróżujesz z tym swoim przemysłowcem.

- Wszędzie.

Przerwała na chwilę, lecz Newman czytał w jej myślach. Próbowała się zdecydować, czy może pozwolić sobie na szczerość. Minutę później podjęła:

- Najczęściej - stwierdziła z pewną dozą dumy - jeździmy do Kalifornii. Niedaleko San Francisco.

- Często? Na długo?

- Bo ja wiem... Ale raczej tak. Tak, z pewnością! - Oczy jej zabłysły. Najwyraźniej Newman trafił w jej czuły punkt, bo dalej mówiła pyszałkowato: - Rzeczywiście spędzam w Kalifornii dość dużo czasu. To ze względu na mojego szefa. Lubię podróżować...

- A więc pani szef jest Amerykaninem?

- Tego nie powiedziałam. Szczerze mówiąc nie mam pojęcia, skąd on właściwie pochodzi. Zresztą to nie moja sprawa. Jak już wspominałam, płaci mi bardzo dobrze. Czy wystarczy już panu tych informacji, Bob? O, nareszcie są nasze drinki.

Od razu wypiła połowę zawartości swojej szklanki, zrobiła chwilę przerwy i znów trochę upiła. Już wcześniej, podczas kolacji Newman zauważył, że potrafi wypić sporo. Sam też szybko uporał się ze swoim drinkiem i już nie pytając swojej towarzyszki zamówił następną kolejkę. Vanity skrzyżowała nogi i nachyliła się bliżej do Newmana.

- Lubię hojnych mężczyzn.

- Spodziewam się, że wielu ich pani poznała.

Bob zaczął lekko bełkotać, jakby już odczuwał działanie trunku.

- A cóż u diabła pan przez to rozumie? - spytała zimno.

- Tylko to, że tak atrakcyjna kobieta jak pani nie może się opędzić od bogatych adoratorów. Wydaje mi się, że tak musi być.

- Aha, rozumiem, co pan miał na myśli. Czy to miał być komplement?

- Właściwie nie. Stwierdziłem tylko fakt.

Podano trzecią kolejkę drinków. Bob i Vanity zabrali się do nich, gdy w holu pojawił się Tweed i usiadłszy tyłem do nich zaczął czytać jakiś magazyn zachwalający uroki Kornwalii. Newman wiedział, że choć jego szef siedzi dość daleko, to i tak słyszy każde ich słowo. Vanity nie zwróciła na Tweeda żadnej uwagi.

- Jak wygląda pana życie, Bob? - zainteresowała się. - Czy jest pan żonaty?

- Kiedyś byłem. - Twarz mu spochmurniała. - Moja żona została zamordowana w bestialski sposób w jednym z krajów nadbałtyckich. Tropiłem potem mordercę.

- Tak mi przykro, że poruszyłam ten temat - powiedziała kładąc mu rękę na kolanie. - Co się stało z tym mordercą? A może wolałby pan nie rozmawiać na ten temat?

- Spadł z nadmorskiej skały.

Newman upił spory łyk whisky. Mówił coraz bardziej bełkotliwie, ale jego umysł pozostawał wciąż jasny. Vanity zmieniła temat.

- A czym się pan teraz zajmuje, Bob? Pewna jestem, że taki człowiek jak pan nie spędza dni bezczynnie.

- Od czasu do czasu pisuję pod pseudonimem artykuły dla niektórych gazet i czasopism - kłamał jak z nut. - Łączą się z tym wyjazdy zagraniczne, bo muszę przecież na własne oczy przekonać się, jak wygląda sytuacja, o jakiej piszę.

- A więc. Jest pan wędrowcem.

- Można mnie tak nazwać. - Roześmiał się. - Trafiam do najdziwniejszych miejsc, na przykład tutaj. Na pewno zauważyła pani ten ogromny luksusowy jacht, który kotwiczy w porcie w Falmauth. Wyposażony jest nawet w lądowisko i w helikopter Słyszałem, że jego właścicielem jest facet nazwiskiem Vincent Bernard Moloch.

Uważnie obserwował teraz Vanity. Na moment zamarła, lecz zaraz sięgnęła do torebki od Hermesa i wyjęła z niej maleńką wykończoną koronką chusteczkę, jak podejrzewał Newman, tej samej firmy.Gotów był założyć się, że torebka kosztowała nie mniej niż pięć tysięcy funtów. Wyglądało na to, że szef istotnie bardzo dobrze wynagradza Vanity za jej pracę - na czymkolwiek ona polega.

- A skąd pan to wie? - zainteresowała się.

Newman pomyślał, że zadała niewłaściwe pytanie, ale niczego po sobie nie pokazał.

- Powiedział mi o tym jakiś facet w pubie. Chyba pół Falmouth o tym wie - kłamał znowu. - Podobno to najbogatszy facet na świecie. No, ale skoro ma taką łajbę, musi to być prawda.

- Nie wątpię, że jako człowiek światowy, wie pan co nieco o tym Molochu - twierdziła.

- Niewiele. - Dopił swojego drinka. - Ale tak czy owak nie jest on tematem na chwytliwy artykuł, więc nie jestem nim zainteresowany. Zdaje mi się, że zaczęli już podawać kolację. Przysiądzie się pani do mojego stolika?

- Z przyjemnością.

Tweed zobaczył, że wchodzą razem do jadalni i uśmiechnął się pod nosem. Newman nie tracił czasu. I jak zwykle świetnie sobie poradził w niełatwej sytuacji.

Paula powoli schodziła na dół. Zamierzała udać się na kolację, Miała na sobie garnitur z gabardyny w kolorze kości słoniowej i kremową jedwabną bluzkę - swój najnowszy zakup. Właściciel hotelu powitał ją radośnie i skomplementował jej wygląd. Paula podziękowała mu z uśmiechem, a ponad jego ramieniem dostrzegła Vanity Richmond. Stała w drzwiach, jakby chciała wyjść zaczerpnąć świeżego powietrza.

Vanity pogrzebała chwilę w torebce, wyjęła telefon komórkowy i wyszła na dziedziniec. Paula ruszyła za nią, rozejrzawszy się, zanim wyszła na podwórze.

Już po kilku krokach dostrzegła Vanity przyciśniętą do muru z telefonem przy uchu. Dzięki swojemu znakomitemu słuchowi Paula słyszała każde jej słowo.

- Wiesz, kto mówi, VB. Dzwonię z "Nansidwell". Odbyłam właśnie długą rozmowę z byłym korespondentem zagranicznym o nazwisku Robert Newman... Co mówiłeś? Tak, Newman mieszka w tym hotelu. Nie, jak do tej pory nie, mam żadnego powodu, by go podejrzewać. Ale powiedział mi, że pół Falmouth wie, że tu jesteś... Skąd wie? Słyszał od kogoś w pubie... Czy dobrze usłyszałam? Lecisz helikopterem do Newquay? A potem gdzie? Aha, na Heathrow, a potem do San Francisco swoim odrzutowcem? Powinnam chyba jechać z tobą... Nie? Mam tu siedzieć i uważać na to, co się dzieje? I żeby wieczorem widziało mnie jak najwięcej ludzi? Po co u diabła... To nie moja sprawa. Przepraszam... Tak, jak tylko po mnie poślesz, wsiądę do samolotu na Heathrow, ale przedtem mam do ciebie zadzwonić z lotniska... OK. Szczęśliwej podróży...

Paula wróciła do jadalni. Wchodząc dostrzegła w drzwiach frontowych Vanity. Zdziwiła się ujrzawszy, że stolik Boba Newmana jest nakryty dla dwóch osób. Nieopodal siedział Tweed. Zamawiał już kolację dla siebie.

Kelnerka poprowadziła Paulę do jej stolika. Dziewczyna była zdenerwowana. Wiedziała, że im wcześniej ostrzeże Tweeda, że Moloch planuje wyjazd do Stanów, tym lepiej. Kłopot polegał na tym, że nie wiedziała, jak mogłaby go o tym powiadomić w tak zatłoczonym pomieszczeniu bez ryzyka, że ktoś ich podsłucha. Przygotowanie wiadomości na piśmie i podanie mu jej przez kelnerkę było równie ryzykowne.

Tymczasem Vanity weszła do jadalni i podeszła wprost do stolika Newmana.

Bob wstał, pomógł jej usiąść i niemal natychmiast pogrążyli się w ożywionej rozmowie. Teraz Paula nie miała wątpliwości, że ta kobieta to Vanity Richmond. Miała tak samo ognisto-rude włosy jak wtedy, gdy zagadywała ją w dalekim Monterey. Dlaczego nagle zrezygnowała z czarnej peruki? Paula automatycznie złożyła zamówienie, bo gorączkowo myślała o całkiem innych sprawach. Obecność Vanity sprawiła, że jakakolwiek próba kontaktu z Tweedem podczas kolacji była wykluczona. A o co mogło chodzić Molochowi, gdy kazał Vanity rzucać się w oczy przez cały wieczór?

Brzmiało to jak zapowiedź jakiegoś złowrogiego planu, więc była zaniepokojona.

* * *

Adrian Penkastle wynajmował malutki parterowy domek o bielonych ścianach tuż nad brzegiem zatoczki. Po drugiej rundzie drinków w Jacht Klubie był w nie najlepszej kondycji. Na próżno szukał w swoim małym pokoiku jakiejś butelki, gdy nagle usłyszał pukanie do drzwi.

- Kogo diabli niosą o tej porze? - mruknął pod nosem.

Gdy wreszcie udało mu się otworzyć drzwi, zobaczył na progu Joela Branda. Joel ubrany był jak człowiek spędzający życie na morzu, a jego kędzierzawe włosy przykrywała naciągnięta na czoło marynarska czapka. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i pomachał Adrianowi przed oczyma butelką whisky. Ręka, którą trzymał butelkę, była w rękawiczce. Zdjął kalosze i wszedł do domu w samych skarpetkach.

- Mam dla ciebie kolejne zadanie, Adrianie. Za duże pieniądze.

W wolnej ręce trzymał zwitek dwudziestofuntowych banknotów. Penkastle wpatrzony w pieniądze cofnął się w głąb pokoju, żeby zrobić miejsce dla Branda. Zamknąwszy za sobą drzwi, Brand rozejrzał się po prymitywnym umeblowaniu , w którym dominował duży drewniany stół.

- Usiądźmy - powiedział wesoło. - Przynieś szkło, to powiem ci, o co chodzi.

Penkastle pospieszył do miniaturowej kuchenki i po chwili wrócił z dwiema dość brudnymi szklankami. Usiadł na wprost potężnego gościa, który najpierw nalał sporą porcję whisky do szklanki swego gospodarza, a potem tyle samo do własnej. W końcu uniósł szklankę i wzniósł toast na cześć Penkastlea.

- Za długie i pomyślne życie.

- Za to wypiję - wymamrotał Adrian.

Penkastle patrzył, jak Brand wsuwa plik banknotów do jednej z kieszeni. Z grubsza tylko mógł ocenić jego wartość, ale wydawało mu się, że Brand ma przy sobie około pięciuset funtów.

- Wypij sobie jeszcze - zaproponował Brand dolewając whisky Adrianowi. - Czeka cię wielka robota. I zarobisz na tym fortunę. W gotówce, oczywiście. - Mrugnął do niego. - Nie chcemy przecież stracić na podatku, prawda?

- Wolę gotówkę.

Zająknął się, upił jeszcze trochę i odstawił szklankę. Brand szybko ją napełnił. Adrian oparł oba łokcie na stole, bojąc się, że spadnie z krzesła, a tym nie zrobiłby dobrego wrażenia.

- Powiedz, co to za robota. Co mam zrobić tym razem?

- Znasz faceta nazwiskiem Maurice Prendergast? Mieszka po drugiej stronie zatoczki.

- Tak - odparł Adrian. - Mogę ci powiedzieć, jak nazywa się jego dom. To...

- Musisz śledzić każdy jego ruch. Masz samochód, prawda?

- Starego gruchota, ale na chodzie.

- Czy Prendergast go widział?

- Pewien jestem, że nie.

- A więc jeśli gdzieś się wybierze, możesz swobodnie za nim jechać i donosić nam o wszelkich jego posunięciach. - Brand upił trochę ze swojej szklanki, a Adrian pociągnął kolejny duży łyk. W głowie mu wirowało. - Będziesz nas informował o tym, z kim się spotyka, gdzie i kiedy. Zrozumiałeś? - upewnił się Brand.

- Tak. Podjadę na jego stronę zatoczki i zaparkuję przed Jacht Klubem. Jeśli tylko gdzieś wyruszy, podążę za nim...

- Będą nam także potrzebne zdjęcia. Chyba będziesz mógł je robić z tej małej łódki, którą przeprawiasz się przez zatoczkę.

- To nie problem...

- Ta robota zabierze ci mnóstwo czasu, bo będziesz musiał obserwować jego dom także w nocy. Przecież on może usiłować się wymknąć po zmroku.

- Dam sobie radę.

Jak tu fotografować Prendergasta, zastanawiał się Adrian. Zgubił aparat w zatoczce, a właściwie upuściła go do wody ta niezdarna kobieta. Tyle że za pieniądze, które otrzyma od Branda, będzie mógł kupić jakiś tani aparat; a i tak zostanie mu jeszcze całe mnóstwo na wyprawy do pubu.

- Nie pijesz - zauważył Brand.

- No to do dna.

Gdy Adrian podniósł szklankę, Brand wstał i dopił zawartość swojej. Uśmiechnął się szeroko do Penkastlea, podszedł bliżej i ujął go za ramię.

- Wstań, Adrianie. Chcę ci pokazać coś za drzwiami. Coś, co pomoże ci obserwować Mauricea Prendergasta.

Adrian zdobył się na ogromny wysiłek, oparł się o stół obiema dłońmi i ostrożnie odwrócił do gościa. Brand podciągnął sweter, wyjął zza paska podobny do sztyletu nóż i wbił go w pierś Adriana, dokładnie tam, gdzie nie przeszkadzały żebra.

Ostrze skierowane nieco ku górze weszło w ciało z dużą siłą. Adrian otworzył usta i zabełkotał, a Brand z wysiłkiem wyszarpnął nóż z piersi ofiary. Mógł to zrobić dzięki temu, że Adrian upadł do tyłu, uderzając potylicą o listwę podłogową.

- Baba z wozu, koniom lżej - powiedział głośno Brand.

Otarł ostrze noża o ubranie martwego człowieka u swoich stóp i wsunął broń do ukrytej pochwy. Następnie zabrał ze stołu swoją szklankę, otworzył drzwi i wyjrzał na zewnątrz. W pobliżu nie było nikogo. Włożył kalosze.

Niecałą minutę zajęło mu dotarcie do motorówki i uruchomienie silnika. Podpłynął nią do dużej łodzi motorowej oczekującej przy brzegu rzeki Helford. Gdy tylko się zjawił, Gene, który pożyczył mu swój nóż, zapalił silnik.

Na środku rzeki Brand wrzucił do wody szklankę, z której pił whisky, a chwilę później również nóż. Wiedział, że wpływając tą dużą łodzią w głąb zatoczki zwróciłby na siebie uwagę. Teraz z przymocowaną do prawej burty motorówką zaczął pospiesznie zmierzać ku "Wenecji".

8

- Tak, Ethanie, to ja. Ponieważ zazwyczaj do mnie nie dzwonisz, spodziewam się, że masz jakieś dobre wieści - oznajmił Moloch pochylając się nad swym biurkiem w Mullion Towers.

- Nasza operacja jest już bardzo zaawansowana - rozległ się w słuchawce przytłumiony głos Ethana, - Wiem, że się powiedzie. To kwestia tygodni, a może nawet uda się szybciej.

- A test wybuchowy? Ksenobium?

Ostatnie słowo wypowiedział z nerwowym pośpiechem. Zapanowała chwila milczenia i Moloch mocniej ścisnął słuchawkę.

- Wypadł pomyślnie. Okazał się potężniejszy nawet niż sądziliśmy.

- To dobrze. Dziękuję, że na bieżąco mnie informujesz...

To właśnie ta rozmowa zadecydowała o jego natychmiastowym powrocie do Stanów. Zadzwonił do Vanity Richmond na jej telefon komórkowy. Następnie skontaktował się z "Wenecją" i polecił przysłać do Mullion Towers helikopter, który zabierze go do Newquay, gdzie na lotnisku czekał już prywatny odrzutowiec. Ostatni telefon był do pilota samolotu.

Moloch celowo nie zdradził celu swej podróży nikomu poza Vanity Richmond. Chciał zjawić się w swojej siedzibie w Black Ridge w Kalifornii zupełnie nieoczekiwanie. Często posługiwał się tą metodą, po części po to, by utrzymać swe posunięcia w tajemnicy, a po części dlatego, że chciał wiedzieć, jak funkcjonuje biuro podczas jego nieobecności. Tak naprawdę to do nikogo nie miał całkowitego zaufania.

* * *

W jadalni "Nansidwell" Paula co chwila zerkała w stronę stolika Newmana. Wyglądało na to, że rozmawia mu się z Vanity bardzo dobrze, lecz znając swego kolegę od tak dawna, wyczuła w jego zachowaniu pewną rezerwę. Najwyraźniej nie łapie się na wszystkie wygadywane przez nią głupstwa, pomyślała opuszczając salę.

W holu zobaczyła Tweeda nad filiżanką kawy. Dyskretnie dała mu znak i wyszła na dziedziniec. Tweed dokończył kawę, po czym wstał, przeciągnął się i poszedł za nią, jakby postanowił zaczerpnąć świeżego powietrza.

- Podsłuchałam Vanity Richmond, gdy rozmawiała przez telefon komórkowy... - zaczęła Paula.

Tweed wysłuchał jej zwięzłego sprawozdania, ale nie zmienił wyrazu twarzy. Poszli powoli obrośniętą krzewami drogą oddalając się od hotelu, by skręcić dalej w boczną dróżkę.

- To ważna wiadomość - odezwał się w końcu. - Dobrze się stało, że podsłuchałaś tę rozmowę. To, że Moloch kazał Vanity kręcić się między ludźmi przez cały wieczór, wcale mi się nie podoba. Różne rzeczy przychodzą mi w związku z tym do głowy. Dziwne jest też, że tak nagle wybiera się do Stanów. Masz coś przeciwko przechadzce do Mawnan Smith? Nie? No to doskonale. Chyba powinienem skorzystać z tej samej budki co Newman; muszę poinformować o tych wydarzeniach Corda Dillona.

Zakręcili i weszli na drogę prowadzącą wprost do wioski. Wieczór był bardzo ciepły i gdy przyspieszyli kroku, Tweed zdjął marynarkę.

- Bob chyba zaprzyjaźnił się z tą Vanity - powiedziała Paula.

- Zauważyłem. Bardzo jest przebiegły. Urabia ją jak plastelinę. Wyciągnie z niej więcej niż ona kiedykolwiek zdoła wyciągnąć z niego. Bob dobrze wie, że ta kobieta jest zaufaną współpracownicą Molocha. Skorzystałem z okazji i powiedziałem mu o tym, gdy ty poszłaś wziąć kąpiel i przebrać się.

- Dzięki Bogu, że dostał tę wiadomość.

- Żadna jeszcze kobieta nie zdołała wyprowadzić Newmana w pole, a przynajmniej nie na długo...

Paula zaczekała przed budką, gdy Tweed łączył się ze Stanami przez centralę międzynarodową. Zawsze miał ze sobą dużo bilonu właśnie na taką ewentualność.

Czekając na połączenie obliczył, że w Langley jest teraz piąta po południu. Strefa, w której mieszkał Dillon, miała czas o pięć godzin wcześniejszy od londyńskiego.

- Cord, tu Tweed. Dowiedziałem się przed chwilą, że VB wybiera się do Kalifornii. Wystartuje chyba jutro rano. Podejrzewam, że szykuje się coś znaczącego. I domyślam się, że zdecydował się na tę podróż całkiem nagle.

- Zrozumiałem. Wiem, jakie ma zwyczaje podróżując przez Atlantyk. Leci zawsze najpierw do Nowego Jorku, gdzie uzupełnia paliwo w swoim odrzutowcu, a potem już prosto do Kalifornii. Postawię jednego człowieka na lotnisku Kennedyego w Nowym Jorku i drugiego w San Francisco. W ten sposób nam nie umknie.

- Poproszę Monikę, żeby zatelefonowała do Jima Corcorana. To mój przyjaciel, a zarazem szef ochrony na Heathrow. On będzie wiedział, kiedy VB opuści Anglię. Monika zadzwoni potem do ciebie.

- Dobrze by było. Waszyngton coraz bardziej panikuje z powodu VB i potęgi, jaką osiągnął poprzez kontakty w tutejszym rządzie. Nic nie mogą na to poradzić, chyba że wreszcie ktoś go przyłapie na jakimś paskudnym szachrajstwie, na czymś zdecydowanie nielegalnym. Ten człowiek dysponuje niestety całą armią najlepszych prawników.

- To wszystko?

- Jest jeszcze coś, o czym zapomniałem ci powiedzieć. Moloch postawił na wzgórzach od strony Pacyfiku szereg półkulistych budowli. Ciągną się od południowego Los Angeles na północ przez Big Sur Podobno to najnowocześniejsze na świecie obserwatoria.

- Nie wiedziałem, że interesuje się astronomią - skomentował Tweed. - Podejrzewam, że te budynki są szkaradne. Aż dziw, że pozwolono mu je wznieść w najpiękniejszej części wybrzeża.

- I tym razem wykazał się dużym sprytem. Każda z tych konstrukcji jest tak pomalowana, że zlewa się kolorystycznie z otoczeniem. A wszystkie mają widok na ocean.

- Bardzo to dziwne. Nie możesz ich sprawdzić?

- Ja? Żartujesz chyba. Jakiś czas temu Moloch rzeczywiście zaprosił paru naukowców do zwiedzenia tych obserwatoriów. W każdym stał olbrzymi teleskop.

- Wygląda to niepokojąco, słowo daję.

- Masz jakiś powód, żeby tak mówić?

- Nie. Po prostu przeczucie - odparł oględnie Tweed. - Uważaj na siebie.

- Ty też. Masz do czynienia z facetem, który jest praktycznie bezkarny. Chyba upiekłoby mu się nawet morderstwo. Wiesz chyba, że siedem jego kolejnych dziewczyn zniknęło bez śladu.

- Mam na ten temat swoją teorię. Nie, na razie nie będę cię nią zamęczał. Jest dość dziwaczna. Bądź ze mną w kontakcie...

Tweed zadzwonił potem do Moniki i poinstruował ją w sprawie telefonu do Jima Corcorana. W drodze powrotnej zrelacjonował Pauli odbyte rozmowy. Słuchając zerknęła na zegarek.

- Jest znacznie później niż sądziłam. Z kolacją się nie spieszyliśmy, a twoje telefony też zabrały sporo czasu.

- Musiałem poczekać, aż znajdą Corda.

Gdy zbliżali się już do "Nansidwell", Paula poszła przodem, ale zaraz szybko zawróciła, by ostrzec Tweeda, że nie powinien się na razie pokazywać. Sama wróciła do hotelu, przed którym stały dwa wozy policyjne z migającymi światłami, zupełnie jakby kierowcy zapomnieli je wyłączyć albo jakby opuszczali auta w wielkim pośpiechu.

Paula podeszła powoli do wejścia i zajrzała do środka. Kobieta, z którą wcześniej rozmawiała, natychmiast do niej podbiegła.

- Zamordowano człowieka. Wszyscy są okropnie przejęci, ale niektórzy denerwują się, że nie mogą położyć się spać...

Paula zerknęła w głąb holu ponad jej ramieniem. Dostrzegła wysokiego, kościstego policjanta w cywilu, z krótko przyciętym wąsikiem, rozmawiającego z Newmanem. Z trudem opanowała przypływ paniki.

- Kogo zamordowano? - spytała cicho.

- Nie wiem...

- Przepraszam, ale muszę odetchnąć świeżym powietrzem. Mam za sobą długą jazdę samochodem.

Znalazła Tweeda na końcu długiego podjazdu, gdzie cierpliwie na nią czekał. Po wyrazie jej twarzy poznał, że stało się coś poważnego.

- O co chodzi?

- Zamordowano kogoś, ale nie wiem kogo i gdzie. Przed wejściem do hotelu stoją dwa samochody policyjne. A w holu jest ktoś, kogo znasz. Nie przypuszczam, żebyś był zadowolony ze spotkania go tutaj. Właśnie przesłuchuje Boba. To twój dawny partner z treningów, główny inspektor Roy Buchanan. I pomyśleć, że z całego Scotland Yardu musieli przysłać właśnie jego...

- Słuchaj uważnie. Wracamy właśnie ze spaceru, na który wybraliśmy się po obfitym posiłku. Szliśmy do Mawnan Smith i z powrotem. Ani słowa o moich telefonach - powiedział szybko Tweed. - Wejdziemy tam teraz. Jeśli Roy będzie w zasięgu wzroku, podejdę do niego od razu...

Buchanan wciąż przesłuchiwał Newmana na kanapie w holu, z którego usunięto wszystkich gości. Czekali stłoczeni w drugim holu i wyglądali na niezbyt zadowolonych. Przyniesiono dla nich dodatkowe krzesła, a pilnował ich asystent Buchanana, sierżant Warden, ponurak o beznamiętnej twarzy. Buchanan podniósł wzrok na Tweeda i Paulę, kiedy podeszli bliżej.

- Kopę lat - powiedział wesoło Tweed. - Przyjechałeś pooddychać morskim powietrzem?

- Gdzie tam. - Na podłużnej twarzy Buchanana malował się smutek. Zwrócił się do Newmana. - To na razie wszystko, ale możliwe, że później będę jeszcze chciał z panem porozmawiać. Teraz może pan odejść.

- Mieszkam w tym hotelu - poinformował go Newman.

- To bardzo poważna sprawa. Chciałbym teraz pomówić z Tweedem i panną Grey.

- Czy jestem o coś oskarżony? - chciał wiedzieć Newman.

- Oczywiście, że nie.

- A więc mogę siedzieć, gdzie mi się podoba, na przykład tutaj.

Buchanan westchnął. Tweed przyniósł tymczasem dwa krzesła - jedno dla Pauli, drugie dla siebie - i ustawił je obok kanapy. Usiedli i Buchanan zaczął mówić cichym głosem, żeby nie mogli go usłyszeć goście w drugim holu.

- Znasz mężczyznę nazwiskiem Adrian Penkastle?

- A kto to taki? - zapytał Tweed.

- Mieszkał samotnie w małym domku w Porth Navas. Na brzegu zatoczki.

- Co on zrobił? - dopytywał się Tweed.

- Został zabity w swoim własnym domu dziś wieczorem. To na razie wstępna ocena dokonana przez lekarza, który oglądał zwłoki. Patolog jest już w drodze z Londynu. Dokładny czas jego śmierci poznamy po autopsji przeprowadzonej w Truro.

- Mów dalej.

- Tweed, nie ma sensu zaprzeczać, że go znasz. Mamy świadka, który opisał nam kobietę rozmawiającą z Penkastlem na drodze po drugiej stronie zatoczki. Jej rysopis pasuje idealnie do panny Grey...

- Rzeczywiście natknęłam się na jakiegoś tęgiego mężczyznę w Porth Navas. Był pijany - wtrąciła Paula. - Próbowałam przemówić mu do rozsądku. Martwiłam się, że spadnie do zatoczki. Tweed się z nim nie zetknął - ciągnęła. - A i ja nigdy przedtem go nie widziałam.

- Jak bardzo był pijany?

- O wiele za bardzo.

- A więc zrobiła pani dobry uczynek - stwierdził ironicznie Buchanan.

- Dość tego, Roy - przerwał mu Tweed. - Sarkazm to najniższa forma dowcipu. Powiedział to doktor Johnson, a przynajmniej tak mi się wydaje. Jeśli chcesz dalej rozmawiać z Paulą, to zachowuj się przyzwoicie.

Buchanan zarumienił się, skarcony. Tweed, który specjalnie go sprowokował, patrzył teraz, jak policjant próbuje odzyskać panowanie nad sobą. Chciał spowodować, żeby zamienili się rolami w tym przesłuchaniu.

- Czy mógłbyś nam powiedzieć, w jaki sposób zamordowano Adriana Penkastlea?

- To robota zawodowca - wyjaśnił Buchanan po chwili przerwy. - Pchnięto go ostrym przedmiotem prosto w serce; najprawdopodobniej była to jakaś broń podobna do sztyletu, może nóż. Zamordowany był wtedy bardzo pijany. W całym pokoju unosiły się opary whisky.

Newman, wciąż siedzący obok policjanta, skrzyżował ramiona, W żaden inny sposób nie dał poznać po sobie, że coś mu się przypomniało - zbir z nożem, któremu przypalił rękę papierosem w Mullion Towers. Tamten nóż też był podobny do sztyletu.

- Wejdźmy do jadalni, tam jest pusto. Będziemy mogli swobodniej rozmawiać - zaproponował Buchanan.

Wstał z kanapy, zamienił słówko z sierżantem Wacdenem, a potem ruszył przodem do jadalni, wskazując stolik najbardziej oddalony od okien. Wszyscy usiedli. Buchanan wyciągnął pod stołem swoje długie nogi i skrzyżował je; sprawiał teraz wrażenie bardziej rozluźnionego. Tweed natomiast wydawał się bardziej spięty. Dobrze znał tego detektywa.

- Szkoda, że nie jesteś ze mną bardziej szczery, Tweed - powiedział Buchanan przyjacielskim tonem.

- Bardziej szczery? - zdziwił się Tweed.

- Daj spokój. Sprawdziłem rejestr hotelowy. Jesteś tu z Paulą i Newmanem, a gdzieś w pobliżu przebywa Marler. Wysłałem już ludzi, żeby sprawdzili okoliczne hotele. W Meudon, niedaleko stąd zatrzymali się Harry Butler i Pete Nield, Zgromadziłeś tu potężne siły. I po co tak tu siedzicie, zagrzebani w lesie?

- Mamy zadanie do wykonania, ale nie mogę ci wyjawić szczegółów. Sam wiesz, że są tajne.

- Może ma to coś wspólnego z faktem, że Vincent Bernard Moloch jest akurat w Mullion Towers?

Tweed był zaskoczony, choć nie dał tego po sobie poznać. A więc Moloch budził w Londynie taki niepokój, że wysłano starszego detektywa, by zbadał okoliczności zabójstwa, które wyglądało przecież na zupełnie przypadkowe. Na pytanie policjanta odpowiedział pytaniem.

- Czy mogę wiedzieć, w jaki sposób tak szybko zjawiłeś się w Kornwalii? Z tego, co zdążyłem się zorientować, Adriana Penkastlea zamordowano wieczorem. Najwyraźniej jego ciało znaleziono dość szybko.

- Rzeczywiście. Penkastlea odwiedził jego kumpel i chyba miało to miejsce wkrótce po morderstwie. Ten facet zadzwonił zaraz potem do Truro, bo to miasto akurat dobrze zna.

- Dlaczego zabójstwo człowieka, który, z tego co dotąd usłyszałem, nie był nikim ważnym, wymagało ściągnięcia tutaj ciebie, i to z takim pośpiechem?

- No cóż... - Buchanan przerwał na chwilę, ale dał się sprowokować. - Komisarz polecił mi tu przyjechać.

Tweed zdziwił się jeszcze bardziej. Komisarz był przecież człowiekiem z samej góry. To znaczyło, że prawdopodobnie od razu skonsultował się w tej sprawie z premierem. Tak więc panika szerzyła się nie tylko w Waszyngtonie.

- Nie powiedziałeś mi, w jaki sposób tak szybko się tu dostałeś - przypomniał mu Tweed.

- Najpierw na Heathrow wozem policyjnym na sygnale. Tam już czekał na mnie samolot do Newquay. Stamtąd inny radiowóz przywiózł mnie tutaj, ale przedtem wstąpiłem na miejsce zbrodni. Ludzie z Yardu sprawdzali tymczasem wszystkie okoliczne hotele. W rejestrze "Nansidwell" natknąłem się na ciebie i twoich ludzi.

- Jaki związek ma zabójstwo Penkastlea z tym Molochem, o ile w ogóle jakiś istnieje?

- Nie wiemy, w każdym razie jeszcze nie. To, co wam teraz powiem, ma charakter poufny. - Powiódł wzrokiem po ich twarzach i uśmiechnął się ponuro. - Chyba mogę liczyć na dyskrecję wszystkich tu obecnych.

- Nie możemy mieć związanych rąk wykonując nasze obecne zadanie - ostrzegł Tweed. - Nie obiecam ci więc, że potraktujemy to, co nam powiesz, jako sprawę poufną.

- Rozumiem. - Teraz zaskoczony był Buchanan. Milczał chwilę, po czym wzruszył ramionami. - Z tego co wiemy, niektórzy okoliczni mieszkańcy należą do służby wywiadowczej Molocha. W obecnej sytuacji nie mogę wam podać ich nazwisk, ale właśnie z tego względu interesuje nas morderstwo popełnione w tej okolicy.

Dopiero wtedy Tweed zrozumiał. Kumplem Penkastlea, który znalazł jego ciało, był Maurice Prendergast. To wyjaśniało, dlaczego wieści o morderstwie dotarły do Londynu tak szybko. Prendergast z pewnością natychmiast poinformował swych zwierzchników z Sekcji Specjalnej, a oni przekazali wiadomość komisarzowi. To oczywiste, że Sekcja Specjalna nie chciała rzucać się w oczy w tej sprawie. Ciekawe, czy to również Maurice doniósł o tym, że w okolicy przebywa Paula, zastanawiał się Tweed. Postanowił zapytać o to wprost, gdy tylko znów się z nim spotka.

- Miło się gawędziło - powiedział do policjanta - ale teraz chętnie położylibyśmy się do łóżek.

- Jak sobie życzycie - odrzekł Buchanan - ale może się okazać, że będę jeszcze chciał zadać kilka pytań pannie Grey. W cztery oczy.

- Na to na pewno nie pozwolę - zaprotestował Tweed. - Jeśli chodzi ci coś takiego po głowie, to lepiej będzie, jak skontaktuję się z premierem.

- Ale ona była na miejscu morderstwa...

- Wcale tam nie byłam - wybuchnęła Paula. - Po prostu spotkałam pijaka i próbowałam uchronić go przed wpadnięciem do zatoki.

- Nie będę więcej tolerował tego rodzaju fałszywych oskarżeń - warknął Tweed.

- Chyba źle mnie zrozumiałeś... - zaczął Buchanan.

Tweed zerwał się na równe nogi z udawaną wściekłością. Gestem zachęcił pozostałych do wstania.

- Dosyć tego. Idziemy się przespać. Dobranoc.

Paula i Newman wyszli z jadalni w ślad za Tweedem. Kiedy znaleŹli się na małej, pustej klatce schodowej niedaleko baru, Newman upewnił się, że są sami, ujął Tweeda pod ramię i poprowadził go w górę po schodach.

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to proponuję wrócić tam i dyskretnie podsunąć Buchananowi nazwisko Joela Branda.

- Dobry pomysł. W ten sposób narobimy VB większych kłopotów.

Gdy Newman wszedł do jadalni, zastał Buchanana siedzącego samotnie przy tym samym stoliku co przedtem. Na jego twarzy malowało się zamyślenie, jakby starał się rozwiązać jakiś nie dający mu spokoju problem. Zerknął na Newmana i powitał go przyjacielsko.

- O, już jesteś z powrotem, Bob. Czy mógłbyś przekazać Tweedowi, że przepraszam za moje zachowanie wobec Pauli? Jestem na nogach od dwudziestu czterech godzin.

- Na pewno mu powtórzę. - Newman oparł się łokciami o stolik i ściszając głos powiedział: - Zapamiętaj nazwisko człowieka, którego warto sprawdzić: Joel Brand. Prawdopodobnie jest teraz na pokładzie "Wenecji", która kotwiczy w porcie Falmouth.

- A co to za facet?

- Ja tylko podałem ci nazwisko...

Newman wyszedł z jadalni, zostawiając Buchanana pogrążonego w myślach.

* * *

Na pokładzie "Wenecji" Joel Brand chodził w kółko po luksusowej kabinie. Słysząc, że helikopter ląduje, poweselał. Pilot zdążył już odwieźć Molocha na lotnisko Newquay. Chwycił walizkę i zwrócił się do Genea Lessingera, który właśnie wrzucił do morza obciążoną pochwę po nożu użytym do zamordowania Adriana.

- Gene, ja stąd wylatuję. Helikopter zabierze mnie do Plymouth. Tam złapię pierwszy prom do Roscoff w Bretanii.

- Czy nasi ludzie we Francji wiedzą, że przyjeżdżasz?

- Szef wie. Ma mi zorganizować samochód, który zabierze mnie z portu i zawiezie do Paryża. Tam wsiądę na najbliższy samolot Air France odlatujący do Stanów. VB przesłał mi nowe instrukcje już z pokładu odrzutowca po starcie z Newquay.

- Ja mam tu jeszcze robotę do wykonania - przypomniał mu Gene.

- Wiem, wiem. Masz się zająć tym Prendergastem, który podobno odszedł na emeryturę z Sekcji Specjalnej.

- Chyba załatwię go tak samo jak ty tego pijaka, Adriana.

- A dlaczegóżby nie? Dobrze jest zostawić jakiś znak szczególny dla tych, którzy będą nas poszukiwać. Ale bądź ostrożny z tym Prendergastem. On jest profesjonalistą.

- To już zdążyłem zauważyć. Mam potem wyjechać z kraju?

- Tak. W ten sam sposób co ja. No to cześć, ja lecę. Instynkt mi podpowiada, że szykują się kłopoty...

Brand siedział już w startującym helikopterze, gdy dostrzegł zbliżającą się do "Wenecji" policyjną łódź. Zaśmiał się chrapliwie i pomachał im.

* * *

- Wybieram się jutro z wizytą do Mauricea - obwieścił Tweed swoim kolegom zebranym w dużym pokoju Pauli. Marler ukrył się, gdy zobaczył nadjeżdżające samochody policyjne, ale potem do nich dołączył.

- Ta "Wenecja" ma w sobie coś sympatycznego - oznajmiła Paula, stojąca przy oknie z pożyczoną od Marlera lornetką. - Z tymi wszystkimi światłami na pokładzie wygląda tak wesoło i gościnnie. Zupełnie jak statek rejsowy.

- I co w tym dziwnego? - spytał Newman, gdy podawała mu lornetkę.

- Popatrz na przedni pokład. Widzisz te duże przedmioty przykryte płótnem? Mam nieodparte wrażenie, że VB nie chciałby, aby ktokolwiek się o nich dowiedział.

- Masz rację - przyznał Newman obejrzawszy statek. - Nie mam pojęcia, co by to mogło być, a jednak coś mi to przypomina.

Opuścił lornetkę i marszcząc czoło zastanawiał się przez chwilę. Przypomniał sobie, co powiedział Tweed.

- Jeśli masz zamiar odwiedzić Prendergasta, proponuję, żebyś zabrał ze sobą uzbrojoną drużynę.

- Wolałbym, żeby to były ciche odwiedziny - sprzeciwił się Tweed. - Zadzwonię do niego, zanim wyruszę.

- A jednak drużyna pójdzie z tobą - uparł się Newman.

- Ach, ten Adrian Penkastle, biedaczysko - rozmyślała na głos Paula. - Był takim nieszkodliwym człowieczkiem. Po prostu za dużo pił.

- Prawdopodobnie właśnie dlatego nie żyje - stwierdził ponuro Newman.

- No cóż, miejmy nadzieję, że Mauricea Prendergasta zastaniemy żywego - podsumował Marler.

9

Zanosiło się na długą noc. Tweed był niespokojny. Wziął kąpiel, potem znowu się ubrał i zaczął chodzić po pokoju tam i z powrotem. Gdy usłyszał pukanie do drzwi, otworzył je ostrożnie, podpierając stopą. W końcu wizyta o drugiej w nocy nie jest rzeczą normalną.

- Mogę wejść? W szparze pod drzwiami zobaczyłam, że się u ciebie pali światło - powiedziała Paula.

- Oczywiście. - Wpuścił ją do środka i zamknął drzwi na klucz. Paula miała na sobie granatowy kostium. - Dlaczego nie śpisz? - zainteresował się.

- Mogłabym ci zadać to samo pytanie - odrzekła siadając na krześle.

- Za dużo niesprecyzowanych myśli krąży mi po głowie.

- Tak właśnie pomyślałam, gdy zobaczyłam twoją twarz, jak wracałeś do siebie. Co cię martwi?

- Zastanawia mnie, jakim cudem ta sama kobieta wypłynęła na brzeg w Monterey w odległej Kalifornii i potem jeszcze raz tutaj. A w obydwu wypadkach niedaleko na morzu kotwiczyła "Wenecja".

- Właściwie jestem pewna, że to była ta sama kobieta.

- Obejrzałem zdjęcia zrobione przez Newmana tej kobiecie, którą próbował uratować, i porównałem je z portretem na podstawie twojego opisu kobiety z Monterey. Moim zdaniem wyglądały identycznie.

- Dobrze wiedzieć, że mi nie odbija.

- Pewnie, że nie... Chociaż jestem w stanie zrozumieć, że mogłaś tak pomyśleć.

Tweed wstał i znów zaczął chodzić po pokoju. Zawsze lepiej mu się wtedy myślało.

- A więc pewna kobieta wypływa na brzegi dwóch różnych kontynentów. Dzieje się to w odstępie kilku tygodni, których "Wenecja" potrzebowała na przepłynięcie z Monterey do Falmouth. Z tych faktów wynika, że to nie mogła być ta sama osoba.

Nagle urwał. Paula zauważyła, że przybrał dobrze jej znany wyraz twarzy. Oznaczał on, że myśl, która do tej pory tkwiła gdzieś w podświadomości, teraz przybrała reaLny kształt. Tweed odwrócił się na pięcie i wbił wzrok w Paulę.

- To były bliźniaczki! Tylko to wyjaśniałoby niesłychane podobieństwo obu kobiet...

Paulę zatkało. Zastanawiała się, dlaczego sama o tym nie pomyślała. Potrząsnęła głową, żeby rozjaśnić myśli. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w Tweeda, który mówił dalej:

- Tego właśnie powinniśmy szukać po obu stronach Atlantyku. Bliźniaczek. W ten sposób zdecydowanie zawężamy pole poszukiwań. Damy o tym znać Cordowi najszybciej jak będziemy mogli. A Monika może zacząć śledztwo tutaj.

- Jakie śledztwo?

- Sprawdzi, czy jakieś bliźniaczki były w przeszłości w jakikolwiek sposób związane z VB. Kiedy "Wenecja" cumowała w Monterey, a potem tak nagle odpłynęła, VB nie było na pokładzie. Powiedział ci to przecież ten pijany kapitan portu.

- A co z tego wynika?

- Joel Brand był na statku. Sama widziałaś, jak z gromadą zbirów zszedł na brzeg w Zatoce Ośmiornic. A kiedy Newman znalazł tę kobietę, która przypłynęła do pobliskiej zatoki, VB był prawdopodobnie w Mullion Towers. Brand natomiast pewnie i tym razem był na "Wenecji". Pasuje to jak ulał do pewnej dziwacznej teorii, którą sobie zbudowałem.

- Co to za teoria?

- O zniknięciu siedmiu przyjaciółek VB, których nigdy nie odnaleziono.

- Chyba niezupełnie rozumiem.

- Na razie ci tego nie wyjaśnię, bo mogę się mylić.

- Czy zdajesz sobie sprawę - zapytała Paula z uśmiechem - że kiedy robisz się taki tajemniczy, to jesteś najbardziej irytującym facetem, jakiego znam?

Tweed jednak ledwie ją usłyszał. Nie przestawał mówić, bo musiał jakoś pozbyć się natłoku myśli.

- Następny problem, którym musimy się natychmiast zająć, to Maurice Prendergast. Pewien jestem, że po Penkastleu on jest głównym celem. Zamierzam zaraz do niego zadzwonić i uprzedzić, że się do niego wybieramy.

- O tej godzinie? Dochodzi druga w nocy.

- Maurice, podobnie jak ja, pracuje w nocy, gdy sytuacja tego wymaga. Przekonasz się, że nie śpi...

Rozmawiając z Prendergastem Tweed pilnował się, by nie wymieniać żadnych nazwisk, ale Maurice rozpoznał jego głos. Rzeczywiście był pochłonięty pracą i oświadczył, że z przyjemnością się z nimi spotka. Powiedział dokładnie "Domyślam się, że przyjedziesz z twoją prawą ręką. To dobrze...".

- Newman będzie wściekły - ostrzegła Paula. - Twierdził przecież, że potrzebna ci uzbrojona eskorta.

- Nie chcę żadnej eskorty. Bob na pewno śpi teraz jak zabity, a my wymkniemy się po cichu tylnym wyjściem. Wiem, jak otwiera się drzwi. Sprawdziłem to już wcześniej...

Nie robiąc hałasu ruszyli podjazdem, kierując się na Mawnan Smith i na dróżkę przypominającą ścieżkę w ogrodzie dla lalek, która prowadziła do Porth Navas. Gdy ruszyli sprzed hotelu, w ślad za nimi podążył inny samochód. Wozy policyjne odjechały już wcześniej.

Gene Lessinger wybrał się samochodem do Porth Navas, aby rozprawić się z Prendergastem. Brand opuścił statek i był bezpieczny w drodze za granicę, ale Gene zaczął się denerwować. Policja weszła wprawdzie na statek, lecz zrezygnowała z poszukiwania Joela Branda w przekonaniu, że uciekł helikopterem, który wystartował tuż przed ich przybyciem. Jednakże już sam fakt obecności policjantów na pokładzie zdopingował Genea do działania. Uznał, że lepiej uporać się z wyznaczonym zadaniem i jak najszybciej odlecieć do Plymouth, by złapać prom do Roscoff. Zanim opuścił statek, wysłał wiadomość do Francji zapowiadając swoje przybycie. Na nabrzeżu, gdzie zawsze czekały w pogotowiu dwa samochody, wybrał ten z nich, do którego miał przy sobie kluczyki.

Posługując się otrzymaną od Branda mapą zdążył już pokonać spory odcinek drogi do Porth Navas. Jechał powoli dróżką prowadzącą prosto do celu podróży. Nie podobało mu się, że jest taka wąska, zwłaszcza że była noc. Stosując się do szczegółowych instrukcji Branda zaparkował samochód u stóp wzgórza i, wszedł na ścieżkę biegnącą nad zatoczką.

W przymocowanej do paska pochwie miał nowy sztylet. W prawej ręce niósł niewielki kanister, z którego usunął pokrywkę, gdy tylko zatrzymał samochód.

Tweed zaparkował swój wóz na terenie Jacht Klubu, żeby nie blokować drogi. Kiedy szli wyludnioną i pogrążoną w ciszy ulicą, Paula zauważyła, że trwa odpływ. Tam, gdzie wcześniej była woda, teraz zalegało tylko błoto, połyskujący w blasku księżyca śliski szlam.

- Nie chciałabym tu mieszkać - stwierdziła, - Spójrz, jak wygląda zatoczka. Co powiesz na taki widok z okna?

- Rzeczywiście niezbyt zachęcający - zgodził się Tweed. - Tak będzie wyglądać jeszcze przez wiele godzin. Błoto wychodzi na wierzch przy każdym odpływie. Zauważyłem to poprzednim razem, gdy byłem w tej okolicy, w miejscowości o nazwie Mylor. A w pubie pewien handlarz nieruchomościami powiedział mi, że latem mnóstwo londyńczyków kupuje tu domy. Mieszkają w nich przez rok, by znów go odwiedzić, ale tym razem w celu sprzedaży posiadłości. Zabawne, że w "Arce", w domu Mauricea, nie świecą się żadne światła.

- Bardzo to dziwne - stwierdziła Paula. - Wiedział przecież, że do niego jedziemy. O Boże, a może coś się stało?

- Mam nadzieję, że nie - warknął Tweed przyspieszając kroku. - Mam nadzieję, że nie przybyliśmy za późno...

Podeszli do pogrążonego w ciemnościach domu. Wprawdzie w żadnym innym domu nie paliły się światła, lecz tylko "Arka" zwróciła ich uwagę. Gdy wchodzili po schodkach wiodących do drzwi, Paula wyjęła swój browning. Zalegająca wokół cisza zaczynała ją niepokoić. Tweed przyjrzał się przysłoniętym firankami oknom. Nie zauważył, żeby zasłony były zaciągnięte. Wszedł znów po schodkach i zawahał się, niepewny, czy ma użyć ciężkiej kołatki w kształcie kotwicy, czy też nie.

Drzwi powoli się otworzyły i stanął w nich Prendergast, uśmiechając się ciepło. Gestem zaprosił ich do środka.

- Witajcie. Wyglądacie na zmartwionych - powiedział do Pauli całując ją w policzek, zanim zamknął drzwi. - Zaczekajcie chwilkę, zaciągnę wszystkie zasłony. Przykro mi, że was przestraszyłem, ale postanowiłem podjąć pewne środki ostrożności. Widziałem was przez firanki, gdy szliście drogą. Czego się napijecie?

- Chyba dobrze mi zrobi nieduża whisky - zdecydowała Paula.

- Dla mnie to samo, proszę - powiedział Tweed zaskakując tym Paulę wiedziała, że szef pija rzadko.

- Naszym zdaniem ten, kto zabił Penkastlea, zapoluje teraz na ciebie - oznajmił Tweed upiwszy łyk ze swej szklaneczki. - Bardzo mądrze robisz zachowując czujność.

- Wiedziałem, że przyjechaliście - oznajmił Maurice. - Jechaliście drogą powoli aż do parkingu.

- Kto zabił Penkastlea?

- Tweed, czy ty spodziewasz się cudów? Nie mam pojęcia. Znalazłem ciało dopiero wczoraj wieczorem, gdy podjechałem do Adriana, żeby zobaczyć, co zamierza.

- I doniosłeś o tym swoim przełożonym.

- Już wam mówiłem, że jestem na emeryturze.

- Bajeczki dla grzecznych dzieci... Albo raczej twoja przykrywka. Działasz tak samo aktywnie jak zawsze - odparował Tweed.

- Skoro tak twierdzisz...

- Chciałbym też wiedzieć, czy zameldowałeś o tym, że Paula była tu ostatniego wieczoru i że natknęła się na Penkastlea na dziedzińcu - ciągnął Tweed. - Liczę na to, że tym razem będziesz szczery.

Prendergast milczał przez chwilę. Nie patrzył na Paulę, która wbiła w niego wzrok. W końcu zrezygnowany wzruszył ramionami.

- Przykro mi, ale właśnie tak zrobiłem. Musiałem przekonać przełożonych, że moje informacje są wiarygodne. Może mi nie uwierzycie, lecz próbowałem wbić im i do zakutych łbów, że wyprzedziliście ich już bardzo w śledztwie i że, do jasnej cholery, powinni zacząć z wami współpracować. Jestem o tym święcie przekonany.

- Wierzę ci - odparł cicho Tweed.

- A tobie należą się ode mnie przeprosiny - dodał Prendergast zwracając się do Pauli. - Jeśli mnie znienawidzisz, to nawet nie będę miał o to do ciebie pretensji.

- Nie znienawidzę cię, Maurice - zapewniła go Paula. - Ale powinieneś wiedzieć, że przesłuchiwał mnie jeden z czołowych detektywów Yardu, Roy Buchanan. Przyleciał tu natychmiast po tym, jak twoi przełożeni donieśli komisarzowi, co usłyszeli od ciebie.

- Dobry Boże! - wykrzyknął Prendergast szczerze oburzony. - A więc spartaczyłem sprawę. Nigdy nie powinienem był im o tobie mówić. Ale przez myśl nawet mi nie przeszło, że oni przekażą to gdzieś wyżej, a już na pewno nie do komisarza.

- Nie chcą raczej rzucać się w oczy - powiedział Tweed. - Pozwól, że zapytam jeszcze raz: kto twoim zdaniem zabił Penkastlea?

- Jeden ze zbirów Vincenta Bemarda Molocha - odrzekł od razu Maurice.

- Możliwe. Ale nie wiemy, czy stało się to z rozkazu Molocha. W każdym razie jeszcze tego nie wiemy.

Tweed poczuł zadowolenie. Oto wykurzył z ukrycia Prendergasta, doskonałego oficera Sekcji Specjalnej. Mieli w nim teraz silnego sprzymierzeńca, który mógł się kiedyś przydać. Gospodarz zaproponował, że uzupełni im drinki. Obydwoje podziękowali, a gdy Prendergast dolewał sobie, rozległo się pukanie do drzwi.

Paula spojrzała na Tweeda i natychmiast sięgnęła do kieszonki w torebce, gdzie przechowywała rewolwer. Prendergast sprawiał wrażenie najmniej zaniepokojonego.

- To na pewno Charlie. Taki miejscowy dziwak, który nie śpi przez pół nocy. Cierpi na bezsenność. Przychodzi do mnie mniej więcej o tej porze, by uciąć sobie pogawędkę. Jest całkiem nieszkodliwy...

Zanim Tweed zdążył go powstrzymać, Prendergast podszedł do drzwi i otworzył je.

- Pilna wiadomość z Londynu, panie Prendergast.

- Jak się tu dostałeś?

- Na motocyklu. Jestem kurierem.

Mówiąc to Gene sypnął Prendergastowi pieprzem prosto w oczy. Maurice zasłonił się ręką i instynktownie cofnął do wnętrza pokoju. Gene ruszył za nim z gotowym do zadania ciosu sztyletem.

Chwyciwszy rewolwer za lufę, Paula wymierzyła Geneowi cios w przegub ręki. Dzięki temu w ostatniej chwili znacznie osłabiła siłę ciosu Genea. Ten zorientował się, że ma kilku przeciwników, więc chwycił Paulę za szyję i przyciągnął do siebie. Prawą ręką wciąż ściskał sztylet, który teraz przytknął do szyi dziewczyny.

- Cofnąć się - wrzasnął - bo inaczej rozpłatam jej gardło. A ty rzuć ten pieprzony rewolwer albo odetnę ci głowę - polecił dziewczynie.

Nie mając wyboru upuściła broń. Tweed chciał wymierzyć Geneowi cios pięścią w nos, którym pewnie by go zabił, ale zdecydował się o sekundę za późno. Patrzył, jak zbir ciągnie Paulę ku otwartym drzwiom, po schodach i dalej w stronę zaparkowanego samochodu. Tweed z ponurą miną podążał za nim, starając się nie iść za szybko.

Prendergast został w kuchni próbując oczyścić oczy z pieprzu, cały czas świadomy tego, co się dzieje. Wyszli już na drogę. Tweed nie przerywał marszu. Pilnował się, żeby zachować odległość kilkunastu kroków między sobą a Geneem, który co chwila oglądał się za siebie, a potem oceniał dystans dzielący go od samochodu. Tweed niósł w opuszczonej ręce rewolwer Pauli. Gene wrzasnął na niego:

- Przestań za mną iść albo poderżnę jej gardło.

Tweed nie od razu zareagował. Posuwał się powoli do przodu pilnując, by nie zmniejszać odległości dzielącej go od Genea i bezbronnej w jego uścisku Pauli, która czuła na szyi zimne stalowe ostrze. Nie odzywał się; uważał, że milczeniem najłatwiej wytrąci drania z równowagi.

Usłyszał nadjeżdżający samochód. Auto podjechało i zatrzymało się. Siedzący za kierownicą mercedesa Newman włączył długie światła. W ich blasku dostrzegł Genea i jego zakładniczkę. Patrzył na tę scenę z przerażeniem. Zgasił silnik, lecz światła zostawił zapalone.

- Wyłącz te pieprzone reflektory albo zrobię tej kobiecie czerwone kółko wokół szyi...

- Bob - odezwał się spokojnie Tweed - zrób, co ci każe. Trzyma Pauli nóż na gardle.

Newman natychmiast wykonał polecenie. Siedzący obok niego z karabinem na kolanach Marler zastanawiał się, czy jednym szybkim strzałem zdoła powalić Genea. Uznał jednak, że mu się to nie uda, bo Paula była zbyt blisko swego prześladowcy.

- Każ mu zjechać z drogi - wrzasnął Gene.

- Zrób, co mówi, Bob - polecił znowu Tweed.

Newman z poczuciem zupełnej bezradności wycofał się na główną drogę i czekał. Tweed szedł dalej spokojnym, zdecydowanym krokiem z opuszczonym rewolwerem.

- Przestań za mną iść - wrzeszczał Gene zbliżając się do samochodu - bo ją rozwalę!

- Jeśli skrzywdzisz ją w jakikolwiek sposób - powiedział Tweed powoli zimnym, spokojnym głosem - strzelę ci najpierw w jedno kolano, potem w drugie, a na koniec między nogi. Chyba że nie interesujesz się kobietami.

Było w głosie Tweeda coś przerażającego. Nawet Paula, która przecież umierała ze strachu, pomyślała, że nigdy dotąd nie słyszała takiego stalowego tonu u swojego przełożonego.

Gene chyba odniósł podobne wrażenie, bo ręka na szyi Pauli zadrżała, by zaraz potem wzmocnić ucisk. Tweed zachowywał się jak demon przeznaczenia tropiący swą ofiarę z determinacją, która przyprawiała Genea o dreszcz. Nożownik wprawdzie wciąż ciągnął za sobą Paulę, lecz bez przerwy oglądał się na sunącego za nim bez pośpiechu Tweeda.

- Będzie martwa - krzyknął desperacko Gene.

- A więc zostaniesz kaleką na resztę życia - powiedział Tweed tym samym lodowatym głosem.

- Przestań za mną iść - zawołał Gene bliski histerii - jeśli chcesz dostać swoją dziewczynę żywą.

Tweed nie przerwał marszu. Gene teraz już wlókł Paulę za sobą. Był tuż przy samochodzie; najwyraźniej zamierzał zabrać dziewczynę ze sobą jako zakładniczkę. Nagle poczuł, że Paula wali się na niego bezwładnie. Zemdlała. Była teraz dla niego straszliwym ciężarem, ale wiedział, że musi ją ciągnąć dalej.

Przez jedną krótką chwilę nóż był daleko od jej gardła. Do skraju zatoczki, gdzie parkował samochód, zostało jednak jeszcze około ośmiu jardów. Gene spróbował mocniej chwycić Paulę, ale wydała mu się okropnie ciężka. Gdy się odwrócił, by zobaczyć, jak daleko ma za sobą Tweeda, zobaczył, że dziewczyna ma zamknięte oczy i jest bliska upadku.

Rozległ się strzał. Na szczęście głowa Pauli zwisała na pierś Genea, więc nic jej się nie stało; kula trafiła w tył głowy bandziora, a nóż wypadł mu z bezwładnej ręki. Nie miał już siły, by utrzymać Paulę, więc dziewczyna osunęła się na ziemię. Gene chwiejnym krokiem zbliżył się do zatoczki, stracił równowagę i - już martwy - stoczył się, w dół i ciężko spadł na muliste dno. Tweed stał nieruchomo, przyglądając się, jak trup powoli zapada w błoto.

Paula podniosła się z ziemi, jeszcze lekko drżąc. Nie była ani trochę oszołomiona, bo omdlenie było udane. Zjawił się Marler z karabinem w dłoni. Wybiegł z samochodu Newmana w momencie, gdy Gene obejrzał się na Tweeda. Ukrył się za węgłem, wziął na cel Genea i strzelił dokładnie wtedy, gdy miał na celowniku jego potylicę. Ruszył w stronę Pauli, która, trzymając się już pewnie na nogach, podbiegła i przytuliła się do niego.

- Dziękuję. Uratowałeś mi życie.

- Sama sobie uratowałaś życie - powiedział powoli Marler. - Udając, że zemdlałaś, dałaś mi tę jedyną szansę, jakiej potrzebowałem, żeby bezpiecznie wycelować. Spójrz, ktoś wychodzi z tego oświetlonego domu.

Paula odwróciła się. Na drodze stał Prendergast i przecierając oczy próbował się zorientować, co takiego się wydarzyło. Paula podbiegła do niego, chwyciła go pod ramię i wprowadziła z powrotem do domu, by zająć się jego oczami. Była zadowolona, że ma coś konkretnego do roboty, bo to pozwalało jej oderwać myśli od ostatnich przeżyć. Tweed wpatrywał się ciągle w błotniste dno, które pochłonęło Genea. Newman i Marler dołączyli do niego.

- Zdaje mi się, że minie sporo czasu, zanim ten trup wypłynie na powierzchnię, o ile to w ogóle kiedyś nastąpi - stwierdził.

- A przypływ zalewa zatoczkę - dodał Newman. - Co się tu stało? Byłem tak przerażony, że nie mogłem nic zrobić.

Tweed zwięźle streścił przebieg wypadków.

- A cóż wy dwaj tu robicie? - spytał. - Co prawda przyjechaliście w samą porę - dodał spoglądając na Marlera.

- Rozmawialiśmy akurat na dziedzińcu ukryci za moim samochodem - wyjaśnił mu Newman. - Zauważyliśmy, że wyjeżdżacie i postanowiliśmy jechać za wami. Mówiłem ci przecież, że potrzebna wam zbrojna eskorta.

- Powinienem był cię posłuchać. Bardzo jestem wam obu wdzięczny. Tobie, Bob, za trafną decyzję... Marlerowi za znakomity strzał.

- Och, zdarzało mi się strzelać w trudniejszych warunkach.

Powiódł wzrokiem wzdłuż drogi.

- Wygląda na to, że nikt nie słyszał wystrzału. - powiedział Marler.

- A po zwłokach w błocie właściwie nie ma już śladu - zauważył Newman.

Tweed spojrzał w dół. Kiedy fale przypływu dotarły do krańca zatoczki, woda nie podnosiła się już tak szybko, lecz zdążyła zalać miejsce, w którym upadło ciało Genea. Wzruszył ramionami bez cienia żalu.

10

Tweed wracał do Londynu sam. Minionej nocy, jeszcze w Porth Navas, przekazał Newmanowi najświeższe instrukcje.

- Jutro jadę do Londynu. - Zerknął na zegarek. - Właściwie to już dzisiaj, bo jest dobrze po północy. Ty zostaniesz tu z Paulą i Marlerem. Po pierwsze, Bob, musisz się dowiedzieć, kto szefuje tej siatce szpiegów, jaką VB sobie tu założył. Jeśli tylko kogoś zidentyfikujesz, Sekcja Specjalna może go przymknąć.

- A po drugie?

- Baw się dobrze z twoją nową przyjaciółką, Vanity Richmond.

Marler uśmiechnął się krzywo. Newman chyba się lekko zdenerwował, ale nic nie powiedział, co zaintrygowało Tweeda.

- Zaczekaj tu na mnie - zwrócił się do niego. - Pójdę sprawdzić, jak Paula daje sobie radę z Prendergastem.

Zastał Mauricea leżącego na sofie z tamponami na oczach.

- Nie chce jechać do szpitala, więc zrobiłam co mogłam - powiedziała Paula. - Dokładnie przemyłam mu oczy, a potem położyłam okład z dwóch wilgotnych chusteczek do nosa.

- Czuję się dobrze - przerwał jej Prendergast zdejmując jedną z chusteczek. - widzę cię bardzo wyraźnie. Masz poważną minę.

Tweed zabrał Paulę na dwór i powtórzył jej to, co wcześniej powiedział Newmanowi i Marlerowi. Potem Marler wyjaśnił im, co zamierza zrobić.

- Ten łobuz przyjechał swoim samochodem. Obejrzałem go sobie, kiedy już zastrzeliłem jego właściciela, bo zostawił kluczyki w stacyjce. Włożę teraz rękawiczki, pojadę tym autem gdzieś na pustkowie, tam unieruchomię silnik i porzucę je. Bob zabierze mnie potem swoim samochodem.

- Dobry pomysł - przyznał Tweed. - Bob, zostawiam wam Butlera i Nielda w charakterze wsparcia...

Mknąc autostradą A30, Tweed przypominał sobie to wszystko. Intrygowało go wspomnienie wyrazu twarzy Newmana w momencie, gdy życzył mu dobrej zabawy z Vanity Richmond.

- Chyba się w niej nie zakochał - mruknął do siebie. - A zresztą gdyby nawet, jakie to ma znaczenie? Ten chłopak ma dobrze poukładane w głowie i ona nie zdoła wyciągnąć z niego żadnych tajemnic.

Podejrzewał także, że Paula uległa urokowi Mauricea. Niewykluczone, że skojarzyłem dwie pary, pomyślał. I Newman, i Paula potrzebowali odrobiny odprężenia po tym pełnym napięcia okresie.

Pierwszą osobą, jaką spotkał zaparkowawszy przy Park Crescend, był Howard. Poszli razem do biura. Howard, siadając, jak zwykle automatycznie obciągnął mankiety koszuli. Monika zauważyła, że wciąż nosi te idiotyczne spinki w kształcie kwiatków.

- No i jak tam wasze przedsięwzięcie? - zapytał jowialnie.

- Na razie nie za dobrze - mruknął Tweed zza biurka, zdecydowany jak najszybciej pozbyć się gościa. - Na pole bitwy wkroczyła Sekcja Specjalna. Ale nie pytaj o szczegóły.

- Sekcja Specjalna! - krzyknął wzburzony Howard, a jego pulchna twarz poczerwieniała. - A cóż u diabła oni mają wspólnego z tą sprawą? Przecież to nas proszono o zajęcie się VB. Zrobił to premier we własnej osobie.

- Wiem. Wpadli na ślad Molocha sami z siebie. - Tweed przerwał na chwilę. - A może wyrwało ci się coś na ten temat w klubie?

- Uważasz, że nie można mi ufać? - obruszył się Howard i podskoczył na krześle, a twarz mu spurpurowiała. - Oczekuję przeprosin. Pofatyguj się do mnie po pracy - warknął i wyszedł z pokoju.

- Naprawdę go zdenerwowałeś - stwierdziła Monika uśmiechając się.

- Bo taki miałem zamiar. Za dużo mam spraw na głowie, żeby jeszcze się z nim użerać. Masz dla mnie jakieś nowiny?

- Tak. Raport na temat Vanity Richmond. Nie spodoba ci się ani jedno słowo tego raportu...

- Ano, zobaczymy.

- Zadzwoniłam do Corda Dillona - zaczęła Monika. - Początkowo nie chciał mówić, ale przypomniałam mu, że panienka podlega na razie brytyjskiemu wymiarowi sprawiedliwości. I wtedy sypnął sensacjami na jej temat.

- Sensacjami?

- Tak mi się wydaje. Vanity jest Brytyjką, podobnie jak jej ojciec, ale matka była Francuzką. To tłumaczy chyba, dlaczego zrobiła taką karierę... o ile naturalnie można to nazwać karierą. Cord mówił o niej używając przezwiska Motyl.

- Dlaczego?

- Vanity jest atrakcyjną kobietą i z tego właśnie żyje. Zmienia ciągle mężczyzn, wyszukując ich sobie w Stanach. Zawsze są to panowie bardzo majętni...

- Chwileczkę. Czy jest albo była mężatką? Ma jakieś dzieci?

- Ani jedno, ani drugie. Jest osobą niesłychanie próżną i dlatego właśnie zaczęto ją nazywać Vanity zamiast Vanessa, bo tak brzmi jej prawdziwe imię. Najwyraźniej pieniądze są dla niej jedyną religią. Jej ostatnia zdobycz to VB, który jest czuły na wdzięki atrakcyjnych kobiet. Pamiętaj, że wszystko, co ci powiedziałam - z wyjątkiem tego o VB - to tylko pogłoski. Cord stwierdził, że strasznie trudno ją na czymkolwiek przyłapać. On też nie rozumie, dlaczego ten detektyw, który przecież korzysta z najnowszych metod, nie mógł niczego dowiedzieć się o Vanity. Co prawda ona rzeczywiście nie ma ani numeru ubezpieczenia społecznego, ani w ogóle żadnego innego, chociaż spędziła w Stanach kilka lat.

- Brzmi to ciekawie - skomentował Tweed.

- Brzmi to jak życiorys łowczyni ludzi - stwierdziła oburzona Monika.

Patrzyła na Tweeda, który wyglądał za okno na rozświetloną słońcem ulicę.

W biurze było bardzo gorąco, chociaż pod sufitem wirowały wiatraczki. Tweed rozmyślał o Molochu.

- Słyszałeś, co mówiłam? - spytała Monika.

- Każde słowo - zapewnił ją nie przestając patrzeć w okno.

- Nie sprawiasz wrażenia zszokowanego.

- Każdy żyje jak chce - odrzekł.

- Ona żyje moim zdaniem jak łupieżca - ciągnęła przejęta Monika.

- Powiedziałem ci już... każdy żyje jak chce. Wiem, że ciebie wychowano w poszanowaniu dla moralności i jest to jeden z powodów, dla których wciąż tu pracujesz. Inne powody to twoja lojalność w stosunku do mnie, i pracowitość...

- Pochlebstwem niczego nie wskórasz - ostrzegła go.

- WeŹmy panią Benyon - powiedział. - I jej syna, Ethana. Muszę dowiedzieć się o nich absolutnie wszystkiego, co tylko zdołasz wycisnąć z różnych Źródeł.

- Pracuję nad tym.

- Interesują mnie też poczynania VB...

- Wiem od Jima Corcorana, że odleciał z Heathrow w środku nocy, kierując się na Nowy Jork. O tej porze powinien już tam być. Kiedy uzupełniano paliwo w odrzutowcu, VB wyszedł na zewnątrz rozprostować nogi. Corcoran miał ze sobą aparat i zrobił mu kilka zdjęć z daleka. Posłałam po nie kuriera, a nasi ludzie z laboratorium wywołali je w rekordowym tempie. Oto one.

- Niewysoki z niego facet - skomentował Tweed przyglądając się zdjęciom.

- Podobnie jak Napoleon - przypomniała mu Monika. - Może nawet ma jego popiersie w swojej kwaterze w Black Ridge.

- Wątpię. - Tweed przyglądał się zdjęciom przez szkło powiększające. - Nie wygląda mi na człowieka, który ma o sobie wygórowane mniemanie. Właśnie zadaję sobie pytanie, co jest jego siłą napędową. Chciałbym go kiedyś poznać.

- Może będziesz miał okazję. Pewna jestem, że wie o tobie.

- Nie mam już czasu do stracenia. - Oddał Monice fotografie.

- Dla gazet te zdjęcia warte byłyby prawdopodobnie fortunę. Ten facet rzadko się fotografuje. A ta fabryka elektroniczna w Thames Valley, która wyleciała w powietrze... domyślam się, że była najnowocześniejsza w Anglii?

- Owszem. Nie było żadnych ofiar w ludziach, bo wybuch miał miejsce w nocy. Wszyscy pracownicy poszli już do domu. Nawet strażnicy nie odnieśli obrażeń, bo sprawdzali akurat ogrodzenie.

- Zastanawiające. No to cóż... zabieramy się do przygotowań. Mam zamiar rozpocząć zakrojoną na szeroką skalę ofensywę skierowaną przeciwko Vincentowi Bernardowi Molochowi...

* * *

Główny inspektor Roy Buchanan bardzo się zdziwił, gdy nagle odwołano go z powrotem do Yardu, polecając pilnie skontaktować się z Tweedem.

- To dla mnie coś nowego - powiedział do sierżanta Wardena, gdy jechali na Park Crescend. - Zwykle muszę włamywać się niemal do tego budynku.

- Może wystraszył go pan tam w Kornwalii - zasugerował Warden swoim drewnianym głosem.

- Wystraszyć Tweeda? Chyba zwariowałeś. No, już jesteśmy. Zapytam, czy chce rozmawiać w cztery oczy. Jeśli tak, zostaniesz w samochodzie.

- Rozmawiać tylko z panem? - powtórzył z niechęcią w głosie sierżant. - Chce pan powiedzieć, że nie będę świadkiem tej rozmowy?

- Dokładnie tak...

I tak się też stało. Buchanan zadzwonił z holu do Tweeda, porozmawiał z nim chwilę, po czym odesłał Wardena, a sam ruszył w górę po schodach. Monika czekała na niego w otwartych drzwiach. Odsunęła się na bok, żeby wpuścić go do środka, po czym zamknęła drzwi od zewnątrz i poszła gdzieś.

- Będziemy tylko we dwóch? - zapytał Buchanan. - Pierwszy raz chyba porozmawiamy bez Moniki.

- Pewnie to prawda - przyznał Tweed. - Usiądź, proszę. Dziękuję, że tak szybko zareagowałeś na moją wiadomość.

- Byłem nią zaintrygowany - przyznał policjant.

- Mam dla ciebie pewne informacje, ale potraktuj je jako poufne, a jedno ze źródeł musi pozostać anonimowe.

- Kiedy ja chciałem ci podać poufne wiadomości w "Nansidwell", odmówiłeś twierdząc, że nie chcesz mieć związanych rąk.

- Zgadza się.

- Dlaczego więc ja miałbym przystać na twoje warunki?

Zazwyczaj w czasie przesłuchania Buchanan siedział rozparty z wyciągniętymi przed siebie nogami, ale teraz tkwił sztywno wyprostowany na rzeźbionym krześle.

Mówił wprawdzie bez ogródek, lecz wydawał się znacznie bardziej sympatyczny.

- Bo inaczej nie usłyszysz informacji, które mogą mieć znaczenie w kwestii dwóch morderstw.

- Podanie ich to twój obowiązek...

- Powiedziałem tylko, że mogą mieć znaczenie - powtórzył Tweed.

- W porządku, zaryzykuję. To zostanie między nami.

- Ktoś, kogo znam, a kto przebywa teraz za granicą - zaczął Tweed - uratował kobietę, która wyskoczyła z "Wenecji". Wyciągnęli ją z wody, ale biedaczka, zmarła, najprawdopodobniej z wyczerpania. Zrobiono jej trzy zdjęcia i przysłano do mnie. Ta kobieta wygląda dokładnie tak samo, jak inna, martwa już, którą Paula wyłowiła z morza w Kalifornii parę tygodni temu. Przy pomocy Pauli sporządziliśmy szkic tej denatki z Monterey. Zresztą sam zobacz. Na zdjęciach jest kobieta z Kornwalii, a tutaj ta druga ze szkicu Pauli.

Tweed otworzył kopertę i rozłożył fotki na biurku przed Buchananem. Twarz detektywa znieruchomiała, gdy im się przyjrzał. Milczał przez chwilę, po czym powiedział:

- Przecież to są zdjęcia martwej kobiety, którą znaleźliśmy w zatoce w pobliżu "Nansidwell". Odebraliśmy anonimowy telefon. Czy to dzwonił ktoś, kto ma pozostać anonimowy i jest teraz za granicą?

- Powiedziano mi, że był telefon do miejscowego komisariatu.

- W Truro.

- Rozumiem - odrzekł jedynie Tweed.

- Trzymaliśmy to odkrycie w tajemnicy - dodał Buchanan wskazując fotografie zmarłej kobiety. - Patolog, który ją oglądał, znalazł na jej plecach wielki siniak. Traktujemy więc jej śmierć jako budzącą podejrzenia.

- I jeszcze jedno - dorzucił Tweed. - Kiedy Paula wyławiała z Pacyfiku tego trupa w Monterey, a więc sześć tysięcy mil stąd, w zatoce kotwiczył ten pływający pałac Molocha "Wenecja". Statek stał też w porcie Falmouth, gdy do brzegu dopłynęła ta dziewczyna z fotografii.

- Vincent Bernard Moloch - powiedział Buchanan jakby do siebie. - Zupełnie tego nie rozumiem. Obydwie te kobiety wyglądają identycznie. Ta twoja historia nie trzyma się kupy.

- Owszem, trzyma się, jeśli założymy, że były bliźniaczkami. Przyszło mi to na myśl. Masz szukać bliźniaczek, Roy. Chciałbym, żeby to zdjęcie zostało opublikowane we wszystkich gazetach w całym kraju z podpisem "Czy znasz tę kobietę?"

- Mógłbym to zorganizować - zgodził się Buchanan. - Takie tematy prasa uwielbia. Ale będę musiał się skontaktować z pewnymi ludźmi. Mogę powołać się na ciebie?

- Oczywiście, że nie. W żadnym wypadku.

- Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Dobrze, będę cię trzymał od tego z daleka tylko ze względu na twoją pozycję.

- A także dlatego - dodał stanowczym głosem Tweed - że ci pomogłem. Chociaż na razie nie usłyszałem od ciebie nic na ten temat.

- Naprawdę bardzo sobie cenię współpracę z tobą, uwierz mi. Mogę wiedzieć, kto zrobił te zdjęcia? Zatrzymam to dla siebie, jeśli to konieczne.

- Nie możesz. Roy, przecież sam nigdy byś nie zdradził własnego informatora, prawda? Więc nie poruszaj więcej tego tematu.

- Przyjąłem do wiadomości. Mogę zabrać wszystkie?

- Oczywiście, to odbitki.

- A więc bliźniaczki. - Buchanan wstał. - Sprytnie z twojej strony, że na to wpadłeś. Przygotuję jakiś tekst dla gazet i może zasugeruję, żeby wspomnieli o bliźniaczkach. Myślę, że można by nawet zwołać konferencję prasową. No, muszę już iść.

Pożegnali się uściskiem dłoni. Gdy tylko policjant wyszedł, Tweed zadzwonił po Monikę. Kiedy przyszła, streścił jej rozmowę z detektywem ze Scotland Yardu. Słuchała uważnie, zapamiętując każde słowo.

- Sądzisz, że on to zrobi? - spytała w końcu. - To znaczy, sprzeda tę historię prasie?

- Jestem tego pewny. Nie ma zresztą wyboru. A to oznacza, że udało mi się wymierzyć Molochowi pierwszy cios w podjętej przeciwko niemu kampanii.

- Chyba niezupełnie rozumiem.

- Moja taktyka polega na jak największym utrudnianiu życia VB. Zdjęcie tej martwej kobiety, którą wyłowiono z morza w Kornwalii, ukaże się we wszystkich gazetach. VB i Joel Brand wkrótce się o tym dowiedzą. Kogoś ta sprawa zaniepokoi. A zaniepokojeni ludzie popełniają często fatalne w skutkach błędy.

- Może się udać - przyznała Monika.

- Musi się udać - poprawił ją zdecydowanym głosem Tweed. - Chciałbym też, żeby odbitki tych zdjęć i ten szkic ofiary z Pacyfiku, który Paula pomogła przygotować, zostały wysłane ekspresem do Corda Dillona.

- Mogę zapytać w jakim celu?

- Właśnie zapytałaś. Zadzwonię później do Corda i poproszę, żeby w Kalifornii zrobił to samo, co Buchanan tutaj. A mianowicie, żeby opublikował te fotografie w miejscowych gazetach: "San Francisco Chronicle", "Los Angeles Times" i w lokalnej gazecie w Monterey. Ktoś musi rozpoznać te bliźniaczki.

- Doprowadzisz sytuację do punktu wrzenia. Wygląda na to, że jesteś wściekły.

- Bo jestem. Po tym, jak ta kanalia potraktowała Paulę... A to, co tu usłyszałaś, to dopiero początek. Zamierzam przypuścić atak na VB z każdego możliwego kierunku. Bierz się do tego, Moniko...

11

W Kornwalii Newman spędzał czas z Vanity Richmond. Poszli na spacer wiejską drogą odchodzącą w bok od hotelowego podjazdu, i skręcili z niej w wąską, nierówną dróżkę a raczej ścieżkę, przy której stał znak z napisem "Rosemullion". Z propozycją spaceru wystąpiła Vanity.

- Właściciel hotelu wspominał mi o tym szlaku - wyjaśniła. - Podobno prowadzi do miejsca, skąd rozciąga się wspaniały widok na morze. Mało komu udaje się tam trafić.

Brzegi morza w tym miejscu porośnięte były wysokim żywopłotem. Vanity mówiła do Newmana, zerkając na niego spod na wpół przymkniętych powiek, jakby usiłowała go zahipnotyzować. Uśmiechnął się myśląc, że bardzo atrakcyjna z niej kobieta. Uwodzicielskie spojrzenie zielonkawych oczu sprawiało, że miał ochotę wziąć ją w ramiona. Oparł się jednak temu pragnieniu.

- Wydaje mi się, że jesteś bardzo samotnym człowiekiem - ciągnęła.

- Właściwie nie - skłamał.

Od dawna już nie miał żadnej dziewczyny. Cały czas pochłaniała mu praca dla Tweeda, ale lubił to. Teraz jednak zaczął się zastanawiać, czy ma w życiu jakąkolwiek przyjemność.

- Masz dziewczynę? - zapytała Vanity.

- Teraz nie. Za dużo pracuję.

- A przecież nie piszesz tylu artykułów co kiedyś. Naprawdę sprawiasz wrażenie człowieka bardzo powściągliwego.

- Rankami nie czuję się najlepiej. Jestem raczej typem sowy. Dopiero po południu rozbudzam się i nabieram ochoty do życia.

- Och, daj spokój, Bob. Nie musisz być taki poważny. Potrzeba ci trochę relaksu. W końcu ludzie przyjeżdżają do Kornwalii po to, żeby odpocząć. Zobacz, jaki piękny kwiat.

Sięgnęła do żywopłotu, zerwała kwiat i podała mu go z czarującym uśmiechem.

- Wepnij mi go we włosy - poprosiła odwracając się do niego plecami.

Newman starannie wsunął łodyżkę w jej rude loki i pochwalił efekt. Powoli obróciła się przed nim wokół swej osi. Przedtem, zrywając kwiat, pobiegła do żywopłotu na palcach, eksponując w ten sposób zgrabne nogi. Zatrzymała się chwilę przy żywopłocie, odwróciła do Newmana i posłała mu powłóczyste spojrzenie. Czuł się jak zahipnotyzowany. Stała teraz bardzo blisko niego, lecz jej pełne usta już się nie uśmiechały. Wpatrywała się w niego uważnie, jakby czytała w jego myślach.

- Głuptasie - powiedziała miękkim głosem.

Newman pochylił się i lekko pocałował ją w usta; Vanity odsunęła się od niego i podjęli przerwany spacer. Nie mógł przestać wyobrażać sobie, jakich też przeżyć mogliby wspólnie doświadczyć. A jednocześnie gdzieś w podświadomości coś go ostrzegało przed, niebezpieczeństwem. Dlaczego podejrzewał, że Vanity przećwiczyła wszystkie te miny przed lustrem zastanawiając się, która z nich wyda się partnerowi najbardziej pociągająca? I dlaczego zastanawiał się, czy ona przypadkiem nie nosi szkieł kontaktowych, by nadać oczom ten zielonkawy odcień?

- Ścigajmy się. Kto pierwszy dobiegnie do szczytu tego klifu? - krzyknęła przez ramię i rzuciła się do biegu; stopy śmigały wysoko w powietrzu.

Pozwolił, by pierwsza znalazła się na mecie; sam bez pośpiechu pobiegł za nią. Na szczycie Vanity położyła się na ziemi. Bob usiadł tuż obok niej, a ona odsunęła się kawałek. Z nieba lał się na nich słoneczny żar i Newman poczuł, że koszula przyklejała mu się do wilgotnych pleców.

- Ależ tu pięknie - stwierdziła Vanity zerkając na niego i szybko przenosząc wzrok z powrotem na morze.

- Tak, bardzo spokojnie - przyznał Bob. Miał wielką ochotę przysunąć się do niej bliżej, ale się powstrzymał, Czy ona udaje trudną do zdobycia? - zastanawiał się. Jaką grę ta kobieta prowadzi? Przeszło mu przez myśl, że Vanity należy do gatunku dziewczyn, które robią, co mogą, żeby mężczyźni zwracali na nie uwagę. Wprawdzie szybko tę myśl odsunął, ale niejasny niepokój pozostał.

Siedzieli pod palącym słońcem wpatrując się w lazurowe morze, we wciąż stojącą na kotwicy "Wenecję" i odległe jachty, wyglądające jak białe wykrzykniki na niebieskiej wodzie. Nagle Vanity zerwała się na równe nogi.

- Czas wracać - powiedziała opanowanym głosem.

Bob nie bardzo potrafił nadążyć za jej szybko zmieniającymi się nastrojami. Podczas drogi powrotnej usiłował nawiązać rozmowę, lecz szybko zrezygnował, ponieważ ona nie odezwała się ani słowem. Uznał w końcu, że ma tego dosyć. Odezwał się dopiero, kiedy dotarli do hotelu.

- Muszę wyjechać - oznajmił idąc w stronę mercedesa.

- Dokąd? - spytała podążając za nim.

Teraz nagle zaczęła się do niego miło uśmiechać. Odpowiedział uśmiechem, otworzył drzwiczki samochodu i usiadł za kierownicą. Vanity pochyliła się do okna, które opuścił, żeby do gorącego jak piekarnik wnętrza wpadło trochę świeżego powietrza.

- Bob, czy mogę z tobą pojechać?

- Przykro mi, ale to służbowe spotkanie.

- Ale chyba nie jesteś na mnie wściekły? - spytała z powłóczystym spojrzeniem.

- A dlaczego miałbym być?

Uśmiechnął się do niej i przekręcił kluczyk w stacyjce. Vanity sięgnęła przez okno i wyłączyła silnik. Zrobiła krok do tyłu i stanęła wyprostowana.

- A więc zobaczymy się przy kolacji - powiedziała.

Zawróciła do hotelu, nie oglądając się ani razu. Newman na nowo włączył silnik i ruszył z miejsca. Miał do wykonania zadanie bardzo czasochłonne. A także pilne. Zadanie polegało na włóczeniu się po pubach. Bob już wcześniej umówił się z Paulą, Marlerem, Butlerem i Nieldem, którzy mieli na niego czekać w bocznej ślepej uliczce. Bob zaplanował wszystko z mapą w ręku. Każde z nich miało zająć się dokładnie wyznaczonym rejonem i odwiedzić w nim wszystkie puby Pauli Bob przydzielił hotele.

- Wasze zadanie polega na tym - wyjaśnił - by dowiedzieć się, gdzie w tej okolicy mieszka facet, który wywodzi się stąd i jest człowiekiem wpływowym. Szukamy kogoś, kto mógłby pełnić funkcję szefa siatki szpiegów założonej przez VB. Macie telefony komórkowe? Ja swój schowałem przed Tweedem.

- On nie ufa tym przedmiotom - wtrąciła Paula. - A ja uważam, że ma rację.

- Posłuchajcie, jeśli któreś z was natrafi na ślady osoby, jakiej szukamy, niech do mnie zadzwoni i powie po prostu "trafiony". Dzięki temu będę wiedział, że komuś z nas się poszczęściło, i zaraz powiadomię o tym pozostałych dokładnie w ten sam sposób. Jeśli to mnie uda się znaleźć nasz obiekt, macie przyjechać tutaj. Zaparkujcie wzdłuż drogi w pewnej odległości jedno od drugiego. Tędy bardzo rzadko przejeżdżają samochody. Jeśli powiedzie mi się w ustaleniu miejsca pobytu tego człowieka, zadzwonię do was i powiem: "Trafiony, jak ustalono". To będzie oznaczało, że zlokalizowałem obiekt.

Newman rozdał wszystkim mapy, na których zaznaczył rewir każdego z nich. On sam odpowiedzialny był za Porth Navas oraz za bliższe i dalsze okolice rzeki Helford.

W odwiedzanych przez siebie pubach posługiwał się zawsze taką samą metodą. Zamówiwszy kieliszek francuskiego białego wytrawnego wina nawiązywał rozmowę z jakimś miejscowym gościem. Wypijał najwyżej dwa łyki, zabierał w końcu kieliszek ze sobą do toalety, gdzie wylewał jego zawartość do sedesu. Kolejne pogawędki nie przynosiły żadnych rezultatów, aż wreszcie trafił do wioski Constantine. Przysiadł się do jakiegoś starszego siwego pana, ale niczego ciekawego się od niego nie dowiedział. W końcu, kiedy już miał wstać od stolika, zapytał go:

- Czy jest w tej okolicy jakiś pub, w którym dają coś do zjedzenia? Bo tutaj nie można nic przekąsić.

- Niech pan zajrzy do oberży Trengilly Wartha - zasugerował staruszek. - o na szczycie wzgórza...

Na szczęście udzielił Newmanowi bardzo dokładnych wskazówek, jak tam dotrzeć, bo gdyby nie to, na pewno przejechałby wąską dróżkę odchodzącą w bok zaraz za wsią. Znak drogowy informował, że do pubu jest tylko dwieście jardów. Newman uśmiechnął się. Odległości w Kornwalii zdawały się mierzone zupełnie inaczej niż gdziekolwiek indziej w Wielkiej Brytanii.

- To tylko pół godziny jazdy stąd - słyszał zazwyczaj pytając o drogę.

Jechał alejką wysadzaną drzewami, których korony tworzyły nad nią łukowate sklepienie. I znów o mało nie przeoczył poszukiwanego miejsca. Do oberży prowadziła stromo biegnąca pod górę droga, na końcu której stał pomalowany na kremowo budynek z przeszkloną werandą. Jedyne wolne miejsce na parkingu było nasłonecznione. Kiedy wysiadł z samochodu, poczuł oblewający go żar. Pub okupowali gracze w krykieta, ubrani w białe flanelowe spodnie i koszule z podwiniętymi do łokci rękawami.

Panowała tu wesoła i braterska atmosfera, toteż Newman z rozmysłem zamówił w barze piwo; wprawdzie nigdy nie pijał tego napoju, lecz teraz, przy kufelku, w przerzuconej przez ramię marynarce i bez krawata, zamierzał wmieszać się w tłum. Poprosił także o coś do zjedzenia. Była druga po południu, a słońce grzało niemiłosiernie.

- Pańskie zdrowie! - zwrócił się do młodego mężczyzny, który właśnie podnosił do ust swój kufel.

- Nazywam się Tom Hetherington - przedstawił się młodzian o czerwonej twarzy.

- A ja Bob Newman.

- Pańska twarz wydaje mi się znajoma. Czy aby nie jest pan tym korespondentem zagranicznym?

- Owszem, jestem - odrzekł z uśmiechem. - I próbuję znaleźć człowieka zajmującego wysoką pozycję w tutejszym społeczeństwie, który mógłby mi udzielić pewnych informacji.

- Chodzi panu o jakąś grubą rybę? Myślę, że pułkownik Arbuthnot Grenville to akurat odpowiedni facet. Mieszka w Grange. Może panu uda się do niego zbliżyć. Ja nie mam szans, bo gość jest potwornym snobem. Wydaje mu się, że jest panem świata czy coś w tym stylu.

- Arbuthnot Grenville? To dość zabawne imię.

- Pasuje do Jego Lordowskiej Mości jak ulał, sam pan się przekona. O ile , oczywiście uda się panu z nim spotkać. Lato spędza zwykle tutaj, ale na zimę wyjeżdża do Kalifornii. Przyjemny styl życia, jeśli ktoś może sobie na to pozwolić, ale jak on daje sobie radę, naprawdę nie wiem. Ten jego majątek, Grange, jest, zadłużony po uszy.

- Skąd pan to wszystko wie, skoro nigdy go pan nie poznał?

- Z kawiarnianych plotek... a raczej z rozmów w wiejskim pubie. Wiem, że to brzmi fatalnie, ale ten człowiek sam jest sobie winien, bo ma zwyczaj awanturować się ze służącymi i zaraz potem ich wyrzucać. A służba potrafi być wścibska. Ci ludzie odgrywają się na nim poprzez rozpowiadanie o różnych jego brudnych sprawkach.

- Wspomniał pan, że ten Grenville jeździ na zimę do Kalifornii. Wie pan może, dokąd dokładnie?

- Do miejscowości zwanej Monterey. Szukałem jej na mapie. To na południe od San Francisco. Ma pan ochotę przeprowadzić z nim wywiad? Bo on nie spotka się z nikim, kto nie jest z nim umówiony. A przynajmniej tak słyszałem. Chyba nie myśli pan o osiedleniu się tutaj?

- Nie. A pan tu mieszka? - spytał Newman.

- Chyba diabli by mnie wzięli. Miałbym dołączyć do tych uciekinierów? Za nic na świecie. Przyjeżdżam tu tylko na miesiąc czy coś koło tego, żeby pograć w krykieta. Jestem maklerem giełdowym.

- Mam wrażenie, że już na samą myśl o zamieszkaniu tutaj na stałe dostaje, pan wysypki. Wspomniał pan coś o uciekinierach?

- Nie osiedliłbym się tutaj, nawet gdybym dostał dom za darmo. Latem wprawdzie można tu jako tako żyć, o ile ma się przyjaciół, ale od października robi się z tego miejsca wiocha zabita dechami. Tak, rzeczywiście nazwałem ich uciekinierami. Mam na myśli tych, którzy uciekli od rutyny codziennego chodzenia do pracy. Można tu znaleźć rozmaite dziwaczne typy ludzkie.

- Mogę usiąść koło pana? Chciałbym zjeść lunch. Czy wie pan, jak dostać się do Grange?

Hetherington sięgnął za ladę po bloczek, w którym barman zapisywał zamówienia, i szybko narysował mapę okolicy, zaznaczając trasę od miejsca, w którym się znajdowali.

- Jak sam się pan przekona, Grange jest dość oddalone od Constantine - łumaczył pokazując Newmanowi swój szkic. - Zobaczy pan to miejsce już z drogi. Dom leży o, tutaj - wskazał czubkiem ołówka - taki granitowy budynek z wysokimi kominami. Niech pan uważa, żeby nie przejechać tego zakrętu, który oznaczyłem krzyżykiem.

- Bardzo jestem panu wdzięczny za pomoc - powiedział Newman z uśmiechem.

- Do usług - odrzekł Hetherington. - Z przyjemnością przeczytałbym pański artykuł o tym człowieku. On nienawidzi rozgłosu i lubi trzymać się na uboczu, ale mam przeczucie, że panu uda się jakoś do niego dostać. Do zobaczenia...

Newman zjadł posiłek w wielkim pośpiechu, zapominając o drugim piwie, które podano mu, gdy zamawiał następną kolejkę dla Hetheringtona.

Wyszedł z oberży wprost na rozpalony dziedziniec. W samochodzie było jak w piecu. Otworzył wszystkie okna, uchylił szyberdach najszerzej jak było można i odjechał, ułożywszy marynarkę na siedzeniu obok. Zatrzymał się dopiero w obrośniętej drzewami alejce i wyjął telefon komórkowy. Najpierw zadzwonił do Pauli.

- Trafiony, jak ustalono.

Ostatnie dwa słowa wymówił powoli, aby dać jej do zrozumienia, że najprawdopodobniej odnalazł tego, kogo szukali. Następnie wykonał identyczny telefon do pozostałych członków drużyny i ruszył z miejsca. Słońce świeciło mu prosto w oczy, gdy sunął alejką. Opuszczenie daszku nad szybą nic nie pomogło, bo słońce było wysoko i promienie padały wprost na niego, Niebawem znalazł się na zupełnym pustkowiu, ale szybko dostrzegł mury Grange. Do tej pory nie spotkał na tej bocznej drodze żadnych samochodów; teraz zatrzymał się, żeby popatrzeć na budynek. Nad jednym z kominów sterczała antena, którą teraz powoli opuszczano.

- A więc ten facet ma swoje tajemnice i chyba całkiem wymyślny system łączności - mruknął pod nosem. - To ciekawe, zwłaszcza że podobno nie śmierdzi groszem.

Ruszył z miejsca i dojechał do początku podjazdu. Dostępu do niego broniła zamknięta brama z kutego żelaza. W jeden z kamiennych słupów wysokiego muru otaczającego posiadłość wmontowany był głośnik. Newmanowi przywiodło to na myśl Mullion Towers. Wysiadł z samochodu i wcisnął przycisk interkomu.

- Kto tam? - zażądał odpowiedzi szorstki głos.

- Robert Newman. Chciałbym zobaczyć się z pułkownikiem Arbuthnotem Grenvillem.

Przyszło mu w ostatniej chwili do głowy, że właściciel posiadłości lubi zapewne, by tytułować go "pułkownikiem". Nastała chwila ciszy.

- Kim pan jest?

- Korespondentem zagranicznym - odparł krótko.

- Ile artykułów pan dotąd napisał?

- Niewiele. W każdym razie od czasu, kiedy opublikowałem Kruger: komputer, który zawiódł.

- Sporo pan na tym zarobił, co?

- Daję sobie radę.

- Zaraz otworzę bramę. Niech pan podjedzie do głównego wejścia.

Na tym rozmowa się skończyła. Wracając do samochodu Newman uśmiechnął się pod nosem. Zauważył, że w jednym z okien na pierwszym piętrze błysnęło słońce, jakby jego promienie od czegoś się odbiły. Najwyraźniej więc Grenville obserwował go przez lornetkę, gdy rozmawiali. Pewien był jednak, że wynikało to jedynie z faktu, że pułkownik zainteresował się człowiekiem wzbogaconym dzięki napisaniu znanej książki. Pieniądze miały moc większą od wielu słów.

Gdy elektronicznie sterowana brama otworzyła się, Newman ruszył wolno podjazdem. We wstecznym lusterku zauważył, że żelazne wrota zamykają się za nim. Dowodziło to, że Grenville to ostrożny człowiek. Zbliżając się do domu, rozglądał się dokoła. Nigdzie nie dostrzegł psów obronnych ani strażników patrolujących teren posiadłości. Podejrzewał, że Grenville nie mógłby sobie na to pozwolić. Prawdopodobnie z trudem wiąże koniec z końcem. Grządki kwiatowe były wyraźnie zaniedbane. Z powodu upałów trawnik był pożółkły niczym w Kalifornii. Pewnie brakowało ogrodnika, który by go podlewał. A przecież bezrobocie osiągało w Kornwalii najwyższy w kraju odsetek. Nietrudno powinno tu być o ręce do pracy. Biała farba na framugach okiennych i parapetach odpryskiwała. Kolumny podtrzymujące obszerny ganek były popękane. Wszędzie wokół widać było brak jakiejkolwiek dbałości o utrzymanie posiadłości. A mimo to jej właściciel mógł sobie pozwolić na bardzo kosztowną rozsuwaną antenę i przypuszczalnie na współpracujący z nią drogi system łączności. A może za to akurat zapłacił ktoś inny?

Zaparkowawszy samochód, Newman wszedł po czterech kamiennych schodkach i zatrzymał się przed, dwuskrzydłowymi drzwiami z ciężkiego drewna, okutych żelazem. Prawa połowa drzwi otworzyła się i ukazał się w nich wysoki, szczupły mężczyzna.

- Proszę wejść, Newman.

Bob wszedł do obszernego holu o podłodze z drewnianych kwadratów, która od dawna już nie widziała pasty. Zaraz też zamknięto za nim drzwi. Gospodarz, sztywny jakby kij połknął, wprowadził go do dużego salonu pełnego kanap i stolików do kawy.

- Proszę tu usiąść - polecił.

Newman rzucił okiem na Grenvillea i usiadł tam, gdzie mu kazano.

- Czas na drinka o zachodzie słońca - oświadczył pułkownik. - Lubi pan whisky?

- Słońce jeszcze nie zaszło - zauważył Newman.

- Ale dawno, do cholery, powinno. Lubi pan whisky? - powtórzył.

- Chętnie się napiję.

Gdy Grenville podszedł do barku, najporządniejszego mebla w całym pokoju, Newman uważnie mu się przyjrzał. Ocenił, że pułkownik ma jakieś sześćdziesiąt lat. Miał siwe włosy zaczesane gładko do tyłu, krótko przystrzyżone siwe wąsy i energicznie się poruszał. Jego zimne niebieskie oczy wyglądające spod krzaczastych brwi niczego nie przeoczyły, a jastrzębi nos nadawał mu wygląd człowieka przywykłego do rządzenia. I chociaż zachowywał się nieco arogancko, to lekko uniesione w kącikach usta świadczyły, zdaniem Newmana, o cynicznym poczuciu humoru.

- Na zdrowie! - powiedział Grenville podawszy gościowi szklaneczkę. - Na zdrowie! - odparł Newman. - Odkąd tu przybyłem, nie widziałem wokół żywej duszy. Chyba nie mieszka pan tu sam?

- A dlaczegóżby nie? - spytał pułkownik z nutką agresji w głosie, siadając na sofie na wprost Newmana. - Tak zwana gospodyni, miejscowa wieśniaczka, przychodzi trzy razy w tygodniu. Gotuje mi, przygotowując posiłki na te dni, kiedy jej nie ma, i utrzymuje tu porządek. Ale chyba nie przyjechał pan, żeby pytać o prowadzenie domu.

- Przypadkowo znalazłem się w tej okolicy i usłyszałem, że jest pan najważniejszym jej mieszkańcem.

- Tak jak przypadkowo był pan w Oklahoma City i odkrył prawdę, zanim zrobił to kto inny, a mianowicie, że to wcale nie była sprawka zagranicznych terrorystów.

- Zainteresowało mnie, że mieszkają tu tak bardzo różnorodni ludzie, którzy uciekli w te okolice z innych rejonów Wielkiej Brytanii.

- Uciekli?

- Tak właśnie powiedziałem.

- Przypuszczam, że ma pan na myśli tych, co przybyli tu z wielkich metropolii, na przykład z Londynu.

- Właśnie.

- Mnie samemu wydaje się to ciekawe - odrzekł Grenville wymijająco.

- I w dodatku miało tu miejsce dziwne morderstwo. W Porth Navas zabito niejakiego Adriana Penkastlea. W jego własnym domu, sztyletem.

- Słyszałem o tym. - Pułkownik bez pośpiechu odciął czubek cygara i zapalił je. - A więc dlatego pan tu węszy?

- Zastanowiło mnie, że w czasie, kiedy popełniono to morderstwo, w porcie stała i wciąż stoi "Wenecja". Ktoś mi powiedział dziś w pubie, że jeden z tutejszych mieszkańców słyszał odgłos motorówki płynącej z dużą prędkością po rzece Helford wkrótce po tym, jak zabito Penkastlea. Ten miejscowy też płynął akurat rzeką.

Zaciągając się cygarem Grenville przyglądał się Newmanowi bez słowa. Newman natomiast układał na poczekaniu kolejną historyjkę:

- A jakiś inny wieśniak widział ze swojej łódki stojącej u ujścia Helford, że ta motorówka płynęła w stronę "Wenecji". Zameldowałem o tym policji.

- Wykazał się pan prawdziwie obywatelską postawą - skomentował to Grenville.

- Słyszał pan może o Vincencie Bernardzie Molochu? - kontynuował Newman.

- Niewiele. Ale do czego właściwie pan zmierza? Nie bardzo rozumiem.

- Nie wygląda mi pan na człowieka, który nie rozumie prostych skojarzeń. Przecież "Wenecja" należy do Molocha. Czy też do VB, jak go często nazywają.

- Ale po co mi pan to wszystko mówi?

- Bo w tej okolicy pan ma największe wpływy. Pan wie o wszystkim, co się tu dzieje.

Grenville obdarzył go ujmującym uśmiechem. Kiedy się uśmiechał, jego jastrzębia twarz wypogadzała się. Odchrząknął, strząsając popiół z cygara do szklanej popielniczki.

- Bardzo zabawna sytuacja, panie Newman. Robi pan ze mnie władcę wzechświata - to chyba w Ameryce zrodziło się takie określenie, prawda? Wyniósł mnie pan na piedestał, do którego nie sięgam. Owszem, urządzam od czasu do czasu przyjęcia w Jacht Klubie w Porth Navas, ale to nie wystarczy, żeby przypisywać mi takie możliwości. Zrobił pan ze mnie takiego mocarza, że chyba naleję sobie jeszcze jedną whisky. Pan też się napije?

- Nie, dziękuję. Jestem samochodem.

- Szczerze mówiąc, kompletnie nie pojmuję, po co pan do mnie przyjechał. Ale muszę przyznać, że pańskie towarzystwo sprawia mi przyjemność. Ogromnie mnie pan intryguje.

Mówił to stojąc przy barku i uzupełniając zawartość swojej szklaneczki. Kiedy znów się do niego odwrócił z uśmiechem na ustach, Newmanowi przemknęło przez myśl, że ten człowiek stawał się całkiem ujmujący, gdy porzucał swój wojskowy, oschły sposób bycia. Na pewno mógł wydać się kobietom atrakcyjny, jeśli tylko traktował je z taką naturalną uprzejmością.

- No więc jak, panie Newman, dlaczego pan do mnie przyjechał?

Zajął z powrotem swoje miejsce na sofie. Podniósł szklaneczkę do ust i zaczął sączyć trunek, jego uważne oczy nie przestawały jednak obserwować gościa znad brzegu szklanki.

- Już panu powiedziałem - powtórzył Newman. - Jest pan tu powszechnie znany. Wydawało mi się, że skoro chcę poznać tę niecodzienną społeczność, powinienem zwrócić się właśnie do pana.

- Mówi pan tak, jakbym był ojcem tej społeczności. - Zachichotał. - Wiem jednak, że są ludzie, którzy mnie nie lubią. "Ten stary głupi pułkownik, który mieszka w wielkim domu walącym mu się na głowę", mówią.

- Ale inni najwyraźniej pana lubią - odrzekł Newman pobudzając swą wyobraźnię do pracy. - W przeciwnym razie nie przychodziliby przecież na pańskie przyjęcia w Jacht Klubie.

- Czyżby? - odparł uśmiechając się. - Na darmowe jedzenie i picie zawsze zbiegnie się tłum ludzi. - Upił trochę whisky. - Mieszkam tu sam, więc bywa, że czuję się samotny. Dlatego od czasu do czasu szukam towarzystwa okolicznych mieszkańców A pan... - powiedział celując w Newmana cygarem - niech się pan czuje zaproszony na moje następne przyjęcie. Mogę zapytać, gdzie się pan zatrzymał?

- W hotelu "Nansidwell Country", w Mawnan - odparł szybko Bob.

- Znam właściciela tego miejsca. Miły z niego facet. Adriana Penkastlea też znałem - dodał ni stąd ni zowąd. - Wstrząsnęła mną wiadomość o jego śmierci.

- Dobrze go pan znał? - spytał cicho Newman.

- Bardzo luźna to była znajomość. Wiem, że pił trochę za dużo i że wiecznie brakowało mu pieniędzy; Amerykanie określiliby go przymiotnikiem "przegrany". Ale ja się z tym nie zgadzam. Adrian potrafił być bardzo zabawny i świetnie umiał naśladować ludzi. Wszyscy pokładali się przy nim ze śmiechu.

- To cechy, które ludzie lubią.

- Bo on jest lubiany... to znaczy był.

- A czy poznał pan kiedyś Molocha? - zapytał Newman niespodziewanie.

- Boże broń, skądże znowu. Tego faceta chyba nikt tutaj nie zna. On nikogo do siebie nie dopuszcza, a przynajmniej tak mi powiedziano w Falmouth. Ma podobno pałac wielki jak katedra, położony gdzieś na pustkowiu.

Newman zerknął na zegarek i wstał. Gospodarz również się podniósł.

- Chyba nie chce pan już wyjść? Proszę jeszcze trochę zostać. Doskonale mi się z panem rozmawia.

- Mnie również, ale muszę jechać. Możemy jednak spotkać się jeszcze kiedyś.

- Proszę obiecać, że pan przyjedzie...

Grenville odprowadził go nie tylko do drzwi, ale aż do samochodu. Jadąc Newman dostrzegł już z dala otwierającą się bramę. Najwyraźniej Grenville miał gdzieś ukryty przycisk.

- Szczęśliwej drogi - krzyknął gospodarz za odjeżdżającym, machając mu na pożegnanie.

Przez całą drogę powrotną Newman nie mógł zebrać myśli, bo krążyły. Nie potrafił rozszyfrować tego Grenvillea. Z jednej strony był pewien, że widział na jego dachu składaną antenę, no i pułkownik kilka razy wspominał o Ameryce. Ale z drugiej strony ten człowiek był typowym, sympatycznym Brytyjczykiem. I wcale nie ukrywał, że znał Adriana Penkastlea. Dojechawszy do Mawnan Smith, Newman zaparkował samochód. Wszedł do budki telefonicznej, by zadzwonić do Tweeda.

- Proponuję, żebyś sprawdził faceta, który mieszka niedaleko wsi Constantine. Posiadłość nazywa się Grange, a on sam to pułkownik Arbuthnot Grenville. Zapisałeś?

- Tak. Dziękuję...

Tweed popatrzył na siedzącą po drugiej stronie gabinetu Monikę. Milczał chwilę, a ona czekała. Wiedziała, że stara się podjąć decyzję.

- Moniko, nie chciałbym, żebyś czuła się wyłączona z tej sprawy. Nikt z naszej drużyny o tym nie wie, ale mam swojego agenta. Gdyby uderzył we mnie piorun, znajdziesz jego dane w sejfie, do którego masz klucz; leżą w kopercie oznaczonej napisem "Osobiste i poufne".

- Wolałabym, żebyś nie mówił w taki sposób.

- Nasza praca jest niebezpieczna, a to są środki ostrożności konieczne, żeby zapewnić tej osobie maksymalną ochronę. W bitwie z VB jest to niezwykle ważne.

12

Pierwszą osobą, na jaką Newman natknął się po powrocie do "Nansidwell", była Vanity Richmond. Zdążył już wcześniej spotkać się na bocznej drodze z resztą grupy i przekazać im, czego się dowiedział.

- Może wrócimy później do tego tematu - zasugerowała Paula.

- Z całą pewnością...

Pierwsza wróciła do hotelu Paula - na wypadek, gdyby ktoś łączył jej osobę z Newmanem. Bob wyruszył w ślad za nią po piętnastu minutach i jeszcze zanim zaparkował, dostrzegł przechadzającą się po dziedzińcu Vanity, ubraną już do kolacji w czarną, dopasowaną jak druga skóra suknię.

- Cześć, Bob - powitała go z uśmiechem. - Udała się twoja wyprawa?

- Lepiej niż przypuszczałem. Teraz chciałbym wziąć kąpiel i przebrać się, ale potem może wypilibyśmy w holu aperitif?

- Poczekajmy z tym do kolacji. Wiesz, że mało piję...

To prawda, pomyślał idąc pustym korytarzem. Vanity bardzo uważała na to, ile pije. Niezauważony przez nikogo, poszedł na górę do pokoju Pauli. Wślizgnął się do środka, zamknął za sobą drzwi i zobaczył Paulę siedzącą na skraju łóżka i wpatrzoną w morze.

- W jednym z pubów znalazłam twoją ulubioną markę papierosów Trzymaj.

Rzuciła mu paczkę. Złapał ją i podziękował.

- Opowiadaj - zażądała.

Bob usiadł na krześle. Zauważył, że Paula włączyła radio i odkręciła oba kurki w łazience, żeby zagłuszyć ich rozmowę. Słuchała uważnie, nie spuszczając wzroku z jego twarzy.

- No i tak to wygląda - zakończył. - Sądziłem, że natrafiłem na właściwego człowieka, ale teraz nie jestem tego taki pewien.

- Jeśli rzeczywiście to on kieruje miejscową siatką szpiegów VB, dziwne, że przyznał się do znajomości z Adrianem Penkastleem.

- Też tak pomyślałem. Chyba że jest bardzo sprytny i domyślił się, że i tak się tego dowiem; w takim przypadku przyznanie się byłoby zręcznym posunięciem z jego strony.

- Możliwe, że masz rację - rzekła niepewnym głosem. - Ale z tego, co mi o nim powiedziałeś, wydaje mi się, że powinien raczej zaryzykować i nie wspominać o Adrianie.

- Zupełnie nie wiem, co sądzić o tym Grenvilleu - przyznał się Newman. - drugiej strony ten facet od krykieta w pubie mówił, że pułkownik wyjeżdża na zimę do Monterey.

- Rzeczywiście, to dziwne. Nie poruszyłeś z nim tego tematu?

- Jeśli ten człowiek jest uczciwy, to jakiekolwiek dalsze naciskanie byłoby niegrzeczne. A jeśli nie jest, to stałby się wobec mnie podejrzliwy. Tweed ma go sprawdzić przez jakieś swoje kontakty w Ministerstwie Obrony.

- Szkoda, że nie było mnie z tobą. Kobieta dzięki intuicji potrafi sporo wydedukować o mężczyźnie. Nie możesz zaaranżować jeszcze jakiegoś spotkania?

- Jeśli przed naszym wyjazdem wyda w Jacht Klubie jedno z tych swoich przyjęć, zabiorę cię ze sobą.

- Vanity będzie zazdrosna - zażartowała Paula.

- Nie bardzo rozumiem, dlaczego - odrzekł trochę zbyt chłodno.

- Och, daj spokój. Przecież gruchacie ze sobą jak dwa gołąbki.

- No to co?

- Wiem, musisz się odprężyć. Z nią chyba można się dobrze bawić.

- Kiedy chciała się do ciebie zbliżyć w Monterey, miałaś wobec niej podejrzenia. A potem nagle zjawiła się tutaj. Nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. W końcu nie mam pięciu lat.

- Wiem, wiem. Tylko się z tobą drażniłam, Bob. - Spoważniała. - Myślę, że jest w niej coś bardzo dziwnego. To dobrze, że się z nią przyjaźnisz, bo może uda ci się dowiedzieć, o co jej chodzi. Bo że jej o coś chodzi, to więcej niż pewne.

- Wreszcie pojęłaś, nad czym pracuję. No, ale czas przebrać się do kolacji. Teraz tylko ty się liczysz...

Czyżby? - zastanawiała się Paula po wyjściu Boba. Dlaczego mam wrażenie, że Vanity robi z niego głupka?

* * *

Moloch był już w Kalifornii. Wysiadł ze swojego - powiększonego na życzenie - lincolna continentala, którego prowadził szofer, i przystanął na chwilę.

Każdy, kto by go teraz obserwował, uznałby, że po prostu podziwia z autostrady widok niebieskich wód Pacyfiku rozciągających się na południe od Carmel. Fale rozbijały się o leżące daleko w dole skały, wyrzucając w powietrze fontanny maleńkich kropelek. Wybrzeże ciągnęło się daleko w obydwu kierunkach, a za autostradą wznosiły się strome wzgórza. Moloch podjechał pod dom stojący niedaleko Big Sur, do którego niedawno wprowadziła się pani Benyon. Budynek stał samotnie na grzbiecie wzgórza, z którego roztaczał się widok na ocean, i wyglądał jakoś dziwacznie. Jego pokryty szarym gontem dach opadał stromo w dół niczym narciarski stok. W dach wbudowano okna, a te na parterze miały kształt trójkątów.

- Przywodzi na myśl domki z filmów Disneya - mruknął pod nosem wchodząc po zygzakowatych schodkach, również w kształcie trójkątów. - Jak ona tędy schodzi, skoro nawet do poruszania się po pokoju potrzebuje dwóch lasek? Może zamontowano tu gdzieś coś w rodzaju windy, pomyślał Moloch. Wiedział, że macocha lubi spacerować nad morzem. Przed budynkiem zaparkowany był kremowy cadillac Ethana. Kiedy Moloch dotarł do Black Ridge, od razu go poinformowano, że Ethan został wezwany do matki.

VB miał klucz do frontowych drzwi. Jeszcze z pokładu odrzutowca polecił telefonicznie Martinezowi, szefowi straży, dorobić zapasowy klucz. Ethan zawsze zostawiał marynarkę rozwieszoną na oparciu krzesła, więc dla Martineza błahostką było wyjęcie kluczy z kieszonki i zrobienie duplikatu. W tym czasie Ethan przebywał setki stóp niżej, w tunelu pod Black Ridge. Dotarłszy do domu, Moloch zauważył, że szeroki taras wyłożony jest kamieniami tworzącymi dziwaczny, jakby kabalistyczny wzór. Najwyraźniej starucha interesowała się okultyzmem. Wykrzywił wargi w szyderczym uśmiechu, kiedy zobaczył, że ciężkie drewniane drzwi wejściowe mają kształt wielkiego trójkąta.

- Kalifornijska architektura - mruknął do siebie szyderczo.

Bez szmeru włożył klucz do dziurki, przekręcił go w zamku, ostrożnie otworzył drzwi, a kiedy wszedł do środka, natychmiast je zamknął. Usłyszał czyjś podniesiony głos, gardłowy i niski. Dochodził z pokoju po prawej stronie; drzwi prowadzące do niego wprost z okrągłego holu były otwarte.

- Ethanie, zrobisz to, co ci każę, albo zatłukę cię na śmierć.

- Mamo, nie mogę tego zrobić. VB byłby wściekły...

Moloch stał chwilę w drzwiach, patrząc na tłustą macochę siedzącą w podobnym do tronu krześle. Szczupły, wysoki Ethan stał przed nią niczym wystraszony uczniak; kędzierzawe włosy opadały mu na wysokie czoło. Pani Benyon podniosła jedną ze swoich lasek i z dziką gwałtownością uderzyła syna w ramię.

Unosiła właśnie drugą laskę, kiedy do okrągłego pokoju wszedł Moloch. Był bardzo szybki. Chwycił podniesioną laskę, złamał ją na kolanie na dwoje i wrzucił kawałki do kominka na palące się polana. Tak samo postąpił z drugą laską.

- Vincent! - wrzasnęła pani Benyon. - Przecież teraz nie będę mogła się poruszać. Ty sukinsynu!

Trzęsła się z wściekłości. Rozłożyste krzesło, na którym siedziała, ledwie mieściło jej ogromne, szkaradne cielsko. Słabo widoczne spod opadających powiek oczy ciskały w pasierba błyskawice.

- Wracaj natychmiast do Black Ridge, Ethanie - powiedział spokojnie Moloch. - Płacę ci duże pieniądze i musisz na nie zapracować. Jeśli matka wezwie cię jeszcze raz w godzinach pracy, powiadom mnie o tym niezwłocznie.

Ethan wyszedł. Drżały mu ręce. Moloch odczekał chwilę, dopóki nie usłyszał odgłosu odjeżdżającego samochodu. Wtedy zwrócił się do pani Benyon, która wciąż szalała z wściekłości.

- A teraz bądź uprzejma mnie posłuchać. Masz paskudny charakter. Ethana, który skończył już przecież czterdzieści lat, traktujesz jak małe dziecko. On ma błyskotliwy umysł...

- Który ty wykorzystujesz, draniu! - powiedziała zjadliwie.

- Z tobą nie da się dyskutować - ciągnął spokojnie - więc powiem ci wprost: jeśli jeszcze raz zachowasz się w tak barbarzyński sposób, odbiorę ci wszystkie twoje udziały w AMBECO. Wiesz dobrze, że mogę to zrobić.

- Znajdę metodę, żeby pokrzyżować ci szyki, Vincent. Zobaczysz.

- A właśnie, jest jeszcze druga sprawa. Podczas mojej nieobecności dostałaś się do Black Ridge, używając rozmaitych argumentów wobec strażników Martineza. Wsadzałaś nos gdzie nie trzeba, próbując wejść do mojego biura. Zrób to znowu, a wrzucę twoje udziały do ognia. Wiesz, że mnie na to stać.

Odsunął się od niej i pochylił nad kominkiem, żeby ogrzać sobie ręce. W tej części Kalifornii o czwartej po południu temperatura nagle spadała i robiło się chłodno bez względu na to, jak ciepły był dzień. Moloch wychodził już z pokoju, gdy pani Benyon krzyknęła za nim:

- Vincencie! Bez lasek jestem jak kaleka! - Wymachiwała dwoma palcami rozwartymi jak nożyczki. - Rzucam na ciebie urok. A teraz wynoś się z mojego domu!

Skłonił się lekko i z uśmiechem spojrzał jej prosto w oczy.

- Z największą przyjemnością. Wydaje mi się, że zapomniałaś o swoich angielskich manierach.

Gdy znalazł się w okrągłym holu poza zasięgiem jej wzroku, otworzył drzwi, trzasnął nimi od wewnątrz i przytknął ucho do ściany. Usłyszał skrzypnięcie, gdy staruszka wstawała z krzesła. Podszedł na palcach do drzwi i zajrzał do pokoju. Zobaczył, jak pani Benyon szybciutko drepcze do okna, by zobaczyć, jak on odjeżdża. Tak, już od dawna podejrzewał, że ta kobieta wcale nie była kaleką. Stanął na progu pokoju i powiedział:

- Nieszczęsna...

Wycofał się i szybko opuścił dom, zanim ona zdążyła odezwać się choćby słowem. Energicznie zbiegł po idiotycznych schodkach, nie oglądając się za siebie ani razu.

- Jak to się u diabła stało, że mój zmarły ojciec poślubił taką kreaturę? - rzekł na głos.

* * *

Kiedy w Kalifornii zegar wskazywał czwartą po południu, w Kornwalii wybijał północ. Zaraz po kolacji Newman odebrał telefon od pułkownika Grenvillea.

- Witam, kolego. Organizuję przyjęcie... tak ni stąd, ni zowąd. W Jacht Klubie w Porth Navas, ale nie w tym na końcu zatoczki, tylko w innym, po drugiej stronie, zaraz na początku drogi. Mam wielką nadzieję, że pan do nas dołączy. Będzie orkiestra i parkiet do tańca.

- Dziękuję. Z przyjemnością przyjmuję pańskie zaproszenie. Mogę przyprowadzić ze sobą dwie panie?

- Widzę, że lubi pan mieć jedną w rezerwie - zażartował Grenville. - Będzie mi bardzo miło je poznać. Mam nadzieję, że są ładne... skoro to pańskie znajome. Odpowiada panu o północy? To dobrze. Lubię, kiedy przyjęcia przeciągają się do białego rana...

Newman miał oczywiście na myśli Vanity i Paulę. Gdy powiedział o zaproszeniu Pauli, spytała natychmiast:

- Mogę zadzwonić do Mauricea Prendergasta i też go zaprosić? Tyle się wycierpiał, kiedy ostatnio u niego byliśmy.

- Dlaczegóżby nie? - odrzekł śmiejąc się Bob. - I kto tu żartował sobie ze mnie i z Vanity!

- No cóż, Maurice jest dość przystojnym facetem - odrzekła. - Mam nadzieję, że Grenville nie będzie miał nic przeciwko niemu.

- Zdaje się, że jego motto brzmi: "Im nas więcej, tym weselej".

Czym prędzej ruszył do holu, żeby zaprosić Vanity. Dziewczyna pobiegła ochoczo do swojego pokoju, bo potrzebowała sporo czasu, by przygotować się do przyjęcia.

* * *

Tweed pracował do późna w swoim gabinecie przy Park Crescend. Pochylona nad biurkiem Monika już dawno zauważyła, że gdy tylko sprawy nabierały tempa, Tweed zaczynał przesiadywać w biurze coraz dłużej.

Wykręcił numer znajomego w Ministerstwie Obrony, przeprosił go za późny telefon, po czym szybko wyjaśnił, o co mu chodzi.

- Widzisz, Arturze, prowadzę bardzo ważne śledztwo, obejmujące swym zasięgiem cały kraj i parę miejsc za granicą. Ogromnie byś mi pomógł dostarczając informacji na temat kariery niejakiego pułkownika Arbuthnota Grenvillea , który jest już chyba na emeryturze i mieszka w Kornwalii.

- Nie za wiele ci o nim powiem.

- Chociaż trochę - naciskał Tweed.

- Odszedł ze służby dziesięć lat temu.

- Dlaczego?

- Nie bardzo mogę poruszać ten temat. Przepraszam. Wiesz, że staram się pomóc, jeśli tylko mogę.

- Śledztwo, które prowadzę, ma błogosławieństwo premiera. Dlatego chciałbym, żebyś powiedział mi wszystko co wiesz.

- Powinieneś zrozumieć, Tweed, że nie wolno nam ujawniać tajnych informacji...

- Ale już nieraz to robiłeś. A ostatnio ja ci też pomogłem. Jesteś mi winien przysługę - odparował.

- Przykro mi... powiedziałem ci wszystko, co mogłem. Mam jednak nadzieję, że nasza współpraca na tym się nie zakończy.

- Oczywiście, że nie. Do widzenia...

Monika starała się nie spoglądać w stronę Tweeda i nie odzywała się ani słowem. Dobrze znała jego humory, chociaż musiała przyznać, że rzadko wpadał w ponury nastrój.

- Zadzwonię do Sekcji Specjalnej - oznajmił. - Może oni będą bardziej chętni do współpracy... chociaż nie. Sprawdzę najpierw numer do.:.

- Freddie? - spytał dodzwoniwszy się. - Czy możesz mi powiedzieć, jaką naprawdę funkcję pełni jeden z waszych byłych oficerów? Nazywa się Maurice Prendergast i mieszka obecnie w Kornwalii.

- Żaden problem - odrzekł bez zająknienia Freddie. - Przeszedł na emeryturę jakieś dwa lata temu.

- Jesteś tego pewien? - naciskał Tweed.

- Oczywiście - odparł Freddie, a po chwili milczenia dodał: - A dlaczego się nim interesujesz?

- Sam nie jestem jeszcze pewien, ale chyba coś przede mną ukrywasz.

- Prendergast odszedł na emeryturę dwa lata temu - powtórzył z naciskiem Freddie.

- I stać go było na to? W jego wieku?

- Zdaje się, że odziedziczył spadek po jakimś wuju, chociaż chyba nie tyle żeby utrzymywać się z tego do końca życia. W każdym razie taką podjął decyzję.

- Ale dlaczego odszedł? - drążył dalej Tweed.

- Bo nerwowa atmosfera w pracy stała się dla niego nie do zniesienia.

- Dziwne. Spotkałem go kilkakrotnie. Jest wyjątkowo silny psychicznie.

- Czasem nie wytrzymują ci, po których najmniej się tego spodziewamy - odrzekł Freddie. - Pewien jestem, że już nieraz się z tym spotkałeś.

- Ale nie w przypadku takich typów jak Prendergast.

- A jednak. To wszystko, co mogę ci powiedzieć na jego temat. To już stara historia.

- Dziękuję - zakończył Tweed. - Bardzo jestem ci wdzięczny.

Odłożył słuchawkę i wstał z krzesła. Zaczął chodzić po gabinecie tam i z powrotem, wycierając okulary chusteczką do nosa. Większość ludzi nie domyśliłaby się, że to znaczy, iż jego zdaniem coś nie gra, lecz Monika o tym wiedziała. Po chwili włożył okulary, stanął przy oknie i zaczął wpatrywać się w ciemność. Pod sufitem wirowały dwa wentylatory, ale i tak było gorąco. W końcu Tweed obrócił się na pięcie.

- Zastanawiam się... Czy to możliwe, że premier ze strachu nie tylko nas zaangażował w sprawę śledzenia Molocha, ale jeszcze i Sekcję Specjalną, i Ministerstwo Obrony... tyle że po cichu? Chociaż nie, to zbyt nieprawdopodobne.

- A co się dzieje? - chciała wiedzieć Monika.

- Niech mnie diabli, jeśli wiem. Może,..

Dalsze jego słowa zagłuszył dzwonek telefonu. Słuchawkę podniosła Monika i poprosiła rozmówcę, by powtórzył swe nazwisko, po czym wcisnęła guzik głośnego mówienia.

- To znów ten ktoś o chrapliwym głosie, nazwiskiem Waltz.

- Odbiorę. Moniko, czy możesz mi przez ten czas przygotować dzbanek gorącej kawy?

Popatrzyła na niego dziwnie i wyszła z pokoju. Dopiero wtedy Tweed zaczął mówić do słuchawki. Odbył długą rozmowę podczas nieobecności Moniki. Właściwie głównie słuchał, potem zadał kilka pytań i znów skupił się na słuchaniu. Odłożył słuchawkę, gdy Monika wróciła. Nalała mu filiżankę kawy bez cukru i bez mleka.

- Czarna jak grzech - stwierdziła.

- Dużo jest go wokół - odparł wypijając jednym haustem pół filiżanki. - Całe mnóstwo grzechu.

Wstał z krzesła i ze splecionymi na plecach rękoma znów zaczął chodzić po pokoju. Zatrzymał się na moment i na nowo podjął spacer.

- Zaczynam się zastanawiać, czy nie korzystam z usług niewłaściwej osoby w charakterze agenta. Jeśli tak, to może się fatalnie skończyć.

Stawiał kroki jeden za drugim bardzo powoli, koncentrując się na tym, co akurat nie dawało mu spokoju. Oczy mocno mu błyszczały. Monika rozpoznawała te symptomy. Świadczyły one o tym, że Tweed rozważa różne opcje porównując je ze sobą. Wiedziała też, że w pewnej chwili zupełnie nagle podejmie decyzję i natychmiast zabierze się do działania. Znowu przerwał mu dzwonek telefonu.

- Grzeszna dusza nie zazna spokoju - powiedziała Monika i podniosła słuchawkę. - To profesor Weatherby, sejsmolog.

- A tak, Weatherby - powtórzył Tweed siadając za biurkiem.

- Słuchaj, Tweed, porządkowałem właśnie stare papiery i znalazłem teczkę skompletowaną przez Ethana Benyona w czasie, kiedy jeszcze u mnie studiował. Pewnie o niej zapomniał. W każdym razie jej zawartość zaniepokoiła mnie, i to bardzo. Gdybyś mógł do mnie wpaść, powiedziałbym ci, o co chodzi.

- A mogę wpaść teraz? Tak? No to zaraz będę...

Wkładając marynarkę Tweed powiedział Monice, że biegnie do Weatherbyego i na razie ona tu rządzi.

Ciekawe, kim jest ten Waltz? - zastanawiała się Monika, gdy szef już wyszedł.

* * *

Siedzibą Jacht Klubu, w którym Grenville tak pospiesznie zorganizował przyjęcie, był stary dwupiętrowy budynek o tynkowanych na biało ścianach. Parkując samochód, w którym siedziała obok niego Vanity, Newman dostrzegł tuż za sobą auto Mauricea, Siedzenie pasażera zajmowała Paula. Noc była ciepła, a z budynku dobiegały dźwięki muzyki tanecznej.

Kiedy Paula zadzwoniła do Mauricea, by zaproponować mu towarzyszenie jej na przyjęcie, zgodził się od razu.

- Przyjadę po ciebie. Nie, nie, nalegam...

Patrząc na biegnącą wzdłuż zatoczki drogę, Paula poczuła ucisk w dołku. To tutaj wybiegłszy z domu rozmawiała z Adrianem Penkastlem, żeby go powstrzymać. Gdyby wtedy tego nie zrobiła, prawdopodobnie wciąż jeszcze chadzałby do pubu. A gdyby wtedy rzeczywiście wypił za dużo, właściciel pubu na pewno pozwoliłby mu zostać u siebie na noc. W takim wypadku jeszcze by żył.

- Grosik za twoje myśli - powiedział Maurice.

- Myślałam o tym, że bardzo przyjemnie grają. - Wsunęła rękę pod jego ramię. - Będziemy się dobrze bawić.

- Owszem, pod warunkiem, że ja tam pasuję....

Grenville jako dobry gospodarz czekał na nich w otwartych drzwiach. Wewnątrz siedziało już kilka par sącząc drinki. Inni tańczyli na parkiecie. Wyglądało na to, że wszyscy się dobrze bawią.

- Panie pułkowniku - zaczął Newman - to jest moja przyjaciółka, Vanity Richmond.

- Szkoda, że nie moja - powitał ją Grenville jowialnie i sięgnąwszy po dwie lampki szampana, wręczył je gościom.

- A tuż za mną - ciągnął Bob odwracając się - stoi Paula, moja druga przyjaciółka.

- Co za chytrus z pana! - zarechotał Grenville. - Niech tylko pan sobie nie myśli, że będzie pan je miał wyłącznie dla siebie przez cały wieczór.

- A to towarzysz Pauli, Maurice Prendergast...

Ręka Grenvillea, sięgająca po kolejną lampkę szampana, znieruchomiała na moment w powietrzu. Wprawdzie trwało to nie dłużej jak ułamek sekundy, lecz Newman zauważył, że twarz gospodarza dziwnie się ściągnęła. Chwilę później był już znowu sobą i uśmiechał się wesoło.

- Witaj, Paulo. Koniecznie musisz ze mną zatańczyć. - Spojrzał na Mauricea. - Witam, panie Prendergast. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu, żebym porwał później na chwilę pańską towarzyszkę.

- To wolny kraj - odrzekł Prendergast uśmiechając się.

Usiedli we czwórkę przy stoliku z boku. Podano im całkiem duże porcje krabów i langusty. Newman zastanawiał się, jak też Grenville mógł sobie pozwolić na tak kosztowny poczęstunek. Kiedy skończyli jeść, zaprosił Vanity do tańca i poprowadził ją na parkiet. Maurice zaproponował taniec Pauli.

- Nie gniewaj się, ale czy moglibyśmy odczekać chwilkę? Chciałabym odpocząć po tym wielkim żarciu.

Jednak wcale nie o to jej chodziło. Chciała po prostu przyjrzeć się Newmanowi podczas tańca z Vanity. Ognistoczerwona czupryna dziewczyny wyróżniała ją z tłumu, a poza tym była świetną tancerką. W miarę jak posuwali się po parkiecie, Vanity coraz mocniej przywierała do Boba. Spiczasty podbródek oparła mu na ramieniu, dotykając jego twarzy włosami. Bob coś powiedział, a ona wybuchnęła śmiechem.

- Tych dwoje widać dobrze się ze sobą bawi - zauważył Maurice.

- Rzeczywiście na to wygląda - zgodziła się Paula.

Rozejrzawszy się po sali, oceniła, że jest w niej około setki gości w różnym wieku. Wielu z nich mogło być tymi "uciekinierami", o których Bob wspomniał jej jeszcze w hotelu. Gdy Newman z Vanity wrócili do stolika, Maurice poprowadził Paulę na parkiet.

- Przyniosę ci kieliszek szampana - zaproponował Newman.

- Może na razie nie. Komu się tak uważnie przyglądasz? - spytała.

- Nikomu w szczególności - skłamał.

Dokładnie na wprost niego, w drugim końcu sali siedział pułkownik Grenville i uważnie obserwował Prendergasta. Jego oczy przywodziły Newmanowi na myśl dwururkę. Tak zawzięcie wbijał wzrok w Mauricea, że popiół z cygara spadł mu na elegancki niebieski garnitur, on zdawał się jednak zupełnie tego nie zauważać.

Tańcząc Prendergast zerknął raz w stronę gospodarza przyjęcia, ale szybko odwrócił wzrok. O co tu u diabła chodzi? Newman nie mógł tego pojąć.

Vanity zwróciła jego uwagę na orkiestrę, która składała się z pięciu młodych ludzi siedzących na podium w głębi sali.

- Są całkiem dobrzy - osądziła. - I grają na przemian stare i nowe przeboje. Coś mi się wydaje, że to Grenville ich o to prosił. Chciał pewnie dogodzić wszystkim swoim gościom, którzy są przecież w różnym wieku. Świetny z niego organizator.

- I nadzwyczaj szybki w działaniu - dodał Newman. - Musiał obdzwonić całą okolicę dzisiaj po południu.

- Skąd to przypuszczenie?

- Bo kiedy zatelefonował, żeby mnie zaprosić, było już dość późno. A nie przypuszczam, żeby pomyślał o mnie na końcu.

- Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł pomyśleć o tobie na końcu, zwłaszcza kobieta.

Newman przeklinał w duchu sam siebie. O mały włos byłby się wygadał, że poznał Grenviilea dopiero minionego popołudnia. A wszystko przez to, że cały czas myślał o Vanity.

Nieco później Grenville zatańczył quickstepa z obiema paniami po kolei. Obserwując go Newman z pewnym zdziwieniem zauważył, że pułkownik sprawia na parkiecie wrażenie młodszego, raczej bliżej czterdziestki.

Przyjęcie przeciągnęło się do późnej nocy. O trzeciej Newman zaproponował powrót do hotelu. Żegnając się z Prendergastem, Grenville był wzorowo uprzejmy, czego Bob nie omieszkał zauważyć, z pewnym zresztą zainteresowaniem.

Wrócili do "Nansidwell". Prendergast chciał odwieźć Paulę, lecz ona stwierdziła, że to nie ma sensu, skoro może pojechać z Newmanem jego samochodem.

- Myślałem, że przynajmniej tyle pozwolisz mi dla siebie zrobić - powiedział Prendergast z naciskiem.

- Cóż, nie pozwolę - odrzekła. - Bawiliśmy się wspaniale. Nie psuj tego, proszę.

- To ty wszystko psujesz.

Newman czekał obok nie odzywając się. Paula musiała załatwić tę sprawę sama. Zadowolony był, że Vanity już wsiadła do samochodu i że z powodu nocnego chłodu okna były zamknięte. Dzięki temu nie mogła usłyszeć tej rozmowy, która zaczynała się robić nieprzyjemna.

- Dziękuję ci, Maurice, za miły wieczór, choć może powinnam powiedzieć poranek - zakończyła Paula. - Pojadę z powrotem z Bobem. Dobranoc.

Uniknęła pocałowania go w policzek, podeszła szybko do mercedesa, wsiadła i zamknęła za sobą drzwi.

- Dobranoc, Maurice - pożegnał się Newman.

- Czy między wami coś jest? - spytał Prendergast.

- Dobranoc, Maurice - powtórzył z naciskiem Bob.

Szybkim krokiem ruszył do samochodu. Chciał odejść od Mauricea jak najszybciej, bo korciło go, żeby dać mu w szczękę. W drodze powrotnej niewiele rozmawiali. W Pauli aż się gotowało, a Vanity była bardzo senna.

Po przyjeździe do "Nansidwell", Newman stwierdził, że czeka na niego wiadomość od Tweeda: "Zadzwoń do mnie, jak tylko wrócisz. Tak samo jak poprzednio".

Bob pokazał tę wiadomość Pauli, gdy tylko Vanity poszła do swojego pokoju. Paula przeczytała ją i oddała mu karteczkę.

- On ma na myśli tę budkę w Mawnan Smith - wyjaśniła.

- Zaraz to zrobię. Ty idź już lepiej do siebie.

- Jeszcze czego. Jadę z tobą. Chcę wiedzieć, co się dzieje. A po tej idiotycznej rozmowie z Mauriceem i tak jestem zdenerwowana.

13

Tweed tak długo nie wracał od Weatherbyego, że Monika zaczęła się martwić. Ulżyło jej więc, gdy wreszcie przyjechał, dobrze po północy. Zwróciła uwagę na wyraz jego twarzy. Z ponurą miną usiadł za biurkiem.

- Coś się stało? - zapytała.

- A owszem, i to coś złego. Po tym, co Weatherby mi powiedział, zaczynam dochodzić do wniosku, że moja wariacka teoria na temat poczynań Molocha jest prawdziwa. To straszne.

- Nie opowiesz mi o tym?

- Jeszcze nie teraz. Muszę się zastanowić, co robić. Nic nowego się nie wydarzyło?

- Owszem, wydarzyło. Udało mi się skontaktować z naszym człowiekiem w Paryżu, z Loriotem. Powiedział, że do mnie oddzwoni i rzeczywiście tak zrobił. Miał wiadomości o Vanity Richmond.

- Ach tak?

- Przedtem mówiono mi, że jej ojcem był Anglik, a matką Francuzka. Loriot dowiedział się, że matka naprawdę była Francuzką i już nie żyje. Vanity urodziła się w Grenoble. Ma trzydzieści osiem lat. Jej ojciec był attache w ambasadzie brytyjskiej w Paryżu. Wracając do Anglii przywiózł ze sobą żonę i Vanity, która miała wówczas dziesięć lat.

- Rozumiem.

- To nie wszystko. Zadzwonił do mnie Cord Dillon z Langley. Na lotnisku międzynarodowym w San Francisco pojawił się Joel Brand, tak zwany dowódca armii Molocha. Człowiek Corda śledził go aż do Black Ridge...

- Tak zwany? Ty użyłaś wobec niego tego określenia?

- Nie. Dillon. On nie jest pewien, kto właściwie kieruje AMBECO - Moloch czy Brand.

- Ciekawe... bardzo ciekawe. Ale naprawdę interesujące jest to, że Brand znów jest w Kalifornii. To jak ulał pasuje do teorii, którą sobie zbudowałem w związku z ich planami.

Kiedy tym razem zadzwonił telefon, Tweed nie spacerował po pokoju. Słuchawkę podniosła Monika i poinformowała Tweeda, że to Newman.

- Tweed przy aparacie...

Wysłuchał uważnie relacji Boba z przyjęcia w Jacht Klubie, zwłaszcza o reakcji pułkownika Grenvillea na widok Mauricea Prendergasta.

- Dziękuję - powiedział Tweed. - Uprzedź wszystkich, żeby byli gotowi do wyjazdu z Kornwalii, ale rozegraj to sprytnie. Spakujcie walizki tylko częściowo. Gdy dam sygnał do wyjazdu, macie wracać natychmiast. Wszyscy. Mam nadzieję, że dobrze się bawiliście. A to, co mi powiedziałeś, może się okazać ważne. Do widzenia...

Zdecydowanym charakterem pisma zaczął coś szybko notować w leżącym na biurku bloczku. Chwilę trwało, zanim skończył. Następnie wydarł kartkę, a bloczek wręczył Monice.

- Po pierwsze zniszcz ten bloczek. Nie chcę, żeby Howard węsząc tu znalazł go i odczytał moje notatki z tego, co się tu odbiło.

Pomimo późnej pory był pełen energii. Monika poznała, że podjął już decyzję. Wkrótce zacznie działać.

- A po drugie? - zapytała podarłszy bloczek.

- Zadzwoń do biura British Airways na Heathrow. Zarezerwuj bilety do San Francisco... - z otwartym powrotem. I nie datowane - dodał z naciskiem. - Dla mnie i dla Pauli w pierwszej klasie, a dla Newmana, Marlera, Butlera i Nielda w klubowej. Dzięki temu wmieszają się w tłum. Powiedz w British Airways, że wszystkie te osoby podróżują osobno.

- A więc chodzi o Kalifornię - zauważyła Monika. - Rozgryzł pan tę zagadkę.

- Szkoda, że Philipa Cardona już z nami nie ma. Przydałby się, jeśli rzeczywiście polecimy do Kalifornii.

- A co się dzieje z Philipem? - spytała. - Wiem, że wziął długi urlop, ale dokąd pojechał?

- Nie mam pojęcia, gdzie jest teraz. Może już nigdy go nie zobaczymy? Włóczy się gdzieś po świecie niczym Żyd Wieczny Tułacz. To tytuł powieści, którą dawno temu napisał niejaki Jew Suss, chociaż możliwe, że przekręciłem i tytuł, i nazwisko autora.

- A więc ten Żyd nigdy się nie osiedlił?

- Dziwisz mu się? Po tym co przeszedł?

Następnego ranka gazety rozdmuchały historię bliźniaczek. Siedząc za biurkiem Tweed przeglądał jeden z dzienników krajowych, a przecież wiele innych napisało to samo.

Zamordowane bliźniaczki! Czy ktoś je widział?" Wielki tytuł zajmował całą stronę. W artykule pisano o dwóch kobietach, które wyłowiono martwe z morza w dwóch odległych od siebie o sześć tysięcy mil miejscach i w odstępie kilku tygodni. Zamieszczono też dwa duże zdjęcia. Na jednym z nich widać było bliźniaczkę z Kalifornii, a na drugim z Kornwalii. W innej gazecie tytuł głosił: "Międzynarodowe morderstwo bliźniaczek?"

Pierwszą z gazet Tweed podał Monice.

- Buchanan świetnie się spisał. Wyciągnął na wierzch wszystko, co się dało. Na wieść o tym VB zacznie miotać się jak wilk w klatce. W dodatku te artykuły ukazały się w doskonałym momencie.

- Sądzisz, że Moloch jakoś na to zareaguje?

- Jeżeli nie on, to ktoś inny. Czy to tutaj, czy w Kalifornii.

- A dlaczego w Kalifornii?

- Pamiętasz chyba, że prosiłem cię w nocy, żebyś zbierała egzemplarze wszystkich gazet w miarę, jak wychodzą z drukarni.

- Jakże mogłabym zapomnieć? Nie spałam przez to pół nocy.

- Ale przynajmniej dałem ci potem wolne, żebyś odpoczęła. Powiedziałem, żebyś nie przychodziła do biura wcześniej jak po południu.

- Wystarcza mi parę godzin snu, wiesz przecież. A tobie ile czasu udało się przespać?

- W ogóle mi się nie udało - przyznał Tweed. - Tutaj wziąłem prysznic i przebrałem się. Przedtem jednak wysłałem gazety do Corda Dillona i zadzwoniłem do niego. Na moją prośbę RAF przygotował na Heathrow odrzutowiec, który zawiózł przesyłkę do Stanów. Musiałem w tym celu uzyskać poparcie premiera.

- Więc kiedy dotrą na miejsce? - zainteresowała się Monika.

- Powinny już tam być - odparł Tweed sprawdziwszy czas. - W końcu leciały jednym z supernowoczesnych samolotów RAFu.

- Rzeczywiście posuwamy się do przodu. A jak Cord dostarczy je na zachodnie wybrzeże? - Tym samym odrzutowcem. Może zresztą są już w Kalifornii. Jeden z ludzi Corda w San Francisco ma je podrzucić Molochowi na próg.

W Anglii było akurat późne popołudnie, a w Kalifornii wczesny ranek, gdy Cord Dillon zadzwonił do Tweeda.

- Trafiliśmy w dziesiątkę - zaczął Dillon bez wstępów - Twoje gazety dotarły szczęśliwie i właśnie dostarczono je naszej grubej rybie. Ale co ważniejsze, ta sama historia pojawiła się na pierwszych stronach "Los Angeles Times", "San Francisco Chronicle" i "Monterey Herald". A teraz czekam, aż zgłosi się ktoś, kto powie, że zna te sikorki.

- Szybko zadziałali - stwierdził Tweed. - Jak ci się to udało?

- Mam swoje kontakty - odparł niejasno Dillon. - Zdjęcie tej dziewczyny znalezionej w Kalifornii i szkic tej drugiej wyłowionej w Kornwalii przesłaliśmy trzem gazetom w Kalifornii. Ktoś gdzieś musi zareagować.

- Mam taką nadzieję...

Wprawdzie ani Tweed, ani Dillon jeszcze o tym nie wiedzieli, lecz znalazł się człowiek, który już zareagował. Pewna Amerykanka, współwłaścicielka prywatnej agencji detektywistycznej Standish Investigations, przyglądała się podobiznom obu kobiet z niedowierzaniem i rosnącym przerażeniem.

Linda Standish pracowała właśnie nad sprawą dotyczącą zabójstwa. W ramach kamuflażu dla dobra śledztwa podjęła pracę w sklepie z odzieżą w Carmel, za którą dostawała królewskie wynagrodzenie w wysokości dziesięciu dolarów za godzinę. Nie było akurat klientów, więc czytała gazetę. Nagle wstała. W jednej chwili podjęła decyzję. Szef nie był zbyt zadowolony, gdy mu ją zakomunikowała.

- Przykro mi, Leonie, ale rezygnuję z pracy.

- Rezygnujesz? Ale przecież jesteś tu dopiero od tygodnia! Nie możesz mi tego zrobić.

- Mój ojciec pojechał do Londynu - skłamała. - Tuż przed twoim przyjściem miałam telefon. Zawiadomiono mnie, że poważnie zachorował.

- Nic nie mówiłaś, że twój ojciec wybiera się do Londynu.

- Ty też mi nie opowiadasz o prywatnych sprawach - odparowała.

- Nie spodziewaj się, że zapłacę ci za kolejny tydzień.

- Możesz sobie zatrzymać swoje pieniądze!

Wyszła ze sklepu i wsiadła do samochodu, zanim Leon zdążył jej odpowiedzieć. Później z budki telefonicznej zadzwoniła do ojca do Santa Barbara i powtórzyła mu swoją rozmowę z Leonem, prosząc go, by ją krył pozwalając odbierać wszystkie telefony swojej przyjaciółce, która ma odpowiadać, że on sam jest w Londynie. Nie chciała go denerwować, więc nie powiedziała mu całej prawdy. Ojciec i tak nie czytał gazet ani nie oglądał telewizji. Żywił ogromną awersję do wszelkich środków masowego przekazu, a jego przyjaciółka była głupia jak but. Następnie wykonała telefon do British Airways i zarezerwowała sobie bilet na nocny lot do Londynu, płacąc za niego kartą kredytową. Potem zadzwoniła do swego partnera w San Francisco i wyjaśniła mu sytuację.

- Ed, wyślij proszę jakąś dziewczynę z biura, żeby spróbowała zatrudnić się w tym sklepie. Właściciel nazywa się Leon.

- Przecież zaczynałaś mieć już wyniki w sprawie zabójstwa tego Armstronga.

- Nieważne. Muszę lecieć. Dosłownie...

Wreszcie zatelefonowała do Black Ridge prosząc o połączenie z panem Molochem. Uzyskała je natychmiast.

- Tu Linda. Muszę lecieć do Londynu. Mój ojciec zachorował. Wygląda na to, że to coś poważnego. A kiedy już tam będę, spróbuję dowiedzieć się czegoś, o tych pańskich zaginionych dziewczynach.

- Zwiększę stawkę do stu tysięcy dolarów - odparł Moloch od razu. - Jeśli tylko wpadniesz na ich ślad. Ale nic nikomu nie mów. Z wszelkimi informacjami przychodź bezpośrednio do mnie. Wyłącznie do mnie..

- Już mi pan to mówił. Muszę się spieszyć, żeby złapać samolot.

Wyruszyła w dwugodzinną drogę do San Francisco, przekraczając Przy tym dozwoloną szybkość. Zanosiło się na to, że dojedzie na lotnisko w ostatniej chwili. Cały czas chodziła jej po głowie jedna myśl - że sto tysięcy dolarów to mnóstwo pieniędzy. Zdążyła na samolot tuż przed zakończeniem odprawy i zajęła wygodne miejsce w klasie klubowej. Kosztowna to była podróż. Normalnie podróżowała klasą ekonomiczną, czy też, jak ją Brytyjczycy nazywali, turystyczną. Teraz jednak potrzebowała wygody, żeby otrząsnąć się z szoku.

Wiedziała, że mogła po prostu zadzwonić na policję w Kalifornii, lecz oni tak byli zajęci rozmaitymi przestępstwami, że nie mogliby poświęcić tej sprawie tyle energii, ile ona planowała w to włożyć. Najpierw zamierzała zadzwonić do Nowego Scotland Yardu. Przeglądając gazetę wypiła lampkę szampana, którą podała jej stewardessa. Dowiedziała się, że sprawę prowadzi główny inspektor Buchanan. To z nim powinna rozmawiać. Teraz chciała możliwie przyjemnie spędzić czas lotu.

Następnego ranka Buchanan zadzwonił do Tweeda, który znowu studiował mapę Kalifornii otrzymaną od profesora Weatherbyego.

- Witaj, Tweed. Zanosi się na to, że będziemy mieli odzew po tym artykule w gazetach. Zadzwoniła do mnie Linda Standish. Powiedziała tylko, że ma informacje o zaginionych bliźniaczkach, ale nie chciała mówić przez telefon. Ponieważ ty to wszystko zacząłeś, może byś z nią porozmawiał? Ona jest Amerykanką. Przeczucie mi mówi, że dowiesz się czegoś.

- Gdzie jest ta Linda Standish?

- Zatrzymała się w jakimś hotelu w Bayswater. Dam ci jej numer. Zapisz sobie. Ale opowiesz mi o wszystkim?

- I to dokładnie. Mam się jej przedstawić jako kto?

- Mam nadzieję, że się nie pogniewasz, ale podałem jej twoje nazwisko. Wiem, że mogłem cię wpierw zapytać, ale wyczułem, że ona jest bardzo zdenerwowana, a nie chciałem jej stracić. Jesteś jak zwykle głównym inspektorem do spraw reklamacji. Powiedziałem jej, że w grę wchodzą sprawy ubezpieczeniowe.

- Zadzwonię do niej. I dziękuję...

Tweed wiedział, że w ten sposób Buchanan chciał mu się odwdzięczyć za współpracę. Poza tym detektyw zdawał sobie pewnie sprawę z tego, że czasem źle działa na ludzi. Tweed zadzwonił pod wskazany numer i zaproponował pani Standish spotkanie w hotelu Brown. Zgodziła się od razu wyjaśniając, że dobrze zna Londyn.

Tweed przybył do hotelu równo o jedenastej, na kwadrans przed umówioną godziną, ale recepcjonista powiedział mu, że panna Standish czeka już na niego w holu. Poszedł z nim i wskazał mu młodą Amerykankę, sączącą kawę z filiżanki. Podchodząc do Lindy, Tweed uważnie jej się przyjrzał. Była szczupła, miała około pięciu stóp wzrostu, proste brązowe włosy i nie rzucającą się w oczy twarz.

Na jej długim nosie tkwiły okulary bez oprawek, a ona sama była ubrana w białą bluzkę z długimi rękawami, zapiętą pod samą szyję. Spod beżowych spodni wystawały białe pantofle.

- Panna Standish? Nazywam się Tweed.

- Proszę usiąść, panie Tweed.

Tweed usadowił się w wygodnym krześle na wprost niej. Zauważył, że mu się przygląda i zrozumiał, że próbuje ocenić, z kim ma do czynienia.

Cierpliwie czekał, aż skończy pić kawę. Gdy odstawiła filiżankę, postanowił pomóc jej zacząć.

- Główny inspektor Buchanan powiedział mi, że dysponuje pani informacjami na temat zaginionych bliźniaczek.

- Były moimi siostrami...

W oczach dziewczyny pojawiły się łzy. Odwróciła głowę i wyjęła chusteczkę. Tweed taktownie odwrócił wzrok i dolał do jej filiżanki kawy z dzbanka.

- Dziękuję - powiedziała i wytarła nos. Mówiła wprawdzie z akcentem amerykańskim, lecz dość łagodnym, takim, jaki słyszy się w Kalifornii. - Przepraszam, że tak się wygłupiłam.

- To pewnie wina długiej podróży - zasugerował uprzejmie. - Domyślam się, że niedawno wysiadła pani z samolotu. Dziesięć i pół godziny lotu może nadszarpnąć człowiekowi nerwy.

- Jest pan bardzo miły. - Opanowała się. - Były moimi siostrami - powtórzyła zdecydowanym głosem. - Julie jest tą kobietą, która zmarła w Kalifornii, a Cheryl tą z Kornwalii. Miały po trzydzieści lat i w przeciwieństwie do mnie obie były bardzo atrakcyjne.

Przerwała na chwilę. Tweed uznał, że Linda ma około trzydziestu pięciu lat. Przez cały czas miętosiła w dłoniach chusteczkę, a gdy zdała sobie z tego sprawę, schowała ją do torebki.

- Czy wie pani, kiedy siostry zniknęły? - spytał delikatnie.

- Tak. Kilka tygodni temu. Obie mniej więcej w tym samym czasie. Pracowały dla potężnego człowieka. Dla Vincenta Bernarda Molocha.

- Ach, dla Molocha. W jakim charakterze? Potrzebne mi wszelkie informacje.

- Rozumiem. Sama jestem prywatnym detektywem. Pracuję w Carmel, a mój partner zajmuje się rejonem San Francisco. Nazywa się Ed Keller.

- Przypuszczam, że trudno pani mówić o tej sprawie.

Teraz Tweed już wiedział, dlaczego tak uważnie go taksowała bystrymi szaroniebieskimi oczami. W końcu jej praca wymagała umiejętności szybkiej oceny ludzi. Uznał, że jest inteligentna i prawdopodobnie dobra w tym, co robi - mogła wejść do pokoju pełnego ludzi i nikt nie zwróciłby na nią uwagi, a to ważna zaleta w jej profesji.

- Wczoraj zobaczyłam w gazecie zdjęcia sióstr. Próbowałam już wcześniej dowiedzieć się, gdzie są, ale ślad po nich zaginął.

- Muszę wiedzieć, w jakim charakterze pani siostry pracowały dla Molocha - powtórzył cicho.

- Były jego powiernicami i kochankami.

- Rozumiem. Czy widziała się pani z tym człowiekiem?

- Oczywiście. Sprawiał wrażenie zdziwionego. Mówił, że nie wie, gdzie wyjechały.

- Powiedziała pani, że obie były jego kochankami? - drążył delikatnie Tweed.

- Nie jednocześnie. Najpierw była nią Cheryl. Moloch potrafi być czarujący. Cheryl była wściekła, gdy później zainteresował się Julie, lecz mimo to pozostała na jego liście płac. Wobec kobiet był bardzo hojny.

- Co pani zdaniem stało się z siostrami?

- Nie mam pojęcia, panie Tweed. Nasza rodzina nigdy nie miała dużo pieniędzy. Ja musiałam sama zarabiać na swoje wykształcenie, a moje siostry postanowiły zarabiać na życie wyglądem.

- To nie jest wcale rzadko spotykane zjawisko - zauważył Tweed.

- Mogły pójść do pracy. Ja tak właśnie zrobiłam. A one uganiały się za bogatymi facetami.

W jej głosie pobrzmiewała nutka goryczy. Tweed zastanawiał się, czy Linda nie była przypadkiem zazdrosna o łatwe życie swoich sióstr. Szybko jednak uznał, że niesłusznie ją podejrzewa.

- Cheryl i Julie nie były głupie. Mogły wykorzystać swoje możliwości w zupełnie inny sposób. Ostrzegałam je co jakiś czas, lecz one zupełnie nie zwracały na to uwagi. Byłam przecież starszą siostrą, tą dowodzącą.

- Obie mieszkały w domach przydzielonych im przez Molocha?

- Nie, w każdym razie nie od razu. Zajmowały nieduże mieszkanko w Carmel, w jednym z tych maleńkich podwórek, które trudno odszukać. Któregoś dnia Moloch spotkał Cheryl na jakimś przyjęciu i zatrudnił ją. Wtedy przeprowadziła się do jego wielkiej posiadłości w Black Ridge. To niedaleko Big Sur. Może słyszał pan o tym miejscu.

- Tak.

- Potem Julie wpadła odwiedzić siostrę i jej również Moloch zaofiarował pracę. One zawsze ubierały się tak samo i, z wyjątkiem mnie, nikt nie potrafił ich odróżnić. Zastanawiam się czasem, czy któregoś wieczora Moloch po prostu się nie pomylił biorąc Julie za Cheryl i w ten sposób całkiem przypadkowo skierował ku niej swe względy. - Linda przerwała na chwilę. - Zresztą siostry lubiły żartować sobie z mężczyzn i nieraz jedna udawała, że jest tą drugą. W końcu te ich żarty odbiły się w przykry sposób na Cheryl.

- Czy wie pani coś na temat początków kariery Molocha?

- Tak. Cheryl mi opowiadała, bo on jej się zwierzał. Przyjechał do Stanów z Belgii jako młody, inteligentny chłopak. Z niczego zbudował świetnie funkcjonujące przedsiębiorstwo elektroniczne, ale inne firmy zjednoczyły swoje wysiłki, żeby usunąć go z rynku i wyeliminować z branży jako poważnego konkurenta. Moloch musiał zaczynać od początku. Wydał mi się człowiekiem o niespożytej energii. Poświęcił swoje życie rozbudowie AMBECO, pracuje całymi nocami, bo niewiele snu mu potrzeba. Sprawia wrażenie człowieka ogarniętego obsesją.

Tweeda przebiegł lekki dreszcz. Dzięki Lindzie zdobył właśnie duży kawałek układanki pasujący idealnie do reszty. Nie czuł jednak radości. Ponura teoria, jaką sobie wypracował, była zbyt okropna, by mógł się cieszyć, że się potwierdza.

- Czy ma pani jakieś podejrzenia co do tego, kto ponosi odpowiedzialność za śmierć pani sióstr? - zapytał.

- Myślę, że Księgowy.

- Kto?

- W moim zawodzie wiele się słyszy od różnych ludzi. Coraz częściej krążą pogłoski, że pewien przestępca o pseudonimie Księgowy zabił kilka osób. Jest bardzo drobiazgowy i zawsze starannie przygotowuje teren, zanim dokona morderstwa. Nikt nie ma pojęcia, kim on jest... czy może ona.

- Słyszałem te pogłoski. - Przerwał. Po Lindzie coraz bardziej było widać nie przespaną noc. - Bardzo mi pani pomogła. Wiem, że taka rozmowa po długim locie może człowieka zmęczyć.

- Tak. Chyba lepiej wrócę do hotelu i prześpię się trochę. Jak mogę się z panem skontaktować, panie Tweed?

Tweed wyjął z portfela wizytówkę, na której figurował jako główny inspektor do spraw skarg i reklamacji w firmie ubezpieczeniowej General & Cumbria Assurance. Na odwrocie kartki napisał numer telefonu i wręczył ją Lindzie.

- Jeśli będzie mi pani chciała o czymś jeszcze powiedzieć, a nie zastanie mnie pani w biurze, proszę podać wszelkie informacje mojej asystentce, Monice. Monika pracuje ze mną od wielu lat i jest osobą dyskretną i godną zaufania.

- Dziękuję. Za pańskie współczucie także.

- Nie przypominam sobie, bym składał pani kondolencje.

- Chodzi o sposób, w jaki pan ze mną rozmawiał... i o to, że nie powiedział pan o moich siostrach więcej, niż to było konieczne. Podoba mi się pańskie podejście do sprawy. Czy nigdy nie pracował pan jako prywatny detektyw?

- Nie. - Uśmiechnął się. - Tym zawodem nigdy się nie parałem. Czy zadzwoni pani do mnie przed powrotem do Stanów?

- Obiecuję.

- W takim razie zamówię pani teraz taksówkę do hotelu.

Dalej siedziała nieruchomo, a on czekał cierpliwie. Wyczuł, że zastanawia się, czy może mu coś jeszcze powiedzieć. W końcu, zniżywszy głos, choć przecież byli w holu sami, powiedziała:

- Wiem, że zanim Moloch przybył do Stanów, gdzie potem założył tę swoją firmę, którą konkurenci tak paskudnie zniszczyli, był księgowym.

14

Natychmiast po rozmowie Tweed wrócił do biura i zatelefonował do Buchanana, żeby zdać mu relację.

- Cześć, Roy. Linda Standish jest prywatnym detektywem w Carmel...

Buchanan wysłuchał go nie przerywając. Tweed powtórzył mu rozmowę ze wszystkimi szczegółami, jakie zapamiętał. Monika tymczasem dokładnie wszystko notowała.

- To by było na tyle - zakończył Tweed.

- Nie za bardzo posunęliśmy się do przodu - skomentował detektyw.

- Ale przynajmniej znamy tożsamość ofiar. No i sprawa znów łączy się z Molochem. Myślę jednak, że sporo nam to dało.

- Naprawdę? A co mianowicie?

- To, co ona powiedziała, idealnie pasuje do mojej teorii. Nie, na razie ci jej nie ujawnię. Mogę się mylić.

- Słusznie. Lepiej nic mi nie mów... na razie. Tak czy owak dziękuję za informacje. Powiadomię prasę, że zgłosił się ktoś, kto podał nazwiska dziewczyn, i oczywiście je opublikuję.

- Dobry pomysł.

Tweed zakończył rozmowę, a Monika uśmiechnęła się krzywo.

- Miło wiedzieć, że nie jestem jedyną osobą, której nic nie mówisz o swoich pomysłach. Aha, znów rozmawiałam ze swoim znajomym w Stanach. Moloch rzeczywiście zatrudnia księgowego.

- A ten księgowy ma jakieś nazwisko? - szybko spytał Tweed.

- Właśnie miałam ci je podać. Nazywa się Byron Landis. Pracuje w Black Ridge i mieszka na terenie firmy.

- No, no. Ciekaw jestem, jak też Moloch zareagował na artykuły w gazetach.

* * *

O trzeciej w nocy Joel Brand wkroczył do biura Molocha w Black Ridge. Szef rozmawiał właśnie ze swoim księgowym, Byronem Landisem, omawiając przejrzane wcześniej rozliczenia. Znany był z tego, że przywiązywał wagę do szczegółów. Przeszłość każdego, kto miał pracować w jego firmie, musiała być najpierw dokładnie zbadana przez biuro śledcze, które sam założył. A ci, którzy mieli zarabiać pięćdziesiąt tysięcy dolarów albo więcej, musieli najpierw zostać przesłuchani przez samego Molocha.

- Tak więc sam pan widzi, panie prezydencie... - zaczął Landis.

- Już panu mówiłem, żeby nigdy nie zwracał się pan do mnie w taki sposób. Brzmi to bardzo pompatycznie.

- Przepraszam, ale w Ameryce, nawet w mniejszych firmach, ludzie zwracają się do innych zgodnie z posiadanym przez nich tytułem.

- W Ameryce przebywam tylko fizycznie, a nie duchowo. Jestem Europejczykiem, Belgiem. Ale niech pan mówi dalej, Landis.

- Chciałem tylko powiedzieć, że jak sam pan widzi, znacznie zredukowaliśmy koszty. Z wyjątkiem działu uzbrojenia i materiałów wybuchowych, bo w tych dwóch przypadkach sprzeciwił się pan ograniczeniu wydatków.

- Już to widziałem.

Byron Landis był niskim, pulchnym facetem po czterdziestce. Na głowie miał łysinę, na nosie okulary w stalowej oprawie, a z natury był pedantem. Joel Brand, który czekał teraz niecierpliwie z plikiem gazet pod pachą, nazywał Landisa Starym Zrzędą, ale pracownicy księgowego nie zgodziliby się z tym określeniem. Znali go jako człowieka twardej ręki. Landis odznaczał się także dziwacznym sposobem chodzenia - poruszał się powoli, stawiając stopy lekko na zewnątrz i kołysząc się niczym kaczka.

- To wszystko, Byron - oznajmił Moloch. - Joel jak zwykle nie może się doczekać.

Brand miał na sobie kosztowny i elegancki lekki garnitur, zapiętą pod szyję koszulę, krawat ozdobiony krokodylem z otwartą paszczą i szykowne buty. Newman ledwie by go teraz rozpoznał - zmierzwione włosy miał gładko przystrzyżone i uczesane, a chociaż na jego twarzy malowała się jakaś dzikość, niektóre kobiety na pewno uznałyby, że nie można mu się oprzeć. Moloch lubił, żeby jego pracownicy w Black Ridge dobrze się ubierali.

- Nie spodoba ci się to - zapowiedział agresywnym tonem, siadając na wprost Molocha.

- Może pozwolisz, że sam o tym zadecyduję?

- No to popatrz. - Rzucił na biurko egzemplarze "San Francisco Chronicle" i "Monterey Herald". - Teraz cały świat już wie, co przydarzyło się Cheryl i Julie Standish.

- Ja też wiem.

Moloch potrafił bardzo szybko czytać, więc wystarczyło mu, że przebiegł wzrokiem po artykułach i obejrzał zdjęcia. Następnie sprawdził datę wydania obydwu gazet.

- W jaki sposób dotarły tu w tak błyskawicznym tempie?

- Pewien facet z naszego biura w San Francisco zawsze dostaje egzemplarz gazety prosto z drukarni, zanim jeszcze trafi do kiosków. Przyleciał więc na lotnisko w Monterey i przyszło mu do głowy, żeby zajrzeć do "Heralda".

- Podoba mi się, że moi ludzie robią użytek ze swoich szarych komórek - odrzekł Moloch tym samym łagodnym tonem.

- Chryste Panie! Myślałem, że się wściekniesz. Ale to jeszcze nie wszystko. Cały Londyn też o tym wie. Znaleźliśmy to w naszej skrzynce pocztowej. Sam nie wiem, dlaczego nie uruchomił się alarm.

- Dlatego, Joelu, że zamontowaliśmy urządzenia kontrolne w celu zneutralizowania naszego alarmu skradzionego z fabryki w Des Moines. Musisz starać się być na bieżąco.

- Dopilnuję tego.

- Powinieneś był dawno to zrobić.

- A co z siostrami Standish? - chciał wiedzieć Brand.

- Jestem przerażony - odrzekł spokojnie Moloch. - Wygląda mi to na robotę Księgowego. Kiedy wreszcie wytropisz tego mordercę? Już wystarczająco długo się tym zajmujesz.

- On jest trudno uchwytny. Porusza się jak duch. Ale ty chyba wciąż nie zdajesz sobie sprawy z tego, że niedługo prasa zwali nam się na głowę niczym lawina. Przecież one naprawdę tu pracowały... obydwie siostry.

- A więc zadzwoń do Des Moines. Niech natychmiast przyślą nam jeszcze dwa urządzenia kontrolne. A na razie nie wpuszczaj nikogo nieproszonego. Przekaż także telefonistce, by nie łączyła ze mną osób, których nie zna. I przyślij do mnie Ethana.

- Ethan pojechał do domu.

- Do domu? Przecież on sypia tutaj.

- Ale dzwoniła pani Benyon i kazała mu do siebie przyjechać.

- Rozumiem. - Moloch wstał; wkładając ciężki płaszcz z karakułowym kołnierzem wydawał Brandowi polecenia: - Każ Martinezowi przygotować mój samochód. Wybieram się do mojej macochy. A w przyszłości telefonistka ma nie przyjmować żadnych telefonów od pani Benyon. Jeśli zrobi to, choćby przez pomyłkę, natychmiast pożegna się z pracą.

- Powiedziałeś: Martinez? - zdziwił się Brand. - On jest szefem ochrony, nie szoferem.

- Zrób, jak kazałem - uciął Moloch. - Może trzeba będzie wynosić Ethana z domu...

Tym razem Moloch polecił kierowcy podjechać pod sam dom, tyle że po cichu. Wysiadł i zadrżał. Nocne powietrze nawet w Kalifornii jest chłodne. Posługując się własnym kluczem, otworzył trójkątne drzwi i wszedł do domu. Od razu usłyszał podniesiony głos pani Benyon. Martinez szedł tuż za nim.

- A niech cię cholera, Ethanie! Powiedziałam, że od dzisiaj masz sypiać tutaj. Nie będziesz pod ciągłym nadzorem tego tyrana, mojego pasierba - wrzeszczała.

- Tyrana? - Moloch uśmiechnął się ponuro do siebie. Jeśli ktoś tu był tyranem, to raczej jego znienawidzona macocha. Wszedł do pokoju i zatrzymał się.

Pani Benyon nie zauważyła go, tak była pochłonięta wymyślaniem własnemu synowi. Tym razem także miała przy sobie laski.

- Ethanie, masz zrobić, co ci powiedziałam, i to w tej chwili. Twój pokój jest już przygotowany. Idź na górę.

- Mamo, nie mogę...

- Masz mnie słuchać! - wrzeszczała.

Tego Moloch nie zniósł. Szybko podszedł do staruchy i wyrwał jej z rąk obydwie laski. Zrobił z nimi to samo co poprzednio - połamał i wrzucił do ognia. Pani Benyon zeskoczyła zwinnie z krzesła, podbiegła do niego, a gdy się odwracał, zacisnęła mu ręce na szyi. Nie przestawała wyć, gdy rozluŹniał jej uścisk.

- Uduszę cię, sukinsynu!

Taką właśnie reakcję miał nadzieję sprowokować. Zerkając na Ethana, dostrzegł na jego twarzy zdziwienie. Szybko zastąpiła je wściekłość.

- Mamo - krzyknął - oszukiwałaś mnie przez cały ten czas, żeby mnie terroryzować. Zabiję cię za to!

Wyszedł z pokoju. Jego matka stała nieruchomo, niepewna, jak ma postąpić. Popatrzyła na swego pasierba ze wstrętem.

- Dobrze wiem, co ty tam kombinujesz w Black Ridge. Zrobiłeś to celowo, niech cię jasna cholera! - Wyciągnęła dwa palce w kierunku jego oczu. - Ale ja będę ci przeszkadzać we wszystkim. I zrujnuję cię, nawet gdyby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu. Słyszałeś, co powiedziałam? Doprowadzę cię do ruiny...

Ale mówiła już tylko do siebie. Moloch wyszedł z pokoju, dając znak Martinezowi, by ruszył za nim. Gdy tylko wsiedli do samochodu, wydał swemu szefowi ochrony instrukcje:

- Rozstaw straże wokół domu i upewnij się, że ona nie będzie opuszczać tego miejsca. Wolno jej tylko spacerować po tarasie, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Dopilnuj, żeby miała wystarczające zapasy żywności. Od tej pory sama będzie sobie gotowała. Nie wpuszczaj rano pokojówki. Daj jej tysiąc dolarów i powiedz, że pani Benyon zatrudniła kogoś innego…

Ethan pierwszy przybył do Black Ridge. Moloch odnalazł go później w jego pokoju. Siedział na brzegu łóżka i wpatrywał się w przestrzeń.

- Prześpij się trochę - poradził mu Moloch. - Rano nie będzie to wyglądało tak źle.

- Zabiję ją...

- Skup się raczej na pracy, którą masz jutro wykonać. Jesteś znakomitym uczonym, a projekt musi iść do przodu pełną parą. Weź kąpiel, to powinno cię uspokoić.

- Zabiję ją...

To były ostatnie słowa, jakie Moloch usłyszał z ust Ethana tego wieczora.

Wyszedłszy z jego pokoju, wrócił do swego gabinetu. Siadając za biurkiem, poczuł ogromną ulgę. Wreszcie udało mu się zburzyć władzę pani Benyon nad Ethanem, którą w tak obrzydliwy sposób wykorzystywała.

Z okna nie oświetlonego pokoju na jednym z wyższych pięter ktoś obserwował odjazd, a później powrót Molocha. W końcu księgowy, Byron Landis, mógł już zasłonić kotary i zapalić światło.

* * *

O czwartej nad ranem, kiedy w Kalifornii panowały absolutne ciemności, w Kornwalii było akurat południe. Zgodnie z umową Paula zaparkowała swój samochód tuż obok mercedesa Newmana na placu Mawnan Smith, wokół którego mieściły się sklepy. Newman siedział z przodu na miejscu dla pasażera, przy opuszczonym oknie. Paula od razu otworzyła swoje.

- Co sądzisz o Grenvilleu? - spytał ją.

- Nie zauważyłam w nim nic dziwnego ani podejrzanego - odparła. - W pierwszej chwili pomyślałam, że to typowy szowinistyczny samiec, kiedy jednak z nim tańczyłam, był czarujący i wesoły. Zauważyłam, że jest inteligentniejszy niż się spodziewałam.

- Może masz rację.

- Nie wyglądasz na przekonanego, Bob.

- Bo ten facet od krykieta w pubie powiedział mi, że Grenville wyjeżdża na zimę do Monterey.

- Prawdopodobnie mnóstwo ludzi chciałoby spędzać zimy w Kalifornii, gdyby tylko mogli sobie na to pozwolić.

- Właśnie w tym rzecz. Jego rezydencja, Graughe, wygląda tak, jakby jej właściciel ledwie wiązał koniec z końcem. Ogród jest zaniedbany, zewnętrzne tynki od lat już nie były odnawiane. Meble są stare i zniszczone. A jaki wydał ci się Maurice Prendergast? - spytał znienacka.

- To całkiem inna historia. U siebie w domu sprawiał na mnie wrażenie przemiłego faceta, ale po wspólnym tańcu zaczął zachowywać się okropnie. Sam słyszałeś, co powiedział... sugerował, że coś jest między nami.

- Za dużo wypił. A może po prostu wpadłaś mu w oko.

- Jak ty Vanity? - spytała cicho. - Bardzo jestem ciekawa, co o niej myślisz.

- Głównie to, że ona bardzo wiele myśli o sobie. Ale jest ogromnie opanowana, niezależnie od nagłych zmian nastroju. Vanity Richmond umie trzymać na wodzy swoje emocje.

- Skłonna jestem się z tobą zgodzić. Jest wyjątkowo zimną osobą. Ale instynkt podpowiada mi, że ona coś knuje, że coś ukrywa. A właśnie... nagle coś sobie uświadomiłam na temat Grenvillea. Skoro brakuje mu pieniędzy, to jak mógł sobie pozwolić na wydanie takiego przyjęcia? Przecież ono musiało słono kosztować.

- Może zapłacił za nie ktoś inny...

* * *

- Po kolacji zamierzam spotkać się z tą kobietą, Lindą Standish, prywatnym detektywem - oznajmił Monice Tweed. - Tym razem też w hotelu "Brown".

- Czy coś się stało? - Spytała.

- Mam przeczucie, że nie powiedziała mi jeszcze wszystkiego, co wie. Chyba ukrywa jakąś tajemnicę.

- Jak dotąd twoje przeczucia zawsze okazywały się słuszne...

Tweed przerzucił marynarkę przez ramię. Zalane słonecznym żarem londyńskie ulice przypominały duszne kaniony. Zatrzymując taksówkę zastanawiał się, kiedy skończy się ta fala upałów.

Linda Standish jechała już taksówką do hotelu "Brown". Lubiła przybywać na spotkanie przed umówioną godziną; często udawało jej się w ten sposób zaskoczyć człowieka, z którym miała się spotkać. Zastanawiała się, czy powiedzieć Tweedowi, że VB zatrudnił ją, zlecając odnalezienie zaginionych bliźniaczek i obiecując za to sto tysięcy dolarów W końcu uznała, że lepiej to przemilczeć. Chociaż... skoro Tweed zajmował się ubezpieczeniami, to mógłby udzielić jej informacji pomocnych w zarobieniu takich pieniędzy. Nigdy w życiu nie widziała takiej sumy.

Siedziała w tym samym fotelu co poprzednio i popijała kawę, gdy Tweed do niej podszedł. Przywitał się uściskiem ręki, zajął miejsce na wprost niej i zamówił kawę dla siebie. Nie odzywał się, dopóki nie podano mu filiżanki. Przekonał się już, że niektórzy ludzie nie mogą znieść ciszy, że prowokuje ich to do odezwania się. Linda Standish nie była w tym względzie wyjątkiem.

- Czy dowiedział się pan, kto zamordował moje siostry? Chciałabym też zapytać, czy łączą się z tym jakieś sprawy ubezpieczeniowe. Chodzi mi o to, czy siostry były ubezpieczone na dużą sumę na wypadek śmierci.

- Na pierwsze pytanie odpowiedź brzmi: nie. A jeśli chodzi o następne, to jeszcze nie wiem.

Uśmiechnął się ironicznie. Nie miał wątpliwości, że śmierć Cheryl i Julie była dla Lindy szokiem. Ciekawe jednak, że interesuje ją, czy były ubezpieczone. Z pewnością spodziewa się, że to ona będzie spadkobierczynią. Dziwna jest natura ludzka - tak często pod dobrymi manierami kryje się chciwość.

- Chciałbym, żeby mi pani odpowiedziała na jedno pytanie... - zaczął. - Dowiedziałem się, że VB, bo tak go często nazywają, zatrudnia pewnego osobnika, który jest jego prawą ręką, czy, mówiąc innymi słowy, zastępcą. Człowiek ten nazywa się Joel Brand. - Tweed nie spuszczał wzroku z Lindy i dostrzegł nagły błysk w jej oczach. Nie potrafiła zachowywać pozorów tak jak on. - Słyszała pani o nim?

- Tak. Wspominały o nim i Cheryl, i Julie.

- A co mówiły? Lubiły go?

- Trudno było odgadnąć. Obie twierdziły, że jest uprzejmy wobec nich.

- A czy kiedykolwiek starał się zdobyć ich względy?

- O, nie. Nic z tych rzeczy.

- Czy siostry opowiadały pani o poczynaniach VB?

- Nie. - Linda nie ukrywała swoich uczuć. - Ilekroć poruszyłam ten temat, obie nabierały wody w usta. Chyba miały to zapisane w kontrakcie, że nie wolno im ujawniać niczego, co widziały lub słyszały w Black Ridge. A VB płacił im bardzo hojnie. Nie wiem wprawdzie ile, ale siostry zaczęły się nagle ubierać w bardzo kosztowne ciuchy.

- Ale chyba musiały pani coś powiedzieć... cokolwiek. W końcu byłyście siostrami.

- Nic a nic.

- Czy z tego, co mówiły, zdołała się pani zorientować, jakie układy panują pomiędzy VB a Joelem Brandem? To znaczy, w czyich rękach spoczywa władza?

- Z tego co zrozumiałam, Brand dowodził większością operacji. Ale to VB podejmował wszelkie decyzje. Brand tylko wcielał je w życie. Jak przypuszczam, do tego ograniczała się jego władza.

- Czy wśród ludzi VB był ktoś, kogo Cheryl albo Julie zdecydowanie nie lubiły? - dociekał Tweed.

- Tak. Obie nienawidziły jego księgowego, Byrona Landisa.

- Mogę zapytać dlaczego?

- Naturalnie. Bo traktował je jak osoby niepożądane. VB posyłał czasem którąś z nich po dokumenty do Landisa, a ten zawsze upierał się, że zaniesie je VB sam, jakby one szpiegowały.

- Dziwne. - Tweed wypił łyk kawy i rozsiadł się wygodnie na krześle. - Dziękuję, że tak szczerze odpowiada pani na moje pytania. Aha, czy pani coś wiadomo, że VB wynajął prywatnego detektywa w celu odszukania pani sióstr?

Na poprzednie pytania dotyczące VB Linda odpowiedziała bez namysłu, lecz tym razem się zawahała. Bezproblemowe dotychczas przesłuchanie utknęło w miejscu. Linda podniosła rękę i pogładziła proste brązowe włosy.

- Dlaczego miałby to zrobić? - spytała w końcu.

Błąd. Powinna była powiedzieć, że oczywiście tego się właśnie po nim spodziewała... albo coś w tym rodzaju.

- Zdawało mi się, że to naturalne postępowanie - stwierdził Tweed.

- Cóż, jeśli rzeczywiście to zrobił,.. - Linda odzyskała panowanie nad sobą. - W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo.

Tweed zakończył rozmowę jakąś dowcipną uwagą. Zaproponował, że zamówi jej taksówkę, ale Linda podziękowała mówiąc, że przy tak wspaniałej pogodzie woli się przespacerować.

Wracając taksówką na Park Crescent, Tweed uznał, że mimo wszystko coś jednak osiągnął. Linda Standish niewątpliwie skłamała. Ale dlaczego?

Czyżby VB wynajął właśnie ją? A skoro kłamała w tej kwestii, to czy oszukała go także w innych sprawach?

15

Gdy wrócił na Park Crescend, drzwi frontowe otworzył mu strażnik ochrony George, były sierżant policji od lat zatrudniony przez Tweeda, niski, zwinny mężczyzna o mocno zarysowanej szczęce. Przyłożył palec do ust i szepnął:

- Ma pan gościa w poczekalni. Nadinspektor Buchanan. Monika kazała mi pana ostrzec, panie Tweed.

- Dziękuję, George...

Tweed otworzył drzwi i zajrzał do pokoju, w którym Buchanan przeglądał najnowszą gazetę. Przywitał gościa i zaprosił go na górę.

- Teraz już wiem, co człowiek czuje - zażartował Buchanan, wchodząc do gabinetu Tweeda - kiedy go zamkną w celi. Drzwi do tamtego pokoju miały automatyczny zamek.

- Musimy zachowywać środki ostrożności. Napijesz się czegoś, Roy? Kawy? Herbaty?

- Innym razem. - Siadając, spojrzał na Monikę. - Chociaż wiem, że Monika parzy wspaniałą kawę. Gdzie byłeś, Tweed?

- Poszedłem się ostrzyc, jeżeli musisz wiedzieć.

- Dobrze to zrobili. Wyglądasz młodziej.

- Dzięki ci, Panie, za drobne łaski. Co cię do mnie sprowadza, Roy?

- Colorado Junction, te zniszczone przez bombę zakłady elektroniczne w dolinie Tamizy. Żadnych ofiar Biznesmen, który mieszka naprzeciwko, wyjechał na kilka dni. Zadzwonił teraz do mnie i powiedział, że przed wybuchem ktoś obserwował fabrykę przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Uważa, że obserwator sprawdzał rozkład zajęć wszystkich pracowników.

- A więc?

- Nie ma ofiar - powtórzył Buchanan. - Pracownikami są przede wszystkim Brytyjczycy. Nasi technicy w grupie rozminowania meldują, że bomba została zdalnie zdetonowana.

- A więc? - zapytał ponownie Tweed.

- Wygląda na to, że temu, kto wysadził to wszystko w powietrze, bardzo zależało, aby nikt nie został poszkodowany Nieczęsto zamachowiec zadaje sobie taki trud.

- Albo, jak przypuszczasz, człowiek, który zlecił zniszczenie zakładów?

- Teraz nie bardzo cię rozumiem. Czyżbyś miał jakiś pomysł, kto jest za to odpowiedzialny? - spytał inspektor - To może być każdy.

- A czy mógłby to być Vincent Bernard Moloch? - zasugerował Buchanan.

- Twoja koncepcja jest równie dobra, jak moja.

- Kiedy robisz taką pokerową minę, wiem, że coś ukrywasz.

- To rezultat patrzenia na samego siebie w lustrze u fryzjera. Nie cierpię się strzyc. Straszne nudziarstwo.

- Sprytna odpowiedź - stwierdził Buchanan. - I pewnie niczego nie wiesz o Adrianie Penkastle, pijaczku, którego zasztyletowano w Kornwalii, w miejscowości o nazwie Porth Navas?

- Tak, wiem o tym - odparł natychmiast Tweed ku zaskoczeniu Buchanana.

- Przyznał się, że coś wie - oznajmił kpiąco poważnym tonem inspektor, zerkając na Monikę.

- Jeżeli wie, to zawsze powie - stwierdziła zaczepnie Monika.

- O ile będzie mu to na rękę. Czy zechcesz mi wyjaśnić, Tweed, skąd o nim wiesz? W gazetach nic o tym nie było. Wyciszyliśmy całą sprawę.

- Newman mi powiedział. Był w tamtej okolicy. Wszyscy miejscowi gadali na ten temat w pubach. Mam wrażenie, że niezbyt często mają tam okazję poplotkować o morderstwie.

- Pojawił się interesujący fakt.

Inspektor wyjął mapę i rozłożył ją na pustym biurku Tweeda. W tym momencie weszła Paula z walizką. Uśmiechnęła się do Buchanana.

- Byłaś tam - oświadczył oskarżycielskim tonem. - Podobnie jak Tweed.

- Tam, gdzie bywa Tweed, często można znaleźć również mnie. - Wrzuciła walizkę do szafy i przesunęła palcami po swoich ciemnych włosach. - Gdzie to jest? - spytała.

- Tutaj - wskazał miejsce na mapie i Paula podeszła bliżej, aby się przyjrzeć. - W Porth Navas. Zna pani to miejsce, panno Grey?

- Owszem. - Uśmiechnęła się w duchu, widząc, jak Buchanan marszczy brwi, zaskoczony jej natychmiastową chęcią współpracy. - Poszłam na tańce z Bobem Newmanem. Zorganizował je miejscowy dziedzic, pułkownik Grenville.

- Rozumiem - westchnął inspektor - Rozmawialiśmy o Adrianie Penkastle.

- Człowieku, którego zamordowano? Mówili o nim również wszyscy na tańcach.

- No dobrze. - Buchanan odwrócił się do Tweeda, podczas gdy Paula przyglądała się mapie. - Dowiedzieliśmy się, że Penkastle często spacerował tą drogą nad brzegiem strumienia. A potem znikł. Założę się, że kogoś odwiedzał. Pytanie, kogo?

- Masz odpowiedź? - spytała go radośnie Paula.

- Miałem nadzieję, że ty albo Tweed może ją znacie.

- Przy drodze stoi kilka domów - zwróciła uwagę Paula. - Czemu nie wyślesz kogoś, żeby sprawdził każdy z nich?

- Już to zrobiłem - oświadczył ponuro Buchanan. - Ale myślałem, że dzięki spotkaniu z wami będę mógł pójść na skróty.

- Nie patrz na mnie - odparła Paula.

- Ani na mnie - dodał Tweed.

- Robicie ze mnie głupka.

- Wcale nie - zaprotestowała Paula. - Gawędzimy z tobą. Nie marszcz tak często czoła, bo ci się porobią zmarszczki.

- A więc nie macie dla mnie żadnych informacji?

- Owszem, mam. Właśnie wróciłam z wakacji w Kornwalii. Pogoda była wspaniała. Ale dobrze pan o tym wie, nadinspektorze. Sam pan tam był.

- Nigdy nie słyszałem, by ktoś z was bywał na wakacjach - mruknął Buchanan, składając mapę.

- Och, mam dobrego szefa - poinformowała go radośnie Paula. - Uważa, że wszyscy od czasu do czasu potrzebujemy trochę wypoczynku.

- I właśnie dlatego urządziliście sobie tam zjazd. - Wstał z krzesła. - Bujać to my, ale nie nas.

- Nie widzę huśtawki - zareplikowała Paula.

- A Tweed nic nie powiedział - zauważył inspektor.

Zaczął szykować się do wyjścia. Z niezadowoloną miną powiódł spojrzeniem po gabinecie.

- To miejsce przypomina mi skarbiec bankowy.

- Musimy gdzieś trzymać pieniądze.

- A Tweed wciąż nic nie mówi.

- Jakim cudem mógłbym powiedzieć chociaż słowo, skoro oboje bez przerwy mielecie językami? Odprowadzę cię, Roy - zaproponował Tweed.

- Nie fatyguj się. Już powinienem znać drogę. - W jego głosie brzmiała ironia. - Dziękuję wszystkim za współpracę.

- To było nawet dość zabawne - oznajmiła Paula, gdy Buchanan odszedł. - czekiwał, że będziemy się wypierać faktu, iż znamy Porth Navas, albo odmówimy odpowiedzi.

- Masz rację - przytaknął Tweed. - Miałaś doskonały pomysł, kiedy wspomniałaś o tańcach.

- Kłopot w tym, że nasuwa się poważniejsze pytanie. Kogo Adrian Penkastle szedł odwiedzić? Sądząc po tym, co Buchanan powiedział o wędrówkach denata, mógł często odwiedzać Mauricea Prendergasta w "Arce". o co?

- To naciągane przypuszczenie - zaprotestował Tweed.

- Zauważyłam, że gdy Maurice skończył nas obserwować, zostawił firankę do połowy uchyloną. To mógł być sygnał dla Penkastlea, żeby nie wchodził, że Maurice ma gości.

- Kolejne naciągane przypuszczenie.

- Czy mogę zapytać - wtrąciła się Monika, widząc nadciągającą burzę - dlaczego Paula wróciła tak nagle? Nic o tym nie wiedziałam.

- Nie było cię w pokoju, kiedy zadzwoniłem do niej do "Nansidwell" - wyjaśnił Tweed. - Mam zamiar wycofać cały zespół po kolei, jednego po drugim, żeby nie było śladu, że są razem. Nie wiemy, kto obserwuje ten hotel. Zaczynam się już orientować, jak działa VB. Żeby wiedzieć, co się dzieje, zatrudnia zupełnie nieprawdopodobnych ludzi jako swoich szpiegów. Zapewne ma inną siatkę w rejonie Carmel. Czy któraś z was coś z tego rozumie?

Wyjął mapę Kalifornii, którą przywiózł z powrotem od profesora Weatherbyego. Widniało na niej jeszcze więcej wijących się linii biegnących od południowej Kalifornii w stronę północy. Na dole znajdował się podpis małymi literkami. Ethan Benyon. Paula i Monika stanęły po obu jego stronach, gdy rozkładał ją na biurku.

- Ta mapa - poinformował je - została wydobyta ze starych akt przez Weatherbyego, który doznał olśnienia. Ethan bez jego wiedzy pracował nad niezwykle oryginalnym projektem. Nie podam wam szczegółów, powiem tylko, że Weatherby jest zaniepokojony. W aktach były jeszcze inne dokumenty, ale pozwolił mi zabrać tylko tę mapę.

- Nic z tego nie rozumiem - oświadczyła Monika po obejrzeniu mapy.

- Ja również - stwierdziła Paula.

- Zwracam waszą, uwagę na linię opisaną jako "Uskok San Moreno". Nie musicie natomiast interesować się osławionym uskokiem San Andreas, który w 1906 roku zniszczył San Francisco.

- Nigdy o nim nie słyszałam - przyznała Paula.

- Niewielu słyszało. Podejrzewam, że to Ethan go odkrył. Zwróćcie też uwagę na grubą czerwoną linię na oceanie niedaleko Big Sur.

- Co to takiego? - zapytała Paula.

- Mam pewną koncepcję, ale na razie zbyt niesprecyzowaną, żeby się w nią zagłębiać. Muszę wiedzieć, czy jakiś statek krąży w pobliżu Big Sur. Już wiem, Linda Standish będzie mi mogła coś o tym powiedzieć...

Wyjaśnił Pauli, kim była Linda Standish i przekazał jej najistotniejsze elementy rozmowy z tą, Amerykanką, będącą prywatnym detektywem.

- No cóż, teraz już wiemy, że były bliźniaczkami - zauważyła Paula. - Nic dziwnego, że były takie podobne. Już pomyślałam, że zaczynam tracić kontakt z rzeczywistością. A Standish wskazała na powiązania jej sióstr z Molochem.

- I może się okazać, że to wcale nie jest jeszcze koniec historii - stwierdził Tweed.

- Co to znaczy?

- Po prostu wszystkie opcje uważam za otwarte.

- A teraz zaczyna się zachowywać tajemniczo wobec nas - burknęła Monika i wróciła do swojego biurka.

Tweed złożył mapę i zamknął ją w szufladzie. Spojrzał na Paulę.

- Co oznacza skrót AMBECO?

- A jak Amunicja, M jak Maszyny, B jak Bankowość, E jak Elektronika...

- Poczekaj - przerwał jej Tweed. - Pomyśl jeszcze raz o mapie, którą wam pokazałem i o zestawionym przez Monikę raporcie na temat Molocha. Postaraj się uwzględnić zwłaszcza to, co mu się przydarzyło po przybyciu do Ameryki.

- Przepraszam, ale to trochę potrwa.

- Moniko... - Tweed zwrócił się teraz do niej. - Newman i Marler muszą wrócić do Londynu, a więc porozum się z którymś z nich. Powiedz im, że mamy tu sytuację alarmową i że mają natychmiast przyjeżdżać.

Newman leżał w wysokiej trawie przy drodze niedaleko Grange i patrzył przez lornetkę. O wszystkim, co widział, informował leżącego obok Marlera, który spoglądał przez swój ulubiony monokular, aby sprawdzić, czy kolega niczego nie pominął.

- Trafiliśmy w dziesiątkę. Pułkownik Grenville wynosi walizki do miejsca, w którym ma zaparkowany samochód. Lada moment wyjedzie.

- Na lotnisko - dorzucił Marler - Bagaż ma obwieszony nalepkami British Airways. Nie mogę odczytać miejsca przeznaczenia.

- I spieszy się. Ten facet jest w świetnej formie. Biega tam i z powrotem jak rakieta. Ma też torbę golfową. Leci gdzieś, gdzie są pola golfowe.

- To może być wszędzie... - Marler przerwał. - Nie ruszaj się. Z prawej strony jest jeszcze jeden obserwator. Na drzewie, z lornetką. Obróć głowę bardzo powoli.

Newman postąpił zgodnie z sugestią Marlera. Popatrzył uważnie. Na niskim dębie, nie dość wysoko, by zauważyć ich w trawie, tkwił Maurice Prendergast.

Również wpatrywał się w Grange, obserwując pospieszne przygotowania Grenvillea do wyjazdu. Jego samochód, ustawiony u podnóża wysokiego wzgórza przodem w przeciwnym kierunku, musiał przybyć chwilę po tym, jak Newman i Marler rozpoczęli swoją obserwację. Czemu nie usłyszeli, jak nadjeżdża? I nagle Newman zrozumiał. Sprytny Maurice musiał zjechać ze wzgórza z wyłączonym silnikiem.

Spoglądając w jego stronę zobaczył, jak Maurice gwałtownie opuszcza się w dół, podbiega do samochodu, wskakuje do środka, zapuszcza silnik i odjeżdża, znikając z pola widzenia. Marler trącił Newmana.

- Pora ruszać. Grenville zamyka drzwi wejściowe...

Obydwaj pobiegli boczną drogą pomiędzy wysokimi żywopłotami. Newman błogosławił w duchu przezorność, dzięki której zaparkował mercedesa na polu, poza zasięgiem wzroku. Wskoczył za kierownicę, a Marler wślizgnął się na fotel obok niego i zdjął źdźbła trawy ze swojego nienagannego płóciennego garnituru. Nawet w tak nadzwyczajnych sytuacjach dbał o swój wygląd. Jechali już w kierunku Constantine, zanim Grenville ruszył i za pomocą pilota otworzył elektronicznie sterowaną bramę. Newman analizował sytuację, gdy mercedes znikał za grzbietem wzgórza.

- Bardzo bym chciał pojechać za Grenvilleem i zorientować się, dokąd wyrusza.

- Nie możemy. - Marler zapalił długiego papierosa. - Nie zapłaciliśmy rachunku i nie zabraliśmy naszych pakunków z "Nansidwel".

- Zadzwonię do Tweeda z budki telefonicznej w Mawnan Smith. Dziwne, że Prendergast także obserwował Grenvillea...

Newman, wychodząc z pokoju, spojrzał na zegarek. Załatwił sprawę tak, że Marler miał wyjechać piętnaście minut po nim. Kiedy zadzwonił na Park Crescend, zanim jeszcze porozmawiał z Tweedem i przekazał mu informacje o najświeższych wydarzeniach, Monika przekazała mu najnowsze instrukcje.

Zapłacił rachunek w jednym z holów, wziął rachunek i przez chwilę stał samotnie. Nagle Vanity dotknęła jego ramienia.

- Uciekasz przede mną, Bob?

- Dostałem cynk, że lada moment w Londynie pojawi się materiał na wielki artykuł - odpowiedział pospiesznie.

- Ale przecież przestałeś pisać? - zapytała przebiegle.

- Nudzę się. Mam ochotę na jakiś czas wrócić do pracy. Bardzo się cieszę z naszej znajomości.

- Ja również wyjeżdżam. Nie moglibyśmy wyruszyć wspólnie? Spakuję się w ciągu dziesięciu minut.

- Już to widzę.

- Możesz mierzyć czas...

- Bardzo mi przykro, ale muszę wyjechać natychmiast.

- Bob - ponownie dotknęła jego ramienia - zabierz mnie dziś wieczorem na drinka w "Lanesborough".

Spojrzał na nią. Uśmiechała się do niego błagalnie. Policzki płonęły rumieńcem, oczy błyszczały. Poczuł przypływ pożądania.

- Ósma wieczorem w "Lanesborough" ci pasuje?

- Będę tam. Jedź ostrożnie.

Delikatnie pocałowała go w usta i odeszła. Idąc do samochodu przeklinał sam siebie. Ale był również podniecony perspektywą, że nie utraci z nią kontaktu. Odjechał już dość daleko po A30, kiedy w lusterku wstecznym zobaczył samochód Vanity pędzący jak błyskawica po sąsiednim pasie autostrady. Przemknęła obok niego, ignorując ograniczenie prędkości, pomachała ręką, i znikła w oddali.

Teraz w odległości kilkuset metrów za nim jechał Marler w swoim saabie. Newman dojechał do parkingu, włączył kierunkowskaz, skręcił i zatrzymał się. Marler zahamował tuż za nim, wyskoczył z wozu i pochylił się przy jego oknie.

- Vanity wyjechała tuż po tobie. Za kierownicą wozu jest świetnym tropicielem. Trzymała się za tobą poza zasięgiem wzroku do momentu, gdy cię przed chwilą wyprzedziła.

- A więc potrafi się spakować w ciągu dziesięciu minut - zauważył Newman. - Myślę, że będzie czekała na mnie gdzieś dalej i pojedzie za mną, aby zobaczyć, dokąd się udam. Jeżeli zajdzie taka potrzeba, urwę się jej w Londynie. Wracajmy na autostradę. Myślę, że Tweed jest prawie gotów, aby wyjechać...

Okazało się, że miał rację. Mijając jakiś czas później kolejną zatoczkę, zauważył zaparkowany tam samochód Vanity. Miała włączony silnik i ruszyła za nim, gdy tylko przejechał obok. Newman był tak poirytowany, że zapomniał do niej pomachać. W jakiejś odległości za nią Marler podążał saabem. Dotarłszy do Londynu, który znał jak własną kieszeń, Newman pojechał na Park Crescend okrężną drogą. Gdy zobaczył jednokierunkową ulicę z wjazdem po przeciwnej stronie, zaryzykował. Wjeżdżając pod prąd dostrzegł w lusterku samochód Vanity trzymający się za nim w odległości jakichś dwudziestu jardów. Zbliżywszy się do wyjazdu na ulicę dwukierunkową, ujrzał nadjeżdżającą ciężarówkę. Kierowca zatrąbił, ale Newman nie zwrócił na to uwagi. Pojechał dalej, a ciężarówka skręciła w uliczkę, którą przed chwilą opuścił i skutecznie zablokowała Vanity. Gdy podjeżdżał na Park Crescend, nigdzie nie było jej widać.

- Bardzo dziwne - powiedział Tweed, gdy Newman z walizeczką u boku usiadł w fotelu i opowiedział mu cały incydent. - Może obawiała się, że nie pojawisz się w "Lanesborough".

- Wątpię.

- Masz jej adres? Gdzie mieszka?

- Nie wiem. Właściwie nie przyszło mi do głowy, żeby ją zapytać... A ona nigdy nie poruszyła tego tematu.

Marler z walizką w ręku wszedł do pokoju. Zasalutował Monice, która go lubiła, a potem uśmiechnął się do Newmana.

- Sprytnie się jej urwałeś. Musiała przejechać tyłem przez całą uliczkę. Próbowałem trzymać się za nią, ale przeszkodził mi korek.

- Wracam do mieszkania - Newman wstał. - Wykąpię się i przebiorę. Jak myślisz, dokąd wybiera się Grenville?

- Dowiemy się. Macie za sobą długą jazdę. Do domu, obydwaj - polecił Tweed.

Poczekał, aż obaj mężczyźni wyjdą, a potem spojrzał na Paulę.

- Nie mogę zrozumieć, dlaczego Bob nie spróbował zdobyć jej adresu. Większość mężczyzn tak by zrobiła.

- To przecież widać jak na talerzu, ale nie przez twoje okulary, które bardzo potrzebują czyszczenia. Przy tym upale kurz osiada wszędzie. Bob jest zadurzony w pięknej Vanity, ale jestem pewna, że nie do końca jej ufa. A teraz chce się przekonać, co się zdarzy w "Lanesborough".

- Moniko - odezwał się Tweed - czy po tym, jak Newman zadzwonił do nas z Kornwalii, porozumiałaś się z Jimem Corcoranem na Heathrow w sprawie Grenvillea i Mauricea Pendergasta?

- Tak. Obiecał mi oddzwonić. I zatelefonowałam do hotelu, w którym mieszkała Linda Standish.

- Mieszkała?

- Tak właśnie powiedziałam. Oznajmiono mi, że się wymeldowała i nie pozostawiła adresu do przekazywania korespondencji.

- Rozumiem. Dzwonię do Corcorana na Heathrow.

Sam wybrał specjalny numer szefa ochrony. Jim Corcoran natychmiast podniósł słuchawkę.

- Tu Tweed.

- Właśnie miałem zadzwonić do Moniki. Najpierw sprawdziłem w British Airways i trafiłem w dziesiątkę. Powiedziałem, że jest to element dochodzenia w sprawie grupy handlarzy narkotykami, Boże wybacz mi. Pułkownik Arbuthnot Grenville ma zarezerwowany bilet pierwszej klasy na rejs BA 287 do San Francisco. Wylot o trzynastej trzydzieści, przylot do San Francisco o szesnastej dwadzieścia pięć, oczywiście czasu miejscowego. Maurice Prendergast jest zabukowany na ten sam rejs, ale w klasie klubowej. Masz wobec mnie dług.

- Czy bardzo się wściekniesz, kiedy poproszę cię o sprawdzenie Lindy Standish? Może mieć rezerwację na ten sam lot.

- Dostanę absolutnego szału. Dlaczego ja to dla ciebie robię?

- Ponieważ ja też coś dla ciebie robię od czasu do czasu, Jim.

- Zadzwonię do ciebie. Albo nie, lepiej poczekaj kilka minut przy aparacie. Może uda mi się sprawdzić telefonicznie... Linda Standish, powiedziałeś?

W czasie kilkuminutowego oczekiwania Tweed przykrył dłonią mikrofon i zdążył poinformować Paulę i Monikę, czego się dowiedział, zanim Corcoran odezwał się ponownie.

- Linda Standish leci tym samym rejsem. Klasa klubowa. Dokonała rezerwacji telefonicznie dziś rano i ledwo zdołali upchnąć ją w tym samolocie. Tweed, mógłbyś mi teraz dać trochę odetchnąć? O tej porze roku mamy straszny młyn na lotnisku.

- Dołożę wszelkich starań. I bardzo ci dziękuję.

- Nie ma za co. Żartowałem..

Tweed odłożył słuchawkę i powtórzył usłyszaną właśnie wiadomość. Paula zareagowała pierwsza.

- Czy to nie dziwne, że wszyscy lecą tym samym rejsem?

- Dziwne, że wszyscy tak się spieszą, żeby dotrzeć do Kalifornii. Zaczyna się rysować pewien schemat. Niedawno wrócił tam Moloch. Właśnie w tym miejscu bulgocze kocioł czarownic.

- Kocioł czarownic? - zapytała Paula.

- We współczesnym świecie gotuje się wiele kotłów, ale ten jest wyjątkowo niebezpieczny...

16

- Znaleziono ciało Julii Sanchez, córki tego milionera z Filadelfii, o którym ci opowiadałem. Uduszona garotą. Głowa niemal odcięta od ciała. Facet, który to zrobił, wymalował swój znak firmowy na ciele ofiary... jej własną krwią. Litery KS - oznajmił Cord Dillon.

- Brzmi to paskudnie - odparł Tweed.

Dyrektor CIA zadzwonił w środku nocy. Tweed znowu studiował mapę Ethana Benyona, porównując ją ze szczegółową mapą Kalifornii.

- Tak więc znaleźliśmy trzy zaginione przyjaciółki Molocha - kontynuował Amerykanin. - Wystarczy, że trafimy na jeszcze jedną uduszoną garotą i będziemy wiedzieli, że mamy na głowie seryjnego mordercę.

- KS - powtórzył Tweed. - Księgowy?

- Założę się.

- Ale Sanchez znikła przecież już dość dawno temu, prawda? W jaki sposób ciało zachowało się tak dobrze, że macie te wszystkie dane?

- Było ukryte w komorze opuszczonej kopalni rtęci niedaleko Big Sur. Tam jest zimno jak w wielkiej lodówce. W rezultacie ciało okazało się na tyle dobrze zachowane, że mogliśmy uzyskać informacje, które ci przekazałem.

- Zauważyłem dziwną niekonsekwencję, Cord. Dwie przyjaciółki Molocha, Cheryl i Julie Standish, zostały wyrzucone na brzeg - jedna tu, druga w Kalifornii. Żadna nie została uduszona garotą.

- O ile wiem, w czasie gdy owe dwa incydenty miały miejsce, "Wenecja" była zakotwiczona niedaleko brzegu. Czy morderca musiał je dusić?

- Przypuszczam, że nie. No tak, masz rację.

- Inni ludzie, którzy weszli Molochowi w drogę, zostali zamordowani garotą... i zawsze ze znakiem firmowym KS, wymalowanym na ciałach ich własną krwią. Modlę się, żeby Bóg pozwolił nam wytropić Księgowego. Zabija swoje ofiary za pomocą drutu, zapewne z drewnianymi uchwytami na końcach. I być może tymi uchwytami pisze krwią na ciałach ofiar te litery.

- Wydaje się, że jest nie tylko mordercą, ale i sadystą.

- Owszem - przytaknął Amerykanin. - Przeszukujemy wszystkie stare kopalnie rtęci w tamtym rejonie... To znaczy, sprawdza je miejscowa policja. Będę cię informował.

- Kimkolwiek jest, musi być atrakcyjny dla kobiet - zauważył Tweed. - Dzięki temu jest w stanie zaprowadzić je w jakieś ustronne miejsce, gdzie może popełnić morderstwo.

- Nie rozumiem, jak mogłem nie zwrócić uwagi na ten szczegół. Może się to okazać jakąś słabą poszlaką.

- Sprawdź księgowego Molocha, Byrona Landisa - zasugerował Tweed.

- Mam wrażenie, że to zbyt oczywiste.

- Sprytny człowiek może wykorzystywać fakt, że coś wydaje się oczywiste. Bądź ze mną w kontakcie. Dzięki za telefon...

Tweed przekazał Pauli i Monice usłyszane przed chwilą informacje. Właśnie kończył mówić, gdy do gabinetu wszedł Newman. Tweed wbił w niego spojrzenie.

- Miałeś się przecież trochę przespać.

- Już się wyspałem. Nie chcę tracić tego, co się dzieje.

Tweed powtórzył wszystko, co przed chwilą mówił Pauli i Monice. Paula wpatrywała się w Newmana, ubranego w elegancki szary garnitur w prążki. Najwyraźniej niedawno się ogolił.

- A więc ciała zaczynają się pojawiać - zauważył ponuro Newman.

- Jak ci się udała randka z Vanity w "Lanesborough"?

- Świetnie. Wspaniale potrafi się bawić... jest znakomita w towarzystwie. A ubrana, że można paść trupem.

- Niezbyt szczęśliwe sformułowanie - zauważył Tweed.

- Czemu? No dobrze, w świetle tego, co powiedziałeś mi o tej Julii Sanchez, może masz rację. Ale mimo wszystko jest w tym coś dziwnego. Nie byłem w stanie wydobyć od niej informacji, gdzie mieszka. Powiedziała, że zmienia właśnie hotele i zadzwoni do mnie do domu, kiedy się już urządzi. Jakoś jej nie wierzę.

- Znalazłeś w niej jeszcze coś dziwnego? - zapytała Paula, przyglądając mu się bacznie.

- Zapytała mnie o artykuł, do którego zbieram materiały. Opowiedziałem jej jakąś historię, żeby wytłumaczyć, czemu tak nagle wyjeżdżam z Kornwalii. Wyjaśniłem, że to rewelacje na temat jednego z najbogatszych ludzi świata. Przestała mówić, a potem zmieniła temat.

- Jest osobistą asystentką VB - oświadczył cicho Tweed.

- Teraz mi to mówisz! - Machnął ręką w stronę pozostałych osób. - Tweed rozgrywa wszystko, trzymając karty przy orderach...

- Sądziłem, że dowiesz się więcej, jeżeli nie będziesz się orientował, kim ona jest - wyjaśnił Tweed.

- Dzięki. No cóż, domyśliłem się, że to może być on. Wielki biznesmen, który podróżuje po świecie. Tak pewnego razu go opisała. Jeździ z nim prawie wszędzie. Poza tym nic z niej nie wydobyłem.

Paula poczuła ulgę. Widziała wyraźnie, że Newman czuje słabość do Vanity, ale jego mózg w dalszym ciągu pracuje na wysokich obrotach. Tymczasem Tweed powiedział Newmanowi o Mauriceu, Grenvilleu i Lindzie Standish.

- Tajemnicza kobieta - zauważył, kończąc.

- Jak sądzisz, co ona kombinuje? - zapytał Newman. - Ciekawe, w jaki sposób mogła wyjść od ciebie, a potem natychmiast złapać ten sam lot, co tamci dwaj. Co ona kombinuje? - powtórzył.

- Sądzę, że jej poszukiwania zabójcy sióstr są autentyczne. Ma też jakiś ukryty motyw. Martwię się o nią.

- Wypowiadała się jak zawodowiec - zauważyła Paula.

- Ale jest z tym związany pewien element emocjonalny. Może zakłócać zdolność oceny. Nazwij to szóstym zmysłem.

- Zgodnie z twoją sugestią, dowiedziałam się czegoś o niej - wtrąciła Monika. - Mieszka w apartamencie na Junipero Street w Carmel. Niedaleko od posterunku policji. Trudno znaleźć, bo to małe podwórko.

Podała mu kartkę z adresem Standish. Tweed wyjął z szuflady plan Carmel. Obejrzał go dokładnie, a potem włożył kartkę do portfela.

- Znam ten rejon. Skąd zdobyłaś tę informację? Ja dostałem od niej tylko adres biura. Trzymała go w dłoni, gdy podawaliśmy sobie ręce. Bardzo ostrożna osoba z tej Lindy Standish.

- Zadzwoniłam do dużej firmy detektywistycznej w San Francisco. Korzystaliśmy już z jej usług. Mężczyzna, z którym rozmawiałam, słyszał o niej. Mam wrażenie, że ta firma zna wszystkie agencje w mieście.

- Mam pytanie - odezwał się Newman, gdy zobaczył, że do środka wchodzi Marler - Kiedy przyjechałem, zobaczyłem zaparkowany na zewnątrz samochód Harryego Butlera. Co się dzieje?

- Odwołałem Butlera i Nielda, żeby mieć wszystkich tutaj, pod ręką. Jedziemy razem do Kalifornii. Czekam na sygnał.

- Jaki sygnał? - spytała Paula.

- Nie wiem, ale zorientuję się, gdy nadejdzie.

- Nie próbuj go naciskać - odezwał się, przeciągając samogłoski, Marler - Mam wrażenie, że wkrótce wyruszymy.

- W takim razie upewnijcie się wszyscy, czy macie bagaże przygotowane do podróży - polecił Tweed. - Ciepły klimat...

* * *

Luiz Martinez, przełożony ochrony w Black Ridge, zgodnie z rozkazem przyleciał do Londynu. Zostawił w hotelu nieopodal B.B.C walizkę wypełnioną starymi ubraniami kupionymi w sklepie z używaną odzieżą, po czym wrócił do wynajętego samochodu. Natychmiast przejechał na miejsce, skąd mógł obserwować Park Crescend.

Nie był pewien, na który dom powinien zwracać uwagę, ale nie przejmował się tym. Na siedzeniu obok leżało całe jego wyposażenie: kapelusz panama, który przydawał się w czasie upalnej pogody, szary beret, fotografie Roberta Newmana uzyskane z archiwum fotograficznego w San Francisco - i mała lornetka. W tej chwili miał na sobie podkoszulek i dżinsy. Rozkazy, które otrzymał przed opuszczeniem Black Ridge, były precyzyjne.

- Masz tu mapę Londynu. Leć tam natychmiast. Park Crescend jest zaznaczone krzyżykiem. Nie wiemy, w którym domu mieści się SIS, więc obserwuj je wszystkie. A tu są zdjęcia zagranicznego korespondenta, Roberta Newmana. Jest jedynym człowiekiem, o którym wiemy, że ma związek z tą niebezpieczną grupą. Przypilnuj Newmana, kiedy będzie wychodził z bagażami. Sądzę, że wkrótce przyleci tutaj. Śledź go do lotniska, dowiedz się, którym lotem leci. Przekaż mi tu szczegóły telefonicznie. A potem wracaj...

Martinez, opalony mężczyzna wzrostu pięć stóp i sześć cali, miał ponad trzydzieści lat. Twarz miał szczupłą i długą, o mocnych rysach; chlubił się również starannie przystrzyżonymi wąsami, których czerń pasowała do koloru włosów. Uznawany za przystojnego przez pewien typ kobiet, uśmiechał się często, odsłaniając idealnie białe zęby. Kształt ust zdradzał okrucieństwo.

Podniósł lornetkę do oczu i przyjrzał się mężczyźnie wychodzącemu z jednego z budynków stojących przy biegnącej łukiem ulicy. W niczym nie przypominał Newmana. Usadowił się i czekał dalej. Był cierpliwym człowiekiem i miał zamiar nie tylko zmieniać codziennie ubrania, ale również wynajęty samochód, tłumacząc, że poprzedni był niesprawny.

* * *

Gdy Linda Standish wyszła z samolotu w międzynarodowym porcie lotniczym w San Francisco, przeszła szybko kontrolę paszportową i celną, a następnie odnalazła czekający na nią wynajęty samochód. Pojechała przybrzeżną drogą, ciesząc się, że znowu znajduje się we wspaniałej scenerii Kalifornii. Przed wyjazdem z portu lotniczego zadzwoniła do Molocha, aby uprzedzić go, że przyjeżdża.

Jazda do Monterey miała trwać dwie godziny, ale przespała się w samolocie, aby zapobiec zmęczeniu wywołanemu zmianą czasu. Minęła Monterey oraz Carmel i podążała dalej szosą numer jeden. Było już ciemno i gdy zostawiła za sobą Carmel, światła pojedynczych domów na stromych zboczach wzgórz po jej lewej stronie błyszczały jak świecące oczy.

Niedaleko Big Sur Linda Standish pięć razy przycisnęła klakson i elektronicznie uruchamiana brama otworzyła się przed nią. Ruszyła wydającym się nie mieć końca stromym podjazdem do Black Ridge. Gdy znalazła się na miejscu, Joel Brand wprowadził ją do wielkiego, przypominającego pałacową komnatę pokoju z widokiem na ocean. Tu Moloch przyjmował swoich gości. Gdy Brand wyszedł, do pokoju wkroczył Moloch i usiadł naprzeciwko niej na skórzanej sofie.

- Tak? - odezwał się.

- Spotkałam się z agentem od ubezpieczeń o nazwisku Tweed...

- Spotkałaś Tweeda? - przerwał jej ze zdziwieniem.

- Tak. Scotland Yard poradził mi, żebym się z nim spotkała w hotelu Browna.

- Opisz go.

- Postaram się, ale to trudne. Jest raczej dość zwyczajny... albo robi takie wrażenie, dopóki nie zacznie się z nim rozmawiać. Muszę przyznać, że wydał mi się bardzo inteligentny...

Robiła co mogła, ale Moloch uznał jej opis Tweeda za nieprecyzyjny. Poprosił ją, żeby postarała się bardziej, ale wyjaśniła jeszcze raz, że nie jest on człowiekiem, który rzuca się w oczy.

- Człowiek, który nie rzuca się w oczy - powtórzył. - Brzmi to jak męska wersja ciebie, jeżeli nie masz mi za złe tego porównania.

Nie miała, ale zwróciła mu uwagę, że jest to cecha przydatna w jej pracy. Moloch przez dłuższą chwilę przyglądał się Joelowi, który od pewnego czasu stał w pokoju. Powrócił po wydaniu rozkazów ochronie.

- Zawołam cię, gdy będziesz potrzebny - odezwał się wreszcie i ponownie zwrócił się do Lindy Standish:

- Opowiedz mi o swojej rozmowie z Tweedem.

Słuchał jej uważnie. Miała doskonałą pamięć i przytoczyła cały dialog słowo w słowo. Opuściła jedynie ten fragment, w którym poinformowała Tweeda, że Moloch przed przyjazdem do Stanów kształcił się na księgowego.

- Spodziewam się, że nie masz mi. Za złe, iż wspomniałam mu o twoich związkach z Cheryl i Julie - oznajmiła, zbliżając się do końca swojego sprawozdania. - Ale ponieważ jedna z moich sióstr została zamordowana u wybrzeży Kornwalii, a Tweed jest w Wielkiej Brytanii...

- Ależ skąd - przerwał jej Moloch. - Bardzo mi zależy, żebyś znalazła i ukarała zabójcę.

- Czy byłeś w jakimś momencie na pokładzie "Wenecji", gdy stała zakotwiczona nieopodal Falmouth? - spytała nagle.

- Dziwne pytanie - odparł z posępnym uśmiechem.

- Zapytałam tylko dlatego - wyjaśniła pospiesznie - ponieważ mógłbyś mi opowiedzieć, kto jeszcze był na pokładzie w czasie, gdy moja siostra została zamordowana.

- Rozumiem. Bardzo chciałbym ci pomóc, ale nie mogę. Mówiłaś, że Tweed dał ci bilet wizytowy ze swoimi danymi. Czy mógłbym go zobaczyć?

Wyjęła z torebki wizytówkę. Moloch spojrzał na nią. Naczelnik dochodzeń roszczeniowych, Towarzystwo Ubezpieczeniowe General & Cumbria. Żadnego adresu. Odwrócił bilet, zapamiętał numer telefonu i oddał jej wizytówkę z powrotem.

- A więc poradził ci, że gdybyś chciała się z nim porozumieć, a jego nie będzie, masz poprosić Monikę. Jak myślisz, kim jest ta Monika?

- Przypuszczam, że spełnia taką samą rolę jak Vanity Richmond przy tobie.

Popatrzył na nią, Bez mrugnięcia okiem wytrzymała jego spojrzenie. Zastanawiał się, czy chciała w ten sposób zasugerować, że Vanity jest jego kochanką. Jeżeli tak, myliła się. Uznał jednak, że nie miała tego na myśli.

- A więc wizyta w Londynie była owocna - podsumował spokojnie.

- Moim zdaniem tak. Teraz mamy pewność, że policja po obu stronach Atlantyku pracuje dla nas. Rozmawiałam przez telefon z nadinspektorem Buchananem, sprawia wrażenie kogoś ważnego. Zadał sobie trud, by skontaktować mnie z Tweedem, który, jak sądzę, ściśle z nim współpracuje. Na razie to wszystko.

- Dziękuję. Oto część honorarium, które ci obiecałem.

Podał Lindzie kopertę ze studolarowymi banknotami, wstał i wyszedł. Joel pojawił się ponownie, by ją odprowadzić. Miał na sobie elegancki garnitur, czystą koszulę i drogi jedwabny krawat zamiast, jak zazwyczaj, podkoszulka i dżinsów. Ujął ją pod ramię.

- Wiem, że mnie nie lubisz...

- Nigdy tego nie powiedziałam... ani nie dałam ci do zrozumienia.

- OK. Ale pamiętaj o jednym. Praca dla VB to nie zabawa. Mam bardzo trudną robotę. Zostawię cię tutaj... automat w drzwiach wejściowych jest otwarty, brama wjazdowa również. Jedź ostrożnie.

Linda była zaskoczona. Nigdy nie widziała takiego Joela Branda. Oszołomiona, szła dalej długim holem, gdy szybkim krokiem dogonił ją Byron Landis. Również był elegancko ubrany, a przez ramię miał przerzucony płaszcz. Uśmiechnął się do niej, zrównując krok i po raz pierwszy od chwili, gdy się poznali, wydał się jej miłym, niemal przystojnym mężczyzną.

- Przepraszam, Lindo - odezwał się, gdy zmierzali razem w stronę drzwi wejściowych - jeżeli jedziesz z powrotem do Carmel, czy mogłabyś mnie tam podrzucić? Mój samochód się popsuł.

- Oczywiście, że mogę - odparła po krótkim wahaniu.

- On chce po prostu oszczędzić na benzynie - rozległ się w holu głos Joela.

Spojrzała przez ramię. Brand stał za nimi i najwidoczniej słyszał każde słowo.

- Nie sądź wszystkich po sobie, Joelu - zażartowała.

Brand uśmiechnął się i zniknął w drzwiach. Gdy znaleźli się na zewnątrz, otworzyła samochód i zaprosiła Landisa, by usiadł z przodu, obok niej. Jak mogła zorientować się z jego sztywnego zachowania, księgowemu nie spodobała się uwaga Joela. Rozchmurzył się jednak szybko, gdy jechała przybrzeżną drogą, swobodnie pokonując zakręty, a kiedy zaczął mówić, okazał się zaskakująco sympatyczny.

- W kopercie, którą dał ci VB, jest dziesięć tysięcy dolarów. Dziesięć procent ogólnej sumy obiecanej za rozwiązanie sprawy. To musi być trudne dla ciebie... szukać kogoś, kto zabił twoje rodzone siostry. Uważam, że VB nie powinien dawać ci tej pracy.

- Dlaczego, panie Landis?

- Mów mi Byron. Ponieważ ta sprawa za bardzo cię angażuje. Porozmawiajmy o czymś innym.

- Dobrze.

- Muszę mieć trochę wytchnienia od patrzenia cały dzień w cyfry. Niektórzy księgowi twierdzą, że cyfry do nich mówią, jednak do mnie nie odzywają się ani jednym cholernym słowem. Chyba wybrałem sobie zły zawód, ale wielu ludzi to spotyka. Za to praca jest dobrze płatna, więc się jej trzymam. Nie skarżę się.

- Jesteś żonaty? - spytała.

- Byłem. Odeszła z milionerem, ale nie chodziło tylko o pieniądze. Potrafił ją rozbawić, rozśmieszyć. Mimo wszystko sądzę, że pieniądze też miały znaczenie. Nie skarżę się. Chciała żyć w wielkim świecie, a tego nie mogłem jej dać. Jestem ofiarą życiową i pogodziłem się z tym faktem.

- Nie, wcale nie jesteś, Byronie.

- Ale nie jestem też zwycięzcą. Nie mam co do tego wątpliwości.

- Ulokowałeś się pośrodku - wyjaśniła. - To wcale nie najgorsze miejsce.

Gawędzili przez pozostałą część jazdy. Byron powiedział kilka dowcipów, które ją rozbawiły. Wysadziła go w centrum Carmel.

- Baw się dobrze, Byronie - zawołała.

- Mam taki zamiar...

Linda Standish przejechała za róg i zaparkowała samochód. Zamknęła wóz i szybkim krokiem wróciła na podwórko, gdzie zniknął Landis. Zanim wyszła z samochodu, włożyła okulary słoneczne, chociaż na dworze było już ciemno. Zmieniła również zieloną wiatrówkę na szarą, którą zawsze miała schowaną w samochodzie. Zmiana jej wyglądu była zaskakująca. Podwórko, jedno z wielu w przypominających labirynt dzielnicach Carmelu, było oświetlone staroświeckimi latarniami. Ruszyła po bruku, spoglądając na okna mieszkań nad zamkniętymi sklepami. Nigdzie żadnego światła. Zaintrygowana, poszła dalej podwórzem, a potem zagłębiła się w długi i wąski zaułek.

Usłyszała muzykę taneczną. Z otwartych drzwi na końcu zaułka padało światło. Migoczące litery neonu układały się w napis "El Soros". Czyżby Byron urządził sobie wyprawę do nocnego klubu? - zastanawiała się. Zapłaciła za wejście, weszła do środka i usiadła za stojącymi przed nią rzędami krzeseł, zajętymi przez pary ludzi w różnym wieku. Często zdarzało się, że obok nastolatki siedział sporo od niej starszy mężczyzna. I nagle wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.

Byron był na parkiecie, trzymając w objęciach przystojną, dwudziestoparoletnią dziewczynę. Standish patrzyła zafascynowana, jak z wprawą prowadzi swoją partnerkę. Gdy muzyka umilkła na chwilę, poprosił do tańca inną dziewczynę. Standish zapłaciła kelnerce za zamówiony kieliszek wina. Wiele innych kobiet również miało ciemne okulary, nie obawiała się więc, że szczególnie rzuca się w oczy.

Patrzyła, jak Byron często zmienia partnerki. Tańczył znakomicie i dlatego nie miał z tym najmniejszego kłopotu. Odznaczał się również świetną kondycją - nie opuszczał parkietu ani na chwilę. Obserwowała go jeszcze przez moment, a potem wyszła z lokalu. Wróciła biegiem do samochodu, przejechała nim z powrotem za róg i zaparkowała w miejscu, z którego mogła dostrzec wyjście z zaułka. Była ciekawa, jakiego typu dziewczynę poderwie Byron. Czekając, paliła papierosa, co zdarzało się jej wyjątkowo rzadko. Wreszcie podjechała taksówka. Byron wyszedł sam, wsiadł do taksówki, lokując się wygodnie na tylnym siedzeniu i odjechał.

Standish ruszyła do swojego mieszkania na Junipero. Zabrała się do smażenia naleśników, myśląc intensywnie. "Uważałam, że znam tych ludzi. A tymczasem Joel Brand nagle zaczął się uśmiechać i zachowywać przyjaźnie; Byron Landis, którego uważałam za oschłego księgowego, wyprawia się na tańce. Słowo daję, nic o nich nie wiedziałam..."

Następnego dnia Linda Standish pracowała do późna nad formularzami podatkowymi dla urzędu skarbowego. Nie cierpiała formularzy i nienawidziła odpisów podatkowych, ale praca musiała być wykonana. Gdy cyfry zaczęły jej tańczyć przed oczami, postanowiła odetchnąć chłodnym nocnym powietrzem. Spacerowała pustymi ulicami, gdy nagle koło niej zatrzymało się szare audi. Za kierownicą siedziała Vanity Richmond.

- Hej! - zawołała. - Jak ci idzie twoja ponura robota?

- Ponura to właściwe określenie. - Wiedziała, że Vanity ma na myśli jej poszukiwania zabójcy sióstr, ale nie miała ochoty rozmawiać na ten temat. - Urząd skarbowy - powiedziała, gdy Vanity wyszła z samochodu, by pogawędzić. - Odpisy podatkowe. Niech ich licho. Nie widywałam cię ostatnio.

- Właśnie przyleciałam z Londynu. Jestem w drodze do więzienia i kieratu.

- Więzienia? - spytała ze zdziwieniem Linda.

- Tak nazywam Black Ridge. Chodzi mi o atmosferę.

- A kierat?

- Może to za mocno powiedziane. - Vanity roześmiała się i podniosła rękę, by odrzucić rudą grzywę. - VB nigdy nie przestaje pracować... jak koń w kieracie. Ale zwróć uwagę, że podziwiam jego działalność. Myślę, że lepiej będzie, jeżeli już wrócę. A może byśmy wkrótce zjadły razem obiad? Zadzwonię do ciebie.

Wsunęła się z powrotem za kierownicę audi i z warkotem odjechała w noc.

Vanity była zarumieniona i chociaż miała za sobą długi lot, sprawiała wrażenie bardzo ożywionej. Linda uznała, że zrobiła już sobie wystarczającą przerwę od pracy i wróciła do mieszkania. Gdy pół godziny później nadal ślęczała nad cyframi, drzwi wejściowe otworzyły się. Linda podniosła głowę i zdziwiła się, widząc, kto wszedł do pokoju.

- Hej! - powiedziała. - Tam jest dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą. Nalej sobie filiżankę, zaraz do ciebie przyjdę...

Gość podszedł do kuchenki, ale nagle bezgłośnie zawrócił i zbliżył się do odwróconej tyłem Lindy. Trzymając w dłoniach drewniane uchwyty z naciągniętym między nimi, ostrym jak brzytwa drutem, owinął go błyskawicznie wokół szyi kobiety. Linda nie zdążyła nawet krzyknąć, Drut przeciął jej struny głosowe, zaciskając się coraz mocniej, a z jej gardła wydobyło się jedynie stłumione bulgotanie. Silniej, jeszcze silniej. Osunęła się do przodu na formularze podatkowe, zalewając je strumieniem krwi.

17

W Kalifornii była dziesiąta wieczór, a w Londynie już szósta rano. Tweed wstał z polowego łóżka, na którym spał w gabinecie i zanim przyszła Monika, zdążył już wziąć prysznic, ogolić się i ubrać. Popatrzyła na łóżko, które Tweed złożył i chował właśnie do szafy.

- A więc mamy gotowość bojową - zauważyła.

Paula pojawiła się chwilę później. Spostrzegła, że Tweed jest świeżo ogolony i spojrzała na Monikę.

- Spał tu całą noc?

- Owszem.

- Czy mogę się dowiedzieć, czemu obie przyszłyście tak wcześnie? - spytał Tweed.

- Z powodu ostatniego telefonu od Jima Corcorana z Heathrow - wyjaśniła Paula.

- Rozumiem.

W odpowiedzi na telefon Tweeda, szef ochrony na Heathrow zadzwonił późnym wieczorem. Rozmowa była krótka.

- Tweed? Tak jak chciałeś, sprawdziłem rejs do San Francisco. Lista pasażerów informuje, że Vanity Richmond odleciała rejsem BA 287, wylot stąd o trzynastej trzydzieści, przylot do San Francisco szesnasta dwadzieścia pięć czasu miejscowego. Leciała pierwszą klasą. W porządku? Muszę już biec...

Tweed powtórzył wszystko Pauli, Monice i Newmanowi, który zadzwonił, żeby się dowiedzieć, co słychać. Paula zareagowała natychmiast.

- Czy to był ten sygnał, na który czekałeś?

- Nie jestem pewien. To oznacza, że wszyscy główni uczestnicy tej ponurej gry przybyli już do Kalifornii, w tym również podejrzani. - Zaczął wyliczać; zaginając palce. - Najpierw Bernard Vincent Moloch. Przypuszczam, że Joel Brand jest z nim, chociaż nie ma żadnego śladu, że odleciał z Heathrow. Ale mógł popłynąć promem, pojechać do Brukseli albo Paryża i polecieć stamtąd.

- Czy rejs Sabeny z Brukseli do Stanów nie ma międzylądowania na Heathrow? - zainteresowała się Paula.

- Owszem, ale jeżeli Brand był już w samolocie, komputer tego nie wykaże. Następnie, jak wiemy, Grenville i Maurice wylecieli wcześniej do San Francisco. W tym samolocie była również Linda Standish. A wczoraj wieczorem w to samo miejsce udała się Vanity Richmond. Poczekamy jeszcze trochę - oznajmił zebranym.

- Piłeś już kawę? - spytała Paula.

- Nie. Właśnie miałem zamiar zaparzyć.

- Zajmę się tym - zaproponowała Monika.

- A ja pojadę do tej kawiarni taksówkarzy - postanowiła Paula. - Przywiozę nam śniadanie.

- Chętnie skorzystam - oznajmił wchodząc do gabinetu Newman. - Lepiej weź i dla Marlera. Jest już w drodze.

- Skąd o tym wiesz? - zainteresował się Tweed.

- Ponieważ zadzwoniłem do niego przed wyjściem z domu. Już wstał. Ten nagły wyjazd Vanity zaniepokoił mnie i powiedziałem o tym Marlerowi.

- Nie potraktowała cię najlepiej, Bob - skomentowała Paula. - Pognała do Kalifornii i nawet do ciebie nie zatelefonowała.

- Zgadzam się. Ale pewnie dostała pilne polecenie powrotu od naszego przyjaciela VB.

- Myślę, że dokładnie tak się stało - wtrącił się Tweed. - Podejrzewam, że zbiera swoich najważniejszych ludzi, by wykonać jakiś poważny ruch. Moniko, czy mamy zrobioną na wszelki wypadek rezerwację na następny rejs do San Francisco?

- Zgłaszam ją codziennie, a potem przenoszę na następny dzień.

- Rób tak dalej. Zawiadom Butlera i Nielda. Muszą być gotowi do natychmiastowego wyjazdu...

* * *

W dzielnicy, w której znajdują się biura większości firm w San Francisco, widnieją dwa wielkie budynki o dziwacznym kształcie. Jednym jest słynny gmach Trans-America, przypominający wysoką, smukłą piramidę. Drugim - wieżowiec AMBECO o kształcie gigantycznego stożka, okrągły u podstawy i o wierzchołku zwężającym się do ostrego szpica. Obydwa zaliczane są do cudów tego miasta i ich fasady często podziwiają turyści.

Budynek AMBECO ma tuż poniżej szczytu dość dziwny "defekt". W jego ścianie pod samym wierzchołkiem została wycięta gigantyczna nisza, zamykana wielkimi, przesuwanymi drzwiami, w normalnych warunkach zupełnie niewidoczna z zewnątrz. W niszy mieści się lądowisko ze śmigłowcem gotowym do natychmiastowego startu. Podobnie jak piramida Trans-America, budynek AMBECO został zbudowany na potężnych rolkach. Zgodnie z przyjętą koncepcją, gdyby nastąpiło trzęsienie ziemi, ruch obu budynków miał niwelować skutki wstrząsów. W swoim okrągłym gabinecie pod szczytem - wszystkie gabinety były okrągłe - Moloch studiował ostatnie mapy dostarczone mu przez Ethana. Zdradzał szczególne zainteresowanie pewnym rejonem północnej Kalifornii. Telefon odezwał się, popiskując cicho.

- Tak - rzucił do słuchawki.

- Nowe kłopoty z Ethanem - zameldował Joel z Black Ridge. - Pani Benyon jest chora. Ethan upiera się, że musi ją odwiedzić.

- Trzymaj go w Black Ridge - odparł natychmiast Moloch. - I wezwij mojego lekarza. Powiedz mu, żeby pojechał do Black Ridge i poczekał tam na mnie. Już jadę...

Moloch załatwiał każdy problem w taki właśnie sposób. Obdarzony zdecydowanym charakterem, potrafił podjąć decyzję w kilka sekund. Wezwał swojego głównego asystenta i wydał mu szereg poleceń. W ciągu pięciu minut znalazł się w śmigłowcu. Gigantyczne drzwi przesunęły się ku górze, wirnik zaczął się obracać i maszyna powoli uniosła się kilka metrów nad dachem, a potem poleciała nad San Francisco na południe.

Pilot od razu nawiązał łączność z wieżą kontroli lotów na lotnisku. Lot Molocha miał najwyższą kategorię pierwszeństwa w korytarzu powietrznym. Śmigłowiec leciał dalej na południe, nad Monterey i Carmel i wkrótce dotknął ziemi na lądowisku znajdującym się za groteskowym budynkiem Black Ridge. Joel czekał już na Molocha.

- Mam przygotowany samochód. Doktor siedzi w nim razem z Ethanem. Mam pojechać z panem?

- Nie, zostań tu i pilnuj wszystkiego. Trzeba zwiększyć środki bezpieczeństwa. Wkrótce zacznie się realizacja wielkiego projektu.

Przedłużona limuzyna lincoln continental o szybach zabarwionych na bursztynowy kolor czekała na niego. Wsiadł do niej, zajmując miejsce obok kierowcy i polecił mu jechać natychmiast do domu pani Benyon. Obejrzał się przez ramię i zobaczył na tylnym siedzeniu lekarza, a obok niego Ethana, na którego szczupłej twarzy malował się niepokój.

- Z panią Benyon nie dzieje się nic złego - poinformował lekarza Moloch. - Jest po prostu psychopatką, ale dość łagodnym przypadkiem.

- Może jest bardzo chora - zaprotestował Ethan.

- Wątpię. A lekarz zapewne to potwierdzi...

Gdy limuzyna zatrzymała się na szczycie podjazdu, Moloch wysiadł pierwszy. Otworzył drzwi własnym kluczem i wszedł do saloniku przed Ethanem i lekarzem. Pani Benyon siedziała oklapnięta w swoim przypominającym tron fotelu, trzymając w obu dłoniach kule inwalidzkie.

- Źle się czuję - oznajmiła cicho. - Boję się strażników.

- Lekarz cię zbada.

- Nie chcę lekarza - zaprotestowała zdecydowanie mocniejszym głosem pani Benyon.

Moloch zostawił ją z medykiem i Ethanem. Stojąc niewidoczny w holu, słyszał każde wypowiedziane w pokoju słowo. Po piętnastu minutach pojawił się lekarz. Tuż za nim szedł Ethan z upartą miną.

- Czy moglibyśmy porozmawiać gdzieś w spokoju? - zapytał doktor.

- Tutaj, proszę.

Moloch zaprowadził obu mężczyzn do wielkiego salonu z trójkątnym kominkiem, o ścianach wyłożonych niesamowicie kolorową mozaiką. Zamknął drzwi.

- Ogólnie rzecz biorąc jest w dobrym stanie - zaczął doktor - Ma nieco przyspieszony puls. Dałem jej na to lekarstwo.

- Boi się strażników - wybuchnął Ethan. - Czuje się uwięziona, ma wrażenie, że ściany zaciskają się wokół niej.

- To prawda - przytaknął doktor. - Z psychologicznego punktu widzenia jest to dla niej niekorzystne. Strażnicy ją denerwują, co tłumaczy przyspieszony puls. Zdecydowanie zalecam usunięcie ich.

- Są tu, żeby ją chronić - zaoponował Moloch.

- Ci cholerni strażnicy muszą być odesłani, albo ja z nią zostanę - ponownie nie wytrzymał Ethan.

- W takim razie natychmiast ich zabiorę - oświadczył Moloch.

Podjął tę decyzję niechętnie, ale nie mógł pozwolić, by Ethan na tym etapie operacji czymś się martwił. Wyszedł z domu, wydając ochroniarzom polecenie, by natychmiast wrócili do Black Ridge, a potem ruszył z powrotem do rezydencji, wioząc na tylnym siedzeniu limuzyny lekarza i Ethana.

W domu, który przed chwilą opuścili, pani Benyon ostrożnie - i bez pomocy kul - podeszła do okna wychodzącego na szosę numer jeden. Parsknęła ironicznie pod nosem, patrząc jak limuzyna znika w oddali, a strażnicy idą w dół podjazdu.

- Jesteś głupim sukinsynem, Vincent - powiedziała na głos. - Mam zamiar cię zrujnować.

Podeszła do toaletki, wyjęła z szufladki pigułki, użycie których powodowało przyspieszenie tętna i wrzuciła je między kłody płonące na kominku. Od Pacyfiku nadciągała morska mgła, temperatura spadała i czuła chłód.

- Potrzebuję kogoś, komu mogłabym to i owo opowiedzieć - odezwała się na głos.

* * *

W Park Crescend trwało pełne napięcia oczekiwanie. Taka przerwa w działaniach zawsze była próbą nerwów Zamyślony Marler stał pod ścianą, paląc kolejnego papierosa. Newman siedział ze skrzyżowanymi nogami w fotelu, starając się skoncentrować na lekturze gazety. Tweed wydawał się najbardziej swobodny; wertował od początku przesłaną mu specjalnym posłańcem przez profesora Weatherbyego informację na temat dawnych notatek Ethana, znalezionych niedawno w starych aktach.

- Właśnie myślałam o Kornwalii - powiedziała Paula, chcąc przerwać gniotącą ciszę. - Większość ludzi chodzi tam na wycieczki wzdłuż malowniczych, poszarpanych krawędzi urwisk, albo spędzają cały czas, siedząc w malowniczych zatoczkach. Ale to są zaledwie obrzeża Kornwalii. Gdy powędruje się w głąb kraju, widzi się ponurą pustynię, zupełną dzicz.

- To prawda - przytaknął automatycznie Tweed.

- Pojechałam do Falmouth - mówiła dalej Paula. - Miasto stoi w czymś w rodzaju doliny. Kiedy się do niego wjeżdża, widzi się na stromych zboczach szeregi jednakowych domów na różnych poziomach. Zauważyłam na ulicach rozmaite dziwaczne typy. Bardziej przypominali członków jakiegoś zacofanego plemienia.

- Są z zapadłych wiosek - wyjaśnił Newman nie podnosząc głowy znad gazety. - Podejrzewam, że w takich wioskach zdarzają się rodzinne krzyżówki.

- Kornwalia ma wielowiekową historię - wtrąciła Paula. - A wybrzeże i te ciekawe wioski nad morzem są świetnym miejscem na spędzanie wakacji. Sądzę...

Było południe, gdy odezwał się telefon. Dzwoniono z Langley. Monika natychmiast przełączyła rozmowę na aparat Tweeda.

- Tu Cord - odezwał się Dillon. - Mamy kolejne morderstwo. Tym razem w centrum Carmelu. Kobieta. Nazywała się Linda Standish. Prywatny detektyw. Uduszona garotą. Głowa niemal odcięta od tułowia. Jestem w kontakcie z miejscową policją i zawiadomili mnie o tym, co się stało.

- Czy wiecie, kiedy nastąpiło morderstwo? - zapytał Tweed.

- Wyciągnąłem z łóżka rzeczoznawcę medycznego... według waszej nomenklatury anatomopatologa. Według niego stało się to między dwudziestą-pierwszą a dwudziestą-trzecią czasu kalifornijskiego. Powiedział, że musi poczekać na wyniki sekcji, ale gdyby miał zgadywać, stało się to około dwudziestej drugiej. To znowu nasz seryjny morderca, Księgowy.

- Jesteś pewien?

- No cóż, ofiara miała własną krwią wypisane na nagich plecach litery KS. To wszystko.

- Wystarczy. Dzięki, Cord.

Tweed powtórzył swojemu zespołowi, co się stało. Nikt się nie odezwał. Wszyscy czekali, by Tweed pierwszy zabrał głos. W końcu zrobił to..

- Mamy akurat tyle czasu, żeby złapać rejs do San Francisco. Moniko, zadzwoń do British Airways i potwierdź nasze rezerwacje. Wyjeżdżamy natychmiast.

- Cały kłopot w tym, że przylecimy tam nieuzbrojeni - zauważył Newman.

- Załatwię tę sprawę w ciągu paru godzin po przyjeździe - oświadczył Marler. - W Stanach łatwo jest zorganizować sobie broń. Zbyt łatwo. Ale mam w San Francisco kontakt, który może dostarczyć taką, jakiej policja nigdy nie będzie w stanie zidentyfikować. To będzie mój pierwszy punkt wycieczki.

- Naszym pierwszym punktem wycieczki jest Heathrow - poprawił go Tweed, wyciągając walizkę z szafy. - Bitwa się zaczęła...

Luis Martinez zaczął się już nudzić obserwacją Park Crescend ze swojego samochodu. Ale teraz czuł podniecenie. Do tego samego budynku od bardzo wczesnej pory przychodzili ludzie. Najpierw kobieta, którą wziął za sprzątaczkę. Była to Monika. Następna przyszła druga, o ciemnych, lśniących włosach. Martinez nie miał pojęcia, że szkła lornetki ma skierowane na Paulę, ale uznał, że poziom towarzystwa zdecydowanie się poprawił. A potem trafił w dziesiątkę - dzięki leżącym przed sobą fotografiom natychmiast zidentyfikował Newmana. Potem do tego samego budynku wszedł szczupły mężczyzna w płóciennym garniturze. Martinez oczywiście nie mógł rozpoznać Marlera, ale procesja ludzi przybywających rankiem do tego budynku zdawała się świadczyć, że znalazł swój cel. Przybycie Newmana potwierdziło słuszność jego domysłów. Usadowił się wygodnie i czekał dalej, bacznie obserwując mercedesa. Podjechał nim Newman i zaparkował samochód przy krawężniku.

Butler i Nield przyszli tuż po Marlerze. Tweed wyjaśnił im zwięźle, że Księgowy zabił ponownie i że tym razem jego ofiarą była Linda Standish.

- Im szybciej wytropimy tego seryjnego mordercę, tym lepiej - zauważył. - Najwyraźniej jest dobrym specjalistą.

- On? - zapytała Paula. - Czemu wszyscy zakładają, że jest mężczyzną? A może to kobieta?

W pokoju zapanowała cisza. Tweed z zamyśleniem spoglądał na Paulę, która mówiła dalej:

- Przyczepiliście się do koncepcji, że to mężczyzna, który potrafi czarować kobiety. Ale wiele kobiet zaprzyjaźnia się z przedstawicielkami tej samej płci i łatwo wdaje się w rozmowy z nieznajomymi kobietami. W takim towarzystwie ofiary mogłyby się czuć zupełnie nie zagrożone.

- Masz rację - przyznał Newman.

- Musimy wyjechać natychmiast - warknął Tweed - w przeciwnym razie spóźnimy się na samolot. Weźmiemy twojego merca, Bob. Paula, Marler i ja jedziemy z tobą. Harry, ty wsiadasz do forda fiesty i bierzesz Petea. Moniko, poinformuj Corda Dillona, którym rejsem przylecimy. Wiesz, w którym hotelu w San Francisco się zatrzymamy?

- Chyba powinnam. Właśnie zarezerwowałam dla was wszystkich pokoje.

- Skontaktuj się ze mną, gdyby tutaj zdarzyło się coś nowego. Powiedz Howardowi, dokąd pojechaliśmy, ale nie mów tego Royowi Buchananowi chyba że zaistnieje jakaś sytuacja alarmowa. No dobrze, moi drodzy, na co czekacie?

Monika życzyła im powodzenia. Pełna złych przeczuć patrzyła, jak wychodzą. Z Newmanem za kierownicą jechali na lotnisko w dobrym tempie. Tweed siedział obok niego, a Paula z Marlerem z tyłu. Butler trzymał się za nimi, prowadząc samochód z równą zręcznością. Dojeżdżali do Heathrow, gdy Newman odezwał się:

- Jesteśmy śledzeni od samego Park Crescent.

- Wiem - odparł Tweed, który często zerkał w boczne lusterko. - Od wielu dni ten facet obserwował biuro z zaparkowanego samochodu. Zmieniał ubrania. Dzisiaj założył czapkę. Ale zawsze siadał za kierownicą w charakterystyczny sposób.

- Czy to nie oznacza, że Moloch już wie o naszym przyjeździe? - zapytała z niepokojem Paula.

- Mam taką nadzieję - stwierdził radośnie Tweed. - Chcę, aby miał świadomość, że jestem już w drodze. To potrząśnie jeszcze bardziej jego klatką.

- Może przygotować komitet powitalny, który będzie na nas czekał w San Francisco - ostrzegł Newman.

- Zabezpieczyłem się przed taką ewentualnością. Przestań się martwić. Od tej pory jesteśmy na stopie wojennej - oznajmił z entuzjazmem Tweed. - To przynajmniej jakaś odmiana po tym siedzeniu jak więzień za biurkiem. No i jesteśmy już w Heathrow.

Zaparkowali samochody w sektorze "Długi postój" i w ostatniej chwili zdołali wsiąść do samolotu. Tweed przydzielił Pauli miejsce przy oknie w pierwszej klasie, pozostali siedzieli w różnych miejscach w klasie klubowej. Paula wyjrzała przez okno, gdy samolot odrywał się od ziemi. Przez moment widziała zakręty Tamizy, a potem lecieli już prosto na północ ponad środkową Anglią.

- Jestem ciekawa, czy kiedyś jeszcze to zobaczę - powiedziała do siebie.

18

Martinez obserwował ich, gdy oddawali bagaże. Nie miał pojęcia, że wiedzą o jego obecności. Gdy zniknęli, idąc szybką trasą do samolotu, zadzwonił do Molocha.

- Tu Luis. Lecą rejsem BA 287 do San Francisco. Planowany przylot szesnasta dwadzieścia pięć czasu kalifornijskiego.

- Kto poleciał? - zapytał Moloch, siedzący w swoim małym gabinecie w Black Ridge.

- Między innymi Newman. Ogółem jest ich pięcioro, w tym jedna kobieta.

- Podaj rysopisy.

- No cóż... - Martinez milczał przez chwilę, opisywanie czyjegoś wyglądu przekraczało jego możliwości. - Jest tam mężczyzna, niższy od Newmana, dobrze zbudowany, ma okulary w rogowej oprawie.

Moloch przez chwilę myślał, że chodzi o Tweeda, ale Linda Standish nie wspominała o okularach. Czyżby z jakichś powodów pozostawiła dla siebie tę ważną informację?

- Teraz kobieta - naciskał Moloch.

- Seksowna sztuka. Ciemne włosy. Mogę o niej powiedzieć tylko tyle. Aha, ma też dobre nogi.

- Natychmiast ją rozpoznamy - oświadczył ironicznie Moloch. - Chcę, żebyś złapał jutro samolot do San Francisco, a potem przyjechał prosto do Black Ridge. Dziękuję, że zadzwoniłeś...

Powtórzył rozmowę siedzącemu naprzeciwko Joelowi Brandowi. Reakcja Branda była szybka i typowa.

- Możemy załatwić tę bandę, gdy tylko wyjdą z portu lotniczego. Zorganizuję...

- Wybij to sobie z głowy - warknął Moloch. - Możesz kazać ich śledzić, żebyśmy mogli się zorientować, o co im chodzi. Ale ten twój pomysł jest szaleństwem. Nie masz pojęcia, z kim walczysz.

- Mogę walczyć z każdym - odparł porywczo Brand. - I pokierować każdą organizacją.

- Taką jak na przykład AMBECO? - zapytał łagodnie Moloch.

Jego blade oczy wpatrywały się uważnie w Branda, który szybko opuścił wzrok. Zawsze czuł niepokój, gdy Moloch spoglądał na niego w taki sposób. Uświadomił sobie, że popełnił paskudny błąd.

- Oczywiście, że nie - odpowiedział szybko. - To dla mnie za duża skala.

- Nie zapominaj o tym, Joelu. A teraz zadbaj o to, by nasi goście byli śledzeni. I choć tym razem spróbuj działać nieco dyskretniej...

Wychodząc od Molocha, Brand pienił się w duchu. Miał swoje własne sposoby rozprawiania się z przeciwnikiem. Usiadł za wielkim biurkiem w swoim własnym przestronnym gabinecie i przykrył jedwabną chustką do nosa słuchawkę telefonu. Sprawdził numer, wybrał go i poprosił o połączenie z kierownikiem Urzędu Celnego w międzynarodowym porcie lotniczym San Francisco.

- Nazwisko - zażądał ostry głos.

- Nie potrzebujecie go. To informacja o...

- Proszę podać nazwisko...

- Mam cynk z Londynu. Popołudniowym rejsem BA 287 przylatują dwaj faceci o nazwiskach Tweed i Newman. Wiozą dużą porcję prochów. Heroinę...

Przerwał połączenie, zanim jego rozmówca zdążył się odezwać, a potem zapalił wielkie cygaro. Był bardzo z siebie zadowolony. Moloch nie był wystarczająco twardy, by kierować tą firmą. Obmyślając następny ruch, wypalił cygaro do końca. Potem zadzwonił do budynku AMBECO w San Francisco. Przedstawił się telefonistce i kazał się połączyć z Garym Kaplanem.

- Gary, tu Joel. Zbierz grupę twardzieli. Siedmiu ludzi. Każ im się ubrać w garnitury, żeby nie wyglądali podejrzanie. Trzymaj ich w gmachu, dopóki nie przyjadę. Już tam lecę. Zrozumiałeś? Byłoby lepiej, gdybyś zrozumiał...

Zdusił cygaro w popielniczce i wyszedł z rezydencji, zadzwoniwszy uprzednio do pilota, by przygotował się do lotu do gmachu AMBECO. Wirnik już się obracał, gdy wsiadał do śmigłowca stojącego na płycie lądowiska na tyłach domu.

Kalifornia powitała Tweeda wkrótce po wylądowaniu. Gdy podszedł do stanowiska odpraw celnych, zobaczył Amerykanina zbudowanego jak obrońca rugby. Wielki mężczyzna oparł wielkie dłonie na kontuarze i przez jakiś czas wpatrywał się w niego bez słowa. Wreszcie odezwał się agresywnym tonem:

- Czekałem na pana, panie Tweed... i na pana, Newman. Otworzyć zamki walizek.

- Są otwarte.

- Okay. A więc najpierw sprawdzimy wasze bagaże, a potem zrobimy rewizję osobistą. Oczywiście za zasłoną - burknął niesympatycznie. - Może przywozicie coś wrednego do naszych kochanych Stanów.

- Chcę mówić z kierownikiem Urzędu Celnego.

- Masz go przed sobą, koleś.

Newman zauważył niskiego, silnie zbudowanego mężczyznę o ciemnych, błyszczących oczach, oliwkowej cerze i czarnych włosach sczesanych do tyłu z wysokiego czoła, który przeciskał się między pasażerami wychodzącymi z sali odpraw celnych. Dotarł do kontuaru, przy którym stał Tweed, wyjął małą książeczkę i pokazał ją urzędnikowi. Newman odniósł wrażenie, że jest to znajoma legitymacja.

- David Alvarez - powiedział, spoglądając na celnika. - Jestem z Waszyngtonu. Proszę zostawić w spokoju siedmioro następnych pasażerów, w tym również damę.

- Co u diabła... - zaczął celnik.

- Popatrz na moją legitymację, gorylu. Chcesz, żebym zameldował, jak obraźliwie potraktowałeś naszych wybitnych gości? W Waszyngtonie?

Celnik spojrzał na książeczkę i jego sposób bycia natychmiast uległ zmianie. Zaczął płaszczyć się przed Alvarezem, przepraszając co chwila. Alvarez przerwał mu jednym ostrym spojrzeniem i odwrócił się do Tweeda.

- Proszę zabrać bagaże i pójść za mną. Pańscy przyjaciele również. Najmocniej przepraszam za potraktowanie państwa w taki sposób. Najwidoczniej ktoś zrobił fałszywy donos do urzędu celnego, że przewozicie narkotyki albo coś w tym rodzaju.

W holu pokazał swoją legitymację Tweedowi i Newmanowi. Oprócz nazwiska i fotografii zawierała kilka innych informacji.

- CIA - stwierdził cicho Newman.

- Tak, ale dokumenty można sfałszować. Tam jest telefon, z którego może pan zadzwonić do Corda Dillona.

- Sądzę, że to zbyteczne - uznał Tweed.

- Mamy zapewnioną współpracę miejskiej komendy policji San Francisco - powiedział Alvarez. - Na zewnątrz czekają samochody policyjne, żeby zawieźć państwa do hotelu. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko wyjącym syrenom i migoczącym kogutom. Dzięki temu nie pociągniemy ogona do waszego miejsca zamieszkania... Samochody pojadą okrężną trasą.

- Wygląda na to, że wszystko pan doskonale zorganizował. Skąd pan wie, gdzie się zatrzymamy? - spytał Tweed.

- Dama z pańskiego londyńskiego biura rozmawiała z panem Dillonem, a on ją o to zapytał...

Tweed zdążył się już zorientować, że chociaż Alvarez mówi doskonale po angielsku, jest Latynosem - było to oczywiste, jeżeli zwróciło się uwagę na jego nazwisko i oliwkową karnację. Natychmiast polubił tego mężczyznę.

Odprowadzano ich do wyjścia, gdy Tweed zauważył kilku ubranych jak biznesmeni osiłków szamoczących się z umundurowanymi policjantami. Biznesmenów zakuto w kajdanki i wyprowadzono, traktując niezbyt delikatnie. Gestem głowy wskazał zamieszanie.

- Co się tam dzieje?

- Mieliśmy budynek AMBECO pod obserwacją. Kilku znanych rozrabiaków wyszło stamtąd, wsiadło do samochodów i przyjechało tutaj. Uznaliśmy, że mają wobec was wrogie zamiary, no i aresztowaliśmy ich. - Uśmiechnął się czarująco. - Wymyślimy jakieś zarzuty, żeby ich przetrzymać. Mają ciekawe akta...

Trzydziestominutowa jazda z lotniska do miasta była dla Pauli, cierpiącej z powodu różnicy czasu, istnym koszmarem. Samochód policyjny, w którym jechała razem z Tweedem, bez chwili przerwy wył w obrzydliwej tonacji, a błyskający migacz na dachu raził ją w oczy. Jazda była dość ostra. Samochód pokonywał zakręty z pełną szybkością i gwałtownie hamował, gdy przepuszczali na skrzyżowaniach ciężarówki.

To w niczym nie przypomina "Spanish Bay", pomyślała, wspominając hotel niedaleko Monterey, w którym mieszkała poprzednio. Jeżeli tak wygląda prawdziwa Ameryka, to absolutnie nie różni się od piekła...

Alvarez siedział przed Tweedem, obok policyjnego kierowcy Za nimi, w następnym radiowozie z włączoną syreną i migaczami, jechali stłoczeni Newman, Marler, Butler i Nield. Bagaże jechały w trzecim wozie. Kiedy wjechali do miasta, prędkość wcale się nie zmniejszyła. O ile Tweed mógł się zorientować, kluczyli przez cały czas. Alvarez obejrzał się i spojrzał z uśmiechem na Paulę.

- Pod wrażeniem?

- I to wielkim! - zdołała zawołać.

Wreszcie podjechali w górę kolejną, stromą ulicą i zatrzymali się na szczycie, koło hotelu. Alvarez wepchnął ich do środka, informując, że zaopiekuje się bagażami. Kiedy wzięli klucze, odprowadził ich na piętro, powiedział Tweedowi, że on również się tu zatrzymał, i podał numer swojego pokoju.

- Nareszcie sami - westchnęła Paula, opadając na krawędź łóżka.

- Przynajmniej pokój jest dość luksusowy - zauważył Tweed, nalewając jej szklankę wody. - Nie wypijaj wszystkiego od razu. Najpierw połowę, resztę potem.

- Dziękuję. - Zrobiła, jak kazał. - Witaj w U.S.A. Co myślisz o aferze na lotnisku z tym brutalem od cła? Kto twoim zdaniem ją zorganizował? Moloch?!

- Być może.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Raczej nie w jego stylu. Zaczynam poznawać tego człowieka.

- Czy to nie ten hotel z fantastycznym widokiem z dachu?

- Ten sam. Wypij jeszcze trochę wody, a potem naleję ci drugą szklankę.

Po dwóch porcjach wody Paula poczuła się lepiej. Zanim przyszli, jej walizki już zdążono wnieść do dużego pokoju. Przynajmniej amerykańska obsługa okazała się sprawna. Ze srebrnego wiaderka z lodem sterczała szyjka wielkiej butli szampana. Zaintrygowana, podeszła bliżej i przeczytała przyczepioną kartkę: "Od Davida A. Bawcie się wspaniale".

- To od Alvareza - powiedziała. - Lubię go.

- Miły facet. Prawdziwy zawodowiec - przytaknął Tweed.

- Muszę wyjść na dach i obejrzeć widoki. Daj mi dziesięć minut na doprowadzenie się do porządku. Nie wychodź z pokoju.

To niezwykła prośba, jak na Paulę, pomyślał Tweed, gdy zamknęła drzwi do łazienki, zabierając ze sobą nowe ubrania, wyjęte z jednej z walizek. Zmiana czasu oraz scena na lotnisku i zwariowana jazda do hotelu najwyraźniej nią wstrząsnęły.

Tweed sam miał ochotę na kąpiel, ale zdążył się już odświeżyć w czasie długiego, jedenastogodzinnego lotu. Paula wyszła z łazienki po niecałych dziesięciu minutach. Przebrała się, nałożyła świeży makijaż i wyglądała o wiele lepiej. Większości kobiet zajęłoby to pół godziny, uznał Tweed. A przecież słyszał, że zdążyła wziąć prysznic.

- Gotowa do służby i na widok z dachu.

Dygnęła leciutko. Jej umiejętność regeneracji sił była zdumiewająca. Rozległo się stukanie do drzwi i Tweed otworzył je ostrożnie. Ubrany w nowy garnitur Newman stał na korytarzu razem z Marlerem.

- Wejdźcie - zaprosił ich Tweed.

- Jak się czujesz, Paula? - zainteresował się Marler.

- Wybieramy się na dach, żeby zobaczyć tę słynną panoramę i sprawdzić, czy jest rzeczywiście taka wspaniała, jak mówią.

- Pójdziemy z wami - oświadczył Newman.

Taras na dachu był pusty i mieli go właściwie na swój wyłączny użytek, co dosyć zdziwiło Tweeda. Chwilę później, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawił się obok niego Alvarez. W ręku trzymał niewielką lornetkę.

- Mamy stąd najlepszy widok - powiedział Amerykanin. - Naprawdę zbija z nóg.

- Pański angielski jest bardzo angielski, jeżeli wolno mi tak powiedzieć - stwierdził Tweed. - Zna pan nawet nasze idiomy.

- Powinienem. Przez dwa lata pracowałem w londyńskim komisariacie, Świetnie się bawiłem w Wielkiej Brytanii. Wszyscy są tam tacy uprzejmi. O, tam właśnie jest ten słynny gmach AMBECO.

Paula była pod wrażeniem. Miała pod sobą całą panoramę miasta. Spoglądała na słynny na cały świat most Golden Gate, przerzucony nad wejściem z morza do zatoki. Wskazała go Alvarezowi. Nastawił ostrość swojej silnej lornetki, podał ją Pauli i powiedział:

- Proszę spojrzeć na budynek AMBECO. Tuż pod szczytem znajduje się gabinet. Okno jest otwarte. Za biurkiem pracuje mężczyzna. Widzi go pani?

Szybko odnalazła okno. Miała wrażenie, że ma je przed samym nosem. Wewnątrz pomieszczenia ujrzała mężczyznę w koszuli z podwiniętymi rękawami. Jego wielka głowa pochylona była nad papierami, które wydawał się przeglądać z wielkim skupieniem. Zdołała powstrzymać okrzyk zaskoczenia.

- To Joel Brand - powiedziała.

- Dama trafiła w dziesiątkę.

Paula błyskawicznie przypomniała sobie strzelaninę w Mullion Towers w odległej Kornwalii. Człowiek, na którego patrzyła, dowodził grupą, z którą starli się po sforsowaniu muru otaczającego rezydencję Molocha.

Podała lornetkę Tweedowi. Przyglądał się mężczyźnie za biurkiem, zapamiętując jego wygląd. Po raz pierwszy widział człowieka, który był prawą ręką Molocha. Przekazał lornetkę Newmanowi.

- Ciężko pracuje. - Był to jedyny komentarz Tweeda. - To konieczne, jeżeli jest się zatrudnionym przez Molocha. Krążą plotki, że on sam śpi tylko cztery godziny na dobę. Pracuje jak opętany - Opętani ludzie są niebezpieczni. O ile wiem, ma macochę, panią Benyon. Czy coś pan o niej słyszał?

- Wiem wszystko O VB, co tylko można wiedzieć - odparł Alvarez. - Pani Benyon przeniosła się ostatnio do domu zwanego "Szczyt". Jeżeli chce ją pan odwiedzić, mogę pokazać panu na mapie, gdzie się znajduje. To miejsce niedaleko Big Sur... i niedaleko Black Ridge, zamiejskiej kwatery głównej Molocha. Nie sposób nie zauważyć Black Ridge...

Wyjął z kieszeni mapę północnej Kalifornii, wyraŹnie zaznaczył krzyżykami lokalizację obu domów i podał mapę Tweedowi, który mu podziękował.

- Dziwne, że mamy cały dach do dyspozycji - zauważył Tweed.

- W mieście odbywa się duża konwencja, będzie tu mnóstwo gości.

- Skoro to jest Joel Brand - powiedział ponuro Newman, patrząc przez lornetkę - chciałbym go kiedyś spotkać.

- Proszę uważać - odparł Alvarez. - To kawał twardziela. - Spojrzał na Newmana. - Ale pan również na takiego wygląda... Musi pan nim być, skoro przeżył pan te wszystkie przygody w niezwykłych miejscach, w których się pan znajdował. Byłem zagorzałym czytelnikiem pańskich artykułów, kiedy jeszcze je pan pisywał.

Stojący na stoliku telefon zadzwonił. Alvarez podniósł słuchawkę, powiedział do niej kilka słów, a potem oddał ją Tweedowi.

- Do pana. Ktoś o imieniu Monika.

- Tu Tweed.

- Wiem, że jesteś w hotelu - Monika umilkła na chwilę i Tweed wiedział, że to, co chce mu przekazać, powie kodem.

- Ten statek wciąż stoi na kotwicy koło tutejszego wybrzeża. Zadzwoniłam do przyjaciela, który mi powiedział, że wkrótce ma popłynąć w rejs do wschodniej części Morza Śródziemnego. Bardzo chciałabym nim popłynąć. Może nawet znajdzie się koło wybrzeży Libanu. Kto wie? Lepiej zarezerwuję sobie bilet.

- Zrób to - odparł Tweed. - Pogoda jest tam podobna jak tutaj. Bardzo gorąco.

- U nas już nie. Upały się skończyły kilka godzin po waszym wyjeździe. Pada deszcz. Bawcie się dobrze na wakacjach...

Tweed natychmiast przekazał treść meldunku Moniki. "Wenecja" szykowała się na rejs do Libanu.

- Arabski trop - oznajmił cicho Alvarez. - Tego właśnie Waszyngton najbardziej się obawia. Moloch ma w górach za Bejrutem dom, który w niczym nie ustępuje królewskiemu pałacowi.

- Droga ucieczki po wydarzeniu - dodał Tweed.

- Jakim wydarzeniu?

- Bóg mi świadkiem, że chciałbym się mylić i dlatego nie będę teraz o tym mówił. A teraz, jak sądzę, wszyscy chętnie zjedlibyśmy obiad.

- Będę w restauracji - zapewnił go Alvarez. - Ale pewnie mnie nie zobaczycie.

- Gdybym chciał złożyć wizytę pani Benyon, zapewne powinienem umówić się telefonicznie.

- Niekoniecznie. Zawsze jest na miejscu. Po prostu niech pan do niej wpadnie, działając przez zaskoczenie.

- A po drodze chciałbym obejrzeć mieszkanie, w którym zamordowano Lindę Standish. Poznałem ją w Londynie. Da się to załatwić?

- Bez trudu. Znam detektywa z miejscowej komendy policji, który prowadzi tę sprawę. Facet nazywa się Jeff Anderson. Chce go pan zobaczyć jutro? A jeżeli tak, to o której?

- O ile wiem, do Carmel jedzie się stąd dwie godziny. Sądzi pan, że mógłby się ze mną spotkać o dwunastej trzydzieści? Mam adres i wiem, gdzie znajduje się to mieszkanie. Musi pan się zorientować, czy Andersonowi będzie odpowiadał ten termin.

- Załatwię tak, że będzie odpowiadał...

Marler nie uczestniczył w obiedzie w restauracji. Zniknął po krótkiej rozmowie z Newmanem, a kiedy wrócił do hotelu, niósł wielką torbę. Zastał zespół Tweeda, z Butlerem i Nieldem włącznie, w przestronnym pokoju zajmowanym przez Paulę. Po obiedzie przespała się dwie godziny, o północy była już więc ożywiona i wypoczęta. Siedziała przy uchylonym oknie, gdy Newman wprowadził Marlera z ciężką torbą w ręku. Zdziwiło ją, że Marler tak czujnie się zachowuje.

- Chcesz coś zjeść? - spytała.

- Przekąsiłem coś w nocnym barze. Poszedłem się spotkać z handlarzem bronią. Usłyszałem jego nazwisko dawno temu od kogoś, kogo poznałem w Strasburgu...

Przerwał, słysząc stukanie do drzwi, i wrzucił torbę do szafy z ubraniami Pauli. Newman otworzył i do pokoju wkroczył Alvarez, uśmiechając się do wszystkich obecnych. Trzymał w ręku kopertę. Spojrzał na Marlera.

- Właśnie wróciłem z komendy policji. Mam dokumenty na pańską zbrojownię. Musiałem użyć prerogatyw mojego stopnia.

- Zbrojownię? - spytała Paula.

Marler wyjął z szafy torbę, wyciągnął z niej pistolet browning kalibru.32 i podał go Pauli. Alvarez natomiast podał jej kartkę papieru wyjętą z koperty.

- Ten dokument upoważnia panią do noszenia tej broni oraz dodatkowej amunicji.

Następnie Marler wyjął dwa pistolety walther P.38 z dodatkowymi magazynkami, po czym podał jeden Butlerowi, a drugi Nieldowi. Alvarez wręczył im zezwolenia. Newman z radością przyjął swoją ulubioną broń, smith & wessona.38 i odpowiedni dokument od Alvareza. Paula z zaskoczeniem zwróciła uwagę na nić porozumienia, jaka zdążyła się nawiązać pomiędzy tymi dwoma mężczyznami.

- Kiedy to wszystko zostało załatwione? - spytała.

- W czasie waszego obiadu - odparł Alvarez. - Marler dał mi spis broni, której potrzebujecie. Podczas gdy ją organizował, pojechałem do miejscowej komendy policji po zezwolenia. - Spojrzał na Tweeda. - Pana nie było na liście.

- Nigdy nie noszę broni.

- Panie Marler - Alvarez odwrócił się - oto dokumenty na pańską. Musi pan być strzelcem wyborowym.

- Najlepszym w zachodniej Europie - potwierdził Tweed.

- Aha, panie Marler - dodał z uśmiechem Alvarez - czy ma pan w tej torbie coś, czego mi pan nie pokazał?

- Powiedział pan, że mamy do czynienia z ostrymi graczami.

- Najostrzejszymi.

- W takim razie nie musi pan wiedzieć, co jeszcze kupiłem.

- Okay. Jesteście odpowiedzialnymi ludźmi. Teraz już pójdę, ale zostawię ludzi, żeby patrolowali przez cały noc korytarz. Zmieniliśmy wam rezerwacje, żebyście wszyscy znaleźli się na jednym piętrze. Dyrekcję poinformowaliśmy, że jesteście ważnymi osobistościami i że rozkazy pochodzą z Waszyngtonu. Dobranoc wszystkim. Śpijcie dobrze.

Kiedy Alvarez wyszedł i zamknięto za nim drzwi na klucz, Marler ponownie sięgnął do torby Wyjął z niej granaty. Paula dostała dwa, mężczyźni więcej.

- Ogłuszające? - zapytała.

- Nie, odłamkowe. Słyszałaś, co mówił Alvarez. Mamy do czynienia z bardzo niebezpiecznymi przeciwnikami. A poza tym każde dostało granaty dymne. Lubię je.

Wreszcie wyjął swoją ulubioną broń, rozłożony karabinek armalite z celownikiem optycznym. Pogłaskał go i mruknął:

- Z tym nie może mi się zdarzyć nic złego.

- A ja - wtrącił Newman - wynająłem dwa samochody. Mercedesa i BMW.

- Nie przejmujesz się wydatkami, prawda? - ofuknął go Tweed.

- To Ameryka - przypomniał mu Newman. - Najważniejszy jest image.

- W takim razie uważam, że powinniśmy się trochę przespać - oświadczył Tweed, kierując się w stronę drzwi. - Jutro wkraczamy na terytorium przeciwnika.

19

Alvarez zatrudnił w nocy kilku wyspecjalizowanych techników, którzy, korzystając z udzielonej wcześniej zgody Newmana, do świtu pracowali przy mercedesie i BMW w zabezpieczonym, podziemnym garażu. Późnym rankiem oba samochody wraz z pasażerami znajdowały się blisko Monterey.

Wcześniej, gdy jechali nadbrzeżną drogą na południe od San Francisco, Tweed uświadomił sobie, że zapomniał już, jak malownicza jest trasa ich podróży. Z prawej w jaskrawym świetle poranka gładki Pacyfik lśnił jak rtęć. Przejeżdżali wzdłuż pustych plaż i małych półwyspów. Z lewej strony znajdował się łagodny stok z rozrzuconymi tu i ówdzie drewnianymi chatami. Poza tymi rzadko spotykanymi budynkami, nie widać było żadnych śladów ludzkiej obecności. W napotkanej po drodze zatoczce Newman zademonstrował techniczne dodatki zamontowane w mercedesie zgodnie z sugestiami Alvareza.

Tweed stał obok Pauli, gdy Newman naciskał guziki na zgrabnym czarnym pudełku przymocowanym do tablicy rozdzielczej. Z dachu wysunęły się dwie długie anteny, a potem rozwinęły się na górze w misterną sieć przewodów. Nacisnął następny guzik i ze spłaszczonej skrzyneczki na dachu wyłonił się mały cylinder.

Ledwo zdążyli wsiąść do samochodu, gdy zaczął przeraźliwie wyć klakson, włączając się i wyłączając w równych odstępach czasu. Przypominał syrenę policyjną. Paula zatkała palcami uszy i Newman wyłączył urządzenie.

- Po co to wszystko? - zapytał Tweed.

- Właśnie, co się tu dzieje? - zawołała Paula z tyłu samochodu.

Siedziała obok Marlera, który złożył swój karabinek, zamocował do niego celownik optyczny i położył broń na podłodze. Wyjechali znowu na autostradę i Newman wyjaśnił:

- Widzicie mikrofon ukryty pod tablicą rozdzielczą? Za jego pomocą mogę się porozumiewać nie tylko z Alvarezem. Ten sam komunikat przekazywany jest bezpośrednio Cordowi Dillonowi w Langley. To jeden z najpotężniejszych nadajników na świecie - współpracuje z anteną, którą podniosłem na dachu i schowałem przed ruszeniem. Syrena ma oddziaływanie psychologiczne i powinna zwrócić uwagę każdego wozu policyjnego w promieniu kilku mil. A przy okazji, każde wysłane przeze mnie wezwanie pomocy jest przekazywane na innej częstotliwości, niż ta używana przez radiowozy policyjne.

- Alvarez nie pozostawia niczego przypadkowi - skomentował Tweed. - Nie zauważyłem tego całego sprzętu na dachu.

- I tak miało być.

- Widzę, że Butler i Nield trzymają się blisko za nami - zauważył Tweed zerkając w boczne lusterko.

- Ustaliliśmy to. Zbliżamy się do dużego miasta.

- Monterey. Pamiętam drogę z Carmel na Junipero. Od tej pory będę cię pilotował...

Newman, wiedząc, że Tweed ma fotograficzną pamięć, robił dokładnie to, co ten mu mówił. Przejechali przez duże połacie sosnowego lasu, omijając większą część Monterey, i wjechali do Carmel. Tweed podał następną wskazówkę:

- Carmel, jak większość amerykańskich miast, zbudowany jest w oparciu o zasadę siatki - powiedział. - Aleje biegną do morza, ulice przecinają je pod kątem prostym. Jesteśmy na Junipero. Zaparkuj, gdzie ci się uda. Wyjął mapę Alvareza, by sprawdzić szczegóły topograficzne.

Gdy wysiadł z samochodu, Paula zrobiła to samo i zapytała go, czy może z nim pójść do mieszkania Standish.

- Tak. Możesz mi się przydać. Kobieta może wiele powiedzieć o miejscu zamieszkania innej kobiety.

- Ciekawe miasto - zauważyła Paula. - Bardzo dużo tu antykwariatów i galerii sztuki.

- Ta miejscowość z tego żyje.

Tweed wkrótce znalazł niewielki dziedziniec, przy którym mieszkała Linda Standish. Był dobrze ukryty, a wąskie przejście prowadziło na brukowane podwórze otoczone dwupiętrowymi domami. Zbudowane z drewna, sprawiały wrażenie starych, a każdy był w innym stylu architektonicznym. Paula dostrzegła wyraŹne hiszpańskie wpływy w rysunku balustrad balkonowych.

Wszędzie widać było wiszące doniczki z kwiatami. Przyjechali wcześniej niż zapowiadali, ale krępy mężczyzna po trzydziestce w bladoniebieskim garniturze wyszedł im na spotkanie. Miał gładko wygoloną twarz, krótko ostrzyżone włosy i surowy wyraz twarzy.

- Kim jesteście? - zapytał.

- Mógłbym postawić to samo pytanie - odparł ostro Tweed.

- Detektyw Jeff Anderson.

- Witam, jestem Tweed. Czy miałby pan jakieś zastrzeżenia, gdyby moja asystentka poszła ze mną do mieszkania Standish?

- Absolutnie żadnych. - Anderson spojrzał na Paulę z podziwem, ale bez cienia natarczywości. - Czy mógłbym zobaczyć jakiś dokument poświadczający pańską tożsamość? - zapytał.

Tweed podał paszport. Anderson obejrzał go dokładnie, zwrócił dokument, a jego sposób bycia wyraźnie się zmienił na bardziej przyjazny.

- Witamy w Carmel. Chociaż okoliczności nie są sympatyczne.

- Już tu bywałem. Czy możemy zobaczyć mieszkanie Lindy Standish?

- Proszę tędy...

Anderson poprowadził ich do narożnika dziedzińca. Zaczął wchodzić po schodach o balustradzie z kutego żelaza, gdy Paula zawołała do niego:

- Przepraszam, ale czy to podwórze jest w nocy dobrze oświetlone?

- Nie, tylko tymi latarniami, które pani widzi.

Pochylili się i przeszli pod taśmą przegradzającą schody. W wejściu do zaułka, w miejscu, z którego mógł widzieć wszystko co się dzieje, stał mundurowy policjant. Ze skórzanej kabury sterczała mu kolba rewolweru.

Anderson otworzył zamek w drewnianych drzwiach nabijanych ćwiekami i wpuścił ich do środka. Mieszkanie składało się z jednego wielkiego pokoju, w którym stało biurko i krzesło. Na krześle i podłodze za nim widać było plamy krwi. Anderson wskazał na nie i na rozrzucone na biurku papiery, na których również widniały plamy krwi.

- Przypuszczamy, że pracowała nad odpisami podatkowymi dla urzędu skarbowego, kiedy została uduszona od tyłu garotą, - Drzwi były otwarte?

- Tak.

- I uważa pan, że w chwili popełnienia morderstwa siedziała na krześle?

- Z całą pewnością.

- Wynika z tego, że znała zabójcę. W przeciwnym razie, gdyby weszła obca osoba, wstałaby. Była przecież prywatnym detektywem. Miała broń?

- Tak. Załadowanego colta w prawej szufladzie.

- To jeszcze jeden dowód, że był to ktoś, kogo znała i nie miała powodu się go obawiać. Proszę zwrócić uwagę na odległość biurka od drzwi. Zauważyłem też, że drzwi głośno skrzypią w chwili otwierania. Miała mnóstwo czasu, żeby wyjąć broń... chyba że znała mordercę.

- A może morderczynię? - zasugerowała Paula.

Anderson spojrzał na Tweeda, który stał, kołysząc się na piętach.

- Kim jesteście? Powiedziano mi, że ludźmi z ubezpieczeń. Mówi pan jak policjant... zadaje pan takie wnikliwe pytania.

- Kiedyś był najmłodszym nadinspektorem w wydziale zabójstw Scotland Yardu - wyjaśniła cicho Paula.

- To wszystko wyjaśnia. A teraz wracajmy do sprawy. Jak państwo widzicie, wszystkie szuflady zostały wyjęte, a ich zawartość wysypana na podłogę. Wyjątek stanowi szuflada z rewolwerem. Sądzę, że postanowił zostawić ją w spokoju.

- Albo ona - upierała się Paula.

- Mówimy o seryjnym mordercy zwanym Księgowym - oświadczył zdecydowanie Anderson.

- Wiem, o kim mówimy - odparła ostro Paula. - W Europie mieliśmy kilka przypadków działających skutecznie zawodowych zabójczyń. Uważa pan, że Ameryka jest pod tym względem inna?

- Może ma pani rację - rzekł z powątpiewaniem Anderson.

- Całe mieszkanie jest przewrócone do góry nogami - zauważył Tweed. - Najwyraźniej zabójca szukał czegoś gorączkowo. Może jakiejś poszlaki, która wskazywała na niego... albo na nią.

- Pomyśleliśmy o tym. Sprawdziliśmy każdy kawałek papieru. Przypuszczam że znalazł, czego szukał.

- Wątpię - stwierdziła Paula.

Rozejrzała się uważnie. Gdzie kobieta ukryłaby coś, co nie chciała, by znaleziono? - zastanawiała się. Gdzie ja bym to schowała?

Zachowywała się tak, że Anderson tylko przyglądał się jej uważnie, nie odzywając ani słowem. Stała, nie ruszając się z miejsca i tylko wpatrywała się uważnie w każdy szczegół umeblowania. W końcu podeszła wolno do wysokiej szafki na akta, z której wyciągnięto wszystkie szuflady. Wspinając się na palce, przesunęła dłonią po zakurzonym wierzchu szafki. Natrafiła na tekturową teczkę. Przesunęła ją bliżej, zdjęła i otworzyła. W środku znajdowała się kartka papieru, a na niej wypisana równym charakterem pisma lista nazwisk zaopatrzona w nagłówek "Podejrzani".

Zerknęła na nią, a potem podała arkusik Tweedowi. Anderson spojrzał mu przez ramię na nazwiska.

Vincent Bernard Moloch. Joel Brand. Luis Martinez. Byron Landis. Vanity Richmond.

- Wasi ludzie jej nie znaleźli - oznajmił Tweed podając kartkę Andersonowi.

- Nie, jasna cholera. - Spojrzał na Paulę. - Przepraszam, że byłem trochę dla pani nieuprzejmy.

- Niech pan o tym zapomni.

- Jestem prawie pewny, że zabójca jest na tej liście - zauważył Tweed. - Dowiedziałem się w Londynie od Lindy Standish, że zajmowała się tą sprawą już od dłuższego czasu. Przerwał, gdy umundurowany policjant z zaułka wszedł do pokoju.

Zwrócił się z szacunkiem do Andersona.

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale jest tam facet, który usiłował przejść pod taśmą i dostać się na schody. Czeka na dziedzińcu. Nie chciał powiedzieć, jak się nazywa.

- Przyślijcie go tutaj po sprawdzeniu, czy nie ma broni.

Minutę później do pokoju wszedł łysy mężczyzna w okularach w stalowej oprawie. Spojrzał ze zdziwieniem na przypatrujące się mu trzy osoby.

- Nazywam się Byron Landis - powiedział. - Co u diabła się tu dzieje?

- Proszę usiąść, panie Landis - odparł z przesadną uprzejmością Anderson. - Jestem detektyw Anderson..

- Detektyw? A gdzie jest pani Standish? - zapytał przybysz siadając.

- W kostnicy - odparł bez ogródek policjant.

Obserwująca uważnie Landisa Paula nie dostrzegła żadnej zmiany w wyrazie jego twarzy. Ale można to było złożyć na karb szoku.

- Jak mam to rozumieć? - zapytał wreszcie.

- W taki sposób - odparł Anderson, pochylając się nad nim - że wieczorem ktoś wszedł do jej biura i niemal obciął jej głowę garotą. Znał pan ją?

- Przelotnie.

- Do tego stopnia przelotnie, że złożył jej pan wizytę? Była pańską przyjaciółką - powiedział to tonem stwierdzenia, a nie pytania.

- Nie - zaprotestował Landis bardziej zdecydowanym tonem. - To oburzająca sugestia. Bardzo mi się to nie podoba!

- Nie podoba mu się - parsknął ironicznie Anderson, zwracając się do Tweeda. - Może więc powinienem go przeprosić, - Zbliżył twarz do twarzy Landisa. - A przecież widziano was w dyskotece dwie noce temu. Mamy świadków. Kłamie pan.

- Owszem, byłem dwie noce temu w dyskotece - przyznał Landis. - Ale nie z Lindą...

- Oo, a więc teraz mamy już Lindę? Był pan w intymnym związku z Lindą, prawda?

- Przecież już powiedziałem, że nie - warknął Landis, który najwyraźniej zdołał się już opanować. - I byłbym bardzo wdzięczny, gdyby zechciał pan nieco się odsunąć,..

- Z przyjemnością. Ma pan nieprzyjemny oddech. A przy okazji, gdzie pan był dwa dni temu? Późnym popołudniem?

- Wykonywałem swoje obowiązki w Black Ridge.

Słysząc nazwę Black Ridge, sposób bycia Andersona wyraźnie się zmienił. Uspokoił się, odszedł kawałek od Landisa i spojrzał na niego.

- Ma pan jakiś dowód tożsamości?

- Prawo jazdy.

Landis położył je z trzaskiem na biurku. Zobaczył czerwone plamy i nagle zaczął zachowywać się agresywnie.

- Co to za czerwone ślady?

- Krew.

Landis szybko przeniósł prawo jazdy, które leżało na jednej z tych plam, na nie zaplamioną część biurka. Anderson obejrzał dokument uważnie i oddał właścicielowi.

- Może będę chciał pana ponownie przesłuchać, panie Landis.

- Wie pan, gdzie można mnie znaleźć. - Wstając, spojrzał na Tweeda i Paulę. - Nie wiem, kim jesteście, ale widzieliście, jak zostałem potraktowany. Wychodzę, Powiedział pan, że nazywa się Anderson - zakończył i zanim wyszedł, spojrzał uważnie na detektywa.

Gdy zostali znowu sami, Paula popatrzyła na otaczające ich tanie meble. Najwyraźniej prywatni detektywi nie zarabiali dość pieniędzy, by urządzić pokój nieco bardziej komfortowo.

- Umrzeć w takim miejscu - powiedziała. - I w taki straszny sposób. Biedna kobieta.

- Zdarza się. - Anderson znowu przystąpił do sprawy. - Panie Tweed, normalnie miałbym pomocnika, który poświadczyłby wszystko, co zostało powiedziane. Mam nadzieję, że nie zamierzacie państwo przez jakiś czas opuszczać Stanów... Będę potrzebował waszego potwierdzenia. Gdzie się państwo zatrzymaliście?

- Hotel "Spanish Bay" - odpowiedział natychmiast Tweed. - Proszę mi powiedzieć, jak mam się z panem skontaktować.

Wziął wizytówkę od Andersona i schował do portfela.

- Musimy już iść - oznajmił stanowczo. - Mamy inne spotkanie.

Wyszedł razem z Paulą. Gdy zbliżali się do samochodu, Paula zauważyła:

- Anderson wcale mi nie podziękował za znalezienie tej listy, która może być bardzo istotna dla jego śledztwa. Zauważyłeś, jak Byron Landis chodzi? Człapie jak kaczka.

- Tak, zauważyłem... - Tweed sprawiał wrażenie głęboko zamyślonego.

Nagle zatrzymał się. Paula zerknęła na niego i dostrzegła charakterystyczny wyraz jego twarzy.

- O co chodzi? - zapytała, gdy Newman wyszedł ze stojącego w pobliżu mercedesa.

- Kaczka! Czy wiesz, że tego słowa użyła siostra Lindy Standish, kiedy wyciągnięto ją z morza w Kornwalii? Teraz już wiem, co chciała powiedzieć. Miałem rację, jak Boga kocham. Lada moment może eksplodować potworny kocioł. Musimy się pospieszyć i porozmawiać z panią Benyon. Może ona nam coś powie...

Z BMW jadącym za nim, Newman wyjechał za Carmel po najwspanialszej nadbrzeżnej szosie na świecie. Szosa numer jeden biegła po samej krawędzi wybrzeża Pacyfiku, jakieś sto czy dwieście stóp nad jego powierzchnią. Paula była zafascynowana widokiem spokojnego oceanu z prawej strony i wypiętrzonych wysoko, jak góry, stromych wzgórz po lewej. Gdy podążali na południe, szosa wiła się zakrętami, często bardzo ostrymi. Część z nich miała stalowe bariery, mające chronić kierowców przed runięciem w przepaść, inne nie posiadały żadnych zabezpieczeń. Newman uznał, że znajdowali się teraz jakieś pięćset stóp nad poziomem morza. Niezły lot, jeżeli wypadnie się z szosy.

- To niesamowite - zachwycała się Paula. - Nigdy nie widziałam nic podobnego.

- Pamiętam to miejsce z mojej wizyty przed kilku laty - odezwał się Tweed. - To naprawdę widok jedyny w swoim rodzaju. I mamy go wyłącznie dla siebie.

I rzeczywiście. Paula ze zdziwieniem zorientowała się, że na szosie właściwie nie było żadnego ruchu. Przed nimi i poniżej znajdował się szereg pustych zatoczek, o plażach tulących się pod urwiskami. Ani śladu obecności człowieka. Przeniosła spojrzenie z oceanu, migoczącego w słońcu pod bezchmurnym niebem, na niemal pionowe zbocza wzgórz nad autostradą. W oddali falowały szeregi łagodnie zaokrąglonych pagórków. Wypalone słońcem, stwarzały wrażenie pomalowanych w łaty. Tu i ówdzie dostrzegała pojedyncze domy, przyczepione wysoko do zboczy wzgórz. Doszła do wniosku, że ich architektura jest co najmniej dziwaczna. Odnosiło się wrażenie, że wykorzystano tu najbardziej powykręcane formy, byle tylko każdy z tych zapewne bardzo drogich budynków był jedyny w swoim rodzaju. Dachy opadały stromo nad obszernymi, kamiennymi tarasami. Tweed dostrzegł, że Paula spogląda w górę.

- Rezydencje milionerów - zauważył. - Każdy próbuje zakasować drugiego. Typowe dla Amerykanów. Jeżeli zdobyłeś dolary, musisz je pokazać. Popatrz na ten pod samym szczytem - ma kominy pokryte blachą miedzianą.

- I ogromny basen kąpielowy.

- O tak. Zawsze basen, często z marmuru i o fantastycznym kształcie. Miałem telefony od ludzi z tych okolic, zaczynające się od słów: "Dzwonię do ciebie znad basenu". Zupełnie jak w Hollywood. Tutaj pieniądze nie krzyczą - one wrzeszczą ile sił w płucach...

Jechali dalej i Tweed nagle pochylił się do przodu w fotelu. Za kolejnym zakrętem szosa zaczęła prowadzić w dół. A w dole przed nimi widniał gigantyczny most o wielkim przęśle w kształcie łuku tęczy, zawieszonym pod biegnącą wyżej autostradą. Zawołał do Pauli, siedzącej z tyłu koło Marlera:

- To słynny most Bixby. Jeżeli dobrze pamiętam, znajduje się ponad dwa tysiące stóp nad strumieniem, który wpada pod nim do oceanu.

- Widziałam mnóstwo jego zdjęć - powiedziała Paula. - Jazda tamtędy musi być podniecająca...

Szosa wciąż opadała w dół. Newman zręcznie prowadził samochód przez kolejne zakręty, aż wreszcie droga zaczęła biec prosto. Gdy przejeżdżali przez ogromną konstrukcję, koła zaczęły dudnić.

- Umieszczają na moście poprzeczne wałki z betonu - wyjaśnił Newman - żeby zmusić kierowców do zmniejszenia prędkości.

Jechali dalej, a krajobraz zaczynał wyglądać jak pejzaż ze snu. Paula wciąż przenosiła spojrzenie z szeregów wzgórz opadających do Pacyfiku na wybrzeże pełne poszarpanych przylądków i na fale tryskające pianą po zderzeniu z wielkimi skałami. Spojrzała na mapę, przypominając sobie, że ma być nawigatorem.

- Zbliżamy się do Big Sur - ostrzegł Tweed.

- Mam tu zaznaczone, że dom pani Benyon, "Szczyt", znajduje się niedaleko od niego. A co to za stary dom nad oceanem z prawej strony? Wygląda, jakby był trójkątny. Może to właśnie on? Alvarez postawił znaczek właśnie gdzieś niedaleko stąd - powiedziała Paula.

- A co to za zwariowany, ogromny pałac z czarnego kamienia niedaleko szczytu góry po drugiej stronie? - zapytał Newman.

- Mam wrażenie, że to Black Ridge - oznajmił ponuro Tweed.

- To naprawdę niesamowite - skomentowała Paula. - Taki kompletnie odosobniony i w dodatku otoczony czarnym, kamiennym murem.

- Mullion Towers w Kalifornii - skomentował Newman.

- A popatrz na te gotyckie kominy i wielkie okno widokowe na pierwszym piętrze. To karykatura architektury - zawołała Paula.

- A co mamy tutaj? - mruknął przeciągle Marler - Wydaje mi się, że to "Szczyt".

- Bob - odparła szybko Paula. - Tak, to tutaj.

Przy zakręcie na podjazd jest dość prymitywny, drewniany znak.

- Wjedź pod górę - polecił Tweed Newmanowi. - Ciekaw jestem, co też pani Benyon ma nam do powiedzenia?

20

Tweed nacisnął dzwonek obok dziwnych drzwi wejściowych i wskazał Pauli osobliwe znaki kabalistyczne na kamieniach, z których ułożono taras. Mamy prawdziwego świra, pomyślał. Wziął ze sobą Paulę, doszedł bowiem do wniosku, że pomoże mu nawiązać kontakt z gospodynią.

Przyciśnięcie dzwonka spowodowało, że wewnątrz domu rozległ się przeciągły dźwięk przypominający bicie katedralnych dzwonów. Kiedy czekali na jakąś reakcję, Paula wyjęła z torebki niewielką lornetkę. Skierowała ją na duży statek tkwiący nieruchomo w odległości około pół mili od brzegu.

- Popatrz - zaproponowała.

- "Baja Kalifornia V" - Tweed odczytał na głos nazwę jednostki. - Wygląda jak jakaś ogromna pogłębiarka.

Usłyszeli dźwięk otwieranych od środka trzech zamków, a potem zdejmowanych dwóch łańcuchów. Tweed spojrzał na Paulę unosząc brwi i w tej samej chwili drzwi się otworzyły. Stała w nich najgrubsza kobieta, jaką kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć. Była w wieku nieco ponad siedemdziesięciu lat, niska, o siwych włosach związanych w staroświecki kok. Przy niesamowitej tuszy nosiła purpurową suknię do kostek z wysokim kołnierzem spiętym kosztowną broszą, na której widoczny był dziwny znak. Miała obwisłe policzki, mocno zarysowany nos i patrzące uważnie, ciemne oczy, błyszczące inteligencją. W obu rękach trzymała kule.

- Nazywam się Tweed. Jestem Anglikiem. Mam powody sądzić, że pani syn, Ethan, jest w niebezpieczeństwie - zaryzykował.

- Proszę, niech państwo wejdą. Właśnie zaparzyłam cytrynową herbatę. Ja również jestem Brytyjką. Wygląda mi pan na policjanta wysokiej rangi.

- A to jest Paula - przedstawił swoją towarzyszkę Tweed. - Moja asystentka.

Pominął milczeniem jej aluzję do swojego policyjnego wyglądu. Własna przenikliwość najwyraźniej sprawiła jej przyjemność. Czekali w półokrągłym holu, gdy gospodyni zamykała zamki i zakładała łańcuchy.

- Mój pasierb, Vincent Moloch, w jakiś sposób zdobył klucze do mojego domu - wyjaśniła. - Posłałam po ślusarza z Carmel, żeby zabezpieczył drzwi przed jego wtargnięciem. Proszę za mną - poleciła.

Szli za panią Benyon, która posuwała się postukując kulami. W wielkim salonie opadła na przypominający tron fotel i kulami wskazała dwa krzesła. Tweed i Paula usiedli. Na stoliku przy fotelu stał srebrny dzbanek i jedna filiżanka z miśnieńskiej porcelany.

- Jeżeli macie państwo ochotę na herbatę - zwróciła się do Pauli - może zechce pani przynieść z kuchni filiżanki...

- Ja dziękuję - oznajmił pospiesznie Tweed.

- A mnie zupełnie nie chce się pić - dodała Paula.

- Dopóki pamiętam - rzucił mimochodem Tweed - ten wielki statek na morzu, "Baja Kalifornia"..

- Nigdy nie był nawet w pobliżu Baja - warknęła pani Benyon. - Należy do Vincenta. To jeden z jego paskudnych planów.

- Paskudnych, pani Benyon?

- Wszystkie jego plany są paskudne. Statek ma rzekomo wydobywać próbki z dna oceanu. Podobno ma to coś wspólnego z badaniem wieku Kalifornii. Bzdury! Nie wiem co tam robi, ale na pewno co innego niż mówi.

- Jak długo już się tam znajduje? - zainteresowała się Paula.

- Ponad miesiąc, moja droga. Kiedyś w samym środku nocy przeżyłam straszliwy szok. Usłyszałam potworny łoskot. Wstałam z łóżka i zobaczyłam, jak o brzeg rozbija się niewielka fala przypływu. A ocean był spokojny jak jezioro. Widziałam to w świetle księżyca.

- Może jakiś wstrząs podmorski? - zasugerował Tweed.

- Dlaczego powiedział pan, że Ethan jest w niebezpieczeństwie? - zapytała, pomijając milczeniem jego uwagę.

- Ponieważ słyszałem, że VB jest niebezpiecznym człowiekiem.

- Jest! - ożywiła się gwałtownie. - Myśli, że wiem zbyt dużo, i ma rację. Obstawił mój dom wartownikami, żeby trzymali mnie tu jak więźnia, ale Ethan namówił go, aby ich zabrał, niech Bóg błogosławi mojego syna! To miłe móc znowu porozmawiać z Anglikami.

- Powiedziała pani, iż VB myśli, że pani wie zbyt dużo?

- Tak. Przekupiłam szefa strażników, takiego wstrętnego jegomościa, który nazywa się Luis Martinez. Dałam mu kilkaset dolarów za to, by pozwolił mi się rozejrzeć po Black Ridge. Znam ich rozkład zajęć i wiedziałam, że wszyscy pojechali na zebranie w gmachu AMBECO w San Francisco.

- I co tam pani znalazła? - zapytał Tweed, gdy przerwała potok wymowy; aby nabrać powietrza.

- Po pierwsze, ten łańcuch tak zwanych obserwatoriów, które wybudował wzdłuż gór, to same atrapy. Weszłam do jednego z nich, tego, który znajduje się za Black Ridge i wiem, że ten rzekomy teleskop jest po prostu pustą beczką - wygląda jak prawdziwy, ale nie ma soczewek.

- Dziwne - zauważył Tweed.

- Ma jeden prawdziwy, wielki teleskop w obserwatorium na wybrzeżu i pokazuje go astronomom.

- W takim razie po co to wszystko? - spytała Paula.

- On knuje coś niebezpiecznego. Mój biedny Ethan został zmuszony do marnowania swojego geniuszu w pracy nad czymś takim. Martinez, kiedy pojechaliśmy do Black Ridge, był pijany i przechwalał się. Zawiózł mnie windą głęboko pod ziemię. Jest tam wydrążony pod górami tunel. Widziałam na dole mnóstwo sprzętu Ethana i wykresy rejestrujące wstrząsy podziemne. Vincent uważa, że może przepowiadać trzęsienia ziemi. W tunelu jest wiele maszyn, ale nie wiem, do czego służą. Wszystko to jest złe, złe... i Ethan został zmuszony do pracy nad tym.

- Czy wspominała pani komuś o swoich podejrzeniach? - spytał Tweed.

- Nikomu. Vincent przekupił tak wielu ważnych Amerykanów, że mogłabym zwrócić się do niewłaściwego człowieka. Ale wy jesteście Brytyjczykami. Ufam Brytyjczykom. Czy pan wie, że od wielu lat jest pierwszym Anglikiem, z którym rozmawiam? W Carmel mają Klub Anglo-Pacyficzny, głównie dla Angoli. - Poprawiła się natychmiast: - Przepraszam, nie cierpię tego słowa. Nigdy nie zapisałam się do tego klubu - plotła dalej. - Nie lubię jego członków. Sami Brytyjczycy, którzy uciekli z własnego kraju i osiedlili się tu, ponieważ klimat jest dobry i żyje się łatwo. Czemu pan tak się przygląda mojemu pokojowi? - zapytała nagle.

- Podziwiam umeblowanie. Zmieniła pani to wnętrze w prawdziwy dom.

Nie była to prawda. Tweed sprawdzał, czy w pokoju nie ma aparatury podsłuchowej czy kamer. Na razie nie dostrzegł żadnych tego rodzaju urządzeń.

- Zadałam sobie wiele trudu, żeby go wygodnie urządzić - odparła pani Benyon, uśmiechając się z dumą.

- A jeżeli chodzi o ten Klub Anglo-Pacyficzny... Kto nim kieruje?

- Brygadier Grenville, Pojawia się tu na zimę, ale niezbyt się przemęcza. Połowa członków zadaje szyku i zadziera nosa, używa tytułów, jakich nie znajdzie pan w żadnym almanachu. Lady siaka i lady owaka. Myślałby kto! Słyszałam od dawnej przyjaciółki, że ostatnio na ich przyjęciach króluje Vanity Richmond.

- A kim jest Vanity Richmond? - zapytał niewinnie Tweed.

- Najnowsza flama Vincenta. Rzekomo jego osobista asystentka. Ma swoje lokum w Black Ridge. Również Brytyjka.

Pani Benyon zdradzała już oznaki zmęczenia. Tweed wstał i powiedział, że prosi o wybaczenie, ale mają umówione pilne spotkanie i muszą już iść.

- Szkoda, mogłabym gawędzić z państwem cały dzień. Czy odwiedzicie mnie powtórnie?

- Oczywiście. Pani Benyon, może byłoby lepiej, gdyby nie mówiła pani swojemu pasierbowi, Vincentowi, że tu wstąpiliśmy.

- Nie powiem temu człowiekowi ani słowa.

- Jeżeli się pani nie obrazi, chciałbym zaproponować honorarium za poświęcenie nam swojego czasu. Czy mogę?

- Skoro pan nalega.

Paula wstała akurat w chwili, gdy Tweed zrobił kilka kroków w stronę fotela pani Benyon, wyjmując zwitek studolarówek. Zrobił to niezgrabnie. Upuścił pięć banknotów, które rozsypały się po perskim dywanie. Pani Benyon zerwała się z fotela i pochyliła, by podnieść pieniądze. A potem, nie sięgając po kule wciąż oparte o fotel, osunęła się ponownie na swój niby tron.

- Mogę zrobić kilka kroków bez moich kul - uznała za konieczne wyjaśnić. - Ale teraz będę cierpiała wiele godzin. Wszelkie gwałtowne ruchy są dla mnie wielkim wstrząsem.

- Dobrze się pani czuje? - spytała Paula, pochylając się nad nią.

- Tak, moja droga. Tylko trochę odpocznę. - Spojrzała na Tweeda. - O wiele wolę pańską asystentkę od tej Vanity Vincenta. Jest prawdziwą damą.

- Dziękuję - powiedziała Paula.

- Dziwne imię, Vanity - zauważył Tweed.

- Och, naprawdę to Vanessa. Przezwali ją tu Vanity, ponieważ ma o sobie tak wielkie mniemanie.

- Mam wrażenie, że nie zdołamy wyjść bez pani pomocy - przypomniał jej Tweed.

- Oczywiście. Proszę tylko pomóc mi wstać.

Zrobiła z tego wielki spektakl. Podnosiła się powoli, opierając na kulach. Paula, partnerując jej w tym przedstawieniu, wzięła ją pod rękę. Gdy idąc przez taras, usłyszeli za sobą odgłos zamykanych drzwi, Tweed westchnął z ulgą.

- Nie podobała mi się. Chciwa baba - oświadczyła Paula.

- Ale mnie się podobają informacje, których nam udzieliła. - Spojrzał na morze, gdzie gigantyczna rzekoma pogłębiarka stała nadal w tym samym miejscu. Wziął od Pauli lornetkę, szybko zlustrował statek, a potem oddał ją jej z powrotem.

- Natomiast nie podoba mi się wygląd tego statku - stwierdził. - Nie podoba mi się ani trochę...

Na szczycie podjazdu Newman czekał cierpliwie, stojąc przy mercedesie. Silnik pracował, samochód był gotów do szybkiej ucieczki. Marler siedział z tyłu. Opuściwszy szybę o parę cali, oparł o jej krawędź celownik optyczny. Wpatrywał się w Black Ridge.

- Bob - zawołał. - Weź lornetkę. Ktoś nas obserwuje. Pierwsze piętro Black Ridge, z lewej strony okna widokowego.

Newman nastawił ostrość zawieszonej na szyi lornetki. W jej obiektywach zobaczył okno niemal tuż przed swoim nosem. Zacisnął mocniej dłonie. Patrzył prosto na Joela Branda, który również spoglądał na niego przez swoje szkła. Newman puścił lornetkę i zaczął pogwizdywać.

Wewnątrz Black Ridge Brand odszedł od okna, przebiegł korytarzem i otworzył drzwi do pokoju. Siedziało w nim dwóch brutalnie wyglądających drabów w wiatrówkach i obszarpanych dżinsach, przeglądając czasopisma z gołymi panienkami. Brand rozkazał im:

- Pancho, Antonio, na górze podjazdu domu pani Benyon stoi niebieski merc. Założę się, że prędzej czy później pojedzie z powrotem do Carmel. Nie chcę, żeby tam dojechał. Weźcie dwie wielkie ciężarówki, którymi przewozicie materiały wybuchowe dla "Baja". Doszło?

- To proste, na szosie numer jeden wypadek zawsze może się zdarzyć. Już nas nie ma.

- Na obu będzie czekała duża premia - zawołał Brand za wybiegającymi z pokoju mężczyznami.

Wróciwszy do okna, z którego obserwował "Szczyt", Brand uśmiechnął się nieprzyjemnie. Całe szczęście, że Moloch już wystartował śmigłowcem w jeden ze swoich licznych rejsów do gmachu AMBECO. Brand domyślał się, że VB nie zaakceptowałby jego decyzji. I nie ma powodu, żeby w ogóle o tym wiedział. Pomachał dłonią maleńkiej, odwróconej do niego tyłem postaci.

- Żegnam, panie Newman.

Ze swojego położonego wysoko punktu obserwacyjnego Newman dostrzegł dwie potężne ciężarówki pełznące w dół podjazdu Black Ridge. Otworzyła się przed nimi zdalnie sterowana brama i maszyny skierowały się w stronę Carmel. Spojrzał na Marlera, który skinął głową. Wcześniej, tuż przed skręceniem w podjazd do "Szczytu", Newman machnął dłonią do trzymającego się z tyłu Butlera, dając mu znak, że powinien jechać dalej. Prowadzący BMW Butler natychmiast zrozumiał. Zamiast skierować się za Newmanem w górę podjazdu, przejechał kawałek dalej autostradą numer jeden do miejsca, gdzie wyżłobiony w piaskowcu wąwóz ciągnął się po obu stronach szosy. Wykonawszy niedozwolony zakręt o sto siedemdziesiąt stopni, zaparkował samochód w wąwozie, tak że stał się niewidoczny z Black Ridge. Teraz czekał, gawędząc z siedzącym obok niego Nieldem.

Gdy Tweed pojawił się razem z Paulą, natychmiast spostrzegł ponurą minę Newmana i zapytał go, co się stało.

- Nic - uśmiechnął się Newman. - Po prostu jestem wstrząśnięty krajobrazem. Wracamy do Carmel, a potem do "Spanish Bay"?

- Tak. Zjemy lunch w hotelu. - Tweed zerknął w stronę Black Ridge, najwyraźniej nie przekonany nagłym odzyskaniem przez Newmana dobrego humoru. - Po drodze powiem wam, czego dowiedzieliśmy się od pani Benyon. Ta wizyta była nieoceniona...

- Brygadier Grenville? - zainteresował się Newman po chwili jazdy. - Wygląda na to, że sam siebie awansował... jeżeli to ten sam facet. Jestem skłonny sądzić, że to jednak on. Ten gracz w krykieta, z którym rozmawiałem w pubie koło Constantine, wspominał, że Grenville spędza zimy w Monterey. Nie może być dwóch Grenvilleów ze stopniami wojskowymi. W jaki sposób on pasuje do wszystkiego, co się tu dzieje?

- Tego właśnie musimy się dowiedzieć - odparł Tweed. - Nie przypuszczam, żebyście zwrócili uwagę na statek zakotwiczony pół mili od "Szczytu".

- W takim razie mylisz się. Miałem mnóstwo czasu, żeby się powłóczyć po tarasie. Przyjrzałem się mu przez lornetkę. Coś dziwnego, tylko nie mogę dojść co, jest w nadbudówkach dziobowych. Ciekawe, że "Baja" należy do Molocha. To, co znajduje, się na dziobie, przypomina mi przykryty brezentem sprzęt na "Wenecji" koło Falmouth.

- Chcesz powiedzieć, że ten sprzęt wygląda tak samo?

- Nie, wcale nie. "Baja" na pierwszy rzut oka jest standardową pogłębiarką, ale tylko dopóki nie przyjrzysz się jej tak dokładnie jak ja to zrobiłem. Co u licha się tu dzieje?

- Może pan Moloch mógłby nam wyjaśnić - odezwała się z tylnego siedzenia Paula.

- Jestem zapewne ostatnią osobą na świecie, z którą miałby ochotę się spotkać - odparł Tweed obracając głowę do tyłu.

Newman spojrzał w lusterko wsteczne. BMW znajdowało się w pewnej odległości za nimi. Minęli już most Bixby i od jakiegoś czasu jechali pod górę. Pacyfik znajdował się teraz po lewej ręce, z drugiej strony szosy. Newman trzymał lekko kierownicę. Zbliżali się właśnie do szczególnie ostrego zakrętu, na którym nie było balustrady od strony przepaści. Wystarczyło, by raz przejechał nieznajomą trasą, a był w stanie dokładnie przypomnieć sobie każdy jej szczegół.

- Cóż za kontrast z San Francisco - zauważyła Paula. - Tak tu spokojnie.

- Mam nadzieję, że tak zostanie - mruknął Newman.

- Dobrze, dobrze - parsknęła w odpowiedzi. - Możesz dalej psuć mój dobry nastrój. W dalszym ciągu uważam, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie.

- Jest niepowtarzalne w swojej urodzie - przyznał Newman.

Zbliżali się do ostrego zakrętu, wysoko na nadmorskim urwisku. Newman pokonał go już w połowie, gdy zobaczył nadjeżdżającą gigantyczną ciężarówkę po niewłaściwej stronie szosy. Po jego stronie. Potworne, czołowe zderzenie, w którym ogromny pojazd po prostu zmiażdży mercedesa, zdawało się nieuniknione. Tweed zdawał się w ogóle nie reagować na niebezpieczeństwo.

Siedzący z tyłu Marler schwycił mocniej karabinek. Paula u jego boku zacisnęła dłonie, nie mogąc oderwać wzroku od zbliżającego się kolosa. W ostatniej chwili Newman skręcił kierownicę, przejeżdżając na sąsiedni pas ruchu. Ciężarówka przemknęła obok w odległości zaledwie paru centymetrów. I wtedy Newman zobaczył następnego giganta - znów po niewłaściwej stronie drogi. A więc ubezpieczali się nawzajem. Siedzący za kierownicą ciężarówki Antonio uśmiechnął się, ciesząc się z tego, co za chwilę nastąpi. Zaczął skręcać w prawo, by nie dać Newmanowi uciec. Ten jednak wdepnął do oporu pedał gazu i mercedes wystrzelił do przodu jak rakieta, przeskakując tuż obok skręcającej ciężarówki.

Antonio próbował do oporu obrócić kierownicę, ale rozpędzony pojazd wciąż sunął do przodu. Przestał się uśmiechać. Zobaczył zbliżającą się krawędź urwiska i rozpaczliwie zaczął kręcić kierownicą w drugą stronę. Za późno. Pchana siłą bezwładu ciężarówka sunęła dalej i Antonio przez chwilę widział pod sobą trzystustopową przepaść. Pojazd przeleciał przez krawędź, runął w dół jak pocisk, by w końcu uderzyć w skały u stóp urwiska. Zbiornik z paliwem eksplodował i słup płomieni spowił kabinę kierowcy. Ciężarówka była kompletnie zmiażdżona; szoferka oderwała się od niej i poleciała w stronę morza, gdzie wielka fala obryzgała pianą ten stos pogrzebowy, tłumiąc nieco ogień. Następnym odgłosem był już tylko huk kolejnej, rozbijającej się o brzeg fali.

21

Gdy tylko Newman dotarł do zatoki na szosie, zjechał na bok, zatrzymał samochód i przycisnął guzik na czarnym pudełku. Nad mercedesem pojawiła się antena, rozchylając na czubku pajęczynę drutów. Newman wyjął mikrofon spod tablicy rozdzielczej i wysłał komunikat:

- Tu Newman. Sytuacja alarmowa. Dwie ciężarówki próbowały nas staranować spory kawałek na północ od mostu Bixby. Jedna zleciała z urwiska, druga jedzie na południe szosą numer jeden. Ciągnik z naczepą. Czekamy w zatoce na szosie numer jeden. Odbiór...

- Wiadomość odebrana. Zrozumiałem. Jestem w drodze. Czekajcie w zatoce. Koniec.

Charakterystyczny głos Alvareza brzmiał bardzo wyraźnie. Tweed odwrócił się i spojrzał na Paulę.

- Jak się czujesz?

- Świetnie - wykrztusiła. - Wiedziałam, że Bob nas z tego wyciągnie. Jest wspaniały w takich podbramkowych sytuacjach.

- Zgadzam się - przytaknął Tweed. - To był świetny manewr.

- Komplementami nic nie wskórasz...

Newman wysiadł z samochodu, by zapalić papierosa i Marler przyłączył się do niego, trzymając w ręku armalite. Paula, czując napięcie w mięśniach nóg, również wyszła z wozu. Po chwili oczekiwania nad ich głowami pojawił się śmigłowiec, zatoczył koło i wylądował na szosie. Wysiadł z niego pasażer, a maszyna poderwała się i przeniosła na zbocze sąsiedniego wzgórza. Alvarez podbiegł do samochodu.

- Wszyscy jesteście Okay?

- I to bardzo Okay - zapewnił go Tweed przez opuszczone okno.

- Mam wiadomości. Dzięki waszym informacjom urządziliśmy blokadę na południe stąd. Ciężarówka chciała sforsować zaporę i policjant zastrzelił kierowcę. To Meksykanin, nazywał się Pancho Corona. Przypuszczamy, że był nielegalnym imigrantem i jechał w stronę granicy meksykańskiej.

Paula podeszła, by przywitać się z Alvarezem i podziękować mu za szybkie przybycie. Uśmiechnął się i odparł, że na tym polega jego praca.

- Co robią ci ludzie? - zapytała.

Tuż obok nich przejechała policyjna ciężarówka, kierując się w stronę miejsca ataku, Siedzący w niej ludzie mieli przewieszone przez plecy liny. Alvarez wzruszył ramionami.

- To specjalnie przeszkolony zespół. Opuszczą się na linach z urwiska w miejscu, gdzie ciężarówka wpadła do morza. Ze śmigłowca widziałem wrak. To nic takiego.

- Wygląda na to, że macie wszystko świetnie zorganizowane - zauważyła. - Staramy się jak możemy. A teraz zmieńmy temat. Mieliście paskudne przeżycia i uważam, że potrzebny wam lunch. Pokażę wam drogę do restauracji z niezwykle emocjonującym widokiem. - Spojrzał na morze. - Czarne chmury... pogoda się zmienia. Na Rocky Point powinno być nader dramatycznie. Czy ten dżentelmen może pojechać BMW?

- Dżentelmen może - odparł Marler.

- W takim razie ja pojadę z wami mercedesem i pokażę drogę do Rocky Point...

W Black Ridge Brand wyglądał przez okno i widział ciężarówkę Pancho pędzącą po szosie na południe. Domyślił się, że coś się nie udało i szybko przeszedł do pomieszczenia, w którym trzymano akta personelu. Pancho Corona nie był nielegalnym imigrantem, ale Brand uznał, że rozsądnie będzie zniszczyć wszelkie dowody świadczące, że był zatrudniony w Black Ridge. Wyjął teczkę zawierającą dokumenty Corony, włożył je do niszczarki i szybko wrócił do swojego gabinetu. Z sejfu wyjął pakiecik z kokainą. Nie używał narkotyków, ale zawsze miał je pod ręką, by móc w razie potrzeby podrzucić przeciwnikowi, a potem krótki, anonimowy telefon na policję niszczył ofiarę.

Zanim wziął do ręki pakiecik, włożył rękawiczki chirurgiczne. Żadnych odcisków palców. Wciąż szybkim krokiem - VB mógł wrócić w każdej chwili - zszedł po schodach prowadzących na tyły rezydencji. Znajdował się tam ogromny garaż, w którym trzymano ciężarówki. Cisnął paczuszkę z narkotykiem w kąt. Teraz mógł już bez przeszkód rozmawiać z VB na temat brakujących maszyn.

W restauracji na Rocky Point Alvarez zaprowadził ich do stolika przy ogromnym panoramicznym oknie. Paula rozejrzała się po eleganckim wnętrzu utrzymanym w modernistycznym stylu.

- Rzeczywiście, robi wielkie wrażenie - stwierdziła.

Alvarez odmówił zjedzenia lunchu, ale Tweed przekonał go, żeby chociaż wypił z nimi drinka. Siadając obok Pauli agent CIA wyjaśnił:

- Pamiętacie, jak poprosiłem Newmana, żeby się zatrzymał? Dałem wtedy znak śmigłowcowi czekającemu na zboczu, żeby wystartował.

- Tak. Zastanawiałam się, o co chodzi.

- Śmigłowiec poleciał za waszymi samochodami i wylądował na wzgórzu niedaleko stąd. Kiedy skończę drinka, wsiądę do niego i polecę do miejsca blokady. Wolę obejrzeć wszystko osobiście. Pańskie oko konia tuczy. - Podniósł szklaneczkę. - Na zdrowie? Witajcie w Kalifornii, chociaż wolałbym, żeby wasza wizyta miała spokojniejszy przebieg. - Wypił drinka do dna. - A teraz, jeżeli pozwolicie...

Ledwo zdążył wyjść, gdy do restauracji wszedł dostojnie wyglądający mężczyzna w kremowym płóciennym garniturze. Newman uśmiechnął się, wstał i powiedział głośno:

- Miło widzieć pana znowu, brygadierze Grenville.

Brygadier Grenville był wyraźnie wstrząśnięty. Chociaż bardzo się starał, nie potrafił tego ukryć. Newman ruszył w jego stronę z wyciągniętą dłonią.

- Jaki ten świat mały, że użyję wytartego zwrotu. - Uśmiechnął się. - Proszę się do nas przyłączyć.

- No cóż...

Newman, wciąż się uśmiechając, ujął go pod ramię i zaprowadził do stolika Tweeda. Gdy dokonał prezentacji, Grenville usiadł, uśmiechając się do wszystkich.

Szybko doszedł do siebie, pomyślał Tweed.

- Oczywiście zna pan Paulę - zakończył Newman, siadając. - Tańczył pan z nią po drugiej stronie stawu.

- Znalazł się pan dość daleko od Porth Navas, pułkowniku... O przepraszam, brygadierze - drażniła go Paula.

- Miejscowi zaczęli nazywać mnie brygadierem, więc po prostu machnąłem na to ręką - wyjaśnił z pewnym zakłopotaniem Grenville.

- A kim są ci miejscowi? - spytała Paula.

- Och, całkiem sporo Brytyjczyków, którzy przenieśli się na Półwysep Monterey. Ze względu na klimat i tak dalej. Ktoś musiał przejawić inicjatywę - ciągnął dalej z coraz większą pewnością siebie - założyłem więc Klub Anglo-Pacyficzny. Serdecznie zapraszam do zapisania się. Żadnych opłat członkowskich. Wystarczy być Brytyjczykiem. Mamy spotkania wieczorami, a także dancingi. Będzie pani ozdobą towarzystwa - zapewnił Paulę.

- Dziękuję.

- A co Amerykanie sądzą o pańskim klubie? - zapytał Tweed.

- Pan nazywa się Tweed, prawda?

- Tak się do mnie zwracają, a więc zapewne ma pan rację - odparł z iskierkami rozbawienia w oczach.

- Co myślą sobie Jankesi? Że jesteśmy bandą snobów. Nie obchodzi mnie to. Przynajmniej dzięki temu można trzymać na dystans parę niesympatycznych osób.

- Jakiego rodzaju?

- Jest pan bezpośrednim człowiekiem. Prawie w amerykańskim stylu.

- Jakiego rodzaju ludzi?

Paula odniosła wrażenie, że Tweed postanowił nie bawić się w ceregiele z fałszywym brygadierem. Grenville zaczerwienił się.

- Znowu pan zaczyna. No cóż, cała okolica aż kipi od agresywnych milionerów i ich jeszcze agresywniejszych, obwieszonych klejnotami żon. Nie są to ludzie, których w kraju zaprosiłby pan do swojego klubu.

- W jaki sposób doszli do tych pieniędzy?

- Och, w różnego rodzaju przedsięwzięciach. To bezwzględna banda, gdy przychodzi do interesów. Może tacy właśnie muszą być. - Spojrzał ostro na Tweeda. - A teraz, szanowny panie, moja kolej. Czym się pan zajmuje?

- Jestem naczelnikiem wydziału dochodzeń roszczeniowych towarzystwa ubezpieczeniowego.

- Doprawdy? - Grenville był najwyraźniej pod wrażeniem. - Musiał pan poznać wiele nieprzyjemnych stron życia.

- I wiele krętactwa - odparł Tweed, patrząc Grenvilleowi w oczy.

- Też tak sądzę.

Grenville milczał przez chwilę, zanim odpowiedział. Newman odniósł wrażenie, że rzekomy brygadier nie jest w stanie rozgryźć spoglądającego stalowym wzrokiem Tweeda. Do restauracji wszedł szybkim krokiem następny mężczyzna ubrany w letni beżowy garnitur. Nagle zatrzymał się, jakby natrafił na mur. Newman zerwał się i podszedł do niego, gdy przybysz już odwracał się, by wyjść z restauracji.

- No, no, no. Czyż to nie Maurice? Klan się zbiera. Nalegam, żebyś się do nas Przyłączył.

Zastosował tę samą taktykę co z Grenvilleem. Chwycił Mauricea Prendergasta pod ramię i doprowadził do stolika. Cały czas się uśmiechał.

- Brygadierze, musi pan pamiętać Mauricea... to on przyprowadził Paulę na pańskie tańce w Kornwalii. A ty, Maurice, poznajesz Paulę?

- Miło cię znowu widzieć, Paulo - odezwał się lodowatym głosem Prendergast.

- I ciebie - odparła, uśmiechając się lekko.

- Hej, Maurice - przywitał się Tweed. - Siadaj i przyłącz się do radosnego zgromadzenia.

Przyglądał się uważnie Prendergastowi. Bardzo się zmienił od chwili, gdy spotkał go w jego domu, w "Arce" w Porth Navas. Twarz o mocnych rysach sprawiała wrażenie wychudzonej, rozczochrane blond włosy dawno nie widziały szczotki.

Wesoły uśmiech znikł. Pełne rozwagi ruchy stały się dziwnie nerwowe.

- Witaj, Tweed - rzekł matowym głosem.

- Siadaj. Napijesz się? - zaproponował radośnie Tweed.

- Dużą brandy, Osunął się na podsunięte mu przez Newmana krzesło. Gdy oparł oba łokcie na stole, Paula porównała go z Grenvilleem. Rzekomy brygadier odzyskał już dawną pewność siebie. Podkręcając siwego wąsa, przyglądał się Mauriceowi, który wychylił jednym haustem zamówioną przez Newmana brandy.

- Mam ochotę na jeszcze jedną - rzekł Maurice bełkotliwym głosem.

Newman zamówił następnego drinka. Obsługa w Rocky Point była pierwszorzędna. Drugą brandy podano natychmiast. Maurice wypił połowę, a potem wbił spojrzenie w Paulę.

- Co robicie w tym pieprzonym gnieździe zbiegów?

- No, no, Maurice - upomniał go Grenville surowym tonem. - Nie wyrażaj się w obecności damy.

- Skoro tak każesz.

- Chyba wreszcie powinniśmy zjeść lunch - stwierdził Tweed niezmiennie wesołym tonem i zamknął kartę dań. - Już wiem, co chcę.

Wszyscy coś zamówili, poza Mauriceem. Marler, który nie odezwał się ani słowem, odkąd usiadł, bez przerwy obserwował Prendergasta. Paula również dyskretnie mu się przypatrywała. Kelner stał przy Maurice, czekając na zamówienie. Ten podniósł głowę i oświadczył:

- Nie jestem głodny.

- Lepiej coś zjedz - zasugerował Marler.

- Kto cię pyta? - burknął Prendergast.

- Nikt. Tak sobie tylko pomyślałem. Ludzie zazwyczaj coś jadają w porze lunchu.

- Ja to nie ludzie.

Maurice wbił wzrok w Marlera, który wytrzymał jego spojrzenie. Pierwszy odwrócił wzrok Prendergast. Zwrócił się do kelnera.

- Proszę jeszcze... - Zerknął na Newmana. - Mógłbym wypić jeszcze jedną dużą brandy.

Newman spojrzał na Tweeda, który skinął głową. Prendergast to zauważył.

- Musisz uzyskać zgodę szefa? - rzucił sarkastycznie.

- Zdarza się. - Newman uśmiechnął się i zamówił następną brandy. - Sam to pijam od czasu do czasu. Po lunchu, do kawy.

- Maurice - odezwał się ponuro Grenville. - Na twoim miejscu nie robiłbym tego.

- Ale nie jesteś na moim miejscu, prawda? Jesteś cholernym brygadierem.

- Dokładnie - roześmiał się Grenville. - Zupełnie niezła definicja. Jestem pewien, że Amerykanie by się z tobą zgodzili.

Napięcie przy stole zaczęło działać Pauli na nerwy. Wyjrzała przez wielkie, panoramiczne okno. Rozpościerający się pod nimi widok przyprawiał o zawrót głowy. Ocean był wzburzony; wielkie fale eksplodowały, zderzając się z ogromnymi, poszarpanymi skałami wyrzucając wysoko w powietrze gejzery piany. Woda wdzierała się w wąskie, kamieniste kanały, by następnie zalać rozdzielające je przesmyki. Teraz zorientowała się, dlaczego miejsce to nazwano Rocky Point. Oto następny kocioł, pomyślała, wspominając słowa Tweeda. Widok niepokoił ją. Maurice dopił swoją trzecią brandy.

- Muszę iść, ludzie - oświadczył, naśladując amerykański sposób mówienia. Wstał, opierając się o blat stołu. Newman natychmiast znalazł się u jego boku. Objął Mauricea w pasie, pomógł mu pokonać dwa duże stopnie i prowadził go już w stronę wyjścia, gdy Prendergast nagle zaprotestował:

- Weź te ręce. Dam sobie radę.

- Oczywiście, że dasz - zapewnił go Newman, ale nie puścił.

W tej samej chwili pojawili się Butler i Nield, którzy taktownie wpadli na lunch do baru kanapkowego. Newman przywołał ich skinieniem głowy.

- Odprowadźcie tego dżentelmena do jego samochodu. Nie czuje się dobrze. Harry, odwieź go do domu, gdziekolwiek to jest.

- Mieszkam w takiej psiej budzie w Carmel - wymamrotał Maurice. - Mogę prowadzić...

- Ja też - odparł Butler Podtrzymał Prendergasta, przejmując go od Newmana. - Dostarczę go do domu. Na szosie pełno patroli policyjnych.

Butler bez trudu wyprowadził swojego podopiecznego z restauracji. Kiedy znikli, Pete Nield podszedł do Newmana i rozłożył ręce w geście pełnym rezygnacji.

- Ten facet, zanim przyszedł tutaj, był w barze. Strzelił sobie dwie duże brandy, jedna po drugiej.

- Harry dowiezie go bezpiecznie do domu. Chcesz się do nas przyłączyć?

- Poczekam na zewnątrz w BMW...

Newman wrócił na miejsce i usłyszał, jak Grenville zwraca się do wszystkich Przepraszającym tonem:

- Nie mogę pojąć, co wstąpiło w Mauricea. Nigdy go takim nie widziałem. Gdyby zachowywał się w ten sposób, zostałby wyrzucony z klubu. I tak się stanie, jeżeli tam zdarzy mu się coś takiego.

- Nigdy nie widział pan, żeby pił tak dużo? - zapytał Tweed. - To chciał pan powiedzieć?

- W pewnym sensie. - Pociągnął się za wąs i zerknął w stronę Pauli, wyglądającej przez okno. - Trochę popija, ale każdemu się to zdarza, prawda? A przy okazji, mamy tego wieczora drobną imprezę w klubie. Może byście tam wpadli? Proszę, tu jest kartka ze wszystkimi szczegółami. Serdecznie zapraszam. - Spojrzał na Marlera. - Nie mówi pan zbyt wiele, mój panie.

- Czasami ciekawiej jest słuchać - mruknął Marler.

Paula słuchała tej wymiany zdań mimochodem, patrząc na spieniony ocean. Była przekonana, że Maurice tylko udawał pijanego. Potężna fala rozbiła się o czubek przylądka Rocky Point. Paula miała wrażenie, że symbolizuje to wrzący kocioł Kalifornii.

22

Wychodzili już z restauracji, gdy Newman przeprosił resztę towarzystwa i podszedł do wejścia do baru. Paula spojrzała w tym kierunku i zesztywniała. Witał się z przystojną, dobrze jej znaną kobietą. Ubrana w jasnozielone spodnie i marynarkę Vanity Richmond jak zawsze wyglądała oszałamiająco.

- Zobaczcie, kogo tu mamy - powiedział Newman, przyłączając się do reszty towarzystwa wraz z Vanity. - Znowu można powiedzieć: "Jaki ten świat mały".

- Witajcie wszyscy - Vanity uśmiechała się łobuzersko, gdy Newman przedstawiał ją Pauli. - Pamiętam panią - oświadczyła. - Miała pani swój stolik w "Nansidwell" w Kornwalii. Nigdy nie miałyśmy okazji porozmawiać.

- No więc macie ją teraz - zauważył radośnie Newman.

Tweed jedynie skinął głową bez słowa, gdy podawali sobie ręce. Paula przyglądała się Vanity, jej kształtnemu nosowi, zielonkawym, bystrym oczom i zgrabnej sylwetce. Wydawała się uszczęśliwiona ze spotkania, a pełne czerwone usta wciąż się uśmiechały.

- "Spanish Bay". Hotel na wybrzeżu tuż przed Monterey. Zatrzymałam się tam, podobnie jak w czasie mojej ostatniej wizyty - powiedziała, spoglądając na Paulę. - Może tym razem będziemy mogły się spotkać? Ostatnim razem sprawiała pani wrażenie trochę nieprzystępnej.

- Miałam wtedy koszmarne przeżycia - odparła Paula, spoglądając na Vanity, która odrzuciła z policzka pukiel płomiennie rudych włosów. - Wydobyłam z morza martwą kobietę.

- A więc to pani ją znalazła? Co za koszmar. Czytałam o tym, że znaleziono jedną z dwóch sióstr bliźniaczek, a drugą morze wyrzuciło na brzeg w Kornwalii. To musiał być dla pani wstrząs....

- Możecie pogawędzić w moim samochodzie - zasugerował Newman.

- Mam zaparkowane audi przed restauracją...

- Niech mi pani pożyczy kluczyki do samochodu, a ja go odprowadzę - zaproponował Marler.

- Ja również zatrzymałam się w "Spanish Bay" - poinformowała Paula Vanity.

Doszła do wniosku, że to może być dobra okazja, aby czegoś więcej dowiedzieć się o Vanity. Z rozbawieniem zauważyła również, że Newman wciąż się uśmiecha. Vanity podziękowała Marlerowi i patrząc wprost na niego, z ciepłym uśmiechem podała mu kluczyki. Gdy jechali z powrotem szosą, czarne chmury znikły i zrobiło się wspaniałe, słoneczne popołudnie. Paula siedziała razem z Vanity na tylnym siedzeniu. Rozmawiały z ożywieniem. Tweed, na fotelu obok Newmana, cały czas zachowywał milczenie. Za Newmanem jechało audi prowadzone przez Marlera - a w pewnej odległości za nimi trzymało się BMW z Butlerem za kierownicą, siedzącym przy nim Mauriceem i Pete Nieldem na tylnym siedzeniu. Tweed zastanawiał się, co spowodowało, że opóźnili odjazd.

Maurice, zanim wsiadł do BMW na Rocky Point, poczuł się źle. Butler poszedł z nim do toalety i zaopiekował się nim. Teraz, gdy jechali po szosie numer jeden, zaskoczyło go, jak szybko Prendergast doszedł do siebie.

- Przepraszam, że sprawiłem ci kłopot, stary - zwrócił się do Butlera Maurice. - Ale ma pan rację. Nieczęsto robię z siebie takiego durnia, tylko że tym razem jestem zaniepokojony.

- Zaniepokojony? - Butler zerknął na niego. - Czym?

- Tutejszą sytuacją... w Kalifornii i w Klubie Anglo-Pacyficznym.

- Jest w niej coś dziwnego?

- Bardzo. Nie mogę się połapać. Mam przeczucie straszliwej katastrofy.

- Jakiego rodzaju? - rzucił mimochodem pytanie Butler.

- Nie wiem. Zauważyłem napięcie pomiędzy pewnymi znanymi mi osobami. Nie mogę ci podać żadnych nazwisk.

- Rzeczywiście, wiele mi nie powiedziałeś - skomentował Butler. - Dlaczego?

- Ponieważ chcę mieć pewność, że namierzyłem odpowiednie osoby.

Mówi jak Tweed, pomyślał siedzący na tylnym siedzeniu Nield. Mignie jakąś informacją i opuszcza kurtynę.

- Jesteśmy niedaleko Carmel - ostrzegł Maurice Butlera. - Musisz za chwilę zjechać z szosy. Jeżeli mogę pokazać drogę...

- Bardzo proszę.

- Mieszkam tutaj, na Junipero - powiedział Maurice po kilku minutach. - Gdybyś mógł się tu zatrzymać...

- Pójdę z tobą - oświadczył zdecydowanie Butler - Doprowadzę cię bezpiecznie do twojej psiej budy.

- Nie ma potrzeby...

Butler pominął milczeniem jego słowa, wysiadł razem z Mauriceem i wszedł razem z nim na niewielkie, wybrukowane podwórze. Prendergast wskazał na żelazne schody.

- Teraz mieszkam tutaj.

- Teraz? - zapytał Butler.

- Właśnie się wprowadziłem. Lokal nagle się zwolnił. Czynsz jest rozsądny. Miało tu miejsce morderstwo i policja dopiero się stąd wyniosła, dlatego jest tak tanio. Większość ludzi nie lubi mieszkać w miejscu, gdzie zdarzyło się coś takiego. Właściciel chciał, żeby ktoś się tu szybko wprowadził.

- Pomogę ci wejść na schody. Kto został zamordowany?

- Prywatny detektyw. Kobieta o nazwisku Linda Standish. Wcale nie boję się duchów. I dziękuję ci za odprowadzenie.

- Cała przyjemność po mojej stronie...

Po przybyciu do "Spanish Bay" Paula ze zdziwieniem zorientowała się, że dano jej ten sam obszerny apartament, który zajmowała w czasie poprzedniej wizyty. Organizacja największych hoteli w Stanach rzeczywiście zasługiwała na uznanie. Tweed, którego bagaże zaniesiono do innego apartamentu, pojawił się na jej zaproszenie, a Paula zadzwoniła do Vanity, by przyłączyła się do nich i obejrzała pokój. Obie kobiety podziwiały apartament, a Tweed stanął przed dużymi balkonowymi drzwiami, odsunął je i wyszedł na taras. Usiadł na jednym z krzeseł przy stoliku.

- Ten apartament jest odlotowy... chciałam powiedzieć, wspaniały - zachwycała się Vanity, gdy weszły do łazienki. - Staram się unikać amerykanizmów. Popatrz tylko na jacuzzi i na kabinę prysznica. Świetne.

- Masz ochotę się napić? - zaproponowała Paula.

Zajrzała do minibarku w salonie, wyjęła butelkę chardonnay i podniosła ją, pokazując Vanity.

- Może być?

- Bardzo dobrze. Jeden kieliszek będzie w sam raz. - Przez otwarte drzwi balkonowe wyszła na taras. - Ma pan ochotę na kieliszek wina, panie Tweed?

- Dziękuję, nie.

Z zamyśloną miną, tak dobrze znaną Pauli, wpatrywał się w szpaler pinii. Potem wstał, zszedł z tarasu i ruszył ścieżką przez trawnik. Wkrótce miał przed sobą Pacyfik, widoczny za przystrzyżonymi, falistymi polami golfowymi. Płaskie dachy wózków golfowych przesuwały się niżej, sprawiając wrażenie, jakby pływały swobodnie. Spokojny Pacyfik miał zadziwiająco błękitną barwę. Teraz rozumiał, dlaczego na niektórych ludzi niezwykłe piękno tego krajobrazu miało hipnotyzujący wpływ.

- Tweed odmówił wina - oświadczyła Vanity wracając do Pauli. - Nie robi wrażenia zbyt towarzyskiego.

- Pewnie rozważa jakiś ubezpieczeniowy problem - odparła Paula. - Potrafi się niesamowicie koncentrować.

- A myślałam, że chodzi mu o mnie. Na zdrowie.

Usiadły na sofie przy wygaszonym gazowym kominku ze sztucznymi kłodami drewna. Vanity rozejrzała się po saloniku.

- Ten pokój dosłownie promieniuje komfortem. Jest taki relaksujący.

- Nie najgorszy - przytaknęła Paula. - Wiesz, w jaki sposób zarabiam na życie, powiedz mi więc, czym ty się zajmujesz?

- Podobnie jak ty, jestem osobistą asystentką. Mój szef jest twardy i odnosi wspaniałe sukcesy. Pewnie słyszałaś o Vincencie Bernardzie Molochu?

- Ten tajemniczy milioner? Pracujesz dla niego?

- Zarabiam na chleb powszedni, chyba podobnie jak ty, Vincent jest pracoholikiem. Przeciętny amerykański pracuś robi przy nim wrażenie leniucha. Jestem dzień i noc na każde jego zawołanie. Całe szczęście, że potrzebuję bardzo mało snu.

- To chyba ciężka praca. Co dla niego robisz?

- Utrzymuję w porządku jego dokumenty, pilnuję terminów spotkań. - Roześmiała się. - I jego samego. Nie bardzo wiem, czym się zajmuje. VB jest strasznie tajemniczy. Zawsze pracuje nad jakimś nowym projektem.

- Ma teraz jakiś na warsztacie?

- Tak. Coś, co chyba pochłania mnóstwo czasu. Nie mam pojęcia, co to takiego. Jest pewna granica, której nie przekraczam. Pensja jest ogromna i dlatego uważam, żeby nie zrobić fałszywego kroku. - Dopiła wino i spojrzała na zegarek. - Mam nadzieję, że nie weźmiesz mi za złe, jeżeli już pobiegnę. Może zjadłybyśmy wieczorem obiad? Zadzwonię.

Spojrzała na Tweeda, który wrócił do pokoju, zostawiając otwarte drzwi tarasu. Na zewnątrz panował upał. Tweed skinął głową Vanity i uścisnął jej rękę.

- Szkoda, że nie mogliśmy porozmawiać. Muszę już iść.

- Może innym razem - odparł Tweed.

- Nie byłeś dla niej zbyt uprzejmy - zbeształa go Paula, gdy Vanity wyszła z pokoju. - Przyznała mi się, że pracuje dla Molocha.

- Jest sprytna. Orientuje się, że skoro tu jesteśmy, dowiedzielibyśmy się o tym. Pójdę do swojego pokoju i się rozpakuję.

- Wyglądasz na zmęczonego. Pójdę ci pomóc.

Szli po szerokim, wyłożonym chodnikiem korytarzu, gdy zza rogu wyszedł brygadier Arbuthnot Grenville. Stanął zaskoczony, szarpiąc wąsa.

- Zatrzymaliście się tutaj?

- Na krótko - odparł szybko Tweed.

- Nie wiem, czy przeczytaliście moje zaproszenie. Dziś wieczorem wynajmujemy na dancing tutejszy Klub Zatokowy. Dobrze, że jesteście na miejscu. Spotkamy się o dwudziestej. Punktualnie. Nie wiecie, czy Maurice dostał się bezpiecznie do domu? - zapytał tonem nie zdradzającym szczególnego zainteresowania.

- Tak. Sądzę, że tak - zapewnił go Tweed.

- Nie róbcie niczego, czego ja bym nie zrobił - rzekł Grenville, patrząc na Paulę i uśmiechając się szeroko. - A to daje wam nieograniczone możliwości...

Tweed siedział w swoim apartamencie, marszcząc w zamyśleniu brwi. Paula szybko rozpakowała jego rzeczy, a potem uparła się, żeby mu pokazać, gdzie wszystko leży. Właśnie zdążył jej podziękować, gdy zadzwonił telefon. Paula odruchowo podniosła słuchawkę.

- Czy mógłby pan łaskawie powtórzyć? - poprosiła. - Zaraz sprawdzę, czy pan Tweed może podejść. Dziękuję.

Odwróciła się w stronę Tweeda, zakrywając dłonią słuchawkę.

- To Ochrypły Głos. Monika mówiła mi o nim.

- Odbiorę.

Nagle ożywiony i czujny, wziął od niej słuchawkę i przez kilka minut słuchał, nie odzywając się. Rozmowa zakończyła się w chwili, gdy Tweed odezwał się po raz pierwszy:

- Dziękuję. Jestem wdzięczny... bardzo wdzięczny... za te dane.

- Więc to był ów tajemniczy Waltz - skomentowała Paula. - Kiedy odebrałam jego telefon, będąc sama na Park Crescend, Monika kazała mi zachować wszystko w tajemnicy. Nie chciał powiedzieć ani słowa, gdy mu wmawiałam, że musiał wybrać niewłaściwy numer. Potem Monika poinformowała mnie, że ten rozmówca ma przezwisko Ochrypły Głos. Brzmi tak, jakby bardzo dużo palił.

- Niewykluczone. - Tweed milczał chwilę. - Właśnie mnie ostrzegł, że czas się kończy. Bez względu na to, nad jakim projektem VB pracuje, jest już bliski jego realizacji. Być może przybyliśmy zbyt późno.

Paula zadzwoniła do obsługi pokojów i zamówiła kawę. Czuła, że Tweed, choć było to zupełnie do niego niepodobne, jest bardzo zaniepokojony. Gdy przyniesiono kawę, nalała dwie filiżanki, przysunęła się z krzesłem do niego i zapytała:

- Skąd wiesz, że Maurice dotarł bezpiecznie? Powiedziałeś tak Grenvilleowi.

- Butler i Nield przyjechali wkrótce po nas. Mają dwa mniejsze pokoje piętro wyżej. Zobaczyłem, że Harry pokazuje mi podniesiony kciuk. To znaczyło, że dostarczył na miejsce tę pijaną przesyłkę.

- Jeżeli Maurice był rzeczywiście pijany.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Wydało mi się, że bardzo zręcznie udaje. Być może przed Grenvilleem.

- Ciekawy pomysł.

- Och, daj spokój. Co sądzisz o Grenvilleu... i o Mauricee?

- Uważam, że Grenville specjalnie robi z siebie karykaturę sztywnego wojaka. Pewnie bardzo to odpowiada członkom Klubu Anglo-Pacyficznego.

- A więc ci dwaj nie są takimi, na jakich wyglądają? Grenville i Maurice? Nikt tu nie jest tym za kogo się przedstawia. To samo dotyczy Kornwalii.

- No, a co powiesz o Vanity Richmond?

- Pozornie sprawia wrażenie, że jest ciężko pracującą osobą na dobrej posadzie. Wydaje pieniądze na kosztowne ubrania. Chyba ma słabość do Newmana. To wszystko, co mogę o niej powiedzieć.

- Pozornie - powtórzyła Paula. - Sprawia wrażenie... Sprawia wrażenie. Mówisz, jakbyś miał wiele wątpliwości na jej temat. Skąd wiesz, że ma poważne zajęcie i ciężko pracuje?

- Ponieważ słuchałem waszej rozmowy, stojąc na tarasie. Moja praca polega na zbieraniu danych o wszystkich. Zwłaszcza tych, którzy mogą okazać się podejrzani.

- A wszyscy są podejrzani? - Paula spróbowała delikatnie wysondować.

- Oczywiście, dopóki nie udowodnią niewinności. Przypomnij sobie listę podejrzanych, którą znalazłaś na wierzchu szafki na akta w mieszkaniu Lindy Standish. Moloch, Joel Brand, Luis Martinez, Byron Landis i Vanity Richmond. Alvarez powiedział mi, że Martinez jest szefem ochrony w Black Ridge.

- No cóż, przynajmniej Grenvillea i Mauricea nie było na liście.

- Dziwne przeoczenie - zauważył Tweed.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- To, co usłyszałaś. A teraz chcę, żebyś poszła ze mną do mercedesa Newmana. Zaparkował go w miejscu niewidocznym z hotelu. We dwoje nie będziemy rzucać się w oczy. Mam coś ważnego do zrobienia. Zajrzyj do sąsiedniego pokoju, do Boba i powiedz mu, żeby w tej chwili poszedł do samochodu. Muszę się natychmiast porozumieć z Langley.

Zastali Newmana już na parkingu. Stał przy otwartych przednich drzwiach mercedesa. Zadbał nawet, żeby wezwać Butlera i Nielda, którzy spacerowali w pewnej odległości, upewniając się, że są sami w tym odosobnionym miejscu za hotelem.

- Muszę nawiązać łączność z Waszyngtonem, tak żeby nikt nie mógł podsłuchać rozmowy - wyjaśnił Tweed. - Możesz to zrobić? Musi być stuprocentowo bezpieczna.

- Bez trudu. Alvarez wyjaśnił mi, jak to przeprowadzić. Jeżeli jest niedaleko samochodu patrolowego, specjalny sygnał da mu znać. Ma ze sobą urządzenie, które może podłączyć do dowolnego policyjnego radia. Jest ono w stanie zakodować rozmowę z dowolnym miejscem na świecie.

- Załatwmy więc to szybko... Pokaż mi, jak. I muszę zostać sam.

Newman poczekał, aż Tweed usiądzie w fotelu obok miejsca kierowcy, a potem pochylił się. Przycisnął w określonej kolejności guziki na czarnym pudełku, podał Tweedowi mikrofon, zamknął drzwi i odszedł razem z Paulą.

- Tu Cord - rozległ się znajomy głos. - Czy to ty, Tweed?

- Tu Tweed. Otrzymałem informację, że dwie ciężarówki, których nie ma już w Black Ridge, służyły do przewozu materiałów wybuchowych. Ja...

- Jezu - przerwał mu Dillon. - Jesteś pewien?

- Mój informator jest wyjątkowo wiarygodny. Ciężarówki były zazwyczaj zaparkowane w ukrytym garażu za rezydencją, ale jedną z nich zatrzymała blokada na południe od Big Sur, a druga spadła z urwiska do oceanu.

- Alvarez, włącz się. Zbadaj to natychmiast. Tweed, badamy sprawę eksplozji przeprowadzonej bez pozwolenia na pustyni w Nevadzie. Wykorzystano do niej jeden z porzuconych silosów, w których trzymano dawniej rakiety balistyczne. Nie możemy zidentyfikować materiału wybuchowego. To coś zupełnie nowego.

- Jak silny? - zapytał Tweed.

- Usiądź mocniej. Waszyngton oszalał ze strachu. Ten nowy, nieznany materiał wybuchowy ma siłę dziesięciokrotnie większą od bomby wodorowej.

23

Gdy Cord Dillon się rozłączył, Tweed przez kilka minut siedział nieruchomo w samochodzie. Nawet z oddali Paula widziała jego ponurą minę, Zrobiła krok w stronę mercedesa, ale Newman zatrzymał ją.

- Jak będzie gotowy, przyłączy się do nas.

- Nigdy jeszcze nie widziałam go w tak posępnym nastroju.

- Zostaw go. Podejmuje poważną decyzję.

- Siedzi tak nieruchomo...

Ledwo zdążyła to powiedzieć, Tweed opuścił szybę i przywołał ich gestem. Jego zachowanie zmieniło się całkowicie. Teraz dla odmiany zaczął przejawiać niesłychaną aktywność.

- Bob, po pierwsze chcę pilnie rozmawiać z Alvarezem. Po drugie, masz mnie zawieźć do najbliższego automatu telefonicznego. Po trzecie - spojrzał na Marlera, który zjawił się jak spod ziemi, trzymając w ręku torbę golfową, w której, jak łatwo się było domyślić, miał armalite - po trzecie, muszę mieć od tej pory maksymalną ochronę. Jestem pewien, że Moloch wie, gdzie jestem, Paulo, siadaj z tyłu.

- Poprowadzę BMW - postanowił Marler - i wezmę ze sobą Butlera oraz Nielda. Będę się trzymał tuż za wami. Nie zdziwcie się, kiedy nagle was wyprzedzę, jeżeli zorientuję się, że macie przed sobą kłopoty...

Newman już siedział za kierownicą mercedesa. Pojechał długim, krętym podjazdem, oddalając się od "Spanish Bay". Na tylnym siedzeniu Paula sprawdziła działanie swojego browninga,32. Tweed trzymał w dłoni mikrofon.

- Tu Alvarez...

- Mówi Tweed. Gdzie jesteś?

- Wciąż przy blokadzie na drodze na południe od Big Sur...

- Pozostań tam, dopóki nie dam ci znać... jeżeli możesz.

- Mogę.

- Czy uda ci się znaleźć płetwonurków, którzy obejrzeliby dno "Baji", tego statku stojącego na kotwicy niedaleko brzegu?

- Będą tu za trzydzieści minut. Z komendy policji w Monterey. Czy...

- Dziękuję.

Paula była zaskoczona. Nigdy dotąd nie słyszała, by Tweed żądał maksymalnej ochrony. Znała go wystarczająco dobrze, by zdawać sobie sprawę, że nie troszczy się o siebie... raczej martwi się o to, co ma do wykonania. Sprawy nabierały rozpędu.

- Muszę zadzwonić do profesora Weatherby, sejsmologa. Jest teraz u siebie w domu w Holland Park - rzucił krótko Tweed.

Parę minut później Newman zatrzymał się w pobliżu położonej na uboczu budki telefonicznej. Tweed wyskoczył z samochodu, zanim maszyna stanęła. Wbiegł do budki i zaczął wybierać numer Weatherbyego.

Tymczasem na zewnątrz Marler, a za nim Butler i Nield szybko wysiedli z samochodu i przyłączyli się do Newmana. Marler rozejrzał się uważnie po gęstym, sosnowym lesie otaczającym ich ze wszystkich stron.

- Trudno to uznać za, najbezpieczniejsze miejsce pod słońcem - zauważył. - Pete, zajmij stanowisko na skraju lasu. Pozostań niewidoczny i trzymaj broń w pogotowiu. Traktujcie każdy nadjeżdżający pojazd jako potencjalnie wrogi, ale uważajcie - nie chcemy przecież strzelać do niewinnych podróżnych.

Sam Newman zajął stanowisko blisko budki, trzymając smith & wessona w ręce opuszczonej wzdłuż ciała. Paula stanęła obok niego. Głęboka cisza lasu napawała ją niepokojem. W budce Tweed wreszcie połączył się z Weatherbym.

- Tu Tweed. Wiem, że w Londynie jest północ. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem.

- Jestem na nogach i jeszcze długo będę. Z twojego tonu wnoszę, że sytuacja jest poważna.

- Wyjaśnij mi, tylko możliwie przystępnie, czy można wywołać podmorskie trzęsienie ziemi niedaleko wybrzeża Kalifornii? W rejonie Carmel - Big Sur?

- Wywołać? No cóż, niedawne badania wykryły w tej strefie ruchy pod dnem Pacyfiku. Musisz wiedzieć, że tam są gigantyczne płyty tektoniczne, jak je nazywamy... rozległe fragmenty dna oceanicznego, które mogą ocierać się o siebie. Albo nawet o brzeg. Ale to jest bardzo rzadkie zjawisko.

- Ale gdyby to było możliwe - naciskał Tweed - co mogłoby to spowodować?

- Przypuszczam, że potężny wstrząs podmorski mógłby poruszyć płytę tektoniczną. - Przerwał na chwilę. - Nie mówiłem ci, ale Ethan Benyon pracował nad taką właśnie teorią. Uznałem ją za zbyt nowatorską. Znalazłem to w dokumentach, które zapomniał wziąć ze sobą.

- Potężny wstrząs podmorski - powtórzył Tweed. - Załóżmy, że zaistniał. Jakie byłyby skutki zderzenia płyty z wybrzeżem?

- Mogłoby to doprowadzić do wciśnięcia jej pod kontynent. Potęga przyrody jest niesamowita. A skutki? Gigantyczna katastrofa. Ale to zupełnie nieprawdopodobne.

- Dzięki, Weatherby. Ogromnie mi pomogłeś.

- Nie wiem, w jaki sposób. Gdzie jesteś?

- W Kalifornii. Muszę już iść.

Tweed biegiem wrócił do samochodu. Gdy zajmował miejsce w mercedesie, Newman siedział już za kierownicą. Tweed szybko streścił rozmowę z Weatherbym, a potem poprosił, żeby ponownie połączyć go z Alvarezem.

- Tu Tweed. Uważam, że należy koniecznie zbadać kadłub "Baji".

- W porządku. Płetwonurkowie są już w drodze razem z motorówką na przyczepie.

- Mogę zamienić z nim dwa słowa? - zapytał szybko Newman.

Tweed podał mu mikrofon. Newman przedstawił się.

- Alvarez, czy możecie poczekać do mojego przyjazdu? Będę tam za trzydzieści, czterdzieści minut...

- Czekamy, Newman.

Jadąc z powrotem do hotelu, Newman wiózł również Paulę i Marlera, którzy w ostatniej chwili wskoczyli na tylne siedzenie. Butler razem z Nieldem, podążali za nim w BMW Gdy zatrzymali się na parkingu, Butler wyskoczył i podszedł do wysiadającego Tweeda.

- Pete i ja zostajemy z tobą. Nie ma dyskusji. Jesteśmy znani z tego, że nie słuchamy rozkazów.

- Coś o tym wiem - Przyznał Tweed. - Dziękuję.

- Pora wysiadać, Paulo - powiedział Newman.

- Pora ruszać. Jadę z tobą. Chyba że mnie wyrzucisz z samochodu siłą.

- A ty będziesz się broniła rękami i nogami, jeżeli spróbuję? Marler?

- Dobrze mi tu, gdzie jestem.

Newman westchnął i ruszył w stronę Big Sur.

W Black Ridge Grenville wyszedł z rezydencji i długim podjazdem skierował się do miejsca, gdzie przy bramie wjazdowej czekał jego samochód. Na przednim fotelu siedział Maurice Prendergast.

- Zaprosiłem Molocha na tańce. Powiedział, że przyjdzie z przyjemnością.

- Dziwne.

- Biedny facet nie ma zbyt bogatego życia towarzyskiego - zauważył Grenville, siadając za kierownicą.

- Biedny facet! - parsknął Maurice. - Przecież jest miliarderem.

- Pieniądze nie zawsze dają szczęście. Często dzieje się wręcz przeciwnie.

- Zawsze może się wypłakać po drodze do banku.

- Kiedy tak o tym myślę - przypominał sobie Grenville, jadąc szosą numer jeden w stronę Carmel - najbardziej się zainteresował, gdy wymieniłem mu nazwiska kilku innych gości, w tym Tweeda i Pauli Grey.

- Czy to był prawdziwy powód twojej wizyty u Molocha? Siedziałeś tam dość długo.

- A niby jaki inny mógłbym mieć? - zapytał sztywno Grenville. Żaden z nich nie zdawał sobie sprawy, że w oknie na pierwszym piętrze stoi człowiek obserwujący odjazd brygadiera. Byron Landis opuścił swoje stanowisko dopiero, gdy samochód znikł.

Newman po przyjeździe na miejsce zorientował się, że Alvarez ukrył swój samochód i ciągnik z przyczepą w wąwozie, z którego korzystał również Butler w czasie wizyty Tweeda i Pauli u pani Benyon. Mijając "Szczyt", odruchowo spojrzał w stronę tego niesamowitego domu. Zasłona w jednym z okien poruszyła się. Pani Benyon obserwowała rozwój wydarzeń.

- Zaplanowaliśmy wszystko starannie - poinformował Alvarez Newmana i jego towarzyszy, gdy tylko wysiedli z samochodu. - Motorówka jest na wodzie, niewidoczna z "Baji" i z Black Ridge. Jest na niej trzech płetwonurków.

- Chciałbym z tobą popłynąć - powiedział Newman.

- Proszę bardzo. A na co, według ciebie, czekałem?

- Ja również - oświadczyła Paula. - Newman potrzebuje kogoś, kto by trzymał go za rękę.

Mówiąc te słowa, z uśmiechem wyjęła granat z zawieszonej na ramieniu torebki i niezauważalnie wsunęła go Newmanowi do ręki. Wciąż od czasu do czasu grywał w krykieta i podobnie jak Tweed był doskonałym miotaczem.

- Może ja również się do was przyłączę - rzucił Marler.

Alvarez popatrzył na niego. Marler bez mrugnięcia wytrzymał spojrzenie jego czarnych oczu. Agent CIA był wyraźnie pod wrażeniem spokojnego usposobienia Marlera. Skinął głową i poprowadził całą grupkę w dół stromego, porośniętego trawą zbocza, kierując się w stronę ukrytej zatoczki z niewielką plażą. Do prowizorycznego pomostu zacumowana była duża motorówka. Znajdujący się na jej pokładzie trzej płetwonurkowie w pełnym rynsztunku spojrzeli na przybyszy. Jeden z nurków trzymał aparat fotograficzny do zdjęć podwodnych. Newman zastanawiał się, czy są oni członkami jakiegoś oddziału służb specjalnych. Wszedł do motorówki, przytrzymując granat tkwiący w kieszeni lekkiej marynarki. Gdy tylko Paula, Marler i Alvarez weszli na pokład, policjant na brzegu zwolnił cumy. Agent CIA stanął za sterem i zapuścił silnik.

Opłynąwszy cypel, zobaczyli na sterburcie motorówki zakotwiczoną "Baję". Morze było spokojne - wystarczająco spokojne nawet na gust Tweeda, pomyślała Paula. Do rufy wielkiej pogłębiarki była zacumowana wielka łódź motorowa. Podpłynęli bliżej. Alvarez podniósł do ust megafon i miał właśnie zakomunikować:

"Policja...".

Nie miał szansy nawet rozpocząć. Ludzie z pogłębiarki wskoczyli do motorówki. Jej silnik zapalił z rykiem i łódź skierowała się w ich stronę, z każdą chwilą nabierając prędkości. Paula poznała stojącego za sterem potężnego mężczyznę. Joel Brand. Najwyraźniej miała być to powtórka próby staranowania łódki na tak teraz odległej rzece Helford w Kornwalii. Motorówka mknęła w ich stronę coraz szybciej, coraz wyżej wynurzając dziób z wody. Była wystarczająco duża, aby przeciąć ich łódź na pół. Alvarez obrócił ster, ale Brand zrobił to samo, w dalszym ciągu ze straszliwą prędkością dążąc do kolizji. Newman wyjął z kieszeni granat, wyszarpnął zawleczkę, zwolnił dźwignię, odliczył sekundy i rzucił. Granat spadł na rufę motorówki.

Paula zobaczyła, że Brand, w szczelnie zakrywającej włosy wełnianej czapce, wyskakuje za burtę porzucając ster i swoich ludzi na pokładzie. Skierował się do brzegu, rozcinając wodę z łatwością i siłą wytrawnego pływaka. Granat eksplodował. Rozległ się stłumiony huk i niemal natychmiast z ogłuszającym łoskotem wybuchnął zbiornik paliwa. Płomienie ogarnęły motorówkę w ciągu kilku sekund. Fragment rufy wyleciał wysoko w powietrze jak meteor, ciągnąc za sobą smugę ognia, a potem wpadł do Pacyfiku, z sykiem znikając pod powierzchnią.

- Kontynuujemy zadanie - rozkazał Alvarez.

Obrócił ster, omijając pływające po powierzchni szczątki. Znajdowali się już blisko "Baji", gdy polecił płetwonurkom zejść pod wodę. Zniknęli pod powierzchnią, kierując się w stronę podwodnej części kadłuba. Paula wyjęła niewielką lornetkę i zaczęła lustrować pokłady pogłębiarki.

- To dziwne - oświadczyła. - Odnoszę wrażenie, że nikogo tam nie ma.

- Pewnie wszyscy są pod pokładem - odparł Alvarez.

- Wygląda jak statek - widmo - zauważyła.

- Na tej łajbie jest coś więcej niż duchy - stwierdził. Popatrzył na zegarek. - Przeprowadzenie oględzin nie powinno im zająć więcej niż pięć minut...

Krążyli wolno wzdłuż burty, ale wciąż nikt nie pojawiał się na pokładzie. Co gorsza, płetwonurkowie nie wynurzyli się nawet po dziesięciu minutach. Zaniepokojony Alvarez opłynął dziób pogłębiarki i skierował łódź wzdłuż drugiej burty. Zrobił to w samą porę, by dostrzec postać w kombinezonie płetwonurka, wspinającą się po trapie i znikającą na pokładzie.

- Czy to był jeden z twoich ludzi? - zapytała Paula. - Miał w ręku coś, co przypominało widły.

- Nie - odparł z grymasem Alvarez.

- Mam wrażenie, że to był elektryczny oścień, którym nurkowie odstraszają podwodne drapieżniki - ostrzegł Newman. Paula wychyliła się za burtę i chwyciła pływający przedmiot. Był to aparat, który miał ze sobą jeden z płetwonurków. Podała go Alvarezowi. Spojrzał najpierw na kamerę, a potem na Newmana.

- Sprawa wygląda coraz bardziej ponuro. Taki specjalny aparat do zdjęć podwodnych jest bardzo kosztowny. Jeżeli wyślizgnie się płetwonurkowi z ręki, wypływa na powierzchnię. Co więc przytrafiło się człowiekowi, który trzymał ten aparat?

- Został zabity prądem, podobnie jak dwaj pozostali - wyjaśnił cicho Newman. - Na "Baji" mają podwodny zespół ochrony, a to oznacza, że pod kadłubem jest coś, czego nie chcą nam pokazać. Ciała powinny wypłynąć na powierzchnię.

- Nie, nie wypłyną - odparł Alvarez. - Pod powierzchnią jest bardzo silny prąd, który może znieść zwłoki na odległość wielu mil. Pewnie nigdy ich nie odnajdziemy.

- Wejdźmy na pokład - zaproponował Marler. - Jesteśmy uzbrojeni.

- Nie możemy - odparł Alvarez. - Nie mamy uprawnień. Nie mamy też dowodów.

- A co z motorówką, która usiłowała nas staranować? - upierała się Paula.

- Jaką motorówką? Zauważyłem, że wszystkie szczątki zatonęły. Nie mamy żadnych dowodów - powtórzył.

- Ale jest aparat - zauważyła Paula. - Czy Tweed mógłby obejrzeć kopie zdjęć, które nim zrobiono?

- Dostanie je jeszcze dzisiaj.

Motorówka wiozła z powrotem do ukrytej zatoczki bardzo przygnębioną grupę. Nikt nie odezwał się ani słowem do momentu, gdy dobili do brzegu. Alvarez natychmiast zaczął działać. Umieścił aparat w mocnej plastykowej torbie, zapieczętował ją i podał policjantowi stojącemu przy radiowozie.

- Zawieź to do laboratorium fotograficznego w Monterey. Chcę mieć oryginały odbitek i po trzy kopie z każdej na wczoraj...

Paula zobaczyła, że samochód policyjny, wyjąc syreną i migocząc światłami, rusza z dużą prędkością. Widok ten przypomniał jej koszmarną jazdę z lotniska w San Francisco.

- Przecież to Joel Brand popłynął do brzegu - powiedziała, wciąż nie dając za wygrane.

- Możesz zeznać to pod przysięgą w sądzie? - zapytał Alvarez. - Przeprowadzić identyfikację ze stuprocentową pewnością?

- No cóż, nie. Miał na głowie wełnianą czapkę, która zakrywała jego włosy. Poznałam go po ruchach.

- Po ruchach? - Alvarez pokręcił głową. - Byle jaki adwokat w czasie przesłuchania rozerwałby cię na strzępy.

- Czy nikt go nie widział, jak wychodził z wody? - spytała Paula, zwracając się do policjanta stojącego przy samochodzie. - Musiał przejść przez szosę, żeby dotrzeć do Black Ridge. Był przecież przemoczony do nitki.

- Przykro mi - odparł funkcjonariusz - ale patrzyliśmy tylko na was, czekając, kiedy wrócicie.

- Nie mamy dowodów - powtórzył po raz trzeci Alvarez. - Taka praca... Przerwał. - Nie, to nie tak. Nie cierpię tracić ludzi. A tutaj straciłem trzech. Newman, lepiej będzie, jeżeli wrócisz do "Spanish Bay". Dostarczę te fotografie Tweedowi... jeżeli w ogóle jakieś będą.

24

W Black Ridge, w gabinecie Molocha, Vanity usłyszała odgłos eksplozji. Zerwała się i podbiegła do okna w samą porę, by zobaczyć motorówkę w płomieniach. Opowiedziała siedzącemu za biurkiem pracodawcy, czego była świadkiem.

- Awaria silnika, jak sądzę. - Moloch był pogrążony w pracy - Wróć tutaj. Chcę z tobą porozmawiać.

- O czym? - zapytała, siadając przed nim.

- Myślę o przekazaniu ci do sprawdzenia kilku najważniejszych rachunków. Znasz się na cyfrach, prawda?

- Zanim mnie zatrudniłeś, pracowałam w Londynie w biurze rachunkowym. Mam wrażenie, że dam sobie radę. Ale czy Byron nie będzie miał mi tego za złe?

- To są rachunki prowadzone przez Joela.

- A z nim nie będzie takich samych problemów? Nie chcę zrobić sobie z niego wroga.

- To ja decyduję, kto się czym zajmuje. Są tu ludzie, którzy wydają się zapominać, że to ja własnym potem i trudem stworzyłem AMBECO. A tak na marginesie, wybieram się dziś wieczór na przyjęcie do Anglo-Pacyficznego klubu Grenvillea. Będę szczęśliwy, jeżeli zechcesz mi towarzyszyć. Zawiozę cię moim lincolnem continentalem.

- Podróż w luksusie - zakpiła. - Ale czemu w ogóle idziesz na przyjęcie? To do ciebie niepodobne, takie pojawianie się w publicznych miejscach.

- Grenville poinformował mnie, że wśród gości będzie niejaki Tweed. Chciałbym go poznać. - Uśmiechnął się sucho. - Jeżeli będę ci towarzyszył, wszyscy dostaną amoku. Bawi mnie ta perspektywa.

- Będę musiała się przebrać, wziąć prysznic. Na którą. Mam być gotowa?

- A ile czasu potrzebujesz?

- Pół godziny.

- Większości kobiet zajęłoby to kilka godzin. Przyjęcie zaczyna się o ósmej wieczorem. Dojazd do "Spanish Bay" zajmie trzy kwadranse. Masz więc pół godziny na przygotowanie się. Wyjeżdżamy dokładnie piętnaście po siódmej.

Vanity uśmiechnęła się w duchu. VB zawsze tak precyzyjnie określał wszystkie terminy. Zapewne była to jedna z przyczyn jego oszałamiających sukcesów.

- Z przyjemnością pojadę z tobą - oświadczyła. - Najwyższa pora, żebyś zaczął trochę więcej bywać w świecie. Za bardzo się od wszystkiego izolujesz.

Jego blade oczy zatrzymały się na Vanity. Molocha pociągało w niej nie tylko sprawne wykonywanie obowiązków, ale również fakt, że nigdy nie wahała się mówić, co myśli. Nie cierpiał pracowników, którzy płaszczyli się przed nim.

- W świecie? Kalifornia to szambo. Ale jestem pewien, że spędzimy przyjemny wieczór.

* * *

Newman zdążył zaparkować samochód pod "Spanish Bay", gdy zaczęło mrugać czerwone światełko. Upewniwszy się, że w zasięgu wzroku nikogo nie ma, nacisnął guzik, który wysuwał antenę. Wiedział, że dzwoni Waszyngton. Sięgnął po mikrofon.

- Tu Newman.

- Mówi Cord. Jak tam w Kalifornii?

- Słonecznie - odparł szybko Newman. Nie był pewien, czy Tweed życzyłby sobie, żeby przekazał wiadomość o tragedii niedaleko Big Sur - W czym mogę pomóc?

- Jeżeli Tweed jest osiągalny, chciałbym jak najszybciej z nim porozmawiać.

- Proszę poczekać. Będzie za kilka minut...

Poprosił Paulę, by sprowadziła Tweeda. W chwili gdy wysuwał antenę, Marler wysiadł z wozu, ruchem ręki dając znać Butlerowi i Nieldowi, by zajęli stanowiska. Cała trójka ustawiła się w miejscach pozwalających obserwować okolicę. Samochód był niewidoczny z hotelu, ponieważ zasłaniał go wysoki mur, a w dodatku stał w mało używanej części parkingu.

Newman szybciej niż się spodziewał zobaczył w lusterku Tweeda biegnącego w stronę samochodu i podążającą tuż za nim Paulę. Zajęła stanowisko w pewnej odległości, w miejscu wskazanym jej przez Marlera. Newman podał mikrofon Tweedowi i wysiadł.

- Tu Tweed.

- Linia jest całkowicie bezpieczna - oznajmił Cord. - Zakładam, że u ciebie nikt nas nie słucha...

- Zgadza się.

- To, co ci powiem, jest ściśle tajne. Udało nam się wprowadzić agenta do zakładów zbrojeniowych VB w Des Moines. Jest tam w dalszym ciągu. Była to wyjątkowo delikatna operacja.

- Rozumiem - zapewnił go Tweed.

- Agent zameldował, że Moloch udoskonalił materiał wybuchowy o ogromnej mocy. Jak już wspomniałem, ma on siłę dziesięciu bomb wodorowych. Przemycono niewielką próbkę.

- Zróbcie nalot na fabrykę - natychmiast poradził Tweed.

- Nie możemy. VB ma rządowy kontrakt na produkcję możliwie najpotężniejszego materiału wybuchowego. Nie musiał nas informować, że mu się udało. Materiał wybuchowy nazywa się ksenobium. Przetestował go w starym silosie na pustyni Nevada.

- Skąd o tym wiesz?

- Porównaliśmy ślady materiału wybuchowego z Nevady z próbką przemyconą z zakładów w Des Moines. Są identyczne.

- Wciąż nie rozumiem, dlaczego nie możesz skontrolować Des Moines.

- Ponieważ Moloch zdobył na Wzgórzu ogromne wpływy polityczne. Jeżeli zrobimy nalot na jego zakłady, powie, że po prostu udoskonalił ten materiał wybuchowy. A potem w odwet wykorzysta swoje kontakty, by obecny prezydent przegrał wybory. Mamy związane ręce.

- Powiedziałeś, ksenobium?

- Tak właśnie nazywa się to świństwo. Przyprawia mnie o gęsią skórkę.

- Mnie też nie sprawia to przyjemności, że sparafrazuję Clinta Eastwooda.

- Tweed, masz już cokolwiek?

Po raz pierwszy w ciągu ich długiej znajomości Tweed usłyszał w głosie Amerykanina nutki desperacji. Opowiedział ostrożnie:

- Codziennie wpadają mi w ręce nowe kawałki tej łamigłówki. Myślę, że wkrótce będę już miał pełen obraz. Muszę się spotkać z Vincentem Bernardem Molochem. Koniecznie chcę poznać jego motywy. Będziemy w kontakcie...

Kiedy wysiadał z samochodu, miał wesołą minę. Najweselszą, pomyślała Paula, od kilku dni.

* * *

Moloch gawędził lekko z Vanity, jadąc kremową limuzyną w stronę Carmel. Miał na sobie elegancki smoking i był bardzo ożywiony.

- Kiedy poznałaś Tweeda, jakie zrobił na tobie wrażenie? - zapytał nagle.

- Groźne - odparła natychmiast.

- Przypuszczam, że ma to związek z jego pracą. Chciałbym, abyś mnie z nim poznała. Nie natychmiast po jego przybyciu, ale nieco później.

- Zrobię to - obiecała.

- Nie mam ochoty pętać się gadając z innymi gośćmi - uprzedził ją. - Chcę mieć stolik tylko dla siebie... tylko dla nas dwojga.

- Załatwię to z Grenvilleem zaraz po naszym przyjeździe.

- Rzecz w tym - wyjaśnił, prowadząc wprawnie samochód, którego reflektory omiatały kolejne zakręty - że mam zamiar poobserwować obecnych tam ludzi. Nie mogę liczyć, że ktokolwiek inny dostrzeże to, czego szukam.

- Rozumiem - odparła Vanity.

O co mu teraz chodzi? - zastanawiała się. W tym jego skomplikowanym umyśle najwyraźniej zaświtał jakiś pomysł. Może zorientuję się, co to takiego, kiedy pobędziemy tam jakiś czas.

Tweed spóŹniał się z wyjściem na przyjęcie. Detektyw w cywilu wylegitymował się, a potem przekazał mu fotografie od Alvareza. Odręczna notatka agenta FBI informowała, że płetwonurek najwidoczniej zdążył przed zniknięciem dotrzeć do dna. Na fotografiach widniał prawdopodobnie zaplombowany otwór, który pogłębiarka wykonała wwiercając się w dno Pacyfiku.

- Rozumiesz coś z tych zdjęć? - zapytał Paulę.

Obejrzała je przez szkło powiększające, pokręciła głową i odłożyła.

- Nic z nich nie rozumiem. Wygląda na to, że do zamknięcia otworu użyto wielkiej okrągłej płyty z jakiegoś nieznanego materiału.

- W swojej notatce Alvarez pisze, że eksperci oceniają jej średnicę na sześć stóp. Poza tym nic nie ustalili. Sprowadź Newmana. Chcę porozmawiać z Cordem Dillonem...

Piętnaście minut później poinformował Dillona, że musi jak najszybciej przesłać fotografie pod pewien adres w Londynie i że mogą one być kluczem do całej tajemnicy. Cord poprosił go, by poczekał. Tweed siedział w mercedesie z podniesioną anteną. Newman rozstawił swój zespół w strategicznych punktach wokół samochodu. Tweed zauważył, że Butler i Nield są w garniturach i przywołał Newmana.

- Czemu Harry i Pete są ubrani tak, jakby wybierali się z wizytą?

- Ponieważ idą z nami na przyjęcie. Tylko proszę cię, bez dyskusji. Tłum jest doskonałym miejscem, by kogoś wziąć na muszkę.

Newman wysiadł z samochodu, gdy tylko Dillon zgłosił się ponownie. Jego odpowiedź zaskoczyła Tweeda.

- Nie możemy przekablować tych fotografii. Szczegóły są zbyt ważne. Daj zdjęcia Alvarezowi, który już do ciebie jedzie. Powinien zjawić się za dziesięć minut. Przekaż mu zaadresowaną paczkę. Bardzo szybki samolot będzie czekał na lotnisku w Monterey, żeby przewieźć ją do Londynu. Potem samochód natychmiast przewiezie pakiet z Heathrow pod adres na Holland Park. Będziemy w kontakcie. Aha, przewidywany czas dostarczenia to jakieś siedem godzin od tej chwili.

Cord rozłączył się, nie czekając na podziękowania. Przywoławszy Paulę, Tweed wyjaśnił jej, co się dzieje, a potem polecił jej zapakować zdjęcia i zaadresować paczkę do profesora Weatherbyego. Gdy pobiegła, skinął na Newmana.

- Zawieź mnie znowu do tej budki telefonicznej. Muszę zadzwonić do Weatherbyego.

Marler wsunął się na tylne siedzenie w chwili, gdy mercedes już ruszał. Tweed pobiegł do telefonu, gdy tylko samochód zatrzymał się przy budce. Marler ruszył za nim, a potem stanął w cieniu. Nad nimi rozpościerało się rozgwieżdżone niebo.

Newman zastanawiał się, czemu w Kalifornii wszystkie gwiazdozbiory widać o wiele wyraŹniej. Chyba nie ma tu smogu, doszedł do wniosku.

- Weatherby? Tu Tweed... - Szybko przekazał nowe informacje.

Sejsmolog słuchał i dopóki Tweed nie skończył, nie odezwał się ani słowem.

- Bardzo ciekawe - oznajmił wreszcie. - Oczywiście, słyszałem trochę o technice wwiercania obrotowej rury w celu wydobycia próbki z głębi ziemi albo z dna morskiego. Ale nie jestem ekspertem w tych sprawach. Na szczęście, przypadkiem kilka minut temu rozmawiałem przez telefon z Johnem Pallisterem. To mój stary przyjaciel, cierpi na bezsenność i jutro wcześnie rano wpadnie do mnie na drinka. Jest światowym specjalistą w sprawie wydobywania rdzeni metodą wiertniczą. Kiedy dotrą do mnie te fotografie?

- Wkrótce wystartują z lotniska w Monterey. Obliczyłem, że powinieneś je dostać za jakieś siedem godzin.

- Za siedem godzin? Jak ty je wysyłasz? Rakietą, ?

- Mam zapewnioną współpracę rządu. Pewnie korzystają z jakiegoś nowego samolotu naddźwiękowego.

- W porządku. Namówię Johna, żeby poczekał, aż je dostarczą. Będzie wiedział, co znaczą te fotografie. Zadzwonię do ciebie. A gdzie ty właściwie jesteś?

- W "Spanish Bay". To hotel niedaleko Carmel...

Tweed podał mu numer i uprzedził, by przekazywał mu wiadomości oględnie, ponieważ rozmowa będzie łączona przez centralę hotelową. Kiedy wyszedł z budki telefonicznej, głęboko odetchnął chłodnym nocnym powietrzem. Wrócili do "Spanish Bay", zabrali Paulę ubraną w krótki płaszczyk i pojechali na przyjęcie. Butler i Nield ruszyli za nimi na piechotę.

Zastanawiam się, o co tu właściwie chodzi? - rozmyślał Tweed.

Kiedy zjawili się na miejscu, przyjęcie było już na pełnych obrotach. Grenville w smokingu, pod którym widniał szkarłatny pas, gorąco powitał ich w drzwiach i pocałował Paulę w policzek.

- Jest was więcej, niż się spodziewałem - zauważył, spoglądając na Marlera, za którym stali Butler i Nield.

- Przyszliśmy pomóc obsługiwać gości - oznajmił Marler.

Tweed krótko przedstawił wszystkich, spoglądając nad ramieniem Grenvillea na wielki pokój pełen ludzi. Przy stoliku w rogu sali dostrzegł niskiego, elegancko ubranego mężczyznę o zaczesanych do tyłu ciemnych włosach i wysokim czole.

Obok niego siedziała Vanity Richmond. Newman pochwycił spojrzenie Tweeda i szepnął mu do ucha, gdy Grenville prowadził gości do dużego stołu przy samym parkiecie:

- To Moloch. Zrobiłem mu kiedyś zdjęcie, a potem jego ochroniarze wyrwali mi aparat.

Tweed ruszył za Paulą, eskortowaną przez rozradowanego Grenvillea. Spostrzegł Mauricea, siedzącego samotnie przy stoliku i pociągającego ze szklaneczki. Zajął miejsce pomiędzy Paulą i Newmanem. Marler usiadł naprzeciwko, a Butler i Nield na obu końcach stołu. Rozejrzał się po sali i odniósł wrażenie, że Moloch robi to samo. Towarzystwo składało się głównie z mężczyzn i kobiet w średnim albo wręcz w podeszłym wieku. W atmosferze dawało się wyczuć wymuszoną wesołość. Wiele osób ostro popijało. Młodsze pary ze znudzonymi minami tańczyły na parkiecie.

Tweed poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Obejrzał się i zobaczył za sobą siwowłosego mężczyznę o pobrużdżonej twarzy.

- Jest pan tu nowy - powiedział nieznajomy - Mam nadzieję, że nie przyjechał pan na stałe.

- Dlaczego?

- Proszę się rozejrzeć. - Mężczyzna miał wymowę typową dla angielskich wyższych sfer. - Wszyscy oni są żałośni, podobnie jak ja. Przyjechali tu ze względu na klimat, zostawiając w kraju swoich przyjaciół, swoje życie.

- Czemu więc nie wracają? - spytał Tweed.

- Już na to za późno. Stracili kontakt z przyjaciółmi, sprzedali domy w Wielkiej Brytanii. Życie tu jest tańsze i nie stać ich, by wrócić. Tęsknią za dawnym otoczeniem - pubami, wioskami, nawet za Londynem. Tutaj nie jest tak samo. Niech pan tego nie robi.

- Dziękuję panu za radę - odparł Tweed.

- To brzmi tragicznie - szepnęła Paula.

- Bo to naprawdę tragedia. Wygląda na to, że Vanity idzie w naszą stronę.

Uśmiechnięta radośnie Vanity Richmond zwróciła się do Tweeda, który po prostu skinął głową na przywitanie:

- Pan Moloch byłby zaszczycony, gdyby zechciał pan poświęcić mu kilka minut. Siedzi przy stoliku, od którego właśnie odeszłam, tam w rogu.

- Czemu nie podejdzie do nas? - spytała Paula.

- Chciałby zamienić kilka słów w ciszy i spokoju. - Nie tracąc zimnej krwi, znowu uśmiechnęła się do Pauli. - W tym miejscu muzyka jest dość głośna.

Tweed zerknął na czterech młodzieńców siedzących na podwyższeniu i łomoczących rock and rolla. Ponownie skinął głową, wstał i przecisnął się między stolikami. Vanity usiadła obok Pauli na krześle zwolnionym przez Tweeda. Nadszedł Grenville z dymiącym cygarem w dłoni.

- Wszyscy świetnie się bawią? - zapytał ochrypłym głosem. Machnął cygarem. - Za dużo tego palę. Ale w końcu nie można ze wszystkiego rezygnować. Zaczyna się od cygar i zanim się człowiek obejrzy, przestaje pić...

Moloch uprzejmie wstał, by przywitać nadchodzącego Tweeda. Poprosił go, by usiadł na krześle Vanity. Potem sam zajął miejsce, obróciwszy krzesło tak, by móc patrzeć na Tweeda, który odpowiedział spojrzeniem skierowanym wprost w jego blade, bystre oczy.

- Chciałem się z panem spotkać, Tweed.

- Dlaczego?

- Vanity powiedziała, że jest pan groŹny.

- To zależy od okoliczności.,

- Przypuszczam, że ma pan rację. Jak długo ma pan zamiar zatrzymać się w "Spanish Bay"?

- Tak długo, jak będzie trzeba.

Moloch umilkł na chwilę. Podniósł szklankę. O ile Tweed mógł się zorientować, jego rozmówca pił sok pomarańczowy. W końcu odstawił ją.

- Czy mogę zaproponować panu coś do picia?

- Dziękuję, ale mam już coś na swoim stoliku.

- Dobrze się pan bawi na tym przyjęciu? - zainteresował się Moloch.

- Niezbyt.

- Ja również. Za chwilę stąd pójdę. Grenville nalegał, żebym przyszedł. Panie Tweed, moglibyśmy porozmawiać bardziej szczerze, gdyby był pan łaskaw odwiedzić mnie w Black Ridge, w moim domu niedaleko Big Sur Ten hałas mnie rozprasza.

- Z przyjemnością przyjadę zobaczyć się z panem.

- Doskonale. Może jutro o jedenastej? Przy wjeździe jest brama. Każę ją otworzyć, żeby mógł pan podjechać pod dom.

- Dziękuję. Zatem jutro o jedenastej? A teraz zechce mi pan wybaczyć, czekają na mnie przyjaciele…

Tweed dostrzegł, że Butler stoi pod ścianą w odległości kilku jardów i przygląda się tańczącym. Harry nie był człowiekiem, który dopuszczałby jakiekolwiek ryzyko. Tweed wrócił do stolika w samą porę, by usłyszeć, jak Vanity mówi do Pauli:

- Mogłybyśmy pojechać razem do Carmel. Znam tam najlepsze sklepy. W innych sprzedają same śmiecie. Zadzwonię do ciebie.

- To byłoby miło z twojej strony - odparła Paula bez entuzjazmu.

- Przepraszam, że pana podsiadłam, panie Tweed - oznajmiła Vanity wstając i uśmiechając się do niego promiennie.

- Nic nie szkodzi.

Vanity ruszyła szybko w stronę Molocha, który już się podnosił. Razem skierowali się do wyjścia i Moloch przyspieszył kroku, chcąc uniknąć zmierzającego w ich stronę Grenvillea. Zniknęli za drzwiami.

Tweed opuścił przyjęcie wkrótce potem, zerknąwszy po drodze na Mauricea który opróżniał właśnie kolejny kieliszek wina. Sprawiał wrażenie jeszcze bardziej ponurego niż poprzednio. Albo się mylę, pomyślał Tweed, albo Moloch, zanim wyszedł, wpatrywał się w Prendergasta.

W samochodzie, w czasie krótkiej drogi powrotnej, Tweed powiedział Newmanowi o swoim umówionym spotkaniu z Molochem. Reakcja Newmana była natychmiastowa.

- Zwariowałeś? Kiedy się znajdziesz w Black Ridge, możesz już nie wyjść stamtąd żywy.

- Pojadę - odparł Tweed. - Muszę przeniknąć umysł tego człowieka. Mamy coraz mniej czasu...

25

Był już prawie świt, gdy Tweeda obudził dzwonek telefonu. Rozbudzony natychmiast, chwycił słuchawkę.

- Halo?

- Tweed? Tu Weatherby. Mam obok siebie Johna Pallistera. Ze względu na twoją sytuację ja będę mówił. Pallister obejrzał dokładnie fotografie. Tam dzieje się coś dziwnego. Nigdy nie widział dziury o ponad sześciostopowej średnicy. To zupełnie nie pasuje do czynności, o jakich wspominałeś.

- Dlaczego?

- Ponieważ nigdy nie widział żadnego instrumentu, który odpowiadałby przedstawionemu przez ciebie sposobowi użycia, a jednocześnie miałby tak wielkie rozmiary. To nie jest rodzaj otworu, który można drążyć przy użyciu znanego mu sprzętu.

- Czy ma jakąś teorię, która by to wyjaśniała?

- Owszem, ale bardzo dziwaczną. Że jakiś nowy, specjalny sprzęt został zastosowany do wydrążenia tej dziury i zakopania czegoś wielkiego. To brzmi zupełnie jak jakaś zwariowana fantastyka.

- To prawda - przytaknął Tweed, na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał rozmowę. - Jestem pewny, że możemy przestać o tym myśleć. Podziękuj, proszę, Pallisterowi za pomoc. Tobie też dziękuję.

- Co się tam dzieje? - zapytał zaniepokojony Weatherby.

- Nie mam pojęcia. Jestem ci wdzięczny za telefon.

Tweed wstał z łóżka, zrzucił piżamę i wszedł pod prysznic. Rozcierając ciało ręcznikiem, goląc się i ubierając, odtwarzał w myśli całą rozmowę. Przestać o tym myśleć? To na pewno była ostatnia rzecz, jaką miał zamiar zrobić. Najwidoczniej wyprodukowano jakiś potężny świder o wielkich rozmiarach. Przypomniał sobie AMBECO - gdzie M oznaczało maszyny. Mieli więc wszelkie możliwości, by wyprodukować gigantyczne wiertło, które niewątpliwie znajdowało się na pokładzie "Baji". Kolejny fragment układanki znalazł się na swoim miejscu - przypomniał sobie ostatnią rozmowę z Cordem Dillonem. Katastrofa była nieuchronna.

Tweed przekręcił zamek i odsunął jedno skrzydło wielkich, szklanych drzwi balkonowych. Wyszedł z saloniku na taras, a potem na trawnik. Liczył na to, że widok świtu wstającego nad górami pomoże mu uporządkować myśli. Analizował teraz wcześniejszą rozmowę z Weatherbym na temat płyt tektonicznych.

- Ranny ptaszek - odezwał się głos za jego plecami. - Wstałeś, żeby zobaczyć wschód słońca? - spytała Paula.

Obrócił się i zobaczył, że jest ubrana w golf, ciemne spodnie i marynarkę. Z uśmiechem wsunęła mu rękę pod ramię. Gdy szli w stronę głównego tarasu nad polami golfowymi i morzem, zapytał ją:

- Czy używasz tego, o co po powrocie z przyjęcia prosiłem Alvareza? Miał ci to dostarczyć.

Zamiast odpowiedzieć wywinęła na chwilę golf, poczekała, aż Tweed się przyjrzy i podwinęła z powrotem do góry.

- Doskonale - oznajmił. - Zauważyłaś, że ubiegłego wieczoru w czasie przyjęcia Joel Brand stał przy barze?

- Tak. Wyglądał zupełnie jak Groucho Marx w "Kaczej zupie".

- Znowu kaczki - rzekł Tweed. - Biedna siostra Lindy Standish, którą morze wyrzuciło na brzeg w Kornwalii, wiedziała, o czym mówi.

- A ja nie. Powiedziałeś to samo, kiedy zobaczyłeś, że Byron Landis ma kaczy chód.

- Owszem. Popatrz na ten widok. Wspaniały.

Rodził się nowy dzień. Wciąż jeszcze ukryte za linią horyzontu słońce wstawało za ich plecami, zalewając ocean potokami różnobarwnego światła. Stali tak, patrząc jak kolory zmieniają się, a ocean jaśnieje.

- Mogę zrozumieć, dlaczego ludzie chętnie tu przyjeżdżają - powiedziała Paula. - Szkoda, że nie ograniczają się do odwiedzin, zamiast przenosić się tu na stałe. Wpadają potem w pułapkę. To niedobry raj.

- Jest tu wiele nieuświadomionego zła - odpowiedział Tweed. - Tak przynajmniej podejrzewam.

- Nieuświadomionego?

- Tak mi przyszło do głowy.

* * *

Była ósma rano, gdy Joel Brand wpadł do gabinetu Molocha w Black Ridge. VB kazał mu czekać. Nie zwracając na niego uwagi, przeglądał plik dokumentów, który wreszcie odłożył do teczki. Dopiero wtedy podniósł głowę.

- O co chodzi, Joel?

- Musimy zrobić coś, co wyprowadzi Tweeda z równowagi. Uważam, że za bardzo się do nas zbliżył.

- Chyba tak. Co proponujesz?

- Jeszcze nic nie wymyśliłem, ale to musi być coś, od czego zleciałyby mu z nosa te pieprzone okulary.

- Sądziłem, że miałeś dzisiaj rano polecieć do gmachu AMBECO. Pora, żebyś się tam znalazł i zabrał się do pracy.

Brand bez słowa wyszedł z pokoju i szybkim krokiem skierował się do miejsca, w którym pracował Byron Landis. Zatrzasnął za sobą z hukiem drzwi, a zaskoczony księgowy podniósł głowę znad biurka.

Moloch westchnął z ulgą. Pilnował się, by nie powiedzieć Joelowi, że spodziewa się wizyty Tweeda. Brand zaczynał wymykać się spod kontroli. Kiedy zakończył pracę nad spiętrzoną na biurku górą papierów, stanął przy oknie. Dokładnie o jedenastej zobaczył BMW przejeżdżające przez otwartą bramę i kierujące się w górę stromym podjazdem. Moloch cenił punktualność. Usiadł za biurkiem i czekał na Tweeda. Zdziwił się, że jego gość przyszedł sam.

- Panie Tweed, witam w Black Ridge. Proszę usiąść. Co mogę panu zaproponować do picia?

- Chwilowo nic, dziękuję. O czym chciał pan ze mną rozmawiać?

- Zapewne słyszał pan o mnie różne niezwykłe opowieści. Pomyślałem, że należy się panu trochę prawdy. Przybyłem tu z Gandawy w Belgii, pełen wielkich nadziei. Spotkałem człowieka, który wynalazł nowy rodzaj mikroczipu - bardziej nowoczesny niż cokolwiek istniejącego w tym momencie na rynku. Dzięki pieniądzom pożyczonym z banku wszedłem z nim do spółki, zbudowałem zakład produkcyjny i przystąpiłem do produkcji. Mikroczip był tak rewolucyjny, że sprzedawał się błyskawicznie. Spłaciłem kredyt. Doskonale mi się powodziło, ponieważ pracowałem dzień i noc, żeby postawić na nogi moje przedsiębiorstwo. A wtedy uderzyli przeciwnicy.

- Przeciwnicy? - zapytał Tweed.

- Pięciu moich największych konkurentów z Krzemowej Doliny zawarło sojusz, żeby mnie zrujnować. Najpierw wyprodukowali mikroczip podobny do mojego, ale jednocześnie różniący się na tyle, bym nie mógł wytoczyć im procesu. Obniżyli cenę w porównaniu z moją o pięćdziesiąt procent, na co ja nie mogłem sobie pozwolić. Ponosili ogromne straty, ale mieli kapitał, który pozwalał im na taki dumping. Ale, panie Tweed, to był dopiero początek.

Moloch wypił łyk herbaty przyniesionej przez Vanity Richmond. Tym razem Tweed nie odmówił poczęstunku. Obserwował Molocha, wyrzucającego gwałtownie słowa. W swoim biurze gospodarz emanował energią, której nie dało się zauważyć na przyjęciu u Grenvillea. Mówił dalej, wbijając w Tweeda spojrzenie bladych, bystrych oczu:

- Następnym pociągnięciem konkurentów było uszkodzenie moich ciężarówek przewożących dostawy do odbiorców. Zanieczyszczono płyn hamulcowy. Trzech kierowców zginęło. Sześć dalszych ciężarówek wyleciało w powietrze, a ofiarą padło czterech następnych pracowników. Miałem kłopoty z zatrudnieniem dobrych kierowców - rozeszły się słuchy, że u mnie jest niebezpiecznie. Nigdy nie wybaczę konkurencji tych śmiertelnych ofiar. Wreszcie w moich zakładach wybuchła bomba, poważnie raniąc dziesięciu najlepszych pracowników. Moje straty rosły, w końcu zostałem zrujnowany. Ale nauczyłem się jednej rzeczy.

- Czego?

- W jaki sposób zwyciężać w Ameryce.

- I jak pan tego dokonał?

- Będąc twardszym niż przeciwnicy. Znowu pożyczyłem pieniądze z banku, choć wymagało to pewnej umiejętności perswazji. Odbudowałem zakłady, ale tym razem zainstalowałem najnowocześniejszy system zabezpieczający. Do ochrony oraz do przeprowadzania akcji przeciwko konkurencji zatrudniłem silnych i zdecydowanych ludzi, takich jak Joel Brand. Wydałem polecenia...

Moloch przestał mówić, weszła Vanity z herbatą dla Tweeda. Uśmiechnęła się do niego.

- Podoba mi się pańska asystentka, Paula. Miło dla odmiany mieć sympatyczną angielską przyjaciółkę.

- Jestem tego pewien - rzucił krótko Tweed.

- Poleciłem - podjął wątek Moloch po wyjściu Vanity - wysłać grupy dywersyjne do zakładów moich przeciwników. Mieli obezwładnić strażników, ale nie robić im krzywdy. Zastosowali gaz łzawiący, potem weszli do zakładów i uszkodzili najważniejsze urządzenia, wstrzymując produkcję. Jestem z panem wyjątkowo szczery.

- Rzeczywiście - zgodził się Tweed.

- Przybysze z Wielkiej Brytanii najczęściej uważają, że znaleźli się w większej wersji starego kraju. A tymczasem bardzo się mylą. Szczególnie w sferze interesów. Społeczeństwo amerykańskie, zwłaszcza w Kalifornii i Nowym Jorku, jest niestabilne. Spotykam tu kobiety, które wychodziły za mąż cztery, pięć, sześć razy. Uważają małżeństwo za sposób na zabicie czasu, a nie za trwały związek. To obcy kraj z obcymi zwyczajami i obcą etyką.

- W Wielkiej Brytanii te sprawy również wyglądają nie najlepiej - zauważył Tweed.

- Ma pan rację. Ale wciąż jest szansa na pojawienie się wielkiego przywódcy - kogoś, kto usunie ten bałagan, kładąc nacisk na wewnętrzną dyscyplinę, porządek i stabilizację. Coś takiego nastąpi. Tutaj sprawy zaszły za daleko. Epidemia narkotyków zaczęła się w Kalifornii.

- I dotarła do Wielkiej Brytanii - przypomniał mu Tweed.

- Wiem. Jest jeszcze jeden problem związany z amerykańskim biznesem i polityką - korupcja jest tutaj sposobem życia. Zakorzeniła się już tak głęboko, że wielu Amerykanów nie uważa jej za występek, tylko za formę robienia interesów, Tweed. Przekonałem się, że chcąc odnieść sukces, muszę wejść do jaskini pełnej hien. Taka perspektywa nie podobała mi się i w dalszym ciągu nie podoba, ale to dżungla, gdzie najsilniejszy wygrywa. Gdy bank, który pożyczył mi pieniądze, zażądał spłaty w momencie, który ich zdaniem był dla mnie wyjątkowo niewygodny, zrobiłem to natychmiast. A potem kupiłem bank. Nie zdawali sobie sprawy, że jestem już tak silny. Brzmi to nieskromnie, ale taka jest Ameryka. Wtedy. Zająłem się również bronią, ponieważ dawało mi to dojście do rządu. Zatrudniłem najwybitniejszych specjalistów z innych przedsiębiorstw, podkupiłem ich proponując ogromne pensje. To mi się opłaciło. Zaczęli projektować uzbrojenie o wiele bardziej nowoczesne niż jakakolwiek inna firma i dostałem rządowe kontrakty. Czy już się pan domyśla, w jaki sposób zbudowałem AMBECO?

- Zaczynam to sobie wyobrażać. Ale po co tak rozszerzać zakres działalności? Musi mieć pan już tyle pieniędzy, że wystarczy na tuzin egzystencji.

- Ponieważ praca jest moją jedyną przyjemnością. Byłem kiedyś żonaty, ale moja żona zginęła w wypadku samochodowym. Teraz miewam jedynie przyjaciółki...

- O ile dobrze słyszałem, siedem z nich zostało zamordowanych.

- To prawda. - Moloch sprawiał wrażenie zatroskanego. - Dlaczego tak się stało? Nie mam pojęcia. Wynająłem prywatnego detektywa, żeby wytropił zabójcę, który znany jest pod pseudonimem Księgowy...

Przerwał, gdy do pokoju wszedł Byron Landis niosąc pod pachą plik teczek. Przeprosił, że przeszkadza i położył teczki na biurku VB.

- Ostatnie dane - oznajmił i spojrzał na Tweeda przez szkła okularów - Daj je Vanity do sprawdzenia - polecił Moloch.

- Vanity? - Przez twarz Landisa przemknął niechętny grymas. - Dlaczego akurat jej?

- Ponieważ tak poleciłem. A teraz weź teczki i zostaw nas samych.

Landis wyszedł, zabierając dokumenty i z wściekłą miną zamknął za sobą drzwi. Moloch wzruszył ramionami.

- Kolejny problem. Rywalizacja wśród pracowników najwyższego szczebla.

- Ma pan zastępcę? - zapytał Tweed.

- Wspomniałem o nim. To Joel Brand. Poleciał do gmachu AMBECO w San Francisco. Muszę kiedyś pana oprowadzić po tym budynku. Ma niezwykły kształt, ale robi wrażenie na Amerykanach. Na tym polega sztuka - zaimponować Amerykanom. Jak pan zauważył, tu mam jedynie mały gabinet. O czym to mówiłem, kiedy przeszkodził nam Landis? Już sobie przypominam... o wynajętym przeze mnie prywatnym detektywie. To była miła kobieta, Linda Standish. Ją również zamordował Księgowy. Tego potwora należy wytropić. Zastrzeliłbym go.

Zerwał się zza biurka, gdy do pokoju wszedł szczupły mężczyzna o oliwkowej cerze i spojrzał na nich ostro.

- To Luis Martinez, mój szef ochrony. Jest podwładnym Joela Branda. O co chodzi, Martinez? Jestem zajęty.

Martinez przyglądał się chwilę Tweedowi, który odpowiedział beznamiętnym spojrzeniem. Nie podobał mu się wygląd tego mężczyzny. Martinez uśmiechnął się do Tweeda, odsłaniając błyszczące zęby; a potem zwrócił się do Molocha:

- Jadę do miasta przeprowadzić rozmowę z kandydatem.

- Dlaczego nie tutaj?

- Jeżeli jest coś wart, widząc ten dom zażąda więcej pieniędzy.

- Pewnie i tak o nim wie. Ale to w końcu twoje zajęcie.

Martinez wyszedł nie spojrzawszy już na Tweeda. Moloch wziął tacę, na której stała herbata gościa i skierował się z nią w stronę drzwi.

- Chciałbym, żeby zobaczył pan, gdzie spotykam się z amerykańskimi biznesmenami, którym chcę zaimponować...

Tweed wyszedł za nim z pokoju. Korytarzem i po kilku schodkach dotarł do otwartych przez Molocha podwójnych drzwi. Moloch postawił tacę na wielkim bloku marmuru, a Tweed rozejrzał się po ogromnej sali. Miała owalne, wyłożone marmurem ściany, a wielkie panoramiczne okno wychodziło na podjazd i widniejący w perspektywie Pacyfik. Pod ścianami stały obite zieloną skórą sofy, a marmurowa fontanna wylewała wodę do otaczającego ją basenu.

Tweed usiadł na sofie obok marmurowego bloku, na którym Moloch postawił tacę i spojrzał do góry na wielki, kryształowy kandelabr. Gospodarz usiadł obok niego i zatoczył szeroki łuk ręką.

- Straszny kicz, ale milionerom na ten widok opada szczęka. Osobiście uważam to za dość wulgarne...

- Musiało kosztować mnóstwo pieniędzy - wyraził przypuszczenie Tweed.

- Wszystko weszło w koszty promocji. Landis jest dziwnym człowiekiem, ale świetnie potrafi wyliczać odpisy podatkowe. Uważa pan, że to miejsce robi wrażenie, panie Tweed?

- Może wystrój jest trochę przesadny.

- Niezmiernie przesadny. Ale znam bogatego biznesmena, który zamierzał obfotografować cały pokój, żeby potem odtworzyć go u siebie w domu. Zapewniłem go, że nie starczy mu pieniędzy. Spotkanie skończyło się tym, że podpisał kontrakt, który miałem dla niego przygotowany. Prymitywne, wiem, ale jesteśmy w Kalifornii.

Tweed popatrzył na Molocha i zorientował się, że wyraża on swoje prawdziwe uczucia. Przypomniał sobie skromny gabinet, którego używał do pracy jego gospodarz. Moloch spojrzał na niego.

- Chyba nie powinienem pana tu zapraszać. Może pan stąd nigdy nie wyjść - rzucił kpiącym tonem.

- Proszę popatrzeć przez okno - zaproponował Tweed.

Moloch wstał i spojrzał w dół na odcinek szosy przed bramą. Stał tam mercedes z Newmanem za kierownicą. Antena na dachu była wysunięta.

- Jeżeli nie wyjdę stąd w ciągu godziny, pojawi się piechota morska - oświadczył Tweed.

- Vanity mówiła, że jest pan groźny. Teraz rozumiem dlaczego. Odniosłem również wrażenie, że słuchał mnie pan bardzo uważnie. - Moloch ledwo zdążył wrócić na sofę, gdy do sali wpadł mężczyzna z rozwianymi włosami spadającymi na szczupłą twarz.

- O co chodzi, Ethan? - warknął Moloch. - Mam gościa.

- Pojawił się pewien problem techniczny.

- Załatw go. Zaraz, zaraz... a może nasz gość interesuje się sejsmografami? Otwórz drzwi komory, za chwilę do ciebie przyjdziemy...

Minutę później zerwał się i poprowadził Tweeda w górę marmurowymi schodami, a potem szerokim korytarzem. Stalowe drzwi były otwarte; zanim w nie weszli, Moloch zwrócił Tweedowi uwagę, by uważał. Za drzwiami stalowe, spiralne schody prowadziły w dół, do wielkiego pomieszczenia. Na przymocowanych do podłogi stołach umieszczono aparaty z rolkami papieru milimetrowego. Tweed podszedł za Molochem i spojrzał na igłę kreślącą na taśmie w miarę regularną linię.

Rysik gwałtownie podskoczył do góry, a potem opadł, rysując ostry trójkąt. Ethan, który wydawał się czuć do Tweeda sympatię, wskazał mu wykres.

- Mały wstrząs tektoniczny - wyjaśnił. - Stosuję unowocześnioną wersję systemu VAN. Mamy stacje wzdłuż całego wybrzeża, na północ i południe od tego miejsca. Szereg gwałtownych reakcji, podobnych do tej, ale o wiele silniejszych, sygnalizuje bliskość dużego trzęsienia ziemi. My...

- Nie przypuszczam, aby nasz gość miał ochotę słuchać technicznego żargonu - przerwał mu Moloch.

- Co to za wielkie stalowe drzwi w głębi? - zapytał Tweed.

- Sejf.

- Sejf! - powtórzył Tweed zdziwiony.

- Trzymam tu mnóstwo pieniędzy - szepnął mu Moloch do ucha. - Na łapówki. A teraz powinniśmy już iść.

- Lepiej, żebym już dłużej nie nadużywał pańskiej gościnności - oznajmił Tweed, gdy dotarli do holu. - Dziękuję za niezwykle ciekawą rozmowę.

Idąc podjazdem w stronę samochodu Newmana i wciąż otwartej bramy, Tweed czuł zdenerwowanie. Widziane przed chwilą sejsmografy wywarły na nim ponure wrażenie. Ale teraz znał już straszliwy motyw kierujący działaniami Molocha.

26

Gdy Tweed szedł w stronę wyjścia, Vanity akurat jechała w dół podjazdem. Zatrzymała się obok niego, jak zwykle szeroko uśmiechnięta.

- Panie Tweed, czy mogę pana gdzieś podwieźć? Jadę spotkać się z Paulą w Carmel.

- Dziękuję, ale mam środek transportu.

- Czyli ma pan kółka, jak mówią Jankesi.

Ruszyła dalej, a Tweed usiadł obok Newmana, który na jego widok natychmiast schował sterczącą na dachu antenę.

- Ona rzeczywiście wciąż gdzieś jeździ - zauważył Newman, ruchem głowy wskazując Vanity, która na dużej szybkości wzięła prowadzący w górę wzgórza zakręt i znikała właśnie za jego szczytem. - No i jak, załatwiłeś coś z VB?

- Zawieź mnie do "Spanish Bay".

Newman zapuścił silnik i ruszył, uświadomiwszy sobie, że nie wydobędzie niczego z Tweeda. Skulony na podłodze za oparciami foteli Marler z armalite w ręku poczekał, aż przestaną być widoczni z Black Ridge i dopiero wówczas zajął miejsce na tylnym siedzeniu. Za nimi pojawiło się BMW prowadzone przez Butlera, który zabrał samochód sprzed domu Molocha. Obok niego siedział Nield. Tweed zorientował się, że ubezpieczał go cały zespół. Podczas jazdy milczał, analizując ostatnie wydarzenia. Nic w jego wyrazie twarzy nie zdradzało dręczącego go niepokoju.

- Jedź przez Carmel - powiedział nagle. - Pokręć się trochę po mieście. Chcę się dokładnie zapoznać z tą miejscowością. Przejedź się tam i z powrotem ulicami i alejami.

- Coś się stało? - zapytał Newman.

- Mój szósty zmysł podpowiada mi, że zdarzy się coś nieprzyjemnego...

Był wspaniały, słoneczny dzień. Newman jechał alejami biegnącymi od wybrzeża, potem skręcał w przecinające je ulice. Miasto miało bardzo regularny układ, a wzdłuż chodników widać było wiele sklepów i restauracji.

- Tam jest Paula i Vanity - powiedział Newman.

Gdy wolno przejeżdżali obok, Paula odwróciła głowę, pomachała ręką i uśmiechnęła się do nich. Tweed polecił Newmanowi jechać dalej.

- Wciąż masz przeczucie, że zdarzy się coś nieprzyjemnego? - spytał Newman.

- Bardziej niż kiedykolwiek...

- Cóż za cudowny, spokojny dzień - powiedziała Paula do Vanity, gdy szły wolno trotuarem zatrzymując się co chwila, by popatrzeć na wystawy sklepów.

- Rzeczywiście wspaniały - przytaknęła Vanity. - Jesteśmy teraz na Junipero, niedaleko górnej części miasta. A tu jest moje audi. Czy będziesz mi miała za złe, jeżeli zostawię cię na chwilę samą, żeby spotkać się z przyjaciółką? Przeżywa teraz trudny okres... jej mąż odszedł z inną kobietą. Nie sądzę, żeby nasza rozmowa była dla ciebie szczególnie pasjonująca.

- W porządku. Spotkamy się na tamtym rogu, a potem pójdziemy na kawę...

Paula wcale nie żałowała, że ma trochę czasu dla siebie. Poznała Junipero i wiedziała, że niedaleko stąd znajduje się dom, gdzie zamordowano Lindę Standish. Chciała sprawdzić, czy zdoła się dostać do jej mieszkania i może znaleźć coś, co przeoczyła policja.

Ze słonecznej ulicy, po której kręcili się przechodnie, skręciła w wąską bramę i znalazła się w odmiennym świecie. Słońce znikło, na podwórzu panowała niepokojąca cisza, w której rozlegało się tylko echo stukotu jej obcasów. Nie czuć było najmniejszego powiewu wiatru, a kosze z kwiatami wisiały nieruchomo. Przeszła przez główny dziedziniec i skręciła za róg. Gdy obejrzała się za siebie, nie dostrzegła już ulic Carmel. Zatrzymała się, patrząc na sklepiki na parterze, które co do jednego miały na drzwiach wywieszki "Zamknięte". Wspomnienie straszliwej śmierci Lindy spowijało całe to miejsce jak groźny cień. Najwyraźniej interesy zostały tu na jakiś czas zawieszone. Popatrzyła na drzwi do mieszkań nad sklepami. Nigdzie najmniejszego śladu życia. Cisza, pustka, brak jakiegokolwiek ruchu sprawiały, że czuła się nieswojo. Po co, na litość boską, w ogóle tu przyszła?

A wtedy spojrzała na żelazne schody prowadzące do mieszkania zajmowanego przez Lindę... i dalej. Drzwi były lekko uchylone. Zacisnęła zęby, otworzyła torebkę i ujęła kolbę browninga tkwiącego w specjalnej przegródce. A potem wolno, krok za krokiem, zaczęła wchodzić po schodach. Żałowała, że nie ma na nogach tenisówek. Na metalowych stopniach jej obcasy bardzo hałasowały. Zatrzymała się, zdjęła buty i trzymając je w lewej ręce weszła cicho po pozostałych stopniach. Policja najwyraźniej opuściła już to miejsce - taśmy zagradzające wejście na schody były zdjęte. Nie było żadnego śladu makabrycznego wydarzenia, które miało miejsce w tym mieszkaniu.

- Jest tu ktoś? - zawołała, stając w otwartych drzwiach.

Nie miała ochoty niespodziewanie natknąć się na Andersona, detektywa, który był tu, gdy oglądała mieszkanie razem z Tweedem. Zaskoczony, mógłby użyć broni. Nie było żadnej odpowiedzi, tylko niesamowita cisza. Popchnęła drzwi stopą. W półmroku - zasłony były zaciągnięte do połowy - pokój wyglądał jak ostatnim razem. Puste biurko z odsuniętym krzesłem robiło niesamowite wrażenie.

Linda Standish mieszkała tu i pracowała Bóg wie jak długo. Paula weszła do środka, włożyła buty i trzymając w prawej ręce pistolet, rozejrzała się wokoło. Drzwi do toalety były zamknięte. Podeszła do nich ostrożnie, nacisnęła klamkę i spróbowała je otworzyć, ale bez skutku. Przypomniała sobie, że za ostatnim razem Anderson musiał popchnąć te drzwi ramieniem. Stała rozglądając się uważnie, próbując wyobrazić sobie, gdzie jest jakaś inna kryjówka, w której Standish mogła ukryć ważne dokumenty. Nie mogła dostrzec żadnego miejsca, którego dotąd nie uwzględniła. Z pewnym niepokojem usiadła na krześle Standish i przysunęła się bliżej biurka. Miała nadzieję, że pod tym kątem może dojrzy jakiś nowy schowek.

Jej nastroju nie poprawiał fakt, że policja pozostawiła rozrzuconą na blacie biurka dokumentację odpisów podatkowych dla urzędu skarbowego, nad którą pracowała Standish. Były pobrudzone proszkiem do zdejmowania odcisków palców. Nigdy dokładnie po sobie nie posprzątają, pomyślała. Z własnego doświadczenia wiedziała, że w Wielkiej Brytanii dzieje się tak samo. Zauważyła niewyraźne plamy krwi, które wciąż widniały w różnych miejscach biurka. Odsunęła prawą górną szufladę i zobaczyła, że jest pusta. Policja zabrała broń, której Standish nie miała szansy użyć.

- Musi być coś, co przeoczyli - powiedziała do siebie. - Czemu nie wysłali policjanta, żeby zrobił rewizję? A może jednak wysłali...

Cisza w pokoju przytłaczała. Paula czuła się odcięta od zewnętrznego świata, ale postanowiła wytrwać, pozostać tu do chwili, gdy się upewni, że nic już więcej nie znajdzie. Nagle spostrzegła stojące w ciemnym kącie polowe łóżko. Obok niego leżał stos koców i złożone prześcieradło. Czyżby mieszkanie zajął jakiś dziki lokator?

Otworzyła wszystkie pozostałe szuflady biurka i zobaczyła, że wypełniają je notesy, prawdopodobnie związane z poprzednimi sprawami prowadzonymi przez Standish. Paula kartkowała wszystkie po kolei w nadziei, że znajdzie jakąś poszlakę pozwalającą zrozumieć, dlaczego Standish została zabita.

Za jej plecami klamka w drzwiach toalety poruszyła się, bardzo ostrożnie przyciskana od środka. Niedawno naoliwione drzwi uchyliły się o parę cali. Potem klamkę równie ostrożnie zwolniono. Zakapturzona postać w pantoflach na miękkiej podeszwie wysunęła się z toalety za plecami pochylonej Pauli, która zakończyła przeglądanie pierwszego notesu, odłożyła go i sięgnęła po następny. Postać posuwała się bezszelestnie. Dłonie w rękawiczkach trzymały garotę.

Paula wciąż siedziała z pochyloną głową, gdy - zbyt późno - zdała sobie sprawę, że w pokoju jest ktoś jeszcze. Czyjeś ręce przerzuciły jej nad głową drut garoty i zaciskały go na jej gardle z coraz większą siłą. Na kilka sekund Paula znieruchomiała, kompletnie zaskoczona.

Drut natychmiast przeciął golf, a potem zatrzymał się na drobnej plecionce metalowego kołnierza, dostarczonego przez Alvareza na żądanie Tweeda. Mimo tej ochrony zaczęła mieć kłopoty z oddychaniem. Wyszarpnęła browning z torebki, wciąż przewieszonej przez ramię. Skierowała lufę nad prawym ramieniem i pociągnęła za spust, strzelając na oślep. Pocisk chybił zakapturzoną postać, ale nacisk ustał i garota upadła na podłogę. Zabójca cofnął się, chwycił oparcie krzesła, na którym siedziała, i przewrócił je gwałtownie na bok. Padając, Paula zawsze odruchowo rozluźniała mięśnie. Zamortyzowała ramieniem zderzenie z podłogą, ale nie wypuściła pistoletu. Zanim zdążyła się poruszyć, usłyszała czyjeś ciche kroki; ktoś biegł w stronę schodów na podwórze.

Usiadła z wysiłkiem i odetchnęła głęboko, przezwyciężając szok. A potem z pistoletem w dłoni wybiegła na schody. Napastnik zniknął. Pobiegła w stronę wyjścia z dziedzińca, trzymając broń ukrytą za plecami. Od razu wpadła na tłum turystów, którzy właśnie wysiedli z autobusu i tłoczyli się na chodniku. Przecisnęła się między nimi, rozglądając się w górę i w dół ulicy: Wszędzie widziała jedynie spacerujących w słońcu, zwyczajnych przechodniów.

Schowała pistolet do torebki, przesunęła ją z powrotem do tyłu, a potem podbiegła do najbliższego rogu i stanęła tam, patrząc w dół alei. Tu też zobaczyła tylko objęte pary i ludzi zatrzymujących się, by obejrzeć wystawy sklepowe. Czekała, dysząc ciężko. Nikt zdawał się nie zauważać wyszarpanej dziury przecinającej jej golf. Nagle zobaczyła nadjeżdżający znajomy samochód.

Wybiegła na jezdnię, dając ręką znak, żeby się zatrzymał. Tweed wyskoczył, zanim jeszcze mercedes zdążył stanąć. Natychmiast zauważył przecięcie.

- Co się stało? Nic ci nie jest?

- Jestem cała i zdrowa. Mogę wsiąść do samochodu?

Marler i Newman szybko wysiedli z wozu. Tweed pomógł Pauli usiąść z tyłu i zajął miejsce obok niej. Odsuwając w dół przecięty golf, ostrożnie rozpiął zamek z boku metalowego kołnierza na jej szyi. Zobaczył słabe ślady w miejscu, gdzie metalowa plecionka otarła jej skórę. Jeszcze raz zapytał, czy dobrze się czuje. Potwierdziła, a potem wyjaśniła mu, co się stało.

- Trochę boli mnie gardło, ale poza tym wszystko jest w porządku.

Newman zajął miejsce za kierownicą, a Marler usiadł obok niego. Reakcja Tweeda zaskoczyła ich obu.

- Zawieź mnie do najbliższego automatu...

- Weźcie Paulę do najbliższej restauracji - polecił, gdy samochód się zatrzymał. - Dajcie jej dużo niegazowanej wody, ale żadnego alkoholu.

Szybko wysiadł z samochodu i wbiegł do najbliższej budki telefonicznej. Wybrał cyfry numeru, który zapamiętał z telefonu stojącego na biurku Molocha. W słuchawce odezwał się szorstki głos ochroniarza.

- Muszę pilnie mówić z Luisem Martinezem - warknął.

- Pojechał do Carmel, żeby z kimś porozmawiać..

- W takim razie z Byronem Landisem.

- Jest również w Carmel, na lunchu. A kto właściwie mówi?

- Bliski przyjaciel VB. Jeżeli będziesz mi przeszkadzał, to znajdziesz się na bruku. Połącz mnie z Joelem Brandem.

- Poleciał rano do gmachu AMBECO.

- W takim razie z panem Molochem.

- Nie ma go tu. Słuchaj, koleś...

Mówił w pustkę. Tweed odwiesił słuchawkę i przyłączył się do pozostałej trójki w restauracji. Każdy, o kogo pytał, mógł mieć związek z zamachem na życie Pauli. Gdy usiadł naprzeciwko niej, zdziwiło go, że dziewczyna na pierwszy rzut oka wygląda zupełnie normalnie. Kończyła właśnie omlet, popijając go mocną amerykańską kawą. Poczekał, aż wytrze usta serwetką.

- Jak się teraz czujesz?

- Zupełnie w porządku. A przy okazji, kiedy Księgowy... to właśnie on próbował mnie zabić... pochylił się nade mną, poczułam pewien zapach. Myślę, że to mogły być perfumy. Jak wiesz, mam dobry węch. Nie jestem w stanie ich zidentyfikować, ale na pewno poznam, gdy tylko ponownie je poczuję.

- To dobrze. - Spojrzał na Newmana. - Gdzie jest Marler?

- Wysłałem go z powrotem do mieszkania Standish. O, już jest. Znalazłeś coś?

- Tylko broń. Upuścił ją ten, kto zaatakował Paulę. Włożyłem to, co znalazłem, do torby, którą wziąłem z samochodu. - Uniósł do góry duży plastykowy pakunek. - Kupiłem coś w sklepie, żeby to zamaskować. W środku jest garota - dwie drewniane rączki z umocowanym do nich drutem. Mam wrażenie, że jest na nim krew To może być ta sama garota, którą zamordowano Lindę Standish. Zaschnięta krew jest również na jednej z drewnianych rękojeści - pewnie napisał nią litery KS na ciele ofiary.

- Musimy przekazać garotę Alvarezowi - postanowił Tweed. - Jego technicy sprawdzą, czy to krew Lindy Standish.

- Muszę iść - oznajmiła Paula, wstając. - Vanity będzie się zastanawiała, gdzie się podziałam. Umówiłam się z nią.

- Nie możesz iść sama - ostrzegł ją Tweed.

- Będzie dziwnie, jeżeli pojawię się z ochroną - zaprotestowała.

- W ogóle jej nie zobaczy - zapewnił ją Marler, również wstając z krzesła. Ale będę blisko...

Vanity nie czekała w umówionym miejscu. Paula zaczęła iść w stronę śródmieścia, zaglądając do każdego sklepu. Już wiedziała, że Vanity uwielbia robić zakupy.

Mijała właśnie perfumerię, gdy zobaczyła w środku Vanity. Ekspedientka podawała jej flakonik perfum. Właśnie rozpyliła nieco zawartości buteleczki, a Vanity powąchała je. Uśmiechnęła się ciepło, widząc wchodzącą do sklepu Paulę.

- Przepraszam, że nie czekałam na rogu. Stałam tam przez chwilę, ale postanowiłam, że jeszcze zajrzę do sklepów. Co myślisz o tym zapachu? To nowe perfumy. Nazywają się "Paramour", prawda, że ładnie?

- Trochę intensywne, nie uważasz? - powiedziała Paula.

- Chyba masz rację. Niezbyt odpowiednie dla mnie - oświadczyła ekspedientce. - Muszę się spieszyć. Wpadnę znowu któregoś dnia.

Gdy wychodziły ze sklepu, Vanity paplała w swój zwykły, czarujący sposób. W czasie dalszej wędrówki po sklepach Paula była bardzo zamyślona. Próbka "Paramour" skutecznie przytłumiła zapach perfum zazwyczaj używanych przez Vanity.

27

Vanity weszła do antykwariatu. Paula oglądała wystawę sklepu obok, gdy jak spod ziemi pojawił się koło niej Marler. Stanął w odległości dwóch stóp, zapalił papierosa i powiedział cicho:

- Natychmiast wracaj do "Spanish Bay". Lada moment przyjedzie taksówka, którą dla ciebie wezwałem. O, już jest. Powiedz Vanity, że właśnie zdałaś sobie sprawę, że spóźnisz się na naradę z Tweedem.

- Kłopoty?

- Tak. Jesteśmy śledzeni. Nie pozwól Vanity, żeby odwoziła cię swoim audi. Tweed, Newman, Butler i Nield pojechali do hotelu mercedesem. Ja pożyczyłem sobie BMW.

- Nie widziałam cię.

- Bo nie powinnaś. Powiedz teraz kierowcy, że będziesz za minutę. A potem idź do sklepu i wytłumacz się przed Vanity...

Odwrócił się i zniknął, zanim Paula zdążyła się odezwać. Ukryty w zaułku obserwował ją do chwili, gdy bezpiecznie wsiadła do taksówki. A potem pobiegł do BMW, zaparkowanego wśród innych samochodów w górze ulicy. Ruszając, zerknął w lusterko wsteczne. Szary chrysler, który podążał za Paulą, przyspieszył, wyprzedził go i ruszył za taksówką. Potem, gdy taksówka wjechała na drogę prowadzącą do "Spanish Bay", chrysler zrezygnował i skręcił w drogę prowadzącą do szosy numer jeden. Za jego kierownicą siedział Luis Martinez.

- Dupek - mruknął pod nosem Marler. - Byłeś zajęty śledzeniem dziewczyny i nawet nie przyszło ci do głowy, że siedzę ci na ogonie...

Na szosie numer jeden ruch był nieco większy. Marler cały czas miał jeden samochód między sobą a Martinezem, którego rysopis dostał od Tweeda. Chrysler jechał z dużą prędkością po tej wspaniałej nadbrzeżnej drodze. Marler przypuszczał, że Martinez wraca do Black Ridge, ale nigdy nie polegał na przypuszczeniach.

Jak przekonał się wkrótce, zupełnie słusznie. Martinez nagle zjechał z szosy i zniknął. Marler zwolnił i spojrzał w boczną drogę, w którą skręcił Chrysler. "Palo Eldorado" - odczytał na drogowskazie. Jechał dalej szosą do chwili, gdy znalazł miejsce, w którym mógł zawrócić w sposób całkowicie niedozwolony. Mijając Palo Eldorado spojrzał w tę stronę. Wąska, boczna droga, po obu stronach obsadzona drzewami, prowadziła w górę wzgórza i znikała za zakrętem. Marler zauważył, że niedaleko wjazdu na drogę na nawierzchni widać ślady oleju. Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie tutaj czekały te dwie wielkie ciężarówki, zanim spróbowały zepchnąć ich z urwiska. Warto wspomnieć o tym Tweedowi.

W saloniku swojego apartamentu w "Spanish Bay" Tweed zarządził naradę wojenną. Towarzyszyli mu Newman i Nield. Butler chodził tam i z powrotem pO korytarzu, upewniając się, że nikt ich nie podsłuchuje. Gdy pojawiła się Paula, Tweed zaczął mówić:

- Czas, żebyśmy ocenili naszą aktualną sytuację. Co zrobimy w następnej kolejności?

- Wytropimy tego sukinsyna, Księgowego - zaproponował Newman.

- Nie! Moloch w dalszym ciągu jest dla nas najważniejszy. I musimy ostatecznie ustalić, co zamierza. Nie sądzę, by pozostało nam wiele czasu.

- Jak go oceniłeś w czasie pobytu w Black Ridge? - spytała Paula.

- Ma błyskotliwy umysł, mnóstwo uporu i bardzo przekonującą osobowość... zwłaszcza gdy jest szczery, tak jak w rozmowie ze mną. Chciałbym, żebyście spojrzeli na te mapy.

Rozłożył na stole szczegółową mapę Kalifornii i drugą, z zygzakowatymi liniami, którą otrzymał od profesora Weatherbyego. Poczekał, aż jego ekipa podejdzie i obejrzy mapy, porównując je ze sobą. Palec wskazujący Tweeda dotknął miejsca w północnej Kalifornii.

- To Krzemowa Dolina.

- Główna łamana linia przebiega dokładnie przez nią - zauważyła Paula.

- Otóż to. Powtórzę wam, co mi powiedział Moloch...

Słuchali uważnie, gdy słowo po słowie odtwarzał rozmowę w Black Ridge. Gdy zakończył, wygłosił swoją opinię.

- Przyjechał do Ameryki pełen wielkich nadziei. Pracował jak wół, żeby coś osiągnąć. Dzięki nowemu mikroczipowi odniósł wielki sukces, a wtedy pięć największych firm z Krzemowej Doliny porozumiało się, żeby go zniszczyć. Jak się domyślacie, stosowali wszystkie możliwe brudne sztuczki. Zrujnowali go. Jestem skłonny uważać, że do tego momentu był przyzwoitym, ciężko pracującym człowiekiem i że w uczciwy sposób zbudował swoje przedsiębiorstwo, które rozpadło się w proch. Nic dziwnego, że stał się rozgoryczony i zdecydował, że zniszczy tych, którzy zniszczyli jego. Przy pomocy geniusza w swojej dziedzinie, Ethana Benyona, ma zamiar całkowicie zrównać z ziemią Krzemową Dolinę.

- Ale w jaki sposób?

- Wywołując trzęsienie ziemi wzdłuż uskoku San Moreno, który, jak zauważyłaś, Paulo, przebiega prosto przez Krzemową Dolinę.

- Ale w jaki sposób? - spytał Newman. - Czy można dokonać czegoś takiego?

- Miesiąc temu powiedziałbym, że nie. Teraz nie jestem pewien. Nauka w wielu dziedzinach rozwija się niewiarygodnie. Czemu więc nie w dziedzinie sejsmologii? Gdy ktoś taki jak profesor Weatherby martwi się badaniami Ethana, podzielam jego obawy.

- To wszystko brzmi nieprawdopodobnie - zauważył Peter Nield, przygładzając wąsa. - Ale kiedyś lądowanie na księżycu również uważano za mrzonkę.

- W jaki więc sposób mamy zamiar dojść prawdy? - zapytał Newman.

- Zbadamy każdą poszlakę...

Usłyszał to Marler, który właśnie wszedł do pokoju.

- Proponuję, żeby na początek zbadać Palo Eldorado. Z dwóch powodów...

Tweed natychmiast zgodził się, że powinni sprawdzić tajemniczą drogę. Paula nalegała, by pozwolono jej się przyłączyć do wyprawy, więc w końcu uznał, że będzie bezpieczniej, jeżeli pojedzie z nimi. Było już późne popołudnie, gdy podążali szosą numer jeden. Paula siedziała obok Newmana na przednim siedzeniu mercedesa, Tweed i Marler zajęli miejsca z tyłu. Butler i Nield jak zwykle jechali za nimi w BMW Marler ostrzegł ich, że gdy przybędą na miejsce, powinni mieć broń w pogotowiu. Wygląd tej dziwnej bocznej drogi wcale mu się nie podobał.

Ocean Spokojny nie potwierdzał swojej nazwy. W miarę jak oddalali się od Carmel, nadpływały coraz większe fale, rozbijając się o poszarpane półwyspy ciągnące się wzdłuż wybrzeża. Silny wiatr dął od strony morza i zaczęły zbierać się burzowe chmury.

- Jesteśmy już blisko - odezwał się Marler do Newmana. - Następny zjazd w lewo. Będziesz przy nim, zanim zdasz sobie z tego sprawę.

Newman skręcił w dziwny świat, oddalając się od malowniczych widoków wzdłuż szosy. Na smołowanej nawierzchni, tam gdzie droga łączyła się z szosą, zauważył plamy oleju, o których wspominał Marler. Pomyślał, że opinia kolegi była słuszna - w tym właśnie miejscu ciężarówki czekały w zasadzce.

Gdy wjechali na drogę, z obu stron otoczyły ich zwarte ściany gęsto rosnących eukaliptusów Na zboczu wzgórza widniał dziwny trzypiętrowy budynek, którego każda kondygnacja nawisała nad niższą. Pokonali zakręt i nadbrzeżna szosa zniknęła. Jechali ciemnym tunelem utworzonym przez gałęzie.

- Zupełnie niesamowite miejsce - oświadczyła Paula.

Z lewej strony na stromym zboczu stało kilka walących się drewnianych chałup. Wśród drzew widać było nawet stary kamienny piec. Sterczał nad nim komin, ale reszta budynku znikła. Pomiędzy zaroślami pojawiło się więcej domów rozrzuconych jakby przypadkowo na różnych poziomach. Tu i ówdzie nad strumieniami przerzucone były drewniane mosty. Pauli wydało się, że dostrzegła jakiś ruch pomiędzy chatami - jakieś niechlujne postacie w obszarpanej odzieży, z których jedna niosła drewno na opał.

- Podejrzewam, że porzuciliśmy cywilizację - zażartował Tweed.

Spojrzał na siedzącą przed nim Paulę. Chyba otrząsnęła się już z koszmaru, jaki przeżyła w mieszkaniu Lindy Standish, pomyślał. Gdy wjeżdżali coraz wyżej tunelem wśród drzew, Paula zobaczyła porośnięte mchem zbocza i wysokie, nieruchome paprocie. Wiatr od oceanu nie docierał do tych dzikich miejsc. Była to Kalifornia, jakiej nigdy nie oglądali turyści.

- Popatrzcie tylko na to - zawołała znowu Paula.

Jadąc pod górę pokonali zakręt i w tej właśnie chwili spostrzegła mały mikrobus przechylony na bok pod jednym z drzew. Nie miał kół; a jego burty pokryte były psychodelicznymi znakami. W polu widzenia znowu pojawiły się chałupy i prymitywne ogrodzenia, pozieleniałe od wilgoci. Po zboczu pokrytym karłowatymi, żałosnymi parodiami dębów wędrowali jacyś ludzie, ubrani jak strachy na wróble.

Zobaczyli także cylindryczny zbiornik na gaz ustawiony na drewnianych podporach. Zapewne służył do ogrzewania i gotowania. Wzgórze coraz gęściej oblepiały chaty, niektóre z walącymi się gankami. Newman wskazał na przewody elektryczne zwisające ze starych słupów stojących wzdłuż drogi.

- Tu mieszkają ludzie - powiedział z nutą zdziwienia w głosie.

- Pewnie to jakieś wyrzutki - stwierdził Tweed. - Pozostałości hipisowskich komun z lat sześćdziesiątych. Cofnęliśmy się o dobre trzydzieści lat w czasie. - Nagle rzucił ostro: - Popatrzcie w prawo...

Na poboczu stał nowiutki, kremowy jaguar. Kierowca w liberii siedział skulony za kierownicą, śpiąc tak mocno, że nawet nie zauważył mijających go dwóch samochodów. Tweed odezwał się znowu, równie ostrym tonem:

- Zatrzymaj, Bob, i wyłącz silnik. Spójrzcie w prawo.

Paula już to zrobiła. Otaczały ich gigantyczne sekwoje, których potężne pnie strzelały w stronę niewidocznego nieba. Pod nimi, na płaskim tarasie w połowie zbocza, tańczyła jakaś para przy akompaniamencie przenośnego radiomagnetofonu, ryczącego rock and rolla.

Mężczyzna miał na sobie jedynie dżinsy i mokasyny. Nie dotykając dziewczyny, tańczył wokół niej wymachując rękami. Włosy opadły mu na twarz. Dziewczyna miała ciemne, przetłuszczone włosy, obszarpaną sukienkę i dziurawe rajstopy. Oboje zdawali się nie słyszeć nadjeżdżających samochodów.

- To Ethan Benyon - stwierdził ponuro Tweed.

- Różnie się ludzie bawią - rzucił przeciągle Marler.

Gdy się tak przyglądali, Ethan zbliżył się do dziewczyny i wyciągnął ręce, by ją złapać. Ona jednak cofnęła się w górę zbocza, a kiedy Ethan ruszył za nią, złapała ciężką gałąź i jak maczugą wyrżnęła go w żebra. Ethan zamarł, a potem wydał z siebie przeraźliwy, nieustający wrzask.

- Ruszajmy - polecił Tweed. - Znajdź miejsce, gdzie będziesz mógł zawrócić i wynośmy się z tego piekła Dantego...

Nie odezwał się, aż Newman ponownie nie wyjechał na szosę numer jeden. Paula odetchnęła głęboko morskim powietrzem przez opuszczone okno. Absolutna cisza Palo Eldorado Źle działała na jej nerwy - do chwili, gdy usłyszała krzyk.

- To był Ethan Benyon - powtórzył Tweed. - Moloch nazwał go geniuszem. Pewnie jest nim w swojej dziedzinie wiedzy, ale jednocześnie przypomina Szalonego Kapelusznika. To niezbyt pocieszająca myśl.

Cios spadł, gdy wrócili do "Spanish Bay". Na parkingu Tweed oświadczył, że chce porozumieć się z Cordem Dillonem. Tym razem polecił Pauli, Newmanowi i Marlerowi, żeby zostali w wozie. Gdy Butler i Nield podjechali w BMW, Newman dał im znak, żeby zajęli się obserwacją, a potem przycisnął guzik na czarnym pudełku. Tweed odruchowo sięgnął po mikrofon.

- Czy to ty, Cord?

- Przy telefonie. Poznaję twój głos, Tweed.

- Nadeszła pora, żeby działać. I to szybko. Chciałbym, żeby Alvarez wysłał nowych płetwonurków do zakorkowanego otworu pod "Bają". Tym razem powinni być uzbrojeni. Chcę się dowiedzieć, czy do pokrywy zamykającej otwór umocowany jest jakiś odbiornik radiowy. To naprawdę pilna sprawa...

- Przykro mi, Tweed, ale nie mogę tego zrobić. Specjalny oddział, który wysłaliśmy pod wodę, stracił już trzech ludzi.

- Nie byli uzbrojeni - nalegał Tweed. - To sprawa życia lub śmierci.

- Nic nie mogę zrobić, Tweed. Mam dla ciebie złe wiadomości. Otrzymałem rozkaz, aby natychmiast przestać nękać naszego przyjaciela. Wpływowi senatorzy złożyli wizytę prezydentowi w Białym Domu. Zagrozili, że zawetują wszelkie ustawy, które zechce przeprowadzić. Dobrze wiesz, kto wywiera na nich nacisk. Zostałem osobiście wezwany do Gabinetu Owalnego, gdzie otrzymałem polecenie, żeby zostawić nasz cel w spokoju. Miałem ochotę zignorować rozkaz, ale zostałbym natychmiast zdjęty ze stanowiska.

- Co z Alvarezem?

- To jeden z moich najlepszych ludzi. Odwołałem go do Langley.

- Dajesz mi do zrozumienia, że nie mogę już liczyć na twoją współpracę? - rzucił ostro Tweed. - Mimo iż jestem przekonany, że krajowi grozi katastrofa?

- Masz na to niezbite dowody?

- Jestem pewien, że są w Black Ridge i na dnie morza, pod "Bają".

- Mam zaatakować Black Ridge? Ryzykować nowe ofiary na dnie morza? Nie mogę. Muszę myśleć o żonie i dzieciach. Nie chcę, żeby mnie oskarżyli o poważne zaniedbanie obowiązków. Mówiłem ci, że muszę jechać do Białego Domu. Nagłe wezwanie na dywanik.

- A więc jesteśmy zdani na samych siebie? Do tego się wszystko sprowadza?

- Dokładnie tak. I radzę, żebyście wyjechali z U.S.A najszybciej jak to możliwe.

- Rozumiem twoje stanowisko - oznajmił Tweed już spokojniejszym tonem.

- Po prostu uciekajcie. Uciekajcie jak diabli. Dopóki jeszcze żyjecie...

28

Tweed zwołał drugą naradę wojenną w swoim apartamencie w "Spanish Bay". Byli obecni wszyscy poza Butlerem, który patrolował korytarz. Trzymając ręce za plecami, Tweed stał przed zebranymi. By wyjaśnić sprawę Nieldowi, powtórzył wszystko, co powiedział mu Dillon.

- Jesteśmy zdani na samych siebie - zakończył.

- Już byliśmy w takiej sytuacji - zauważył Newman opanowanym głosem. - Czasami tak jest lepiej. Wówczas mamy pewność, że tajemnica zostaje w pełni zachowana. Nie sądzę, aby ta zmiana mogła nam jakoś przeszkodzić w działaniu.

- Dziękuję. Posłuchaj Paula - spojrzał na nią Tweed - uważam, że powinniśmy wysłać cię do domu pierwszym rejsem.

Wstała gwałtownie z płonącymi oczami i oparła dłonie na biodrach.

- Chcesz spróbować? Musiałbyś zanieść mnie do samolotu kopiącą i wrzeszczącą w niebogłosy, że mnie porywają.

- Domyślam się, że nie mam wyboru - uśmiechnął się sucho Tweed. - Wobec tego zostajesz.

- Masz cholerną rację, zostaję.

Usiadła z policzkami zaczerwienionymi z oburzenia. Skrzyżowała nogi i patrzyła na Tweeda, który odezwał się znowu:

- Musicie wszyscy zrozumieć, że jesteśmy na terytorium wroga. Nie możemy liczyć na niczyją pomoc.

- Bywaliśmy już w takiej sytuacji. Co z tego? - zapytał Nield.

Zastukano do drzwi i Butler wpuścił Alvareza. Agent CIA uśmiechnął się do Pauli i usiadł obok niej na sofie.

- Dowiedzieliśmy się z Langley... - zaczął Tweed.

- Ja również - odparł Alvarez. - Przemyślałem wszystko, a potem po, prostu znowu zadzwoniłem do Corda. Powiedziałem mu, żeby wetknął sobie moją pracę tam gdzie słońce nie dochodzi. - Spojrzał na Paulę. - Przepraszam, czy właściwie użyłem tego zwrotu?

- Doskonale - zapewniła go.

- Zrezygnowałem z roboty - ciągnął. - Moloch może wywierać nacisk na Waszyngton, ale nie na mnie. Potrzebny jest wam ktoś, kto zna teren. A ja go znam jak własne pięć palców. Powiedzmy, że oddaję się czasowo do waszej dyspozycji. Zakładam, że macie zamiar działać dalej?

- Oczywiście.

- Tak też sobie pomyślałem. Przekazałem moją broń komendzie policji w Monterey i powiedziałem im, że mnie nie obchodzi, jak ją przekażą do Langley. A potem poszedłem i kupiłem sobie drugi pistolet razem z pozwoleniem. Możecie mną dysponować.

- Jesteśmy bardzo wdzięczni... - zaczął znowu Tweed.

- Nic z tych rzeczy - Alvarez podniósł rękę i znowu się uśmiechnął. - Wyczuwam wielkie niebezpieczeństwo, a przypadkiem zależy mi na tym kraju wystarczająco, by pozostać przy tej sprawie. A więc co się dzieje?

Tweed opowiedział o wycieczce do Palo Eldorado i o tym co tam zobaczyli. Alvarez zmarszczył brwi.

- Ryzykowaliście, robiąc tę wycieczkę. Nie jest to najbardziej niebezpieczne miejsce w Kalifornii, ale pewne zagrożenie istniało. Ethan Benyon sprawia wrażenie czubka.

- Jest nim. Ale mam pewność, że jest również najważniejszą osobą w planach VB.

- Właśnie coś wymyśliłam - wtrąciła się Paula. - Moloch zaprosił cię do Black Ridge, żeby cię ocenić. Vanity powiedziała o tobie, że jesteś "groźny". Pewnie przekazała mu tę opinię, a wasze spotkanie ją potwierdziło. Jego następnym krokiem było zatem przyciśnięcie polityków, których ma w kieszeni. Zastanawiałam się, czemu chciał cię poznać, ale teraz już wiem. Boi się ciebie.

- Być może masz rację - rzekł z powątpiewaniem w głosie Tweed. - Tuż przed waszym przyjściem miałem telefon od Vanity. Chce się ze mną zobaczyć w restauracji o nazwie "Grafi". Jutro o dwunastej trzydzieści.

- Pójdziemy z tobą - oświadczył Newman.

- Na pewno nie przepuści okazji, żeby ponownie spotkać się z Vanity - powiedziała Paula, wprowadzając nieco lżejszy nastrój.

- Nie znamy tego miejsca - ostrzegł Newman.

- Ja znam - stwierdził Alvarez. - Doskonała restauracja, a właściciel to miły facet. Ja również powinienem tam pójść. Wiem, jak się tam dostać.

- Będzie nam miło, jeżeli zjesz z nami obiad dziś wieczór - przystał na to Tweed. - Chyba że nasze towarzystwo narazi cię na niebezpieczeństwo.

Alvarez roześmiał się.

- Będą mnie teraz widywali w waszym towarzystwie bardzo często. Co mnie to u diabła obchodzi? Jestem już cywilem. Przyjmuję zaproszenie z wdzięcznością. Dokąd chcielibyście pójść?

- Słyszałam od Vanity, że w Carmel jest bardzo dobra restauracja, która nazywa się "Anton i Michel". Po wczorajszym dniu mam ochotę na naprawdę świetne jedzenie. Grenville też wspominał mi o niej.

- Na pewno można tam dobrze zjeść - zapewnił Alvarez. - Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, zamówię dla nas stolik. Na którą?

- Na ósmą wieczorem - odpowiedział natychmiast Tweed. - Paula musi mieć godzinę, żeby się zrobić na bóstwo.

- Wcale nie - odpaliła.

- Nie zapomnij o Butlerze - przypomniał Alvarezowi Nield.

- Jak mógłbym zapomnieć o takim facecie?

Szedł już do telefonu, ale Tweed poprosił, by wstrzymał się chwilę. Popatrzył po zebranych w pokoju.

- Sądzę, iż powinienem was ostrzec, że moim zdaniem Moloch ma szpiega, którego tożsamości nie znamy, działającego poza jego bezpośrednim otoczeniem. Nie możemy nikomu ufać.

- Nigdy tego nie robię - odparł Alvarez uśmiechając się do Pauli, która odpowiedziała mu równie ciepłym uśmiechem. - I jeszcze jedno, zanim zatelefonuję - dodał. - Nie wiem, Tweed, w jakim celu Vanity zaprosiła cię na lunch. Lepiej uważaj...

- Naprawdę zaprosiłaś Tweeda na lunch do "Grafi" w Carmel? - zapytał Vanity Joel Brand.

Vanity, która do późna pracowała w swoim gabinecie w Black Ridge, podniosła zaskoczona głowę. Myślała, że Brand pojechał do Carmel na obiad.

- Owszem. Sam powiedziałeś, że VB chce, żebym oceniła Tweeda, a później zweryfikowała jego własną opinię.

- A więc Tweed będzie tam o wpół do pierwszej?

- Tak sądzę. Zgodził się zjeść ze mną lunch.

- Dziękuję. - Brand uśmiechnął się szeroko. - Nie pracuj zbyt długo. Nie wyśpisz się i będziesz brzydko wyglądała.

- To byłaby tragedia - odparła sarkastycznie.

Gdy wyszedł, po raz trzeci spróbowała dodzwonić się do Molocha, który pracował w gmachu AMBECO w San Francisco. I znowu okazało się, że rozmawia z drugiego aparatu. Uznała więc, że zrezygnuje z potwierdzenia poleceń przekazanych jej przez Branda. Ta jej decyzja miała później dla kilku osób bardzo poważne konsekwencje.

Brand, zadowolony, wyszedł z budynku i wsiadł do swojego citroena, aby w zapadającym zmierzchu pojechać do Carmel. Był człowiekiem bardzo skrupulatnym. Wiedział, że VB nie zaaprobowałby jego planu, no ale w końcu był szefem ochrony. Nie wystarczało mu, że VB doprowadził do cofnięcia oficjalnego poparcia dla Tweeda i że Waszyngton ma zamiar skłonić go do wyjazdu z kraju. Lepiej się upewnić, że nie będzie już żadnym zagrożeniem., Doświadczenie nauczyło go, że w trudnych sytuacjach, przygotowując dla ofiary jedną pułapkę, najlepiej mieć jeszcze jakiś wariant w zapasie - na wypadek, gdyby ta pierwsza zawiodła. Ale jeżeli będzie miał odrobinę szczęścia, Tweed nie przeżyje następnych kilku godzin.

Restauracja "Anton i Michel" była ukryta na jednym z wielu dziedzińców Carmel, znacznie większym od podwórka, gdzie we własnym mieszkaniu zamordowano Lindę Standish. Paula z ulgą zorientowała się, że atmosfera również jest tu zupełnie inna.

Miejsce to nazywało się Podwórzem Fontann. Gdy się tam znaleźli, bez trudu zrozumiała dlaczego. Na wielkiej, otwartej przestrzeni z owalnego basenu tryskały podświetlone fontanny, co podziałało na Paulę szalenie uspokajająco. Wysokie okna restauracji wychodziły na basen i fontanny.

- Tu jest cudownie - powiedziała do Alvareza.

- Bardzo się cieszę - odparł.

Zanim weszli do środka, Alvarez zatrzymał się na chwilę i uważnie zlustrował pustą o tej porze ulicę. Potem przeprosił ją i wszedł pierwszy. Zobaczyła, jak błyskawicznie rozejrzał się po sali, sprawdzając każdy stolik.

- Chyba wszystko w porządku - powiedział do Tweeda, który przyłączył się do nich.

Maitre d hotel zaprowadził ich do dużego stołu przy oknie. Siedziała już przy nim reszta zespołu: Newman, Marler, Butler i Nield. Paula zajęła miejsce twarzą do okna, naprzeciwko Tweeda. Zauważyła, że Alvarez usadowił się przy końcu stołu, daleko od okna, pewnie po to, by dobrze widzieć wszystkich wchodzących.

Prawie wszystkie stoliki były już zajęte, a większość gości kończyła posiłek. Wnętrze urządzono zarazem luksusowo i wygodnie. Paula pochyliła się nad stołem do Tweeda.

- Wspaniały lokal. Pięknie urządzony, i ten cudowny widok na fontanny. Czego więcej można chcieć?

- Menu - odparł Marler.

Chwilę później pojawił się główny kelner i podał każdemu kartę dań. Paula spostrzegła, że Alvarez tylko zerknął na swoją, a potem, pozornie od niechcenia, rozejrzał się naokoło. Znowu pochyliła się w stronę Tweeda i zapytała półgłosem:

- Czemu Alvarez jest taki spięty?

- No cóż... - Tweed zawahał się, a potem uznał, że lepiej będzie powiedzieć jej prawdę. - Powiedział, że śledzono nas od chwili, gdy wyszliśmy ze "Spanish Bay" aż do tego miejsca.

- Właśnie straciłam apetyt.

- Wolałabyś, żebym ci nie powiedział?

- Nie. Lubię wiedzieć, co się dzieje.

- Tak właśnie sądziłem. A teraz wybierz sobie coś dobrego.

Paula stopniowo rozluźniała się przy wyśmienitym jedzeniu i odrobinie wina. Newman wydawał się w doskonałym humorze, wciąż z nią żartował, ale wiedziała, że on potrafi zachowywać się beztrosko nawet w okolicznościach, które wywoływały jego głęboki, wewnętrzny niepokój. Tweed pił sok pomarańczowy i zauważyła, że Alvarez również unika picia wina.

- Wiecie - powiedziała, gdy podano już kawę - w Ameryce można spotkać naprawdę znakomite restauracje. Jak choćby ta, w której siedzimy.

- Zgadzam się - przytaknął Tweed.

- Wszystko tu jest po prostu wspaniałe - dodała.

- Idealne.

Paula zorientowała się, że rozmowa zamiera, choć obecni starają się ze wszystkich sił udawać, że się świetnie bawią. Marler palił więcej papierosów niż zazwyczaj. Butler i Nield włączali się czasem do rozmowy, ale tylko Nieldowi udało się zachować lekki ton.

- Paulo - powiedział - idź na całość. Zamów sobie likier do kawy Czerwone krwinki krążą od tego jak oszalałe.

- Boję się, że i ja mogę się potem zachowywać jak szalona.

- Chciałbym to zobaczyć - ucieszył się Nield. - Moglibyśmy zatańczyć sambę i wywołać drobną sensację. Ludzie przy innych stolikach zdają się traktować życie zbyt poważnie. A przecież do restauracji idzie się po to, żeby się bawić. A ty wyglądasz dziś wyjątkowo czarująco.

- Dzięki, Pete. Jesteś niebezpieczny. Za chwilę zamówię grand marnier.

- Zamówię go dla ciebie...

- Powiedziałam, że za chwilę.

Lubiła Petea Nielda. Ten przystojny chłopak potrafił zachować całkowity spokój w krytycznej sytuacji. Teraz robił wrażenie, że naprawdę uważa życie za wspaniałą zabawę.

- Cieszę się, że uważasz mnie za niebezpiecznego faceta - dalej się z nią drażnił. - Słyszałem, że kobiety nie mogą oprzeć się mężczyźnie, który ma taką reputację. Wiesz dlaczego?

- Powiedz mi. - Roześmiała się. - Mówisz jak ekspert w tych sprawach.

- Pociągają ich niebezpieczni mężczyźni, ponieważ... - pochylił się ku niej -... wierzą, że potrafią ich poskromić. To dla nich wyzwanie. A niewiele kobiet potrafi oprzeć się wyzwaniu.

- Skoro tak twierdzisz. - Roześmiała się ponownie. - Czy rzucasz mi wyzwanie, Pete?

- Nie lekceważ go, Paulo - zażartował Newman. - Pod tą maską ugrzecznionego faceta kryje się Casanova...

Paula śmiała się jeszcze, gdy na dziedzińcu pojawiła się dziwna postać. Człowiek w ściągniętym na czoło kapeluszu z szerokim rondem miał wielkie, ciemne okulary i szalik osłaniający dół twarzy. Ubrany był w krótki płaszcz i dżinsy. Na pierwszy rzut oka strój ten nie wydawał się dziwny - na dworze było bardzo chłodno i Paula sama wzięła podbity futrem płaszcz. Postać szybko zbliżyła się do okna i w tym momencie Paula przestała się śmiać. Czuła, że przesłonięte ciemnymi szkłami oczy wpatrują się prosto w nią. Nagle obie dłonie przybysza uniosły się do góry i zobaczyła, że trzymają okrągły przedmiot o rozmiarach dużego talerza. Człowiek przycisnął tę rzecz do szyby. Pozostała tam, przypominając żółwia wczepionego łapami w szkło.

Tylko Alvarez zauważył nagłą zmianę w wyrazie jej twarzy, a potem dostrzegł co jest przyczepione do szyby. Tymczasem tajemniczy człowiek odwrócił się, zmierzając w stronę wyjścia z dziedzińca. Podświetlone fontanny sprawiły, że jego cień wydawał się ogromny Alvarez zerwał się przewracając krzesło i wrzasnął:

- Wszyscy na ziemię! To bomba!

A potem wybiegł z restauracji na dziedziniec. Słyszał jeszcze oddalające się kroki, ale cała jego uwaga skupiona była na "żółwiu". Schwycił go oburącz, szarpnął, odrywając przyssawki od szkła, cisnął do basenu i padł na ziemię. Eksplozja była ogłuszająca. Całe kawały dna basenu wyleciały wysoko w powietrze. Jeden z kawałków rozbił się tuż koło głowy Alvareza, ale nie wyrządził mu żadnej krzywdy. Setki litrów wody strzeliły pod niebo, a potem mknęły w dół wodospadem. Okna "Antona i Michela" zostały zalane strumieniami wody; wyglądały jak podczas oberwania chmury, ale wytrzymały ich uderzenie. Paula razem z innymi zanurkowała pod stolik. W restauracji, która zadygotała od wstrząsu eksplozji, powstała panika. Kobiety krzyczały, mężczyźni przepychali się, by znaleźć miejsce pod stolikami. Talerze z jedzeniem walały się po podłodze, czerwone wino splamiło obrusy jak krew.

Alvarez na dziedzińcu zerwał się z ziemi. Był przemoczony do suchej nitki, ale ta drobna niewygoda w żaden sposób nie ograniczyła jego energii i zdecydowania. Trzymając rękę z wyciągniętym waltherem blisko ciała, popędził za dziwaczną postacią, która jak zjawa pojawiła się przed chwilą za oknem. Gdy znalazł się przy wyjściu, zdążył zobaczyć jedynie znikający za zakrętem tył Chryslera. Zaklął głośno i wrócił biegiem do restauracji. Zamierzał wyciągnąć stamtąd Tweeda i resztę, zanim pojawi się policja.

Tweed sam doszedł do wniosku, że należy się szybko ewakuować. Rachunek leżał na stole, rzucił więc szybko na talerz kilka studolarowych banknotów, co uwzględniało i należność, i hojny, dwudziesto procentowy napiwek. Nie mógł tracić czasu na użycie karty kredytowej ani też stwarzać szans wytropienia go za jej pośrednictwem.

Cała grupa szybko wyczołgała się spod stolika. Nikt nie odniósł obrażeń, jeśli nie liczyć stłuczonego lewego łokcia Marlera. Alvarez wyprowadził ich na zewnątrz, wykorzystując wciąż panujące w restauracji zamieszanie. Szybko dotarli do wyjścia na ulicę. Ostatnim wspomnieniem Pauli z tego ponurego wydarzenia był widok uszkodzonej fontanny i wody, która wciąż tryskając na okna restauracji osłaniała ich ucieczkę.

Dobiegli do samochodów i wskoczyli do środka. Noc była gwiaździsta, na ulicach pusto. Wyjechali z Carmel w stronę "Spanish Bay" z normalną prędkością. Tweed poprosił Paulę, aby dotrzymała mu towarzystwa w jego apartamencie, a przedtem podziękował Alvarezowi za ocalenie im życia. Były agent CIA wzruszył ramionami, jakby dawał do zrozumienia, że to zupełny drobiazg, podał Tweedowi numer swojego pokoju i wyszedł.

29

Zanim wybuchła bomba, Tweed starał się ukrywać przygnębienie przed pozostałymi. Zadaniem przywódcy było podtrzymywanie morale. Teraz ogarnęła go zimna, kontrolowana furia. Chodził tam i z powrotem po obszernym salonie. Paula zapaliła gaz wśród sztucznych kłód na kominku. Radosny ogień szybko przyniósł ciepło i zmianę nastroju. Następnie uchyliła zaciągnięte przez służbę hotelową zasłony, żeby sprawdzić zamki. Przed domem po szerokim trawniku spacerował Nield, pojawiając się co chwila w świetle latarni.

Posłała mu pocałunek i znowu zaciągnęła zasłony. Zapewne Butler przejmie wartę później. Podeszła do świetnie wyposażonego minibarku, wyjęła z niego butelkę chardonnay i miniaturkę grand marnier Bez pytania nalała Tweedowi wina, a sobie niewielki kieliszek likieru. Odezwała się dopiero, kiedy usiadła na sofie obok kominka.

- Wino jest dla ciebie - powiedziała. - Pomoże ci się rozluźnić.

- Dziękuję.

Zamyślony, z charakterystyczną dla siebie miną, wciąż spacerował wolnym krokiem po pokoju. Paula wypiła łyk grand marnier.

- Jeżeli przesadzę, możesz mnie odprowadzić do mojego pokoju - zażartowała.

Jej nadzieje się sprawdziły. Wino spowodowało, że przestał krążyć po pokoju. Usiadł w fotelu przed nią, wypił jeszcze trochę, odstawił kieliszek i popatrzył na nią uważnie.

- Myślą, że uda im się nas pozbyć - mruknął.

- Myślisz o tej bombie?

- Nie, o Molochu i jego pracownikach. Chodzi mi o naciski, jakie Moloch wywiera w Waszyngtonie. A co do tej bomby... byłbym zdziwiony, gdyby w ogóle coś o niej wiedział.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Na podstawie oceny jego charakteru. Zakłady elektroniczne w dolinie Tamizy zostały wysadzone tak, żeby uniknąć ofiar w ludziach. A to na pewno było jego dziełem.

- Powiedziałeś: "Myślą, że uda się im nas pozbyć" - przypomniała mu.

- Tak. Moloch jest sprytny Inaczej nie przetrwałby w tej amerykańskiej dżungli. A więc musimy mu w tym dorównać. Chciałbym, żebyś rano poszła do recepcji i poprosiła, żeby zamówili sześć miejsc z San Francisco do Londynu. Niech załatwią "open", aby można było wykorzystać je w każdej chwili. Na nasze nazwiska, z Alvarezem włącznie. Nie musisz zachowywać się dyskretnie. Mów nawet głośniej niż zazwyczaj. A potem dodaj, że zatrzymujemy pokoje i że damy znać, kiedy będziemy wyjeżdżali.

- Wyjeżdżamy?

- Zostajemy - mruknął Tweed.

- A więc to zasłona dymna.

- Oczywiście. Jestem pewien, że człowiek lub ludzie Molocha bez przerwy obserwują hotel. Pewnie są tu gośćmi, a więc mogą zwracać uwagę na każdy nasz ruch. Pomyślą, że postanowiliśmy się poddać.

- Ale nie mamy takiego zamiaru.

- W najmniejszym stopniu - powiedział już spokojniej. - Przy każdej nadarzającej się okazji będziemy dążyć do konfrontacji z Molochem. Jesteśmy na terytorium wroga, koniec z pomocą z Waszyngtonu, będziemy więc grali ostro. Bardzo ostro.

Można było sądzić, że wybuch bomby włączył Tweedowi dopalacz. Fakt, że eksplozja nastąpiła tak blisko Pauli, wprawił go we wściekłość. Teraz miał zamiar również zacząć walczyć - i to bynajmniej nie w rękawiczkach. Myślał z lodowatą bezwzględnością: "Jesteśmy w Ameryce, a więc będziemy walczyli według zasad wolnej amerykanki".

- Ten jutrzejszy lunch z Vanity Richmond może być pułapką - ostrzegła go.

- I pewnie jest. A więc wkroczymy i załatwimy tych, co na nas polują.

- Myślisz, że Vanity się w tym orientuje?

- Może tak, może nie.

Machnął ręką, jakby to nie miało znaczenia, a potem wypił kolejny łyk wina. Nigdy dotąd nie widziała, żeby był tak spięty.

- Myślę, że Moloch dysponuje kimś, kto jest poza podejrzeniami, kimś nie związanym z jego organizacją i działającym jako jego szpieg. Nie zdziwiłbym się, gdyby ten ktoś w jakiś sposób był związany również z Kornwalią.

- To zawęża pole poszukiwań.

- Ale niewystarczająco. Kręci się tu parę osób, które były w Kornwalii w tym samym czasie co my.

- W tym również Vanity Richmond.

- W tym również Vanity - przytaknął. - A więc naszym hasłem jest nie ufać nikomu, podejrzewać wszystkich. Rano powiem o tym każdemu z was osobno. Vincent Bemard Moloch jest jednak niezwykłym człowiekiem. Jedna siatka w Kornwalii, druga tutaj, w Kalifornii!

- A co z Księgowym? - spytała.

- Zabójca musi najpierw zostać zlokalizowany, a potem zlikwidowany.

Paula spojrzała na niego. Nigdy dotąd nie słyszała, aby mówił w taki sposób. Jednak uniknąwszy o włos śmierci z rąk zabójcy, zaakceptowała stanowisko Tweeda. Liczba ofiar mordercy - w tym również kobiet - była zbyt wielka, a metoda, którą stosował, zbyt koszmarna.

- Następnym źródłem niepokoju - ciągnął Tweed - jest dla mnie Ethan Benyon. Widziałaś, jak się zachowywał w Palo Eldorado.

- Może był na narkotykach?

- Nie sądzę. W tej mądrej głowie coś się poprzestawiało. A ten człowiek trzyma palec na spuście.

- Spuście czego?

Tweed jeszcze raz opowiedział jej o swoich odwiedzinach u Molocha. Opisał salę pod Black Ridge oraz zachowanie Ethana, który z błyszczącymi oczami i wielkim entuzjazmem opowiadał mu o niektórych pracach, dopóki Moloch nie zmienił tematu.

- Moloch twierdzi, że stalowe drzwi w ścianie sali prowadzą do sejfu - mówił. - Jestem pewien, że to nieprawda. W bankach drzwi tego rodzaju otwierają się na zawiasach, te zaś przesuwają się na rolkach w podłodze. Wygląda mi to raczej na drzwi do windy, prowadzącej pod powierzchnię ziemi. Gdyby Dillon zgodził się, żebyśmy przeprowadzili szturm na Black Ridge, albo gdyby sam to zrobił, dowiedzielibyśmy się, jakie sekrety kryje Black Ridge. A jestem przekonany, że istnieje co najmniej jeden i to iście piekielny sekret.

- No cóż, ta droga została przed nami zamknięta. Wydaje się, że Waszyngton postara się zamknąć je wszystkie. Myślę, że...

Nie dokończyła, bo zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, odezwała się, a potem podała Tweedowi, przysłaniając mikrofon dłonią.

- To znowu Ochrypły Głos.

- Tu Tweed.

Słuchał bez słowa, potem podziękował rozmówcy i rozłączył się. Rozparł się wygodnie w fotelu, wziął kieliszek i wypił trochę wina. Oczy mu błyszczały.

- Nie zapomnij zamówić jutro rano biletów na samolot. Koniecznie "open". Wybierz moment, gdy w holu będzie tłok.

- Już mi to mówiłeś, nie zapomniałam. - Tweed milczał przez chwilę, więc zapytała. - Kim jest Ochrypły Głos? A może nie powinnam pytać?

- Nie powinnaś. Przekazał mi ostrzeżenie: "Nie jedźcie do McGees Landing na pustkowiu Ventana". Tylko tyle.

- Nigdy nie słyszałam o takim miejscu.

- Ani ja. Ale w każdym razie zostało wyraźnie określone. Kiedy byłem ostatni raz w Ameryce, mówiono mi o tamtych okolicach. Jak się domyślam, są bardzo dzikie i niebezpieczne.

- A jeżeli zostaniemy tam zaproszeni?

- To pojedziemy. - Tweed nie mógł usiedzieć w miejscu. Wstał i znowu zaczął krążyć po pokoju. - Stawimy czoło temu, co nam przygotowano. Od tej pory trwa wojna...

Paula wstała wcześnie, mimo że spała zaledwie kilka godzin Wzięła prysznic, poświęciła zaledwie parę minut na makijaż i ubieranie, po czym przeszła rozległym holem do biura rezerwacji. Skierowali ją do recepcji naprzeciwko. W holu było mnóstwo ludzi. Jedni szli na śniadanie, inni siedzieli w fotelach.

Nagle poczuła, że ktoś ją obejmuje w pasie i zamarła. Przecież w tak publicznym miejscu chyba nikt nie próbuje dokonać zamachu na jej życie? Wsunęła prawą rękę do torebki.

- Mam nadzieję, że cię nie przestraszyłem, Paulo - odezwał się radosny głos Grenville.

Odwróciła się.

- Prawdę mówiąc, tak.

- Przepraszam i tak dalej. Pomyślałem, że moglibyśmy zjeść razem śniadanie. Wyglądasz bosko.

- Dziękuję za zaproszenie i za komplement, ale spieszy mi się.

- Mam pecha. Wydaje mi się, że ten jegomość, Tweed, chce cię mieć na każde skinienie. Wiesz, naprawdę powinnaś się od czasu do czasu rozerwać. No trudno, nie będę cię zatrzymywał.

Paula popatrzyła na niego. Grenville potrafił być bardzo czarujący. Miała wrażenie, że od przybycia do Kalifornii stał się o wiele sympatyczniejszy. Gdyby nie musiała zająć się zleceniem Tweeda, niewykluczone, że przyjęłaby zaproszenie - aby dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku. Kiedy szła do recepcji, Grenville powrócił, uśmiechając się szeroko.

- Nasz przyjaciel Maurice nigdy się niczego nie nauczy. Siedzi tam za tą damą i pije kawę.

- I co w tym dziwnego? - zapytała Paula.

- Zauważyłem, jak wlewa sobie do kawy coś z piersiówki. Założę się, że brandy. Wcześnie zaczyna. Przepraszam, że znowu ci przeszkodziłem.

Już znikam, Paula podeszła do kontuaru i głośno poprosiła o rezerwację biletów lotniczych. Zrobiła to ostentacyjnie, zadając recepcjonistce szereg pytań. Potem wróciła do pokoju, żeby zamówić śniadanie. Był to chyba jedyny sposób, by uniknąć Grenvillea.

Pierwszą osobą którą zobaczyła idąc z powrotem przez hol, była zabójczo ubrana Vanity. Powitała gorąco Paulę, która zaczęła się zastanawiać, jak długo Richmond tu była.

- Czyż nie cudowny dzień? - zaczęła Vanity, uśmiechając się jak zwykle. - Byłam właśnie na tarasie. Na błękitnym niebie ani jednej chmurki, a morze gładkie jak staw. Nie bój się, nie będę cię zatrzymywała. Wygląda na to, że jak zwykle jesteś zabiegana.

Paula uśmiechnęła się, odwróciła i o mało nie wpadła na Newmana, który wyglądał na człowieka we wspaniałym humorze. Był elegancko ubrany w beżowe spodnie z zaprasowanymi jak brzytwa kantami i sportową koszulę w biało-niebieską kratkę. Uśmiechnął się do Pauli, położył dłonie na ramionach Vanity i ucałował ją w oba policzki.

- Przepraszam, jeżeli kazałem ci czekać na śniadanie - powiedział.

- Masz przed sobą kobietę, która umiera z głodu.

- Wkrótce temu zaradzimy. Na razie, Paulo...

Przyglądając się, jak oboje zmierzają w stronę restauracji "U Roya", poczuła lekki niepokój. Newman sprawiał wrażenie oczarowanego Vanity. Czy przypadkiem nie ma zamiaru się zadurzyć? No cóż, jego sprawa, pomyślała. Mam nadzieję, że przynajmniej nie straci zdrowego rozsądku. Poszła zameldować Tweedowi, co widziała i słyszała w holu. Trzydzieści minut po tym, jak Paula zamówiła bilety lotnicze, Moloch został o tym poinformowany telefonicznie. Powtórzył wiadomość Joelowi Brandowi, który właśnie wszedł do jego gabinetu.

- A więc wygląda na to, że są gotowi pofrunąć do domu - dodał.

- Nie wierzę w to - odparł krótko Brand.

Miał na sobie ubiór drwala, a na nogach parę mocnych, skórzanych butów z metalowymi noskami. Brakowało mu jedynie pasa z narzędziami.

- A to dlaczego? - zapytał Moloch, spoglądając na swojego zastępcę.

- Próbują nas nabrać. Sam powiedziałeś, że Tweed wydał ci się człowiekiem, który nigdy nie rezygnuje.

- Owszem. Ale teraz, od chwili gdy przekonałem Waszyngton, aby wycofał mu swoje poparcie, znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Nie ma w Ameryce żadnej władzy, żadnych uprawnień. Najwyraźniej zdał sobie z tego sprawę i dlatego zamówił bilety na lot do Wielkiej Brytanii.

- Wciąż w to nie wierzę.

- Zaczynasz mnie denerwować - Moloch rzucił ostre spojrzenie na swojego zastępcę. - Czemu się tak ubrałeś? Wiesz, że wymagam, aby mój personel ubierał się do pracy w odpowiedni sposób.

- Nie jestem w pracy - odparł bezczelnie Brand. - To jeden z moich nielicznych wolnych dni. Zgodziłeś się, żebym robił sobie wolne, gdy będę tego potrzebował. Czy masz coś przeciwko temu, żebym pożyczył śmigłowiec? Wybieram się na ryby. Powiedziałeś, że cały dzień będziesz tutaj.

- Weź śmigłowiec i spróbuj polowania na rekiny. Może zdarzy ci się wypadek.

Moloch ponownie zajął się dokumentami. Brand był z siebie zadowolony. Wyreżyserował wszystko doskonale. Zirytował VB do tego stopnia, że ten z ulgą się go pozbył. Odwróciwszy się plecami do Molocha, uśmiechnął się ironicznie. Jego szef nie dałby rady zneutralizować Tweeda. Brand natomiast wiedział, że może to zrobić. Na stałe.

* * *

- Kilka osób mogło mnie podsłuchiwać, kiedy zamawiałam bilety - zameldowała Paula Tweedowi siedzącemu w saloniku. - Był tam Grenville, a także Maurice, chociaż według Grenvillea już o tej godzinie zaczął pić brandy. Poza tym kręciła się wokół mnie Vanity.

- Ale według tego, co mówiłaś przed chwilą, hol był pełen ludzi. Równie dobrze mógł być to ktoś inny, kogo nie znamy.

Tweed studiował właśnie mapę. Przywołał do siebie Paulę i pokazał jej na papierowej płachcie pewien szczegół.

- Tu jest Dolina Carmel. Jak widzisz, prowadzi daleko w głąb lądu. W czasie twojej nieobecności odwiedził mnie Alvarez. Ten krzyżyk oznacza hotel "Robles Del Rio Lodge". "Grafi", restauracja w której mamy się spotkać na lunchu z Vanity, jest częścią hotelu. Tutaj - wskazał na drugi krzyżyk postawiony przez Alvareza - jest małe lotnisko dla lekkich samolotów. Znajduje się, jak widzisz, koło miejscowości o nazwie Village.

- Widzę, że droga wzdłuż Doliny Carmel ciągnie się dalej jeszcze wiele mil, aż do miejscowości Greenfield. Mam wrażenie, że leży w samym środku niczego.

- Owszem. Niedaleko Greenfield droga biegnie blisko słynnych pustkowi Ventana. Tam właśnie kręcą się Rednecks.

- Rednecks?

- Alvarez ci to wyjaśni. Bardzo dobrze zna wczesną historię Ameryki, co pomaga rzucić światło na historię współczesną Kalifornii. Jadłaś śniadanie?

- Nie. Grenville chciał mnie zaprosić, ale się wykręciłam.

- W takim razie na co czekasz? Zamów do pokoju dla nas obojga. Mam ochotę na porządne, angielskie śniadanie.

Paula była zaskoczona doskonałym nastrojem Tweeda. Zachowywał się, jakby z niecierpliwością czekał na to, co ma go spotkać. Nawet nucił coś pod nosem. Zanim podniosła słuchawkę telefonu, odezwała się do niego:

- Mam przeczucie, że ten wyjazd do Doliny Carmel może być niebezpieczny.

- Bardzo prawdopodobne. Dlatego właśnie po śniadaniu wszyscy zbieramy się w pokoju Marlera. Przekazałem mu dowodzenie całą operacją. Przekaże nam odpowiedni sprzęt.

- Zazwyczaj kieruje wszystkim Bob Newman.

- Wiem. Ale ma wiele innych spraw na głowie.

- Obawiasz się, że nie będzie w stanie skoncentrować się na swoim zadaniu? Że będąc zaabsorbowany Vanity, może popełnić błąd? To prawda, zaangażowany uczuciowo mężczyzna nie myśli trzeźwo.

- Bob ma mocniejszą głowę niż sądzisz. Po prostu wydaje mi się, że nadeszła pora, aby Marler odegrał większą rolę. W krytycznych sytuacjach zachowuje wyjątkowo zimną krew.

- A więc uważasz, że taka krytyczna sytuacja zaistnieje?

- Mam nadzieję i bardzo tego pragnę... Najwyższa pora, żebyśmy stawili czoło tym oprychom i dali im do zrozumienia, że nie należy czynić drugiemu, co tobie niemiłe.

30

Jechali w stronę wjazdu do Doliny Carmel. Znowu był wspaniale słoneczny i bardzo ciepły dzień. Na życzenie Tweeda Paula usiadła z tyłu mercedesa obok Alvareza, który również brał udział w naradzie u Marlera.

Z przodu zajęli miejsca Newman, który jak zwykle prowadził samochód, i Tweed. Za nimi jechało BMW z Marlerem za kierownicą; obok niego Nield z zainteresowaniem przyglądał się krajobrazowi, paląc papierosa. Butler z płócienną torbą przewieszoną przez ramię siedział z tyłu. W torbie obok innego sprzętu znajdował się Heckler Bckoch, pistolet maszynowy kalibru dziewięć milimetrów. Wręczył mu go Marler w czasie narady.

- Skąd, na litość boską, go zdobyłeś? - spytała Paula.

- Nie zadawaj kłopotliwych pytań - odparł z wyrzutem Marler, zerkając na Alvareza. - Strzela z prędkością sześciuset pięćdziesięciu pocisków na minutę. Standardowa broń SAS... u nas w kraju.

Nield, Marler, Newman i Alvarez również mieli przy sobie płócienne torby. Torebka przewieszona przez ramię Pauli była wyraźnie wypchana.

Jedynym pasażerem, który nie miał przy sobie żadnej broni, był Tweed. Rzadko ją nosił, chociaż był doskonałym strzelcem.

- Ten budynek z prawej, to "Mission Ranch" - wyjaśnił Pauli Alvarez. - Bardzo miła restauracja ze wspaniałym widokiem na ujście rzeki Carmel i wzgórza wokół, nie mówiąc już o oceanie. Możemy wpaść tam na drinka w drodze powrotnej. Jeżeli uda nam się wrócić, pomyślała Paula, ale nie powiedziała tego na głos.

Gdy Newman skręcił z głównej szosy w dolinę, upał stał się niemal tropikalny. Im dalej podążali wzdłuż drogi o dobrej nawierzchni, tym bardziej rosła temperatura. Paula zwróciła na to uwagę.

- To prawda - przytaknął Alvarez. - Zjawisko wynika z faktu, że do doliny nie dociera wiatr znad oceanu. Przypomina zamknięty komin. Słońce ją ogrzewa, podnosi temperaturę, ale gorące powietrze nie ma jak z niej uciec.

- To się czuje - odparła Paula, wycierając pot z czoła. - Ale mimo wszystko, na wzgórzach widać dość luksusowe domy.

- Im wyżej, tym temperatura jest niższa. A że stamtąd jest piękny widok, każda taka nieruchomość może być warta milion dolarów, albo nawet więcej.

- Ta część Kalifornii wydaje się pękać w szwach od dolarów - zauważyła.

- Owszem. Ludzie, którzy mają ich pod dostatkiem, sprowadzają się tu ze względu na klimat i wspaniały krajobraz.

- I co, są zadowoleni?

- Ależ skąd! - Alvarez roześmiał się zaraźliwie. - Kto w Ameryce jest zadowolony? Zawsze dręczy ludzi poczucie niepokoju, dążenie do poszukiwania nowych wrażeń, nowej żony, nowej przyjaciółki. Kobiety są dotknięte tą samą chorobą i też szukają czegoś nowego. Sądzę, że problem polega na tym, że Stany, w przeciwieństwie do krajów europejskich, same są niemal kontynentem. Ich wielkość przytłacza ludzi i dlatego miotają się jak mrówki.

Paula milczała. Spoglądała na nowe widoki pojawiające się bez końca, gdy Newman pokonywał kolejne zakręty, odkrywając coraz to inne krajobrazy. Po obu stronach piętrzyły się łańcuchy wysokich, falujących wzgórz, a w perspektywie widziała dalsze fragmenty zdającej się ciągnąć w nieskończoność w głąb lądu doliny. Aż wreszcie przypomniała sobie, o co miała zapytać.

- Kim są Rednecks?

- Rednecks to prymitywni ludzie. Cóż, opuszczamy Kalifornię z plakatów turystycznych - odparł poważnym tonem Alvarez. - Są twardzi, chodzą ze strzelbami i nie wahają się ich użyć przeciwko obcym. Mieszkają na pustkowiu Ventana, zarówno w głębi, jak i na obrzeżach. Są to najczęściej potężni mężczyźni o grubych, czerwonych karkach. Stąd ich nazwa. Najlepiej się z nimi nie spotykać. Ale nie zapuszczają się w te okolice, gdzie będziemy na lunchu. O, już dojeżdżamy. Newman, skręć teraz z szosy w prawo, w taką krętą drogę.

Zgodnie z podaną wskazówką Newman skręcił i zaczął jechać pod górę stromą serpentyną. Droga prowadziła coraz wyżej, rozległym, pagórkowatym terenem. Zniknęły przydrożne przysiółki, zatoczki przy wiejskich domach towarowych i innych sklepach, które Paula od czasu do czasu rejestrowała wzrokiem.

Kiedy zaczęła się już zastanawiać, dokąd właściwie jadą, okrążyli kolejny stromy stok i zobaczyła audi Vanity stojące u stóp schodów z białego kamienia. Na słupku przybito tablicę z napisem "Robles Del Rio Lodge". U szczytu schodów wielka drewniana brama prowadziła na położony dalej taras. Kiedy parkowali, pojawiła się Vanity i zbiegła po schodach. Miała na sobie letnią sukienkę bez rękawów, której biel pięknie kontrastowała z rudą grzywą. Talię otaczał szeroki skórzany pas ze złotą klamrą.

- Witajcie wszyscy.

Uśmiechała się bez przerwy. Newman wyciągnął rękę i pocałował ją w policzek. Scena ta rozbawiła Paulę. Uświadomiła sobie, że niezbyt jej się podoba taka demonstracja uczuć. Vanity odwróciła się w stronę Pauli; kiedy ją obejmowała, Paula poczuła słaby aromat perfum, zupełnie inny niż ten, który doleciał, kiedy Księgowy próbował udusić ją garotą.

- Będziemy mieli wspaniały widok w czasie lunchu. Ale teraz na pewno macie ochotę na drinka. Wyjątkowy dziś upał - powiedziała Vanity do Tweeda.

- To pewnie na naszą cześć - odparł kpiącym tonem Tweed, gdy spojrzała na niego.

Vanity przywitała się z pozostałymi, po czym wsunęła rękę pod ramię Tweeda i razem z Paulą weszli po schodach. Gdy dotarli na taras, Paula z podziwem spojrzała na wielki, owalny basen kąpielowy z prawej strony. Pomyślała, że nigdy dotąd nie widziała wody o tak intensywnie szafirowej barwie.

- Można tu pożyczyć kostiumy kąpielowe - poinformowała ją Vanity. - Możesz sobie popływać po lunchu.

Alvarez z czujnym wyrazem twarzy lustrował okolicę. Ze szczególną uwagą przyglądał się towarzystwu siedzącemu koło basenu. Dziewczyna w kostiumie kąpielowym i szlafroku miała najwspanialsze nogi, jakie kiedykolwiek widział.

Byli z nią trzej mężczyŹni i Alvarez przez chwilę zastanawiał się, który z nich - jeżeli w ogóle - jest tym szczęściarzem. Dziewczyna wyczuła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. Dyskretnie pomachał jej ręką.

Powitał ich właściciel, przystojny mężczyzna o wylewnym sposobie bycia.

- Lunch zostanie podany dopiero, kiedy będziecie państwo gotowi. Proszę się rozgościć, Ten kelner poda państwu drinki.

Paula stała na skraju tarasu, skąd widziała doskonale całą okolicę. Daleko w dole dostrzegła przysiółek Village i znajdujące się obok niego lotnisko. Wystartował z niego lekki samolot, wzbił się w niebo jak ważka i zniknął za przypominającymi piramidy wzgórzami. A potem, nie wiadomo skąd, pojawił się śmigłowiec i wylądował.

- Co tam widzisz?

Koło niej pojawił się Alvarez. Wyjął lornetkę i skierował ją na maszynę, która zatrzymała się na pasie startowym.

- Przyprowadź tu zaraz Tweeda. Tylko dyskretnie - polecił.

Tweed zostawił towarzystwo spacerujące wokół basenu i natychmiast znalazł się koło Alvareza. Paula podążała tuż za nim.

- Kłopoty? - zapytał.

- Obawiam się, że tak. Widzisz tych ludzi wysiadających ze śmigłowca? Ten wielki gość to Joel Brand.

Podał lornetkę Tweedowi, który skierował szkła na wychodzących z maszyny. Wszyscy mieli ze sobą torby do golfa. W tym czasie na niebie pojawił się drugi śmigłowiec. Zaczęła z niego wysiadać następna grupa mężczyzn.

Oddał lornetkę Alvarezowi.

- Drugą maszyną przyleciał szef ochrony z Black Ridge, Luis Martinez - poinformował były agent CIA. - Znowu torby do golfa. Wiesz, co to znaczy?

- Jakieś kłopoty? - odezwał się nowy głos.

Od strony basenu zbliżył się do nich Marler. Trzymał w ręku kieliszek wina. Alvarez szybko wyjaśnił, co zobaczyli. Podał lornetkę Marlerowi, który odstawił wino na sąsiedni stolik i podniósł ją do oczu.

- Wszyscy wsiadają do dwóch samochodów - zameldował. - Do Chryslera i jakiegoś wozu terenowego. Przypomina land rovera. Ciekawe, co chcą zrobić? Właśnie odjechali z dużą prędkością w głąb doliny. Ciekawe.

Zwrócił lornetkę Alvarezowi i chwycił swój kieliszek.

- Wiecie co - zauważył - to amerykańskie wino jest rzeczywiście bardzo dobre.

- Widziałeś torby do golfa? - spytał ponuro Alvarez.

- Oczywiście. Popularna metoda przenoszenia broni. Sam ją stosowałem w przeszłości. Dosyć skuteczna w takim terenie. Po prostu grupka facetów, którzy przyjechali pograć w golfa. Dobrze wpisują się w krajobraz.

Chociaż Paula dobrze znała Marlera, jego beztroski sposób bycia zrobił na niej wrażenie. Był zapewne najspokojniejszy ze wszystkich obecnych.

- To nie jest dla nas dobry znak - upierał się Alvarez.

- To prawda - przytaknął Marler. - Nie jest... W końcu nie jedliśmy jeszcze lunchu, a pewnie już na nas czeka. Słowo daję, Tweed, powinieneś wylać ten sok pomarańczowy i spróbować wina...

Paula była zadowolona, że Newman wszedł do środka, pewnie po to, by porozmawiać z Vanity.. Oznaczało to, że ona nie słyszała ich rozmowy i nie widziała śmigłowców - więc też nie zorientowała się, że zaobserwowali właśnie lądowanie wrogich sił.

Stolik numer cztery był najlepszy w całej restauracji. Mieli teraz cały lokal dla siebie. Ze swojego miejsca Paula widziała duży fragment doliny i jej drugi kraniec, za którym szeregi wzgórz falowały jak zamarłe morze.

Gdy jedli wspaniały lunch, zauważyła, że Newman wpatruje się w Tweeda. Zorientował się widać, że coś zaszło i zastanawiał się, co. A więc nie był tak całkowicie pod czarem Vanity. Paula wypiła jeszcze trochę wina, a Marler, gawędząc z nią i dowcipkując, dolewał jej do kieliszka.

Tweed siedział spokojnie, włączając się do rozmowy tylko na tyle, by nie sprawiać wrażenia zaniepokojonego. Gdy lunch zbliżał się do końca, Vanity sięgnęła do torebki, wyjęła długą, białą kopertę i podała ją Tweedowi.

- Proszono mnie, abym ją panu przekazała - wyjaśniła.

- Kto taki? - zapytał.

- Byron Landis. Podobno osoba, która mu ją dała, twierdziła, że to bardzo ważne.

- Kim jest ta osoba?

- Zachowuje się pan jak detektyw - zachichotała. - Jestem pewna, że byłby pan bardzo dobry w tej roli.

Tweed zważył w dłoni elegancką kopertę. Odwrócił ją i zobaczył, że jest zabezpieczona czerwoną pieczęcią, na której widniały litery VB. Otworzył ją, trzymając blisko siebie, tak by nikt nie mógł zobaczyć jej zawartości. Wiadomość była wypisana na maszynie na czerpanym papierze.

"Chcę się pilnie z panem spotkać w absolutnej tajemnicy. W McGees Landing. Proszę nie zrobić mi zawodu".

Pod listem widniały ręcznie wypisane inicjały VB. Tweed spojrzał na Vanity. Przy stole nagle zapadła cisza. Wyraz jego twarzy nie zdradzał żadnej reakcji. Gdy odezwał się ponownie do niej, jego głos był niezmiennie uprzejmy.

- Mam wrażenie, że nie odpowiedziała pani na moje pytanie. Zapytałem, kto powiedział Byronowi Landisowi, że list jest ważny?

- Nie wiem, nie mówił tego. A ja nie widziałam powodu, żeby go pytać. Zobaczyłam na kopercie pieczęć VB, więc uznałam, że to właśnie on.

- Czy zna pani podpis VB?

- Oczywiście. Widziałam go wielokrotnie.

Tweed złożył list tak, by było widać jedynie inicjały. Podsunął kartkę Vanity, nie wypuszczając jej jednak z ręki.

- Czy uznałaby pani te inicjały za autentyczne?

Vanity przyglądała się z uwagą skróconemu podpisowi. Teraz zachowywała całkowitą powagę i nie spieszyła się z odpowiedzią.

- Sprawia wrażenie autentycznego - oświadczyła wreszcie.

- Ale jest niezbyt trudny do podrobienia. Czy VB często podpisuje swoje listy tylko inicjałami?

- Zawsze - odparła natychmiast.

- Dziękuję.

Sięgnęła po rachunek, ale Tweed wziął go pierwszy.

- To ja pana zaprosiłam.

- Miło z pani strony, ale nie mogę na to pozwolić. Ja zapłacę rachunek. A przy okazji, jeżeli nie uzna pani tego za nieuprzejmość, bardzo chciałbym zatrzymać się tu na dłużej. Bardzo mi się to miejsce spodobało. Chyba poproszę, żeby mi pokazali kilka pokoi. Czy samotny powrót nie sprawi pani kłopotu?

Vanity spoglądała na niego wzrokiem, którego Paula nie potrafiła jednoznacznie zinterpretować. Jest niezbyt zadowolona, uznała w końcu. Wreszcie dziewczyna odzyskała kontenans i kiwnęła energicznie głową.

- Jeżeli pan nalega... A teraz przepraszam, przypomniałam sobie, że czeka mnie mnóstwo pracy.

Newman wstał, żeby ją odprowadzić. Miał dość poirytowaną minę. Po chwili usłyszeli ruszające audi i Newman wrócił na swoje miejsce za stołem.

- Wypij jeszcze kieliszek wina, Bob - powiedział z uśmiechem Tweed.

- Nie potraktowałeś jej zbyt uprzejmie, prawda?

- Bo zapłaciłem rachunek?

- I powiedziałeś, żeby się wynosiła... bo przecież do tego sprowadzały się twoje słowa.

- Uspokój się, Bob. Następny kieliszek wina poprawi ci humor.

- Mam wrażenie, że potrzebuję go, aby zapomnieć o tym incydencie...

Tweed wyraźnie nie spieszył się z opuszczeniem restauracji. Przez chwilę rozmawiał na osobności z Marlerem, a potem poprosił właściciela, by pokazał mu kilka pokoi hotelowych. Paula towarzyszyła mu przy tym. Wnętrza hotelu były urządzone luksusowo, ale w dobrym stylu. Najwyraźniej chciano, by zamożni goście czuli się tutaj jak w domu i nie szczędzono wydatków, by osiągnąć ten cel.

- Stworzył pan wspaniały hotel - oświadczył Tweed, biorąc do ręki następny kieliszek wina. - Czy mógłby mi pan przynieść jakiś informator? Takie właśnie miejsce chciałbym odwiedzić, kiedy będę potrzebował wypoczynku...

Wypoczynku? Paula nie mogła uwierzyć własnym uszom. Nie przypominała sobie, by Tweed kiedykolwiek miał urlop. Wyszli na zewnątrz, gdzie zastali wszystkich na brzegu basenu. Marler najpierw rozmawiał z Butlerem na uboczu, a potem podszedł do siedzącego na krześle Nielda. Wyglądało to tak, jakby udzielał im jakichś instrukcji. W końcu Marler przywołał gestem Tweeda i Paulę.

- Jaką podjąłeś decyzję? - Spytała Paula.

- Poprowadzę mercedesa - poinformował ją Marler. - Alvarez usiądzie koło mnie, a ty i Tweed z tyłu. Newman pojedzie za nami w BMW i weźmie ze sobą Butlera i Nielda.

- Ale do czego ma to służyć? - dopytywała się dalej Paula.

- Wyruszamy do McGees Landing. Alvarez pomoże nam odnaleźć to miejsce. A teraz, Paulo, powiem ci, co będziesz musiała zrobić, gdy wysiądziemy z samochodów...

Słuchała z coraz większym podnieceniem. Polecenia Marlera były wyjątkowo dokładne, zupełnie jakby zdążył przewidzieć każdą możliwość. Potem wydał instrukcje Tweedowi, który skinął z aprobatą głową.

- Mógłbyś mi powiedzieć, dokąd dokładnie jedziemy? - zapytała Paula.

- Pewnie gdzieś za McGees Landing. Dowiedziałem się od Alvareza, że droga, która prowadzi stąd do Greenfield, przebiega przez dość dzikie i pustynne miejsca. Tereny Rednecków

31

Zjechali w dół stromymi serpentynami do miejsca, gdzie przebiegała główna droga. Zamiast jednak zakręcić w lewo, w stronę Carmel, Marler skręcił w prawo, zagłębiając się jeszcze bardziej w dolinę. Paula poprosiła Tweeda, aby pokazał jej list, który doręczyła Vanity. Przeczytała go i zmarszczyła brwi.

- Na tym rzekomym zaproszeniu nie podano żadnego terminu.

- Sam to zauważyłem - odparł Tweed.

- Dlaczego wyjechaliśmy tak późno? Miałam wrażenie, że specjalnie tracisz czas w Lodge. Przecież wkrótce zapadnie zmierzch, potem zrobi się całkiem ciemno.

- To pomysł Marlera i przyznałem mu rację. Panowie Brand i spółka będą czekali godzinami, zastanawiając się, kiedy przyjedziemy. Czekanie działa ludziom na nerwy. Mam zamiar zdenerwować ich, zanim się spotkamy.

- Naprawdę sądzisz, że do tego dojdzie?

- Jestem pewien. Tak samo Alvarez i Marler. Zastawili bardzo zgrabną pułapkę. Między nami mówiąc, Alvarez nie jest zbyt zadowolony z czekającego nas starcia. Newman natychmiast odzyskał humor i nie może się już doczekać. Podobnie Marler.

- Masz rację - odezwał się Marler.

- Przygotowane plany i cała ta zbrojownia zdają się świadczyć, że spodziewasz się dość gwałtownych wydarzeń.

- Być może będzie to najbardziej zażarta wymiana ognia, z jaką do tej pory mieliśmy do czynienia - odparł Marler. - Cel akcji: trafić Molocha w dziesiątkę i zlikwidować tylu jego żołnierzy, ile się da. Powinno być wesoło.

Paula nie odpowiedziała. Spoglądała przez okno na mijane samotne gospodarstwa. W oknach paliły się już światła, a na dolinę opadał głęboki, fioletowy zmierzch. Jednocześnie całodzienny upał znikł i coraz wyraźniej dawał się odczuć nocny chłód. Odnosiła wrażenie, jakby wzgórza po obu stronach zamykały się wokół nich.

- Jak daleko jeszcze? - spytała Marlera.

- Jeszcze kawałek - odparł Alvarez, odzywając się po raz pierwszy od wyjazdu z hotelu. - To nie szosa numer jeden. Zagłębiamy się w coraz bardziej pustynne tereny. W tym rejonie nie ma żadnych policyjnych patroli. Zbyt niebezpiecznie.

Bardzo pocieszające, pomyślała Paula. Alvarez chce przez to powiedzieć, że cywilizacja została daleko za nami. Tweed zdawał się czytać w jej myślach.

- Brak patroli działa na naszą korzyść - zauważył. - Nie będzie świadków tego, co się zdarzy.

- A kto chciałby świadków? - powiedziała z wymuszoną wesołością.

Droga biegła teraz płasko dnem doliny, wijąc się zakrętami. Marler już jakiś czas temu włączył reflektory. W ich światłach dostrzegała rzadkie żywopłoty po obu stronach szosy, a za nimi ponure pola. Nigdzie żadnego śladu życia. Nawet samotne gospodarstwa zostały daleko w tyle. Byli rzeczywiście na pustkowiu.

- Czy nie zobaczą naszych reflektorów? - spytała Marlera.

- Pewnie zobaczą, ale nie mogę prowadzić po tej drodze bez świateł. Nie zatrzymamy się aż do chwili, gdy dojedziemy do McGees Landing. Chcę, żebyśmy podeszli na miejsce piechotą i od tyłu. O ile pamiętam, to Napoleon powiedział, że zaskoczenie jest najważniejszym elementem sztuki wojennej. Coś w tym jest.

Paula otworzyła torebkę i przełożyła na wierzch przekazane jej przez Marlera uzbrojenie. Gdy zaczną się kłopoty, będzie potrzebowała konkretnej broni. Oparła się wygodnie, całą siłą woli starając się rozluźnić. Tweed wyciągnął rękę i czując, jak jest spięta, uścisnął jej ramię.

- Ta bomba przyczepiona do okna u "Antona i Michela" zmieniła zupełnie twój sposób traktowania sprawy - szepnęła.

- Tak. Uznałem, że zamiast udawać tarcze strzelnicze, sami przejdziemy do ataku. Dobrze się czujesz?

- Wiesz, że gdy się zacznie, wszystko będzie w porządku...

Księżyc jeszcze nie wzeszedł i na to właśnie liczył Marler. Popatrzywszy na prawo, za głową Tweeda, Paula dostrzegła głębokie wąwozy pomiędzy fałdami wzgórz. Głęboki granat rozgwieżdżonej nocy sprawiał, że otaczający krajobraz zdawał się tchnąć podnoszącym ją na duchu spokojem.

- Zbliżamy się do McGees Landing - odezwał się Alvarez. - Z prawej.

Marler zwolnił i przygasił reflektory. W pewnej odległości od szosy widniało skupisko połączonych ze sobą drewnianych, piętrowych chat. We wszystkich oknach paliły się światła, ale nie było widać żywej duszy.

- Miejscowa knajpa - wyjaśnił Alvarez. - Chociaż tubylcy pędzą swój własny, koszmarny bimber A kiedy go w siebie wleją, dostają zupełnego świra...

Pochylony do przodu Marler wciąż bardzo wolno przejechał następny zakręt, a potem na kilka sekund znowu włączył pełne światła. W ich krótkim rozbłysku Paula dostrzegła drogowskaz:

DO SPADAJĄCEJ SKAŁY SZEŚĆ MIL.

- Sceneria się zmienia - zauważył Tweed.

Mercedes pełznął wolniutko. Z prawej strony Paula widziała odległe, czarne góry z białymi plamami śniegu na szczytach. Obok nich z lewej piętrzyły się strome urwiska z ułożonego warstwami piaskowca. Krajobraz był pustynny i ponury.

Marler nagle włączył znowu reflektory. Przed nimi po obu stronach drogi tkwiły pnie uschniętych drzew. Z ich pozbawionych liści gałęzi zwisały płachty mchu. Tweed pochylił się do przodu, Marler też. Drogę przegradzała im ogromna żółta maszyna, wyraźnie widoczna w świetle reflektorów. Paula nie spuszczała z niej wzroku.

Gdy Marler wyłączył silnik, usłyszeli, jak żółty potwór sapie ciężko. Wielki czarnowłosy mężczyzna w niebieskiej koszuli w kratę, dżinsach i ciężkich butach wrzucał do maszyny kawałki sosnowych gałęzi. Paula nabrała głośno powietrza w płuca i odezwała się, o kilka sekund wyprzedzając Alvareza:

- Ten wielki mężczyzna to Joel Brand.

- A to żółte szkaradzieństwo, to rozdrabniarka - dorzucił Alvarez. - Gdybyśmy się nie zatrzymali, na samochód spadłaby gęsta chmura sproszkowanego drewna i oślepiłaby nas całkowicie.

- I o to pewnie chodziło - stwierdził Marler.

Wysunął rękę przez okno i dwukrotnie machnął nią w górę i w dół, przekazując ostrzeżenie Newmanowi w BMW, a potem zapuścił silnik, ruszył do przodu, gwałtownie skręcił w lewo przebijając się przez żywopłot i z pełną prędkością skierował się w stronę wysokich, piaskowcowych urwisk.

Gdy zaczął skręcać, Paula dostrzegła paru osiłków ze strzelbami w rękach, którzy zbliżali się do nich po polu z prawej strony. Newman powtórzył manewr Marlera i był tuż za nim, kiedy mercedes zatrzymał się u podnóża pionowego urwiska.

- Zaczynamy! - krzyknął Marler wyskakując z samochodu.

Paula, Tweed i Alvarez szybko opuścili samochód, postępując zgodnie z instrukcjami udzielonymi im przez Marlera w "Robles Del Rio".

Paula rzuciła się na ziemię, starając się stanowić jak najmniejszy cel. Sięgnęła do torebki, wyciągnęła co trzeba i położyła obok siebie. Zgranie w czasie musiało być idealne. Potem wyjęła browning, ujęła go oburącz i zamarła za kępą suchej trawy. Reszta zespołu wykonywała wcześniejsze rozkazy Marlera. Biegli przygarbieni, rozsypując się w tyralierę. Daleko z prawej zobaczyła Butlera z pistoletem maszynowym. Marler, z armalite w ręku, stał osłonięty pniem martwego drzewa, z którego zwisały strzępy paskudnego mchu. Alvarez zajął pozycję z lewej strony, pod osłoną wielkiego głazu. Newman, z torbą przewieszoną przez ramię, wcisnął się w rozpadlinę w ścianie urwiska. Tweed leżał płasko na ziemi niedaleko Pauli. Zabrał z samochodu granatnik rakietowy i położył sobie jego rurę na ramieniu. Nield wcisnął się w inną rozpadlinę. Każde z nich znajdowało się w sporej odległości od partnera, tworząc trudny, rozproszony cel. I wtedy Paula zobaczyła ludzi zmierzających w ich stronę.

Z przodu szło sześciu szeroko uśmiechniętych tubylców ze strzelbami w dłoniach. Za nimi podążała druga grupa - oprychy Branda, którzy wyraźnie traktowali Rednecków jako osłonę. Następni ludzie wychodzili z za rozdrabniarki. Tweed wycelował starannie i wystrzelił z granatnika. Pocisk trafił w maszynę, rozrywając ją na strzępy. A potem rozpętało się piekło. Miejscowi najemnicy zaczęli strzelać na oślep. Spory głaz upadł niedaleko Pauli. Spojrzała za siebie i do góry. Wysoko na krawędzi urwiska chwiał się następny, o wiele większy kamień. Brand widać ustawił na górze swojego człowieka.

Marler spokojnie odwrócił się, oparł plecami o pień i przyłożył oko do lunety celowniczej. Mężczyzna na urwisku z przeraźliwym wrzaskiem runął w dół, rozrzucając szeroko ramiona. Uderzył o ziemię, a wielki głaz, który spychał z krawędzi, spadł na leżące ciało, miażdżąc je całkowicie.

Potem rozległ się nagle terkot pistoletu Butlera, który wypuścił serię nad głowami Rednecków. Wpadli w panikę. Jeden wystrzelił, ale w nic nie trafił, a jego kompani rzucili się do ucieczki. Nastąpiło straszliwe zamieszanie. To był właściwy moment. Paula chwyciła granat dymny i cisnęła go pomiędzy uciekających tubylców Newman zastrzelił jednego, który wyskoczył ze spowijającej ich chmury dymu.

Paula słyszała strzały oddawane na oślep przez ludzi Branda. Kiedy dym się rozwiał, zobaczyli, że na ziemi leżą ciała Rednecków, zastrzelonych przypadkowo przez oprychów Branda. Reszta rzuciła się do ucieczki i pistolet maszynowy zaterkotał ponownie. Pięciu upadło, podziurawionych przez pociski. Luis Martinez rzucił się do przodu, celując z rewolweru do Pauli. Wystrzeliła pierwsza, starając się trafić w nogi. W tej samej chwili Nield wystrzelił z Waltera, mierząc prosto w pierś biegnącego. Martinez runął do przodu i znieruchomiał.

Zapadła nagła, gniotąca cisza. Daleko przed nimi wielki mężczyzna dobiegł do szosy i zniknął za dopalającą się rozdrabniarką. Usłyszała dźwięk silnika samochodu, oddalający się w stronę Greenfield. Joel Brand uciekł.

Tweed pierwszy wrócił do mercedesa i usiadł z tyłu. Zanim jednak to zrobił, poszedł popatrzeć na zabitych - prostych ludzi, którzy nie nauczyli się żyć normalnym życiem, jak inni. Czuł się przygnębiony rozmiarami rzezi, ale wiedział, że było to konieczne. Gdy podeszła Paula, zdołał się już pozbierać. Usiadła obok niego, a on objął ją ramieniem.

- Taki był wybór... albo my, albo oni - powiedział cicho. - Uśmiechali się, atakując nas. Nie zapomnij o tym.

- Jeżeli taka jest Ameryka, to nie chcę tu wracać - oznajmiła.

- To tylko część Ameryki - cywilizacyjny matecznik. Ludzie pracują tu ciężko, żeby przeżyć. To się bardzo różni od Europy. W każdym razie zachodniej.

- Masz rację. Zrobiłam niewłaściwe uogólnienie. - Zdołała się uśmiechnąć. - Już wszystko w porządku, Tweed. To okropne otoczenie... Jaki jest nasz następny ruch?

- Naszym następnym posunięciem - rzekł Alvarez, który właśnie wrócił i usłyszał jej ostatnie słowa - będzie jazda prosto do "Mission Ranch". Jest jeszcze otwarte... i zapewniam, że macie przed sobą jedyne w swoim rodzaju przeżycie, w najlepszym tego słowa znaczeniu.

32

Paula poczuła ulgę, gdy opuścili dolinę. Zaparkowali przed "Mission Ranch", gdzie wciąż jeszcze było wielu gości. Księżyc już wzeszedł. Alvarez przeprowadził ich przez główną salę jadalną na wielki taras. Widok niemal zaparł jej dech w piersi. Alvarez, ująwszy Paulę pod rękę, zaprowadził ją do stolika przy brzegu tarasu. Nocny chłód spowodował, że drżała, ale gdy już usiadła, zdziwiło ją, dlaczego jest tak ciepło.

- Tu jest niemal gorąco - powiedziała. - Cudowne uczucie.

- Popatrz na grzejnik - wyjaśnił Alvarez, gdy pozostali przyłączyli się do nich. - To dzięki niemu.

Popatrzyła na ustawiony na wysokiej kolumnie metalowy przedmiot w kształcie kapelusza. Biło od niego ciepło, ogarniając falą cały stolik. Poczuła się o wiele lepiej; już nie była taka spięta.

- To grzejnik gazowy - dodał Alvarez. - Jest ich tu więcej, gotowych do użycia. Stoją pod ścianą.

- Co za sprytne rozwiązanie - zauważył Newman.

- Jeden z pomysłów, które się Amerykanom udały - oświadczył Tweed. Kiedy czekali na zamówione wino, Paula patrzyła na krajobraz. W dole pod nimi rozciągała się pokryta trawą równina, która wyglądała na podmokłą. Alvarez wyjaśnił, że to teren ujścia rzeki Carmel. Dalej w świetle księżyca rysowały się sylwetki dość stromych wzgórz, piętrzących się jak pasmo górskie. Z prawej lśniła w oddali powierzchnia Pacyfiku. Ocean był spokojny, a płaszczyzna zalanej księżycowym blaskiem wody była tak nieruchoma, że przypominała taflę lodu.

- Przyłącz się do nas, Harry - przywołał Butlera Tweed.

- Myślałem, że lepiej, jeżeli będę się trzymał na uboczu i miał oczy otwarte.

- Nie ma potrzeby - zapewnił go Alvarez. - Siadaj z nami.

Butler usadowił się w krześle, ale Paula zauważyła, że gdy na tarasie pojawili się nowi goście, przyjrzał się im dokładnie. Butler zawsze był na służbie.

- No cóż, wyrzuciliśmy wszystko, co niepotrzebne - przypomniał sobie Marler.

Rzeczywiście w drodze powrotnej zatrzymał się, by cisnąć do głębokiej rozpadliny rurę granatnika, z której uprzednio dokładnie wytarł odciski palców Tweeda. Granaty dymne powędrowały tą samą drogą. Alvarez pochylił się i szepnął do Tweeda:

- Kiedy odjeżdżaliśmy, widziałem, jak inni tubylcy skradają się w stronę pobojowiska. Usuną wszystkie ciała bez śladu, podobnie jak szczątki rozdrabniarki. Widzisz, nie mają ochoty, by ktokolwiek znalazł ślady tego incydentu. W tym rejonie hoduje się rośliny, z których robią póŹniej narkotyki. Ostatnią rzeczą, na którą mieliby ochotę, jest zwrócenie na siebie uwagi policji...

- To pocieszające.

- Jeść! - zawołał Marler - Umieramy z głodu!

Natychmiast pojawił się kelner Paula siedziała spokojnie, podziwiając zmieniające się barwy krajobrazu. Newman przesunął swoje krzesło w stronę Tweeda. Nikogo w pobliżu nie było, ale mimo to mówił przyciszonym głosem.

- Jakie będzie nasze następne posunięcie?

- Poważnie zmniejszyliśmy liczebność komanda Branda - zaczął Tweed. - Teraz zajmiemy się Księgowym. Musimy również ustalić, kto jest tym szpiegiem, którym z całą pewnością dysponuje VB. To musi być ktoś, kto był w Kornwalii, a teraz znajduje się tutaj.

- Zaczniemy pracować nad tym od samego rana.

- Muszę bardzo szybko wiedzieć, kto to taki. Są trzej podejrzani: Grenville, Maurice i Vanity Richmond. - Popatrzył na Newmana. - Mam nadzieję, że zgodzisz się ze mną.

- Tak - przyznał Newman. - Vanity działa w AMBECO, ale jednocześnie była w Kornwalii. Jest w niej coś, co mnie niepokoi, ale nie mogę dociec, co to takiego.

- Trzymaj się blisko niej. Każdy prędzej czy później popełnia jakiś błąd. A ja muszę jeszcze raz zobaczyć się z Molochem. Chcę się zorientować, czy wie o rozlewie krwi koło McGees Landing.

- I tak temu zaprzeczy.

- Jeżeli jest winien i wyprze się wszystkiego, będę wiedział, że kłamie. Chcę również przeprowadzić jeszcze jedną rozmowę z panią Benyon. Sądzę, że wie o wiele więcej, niż mi powiedziała.

- Obydwie rozmowy... zakładając, że uda ci się spotkać z VB... trzeba zorganizować w taki sposób, żeby zapewnić ci całkowite bezpieczeństwo.

- Chyba masz rację - przyznał bez entuzjazmu Tweed.

- Domyślam się, że musimy działać szybko.

- Błyskawicznie. Ethan Benyon wciąż mnie niepokoi. Mam przeczucie, że jeśli dojdzie do czegoś, on będzie usiłował postawić na swoim, nie bacząc na Molocha czy kogokolwiek innego. Podejrzewam, że jest psychicznie niezrównoważony.

- I dlatego chcesz porozmawiać z panią Benyon? - upewnił się Newman.

- Właśnie. Chociaż nie jestem pewien, czy zechce rzucić jakieś światło na jego wcześniejsze losy. Muszę zdobyć jej zaufanie, a to nie najłatwiejsza sprawa.

Paula szturchnęła Tweeda.

- Kiedy masz zamiar zjeść? Mają tu wspaniały grzejnik, ale jedzenie ci stygnie.

- Doprawdy? - zdziwił się Tweed, spoglądając na talerz.

- Dowód masz przed sobą - zażartowała.

- Kobiety zawsze upierają się, żeby jeść wszystko niemożliwie gorące - burknął Tweed.

Po wspaniałym posiłku wszyscy poczuli się znakomicie. Paula wypiła więcej wina niż zazwyczaj, ale pozostała zupełnie trzeźwa. Zauważyła, że Tweed siedzi pogrążony w myślach, pozwalając, by żartobliwe rozmowy toczyły się wokół niego. Trąciła go w ramię, gdy kończyli pić kawę.

- Pensa za twoje myśli - powiedziała cicho.

- Przepraszam. Nie byłem zbyt dobrym kompanem przy stole.

- To bez znaczenia. Co zaprzątało twój przebiegły umysł?

- Moloch, oczywiście. Zastanawiam się, czy by nie pojechać do Black Ridge, żeby opowiedzieć mu, co zaszło koło McGees Landing. Chciałbym zobaczyć, jak zareaguje.

- Na pewno nie pojedziesz sam. - Odwróciła się do Newmana i powiedziała szeptem: - Tweed myśli o złożeniu jeszcze dziś w nocy wizyty w Black Ridge.

- Chyba oszalał.

- Słyszałem - Tweed pochylił się w stronę Pauli. - Jestem pewien, że Moloch pracuje do późna w nocy. Może będzie w innym nastroju.

- W takim razie zawiozę tam ciebie i Paulę.

W mercedesie pokonującym nadbrzeżną drogę jechało czworo ludzi. Newman powiedział Marlerowi o propozycji Tweeda i ten oświadczył, że przyłączy się do nich.

- Mam ochotę spędzić noc poza domem - poinformował Tweeda.

Newman prowadził, a Tweed siedział obok niego. Gwałtowny wiatr dmuchał od oceanu, uderzając o bok samochodu. Potężne fale rozbijały się o pojedyncze skały, sterczące z oceanu jak odłupane przylądki. Morze szalało na dole, tworząc utrzymujący się stale pas piany. Zderzając się z urwistymi brzegami, tryskało wysoko widowiskowymi gejzerami, przypominającymi wybuchy bomb.

- Ależ się kłębi tam na dole - zauważyła Paula. - A przy okazji - zwróciła się do Tweeda - powiedz, co spodziewasz się uzyskać, kiedy znajdziemy się już na miejscu.

- Między innymi mam zamiar go zapytać, czy mógłbym porozmawiać z jego szefem ochrony, Luisem Martinezem, na temat tych siedmiu dziewcząt, które zniknęły, a z których trzy znaleziono martwe.

- Ale przecież Martinez nie żyje.

- Właśnie - odparł Tweed.

W Black Ridge również się kłębiło. Gotów do nocnej pracy, świeżo ogolony i ubrany w elegancki garnitur Moloch wrócił śmigłowcem po całym dniu spędzonym w gmachu AMBECO. Gdy zdejmował płaszcz, zobaczył Joela Branda czekającego w gabinecie.

- Kłopoty, ledwo zdążyłem wrócić? - zapytał, widząc wyraz twarzy swojego zastępcy.

- I to wielkie. Martinez zniknął. Podobnie jak pół miliona dolarów z sejfu.

- Rozumiem. - Moloch usadowił się za biurkiem. - Uważasz, że te dwa wydarzenia łączą się ze sobą?

- Z pewnością.

- No cóż, przeanalizujmy sytuację. - Zaczął liczyć na palcach. - Tylko cztery osoby mają dostęp do sejfu i znają kombinację. Ty, Martinez, Byron Landis i ja. Ponieważ ja nie jestem winien, pozostają tylko trzej podejrzani.

- Czemu, u diabła, liczysz również mnie? - wybuchnął Brand. - Przecież to ja zameldowałem ci o kradzieży.

- Bo bardzo często, jak może ci powiedzieć policja, winnym okazuje się ten, kto wykrył poważną kradzież... albo, w przypadku morderstwa, znalazł ciało.

- Nie będę tak stał i wysłuchiwał tego - krzyknął Brand.

- Zgadza się, nie będziesz. Przecież siedzisz - odparł łagodnie Moloch. -I siedź dalej.

Przycisnął guzik na niewielkim interkomie stojącym na biurku.

- Byron, przyjdź jak najszybciej do mojego gabinetu. Natychmiast.

- Rzucę tę pieprzoną robotę - wściekał się Brand.

- Nie zrobisz tego. Za dużo ci płacę. Wiesz, że nikt nie rezygnuje z pracy w AMBECO. Zostaje wylany, i to bez referencji.

- Przecież ci zameldowałem o kradzieży - upierał się Brand.

- A teraz się powtarzasz. Kto zastępuje Martineza?

- Hogan - odparł ponuro Brand.

Moloch ponownie nacisnął guzik interkomu. Odezwał się szorstki głos.

- Hogan - powiedział Moloch - chcę cię natychmiast widzieć w moim gabinecie.

Bardzo szybko drzwi się otwarły i pojawił się w nich niski, potężnie zbudowany mężczyzna o szerokich ramionach i dużej głowie ozdobionej rudą czupryną. Miał agresywny sposób bycia, ale do Molocha zwrócił się z pełnym szacunkiem:

- Jest jakiś problem, szefie?

- Chcę, żeby cały teren został zamknięty. Bez mojego osobistego pozwolenia nikt nie może wyjść ani wejść aż do odwołania. Podwoić ochronę.

- Tak jest, szefie. Problem w tym, że Ethan godzinę temu wyjechał swoim samochodem.

- Czemu go nie zatrzymałeś? Czy powiedział, dokąd się wybiera?, Po raz pierwszy Moloch był wściekły, ale dawno nauczył się ukrywać swoje uczucia. Utrata cierpliwości oznaczała utratę kontroli.

- Jak mogłem go zatrzymać? - odparł pokornym tonem Hogan, rozkładając szeroko swoje wielkie dłonie dusiciela. - Ethan jest kierownikiem działu technicznego i działu uzbrojenia w Des Moines..

- Masz rację - przyznał Moloch. - Coś jeszcze?

- Jego matka jakimś cudem ominęła centralę i zadzwoniła do niego. Nie wiem, co mu powiedziała, ale natychmiast wyjechał, żeby się z nią spotkać w "Szczycie".

Moloch uniósł obie ręce w geście rezygnacji.

- Jeden dzień jestem w San Francisco i wszystko się sypie. Hogan, zrób co ci kazałem, ale kiedy Ethan wróci, oczywiście wpuść go. I natychmiast mnie o tym powiadom.

Gdy Hogan wyszedł, maszerując energicznie na swoich krótkich nogach, w gabinecie pojawił się Landis. Łysy księgowy trzymał pod pachą wypchaną teczkę - chciał w ten sposób pokazać, że pracuje bez przerwy. Moloch pomyślał, że facet sprawia wrażenie zdenerwowanego. Landis dwukrotnie przetarł okulary, zanim na polecenie szefa zajął miejsce na krześle. Moloch spojrzał ostro na księgowego.

- Posłuchaj, Byronie - zaczął Moloch - czy wiesz, że z sejfu, do którego znasz kombinację, zginęło pół miliona dolarów?

- Pół miliona? - wyjąkał Landis. - W gotówce czy w obligacjach?

- Nie powiedziałeś tego, Joelu - zauważył Moloch, spoglądając na Branda.

- Pół miliona w studolarowych banknotach. Żadnych obligacji.

- Jak to wyjaśnisz, Byronie? - zapytał łagodnie Moloch.

- Nie potrafię tego wytłumaczyć. Rano jeszcze tam były. Zauważyłem paczki banknotów, gdy poszedłem do sejfu po tajne akta. I jak zawsze sprawdziłem, czy zamknąłem sejf.

- Czy widziałeś w tym pokoju Martineza?

- Tak. Przyszedł, kiedy opuszczałem pokój. Nie widziałem w tym nic dziwnego. Używa drugiego sejfu w tym pokoju do przechowywania broni.

Brand rozparł się w krześle, które zaskrzypiało pod jego ciężarem. Uśmiechał się, zadowolony z faktu, że ktoś inny potwierdził jego słowa.

- Zetrzyj z twarzy ten uśmiech, Joelu - oznajmił lodowatym tonem Moloch i dodał: - Dokąd Martinez mógł się udać, jeżeli założymy, że istotnie wziął te pieniądze, co oczywiście jest czystą spekulacją z mojej strony?

- Przypuszczam, że do Meksyku - odparł natychmiast Brand.

- Możecie odejść - oznajmił nagle Moloch. - Tylko nie próbujcie opuszczać budynku. Chociaż nie... poczekaj chwilkę, Joel. - Kiedy Landis wyszedł, zaczął znowu: - Posłuchaj. Miałeś w ręku wiele milionów dolarów, kiedy przekupywałeś senatorów i inne ważne figury w Waszyngtonie, nie mówiąc o posłach i ministrach w Londynie, którzy również siedzą w mojej kieszeni. Czy nigdy nie czułeś pokusy, żeby przed przekazaniem pieniędzy schować do kieszeni parę tysiączków?

- Gdybym chciał pieniędzy, poprosiłbym o nie - odparował błyskawicznie Brand. - Nie zapominaj, że wiem wystarczająco dużo, by wpakować cię za kratki, za którymi posiedziałbyś do końca życia - czy to w Waszyngtonie, czy w Londynie.

- Wolałbym, żebyś nie używał takich argumentów.

- Przepraszam - rzucił szybko Brand i pochylił się do przodu. - Pracujemy razem od lat i mamy za sobą dobre i złe chwile. Zawsze stałem przy tobie. Musisz zrozumieć, że twoje insynuacje bardzo mi się nie spodobały.

- Zapomnij o nich - powiedział Moloch po długiej chwili milczenia. - To, co powiedziałeś, jest prawdą. A teraz zostaw mnie samego. Muszę pomyśleć.

Gdy Brand wyszedł, Moloch podszedł do okna, z którego rozpościerało się szalejące morze. To, co działo się na zewnątrz, doskonale odzwierciedlało jego nastrój. Podjął decyzję, wrócił do biurka, otworzył szufladę i wyjął z niej teczkę z napisem "Standish".

- Jak się nazywał partner Lindy Standish, który pracował razem z nią w San Francisco? - powiedział do siebie. - Aha, jest. Ed Keller...

Wycisnął numer, choć nie sądził, by mu się poszczęściło. Niewiele osób pracowało do póŹna tak jak on.

- Tu Keller. Kto mówi?

- Vincent Bernard Moloch. Jest pan jeszcze w biurze?

- Mam dużo pracy, proszę pana.

- Panie Keller...

- Proszę mi mówić Ed.

- Posłuchaj, Ed, czy wyświadczyłbyś mi przysługę? Popełniono tu dzisiaj poważne przestępstwo. Chciałbym, żebyś natychmiast przyjechał do mnie do Black Ridge.

- W porządku.

- Kiedy mógłbyś się pojawić?

- Chwileczkę. To są dwie godziny jazdy z rejonu Monterey - Carmel. Prowadzę ostro. A potem, powiedzmy, trzydzieści minut do Black Ridge. Jeżeli ruszę zaraz...

33

Wycieczka do Black Ridge wbrew wszelkim przewidywaniom była niewesoła. Gdy dojeżdżali do Big Sur, jakiś samochód z tyłu zaczął migać światłami. Paula, gotowa do akcji, wydobyła z torebki browning. Newman zwolnił. Jedną ręką trzymał kierownicę, drugą wyciągał z kabury smith & wessona. Nagle Marler zawołał:

- Tylko spokojnie! To nasze BMW. Zdaje się, że prowadzi Alvarez. Tak, to on...

Łamiąc wszelkie zakazy wyprzedzania na drodze, wijącej się nad urwiskiem, Alvarez minął, ich powoli i machnięciem ręki zasygnalizował Newmanowi, by zaparkował w pobliskiej zatoczce. Poczekał, aż się zatrzymają i ustawił się za mercedesem. Wyskoczył z wozu i powiedział przez szybę, którą Newman prędko opuścił:

- Siedziałem w "Mission Ranch" i zastanawiałem się nad waszym planem. Postanowiłem za wami pojechać. Butler i Nield dołączyli do mnie. O tej porze nocy lepiej nie zbliżać się do Black Ridge - jest za ciemno. Nikt tędy nie jeździ. Jeśli zechcą, bez trudu mogą was załatwić bez świadków. Przyłączę się do was, dobrze?

- No, to mamy zespół w komplecie - skomentowała Paula.

- Może Marler poprowadzi BMW naszym śladem? Mógłbym wtedy zająć jego miejsce.

- Z przyjemnością - zgodził się Marler i wysiadł. - Wolę być kierowcą, niż pasażerem, bo wtedy się nie nudzę.

W chwilę później znów byli w drodze. BMW jechało niecałe sto metrów za mercedesem. Alvarez usprawiedliwiał się przed Tweedem:

- Mam nadzieję, że się nie narzucam. Doskonale znam ten teren, za dnia i w nocy. Przy okazji, policja w Monterey właśnie przeszukuje ciężarówkę zatrzymaną na blokadzie; szukają pozostałości po materiałach wybuchowych. Kłopot w tym, że nie przyślą mi już raportu... przynajmniej oficjalnie.

- A nieoficjalnie? - spytał Tweed.

- Może się czegoś dowiem. Ale nie teraz.

- Jesteśmy wdzięczni za pomoc - uspokoił go Tweed.

Gdy dojeżdżali do Black Ridge, Alvarez, siedzący na tylnym siedzeniu, nagle wychylił się do przodu. Na terenie posiadłości, za zamkniętą bramą, raz po raz błyskały smugi reflektorów Paula miała wrażenie, że Amerykanina coś zaniepokoiło. Zrobił zeza, osłonił dłonią oczy przed światłem i wyprostował się nagle.

- Miń bramę, Newman - ponaglił Boba. - Jedź dalej, nie próbuj nawet zwalniać. Są w pogotowiu bojowym. Wszędzie uzbrojeni strażnicy i ostre psy. Coś się musiało zdarzyć.

Newman posłuchał i pojechał dalej, nie zmniejszając szybkości. Z tyłu Marler wiernie go naśladował. Gdy mijali bramę, Paula dostrzegła wymachującego bronią, potężnie zbudowanego mężczyznę na czele oddziału ochroniarzy. Joel Brand. Alvarez odetchnął z ulgą.

- Wyglądają na takich, co lubią sobie postrzelać. Nie chciałbym mieć z nimi do czynienia.

Pojechali dalej. Wzburzone fale morskie lśniły w blasku księżyca. Gdy zbliżali się do wielkiej skały wyrastającej z morza, Alvarez dotknął ramienia Pauli. Skalny masyw przypominał Gibraltar w miniaturze. Od głównej drogi odbiegało pasemko asfaltu, które spiralą wznosiło się na szczyt, gdzie błyskało światło, jak wielkie rozżarzone oko.

- Big Sur Point - objaśnił Alvarez. - Jak widzisz, na szczycie jest latarnia morska. Bardzo charakterystyczny punkt.

- Coś wspaniałego - zgodziła się z nim.

W chwilę później zmarszczyła czoło i wytężając niezwykle bystry wzrok, zaczęła wpatrywać się w coś za szybą. Pochyliła się w stronę okna, obserwując morze, gdzie kilkumetrowe grzywacze atakowały brzeg jak desantowy oddział. Teraz była już pewna swego.

- Alvarez, tam pływają zwłoki. Widzisz? Na szczycie fali. Patrz dalej, teraz są w dole. I znów w górze. Na pewno się nie mylę.

- Chyba masz rację - odpowiedział powoli. - Zbliżają się do plaży Pfeiffer Beach. Newman, zwolnij, dojeżdżamy do wąskiej drogi po prawej. Tuż za zakrętem jest parking. Wysiądziemy i resztę drogi przejdziemy piechotą. Plażę zamykają o zachodzie słońca, ale nie musimy się tym przejmować.

Zjechali z szosy. Alvarez sięgnął na dół po sporą płócienną torbę, którą miał przewieszoną przez ramię, gdy wsiadał do samochodu. Gdy się zatrzymali, Paula spytała go:

- Co masz w środku? Broń?

- Broń i coś trochę bardziej makabrycznego. Pewnie nam się nawet nie przyda, bo zwłoki już się roztrzaskały o podwodne iglice.

- Iglice?

- Zaraz zobaczysz. Mam ze sobą silną latarkę. Będziemy jej potrzebować.

Butler został przy samochodach, a Alvarez poprowadził całą grupę pieszo. Z jednej strony osłaniał ich Tweed, z drugiej Paula. Latarka oświetliła ścieżkę pod parasolami cyprysów. Z lewej widać było wyschnięte koryto rzeki. Przesunął po nim snopem światła.

- To Pfeiffer Creek. Spływa z kanionu Sycamore po drugiej stronie szosy.

Musiał dobrze wyciągać nogi. Tweed parł przed siebie wielkimi krokami. Paula pomyślała, że gdyby nie to, co czeka ich na plaży, można by wyobrazić sobie, że są w zaczarowanym gaju. Niespodziewanie cyprysy przerzedziły się i zaczęli z trudem brnąć przez sypki piach. Alvarez wyłączył latarkę, bo blask księżyca wystarczająco oświetlał zachwycającą scenerię. Pauli zaparło dech w piersiach.

Tuż za linią przypływu z morza wystawały skalne iglice, połączone kamiennymi łukami, przez które przelewały się dzikie fale i rozbijały się na plaży. Gwałtowna wichura niemal zwalała z nóg. Tweed, w rozwianym płaszczu, wskazał coś palcem. Poczuła zimny dreszcz, niemający nic wspólnego z lodowatym wichrem, który szalał po plaży i ciskał drobnym piaskiem jak w czasie pustynnej burzy.

Między filarami wyrosła wysoka fala, niosąc ze sobą zwłoki, które Paula wypatrzyła z samochodu. Grzywa fali wzniosła się pod skalnym łukiem, a ciało wraz z nią. Mało brakowało, a roztrzaskałoby się o skalne filary.

Zdumiewający spektakl osiągnął punkt kulminacyjny, gdy fala minęła skały i rozbryznęła się na plaży, porzucając zwłoki na piasku. Alvarez zasłonił chusteczką usta i nos i popędził w tamtym kierunku, gestem prosząc Newmana, by zastosował te same środki ostrożności. Podał mu parę chirurgicznych rękawiczek. Sam miał już na rękach drugą parę. Razem wciągnęli nasiąknięte wodą ciało na plażę. Newmanowi wydawało się, że ich brzemię waży ze sto kilo, choć człowiek, którego wyrwali z objęć głodnego morza, był raczej szczupły. Alvarez zaświecił nieboszczykowi w twarz latarką. Paula westchnęła w duchu. Przed nimi leżały zwłoki Luisa Martineza.

- Nie podchodź! - krzyknął na nią Tweed. - Ryzykujesz zakażenie!

Alvarez wyciągnął płachtę i rozłożył ją na plaży. Był to worek do transportu zwłok. Razem z Newmanem wsadzili do niego ciało. Alvarez pospiesznie, lecz starannie zapiął suwak. Newman, zmęczony, oddychał ciężko, gdy w ślad za Alvarezem zdjął rękawiczki i wrzucił je do morza. Obaj starannie umyli ręce na płyciźnie, po czym zdjęli prowizoryczne maski i również cisnęli je w wodę.

Alvarez podszedł do Tweeda, który stał nieopodal z Paulą i Marlerem. On także ciężko dyszał.

- To Martinez, szef ochrony w Black Ridge, którego zastrzeliłaś, Paulo, na spółkę z Nieldem. Oddajcie mi rewolwery - poprosił, gdy podszedł do nich Nield. - Później ktoś poprawił waszą robotę ze strzelby, ale wydział balistyczny i tak mógłby zidentyfikować wasze kule.

Gdy oddali broń, Alvarez wrócił nad wodę i rzucił obydwa rewolwery daleko za jedną ze skalnych wysepek. Zanim zdążył podejść do nich z powrotem, Marler już wydobył ze swej przepastnej torby nowy browning i smith & wessona, po czym wręczył je Pauli i Nieldowi wraz z zapasową amunicją.

- Niezłe zakupy zrobiłeś w San Francisco - powiedziała Paula, przekrzykując wicher.

- Wydałem masę pieniędzy - uśmiechnął się w odpowiedzi. - Zapasowa broń zawsze się przydaje!

- Wrzuciłem wasze rewolwery na głębinę - oświadczył Alvarez. - Teraz trzeba przenieść zwłoki na parking i wsadzić do któregoś bagażnika. Czeka nas ciężka praca...

Z wielkim trudem przenieśli martwego Martineza do samochodów. Tweed i Newman podtrzymywali worek z przodu, a Alvarez i Nield z tyłu. Powoli brnęli przez sypki piasek, a coraz mocniejszy wiatr uderzał ich w plecy, wznosząc tumany kurzu.

Gdy dotarli do ścieżki pod cyprysami, wiatr przestał przeszkadzać, ale worek wydawał się coraz cięższy. W pewnym momencie Alvarez zarządził postój na odpoczynek, by odetchnęli od makabrycznego zajęcia. Paula szła przodem z latarką Alvareza i oświetlała wąską, krętą dróżkę.

Ponieśli ciężar dalej. Butler, czekający na postoju, spostrzegł co się dzieje i otworzył bagażnik. Czterej mężczyźni włożyli do niego zwłoki. Newman westchnął z ulgą i zatrzasnął klapę.

- Jak, u diabła, człowiek zastrzelony przy McGees Landing znalazł się tu, w morzu? - zastanawiał się na głos.

- Pewnie Brand później wrócił po zabitego, znalazł porzuconą przez kogoś strzelbę i wystrzelał cały magazynek do trupa - jeden Bóg wie, po co. Potem wziął jakąś kapę czy koc, zawinął zwłoki i wsadził do samochodu. Pewnie minął "Mission Ranch", kiedy siedzieliśmy na werandzie - wydedukował Alvarez.

- Ale po co? - spytała Paula.

- Pewnie chciał usunąć wszelkie ślady tego, co się stało koło McGees Landing. Pojechał więc nad ocean i zrzucił zwłoki z urwiska. Tylko nie wiedział o tym, że prąd wyrzuci je na plażę - uśmiechnął się. - Nie wiedział też, że Paula ma sokoli wzrok.

- Co z tym zrobimy?

- Odwieziemy go do VB - powiedział Tweed. - Moloch nie będzie chyba nadmiernie szczęśliwy z tego powodu. Mam wrażenie, że pan Joel Brand wykazał się nadmiarem inicjatywy.

W Black Ridge zamieszanie nieco przycichło. Światła reflektorów w dalszym ciągu powoli ślizgały się po terenie, ale oddziałek ochroniarzy, który widzieli wcześniej, gdzieś przepadł. Mimo protestów Newmana, Tweed uparł się, że sam wysiądzie z mercedesa przed zamkniętą bramą. Podszedł do domofonu wbudowanego w jeden z filarów i nacisnął guzik.

- Kto tam?

Zdziwił się, rozpoznawszy charakterystyczny, cichy głos Molocha.

- Tweed. Przywieźliśmy zwłoki jednego z twoich ludzi. Wyciągnęliśmy je z oceanu. Chyba powinieneś to zobaczyć.

- Już otwieram. Wjeżdżaj. Wyjdę do ciebie na taras.

Tweed wrócił do samochodu i usiadł obok Newmana. Brama otworzyła się automatycznie. Marler w BMW pojechał za nimi kawałek i stanął, blokując prawe skrzydło bramy, by zapewnić ewentualną drogę ucieczki.

- Rozumiem już, dlaczego VB odniósł sukces w tej twardej wolno amerykance, jaką uprawiają tutejsi biznesmeni - zadumał się Tweed. - Nie namyśla się, tylko od razu decyduje.

- Co ty chcesz osiągnąć? - dopytywała się Paula.

- Dziel i rządź.

- Lubisz być tajemniczy, co?

Oślepiające światło reflektorów nieco przygasło, więc Newman mógł bez przeszkód podjechać przed budynek. Moloch, w czarnej muszce i smokingu, czekał w świetle latarni na schodach. Powitał ich uśmiechem.

- Witaj, Tweed. Wygląda na to, że wizyty u mnie wchodzą ci w nawyk. To miło. Zapraszam do środka, bo na dworze jest chłodno. A kim jest ta atrakcyjna młoda dama?

- Moja asystentka, Paula Grey.

- Masz doskonały gust - stwierdził i uścisnął rękę kobiety. - Może mógłbym panią porwać Tweedowi? Jako moją osobistą asystentkę. Vanity właśnie zrezygnowała z pracy.

- Może, zanim wejdziemy, obejrzysz zawartość bagażnika - zaproponował Tweed.

Newman stał już z tyłu samochodu. Nacisnął zamek i kufer się otworzył. Bob założył drugą parę chirurgicznych rękawiczek, które podał mu Alvarez, rozpiął górną część worka na zwłoki od góry i cofnął się o kilka kroków.

- Proszę nie podchodzić za blisko - ostrzegł.

Latarnia z tarasu wyraźnie oświetliła martwe rysy Martineza. Twarz już napuchła i wyglądała upiornie, ale wciąż można było rozpoznać zmarłego. Moloch podszedł i stanął obok Newmana z ponurą miną. Po chwili się odsunął.

- Gdzie go znaleźliście?

- W morzu nieopodal Pfeiffer Beach - odparł Alvarez. - Był w wodzie od niedawna, w przeciwnym razie byśmy go nie poznali.

Newman zapiął worek, szybko zamknął bagażnik i zdjął rękawiczki. Z tarasu strzelały pióropusze fontann. Podszedł do jednej z nich, wrzucił rękawiczki do wody i umył ręce.

- Wejdźmy jednak do środka - powiedział Moloch spokojnie. - Prezent jest nieco makabryczny. Dziś są moje urodziny, dlatego tak się wystroiłem. Nudzi mnie to. Ach, pozwólcie przedstawić sobie mojego zastępcę, Joela Branda.

Podszedł Brand, również w czarnej muszce i w smokingu. Paulę zdziwiło, że ten człowiek potrafi być tak elegancki. Wpatrywał się w nią z uśmiechem.

- Już wiem, czego mi cały czas brakowało na tym przyjęciu. Atrakcyjnej kobiety.

- Dobry wieczór, draniu - odpowiedziała.

Brand odrzucił w tył głowę, a grzywa czarnych włosów opadła mu na kołnierzyk. Zaśmiał się i Paula doszła do wniosku, że może być pociągający. Przeciętne kobiety pewnie łatwo ulegają jego urokowi, pomyślała.

- Lubię śmiałe kobiety - skomplementował ją Brand.

- Wystarczy, Joel - osadził go Moloch lodowato. Odwrócił się i spojrzał na Newmana, który z powrotem usadowił się za kierownicą. - Proszę do nas dołączyć. Przecież nie podwieszę wam przez ten czas bomby zegarowej.

- Jest tu ktoś, kto chętnie by to zrobił - Newman zmierzył Branda twardym spojrzeniem. - Dziękuję, ale wolę tu zostać.

Moloch kiwnął głową, po czym poprowadził ich do przestronnej, eleganckiej sali, którą poprzednio pokazywał Tweedowi. Kryształowe wazony pełne barwnych kwiatów ozdabiały bloki marmuru. Moloch machnął ręką:

- To pomysł pracowników. Moim zdaniem, pieniądze wyrzucone w błoto. Siadajcie, proszę. Szampana dla wszystkich?

Paula przycupnęła na kanapie tak; by w razie potrzeby łatwo móc wyciągnąć nowy browning. Wzięła podany jej kieliszek. Tweed poprosił o sok pomarańczowy. Podczas gdy Moloch podawał drinki, Paula rozglądała się wkoło. Wyraźnie zdenerwowany Byron Landis również siedział na brzeżku kanapy. Naliczyła dwadzieścioro pracowników, kobiet i mężczyzn. Wszyscy byli odświętnie ubrani. Marmurowa sala rozbrzmiewała dźwiękami lekkiej muzyki. Nagle, w jednej chwili nastrój drastycznie się zmienił.

- Szampan, Joelu - powiedział Moloch, podając kieliszek swojemu zastępcy.

Brand wyciągnął wielką dłoń, ale Moloch nie oddał mu naczynia. Zdziwiony olbrzym popatrzył na swojego szefa. Wszyscy zebrani spostrzegli, co się dzieje. Cichy gwar zastąpiła głęboka cisza. Słychać było tylko muzykę.

- Joelu, wrócił Martinez. Jest na zewnątrz, w bagażniku. W plastikowej torbie.

Przez twarz Branda przemknęły szybko zmieniające się emocje. Zdumienie. Niedowierzanie. Lęk. Po chwili odzyskał równowagę i odparł mocnym głosem:

- Nie rozumiem.

- Zdaje mi się, że powinieneś. Wyłowiono go z oceanu w pobliżu Pfeiffer Beach.

- To znaczy, popełnił samobójstwo? - podsunął Brand.

- Raczej nie. Został zastrzelony. Nie wygląda najlepiej. Co z tobą, Joelu? Nie chcesz już szampana? Kieliszek dobrze by ci zrobił, bo zmieniłeś się na twarzy.

Moloch podał mu napój. Paula spostrzegła, że dłoń Branda, zaciśnięta na kieliszku, nie zadrżała. Był wstrząśnięty, ale miał stalowe nerwy człowieka pozbawionego uczuć. Wypił do dna, a Moloch odwrócił się od niego.

- Wiesz - zwrócił się do Tweeda - mam problem z pracownikami, szczególnie tymi, którzy stoją najwyżej w hierarchii. Ciągle ze sobą rywalizują, gotowi są wbijać sobie noże w plecy, A raczej dusić garotą.

Paula obserwowała Landisa i zauważyła, że zacisnął z całej siły dłoń na kieliszku; szkło o mało nie pękło. Moloch uniósł własny kieliszek i wzniósł toast:

- Dzisiaj są moje urodziny. Tu jest za cicho. Proszę się bawić!

W sali znów podniósł się gwar, ale Paula wyczuwała w nim nutę sztuczności, jakby wszystko to działo się na rozkaz. Moloch zwrócił się do Tweeda, zniżając głos:

- Powinieneś zwiedzić moje włości. Proszę ze mną. Paulo, ciebie również zapraszam. I waszego przyjaciela. Przepraszam, nie dosłyszałem nazwiska?

- Alvarez - odparł sztywno Amerykanin.

Paulę zdumiewał groteskowy bieg wydarzeń. Po pierwsze, Moloch zachował kamienną twarz na widok Martineza. Po drugie, nastrój na przyjęciu był rzeczywiście niesamowity. Przede wszystkim zaś zaskoczyła ją bezlitosna konfrontacja Molocha z Joelem Brandem, na oczach wszystkich.

Gdy szli korytarzem, przy drzwiach pojawił się niewysoki, mocno zbudowany mężczyzna o wielkiej głowie. W kaburze, zawieszonej na szerokim pasie otaczającym pokaźny brzuch, dyndał pistolet.

- To Hogan, nowo mianowany szef ochrony - przedstawił go Moloch. - Przepraszam na chwilę, muszę z nim porozmawiać.

Mimo że odszedł z ochroniarzem na bok i rozmawiał półszeptem, Paula, obdarzona wspaniałym słuchem, wychwyciła każde słowo.

- Przed domem stoi mercedes. Kierowcę zostaw w spokoju. Weź ze sobą dwóch ludzi, otwórzcie bagażnik i zabierzcie stamtąd torbę ze zwłokami. Wsadźcie ją do jednej z dużych lodówek w którymś garażu. Zamknij garaż i zabierz klucz.

Paula obserwowała Tweeda. Znała go bardzo dobrze i tylko dlatego wyczuła, że odetchnął z ulgą. Tweed miał wrażenie, że zdjęto mu ciężar z barków Miał nadzieję, że sprawy przybiorą taki obrót jak obecnie - zanim wysiedli, polecił Newmanowi, by pozwolił ludziom Molocha zabrać zwłoki z bagażnika.

Na plaży podjął bardzo ryzykowną grę, gdy nakazał swoim ludziom przewieŹć Martineza do Black Ridge. Opłaciło mu się to.

- Bardzo przepraszam. Proszę za mną. To, co zobaczycie, to pomysł Vanity. Moim zdaniem zbyt ostentacyjne, ale rzeczywiście robi wrażenie na tutejszych przemysłowcach. Wejdźcie - Moloch wprowadził ich do gabinetu, w którym nigdy nie urzędował. Ściany były pokryte mapami: Stanów Zjednoczonych, Ameryki Południowej, na trzeciej była Europa, na czwartej Azja. Na każdej wielkimi kołami zaznaczono fabryki należące do Molocha.

Tweed wpatrywał się w mapy. Imperium Molocha było znacznie większe niż się spodziewał, większe, niż wskazywały dane zdobyte przez Monikę. Zasięg AMBECO był po prostu przerażający.

- Kontrolujesz całkiem spore terytorium - skomentował.

- Największy koncern na świecie - odparł Moloch. - Na mnie, ten ogrom nie robi wrażenia, po prostu jedna bitwa pociągała za sobą następne.

- A właściwie gdzie jest Vanity? - spytała Paula.

- Nie mam pojęcia. Może nie lubi przyjęć, podobnie jak ja. Chciałbym was teraz komuś przedstawić.

Zaprowadził ich do niewielkiego biura, gdzie jakiś wysoki, przystojny Amerykanin przeglądał plik papierów i robił notatki. Na widok Molocha wstał.

- To Ed Keller - powiedział Moloch - współwłaściciel prywatnej agencji detektywistycznej, w której pracowała Linda Standish. Ma za zadanie rozszyfrować zniknięcie Martineza. Ed, to jest Tweed, jeden z najlepszych inspektorów ubezpieczeniowych.

- Słyszałem o panu - powiedział Keller, podając mu rękę. - Był pan bardzo pomocny w czasie pobytu Lindy w Londynie.

- Starałem się. O ile się orientuję, bada pan również sprawę zniknięcia asystentek pana Molocha?

- Bez przerwy nad tym pracuję. Tym bardziej że muszę wreszcie dopaść Księgowego, który zamordował moją wspólniczkę. A on jest nieuchwytny jak duch.

- W końcu trafi w pechowe miejsce o pechowej porze - zapewnił go Tweed. - Przepraszam, ale musimy już iść. Dzięki za gościnność, panie Moloch.

Na korytarzu rozbrzmiewała taneczna muzyka; Paula, zastanawiając się nad niedawnymi wydarzeniami, odczuła to jako coś niesamowitego. Taniec śmierci?

Gdy Moloch wyprowadził ich i zamknął drzwi, spostrzegła, że w samochodzie obok Newmana siedzi Vanity. Rozbawiło ją, że, choć spleceni w uścisku, natychmiast spostrzegli nadchodzącą grupę i odsunęli się od siebie. Newman wyskoczył z samochodu i otworzył drzwi przed Vanity.

- Vanity znalazła mnie tutaj w chwilę po wizycie tragarzy - zawołał do Tweeda.

- Jakich tragarzy? - zapytała asystentka Molocha.

- Meblowych - odparł krótko.

- Od dawna powinnam być na przyjęciu - stwierdziła i szybko pożegnała się ze wszystkimi.

Gdy zjeżdżali ze zbocza, zobaczyli, że prawe skrzydło bramy jest wciąż otwarte i zablokowane przez BMW. Newman wyjechał na szosę, a za nim ruszył Marler i obaj skręcili w stronę Carmel.

- Przyszło trzech osiłków i zabrało torbę - zameldował Newman. - Bez słowa. O co chodziło?

- Właściwie podjąłem desperacką decyzję - wyjaśnił Tweed - ale z doskonałym rezultatem. Chciałem, żeby wszyscy współpracownicy Molocha rzucili się sobie do gardeł. Ludzie w gniewie najczęściej popełniają pomyłki. Coś w rodzaju broni psychologicznej. A co my tu mamy?

Na podjeździe przed willą "Szczyt" parkował samochód. Pani Benyon miała gości. To było drugie niespodziewane wydarzenie tej nocy. Tweed poprosił Newmana, by skręcił drogą, wiodącą w górę do willi.

34

Wynik ryzykownej zagrywki Tweeda przerósł jego najśmielsze oczekiwania. Gdy tylko goście, włącznie z Kellerem, opuścili posiadłość, Moloch wrócił do gabinetu i wezwał do siebie Branda, Landisa i Hogana. Gdy weszli, siedział za biurkiem.

- Nie siadać! - ryknął. - Stać bez ruchu!

- Coś się złego... - zaczął Brand.

- Zamknij gębę! Ciało Martineza jest zamknięte na klucz w dużej lodówce w garażu. Hogan, dawaj klucz.

Zdenerwowany Hogan wystąpił z szeregu i położył klucz na biurku.

- Teraz wracaj na miejsce! - warknął Moloch.

- Czy to nie jest niebezpieczne, trzymać zwłoki w... - znowu zaczął Brand.

- Niebezpiecznie jest mleć ozorem. Odezwij się jeszcze raz, a będziesz skończony - ostrzegł go wściekły Moloch.

- Przepraszam, ale nie wiem, dlaczego mnie tutaj wezwano - Landis zebrał się na odwagę.

- Jesteś tutaj, bo jeden z was zastrzelił Martineza, a potem zgarnął pół miliona dolarów.

- Zastrzelił? - zdziwił się Hogan.

- Zastrzelił, ty wielkołapy durniu. Sprawdzałem listę wyjść. Tego popołudnia wszyscy byliście poza Black Ridge - głos jego nabrał niebezpiecznej miękkości. - Maleńkie wagary, bo pojechałem do San Francisco?

- Pojechałem do Carmel zobaczyć się z dziewczyną - wymamrotał Landis.

- Z dziewczyną lekkich obyczajów, co? - skrzywił się Moloch. - Imię?

- Lola.

- To wystarczy. Daj mi adres. Keller to sprawdzi.

- Byłem jej ostatnim klientem - Landis poprawił czarną muszkę nerwowym gestem, który Moloch natychmiast zauważył. - Wynajęła mieszkanie przy Junipero od jakiejś innej dziewczyny. Po spotkaniu ze mną miała jechać do San Francisco. Powiedziała, że tam można lepiej zarobić.

- Cóż za zbieg okoliczności. Nazwisko?

- Nie mam pojęcia - wymamrotał Landis.

- Czy mogę o coś zapytać? - odezwał się Brand.

- Jeśli to na temat. Lepiej, żeby tak było.

- Wspomniałeś o stracie pół miliona dolarów...

- Ciekaw byłem, który z was pierwszy mnie o to zapyta. Zginęły z sejfu. Podałeś szyfr Hoganowi, kiedy został szefem ochrony?

- Tak jest - natychmiast odpowiedział Brand.

Hogan spojrzał na niego. Jego twarz zastygła w masce nienawiści.

- To znaczy, że sejf mógł otworzyć każdy z was - warknął Moloch. - Ciekaw jestem, który jest teraz o pół miliona bogatszy?

- Czy można spytać, kim jest ten Keller? - pytał dalej Brand tym samym spokojnym głosem.

- To detektyw, który was prześwietli z góry na dół i od lewa do prawa.

- Nie podoba mi się to - sprzeciwił się Brand.

- I co zamierzasz w związku z tym zrobić? - warknął Moloch. - A ty gdzie byłeś dziś po południu?

- Na rybach.

- Na rybach? - głos Molocha ciął boleśnie jak kańczug. - I co złapałeś?

- Nic. Strasznie wiało.

- Czy ktoś może potwierdzić tę bajeczkę?

- Sam byłem. Jak zawsze.

- A ty, Landis? Spotkałeś może kogoś na tej swojej wycieczce?

- Niestety. Nikogo nie zapamiętałem.

- A co ciekawego robił pan Hogan? - dopytywał się Moloch.

- Pojechałem do Palo Eldorado. Szukałem dziewczyny Ethana.

- Bardzo szlachetnie. Ktoś może to potwierdzić?

- Nikogo nie widziałem na Palo Eldorado. Hipisi się chowają, kiedy widzą, że ktoś jedzie.

- Świetnie! - Moloch gwałtownie uniósł ręce. - Tak więc żaden z was nie ma alibi. Wszyscy jesteście podejrzani - pochylił się do przodu. - No cóż, powiem wam, dlaczego Martinez się mrozi w lodówce. Zaprosiłem tu specjalistę od sekcji, żeby dokładnie zbadał przyczynę jego śmierci.

- Ale to niebezpieczne... - zaczął Brand.

- Dla jednego z was. Tego lekarza mam od dawna w kieszeni. Raport dostanę za kilka dni. A teraz wynoście się stąd wszyscy i do roboty.

Gdy Moloch został sam w gabinecie, wstał, podszedł do okna i popatrzył na Pacyfik ryczący w oddali. Sztormowa pogoda odzwierciedlała jego nastrój. Doprowadził do tego, że trzej najważniejsi ludzie w jego organizacji będą przez jakiś czas... zdekoncentrowani, ale nie miał innego wyjścia. Nadchodził kluczowy moment całej operacji, a w sztabie zapanował chaos. Przypomniał sobie, że Ethan wyjechał z posiadłości. Dlaczego, do wszystkich diabłów, nie usłuchał rozkazów i znów pojechał zobaczyć się z matką?

* * *

Tweed wysiadł z samochodu, gdy Newman wyłączył silnik. Mercedes stał poniżej tarasu otaczającego całą willę. Poprosił Newmana i Alvareza, by poczekali w samochodzie, gdy on wraz z Paulą złożą wizytę pani Benyon. Nagle przez ryk wiatru i szum wentylatora przy frontowych drzwiach usłyszał czyjś krzyk, brzmiący jak skowyt duszy wydanej na piekielne tortury:

- Zabiję cię! Powiedziałem, że cię zabiję, ty potworze. Zabiję całą Kalifornię!

Tweed skoczył do żelaznej kołatki i potężnie załomotał do drzwi. Spojrzał na Paulę. Wyjęła automatyczny pistolet, ujęła go za magazynek i huknęła kolbą w wentylator Natychmiast zapanowała cisza, nawet wiatr jakby przycichł na chwilę.

Usłyszeli, jak ktoś po drugiej stronie otwiera drzwi z łańcucha i przekręca kilka zamków. Drzwi otworzyły się powoli. Gdy Paula zobaczyła, kto stoi po drugiej stronie, wrzuciła rewolwer do torby na ramieniu. W jasnym prostokącie drzwi pojawiła się postać Ethana.

Oczy miał tak wybałuszone, że niemal wyszły mu z orbit. Rozluźniony krawat zwisał mu na szyi, a włosy były niemożliwie rozczochrane. Popatrzył na nich i uśmiechnął się dziwnie, wskazując palcem na Tweeda.

- Pana znam. Pokazywałem panu górne laboratorium w Black Ridge. Interesowały pana wykresy. Tak, pana znam.

- Czy możemy wejść? - poprosił Tweed. - Na dworze jest dość zimno. Matka pańska nas oczekuje.

- Niech ją wszyscy diabli wezmą!

Odepchnął ich na bok, wypadł z domu i zniknął za rogiem. Wchodząc do środka, usłyszeli warkot zapuszczanego silnika. Paula zatrzasnęła drzwi przed wichurą, gdy Tweed wchodził do salonu. Podobnie jak poprzednim razem, pani Benyon siedziała wyprostowana na krześle wyglądającym jak tron.

- Dobry wieczór, panie Tweed. Witaj, Paulo. Siadajcie, proszę. Mam wrażenie, że słyszeliście mojego syna. Jest nieco zdenerwowany. Vincent urządził przyjęcie urodzinowe w Black Ridge, oby ostatnie w jego życiu.

- Miłosierdziem pani nie grzeszy - odparł Tweed. - Rzeczywiście, słyszeliśmy go. Nieco zdenerwowany? To przypominało raczej maniacki szał.

- Nie lubię słowa "maniacki".

- Pani Benyon - odparł Tweed łagodnie - sprawa jest poważna. Czy Ethan kiedyś korzystał z pomocy lekarskiej? Czy przeżył coś, co określamy często załamaniem nerwowym? Czy nie potrzebuje pomocy?

- Ach, nie! - uderzyła o podłogę kulą, trzymaną w prawej ręce, - Tylko nie następny zakład. Nigdy więcej. Przez to mnie znienawidził.

- Nigdy więcej? To znaczy, że miał wcześniej problemy?

- Jest pan Brytyjczykiem. Amerykaninowi bym tego nie opowiedziała, bo oni plotkują - przerwała na moment. - Gdy Ethan pracował w kraju dla profesora nazwiskiem Weatherby, dostał jakiejś obsesji. Wydawało mu się, że odkrył nową teorię sejsmologiczną. Nie pozwolił profesorowi nadzorować swojej pracy. Zaczął się dziwnie zachowywać, krzyczał na mnie nieraz z całych sił. Potrafił wrzeszczeć na przechodniów na ulicy, tak że się bali, żeby się na nich nie rzucił. Ktoś zawołał policję raz i drugi. Musiałam z nim coś zrobić.

- Naturalnie, rozumiem - odparł Tweed przekonującym, współczującym głosem. - I co pani zrobiła?

- Przebadał go lekarz specjalista. Namówił mnie, żebym podpisała papiery i zabrali Ethana na leczenie. Już przedtem odszedł od Weatherbyego. Nigdy mi tego nie wybaczył, chociaż po kilku miesiącach czuł się o wiele lepiej. Ale nigdy mi nie wybaczył - powtórzyła. - Dlatego mnie nienawidzi.

- Musi pani być bardzo ciężko - współczuła jej Paula.

- Dostaje napadów wściekłości. Jest tylko jeden sposób, by oprzytomniał - muszę uderzyć go laską. Vincent nic nie rozumie. Kiedyś przyszedł, kiedy biłam Ethana kulami. Wyrwał mi je z ręki, połamał i rzucił tam, do kominka. Na szczęście miałam drugą parę.

Ach, daj spokój, kobieto, pomyślała Paula. Chodzisz lepiej ode mnie. Chcesz tylko zastraszyć VB i zdaje się, że ci to nie wychodzi.

- Mógłbym porozmawiać z Vincentem - zaproponował Tweed, gdy Paula się zamyśliła - ale nie teraz, bo w Black Ridge zaszły pewne nieprzewidziane wydarzenia. O co chodziło Ethanowi, gdy krzyczał, że zabije Kalifornię?

- Nie mam pojęcia. To kwestia nastawienia. Nie lubi Amerykanów. Twierdzi, że na jego gust są zbyt aroganccy.

- Mimo to pracuje dla jednego z nich.

- Ależ skąd. Moloch jest Belgiem. Zachował obywatelstwo. Ethan woli Europejczyków.

- Czy jest nieśmiały? - spytał Tweed.

- Od dziecka. Myśli tylko o sejsmologii. Chce dokonać jakiegoś przewrotu w swojej dziedzinie.

Tweed umilkł na chwilę i zamyślił się głęboko. Paula wiedziała, że podejmuje jakąś decyzję. Nagle odezwał się:

- Jest pani Angielką, pani Benyon.

- Owszem. I jestem z tego dumna. Przed przyjazdem tutaj mieszkałam w Cheltenham. Musiałam towarzyszyć Ethanowi, kiedy VB powierzył mu tak poważne zadanie.

- Moim zdaniem powinna się pani spakować, żeby móc bezzwłocznie ruszyć w podróż do domu, gdy tylko panią powiadomię. Niech pani przeleje wszystkie pieniądze do banku w Cheltenham. Czy zechce pani to zrobić?

- Ach, chętnie wrócę do domu - odparła natychmiast. - Pogodziłam się już z tym, że nie potrafię pomóc Ethanowi. A jego niedawne groźby dopełniły miary.

- Powtarzam - rzekł z naciskiem - niech pani będzie gotowa do natychmiastowego wyjazdu. Proszę zaraz spakować tyle rzeczy, ile pani może. I niech pani jutro rano nie zapomni o przelaniu pieniędzy do Wielkiej Brytanii. Proszę zostawić sobie tylko tyle, by starczyło na kilka dni.

- To kiedy mam jechać?

- Zadzwonię do pani. Użyję hasła "Angelo", żeby pani wiedziała, kto mówi., Proszę nie powtarzać tego nikomu. A teraz musimy się pożegnać.

- Dziękuję, panie Tweed - podała mu rękę. - Po tej rozmowie jestem o wiele spokojniejsza. Jest pan bardzo dobrym człowiekiem.

- Nic mi na ten temat nie wiadomo - uśmiechnął się w odpowiedzi. - Jedno jest pewne: jestem bardzo praktyczny. Pani numer telefonu brzmi... - tu podał numer - Spostrzegłem go na aparacie w holu.

- Ma pan wspaniałą pamięć.

- Tylko dar zapamiętywania liczb - powiedział i puścił do niej oko.

- Proszę nie wstawać, sami trafimy do wyjścia...

- Po co to wszystko? - spytała Paula.

Siedzieli na tylnym siedzeniu mercedesa. Tweed nie odpowiedział. Patrzył przez okno na dzikie morskie wybrzeże wzdłuż drogi numer jeden, po drodze do Carmelu. Marler jechał za nimi z Butlerem i Nieldem. Po chwili Tweed zapytał:

- Alvarez, czy twoim zdaniem udałoby nam się skontaktować z Cordem Dillonem?

- Nie wiem. Chcesz wystawić antenę?

- Tak, ale dopiero po powrocie do "Spanish Bay".

- Można spróbować - odpowiedział Alvarez z powątpiewaniem. - Wszystko zależy od tego, czego od niego chcesz. Wycofali swoje poparcie dla nas.

- Tym razem będzie to ostatnia przysługa - oświadczył ponuro Tweed, nie rozwijając dalej tematu. Paula zauważyła, że znów się zamyślił.

Burza znad Pacyfiku nasilała się coraz bardziej. Zaczęła się ulewa. Potężne zasłony deszczu opadały na przednią szybę samochodu. Newman musiał zwolnić. Wycieraczki chodziły na pełnej szybkości. Szu - szu... szu - szu... Znów przejechali wąwozem o stromych ścianach z piaskowca, poznaczonych poziomymi bliznami, śladami po poprzednich burzach. Tweed nucił pod nosem popularną melodię.

- Aż dziw, jaki wesoły się nagle zrobiłeś - skomentowała Paula.

- Nic dziwnego. Właśnie zdecydowałem, co robimy dalej. Zastawię pułapkę na Księgowego.

- W jaki sposób?

- Wystawię taką przynętę, że jej się nie oprze.

- Jaką przynętę?

Znowu przemilczał pytanie. Deszcz spływał wodospadem po przedniej szybie, wycieraczki nie mogły się z nim uporać. Newman pochylił się przed siebie, wypatrując drogi. Tylko dlatego, że kilka razy przejechał już szosą numer jeden, wiedział, czego spodziewać się dalej. Minęli kilka nieprawidłowo zaparkowanych samochodów na długich światłach - widać kierowcy doszli do wniosku, że nie podołają jeździe w tych warunkach. W poprzek drogi spływały całe strumienie, a koła mercedesa wzbijały fontanny kropel. Paula nie pojmowała, jak Newman może prowadzić w takich warunkach. Alvarez nerwowo przeczesywał palcami czarne włosy. Paula z całej siły splotła ręce na podołku. Tylko Tweed obojętnie przyjmował przerażające kaprysy natury.

- Dojeżdżamy do Carmelu - powiedział w końcu Newman. - Trochę tu mokro, no nie?

Ulewa ustała równie nagle, jak się zaczęła. Już mieli minąć "Mission Ranch", gdy Tweed klepnął Newmana po ramieniu.

- Jedź jak najwolniej. W "Mission Ranch" jeszcze palą się światła. Pewnie nie zamknęli restauracji z powodu burzy. Widzisz ten odjeżdżający samochód? Za kółkiem siedzi Grenville. Jedź za nim.

W mieszkaniu po Lindzie Standish, wynajętym za psie pieniądze ze względu na zamordowanie poprzedniej lokatorki, o czym było głośno w prasie i telewizji, Maurice przygotowywał się do wyjścia na spotkanie. Szczupła twarz była świeżo ogolona, miał na sobie elegancki garnitur z kamizelką. Zanim założył dwurzędowy gabardynowy płaszcz, podobny krojem do wojskowego, wyjął ze śpiwora jakiś przedmiot i włożył do kieszeni.

- Byłby ze mnie niezły hipis, ale nie w tym przebraniu - powiedział sam do siebie.

Znalazł trochę pustego miejsca w metalowych szafach na akta, w których Linda Standish trzymała dokumentację powierzanych jej spraw. Wszystkie akta wywieziono na policję. W szafach mieściły się także nieliczne ubrania Lindy. Maurice znalazł wieszak i z jednej strony powiesił kilka eleganckich garniturów. Z drugiej umieścił używane ciuchy, które kupił w miejscowym sklepiku.

Jeszcze raz spojrzał na zegarek. Zdąży na spotkanie z tym człowiekiem. Dzięki Bogu, deszcz ustał, więc spokojnie wyszedł z mieszkania, zszedł po schodach i zniknął w mokrych ciemnościach nocy.

* * *

- Nie zostaniesz? Nie dasz się przekonać? - pytał Moloch Vanity w biurze. - Jeśli chodzi o pieniądze...

- Nie, nic z tego - uśmiechnęła się do niego z krzesła za biurkiem. - Przyjęłam bardzo dobrze płatną posadę w Nowym Jorku. Podpisałam już umowę...

- Umowę zawsze można zerwać - upierał się Moloch. - Mogę unieważnić każdy kontrakt.

- Ale ja nie - uśmiechnęła się znowu. - Przekonałeś się, że można mi zaufać. Gdybym złamała słowo dane nowemu szefowi, jak mógłbyś mi dalej wierzyć?

- Co to za firma?

- Nie mogę powiedzieć. W umowie zastrzegli sobie poufność. - Cały czas się uśmiechała. - Mogę tu zostać trochę dłużej. Będziesz miał czas znaleźć kogoś na zastępstwo.

- Podwoję ci pensję.

Potrząsnęła rudą grzywą.

- Nie da rady. I nie martw się, że zdradzę komuś to, co powierzyłeś mi w zaufaniu. Dotrzymywanie słowa to mój styl życia. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, chciałabym się przespać, bo jestem zmęczona.

Gdy wyszła, VB przez dłuższy czas wpatrywał się z okna w olbrzymie fale rozbijające się o skały. Daleko na morzu "Baja", choć taka potężna, kołysała się, rzucana wiatrem. Zadrżał i wyszedł na korytarz.

Z marmurowej sali, w której dalej trwało przyjęcie, wysunął się Ethan i ruszył w jego kierunku. Profesorek popatrzył na niego wściekle i przeszedł obok bez słowa. W szeroko otwartych oczach jarzył się fanatyzm, który zaniepokoił Molocha. Wydało mu się, że cały jego świat zaczyna rozpadać się w gruzy. Wrócił do biura, zdjął przeciwdeszczowy płaszcz z kołka za drzwiami, pospiesznie go założył i pognał na tyły posiadłości, gdzie czekał śmigłowiec typu Sikorski. Zespół pilotów pełnił stałe dyżury, by Moloch mógł w każdej chwili wystartować. Jeden z nich wyskoczył z maszyny, stojącej w hangarze.

- Jakieś instrukcje, szefie? - zapytał.

- Tak, i to bardzo ważne. Helikopter ma być zatankowany pod korek i cały czas gotowy do startu. Pilotów proszę o pełną gotowość przez całą dobę. Ochroniarze będą trzymać wszystkich pozostałych z dala od maszyny. Proszę sprawdzić rozkład dyżurów i przekazać polecenia pozostałym pilotom...

W budynku spotkał Hogana, który kołyszącym krokiem wędrował przez korytarz. Szef ochrony zauważył, że blada twarz Molocha była bielsza niż zwykle.

- Proszę trzymać patrol przy hangarze z helikopterem przez całą dobę. Dostaniesz premię, jeśli chłopcy dobrze się spiszą.

Popędził z powrotem do biura, zamknął drzwi, ściągnął z siebie płaszcz, powiesił na wieszaku i podbiegł do biurka. Otworzył kluczem głęboką szufladę i wyjął radiotelefon. W kilka minut przekazał instrukcje pilotowi learjeta, parkującego na obrzeżach międzynarodowego portu lotniczego w San Francisco:

- Ben? Przygotuj odrzutowiec na przelot do Londynu. Naturalnie nad biegunem. Bądź w gotowości cały czas, mogę przyjechać w każdej chwili.

35

Grenville z takim przejęciem spieszył przed siebie, że nie zauważył jadącego z tyłu mercedesa bez świateł. Na szosie panował ruch, bo ludzie spieszyli do domów, przeczekawszy ulewę na poboczach. Dzięki temu Newman z łatwością ukrył swoją obecność.

- Dokąd on jedzie? - spytała Paula, gdy wjechali do Carmel.

- Tego właśnie chcemy się dowiedzieć - odparł Tweed. - Może spóźnił się gdzieś przez tę burzę? Zdaje się, że bardzo mu się spieszy.

- Może na posterunek policji na rogu Junipero i Czwartej Alei? - zażartował Alvarez.

- Raczej wątpię - odparł Tweed.

- Ale tu nas doprowadził. Na Junipero.

Newman posuwał się bardzo powoli. Nagle skręcił w Piątą Aleję i zaparkował za rogiem. Tweed i Alvarez w jednej chwili wyskoczyli z samochodu, a Paula popędziła za nimi. Ostrożnie wyjrzeli zza rogu.

- Zobacz. Maurice. Ale się wystroił! - wykrzyknęła Paula.

Alvarez wyciągnął z torby lornetkę z noktowizorem. Wyregulował ostrość i cicho gwizdnął.

- Jestem pewien, że Maurice właśnie dał Grenvilleowi jakąś paczuszkę. Pewnie z kokainą. Teraz Maurice wsiada do samochodu Grenvillea.

Pobiegli do mercedesa i opowiedzieli Newmanowi, co zobaczyli. Zawrócił i z powrotem pojechał za róg, akurat na czas, by ujrzeć samochód Grenvillea znikający za zakrętem kilka domów dalej. Ruszyli jego śladem. Krążyli po Carmel, co chwila skręcając w jakieś uliczki. Po pięciu minutach Grenville zaparkował przed jakąś bramą, obaj z Mauriceem wysiedli i weszli w podwórko.

- Nic dziwnego, o tej porze można jechać tylko w jedno miejsce - skomentował Alvarez. - Wiem, kto tu mieszka. Papa.

- A kto to, u licha, jest Papa? - spytała Paula.

- To tylko najpotężniejszy handlarz narkotykami na Zachodnim Wybrzeżu. Policja nigdy nie potrafiła znaleźć na niego haka.

- Czy to nam coś mówi? - dopytywała się.

- Mówi mi, kto jest tu pośrednikiem - powiedział Tweed.

- Jakim pośrednikiem?

- Wracajmy do "Spanish Bay" - polecił. - Muszę skontaktować się z Cordem Dillonem. To sprawa życia i śmierci.

Zaparkowali, jak zwykle, na tyłach hotelu. Newman wystawił antenę i nacisnął odpowiednie guziki. Tweed chwycił mikrofon, nie mając wielkiej nadziei na połączenie.

- Tu Tweed. Czy ktoś jest przy aparacie?

- Tylko ja - usłyszał głos Dillona. - Co się dzieje, do diabła?

- Chyba będziemy musieli błyskawicznie wynieść się z Kalifornii - powiedział szybko Tweed. - Może nawet za kilka dni. Jestem tego prawie pewien.

- Cieszę się. Kazałem wam wracać do domu.

- Cord, możemy się znaleźć w niebezpieczeństwie. Nie wiem, ilu pasażerów trzeba będzie przetransportować. Konieczny będzie szybki przelot na międzynarodowe lotnisko w San Francisco, z dowolnego miejsca między "Spanish Bay" a Big Sur Dokładne miejsce naszego pobytu będę mógł podać dopiero w ostatniej chwili.

- Czyli Chinook - padła natychmiastowa odpowiedź. - Start nocą czy za dnia?

- Jeszcze nie wiem.

Alvarez sięgnął po mikrofon i ujął go pewną ręką. Mówił spokojnie, z przekonaniem.

- Cord, tu Alvarez. Powiedz pilotowi, że kiedy będziemy wiedzieli, skąd ma nas zabrać, dam sygnał: cztery błyski, przerwa, potem znów cztery błyski i tak dalej. W dzień będę machał rewolwerem nad głową.

- Dobra - odparł Dillon. - Chinook wyląduje w Monterey już za kilka godzin i będzie czekał. Mam jednego w waszym rejonie. Zrozumiałeś?

- Zrozumiałem. Dziękuję.

- Słyszałam coś o chinooku - powiedziała Paula, gdy Alvarez odwiesił mikrofon. - Co to właściwie jest?

- Helikopter. Ogromna maszyna. Zabiera do czterdziestu żołnierzy. Zabawnie wygląda. Żyjemy, Tweed.

- Wcale nie spytał, dlaczego nie wróciłeś do Waszyngtonu - zdziwiła się.

- Ano, nie spytał.

Kiedy wrócili do hotelu, Tweed polecił Pauli sprawdzić, czy recepcjonistka codziennie przekłada rezerwacje biletów lotniczych do Londynu.

- Zamów jeszcze przelot dla pani Benyon, Alvareza i Julie Davenport.

- Kto to jest Julie Davenport?

- Moja sekretna broń. Zważ, że w Stanach "Julie" może oznaczać również zdrobnienie od imienia Julian.

- I mam nie pytać, kto to jest Julian?

- Lepiej nie. Zarezerwuj jeszcze miejsce na nazwisko Peregrine Hamilton.

- Jak sobie życzysz. Już idę. Gdy wchodziliśmy, zauważyłam, że w recepcji było tylko paru pracowników. Nikt mnie nie podsłucha...

Przerwała i już miała wyjść, gdy zadzwonił telefon. Podniosła słuchawkę, chwilę milczała i oddała ją, Tweedowi.

- To Ochrypły Głos - szepnęła.

- Mówi Tweed.

Słuchał przez chwilę, po czym gestem polecił Pauli zaczekać. Zmarszczył brwi i słuchał dalej. Upłynęło dobrych kilka minut, zanim odłożył słuchawkę.

- Tak - powiedział do Pauli - zrób to, o co cię prosiłem.

- Więc wyjeżdżamy z Kalifornii?

- Niedługo. Jeśli przeżyjemy. Właściwie już teraz powinienem cię wysłać do domu.

- Wiesz, co odpowiadam na takie propozycje. Idę do recepcji.

Szła energicznie przez korytarz, a w uszach wciąż brzmiały jej słowa Tweeda. Jeśli przeżyjemy.

Gdy Paula rano szła na śniadanie, spotkała Vanity. Pomyślała sobie, że asystentka Molocha, zwykle tryskająca energią, dziś jakby nieco przygasła.

- Dzień dobry, Vanity - powitała ją. - Znów mamy piękną pogodę. Co tu robisz? Myślałam, że sypiasz w Black Ridge.

- Owszem, ale dzisiaj nie mogłam... to znaczy, nie mogłam zasnąć. Wstałam rano i postanowiłam przyjechać tu na śniadanie.

- To zjedzmy razem.

- Wspaniale!

- Podobno rezygnujesz z pracy u Molocha - powiedziała lekkim tonem Paula, gdy zasiadły za stołem w restauracji "Roys". - Wydawało mi się, że trudno o lepszą posadę.

- Och, przesada. Po prostu czuję potrzebę zmiany. Niemcy nazywają to Wanderlust, zamiłowaniem do wędrówek.

- Przyznaj się - zażartowała Paula - jesteś po prostu urodzoną karierowiczką.

Vanity po raz pierwszy się uśmiechnęła. Przez chwilę jeszcze gawędziły, a potem Vanity powiedziała, że musi iść do toalety, ale zaraz wróci. Paula została sama i zaczęła intensywnie rozmyślać. O co chodziło w tej grze? Było coś złowróżbnego w sposobie, w jaki Tweed poczynił przygotowania do nagłego wyjazdu w najbliższej przyszłości. Dlaczego tych kilka nadchodzących dni miało takie znaczenie? Kim byli dodatkowi pasażerowie, dla których Tweed kazał jej zarezerwować przelot do Anglii? Dlaczego potrzebny był aż helikopter, żeby się dostać do San Francisco? I jakiej "przynęty" chciał użyć Tweed, zakładając pułapkę na Księgowego? Pauli wcale się to wszystko nie podobało. Co dziwniejsze, w zachowaniu Vanity wyczuwała podobny niepokój. Czuła się tak, jakby zawisło nad nimi jakieś niesprecyzowane, złowróżbne fatum. Vanity wróciła po dłuższym czasie i wzięła torebkę z krzesła.

- Przepraszam cię, Paulo. Dzwonili, żebym natychmiast wracała do Black Ridge. Pewnie Jego Wysokość ma dla mnie znów jakąś okropną robotę do wykonania na wczoraj. Wybacz mi, proszę.

Kiedy zniknęła, Paula wstała od stołu. Jeśli Vanity naprawdę wyszła do toalety, to dlaczego zostawiła torebkę na krześle? Przechodziła przez recepcję, gdy nie wiadomo skąd pojawił się Grenville. Wziął ją pod ramię i starał się być niezwykle czarujący.

- Jesteś jak ten poranek i jak dzisiejsza pogoda... taka piękna i czysta.

- Dziękuję.

Zauważyła, że ze zmęczenia porobiły mu się worki pod oczyma, ale w dalszym ciągu chodził sztywno wyprostowany i roztaczał wokół atmosferę pewności siebie i wigoru.

- Co pan porabia? - spytała.

- Muszę znaleźć Mauricea. Zniknął gdzieś. Łobuz jest mi winien sporą sumę pieniędzy. Nie powinienem mu tyle pożyczać, i tak wszystko wyda na wódkę. To straszne, mówić coś takiego o ziomku, ale pewnie i tak pani to zauważyła. Wszyscy to wiedzą.

- Wtedy w Kornwalii wydawał mi się niezwykle trzeźwy.

Mówiąc, obserwowała Grenvillea. Nad czymś się zastanawiał. Potem poprowadził ją w stronę foteli i usiadł tak, żeby móc na nią patrzeć.

- Jakieś ploteczki krążyły dziś przy śniadaniu o Tweedzie. Ktoś mi mówił, że wasz przyjaciel wybiera się do tego mieszkania, gdzie zamordowali Lindę Standish. Pewnie myśli, że policja przegapiła jakiś trop i on go znajdzie.

- Kto to panu powiedział? - szybko spytała Paula.

- Nie znam człowieka. Jakiś Anglik. Nie należy do mojego klubu.

- Kiedy ma tam jechać? - wypytywała Paula.

- Uspokój się, dziewczyno. Mówisz jak pani Thatcher, kiedy jest w podłym nastroju. Powiem ci tyle: nie mam pojęcia. Moim zdaniem, to jakiś poroniony pomysł. Potem inny znajomy, Dawlish, który bywa na anglo-amerykańskich imprezach, powiedział mi to samo. Hotel aż huczy od tych plotek. Już idziesz?

- Och, właśnie sobie przypomniałam, że muszę zadzwonić. Do przyjaciela...

Paula, ogarnięta paniką, którą starała się opanować, popędziła do pokoju Tweeda. Kilkakrotnie zadzwoniła, ale nikt nie odpowiadał. Pobiegła wzdłuż korytarza i pchnęła ciężkie drzwi, prowadzące na trawnik i tarasy należące do pokojów. Po drodze nie spotkała nikogo. Dobiegła do otwartego tarasu przy apartamencie Tweeda i zajrzała do saloniku. Nikogo. Załomotała pięścią do okna. Może się kąpie? Przycisnęła twarz do szyby i zobaczyła, że drzwi do łazienki są otwarte. Nigdy nie zostawiłby ich otworem, gdyby się kąpał albo brał prysznic. Wróciła biegiem do swojego apartamentu, gdzie zostawiła otwarte drzwi balkonowe, żeby pokój się wywietrzył. Wsunęła się przez balkon, skoczyła do sypialni i na czworakach sięgnęła pod łóżko po zapasową amunicję przyklejoną pod spodem przezroczystą taśmą.

Ruszyła do salonu przez łazienkę i zatrzymała się nagle. Brakowało okrągłego lusterka o średnicy mniej więcej ośmiu cali, którego czasem używała przy malowaniu się na specjalne okazje. Lusterko było w plastikowej obudowie, przypominającej płytę kompaktową. Co tu się, u diabła dzieje? Przypomniała sobie, że wychodząc otworzyła szeroko drzwi balkonowe, a teraz były ledwo uchylone. Ktoś wchodził do pokoju z tarasu. Po to, żeby ukraść składane lusterko? Wiedziała, że dzieje się coś dziwnego, ale nie potrafiła odgadnąć, co.

Zdenerwowana, wyszła z pokoju i zaczęła szukać Newmana. Wyszła z recepcji przed hotel w samą porę, by zobaczyć odjeżdżający samochód Grenvillea. Za zakrętem właśnie znikała Vanity w swoim wozie, znacznie przekraczając prędkość dozwoloną na terenie należącym do hotelu. Dokąd się wszyscy wybierają? Prędko minęła pasaż handlowy i doszła do parkingu, gdzie Newman zostawił mercedesa. Za kierownicą siedział Butler. Wstał i uśmiechnął się, co mu się rzadko zdarzało.

- Też wyjeżdżasz?

- A kto jeszcze wyjechał?

- No, Vanity właśnie przemknęła jak strzała. Za nią pojechał Grenville, ale już spokojniej.

- Wiem. Widziałam ich. Gdzie Newman?

- Poszedł wziąć prysznic. Kazał mi pilnować samochodu. Zdaje się, że Tweed wieczorem powiedział mu, że rano będzie spokój, więc spał w hotelu. Marlerowi powiedział to samo. Cisza na wszystkich frontach.

- Na pewno? Czy ktoś jeszcze wyjechał? A gdzie BMW?

- Tweed je zabrał. Proponowałem, że pojadę z nim i będę go ubezpieczał, ale podobno chciał tylko porozmawiać z kimś w Carmelu i wolał zrobić to sam...

- Kiedy wyruszył?

- Z pół godziny temu. Zabawne tylko, że zabrał ze sobą jednego mojego walthera. Powiedział, że dzięki temu będę spokojniejszy, że puściłem go samego.

- O, Boże!

Zastawię pułapkę na Księgowego... Wystawię taką przynętę, że jej się nie oprze. Z przerażeniem przypomniała sobie, co Tweed powiedział poprzedniego wieczora. Potem uświadomiła sobie znaczenie plotek, które powtórzył jej Grenville. To Tweed je rozpuścił. Pewnie zadzwonił anonimowo do Black Ridge i przekazał komuś wiadomość. W Black Ridge wszyscy się już o tym dowiedzieli - w wielkich firmach pracownicy zawsze plotkują jak najęci.

Czuła się, jakby dostała cios w żołądek. Sam Tweed miał być przynętą w pułapce -w mieszkaniu Kate Standish. W dodatku, postanowił wykonać to niebezpieczne zadanie na własną rękę.

36

Tweed siedział za biurkiem, przy którym umarła Linda Standish. Zabrał ze sobą plik papieru firmowego z hotelu. Na kartkach, rozrzuconych po całym splamionym krwią biurku, były wypisane różne nic nie znaczące cyfry, które akurat przyszły mu do głowy Poza tym wypisał listę podejrzanych.

Z przodu, częściowo osłonięte kartką, stało lusterko, pożyczone od Pauli. Gdy opowiadała o swoim strasznym przeżyciu, Tweed wywnioskował, że morderca musiał wychynąć z toalety, którą teraz miał za plecami. Ustawił zwykłą, nie powiększającą taflę lusterka tak, by widzieć częściowo, co się dzieje z tyłu.

Szuflada po prawej stronie biurka była nie domknięta. Pod kartką papieru leżał tam walther, pożyczony od Butlera. Zanim Tweed usadowił się za biurkiem, rozejrzał się po sąsiednich uliczkach, zwracając szczególną uwagę na parkujące tam samochody. Zobaczył, że z podwórka wychodzi Maurice, zatrzymuje się i wraca do mieszkania, jakby czegoś zapomniał. Był elegancko ubrany w lekki biurowy garnitur.

Tweed spacerował dalej, czekając, aż Maurice znowu wyjdzie z mieszkania. W kieszeni miał pęk wytrychów, które kiedyś dostał od Marlera. Zanim wyjechał ze "Spanish Bay", zatelefonował do kilku osób, które wcześniej poznał na anglo-amerykańskim przyjęciu u Grenvillea.

Powiedział im, że Tweed podobno wybiera się rano do mieszkania Kate Standish. Ponieważ większość Brytyjczyków potwornie się nudziła, Tweed był pewien, że zaczną plotkować na temat, który im podsunął. Zadzwonił też anonimowo do Black Ridge i przekazał tę samą wiadomość Hoganowi, który odebrał telefon.

Doszedł do wniosku, że Maurice miał dość czasu, by wyjść z domu; wszedł na podwórko i wspiął się po żelaznych schodkach. Czwarty wytrych z kolei otworzył drzwi mieszkania. Wszedł ostrożnie i od razu zauważył pod ścianą rozłożony śpiwór Mauricea. Zostawił drzwi wejściowe lekko uchylone i rozejrzał się po pokoju. Pomieszczenie czuć było pleśnią. Otworzył wysoką metalową szafę i zobaczył kilka starych, znoszonych ciuchów i kilka eleganckich garniturów Mauricea. Uśmiechnął się do siebie i zamknął drzwi. Próbował zajrzeć do toalety, ale była zamknięta na głucho. Przypomniał sobie, że inspektor Anderson musiał napierać całym ciałem na drzwi, by się otworzyły.

Obejrzawszy mieszkanie, zasiadł na krześle za biurkiem i zaczął robić notatki. Na podwórze nie docierały odgłosy ruchu ulicznego; panowała głucha cisza. Kto inny poczułby się nią zaniepokojony, ale na Tweedzie nie robiło to żadnego wrażenia. Celowo ukrył swoje zamiary przed, współpracownikami. Wystarczyłby ślad podejrzenia, że ktoś pilnuje podwórka - i Księgowy mógłby się spłoszyć.

Nic nie zakłócało spokoju z wyjątkiem jednego drobnego przypadku, ale i z tym poradził sobie w zwykły, zrównoważony sposób. Znów zaczął wypisywać oderwane cyfry na kawałku papieru. Nieruchoma postać mogłaby wzbudzić podejrzenia, gdyby Księgowy postanowił złożyć mu wizytę.

Tweed był człowiekiem o żelaznych nerwach. Sam siebie wyznaczył jako przynętę dla mordercy, ale nie wzbudzało to w nim emocji. Miał także niewyczerpaną cierpliwość. Usłyszał kroki na kocich łbach podwórka. Czekał, czy zadudnią po żelaznych schodach, ale ucichły. Pewnie okoliczni mieszkańcy chodzili przez tę bramę na skróty. Kilka razy opuszczał dłoń do otwartej szuflady, upewniając się, czy może łatwo sięgnąć po walthera. Wreszcie wyćwiczył ten ruch do perfekcji. Teraz liczyło się tylko jedno - czy plotki dotrą do właściwej osoby.

Spojrzał na listę podejrzanych. Był przekonany, że jedno z tych nazwisk należy do mordercy. Nie był jednak pewien, które z nich należało do zabójcy, który sam nadał sobie przezwisko Księgowy Albo do zabójczyni... Tweed, zanim wszedł do mieszkania, zadbał jednak o pewne zabezpieczenie. Gdy spacerował po uliczkach, zauważył w jakimś zaułku zabawną wywieszkę sklepową, jakich wiele w Carmel, mieście o dziwnym, skomplikowanym charakterze. Miała kształt wielkiej drewnianej fajki, wygiętej do dołu, jak u Sherlocka Holmesa. Wszedł do sklepiku i kupił pudełko cygar. Na dworze wysypał je do kosza na śmieci, oderwał wieczko, schował, a resztę opakowania wyrzucił w ślad za cygarami.

Tweed zawsze nosił rękawiczki w kieszeni płaszcza. W mieszkaniu Lindy Standish wyjął jedną z nich, włożył do środka wieczko pudełka, tak, by znalazło się w miejscu dłoni. Założył rękawiczkę na lewą rękę. Przypomniał sobie, jak naszyjnik - kolczuga uratował szyję Pauli przed garotą. Blaszana pokrywka była marnym zastępstwem kolczugi, ale lepsze to niż nic. Położył lewą dłoń na kolanach. Prawa dłoń, ta bez rękawiczki, miała w odpowiedniej chwili pochwycić rewolwer. Czas mijał. Nic się nie działo. Tweed czekał dalej.

Zgodnie z propozycją Tweeda, Newman porządnie się wyspał. Obudził się, wziął prysznic, ogolił się starannie, ubrał i spacerkiem ruszył do restauracji "Roys" na śniadanie. Zdziwił się na widok Butlera, siedzącego na kanapie w recepcji. Usiadł obok i powiedział przyciszonym głosem:

- Myślałem, że miałeś pilnować mercedesa.

- Pilnowałem. Przyszedł Tweed i pojechał gdzieś sam w BMW Potem pojawiła się Paula. Gdy jej powiedziałem o Tweedzie, wzięła samochód i też gdzieś pojechała. Sama.

- Sama! - Newman nieomal eksplodował. - Dlaczego się z nią nie zabrałeś? Rozum ci odebrało?

- Uparła się, że pojedzie sama. Próbowałeś dyskutować z Paulą, kiedy obstaje przy swoim? Aha, Tweed pożyczył mojego walthera.

- Walthera? Coraz gorzej. Dokąd pojechał? I dokąd pojechała Paula tym mercedesem?

- Nie mam pojęcia. Żadne z nich nic nie mówiło. Pomyślałem sobie, że to dziwne, ale z nimi nie ma co dyskutować, kiedy się na coś zdecydują. Szkoda słów.

- Czy ja dobrze zrozumiałem? - warknął Newman. - Najpierw Tweed odjeżdża BMW, wziąwszy przedtem twojego walthera. Potem przychodzi Paula, zabiera mercedesa i jedzie w siną dal. Tak było?

- Tak było. Nic nie mogłem zrobić - protestował Butler.

- I nie masz pojęcia, dokąd każde z nich pojechało? Mam rozumieć, że wyjechali osobno?

- Właśnie tak.

Newman siedział oniemiały z przerażenia i próbował coś wymyślić. Podeszła do niego jakaś Angielka, z którą zamienił kilka słów na przyjęciu u Grenvillea. Wstał.

- Słyszał pan już te ploteczki? Bardzo dziwne, nieprawdaż?

- Jakie ploteczki? - spytał uprzejmie.

- O tym, że pański szef, Tweed, pojechał do mieszkania Kate Standish, tam, gdzie zamordowano tę nieszczęśliwą kobietę. Wszyscy o tym mówią. Trochę makabryczne, nieprawdaż?

- Czy mogłaby pani wyświadczyć mi ogromną przysługę? - powiedział szybko. - Może mógłbym pożyczyć na chwilę pani samochód? Mój się zepsuł. Jeden z moich przyjaciół nagle zachorował.

- Naturalnie. Proszę ze mną, mój cadillac stoi na parkingu. Oto kluczyki. Mam nadzieję, że to nic poważnego.

- Dowiem się, gdy się z nim zobaczę.

Angielka nie marnowała czasu. Energicznie zaprowadziła Newmana do kremowego cadillaca. Podziękował jej, jednocześnie otwierając drzwi i sadowiąc się za kierownicą. Gwałtownie przyspieszył, gdy tylko opuścił parking. To jakieś szaleństwo, pomyślał. Tweed jest na pewno w mieszkaniu Kate Standish. Spieszył w stronę Junipero, nie przekraczając dozwolonej szybkości, by nie ryzykować życia innych kierowców. Nie wiedział, że już jest za późno.

Tweed w dalszym ciągu wypisywał liczby na kartce, by uchronić się przed sennością, gdy nagle zobaczył w lusterku, że otwierają się drzwi do toalety. Stanęła w nich zakapturzona postać z garotą w ręku. Tweed sięgnął po pistolet, ale zabójca zamknął szufladę kopniakiem. Tweed zdążył cofnąć rękę, o włos uniknąwszy połamania palców. Chciał gwałtownie odepchnąć krzesło do tyłu, ale morderca zablokował je nogami. Tweed był w pułapce. Błyskawicznie podniósł lewą rękę do szyi. W sekundę później pętla garoty przeleciała mu nad głową, przycisnęła rękawiczkę, przecięła tkaninę i zatrzymała się na blaszanej pokrywce.

Próbował siłą odsunąć drut od szyi. Nagle poczuł, że ucisk przesuwa się na drugą nie osłoniętą stronę. Nie było ratunku. Za chwilę pętla odetnie mu głowę. Śpiwór leżący pod ścianą ożył nagle i wysunęła się z niego Paula. Leżąc na podłodze, wyciągnęła browning i wypaliła w powietrze. Zaskoczony morderca odskoczył do tyłu, wystawiając się na strzał. Raz za razem naciskała spust. W magazynku było dziewięć kul. Zakapturzona postać pokuśtykała w stronę drzwi. Paula była zdumiona, że tak trudno zabić tego człowieka. Przesuwał się do drzwi, a ona szła za nim i strzelała dalej. Gdy skończyły jej się naboje, byli już na klatce schodowej.

Newman był już prawie u szczytu schodów, gdy jakiś człowiek przewrócił się na podeście i zaczął zsuwać się w jego stronę. Schwycił go w pasie, podniósł i wciągnął z powrotem do mieszkania. Ciało było bezwładne. Pchnął je i padło na podłogę. Jedna dłoń kurczowo zaciskała garotę. Newman zamknął drzwi i pochylił się.

Tweed stał przy biurku i dłonią w rękawiczce zgniatał papiery, które następnie wtykał do kieszeni. Do drugiej włożył lusterko. Odwrócił się, wciąż trzymając w dłoni pistolet.

- Kto to? - spytała Paula bez tchu.

Newman ostrożnie ujął w palce kaptur, wciąż zasłaniający twarz leżącej na boku postaci. Ściągnął wełnianą kominiarkę z otworami na oczy i odsłonił twarz.

Twarz Byrona Landisa.

37

- Byron Landis! - wykrzyknęła Paula. - Dziwne. Nazwał się Księgowym i rzeczywiście nim był.

- Ładny blef - skomentował Tweed. - Myślał sobie, że skoro naprawdę pracuje jako księgowy, nikomu nie przyjdzie do głowy, że jest mordercą, który tak siebie nazywa.

- A jednak postąpiłeś rozsądnie - stwierdził Newman. - Myślałem, że wystawiłeś się na niebezpieczeństwo bez żadnej ochrony.

- Mylisz się - odparł Tweed. - Rzeczywiście przyjechałem tu sam; bałem się, że morderca się spłoszy, jeśli zacznie podejrzewać, że ktoś mnie ubezpiecza. Potem zjawiła się Paula, w miękkich mokasynach, jak widzisz. Dzięki temu weszła tu bezgłośnie. Kiedy zobaczyłem ją w lusterku, położyłem palec na ustach, żeby była cicho. Podejrzewałem, że morderca chowa się w klozecie. Gestem kazałem jej odejść. Potrząsnęła głową, zobaczyła śpiwór, wśliznęła się do niego i tam została. Nie mogłem się z nią sprzeczać, choć miałem ochotę. Księgowy - jeśli to on chował się w toalecie - usłyszałby nas przecież. Paula uratowała mi życie.

- A więc ten cichy, niepozorny Landis był seryjnym mordercą - zamyślił się Newman.

- Był sadystą i chyba lubił mordować w tak odrażający sposób. Ale zawodowi zabójcy zawsze każą sobie słono płacić za brudną robotę. Zaraz stąd wyjdziemy, ale przedtem sprawdź, co ma w kieszeniach, dobrze, Bob?

- Nie dotykać dowodów winy - zażartowała nerwowo Paula.

Długie oczekiwanie wewnątrz śpiwora o mało nie wykończyło jej nerwowo. Z wielką ulgą wydostała się na zewnątrz i rozładowała napięcie, strzelając do Landisa. Była zdumiona, że trzeba było tylu kul, by go zabić, ale wiedziała jednocześnie, że dopóki strzela, Tweed jest bezpieczny, a na tym jej głównie zależało. Teraz uspokoiła się już całkowicie i była zupełnie opanowana.

- A co my tu mamy? - Newman powiedział do siebie. - I tutaj też...

Z obu wewnętrznych kieszeni marynarki Landisa wyjął po jednej wypchanej kopercie. Otworzył je i pokazał zawartość pozostałym. Grube pliki banknotów Tweed założył rękawiczki, wyrzuciwszy uprzednio pokrywkę, i przeliczył studolarówki.

- Powiedziałbym, że mamy tu dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. A teraz druga koperta, na oko drugie tyle - ocenił zawartość zwitka. - Landis dostał pięćdziesiąt tysięcy za zabójstwo. Ciekawe, od kogo?

Dłońmi w rękawiczkach energicznie wytarł koperty, usuwając wszelkie odciski palców Newmana. Pochylił się i włożył koperty z powrotem do kieszeni nieboszczyka. Wyprostował się i popatrzył na zwłoki.

- No cóż, są tu wszelkie dowody potrzebne policji. W dodatku trzyma garotę. Przeprowadzę jeszcze jedną anonimową rozmowę - tym razem zadzwonię do inspektora Andersona. Ale dopiero wtedy, gdy się stąd oddalimy na bezpieczną odległość i będę mógł skorzystać z automatu.

Newman prowadził cadillaca Angielki, który wcześniej zaparkował za rogiem, w pobliżu mercedesa i BMW Zatrzymali się kilkanaście przecznic dalej, w pobliżu budki telefonicznej. Tweed najpierw zadzwonił do Andersona i, mówiąc do mikrofonu przez jedwabną chusteczkę, powiadomił go o wszystkim. Przerwał połączenie, gdy policjant spytał go o nazwisko. Potem wykręcił numer Black Ridge. Telefon znów odebrał sam Moloch, z czego Tweed wywnioskował, że coś się musiało stać i Moloch sam kontroluje wszystkie rozmowy.

- Znasz mój głos. Nie wymieniaj mojego nazwiska - wyrecytował na początek. - Mam złe wiadomości. Księgowy już gryzie ziemię, ktoś go zastrzelił. Chcesz wiedzieć, kim on był?

- Tak - odparł Moloch, który nigdy nie trwonił słów niepotrzebnie.

- To twój księgowy, Byron Landis. Miał w kieszeniach pięćdziesiąt tysięcy - zapłata za zabicie pewnej osoby. Ciekawe, kto w twojej organizacji dysponuje takimi pieniędzmi? Poza tobą, naturalnie. Policja jest już zawiadomiona. Jestem pewien, że niedługo odwiedzi cię inspektor Anderson.

Przerwał połączenie, zanim Moloch zdążył odpowiedzieć. Przed wyjściem z budki wyjął blaszaną pokrywkę od pudełka po cygarach, którą przedtem miał w rękawiczce, i wytarł ją tą samą rękawiczką - tym razem oczyszczając z własnych odcisków palców. Potem wrzucił ją do stojącego nieopodal kosza na śmieci.

Trzy samochody podjechały pod "Spanish Bay" w kolejności parkowania. Newman poszedł szukać Angielki.

- Oddaj Marlerowi swój browning, niech się go pozbędzie - polecił Tweed Pauli. Uśmiechnął się sucho. - Jestem pewien, że ma coś w zapasie dla ciebie. Zawsze jest taki troskliwy.

- Zadzwoniłeś z tej budki w dwa miejsca - stwierdziła Paula pytająco.

- Rozmawiałem też z Molochem. Powiedziałem, kim był Księgowy, i że został zabity. Nie wspomniałem tylko, gdzie są zwłoki, żeby nie mógł się ich pozbyć po cichu. Dodałem jeszcze, że powiadomiłem Andersona, który pewnie do niego zadzwoni.

- A po co?

- Żeby go trochę podenerwować. Wprowadzić zamieszanie w szeregi wroga.

Wiadomość od Tweeda rzeczywiście pogłębiła zdenerwowanie Molocha. Natychmiast zaczął działać. Najpierw zadzwonił do pewnej wpływowej osoby w Sacramento. Był bezpośredni i brutalnie szczery.

- Jeff! Mówi VB. Zajmij się zaraz jedną sprawą. Niejaki inspektor Anderson, prawdopodobnie pracujący w Carmel, może mi narobić kłopotów Zajmuje się morderstwem Kate Standish. Jeśli chcesz dalej dostawać dolę, odbierz mu tę sprawę i daj na jego miejsce jakiegoś durnia, co potyka się o własne stopy. Zrozumiałeś?

- Natychmiast się za to wezmę. Dostanę premię?

- Jeff, ostatnio dostałeś od Joela duże pieniądze. Wypisałeś pokwitowanie na jego nazwisko, jak zwykle. Sfotografowano cię z budynku naprzeciwko, gdy brałeś banknoty. Mamy przesłać to zdjęcie wraz ze wszystkimi kwitami do "San Francisco Chronicle?"

- Przepraszam bardzo, już łapię za telefon...

Moloch rzucił słuchawkę na widełki. Byron Landis? Kolejny poważny powód do niepokoju. Vincent Moloch po raz pierwszy w życiu miał wrażenie, że okoliczności go przerastają.

Ethan otworzył ciężkie drzwi w korytarzu Black Ridge, drzwi wiodące do podziemnej sali, którą Moloch pokazywał Tweedowi. Zamknął je za sobą i zbiegł w dół po żelaznych schodach. Jego twarz, ściągnięta psychicznym napięciem, coraz bardziej przypominała twarz nieboszczyka. W sklepionej sali nie było nikogo poza nim. Podszedł do urządzenia pomiarowego, którego nie pokazał Tweedowi. Był to bardzo skomplikowany sejsmograf o dużej wrażliwości. Po lewej znajdował się włącznik, wahadło i czasomierz, a bęben zapisowy i błona po prawej. Przeczesał dłonią włosy, jeszcze bardziej rozczochrane niż zwykle.

Zaczął go ogarniać histeryczny entuzjazm. Przyrząd rysował strome krzywe, przepowiadające duże trzęsienie ziemi wzdłuż uskoku San Moreno. Ethan wiedział z doświadczenia, że może jeszcze upłynąć sporo czasu, zanim zacznie się trzęsienie. Podszedł do drzwi, które Moloch określił jako sejf, wyjął klucz, otworzył zamek i odepchnął na bok stalową płaszczyznę, odsłaniając dużą windę towarową. Wszedł do środka i zablokował ją specjalnym przyciskiem, by nikt nie mógł za nim pojechać, a potem wcisnął guzik. Winda poczęła zstępować w trzewia ziemi.

- Prędzej! Prędzej! - wykrzykiwał wściekle.

Zawsze go denerwowało, że winda tak powoli zdąża do celu. Stał i ze zniecierpliwienia obgryzał paznokcie u lewej ręki, a jego szalone oczy błyszczały w półmroku. Gdy winda się wreszcie zatrzymała, wcisnął kolejny guzik. Tym razem otworzyła się jej tylna ściana i automatycznie zabłysły fluorescencyjne lampy w tunelu.

Wyszedł z windy i wsiadł do potężnej lokomotywy, do której doczepiono kilka platform. Uruchomił silnik i ruszył jednotorową linią po dnie tunelu o łukowato zakręcających ścianach. Jedno musiał przyznać Amerykanom: byli ekspertami we wszelkich dziedzinach budownictwa, a przy tym pracowali jak mrówki.

Podobne tunele powstały pod każdym z fałszywych obserwatoriów, skonstruowanych przez Wydział Budowlany AMBECO wzdłuż wybrzeża Kalifornii. Wszystkie łączyły się z tym, którym podróżował Ethan. Zatrzymał pociąg przed końcem tunelu, wysiadł i wszedł do niewielkiej niszy w jednej ze ścian. Naprzeciw drzwi ziała potężna dziura, wypełniona obscenicznym czarnym obiektem, przypominającym potężny pocisk. Była to bomba ksenobowa. Ethan podbiegł i pogładził bombę. Zaczął mówić, chociaż nie było tu nikogo, kto by go wysłuchał:

- Już niedługo mi się przysłużysz, maleńka. Już niedługo! Niedługo!

Jego głos brzmiał skrzekliwie, budząc dziwaczne echa w tym przypominającym katakumby tunelu. Sprawdził zapis na sejsmografie, mniej skomplikowanym niż ten na górze. Z lubością obserwował strome krzywe, takie same jak na pierwszym przyrządzie.

- Nadchodzi! - entuzjazmował się. - Zabiję matkę! Zabiję Kalifornię...

Wrócił tą samą drogą, cofając pociąg, który przedtem dowiózł bombę w częściach na miejsce. Technicy z Des Moines zmontowali ją pod jego nadzorem. Gdy znalazł się z powrotem w Black Ridge, pobiegł do swojego gabinetu, zamknął drzwi na klucz i otworzył ukryty sejf, który kazał zainstalować u siebie, gdy VB wyjechał do Wielkiej Brytanii. W środku znajdowały się dwie wpuszczone w ścianę dźwignie, połączone z głównym systemem. Jedna z nich odpalała szereg bomb ksenobowych ukrytych pod laboratoriami wzdłuż wybrzeża, zaś druga uruchamiała bombę zagrzebaną w dnie Pacyfiku pod "Bają".

Oba systemy miały zadziałać w ciągu pięciu minut od przełączenia obu dźwigni. Te pięć minut musiało Ethanowi wystarczyć na dobiegnięcie do helikoptera, który zawsze czekał w hangarze na tyłach Black Ridge. To była jego droga ucieczki. Delikatnie, miłośnie pogładził dźwignie. Zamknął sejf i płytę, która go maskowała, a potem wykonał krótki taniec wokół gabinetu, dygocąc ze szczęścia.

38

Tweed siedział w pokoju w "Spanish Bay" i po raz kolejny przyglądał się mapie, na której Ethan Benyon przedstawił bieg uskoku San Moreno. Paula z Newmanem obserwowali go z kanapy, od czasu do czasu wymieniając spojrzenia.

- Czy na coś czekamy? - spytał w końcu Newman.

- Raczej na kogoś. Pozbyliśmy się Księgowego, więc teraz chcę zidentyfikować szpiega, którego moim zdaniem VB ma w naszym kręgu... podobnie jak w Kornwalii.

- Co ja mam robić? Wykręcić mu rękę? - spytał Marler, stojąc przy oknie.

- Nie. Ty zaciągniesz zasłony, kiedy cię poproszę. Musimy stworzyć taką atmosferę terroru, by speszyć dwie osoby, które będę wypytywać.

- Szkoda fatygi, i tak się nie dowiesz nazwisk - skomentowała sucho Paula.

- Jeśli obaj przyjęli zaproszenie, przyjdą osobno - powiedział Tweed. - W odstępie godziny. Podejrzewam, że obaj gorąco pragną się wzbogacić. Zaproponowałem każdemu po dziesięć tysięcy dolarów.

Szybko złożył mapę, gdy ktoś nacisnął dzwonek. Gestem polecił Newmanowi wpuścić gościa.

- A tak w ogóle - powiedział szybko - każde z was może ich trochę podręczyć, jeśli dostrzeżecie jakąś okazję, która mi umknęła.

Newman otworzył drzwi i odsunął się, by wpuścić Mauricea Prendergasta. Na ile Paula mogła ocenić, gość był absolutnie trzeźwy. Prendergast, ubrany w elegancki granatowy garnitur w kremowe paski, rozejrzał się zdumiony, gdy Newman zamknął za nim drzwi na zasuwę.

- Wydawało mi się, Tweed, że mamy się spotkać w cztery oczy.

- Ależ usiądź, Maurice. Lubię, gdy przyjaciele są obecni przy takich miłych pogawędkach. Napijesz się czegoś?

- Poproszę wodę mineralną. Słuchaj, Tweed, zanim zaczniemy rozmowę, chciałbym obejrzeć sobie te pieniążki.

Tweed wyciągnął po omacku spod poduszki wypchaną kopertę, otworzył ją i pokazał Mauriceowi, że zawiera gruby plik banknotów.

- Dziesięć tysięcy dolarów - powiedział ponuro. - Wiem, że uwierzysz mi na słowo.

Wsadził kopertę z powrotem pod poduszkę. Przez ten czas Newman przejrzał zawartość barku, nalał szklankę wody i z rozmachem postawił ją na stole przed Prendergastem, który usiadł naprzeciwko Tweeda.

- Trochę tu za jasno - stwierdził Tweed. - Słońce oślepia. Jak w Kornwalii, prawda, Maurice?

Marler zaciągnął zasłony i stanął z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Maurice zmarszczył brwi, rozejrzał się i zatrzymał wzrok na nieruchomej twarzy Pauli.

- Co tu się dzieje, do diabła? - spytał kulturalnym głosem dżentelmena.

- Zarabiasz na swoje dziesięć tysięcy dolarów. A może masz tyle forsy z poufnych zadań, że taki drobiazg cię nie interesuje?

- Jakich poufnych zadań?

- Tu i w Kornwalii. Sam mi powiedz.

Maurice uniósł palec i przesunął nim między szyją a kołnierzykiem koszuli, jakby go dusiło. Przeniósł wzrok na Paulę, która w dalszym ciągu wpatrywała się w niego obojętnie.

- O co wam wszystkim chodzi, do ciężkiej cholery? - zdenerwował się.

- Chodzi nam o to, że Vincent Bemard Moloch zbudował siatkę szpiegowską w tym milusim zakątku w Kornwalii. Tutaj zrobił to samo. To bardzo dziwne, że przyjechałeś do Kalifornii, choć żyjesz tylko z renty. Chyba że masz o wiele bardziej lukratywne źródła dochodów.

- Kto niby miałby być tym źródłem?

- Moloch, naturalnie. Co ciekawsze, Maurice - znęcał się nad nim Tweed - zwykle popijasz przez cały dzień, praktycznie od rana. A jednak akurat dzisiaj pojawiłeś się tu trzeźwy jak, nie przymierzając, świnia. Doszedłeś do wniosku, że tym razem powinieneś być przytomny? O to chodziło?

- To moja sprawa, że lubię sobie czasami wypić...

- Czasami! - wybuchnęła Paula. - Codziennie chodzisz kompletnie pijany, tylko nie dziś. Pijesz jak szewc.

- Nie spodziewałem się tego po tobie, Paulo.

- Chcesz nam wmówić, że nie wlewasz w siebie alkoholu, jakby to była ta woda?

Gdy Paula zadała to pytanie, Maurice właśnie popijał wodę ze szklanki, którą podał mu Newman. Zakrztusił się i oblał. Newman zaczął go osuszać serwetką, ale Maurice wyrwał mu ją z ręki.

- Spokojnie - ostrzegł go Newman, napełnił nową szklankę i podał mu ją, zabierając poprzednią.

- Mam tego dość.

Maurice chciał się podnieść, ale Newman położył mu dłoń na ramieniu i silnym pchnięciem zmusił, by usiadł z powrotem.

- Dopiero zacząłem - poinformował go Tweed. - A co się działo w Port Navas? Gdzie byłeś, gdy zadźgali na śmierć biednego Adriana Penkastle?

- Skąd niby mam wiedzieć?

- Kto ma wiedzieć, jak nie ty? Skąd wziąłeś pieniądze na przelot do Kalifornii? Z czego żyjesz? A może powinienem zapytać, z kogo żyjesz?

- To moja sprawa. Mówisz, jakbym był alfonsem.

- A jesteś? - zainteresował się Marler.

- Ukręcę ci ten cholerny łeb - wściekł się Maurice.

- Parę osób już próbowało - poinformował go Marler. - Jak dotąd, bez powodzenia. Nie odpowiedziałeś na pytanie Tweeda. Skąd masz pieniądze?

- Oszczędzam, żeby móc tu przyjeżdżać na zimę. Mieszkam w tym klaustrofobicznym Port Navas, bo tam jest tanio. To tyle, jeśli was to interesuje. A teraz chciałbym już sobie iść... jeśli pan pozwoli, panie Tweed - powiedział ironicznie.

- Naturalnie, że możesz iść. A to twoje pieniądze.

Prendergast z niedowierzaniem wpatrywał się w kopertę, którą podawał mu Tweed. Wziął ją ostrożnie, jakby obawiał się, że mu ją wyrwą. Potem wstał i popatrzył Tweedowi prosto w oczy.

- Nie wiedziałem, że zniżasz się do tego rodzaju przesłuchań.

- Wyższa konieczność, Maurice - odparł spokojnie Tweed. - Dzięki, że przyszedłeś.

- Drobiazg.

Gdy wyszedł, Tweed poprawił się na kanapie i machnął ręką.

- Teraz zobaczymy.

- Co zobaczymy? - spytała Paula. - Dużo z niego nie wyciągnęliśmy, tak mi się przynajmniej wydaje.

- Poczekaj. Maurice jest wstrząśnięty i wściekły. Pewnie zaraz odjedzie, a Butler ruszy jego śladem. Jeśli Maurice pójdzie gdzieś telefonować, będziemy wiedzieli, że dzwoni do szefa. Do Black Ridge.

Butler znakomicie potrafił śledzić podejrzanego, nie dając się zauważyć. Prowadził BMW śladem Prendergasta ze "Spanish Bay" do Carmel, Po drodze Prendergast minął wiele budek telefonicznych, ale do żadnej z nich nie wszedł.

W Carmel pojechał aleją, wznoszącą się stromo ku położonemu na wzgórzu centrum miasta. Zaparkował przy hotelu "Pine Inn", spojrzał na zegarek i pospiesznie skręcił w boczną uliczkę. Butler powoli skręcił za nim i zobaczył, że wchodzi do małej restauracji, "Little Swiss Cay". Butler powoli przejechał obok, zajrzał do środka i ze zdziwienia zacisnął palce na kierownicy. Prendergast zajął stolik przy oknie, zaś naprzeciwko siedziała Vanity Richmond. Rozmawiali z ożywieniem. Prendergast lekko się uśmiechał, a Vanity śmiała się w głos.

Butler dotarł do najbliższej budki telefonicznej, którą zapamiętał po drodze, i złożył raport Tweedowi.

- Z tego wszystkiego wynika, że Maurice nie jest twoim szpiegiem w obozie Molocha - stwierdził Newman, kiedy Tweed powtórzył im wszystko, czego dowiedział się od Butlera.

Zapanowała cisza. Tweed rozmyślał. Paula przerwała milczenie.

- Z obserwacji Butlera wcale nie wynika niewinność Mauricea. Zamiast telefonować, mógł po prostu przekazać wiadomość Vanity. Przecież ona w dalszym ciągu jest osobistą asystentką VB. Może potem pojechała do Black Ridge i powiedziała szefowi o tym przesłuchaniu. Maurice mógł się przecież zorientować, że jest śledzony.

Tweed nie zareagował. Wyglądało na to, że stara się rozwiązać jakąś trudną kwestię. W godzinę później zadzwonił telefon. Odebrała Paula. Grenville w dalszym ciągu się nie pojawiał.

- Znów Ochrypły Głos - powiedziała.

Tweed podszedł do telefonu, słuchał chwilę, poprosił o powtórzenie czegoś. Potem z poważną miną odłożył słuchawkę.

- Czy któreś z was słyszało o Moss Landing? - spytał.

- Mam nadzieję, że nie jest podobne do McGees Landing - odparła Paula.

- Nie. To takie dość dziwne miejsce na wybrzeżu, na północ od Monterey, po drodze do Santa Cruz. Jedno z tych miejsc, których się nie zauważa, jadąc do San Francisco. Dobrze je pamiętam z czasów mojej ostatniej podróży.

- A więc jednak ktoś je zauważył - skomentował Marler.

- Zauważanie rzeczy pomijanych przez innych ludzi należy do moich obowiązków. Moss Landing leży trochę w bok od autostrady. Jest także portem dla pewnego rodzaju statków pływających po Pacyfiku.

- No więc, co takiego ciekawego jest w tym Moss Landing? - dopytywała się Paula.

- Właśnie się dowiedziałem, że pracuje tam, z daleka od brzegu, druga potężna pogłębiarka, taka sama jak "Baja". Chyba powinniśmy tam pojechać i się jej przyjrzeć.

- A co z Grenvilleem? - spytał Newman. - Miałeś z nim porozmawiać, jak przyjedzie.

- Bardzo się spóźnia - powiedział Tweed, zerknąwszy na zegarek. - Pewnie się wcale nie pojawi.

- Czy to samo w sobie nie jest podejrzane? - zasugerowała Paula.

- Może. Myślę, że do Moss Landing pojedziemy całym zespołem. Nie wiadomo, co nas tam czeka...

* * *

Vanity skończyła solidne angielskie śniadanie w "Little Swiss Cafe", pożegnała się z Mauriceem i wróciła nadmorską drogą do Black Ridge. Czuła się przyjemnie najedzona. Zjadła dwa jajka sadzone, bardzo apetyczny amerykański boczek, ładnie poprzerastany tłuszczem, smażone ziemniaki i popiła to wszystko mocną kawą.

No cóż, może przez to przytyję, ale muszę być teraz w formie, powiedziała sobie w duchu.. Przy wejściu do Black Ridge nie musiała zapowiadać się przez domofon. Brand zobaczył, że nadjeżdża i otworzył jej bramę. Gdy zaparkowała, wyszedł na taras.

- VB chce cię widzieć. Już. Natychmiast.

- Chciałeś powiedzieć "bezzwłocznie"? - spytała słodko i minęła go szybko.

Zrobił wściekłą minę, ale już zniknęła w budynku. Moloch czekał na nią w biurze. Poprosił, by usiadła i zaproponował kawę.

- Dziękuję, już piłam. Rozumiem, że chciałeś się ze mną zobaczyć. Brand jak zwykle błysnął dobrym wychowaniem.

- Brand w życiu nie słyszał o dobrym wychowaniu. Vanity, to bardzo poufna sprawa.

Powierzył jej już wiele takich spraw. Od lat uważał, że odpowiednia kobieta może być znacznie bardziej godna zaufania niż mężczyzna. Każdy facet na wysokim stanowisku zazdrościł mu jego pozycji i był zdolny do najbardziej skomplikowanych intryg. Wiele razy zdarzało mu się nagle wyrzucić z pracy bliskiego współpracownika, który przekroczył niewidzialną granicę.

- Zrozumiałam - odparła krótko.

- Ameryka to jedno wielkie szambo. Tutejsze społeczeństwo jest kompletnie zdegenerowane. W życiu prywatnym, a nawet w publicznym, nie ma nic świętego. Mam dosyć tego miejsca, pozbawionego moralności. Dlatego w tajemnicy przetransferowałem fundusze na Wschód.

- Mam nadzieję, że nie do Rosji.

- Naturalnie, że nie. Przenoszę się na Bliski Wschód i do Azji. Umiarkowane środowiska w krajach islamu w dalszym ciągu szanują wartości rodzinne i dotrzymują warunków umowy. Chciałbym, żebyś pojechała ze mną... w tej samej roli, co dotychczas. Znacznie podniósłbym ci pensję.

- Jesteś bardzo hojny - powiedziała i zamilkła na moment. - Kiedy zamierzasz się tam przenieść?

- Wiesz, jaki jestem - uśmiechnął się. - Gdy raz podejmę decyzję, nie zwlekam z wprowadzeniem jej w czyn. To kwestia dni. Pierwszy przystanek w Wielkiej Brytanii.

- Czy mogę przespać się z tą propozycją? - spytała. - Naprawdę dostałam tę nową pracę w Nowym Jorku. Podpisałam już wstępną umowę.

- Wstępną? - Moloch uśmiechnął się znowu. - To znaczy, że jeszcze nie zawarłaś ostatecznego kontraktu?

- Dokładnie tak.

- Jeśli się będą stawiać, to ich po prostu kupię. Każdy ma swoją cenę.

- Ja nie.

- Nie mówiłem o tobie - poprawił się pospiesznie. - Chodziło mi o twojego potencjalnego pracodawcę w Nowym Jorku. Jeśli będzie żądał rekompensaty za to, że zmienisz decyzję, zapłacę mu sam.

Vanity była w duchu wielce rozbawiona. Gdy VB czegoś chciał, nikt nie mógł go powstrzymać. Równałoby się to próbie wytrwania na szlaku nomada.

- Mimo wszystko wolałabym się zastanowić - odparła stanowczo.

- Bardzo cię proszę. Potroję ci pensję.

- Miło z twojej strony - odpowiedziała i wstała. - A teraz czeka mnie mnóstwo pilnej roboty...

Gdy VB rozmawiał z Vanity, Ethan wpadł do gabinetu Branda. Nigdy nie zadawał sobie trudu, by zapukać do drzwi, co drażniło Joela, który uważał, że wszyscy, może z wyjątkiem VB, powinni pukać, wchodząc do niego. Był jednak za sprytny, żeby powiedzieć otwarcie, co o tym myśli. Ethan, ten pieszczoszek Molocha... zadrwił w myśli.

- O co chodzi? - warknął.

- O Moss Landing. Mam nadzieję, że w dalszym ciągu utrzymujesz na nabrzeżu strażników, którzy sprawdzają podejrzanych natrętów.

- To się mylisz. Miałem tam patrol i całymi tygodniami nie zjawiał się nikt podejrzany. W końcu ich wycofałem.

- Wycofałeś! - Kiedy Ethan był zdenerwowany, jego głos brzmiał wyjątkowo piskliwie. - Czyś ty zwariował?

Brand z wielkim wysiłkiem opanował furię. Jeśli ktokolwiek w tym towarzystwie był świrniętym, zasmarkanym szaleńcem, to właśnie Ethan Benyon. Zacisnął wielkie łapska w pięści pod blatem biurka. Ethan wrzeszczał dalej.

- Przecież na wodach Moss Landing pracuje ta druga pogłębiarka, "Kebir"! Wykonuje pracę o zasadniczym znaczeniu dla interesów AMBECO. Nikt nie może jej w tym przeszkodzić. Nie słyszałeś, że trzech nurków próbowało uszkodzić Baję.

- Uniemożliwiono im to, jak zapewne wiesz - odparł Brand lodowatym głosem.

- A jeśli to samo zdarzy się w Moss Landing? Wtedy praca "Kebira" zostanie skutecznie zahamowana. Wysiłek wielu lat pójdzie na marne. Złamałeś rozkaz! - krzyczał.

Brand dalej siedział za biurkiem. Wiedział, że jeśli wstanie, to nie wytrzyma i uderzy Ethana. Nikt jeszcze do niego w ten sposób nie mówił. Trudność polegała na tym, że brakowało mu ludzi, bo bitwa pod McGees Landing poważnie zmniejszyła liczebność ochrony.

- Wyślę tam patrol jeszcze rano - obiecał.

- To dlaczego nie ruszysz z krzesła swojego tłustego tyłka? Natychmiast poślij ludzi na północ, powiedz im, żeby nie zważali na ograniczenia prędkości. Rób coś, ty obrzydliwy wielkoludzie!

Na szczęście dla siebie Ethan, wygłaszając ostatnie zdanie, wybiegł z pokoju. Brand aż kipiał z wściekłości, ale chciał się zabezpieczyć, zanim tamten naskarży Vincentowi. Przycisnął interkom.

- Hogan, zbierz zaraz silną, uzbrojoną grupę. Mają być gotowi za pięć minut, a nawet wcześniej, jeśli to możliwe.

- Nie ma sprawy - odparł Hogan szybko. - Tylko że osłabimy ochronę Black Ridge, jeśli...

- Nie gadaj, tylko rób, na litość boską, jedźcie do Moss Landing.

- Mógłbym polecieć helikopterem.

- Nie, nie mógłbyś. VB zastrzegł go do swojego osobistego użytku. Jedźcie samochodami. I zostańcie tam. Przeszukajcie całe miasteczko. Jeśli natraficie na kogoś podejrzanego, pozbądŹcie się go. Ocean jest niedaleko. Macie tam być za pół godziny.

- Za pół godziny? A patrole policyjne?

- Powiedziałem: trzydzieści minut. Wiecie, gdzie zwykle stoją patrole. Zwalniajcie, gdzie trzeba, a potem gazu, jak concorde. Jeszcze tam jesteś?

Ze "Spanish Bay" wyjechał najpierw mercedes. Za kierownicą siedział Newman, obok niego Tweed, a z tyłu Paula z Alvarezem, który uparł się, że pojedzie z nimi. Śladem mercedesa podążało BMW Prowadził Marler, a z tyłu siedzieli Butler i Nield. Wszyscy, z wyjątkiem Tweeda, mieli ze sobą duże torby. Marler wymusił to na Tweedzie, twierdząc, że nie wiedzą, w co się pakują, więc lepiej będzie zabrać rozmaitą broń.

- Wyglądasz, jakbyś się czymś niepokoił - powiedziała Paula do Tweeda.

- To prawda. Moss Landing jest daleko na północ od Big Sur, gdzie pracuje Baja". Obie pogłębiarki dzieli spora odległość, co oznacza, że ogarniają swoim zasięgiem długi pas wybrzeża. Podejrzewam, że Moloch knuje coś na znacznie większą skalę, niż się spodziewałem. Nie możemy przyspieszyć, Bob?

- Możemy. Pojadę osiemdziesiątką, zatrzyma nas patrol i nigdy nie dotrzemy do Moss Landing. Pozwolę ci się zamartwiać w spokoju, jeśli nie będziesz mi przeszkadzał w prowadzeniu samochodu.

- Bob robi co może - łagodziła Paula, gdy skręcili na północ w szosę numer jeden.

- To prawda - przyznał Tweed. - Wstrząsnęła mną wiadomość o drugiej pogłębiarce. No cóż, dojedziemy kiedy się da.

- Marler mówił mi, że sprawdził na mapie położenie tej mieściny - mówiła dalej Paula. - Kiedy tam dojedziemy, minie ją, a potem zawróci i dotrze tam z innego kierunku niż my. Coś w rodzaju gry w dwa ognie.

- Nie najgorsza strategia - uznał Newman i skupił się na prowadzeniu wozu.

- Ciekawe, co się stało Grenvilleowi - zastanawiała się na głos Paula. - Przecież czekaliśmy na niego całe dwie godziny.

- Pojawi się w końcu - odpowiedział Alvarez. - Żywy albo martwy.

W takim ponurym nastroju jechali na północ. Gdy zostawi się za sobą Monterey, z lasami sosnowymi, drogami wijącymi się wśród pagórków i pięknymi widokami, jazda staje się nudna. Paula to zauważyła i podzieliła się swoimi spostrzeżeniami.

Minęli drogowskaz do Castroville; po prawej stronie mieli teraz szerokie pola, przypominające prerię. W dali majaczyły łagodne zarysy wzgórz, a nad nimi spiętrzone chmury znad kontynentu. Słoneczny żar lejący się na samochody sprawił, że podróż stawała się coraz mniej przyjemna. W oddali zamajaczyła wielka betonowa konstrukcja z wysokim kominem. Nie przydawała uroku krajobrazowi.

- To elektrownia - wyjaśnił Alvarez. - Tu skręcamy do Moss Landing. Daj w lewo, Newman.

Paula wyjrzała przez okno i pomyślała, że nigdy w życiu nie widziała podobnie zaniedbanych ruder, głównie jednopiętrowych i drewnianych. Im dalej od szosy, tym bardziej zwężała się droga. Jej nawierzchnia pozostawiała wiele do życzenia i Newman jechał w żółwim tempie. BMW zniknęło za kolejnym zakrętem.

- Cóż za urocze miejsce - powiedziała Paula z przekąsem.

Minęli spory drewniany budynek, z napisem "Sklep rybny u Phila. Zimne piwo". Dalej tłoczyły się zagracone sklepiki ze starociami, a wyschnięta ziemia była usiana resztkami łodzi, starymi oponami i innymi śmieciami.

- W Ameryce nie ma zwyczaju wywożenia śmieci - skomentowała Paula. - Po prostu rzucają wszystko na kupę na najbliższym pustym placu. Kiedyś jechałam pociągiem z Nowego Jorku do Bostonu. Między trawnikami eleganckich posiadłości a torem było strome zbocze, dosłownie pokryte rupieciami, które mieszkańcy tamtych willi po prostu przerzucali przez płot. Ameryka to dziwny kraj.

- Jeden mój znajomy z Nowego Jorku - dodał Newman - Amerykanin w trzecim pokoleniu, bardzo inteligentny, wyjaśniał mi kiedyś, że tłum imigrantów, napływający przez Ellis Island, składał się z nieudaczników, którzy nie dorobili się w Europie. Gdyby byli bogaci, w głowie nie powstałaby im myśl o wyjeździe z kraju, prawda? No więc ci imigranci, mówił, pragnęli tylko jednego. Koniecznie chcieli się dorobić. Od tej pory żyli pod znakiem dolara; im więcej pieniędzy, tym lepiej. O, a co my tu mamy?

W doku stał duży transportowiec o zardzewiałym kadłubie. Robotnicy właśnie nad nim pracowali. Dalej kotwiczył spory kuter. Dopiero za nim Paula zobaczyła wyjście z portu na ocean.

- Mimo obskurnego wyglądu, Moss Landing ma dość ruchliwy port - wyjaśnił Tweed. - Jest oddalony od głównych szlaków, więc nikt uczciwy nie wybrałby tego miejsca jako swojej bazy. Bob, zatrzymaj się przy wyjściu z portu i pożycz mi lornetkę...

Znajdowali się pośrodku placu, który Pauli wydawał się olbrzymim śmietniskiem i bynajmniej nie przypominał atrakcji turystycznej. Gdy samochód zatrzymał się na nabrzeżu, zobaczyła powód zainteresowania Tweeda. O pół mili od brzegu kotwiczyła gigantyczna pogłębiarka, dokładnie taka sama jak "Baja". Tweed wysiadł z samochodu, nastawił lornetkę i zaczął uważnie oglądać statek od dziobu po rufę.

- Nazywa się "Kebir" - oświadczył w końcu. - Bob, na pokładzie są jakieś urządzenia... coś dużego, okrytego plandeką. Przypomina ci to "Baję"?

- Owszem - zgodził się Newman, spojrzawszy przez lornetkę, którą zwrócił mu Tweed. - Dokładnie to samo. Gdyby oba statki nie różniły się nazwą, powiedziałbym, że mamy przed sobą "Baję".

- Ludzie, tu jest wstęp wzbroniony - krzyknął ktoś zachrypniętym, wrogim głosem.

Odwrócili się. W odległości kilkunastu jardów stał Hogan z automatem w ręku. Paula spostrzegła, że za wrakami samochodów kryją się jacyś ludzie, a wszyscy uzbrojeni.

39

- To publiczne miejsce - odkrzyknął Newman. - Masz pozwolenie na broń?

Dostrzegł coś, czego inni nie zauważyli. Z tyłu podkradała się do Hogana szczupła postać, zgięta w pół przebiegała od samochodu do samochodu. Newman starał się skupić na sobie całą uwagę Hogana.

- Na tę zabawkę nie trza pozwolenia - odpowiedział Hogan i zaśmiał się ochryple. Uniósł automat i wycelował w Paulę. - Jeśli ktoś się ruszy, panience będzie potrzebna nowa skóra - ciągnął. - A ta jest całkiem niezła...

W tym momencie dopadł go Pete Nield z lufą walthera w dłoni. Uderzył kolbą w wielki łeb Hogana. Osiłek upadł na twarz, a Nield skoczył na niego. Cios był potężny, ale nie znokautował przeciwnika. Hogan obrócił się na bok i chwycił Nielda za gardło. Pchnął go w bok, w pobliże skarpy nabrzeża, stromo opadającej w morze. Drobny Nield znalazł się w kłopotach. Newman skoczył ku nim i kule zaczęły rykoszetować w pobliżu.

- Opuścić mi te zasrane łby, albo wam je odstrzelę!

To był głos Butlera. Wywiadowca przycupnął na czubku chwiejnej wieżyczki ciśnień, zaopatrzonej w drabinkę z jednej strony, i powoli przesuwał lufę pistoletu maszynowego. Nad głowami ludzi Hogana zaświstały kule. Padli na ziemię i przestali strzelać do Newmana. Hogan przez ten czas zepchnął ciężko dyszącego Nielda na skraj nabrzeża. Newman doskoczył do nich, złapał Hogana za włosy i odciągnął go do tyłu, odrywając jego ręce od gardła przeciwnika. Nield skorzystał z tego i odpełznął w bezpieczne miejsce. Newman mocno szarpnął Hogana za czuprynę i z całej siły huknął jego głową o betonowy krawężnik. Ciało ochroniarza przebiegło drżenie, przechylił się na bok, przeleciał przez krawędź i wpadł do wody z głośnym pluśnięciem. Newman przechylił się i zobaczył, że ciało oddala się od nabrzeża. Zaczął się odpływ.

Automat Butlera umilkł, skończyły się mu naboje. Przez chwilę słychać było tylko odległe odgłosy pracy elektrycznych narzędzi, używanych przez stoczniowców przy naprawie transportowca, skutecznie zagłuszające walkę na śmierć i życie, toczącą się na nabrzeżu.

Jeden z ludzi Hogana zerwał się na równe nogi i rzucił coś pod wieżę ciśnień, na której siedział Butler, wsuwający właśnie do komory automatu świeży magazynek. Granat eksplodował, wyrywając wielką dziurę w wieży, która zaczęła chylić się w stronę wody. Butler jak wiewiórka zbiegł po pochylonej drabince. W chwili gdy znalazł się na ziemi, cała konstrukcja się zawaliła.

Newman pędził w stronę Pauli, wskazując jej leżącą na ziemi torbę. Paula padła płasko na ziemię i prędko poczołgała się w tamtą stronę, wsadziła rękę do torby i wyciągnęła granat. Tweed przykucnął za polerem, ściskając w dłoni walthera, którego Marler wsunął mu do kieszeni na chwilę przed wyjazdem ze "Spanish Bay".

- Paula, Bob, na ziemię - rozkazał.

Paula jeszcze bardziej się rozpłaszczyła, a Newman padł u jej boku. Między nimi leżała torba. W drzwiach przerdzewiałego, piętrowego autobusu bez drzwiczek pojawił się jeden z ludzi Hogana i spokojnie wycelował w nich z automatu. Muszę go załatwić pierwszym strzałem, inaczej on ich zabije, pomyślał Tweed.

Ujął pistolet w obie ręce, starannie wycelował i nacisnął spust. Człowiek we wraku autobusu stanął jak wryty z wyrazem niedowierzania na twarzy, patrząc, jak na koszuli wykwita mu ciemnoczerwona plama. Chwilę później upadł głową w dół na stos metalowych części, które głośno zadźwięczały pod ciężarem jego ciała.

Paula i Newman ściskali w dłoniach granaty; kolejni ochroniarze Hogana, osłonięci kawałami pordzewiałej blachy, rozpoczęli nieprzerwaną kanonadę. Nagle, w tym samym momencie, cisnęli granaty łukiem przed siebie. Obydwa upadły za napastnikami i eksplodowały. Strzelanina natychmiast ucichła.

- Ktoś się jeszcze bawi? - rozległ się głos o kulturalnym akcencie.

Tweed zobaczył zza swojego polera, że to Marler stoi na resztkach wieży ciśnień. W ten sposób mógł widzieć dokładnie wszystko wokół, choć ruiny były dużo niższe niż konstrukcja, z której poprzednio strzelał Butler Na jego wezwanie zareagowali dwaj ostatni ludzie Hogana, przykucnięci za dużym kawałem złomu - pozostałością po samochodzie, zgniecionym przez prasę. Wyskoczyli z obu stron blaszanego sześcianu, składając się do strzału. Marler załatwił ich ze sztucera z celownikiem optycznym. Odczekał, rozglądając się po terenie. Nikt więcej się nie pojawił.

- Mam wrażenie, że to już koniec imprezy - zawołał.

Powoli przejechali obok transportowca. Robotnicy w dalszym ciągu pracowali pilnie wiertarkami, które z bliska czyniły ogłuszający jazgot. Nikt nawet nie podniósł głowy - dla nich czas rzeczywiście oznaczał pieniądze. Przed odjazdem musieli pomóc kulejącemu Butlerowi wsiąść do BMW Drabinka z wieży, zsuwając się do morza, uderzyła go w kolano. Paula uparła się obejrzeć skaleczenie, wyjęła apteczkę, zdezynfekowała ranę i zabandażowała ją.

- Wiele hałasu o nic - mruknął wywiadowca.

- Po prostu siedź cicho i nie ruszaj nogą - skarciła go.

Choć pozostawili za sobą podejrzaną mieścinę, czyli Moss Landing, w dalszym ciągu jechali powoli. Gdy skręcili w drogę szybkiego ruchu, Newman przyspieszył, a Marler natychmiast ruszył za nim. Tweedowi zależało, by odjechać z pola bitwy przed pojawieniem się policji.

- Nieźle było - powiedziała Paula i westchnęła. - Jak myślisz, czy czekali specjalnie na nas, czy też Moloch zwykle utrzymuje tu taki potężny oddział?

- Nigdy się tego nie dowiemy - odparł Tweed. - Najważniejsze, że wszyscy przeżyliśmy. W Ameryce każdego czeka moc wrażeń.

- No cóż, przynajmniej na drodze jest spokój - odrzekła Paula. - Chociaż może nie powinnam o tym wspominać. Za każdym razem, kiedy coś takiego mówię, zdarza się coś strasznego. Nie zmartwiłabym się, gdyby wreszcie zrobiło się trochę spokojniej.

Paula nigdy nie mówiła tak gorzko. Tweed przezornie nie odwracał się w jej stronę. Czyżby życie w ciągłym napięciu dało się zespołowi we znaki? Następne słowa Pauli jeszcze pogłębiły jego niepokój.

- Mówiłeś, że Moss Landing w niczym nie przypomina McGees Landing, pamiętasz? - zaczęła wesoło.

Nie odpowiedział. Wiedział, że są takie chwile, kiedy najlepiej jest milczeć. Napoleon kiedyś stwierdził, że w czasie wojny morale jest trzykrotnie ważniejsze od broni. Może to moja wina, pomyślał. Ostatnio za często popadam w zamyślenie. Muszę coś zrobić, żeby ludziom poprawił się nastrój.

- No cóż, po raz kolejny zredukowaliśmy potencjał bitewny ludzi Molocha - przypomniał.

- I to w znacznym stopniu - zgodził się Newman. - Teraz naprawdę zacznie brakować mu ludzi. Być może najlepszym rozwiązaniem byłoby teraz wziąć Black Ridge szturmem i sprawdzić, co się tam naprawdę dzieje.

- W żadnym wypadku - warknął Tweed. - Natychmiast powiadomiłby policję. Zaaresztowaliby nas i nic już nie moglibyśmy zdziałać.

- Tweed ma rację - odezwał się Alvarez po raz pierwszy. - Podejrzewam, że Moloch opłaca jednego albo paru naprawdę wpływowych ludzi. Nie możemy go tknąć. Przy okazji, udało mi się namówić kolegę, żeby wykradł kopię raportu z badania tej ciężarówki zatrzymanej na blokadzie. Wtedy, gdy kierowca zginął w strzelaninie.

- Czy testy coś wykazały? - spytał Tweed.

- Owszem. Ślady nowego, niezwykle potężnego środka wybuchowego, zwanego ksenobium. Zdrapane ze ścian próbki posłano do Waszyngtonu, eksperci je przeanalizowali i doszli do takiego wniosku.

- Myślałam, że zerwałeś wszelkie kontakty z Waszyngtonem - zdziwiła się Paula.

- Nawet gdyby mnie zesłali na Syberię, znalazłbym tam jakichś kolegów, dłużnych mi przysługę - uśmiechnął się Alvarez. - Takie są korzyści z wieloletniej pracy w CIA.

- Co chcą w tej sprawie zrobić?

- Nic zgoła. Moloch w zakładzie Des Moines produkuje materiały wybuchowe na zamówienie rządu. Szach i mat. Och, może powinienem się wam z jednej rzeczy wyspowiadać, mówią, że to oczyszcza duszę.

- Z czego mianowicie? - zaciekawiła się Paula.

- W Moss Landing zobaczyłem, że za Marlerem skrada się dwóch bandziorów ze strzelbami. Nie wyglądali na zawodowców. Zaszedłem ich z tyłu, zabiłem strzałami w głowę, a ciała wrzuciłem do oceanu. Nie powtarzajcie Marlerowi. Po co robić koło tego szum?

Typowe dla Alvareza, pomyślała Paula. Jest z natury skromny, krępowałyby go podziękowania Marlera. Tweed uparcie drążył poprzedni temat:

- A zatem w ciężarówce wykryto ślady ksenobium, co sugeruje, że przewożono nią duże ilości tego środka wybuchowego z Des Moines do Black Ridge?

- Nie ma żadnych wątpliwości - potwierdził Alvarez.

- Nasza wyprawa do Moss Landing przyniosła różnorodne korzyści - oświadczył Tweed z zadowoleniem. - Wiemy teraz, że daleko na północy pracuje druga pogłębiarka, czyli platforma wiertnicza, bliźniaczo podobna do "Baji".

Prawdę mówiąc przeraził się, dowiedziawszy się od Alvareza o śladach ksenobium. Nie wątpił, że "Kebir", podobnie jak "Baja", wywiercił gigantyczną dziurę w dnie morskim, wpakował do niej potężną bombę, a następnie ją zamaskował. Olbrzymie eksplozje miały objąć o wiele większą część kalifornijskiego wybrzeża, niż się spodziewał.

- Bob - powiedział - zatrzymaj się przy jakiejś budce telefonicznej w spokojnej okolicy. Muszę natychmiast zatelefonować.

W Black Ridge Ethan z trudem ukrywał radość i podniecenie. Przez osobisty radiotelefon, nie podłączony do ogólnej centrali, dostał wiadomość od kapitana "Kebira". W kilku zdaniach zawarte było hasło, które potwierdzało, że cały system jest już gotowy do działania.

Oznaczało to, że bomba nie tylko znajduje się w tunelu i jest uzbrojona, ale że zamontowano na niej także czujnik radiowy, połączony z systemem wewnętrznym. Ethan wykonał kilka tanecznych pas, skacząc to na jednej, to na drugiej nodze, po czym wyjął klucz i otworzył ścienny sejf.

Wewnątrz, między dwiema dźwigniami, znajdowały się dwa przełączniki. Jeden był już wciśnięty, co oznaczało uruchomienie czujnika radiowego przy bombie spoczywającej w podmorskim szybie wywierconym pod "Bają".

Powoli wcisnął drugi przełącznik. Ogarnęła go ekstaza. Pogładził obie dźwignie, zamknął sejf i zasłonił go płytą ścienną. Teraz musiał tylko poczekać, aż nasilą się lekkie wstrząsy poprzedzające trzęsienie ziemi; wtedy uruchomi dźwignie. Potrzeba pięciu minut, aby sygnał dotarł do obu bomb. A wynik? Natychmiastowa detonacja. Wyszedł z biura i popędził do drzwi, wiodących do hali na parterze. Musiał bezustannie sprawdzać odczyty, żeby wiedzieć, kiedy złowieszcze ostre krzywe na potężnym sejsmografie wzniosą się jeszcze wyżej. Zjeżdżając windą, odezwał się głośno:

- Do widzenia, mamusiu...

* * *

Następnego ranka po śniadaniu Tweed spacerował z Paulą po polach golfowych, łagodnie opadających ku spokojnemu, nieskończonemu Pacyfikowi. Szli tą samą nadbrzeżną ścieżką, z której Paula wypatrzyła zwłoki kobiety na falach, w powodzi księżycowego światła. Poczuła się nieswojo.

- Dziwne uczucie... kiedy człowiek sobie uświadomi, że można przepłynąć tysiące mil morskich i pierwszym lądem, na który się natrafi, będzie Japonia - odezwał się milczący dotąd Tweed.

- Trochę mnie przeraża ta myśl - odparła Paula. - Zastanawiam się, czy Newman nie miał racji i czy przypadkiem szturm na Black Ridge nie jest naszą ostatnią szansą.

- Nic by z tego nie wyszło. Widziałem stalowe drzwi, prowadzące do sali z sejsmografami. Mówiłem ci też chyba o takich samych drzwiach w ścianie, które z pewnością prowadzą do windy. Gdybyśmy zaatakowali, Moloch natychmiast zamknąłby się za nimi i wezwał policję.

Z lewej strony, w dali czerniła się linia wyglądająca jak zarys lasu. Złudzenie to sprawiał gęsty welon mgły, napływającej znad oceanu. Patrząc na piękno tej sceny, Paula z trudem mogła pogodzić się z faktem, że w tym raju spotkały ich tak koszmarne przeżycia. Nieopodal spacerowali Newman i Vanity, pogrążeni w rozmowie.

- Bob - powiedziała Vanity - opuszczam AMBECO.

- Naprawdę? - nie potrafił ukryć zaskoczenia i niepokoju. - Dokąd teraz zmierzasz?

- Chyba do Nowego Jorku... proponują mi tam świetną pracę.

- To znaczy, że już się nie zobaczymy.

- Dlaczego nie?

- Mógłbym odwiedzić cię w Nowym Jorku - odpowiedział natychmiast, zachęcony jej reakcją.

- Byłoby miło tylko we dwoje.

- Pewnie, że tak - ucieszył się. - Kiedy jedziesz? Muszę tu z Tweedem doprowadzić do końca jedną sprawę.

- Ja też muszę dokończyć pracę, którą wykonuję dla VB. Możemy przecież być w kontakcie, prawda?

- Dlaczego nie?

Zbliżając się do oceanu, słyszeli coraz mocniejszy syk fal przypływu, rozbijających się na plaży. Nagle Tweed obrócił się na pięcie, złapał Paulę pod rękę i stanowczym krokiem zawrócił na ścieżkę.

- Co się dzieje?

- Nie możemy dłużej zwlekać. Trzeba działać. Muszę zatelefonować do Weatherbyego. Zaryzykuję rozmowę przez hotelową centralkę..

Paula przywykła już do metod Tweeda. Po wczorajszym powrocie z Moss Landing, resztę dnia przesiedział w pokoju, wpatrując się nieobecnym wzrokiem w dal. Niemal można było słyszeć, jak trybiki w jego mózgu obracają się na najwyższym biegu. W pewnym momencie wziął papierosa z paczki, którą Newman zostawił na stole, zapalił i wydmuchiwał dym niewielkimi kłębami. Mało kto widział go kiedykolwiek palącego.

Posiłki kazał sobie przynosić do pokoju. Paula siedziała z nim, wiedząc, że jest poważnie zaniepokojony. Poszła do siebie dopiero późnym wieczorem. Rano Tweed zadzwonił do niej i zaproponował śniadanie w restauracji "Roys", a gdy zjedli, zaprosił ją na spacer po plaży. Teraz pędził ścieżką pod górę w takim tempie, że z trudem dotrzymywała mu kroku. Widziała, że Newman przygląda im się z daleka. Na pewno zauważył, że Tweed gna z powrotem do hotelu.

- To dziwne - powiedziała. - Gdy widzę, jak gracze w golfa jeżdżą wózkami i odbijają piłki, wszystko wydaje mi się w najlepszym porządku. A ty masz taką minę, jakby świat miał się zawalić.

- Może spora jego część właśnie to zrobi...

W pokoju przysiadł na łóżku i z pamięci wystukał numer Weatherbyego na klawiaturze. Ktoś zadzwonił do drzwi, Paula poszła otworzyć i wpuściła Newmana. Zawołał do Vanity w korytarzu:

- Za parę minut zejdę do ciebie do recepcji.

- To ty, Weatherby? U mnie jest dziesiąta rano, więc u ciebie pewnie piąta po południu.

- Zgadza się. Domyślam się, że to coś pilnego.

- Przepraszam, że jestem nudny, w dalszym ciągu chodzi mi o to samo. Proszę pani, są jakieś trzaski na linii... - Tweed poczekał chwilę, czy ktoś mu odpowie albo pstryknie odkładana słuchawka podsłuchującej telefonistki. Nic nie usłyszał. - Weatherby, rozmawiam przez hotelową centralkę. Chyba wszystko jest w porządku, ale wolę nie ryzykować. Chodzi o pana Ksenoba, tego o wybuchowym charakterze. Rozumiesz?

- Rozumiem.

- Gdyby dwóch takich umieszczono na dnie morskim, w dużej odległości od siebie i gdyby eksplodowali, mogliby poruszyć płytę?

- Płytę tektoniczną? Wepchnąć w głąb?

- Właśnie.

- Musiałaby to być moc, z jaką się nigdy nie spotkałem.

- Dziesięciokrotnie przekraczająca moc pana Wodorczyka.

- U każdego z tych panów?

- Tak.

- To przerażająca siła. Mimo to nie sądzę, by mogła przesunąć płytę.

- Nawet jeśli całą operacją kieruje Ethan?

Po raz pierwszy w tej rozmowie zapadła cisza. Tweed czekał. Weatherby odezwał się znowu.

- Jeśli to wszystko zaprojektował Ethan, to mamy poważne podstawy do niepokoju. Jemu mogłoby się to udać. Szczególnie gdyby zbliżało się rzeczywiste trzęsienie ziemi.

- Dziękuję.

Tweed odłożył słuchawkę. Spojrzał na Newmana i zapytał:

- Co ci powiedziała jedna z tych nieszczęsnych bliźniaczek Standish, gdy wyciągnąłeś ją z wody na wydmę nieopodal Nansidwell?

- Miała pełno wody w ustach i z trudem wymawiała słowa, ale zrozumiałem, że powtarza: "Skok. Skok".

- Próbowała powiedzieć coś innego: "Uskok. Uskok". Chciała cię ostrzec przed trzęsieniem ziemi.

- Och, szlag by trafił!

- Mam nadzieję, że nie trafi nas wszystkich. Teraz muszę zadzwonić do pani Benyon. Zdaje się, że zostało nam niewiele czasu.

Ponownie z pamięci wystukał numer na klawiaturze.

- Pani Benyon? Mówi Tweed. Podam pani umówione wcześniej hasło: Angelo, żeby pani nie miała wątpliwości, kto dzwoni.

- Ma pan bardzo charakterystyczny głos, panie Tweed. I tak bym pana poznała - odpowiedziała żywo.

- Jedziemy do Black Ridge. Czy może się pani spakować w ciągu godziny? Dobrze. Wstąpimy po panią mniej więcej za godzinę.

- Już jestem spakowana. Chciałam się przenieść do mego starego domu, byle dalej od Black Ridge.

- Proszę zostać w willi. Przyjedziemy po panią. Proszę pozamykać wszystkie drzwi na klucz i nie wpuszczać nikogo poza mną. Przepraszam, ale się spieszę.

Wstał i zacisnął pięści. Znów popatrzył na Newmana.

- Jesteś gotów do natychmiastowego wyjazdu? Powiedziałeś pozostałym, że mają się spakować, tak jak cię prosiłem przez telefon wieczorem?

- Wszyscy przygotowani. Co to za bzdury o odwiedzinach w Black Ridge? Nie zgodziłeś się przecież na szturm.

- Muszę się zobaczyć z Molochem. Podejmę jeszcze jeden wysiłek: postaram się go przekonać, żeby wsadził Ethana Benyona pod klucz. Paula, pojedziesz ze mną.

- Poprowadzę samochód - zaproponował Newman. - Założycie się, że Alvarez zaraz się pojawi, jak królik z kapelusza?

40

Gdy Tweed wprowadzał swój oddziałek do recepcji, Alvarez siedział na kanapie i czytał gazetę. Vanity spacerowała tam i z powrotem z telefonem komórkowym w ręce. Newman podszedł do niej.

- Jedziemy do Black Ridge.

- Ja też. Czekałam, żeby ci to powiedzieć. VB zadzwonił i kazał mi przyjechać do siebie jak najszybciej.

- Pojedziemy w konwoju. Ja prowadzę.

- Założę się, że cię wyprzedzę.

- Nie próbuj - ścisnął jej ramię. - Zaufaj mi. Nie rób tego. Jedź z tyłu.

- No to nie miej pretensji, jeśli czasem trzasnę cię w ten blaszany tyłek!

Odrzuciła do tyłu rudą grzywę, pochwyciła spojrzenie Pauli i zorientowała się, że tamta dosłyszała jej słowa. Uśmiechnęła się.

- Czasem się z Bobem kłócimy. Rzadko, ale jednak.

- Dobrze wam tak.

Tweed już zdążył wyjść z recepcji, kierując się w stronę mercedesa. Newman wyprzedził go biegiem, a Alvarez za nim. Lekkostopa Vanity przemknęła obok nich, wskoczyła do swojego samochodu i rzuciła telefon na siedzenie obok. Newman sięgnął i zabrał go jej.

- Co jest, do licha. - Zaczęła.

- Muszę gdzieś koniecznie zadzwonić po drodze - skłamał. - Jeśli ktoś będzie chciał z tobą rozmawiać, dam ci znak ręką. Więc jedź z tyłu, bardzo cię proszę.

- Prosisz? To już lepiej.

Newman wiózł Tweeda, Paulę i Alvareza; za samochodem Vanity widział BMW, prowadzone przez Marlera. Z tyłu siedzieli Nield i Butler. Marler chyba jeszcze w życiu niczego nie przegapił. Jechali w dobrym tempie szosą numer jeden. Był kolejny piękny dzień, słońce lśniło na błękitnym niebie. Znad oceanu wiała przyjemna, chłodna bryza, przynosząca ulgę w upale.

Paulę zafascynowało, jak sprytnie Newman pozbawił Vanity telefonu komórkowego. Dla wszystkich było jasne, że ich związek się pogłębia, a mimo to Newman nie stracił głowy. Zabrał telefon, by nie ryzykować, że Vanity powiadomi VB o ich niespodziewanym przyjeździe.

Przebyli już ponad połowę drogi do Black Ridge, gdy utknęli w nieskończonym korku samochodów, nieruchomo tkwiących zderzak w zderzak. Newman zaklął w duchu. Na widok stanowego policjanta wędrującego po poboczu wysiadł z wozu.

- W czym problem, oficerze? - spytał.

- Problem, Angolu - odparł, żując gumę, dwumetrowy gliniarz, zbudowany jak mistrz amerykańskiego futbolu - polega na tym, że będziecie tu tkwić przez dłuższy czas. A teraz zabierz swojego gruchota jak najdalej ze środka drogi, dobra?

- Dlaczego?

- Może dlatego, że cię o to proszę. A może dlatego, że na szosie był karambol i blokuje przejazd. I może dlatego, że czekamy na dźwigi, żeby rozładowały ten pieprznik i pozwoliły ludziom jechać. Jak myślisz, dobry powód?

- Ależ naturalnie - zgodził się uprzejmie Newman.

W tej sytuacji nie było sensu spierać się z przedstawicielem prawa. Powtórzył wszystkim, co się stało.

- Będziemy mieli straszne opóźnienie - stwierdził Alvarez.

- W końcu przecież dojedziemy - pocieszył go Tweed.

On jeden zachował spokój. Już dawno temu nauczył się, że jeśli nie można nic zrobić, trzeba wykorzystać czas na odpoczynek. Newman poszedł do Vanity, której dotrzymywał towarzystwa Marler, i wyjaśnił, co się stało.

- Możemy tu tkwić godzinami - powiedziała. - Jak to dobrze, że jestem taka przezorna! Zawsze zabieram zapasy na wypadek awarii w jakimś odludnym miejscu. W bagażniku jest przenośna lodówka i kosz piknikowy. Jedzenie, wino i kawa. Powiedz mi, Bob, czy Tweed woli mocną, czy bezkofeinową?

- Mocną - odparł Newman machinalnie. - Myślisz, że to długo potrwa?

- Wystarczająco, żebyśmy wymietli do czysta tę lodówkę. Rozładowanie karambolu zwykle zajmuje wiele czasu.

Moloch siedział w biurze w Black Ridge i pracował pilnie. Niszczył dokumenty, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Musiał sprawdzić każdą kartkę, na wypadek, gdyby trafił na coś, co powinien zatrzymać. Nużące zajęcie, ale nie mógł go zlecić nikomu innemu - niektóre dane mogły stanowić niebezpieczeństwo. Joel Brand wszedł, jak zwykle, bez pukania. Moloch położył czystą kartkę na stosie nie przejrzanych jeszcze dokumentów.

- O co chodzi? Jestem bardzo zajęty.

- Vanity jeszcze się nie pojawiła. Myślałem, że kazałeś jej natychmiast przyjeżdżać.

- To prawda. Mam nadzieję, że to nie wypadek drogowy.

- A, to możliwe - odparł złośliwie jego zastępca. - Na drodze do Carmel jest niezły karambol.

- Spróbuję się do niej dodzwonić. Czemu stoisz i marnujesz czas, za który ci słono płacę?

Otworzył szufladę, wyjął własny telefon komórkowy i nacisnął przycisk. W tym nowoczesnym świecie on zawsze naciskał guziki. Dodzwonił się, ale Vanity odezwała się dopiero po dłuższej chwili.

- Przepraszam, że tak długo nie odbierałam. I że się spóźnię - usłyszał wyraźnie jej głos. - Na szosie jest spory karambol. Podobno uporają się z nim dopiero za kilka godzin. Będę najszybciej, jak się da. Nic mi się nie stało.

- To najważniejsze. Niszczę dokumenty. Po prostu przyjedź, kiedy będziesz mogła...

Vanity oddała telefon Newmanowi. W drugiej ręce trzymała kanapkę.

- Zdaje się, że tobie ten aparat jest bardziej potrzebny. Aha, tego nam jeszcze było potrzeba.

Skomentowała w ten sposób fakt, że tego dnia słynny amerykański zmysł techniczny chyba wziął sobie wolne. Wielki dźwig, który przyjechał, by odblokować zastawioną pogruchotanymi samochodami drogę, sam się zepsuł. Oznaczało to konieczność wezwania kolejnych pojazdów, by odholować popsutą maszynę, zanim zacznie się właściwa praca przy karambolu. Z przeciwnej strony nadjechały karetki, zabrały rannych i kilku zabitych.

- To może trwać całe wieki - irytowała się Paula.

Na jej samopoczucie wcale nie wpływał dobrze fakt, że Tweed po prostu zasnął. Dopiero gdy zjedli wszystkie zapasy Vanity i wypili całą kawę, coś drgnęło. Było już późne popołudnie. Rząd samochodów przed nimi zaczął się przerzedzać, wielu kierowców, zdenerwowanych opóźnieniem, ruszyło z niedozwoloną szybkością, gdy tylko zniknęli z oczu policjantom. Newman również przyspieszył.

W końcu, gdy na jezdni znów zrobiło się pusto, zobaczyli na horyzoncie dziwaczne gotyckie wieżyczki Black Ridge. Tweed wyglądał z okna po swojej stronie. Polecił Newmanowi, by zwolnił, gdy zbliżali się do willi "Szczyt".

Pani Benyon stała na tarasie i patrzyła na drogę. Miała na tyle rozsądku, by nie stawiać bagaży na widoku, zauważył Tweed. Wychylił się z okna i pomachał do niej, a potem dał jej gestem do zrozumienia, że wrócą tu po nią. Kiwnęła ręką na znak, że zrozumiała. Gdy Tweed się obudził, by coś zjeść, starał się być pogodny i wesoły. Chciał w ten sposób ukryć ponure przeczucia, które ogarnęły go po rozmowie z profesorem Weatherbym. To, że usłyszał, jak Vanity mówiła Newmanowi, że VB niszczy dokumenty, bynajmniej nie ułatwiło mu utrzymania pozornego optymizmu. Wywnioskował, że Moloch zbiera się do wyjazdu.

Gdy dotarli do zamkniętych bram Black Ridge, Vanity na siłę wepchnęła się przed Newmana, otworzyła drzwi osobistą kartą i wjechała pod górę. Newman ruszył za nią, a z tyłu Marler zwolnił i samochodem zablokował prawe skrzydło bramy, by się nie zamknęło. W każdej sytuacji należy zabezpieczyć sobie odwrót.

Zatrzymali się przed ciężkimi drzwiami wejściowymi, a Tweed nacisnął duży dzwonek. Alvarez stał obok niego. Drzwi otworzyły się i stanął w nich niesympatyczny, odziany w panterkę mężczyzna o twarzy zawodowego boksera. Pochylił się i przyjrzał im uważnie.

- A wy skąd się tu wzięliście?

- Z CIA - odparł Alvarez i machnął mu legitymacją przed nosem. - Przyjechaliśmy na spotkanie z VB. Nie musisz anonsować. Czeka na nas.

- Lepiej go zawiadomię.

Człowiek w panterce odwrócił się do ściany i uniósł rękę, by zadzwonić przez interkom. Alvarez zrobił trzy szybkie kroki naprzód, chwytając rewolwer za lufę. Uderzył mężczyznę kolbą. Ochroniarz zwalił się na podłogę.

- Wyłączony z akcji na pół godziny - objaśnił Alvarez, jakby to była rutynowa czynność.

- Myślałam, że złożyłeś rezygnację - skomentowała Paula, idąc korytarzem w ślad za Tweedem.

- Ale zapomniałem oddać papiery - uśmiechnął się oficer.

Tweed zdjął słuchawkę ze ściennego uchwytu. Usłyszał głos Molocha.

- Kto to?

- Tweed. Muszę z tobą pilnie porozmawiać o Ethanie.

- Nic z tego. Jestem zajęty. Trzeba było się wcześniej umówić.

Usłyszał szczęk odkładanej słuchawki. Newman dołączył do grupy, gdy Tweed otworzył drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Wewnątrz, za wielkim biurkiem, siedział Joel Brand. Sięgnął ręką do szuflady.

- Jak tu weszliście? - warknął.

- Nie rób tego - odezwał się Newman i wycelował w niego smith & wessona. - Jeśli masz w szufladzie rewolwer, zostaw go w spokoju. I nie wychodź na korytarz, bo dostaniesz ode mnie kulkę w łeb. Telefon też ci nie będzie potrzebny.

Wszedł do pokoju, złapał aparat stojący na biurku i wyrwał sznur z gniazdka. Interkom potraktował w ten sam sposób.

- Nie zapominaj o kulce - ostrzegł, wyszedł z gabinetu i zamknął drzwi.

Tweed akurat otwierał inne drzwi, po tej samej stronie korytarza co gabinet Molocha. Panował tam nieskazitelny porządek, a za biurkiem siedział Ethan i pił kawę. Był starannie uczesany i elegancko ubrany; uśmiechnął się i wstał na widok Pauli.

- Czym mogę panom służyć? - spytał z angielskim akcentem.

Tweed wpatrywał się w niego. Zdumiała go przemiana osobowości i wyglądu Ethana. Rozejrzał się po pokoju. Biuro, jak dziesiątki innych.

- Ach, to pan Tweed - mówił dalej Ethan. - Przepraszam, że w czasie naszego ostatniego spotkania nie zachowywałem się najlepiej. Po prostu za dużo wypiłem. Moja wina. Zwykle nie tykam alkoholu.

- Szukam pana Molocha - powiedział Tweed.

- Pierwsze drzwi na lewo, po tej samej stronie korytarza. Po przeciwnej stronie trzymamy oswojonego niedźwiedzia, Joela Branda. Jeszcze raz przepraszam.

Tweed zamknął drzwi i ruszył dalej razem z Newmanem, który zdążył szybko rozejrzeć się po gabinecie Ethana. Idąc korytarzem, Tweed spróbował otworzyć wielkie metalowe drzwi, prowadzące do laboratorium. Ani drgnęły, zamknięto je na klucz. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że w biurze Ethana byli zaledwie o kilka metrów od przełączników, ukrytych w ściennym sejfie.

41

Tweed stał przed zamkniętymi drzwiami biura Ethana i rozglądał się po korytarzu, pustym, jeśli nie brać pod uwagę nieprzytomnego wartownika leżącego na podłodze. Newman poruszył się niespokojnie.

- Coś ci się nie podoba?

- Atmosfera tego miejsca - odpowiedział Tweed. - Na zewnątrz ani śladu straży. W środku natrafiliśmy tylko na jednego ochroniarza, tego, który leży na podłodze. A to przecież centrala AMBECO, największego koncernu na świecie. Przypomina mi nawiedzany przez duchy zamek, z którego uciekli już prawie wszyscy mieszkańcy...

- Albo poumierali - podsunął Newman.

- Moloch zamknął się na klucz... Przerwał, bo otworzyły się drzwi i na korytarz wyszedł Brand. Newman wycelował w niego. Olbrzymi mężczyzna uśmiechnął się i podniósł ręce do góry, nie zmieniając wyrazu twarzy.

- Wojna się skończyła... co, nie wiecie? Dziś wygląda pani szczególnie uroczo, panno Grey, jeśli nie urazi pani ta uwaga.

Uśmiechnął się, nawet nie obleśnie. Był autentycznie uprzejmy. Paula wpatrywała się w niego. Takiego Branda nie znała... ale zrozumiała, dlaczego kobiety uważają go za atrakcyjnego mężczyznę.

- Dziękuję - odparła spokojnie. - Dlaczego wszystko się tu zmieniło?

- Naprawdę nie mam pojęcia. Ale mam wrażenie, że AMBECO w końcu dożyło kresu swoich dni. Piękne czasy przeminęły z wiatrem. Może to brzmi melodramatycznie, ale takie właśnie mam uczucie. Newman, w swoim czasie spotkałem paru twardych facetów, ale ty jesteś najlepszy. W Moss Landing narobiliście niezłego zamieszania.

- Gdzie? - mruknął Newman w odpowiedzi. - W życiu nie słyszałem tej nazwy.

- Doskonała odpowiedź - Brand uśmiechnął się znowu i opuścił ręce, ustawiając je wnętrzem dłoni w ich stronę. - Tweed, dawno temu, a przynajmniej wydaje się, że to było dawno, prosiłem VB, żeby mi pozwolił cię załatwić. Nie zgodził się. Bez urazy, ale uważam, że to ja miałem rację. Za każdym razem okazywałeś się od nas sprytniejszy, byłeś o jeden manewr do przodu. Podejrzewam, że VB wynosi się ze Stanów Zawsze ich nienawidził. No cóż, ja przynajmniej oszczędzałem - mam pół miliona dolarów na życie.

- Masz na sumieniu wielu zabitych - przypomniał mu Tweed.

- No cóż - Brand rozłożył ręce - moim zdaniem, to kwestia geografii. Tu jest Ameryka. Znałem kiedyś jednego Amerykanina, który mi wszystko wyjaśnił. Dawno temu, na samym początku, wszyscy dążyli na Zachód, ku wybrzeżu. Każdy stanowił o sobie. Kiedy ktoś ci wchodził w drogę, trzeba było go zastrzelić, bo inaczej on zastrzeliłby ciebie. Coś pozostało z tamtych dzikich czasów. Dlatego Jankesi są brutalniejsi od Europejczyków. Powiedziałem brutalniejsi, nie twardsi. Przyciśniesz ich mocniej, a się załamią - uśmiechnął się znowu. - My też się załamaliśmy pod waszym naciskiem.

- Powiedziałeś, że VB się stąd wynosi - przypomniał mu Tweed. - Dokąd?

- Mówią, że na Bliski Wschód. Ma tam przyjaciół Arabów i fortunę w bankach. Niedługo ruszy.

- My też już powinniśmy - sucho podsumował Tweed.

Brand szedł z przodu, Newman tuż za nim, ściskając w garści rewolwer, mimo że Tweed patrzył na to krytycznie. Kolejne drzwi stały otworem. Tweed usłyszał szmer pracującego faksu. Stanął w progu.

- Cześć - powitała go siedząca za biurkiem Vanity.

Na blacie stał komputer i faks. Sięgnęła po wydruk i pomachała mu ręką.

- Brak wiadomości to dobra wiadomość - powiedziała z uśmiechem. - To same śmieci. Sprzątam biurko - popatrzyła na Newmana, stojącego za Tweedem. - Jestem w tym podobna do ciebie, Bob. Jeśli już coś zaczynam, muszę to skończyć.

- Też stąd wyjeżdżasz? - spytał Tweed.

- Tak mi się zdaje. Uważajcie na siebie.

Brand odprowadził ich do wyjścia, zostawił ich tam i wrócił do siebie. Nawet nie spojrzał na nieprzytomnego ochroniarza, w dalszym ciągu leżącego na podłodze. Tweed wsiadł do samochodu ostatni. Jeszcze kilka chwil stał na tarasie i z dziwną miną spoglądał na wieżyczki pseudogotyckiego zamku.

- Ethan strasznie się zmienił, prawda? - skomentowała Paula, gdy Newman wiózł ich do bramy.

- Mam wrażenie, jakby odgrywał jakąś rolę - potwierdził Alvarez.

- Znacznie bardziej przeraża mnie jego ogłada niż ten taniec z dziewczyną, który widzieliśmy w Palo Eldorado - odparł Tweed. - Jestem bardzo zaniepokojony.

- W ogóle dziwna atmosfera panuje w tym miejscu - odparła Paula.

- Jakby siedzieli na bombie zegarowej, prawda? - podsumował Tweed.

Oba samochody pozostawiły za sobą Black Ridge, przejechały kawałek szosą, po czym, na prośbę Tweeda, podjechały pod willę "Szczyt". Wysiadł z samochodu i w tej samej chwili pojawiła się pani Benyon, bez kul, za to z walizkami w obu rękach.

- Co za ulga, że pana tu widzę - powiedziała do niego.

Włożyli walizki do bagażnika BMW, a potem Tweed z Newmanem ulokowali jej opasłe ciało na przednim siedzeniu. Zachichotała, patrząc na Tweeda.

- Albo to siedzenie jest za małe, albo ja za duża. Obawiam się, że raczej to drugie. Dziękuję, że o mnie pamiętaliście.

Tweed pomyślał, że i ona była jak odmieniona. Wyglądała na zadowoloną, prawie szczęśliwą i odprężoną. Widać było, że nie może się doczekać wyjazdu z Kalifornii. Pomyślał, że za długo żyła w napięciu i strachu o Ethana. W pewnym momencie człowiek po prostu czuje, że już dłużej nie wytrzyma takiej presji i od tej pory chce się tylko od niej uwolnić. Usadowił się na przednim siedzeniu mercedesa. Newman wyraźnie nie mógł znieść bezczynności. Przebierał palcami po kierownicy, oglądał się na Paulę i Alvareza, w końcu spojrzał na Tweeda.

- To co, możemy już ruszać?

- Tak. W Black Ridge już nic się nie da zrobić. Czas zatroszczyć się o siebie.

- Dzięki Bogu, nareszcie - westchnęła Paula.

Newman zjechał z podjazdu, skręcił w lewo na szosę i wcisnął gaz do deski, wypatrując jednocześnie patroli policyjnych. Z tyłu Marler doganiał ich w BMW, z Butlerem i Nieldem na tylnym siedzeniu.

- Robi się chłodno - stwierdził Tweed. - Dziwne, że temperatura spada akurat o czwartej po południu.

- Zaraz zapadnie zmrok - dodał Newman. - Chciałbym dojechać przed nocą.

- Karambol opóźnił nas o wiele godzin - przypomniał mu Tweed. - Muszę zadzwonić do Moniki. Dawno z nią nie rozmawiałem. Może ma jakieś wiadomości.

- Chciałem jechać prosto do "Spanish Bay" - mruknął Newman.

- Może zadzwoniłbyś z "Mission Ranch"?

- Za dużo ludzi - odparł Tweed. - Zawieź nas do Carmel, do tej budki, z której kiedyś dzwoniłem.

- A może zatelefonujesz ze "Spanish Bay" - zaproponowała Paula.

- Nie życzę sobie podsłuchu. Jedźmy do budki w Carmel.

Wyczuł irytację w głosach Newmana i Pauli. Atmosfera panująca w Black Ridge rozdrażniła ich wszystkich. Wyjrzał z okna. Znad Pacyfiku nadpływały złowieszcze burzowe chmury. Dalej niebo było czyste, a ogromny czerwony krąg słońca zapadał się w morze za horyzontem. Podobnie jak siedząca z tyłu Paula, Tweed zapatrzył się na widok, który turyści z całego świata zgodnie uważali za, hipnotyzujący. Słońce dotknęło horyzontu krawędzią tarczy i zaczęło tonąć.

Zdumiało go, jak szybko to się dzieje. Słońce znikło jak wielka moneta wrzucona w otwór maszyny jutra. Tylko czy jutro nadejdzie? Po chwili minęli rozłożone w dole "Mission Ranch", gdzie tłum ludzi wpatrywał się w łunę zachodu. Newman nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, jadąc z najwyższą dozwoloną w Carmel szybkością. Potem zatrzymał się przy krawężniku.

- Jest twoja budka. Masz, co chciałeś.

Tweed wyskoczył z samochodu. Głęboki fiolet zachodu roztapiał się w zapadających ciemnościach. Grupki turystów wchodziły do restauracji. Zadzwonił z budki na Park Crescend, tak bardzo, bardzo daleko stąd.

- Mówi Tweed, Moniko.

- Och, dzięki Bogu. Już myślałam, że coś ci się stało. Od paru godzin wydzwaniam do "Spanish Bay".

- Dlaczego?

- Czy ten telefon jest bezpieczny? Czy dzwonisz z...

- Jest bezpieczny. O co chodzi?

- Myślałam, że powinieneś to wiedzieć. Mój kontakt w Lloydzie przekazał mi, że "Wenecja" w dalszym ciągu stoi na redzie Falmouth. Poinformowali kapitanat portu, że zamierzają wyjść w morze w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Celem rejsu jest turystyczna przejażdżka po Morzu Śródziemnym. Moim zdaniem, wybiera się do Bejrutu. Za dwa tygodnie odbędzie się tam konferencja najważniejszych szejków. Sami miliarderzy.

- Dziękuję. To rzeczywiście ważne.

- Nie odkładaj słuchawki. Jest coś jeszcze. Ktoś tam w górze pociągnął za odpowiednie sznurki. Jimowi Corcoranowi, szefowi ochrony Heathrow, wydano polecenie, by poczynić szczególne przygotowania na przyjęcie learjeta, jutro po południu. Na pokładzie będzie VIP, czyli Vincent Bernard Moloch.

- Za to również dziękuję. To też ważne. Do zobaczenia niedługo, Moniko. Wkrótce wracamy do domu.

A przynajmniej taką mam nadzieję, pomyślał, wychodząc z budki. Pod drzewami, ocieniającymi ulice Carmelu, spacerowały zakochane pary. Gdy dochodził do samochodu, nagle wydało mu się, że idzie po piasku. Nadszedł pierwszy wstrząs.

42

Tweed stanął jak wryty i szybko rozejrzał się na wszystkie strony. Kilka par, widocznych w oddali, również się zatrzymało. Jeden z mężczyzn uspokajająco otoczył ramieniem talię swej partnerki. Trwała pełna napięcia cisza. Ziemia zastygła nieruchomo. Ludzie na ulicy, zamarli niby w filmowym kadrze, znów zaczęli się poruszać. Tweed pospiesznie wsiadł do samochodu i zajął miejsce obok Newmana. Paula odezwała się spokojnym głosem, w którym wyczuwało się jedynie cień napięcia.

- Co się dzieje, do cholery?

- Kalifornia jest w pasie trzęsień ziemi - wyjaśnił Tweed. - To, co się zdarzyło, chyba nie jest niczym szczególnym. - Jednak jego głos brzmiał ponaglająco. - Bob, wracamy do "Spanish Bay".

Kiedy samochód ruszył, Tweed streścił im przebieg rozmowy.

- Monika zameldowała, że na Heathrow jutro spodziewają się lądowania learjeta z Molochem na pokładzie. "Wenecja" wciąż stoi na redzie Fahnouth, gotowa do wyjścia w morze na rejs śródziemnomorski.

Spojrzał na Newmana, który wychwycił jego krótki grymas i nie komentując, stopniowo zwiększał prędkość. Gdy tylko znaleźli się poza Carmel, wcisnął gaz do deski. Paula powiedziała spokojnie:

- To znaczy, że Moloch opuszcza Stany, być może na zawsze. Tylko dlaczego?

- Jestem pewien, że postanowił poszukać dla siebie nowych terenów łowieckich - oświadczył beztrosko Tweed. - W tej sytuacji nie ma sensu, żebyśmy tu dalej tkwili. Alvarez, jesteśmy gotowi do wyjazdu. Paula zarezerwowała nam bilety na następny lot z San Francisco do domu. Czy po powrocie do hotelu możesz wezwać dla nas tego chinooka?

- Jasne. Chyba polecę z wami i odstawię was bezpiecznie do domu.

- Świetny pomysł.

Gdy dojeżdżali do "Spanish Bay", w samochodzie zapanowała dziwna atmosfera. Nikt się nie odzywał, panowała nieprzyjemna cisza; wszyscy się bali, ale nikt nie chciał o tym mówić, więc na wszelki wypadek milczeli. Byli już prawie na parkingu, gdy Tweed położył rękę na oparciu fotela Newmana, przysunął się do niego i coś szepnął. Newman tylko kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Mercedes zatrzymał się tam, gdzie zwykle. Gdy Tweed wysiadał, Newman przycisnął guzik i wysunął antenę z pajęczą siatką drucików Naciskał kolejne klawisze, a w tym czasie Alvarez przesiadł się na przednie siedzenie i złapał za mikrofon. Tweed wsadził głowę do środka.

- Zbiórka w moim pokoju, z bagażami.

Idąc szybkim krokiem w stronę BMW, które zaparkowało za nimi, modlił się, by Alvarez skontaktował się z Cordem Dillonem. Otworzył przednie drzwi i uśmiechnął się do pani Benyon.

- Proszę ze mną. Poniosę pani bagaż.

Machnął ręką w stronę Marlera i obu wywiadowców:

- Zbiórka w moim apartamencie za dwie minuty. Z walizkami.

Butler, mimo kontuzjowanej nogi, wyciągnął dwie walizki pani Benyon z bagażnika i potrząsnął głową, gdy Tweed chciał mu pomóc.

- Proszę zająć się damą - powiedział stanowczo.

W chłodnym powietrzu dźwięczała muzyka taneczna, dochodząca nie wiadomo skąd. Pauli wydało się to dziwne, jak ostatni walc przed bitwą. Idąc w stronę hotelu, słyszała jak Alvarez wyrzuca z siebie kaskadę słów. A więc połączył się z Cordem Dillonem. Spostrzegła, że Tweed zatrzymał się przy wejściu i spogląda na podjazd. Odniosła wrażenie, że czeka na kogoś, mając nadzieję, że ten ktoś zdąży. Potem energicznym krokiem ruszył w stronę swojego apartamentu.

Po chwili i ona się tam znalazła. Była pierwsza. Tweed odsunął szklaną taflę okna na bok, w ręku miał walizkę. Zawsze podróżował z małym bagażem. Pani Benyon siedziała na kanapie.

- Co z rachunkiem za hotel? - spytała Paula.

- Opłaciłem przed wyjazdem do Black Ridge, włącznie z jutrzejszą, nocą, ale uprzedziłem, że może wyjedziemy wczesnym rankiem.

Wszedł Newman, za nim inni. Ostatni przybył Alvarez. Wskazał na otwarte okno.

- Wyjdziemy tędy. Chinook już leci. Wyląduje na trawniku na polu golfowym. Dokładnie wiem, gdzie. Ruszajmy się. Muszę tam być wcześniej, żeby dać sygnał flarą.

- Zaraz do was dołączę - powiedział Tweed. - Poczekam przed hotelem.

- Tylko nie stój tam całą noc - ostrzegł go Alvarez. - W odróżnieniu od ciebie, pilot nie będzie czekał.

Ethan tkwił w górnym laboratorium Black Ridge i jak zaklęty wpatrywał się w sejsmograf, rejestrujący większe wstrząsy. Wierzchołki krzywej wciąż wyskakiwały w nieregularnych odstępach czasu, ale jak dotąd nie zdarzyło się nic niezwykłego. Stał więc z pochyloną głową i obgryzał paznokcie.

Nie mógł usiedzieć spokojnie. To spacerował po wielkiej hali, to z powrotem pędził do sejsmografu. Regularne wstrząsy przepowiadające utwierdziły go w przekonaniu, że na uskoku San Moreno wkrótce nastąpi trzęsienie ziemi. Dlaczego to tak długo trwa? Obgryzł już paznokcie do żywego mięsa.

- Prędzej! Prędzej! - ponaglał głośno.

Sam siebie doprowadzał do histerii. Popędził do stołu, nalał z termosu do plastikowego kubka kolejną kawę i wychylił ją duszkiem. Mało się nie udławił w pośpiechu. Z zamkniętymi oczyma wrócił do sejsmografu. Otworzył je i wpatrzył się w urządzenie jak zahipnotyzowany.

Bardzo strome szczyty krzywej znacznie przewyższały poprzednie zapisy. Były nawet wyższe niż się spodziewał. Cisnął kubek o ścianę, resztki kawy rozlały się po podłodze. Błyskawicznie wspiął się po drabince na korytarz. Było całkiem pusto. Nagle otworzyły się drzwi i wyszedł Joel Brand.

- Nadchodzi! - wychrypiał Ethan.

- Co takiego? - warknął Brand w odpowiedzi.

- Największe trzęsienie ziemi w historii świata! Moje własne!

Brand wyrwał rewolwer z kabury przy boku, wycelował i strzelił. Kula nieszkodliwie przeleciała przez pusty korytarz. Ethan wślizgnął się do swojego biura i zamknął drzwi na dwa zamki. Słyszał, jak Brand wściekle szarpie klamkę. Po chwili przestała się poruszać.

Ethan zdążył już odsunąć płytę w ścianie, włożył kluczyk do zamka przy sejfie i otworzył drzwi. Ręce miał mokre od potu. Wytarł je o spodnie i spojrzał na obie dźwignie. Wziął głęboki wdech, ujął w każdą rękę jeden wyłącznik i pociągnął je z całej siły. System zadziałał. Miał teraz pięć minut, by wsiąść do czekającego helikoptera.

Wyjął z szuflady w biurku rewolwer i otworzył drzwi. W dalszym ciągu ani żywej duszy. Gdzie się podział Brand? Z bronią w drżącej dłoni pobiegł prosto do hangaru. Gdy wybiegł na zimne, nocne powietrze, usłyszał łopot wirników. Maszyna wyleciała z hangaru i zaczęła się wznosić.

- Zaczekaj na mnie! - wrzasnął.

Moloch, siedzący w przedziale pasażerskim, spojrzał w dół i zobaczył Ethana, dziko wymachującego rękami. Westchnął, podczas gdy maszyna nabierała wysokości. Nie chciał nigdy więcej oglądać Ethana Benyona na oczy. Kompletny wariat, pomyślał. Dlaczego wcześniej na to nie wpadłem, chociaż objawy były wyraźne jak na dłoni? Pewnie dlatego, że nie chciałem ich widzieć.

W dole Ethan tracił zmysły z przerażenia. Wrócił do budynku, pognał z powrotem korytarzem do głównego wejścia, gdzie zwykle stały samochody Zobaczył, jak Joel Brand siada za kierownicą lincolna continentala, należącego do Molocha.

- Co za świnia - warknął Brand.

- Kto? - spytał Ethan, choć z trudem zdawał sobie sprawę, co właściwie powiedział.

- Moloch. Zatrzasnął mi przed nosem drzwiczki helikoptera i odleciał. A ty gdzie się pchasz, do cholery?

- Zabierz mnie ze sobą - poprosił Ethan.

Gdy szalony naukowiec próbował otworzyć drugie drzwi, Brand wbił mu łokieć w żebra. Ethan potknął się i upadł na plecy. Zanim się pozbierał, lincoln na pełnej szybkości zjechał z podjazdu, błysnął światłami, przejeżdżając przez otwartą bramę i skręcił w szosę numer jeden.

Brand pędził jak wariat. Z rykiem silnika minął willę "Szczyt". Nawet nie pomyślał o pani Benyon, pragnąc jedynie jak najprędzej dotrzeć do San Francisco. Obok, na przednim siedzeniu leżał automat. Gdyby natknął się na patrol... Zamierzał zastrzelić każdego, kto spróbuje go zatrzymać. Jego wielkie, muskularne ciało zastygło w napięciu. Czuł, jak ziemia drga pod kołami i jeszcze mocniej przycisnął gaz. Nagle usłyszał straszliwy wybuch. Spojrzał na morze i oczy o mało nie wyszły mu z orbit. Wydawało się, że ocean powstał z dna. Patrzył, jak ogromna "Baja" leci pod niebiosa, jakby była spacerową łódką.

To wybuchła ksenobowa bomba, zakopana pod pogłębiarką. Statek obrócił się w powietrzu dnem do góry i spadł z niewiarygodnie wysokiej góry wodnej, wzniesionej siłą eksplozji. Zniknął natychmiast. Mimo tego widoku, Brand z zimną krwią gnał drogą, w stronę szczytu, na pełnej prędkości biorąc niebezpieczne zakręty, jeden po drugim. Mijał właśnie Point Sur, gdy masyw górski pękł na pół, tworząc kanion, w który runęła oceaniczna Niagara. Latarnia morska także zwaliła się w dół i zniknęła pod wodą. Morze szturmowało autostradę, lecz Brand nie zwolnił - jechał dalej, rozbryzgując na wszystkie strony pióropusze wody, zalewające przednią szybę. Przestał widzieć cokolwiek, włączył wycieraczki na szybkie obroty... i w samą porę zdążył dostrzec kolejny zakręt.

Przed nim, na prostym odcinku drogi, w asfalcie powstała szczelina. Miała zaledwie kilkanaście cali szerokości, gdy przez nią przejechał. W tylnym lusterku zobaczył, że rozszerzyła się w przepaść. Pod ciężkim lincolnem ziemia znów zadygotała. Zmuszał silnik luksusowej limuzyny do najwyższego wysiłku. Bixby Bridge był już niedaleko.

Bixby Bridge, jeden z cudów amerykańskiego budownictwa, najczęściej fotografowany most świata, otwarto do użytku publicznego po zakończeniu budowy w listopadzie 1932 roku. Środkowy łuk, wznoszący się ponad dwa tysiące stóp nad strumieniem wpadającym do Pacyfiku, miał tyleż stóp długości.

Przejeżdżające przezeń samochody podskakiwały, trafiając na pasy asfaltu położone w poprzek drogi, by wymusić ograniczenie prędkości. Od wyjazdu z Black Ridge Brand nie napotkał jak dotąd ani jednego samochodu. Spojrzał na zbocze po lewej i z przerażeniem zobaczył, jak modernistyczna willa jakiegoś milionera zjeżdża w dół, rozpadając się po drodze w kawałki. W innych, równie bajkowych rezydencjach nagle pogasły światła, gdy nastąpiło uszkodzenie linii elektrycznych. Wschodził księżyc. Brand obnażył zęby w uśmiechu, przypominającym pośmiertny grymas.

Wjechał na most na pełnej szybkości, nie dbając o pasy asfaltu. Przebył już prawie połowę drogi, gdy łuk mostu zaczął unosić się w niebo. Z całej siły zaciskając dłonie na kierownicy, zmusił samochód, by wspiął się na coraz bardziej stromą krzywiznę. Dotarł do szczytu i spostrzegł szczelinę w asfalcie, ale lincoln przeskoczył na drugą stronę. Rozpoczął się zjazd. Jak w sennym koszmarze, Brand poczuł, że cała budowla przechyla się na bok, do morza. Limuzyna zjechała z prawego pasa na lewy. Śmiertelnie przerażony Brand oderwał od kierownicy niepotrzebne już tam ręce i zasłonił nimi twarz, gdy cały most zakołysał się i runął. Nawet nie zdążył zdjąć nogi z gazu, gdy samochód przerwał barierę, której daleko już było do pionu. Przez moment lincoln wyglądał jak lecąca rakieta, wreszcie huknął w skały po stronie Carmel jak armatni pocisk. Eksplodował zbiornik benzyny, płomienie objęły cały samochód. Resztki wpadły w kipiel poniżej. Tam, gdzie niegdyś stał wspaniały Bixby Bridge, teraz ziała przepaść. Huczący w dole Pacyfik pochłonął strzaskaną konstrukcję, która przez wiele lat zachwycała ludzi podróżujących szosą numer jeden.

Podczas gdy Ethan majstrował przy ściennym sejfie, na polach golfowych w pobliżu "Spanish Bay", w miejscu, które Alvarez wskazał błyskiem latarki, wylądował Chinook, wielki, niezgrabny helikopter wyglądający jak ogromne pudło. Na pokładzie zebrali się wszyscy z wyjątkiem Newmana, który czekał przy drabince i rzucał niecierpliwe spojrzenia w stronę hotelu, czekając na Tweeda.

- Nie możemy dłużej zwlekać - zawołał z góry drugi pilot.

- Pamiętaj, że czekasz na bardzo ważną osobę - odkrzyknął Alvarez, stanął obok niego i pomachał mu przed nosem legitymacją CIA.

- Pięć minut. Nie dłużej...

W hotelowej recepcji czekał Tweed. Nie pamiętał podobnie szarpiącego nerwy przeżycia. Wreszcie dostrzegł Grenvillea i Prendergasta biegnących ku niemu od strony klubu..

- Jakieś problemy? - spokojnie spytał Grenville. - Widzieliśmy, że przyjechaliście i zaczęliście biegać w kółko jak przestraszone króliki.

- Ładne króliki - warknął Tweed. - Ruszajcie natychmiast na tyły hotelu, przejściem obok restauracji. Wsiądziecie do helikoptera, który czeka na polu golfowym. Nadchodzi ogromne trzęsienie ziemi.

- Czyli raczej poważne problemy - skomentował Grenville, zgasił cygaro i ruszył za Mauriceem, który już pobiegł w stronę "Roys". Tweed spacerował przed hotelem i liczył kroki dla uspokojenia. Nagle przystanął.

Rozpędzone audi zatrzymało się metr od niego i wyskoczyła z niego Vanity Richmond z walizką w dłoni.

- Zrozumiałam sygnał, gdy stojąc w progu mojego biura przeczesałeś palcami włosy, ale jakaś ciężarówka kompletnie zatarasowała szosę. Wieki minęły, zanim zebrałam się na odwagę, żeby ją wyprzedzić.

- Dojechałaś. To najważniejsze. Ruszamy.

Złapał ją za rękę i popędził przez recepcję. Wybiegli na taras obok restauracji i zobaczyli światła wielkiego Chinooka. Grenville z Mauriceem już wspinali się po drabince.

- Pospieszcie się! - zawołał Newman.

- A myślisz, że co robimy?! - warknęła na niego Vanity i niemal pofrunęła do góry po drabince. Za nią wspinali się Newman i Tweed. Drugi pilot wciągnął aluminiowe schodki i zatrzasnął drzwi. Tweed stanął w drzwiach kokpitu. Wirniki już poszły w ruch i nabierały prędkości, więc musiał krzyczeć.

- Co się dzieje na lotnisku w San Francisco? Nadchodzi duże trzęsienie ziemi!

- Ogłosili dodatkowy lot, W San Francisco też były wstrząsy! - odkrzyknął pilot. - Lot jest na polecenie Waszyngtonu. Mamy trochę czasu - wyjaśnił.

Alvarez szepnął Tweedowi prosto do ucha:

- Waszyngton, czytaj: Cord Dillon....

Chinook wznosił się wyżej i wyżej, a nad oceanem skierował się na północ. Tweed rozejrzał się po pasażerskiej kabinie i odniósł wrażenie, że wnętrze zostało urządzone dla wysokich urzędników. Wzdłuż obu burt zamontowano rzędy wygodnych, podwójnych foteli z przejściem pośrodku. Vanity siedziała obok Newmana, który wesoło pomachał mu ręką. Tweed usiadł sam z prawej strony, przy oknie, by móc obserwować wybrzeże.

Minęli Monterey. Tweed ocenił, że zbliżają się do Moss Landing, wyjrzał i w świetle księżyca rzeczywiście ujrzał "Kebira", pogłębiarkę bliźniaczo podobną do "Baji". W tym momencie Chinookiem wstrząsnęła potężna eksplozja. Helikopter wyrwał w górę, ale pilot opanował go w kilka sekund. Na moment przed wybuchem do Tweeda dosiadła się Paula.

- Co to było, do cholery? - spytała.

- Detonacja drugiej bomby ksenobowej. Robota Ethana. Popatrz w dół.

Pochyliła się nad nim i spojrzała. "Kebir" wywrócony dnem do góry, przewalał się w kipiącej masie wody. Zatonął na jej oczach, jakby wessany potężną siłą w głąb. Wypiętrzyła się fala przypływu, bardziej przypominająca górę niż masę wodną. Ruszyła w stronę wybrzeża, zalała je i wpłynęła przez równinę w głąb lądu, aż zniknęła z oczu. Paula usiadła i odetchnęła głęboko.

- Ależ kocioł tam w dole.

- Piekielny kocioł. Bóg jeden wie, co się dzieje na południe stąd...

Trzęsienie ziemi w uskoku San Moreno, połączone z wybuchami bomb ksenobowych, wywołało straszliwe skutki, których obawiał się profesor Weatherby. Podmorska płyta tektoniczna, granicząca z Kalifornią, przesunęła się pod wybrzeże. Rezultaty były katastrofalne. Na północ od Los Angeles otwarła się gigantyczna szczelina. Gdzieniegdzie biegła lądem, w innych miejscach na zawsze zniszczyła linię brzegową. Samo miasto również nie uniknęło zniszczeń. Kilka budynków pękło w połowie.

Drgania skorupy ziemskiej wędrowały po konstrukcjach w górę, nabierając intensywności w miarę wznoszenia się. Domy pękały i rozpadały się w dwie strony, rozpłaszczając zaparkowane na ulicy samochody jak puszki sardynek. Ofiar było niewiele, bo zniszczenia dotknęły przede wszystkim budynki biurowe, a główne wstrząsy miały miejsce po godzinach pracy.

Gorzej było w domach położonych na obrzeżach ogromnego miasta. Betonowe budowle miażdżyły ludzi. W dalszych rejonach ze ścian spadały obrazy, z półek nad kominkami zeskakiwały ozdobne drobiazgi, drzwi wypadały z zawiasów. Ale to było nic w porównaniu z tym, co się stało, gdy w Santa Barbara, na północ od San Francisco, zaczęła otwierać się kolejna szczelina.

Ethan, od czasu, kiedy cios Branda obalił go na ziemię, był przerażony kataklizmem, jaki rozpętał. Pobiegł na tyły domu i zaczął wspinać się na wzgórze, wznoszące się nad posiadłością, i tak położoną bardzo wysoko. Miał powody do panicznego strachu - doskonale wiedział, co wkrótce nastąpi. Ocean wypiętrzył się w jedno z najbardziej przerażających zjawisk, towarzyszących wielkim trzęsieniom ziemi: w tsunami. Ten japoński termin oznacza gigantyczną falę przypływu. Ethan, gramolący się na wzgórze, przerwał dla złapania oddechu, obejrzał się i wrzasnął. Fala, wyższa niż Black Ridge, zielony potwór lśniący w blasku księżyca, z białym pióropuszem piany na szczycie, majestatycznie parła przed siebie.

Nagle poczuł, że ziemia dygoce mu pod stopami. Spojrzał w dół. Zbocze rozdarła głęboka szczelina. Potworna fala uderzyła w nie, przewróciła Ethana i pociągnęła go za sobą w przepaść. W ślad za nim zwaliły się miliony ton wody. Ethan utonął. Cofając się, fala pociągnęła za sobą pół wybrzeża. Osuwająca się ziemia chwyciła gotycki budynek Black Ridge, zepchnęła go w dół zbocza i rozbiła na tysiąc kawałków. W dół zjechały też inne zbytkowne rezydencje, porywając mieszkańców w głębiny oceanu. Cały pejzaż w okolicy Big Sur zmienił się w szereg brzydkich, zębatych wysepek. Szczelina pędziła dalej na północ, rozdzierając ziemię, pochłaniając lasy, wioski i autostrady. W całej historii ludzkości nie odnotowano jeszcze tak zgubnego kataklizmu. Ethan zadarł z naturą i zapłacił karę, lecz zbyt wielu ludzi podzieliło jego los. Zarejestrowano wstrząsy o sile prawie dziewięciu stopni w skali Richtera. Później liczbę ofiar oceniono na sto pięćdziesiąt tysięcy.

Gdy Chinook zniżał się do lądowania na lotnisku w San Francisco, Tweed uświadomił sobie, że znowu znaleźli się w tarapatach. Pilot wylądował w pobliżu czekającego boeinga 747. Odrzutowiec był otoczony uzbrojonymi policjantami stanowymi.

- Spanikowani ludzie chcą się dostać na pokład - ostrzegł Paulę.

- Biedacy...

- Miejmy nadzieję, że uda nam się dotrzeć do samolotu.

- Musicie przedostać się przez dwa kordony policji - zameldował pilot, który wszedł do kabiny. - Pchajcie się z całych sił, aż znajdziecie się w samolocie.

- Muszę zająć się panią Benyon - stwierdził Tweed.

- Pomogę ci - zaofiarowała się Paula. - Tam jest kompletny chaos.

Gorzej niż chaos, pomyślał Tweed, wyglądając przez okno. Zesztywniał. W dali dostrzegł światła startującego leara. Gdy samolot kołował obok latarni, inspektor odczytał w jaskrawym świetle wielkie litery wymalowane na kadłubie: AMBECO. Odrzutowiec wystartował i błyskawicznie wzniósł się w górę.

Vincent Bernard Moloch opuszczał Amerykę.

43

Nie ma nic bardziej przerażającego niż spanikowana masa ludzka, napierająca w przypływie strachu. Gdy wyszli z Chinooka po drabince na płytę lotniska, ucichł hałas wirników i natychmiast zastąpił go inny dźwięk: wycie i wrzaski ogromnego tłumu, walczącego o dostęp do boeinga. Panowało tu prawo dżungli. Po cienkiej warstewce cywilizacji nie zostało śladu; tłum zachowywał się jak banda dzikusów, pchając się na kordon policji, osłaniającej z obu stron wąskie przejście do samolotu British Airways.

- Za mną! - krzyknął Alvarez i poprowadził ich, machając do policjantów legitymacją CIA. Z tyłu szła pani Benyon, kurczowo ściskając walizkę. Tweed prowadził ją z jednej strony, Paula z drugiej. Pani Benyon zachowywała niezwykły spokój i parła swym wielkim ciałem za Alvarezem, między plecami policjantów, starających się utrzymać z daleka kipiący wściekłością tłum. Automaty trzymali poziomo w obu rękach, tworząc w ten sposób prowizoryczną barierę. Jakaś Amerykanka, z twarzą wykrzywioną gniewem, przerwała się przez kordon tuż za Alvarezem. Policjant zamachnął się, by uderzyć ją kolbą. Paula wolną ręką chwyciła go za ramię.

- Nie bij jej! Proszę!

Jej głos poniósł się daleko, bo w tym samym momencie ziemia pod lotniskiem zadygotała lekko, uciszając na chwilę krzyki. Policjant zdziwił się, a potem wepchnął intruza z powrotem w tłum, napierając ciałem. Kobieta wrzasnęła do Pauli:

- Zasrana Angolka! Wyrwiesz się stąd! Masz to z głowy!

Paula zawstydziła się, bo to była prawda. Jeśli w końcu dotrą do tego boeinga, to rzeczywiście uda jej się stąd wydostać, a tamta kobieta zostanie. Tweed wyczuł jej rozterkę.

- Skoncentruj się na zapewnieniu bezpieczeństwa pani Benyon - polecił.

Wciąż parli w stronę samolotu. Czasem Alvarezowi udawało się przejść jard albo dwa pomiędzy kordonami i wtedy Tweed z Paulą pospiesznie popychali za nim panią Benyon. Dalej tłum znów spychał policję i Alvarez musiał czekać, aż droga będzie wolna. Gdy mundurowi na chwilę odzyskiwali kontrolę, rzucał się do przodu Tłum zaczął skandować jednym głosem, coraz agresywniej:

- Śmierć glinom! Śmierć glinom! Śmierć!

Robi się niemiło, pomyślał Tweed, ale zatrzymał to dla siebie. Poruszali się jak w koszmarze sennym. Paula zauważyła w tłumie zapłakaną kobietę. Jakiś wysoki, przystojny Murzyn obok niej, wyraźnie nieznajomy, objął ją ramieniem, a ona przytuliła się do jego szerokiej piersi. Murzyn zobaczył minę Pauli i pomachał do niej drugą ręką z uśmiechem. O mało sama się nie rozpłakała. Wtedy zobaczyła coś okropnego. Jakiś biały, o gładko wygolonej głowie wyglądającej jak naga czaszka, wyciągnął nóż i dźgał ludzi naokoło, przeciskając się ku policyjnemu kordonowi. Kilkoro rannych upadło. Zbliżył się do Murzyna, który odwrócił się i spostrzegłszy, co się dzieje, zacisnął wielką dłoń w pięść i wymierzył potężny cios w szczękę nożownika, który zniknął z widoku, tratowany nogami:

- O mój Boże - krzyknęła.

- Nie zatrzymuj się - rozkazał jej Tweed.

Szereg policji, z początku tworzący prostą linię wiodącą do samolotu, wygiął się jak wąż, lecz w dalszym ciągu trwał ramię przy ramieniu. Paula obejrzała się i zobaczyła z tyłu Newmana, który popychał przed sobą Vanity, ściskając ją za ramię. Twarz kobiety zastygła w napięciu. Mój Boże, na pewno wyglądam podobnie, pomyślała. Newman uśmiechnął się i gestem polecił jej iść dalej.

Nagle zdała sobie sprawę, że stanęli przed jakąś potężną przeszkodą. Był to boeing. Więc jednak dotarli do samolotu. Przed sobą widziała policjantów rozpaczliwie odpierających tłum, szturmujący ruchome schody przystawione do podwozia. Pani Benyon z większą energią naparła potężnym ciałem, by przepchnąć się między szeregami policji.

- Proszę uważać na schodach - krzyknął jej do ucha Tweed.

Kobieta dotarła do schodków i wspięła się po nich błyskawicznie, jedną ręką trzymając za poręcz, w drugiej wciąż zaciskając walizkę. Paula podążała za nią, przezornie nie patrząc w dół. Tweed na odwrót - skierował wzrok na ziemię i ocenił, że ruchome schodki utrzymuje na miejscu oddział czterdziestu policjantów, po dwudziestu z każdej strony.

Nagle Paula znalazła się w samolocie, witana przez oficera pokładowego - kobietę, która na jej powitanie jakimś cudem wykrzesała z siebie uśmiech. Dopiero wtedy Paula uświadomiła sobie, że w dłoni wciąż zaciska bilet, który Tweed dał jej jeszcze na pokładzie Chinooka, i że oficer sprawdziła go pospiesznie, zanim wpuściła ją dalej. Wyczerpana, upadła na siedzenie od strony przejścia, twardo postanawiając, że nie będzie wyglądać przez okno. Tweed usiadł przy oknie i wyjrzał. Kipiący gniewem, przerażony tłum był bliski opanowania samolotu, ale w tym momencie Tweed dostrzegł świeże oddziały policyjne, odpychające zrozpaczonych ludzi, zdecydowanych siłą wedrzeć się na pokład. Na siedzeniu w tym samym rzędzie co oni, ale po drugiej stronie przejścia siedziała jakaś kobieta. Akurat sprawdzano jej bilet.

- Pani jest Hiram Bellenger? Hiram to męskie imię.

- Ja jestem Hiram.

Jakiś mocno zbudowany mężczyzna wślizgnął się na pokład i stanął obok oficera pokładowego. Uśmiechnął się szeroko.

- To moja siostra. Poleci zamiast mnie. Jakoś ją przekonałem. Zawsze mogę złapać jutrzejszy lot. Poproszę ten bilet.

Odebrał bilet kobiecie, wyjął wieczne pióro, wykreślił swoje imię, zostawiając tylko literę H, i oddał go z powrotem.

- Nazywa się Harriet, więc wszystko się zgadza. Chyba już pójdę - oświadczył, pochwycił wyraz twarzy Pauli i poklepał się po wydatnym brzuchu: - Niech pani tak na mnie nie patrzy. Pójdę na miasto, wypiję parę piw, a potem, jak już mówiłem, złapię jutrzejszy lot. Taki tłuścioch jeszcze przeciążyłby samolot.

Uśmiechnął się znowu, uścisnął ramię Pauli i dodał:

- Życzę bezpiecznego lotu...

W chwilę później już go nie było. Paula znowu z trudem powściągała emocje. Jutrzejszy lot? Czy dla Hirama będzie jeszcze jakieś jutro? Zrobiło jej się słabo. Tweed pochwycił ją za rękę.

- Wszędzie są ci źli i ci dobrzy. Dziś widzieliśmy i takich, i takich. - Obejrzał się. - Pani Benyon zasnęła, chwała Bogu. Wszyscy pozostali są z nami. Bob, Marler, Nield, Butler i Alvarez.

- Nie rozumiem, dlaczego Alvarezowi tyle razy udało się wszystkich nabierać na legitymację CIA.

- Później ci powiem. A obok Boba siedzi Vanity. Wygląda na zmęczoną, ale mimo to gadają bez przerwy.

- Nie rozumiem, dlaczego tak długo na nią czekałeś tam, w "Spanish Bay".

- To też ci powiem później.

Wszyscy z biletami znaleźli się na pokładzie. Tweed w duchu zastanawiał się, czy samolot w ogóle wystartuje. Jednak, wyglądając przez okno, miał okazję ujrzeć amerykańską szkołę pokonywania kryzysów w najlepszym wydaniu.

Pilot przez głośniki polecił załodze zamknąć drzwi i zająć miejsca. Mruczenie silników przeszło w ryk.

- Oczyszczają dla nas drogę startową - poinformował Paulę Tweed, przyciskając twarz do szyby.

- Jakim sposobem? Nigdy nie przeprowadzą nas przez ten tłum.

- Chyba im się uda...

Przed samolotem i po jego bokach ruszyły zmotoryzowane platformy bagażowe z uzbrojonymi policjantami. Gdy ogromna maszyna zaczęła kołować, platformy przed nią rozpychały tłum przeklinających, wygrażających pięściami ludzi. Jacyś dwaj mężczyźni, pijani strachem i wściekłością, wybiegli przed samolot i położyli się na jego drodze. Ryzykując życie, czterej policjanci zeskoczyli z platformy, popędzili z całych sił, złapali leżących i odciągnęli.

Tweed w duchu westchnął z ulgą. Nagle poczuł, że nadchodzi drugi wstrząs. Pas startowy przecięła wąska szczelina. Choć przyszło mu to z trudem, Tweed nie pokazał nic po sobie, nie chcąc niepokoić Pauli. Dziewczyna również odczuła wstrząs.

- Co to było? - spytała.

- Pilot sprawdzał hamulce - odpowiedział pospiesznie Tweed.

W świetle księżyca wyraźnie widział szczelinę. Czy w ostatniej chwili pisana im była zguba? Pilot zwiększył prędkość i przeskoczył szczelinę, zanim się rozszerzyła. Samolot z rykiem silników mknął po pasie startowym, aż wreszcie wzniósł się w powietrze. Tweed uścisnął dłoń Pauli.

- Wystartowaliśmy.

- Dzięki Bogu. Nie mam już sił na nic.

- Nie ty jedna.

Samolot wznosił się ostro, jednocześnie skręcając w stronę oceanu. Dzięki temu Tweed mógł z lotu ptaka podziwiać piękne miasto San Francisco. Nagle zamrugał. Stożkowaty budynek AMBECO najwyraźniej się chwiał. Potężne rolki u podstawy, mające zabezpieczyć go przed trzęsieniami, zostały skonstruowane inaczej niż ruchome fundamenty Trans-America Building. Okazało się, że gorzej. Olbrzymi stożek zaczął się zwolna przechylać, aż wreszcie przewrócił się i rozpadł w gruzy. Samolot w dalszym ciągu zataczał szeroki krąg i wznosił się w niebo.

Tweed mógł teraz patrzeć na Złote Wrota. Najsłynniejszy most na świecie kołysał się na całej długości. Tweed z przerażeniem obserwował szczelinę, przebiegającą przez środek. Nagle cały odcinek autostrady odpadł i poleciał w osrebrzoną księżycem wodę, wznosząc ogromną falę. Na moście nie było ruchu. Konstrukcja zniknęła z widoku, gdy samolot nabrał wysokości i w końcu wyrównał na dziewięciu tysiącach stóp, kierując się szlakiem polarnym na Heathrow.

44

Mały odrzutowiec śmigał po nocnym niebie nad Północno-Zachodnim Terytorium Kanady. W luksusowej kabinie pasażerskiej siedział Moloch obok swojej nowej osobistej asystentki, Angielki Heather Lang. Heather poprzednio pracowała w fabryce materiałów wybuchowych w Des Moines. Wysłał po nią swój drugi prywatny odrzutowiec. Gdy wylądował w San Francisco helikopterem po przelocie z Black Ridge, już na niego czekała na pokładzie leara. Drugi odrzutowiec natychmiast powrócił do Des Moines.

- Po przylocie na Heathrow - wyjaśniał Moloch - samolot Brymon Airways przewiezie nas do Newquay w Kornwalii. Tam przesiądziemy się do limuzyny, którą dostaniemy się do Mullion Towers.

- Czyli do twojej głównej kwatery w Wielkiej Brytanii - odpowiedziała. - To będzie nasza nowa baza?

Heather Lang była atrakcyjną, trzydziestoparoletnią brunetką, kompetentną i pełną energii. Miała na sobie białą bluzkę i bladoszary kostium, podkreślający jej figurę. Krótka spódnica odsłaniała kształtne nogi. Klasyczny rzymski nos i bardzo niebieskie oczy dodawały charakteru jej twarzy o regularnych rysach, a kształt podbródka wyrażał stanowczość. Ta kobieta miała ogromne ambicje.

- Nie - odparł Moloch. - Wkrótce wsiądziemy na mój pływający pałac, „Wenecję", która stoi na redzie w Falmouth, i popłyniemy do Bejrutu w Libanie. W górach libańskich mam willę. Jest tam chłodno przez cały rok.

- Brzmi wspaniale.

- Przenoszę całą firmę na Bliski Wschód - mówił dalej, rzucając jej szybkie spojrzenie. Rozbawiło go, że była pod wrażeniem tego, co przed chwilą usłyszała. Rzadko posługiwał się takim językiem. - Ach, przy okazji - dodał mimochodem - podwoiłem ci pensję.

- Jesteś taki wielkoduszny, VB. Dziękuję.

Tak, to rzeczywiście wielkoduszny gest, pomyślał. Ale warto go zrobić. W tym szalonym nowym świecie trzeba sobie kupować ludzką lojalność. Podał kobiecie teczkę, którą przeglądał w czasie rozmowy. Wcześniej zamazał flamastrem wypisane na niej nazwisko: Ethan Benyon.

- Wrzuć to do niszczarki, dobrze?

Teleks z serwisem wiadomości Reutera, przesyłanym na pokład odrzutowca za pomocą satelity, wypluł papierową taśmę. Gdy Heather skończyła niszczenie dokumentów, które dla niej nic nie oznaczały, oderwała wydruk i zaniosła Molochowi. Przeczytał go szybko. Dalsze wiadomości o trzęsieniu ziemi na linii San Moreno. Jedna z notatek przykuła jego uwagę. Uśmiechnął się do siebie.

"Wśród fabryk zrównanych z ziemią w Krzemowej Dolinie znalazło się piętnaście najnowocześniejszych na świecie zakładów elektronicznych..." Przeczytał nazwy. Okazało się, że jest wśród nich pięć konkurencyjnych firm, które wiele lat temu połączyły się, by zniszczyć jego pierwszą spółkę w Stanach. Z wielką satysfakcją przeczytał wykaz po raz drugi. Oznaczało to, że wraz z dwiema nowymi firmami, które kupił w dolinie Tamizy, stał się posiadaczem trzech najważniejszych zakładów, czyniących z niego niemal monopolistycznego dostawcę najnowocześniejszych podzespołów elektronicznych na skalę światową.

Asystentka znów usiadła obok. Niedawno zjedli doskonały posiłek, przygotowany przez szefa kuchni, należącego do załogi samolotu. Położył dłoń na jej kolanie.

- Jeżeli będziesz wobec mnie lojalna... całkowicie lojalna... zajdziesz daleko i zarobisz dużo pieniędzy.

Spojrzała na niego bez śladu emocji na bladej twarzy. Cofnął rękę.

- Interesuje mnie jedynie ciężka praca - odparła.

- W takim razie idź i powiedz radiotelegrafiście, żeby wysłał wiadomość na Heathrow. Po pierwsze, niech poprosi o zarezerwowanie dwóch miejsc na lot Brymon Airways do Newquay. W jedną stronę. Powiedz mu też, że po dotarciu na Heathrow ma poczekać na dwóch pasażerów, którzy przylecą z San Francisco, i zabrać ich do Newquay: na pułkownika Grenvillea i Mauricea Prendergasta.

- Czy należą do zarządu firmy? - zapytała.

- Jeden z nich organizuje dla mnie siatki wywiadowcze.

- To ciekawe...

- Taka sama praca jak każda inna.

Tweed wrócił na swoje miejsce w samolocie British Airways, przebijającym się przez nocne ciemności. Usiadł w chwili, gdy steward zaczął przygotowywać stoliki do posiłku. Paula powstrzymywała ziewanie.

- Nie wiem, czy będę w stanie jeść po tym, cośmy przeżyli.

- Mimo wszystko spróbuj - namawiał Tweed - bo możesz poczuć się nagle głodna w środku nocy.

- No dobrze, jakoś się zmuszę.

- Tak na marginesie: po drodze do toalety zajrzałem do klasy turystycznej. Grenville i Maurice siedzą osobno. Naturalnie wsiedli na pokład pod fałszywymi nazwiskami, na jakie zarezerwowałaś dla nich miejsca.

- Mówisz tak, jakby chodziło o ważne osobistości.

- Jedna z trzech osób na pokładzie tego samolotu to szpieg, którym Moloch się posługuje, by tworzyć sieć informatorów. Jak już mówiłem, musi to być ktoś, kto najpierw był w Kornwalii, a potem pojechał do Kalifornii - obejrzał się do tyłu. - Newman i Vanity chyba dobrze się razem bawią.

- Już od jakiegoś czasu. Jak zamierzasz zidentyfikować tego szpiega?

- Każę śledzić wszystkich podejrzanych, gdy wylądujemy na Heathrow. Jestem pewny, że Moloch będzie chciał po raz kolejny skorzystać z usług tej osoby. Musimy mu przeszkodzić...

Przerwał, bo na ekranie telewizora, który włączyła Paula, pojawiły się wiadomości, prawdopodobnie nadawane przez satelitę. Oprócz komentarza, czytanego z amerykańskim akcentem, pojawił się materiał zdjęciowy, przedstawiający zniszczenia spowodowane trzęsieniem ziemi. Paula pochyliła się do przodu.

- To przecież Big Sur! Podzieliło się na dwie wyspy, między nimi jest teraz morze! A latarnia zniknęła...

- Nie Big Sur, tylko Point Sur - poprawił ją. - Dobry Boże, całe wybrzeże kompletnie zrujnowane legło w gruzach.

- Patrz! Na tym zboczu stało Black Ridge! Po prostu całe zniknęło. A może Moloch był w środku?

- VB leci przed nami swoim odrzutowcem.

- Dobrze wiedzieć.

- Widziałem, jak startuje z lotniska w San Francisco. Odleciał znacznie wcześniej niż my...

Tu przerwał, bo nadszedł oficer pokładowy i wręczył mu zapieczętowaną kopertę.

- Przesłano dla pana wiadomość przez radio, panie Tweed.

Podziękował, otworzył kopertę, rozłożył kartkę, szybko przeczytał i chrząknął z zadowoleniem. Podał ją Pauli. Przeczytała i spojrzała na niego.

"VB spodziewany jest dziś po południu. Zarezerwował dwa bilety do Newquay. Oficerek i Moryc polecą do Newquay odrzutowcem. Przesiadka Cheltenham. Monika".

- Co w wolnym przekładzie oznacza - wyjaśnił półgłosem - że VB jedzie prosto z lotniska do Kornwalii. Nie wiem, kto mu towarzyszy. Grenville i Maurice również się tam dostaną, odrzutowcem Molocha. To druga wiadomość przechwycona przez Rządowe Centrum Telekomunikacji w Cheltenham z leara, który leci przed nami. Władze nareszcie zaczynają pojmować, że VB stanowi śmiertelne zagrożenie.

- Tak się domyślałam. Monika, jak zwykle, sprytnie sformułowała wiadomość. Czy te informacje zmienią nasze plany?

Tweed nie odpowiedział. Steward właśnie podał pierwsze danie. Popatrzył na dwie miniaturowe butelki szampana, które w dalszym ciągu pozostały nie odkorkowane.

- Czy państwo życzą sobie coś innego do picia?

- To, co mamy, wystarczy w zupełności. Przynajmniej na razie - odparł Tweed.

Wlał zawartość buteleczki do kieliszka Pauli, stojącego na oparciu fotela, a potem, ku jej zdumieniu, napełnił i swój kieliszek.

- Przecież ty prawie nigdy nie pijesz.

- Żyłem w napięciu niemal od momentu, gdy postawiłem stopę w słonecznej Kalifornii. Czas się odprężyć.

Trącili się kieliszkami, Tweed wypił do dna i ponownie je napełnił. Paula popatrzyła na niego.

- Trochę zaszalałeś. To znaczy, jak na ciebie.

- Ach, weźmiemy jeszcze po butelce. Słyszałem, że to poprawia samopoczucie.

- Doskonały pomysł. Wysiądziemy w Heathrow na lekkim rauszu. To najlepszy sposób na spędzenie nocnego lotu. Umieram z głodu - stwierdziła, popijając bulion.

- A nie mówiłem?

Obejrzał się przez ramię.

- Vanity i Bob popijają te bąbelki, jakby świat miał się dziś skończyć.

- Jeszcze niedawno, tam w Kalifornii, też mi się tak wydawało. Popatrz w telewizję. Dolina Krzemowa zniknęła z powierzchni ziemi.

- Co było celem tytanicznych wysiłków Molocha. Na pewno jest zachwycony i nie dba o ofiary śmiertelne. Zdaje mi się, że jego osobowość uległa jakiejś przemianie.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Przez wiele lat toczył w Ameryce twardą walkę, aż w jego duszę wniknęło żelazo, jak kiedyś mówiono. Teraz doszedł do takiej potęgi, że pozostaje mu tylko jedno: zgromadzić jeszcze więcej władzy. A może to zrobić. Dzięki powiązaniom arabskim.

- Bardzo ponure były te wiadomości - stwierdził Newman.

- Te, które oglądaliśmy na ekranie? - spytała Vanity.

- Właśnie. I wszystkie te straszne rzeczy sprawiła ambicja jednego człowieka - Molocha.

- To niezwykły umysł - odpowiedziała. - Zawsze zdumiewało mnie, z jaką szybkością ten człowiek podejmuje poważne decyzje. Praca dla kogoś takiego jest niesamowitym przeżyciem.

- Tak mówisz, jakbyś go podziwiała - skomentował Newman.

- Podziwiam jego umysłowość, co wcale nie znaczy, że podoba mi się jako człowiek. Źle interpretujesz moje słowa.

- Zdaje mi się, że dobrze usłyszałem - warknął.

- Aleś się zrobił wrażliwy.

- Może towarzystwo źle na mnie wpływa - odpalił.

- To je zmień - odcięła się Vanity.

- Może rzeczywiście to zrobię - stwierdził i popatrzył na nią. - A mnie się zdawało, że po zjedzeniu smacznego posiłku poprawi ci się humor.

- Wcale nie jestem w złym humorze. To ty mnie prowokujesz.

- Nie miałem takiego zamiaru. Może to sobie wymyśliłaś.

- Oczywiście, że wymyśliłam. Dlaczego zamknęli okiennice? Chciałabym powyglądać przez okno.

- Tam nie ma nic ciekawego. Noc, i tyle.

Vanity mocnym pchnięciem uniosła okiennicę. Popatrzyła w dół, w ciemność.

- Widzę światła. Kilka rozbłysków. Przelatujemy nad południową Grenlandią.

- Nikt tam przecież nie mieszka.

- Mylisz się. To chyba Godthaab. Na Szlaku Polarnym. Później miniemy południowy kraniec Islandii.

- Nie najgorsze miejsce na wakacje. Takie nietypowe.

- Myślę, że wybiorę się na wakacje, kiedy wrócimy do domu. Pojadę gdzieś sama. Mam ochotę wrócić do Kornwalii...

Grenville siedział sztywno wyprostowany w fotelu. Uważał, że garbienie się w miejscu publicznym jest niewłaściwe, nawet jeśli ktoś zamierzał się zdrzemnąć. Za nim Maurice Prendergast rozłożył wygodnie siedzenie, tak że przypominało leżankę. Przykrył się kocem i już zaczynał drzemać, gdy steward delikatnie potrząsnął go za ramię.

- Pan Prendergast? Przepraszam, że pana niepokoję. Przyszła do pana wiadomość radiowa.

- Naprawdę? Nie mam pojęcia, kto mógłby się dowiedzieć, że akurat dziś lecę do Anglii.

Otrząsnął się ze snu i odebrał z rąk stewarda zapieczętowaną kopertę. Otworzył ją i przeczytał wiadomość.

"Mój learjet będzie czekał na Pana na Heathrow. Zapraszam do siebie do Mullion Towers, w Kornwalii. Proszę przekazać pułkownikowi Grenville, że zaproszenie dotyczy również jego. Miło mi będzie panów powitać. VB".

Maurice wstał i rozejrzał się po wnętrzu samolotu. Światło było przyćmione i chyba wszyscy spali. Zamierzał poklepać Grenvillea po ramieniu, ale przyjrzał się nieruchomej sylwetce na fotelu przed sobą i uznał, że pułkownik głęboko śpi. Wolał nie budzić zbyt gwałtownie tego choleryka. Podszedł z boku i popatrzył na niego. Grenville otworzył oczy.

- Czego ode mnie chcesz, człowieku? O tej porze?

- Przyszła do ciebie wiadomość. Ta sama, co dla mnie, ale przysłano ją na moje nazwisko, jak widać. Proszę bardzo.

Grenville wziął kartkę i przeczytał ją powoli. Popatrzył na Mauricea z niesmakiem.

- O co tu chodzi?

- Mnie się pytasz?

- Ano, ciebie. I mów trochę ciszej. Ludzie śpią.

- Też zauważyłem. Myślę, że wygodniej będzie wrócić do Kornwalii w ten sposób. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego Moloch zawracał sobie nami głowę.

- Ja też nie.

Popatrzyli na siebie nieufnie, a Grenville oddał kartkę Prendergastowi.

45

Po przylocie na Heathrow Tweed ruszył prosto do biura szefa ochrony, Jima Corcorana, wszedł do jego pokoju i zamknął drzwi. Corcoran podniósł wzrok i powitał gościa słowami:

- Aha, czuję kłopoty. Dla siebie.

Wskazał mu krzesło i powitał uściskiem dłoni. Tweed nie skorzystał z zaproszenia.

- Sprawa najwyższej wagi. Dwaj mężczyźni, Grenville i Prendergast, mają stąd odlecieć na pokładzie prywatnego odrzutowca, należącego do Vincenta Bernarda Molocha. Chcę, żebyś opóźnił ich odlot o kilka godzin. Jakaś awaria, czy coś w tym rodzaju.

- Tym razem przesadziłeś - Corcoran rozłożył ręce gestem pełnym rezygnacji. - Zrobiłbym to dla ciebie, gdybym mógł, ale ostatnio Moloch rośnie w siłę.

- Mogę od ciebie zadzwonić? Chcę porozmawiać z Howardem.

- Proszę uprzejmie...

Tweed zadzwonił do Moniki, która natychmiast połączyła go z Howardem, nadętym dyrektorem Służb Specjalnych. Wyjaśnił w skrócie, o co chodzi. Howard poprosił, by dał Corcorana do telefonu.

- Cześć, stary, mówi Howard. Kopę lat, Jim. Właśnie wróciłem ze spotkanka z premierem. Tak, z samym premierem. Chce pełnej inwigilacji pana Molocha. To oznacza, że masz moje pozwolenie, czyli w domyśle pozwolenie samego premiera, by opóźnić start tego samolotu, jeśli Tweed tego chce. Twoja pomoc jest dla nas bardzo ważna.

- No cóż... w takim razie pomogę.

Później, już na siedzeniu mercedesa prowadzonego przez Newmana, Tweed opowiedział Pauli przebieg wydarzeń. Newman odebrał samochód z długoterminowego parkingu, gdzie zostawił go przed odlotem do Kalifornii. Z tyłu jechał Marler własnym samochodem, wioząc Butlera i Nielda.

- No cóż, po raz kolejny Howard zagrał pierwsze skrzypce, gdy los dał nam do wiwatu, mówiąc obrazowo - skomentowała Paula.

- To ważne - odpowiedział Tweed. - Wygląda na to, że nastąpił znaczący zwrot w polityce premiera w stosunku do Molocha.

- Wcześniej też przydałoby się nam takie poparcie - stwierdziła. - Tak przy okazji, Bob, co słychać u Vanity? Tylko mi mignęła po wylądowaniu i już jej nie było.

- Vanity - wyjaśnił Newman - postanowiła wybrać się na wakacje... samotnie, jak się wyraziła. Chce pozbyć się napięcia po wydarzeniach w Kalifornii.

- A dokąd jedzie? - dopytywała się Paula.

- Do Kornwalii.

- Czym?

- Własnym samochodem. Podobnie jak my, zostawiła wóz na Heathrow, odlatując do Kalifornii.

Newman zamilkł i skoncentrował się na prowadzeniu wozu. Byli już poza Londynem. Paula zacisnęła wargi. Było widoczne, że stosunki między Vanity a Newmanem wyraźnie ochłodły. Pewnie się pokłócili w samolocie. Z chmurną miną odezwała się do Tweeda:

- To dziwne, że nagle wszyscy w pośpiechu udają się do Kornwalii. Moloch już tam jest. Wiemy od Moniki, że Grenville i Maurice też tam zmierzają, w dodatku VB uprzejmie wypożyczył im swój prywatny odrzutowiec - zniżyła głos. - A teraz Vanity też jedzie tam, gdzie wszystko się zaczęło. Zgromadzą się tam wszyscy podejrzani, wśród których może być informator Molocha, który tworzy dla niego siatki szpiegowskie.

- Zauważyłem - odparł sucho.

- Przecież ten szpieg Molocha jest ważny, prawda? - naciskała dalej.

- Bardzo ważny. Trzeba go zdekonspirować za wszelką cenę. Tylko kto to jest?

Był już początek września. Samochody mknęły w dobrym tempie i szybko znalazły się w Kornwalii. Paula zauważyła, że liście zaczęły zmieniać kolor. Zieleń zastąpiło połączenie czerwieni, złota i oranżu. Szła jesień, choć bezchmurne niebo lśniło błękitem, jak niedawno w Kalifornii. Wciąż było ciepło. Paula westchnęła z zadowoleniem.

- Nie ma to jak w domu. Kalifornia może i jest ósmym cudem świata, ale nie ma nic piękniejszego jak zmiany pór roku w Anglii.

- Kalifornia była ósmym cudem świata - poprawił Tweed. - Teraz to poszarpane skały na wybrzeżu. - Pokazał jej gazetę, którą właśnie czytał. - Popatrz, to zdjęcia z Carmel.

- Bardziej przypominają zniszczenia po bombardowaniach w czasie drugiej wojny światowej. Czy to nie ulica, gdzie była ta budka telefoniczna, z której telefonowałeś?

- Tak. Połowa domów mieszkalnych - galerii sztuki, restauracji i sklepów leży w gruzach. Monterey uniknęło zniszczeń. Uskok San Moreno skręcił i ruszył w głąb lądu po zrównaniu Carmel z ziemią. Piszą tu, że to było największe trzęsienie ziemi w historii ludzkości. Moloch ma mocno obciążone sumienie.

Podniósł wzrok. Jechali drogą szybkiego ruchu. Jakiś samochód śmignął, wyprzedzając ich. Zza kierownicy Vanity wyzywająco pomachała im ręką i z rykiem silnika pognała przed siebie.

- Ale pędzi - skomentowała Paula.

- Musi być pierwsza - odparł Newman i znowu zamilkł.

- A właściwie gdzie się zatrzymamy? - spytała Paula.

- Po raz drugi w "Nansidwell". Jest stamtąd dobry widok na redę Falmouth. Kiedy byłem u Jima Corcorana, poprosiłem Monikę, by zarezerwowała dla nas pokoje.

- No cóż, dosłownie wracamy do miejsca, gdzie to wszystko się zaczęło. Przynajmniej pani Benyon bezpiecznie pojedzie do Cheltenham tym samochodem, który na nią czekał. Myślę, że z wielką ulgą postawiła wreszcie stopę na brytyjskiej ziemi. Ciekawe, kto załatwił dla niej samochód?

- Ja - odpowiedział Tweed. - W nocy w samolocie, kiedy zasnęłaś, wysłałem wiadomość do Moniki. Tyle przynajmniej mogłem zrobić.

- A co się stało z Alvarezem? Nie zdążyłam mu nawet podziękować za pomoc.

- Ja mu podziękowałem. Spieszył się, żeby złapać najbliższy samolot do Stanów.

- W dalszym ciągu nie rozumiem, jaką rolę on w tym wszystkim odgrywał.

- Wyjaśnię ci to później. Na razie przed nami dwa poważne zadania. - Przerwał na chwilę, by zwrócić się do Newmana: - Nie zapomnij, że po drodze musimy zatrzymać się w Truro. Trzeba wynająć samochody dla Butlera i Nielda. Aby dobrze wykonać zadanie, każdy z nas musi mieć swobodę ruchu.

- Może wreszcie powiesz, co to za zadanie? - spytała Paula.

- Po pierwsze, trzeba zdekonspirować szpiega Molocha. Po drugie, i to jest o wiele ważniejsze, uniemożliwić Molochowi opuszczenie Wielkiej Brytanii... wszelkimi dostępnymi środkami. Boję się, co ten człowiek może jeszcze narobić. Jego koncern wynalazł bombę ksenobową, ponad dziesięć razy potężniejszą od bomby wodorowej, jak twierdzi Cord Dillon. Załóżmy, że zechce sprzedać szczegóły produkcji i konstrukcji pewnym krajom arabskim. Mogliby zniszczyć zachodni świat.

- Przerażające.

- Jedyną alternatywą jest zniszczenie Molocha.

Na lotnisku w Newport, położonym w szczerym polu, VB i jego nowa asystentka Heather Lang przesiedli się wraz z bagażem do czekającego już rolls-roycea z szoferem. Zanim Moloch usadowił się obok Heather, zamknął szklaną szybę oddzielającą ich od kierowcy, by go odizolować. Gdy samochód powoli ruszył w stronę Mullion Towers, Moloch położył sobie na kolanach neseser, przyczepiony do przegubu dłoni kajdankami. Heather popatrzyła na walizeczkę z ciekawością.

- Pewnie nie powinnam pytać, ale tak tego pilnujesz, jakbyś miał tam fortunę.

- Ogromną fortunę - zgodził się z bladym uśmiechem - ale nie w banknotach ani w drogich kamieniach. Raczej w wypchanych dokumentami teczkach.

Nie drążyła tematu. Już wcześniej zorientowała się, że szef mówi jej tyle, ile jego zdaniem powinna wiedzieć, by dobrze wykonywać pracę, Jednym z licznych jej talentów było trzymanie się z daleka od spraw, które jej nie dotyczyły.

Tak, to wielka fortuna, myślał Moloch, gdy limuzyna mknęła przez wyschnięte równiny. Przypominało to podróż przez kamienną pustynię. W neseserze znajdowały się wzory i szczegóły konstrukcji bomby ksenobowej. Nie wątpił, że przywódcy niektórych krajów arabskich zapłaciliby miliardy za tego rodzaju informacje. Moloch, mistrz precyzyjnego planowania, zadzwonił do Heather, zanim opuściła zakłady Des Moines. Polecił jej zniszczyć plik dokumentów w teczce zatytułowanej "Projekt Eklipsa". W ten sposób zniknęły wszelkie szczegółowe dane dotyczące konstrukcji bomby ksenobowej; żadna wskazówka co do jej budowy nie pozostała w Ameryce. Jedyny na świecie zestaw informacji znajdował się w neseserze, leżącym na kolanach Molocha.

- Moim zdaniem, Kornwalia powinna wyglądać nieco inaczej - stwierdziła Heather, wyglądając przez okno.

- Atrakcją turystyczną są plaże i zatoczki wśród malowniczych urwisk na wybrzeżu. To tam tłoczą się wczasowicze. A tu jest prawdziwa Kornwalia. Gdy dotrzemy do Mullion Towers, przekażesz tę wiadomość dyżurnemu radiotelegrafiście, żeby przesłał ją do kapitana "Wenecji".

Moloch nagryzmolił w notesie zaszyfrowaną informację. Treść jej była jasna wyłącznie dla kapitana. Podał kartkę swojej asystentce, po czym zamknął oczy i zasnął. Właśnie dzięki takim krótkim, czujnym drzemkom potrafił pracować całymi nocami. Ciekawe, co to znaczy, pomyślała Heather, składając kartkę z wiadomością i wsuwając ją do portfela. Wpatrywała się w walizkę na kolanach szefa. Choć niewiele na ten temat powiedział, odniosła wrażenie, że jej zawartość była warta ogromne pieniądze. Nawet nie przyszło jej na myśl, że znajdujące się tam dane mogą zapoczątkować koniec świata.

46

Zapadał zmierzch, kiedy Newman zjechał ze zbocza wzgórza, u stóp którego leżało "Nansidwell" i zaparkował mercedesa przed pensjonatem, dokładnie w miejscu, gdzie stawiał go poprzednim razem. Pauli wydawało się, że od tamtej pory minęły dziesiątki lat.

- Nic się tu nie zmieniło - powiedziała, po czym przyjrzała się uważnie stojącemu nieopodal samochodowi. - Czy to nie wóz Vanity?

- Owszem - potwierdził Newman bez entuzjazmu. - Tylko nie miej do mnie o to pretensji. Nie miałem pojęcia, że znów się tu zatrzymamy, dopóki nie powiedziałeś nam o tym po drodze, Tweed.

- Nie rozumiem, dlaczego was to zaskoczyło - odparł Tweed.

Zajechały pozostałe auta. Marler, Butler i Nield wysiedli. Bez trudu udało się wynająć w Truro dodatkowe samochody. Z hotelu wyszedł jeden z pracowników, przeprosił, że szef musiał wyjechać służbowo i powitał ich równie serdecznie jak sam pryncypał. Okazało się, że dostali te same pokoje, co w czasie poprzedniej wizyty.

Gdy Paula w ślad za Newmanem schodziła na kolację, natychmiast spostrzegła Vanity w obcisłej złocistej sukni z wysokim kołnierzem, siedzącą na kanapie przy barku. Na ich widok zerwała się i złapała Newmana za ramię, wyginając pełne usta w uśmiechu.

- Czekałam na ciebie, Bob. Dostaliśmy ten sam stolik.

- Jak miło - odpowiedział.

- To cudowne uczucie, kiedy mężczyzna tak serdecznie wita starą przyjaciółkę - zwróciła się Vanity do Pauli.

- Może otępiał po długim locie z Ameryki - odpowiedziała Paula bez uśmiechu.

- Butelka dobrego wina powinna naoliwić mu trybiki. Moje z pewnością naoliwi - odpaliła z uśmiechem niepokonana Vanity. - Chodź, ponuraku.

Gdy wchodzili do jadalni, Newman wypatrzył siedzącego na tarasie Tweeda, z zajęciem obserwującego morze przez lornetkę. Bob odprowadził Vanity do stolika, przeprosił ją i przyłączył się do swojego szefa. Wieczorny chłód w powietrzu przypominał Kalifornię. Długą chwilę Tweed siedział bez słowa, po czym podał mu lornetkę.

- Przyglądałem się "Wenecji". Znów jest oświetlona jak statek wycieczkowy. Próbowałem odgadnąć przeznaczenie tych dużych, okrytych plandeką obiektów na pokładzie dziobowym i rufowym.

- Trudno powiedzieć, co to takiego - odpowiedział Newman, przypatrując się statkowi. - Nic nie wskazuje, że mają wkrótce odpłynąć.

- Widziałeś ten helikopter na pokładowym lądowisku?

- Tak. To Sikorsky. Potężna maszyna. Ale "Wenecja" też jest duża. Musiała kosztować ładnych parę milionów.

- Moim zdaniem czeka na kogoś ważnego. Popatrz, przyleciał śmigłowiec i krąży nad statkiem. Zdaje się, że premier w końcu pociągnął za parę sznurków.

- Pewnie jest z Culdrose, koło Lizard. Jak ci wiadomo, RAF ma tam duże lotnisko szkoleniowe dla śmigłowców.

Obserwowali, jak helikopter, ze światłami migającymi po obu bokach, krąży wysoko nad "Wenecją". Newman chrząknął.

- Chyba fotografuje statek pod różnymi kątami. Może też próbuje zidentyfikować te tajemnicze obiekty na pokładzie.

Ledwo wypowiedział te słowa, helikopter odleciał w głąb lądu. Newman opuścił lornetkę i oddał ją Tweedowi. Weszli przez recepcję do jadalni.

- Pójdę już do Vanity, bo zaraz zacznie się stawiać - stwierdził Newman.

- Zdaje się, że trafiłeś na dynamit, chłopcze - zauważył Tweed z rozbawieniem.

Wcześniej, w Truro, powiedział wszystkim, że nie ma już potrzeby udawać, że się nie znają. Gdy Newman wszedł do jadalni, ujrzał dwóch gości siedzących przy osobnych stołach. Poklepał Grenvillea po ramieniu.

- Świat jest mały, jak mówi przysłowie, brygadierze.

- Pułkowniku - wycedził zaskoczony Grenville. - Po dziennikarzu spodziewałbym się czegoś bardziej oryginalnego.

- Czeka pan na kogoś? A może na coś, pułkowniku?

Newman odszedł, zanim tamten zdążył odpowiedzieć. Tweed spostrzegł, że eks-oficer wyglądał na zirytowanego i zaniepokojonego nieoczekiwanym zachowaniem Newmana.

- Proszę, proszę, przecież to Maurice - odezwał się przy następnym stoliku Newman z szerokim uśmiechem - przebyliśmy długą drogę od mieszkania, w którym zamordowano tę Standish, nieprawdaż?

- Musisz o tym wspominać? I proszę cię, mów trochę ciszej. Połowa sali nas słyszy.

- Tak, wszyscy umilkli, nieprawdaż? Podobał ci się przelot odrzutowcem Vincenta Bernarda Molocha? Pewnie tak, tym bardziej że miałeś do towarzystwa naszego brygadiera... o, przepraszam, pułkownika.

- Może byś się tak odczepił i usiadł wreszcie do kolacji z tą twoją rozpustną panienką?

- Maurice - Newman pochylił się i objął go za ramiona - jeśli nie wyparzysz sobie dobrze gęby, to ja ci ją zamknę. Pięścią. A teraz jazda, wsuwaj kolację. Mam nadzieję, że się udławisz.

Cofnął rękę, w dalszym ciągu się uśmiechając. W jadalni zapanowała kompletna cisza. Grenville, który słyszał każde słowo, z ogromnym zainteresowaniem wpatrywał się we wzorki na talerzu. Newman, nie zmieniając wyrazu twarzy, wrócił do swojego stolika i usiadł naprzeciwko Vanity.

- Czas otworzyć butelkę. O, jest lista win.

- Nigdy cię takim nie widziałam - szepnęła.

- To uważaj. Zabawa dopiero się zaczyna - odparł głośno.

Tweed siedział przy stoliku naprzeciwko Pauli. Marler, samotny w kącie sali, z rozbawioną miną przypalił papierosa. Znów było słychać stłumiony gwar rozmów; ludzie rzucali Newmanowi spojrzenia spod oka. Grenville i Maurice również stali się ośrodkami zainteresowania i zdawali sobie z tego sprawę. Obaj mieli nie swoje miny i unikali rozglądania się po jadalni.

- O co w tym wszystkim chodziło? - spytała Paula ściszonym głosem.

- Newman działał na własną rękę, genialnie improwizował pod wrażeniem chwili. Sprawił, że dwaj z naszych podejrzanych zaczęli się denerwować.

- A z trzecią je kolację.

- Właśnie - odpowiedział radośnie Tweed.

W pensjonacie było około trzydzieściorga gości. Większość z nich piła kawę w dwóch pokojach wypoczynkowych, gdy Tweed wyszedł na dziedziniec w towarzystwie Marlera. Poprowadził go wokół budynku na taras, na który wychodziły okna pustej już jadalni. Tam wydał mu bardzo szczegółowe instrukcje i wręczył lornetkę. Marler popatrzył przez nią na "Wenecję", skinął głową i oddał przedmiot właścicielowi.

- Moim zdaniem, masz rację - odpowiedział.

- Szkoda, że nie masz armalite.

- Ależ mam - uspokoił go Marler. - Kiedy zostawialiśmy samochody na parkingu na Heathrow, wybrałem zaciszne miejsce, rozmontowałem sztucer, wpełzłem pod samochód i przykleiłem go plastrem opatrunkowym do podwozia. Teraz spoczywa wygodnie w bagażniku, jakieś dziesięć jardów stąd.

- Dziś już za późno, żeby coś zorganizować.

- Mój drogi, nigdy nie jest za późno. Mam w kieszeni zwitek pięćdziesięciofuntowych banknotów. Najpierw pójdę do Jacht Klubu przy porcie. Pewnie późno wrócę do domu, w razie czego poznasz moją motorówkę po czerwonym proporczyku na rufie.

- To tylko domysły - ostrzegł go Tweed.

- Jak dotąd, twoje domysły nie najgorzej się sprawdzały.

Paula, która wyszła poszukać Tweeda, zobaczyła, jak Marler wsiada do samochodu. Podeszła do niego, zaciekawiona, dokąd też może się wybierać tak późno w nocy.

- A ty dokąd znów jedziesz?

- Na rybki.

Samochód Marlera odjechał z rykiem silnika. Paula skręcała już za róg tarasu, gdy spostrzegła, że ktoś wychodzi z hotelu. Przylgnęła do ściany i obserwowała. Na dziedziniec wyszedł szybkim krokiem Grenville, wsiadł do samochodu, zawrócił i powoli ruszył podjazdem. W kilka sekund później z hotelu wybiegł Butler, który jadł kolację w towarzystwie Nielda, wskoczył za kierownicę i odjechał. Paula, w krótkiej futrzanej kurtce, wyciągnęła rękawiczki z koźlej skórki. Właśnie je nakładała, idąc w stronę Tweeda, który w dalszym ciągu stał na tarasie, gdy z pensjonatu wyszedł Maurice, wsiadł do samochodu, włączył rozrusznik i także odjechał.

- Co tu się dzieje, do diabła? - powiedziała do siebie.

Odwróciła się i znów usłyszała, że otwierają się drzwi do salonu. Wybiegł z nich Nield, wsunął się do samochodu i zniknął w dali. W głowie jej się kręciło, gdy podeszła do Tweeda i opowiedziała mu, co widziała.

- Wyglądało to jak scena z jakiegoś filmu - zakończyła.

- Co oznacza, że Nield i Butler są w doskonałej formie, mimo że wypili na spółkę sporą butelkę wina.

- A co mają robić w tej doskonałej formie?

- Wykonywać moje rozkazy. Butler śledzi Grenvillea, a Nield Mauricea. To logiczne, że teraz, kiedy wrócił Moloch, szpieg skontaktuje się z nim w Mullion Towers. Dziś w nocy dowiemy się, kto nim jest.

- Samochód Vanity zniknął z parkingu - zameldowała Paula.

- Tak przypuszczałem - odparł ponuro Tweed.

Gdy Moloch i Heather dotarli do Mullion Towers, powitała ich niska, przygarbiona kobieta o siwych włosach i dzikim spojrzeniu. Usta nad kwadratową szczęką miała zaciśnięte w cienką kreskę. Stojąc w drzwiach wejściowych, rzuciła Heather krótkie, pełne wrogości spojrzenie, a potem ułożyła usta w grymas, który miał być uśmiechem, jak domyśliła się młoda kobieta.

- To pani Drayton, nasza gospodyni - przedstawił ją Moloch. - Drayton, poznaj moją nową asystentkę, Heather Lang.

- Napije się pan kawy, prawda? - odpowiedziała Drayton, ignorując asystentkę.

- Tak, proszę podać w biurze. Mamy dużo pracy. Czy radiooperator jest na dyżurze?

- Carson jest zawsze do usług.

Moloch poprowadził Heather po szerokich schodach, wznoszących się łagodnym łukiem z przestronnego holu na podest pierwszego piętra. Wskazał jakieś drzwi:

- Tu jest toaleta, jeśli chcesz skorzystać. Moje drzwi są obite z zewnątrz zielonym suknem.

Moloch usadowił się za biurkiem w niewielkim gabinecie - Drayton zdążyła pozapalać wszystkie światła - i otworzył teczkę z dokumentami. W oknach nie było zasłon. Nie lubił tego, czuł się jak uwięziony, gdy zasłaniano je po zapadnięciu zmroku. Odpiął kajdanki, którymi był przykuty do nesesera i położył go obok na krześle. Weszła Heather.

- Jestem gotowa do pracy.

- Późnym wieczorem spodziewam się gościa. Kiedy przyjedzie, chcę się z nim widzieć w cztery oczy. Możesz wtedy iść do radiooperatora, drugie drzwi po przeciwnej stronie korytarza. Poczekaj tam, aż cię nie poproszę. Poznaj Carsona. W odróżnieniu od Drayton, jest sympatyczny.

- Mam wrażenie, że Drayton mnie nie lubi. Ale to bez znaczenia.

- Nigdy nie lubiła żadnej z moich asystentek. Starsze kobiety lubią nieraz myśleć, że to one pociągają za sznurki, ale Drayton jest w porządku. Nie zwracaj na nią uwagi.

- Nie powinnam mieć z tym kłopotów.

W czasie tej rozmowy Moloch nagryzmolił wiadomość do przekazania przez radio. Oddał ją Heather.

- Możesz przeczytać. Potem oddaj ją Carsonowi, żeby przesłał na "Wenecję".

"Nie wypłyniemy jeszcze przez następne dwa tygodnie. W dalszym ciągu utrzymywać system w ruchu. Wszyscy pozostają na statku. Nie puszczać nikogo na ląd. VB".

- Z tego wynika, że zostaniemy tu jeszcze przez jakiś czas - skomentowała Heather.

- Wręcz przeciwnie, odpływamy niebawem. Wiadomość należy rozumieć odwrotnie. Kapitan zrozumie. Podejrzewam, że sygnał zostanie przechwycony przez RCT w Cheltenham.

- RCT?

- Rządowy ośrodek telekomunikacyjny. Prowadzi nasłuch wszystkich transmisji radiowych. Teraz, gdy jesteśmy w Wielkiej Brytanii, należy zakładać, że wszystkie wysyłane przez nas wiadomości są tam nagrywane.

- Pójdę to nadać...

Moloch poczekał, aż wyjdzie, i wybrał numer na klawiaturze telefonu. Dzwonił do "Nansidwell". Telefon odebrał ktoś z obsługi, więc poprosił o pilną rozmowę z jednym z gości i podał nazwisko. Gdy gość podszedł, Moloch wydał krótkie polecenie:

- Przyjeżdżaj dziś w nocy do centrali, kiedy tylko będzie bezpiecznie.

Odłożył słuchawkę, wstał, podszedł do okna i zapatrzył się w noc. W Mullion Towers panowała dziwna atmosfera. To go denerwowało. Nie lubił Joela Branda, ale czuł się bezpiecznie, kiedy olbrzym zajmował się organizacją ochrony. Teraz nie został tu ani jeden strażnik. Joel Brand zazwyczaj zarządzał dużą grupą ochroniarzy, ale wszyscy zginęli w Kalifornii. Moloch czuł się nieswojo w tej wielkiej rezydencji, sam, tylko z panią Drayton i z Heather. Pomyślał, że można by tu wezwać ludzi z "Wenecji", ale zrezygnował z tego. Cała załoga musiała bezwzględnie zostać na pokładzie statku. Ludzie płynący do brzegu, a potem udający się w stronę Mullion Towers, mogliby przyciągnąć uwagę kogoś niepożądanego. Podszedł do wielkiej szafy i otworzył drzwi. Wisiało tam wiele różnych ubrań. Założył wysoką czapkę w kratę i sfatygowany płaszcz przeciwdeszczowy. Spojrzał w lustro i sam się zdziwił, jak bardzo odmieniło to jego wygląd. W tym momencie wróciła Heather.

- Bardzo przepraszam - zaczęła. - Szukam właśnie...

Przerwała i zagapiła się na postać w dziwnej czapce, która odwzajemniła jej spojrzenie.

- VB! Nie poznałam cię!

- Bardzo dobrze. Mogą nas obserwować. Nie pojedziemy do portu rolls-royceem, tylko starym fordem escortem, który stoi w garażu. Ty będziesz prowadzić. Zabierz tylko jedną walizkę, resztę dokupisz w Bejrucie.

- Jak dostaniemy się na statek z nabrzeża?

- Będzie tam na nas czekać duża motorówka. Gdy nadejdzie odpowiedni moment, zaokrętujemy się, zwracając na siebie jak najmniej uwagi.

Rozmawiając, Moloch jednocześnie zdjął czapkę i płaszcz, po czym schował je do szafy. Cieszyło go, że Heather zaakceptowała te dziwne wydarzenia jako część swojej pracy. Była chyba najtwardsza z jego dotychczasowych asystentek. Moloch miał talent do wynajdywania nieprzeciętnie zdolnych kobiet, które były wobec niego lojalne w zamian za wysoką pensję.

- Moim zdaniem, świetna organizacja - skomentowała Heather. - Pani Drayton powiedziała mi, że kolacja już czeka. Ma nadzieję, że nie będziemy tu siedzieć całą noc, skoro zadała sobie trud i ugotowała gorący posiłek.

- W takim razie chodźmy. Carson wysłał wiadomość?

- Od razu, gdy ją dostał.

Schodząc po schodach, Moloch czuł się coraz bardziej zaniepokojony nienaturalnym spokojem i ciszą. Zawsze widział tu ochroniarzy, którzy pozdrawiali go z szacunkiem; niektórzy z nich pełnili rolę służących. Teraz, gdy szli z Heather po posadzce holu, ich kroki rozlegały się echem w całej posiadłości.

Czuł się trochę głupio, sprawdzając zamki i łańcuchy na solidnych drzwiach wejściowych. Czym tu się martwić? Ale przecież już od dawna, zawsze, gdy wychodził z biura, otaczała go służba i uzbrojeni ludzie. Wszedł do dużej, wykładanej boazerią jadalni po przeciwnej stronie korytarza i usiadł na końcu długiego stołu. Spostrzegł, że nakrycie dla Heather ustawiono daleko, po przeciwnej stronie.

- Siadaj obok - polecił.

- Czy to oznacza, że mam przełożyć wszystkie nakrycia? - warknęła pani Drayton, która właśnie weszła niosąc wazę z zupą.

- Dokładnie tak - odparł sucho Moloch.

- Gdyby mi pan o tym powiedział na początku, oszczędziłabym na czasie. Czy w ten sposób mam nakrywać do stołu także w przyszłości?

- Tak.

Nie było potrzeby wyjaśniać Drayton, że to prawdopodobnie ostatni posiłek, który Moloch spożywa w Mullion Towers. Trzeba pamiętać, żeby zostawić jej kopertę z pieniędzmi i list wyjaśniający, że jej usługi już nie będą potrzebne. Ciekawe tylko, ile Brand jej płacił. Na krześle obok niego leżał neseser, który przyniósł ze sobą z gabinetu. Dla bezpieczeństwa zabierał go wszędzie ze sobą - była to przepustka do nieopisanych bogactw Bliskiego Wschodu.

Heather wyczuła w przestronnej jadalni atmosferę niepokoju. Spróbowała wciągnąć Molocha do rozmowy. Doszła do wniosku, że to dziwny dom, ale nic nie powiedziała. Tylko skąd to uczucie, że zaproszono ją tu na Ostatnią Wieczerzę? Właśnie skończyli posiłek i popijali kawę, gdy ktoś zadzwonił. Drayton, która ich obsługiwała, już szła do drzwi, kiedy odezwał się Moloch:

- To właśnie gość, którego oczekuję. Otworzę sam. Proszę tu posprzątać. Heather, idź do nadajnika wysłać wiadomość.

47

W "Nansidwell" Tweed tak się denerwował, że Paula poprosiła, by porozmawiał z nią w swoim pokoju, z dala od gości na dole, którzy plotkowali jak sroki, o wszystkim i o niczym. Gdy tylko wszedł do pokoju, natychmiast podszedł do okna, wyjął lornetkę i znów zaczął wpatrywać się w "Wenecję" i morze wokół niej. Paula podeszła do niego i zasłoniła dłonią soczewki.

- Dość już tego. Usiądź w fotelu. Poprosiłam szefa obsługi, żeby ktoś przyniósł nam tu kawę.

- Dziękuję.

Paula usiadła na poręczy fotela.

- Rzadko bywasz tak zdenerwowany. Co się dzieje?

- Kiedy odjechała Vanity?

- Nie mam pojęcia. Chyba po kolacji. Powiedziałam ci o tym, gdy tylko zauważyłam, że jej samochód zniknął.

- A gdzie Newman?

- Też nie wiem. Może poszedł na spacer.

- I nic mi nie powiedział? To niepodobne do niego. Widzę, że jego mercedes w dalszym ciągu stoi na parkingu.

- Nie masz większych zmartwień? - spytała cicho.

- Mam. Molocha trzeba za wszelką cenę powstrzymać przed wyjazdem z kraju. Wszystko mi jedno, w jaki sposób. Słuchaj, muszę zadzwonić do Howarda. Gdy tylko wyjadę, wszyscy popełniają same głupstwa.

W tym momencie wszedł kelner z kawą i nalał im obojgu. Tweedowi wydawało się, że ta prosta czynność trwa całe wieki, choć nie odbiegała od normalnej hotelowej procedury. Gdy tylko zostali sami, Tweed sięgnął po telefon. Zadzwonił do Moniki, która natychmiast połączyła go z Howardem. Skoro Howard siedzi na Park Crescent do późnej nocy, o czymś to świadczy, pomyślał Tweed. Zwykle wieczorami chodził do klubu na drinka.

- Mówi Tweed. Słuchaj, Howard, trzeba zrobić coś drastycznego...

- Czy tu nie ma podsłuchu? - przerwał mu Howard. - Skąd dzwonisz?

- Z pensjonatu. "Nansidwell Country Hotel". Monica ci na pewno powiedziała.

- Owszem. W takim razie nie mogę z tobą rozmawiać.

- A niby dlaczego, do cholery?!

- Zadzwoń z budki ulicznej.

- Myślisz, że mam kilka w kieszeni, czy jak?

Tweed odłożył słuchawkę tak ostrożnie, że Paula się domyśliła, ile siły woli potrzebował, by powstrzymać się od rzucenia jej na widełki. Podsunęła mu filiżankę z kawą.

- Co się stało?

- Ten nadęty dureń się wyłączył!

- To znaczy, że jest coś, o czym może rozmawiać tylko bez podsłuchu. Do tej pory ty zawsze bardziej troszczyłeś się o zachowanie tajemnicy.

- Naturalnie, masz rację - zgodził się Tweed i wypił łyk kawy.

- Moglibyśmy pojechać do budki w Mawam Smith - zaproponowała.

- Wtedy pewnie już będzie za póŹno. - Nagle uderzyło go znaczenie jego własnych słów. - Nie mamy samochodu.

- Ależ mamy. Newman dawno temu dał mi zapasowe kluczyki do mercedesa. Na wypadek nagłej potrzeby.

- Teraz jest nagła potrzeba - powiedział i zerwał się na równe nogi.

Wyjął z kieszeni automatyczny rewolwer walther 7.65 i magazynek. Załadował go. Paula patrzyła, zdziwiona.

- Skąd to wziąłeś?

- Marler mi dał. Jakiś jego znajomy nieopodal Truro handluje bronią. Liczy sobie słono, ale nie zadaje pytań.

- Marler zna chyba wszystkich nielegalnych handlarzy bronią w każdym zakątku świata.

- To należy do jego obowiązków służbowych. Ruszajmy już. Daj mi kluczyki.

- Ruszamy do Mawnan Smith? - spytała, pogrzebała w torebce i wręczyła Tweedowi kluczyki.

- Nie ma na to czasu. Chyba znasz trasę do Mullion Towers, bo byłaś z Newmanem, kiedy przeprowadził atak na posiadłość poprzednim razem. Znajdziesz drogę po ciemku?

- Naturalnie.

- No to zawieźż nas tam. Szybko.

Moloch przyjął gościa w biurze. Wyjął kopertę z zamkniętej na klucz szuflady, otworzył ją i pokazał zawartość - plik banknotów pięćdziesięciofuntowych.

- Jest ich czterdzieści, razem dwa tysiące funtów. To tylko zaliczka. Rano szofer zawiezie cię rolls-royceem na lotnisko Newquay. Polecisz na Heathrow, a stamtąd złapiesz jak najwcześniejszy lot do Bejrutu. Będziesz sam, więc nikt cię nie skojarzy ze mną. Chcę, żebyś zorganizował dla mnie nową siatkę informatorów. Arabowie kochają pieniądze. Potarguj się z obiecującymi kandydatami - wszyscy się tego spodziewają Nawiąż ze mną kontakt w domu w górach Libanu. Każdy wskaże ci drogę. Sprawdziłeś się tu i w Kalifornii. Postaraj się tak samo dobrze w Libanie.

Gość przeliczył banknoty i włożył je do torby. Moloch dodał jeszcze jedną uwagę:

- Pewnie zauważyłeś, że do Bejrutu polecisz klasą turystyczną. Nikt nie zwraca uwagi na ludzi podróżujących w ten sposób. Na lotnisku w Bejrucie mogą być obserwatorzy.

Rozmowa odbyła się na stojąco. Potem gość wyszedł z pokoju, a Moloch podszedł do okna i popatrzył w noc. Czy nie popełnił głupstwa, przeprowadzając całą transakcję przy odsłoniętych zasłonach? Podszedł do drugiego okna i znów wyjrzał na zewnątrz. Kto by siedział w ciemnościach tu, w zapomnianym zakątku Kornwalii? Na pewno nikt. Złożył dłonie i zacisnął je mocno. Odzyskał wreszcie swoje słynne stalowe nerwy.

Paula pilotowała Tweeda. Na długich światłach jechali przez ponurą, opustoszałą okolicę. Choć miała na kolanach mapę, rzadko do niej zaglądała. Nawet w nocy z łatwością potrafiła odtworzyć tę okropną drogę, którą Newman wiózł ich pewnego popołudnia, gdy zaatakowali Mullion Towers.

- Ponuro tu, prawda? - zauważył Tweed. - Ani śladu cywilizacji.

- Została za nami, gdy mijaliśmy Mawnan Smith. Mogłeś się zatrzymać i zadzwonić z budki.

- Szkoda czasu. Moim zdaniem, Moloch wyjedzie wczesnym rankiem. Znam go. Gdyby marnował czas, nie dochrapałby się takiej pozycji w świecie. Ale, przynajmniej mam jeszcze kogoś w zanadrzu.

- A kogo?

- Jak mam dalej jechać?

- Skręć w lewo. Właśnie miałam ci powiedzieć. Zbliżamy się do tamy Stithians Dam.

- Gdzie to?

- Na końcu świata.

W Mullion Towers Heather upewniła się, że Drayton jest daleko i weszła do dużej kuchni. W kredensie znalazła wiklinowy kosz. Właśnie go wyjmowała, kiedy wróciła gospodyni.

- Co pani robi w mojej kuchni? - warknęła. - Proszę stąd wyjść.

- Pan Moloch prosił, żebym przygotowała kosz piknikowy - Heather uśmiechnęła się prosto w ponurą twarz gospodyni. - Potrzebujemy sporo kanapek z szynką, szarlotkę, jeśli pani ma, sztućce i kawałek keksu. Przyniosę butelkę wina z piwnicy. Aha, przydałby się jeszcze termos z gorącą kawą.

- Czyżby? A może jeszcze trochę kawioru? Zanim sobie paniusia pójdzie z tym koszem, chciałam przypomnieć, że nie przyjmuję poleceń od nikogo, poza samym panem Molochem.

- Pan Moloch, we własnej osobie, polecił mi, żebym poprosiła panią o ten kosz z jedzeniem. Jest zapracowany. Lepiej go nie denerwować, prawda?

- Co, zamierza paniusia zająć moją posadę?

- Nigdy by mi się nie udało wykonywać tej pracy nawet w połowie tak dobrze, jak pani. Zauważyłam, jak doskonale wypolerowane są te antyczne meble. Wspaniale potrafi pani zadbać o atmosferę tego domu.

- Pochlebstwa, tanie pochlebstwa...

Ale schodząc do piwnicy po wino, Heather zobaczyła, że Drayton wyjmuje z dużej lodówki bochenek chleba. Moloch wcale nie zamawiał tego jedzenia, ale jego asystentka przewidziała konieczność długiego czekania przy nabrzeżu. Choć jej szef twierdził, że transport ma na nich czekać, Heather doszła do wniosku, że mała motorówka będzie przecież musiała pokonać spory odcinek od kotwiczącej na redzie "Wenecji". Jego odjazd był otoczony taką tajemnicą, że obecność jakiejś większej łodzi motorowej przy brzegu była nie do pomyślenia.

Kamienne schody wiodące do piwnicy były bardzo wydeptane. Nie znalazła kontaktu, więc oświetlała drogę latarką, którą zawsze nosiła w torebce. Wybrała dwie butelki, które jej zdaniem odpowiadałyby Molochowi; jedną z czerwonym winem, drugą z białym. Trzymając każdą w jednej ręce, doszła prawie do szczytu schodów i tam się poślizgnęła. Butelki wypadły jej z dłoni, złapała kurczowo niską poręcz, ale wykonała obrót o sto osiemdziesiąt stopni i upadła, gdy lewa noga nie wytrzymała nacisku. Spróbowała wstać, ale przeszył ją paroksyzm bólu.

- Drayton! - zawołała. - Drayton! Piwnica na wino!

- Co sobie zrobiłaś?

Był to głos Molocha. Włączył światło, obejrzał nogę, nie pozwolił jej się ruszać i zadzwonił po lekarza. Doktor Brasenose przyjechał w piętnaście minut. Nie lubił nocnych wezwań, ale motywacja w postaci dwustu funtów gotówką natychmiast postawiła go na nogi.

- Zabandażowałem ją - powiedział później Molochowi, patrząc na łóżko, gdzie przeniósł pacjentkę. - To pęknięcie, bez przemieszczenia, co mnie bardzo cieszy. Jednak pacjentce potrzebny będzie odpoczynek i opieka w prywatnym szpitalu. Mogę to natychmiast zorganizować.

- Na jak długo? - dopytywała się pobladła Heather.

- Przynajmniej przez dwa tygodnie. Trudno powiedzieć, bo to zależy od przebiegu rekonwalescencji.

- Muszę wyjechać za granicę.

- Dopiero gdy pani całkowicie wyzdrowieje.

- Muszę się z tym zgodzić, choć niechętnie - zadecydował Moloch. - Dojedziesz do mnie, kiedy będziesz w pełni sprawna - zmarszczył brwi, nie pozwalając jej nazwać celu podróży. - Pojedziesz rolls-royceem na Heathrow. Wykupię ci przelot pierwszą klasą. A teraz, Brasenose, proszę zorganizować dla niej ten pobyt w prywatnej klinice... Od zaraz.

Moloch żałował, że będzie pozbawiony jej towarzystwa podczas podróży, ale działał zdecydowanie, jak zwykle.

- Nie martw się - uspokoił ją. - Sam poprowadzę samochód, gdy będę jechał do Londynu.

I tym razem, jak niegdyś, Heather podziwiała opanowanie Molocha i jego błyskawiczny refleks, gdy podał fałszywy cel podróży. On zaś, spojrzawszy na zegarek, wyszedł z pokoju i pospieszył na górę. Tam przebrał się w sfatygowany płaszcz przeciwdeszczowy i wysoką czapkę w kratkę. Rzucił okiem w lustro. Nie sposób cię odróżnić od zwykłego marynarza, powiedział do siebie. Jeśli zastawili sieć, przemkniesz się przez jej oka jak płotka.

48

Tweed powoli wziął zakręt na wąskiej, stromo opadającej drodze. Zahamował i ze zdumieniem popatrzył w dół.

- A co to takiego?

- Tama Stithians Dam. Spora konstrukcja, stromy spadek.

- Rzeczywiście, utworzone przez nią jezioro jest całkiem spore. I znowu ani żywej duszy. Odkąd minęliśmy tę wioskę, nie widziałem nawet jednego domostwa.

- Wioska nazywała się Stithians - objaśniła Paula. - Może raczej pozostałość wioski. A stąd dobrze widać Mullion Towers - kontury w świetle księżyca, na tamtej ostrej jak brzytwa grani.

- Ruszajmy w drogę... - Tweed przerwał. - Zobacz, nadjeżdża jakiś samochód.

- To samochód Butlera. Ktoś siedzi obok kierowcy.

- Pojedziemy im na spotkanie - zdecydował Tweed.

Zjechał ze zbocza, błyskając światłami. Butler zatrzymał się przy zjeździe na tamę. Tweed stanął obok, wyskoczył z samochodu i podszedł do niego.

Butler trzymał na muszce pistoletu siedzącego obok Grenvillea.

- Dlaczego w niego celujesz? - spytał Tweed.

Grenville, sztywno wyprostowany, siedział z wściekłą miną. Butler, nie zmieniając położenia broni, wskazał go ruchem głowy.

- Masz tu swojego szpiega, a raczej Molochowego szpiega. Pojechałem za nim do Mullion Towers. Mam ze sobą kamerę wideo, a na niej bardzo interesujący film o tym, jak Grenville spotkał się z Molochem w pokoju na pierwszym piętrze. Moloch wręczył mu całkiem spory plik banknotów. Poczekałem na zewnątrz, przy samochodzie tego drania, i dopadłem go, zanim zdążył wsiąść. Przeszukałem go. Ma w kieszeni kopertę, wypchaną pięćdziesięcio funtowymi banknotami. A do tego turystyczny bilet lotniczy do Bejrutu, w jedną stronę.

- Do Bejrutu? To poważny dowód.

- Sam zobacz. No, kapralu, pokaż bilet.

Butler, wciąż jeszcze lekko oszołomiony zmianą czasu po przylocie z Ameryki, chciał zrobić dwie rzeczy naraz: wyjąć kopertę i podać ją Tweedowi, co mu się udało, a jednocześnie w dalszym ciągu trzymać jeńca na muszce.

Grenville wykorzystał moment: błyskawicznie wyrwał Butlerowi pistolet z dłoni, pchnął drzwiczki samochodu, wyskoczył... ale w pośpiechu upuścił broń. Zaczął uciekać po zboczu w stronę wysokiej tamy. Tweed popędził za nim, wsuwając kopertę do kieszeni. Paula ruszyła ich śladem, rozpaczając w duchu, że nie ma swego browninga.

Grenville dopadł niskiej, zamkniętej na kłódkę bramki, prowadzącej do wąskiego chodnika na szczycie tamy. Przeskoczył bramkę i pobiegł chodnikiem, mając po prawej czarną toń wody, a po lewej opadającą stromo, lekko wklęsłą ścianę tamy. Obejrzał się w chwili, gdy Tweed był już blisko. W tym momencie noga Tweeda uwięzła w króliczej norze i upadł z impetem na twarz w suchą trawę, straciwszy na chwilę oddech. Grenville sięgnął do prawej skarpetki i wyciągnął z niej mały rewolwer stanął spokojnie i wycelował w rozciągnięte na trawie ciało Tweeda.

Paula z przerażeniem wciągnęła powietrze w płuca. Nie trzeba było snajpera, by zabić Tweeda z tej odległości, a przecież Grenville był wojskowym. Celował spokojnie, wiedział, że ma czas. Nagle zabrzmiał strzał, a Paulę od stóp do głów przeszył zimny dreszcz. Podniosła wzrok i na jej twarzy odmalowało się niedowierzanie.

Grenville upuścił pistolet i przycisnął obie ręce do piersi, po czym powoli pochylił się i przeleciał przez barierkę. Jego ciało spadło w dół, w trzydziestometrową przepaść. W połowie lotu uderzył w lekko skośną płaszczyznę tamy, odbił się i spadał dalej. W nocnej ciszy rozległ się głośny plusk, gdy wpadł do wody u stóp betonowej konstrukcji i zniknął w głębinie.

Paula spojrzała na wzgórze i zobaczyła, że Butler opuszcza pistolet, który podniósł z trawy przy samochodzie. Strzelał na dużą odległość, ale, jak sobie przypomniała, był snajperem i na ćwiczeniach w Surrey zawsze zajmował najlepsze miejsca w strzelaniu z pistoletu. Tweed wspiął się z powrotem i razem z Paulą podeszli do Butlera, na którego twarzy malowało się zmęczenie.

- Mogę ci tylko podziękować - powiedział Tweed. - Gdyby nie ty, byłoby po mnie.

- Powinienem was przeprosić. Sprawdzałem, czy ma broń, ale zapomniałem o skarpetkach.

- Zdaje mi się, że Moloch właśnie wyjechał z Mullion Towers i zamierza odpłynąć - powiedziała Paula. - Zanim zbiegłam z pagórka, zobaczyłam światła samochodu poniżej jego posiadłości. Pewnie pojechał inną drogą do Falmouth.

- W takim razie wracamy do "Nansidwell". Ja prowadzę - zdecydował Tweed.

W czasie tej nocnej jazdy Paula przejrzała zawartość koperty, którą przekazał jej Tweed. Gwizdnęła.

- Grenville dostał mnóstwo pieniędzy. A tu jest bilet do Bejrutu, o którym wspominał Henry.

- Ostateczne dowody, jak już mówiłem. Pamiętaj, że Grenville był i w Kornwalii, i w Kalifornii, gdzie tworzył siatki szpiegowskie Molocha i zarządzał nimi. Moim zdaniem, Moloch polecił mu założyć podobną siatkę w Libanie. Myślę, że kiedy w Ministerstwie Obrony obejrzą taśmę nakręconą przez Butlera, zdecydują się wreszcie otworzyć teczkę naszego wojaka i pokazać mi jej zawartość.

- Pamiętam, że kiedyś opowiadałeś, jak starali się tego uniknąć. To było jeszcze przed wyjazdem z Wielkiej Brytanii. Wygląda na to, że Moloch nam jednak ucieknie.

- Nie byłbym tego taki pewien.

- Nie wyobrażam sobie, co mogłoby go teraz zatrzymać.

- Może zdarzy się szczęśliwy przypadek.

- Nie przypominam sobie, żebyś kiedykolwiek polegał na przypadkach.

- Masz rację.

W salonach "Nansidwell" siedziało jeszcze nad drinkami kilkoro zapóźnionych gości, ale poza tym panował spokój. Tweed zaparkował samochód i żwawo wszedł na taras. Po raz kolejny popatrzył na morze przez lornetkę, koncentrując się na "Wenecji" i wodach wokół niej.

- Coś nowego? - spytała Paula.

- Bez zmian. Będę przez całą noc obserwował statek. Idź lepiej spać. Mieliśmy pracowity dzień.

- Odechciało mi się spać i znowu jestem głodna. Mam straszny apetyt na lody czekoladowe. Może będziemy prowadzić obserwacje z mojego pokoju? Tam jest wygodniej.

- Dobry pomysł. Tyle że nie chciałbym ci zakłócać odpoczynku. Sen jest potrzebny dla urody.

Właśnie wracali na dziedziniec, gdy nadjechał samochód Vanity i zatrzymał się na parkingu. Vanity prowadziła, Newman siedział obok. Wysiadła, chichocząc.

- Coście porabiali we dwójkę? Chodzi mi o tę część wycieczki, o której możecie opowiedzieć - zainteresował się Tweed.

- Świetnie się bawiliśmy - powiedziała Vanity, zarzuciła mu ramiona na szyję i objęła go serdecznie. - Bardzo cię lubię.

- To mnie powinnaś lubić - poprawił ją Newman. - Znaleźliśmy niezwykle obiecującą piwiarnię.

- Chce przez to powiedzieć, że za dużo wypiłam - wyjaśniła Vanity ze złośliwym uśmieszkiem. - Właściwie to Bob nas tam zawiózł i przywiózł, ja usiadłam za kółkiem dopiero przed samym podjazdem. Miałam nadzieję, że cię stuknę, Tweed. Pomyślałbyś sobie wtedy, że byłam bardzo niegrzeczna.

- To znaczy, że nie byłaś? - spytała Paula, przybierając minę niewiniątka.

- Przydałby mi się kieliszeczek grand marnier - powiedziała Vanity głośno, gdy weszli do salonu.

- Tylko czy ty byś się potem mogła na coś przydać? - dokuczał jej Newman.

- Chcesz się przekonać?

- Skończy się na tym, że zaniosę cię do łóżka.

- Może pomóc? - zgłosił się wesołek o czerwonej twarzy, mówiący z wyraźnym akcentem z Yorkshire. - Niejednej dziewicy w opałach podałem pomocną dłoń.

- Akurat ta nie jest w żadnych opałach - odcięła się Vanity. - A na jakiej podstawie pan sądzi, że jestem jeszcze dziewicą?

Odpowiedział jej wybuch śmiechu gości, rozpartych na wygodnych kanapach. Nawet Tweed się przyłączył. Paula zauważyła, że na ladzie baru stoi zapomniany kieliszek grand marnier, złapała go i wróciła do salonu.

Usiadła i popijała alkohol, podczas gdy Vanity rzucała jej spojrzenia pełne udawanej wściekłości. Nagle spostrzegła, że niedaleko nich siedzi Maurice, wpatrując się w pusty kieliszek po szampanie. Z drugiego salonu wychylił się uśmiechnięty Nield.

- Maurice, masz pusty kieliszek - powiedziała Paula podchodząc do niego.

Wypiła połowę grand marnier, a resztę mu dolała.

- W górę szkło, nasze kawalerskie!

- I tak dalej, i tym podobne - dopowiedziała wesolutko Vanity. - Patrzcie, co znalazłam na barze - podniosła kieliszek grand marnier - Tam się kryje jakiś magik, mówię wam.

- Naprawdę będę musiał cię wnieść po schodach - oświadczył Newman i ciężko westchnął. - Czego się nie robi dla ojczyzny.

- To co, pójdziemy do mnie obserwować ten statek? - szepnęła Paula do Tweeda bardzo trzeźwym głosem.

- Dobry pomysł. Albo dopadniemy VB przed świtem, albo wcale.

- Mam iść z wami? - spytał Newman cicho i z powagą.

- Kazałem ci pilnować Vanity - odpowiedział Tweed z udawaną surowością.

- Nie mam pojęcia, jaką rolę odgrywa w tym wszystkim Vanity - stwierdziła Paula, gdy wchodzili na piętro.

- Jeśli w ogóle jakąś odgrywa.

- Widzę, że znów zaczynamy się bawić w tajemnice,..

Moloch, w starym płaszczu i wysokiej czapce, był już niedaleko od nabrzeża w Falmouth, O tej porze leżące w dolinie miasteczko było jak wymarłe. Powoli przejechał swoim fordem ulicą Targową, a potem znów się zatrzymał, sprawdzając, czy ktoś go nie śledzi. Po drodze z Mullion Towers stawał chyba ze sześć razy. Na siedzeniu obok niego leżał neseser, razem z łańcuszkiem i kajdankami.

Gdy tak nasłuchiwał, ciszę nieoczekiwanie przerwał nieprzyjemny, drażniący dźwięk. Wyjrzał z okna i natychmiast zobaczył źródło odrażającego skrzeczenia, które działało mu na nerwy. Na rynnie, wspólnej dla kilku budynków, siedział rząd wielkich mew, wpatrując się w niego tak, jakby szykowały się do grupowego ataku. Zacisnął wąskie wargi i pomyślał, że chętnie by je wszystkie powystrzelał.

Spojrzał kilka razy we wsteczne lusterko, przejechał kawałek drogi, skręcił w lewo pod wykuszem i podjechał po rampie na nabrzeże. Zatrzymał samochód, cztery razy błysnął długimi światłami, po czym je wyłączył. Teraz musiał tylko czekać. Motorówka, którą miał popłynąć na "Wenecję", kotwiczyła w pewnej odległości, by nie zwracać na siebie uwagi, i dopiero po pewnym czasie mogła przybić do nabrzeża, żeby go zabrać na pokład.

Czekanie było dla Molocha próbą wytrzymałości. Zwykle tak aktywny, nie mógł znieść bezradności i bezczynnego siedzenia w samochodzie. Wziął neseser, założył kajdanki na lewy przegub, a potem nie pozostało już nic innego do roboty, jak tylko czekać, z poczuciem, że jest się wystawionym na cel. Żałował, że nie ma z nim Heather. Pomogłaby zabić czas. Co za pech, że pośliznęła się na tych schodkach do piwnicy. Ale to już koniec złej passy, wmawiał sam sobie. Na morzu zdaje się mieli kłopoty z uruchomieniem silnika motorówki. Zaczął się martwić, że nie uda im się ruszyć. To byłaby katastrofa. Bardzo mu zależało, by "Wenecja" jeszcze przed świtem znalazła się na otwartym morzu. Zmusił się do zachowania cierpliwości.

Marler, trzymając wędkę obiema rękami, siedział w motorówce zakotwiczonej przy samym brzegu, skąd miał doskonały widok na "Wenecję". W odróżnieniu od Molocha, potrafił czekać całymi godzinami bez zniecierpliwienia. Znacznie wcześniej pojechał do klubu jachtowego, dużego białego budynku przy samym porcie. Do restauracji na pierwszym piętrze prowadziły schody prosto z parkingu. Zatrzymał samochód i, ubrany w nieprzemakalny strój, nabyty w pobliskim sklepie wędkarskim, wszedł na górę. Kupił sobie również wędkę i cały potrzebny ekwipunek. W nadziei, że nikt tego nie zauważy, zostawił torbę golfową w szatni i wziął numerek.

- Muszę wynająć motorówkę - powiedział, siedząc nad kuflem piwa przy barze.

- Spytaj pan Neda. Tego wysokiego faceta o, tam. Ale każe sobie słono zapłacić. A jak mu się pan nie spodobasz, nie będzie chciał o niczym gadać.

Marler postanowił mówić z akcentem człowieka z wyższych sfer Chciał, żeby Ned uwierzył, że ma czym zapłacić za motorówkę.

- Barman powiedział mi, że pan jest Ned - zaczął, stawiając swój kufel na kontuarze obok mężczyzny. - Szukam motorówki do wynajęcia.

- To droga sprawa, znaczy się, jeśli postanowię pójść panu na rękę. A po co potrzebujesz pan tej motorówki?

- Jestem znanym fotografem. "Time" zlecił mi zrobienie zdjęć wybrzeża Kornwalii nocą. Akurat jest pełnia, więc chciałbym dziś popracować.

- Słyszałem o czasopiśmie "Time". Ludzie, co tam pracują, robią niezłą forsę.

- Nie narzekam.

- O tej porze nikogo innego tu pan nie spotkasz. A ja teraz odpoczywam. Firma zamknięta i tyle.

- A ile by kosztowało otwarcie?

Ned, przewyższający Marlera wzrostem, popatrzył na niego, pociągnął łyk piwa i wymienił niebotyczną kwotę.

- To razem z depozytem?

- Nie, to zapłata. Depozyt osobno.

Ned wymienił kolejną ogromną sumę. Marler kiwnął głową i wypił następny łyk piwa, którego nie znosił. Udawał, że się zastanawia.

- Potrzebny mi też będzie dowód tożsamości i jakieś gwarancje - dodał Ned.

Marler sięgnął do kieszeni, wyciągnął plik banknotów, przeliczył i pchnął po kontuarze.

- Oto moje gwarancje.

Pomyślał sobie, że za tę cenę mógłby prawie kupić motorówkę. Poczekał, aż Ned uważnie przeliczy banknoty i skończy pić piwo. Rdzennych mieszkańców Kornwalii nigdy nie należy poganiać.

- Jest pan dżentelmenem, więc wyświadczę panu przysługę i pożyczę motorówkę do jutra do zmroku. Pan pójdzie za mną.

Pieniądze zniknęły w kieszeni wyświechtanej kamizelki Neda i dzięki temu Marler od wielu godzin siedział w motorówce, ściskając wędkę w obu rękach. Torba golfowa leżała na pokładzie. Zabawne, że Marlera nigdy nie interesowało ani wędkarstwo, ani golf.

49

Tweed znowu patrzył przez lornetkę z okna pokoju Pauli. Wypił dwie filiżanki kawy, trzecią zostawił nietkniętą. Paula miała ochotę skonfiskować mu tę lornetkę.

- Dziś w nocy pewnie nic się nie zdarzy. A raczej dziś rano. Dawno minęła północ - zauważyła.

- Jeśli chcesz iść spać, nie ma problemu - odparł uprzejmie. - Przeniosę się na taras.

- W ogóle nie jestem śpiąca. Ciekawe, co robią Newman i Vanity.

- Nie powinnaś zadawać takich pytań.

Ledwo skończył zdanie, rozległo się pukanie do drzwi. Paula otworzyła, powitała Newmana i zaprosiła go do środka.

- Przyłącz się do zabawy. Nocna warta czuwa.

Uśmiechnął się, przeszedł przez pokój i stanął obok Tweeda. Wziął od niego lornetkę i dokładnie obejrzał "Wenecję", od rufy po dziób.

- Wydaje mi się, że coś się tam dzieje - stwierdził.

- Co takiego? - zawołała Paula i podbiegła do nich.

- Popatrz sama. Cała załoga kręci się po pokładzie. O tej porze to niezwykłe.

- Rzeczywiście, dziwny ruch na pokładzie - zgodziła się, poprawiając ostrość. - Wygląda, jakby się szykowali do odpłynięcia.

- Musimy znaleźć lepszy punkt obserwacyjny - zdecydował Tweed. - Bob, zawieź mnie wybrzeżem pod ten duży hotel nad samym morzem i tam zaparkuj. Trzeba się pośpieszyć.

- Poczekajcie na mnie - powiedziała Paula, wkładając futro. - Nad morzem będzie pewnie zimno.

Otworzyć system zamków na drzwiach wejściowych pensjonatu było chyba trudniej niż rozgryźć skomplikowany szyfr. Newman walczył z zasuwą, póki Paula nie odsunęła go na bok.

- Daj mi spróbować. Gdy tu ostatnio byliśmy, patrzyłam, jak właściciel to wszystko zamyka. Pokazał mi, jak się stąd wydostać.

W jednej chwili otworzyła drzwi. Pobiegli do samochodu Newmana. Tweed usiadł na przednim siedzeniu, Paula wskoczyła na tylne. Newman zawył silnikiem na wysokich obrotach, wycofał wóz i wyjechał na podjazd.

- Na pewno wszystkich pobudziłeś - skarciła go Paula.

- Ludzie i tak za dużo śpią - odpowiedział.

Tweed siedział w milczeniu, gdy zjeżdżali ze wzgórza i mijali mokradła po lewej. Po krótkiej chwili byli już na nabrzeżu. Newman postawił samochód w zatoczce przed dużym hotelem, zgodnie z życzeniem Tweeda.

- Widzicie - wyjaśnił Tweed, gdy stanęli na chodniku nad samym morzem - stąd widać całą panoramę.

Paula zgodziła się z nim w duchu. Patrzyli na morze, spokojne jak kacza sadzawka. Przed nimi stał wielki jacht, skąpany w powodzi świateł.

- Czekam, aż odbije od niego motorówka, która zabierze Molocha z portu - poinformował ich Tweed. - Chyba że ją przegapiliśmy w czasie przejazdu z "Nansidwell".

- Chyba nic nam nie umknęło - uspokoiła go Paula - biorąc pod uwagę, z jaką szybkością Bob nas tu przywiózł. Pewnie mu się zdawało, że ściga się w Grand Prix.

- Raz w życiu się ścigałem - odpowiedział. - Byłem ósmy. Mistrzostwo w każdej dziedzinie wymaga długiej praktyki. Zwróć uwagę, że Marler przy każdej okazji wpada na strzelnicę w Surrey.

- A właśnie, gdzie jest Marler? - spytała Paula.

- Gdzieś się pewnie wałęsa - odpowiedział Tweed.

- No to pewnie dostał od ciebie rozkaz, że ma się wałęsać.

Podobnie jak Tweed, Marler także czekał, aż od "Wenecji" odbije motorówka i ruszy po Molocha, zakładając, że zamierza on tej nocy odpłynąć z Falmouth. Spodziewał się, że w nocy będzie zimno, więc założył pod gumowy kombinezon kilka wełnianych swetrów. Palce mu zgrabiały mimo rękawiczek. Aby nie zesztywniały do reszty, co jakiś czas zdejmował rękawiczki i brał do rąk jeden z termosów z kawą, które zabrał na łódź. Potem wypijał kilka łyków gorącego płynu.

Cały czas obserwował pokład "Wenecji". Podobnie jak Newman, zauważył ożywioną działalność marynarzy. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, nie uległ pokusie, by popatrzeć na statek przez lornetkę. Przypuszczał, że ochroniarze uzbrojeni w potężne lornetki bez przerwy przepatrują brzeg w poszukiwaniu ewentualnych obserwatorów. Wątpił, czy ktoś ze statku zauważył jego motorówkę, przytuloną do zawietrznej strony zewnętrznego falochronu. Z tyłu miał rząd bielonych wapnem domków pokrytych szarymi dachówkami. O tej porze nocy w żadnym z okien nie paliło się już światło.

Od czasu do czasu zsuwał się do kokpitu, gdzie wcześniej pozaciągał zasłony na oknach. Siadał przy szparze pomiędzy zasłonkami i obserwował dalej, paląc papierosa. Potem wracał na zewnątrz i znowu brał wędkę.

W jaki sposób wślizgnąłbym się na pokład, gdybym był Molochem? - zastanawiał się bez ustanku. Najlepiej byłoby wynająć dużą motorówkę, pełną rozbawionych balowiczów. Wtedy Moloch mógłby się ukryć pomiędzy nimi.

Usiadł z wędką w dłoniach i dalej czekał. Dla wielu ludzi tak długie oczekiwanie byłoby męczące. Marler nie odczuwał znużenia, lubił przebywać sam ze sobą. Czekał cierpliwie.

Za to ktoś inny, oddalony niecałe cztery kilometry od niego, z wielkim trudem opanowywał zniecierpliwienie. Moloch siedział w fordzie eskorcie, trzymając silnik na biegu, by zachować wewnątrz jaką taką temperaturę. Z trudem powstrzymywał się, by nie wysiąść i nie przespacerować się po podjeździe.

Najbardziej drażniło go, że ludzie na motorówce marnują tyle czasu na zapalenie silnika. Gdyby był z nimi Brand, maszyna ruszyłaby od razu, bo Brand sprawdziłby ją wcześniej, a może nawet miał drugą motorówkę na podorędziu.

- Jestem najbogatszym człowiekiem na świecie - powiedział sam do siebie - i oto siedzę tu sam, marznąc w starym samochodzie, i mogę tylko się wszystkiemu bezradnie przyglądać. Żałował, że zapomniał o koszu piknikowym, który przygotowała Heather, ale tak się spieszył z wyjazdem z Mullion Towers, że mu to zupełnie wyleciało z głowy.

Poczuł głód, przypominając sobie, jak Drayton przygotowywała w kuchni kanapki z szynką, podczas gdy lekarz badał jego asystentkę. Coraz bardziej chciało mu się pić, a w tym cholernym samochodzie nie było ani kropelki jakiegokolwiek płynu. Pocieszał go ciężar nesesera na kolanach. Wewnątrz znajdowały się dokumenty warte wielekroć więcej niż klejnoty korony brytyjskiej. A mimo to musiał czekać, aż silnik motorówki zaskoczy. Jak do tej pory, była to najdłuższa noc w jego życiu.

Wyrzucę z pracy człowieka odpowiedzialnego za tę motorówkę, pomyślał mściwie. Wysadzę go na brzeg bez grosza przy duszy, na przykład w Neapolu. Z początku cicho słuchał radia, ale doszedł do wniosku, że hałas może ujawnić jego obecność. Wyłączył je niechętnie. Później słychać było tylko cichy szum fal uderzających w nabrzeże. Wcale to nie łagodziło rosnącego zniecierpliwienia Molocha.

- Nie widać, żeby Moloch wybierał się na statek - stwierdził Newman, stojąc na nabrzeżu. - Chyba że już wcześniej tam się znalazł. Było to możliwe tylko w czasie, gdy jechaliśmy tu z "Nansidwell".

- Nie sądzę - odparł Tweed. - Gdyby tak się stało, do tej pory jacht już by ruszył z miejsca.

Paula spacerowała tam i z powrotem po nabrzeżu, tupiąc zmarzniętymi stopami, by przywrócić w nich obieg krwi. Ręce w rękawiczkach wsunęła do kieszeni futra. Byli sami. Od czasu, gdy tu przyjechali, na szosie za ich plecami nie pojawił się ani jeden samochód.

Newman zaczął uderzać dłońmi o ramiona, założywszy pasek od lornetki na szyję. Dziwił się, że o tej porze roku może być aż tak zimno. Pewnie dlatego, że stoimy na brzegu nieruchomego morza, pomyślał. Co gorsza, spędziliśmy w Kalifornii tyle czasu, że odzwyczailiśmy się od chłodu, uznał.

Tylko Tweed wydawał się nie przejmować czekaniem i dojmującym chłodem. Odziany w płaszcz przeciwdeszczowy, stał bez ruchu, jak Budda medytujący o wieczności. Przypominało mu to dawne czasy, gdy znalazł się na terytorium wroga i czekał w nocy, aż z budynku wyjdzie pewna osoba.

- Prędzej, czy później zdarzy się to, na co czekamy - powiedział, gdy podeszła do niego Paula. - A kiedy się zdarzy, pewnie rozpęta się piekło.

- Każda zmiana byłaby mile widziana - skomentowała kwaśno.

- Nie ciesz się zawczasu - ostrzegł. - Może to się okazać nieco zbyt drastyczne jak na twoje gusta...

50

Moloch nie wierzył własnym oczom. Do nabrzeża zbliżała się motorówka, pomrukując wesoło silnikiem. Jeszcze raz błysnął światłami, wyłączył silnik i wysiadł z samochodu. Stanął na nabrzeżu i rozejrzał się naokoło. Było pusto. Wcisnął czapkę głębiej na wysokie czoło i pomaszerował nad samą wodę, w prawej ręce ściskając przykuty do przegubu neseser. Motorówka podpłynęła tak blisko, że wsiadł do niej z brzegu. Odpychając pomocną dłoń, usadowił się blisko rufy. Zauważył, że na pokładzie jest tylko dwóch ludzi.

- Morton, ty jesteś odpowiedzialny za tę klapę?

- Tak, proszę pana. Ale nie nazwałbym tego klapą. Trochę było kłopotów, zanim silnik zaskoczył.

Czyli to Morton wyląduje w Neapolu bez grosza przy duszy. Szybko się zorientuje, że w tym mieście ludzie są twardzi.

- Dlaczego jest was tylko dwóch na pokładzie? - spytał gniewnie.

- Wydano rozkazy, że mamy nie rzucać się w oczy, sir.

- Czy twój kolega potrafi obsługiwać tę motorówkę?

Płynęli w kierunku wyjścia z portu na otwarte morze. Poruszali się bardzo wolno, ale akurat to odpowiadało Molochowi. Motorówka pędząca w stronę "Wenecji" mogłaby niepotrzebnie zwrócić czyjąś uwagę.

- Nie potrafi - odparł Morton sterując tak, by minąć duży dok remontowy. - Nazywamy go "Strzelec", bo obsługuje jedno z tych specjalnych dział, które są schowane pod plandeką na pokładzie.

- Rozumiem.

Sprawa była jasna. Gdyby Mortonowi coś się stało, ten cały Strzelec nie poradziłby sobie z motorówką. Genialna organizacja! Znów zatęsknił za Joelem Brandem. Skulony na siedzeniu, zaczął rozglądać się dookoła, sprawdzając, czy ktoś ich nie obserwuje. W porcie panowała ponura cisza. Nawet na dużym frachtowcu nikt się nie poruszał. Wszystko jakby zastygło w bezruchu, pomyślał. Tylko światła na falochronie wskazują, że to rzeczywiście port.

- Czy kapitan jest gotów do wyjścia w morze? - zapytał.

- Od kilku godzin. Kiedy pan się znajdzie na pokładzie, możemy przewędrować siedem mórz, sir. Nie wiem nawet, dokąd płyniemy.

- To znaczy, że kapitan trzymał gębę na kłódkę. Czy ktoś obserwował statek?

- Skądże znowu, sir. O tej porze większość ludzi już leży w łóżkach. Szczerze mówiąc, za pozwoleniem, też bym tak chciał.

Moloch zachował dla siebie odpowiedź, która natychmiast przyszła mu do głowy. Potrzebował tego kretyna, bo ktoś musiał go dowieŹć bezpiecznie do statku. Dopłynęli wreszcie do wyjścia z portu i jego oczom ukazała się "Wenecja". Miał wrażenie, że kotwiczy w nieco większej odległości, niż mu się wcześniej wydawało. Było mu to na rękę, bo dzięki temu statek mógł szybciej wyjść w morze. Obserwował, jak jacht rośnie w oczach. Gdy motorówka była już blisko, z zawietrznej burty spuszczono schodki dla właściciela. W świetle księżyca "Wenecja" wydawała mu się najpiękniejszym statkiem świata. Gdy motorówka, obijając się o burtę, podpływała do małego pomostu, Morton ostrzegł swego pasażera, by poczekał, aż porządnie ją zacumują.

Tak jakbym teraz zamierzał ryzykować, powiedział sobie Moloch. Poprawił czapkę. Kapitan, Grek, czekał na pomoście, by pomóc Molochowi wyjść z motorówki.

- Witamy na pokładzie, sir. Wyruszymy, gdy tylko wyda pan rozkaz. Kapitanat portu został poinformowany o celu naszej podróży.

- Dobrze.

Moloch, asekurowany przez kapitana, wszedł na pomost. Gdy znalazł się na szczycie schodów, poczuł, że ma już dość ciasnej czapki, zerwał ją więc z głowy lewą ręką i wrzucił do wody. Potem szybkim krokiem ruszył do kabiny. Gdy tylko wszedł do luksusowego apartamentu, zerwał z siebie znoszony płaszcz i cisnął go do cennej arabskiej donicy, która służyła za kosz na śmieci.

Wreszcie, po raz pierwszy od wielu godzin, poczuł się bezpieczny. Ale dopóki jacht nie ruszył z miejsca, chodził z neseserem przykutym do przegubu. Na zabytkowym stoliku, przykrytym cennym koronkowym obrusem, stała kolekcja najlepszych alkoholi. Silniki mruczały, wzbudzając ledwie wyczuwalną wibrację. Wszedł kapitan.

- Podwójną whisky, sir? Z lodem?

- Dziękuję, wolę czystą. Bez lodu i bez wody.

Był zadowolony, że jest wreszcie daleko od Amerykanów i ich nieznośnego obyczaju podawania alkoholi, w których pływają góry lodowe. Dlaczego nie zdążyli do tej pory zauważyć, że to zabija smak napoju?

- Dziękuję - powiedział do kapitana. - Szkoda, że nie może się pan napić ze mną.

- Nie piję na służbie, sir. Proszę, oto menu. Kelnerka, naprawdę śliczna dziewczyna, przyjdzie odebrać zamówienie, gdy pan na nią zadzwoni. A teraz bardzo przepraszam, ale muszę iść na mostek.

Marler siedział na motorówce i najpierw z zainteresowaniem, a potem z rosnącym rozczarowaniem, obserwował motorówkę, płynącą w stronę "Wenecji". Przez lornetkę przyglądał się trzem mężczyznom na pokładzie. Na rufie siedział ktoś wyglądający na robotnika, ciasno otulony znoszonym deszczowym płaszczem, z głową osłoniętą starą, spiczastą czapką. Pewnie członek załogi, którego dowożą na pokład.

Przyglądał się dalej. Zmarszczył brwi, widząc, że z burty jachtu opuszczają schody z pomostem. Zszedł nań zażywny mężczyzna w niebieskiej marynarce i kapitańskiej czapce, wyraźnie po to, by powitać przybysza. Marler doszedł do wniosku, że to musi być sam kapitan. Dla kogo te wszystkie ceregiele? - zadał sobie w duchu pytanie. Zaczął pilniej obserwować, jak motorówka przybija do jachtu, jak domniemany marynarz wchodzi po schodkach... a potem dosłownie skamieniał.

Zobaczył, jak przybysz wyrzuca czapkę do morza, odsłaniając bladą twarz o wysokim czole. Przemknęła mu przed oczyma scena podczas przyjęcia, urządzanego przez Grenvillea w Kalifornii. Siedział wtedy z tyłu i obserwował Molocha przy stoliku w kącie sali. Gwizdnął cicho.

- Spryciarz z ciebie, stary. Mało brakowało, a byś nam zwiał.

- Vincent Bernard Moloch właśnie wsiadł na pokład "Wenecji" - oznajmił Tweed swoim towarzyszom, bezustannie wpatrując się w jacht przez lornetkę. - Był przebrany za robotnika, ale w ostatniej chwili się zdradził. Wrzucił czapkę do wody i wyraŹnie zobaczyłem jego twarz.

- Przecież zaraz ucieknie - zdenerwowała się Paula. - Wyraźnie słyszę szum silników!

- Będziemy musieli jechać za nim do Bejrutu - dodał Newman.

- Liban ostatnio nie jest najzdrowszym miejscem - ostrzegł ich Tweed.

- W takim razie Paula miała rację. Wymknął nam się z garści. Założę się, że nigdy już nie wróci do Anglii!

- Na pewno nie - zgodził się Tweed. - Uczyni z Doliny Tamizy nową Dolinę Krzemową i stanie się jeszcze potężniejszy niż był.

- Tyle pracy i ryzyka na marne - syknęła Paula. - Po tym wszystkim, co przeżyliśmy w Kalifornii...

- I tutaj - przypomniał Newman.

- I tak oto zatriumfowało zło - jęknęła Paula. - Jesteśmy bezradni... możemy tylko stać i patrzeć, jak VB odpływa.

- Chyba że zadziała moja sekretna broń - odparł Tweed, nie przerywając obserwacji.

Marler zszedł do kokpitu motorówki i włączył silnik. Przezornie nie ruszył w stronę "Wenecji" z pełną szybkością, bo w ten sposób natychmiast zwróciłby na siebie uwagę. Zamiast tego powoli wypłynął na pełne morze. Silnik pykał spokojnie. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zza półwyspu Rosemullion Point wystrzeliła z rykiem druga motorówka, prowadzona przez jakiegoś młodego człowieka, który wiózł ze sobą dwie dziewczyny, i pomknęła do portu, przepływając tuż obok "Wenecji".

Dziewczyny z motorówki, odziane mimo zimna jedynie w skąpe kostiumy, wymachiwały butelkami. Mijając jacht, zaczęły rzucać w jego kadłub pustymi flaszkami po szampanie. Jedna z nich wykonywała sugestywne gesty w stronę członków załogi, którzy zaczęli wychylać się przez reling.

- Pijani w sztok - powiedział do siebie Marler.

Natychmiast skorzystał z okazji i zbliżył się do jachtu, wciąż jednak utrzymując odpowiedni dystans. Do tej pory nie zauważono go jeszcze, bo marynarze byli zajęci obserwowaniem drugiej motorówki, która skakała zygzakiem po falach, zostawiając za sobą spieniony, wężowaty kilwater. Marler wyłączył silnik, pochylił się i wyjął z torby golfowej schowany w niej sztucer armalite. Przymocował celownik optyczny, załadował nabój rozpryskowy, oparł broń o burtę i czekał.

- Statek już odpływa - powiedziała Paula z goryczą. - Przecież sami widzicie. Molochowi się udało. Teraz już nic go nie zatrzyma.

- Posłuchaj tylko - powiedział Tweed.

Ciszę nocną rozdarł basowy pomruk silników samolotowych. Od lądu nadleciały trzy helikoptery i jeden po drugim nisko nalatywały nad odpływający jacht, niemal muskając skomplikowany system radarów, umocowanych na szczycie masztu nad mostkiem.

- Załoga zdejmuje plandekę z tajemniczych obiektów na pokładzie - relacjonował Tweed, trzymając lornetkę przy oczach. - O Boże, mają wyrzutnie rakiet ziemia-powietrze!

Z przerażeniem obserwował, jak dwa helikoptery znów nadlatują nad jacht. Jeden z nich zniżył się nad samą wodę i nagle usłyszeli złowieszcze szszu! Z pokładu odpalono rakietę: trafiony śmigłowiec przechylił się w bok i wpadł do morza. Z rosnącym lękiem Paula obserwowała, jak drugi próbuje się wycofać. Znowu rozległo się szszu! A helikopter ze strzaskanym śmigłem stracił równowagę i runął w dół. Wpadł w wodę z wielkim pluskiem i zniknął.

- Moloch oszalał - wybuchnął Newman.

Paula patrzyła, jak trzeci, najbardziej oddalony helikopter zawraca, odlatuje nad morze, bierze szeroki zakręt i umyka w stronę lądu. Wstrząśnięci obserwowali, jak "Wenecja" nabiera szybkości. Newman pierwszy przerwał milczenie.

- To były helikoptery z jednostki szkoleniowej RAF - u, Culdrose.

Lotnisko jest położone kawałek za Constantine, przy samym końcu półwyspu Lizard.

- Widzicie motorówkę z czerwonym proporczykiem na rufie? - powiedział Tweed. - Siedzi w niej Marler.

- A co on, do cholery może teraz zrobić? - spytała z furią Paula. - Nic, i tyle. Widzę, że zachowuje dystans od "Wenecji". Dzięki Bogu. Miejmy nadzieję, że nie zechce się do niej zbliżyć.

- A więc to o tym Howard nie chciał mówić przez telefon - powiedział cicho Tweed. - Ministerstwo Obrony wydało rozkaz, by przeprowadzić nalot na jacht. Nie wiedzieli, że jest uzbrojony w wyrzutnie rakiet. Co za tragedia! Niepotrzebnie posłano na śmierć młodych pilotów, tylko po to, żeby ten człowiek stał się jeszcze potężniejszy.

- Zdaje się, że nadlatuje następna maszyna - powiedziała Paula. - Silnik brzmi inaczej, niż helikoptery...

Przerwała na widok nowoczesnego myśliwca, który pojawił się wysoko na niebie. Tweed domyślił się, że samolot był w odwodzie i został wezwany przez pilota trzeciego helikoptera, który się uratował. Myśliwiec zaczął pikować z niewiarygodną szybkością. Tweed na moment uchwycił jego sylwetkę w lornetce.

- Też ma rakiety... - zaczął.

Przerwał mu odgłos wystrzeliwanego pocisku, tym razem w nieco wyższej tonacji. Rakieta z myśliwca trafiła w wodę, ledwie pięćdziesiąt jardów od dziobu "Wenecji" i wybuchła, wzbijając ogromny słup wody.

- Specjalnie trafili obok - powiedział Tweed. - Kiedyś nazywano to wstrzeliwaniem się przed dziób...

Moloch, siedząc w kabinie, widział, jak rakieta wybucha tuż przed "Wenecją". Skoczył na równe nogi tak gwałtownie, że powywracał talerze. Z neseserem wiszącym przy przegubie wybiegł na zewnątrz i ruszył po schodach na pokład, gdzie stał jego własny helikopter. Wspiął się po drabince i dał nura przez drzwiczki, które drugi pilot otworzył na jego widok.

- Zabierzcie mnie z tej łajby i to już! - krzyknął. - Macie dodatkowe zbiorniki z benzyną, damy radę dolecieć do Francji. Kurs na Roscoffl Nadamy przez radio wiadomość, żeby przysłali po mnie samochód. Ale na miłość boską, startujcie już!

Marler stał na rufie motorówki i przez lunetę obserwował rozwój wydarzeń. Widział nawet, jak Moloch wspina się po drabince z neseserem przyczepionym do przegubu. Nadszedł czas, by włączyć się do akcji.

Dodał gazu i motorówka skoczyła naprzód, zwolniła i zatrzymała się przy kadłubie jachtu. Kapitan, śmiertelnie przerażony wybuchem rakiety przed samym dziobem statku, zredukował szybkość i w końcu stanął. Marler spokojnie podniósł sztucer, przesunął się na rufę i spojrzał przez celownik optyczny. Śmigła helikoptera wirowały jak szalone. Maszyna nagle wystartowała i pionowo uniosła się w niebo.

Marler uniósł strzelbę. Nakierował celownik na jeden z dodatkowych zbiorników z benzyną. Helikopter przez chwilę kołysał się w miejscu; miał odlecieć nad morze. Marler nacisnął spust. Pocisk rozpryskowy eksplodował wewnątrz baku. Powietrzem wstrząsnął straszliwy wybuch, który usłyszano aż na brzegu.

Helikopter ogarnęły płomienie, zmieniając go w ognistą kulę. Spadał równie szybko, jak się przedtem wzniósł - na pokład, tuż obok nie odpalonej rakiety. Nastąpiła druga, jeszcze potężniejsza detonacja. Śmigłowiec zniknął w morzu ognia, płomienie skoczyły na wysokość statku. Wybuch rakiety wyrwał olbrzymią dziurę w burcie. Cała "Wenecja", od dziobu aż po rufę, stała się, podobnie jak przedtem helikopter, gigantyczną ognistą kulą. Powoli pochyliła się na bok. Spieniona woda zagotowała się sycząc i jacht zatonął. Wkrótce nie było po nim śladu.

* * *

W budynku przy ulicy Park Crescent zebrali się wszyscy, z wyjątkiem Vanity, która czekała w samochodzie Newmana, zaparkowanym przed głównym wejściem.

- Przekonywałem ją dość długo - wyjaśnił Tweed - ale zdecydowała, że będzie czekać przed wejściem. To naprawdę bardzo skromna dama... dama w całym tego słowa znaczeniu. Te historie o jej szaleństwach w Stanach, gdzie jakoby zmieniała bogatych mężczyzn jak rękawiczki, to tylko przykrywka. W ten sposób stworzyła pozory, dzięki którym mogła zostać asystentką Molocha. Cord Dillon zresztą w pełni z nami współpracował. To dzięki niemu nie można było w żaden sposób potwierdzić jej tożsamości. Doszliśmy z Cordem do wniosku, że w ten sposób będzie nam najłatwiej ją chronić.

- Chronić?! - zdziwiła się Paula.

- Oczywiście. Vanity to jedna z najdzielniejszych tajnych agentek, z jakimi współpracowałem w życiu. Jej ojciec był Anglikiem, matka Francuzką. Dlatego włączyła się do pracy w kontrwywiadzie w Paryżu. Wypożyczyłem ją, bo istniało najmniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś ją rozpozna w Stanach. To ona była Ochrypłym Głosem.

- Chcesz powiedzieć - zdumiała się Monika - że włączyłeś ją do organizacji Molocha?

- Właśnie tak, z pomocą Corda Dillona. Jak myślisz, dlaczego przy każdym spotkaniu ją ignorowałem i udawałem niechęć? Starałem się ją w ten sposób kryć. A Cord nieoficjalnie wszystko tak urządził, że Alvarez mógł nam dalej pomagać. To Vanity, oprócz wielu innych informacji, dostarczyła nam wiadomość o bombie ksenobowej.

- Zakładam, że nie mamy już problemu z tą bombą - leniwie stwierdził Marler.

- I słusznie. Powiedziałeś mi, że Moloch zabrał ze sobą do helikoptera neseser, przykuty do przegubu dłoni. Jestem pewien, że była tam dokumentacja do produkcji bomby.

- A Grenville? - spytała Paula. - Dlaczego Ministerstwo Obrony tak niechętnie udzielało informacji na jego temat?

- Mój tamtejszy kontakt wreszcie zdobył się na szczerość. Grenville był majorem w pułku Channel. Wyrzucono go stamtąd po cichu za defraudację dużych sum. Armia nigdy nie lubiła publicznego prania brudów... prywatnego zresztą też.

- A tajemniczy Maurice? - dopytywała się Paula.

- Oficjalnie był na urlopie, a faktycznie miał za zadanie rozszyfrować plany Molocha. Teraz wraca do pracy.

- Zaprosił mnie na kolację.

- Ja bym poszedł - uśmiechnął się Newman.

- Zastanowię się nad tym. Ciekawe, co słychać u pani Benyon.

- Bardzo szybko zadomowiła się w Cheltenham - odparł Tweed. - Odbyliśmy długą rozmowę przez telefon. Zapisała się z powrotem do klubu brydżowego i kilku organizacji dobroczynnych, w których działała wiele lat temu. Zdaje się, że z wielką ulgą przyjęła powrót do Wielkiej Brytanii.

- No, to mamy wszystko z głowy - Butler odezwał się po raz pierwszy.

- Nie całkiem. Vanity dała mi listę członków Parlamentu i innych ważnych ludzi w naszym kraju, którzy przyjmowali łapówki od Molocha, a ponadto drugą listę senatorów w Stanach, otrzymujących od niego jeszcze wyższe kwoty. Przesłałem ją Dillonowi. Ci ludzie będą musieli odpowiedzieć na parę niewygodnych pytań. Cord znalazł dowody na to, że Joel Brand zamordował wszystkie zaginione asystentki Molocha.

- A co się stanie z AMBECO? - chciał wiedzieć Newman.

- Słyszałem, że wszczęto kroki w celu podzielenia koncernu. Prawdopodobnie będzie stopniowo odsprzedawany innym firmom, tak, by nikomu nie dostała się za duża porcja. I Waszyngton, i Londyn mają już dość gigantycznych organizacji, które skupiają w swoich rękach potężną władzę.

- Chyba już pójdę - oświadczył Newman i wstał. - Bo Vanity zacznie się denerwować.

- Nie zapominaj, że ona naprawdę nazywa się Vanessa - przypomniał mu Tweed. - Sama wymyśliła dla siebie przezwisko Vanity jako element kamuflażu. Na drugie imię ma Julia. Wybierz sobie, które wolisz. Zapraszasz ją na kolację?

- Tak, znam jedną taką miłą restauracyjkę w Paryżu...

Za nim wyszli Marler, Butler i Nield. Paula i Monika zostały w gabinecie.

- A więc wszystko szczęśliwie się skończyło - stwierdziła Paula.

- Wszystko, z wyjątkiem tragicznego żniwa, jakie zebrało trzęsienie ziemi. - Tweed oglądał akurat w gazecie fotoreportaż z Kalifornii.

- Minie wiele czasu, zanim szaleństwo Ethana Benyona odejdzie w niepamięć…

KONIEC

186



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Colin Forbes Syndykat zbrodni
Colin Forbes Rok zlotej malpy
Colin Forbes Tweed 13 Przepaść
Colin Forbes Śmierć w banku Main Chance
Colin Forbes Tweed 20 Komórka
Forbes Colin Tweet 19 Śmiertelne ostrze

więcej podobnych podstron