Colin Forbes Śmierć w banku Main Chance


COLIN

FORBES

Śmierć w banku Main Chance

Od autora

W

szystkie postaci przedstawione w tej książce są tworem wy­obraźni autora i nie odpowiadają żadnym rzeczywistym osobom. Ta sama zasada czystej wyobraźni odnosi się do posiadłości, wsi, miast, dzielnic, mieszkań i ich lokatorów oraz instytucji, organizacji, a także gór w Wielkiej Brytanii i za granicą.

Prolog

Ż

adne znaki na niebie i ziemi nie ostrzegły Tweeda, zastępcy dy­rektora SIS* i dawnego detektywistycznego asa Scotland Yar­du, że podejmuje się najdziwniejszego w swojej karierze zadania. We wspaniały marcowy dzień wyjechał z Londynu, kierując się na południe, a siedząca obok niego asystentka Paula Grey studiowała mapę, aby wybrać najlepszą trasę. Zgodnie z jej wskazówkami zjechali z autostrady i posuwali się na południowy zachód szeroką lokalną szosą, z obu stron obrzeżoną nasypami porośniętymi na szczycie żywopłotami, których gałęzie zaczynały właśnie wypuszczać pierwsze listki. Słońce świeciło na bez­chmurnym niebie. Od czasu do czasu mijali samotne domy z ogrodami od frontu, gdzie można już było zauważyć krokusy i pierwsze kępy narcyzów.

- Wspaniała przejażdżka - powiedziała Paula, spoglądając
przez okno.

Była atrakcyjna, szczupła, nieco po trzydziestce. Czarne włosy opadały jej na twarz lśniącą falą.

Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem, tuż po przyjeździe Tweeda do siedziby głównej SIS na Park Crescent w Londynie.

* Secret Intelligence Service - wywiad brytyjski (wszystkie przypisy od tłumacza).

7

Najważniejsi pracownicy zebrali się w jego przestronnym gabine­cie na pierwszym piętrze. Były reporter Bob Newman wyciągnął swoje długie ciało w fotelu, Harry Butler, jak przystało na cock-neya*, rozłożył się na podłodze, a Paula usiadła za swoim biurkiem w kącie pod oknem. Marler, doskonały strzelec wyborowy, stanął obok Pete'a Nielda.

Ledwo Tweed zasiadł za antycznym biurkiem, otrzymanym w prezencie od współpracowników, zadzwonił telefon. Uniósł brwi. Była dopiero ósma rano. Kto mógł dzwonić o tej porze?

Monica, jego wieloletnia sekretarka, kobieta w średnim wie­ku, z włosami upiętymi w kok z tyłu głowy, zakryła mikrofon dło­nią i powiedziała:

Paula podsunęła mu otwartą mapę, wskazując miejsce. Tweed skinął głową i zwrócił się do Buchanana.

* Cockney - człowiek pochodzący ze wschodniej, robotniczej części Londynu.

8

- Tak.
Paula wstała.

- Lepiej coś na siebie włożę. Tam może być chłodno. A Tweed
już przestępuje z nogi na nogę.

Jej szef, w narzuconym płaszczu z wielbłądziej wełny, czekał przy drzwiach gotowy do drogi. Po kilku sekundach miała na so­bie krótki kożuszek. Usiadła na krześle i sprawdziła automa­tyczną berettę 6,35 mm umieszczoną wygodnie w kaburze na prawej łydce. Przedtem sprawdziła walthera 7,65 mm w kaburze na biodrze. Wstała.

Zadzwonił telefon. Gdy Monica podnosiła słuchawkę, Tweed potrząsnął głową i uprzedził:

Tweed przysiadł na skraju biurka, dając sygnał Pauli, by pod­biegła do swojego aparatu. Podnieśli słuchawki w tej samej chwili. Zniecierpliwienie Tweeda znikło i w jego głosie zabrzmiało rze­czywiste zadowolenie.

- Philip, stary łajdaku. Od wieków nie mam od ciebie żadnej
wieści. Co tam słychać w świecie?

9

Philip zakończył nagle rozmowę i Tweed usłyszał dźwięk szyb­ko odłożonej słuchawki. Odłożył swoją, a Paula i Monica zrobiły to samo. Wzruszył ramionami, wyszedł z gabinetu i zbiegł po schodach, Paula za nim. Po otwarciu drzwi frontowych spojrzał za siebie. Harry, który w milczeniu sunął za Paulą, teraz szybko ru­szył w stronę garaży.

Tweed spojrzał na nią z uśmiechem i pozostawił tę uwagę bez komentarza, ciesząc się na myśl o czekającej go wycieczce.

1

Z

ostawili autostradę daleko za sobą i coraz bardziej zagłębiali się w wiejską okolicę. Słońce wciąż świeciło, a niebo pozostawało czyste i niebieskie z lekkim odcieniem morskiej zieleni. Na dłu­gich odcinkach nie spotykali żadnego pojazdu. Znikły również sa­motne domy z pełnymi wiosennych kwiatów ogrodami od frontu. Zabrzęczała komórka Pauli. Odebrała i rozmawiała przez chwilę.

Spojrzała na Tweeda. Odpowiadał automatycznie, błądząc my­
ślami gdzie indziej. Zwolnił i do wysokiego wzgórza zbliżyli się
w tempie niemal ślimaczym.

Z góry mieli doskonały widok na okolicę przed sobą i drogę spływającą w dół długą prostą linią. Nie więcej niż osiemset metrów przed nimi ogromny traktor-koparka tkwił na szczycie niewielkiego pagórka. Pole za nim było zaorane. Daleko jak wzrok

sięgał leżały odwalone wielkie skiby. Tweed zatrzymał auto i wyłą­czył silnik. W nagłej ciszy słychać było jedynie miarowy, dość wy­soki dźwięk. Traktor stał, ale kierowca, majaczący niewyraźnie za kierownicą, nie zgasił motoru. Tweed zaczął powoli zjeżdżać ze zbocza. Paula oczekiwała, że przyspieszy, ale zerknąwszy na szyb­kościomierz zobaczyła, że pełzną z prędkością niespełna czter­dziestu kilometrów na godzinę.

Ze zdumieniem spojrzała na swojego szefa. Nigdy nie wyglą­dał na bardziej rozluźnionego, a ją aż ponosiło, aby docisnąć no­gą pedał gazu.

Gdy zbliżali się do podnóża pagórka, przyspieszył do sześć­dziesiątki. Zadowolona Paula wtuliła się w fotel. Opuściła szybę i świeże powietrze wypełniło jej nozdrza.

Zjeżdżając ze wzgórza, Tweed znowu zwolnił. Spojrzała na nie­go. Był w jakimś dziwnym nastroju, ale zapewne rozważał wszyst­kie aspekty wizyty w kwaterze głównej Belli Main.

- Dobrze - odparła zirytowana. - Nie odezwę się już ani słowem.
-1 bardzo dobrze.

Jechali teraz sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. W pewnej chwili Tweed znów zwolnił do czterdziestu, potem do trzydziestu pięciu. Nagle zahamował. Paula zobaczyła gigantyczną koparkę tuż przed sobą i niemal nad ich samochodem. Przerażające gąsie­nice przebiły się przez żywopłot i maszyna z potwornym hukiem runęła w dół na drogę.

Przez chwilę olbrzymia lewa gąsienica, obracająca się niczym diabelski młyn, wypełniła całą przednią szybę, po czym spadła na szosę przed nimi, omijając przedni zderzak zaledwie o centy­metry. Paula zamarła z przerażenia. Tweed pozostał spokojny i niewzruszony.

Rozpędzona maszyna, nad którą stracił kontrolę kierowca, przeleciała przez drogę i po drugiej stronie trafiła na przerwę w żywopłocie. Paula przez moment widziała traktorzystę w robo-

12

czym ubraniu i cyklistówce. Przerażony, chwiał się w kabinie na wszystkie strony, rozpaczliwie starając się chwycić ręką dźwignię hamulca. Za luką w żywopłocie widać było po prawej stronie ła­godnie wznoszące się zbocze, wystarczająco szerokie, aby traktor mógł tam bezpiecznie się zatrzymać.

Lecz na lewo teren opadał stromo do kamienistego wąwozu, a ogarnięty paniką traktorzysta nie panował nad pojazdem. Ma­szyna, wspinając się na zbocze, lewą gąsienicą ześlizgnęła się z krawędzi, potem przewróciła na bok i z dużą prędkością wpadła do wąwozu. Paula zobaczyła przerażający obraz kabiny z kierowcą do góry nogami i usłyszała przeraźliwy odgłos zgniatanego metalu.

Nieszczęśnik, starając się wyskoczyć, zdołał wysunąć głowę i ramiona. Olbrzymia masa żelastwa uderzyła w jego czaszkę, miażdżąc ją jak skorupkę od jajka. Paula wstrzymała oddech. Tweed ledwo zerknął na jatkę i ruszył dalej.

Paula wyczuła, że Tweed nie chce, aby ciągnęła ten wątek. Taktownie zmieniła temat.

Dotarli na szczyt następnego wzgórza. Tweed zamilkł. Krajo­braz poniżej zmienił się całkowicie. Zamiast otwartych pól, jak okiem sięgnąć widzieli poniżej przed sobą nieskończoną gęstwę ciemnozielonych drzew. Wysokie, gęsto stłoczone jodły z często przeplatającymi się gałęziami tworzyły jakby olbrzymią podu­chę. Paula wstrzymała oddech.

13

Gdy dotarli do podnóża pagórka, wskazała na stary drogo­wskaz kierujący tam, dokąd zmierzali, do Hengistbury. Ruszyli ciemnym tunelem, stworzonym przez grubopienne jodły. Słońce znikło i czasem tylko zauważali jego czerwone błyski. Tweed zapa­lił światła drogowe. Wkrótce po lewej stronie ujrzeli długi ka­mienny mur wysokości około trzech metrów. Na szczycie widać było zwoje drutu kolczastego.

Gdy to mówił, reflektory oświetliły przerwę w niebotycznym murze - zamkniętą bramę z kutego żelaza. Tweed spojrzał we wsteczne lusterko, zwolnił i stanął. Paula obejrzała się i zmarsz­czyła brwi.

Już wcześniej podczas takich wyjazdów, wspólnych lub od­dzielnych, Tweeda i Pauli pilnowali zaufani członkowie ich zespo­łu. Wypadek z koparką nie był pierwszą próbą zabicia Tweeda. Gdy cockney podszedł, jego szef opuścił okno.

- Na autostradzie na chwilę was zgubiłem - poinformował Harry. - Wpakowałem się w korek. Odnalazłem was, jak zjechali­ście na drogę na południowy zachód. Ja...

- Harry - polecił Tweed - masz być niewidoczny. Podpełznij
do bramy i zobacz, czy jest tam podjazd prowadzący wprost do
rezydencji. Sprawdź także drogę na prawo wzdłuż muru. Zapar­
kuj gdzieś tak, żeby nie było cię widać, ale jeżeli to możliwe, tak
abyś ty widział posiadłość.

Harry pomknął wzdłuż muru, ale zaraz rzucił się na kolana, przepełzł kilka metrów i wyjrzał. Popatrzył jeszcze w prawo, na drogę, i powrócił do samochodów.

Cockney wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Bułka z masłem. Droga prowadzi wprost do Buckingham

14

Palące. Objadę jakoś dookoła i zostawię samochód gdzieś tu w krzakach. Jak to rozgrywamy?

Gdy Tweed uruchamiał silnik, Harry zniknął w gęstwie leśnego poszycia. Pod jodłowym sklepieniem było chłodno i Paula się wzdrygnęła. Tweed podjechał do bramy i zatrzymał samochód na wprost niej.

- Och! - wykrzyknęła Paula. -Teraz wiem, dlaczego on mówił
o Buckingham Palące.

Szeroki podjazd z otoczaków prowadził wprost do rezydencji. Główna siedziba Main Chance Bank była starodawną, olbrzymią budowlą bez wątpienia z czasów elżbietanskich. Spiralne kominy wystawały z całego dachu. Na końcu każdego skrzydła znajdowa­ły się małe wykusze z własnymi pochyłymi daszkami, na których wznosiły się kolejne rzędy korkociągowych kominów. Z wielu ula­tywały w bezwietrzne niebo kręgi dymu.

Tweed otworzył drzwi i wysiadł, by podejść do domofonu, lecz uprzedził go płynący stamtąd ostry jak brzytwa męski głos.

- Panie Tweed i panno Grey, witamy w Hengistbury.
Brama już się otwierała do środka. Tweed ruszył wolno. We

wstecznym lusterku zobaczył zamykające się wrota.

Po obu stronach podjazdu rozciągały się zielone, strzyżone trawniki. Na lewo wysoka fontanna strzelała strumieniami wody, tworzącymi literę „H". Za węższym trawnikiem po prawej stronie widać było gigantyczne jodły pobliskiego lasu, jakby gotowego do wchłonięcia parku. Ich widok wydał się Pauli złowróżbny.

2

T

weed zaparkował u podnóża szerokich marmurowych schodów, prowadzących na biegnący wzdłuż całej rezydencji rozległy ta­ras. W pobliżu były inne samochody, a wśród nich wielka, prze­pastna limuzyna. Stojący obok szofer w liberii spojrzał pogardli­wie, ignorując przybyłych.

Tweed, wchodząc z Paulą na taras, zlustrował wzrokiem wszyst­kie okna; nieduże z oprawnymi w ołów szybami. Na szczycie scho­dów widać było parę wielkich i ciężkich mahoniowych drzwi. Ich lewa część otworzyła się i elegancki mężczyzna po trzydziestce wyszedł raźno na powitanie przybyłych. Miał na sobie czarne szy­kowne ubranie, złożone ze spodni z ostro wyprasowanymi kanta­mi i długiej, niemal sięgającej kolan marynarki ze sztywno ster­czącym kołnierzem. Był to strój służącego.

- Panie Tweed i panno Grey, jesteście najbardziej pożądany­
mi gośćmi. Wskażę drogę. Jeżeli państwo pozwolą, ośmielę się
poinformować, że jestem tu kamerdynerem.

Był to ten sam głos z ostrą jak kant kryształu nutą, który po­przednio usłyszeli przez domofon.

Ujrzeli trzy ściany z trojgiem zamkniętych mahoniowych drzwi. Kamerdyner powiódł ich do tych po prawej stronie i za­trzymał się na chwilę z ręką na klamce.

- Jestem Snape, proszę państwa. Są państwo bardzo punktu­
alni. Pani Bella Main prosi o usprawiedliwienie. Zejdzie wkrótce,
ale jeden z jej ważnych klientów zjawił się bez zapowiedzi. -

16

W jego tonie wyczuwało się dezaprobatę. - Pani prezes pozbę­dzie się go szybko. Proszę do biblioteki.

Weszli do wielkiego pomieszczenia, którego ściany szczelnie przesłaniały szafy biblioteczne z półkami pełnymi starannie uło­żonych tomów, oprawnych w skórę. W łukowatym otworze ko­minka widać było płonące kłody i Paula odczuła promieniujące stamtąd ciepło. Rezydencja sprawiła na niej klaustrofobiczne wrażenie. Ogień w palenisku stanowił jedyne oświetlenie, a przez małe okna dostawała się do wnętrza zaledwie odrobina światła.

Na ich spotkanie wyszedł spiesznie wysoki mężczyzna, praw­dopodobnie po sześćdziesiątce. Miał na sobie kosztowny prążko­wany garnitur; od nieskazitelnie białej koszuli odcinał się krawat Chanel, a z rękawów wystawały białe mankiety ze złotymi spin­kami. Uśmiechał się, ale zarys jego wystającej szczęki sprawiał nieokreślone wrażenie stanowczości.

Ujął Paulę za ramię i patrząc na nią, uścisnął. Nie lubiła ta­kiego zachowania.

Snape wyszedł, cicho zamykając drzwi za sobą, Main zaś popro­wadził ich do otoczonego czterema fotelami stołu w pobliżu ko­minka. Paula przyglądała się kobiecie, która stała za krzesłem w dalszej części biblioteki, i spokojnie przysłuchiwała się rozmowie.

Mogła mieć po trzydziestce i była niezwykle atrakcyjna. Smu­kła, z pięknie uczesanymi, długimi, sięgającymi ramion, ciemny­mi włosami, miała grube brwi i perfekcyjnie rzeźbione rysy twa­rzy. Poniżej wielkich oczu i nosa idealnej długości widniały stanowcze usta i wyraźnie zarysowany podbródek. Uśmiechnęła się, a Paula odwzajemniła ten uśmiech.

17

Main, którego uwagi nic nie umykało, podniósł się prędko. Je­go ruchy były zwinne i szybkie.

- Och, mój Boże. Zapominam o dobrych manierach. Lavinio,
proszę, podejdź do nas.

Wsunął dodatkowy fotel między Tweeda i Paulę.

- To moja córka Lavinia. Jest pożądaniem mego serca.
Tweedowi te słowa wydały się dziwne. Lavinia usiadła obok

nich i uśmiechnęła się do ojca.

- To dlatego - stwierdził Main - jesteś główną księgową.
Snape pojawił się z kawą na srebrnej tacy. Najpierw rozłożył

przed Paulą i Tweedem niewielkie maty, po czym z wielkiego srebrnego dzbanka nalał kawy do filiżanek z porcelany Royal Doulton. Następnie spojrzał na Lavinię.

- Dla mnie nic - poinformowała.

Zaraz po cichym wyjściu Snape'a pokojem niemal targnął wy­buch. Drzwi otworzyły się szeroko, uderzając w wyłożoną boaze­rią ścianę. Do biblioteki wbiegła dziewczyna, jak oceniła Paula, zapewne dwudziestokilkuletnia. Miała długie rude włosy, piękną twarz ze zmysłowymi wargami i bystre zielone oczy. Lavinia po­chyliła się w stronę Pauli.

- Przepraszam za jej zachowanie, lecz niestety jest nieco dzika.
Paula odwróciła się w stronę przybyłej. Płomiennowłosa nie­
znajoma miała dobrą figurę i dobrze dopasowane dżinsy. Nosiła

18

głęboko wyciętą bluzkę na ramiączkach. Paula złapała się na po­równywaniu strojów jej i Lavinii, ubranej w brązową, sięgającą kolan spódnicę i ciemny żakiet z zasuniętym do połowy zamkiem błyskawicznym. Biała bluzka pod spodem była zapięta pod szyję. Diabelny kontrast ze strojem kobiety, która właśnie wtargnęła do pokoju.

Rudowłosa rzuciła się wprost przed siebie i śmiejąc się głośno, położyła obie ręce na ramionach Tweeda. Odezwała się szorstkim głosem, choć niewątpliwie należącym do osoby wykształconej.

- Ponieważ dobre maniery nie skłoniły żadnego z was do za­
proszenia mnie na party, a teraz nikt nie kwapi się mnie przed­
stawić, zrobię to sama. Jestem Crystal.

Jej głos, z początku agresywny, złagodniał.

Tweed wstał. Z chęcią obejrzałby sobie rezydencję i przypusz­czał, że przyjęcie zaproszenia Crystal może być po temu jedyną okazją.

- Proszę wybaczyć. Zapewne to naprawdę rzadki widok.

Wyszedł za młodą kobietą z biblioteki i ruszyli przez hol. Cry­stal z rozmachem otworzyła podwójne drzwi i cofnęła się, by przepuścić go przodem.

- Naprawdę robią wrażenie - powiedziała spokojnym głosem.
Musiał przyznać jej rację. W odległości około sześciu metrów

wznosiły się wspaniałe, szerokie schody z poręczami w stylu elżbietańskim. Wysoko na półpiętrze rozchodziły się w prawo i w lewo. Gdy tam dotarli, Crystal poprowadziła Tweeda w gó­rę i na prawo, a potem z rozległego podestu weszli w korytarz z widocznym na końcu oknem. Zatrzymała się, wyjęła klucz i otworzyła drzwi.

Tweed wszedł pierwszy i stanął. Był w sypialni z wielkim łożem pod baldachimem. Usłyszał za sobą szczęk zamykanego na klucz zamka. Odwróciwszy się, ujrzał tuż za sobą szeroko uśmiechniętą Crystal.

19

Zrobiła jednocześnie dwie rzeczy. Zsunęła w dół ramiączka i wyswobodziła z nich ręce. Wsunęła stopę między stopy Tweeda i naparła nogą na jego kolana. Stracił równowagę i upadł na łóżko, a Crystal znalazła się na nim, trajkocząc jak karabin maszynowy.

- Lubię dojrzałych mężczyzn. Szczeniakom brak finezji!

Jej pełne piersi były na wpół odkryte. Zaczęła szarpać jego ubranie, jednak nie zdołała go skusić. Była wprawdzie silna, lecz on okazał się silniejszy. Ścisnął dłońmi jej nagie ramiona, potrząs­nął nią gwałtownie i usiadł, po czym zepchnął ją z łóżka i wstał. Na moment na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz niedowierza­nia. Gdy ruszyła w jego stronę, spoliczkował ją dość mocno. Za­mrugała.

Podszedł do lustra przy toaletce i uporządkował ubranie. Za jego plecami Crystal podciągała ramiączka i poprawiała włosy. Odwrócił się.

- Bluzkę miałaś podciągniętą wyżej. Podnieś ją tak samo.
Ruszył do drzwi, a Crystal posłusznie pospieszyła za nim; gdy

przekręcił klucz, podbiegła i lekko dotknęła dłonią ramienia Tweeda. Potrząsnęła głową i powiedziała spokojnym głosem:

Otworzyła powoli drzwi i wysunęła się z pokoju. Spojrzała w obie strony i wróciła.

Popatrzył na nią, gdy razem podeszli do okna. Była teraz zupeł­nie spokojna, całkiem różna od kobiety, jaką widział w sypialni.

Stali przy jednym z wykuszów, które zauważył, podjeżdżając do rezydencji. Za potężnym lasem rozciągającym się daleko, wy-

20

rastał stożkowy, stromy, kamienny szczyt. Przypominał Tweedowi miniaturę Matterhornu. Patrzył niemal zahipnotyzowany tym wi­dokiem, dopóki Crystal nie pociągnęła go za ramię.

Gdy wracali w stronę klatki schodowej, Crystal zaczęła mówić tym samym spokojnym tonem:

Usiadła na pokrytym dywanem przejściu, a Tweed przy niej. Sięgnął jej za plecy i wsunął bluzkę do dżinsów.

Zastali tam wszystkich, wciąż zebranych wokół antycznego sto­łu. Przed Marshalem stała butelka whisky. W dłoni trzymał na wpół wypełnioną szklankę, którą opróżnił, gdy usiedli. Paula uśmiechnę­ła się do Crystal, a ta odwzajemniła uśmiech. Tweed powiedział:

To obraźliwe stwierdzenie wypowiedział dobrze zbudowany młodzieniec przed trzydziestką, który właśnie wszedł do bibliote­ki. Miał gęste jasne włosy, pociągłą twarz i wykrzywione szyder­czo usta. Był niechlujnie ubrany w biały sweter niedbale wsunięty w workowate dżinsy. Zachowywał się jak pewny siebie nieokrze­sany byczek. Tweed spojrzał na Lavinię i gdy uniosła grube brwi, po raz pierwszy uświadomił sobie, że głęboki błękit jej wielkich oczu przypomina barwę Morza Śródziemnego w lecie.

- Crystal, daj mi krzesło - polecił chłopak.

Ta stanęła z rękami na biodrach i spojrzała nań ponuro.

* Szczyt Pike'a - ang.

21

- Wszyscy - powiedziała swym ostrym głosem - mogą teraz
powitać mojego brata Lea. Jest wprawdzie trochę starszy ode
mnie, ale dopiero wyrasta z pieluch. Sam sobie weź krzesło!

- fuknęła, podchodząc do niego.

Podniósł wielkie łapsko, aby ją uderzyć, lecz inna para rąk opadła od tyłu na jego ramiona. Należały do mężczyzny w śred­nim wieku, ale zbudowanego potężniej od Marshala. Człowiek ów miał jasne włosy i silnie zarysowaną szczękę. Wydawało się, że doskonale panuje nad sobą. Od pierwszego wejrzenia sprawił na Tweedzie dobre wrażenie. Obrócił chłopaka twarzą do siebie i po­wiedział spokojnym, acz pewnym siebie głosem:

- Idź na górę i włóż jakieś porządne ubranie. Porozmawiamy
później.

Leo posłusznie ruszył do drzwi, ale gdy uznał, że ojciec już go nie widzi, odwrócił się i pokazał Crystal język.

- A zanim wyjdziesz, przeproś siostrę - powiedział dobrze
zbudowany mężczyzna, podchodząc do stołu.

- Przepraszam, Crystal. Chyba mam dziś zły dzień.
Wyszedł, ona zaś zaprosiła ojca, by usiadł na jej krześle. Sama

przyciągnęła sobie inne, a kiedy usiadła, przybyły uśmiechnął się do Tweeda.

- To zaszczyt spotkać pana. Jestem Warner Chance, dyrektor
zarządzający.

Tweed natychmiast zauważył różnicę między obydwoma męż­czyznami. Marshal obwieścił, że pełni tu funkcję dyrektora zarzą­dzającego, a Warner zadowolił się prostym podaniem informacji

- już to potwierdzało odmienność ich charakterów. Warner miał na
sobie świetnie dobraną skórzaną marynarkę, krawat i eleganckie
niebieskie spodnie. Marshal zaproponował Tweedowi szklaneczkę
szkockiej, a gdy ten odmówił, ponownie napełnił własną szklankę.

Tweed nic nie odpowiedział, gdyż w tym momencie pojawił się, wyprostowany jak żołnierz, Snape. Zatrzymał się na chwilę.

- pani Bella przeprasza za opóźnienie i jeżeli nie sprawi to pań­
stwu kłopotu, jest gotowa przyjąć państwa.

3

T

weed z Paulą po jednej stronie i Lavinią po drugiej ruszył za Snape'em przez mroczny hol w stronę wyłożonej boazerią ścia­ny. Kamerdyner dotknął ukrytego przycisku i odwrócił głowę, by coś powiedzieć.

Boazeria rozsunęła się, odsłaniając wielką kwadratową win­dę, z podłogą wyłożoną beżowym włochatym dywanem.

Gdy weszli do kabiny, Tweed spojrzał na dywan. Zobaczył na nim głęboko odciśnięte jakby koleiny. Zauważył także, że starano się zniszczyć te ślady zapewne przy użyciu odkurzacza. Snape nacis­nął guzik na tablicy sterowania. Poniżej znajdował się inny przy­cisk, brązowy. Gdy wznosili się powoli i łagodnie, Tweed spytał:

Winda stanęła i drzwi się otworzyły. Skręcili w szeroki kory­tarz z lewej strony, kończący się solidną boazerią. Podłogę, jak w windzie, wyściełał gruby beżowy dywan. Tweed także tu zaob­serwował wyraźne koleiny, które próbowano usunąć odkurza­czem. Snape poprowadził ich w prawo, otworzył drzwi i zaprosił gości do wielkiego pokoju, którego ściany po obu stronach po­krywały półki biblioteczne z szeregami oprawnych w skórę to­mów. Na trzeciej ścianie wisiały dwa stare obrazy, portrety dwóch mężczyzn ubranych w starodawne stroje.

- To Ezra Main i Pitt Chance, założyciele dynastii - wyjaśnił
Snape, gdy zauważył, że Tweed przygląda się portretom.

23

Skłonił się i wyszedł, zamykając drzwi za sobą. Gabinet był dłu­gi i wąski, ze ścianami wyłożonymi boazerią i witrażowymi okna­mi, których oprawne w ołów szyby, jak spostrzegł Tweed, wychodzi­ły wprost na drogę dojazdową. Gdy podszedł bliżej, jego uwagę przykuła przede wszystkim osoba znajdująca się na końcu pokoju.

Osiemdziesięcioczteroletnia Bella Main siedziała za biurkiem z czasów regencji na wysokim krześle z twardym, rzeźbionym oparciem, ponad którym wystawała jej imponująca głowa z szyją bez zmarszczek. Ta kobieta musiała mieć z metr osiemdziesiąt wzrostu.

Jej rzymska twarz wszędzie przyciągnęłaby uwagę; gęste, si­we włosy były starannie wyszczotkowane, szare oczy patrzyły by­stro, nos miała zakrzywiony niczym dziób, usta stanowcze, a pod­bródek wyraźnie zarysowany. Gdy wstała na powitanie, Paula zauważyła jej strój - elegancki skórzany żakiet, białą bluzkę i szare spodnie. Siwe włosy miała obcięte na krótko, a jedyną bi­żuterię, na jaką sobie pozwoliła, stanowiły perły w uszach i przy­pięta do żakietu brosza z ułożonymi z niewielkich brylantów lite­rami MC. Szybkim krokiem podeszła do Tweeda i witając się, objęła go na moment.

- Dziękuję, że był pan tak dobry i zechciał przybyć tu do
mnie. Przepraszam, że musiał pan czekać. Pewien klient miał
kłopot, z którym nie potrafił sobie poradzić, i wymusił na mnie
niespodziewane spotkanie. Pomogłam mu i pożegnałam szczęśli­
wego człowieka.

Bella Main bezsprzecznie dominowała w pokoju, ale nie było w tym cienia arogancji. Ujęła dłoń Pauli w wyjątkowo mocny uścisk i potrząsnęła nią. Kiwnięciem ręki wskazała Lavinii miej­sce obok siebie przy biurku.

- Dzięki temu mieliśmy czas na poznanie większości, a być
może całej rodziny - powiedział kurtuazyjnie Tweed.

- To tylko część problemu - odrzekła Bella, siadając za biur­
kiem obok Lavinii. - Teraz muszę sobie poradzić z tym łajdakiem

24

Calouste'em Doubenkianem. Wiem, że zwykle zmierza pan wprost do celu, i ja czynię to samo.

Choć nic nie mogło bardziej zdumieć Tweeda, jego twarz pozo­stała niewzruszona. Paula, by ukryć zaskoczenie, silnie zacisnęła obie dłonie na kolanach, co pomogło jej zachować obojętny wy­raz twarzy. Bella zmarszczyła czoło.

25

Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Snape, niosąc srebrną tacę z kawą w filiżankach i szklankami na wodę. Obok Tweeda postawił wielką szklaną karafkę. Gdy inni patrzyli na Snape'a, Tweed przyglądał się podłodze obok biurka. Tu również zobaczył koleiny, jakby ślady niewielkich kół; dwie linie oddalone od sie­bie o niespełna pół metra. Światło słoneczne padało na dywan, odbijając się od mniejszych i większych drobin świecących jak złoto.

Po wyjściu Snape'a Bella pstryknęła palcami i spojrzała na zegarek. Przyłożyła rękę do czoła i odwróciła się do Lavinii.

- Pewnego dnia jednak się zestarzeję. Pomóż mi wyjąć z tej
niewygodnej szuflady kopertę.

Obie się pochyliły, usiłując otworzyć opierającą się szufladę. Wówczas Tweed, zauważony jedynie przez Paulę, wyjął z górnej kieszeni chusteczkę i zanurzył ją w karafce z wodą. Następnie po­chylił się, rozłożył biały kawałek płótna na złotych drobinach, przycisnął, a potem zgniótł i schował do kieszeni. Co on u diabła robi? - zaciekawiła się Paula. Bella i Lavinia wciąż walczyły z szu­fladą. Wreszcie ją otworzyły.

Bella trzymała w ręce długą, sztywną, brązową kopertę, w ro­dzaju tych, jakich używają prawnicy. Podniosła ją tak, aby Tweed nie mógł zobaczyć adresu. Po drugiej, widocznej stronie widnia­ła czerwona woskowa pieczęć.

Odwróciła się do Pauli i silnie uścisnęła jej rękę.

- Polubiłam panią, Paulo. Zazdroszczę pani pracy u tak wybit­
nego człowieka.

Tweed zauważył, że ściskała sztywną, brązową kopertę pod ra­mieniem tak, by mógł widzieć jedynie stronę z pieczęcią, bez ad­resu. Odczekał chwilę przed wykonaniem kolejnego ruchu.

26

Lavinia energicznym krokiem opuściła gabinet, a Bella zda­wała się spokojnie układać w myślach to, co zamierzała powie­dzieć. Tweed wstał.

Sięgnęła do srebrnej szkatułki na biurku, uniosła wieczko i wyciągnęła papierosa. Zapaliła go za pomocą srebrnej kuli, na której nacisnęła jakiś włącznik. Tweed stanął w ciemnej wnęce przy oknie, przez które wpadało nieco światła słonecznego. Uj­rzał Lavinię wsiadającą do saaba. Patrzył wprost na drogę wiodą­cą od rezydencji do bramy wjazdowej i udawał, że ma kłopoty z zapalniczką. Gdy pojawił się wysoki płomień, zgasił go, macha­jąc ręką. Powtórzył to czterokrotnie, nim wreszcie zapalił papie­rosa. Był pewien, że Harry w samochodzie zaparkowanym na­przeciw bramy zauważył sygnał. Zobaczył, jak po otwarciu się wrót Lavinia skręciła w lewo, na drogę wiodącą do Gladworth, a nie w prawo, którędy powinna udać się na Threadneedle Street w Londynie, zgodnie z adresem podanym głośno przez Bellę. Po­wrócił na miejsce.

27

28

nie Tweed, ma pan już ogólny obraz, więc mogę jeszcze raz zapy­tać: czy jest pan gotów zamieszkać tu jako główny administrator ze wszystkimi uprawnieniami? Paula byłaby jak najmilej widzia­na jako pańska asystentka.

Bella powstała zza biurka, aby ich odprowadzić do drzwi. Wskazała na portrety dwóch założycieli banku.

Uścisnęła mu rękę, po czym odwróciła się w stronę Pauli i uczyniła to samo. Pojawił się Snape, by zaprowadzić ich do win­dy. Tweed szybko podszedł do niego, a Paula podążyła tuż za sze­fem. Na dole boazeryjne drzwi windy rozsunęły się na wprost otwartych drzwi biblioteki i zobaczyli w środku Lea, krzyczące­go: „Zabiję cię".

Cała rodzina była przy tym obecna. Crystal ze spokojem od­wróciła się do brata, a gdy ruszył w jej stronę, wymachując no­żem, kopnęła go silnie w nogę. Zawył z bólu i upadł. Kiedy próbo­wał wstać, gramoląc się powoli, Warner zacisnął dłonie na jego ramionach. Spokojnie nakazał mu pójść do swojego pokoju. Leo pokuśtykał w stronę windy.

Tweed i Paula wymienili ze wszystkimi uściski dłoni. Podcho­dząc do Snape'a, Tweed uśmiechnął się i powiedział:

4

T

weed ruszył podjazdem wprost do bramy. Gdy się otworzyła, skręcił w jodłowy tunel w lewo. Znów było chłodno. Tu zawsze było chłodno. Paula spojrzała na niego. Wyglądał ponuro.

Zobaczyła obok siebie człowieka w nieokreślonym wieku, do­brze zbudowanego, średniego wzrostu, w eleganckim granato­wym garniturze. Miał stanowczy podbródek, a na wydatnym no­sie tkwiły okulary w rogowej oprawie. Zmienił się ostatnio; wydawał się teraz młodszy i bardzo sprawny fizycznie.

30

sze życie został zręcznie zaplanowany. Myśl analitycznie, a sama do tego dojdziesz.

Paula spojrzała na niego zdumiona. Rzadko się na nią złościł, a teraz czuła, że stara się opanować gniew.

- To musi być Gladworth - powiedziała, gdy z jodłowego tune­
lu wyjechali na ulicę brukowaną płaskimi kamieniami. - Musimy
znaleźć Harry'ego i dowiedzieć się, czy to tu przyjechała Lavinia.

Przywarła twarzą do szyby, szukając wzrokiem starego forda z podrasowanym silnikiem. Znak ograniczał prędkość do trzy­dziestu kilometrów na godzinę, ale Tweed zwolnił prawie do zera. Po obu stronach ulic stały domy z tarasami. Wyglądały na drogie, od pierwszego piętra na zewnętrznych parapetach widać było ka­mienne skrzynki, teraz wypełnione wiosennymi kwiatami, kroku­sami i narcyzami, a gdzieniegdzie również niewielkimi krzewami. Partery zajmowały bardzo eleganckie sklepy, jakich w tak małej miejscowości nie oczekiwała. Zauważyła takie marki jak Escada, gdzie suknia kosztowała małą fortunę, Aąuascutum i wiele in­nych z tego samego przedziału cenowego.

Gdy skręcili w wąską uliczkę otoczoną domami z szarego kamie­nia, Paula opuściła okno. Parking wypełniały drogie, starannie ustawione samochody. Zobaczyła lamborghini i przyjrzała się staro­świeckiej lagondzie. Tweed znalazł wolne miejsce, ostrożnie w nie wjechał i wyłączył silnik. Zauważył saaba Lavinii. Numer rejestra­cyjny zapamiętał, patrząc, jak wyjeżdżała z Hengistbury Manor.

31

Tweed wyłączył silnik, a Paula zamknęła okno. Wysiedli. Spoj­rzał na Harry'ego.

Ruszyli za Harrym pustawą ulicą. Wśród niewielu przechod­niów było kilka eleganckich kobiet przyglądających się wysta­wom sklepowym. To lepsze niż Piccadilly przy Bond Street, pomy­ślała Paula. Harry zatrzymał się i odwrócił.

- Po drugiej stronie ulicy. To wielkie okno.

Tweed spojrzał na szklaną taflę i zobaczył wypisaną staro­modnymi literami nazwę: Lowell, French & Browne. Doradcy prawni. Przy wielkim biurku, ustawionym prostopadle do High Street, nie spostrzegł nikogo. W całym biurze nie było śladu ży­wego ducha. Zmarszczył brwi.

32

- Nie wstępujmy na lunch do Pike's Peak - ostrzegł Harry. -
Nasz obiekt zainteresowania może tam być.

Tweed wybrał herbaciarnię, w której podawano lunch. Za­prosili Harry'ego do towarzystwa, ale wolał wziąć swój zapako­wany lunch do samochodu. Paula zamówiła jajka na szynce, a Tweed poszedł w jej ślady. Był zamyślony, więc zachowywała się cichutko.

- Przepraszam, że nic nie mówię - usprawiedliwił się - ale
mam sporo do przemyślenia.

Gdy za wyprzedzającym ich o niespełna pół kilometra Har-rym wracali do Londynu przez ciemne jodłowe tunele, spytał:

Umundurowany policjant, który podszedł do opuszczonego okna, wprost emanował dostojeństwem władzy. Gdy zerknął do środka, Paula odwzajemniła jego spojrzenie. Zwrócił się do Tweeda:

33

- Zostaliśmy w to wciągnięci przez Main Chance Bank.
-Nie!

5

Wash, hrabstwo Norfolk

T

rzydzieści sześć godzin przed wyjazdem Tweeda i Pauli do Hengistbury na zewnętrznym stoku grobli, chroniącej rozległe trawiaste połacie Wash przed rozmyciem przez fale Morza Pół­nocnego, stał w ciemnościach samotny mężczyzna. Nazywał się Max. Oczekiwał, aż czarterowy parowiec pozostający poza zasię­giem pasa wód granicznych odpowie na jego sygnał.

W wielkiej dłoni trzymał potężną latarkę. Wysłał jeden błysk krótki, dwa długie i jeden krótki. Było mu zimno. Arktyczny wiatr przemroził go do szpiku kości pomimo podbitego bobro­wym futrem płaszcza, czapki na głowie i sportowych rękawic sa­mochodowych. Na szczęście morze było spokojne. VIP, który miał się zjawić na wybrzeżu, nie lubił wzburzonych fal.

Bryza zamarła i w tym samym momencie ze statku odpowie­dziano na jego sygnał. Jeden błysk krótki, dwa długie i jeden krótki. Wcześniejszymi błyskami Max poinformował statek, że ta część Wash jest opustoszała i nie ma żadnego zagrożenia.

Kurde, pomyślał, całe Wash jest opustoszałe.

Jedynymi budynkami były tu nieużywane, stare kościoły, roz­proszone wśród trawiastych pustkowi, wzniesione przed setkami lat przez kupców wełnianych, w czasach gdy handel tym towarem dawał znaczne dochody. Potem warunki ekonomiczne się zmieni­ły i ceny wełny poleciały w dół na łeb, na szyję. Wełniani barono­wie i ich pracownicy zniknęli, a porzucone przez nich wsie przez długie lata niszczały, popadając w ruinę. Max, widząc nadpływa­jący duży gumowy ponton, zaświecił latarką. Nędzny pomost z poręczami schodzącymi do wody był jedynym miejscem, gdzie

35

mógł wylądować przybywający właśnie pasażer. Ponownym sy­gnałem Max wskazał prymitywną przystań nadpływającym. Pon­ton poruszał się szybko, a wytłumiony silnik dawał ledwie słyszal­ny pomruk.

Max miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a ręce i nogi krzepkie i zwinne. Był kiedyś pracowitym drwalem w Ka­nadzie, ale pewnego dnia zabił jednego z kolegów, gdy ten odmó­wił zwrotu pieniędzy, które był winien. Po zabraniu noża przy­gniótł ciało marnej jakości drzewem, ściętym specjalnie piłą łańcuchową. Wiedział, że nikt z grupy pracującej w oddali nie za­interesuje się zwalonym pniem.

Natychmiast wyjechał do Vancouveru i złapał samolot do Lon­dynu. Spędził jakiś czas na East Endzie, ucząc się mówić jak cockney. Jego następnym posunięciem było kupienie za zarobio­ne wcześniej pieniądze najlepszego ubrania.

Potem odwiedzał najlepsze hotele, wsłuchując się w sposób mówienia ich gości. Uczył się wtapiać w każde środowisko. Był bystry i wkrótce znalazł się na pokładzie samolotu lecącego do Paryża.

Znalazł pracę ochroniarza w wysokiej klasy klubie nocnym przy Champs-Elysees. Jego grube, ale regularne rysy i jasne wło­sy pociągały kobiety. Lubił kobiety, jednak pełniąc funkcję bram­karza, wystrzegał się ich. Mówił już płynnie po francusku.

Późną nocą po zamknięciu klubu poszedł do eleganckiego ba­ru, jak mu się wydawało pustego, i zamówił u barmana drinka. Zwykle był ostrożny i nie nosił w kieszeni więcej niż kilka euro. Tym razem popełnił błąd. Wyciągnął wypchany portfel, za który niespodzianie chwycił jakiś wyrosły znikąd grubas.

Max, wciąż trzymając portfel, lewą ręką rzucił zgiętego wpół złodzieja na bar. Tamten potknął się i upadł, po czym z wyrazem wściekłości na tmstej twarzy skoczył na nogi, z kabury na bio­drze wyciągnął pistolet automatyczny i wycelował w Maxa. Ten podniósł ręce do góry i powiedział po francusku:

- Za tobą!

Gdy tłuścioch zerknął do tyłu, Max prawą ręką sięgnął do kie­szeni po nóż. Długie ostrze świsnęło w powietrzu i przecięło gard­ło grubasa. Upadł w przód wprost na rękojeść, a ostrze przeszyło jego mięsistą szyję na wylot. Leżał bez ruchu na podłodze.

Max odwrócił się, ponownie uniósł szklankę i chusteczką starł z niej odciski palców. W tej chwili pojawiło się wokół niego czte­rech typów o wyglądzie bandziorów. Rozważał, jak ma sobie z ni-

36

mi poradzić, gdy stojący z przodu podniósł obie dłonie w geście pokoju.

- Zrobiłeś wrażenie na szefie. Chce z tobą pogadać. W tamtej
alkowie...

W ten sposób Max spotkał, a potem stał się prawą ręką czło­wieka teraz ostrożnie schodzącego na ląd z pokładu pontonu mocno przytrzymywanego przez dwóch wioślarzy.

Calouste Doubenkian zeskoczył jak kot na twardy grunt i wol­nym krokiem podszedł do Maxa. Trudno byłoby określić jego wygląd. Był niski, ale nosił długi karakułowy płaszcz sięgający za kolana. Futrzana czapka w rosyjskim stylu zakrywała jego wyso­kie czoło, a wielkie ciemne okulary zasłaniały oczy. Długie futrza­ne rękawice skrywały ręce. Gdy zbliżał się do swojego ochroniarza, buty na miękkich podeszwach nie wydawały żadnego dźwięku. Je­go głos był spokojnym mruczeniem, Calouste mówił po angielsku niezwykle miękko, co zawsze wprawiało Maxa w zakłopotanie.

Księżyc, który wyjrzawszy zza chmury, pozwolił Maxowi ujrzeć zbliżający się wielki ponton, teraz oblewał upiornym światłem po­rośnięte trawą pustkowie za groblą. W otaczającej ich ciszy sły­chać było jedynie lekki szum motoru popychającego ponton z po­wrotem ku oczekującemu statkowi. Ciszę przerwał Calouste, ostrożnie stąpający z jednej kamiennej bezpiecznej wysepki na drugą. Jego silne nerwy zostały wystawione na próbę sięgającą granic wytrzymałości, gdy spoglądał na sinozieloną trawę po obu stronach ścieżki, utrzymującą się na powierzchni śmiertelnie nie­bezpiecznego, niezgłębionego grzęzawiska.

- Czy przygotowaliście wszystko do wyeliminowania Tweeda,
zanim dotrze do Hengistbury? - spytał miękko.

37

- W ciągu trzydziestu sześciu godzin będzie martwy jak zimna
baranina - zapewnił go Max pogodnie. - Mam teraz sieć w Brytanii.
Tweed jest już trupem.

W tym momencie zamilkł nagle. Przed nimi na ścieżce stała ruda dziewczyna ubrana w wiatrówkę i dżinsy. To oczywiste, że ich dostrzegła. Carol Lynton wracała z wiejskiego domku swoje­go chłopaka i zgubiła drogę. Gdy Max zatrzymał się, myśląc go­rączkowo, czy usłyszała, o czym przed chwilą mówili, Calouste podszedł do niego.

Max przełknął ślinę i zacisnął zęby. Dziewczyna była ładna i nie miała więcej niż osiemnaście lat. Podeszła do nich z uśmiechem.

Starał się także do niej uśmiechnąć, ale nie potrafił. Calouste dźgnął go w plecy. Max nabrał zimnego powietrza w płuca.

Gdy podeszła blisko, schwycił ją mocno w pasie. Była drobna. Otworzyła usta, by krzyknąć, lecz podniósł ją, odwrócił do góry nogami i zanurzył głową w bagnie. Wydawało mu się, że słyszy bulgotanie. Jej nogi miotały się chwilę rozpaczliwie, zanim znik­nęła w głębi. Tylko kilka bąbelków pokazało się na powierzchni. To wszystko.

- Wiejskie dziewczyny plotkują - zauważył mimochodem Ca­
louste.

Max patrzył na północ. W widmowym świetle księżyca Wash wyglądało na posępną i odludną pustynię. Nie mógł się docze­kać, kiedy się stąd wydostaną.

Przeszli kawałek w ciszy. Calouste spojrzał przed siebie. Na poboczu połyskiwała czernią rozłożysta limuzyna. Za nią stał ku­piony z drugiej ręki ford Maxa. Widząc ich obu, szofer w liberii otworzył drzwi i stanął, czekając na polecenia.

- Ta elegancka gablota oczywiście dla pana - wyjaśnił Max.
- Kierowca to jeden z moich najlepszych ludzi. Udusił przynaj­
mniej jednego faceta. Nazywa się Grogan...

38

Max sięgnął do kieszeni po kluczyki. W pośpiechu upuścił je, schylił się i podniósł. Na niepewnych nogach pobiegł do limuzy­ny. Śmiertelnie bał się Calouste'a, gdy widział go w takim na­stroju.

Max odetchnął, widząc szefa w nieco lepszym humorze. Nie miał pojęcia, że Calouste udawał gniew. To był dobry sposób, aby od czasu do czasu przypomnieć podwładnym, kto tu rządzi.

Nie padło więcej ani jedno słowo, a ruch na drodze był zniko­my. Nikomu nie chciało się wychodzić z domu w taką diabelnie zimną noc. Gdy zatrzymali się na odludziu, Calouste wysiadł z walizką, którą dotychczas trzymał na kolanach. Max dyskretnie odwrócił się tyłem. Gdy spojrzał ponownie, niemal doznał szoku.

Ledwie rozpoznał Calouste'a, który miał teraz na sobie twee-dowy płaszcz, wełniany szal na szyi, eleganckie skórzane ręka-

39

wiczki i naciągnięty głęboko na twarz filcowy kapelusz z szero­kim rondem. Podobne, choć inne od tych, w których wyszedł na ląd, były jedynie wielkie okulary w złotych oprawkach. Poprzed­nie przebranie zostało zgrabnie zapakowane do walizki. Calouste wręczył Maxowi kartę; swoją własną trzymał w ręce.

Dziwacznie nazwany Green Dark Hotel był wielkim kwadrato­wym budynkiem z tynkowanymi ścianami pomalowanymi na jas­nozielony kolor. Z przodu znajdował się rozległy park ze żwiro­wym dojazdem. Wewnątrz Calouste pomaszerował do recepcji i położył swoją kartę na ladzie obok karty Maxa.

- Parsons, zauważyłem, że nie wypełniłeś instrukcji. Musisz
zrobić dokładnie to, co każę. Proszę, abyś o tym pamiętał. Chcę,

aby na zewnątrz natychmiast pojawiła się tabliczka „Wolnych miejsc nie ma". Czekam na posiłek w apartamencie za godzinę. Czy znajdę tam menu? Doskonale. Zadzwonię z zamówieniem. Pan Rogers oddzielnie zamówi posiłek do swojego pokoju.

40

W apartamencie Caloiiste włożył walizkę do szafy. Rozsiadł się w fotelu i obok na stole położył skomplikowany telefon komórko­wy. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął kilka dużych arkuszy pa­pieru. Rozwinął je. Były to plany architektoniczne pokazujące skomplikowany rozkład wnętrz Hengistbury Manor. Brakowało je­dynie labiryntu piwnic znajdujących się pod budynkiem. Ca-louste nie wiedział o ich istnieniu. Kopie planu zostały przesłane listem poleconym na adres w Brukseli.

Nawet jego sprawny umysł musiał pracować na pełnych obro­tach, aby zapamiętać korytarze i liczne apartamenty, każdy z sa­lonem, jadalnią, dwiema łazienkami, dwiema sypialniami, prze­stronną kuchnią i małą biblioteką.

Nazwiska mieszkańców dopisano czarnym długopisem druko­wanymi literami, jak podejrzewał, w celu ukrycia charakteru pis­ma. Hengistbury Manor był znacznie większy i miał układ wnętrz znacznie bardziej skomplikowany, niż przypuszczał Calouste. Zdjął okulary do czytania i spojrzał na telefon komórkowy. Co najmniej przed czterdziestoma ośmioma godzinami powinien otrzymać meldunek, że pierwsza faza planu została zrealizowana.

W dwa dni później o ósmej wieczorem zabrzęczała komórka. Calouste podniósł ją do ucha.

całkowicie zniekształcającego głos. Nie można było nawet stwier­dzić, czy mówi mężczyzna, czy kobieta.

- Co to, u diabła, ma znaczyć? - spytał ostro Calouste.

Z trzaskiem wyłączył i odłożył komórkę. Przyjdzie mu wszyst­ko zaczynać od początku. Zaczął kląć w najplugawszej francusz-czyźnie.

6

P

o powrocie z Hengistbury Tweed i Paula spotkali się z grupą najważniejszych współpracowników. Tweed rozejrzał się wo­kół. Marler, wysoki i chudy, pod czterdziestkę, zajął swoje ulubio­ne miejsce. Stał pochylony, opierając się o ścianę naprzeciw Pau­li, która siedziała za biurkiem w odległym końcu przy oknie. Palił papierosa w długiej czarnej cygarniczce.

Był jak zwykle elegancko ubrany, a ciemne włosy miał staran­nie przystrzyżone. Nosił dziś dobrze skrojony beżowy garnitur, ciemnoniebieską koszulę i krawat Chanel. Ze swoim karabinem Armalite miał opinię najlepszego strzelca wyborowego w Euro­pie. Na ulicach Londynu jego przystojna, gładko wygolona twarz przyciągała pełne podziwu spojrzenia eleganckich kobiet.

- Jeżeli myślicie, że wylegiwaliśmy się tu bezproduktywnie

42

z trzech kupców handlujących złotem w sztabkach? Mam coś dla ciebie.

Paula podskoczyła do Pete'a, który gładząc palcami wytworny wąsik, podszedł do biurka Tweeda. Jego partner, Harry Butler, siedział po turecku na podłodze. Trudno było sobie wyobrazić dwóch mężczyzn bardziej różniących się od siebie. Harry miał na sobie starą, lichą wiatrówkę i spodnie, których lepsze dni stały się już tylko wspomnieniem. Był oburzony.

- Ja mam w podziemiu dwa razy więcej kontaktów od Pete'a

- zrzędził.

Tweed zignorował jego protest. Rozłożywszy na biurku kawa­łek białego papieru, ostrożnie wyjął z górnej kieszeni chusteczkę i wysypał jej zawartość na kartkę. Pete zapalił lampę na biurku. Błyszczące drobiny i jeden większy okruszek jasno błysnęły w świetle.

Pete wyciągnął z kieszeni potężne szkło powiększające. Przez kilka minut przyglądał się wszystkim drobinom po kolei, najdo­kładniej badając największą.

- Muszę to zanieść do mojego faceta. To on jest ekspertem

- powiedział w końcu - ale według mnie to złoto.

Mówiąc to, zwinął papier i zręcznie przesypał zawartość z po­wrotem na chusteczkę Tweeda. Zakręcił ją delikatnie i zawinął we własną czystą, dając w ten sposób złotym okruchom dodatko­wą ochronę.

43

Zadzwonił telefon. Odebrała Monica i machnęła na Tweeda, by podniósł słuchawkę. Gdy to zrobił i rozpoznał głos, dał znać Pauli, aby słuchała ze swego aparatu.

- Nie mam pojęcia. Skontaktuję się, kiedy będę mógł.
Telefon zamilkł. Philip Cardon szybko przerwał połączenie.

Tweed, unosząc brwi, spojrzał na Paulę. Zastanawiał się przez chwilę, po czym poprosił Monice o połączenie z komendantem Buchananem. Rozmowę ze swoim przyjacielem Royem rozpoczął od zwięzłego raportu o wizycie z Paulą w Hengistbury, lecz nie wspomniał o drobinach złota.

44

w Vaduz w Lichtensteinie. Wiesz, że w tym małym państewku sprawdzenie rachunków nie jest możliwe.

- Jak mógłbyś coś takiego zrobić? Z twoją obecną pozycją...
Tweed przerwał rozmowę i spojrzał na Paulę, która słyszała

każde słowo. Śmiejąc się, rozłożył ręce, jakby pokazując, że o sprawie należy zapomnieć.

* W rzeczywistości czarne zawiadomienia (kartki) Interpolu dotyczą niezidentyfi­kowanych zwłok. Zapewne chodzi tu o zawiadomienia czerwone (listy gończe z nakazem aresztowania) lub zielone (informacje o osobach, które mogą stanowić zagrożenie).

45

- To nas zbytnio nie posuwa do przodu. Tak czy inaczej nie
nasz problem. - Tweed wskazał ręką na plik papierów na biurku.
- Do mnie należy przedarcie się przez ten stos raportów od infor­
matorów z zagranicy. Prawdopodobnie większość przysłała śmie­
cie bez znaczenia, byle udowodnić swoją aktywność. Nie chcę,
aby mi przeszkadzano, gdy będę nad tym pracował.

Robert Newman, główny agent Tweeda, rozsiadł się wygodnie w fotelu obok biurka. Dokładnie sprawdzony już dawno temu, był kiedyś w Europie i Ameryce bardzo poważanym międzynaro­dowym dziennikarzem informacyjnym. Jego z rzadka pisane ar­tykuły przedrukowywały „Washington Post" w USA, „Der Spie-gel" w Niemczech oraz wiele innych wpływowych pism, łącznie z londyńskim „Daily Clarion".

Wysoki, metr osiemdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany, nieco po czterdziestce, z przystojną twarzą, często na ulicy przyciągał wzrok kobiet. Słysząc odpowiedź Tweeda, zmarszczył czoło.

Trzeciego ranka po otrzymaniu niepokojącej informacji, że Tweed i Paula Grey pozostali przy życiu i prawdopodobnie znów są na Park Crescent, Calouste postanowił działać. Gdziekolwiek by był, nigdy długo nie zagrzewał miejsca.

Całą noc spędził bezsennie w hotelowym pokoju, siedząc w fo­telu, pijąc jedną filiżankę kawy za drugą i rozmyślając. Jego by­stry umysł pracował nad planem głównego zadania - wyeliminowa­niem Tweeda. Wiedział, że ten człowiek potrafi być niebezpieczny. Teraz wziął do ręki walizkę, zawsze spakowaną i przygotowaną do szybkiego wyjazdu, odsunął blokadę, otworzył drzwi między apar­tamentami i spokojnie zwrócił się do Maxa, stojącego opodal okna.

46

Usiadł obok Maxa w jego kupionym z drugiej ręki fordzie i gdy tylko znaleźli się na otwartej przestrzeni, zaczął mówić. Nis­ko świecące słońce pobłyskiwało na przedniej szybie. Chwilę po Maksie również on opuścił osłonę przeciwsłoneczną.

- Jedziemy - poinformował swojego podwładnego - do jedne­
go z moich domów, koło wsi Leaminster na pograniczu Sussex
i Hampshire. To piętnaście kilometrów od Hengistbury Manor.

Wyciągnął mapę, aby podać ją Maxowi, ale ten potrząsnął głową.

- Proszę mi go po prostu pokazać. Niektórzy, kupując drugie
domy w tej okolicy, założyli, że nie będzie tu żadnego ruchu, i te­
raz jeżdżą środkiem drogi. Tacy młodzi macho.

Spojrzał na mapę trzymaną przez Doubenkiana. Mały palec szefa wskazał Leaminster i Max skinął głową.

Tłumacząc swój plan, Calouste wciąż usiłował złożyć mapę. Dlatego umknął mu ponury cień, przemykający po twarzy Maxa.

7

G

dy zadzwonił telefon, w biurze na Park Crescent byli jedynie Monica,Tweed i Paula. Monica kiwnęła ręką na Paulę.

Był to głos starego absolwenta Eton, uprzejmy i dystyngowa­ny, ale bez zabarwienia protekcjonalnego. Paula spojrzała na za­topionego w papierach Tweeda.

Paula mówiła ściszonym głosem, wiedząc, że szefowi nie spodobałoby się takie spotkanie. Wstała, włożyła skórzaną kurt­kę i sprawdziła walthera w kieszeni na biodrze. Pochyliła się, by wciągnąć sięgające za kostki buty, i poprawiła berettę w przypię­tej na łydce kaburze.

48

W drodze do Mayfair różne myśli chodziły jej po głowie. Czy to możliwe, aby ów nieznajomy, z którym miała się teraz spotkać, mógł rzeczywiście mieć jakieś informacje o Doubenkianie? Ale przecież w poprzednich sprawach w sytuacjach najmniej oczeki­wanych zdarzały się niespodziewane, przełomowe zwroty.

W hotelu Duke's Head, w dobrze wyposażonym barze, czekał już na nią Max. Na wszystkie spotkania zawsze przychodził wcześ­niej. Dawało mu to możliwość rozejrzenia się wokół. Bar był prze­stronny i wydłużony, z węższą częścią od frontu.

O tej porze był jedynym gościem i wybrał miejsce w pobliżu drzwi. Na stoliku stały dwa kieliszki i butelka szampana w kubeł­ku z lodem. W wielkiej dłoni ukrył przeznaczoną dla Pauli kap­sułkę bez smaku. Ten środek powinien ją szybko uśpić.

Był w rozterce. Podczas nocy spędzonej w hotelu Green Dark nie zmrużył oka. Wciąż przychodziła mu na myśl dziewczyna, któ­rą utopił w Wash. Wyobrażał sobie jej przerażenie, gdy próbowa­ła otworzyć usta i krzyknąć. Musiała nałykać się tego przeklęte­go mułu, zanim ją wreszcie zadusił. Rozłożyło go to zupełnie i nadal nie potrafił się pozbierać.

Wszystko stało się tak nagle. Przyzwyczajony do słuchania rozkazów Doubenkiana, działał bez zastanowienia. Schwycił ofia­rę, przewrócił do góry nogami i wepchnął w bagno. A jego chlebo­dawca mimochodem powiedział o niej „wieśniaczka". Max mógł zabić każdego mężczyznę i bez problemu zasiąść do posiłku, ale to, co Doubenkian szykował dla Pauli, napełniało go odrazą.

Paula postawiła samochód na wolnym miejscu nieco dalej od baru. Zbliżając się do Duke's Head, zobaczyła zaparkowanego tuż przed hotelem sfatygowanego brązowego forda. Zauważyła także, że kierowca obserwujący ją we wstecznym lusterku, nagle odwrócił wzrok i pochylił się nad kierownicą. Emigrant z północ­nej Afryki przebrany po londyńsku, pomyślała. Zauważyła jesz­cze dwie rzeczy. Na tylnym siedzeniu leżała wielka płachta, a sil­nik samochodu cały czas pracował. Parkometr wskazywał, że samochód stał tu już od dziesięciu minut.

Gdy weszła do baru, biało ubrany mężczyzna za ladą uśmiech­nął się do niej, mówiąc: „dzień dobry".

Drugi, siedzący w pobliżu wejścia, wstał z krzesła i podszedł, aby ją poprowadzić do stolika. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał na sobie elegancki szary garnitur, białą koszulę i stary szkol­ny krawat. Uśmiechał się serdecznie, ale wyczuła w tym uśmie­chu cień napięcia.

49

Barman, aby zapewnić im prywatność, dyskretnie odsunął się na przeciwny koniec baru. Max zwrócił się do niego z zamówieniem.

- Proszę dla mojego gościa kawę ze wszystkimi dodatkami.
Paula wiedziała już, że coś jest nie w porządku. Dawno temu

miała krótko chłopaka, absolwenta Eton, którego wkrótce całko­wicie znielubiła i przed którego zachłannymi pazurami w końcu uciekła. Ten niby Evelyn-Ashton nie mówił jak absolwent Eton. Prawie, prawie, ale niezupełnie. Gdy odwrócił się do barmana, upuściła chusteczkę i pochylając się po nią, wyciągnęła z kabury berettę. Ścisnęła ją w dłoni ukrytej pod serwetą przykrywającą stół i skierowała lufę w nogi swego gospodarza.

Max był zaszokowany. Siedziała przed nim przepiękna kobieta, jak przypuszczał, około trzydziestki, i uśmiechała się do niego cza­rująco. Już wcześniej, zanim przyszła, był niemal pewien, że nie zdoła wykonać tego zadania. Torturować? Ohyda. Nie ma mowy.

Kiedy podano kawę, Max się zdecydował. Musi ją ostrzec. Zwłaszcza po tym, co się zdarzyło na bagnach Wash. Paula wyczu­ła coś dziwnego w jego zachowaniu i pochyliła się do przodu.

- Czy coś nie w porządku? Coś pana niepokoi?

Otworzył usta, przełknął ślinę i wyrzucił z siebie, zapominając o wymowie absolwenta Eton:

- Panno Grey, już nigdy nie podejmę się takiego zadania. Za­
szokuję panią, ale zostałem wynajęty, aby panią porwać. Zamie­
rzałem wsypać narkotyk do szampana, udać, że pani źle się po­
czuła, a potem wynieść panią do forda czekającego na zewnątrz
i tam ukryć na tylnym siedzeniu pod wielką płachtą. - Wciągnął
głęboko powietrze. - Potem miałem panią torturować i dać posłu­
chać Tweedowi pani jęków, aby go zwabić w pułapkę. Nie mogę
tego zrobić. Proszę teraz uciekać. Barman zna tylne wyjście.
Niech pani nie wychodzi od frontu.

50

Max wyjaśniał sytuację barmanowi. Mówił ściszonym głosem, ale tak, że słyszała każde słowo.

- Jedzie tu mąż tej pięknej damy. Czy może pan szybko poka­
zać jej tylne wyjście, o którym pan poprzednio wspominał.

Wstając, aby podążyć za barmanem, Paula położyła rękę na biodrze.

- Może powinien pan szybko wyjechać z kraju i zacząć nowe
życie - powiedziała do Maxa.

Gdy barman prowadził ją do ukrytych drzwi na tyłach, zacho­wała czujność, obawiając się bardziej wyszukanej pułapki.

Dla niego była to zwykła praca. Paula nie była pierwszą kobie­tą, której pomagał uciec na czas przed zazdrosnym mężem.

Idąc ostrożnie po kocich łbach alejki, trzymała w dłoni wal-thera, ukrytego pod przewieszoną przez ramię torbą. W myślach dziękowała Bogu za wygodne buty. Przynajmniej nie skręci kost­ki. Znalazła węższy zaułek i wyszła na Tiverton Street w pobliżu zaparkowanego porsche.

Spojrzała z daleka na miejsce, gdzie przedtem stał brązowy ford. Samochód znikł. Nagle usłyszała znajomy dźwięk, coś po­średniego między nuceniem a gwizdem. Odwróciła się i zobaczy­ła Marlera.

Po wyjściu z Duke's Head Max miał problem do rozwiązania. Taz, Marokańczyk siedzący za kierownicą forda, zrobił Pauli Grey

51

zdjęcie, gdy wchodziła do baru, więc było niemal pewne, że ją rozpoznał. Jeżeli Doubenkian zacznie go przepytywać, życie Ma-xa nie będzie warte złamanego grosza. Taz był nowym nabyt­kiem, członkiem armii budowanej przez Calouste'a w różnych krajach Europy, a teraz w Brytanii. Max uważał go za miernego rekruta, zdatnego tylko do wykonywania prostych zadań.

Otworzywszy drzwi pasażera, jak na dłoni zobaczył rozwiąza­nie swojego problemu. Siedzący obok za kierownicą oszołomiony Taz obiema rękami przytrzymywał starannie zwiniętą w lejek białą kartkę. Przyłożył do nozdrza czubek stożka i wdychał biały proszek. Potem przesunął lejek do drugiego nozdrza i znów za­ciągnął się głęboko.

Tak był tym zaabsorbowany, że nie zauważył siadającego obok Maxa, który zanurzył wilgotny palec w resztce proszku, jaka pozo­stała w papierowej trąbce, i spróbował. Tak jak myślał. Kokaina.

Taz był już porządnie naćpany, miał kłopoty z otwarciem drzwi. Gdy się z nimi mocował, Max wyjął mu z rąk papierowy le­jek, zagiął go mocno, aby uchronić w środku resztkę kokainy, i wepchnął ją do schowka w drzwiach.

Patrzył z pogardą, jak Marokańczyk, podpierając się obiema rękami, wygramolił się na zewnątrz i z mozołem poczłapał wokół samochodu na miejsce pasażera. Gdy opadł na siedzenie, Max stracił cierpliwość.

- Zapnij się - warknął.

Musiał sam przełożyć mu pas. Gdy ruszył, miał już w głowie plan opracowany ze wszystkimi szczegółami. Wybrał okrężną tra­sę w stronę Cambridge Circus i skręcił w Shaftesbury Avenue. Mimo godzin szczytu ruch na jezdni był niewielki. Zbliżając się do Piccadilly Circus, Max zrozumiał przyczynę. Roboty drogowe. Piętrowe autobusy miały pierwszeństwo. Dwa toczyły się w jego stronę. Wślizgnął się w puste miejsce, akurat opróżnione, po pra­wej stronie.

- Mam jeszcze coś do zrobienia - powiedział do Taza. -Wysia­
daj. Przejdź kilka kroków chodnikiem, a potem przez ulicę i tra­
fisz na stację metra - skłamał. - Złap pociąg i jedź do miejsca za­
kwaterowania w New Maiden. Pokoje są opłacone za następne
dwa dni. Ruszaj się...

52

Odpiął przytrzymujący Taza pas bezpieczeństwa i otworzył drzwi po jego stronie. Chłopak wyszedł na chodnik i zatrzasnął drzwi za sobą. Max zapalił papierosa i obserwował potykającego się Marokańczyka. Dwa pierwsze autobusy minęły forda, lecz nadjeżdżał następny.

Taz bez oglądania się zszedł z chodnika na jezdnię. Autobus, mając przed sobą pusty pas jezdni, jechał koło pięćdziesięciu ki­lometrów na godzinę, aby zgodnie z rozkładem zdążyć na następ­ny przystanek. Kierowca w ostatniej chwili starał się wyhamo­wać, lecz było za późno. Autobus grzmotnął Taza, przewrócił go i jednym kołem przejechał po leżącym na brzuchu ciele. Potem cofnął się z oponą zabrudzoną krwią.

Max przez cały czas nie gasił silnika. Zobaczył człowieka, któ­ry rzucił się, by sprawdzić tętno na szyi leżącego, po czym wstał, potrząsając głową. Max włączył kierunkowskaz, powoli przeje­chał obok wstrząśniętych gapiów i ruszył w stronę Piccadilly.

Przed godziną siedział naprzeciw Pauli Grey i na myśl o tym, co ma zrobić, trząsł się cały w środku. Teraz był zimny jak lód i bardzo głodny.

- Chyba pójdę do Cafe Royal i zjem dobry obiad - mruknął do siebie. - Jestem przynajmniej w stroju odpowiednim do takie­go miejsca.

8

N

iezły samochód - powiedział Marler, gdy Paula ruszyła w stro­nę sklepów. - Też myślę o kupieniu porsche.

Roześmiała się i poczuła znacznie lepiej. Gdy się spotkali, Marler zauważył jej napięcie i zaczął mówić więcej niż zwykle. Żartował, doskonale naśladując głosy innych członków zespołu z Park Crescent.

Paula roześmiała się i wreszcie, już w dobrym humorze, zaczę­ła protestować.

Wcisnęli się w wolne miejsce przed wielkim sklepem spożyw­czym i Marler wyskoczył, by nakarmić parkometr, zanim Paula zdąży to zrobić. Potem złapał wózek i machnął na nią ręką.

Zdejmowała metodycznie żywność z półek i wyciągała z chło­dziarek. Wkrótce wielki wózek był wypełniony z czubem. Z ga­piącym się Marlerem podeszła do kasy. Ubrany na biało pracow­nik brał kolejno zakupy, skanował numery i pakował wszystko do

54

mocnych toreb z brązowego papieru. Potem zapytał, gdzie stoi ich samochód, zawiózł górę paczek do porsche i ułożył je staran­nie w bagażniku. Marler sięgnął do kieszeni po szczodry napi­wek. Pomocnik potrząsnął głową.

Paula wyjechała z parkingu z prędkością nieco tylko mniejszą od dozwolonej i błyskawicznie wskoczyła w przerwę w ciągu po­jazdów. Kierowca innego samochodu wrzasnął na nią, lecz go zi­gnorowała.

Gdy w końcu dotarli do Park Crescent, zaparkowała porsche na dziedzińcu z tyłu budynku. Zmierzchało już. Za nimi wchodził po schodach Pete Nield, trzymając kurczowo w ręce niewielką torbę z czarnego atłasu.

Cały zespół był już na miejscu. Harry siedział po turecku na swoim zwykłym miejscu na podłodze. Rozbierał walthera, ukła­dając jego części na plastikowej tacy. Tweed machnął ręką znad uprzątniętego już biurka.

Z powodu słowa „złoto" wszyscy zebrali się wokół biurka Twee-da. Pete wyciągnął wielki kawał czarnego atłasu i opróżnił zawar­tość woreczka. Drobiny złota i jeden większy okruszek błysnęły w świetle lamp.

55

W domu Tweeda przy Bexford Street, nim Paula mogła zabrać się do obiadu, musieli przenieść zakupy z bagażnika porsche na pierwsze piętro. Tweed był zdumiony.

Gdy przygotowania do posiłku były już zaawansowane, Paula weszła do jadalni, aby nakryć do stołu. Wszystko było jednak na-szykowane. Czekały nawet dwa kieliszki wina. Z ukontentowa­niem popiła z jednego i zerknęła Tweedowi przez ramię na książ­kę, którą czytał. Było to opracowanie dotyczące sztabek złota.

Jedli w milczeniu, jak mieli w zwyczaju. Dopiero gdy zasiedli na wygodnej kanapie, Paula zwięźle opowiedziała o dziwacznym spotkaniu z Evelyn-Ashtonem. Tweed był zaniepokojony, więc zmieniła temat.

56

Stłumił ziewnięcie i Paula uświadomiła sobie, że wypytywała go zbyt długo. Wstała, by posprzątać ze stołu, a Tweed chciał jej koniecznie pomóc. Zaraz po powrocie do domu zdjął marynarkę i krawat, by czuć się swobodniej.

57

Tweed zmusił się do rozebrania i wsunął do łóżka. Zapadł w sen, gdy tylko dotknął głową poduszki.

Paula nie mogła usnąć. Wciąż przypominała sobie szarpiący nerwy epizod z Evelyn-Ashtonem. Widziała dokładnie jego twarz i dziwaczną zmianę zachowania tuż przed szokującym wyzna­niem. Przeszła do salonu. Z szuflady wyciągnęła blok rysunkowy i kilka kawałków węgla. Usiadła przed biurkiem i zaczęła ryso­wać. Pracowała pewnie, bez zastanawiania się i w ciągu pół go­dziny szkic był gotowy. Wstała i obejrzała go w świetle osłoniętej lampy.

- No, udało mi się ciebie uchwycić, panie Evelyn-Ashtonie
- mruknęła do siebie. - Udało się już za pierwszym razem.

W tym momencie usłyszała samochód jadący z wolna ulicą. Ostrożnie rozsunęła zasłony. Brązowy ford zatrzymał się i zoba­czyła wyskakującego kierowcę. Prawą ręką zamachnął się łu­kiem jak gracz w krykieta rzucający piłką. W świetle ulicznej lampy ujrzała wyraźnie jego twarz. Był to Evelyn-Ashton. Usły­szała dźwięk tłuczonego szkła, gdy rzucony przedmiot trafił w okno Tweeda.

Pobiegła do drzwi. Tweed, który budził się szybko, zdążył już wyskoczyć z łóżka i automatycznie zapalił lampkę nocną. W jej świetle ujrzał na dywanie obiekt przypominający masywną szysz­kę sosnową. Granat.

- Wracaj, do cholery, do salonu!

Zamarła, zesztywniała ze strachu o jego życie. Tweed rzucił się przed siebie, pochylił, schwycił leżący granat i wyrzucił go przez okno. Oczekiwali detonacji. Ciszę przerwał jedynie warkot silni­ka forda odjeżdżającego z maksymalną szybkością ulicą.

58

Kiedy telefonował, wyciągnęła śmietniczkę i szczotkę. Staran­nie zmiotła rozbite szkło łącznie z najdrobniejszymi odłamkami.

Potem weszła do kuchni, aby je wyrzucić. Tweed, w pełni ubra­ny, gotował jajka i szykował grzanki, sok pomarańczowy oraz ka­wę na śniadanie.

Gdy jedli, podjechała kanciasta, opancerzona ciężarówka Harry'ego. Paula wstała i pospieszyła do okna. Tweed miarowym krokiem podążył za nią. Zobaczyli, jak Harry zaparkował i wy­siadł z ciężarówki z metalowym pudłem w jednej ręce i potężną latarką w drugiej. Podszedł do przedmiotu leżącego na jezdni.

Zapalił latarkę, podniósł to coś, najpierw przyłożył do ucha, a potem umieścił w metalowym pudle. Paulę zawsze zdumiewało nonszalanckie zachowanie Harry'ego w takich sytuacjach. Podno­sząc wzrok, ujrzał ich w oknie i podszedł do drzwi, które pobiegła otworzyć. Tweed podążył za nią zwykłym niespiesznym krokiem.

Przepowiedziana przez Tweeda bomba zegarowa wybuchła w Hengistbury w kilka minut po ich przyjeździe na Park Crescent.

9

P

aula miała akurat czas na sporządzenie fotokopii swojego szki­cu Evelyn-Ashtona i rozdanie go wszystkim członkom zespołu. Tweed zwięźle wytłumaczył im, kim jest ów osobnik.

- Bardzo wątpliwe, aby to było jego rzeczywiste nazwisko...

- dodał.

- Komendant Roy Buchanan pilnie chce się z tobą widzieć

- przerwała mu gwałtownie Monica, odebrawszy telefon.

Paula wstała od swego biurka w rogu. Marler, oparty w pobli­żu o ścianę, wyjrzał razem z nią przez okno. Poniżej stał nieozna-kowany samochód policyjny, a za nim widać było połyskującego rolls-royce'a.

- Rolls należy do profesora Saafelda, wybitnego patologa - szep­
nęła. - Nie podoba mi się to.

Komendant Buchanan wszedł do biura. Wysoki, chudy jak szczapa, pod pięćdziesiątkę, był starym przyjacielem Tweeda. Pau­la spodziewała się zobaczyć go w mundurze dowódcy brygady an­tyterrorystycznej, jednak dziś nosił oficjalny szary garnitur. Zwyk­le miał przyjazną minę, lecz teraz wyraz jego twarzy był ponury.

Ominął fotel i wybrał krzesło z twardym oparciem.

W pokoju zapanowała przytłaczająca cisza. Wszyscy patrzyli na Tweeda. W przeszłości często był informowany o wielu szoku-

60

jących zdarzeniach, a jego twarz zawsze pozostawała obojętna. Nie teraz jednak.

Siedział bardzo spokojnie, niemal jak rzeźba. Na jego twarzy odbijały się błyski emocji: jakby niedowierzanie, gniew, wściek­łość. Przed oczami przewinęło mu się ostatnie spotkanie z Bella, kobietą, którą lubił i szanował. Cenił jej charakter i bystrość umysłu. Miała osiemdziesiąt cztery lata. Przypuszczał, że mogła­by dożyć setki.

Tweed obejrzał papiery, które Buchanan położył na biurku. Na dole obu dokumentów widniał podpis trzeciego z najwyż­szych rangą oficerów policji.

61

piony przez pewnego bezwzględnego dżentelmena, któremu pra­wo własności tej potężnej instytucji otworzy drogę do sukcesu w przetargu na jeden z naszych czterech wielkich banków, co praktycznie dałoby mu finansową kontrolę nad krajem.

- Nie jestem upoważniony do ujawnienia tego. - Nastrój Bu­
chanana nieco się poprawił. - Za asystenta będziesz miał starsze­
go inspektora Hammera.

- Zawsze najlepszy kawałek zostawiasz na koniec, prawda?
Paula jęknęła i odwróciła się do Newmana, który przedtem

pocieszał ją zaraz po otrzymaniu wieści o śmierci Belli.

- Obejmujesz czasowo dowództwo - dodał Tweed.
Podszedł do Pauli czekającej już z dwiema walizkami. Wziął

swoją i wraz z Royem Buchananem i resztą ekipy pospieszył do pokoju dla gości. Otwierając drzwi, znalazł profesora Saafelda wyciągniętego w fotelu wygodnie z nogą na nodze i czytającego książkę.

62

ski majstersztyk, jaki czytam. Z pewnością jest pan przynaj­mniej milionerem.

Gdy wyjechali z Park Crescent z rollsem za plecami, Tweed powiedział.

10

P

rzed naszym wyjazdem zadzwoniłam do Snape'a - powiedzia­ła Paula.

Zatrzymała porsche przed właśnie otwierającymi się do we­wnątrz wysokimi wrotami z kutego żelaza. Ruszyła wolno podjaz­dem, a za nią wspaniały rolls Saafelda i mercedes Newmana z resztą ekipy.

- Mam przedziwne wrażenie, że śnię - oznajmiła. - Zapewne
dlatego, że byliśmy tu tak niedawno.

Po zaparkowaniu w pobliżu schodów prowadzących na taras wy­skoczyła z samochodu tuż obok Saafelda, wysiadającego z torbą w ręce z rollsa. Profesor liczył sobie około pięćdziesięciu pięciu lat, był średniego wzrostu, gładko ogolony i zaskakiwał zupełnie białą czupryną. Miał wysokie czoło i grube, siwe brwi, ale uwagę zwraca­ły przede wszystkim przenikliwe szaroniebieskie oczy. Długi nos, sil­nie zarysowane, szerokie usta i stanowczy podbródek nadawały mu wojowniczy wygląd, choć w rzeczywistości w najmniejszym stopniu nie przejawiał agresji, chyba że miał do czynienia z głupcami.

Weszli całą grupą po schodach. Snape już ich oczekiwał, uśmiechając się wymuszenie. Marshal Main z oślizgłym uśmie­chem na ustach, w czarnym garniturze i czarnym krawacie, wy­ciągnął rękę na powitanie. Tweed odnotował w myślach, że żaden z mężczyzn nie wyglądał na zmartwionego.

Przedstawił tamtym dwóm swoich współpracowników. Nagle znikąd pojawił się starszy inspektor Hammer, jeszcze masywniej-szy, niż go zapamiętała Paula, jeszcze bardziej napastliwy i apo­dyktyczny.

- Zaprowadzę pana do niej, panie profesorze - powiedział
uniżenie.

64

Było oczywiste, że Saafeld natychmiast znielubił starszego in­spektora. Tweed uznał to za niezwykłe, gdyż profesor rzadko da­wał po sobie poznać, co myśli o kimś, kogo właśnie poznał. Popro­wadził go przez hol. Z boku schodów siedziała na krześle Lavinia.

Miała na sobie czarną sukienkę, a pod nią białą bluzkę z marszczonym kołnierzem. Doskonale, pomyślał Tweed, nie prze­sadza z żałobą. Uśmiechnął się do niej i na tym poprzestał.

Saafeld szedł szybko za Tweedem, a Paula za nimi. Po wejściu do sąsiadującej z gabinetem biblioteki zobaczyli czterech sanita­riuszy w białych fartuchach. Saafeld skinął na nich ręką.

- Ściągnąłem ich z leżącego w pobliżu Leaminster - wyjaśnił
Tweedowi. - Znają drogę do mojego biura w Holland Park, ale
poprowadzę ich rollsem.

W pomieszczeniu było też czterech mężczyzn w mundurach poli­cyjnych. Dwóch miało zawieszone na szyi wielkie aparaty fotogra­ficzne, a trzeci niósł walizeczkę. To specjalista od odcisków palców, pomyślała Paula. W tym momencie drzwi gabinetu otworzyły się od środka i pojawił się w nich sierżant Warden, osobisty asystent Bu­chanana. Zaskoczyło to Paulę, gdyż od dawna go nie widziała. Buchanan bardzo się pośpieszył z przysłaniem na miejsce ekipy technicznej.Tak samo Saafeld, wzywając sanitariuszy z Leaminster.

Warden, w prostym ciemnym garniturze, stał sztywno, jak zwykle z twarzą bez wyrazu. Zwrócił się do Tweeda.

Paula, pozostawiona sama wśród tak wielu obcych mężczyzn, po­czuła się niepewnie. Miała wrażenie, że powinna coś powiedzieć. Jeden z fotografów przyglądał jej się lubieżnie.

- Nieczęsto nam się trafia przyjemność być tak blisko tak po­
ciągającej kobiety - powiedział pożądliwie.

65

- George - odezwał się drugi fotograf - wyszoruj sobie brudną
gębę jakimś silnym środkiem dezynfekującym.

Paula spojrzała na niego z uznaniem, omijając wzrokiem obleś­nego typa. Drzwi do gabinetu otworzyły się i stanął w nich Tweed. Odwrócił się w jej stronę.

Zamknął za nią drzwi. Sierżant Warden stał pod ścianą pokry­tą boazerią, Saafeld za fotelem Belli. Paula spojrzała, wstrzymu­jąc oddech. Pani Main siedziała nadal na swoim miejscu. Jej wspaniała głowa opadła do przodu. Ubranie było przesiąknięte krwią, a na szyi tkwił kołnierz z drutu kolczastego z okropnymi * szpicami. Wyzierała spod niego głęboka, krwawa rana. Był to je­den z najstraszliwszych widoków, jakie kiedykolwiek oglądała Paula.

Wchodząc do gabinetu, trzymała ręce w kieszeniach kurtki; teraz mocno zacisnęła obie dłonie. Miała spokojny wyraz twarzy, a Saafeld, nim się odezwał, bacznie jej się przyjrzał.

- Aby zobaczyć, jak to zostało zrobione, musi pani stanąć za
fotelem.

Podeszła spokojnie z Tweedem za plecami. Stając obok Sa-afelda, zobaczyła drewniane uchwyty przymocowane do obu koń­ców szatańskiego drutu kolczastego. Posłużyły do skręcenia i za­ciśnięcia okrutnego kołnierza.

Mówił, jakby wyjaśniał na wykładzie studentom kwestię ana­tomiczną. Paula skinęła głową, przyglądając się krwi kapiącej z tyłu szyi. Saafeld, wbrew swemu zwyczajowi, skomentował.

Nagle wpadła jej do głowy pewna myśl.

- Oczywiście mógł to w czymś ukryć, na przykład w aktówce.

66

Zerknęła na milczącego Tweeda. Spojrzał na nią z uznaniem i potakująco skinął głową.

- A potem - ciągnęła - morderca musiał stanąć za fotelem
i przerzucić ten naszyjnik przez jej głowę.

Zauważyła, że siwe włosy Belli nie były potargane, co pozosta­wiło zmarłej przynajmniej resztkę dostojeństwa.

Paula uświadomiła sobie, że przestała zaciskać dłonie. Wyjęła je z kieszeni i idąc w stronę Tweeda, z wolna okrążyła biurko, wpatrując się w dywan.

Tweed i Paula podążyli za Saafeldem do biblioteki, gdzie pro­fesor wydał sanitariuszom dokładne instrukcje. Kiedy przeszli na podest schodów, Paula przechyliła się przez poręcz i zobaczy­ła Lavinię rozmawiająca z Newmanem.

67

Wraz z Paulą przeszedł do salonu na dole. Zastali tam jedynie Marshala Maina maszerującego żwawo tam i z powrotem. Do po­łowy opróżniony kieliszek szampana stał na okrągłym, podręcz­nym stoliku. Butelka czekała obok w kubełku z lodem. Osobliwy napój, raczej nieodpowiedni w tych okolicznościach, pomyślał Tweed. Przesłuchanie rozpoczął od formalności.

Tweed odwrócił się i przy otwartych drzwiach zobaczył poważ­ną Lavinię; właśnie zamykała je za sobą.

68

W tym momencie weszła Lavinia, niosąc srebrną tacę z trze­ma filiżankami i starannie ułożoną resztę utensyliów. Tweed spoj­rzał wprost na nią i spytał:

Spojrzała na ojca, jakby zdumiona, że jeszcze o tym nie po­wiedział. Tweed pomyślał, że taki sposób mówienia o ojcu, z uży­ciem jego imienia, jest nieco dziwaczny. Uśmiechnął się i podzię­kował za kawę. Lavinia wyszła, zamykając drzwi za sobą.

Nagle zmienił temat i Paula uśmiechnęła się do siebie, rozpo­znając technikę, którą stosował w celu wyprowadzania podejrza­nych z równowagi.

- Bella była prezesem Main Chance Bank, więc kto nim teraz
zarządza?

Marshal wyprostował się z godnością.

69

Tweed wyciągnął i podał mu dokument otrzymany od Bucha­nana. Paula, wpatrując się w Maina, gdy czytał, spostrzegła, jak drżały mu ręce. W końcu zwrócił papier Tweedowi.

Paula znów się uśmiechnęła. Szef ponownie wyprowadził przeciwnika z równowagi. Marshal zatrzymał się w pół kroku, od­wrócił i opadł na krzesło.

Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Lavinia w fartuchu nało­żonym na czarną suknię. Odczekała chwilę, aby się upewnić, że nikt nic nie mówi.

- Lunch zostanie podany w jadalni za dziesięć minut. Przepra­
szam, że nie skonsultowaliśmy tego z wami. To zapewne z powodu
tego, co się stało. Już poinformowałam pana Newmana.

Marshal poderwał się ochoczo, rad z możliwości uwolnienia się od Tweeda. Pospieszył w stronę Lavinii.

70

11

Z

abrzęczał telefon komórkowy Doubenkiana. Zerknął na Maxa i powiedział ostrożnie:

- Dunfield, dyrektor do spraw sprzedaży...

Głos w słuchawce znów był straszliwie zniekształcony. Użyto jakiegoś urządzenia, które nie pozwalało rozpoznać, czy to mówi mężczyzna, czy kobieta.

Zaklął. Jego informator przerwał połączenie. Zaniepokojony Calouste rozejrzał się wokół. Max, wiedząc, czego szuka szef, po­dał mu młotek. Zawsze w takich sytuacjach miał go pod ręką.

Już po raz drugi tego dnia zmienili miejsce pobytu w Norfolk. Ukryli się teraz w kolejnym odizolowanym wiejskim domu, odda­lonym znacznie od Leaminster i położonym na skraju lasu. Tak samo jak poprzednio, od Hengistbury Manor dzieliło ich nie wię­cej niż dwadzieścia osiem kilometrów. Max spodziewał się, że wkrótce przeniosą się gdzie indziej.

Patrzył, jak szef, odwrócony do niego plecami, zmienił ciemne okulary na ochronne, po czym na wielkim drewnianym stole roz­trzaskał w drobny mak telefon komórkowy. Po włożeniu na po­wrót ciemnych okularów odwrócił się do Maxa.

- Czy to nie zbytnia ostrożność? - zapytał ten. - Czy nie wy­
starczyłoby, gdyby pan zniszczył kartę SIM i zastąpił ją inną ze
swojej kolekcji?

72

- A jeżeli, którykolwiek by to był, też nie zechce sprzedać banku?
Doubenkian uśmiechnął się strasznym, sadystycznym uśmie­
chem.

Zniesmaczony Max zmienił temat.

* Government Communications Headąuarters (Centrala Łączności Rządowej) -brytyjska agencja wywiadowcza, zajmująca się zbieraniem i oceną informacji pocho­dzących z nasłuchu i podsłuchu.

** Z podanego wyjaśnienia nie wynika konieczność niszczenia aparatów. Calouste niszczył komórki, aby uniknąć namierzenia numeru IMEI (International Mobile Equip-ment Identificater), indywidualnego numeru identyfikacyjnego telefonu komórkowe­go, który można wyświetlić w każdym telefonie po wybraniu sekwencji *#06#.

73

tego nie muszę się obawiać przypiekania na rożnie w Scotland Yardzie.

Max wziął szczotkę i śmietniczkę i zaczął zmiatać resztki roz­bitego telefonu. Powstrzymał go kolejny rozkaz Doubenkiana.

12

C

hyba nie myślisz o wspinaczce, Bob? - spytała Paula. Było to następnego ranka po śniadaniu. Newman stał w końcu korytarza tuż przed drzwiami przydzielonego mu apartamentu na drugim piętrze. Po jednej stronie miał Paulę, po drugiej ze skrzyżowanymi ramionami stała Lavinia.

- I co tu z takim począć? - zauważyła z westchnieniem Lavinia.
Obrzuciła Newmana badawczym spojrzeniem. Sądziła, że jest

nieco po czterdziestce. Spodobały jej się jego jasne włosy, przy­stojna twarz, szare oczy o kpiącym i zagadkowym spojrzeniu, a także szerokie ramiona i silna sylwetka. Wszystko w nim suge­rowało siłę i determinację. Raczej się jej podobał.

- Chcesz popatrzeć na Pike's Peak z Gladworth? - spytała
Paula, mając nadzieję na odmowną odpowiedź. - Wybieram się
z Bobem do miasta, aby coś załatwić dla Tweeda.

75

Newman, pozostawiony sam na sam z Layinią, wykorzystał okazję do pogawędki. Jej urok go hipnotyzował. Gdy patrzył na nią, jej tajemnicze, wielkie niebieskie oczy zdawały się go obej­mować i pochłaniać.

Bez wahania wsunął jej wizytówkę do kieszeni. Zalotne za­chowanie Lavinii uległo gwałtownej przemianie, gdy tylko dał się słyszeć dźwięk kroków wracającej do pokoju Pauli.

- Wszystko w porządku - powiedziała do Newmana - ale za­
wsze lepiej sprawdzić. Lavinia jest w stroju raczej kuchennym,
więc chyba ruszymy bez niej.

Zdawkowo uśmiechnęła się do kobiety, której twarz pozostała bez wyrazu.

- Pojedziemy moim mercem - oświadczył stanowczo Newman,
gdy schodzili z tarasu po schodach. - To lepsze od fruwania tym
macho-porsche.

* Potoczna nazwa South Kensington, bogatej dzielnicy Londynu.

76

Gdy Newman włączył silnik, ktoś nagle otworzył tylne drzwi. Crystal wskoczyła do środka i zatrzasnęła je za sobą. Było za póź­no na pozbycie się jej, gdyż brama, obsługiwana prawdopodob­nie przez Snape'a, już się otwierała.

- Wspaniale! - krzyknęła, pochylając się do przodu w ich stro­
nę. - Ucieczka z Belmarsh*! - dodała już normalnym tonem.

Paula odwróciła się do niej. Gęste płomienne włosy Crystal były starannie wy szczotkowane. Miała na sobie kurtkę do jazdy konnej z suwakiem zapiętym aż pod szyję i bryczesy wsunięte w jeździeckie buty. Jej pełne, szkarłatne i rozchylone wargi uka­zywały rząd drobnych, ostrych zębów. Zwróciła twarz ku Pauli.

- Wygląda na to, że chyba jedziemy do Gladworth? Tak? Świet­
nie, muszę zrobić masę zakupów. Po co tam jedziecie? - spytała
obcesowo, cofając się w głąb siedzenia.

Ta dziewczyna nie potrafi ani minuty posiedzieć spokojnie, pomyślała Paula.

Newman zamknął szybę oddzielającą ich od niechcianej pasa­żerki. Szklana przegroda była dźwiękoszczelna.

Chwilę potem pojawił się za nimi posłaniec na motocyklu. Dogo­nił mercedesa i przejeżdżając obok nich, zwolnił. Newman stanął.

* Świetnie strzeżone więzienie w południowo-wschodniej części Londynu.

77

prawej stronie wysokiej bramy z kutego żelaza. Będzie pan mu­siał użyć domofonu.

Nigdy nie usłyszał odpowiedzi. Wynurzyli się nagle z ciemnego tunelu, którego ściany stanowiły pnie potężnych jodeł, a strop gę­stwa ich gałęzi. W pełnym blasku słońca wjechali do Gladworth, gdzie na chodnikach snuli się robiący zakupy przechodnie.

W ich stronę jechał powoli brązowy ford. Kierowca miał czap­kę myśliwską nasuniętą na twarz i wiejski ubiór, co ułatwiało mu wtopienie się w atmosferę miasteczka. Max zjechał na skraj jezd­ni i przyglądając się mercedesowi, czekał.

Cierpliwie obserwował, jak Newman zaparkował przed skle­pem z wyposażeniem turystycznym i napisem na witrynie: „Sprzęt wspinaczkowy na wakacje w Szwajcarii". Zobaczył go wchodzącego do środka i rozpoznał z łatwością, gdyż widział w Paryżu fotografię reportera, gdy „Le Monde" opublikował jego artykuł. Ponadto kilka dni temu, gdy Bob opuszczał Park Cre-scent, Max zrobił mu zdjęcie z ukrycia.

78

Był zaskoczony widokiem Pauli Grey u jego boku. Przypomniał sobie spotkanie z nią w ekskluzywnym pubie w Mayfair. Nie miał pojęcia, kim mogła być trzecia pasażerka, zniewalająco atrakcyj­na dziewczyna z długimi rudymi włosami. Ale to nie ona, lecz Newman pozostawał w centrum jego uwagi. To on miał być ofiarą.

Newman kupił brezentową torbę z pasem do przerzucenia przez ramię. Potem wybrał kotwy, dwa małe mocne młotki i parę butów wspinaczkowych.

Zdenerwowana przeszła przez dział drogeryjny sklepu i kupiła buteleczkę wody toaletowej. Crystal zajrzała jej przez ramię, by zobaczyć, co wybrała. Do nozdrzy Pauli dotarł lekki zapach perfum Chanel. Potem dziewczyna umknęła gdzieś w bok, a Paula, zostaw­szy sama z Newmanem, sięgnęła do kieszeni kurtki, skąd zamiast portmonetki wyciągnęła złożony arkusz papieru ze szkicem męż­czyzny, który zwabił ją do Mayfair. Pokazała go Newmanowi.

Z oporami podążyła za Newmanem przechodzącym na drugą stronę High Street. Usłyszeli za sobą spieszne kroki. Crystal bieg­ła w ich stronę. Na ulicy nie było teraz widać żywej duszy. Szli Pegworth Lane, wąską, brukowaną alejką ze starymi domami po obu stronach. Nikogo wokół. Paula poczuła, że ta cisza działa jej na nerwy.

Z tyłu za Pegworth Lane biegła jeszcze węższa uliczka, raczej przesmyk obrzeżony drzewami i krzewami. Przed nimi piętrzyło się strome zbocze Pike's Peak. Paula ruszyła do przodu i odwra­cając się, zawołała:

- To podejście nie wygląda na bezpieczne, lepiej nie ryzy­
kować.

Crystal ruszyła w jej stronę. Odchyliła klapę torby trzymanej przez Newmana na ramieniu i wyciągnęła młotek i kilka kotew.

- We Włoszech wspinałam się na gorsze! - krzyknęła.
Zwinnie wdrapała się jakieś dwa metry w górę, przyłożyła ko­
twę i uderzyła młotkiem. Newman postąpił naprzód i stanął poni-

79

żej. Crystal nadal tłukła młotkiem. Kamień, w który starała się wbić kotwę, pękł i kotwa spadła na ziemię.

- Marnie! - krzyknęła w dół dziewczyna. - Odłamki jak szkło...
Wtem straciła uchwyt i zsunęła się ze skały. Newman stanął

mocniej na nogach i rozłożył ręce. Schwycił Crystal mocno w pa­sie i opuścił na ziemię.

- Marnie - powtórzyła bez tchu. -Ale przynajmniej próbowałam.

- Wracamy do Gladworth - zarządziła Paula, ściskając ją za
ramię.

Newman, pozostawiony sam sobie, zaczął od łagodniejszej strony. Zatrzymał się, widząc przed sobą potężnie zbudowanego mężczyznę, który lewą ręką przesunął czapkę myśliwską na tył głowy. W prawej trzymał wycelowanego w niego zabójczego, ośmiostrzałowego lugera 7.65. Newman zrobił unik i ukrył się za stromą ścianą, a kula odłupała kawałek kamienia. Odrucho­wo chciał sięgnąć po swego smith & wessona, ale uświadomił sobie, że w pośpiechu zostawił go wraz z kaburą w apartamencie w zamkniętej na klucz szafie.

- Szykuj się do nieba, żołnierzyku - rzucił z ironią Max.

- Ty nigdy tam nie trafisz, łajdaku! - odkrzyknął Newman.
Mając w pamięci szkic sporządzony przez Paulę, natychmiast

rozpoznał napastnika. Malująca się na twarzy przestępcy brawu­ra mogła stać się cennym sprzymierzeńcem Newmana. Słyszał, jak tamten wdrapuje się w górę po łagodniejszej stronie stożka. Wziął głęboki oddech, przesunął torbę z ramienia na plecy i za­czął się wspinać inną drogą, poszukując uchwytów dla rąk i opar­cia dla nóg.

Wiedział, że zwykle potrafi wyczuć i ominąć kruchą skałę. Starannie wybierał mocniejsze, dobrze osadzone kamienie. Mu­siał dotrzeć na szczyt przed zabójcą, któremu łatwiej było się po­ruszać. Ale Newman zdobył Eiger, co nauczyło go ostrożności i dało wiarę we własne siły.

- Nie patrz w dół - mówił sam do siebie.

Wspinał się na szczyt zygzakiem, nie patrząc także w górę. Po­czuł chłód, co znaczyło, że osiągnął już znaczną wysokość. Przed kolejnym ruchem systematycznie sprawdzał każdy kamień, któ­rego musiał się przytrzymać, i każde oparcie dla stopy. Wiedział, że wszedł już tak wysoko, że upadek oznaczałby śmierć. Dener­wowało go, że nie widzi, jak daleko wdrapał się jego przeciwnik.

- Bob, już prawie tam jesteś... - głos Pauli niósł się echem z da­
leka, ale znaczenie słów było jasne.

80

Był wyżej, bliżej szczytu niż tamten. Paula usłyszała dźwięk pojedynczego strzału, który dotarł na dół. Pobiegła dookoła ska­ły, by sprawdzić, gdzie jest zabójca, po czym wróciła na miejsce, z którego zaczął wspinaczkę Newman.

Uświadomienie sobie, gdzie jest, dodało Newmanowi sił. Ru­szył naprzód, nadal sprawdzając oparcie dla rąk i stóp. Posuwał się teraz dużo szybciej. Gdy spojrzał w górę, był zaskoczony; nie­mal dotarł na szczyt.

Obiema rękami chwycił się krawędzi postrzępionej skały i spojrzał nad nią. Wierzchołek był płaski, miał średnicę mniej więcej dwudziestu metrów. Newman podciągnął się na górę. Powinien teraz położyć się i chwilę odpocząć, by złapać oddech.

Zamiast tego musiał podpełznąć do krawędzi, by nasłuchiwać. Dobiegł doń zdyszany oddech śmiertelnie zmęczonego zabójcy. Bob oparł się pokusie wyjrzenia poza krawędź skały. Nie wziął ze sobą żadnej broni, a przecież tamten miał lugera. Newman rozej­rzał się dookoła. Żadnych luźnych kamieni.

Wtem zauważył, że szczyt jest pokryty kamiennym pyłem. Po­śpiesznie nabrał sporą garść w obie dłonie. Zobaczył tuż obok siebie ręce chwytające za krawędź. Lewa natychmiast znikła, zabójca utrzymywał się na prawej i zapewne miał dobre oparcie dla stóp. Jego lewa dłoń pojawiła się znowu. Ściskał w niej luge­ra, którego lufa chwiała się niebezpiecznie na wszystkie strony. Teraz starał się prawą ręką wykonać jednocześnie dwie czyn­ności; przełożyć do niej lugera, przytrzymując się nadal krawę­dzi skały. Nagłym podrzutem ciała mężczyzna uniósł się i ukazał spoconą twarz, dokładnie taką jak na szkicu Pauli. Wtedy New­man przysunął się bliżej i sypnął kamiennym pyłem w oczy mordercy. Chmura pyłu przesłoniła twarz Maxa. W panice starał się prawą ręką przetrzeć oczy, gdy wtem stracił oparcie i odpadł od skały. Wyglądając zza krawędzi, Newman obserwował, jak ciało tamtego toczy się, koziołkuje, uderza w ziemię i nierucho­mieje.

Paula również widziała spadającego ze szczytu mordercę i od­skoczyła, aby nie zleciał na nią. Potem podbiegła do leżącego bez ruchu mężczyzny. Pochyliła się nad nim i zobaczyła krew wypły­wającą z wielu ran. Wyczuła jednak puls. Max wciąż żył.

Otworzył jedno oko i spojrzał na nią z niedowierzaniem. Otworzył usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Spróbo­wał ponownie.

81

Oczy mu się zamknęły, a ciało jakby zapadło w sobie. Paula ponownie sprawdziła puls. Nic nie wyczuła.

Usłyszała dźwięk cichych kroków Newmana schodzącego po łagodniejszym stoku. Nie patrzyła, jak się zbliża, nie mogła. Zbyt świeżo miała w pamięci widok staczającego się ciała mordercy. Stała, nie ruszając się z miejsca i mając nadzieję, że boska Cry-stal nie wróci teraz z zakupów. Była tak oszołomiona, że nie za­uważyła, kiedy Bob do niej podszedł. Podskoczyła, gdy objął ją ramieniem.

Spojrzała za siebie. O kilka kroków od nich była szczelina o szerokości mniej więcej metra, wyglądająca na bezdenną. Pau­la jej nie zauważyła, gdyż ziemia wokół miała ten sam kolor. Przeniosła wzrok na ciało Maxa.

Poczekał, aż znikła z zasięgu wzroku, a wtedy włożył rękawicz­ki, pochylił się i ostrożnie, aby nie pobrudzić się krwią, przeto­czył ciało do szczeliny. Przepchnął je nad krawędzią i czekał, aż usłyszy odgłos uderzenia o skałę. Nic nie usłyszał. Luger zabójcy leżał kilka kroków dalej. Newman kopnięciem wrzucił go do

82

szczeliny i słuchał. Gdzieś po minucie dobiegł go odległy stukot metalu uderzającego o kamień. Szczelina była przerażająco głę­boka.

Newman podniósł kotwę i młotek Crystal i włożył je do torby przerzuconej przez ramię. Uważnie rozejrzał się dokoła. Nie do­strzegł żadnego śladu ich bytności tutaj. Pośpieszył do samocho­du, przy którym stała Paula.

13

W

rócili do Hengistbury Manor, brama otworzyła się i podje­chali wyłożoną otoczakami aleją do schodów. Tweed, z wyra­zem zamyślenia na twarzy, przechadzał się powoli po osłonecz-nionym tarasie.

Gdy tylko samochód stanął, Paula wyskoczyła z niego i wbieg­ła na stopnie. Crystal szła za nią, taszcząc zakupy, gdyż odrzuciła ofertę Newmana, który chciał jej pomóc. Gdy ściskając kurczowo torby, mijała Tweeda, ten zauważył:

84

Grandy, wyglądała na zdumioną i uznała dar za wyjątkowo szczo­dry. Teraz wiecie już wszystko.

- Bella była bardzo rozsądna i przebiegła. Mamy dla ciebie
pilną informację.

Paula szybko opowiedziała mu, co się wydarzyło na Pike's Peak i co jej powiedział Max przed śmiercią.

Poprowadził ich do drzwi, a Newman przyznał się, że zostawił swojego smith & wessona trzydziestkęósemkę wraz z amunicją w zamkniętym pokoju. Przed wejściem do holu Tweed zatrzymał ich podniesieniem ręki.

Tweed spostrzegł idącego po schodach sierżanta Wardena. Kiwnął na niego i spytał cicho:

85

Grupa Tweeda zebrała się na tarasie. Marler, ubrany w strój maskujący, trzymał zapiętą na suwak torbę golfową. Paula zerk­nęła na nią, a on pochwycił jej spojrzenie.

- W środku to co zwykle. Mój ulubiony armalite z lunetą i za­
pasową amunicją, w tym z kilkoma nabojami eksplodującymi.

Harry Butler uginał się pod ciężarem wypchanego skórzanego plecaka. Paula rzuciła na niego okiem i spytała, do czego tak się szykuje.

Newman wyglądał na rozluźnionego, a humor poprawiał mu tkwiący w kaburze smith & wesson. Harry zszedł wcześniej na ty­ły rezydencji i przyprowadził swojego starego forda, którego ustawił za mercedesem Newmana, po czym wrócił, by podjechać czarnym audi.

Zgodnie z sugestią Tweeda, Paula usiadła obok prowadzącego audi Marlera. Tweed postanowił usiąść za nim. Chciał się zasta­nowić nad wszystkimi aspektami tej dziwnej sprawy.

Brama otworzyła się, zanim do niej dotarli. Tweed kazał Mar-lerowi skręcić w lewo i skierować się do Gladworth.

86

Paula była zszokowana. Znała Marlera tak długo, a dopiero teraz uświadomiła sobie, że w sprawach dotyczących kobiet był nieśmiały.

Tweed wiedział, że czasem lepiej jest przemilczeć niż odpo­wiedzieć. Chwilę później Marler zwolnił i skręcił w prawo w dro­gę obrzeżoną żywopłotami, przez które przezierały zielone pa­górki. Żadnych jodeł. Żadnych domostw.

Oślepiające słońce świeciło przez przednią szybę i Marler opu­ścił osłonę. Po kilkuminutowym slalomie pełną zakrętów drogą poinformował Tweeda, że przejechali już dwadzieścia kilometrów.

87

jadące z tyłu samochody. Paula pochyliła się do przodu i gdy po­woli przejeżdżali obok posesji, potrząsnęła głową i powiedziała, by jechać dalej.

Przejechali następny kilometr, nie trafiając na żadną siedzi­bę. Nagle Paula wychyliła się do przodu, spoglądając w lewo. Po­nownie poprosiła Marlera, by zwolnił. Tweed sięgnął po chustecz­kę i opuścił okno.

Zatrzymali audi kilka metrów dalej, za zakrętem. Newman za­reagował na sygnał Tweeda i zaparkował mercedesa tak, aby go nie było widać. Harry postawił swojego forda tuż za nim. Paula sięgnęła po lornetkę Tweeda. Heather Cottage był obszernym piętrowym, krytym strzechą wiejskim domem z pomalowanymi na biało ścianami i oknami po obu stronach wejścia.

Marler sięgnął po leżącą na podłodze u jego stóp torbę. Roz­sunął zamek błyskawiczny, wyciągnął karabin armalite i staran­nie przymocował celownik optyczny. Po wyjściu z samochodu wy­celował w kamień na poboczu, delikatnie pokręcił śrubami regulacyjnymi i ponownie sprawdził.

Do tego czasu Harry, z ciężkim plecakiem na grzbiecie i z Newmanem za plecami, podpełzł do żywopłotu od frontu. Wy­ciągnął z tornistra dwa wielkie granaty i trzymając po jednym w każdej ręce, wyszczerzył zęby w uśmiechu.

88

- Będę obserwował frontowe drzwi - zdecydował Tweed. - Mo­
gą tędy uciekać.

Granaty zostały wystrzelone i eksplodowały wewnątrz budyn­ku. Harry rzucił się do przodu i wskoczył do środka przez prawe okno. Szczupły facet o ostrych rysach, ubrany w niepasujące na niego dżinsy i kurtkę, wytoczył się z holu z pistoletem maszyno­wym w ręce. Starał się celować.

- Za tobą! - krzyknął Harry.

Chudzielec obejrzał się instynktownie. Nie było za nim nikogo. Zniknął w wąskim holu i wycofał się tylnymi drzwiami, widać gaz łzawiący przestawał już działać. Przestępca zobaczył przed sobą stojącą pod żywopłotem Paulę. Skierował w jej stronę pistolet maszynowy, by skosić ją serią. Jej walther wystrzelił dwukrotnie. Pierwsza kula trafiła mężczyznę w czoło, druga przebiła pierś. Upadł na ścianę domu, osunął się i legł bezwładnie na ziemi.

- Dobra robota - powiedział Marler. - Mój armalite wraca na
ramię. Nie muszę go ściskać w garści.

Paula podbiegła do leżącego i dotknęła jego szyi. Potrząsnęła głową i wyprostowała się. Zza rogu domu nadchodził Tweed.

- Nie żyje - powiedziała Paula. - Sądząc po wyglądzie, to chy­
ba Francuz. - Włożyła rękawiczkę, sprawdziła kieszenie jego
spodni i wyciągnęła niemal pustą paczkę papierosów. -Cauloise
- stwierdziła. - Tak, to Francuz.

Z okna na piętrze wynurzyła się głowa Newmana.

- W kuchni jest prawdziwy bałagan - raportował Newman.
Tweed wpadł do środka przez tylne drzwi, a Paula pospieszyła za

nim. Gdy wbiegli do kuchni, nagły przeciąg wyrzucił na zewnątrz po­plamione serwetki. Stół nakryto dla trzech osób. Były na nim talerze i resztki jedzenia, jajka na bekonie i jakaś podejrzanie wyglądająca kiełbasa; kubki do połowy napełnione kawą. Paula podniosła przez lateksową rękawiczkę spory kawałek papieru z opakowania i obej­rzała. Zauważyła nazwę sklepu rzeźniczego w Paryżu.

89

go faceta do wyczyszczenia miejsca. Tego martwego na ze­wnątrz.

Newman i Tweed zniknęli, aby przeszukać piętro, Butler i Marler zaś sprawdzali na dole. Paula pozostała w kuchni. Wy­rzuciła jedzenie z talerzy do kubła za tylnymi drzwiami, po czym zamknęła okno i przystąpiła do systematycznych poszukiwań.

Pod kuchenką znalazła zwinięty kawałek papieru. Nadal w la­teksowych rękawiczkach, oczyściła część stołu i ostrożnie wypro­stowała papier. Miał perforację wzdłuż jednego brzegu, więc za­pewne został wyrwany z notatnika. Zobaczyła na nim tylko jedno słowo, napisane czarnym długopisem.

Seacove.

Pewnie jakaś wioska nad morzem, pomyślała. Wyszła przed dom, aby pozbierać serwetki, które wiatr wywiał przez otwarte okno. W gałęziach żywopłotu zobaczyła wielki kolorowy arkusz. Zabrała go i rozłożyła na stole. Wyglądał na pojedynczą kar­tę wyrwaną z atlasu Ordnance Survey*. Była to mapa West Country z czarnym okręgiem zakreślonym wokół hrabstwa Kor n-walii. W tym momencie wrócili Tweed z Newmanem, Marler i Butler.

- Tak jak się spodziewałem, w całym domu nic nie znaleźli­
śmy - powiedział Tweed.

- Mylisz się - zaoponowała Paula. - Spójrz na te dwa kawałki.
Zebrali się wokół stołu, przyglądając się jej znaleziskom.

Tweed podniósł kartkę z notatnika dłonią w lateksowej rękawiczce.

* Oficjalna instytucja publikująca dokładne mapy Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.

90

Newman i Marler wrócili po dziesięciu minutach. Newman wyjaśnił, że ukrył ciało pod bocznym żywopłotem, a Marler za­pewnił, że ściana domu wygląda teraz jak nowa, to znaczy, jak przed naszym przyjazdem, wyjaśnił.

Tweed usiadł w audi na siedzeniu pasażera obok prowadzące­go Marlera i spoglądając na Heather Cottage, powiedział:

- Ciekawi mnie, co tu się wydarzyło, zanim przyjechaliśmy...

Mniej więcej dwie godziny wcześniej Calouste siedział za kie­rownicą samochodu na tyłach Heather Cottage. Czekał, mając przed sobą otwarty widok na drogę z Gladworth. Spodziewał się przybycia swoich dwóch francuskich podwładnych. Gdyby poja­wił się ktoś niepożądany, mógł na czas odjechać. Tym razem nie miał ciemnych okularów.

Z renault, które zajechało od frontu przed dom, wysiadł mężczy­zna. Calouste wyłączył silnik, który dotychczas trzymał włączony na wypadek konieczności nagłej ucieczki. Wrócił do domu. Jego stopy w czarnych butach na miękkiej podeszwie poruszały się szybko, gdy szedł dziwnie kołyszącym się krokiem. Niski wzrost podkreślały sze­rokie potężne ramiona i długie ręce. Miał na sobie drogi ciemny garnitur i ciemny filcowy kapelusz. Gdyby zobaczył go ktoś z miej­scowych, bez wątpienia uznałby go za londyńskiego biznesmena.

Specjalnie zapowiedział swoim ludziom, że może przyjechać później, aby sprawdzić ich punktualność. Podszedł po trawie do dwóch mężczyzn otwierających kluczem drzwi.

91

Choć zbliżał się po cichu, Jacques odwrócił się, trzymając w ręce groźnie wyglądający nóż o szerokim ostrzu.

- Jacques - spytał Calouste po angielsku - czy Pierre zabrał
motocykl? - Dobrze. Niech go postawi z tyłu za domem, a potem
szybko przygotuje dla nas śniadanie. Dla mnie i dla ciebie jajka
na bekonie. Sam, jak sądzę, będzie wolał kiełbasę z tej tłustej
paczki, którą ściska. We francuskim opakowaniu, jak widzę, co
świadczy o jego głupocie. Musi je zniszczyć, zanim stąd wyjedzie­
my. Nie zabawimy tu długo.

Chudy Pierre z wydłużoną twarzą rozumiał po angielsku, lecz zwyczajem Calouste'a było utrzymywanie ludzi na właściwym stopniu hierarchii przez wydawanie im poleceń za pośrednic­twem innych.

- Bardzo dobrze, proszę pana - odpowiedział Jacques.

Po francusku powtórzył Pierre'owi polecenia, dodając od siebie:

- Rusz się, ty leniwy chamie. Najpierw motocykl na tył domu,
a potem przygotuj przyzwoite śniadanie.

Gdy wchodzili do domu, idący przodem Calouste uświadomił sobie, że Jacques jest dla niego cenną zdobyczą. Był rzeźnikiem z zawodu i miał sklep w Paryżu.

Calouste uważał, że na Pierze szczególnie można polegać. Je­go sklep zaopatrywał wiele osób ze śmietanki towarzyskiej Pary­ża. Zwykle to służące kupowały potrzebny towar, lecz nierzadko zjawiały się osobiście same panie domu. Niektóre damy przycho­dziły, by wybierając mięso, poflirtować z właścicielem sklepu. Po­trafił być zabawny i przyjacielski, a jego ostrą twarz rozświetlał ciepły uśmiech.

Jacques, zwykle elegancko ubrany, często odwiedzał bary i re­stauracje, w których mógł posłuchać, jak mówią klasy wyższe. Wkrótce nauczył się mówić w taki sam sposób.

Pewnego razu, będąc na przyjęciu, świetnie zabawiał wszyst­kich gości, opowiadając różne historyjki. Alkohol rozwiązał mu

język-

- Nic nie sprawia mi takiej radości jak krojenie mięsa - oświad­
czył, szczerząc zęby w uśmiechu. - Nieważne, czy jest ono zwierzęce
czy ludzkie.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Kobiety uśmiechnęły się z dowcipu nieco wymuszenie.

Calouste, który już o nim słyszał, siedział w podejrzanym barze w częściowo zasłoniętej alkowie, gdy doszło do brzemiennego w skutki incydentu. Jacques dał się wciągnąć w kłótnię z mężczy-

92

zną dwukrotnie przewyższającym go tuszą i wzrostem. Przeciwnik najpierw obrzucił go wyzwiskami, a potem podszedł doń z pistole­tem automatycznym w dłoni. Uderzył go mocno lufą w twarz. Jacques błyskawicznie wyciągnął nóż z szerokim ostrzem i wbił go w pierś osiłka. Śmiertelnie ranny mężczyzna zatoczył się do tyłu i upadł. Wszyscy obecni natychmiast uciekli z restauracji. Ca-louste dogonił Jacques'a.

- Jeżeli będziesz pracować dla mnie, zapłacę ci pięćdziesiąt ty­
sięcy dolarów rocznie. Jeżeli zgodzisz się zlikwidować każdego, kto
stanie na mojej drodze, zapłacę po dwadzieścia tysięcy za głowę...

Tak to się zaczęło i Calouste pamiętał o tym, pochłaniając śniadanie.

Instynkt podpowiadał mu, że mądrzej będzie działać szybko. Nie było żadnych informacji od Maxa, choć tamten miał składać regularne raporty. Musiało się coś zdarzyć. W tym momencie za­dzwonił telefon komórkowy.

- Marshal Main ma drugi dom w Seacove.

Telefon zamilkł. Calouste darował sobie nazwę miejscowości

- Seacove. Wydarł kartkę z notatnika, zwinął ją i rzucił na stół.
W pośpiechu nie zwrócił uwagi, że wiatr zwiał ją na podłogę.
Wchodzący Pierre nieświadomie wepchnął papier kopnięciem
buta pod kuchenkę.

Calouste wziął do ręki atlas, odszukał Kornwalię, zaznaczył długopisem miejsce i wydarł kartę. Jak na razie był to pierwszy objaw paniki, na jaki sobie pozwolił. Ruszył do pokoju od frontu, by zabrać rzeczy. Nagły podmuch wiatru uniósł wyrwaną kartę i porwał za okno.

- Co mam mu powiedzieć, na wypadek gdyby Tweed ze swo­
imi ludźmi przybył tu, zanim skończy? - naciskał Jacques.

93

- Powiedz, niech ucieka przez pola. Ty i ja już wyjeżdżamy.
Calouste śpieszył się tak bardzo, że chwytając atlas Ordnance

Survey, zapomniał o wyrwanej karcie z mapą Kornwalii.

Pobiegł przez ogród, śpiesząc do drogi, gdzie zostawił samo­chód. Gdy ruszał, Jacques był już tuż za nim. Dotarli do rozjazdu z pięcioma możliwymi trasami.

- Gdzie teraz? - mruknął do siebie Calouste. Wtem zobaczył
drogowskaz ze strzałką „West Country". Kornwalia była właśnie
gdzieś tam. Skierował samochód w tym kierunku.

14

G

dy samochód stanął przed Hengistbury Manor, Tweed wysiadł i ruszył do głównego wejścia. Ujrzał tam starszego inspektora Hammera, który ze skrzyżowanymi ramionami i wyrazem trium­fu na twarzy powitał go na szczycie schodów. Wyraźnie nie mógł się doczekać, aż Tweed wraz z Paulą, Marlerem i Newmanem wej­dą na taras.

Prowadził ich po szerokich schodach, pusząc się. Dotarli do apartamentu Crystal. Drzwi były zamknięte. Stał przed nimi sier­żant Warden.

- W środku zostawiłem z nią drugiego młodszego policjanta
- oznajmił Hammer.

Młodszego policjanta? Tweed spojrzał na Wardena, który uniósł brwi. Warden był uważany za bardzo doświadczonego funkcjonariusza.

Tryskający dumą Hammer otworzył drzwi i wkroczył do apar­tamentu. Znaleźli się w sypialni. Crystal siedziała na łóżku, szczotkując włosy, a w jej zielonych oczach błyskała furia. Przed nią, twarzą do łóżka, siedział na krześle umundurowany poli­cjant. Hammer zwrócił się do niego.

- Dobrze, Parrish, czy ruszyła się z łóżka od czasu, gdy stąd
wyszedłem? Na przykład do toalety, czyli kibelka, jak mówią
w tych wytwornych kręgach?

95

- W dzisiejszych czasach większość ludzi nazywa to kiblem

- rzuciła Crystal w jego stronę.

- Więc co pan odkrył? - spytał Tweed po wyjściu Parrisha.
Pełen dumy Hammer otworzył podwójne drzwi garderoby wy­
posażone w staromodne kuliste klamki.

Tweed przykucnął. Zobaczył dwa kołnierze z drutu z wystającymi ostrymi kolcami. Wyglądały na dokładne repliki tego, który rozdarł gardło Belli. Końce każdego były zaopatrzone w drewniane uchwy­ty służące do zaciśnięcia drutu. Spojrzał na lewo, na stertę bluzek, które zapewne miały owe kołnierze zasłonić. Bluzka na wierzchu by­ła rozdarta, a jej strzępy pozostały na kolcach jednego z kołnierzy.

- Starszy inspektorze - powiedział Tweed stanowczym tonem.

- Myślę, że już pora, aby dołączył pan do innych i pomógł w prze­
szukiwaniu domu. I to zaraz... Proszę.

Po wyjściu Hammera Crystal się uspokoiła.

- Czy to nie oczywiste, że ktoś uknuł to wszystko przeciwko
mnie? Hammer nakazał, aby nie zamykać na klucz drzwi naszych

96

apartamentów. Pracowałam nad księgami rachunkowymi na gó­rze w bibliotece, gdy wezwał mnie tutaj. Każdy mógł to tu pod­rzucić - oświadczyła z przekonaniem.

Odgarnęła z twarzy pasmo rudych włosów i Paula mogła lepiej się jej przyjrzeć. Wyglądała na całkowicie spokojną, niemal zrów­noważoną. Paula lepiej od Tweeda rozumiała wściekłość Crystal, gdy Hammer rozerwał i zniszczył jej nową jedwabną bluzkę.

- Lepiej spotkajmy się na dole w bibliotece i wtedy opowiem
wam, co wiem - zaproponowała Crystal. - Czuję, że policja może
powrócić, by przeszukać wszystko ponownie.

Tweed wiedział, że sierżant Warden zacznie wkrótce spraw­dzać dokładność działań Hammera. Otworzył drzwi. Na końcu ko­rytarza Marler i Newman spoglądali na Pike's Peak, teraz ukryty w chmurach.

Podszedł do nich.

Tweed i Paula weszli do biblioteki i znaleźli tam jedynie Lavi-nię. Przywitała ich serdecznie i zaczęła żartować z Newmana.

- Wspiąłeś się na Pike's Peak? Wyobrażam sobie, że trudno
było ci się oprzeć takiej pokusie.

Newman się roześmiał.

- Raz popatrzyłem na tę skałę i zdecydowałem, że chcę jesz­
cze trochę pożyć.

97

- Więc powinieneś odwiedzić kryjówkę Marshala w Seacove
w Kornwalii.

Seacove? Otóż to, zamruczał Tweed do siebie. Dziwaczna na­zwa, którą Calouste nagryzmolił na kawałku papieru znalezio­nym pod kuchenką w Heather Cottage. To samo wskazywała kar­ta z atlasu z zakreślonym okręgiem wokół hrabstwa Kornwalii.

W tym momencie w drzwiach ukazał się Marler. Kiwnął na Newmana, który westchnął.

Gdy tamci troje wyszli, Tweed i Paula usiedli przy stole. Po kilku minutach Crystal wślizgnęła się do biblioteki, ściskając w ręku notatnik. Wzniosła oczy ku niebu.

98

Zabrał kartkę z adresem wyrwaną przez Crystal z notesu.

15

M

ieli już wsiąść do audi, kiedy Tweed zmienił zamiar. Wrócił do rezydencji, a Paula za nim. Gdy wchodzili po schodach, wyjaśnił:

- Uświadomiłem sobie, że rozmawiałem z większością rodziny,
chociaż ostrzejsze przesłuchania odłożyłem na później. Jedyną
osobą, jaką przeoczyłem, jest syn Warnera, Leo.

Będąc na szczycie schodów, zobaczył sierżanta Wardena, który właśnie zamykał drzwi czyjegoś apartamentu.

Tweed zapukał i wszedł, a Paula za nim. Leo, schludnie ubra­ny w dżinsy i t-shirt i starannie uczesany, siedział w wiklinowym fotelu, mając przed sobą stos zadrukowanych arkuszy na desce kreślarskiej. Uśmiechnął się szeroko w stronę wchodzących.

Nie potrafił ani przez chwilę usiedzieć spokojnie. Wyciągnął swoje długie nogi, sięgnął po leżącą na łóżku gitarę i zaczął

100

brzdąkać popularne melodie sprzed kilku lat, które Paula potra­fiła rozpoznać.

Potem wstał i nadal brzdąkając na gitarze, zaczął tańczyć, szarpiąc instrumentem w dół i w górę. Wyglądał na zaabsorbowa­nego tym, co robi.

Mówiąc to, przestał tańczyć, odrzucił gitarę na łóżko i usiadł z powrotem w wiklinowym fotelu. Założył nogę na nogę i kiwał stopą. Nie może przez chwilę zachowywać się spokojnie, pomy­ślała Paula. W końcu usiadł ze złożonymi rękami i splecionymi palcami.

101

tylne drzwi są na wpół otwarte. O drugiej w nocy. Zamknąłem je na klucz, zrobiłem sobie herbatę i wróciłem na górę.

Na twarzy Lea pojawił się na chwilę wymuszony uśmiech, któ­ry szybko zniknął.

Na szczycie schodów spotkali Lavinię. Była jak zawsze ele­gancko ubrana. Dziś miała na sobie plisowaną niebieską spódni­cę, golf i starannie wyczyszczone buty. Jej długie włosy wygląda­ły tak, jakby dopiero co wyszła od fryzjera w Mayfair.

W holu pojawił się Snape i Lavinia nie powiedziała nic wię­cej. Odczekała, aż ruszyli ciasnym korytarzem, kierując się do wąskich schodów używanych przez służbę. Przechodziła właśnie tamtędy młoda pokojówka. Lavinia zatrzymała ją, poprawiła jej czepeczek, uśmiechnęła się i poszła dalej korytarzem.

Pchnęła ciężkie drzwi i wprowadziła ich do kuchni, rozległego, podłużnego pomieszczenia. Kamienne ściany i podłoga lśniły czy­stością. Wyposażenie było nowoczesne, w tym lodówki wielkie jak mamuty i schludne blaty bez plamki czy skazy.

Na przeciwległym końcu przy drewnianym stole dobrze zbu­dowana kobieta po pięćdziesiątce siekała mięso. Zignorowała wchodzących.

- Przepraszam, że przeszkadzamy w pracy, pani Grandy, ale ci
państwo są z policji. Zastępca dyrektora SIS i jego asystentka
Paula Grey - odezwała się nieco protekcjonalnym tonem Lavinia.

Pani Grandy odwróciła się. Była to siwa kobieta o twardych ry­sach i nieustępliwym wyrazie twarzy, z zaciśniętymi ustami, ha­czykowatym nosem i ciemnymi, wrogo patrzącymi oczami. Spoj-

102

rżała na Lavinię, uniosła tasak i Paula pomyślała, że zamierza da­lej siekać mięso. Zamiast tego z zamachem i łomotem wbiła go w stół. Inne ślady obok wskazywały miejsca, gdzie robiła to samo poprzednio.

Wziąwszy się pod boki, spojrzała z pogardą na Paulę, potem przeniosła wzrok na Tweeda i na końcu na Lavinię.

Warner jeszcze nie, pomyślał Tweed, ale ciągnijmy dalej spo­kojnie.

- Oczywiście, że tak.

103

Choć Tweed tego oczekiwał, żadna z nich nie zapytała, o które­go z domowników chodziło. Razem z Paulą podszedł do wpół-otwartych drzwi. Miały zwykły zamek i były wykonane ze zwykłego drewna. Znalazł dziurę w systemie bezpieczeństwa Hengistbury.

Otworzył drzwi na oścież i wyszedł przed dom, a za nim podą­żyły Paula i Lavinia. Przez trawnik w stronę groźnej ściany lasu biegła wąska ścieżka. Spytał, dokąd ona prowadzi.

U stóp schodów Tweed z Paulą spotkali sierżanta Wardena, który poprosił gestem, aby weszli za nim na taras.

104

Przy wyjściu niemal zderzyli się ze Snape'em wchodzącym do domu. Gdy przepraszał, wyglądał na zdenerwowanego.

- Bardzo przepraszam. Tyle roboty i wciąż nie mogę zdążyć na
czas. Nie lubię mieć pana Marshala na karku - rzucił przez ra­
mię, śpiesząc na schody.

Zeszli szybko z tarasu i wskoczyli do zaparkowanego na pod­jeździe mercedesa Newmana. Audi stało prawdopodobnie na ty­łach domu. Tweed włożył do stacyjki kluczyk, który dał mu Bob, zanim poszli z Marlerem sprawdzać mur otaczający posiadłość. Zacisnął palce na kluczyku, zamierzając go przekręcić.

16

C

alouste po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów w stronę West Country skręcił na parking na poboczu. Jacques spojrzał na niego.

Właśnie tego Jacques nie cierpiał i zawsze go to denerwowało. Dwa wielkie, ciemne szkła okularów zasłaniały zwrócone na nie­go oczy.

-1 co wtedy?

Calouste w furii wyciągnął sztylet z ostrzem jak igła. Schował go teraz, odzyskując dobry humor. Poklepał Jacques'a po kolanie.

106

Gdy dotarli do ronda, wysiadł. Calouste krzyknął za nim:

Jacques, jedyny z wielkiego zespołu podwładnych Calouste'a, zostawszy sprowokowanym, potrafił posłać swego szefa do diabła.

Teraz ostrożnie zbliżał się do Heather Cottage. Szedł tą samą ścieżką za bocznym żywopłotem, którą wcześniej wybrał Marler. Na drodze nie było żadnych samochodów. Znalazł ukryte pod ga­łęziami ciało Pierre'a. Nie zmartwił się tym. Jego zdaniem Pierre był do niczego. Odetchnął, gdy zobaczył jego motocykl nadal oparty o ścianę. Nie tracił czasu. W bocznej sakwie umieścił skó­rzaną torbę narzędziową z bombą, kilkoma drutami, które miał później przymocować, i długim kawałem liny z hakiem na końcu. Na wierzch wsunął starannie złożony biały strój mechanika. Uru­chomił silnik i przez otwór w żywopłocie wyjechał z posesji.

Teren był doskonały do jazdy, łagodne pagórki pokryte świeżą trawą. Z wierzchołka wyjątkowo wysokiego wzgórza ujrzał szczy­ty elzbietanskich kominów, które jak palisada wznosiły się nad lasem. Ruszył w ich stronę.

Ukrył motocykl w gęstym poszyciu i ruszył drogą, jaką wcześ­niej wybrał Butler, gdy czekał na sygnał Tweeda dany zapalnicz­ką. Wynurzył się z lasu z torbą narzędziową przerzuconą przez ra­mię i przez podręczną lornetkę przyjrzał się oknom rezydencji. Nie było śladu nikogo.

Przeszedł szybko między krzewy, by las otaczający rezydencję ukrył go przed oczami mieszkańców. Włożył biały strój i przerzu-

107

cił linę przez mur. Hak natychmiast zakotwiczył na szczycie. Wspiąwszy się po linie, Jacques wyciągnął nożyce i wyciął dziurę w drucie kolczastym.

Dostał się na mur, wciągnął linę za sobą, przełożył hak i zrzu­cił linę po drugiej stronie, by móc potem wyjść tą samą drogą. Spuścił się po linie i pewnym krokiem przeszedł przez otwartą przestrzeń do stóp tarasu, gdzie z zadowoleniem zauważył zapar­kowanego mercedesa. Wokół nie dostrzegł nikogo.

Asfalt ułatwiłby zadanie, jednak po przeciwnej do tarasu stronie samochodu nawierzchnia była pokryta żwirem. Wsuwając się pod samochód, Jacques szeroko rozłożył nogi. Kable zostały szybko przytwierdzone, usłyszał stuknięcie magnesów przywiera­jących do blachy. Przekręcił włącznik i bomba została uaktyw­niona. Po uruchomieniu zapłonu samochód i jego pasażerowie zostaną rozerwani na strzępy.

Z trudnością wypełzł spod samochodu, rozrzucając przy tym kamyki na znacznej powierzchni. Wrócił drogą, którą przyszedł, ukrył się w poszyciu i czekał. Chciał obejrzeć rezultat tak staran­nie wykonanej pracy.

Tweed i Paula zeszli szybko z tarasu i wsiedli do zaparkowane­go mercedesa.

- Stop! Na Boga, nie uruchamiaj silnika! Wyskakujcie z tej
pieprzonej maszyny! - Przez otwarte okno dotarł do nich głośny
krzyk Butlera.

Paula spojrzała na Tweeda.

- Nie! Niczego nie dotykajcie i wynoście się stąd do diabła.
Zobaczyli Harry'ego, który zbiegał ze schodów ze swą torbą

narzędziową. Zdezorientowana Paula spytała:

Wskazał na wyraźnie rozrzucone kamyki po przeciwnej do ta­rasu stronie samochodu. Ze sposobu ich przesunięcia Paula mog­ła sobie nawet wyobrazić sylwetkę mężczyzny.

108

Przed wejściem do domu obejrzeli się jeszcze i zobaczyli Har-ry'ego, jak z latarką w jednej ręce i cęgami w drugiej wsuwał swoje korpulentne ciało pod samochód.

Gdy czekali w holu, pojawiła się Lavinia z plikiem papierów pod pachą. Podniosła oczy ku sufitowi.

- Marshal zawsze chce wszystko na wczoraj. Idę do stołowego,
aby mieć chwilę spokoju.

Zniknęła w wąskim korytarzu prowadzącym do kuchni. Zde­nerwowany Tweed spoglądał na zegarek. Niepokoił się, że Har-ry'emu zajmuje to tyle czasu, i martwił, czy nic mu nie grozi.

Po piętnastu minutach Harry ukazał się w drzwiach. Niósł me­talową skrzynkę, którą przedtem musiał mieć w torbie narzędzio­wej. Pokiwał na nich ręką.

Tweed i Paula zajrzeli do metalowej skrzynki. W środku leża­ło wąskie czarne pudełko z pękiem drutów. Paula odgadła na­tychmiast.

17

J

acąues, skulony w jeżynach obok drogi, był zdezorientowany. Czekał, by zobaczyć wybuch i rozerwanego na strzępy merce­desa; być może najpierw auto uniesie się w powietrze, a potem przemieni wraz z pasażerami w ognistą kulę.

Zamiast tego zauważył niewyraźnie jakiś ruch. Coś się działo. Sięgnął do kieszeni po lornetkę, ale upuścił ją i nie mógł jej od­naleźć w gęstwinie jeżyn. Zaklął. Co tam się mogło dziać?

Cierpliwie czekał, choć czas dłużył mu się okrutnie. Wtem, ku swemu zdumieniu, zobaczył otwierającą się bramę i mercedesa skręcającego w lewo w stronę Londynu.

Był wstrząśnięty. Czyżby bomba miała defekt? Nie, to niemoż­liwe. Był ekspertem od materiałów wybuchowych. Powoli zaczął wycofywać się ścieżką w stronę motocykla. Ruszył z dużą prędko­ścią, podskakując na grzbietach pagórków.

Zamierzał powiedzieć swojemu szefowi prawdę. Tak było bez­pieczniej. Wiedział, że Max zwykł kłamać, by ukryć niepowodze­nia. Był pewien, że wytrzymały, ale za bardzo ludzki Max już nie żyje. Dojeżdżając do ronda, zobaczył Calouste'a czekającego w samochodzie. Schował motocykl do bagażnika i usiadł z przodu na siedzeniu pasażera. Calouste ponownie zawrócił w stronę West Country.

- Tweed jest trupem - syknął.
Było to stwierdzenie i oczekiwanie.

110

Otworzył drzwi i ze sztyletem w dłoni wyskoczył z samochodu. Jacques ścisnął swój nóż z szerokim ostrzem. Calouste zaczął okrążać samochód kołyszącym się krokiem.

- Tweed też ma słaby punkt! - wykrzykiwał Calouste.
Dźgał swym sztyletem w powietrzu wyimaginowaną postać

Tweeda.

Jacques zamarł na siedzeniu. Nigdy przedtem nie widział swe­go pracodawcy w takim stanie. Jego zielone oczy błyszczały nie­nawiścią. Nie wiedział, że przebiegły Calouste używał zabarwio­nych na zielono szkieł kontaktowych.

Niekończący się szalony taniec Calouste'a ścinającego bez opamiętania kwiaty rzepaku zaczynał drażnić zazwyczaj zimnego jak lód Jacques'a. Miał już tego dość.

- A co jeżeli Tweed odrzuci wszystkie pańskie żądania? - za­
pytał głośno przez okno.

111

- Będziemy ciąć dziewczynę kawałek po kawałku. Zawsze
przesyłając najpierw jej zdjęcie z przekreśloną odpowiednią czę­
ścią ciała.

Jacques'a zdenerwowała zmieniona twarz szefa. Szczęka Ca-louste'a była teraz wykrzywiona w jedną stronę, co dało iście dia­belski grymas ust, jakiego Jacques nigdy przedtem nie widział.

Zdecydował się działać. Udał, że patrzy w lusterko wsteczne, i krzyknął możliwie najgłośniej:

- Chyba od tyłu zbliża się do ronda jakiś samochód! Słychać
syrenę.

Calouste biegiem powrócił na miejsce za kierownicą. Nastąpi­ła najbardziej niespodziewana transformacja. Jego twarz, przed chwilą ukazująca oblicze szatana, była teraz całkowicie spokoj­na. Spojrzał w lusterko wsteczne i nie zobaczył śladu żadnego sa­mochodu. Sztylet znikł. Calouste sięgnął do kieszeni kurtki, wy­ciągnął długą, wypchaną kopertę i podał Jacques'owi.

- Bardzo doceniam twoją pomoc, a to mały prezent. Wewnątrz
znajdziesz dwadzieścia tysięcy funtów we frankach szwajcar­
skich. A teraz jedźmy. Do Seacove.

18

G

dy odjeżdżali z Hengistbury krętą drogą pod złowieszczym, ciemnym, jodłowym sklepieniem, przydarzyło im się coś dziw­nego. Za zakrętem Tweed ujrzał przed sobą wolno jadącego rolls--royce'a. Za kierownicą siedział Marshal. Widząc ich, skręcił na pobocze, nacisnął klakson i machnął ręką, by stanęli. Tweed za­trzymał auto i tak samo jak Marshal opuścił okno. Marshal trzy­mał telefon komórkowy.

- Panie Tweed - powiedział pogodnie - mam wspaniały po­
mysł. Jedźcie za mną. Zabiorę was do Seacove, do mojej kryjówki
w Kornwalii. To dość daleko. Z przyjemnością pokażę wam mój
piękny jacht. To był naprawdę wyrafinowany projekt - mówił cha­
otycznie. - Stworzony przez Shepherda, najbardziej niekonwen­
cjonalnego projektanta łodzi na świecie. Niech pan zjedzie na po­
bocze i stanie za mną w tej przerwie w żywopłocie.

Zanim Tweed zdążył odpowiedzieć, Marshal wybrał numer na swojej komórce.

- Może być zabawnie - szepnęła Paula. - I myślę, że powinni­
śmy zobaczyć to miejsce. Moglibyśmy jutro jechać do Dodd's End
i odwiedzić panią Carlyle.

Gdy Tweed się wahał, Marshal rozmawiał głośno przez komór­kę. Mogli nawet usłyszeć odpowiedzi z drugiej strony.

113

Tweed potrząsnął głową, ale Marshal był tak zajęty rozmową, że niczego nie zauważył.

- Pani Grandy - rozległ się głos Lavinii - na lunchu będzie
o dwie osoby mniej. Marshal zabiera Tweeda i Paulę do Konwa­
lii. Tak, do Seacove.

Tweed pomachał ręką i wreszcie udało mu się ściągnąć na sie­bie uwagę Marshala.

- Bardzo chcielibyśmy jechać, ale chyba innego dnia. Nie mo­
żemy opuścić umówionego spotkania w Londynie - wyjaśnił, wy­
chylając się przez otwarte okno.

Marshal odrzucił komórkę na siedzenie obok. Na jego twarzy widać było niezadowolenie, które pokrył uśmiechem.

Zobaczyli dziewięć domów znacznie oddalonych od siebie. Wszystkie miały po dwa trójkątne dachy nad mansardowy­mi oknami, drewniane belkowania nad biało tynkowanymi ścianami i rozległe ogrody od frontu, które starano się dobrze utrzymać. Dokoła nie zauważyli nikogo. Całe to miejsce wyda­ło się wymarłe jak po przejściu zarazy. Na dalekim końcu, na szczycie wzgórza, widać było większy dom zwrócony frontem do drogi.

- Wszystkie mają numery, nie nazwy, więc który z nich to Ba­
ron^ Walk? - narzekał Tweed.

114

- Zauważyłam kobietę zerkającą na nas zza zasłony - powie­
działa Paula. - W tym domu po lewej stronie, który omal minęli­
śmy. Zapytajmy ją.

Frontowe drzwi domu miały starannie wypolerowaną kołatkę, której Tweed musiał użyć kilkakrotnie, nim się otworzyły. Pojawi­ła się w nich koścista kobieta o nieprzyjemnym wyglądzie.

Po tym ostatnim stwierdzeniu zatrzasnęła drzwi. Tweed wzru­szył ramionami.

Dojechawszy do wielkiego domu, zobaczyli, że wybetonowany podjazd prowadzi wprost do garażu. Paula, słysząc trzask zamy­kanych automatycznie drzwi, zacisnęła dłoń na kolbie walthera.

Zapłonęły światła i otworzyły się boczne drzwi. Stała w nich wysoka kobieta, dobrze po pięćdziesiątce, z długimi tlenionymi włosami. Obcisły sweter z głębokim dekoltem podkreślał zgrabną sylwetkę. Twarz miała pociągającą, ale z oznakami zmęczenia.

- Kim jesteście? - spytała na powitanie.

Tweed i Paula wysiedli z auta i pokazali odznaki identyfika­cyjne. Wcześniejsza bezpośredniość kobiety natychmiast znikła.

- Myślę, że będzie lepiej, jeżeli przejdziemy do salonu.
Poprowadziła ich na górę po schodach wysłanych dywanem,

żółtym w fioletowe pasy, drogim, ale w złym guście. Weszli do ob­szernego salonu od frontu. Ciężkie zasłony były na wpół zaciąg-

115

nięte. Główne umeblowanie stanowiły dwie długie sofy ze stosa­mi również fioletowych poduszek.

- Proszę siadać - zaproponowała. - Zamierzałam napić się
brandy. To mój ulubiony trunek. Czy państwo też sobie życzą?

Oboje odmówili i usiedli w fotelach blisko siebie, w czasie gdy gospodyni szczodrze napełniła swój kieliszek. Chciała ulokować się na jednej z sof, lecz Tweed wskazał jej fotel.

Tweed wiedział, że tańczy na linie. Miał nadzieję, że Crystal rzeczywiście widziała wypłaty z sekretnej książeczki czekowej Marshala i mówiła prawdę.

Pani Carlyle, siedząca dotąd prosto w fotelu, nagle opuściła ramiona, skurczyła się jakby i rozlała brandy. Szybko, drżącą rę­ką postawiła kieliszek na stole. Tweed odetchnął. Na pierwszy rzut oka wydawała mu się twardym orzechem do zgryzienia.

116

i wszyscy byli szczęśliwi. Ale muszę się przyznać, że kiedy dowie­działam się o jej śmierci, poczułam ulgę.

Odetchnęła, gdy opuścili Dodd's End i oddalali się od wioski, mając otwarty krajobraz po obu stronach drogi. Paula otworzyła okno i rozkoszowała się świeżym powietrzem.

117

Nieco wcześniej, gdy Tweed i Paula zbliżali się do Dodd's End, Calouste i Jacques jechali na zachód. Przed nimi pokazały się wzniesienia Dorset. Jacques wypatrywał morza. Zadzwonił tele­fon komórkowy. Calouste go odebrał.

-Tak?

Telefon zamilkł. Calouste nie cierpiał sposobu, w jaki jego in­formator nagle kończył rozmowę. Był to ten sam zniekształcony głos. Nawet, do cholery, nie wiedział, czy to kobieta czy mężczyzna.

Dojechali do ronda, okrążyli je i wrócili na drogę, którą przy­byli. Jacques prowadził auto bez słowa. Wciąż był wstrząśnięty niezwykłym zachowaniem szefa miotającego się jak szatan na polu rzepaku.

- Tweed będzie wieczorem w Hengistbury - powiedział Ca­
louste z wściekłością. - Masz swoją strzelbę w bagażniku?

-Tak.

19

T

weed wjechał w otwartą bramę, a za nim wpadł rozpędzony motocykl. Przemknął obok mercedesa, rozrzucając dookoła kamyki. Paula spojrzała przed siebie.

Leo zwolnił w pobliżu tarasu, odwrócił się i pomachał w ich stro­nę, a potem zniknął na swojej maszynie za domem. Pierwszą osobą, na którą trafili po wejściu do holu, była Lavinia, ubrana w zgrabną tunikę i bryczesy wsunięte w błyszczące buty do konnej jazdy.

119

- Możemy zatem przejść teraz do gabinetu - zapropono­
wała Lavinia spokojnie. Widząc Snape'a, odezwała się doń roz­
kazującym tonem: - Mógłbyś zabrać te ubrania i powiesić na
miejsce.

Poprowadziła ich schodami na górę, a potem - minąwszy wej­ście do biblioteki - wąskim korytarzem o ścianach wyłożonych drewnem. Wydawało się, że koniec korytarza prowadzi donikąd. Zamykała go solidna boazeria. Widać było na niej nazwę banku wypisaną metalowymi literami: „Main Chance Bank".

Nacisnęła najpierw „M", a potem „a" w słowie Main. Zatrzy­mała się na chwilę, potem w Chance wybrała „n" i „e". Nic się nie wydarzyło.

- Dobrze próbowałaś - pochwaliła ją Lavinia - teraz patrz.
Nacisnęła „M" w słowie Main. Przeszła do drugiego wyrazu

i nacisnęła „a" a potem „n" i ostatnie „e". Użyła tego samego słowa „MANE", ale z literami w innym układzie. Solidna drew­niana płyta odsunęła się na bok i ujrzeli część gabinetu za wyso­kim krzesłem Belli.

Tweed stał nieruchomo, próbując uświadomić sobie przebieg morderstwa w miejscu, gdzie się zdarzyło. Odwrócił się, słysząc powrót panelu na miejsce. Te same litery widniały po drugiej stronie.

- Identyczny kod służy do otwierania od tej strony - powie­
działa Lavinia. - Gdy Bella wzywała kogoś na dyskretną rozmo­
wę, każdy wiedział, że ma użyć tego przejścia.

Tweed wyszedł zza krzesła, przemaszerował na drugą stronę gabinetu i usiadł obok Lavinii.

- Kto jeszcze zna kod otwierający ukryte drzwi?

120

Usiedli w fotelach ustawionych tak, by widzieli się twarzą w twarz. Layinia ulokowała się naprzeciw Tweeda i rozpraszała jego uwagę, wpatrując się weń swymi wielkimi oczyma, niebie­skimi jak odbicie nieba w jeziorze.

- Interesująca była ta zagraniczna podróż. Tyle różnych kra­
jów. Ale nie lubiłam niektórych kolegów aktorów. Powiedzmy, że

121

byli dość dziwaczni. - Przysunęła się do Tweeda. -1 po spędzeniu pewnego czasu w Medfords wróciłam tutaj. Tu jest tak spokojnie po tym diabelskim ruchu ulicznym w Londynie z tłumem pie­szych wciąż trajkoczących przez komórki i wpadających na cie­bie. - Położyła rękę na jego kolanie. - A więc teraz już znacie bio­grafię Lavinii.

- Oczywiście obie - odparł z galanterią.
Lavinia spojrzała na zegarek i wstała.

Gdy weszli do głównej biblioteki, pani Grandy pojawiła się tam z ponurą miną. Za nimi wszedł śpieszący się Marshal z Mar-lerem i Newmanem za plecami. Pani Grandy stanęła w drzwiach ze skrzyżowanymi ramionami.

- Przyjemnie, gdy ludzie zjawiają się na czas. Właśnie tak.
Mężczyźni jak zwykle się spóźniają. I nie podoba mi się, kiedy za
późno mi mówicie, że będzie dwóch dodatkowych. - Wskazała
palcem na Marlera i Newmana.

Marshal odwrócił się w jej stronę.

- Zamiast ryczeć jak małpa, a zawsze mi ją przypominasz, gdy
tylko na ciebie spojrzę, rób swoją robotę, za którą ci i tak za du­
żo płacimy, i podaj posiłek, mam nadzieję, że jadalny.

Marler usiadł przy zastawionym stole między Paulą i Lavinią. Gdy Lavinia zaczęła z nim rozmawiać, Newman pochylił się i szepnął do Pauli:

- Odkryliśmy coś. Później...

20

P

ospaceruję po trawniku przed domem, dopóki słońce świeci - oznajmił pod koniec posiłku Tweed, odwracając się przez ramię.

Zapowiedział to już przed jedzeniem i teraz powtórzył. Posi­łek przeciągnął się znacznie, gdyż niemal każdy wtrącał coś do pogawędki i żartował, histerycznie odreagowując niedawną śmierć Belli. Tweed zauważył wzrost zażyłości Marlera i Lavinii, słysząc krótkie wybuchy wesołości dobiegające z ich strony.

Jedynym wyjątkiem była Paula, pilnie obserwująca Warnera. Nie powiedział ani słowa, a jego jakby wykuta w kamieniu twarz zdawała się skupiona wyłącznie na jedzeniu. Coś jej przypomi­nał i nagle uświadomiła sobie co.

Podczas pracy w Medfords w czasie letnich wakacji poleciała do Ameryki. Z Nowego Jorku wybrała się do Rapid City w połu­dniowej Dakocie. Obejrzała tam niezwykły pomnik: widoczne z daleka gigantyczne, wykute w skale głowy czterech prezyden­tów: George'a Washingtona, Jeffersona, Teodora Roosevelta i jeszcze jednego, którego nazwiska nie pamiętała. Warner przy­pominał jej te ponure kamienne twarze. Coś mu siedzi w głowie albo na coś czeka, pomyślała.

- Przepraszam wszystkich - powiedział Tweed, wstając - ale
idę na spacer.

Gdy wychodził do holu, uświadomił sobie, że ktoś za nim bieg­nie. Był to Marler ze swoją torbą.

- Idę z tobą - powiedział, przeciągając słowa. - Bez gadania.
Zeszli ze schodów, Tweed kilka kroków przed swoją eskortą.

Słońce znów jasno świeciło; teraz zza rezydencji, padając wprost na las za zamkniętą bramą. Świeże powietrze i trawa pod stopa-

123

mi sprawiały Tweedowi wielką przyjemność. Przystanął, by napa­wać się spokojem.

Po drugiej stronie drogi, za krzewami jeżyn, Jacques mierzył doń z karabinu z celownikiem optycznym. Wyczekiwał godzina­mi, mając nadzieję na ukazanie się celu. Teraz widział Tweeda w tle krzyżujących się linii celownika. Przeszkadzało mu jedynie słońce świecące wprost w oczy. Tweed stał nieruchomo z rękami w kieszeniach kurtki w stylu country. Jacques przed naciśnię­ciem spustu odetchnął głęboko.

- To naprawdę wspaniały dzień - zachwycał się Tweed. - Nie­
mal zapominam, po co tu jesteśmy...

Stojący na prawo od niego Marler jak zwykle rozglądał się wokół. Nagle kątem oka spostrzegł odblask słońca na czymś za bramą. Lewym ramieniem chwycił swojego szefa w pasie i gwał­townie pchnął go na trawę twarzą do ziemi, a sam rozciągnął się na nim.

Kula przeleciała nad leżącym na brzuchu Tweedem, ryjąc wy­raźną, głęboką bruzdę.

- Nie ruszaj się - rzucił Marler. - Leż.

W kilka sekund wyciągnął armalite'a z zamontowanym celow­nikiem optycznym. Widział, skąd padł strzał. Zauważył nie tylko odblask słońca w lunecie, lecz również błysk z lufy.

Wycelował szybko między pionowymi prętami bramy w krzaki rosnących za nią jeżyn. Odczekał kilka sekund i wystrzelił po­nownie w to samo miejsce. Poderwał się i z chyżością antylopy skoczył do przodu, krzycząc przez ramię do Tweeda:

- Biegnij zygzakiem do domu... otwórz bramę!

Jacques był w szoku. Pierwsza kula minęła jego głowę o cen­tymetry. Druga przypaliła mu włosy. Z fotografii zrobionej grupie SIS opuszczającej Park Crescent, rozpoznał strzelca. O Boże! To Marler.

- Muszę spieprzać - wymamrotał.

Przedzierał się przez jeżyny, nie zwracając uwagi, że drapią mu twarz. Dotarłszy na otwartą przestrzeń, wskoczył na moto­cykl. Wystartował od pierwszego razu i skierował się na gładki stok. Ruszył szybko w górę. Zerkając wstecz, zobaczył z przeraże­niem otwierającą się bramę. Zaklął, dodając gazu.

Przeskoczywszy przez drogę, Marler jak mógł najszybciej przedostał się przez leśne poszycie na otwarty teren i widząc tam pędzącego motocyklistę, podniósł broń do ramienia. Zdążył już przeładować. Naprowadził krzyż celownika na uciekającego mor-

124

derce. Trzymał palec na spuście, gdy cel zniknął. Motocyklista zjechał ze zbocza po drugiej stronie szczytu.

Marler oparł się o pień wielkiego drzewa i roześmiał.

- Następny raz będzie dla ciebie ostatni - powiedział.
Krótko przedtem Tweed z Paulą wbiegli po stopniach do holu,

gdzie zobaczyli Lavinię.

- Otwieraj szybko bramę! - krzyknął Tweed.

Lavinia nie traciła czasu na zadawanie pytań. Palcem wskazu­jącym nacisnęła włącznik ukryty w boazerii. Tweed odwrócił się. W pobliżu otwierającej się w dali bramy spostrzegł Marlera.

- Co to za zabawa? - spytała Lavinia z lekko kpiącym uśmiechem.

Przeszli korytarzem i weszli do kuchni. Pani Grandy właśnie wyłączała kuchenkę. Spojrzała na nich.

Wyszli przed dom, zanim kucharka zdążyła cokolwiek odpo­wiedzieć. Na lewo od rezydencji znajdował się utwardzony kort tenisowy. Marshal, w widocznie złym humorze, właśnie skończył mecz z Crystal, która kręciła się w kółko, trzymając rakietę na czubku swej rudej fryzury.

Paula była zadowolona, że Lavinia ich prowadzi. Kręte ścieżki zostały wycięte w gęstym ciemnym lesie. Na ziemi leżały sięgają­ce kostek dywany jodłowego igliwia. Paula uświadomiła sobie, że nie słyszy żadnych kroków. Nawet Marshal, stąpający ciężko w butach do tenisa nie robił żadnego hałasu.

Wychodząc zza zakrętu, Paula zobaczyła drewniany domek Snape'a, piętrową chatę z ciężkich drewnianych bali. W drzwiach stał Newman. Paula poczuła, że ktoś jest za nią. Był to Marler.

125

Paula ruszyła szybko do niego. Newman z uśmiechem wprowa­dził ją do środka. Spodziewała się surowego lub prymitywnego wnętrza. Zamiast tego zobaczyła pokój z szarym dywanem od ściany do ściany, komfortowo umeblowany, z kilkoma nieskazitel­nie czystymi fotelami i wypolerowanym stołem. Przy jednej ze ścian stała szafa z dwojgiem drzwi o niewielkich szybkach, przez które było widać kolekcję strzelb i broni krótkiej.

Snape, w sztruksowych spodniach i czyściutkim swetrze w niebieskie pasy, stał pod ścianą z pełnym samozadowolenia uśmiechem.

- Nieźle, Paulo, jak na kamerdynera, nie sądzisz?

Nie miała czasu odpowiedzieć, gdyż Marler, rzuciwszy okiem na pokój, ruszył wprost do szafy z bronią.

- Przepraszam - powiedział, przekręcając klucz.

Otworzył drzwi i przez chwilę przyglądał się broni, zabezpie­czonej specjalnymi kleszczowymi uchwytami. Wskazał jedną sztukę, usunął trzymające ją kleszcze, wyjął wybraną strzelbę i ostrożnie obrócił, kierując lufę w sufit.

- Winchester ze stali nierdzewnej - powiedział.

126

-1 niezabezpieczona. Stąd się biorą wypadki. Zakładam, że masz zezwolenie na nią i resztę tego arsenału? Tak? To by ci jed­nak nie pomogło przy inspekcji sposobu przechowywania pry­watnie trzymanej broni. Tak to działa - powiedział rozładowując dubeltówkę i wrzucając naboje do głębokiej popielniczki.

Stojący obok Newmana Marshal był całkowicie spokojny. Przyglądał się, jak Marler zabezpiecza broń.

- Najpierw - zaczął Marler - trzeba odbezpieczyć, potem
przeładować, co trwa mniej niż sekundę. I już można otworzyć
ogień. Naciskasz spust, przeładowujesz ponownie i znów możesz
strzelać i tak raz za razem.

W chacie wyczuwało się napięcie. Paula postanowiła załago­dzić sytuację. Spojrzała na Snape'a.

Odwróciła się i zobaczyła Tweeda stojącego tuż za nią. Nie mogła nic wyczytać z jego wyrazu twarzy. Za nim stała Lavinia. Miała ponurą twarz i zaciśnięte usta.

Paula, odwracając się, ujrzała, jak Marler włożył rękawiczki i starannie wytarł z broni odciski palców. Ostrożnie włożył dubel­tówkę w uchwyty, otworzył niewielką szufladę i wrzucił do niej naboje, tuż obok innych już tam leżących. Zamknął szafę na klucz i rzucił go Snape'owi, lecz tamten nie zdołał go złapać. Po­chylił się, by podnieść klucz, i spojrzał jadowicie na Marlera.

127

Z Marlerem na czele Tweed, Newman i Paula ruszyli okrężną drogą przez las. Paula zorientowała się, że idą w stronę głównej drogi i muru. Miała rację. Las skończył się gwałtownie. Przed ni­mi był otwarty teren, a dalej mur. Oparta o niego stała drabina teleskopowa rozłożona na pełną wysokość. Newman ruszył w tę stronę i spojrzał na Paulę.

- Drap się na górę.

Szybko wspięła się po drabinie. Drut kolczasty na szczycie mu­ru był w tym miejscu wycięty, końce zwisały luźno. Po drugiej stro­nie drogi las tworzył ciemną zaporę. Paula szybko zeszła na ziemię.

Pochylił się, podniósł długie, ciemnoszare pudełko i otworzył wieko. Pudełko było puste, ale wewnątrz było widać zadrapania. Newman wskazał na nie ręką.

Po powrocie do rezydencji usłyszeli podniecone głosy dobie­gające z głównej biblioteki. Tweed i Paula, prowadzeni przez Newmana, weszli przez kuchenne drzwi, ignorując złowrogą mi­nę pani Grandy.

W bibliotece zobaczyli długi prostokątny stół pokryty zielo­nym suknem. Z jednej strony ujrzeli koło ruletki, nad nim Lavi-nię w roli krupierki, a naprzeciw troje graczy.

128

Byli to Crystal, Marshal i Warner. Crystal miała kilka żetonów pozwalających na kontynuowanie gry. Marshal zebrał ich spory stos, ale największa sterta piętrzyła się przed Warnerem.

Stojący obok Marlera i Pauli Tweed nie interesował się sta­nem gry. Już dawno temu przekonał się, że obserwowanie twarzy graczy to klucz do poznania ich charakterów.

Gra trwała nadal i przez chwilę nikt wiele nie ryzykował. Potem atmosfera zmieniła się, napięcie wzrosło. Crystal postawiła na czarne wszystko, co miała. Kulka zatrzymała się na czerwonym.

Zanim Lavinia puściła koło w ruch, Warner posunął naprzód swoją ogromną stertę żetonów.

- Wszystkie na czarne - powiedział spokojnie.

Koło zawirowało; wydawało się, że zwalnia przez wieki i nie­mal stanęło. Kulka potoczyła się na czerwone, a potem prześlizg­nęła dalej i pozostała na czarnym. Lavinia grabkami przesunęła żetony na stos Warnera.

- Brakuje tu świeżego powietrza! - zawył Marshal.
Lavinia podeszła szybko do okna i otworzyła je szeroko. Za

nią podążył Marshal, z kołem ruletki, które porwał ze stołu i z rozmachem wyrzucił przez okno. Wszyscy usłyszeli, jak roz­trzaskało się o taras.

- Gra dla smarkaczy! - wrzasnął i wybiegł gwałtownie z pokoju.

Warner nie ruszył się z miejsca. Na jego twarzy nie drgnął ża­den muskuł, w ogóle nie okazywał emocji podczas gry i nie po­zwolił sobie na wypowiedzenie ani jednego słowa. Nagle odwró­cił się i spostrzegł, że Paula na niego patrzy. Ich oczy się spotkały. Warner spoglądał na nią z dziwnym uśmiechem na twarzy. Od czasu przybycia tu Paula po raz pierwszy zobaczyła jego uśmiech. Osobliwy ten uśmiech, pomyślała, gdy Chance ochrypłym głosem oznajmił:

- Zwycięzca bierze wszystko.

21

J

edziemy dzisiaj do Seacove w Kornwalii. Tweed czekał w korytarzu, aż Paula wyjdzie ze swojego apar­tamentu. Z wyrazu twarzy poznał, że ją zaskoczył.

- Co mamy tam robić? Przypuszczam, że to dlatego powiedzia­
łeś mi wczoraj wieczorem, żebym była gotowa na śniadanie
o wpół do ósmej. Ale po co się tam wybieramy?

Wyjaśnił, że poprzedniego dnia, późno wieczorem, Marshal za­prosił go do mniejszej biblioteki obok gabinetu Belli.

Odzyskał już spokój i był w swym zwykłym pogodnym nastro­ju. Namawiał, by wraz z Paulą wybrali się z nim na przejażdżkę do Seacove. Tweed przystał na to od razu.

Po posiłku zeszli razem do stojącego na tyłach audi. Paula lek­ko ścisnęła Tweeda za ramię.

Objechawszy taras, zobaczyli rollsa z Marshalem za kierowni­cą i Snape'a trzymającego otwarte drzwi pasażera.

Gdy Paula zatrzymała się z tyłu, Marshal otworzył okno, spoj­rzał w jej stronę i krzyknął:

130

- Dobrze to załatwiłaś - spokojnie stwierdził Tweed, gdy ruszali.
Wrota otworzyły się przed wyjeżdżającym rollsem. Tweed

obejrzał się i w drzwiach zobaczył Lavinię. Otworzyła bramę i te­raz machała im na pożegnanie. On również jej pomachał.

Na wąskiej drodze przed Gladworth Paula trzymała się w pewnej odległości za Marshalem, sunącym z rykiem silnika, za­palonymi światłami drogowymi i wyjącym klaksonem.

RoUs przeleciał przez High Street w Gladworth, zmuszając ja­kąś kobietę do odskoczenia na bok. Marshal coś do niej krzyknął i wkrótce mieli miasteczko za sobą.

Tweed oparł się na fotelu, ułożył wygodnie i zamknął oczy. Paula wiedziała, że w rzeczywistości nie śpi, lecz korzysta z oka­zji, by przeanalizować w myślach wszystkie dotychczas uzyskane informacje, przypomnieć sobie odbyte w Hengistbury rozmowy i wychwycić coś dziwnego, niepasującego do reszty.

Sporo już przejechali. Rolls gonił do przodu; Paula przestrze­gała ograniczeń prędkości, ale nigdy nie traciła Marshala z oczu.

131

Sprawiało jej radość mijanie jednego hrabstwa za drugim. Krajo­braz zmieniał się: łagodne pagórki, długie płaskie pola, potem za­gajniki na wzgórzach. Słońce wciąż paliło z góry.

Mieli już za sobą szmat drogi, gdy pogoda gwałtownie się zmieniła. Znikło słońce, powiał gwałtowny wiatr i groźne niskie chmury wypełniły niebo. Tweed otworzył oczy. Na szerokim odcinku drogi Marshal dał sygnał, by stanąć. Paula opuściła szy­bę, poprzednio podniesioną dla ochrony przed wiatrem. Zatrzy­mała audi obok rollsa, a Marshal opuścił szybę po stronie pasa­żera.

Przez cały czas trzymał silnik włączony i teraz bez ostrzeżenia skoczył do przodu. Paula spojrzała na Tweeda i ruszyła za oddala­jącym się rollsem. Potem jechali wąskimi drogami z miejscem tylko na jeden samochód i stromymi zboczami wznoszącymi się wysoko nad nimi. Devon, pomyślała. Przeklęty kraj dla zmotory­zowanych. Na szczęście wkrótce mieli to już za sobą i roztoczył się przed nimi całkiem inny krajobraz. Tweed usiadł prosto, by lepiej widzieć.

- Kornwalia - powiedział.

Wielkie postrzępione kamienne grzbiety rozciągały się dale­ko na zachód. Nic tam nie rosło. Była to wyludniona i zapomnia­na kraina. Nagle na północy zobaczyli morze, spienione gigan­tyczne fale, sunące coraz bliżej i piętrzące się wyżej i wyżej aż do rozbicia o wybrzeże serią grzmiących eksplozji.

W dół w stronę morza biegła wyboista droga. Tuż przed nią rolls skręcił na niewielki cypel i zatrzymał się. Marshal wysiadł i rozłożył ręce teatralnym gestem.

132

Wskazała długi, płaski pas wewnątrz szerokiej niszy i dalej coś, jakby szopę. Obok, niemal równolegle do ziemi, powiewał rękaw wiatrowskazu.

- Cholerne prywatne lotnisko. Dzięki Bogu rzadko używane.
Chciałem, aby je zamknęli, ale ci mędrkowie z lokalnej rady od­
mówili. Chodźcie za mną tą drogą, tylko patrzcie uważnie pod
nogi.

Dotarli do punktu wznoszącego się kilka metrów nad kamie­nistą plażą i Paula rozejrzała się dookoła. Na trzech różnych po­ziomach, niemal jedne nad drugimi, wznosiły się rzędy wiejskich domków z białego kamienia. Poniżej przetaczała się właśnie wielka fala.

Między domem Marshala i następnym była spora przerwa, ciągnąca się w dół obok stojących niżej domostw, a dalej stromo opadająca ku plaży.

Kiedy prowadził ich do ciężkich drzwi z tyłu domu, Pauli wy­dało się, że słyszy słaby dźwięk samolotu, gdy nagle potężna fala rozbiła się o brzeg, pokrywając wilgotną mgłą jej twarz. Tymcza­sem Marshal uporał się z zamkiem. Po przekroczeniu progu Pau­la wstrzymała oddech; wnętrze było luksusowo umeblowane, na ścianach w gustownym niebieskim kolorze, w pewnym oddale­niu od siebie, wisiały oprawne w złocone ramy obrazy. Pokój sto­łowy (jak przypuszczała) był umeblowany antykami, z rzeźbiony­mi krzesłami i sekreterą. Fotele sugerowały, że służy również jako salon. Tweed przyjrzał się dwóm portretom dziwnie ubra­nych mężczyzn. Spojrzał na Marshala.

Paula podskoczyła, gdy coś ciężkiego uderzyło w okno od stro­ny morza. Morska woda spływała po szybie.

133

Wniósł do środka ciężkie, jak się wydawało, emaliowane pu­dło zabrane z bagażnika rollsa. Gdy rozglądał się, szukając miej­sca, gdzie je postawić, Tweed chwycił za uchwyt, aby mu pomóc. Pudło było naprawdę bardzo ciężkie. Pomyślał, że Marshal jest silniejszy, niż na to wygląda. Teraz bez pomocy wepchnął ciężar na półkę.

- To lodówka. Lunch na potem, przygotowany przez Lavinię.
Lepiej nie dowierzać temu, co pani Grandy mogłaby tam upchać.
Popatrzmy jeszcze na widoki, a potem pokażę wam „Star Sprite".

Tweed i Paula wyjrzeli przez okno i dreszcz przebiegł im po plecach. Wprost pod nimi piętrzyły się dwa rzędy krytych łup­kiem stromych dachów. Niżej rozciągała się kamienista plaża, na wpół przesłonięta pianą pozostawioną przez ostatnią falę.

Dalej zobaczyli małą zatokę. Odległe, wąskie wyjście na oce­an było częściowo zamknięte przylądkiem, który zdawał się bar­dzo ograniczać szerokość przesmyku. Nagle stanął między nimi Marshal w okrągłej czapce z daszkiem na głowie. Wskazał w le­wo. Wielka granitowa skarpa z postrzępionymi skałami wystawa­ła z lądu, jakby strzegąc zatoki.

Była zafascynowana grozą oceanu. Sztorm narastał. Fale jak ruchome góry sunęły w stronę Oyster Bay, rosnąc w oczach i sie­jąc spustoszenie.

- Łódź jest tutaj. - Marshal poprowadził ich do drzwi na pra­
wo od domu.

* Pindle to trójkątny koniec kawałka ciasta lub tortu. ** Zatoka Ostrygowa.

134

Znaleźli się w wielkiej szopie o metalowych ścianach. Na konstrukcji przypominającej platformę kolejową znajdowało się coś na kształt miniaturowego statku wycieczkowego. Mar-shal podał im żółte kurtki ochronne z kapturami. Musiał rów­nież nacisnąć jakiś guzik, bo olbrzymie szklane drzwi od strony morza uniosły się powoli. Wiatr nieco przycichł, stał się mniej złowieszczy.

Pauli zdawało się, że słyszy słaby dźwięk odlatującego samolo­tu, lecz uznała, że to tylko pomruk włączonego silnika jachtu. Marshal z dumą objaśniał działanie swego cudu.

Z obrzydzeniem rzucił na beton przyniesione kurtki, włożył swoją i nie naciągając kaptura, poprawił na głowie niebieską czapkę z daszkiem. Paula spojrzała w stronę morza i zobaczyła zbliżającą się wielką falę. Marshal wspiął się na pokład, a potem pochylił, by wcisnąć dźwignię, i zawołał:

- Gdy wyjadę, drzwi zamkną się automatycznie. Najlepszy
widok będziecie mieli z okna salonu. Sami weźcie sobie jedze­
nie.

Dotarli do okna w salonie na czas, by zobaczyć jacht wyłania­jący się z hangaru. Sunął powoli po poziomym torze, po czym roz­pędził się na pochylni, dążąc na spotkanie wielkiej fali. Na jej grzbiecie spłynął na Oyster Bay.

135

Paula uniosła wieko emaliowanego pudła, jednym okiem zer­kając za okno. Jak można się było spodziewać po Lavinii, wszyst­ko w środku było starannie poukładane.

Wyjęła również dwa papierowe kubki ozdobione wzorem Wedgewood i piersiówkę z kawą. Spojrzawszy za okno, doznała szoku. Mostek, na którym stał ich gospodarz, miał tylną szybę i mogła zobaczyć, jak Marshal pochyla się nad kołem stero­wym. Jej szok był spowodowany tym, że „Sprite" zdążał wprost na Pindle Rock.

Tak było. Jacht zmienił kurs i ruszył przez Oyster Bay w stro­nę wyjścia na ocean. Zatoka była pełna wielkich fal, goniących jedna za drugą. „Sprite" zgrabnie unosił się na grzbiecie jednej i znikał na chwilę, by zaraz potem zostać uniesionym przez na­stępną.

Tweed musiał w duchu przyznać, że perspektywa była przera­żająca. Z zachodu nagle napłynęły sztormowe chmury. Otwarte morze natychmiast gwałtownie się wzburzyło. Wielkie jak góry fale burzyły wodę, tworząc kipiel i wiry. Czy Marshal na pewno będzie mógł powrócić? Tweed wyciągnął z kieszeni płaszcza lor­netkę. Wewnątrz domu było chłodno, więc w ślad za Paulą włożył płaszcz.

- Ten idiota zamierza uderzyć w cypel po prawej - powiedzia­
ła Paula.

Tweed zobaczył przez lornetkę, że Marshal zmienia kurs. „Sprite" przeszedł przez przesmyk, mając dużo wolnego miejsca po obu stronach. Potem zanurzył się w kipieli. Paula nie mogła dłużej na to patrzeć.

Po raz trzeci wróciła do emaliowanego pudła, wzięła dwa do­datkowe talerze i dwa kawałki ciasta Dundee owinięte w nie-przetłuszczający się papier, ponownie napełniła kubki kawą i po­deszła z tym do Tweeda. Podziękował, nie odrywając oczu od oceanu. Paula czuła się zmuszona również spojrzeć.

136

„Sprite" podskakiwał jak łupina, ale sunął, unoszony na grzbie­tach kolejnych fal. Wtem zawrócił w stronę brzegu i wpłynął do Oyster Bay, po czym niesiony przez falę ominął z dala Pindle Rock. Paula usłyszała odgłos podnoszących się drzwi hangaru.

Przyglądali się, jak fala uniosła „Sprite'a" i pozwoliła skiero­wać go na pochylnię, prowadzącą do hangaru. Drzwi zamknęły się z hurgotem. Paula zdjęła ze stołu jakieś plany.

Zamilkł, gdy Marshal wszedł głośno, trzaskając drzwiami. Twarz miał zaczerwienioną, a jego oczy płonęły radością.

- Skłamałem. Nie mogłem znieść myśli o powrocie za rollsem
Marshala. Ale co za przemyślna konstrukcja ten „Sprite".

137

Nadeszła burza, deszcz lał tak gwałtownie, że Tweed z trudno­ścią widział drogę, choć wycieraczki pracowały pełną mocą. Deszcz bębnił w dach, lecz raptem ustał tak nagle, jak się rozpo­czął. Zaczynało się ściemniać.

Gdy dotarli do jodłowego tunelu w lesie, była już noc, i Tweed musiał włączyć długie światła. Paula nie lubiła tunelu, nawet oświetlonego reflektorami samochodu, i odetchnęła z ulgą, gdy po krótkim oczekiwaniu otworzyła się przed nimi brama Hen-gistbury.

- I znowu spokój - szepnęła.

Już wkrótce pożałowała tej uwagi.

22

W

chodząc po schodach na taras, zauważyli zapalone światła we wszystkich frontowych oknach rezydencji. W otwartej lewej połowie drzwi stał Leo. Jego płowa czupryna była zmierzwiona; jak zwykle miał na sobie dżinsy i T-shirt. Na twarzy plątał mu się głupawy uśmiech.

- wrzasnął Leo. - I do tego takim, który znika na wiele godzin,
więc spływaj.

Gdy Snape z furią wbiegł po schodach, Tweed uświadomił so­bie, że pani Grandy stoi przy wejściu do korytarza prowadzącego do kuchni.

- A co z Marshalem?

- Próbowałam go złapać na komórce. Nie odpowiada. Sam bę­
dzie musiał wziąć sobie jedzenie.

Gdy zniknęła, Leo pociągnął Tweeda za ramię i poprowadził do biblioteki.

139

Po wejściu do biblioteki Tweed i Paula usiedli w fotelach przy stole. Leo, wyraźnie podniecony, zakrzątnął się w pośpiechu i po odebraniu od nich płaszczy, starannie sprawdził, czy drzwi są zamknięte.

- Jeśli nie macie nic przeciw temu, to może usiądziemy na
drugim końcu? - spytał. - Wtedy jeżeli Snape będzie podsłuchi­
wał pod drzwiami, to nic nie usłyszy.

Tweed i Paula podeszli do przeciwległego końca kwadratowe­go stołu i usiedli na dwóch rzeźbionych krzesłach z bogatymi obi­ciami i poduszkami. Leo opadł na trzecie krzesło. Bez przerwy poruszał długimi nogami, zaciskał dłonie, rozprostowywał je i za­ciskał ponownie. Czy on nawet przez chwilę nie potrafi usiedzieć spokojnie? - zastanowiła się Paula.

- Czy kiedykolwiek słyszeliście o pani Mandy Carlyle?
Oboje byli zszokowani. Tweed starał się nie dać tego po sobie

poznać, Paula zacisnęła zęby.

- Kim ona jest? - spytał Tweed.

- Lepiej jedźcie z nią porozmawiać, to sami się dowiecie. To
jej adres.

Wyciągnął z tylnej kieszeni złożoną kartkę, rozprostował ją i położył na stole tak, aby oboje mogli przeczytać. Zobaczyli ad­res napisany wyrobionym charakterem pisma: „Baron's Walk, Dodd's End".

140

w sprawie brutalnego morderstwa twojej rodzonej babki. Więc może mi to powiesz. .

Gdy wyszedł, Tweed spojrzał na Paulę, a ona na niego.

- Pani Carlyle lub pani Mandy Carlyle, jak powiedział. Co
o tym myślisz?

Zadzwonił telefon komórkowy. Tweed odebrał. Słuchał, wtrą­cając krótkie uwagi i kilkakrotnie spoglądając na Paulę.

- Prawdę mówiąc, przesłuchiwaliśmy ją - powiedział w pew­
nej chwili. - Tak, przesłuchiwaliśmy ją ostatnio. Powiem ci póź­
niej. Teraz chcę już jechać.

141

Zakończył rozmowę i jeszcze raz spojrzał na Paulę.

23

G

dy Tweed zatrzymał audi kilka metrów przed wjazdem do Dodd's End, ich oczom ukazał się dramatyczny widok. Front Baron's Walk był rozjaśniony mnóstwem świateł: przed wejściem do ogrodu migały niebieskie obracające się światła alarmowe trzech samochodów policyjnych, dalej umundurowani policjanci z silnymi latarkami przeszukiwali ogród, a we wszystkich oknach przez zaciągnięte zasłony pobłyskiwały lampy.

Minęli dom kobiety, którą pytali o drogę i która ich obserwo­wała zza firanek, gdy pierwszy raz tu przyjechali. Pod numerem trzecim. Teraz plotkarka stała w otwartych drzwiach i rozmawia­ła z sąsiadką ubraną w szlafrok. Również w innych domach sąsie­dzi w różnych stadiach negliżu rozmawiali ze sobą, często zerka­jąc w stronę Baron's Walk.

143

Pokazali dokumenty stojącemu na straży policjantowi, a ten uniósł nieco taśmę i ich przepuścił. Pochylili się i przeszli pod spodem, a potem ruszyli szerokim podjazdem do otwartego gara­żu, czyli tak samo jak podczas pierwszej wizyty. Gdy się tam zbli­żali, w otwartych frontowych drzwiach pojawiła się masywna po­stać Hammera.

-Tak.

Tweed był już w połowie schodów, gdy Hammer starał się we­pchnąć przed Paulę. Zareagowała, wyciągając rękę i powstrzy­mując go z uśmiechem.

- Na parterze skręćcie w prawo w korytarz! - krzyknął Ham­
mer. - Ostatnie drzwi po lewej stronie. Leży w salonie...

Tweed wszedł do pokoju i zatrzymał się. Jeżeli to możliwe, widok był gorszy niż w gabinecie Belli. Mandy z rozłożonymi no­gami leżała wyciągnięta w fotelu. Jej fioletowe majtki walały się na podłodze. Wokół szyi widać było kolczasty druciany koł­nierz. To znaczy wokół czegoś, co pozostało z szyi, która stała się teraz jedną wielką raną. Bluzka kobiety przesiąkła krwią. Za­mordowana miała głowę odrzuconą na oparcie fotela, a włosy zmierzwione. Pochylony nad nią profesor Saafeld wyprostował się, słysząc Tweeda.

* W muzułmańskich baśniach ludowych duchy żerujące na zwłokach.

144

- Zgwałcił ją - oznajmił ponurym głosem Hammer. - Dogodził
sobie - dodał lubieżnym tonem.

Paula odwróciła się z wściekłością. Hammer stał zaledwie o krok za nią, gdy walnęła go na oślep.

Zabrakło mu słów, więc wytoczył się z pokoju na swych krót­kich nogach i zniknął.

Saafeld zacisnął wargi. Paula pamiętała z poprzednich spraw, że najlepsi patolodzy brytyjscy nigdy nie ujawniają swych reak­cji. W drzwiach pojawiła się grupa mężczyzn. Jeden trzymał apa­rat fotograficzny. Przybyła ekipa techniczna.

Wrócił niemal równie szybko, jak wyszedł, i gestem poprosił Tweeda i Paulę, by mu towarzyszyli. Na zewnątrz w pewnej odleg­łości od nich zmęczeni policjanci nadal przeszukiwali ogród, świecąc sobie latarkami.

- Nie powiedziałem wam, kiedy zostało popełnione morder­
stwo. Mniej więcej między ósmą a dziesiątą wieczorem.

145

Z torbą w ręce pośpieszył za dom, gdzie zostawił zaparkowany samochód. Zaraz po jego odejściu pojawił się Hammer.

Poszli chodnikiem po prawej stronie ulicy, ale przed domem numer 3 nie zastali nikogo. Tweed nacisnął i przytrzymał guzik dzwonka. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich kobieta, którą po­przednim razem pytali o drogę do Baron's Walk.

Miała na sobie długą suknię z czarnego welwetu. Pulchną ki­bić owinęła złotym paskiem.

Weszli do marnie umeblowanego salonu. Stały tu dwa krzesła z twardymi oparciami i dwie kanapy przykryte kwiecistymi na­rzutami. Gruba kłoda trzaskała w kominku na wprost drogi. Pani Sealle zapaliła papierosa i czekała.

Tweed i Paula powstali i podeszli do okna. Tweed spojrzał su­rowo na panią Sealle, zmyślającą tak głupio.

Spod poduszki na sofie wyciągnęła lornetkę. Paula uśmiech­nęła się nieznacznie. Pani Sealle prawdopodobnie wiedziała wszystko o wszystkim, co się działo w okolicy. Tweed wyregulował ostrość. Zobaczył panią Carlyle, nadal w fotelu, z rozłożonymi no­gami, poharataną szyją i w zakrwawionej bluzce.

146

Tweed nic nie odpowiedział, lecz z Paulą skierował się do drzwi. Pani Sealle już je otworzyła. Gdy szli chodnikiem, krzyk­nęła za nimi:

- Niech tu żaden sukinsyn więcej nie wraca!

W drodze powrotnej do Hengistbury w audi panowało milcze­nie. Tweed skupił się na prowadzeniu auta po niebezpiecznej drodze, a Paula zatopiła się w myślach.

* Taka sama wymowa jak see-att - „widzieć wszystko".

147

z daszkiem, a drugi filcowy kapelusz. Sądzę, że tego nie pomyliła. Filcowy kapelusz przyjechał później.

Zdawało się, że minęły wieki, zanim Tweed przejechał powoli przez jodłowy tunel w lesie. Brama otworzyła się w ciągu kilku sekund. Rolls Marshala stał przy schodach na taras. Tweed zapar­kował za nim, ciekaw, czy Marshal wybiera się jeszcze gdzieś z późną wizytą.

Lavinia czekała na nich w otwartych drzwiach i Tweed uświa­domił sobie, że to ona otworzyła bramę. Była ubrana w niebieską spódnicę i biały obcisły golf, podkreślający figurę.

Gdy odebrała od nich płaszcze, weszli do biblioteki, spodzie­wając się, że będzie pusta. Marshal wstał z fotela. Teraz miał na sobie elegancki garnitur. Pozdrowił ich przyjaźnie.

Z buntowniczą miną ruszyła do przodu tanecznym krokiem.

Crystal stała obok niego. Podniósł dłoń i obrócił się, aby wy­mierzyć Crystal siarczysty policzek. Gdyby cios trafił, poleciała­by przez cały pokój. Tweed pochwycił jego wzniesione ramię i mocno ścisnął.

- Marshal, po pierwsze, ona już nie jest dzieckiem, tylko mło­
dą kobietą. Po drugie, musisz się odzwyczaić od bicia kobiet, nie­
zależnie od ich wieku.

Marshal, z twarzą wykrzywioną wściekłością, dźgnął go łok­ciem w żebra. Właściwie miał tylko taki zamiar, gdyż Tweed usu­nął się i zaciśniętą pięścią uderzył przeciwnika w szczękę

148

z umiarkowaną siłą. Gdyby użył całej siły, złamałby mu szczękę. Marshal runął do tyłu na boazerię i osunął na podłogę. Chustką starł krew rozmazaną na ustach. Wstając, uśmiechnął się ujmują­co do Tweeda i Pauli.

Wyraz jej twarzy zmienił się nagle.

- A wrócił niecałe dziesięć minut temu. No to dobranoc i śpij­
cie dobrze.

Po tych słowach znikła, zamykając cicho drzwi za sobą. Paula opadła na fotel, a Tweed usiadł naprzeciw niej.

Tweed już zamierzał zaproponować, by poszli spać, gdy za­dzwonił jego telefon komórkowy. Kiedy słuchał, prawie się nie odzywając, do pokoju wszedł Bob Newman. Pochylił się, uścisnął Paulę i usiadł w fotelu obok.

Po skończeniu rozmowy Tweed spojrzał ponuro. Chwilę roz­ważał otrzymaną wiadomość, po czym powiedział:

- Co z tego dla nas wynika? - dopytywała się Paula, odrzu­
cając pasmo czarnych włosów z twarzy. -To znaczy w tym wypadku.

149

Przerwał, gdyż do pokoju wszedł Marler, wymachując trzyma­nym w ręce hełmem. Paula przesłała mu ręką całusa i spytała:

150

Tweed ruszył schodami za Paulą, która potem w korytarzu wy­przedzała go nadal o kilka metrów. Gdy zakasłał lekko, aby prze­czyścić gardło, drzwi, obok których przechodził, otworzyły się i stanęła w nich Lavinia. Wciąż miała na sobie biały golf i krótką spódnicę. Stała ze skrzyżowanymi ramionami, bez butów.

Cofnęła się o krok, by skłonić go do wejścia. Czuł się podeks­cytowany jej widokiem, zwłaszcza widokiem jej wielkich niebie­skich oczu. Nabrał ochoty, by do niej wejść.

Trzymał obie ręce w kieszeniach i nagle uświadomił sobie, że obie zacisnął. Patrząc na korytarz, zobaczył Paulę stojącą z klu­czem w dłoni przed drzwiami swojego apartamentu. Lavinia po­chwyciła jego spojrzenie. Wysunęła się zza drzwi.

- Cześć, Paula. Miałaś ciężki dzień? Tweed chyba też. Ledwie
mu się udaje nie zasnąć - powiedziała z uśmiechem. - Śpijcie
dobrze. Dobranoc.

Jeszcze raz uśmiechnęła się szeroko do niego i zamknęła drzwi.

Tweed ruszył korytarzem i podszedł do Pauli w chwili, gdy uporała się z zamkiem. Wszedł za nią do środka. Z szerokim uśmiechem zapadła się w fotel. Wyciągnęła z barku butelkę wina i dwa kieliszki. Napełniła je i postawiła na stole. Gdy Tweed sięg­nął po jeden, usiadła na bocznym oparciu jego fotela. Stuknęli się kieliszkami i wypili.

- Absolutnie nic się nie zdarzyło.

151

- Podoba ci się - naciskała.

Usiadł prosto i z poważną miną położył ręce na stole.

24

I

dę do łóżka, proszę pana - powiedział Snape, wchodząc do bi­blioteki.

Newman ruszył przez trawnik do bramy. Idąc po żwirze, mógł­by zostać przez kogoś usłyszany. Dotarłszy do drogi, skierował się w stronę Gladworth. Spacer pod baldachimem jodłowych gałęzi był niesamowitym przeżyciem. Wokół przeklęty spokój i żadnego ruchu. Ani śladu wiatru. Nic, tylko złowróżbna cisza.

Dotarłszy do miejsca, gdzie mur wokół Hengistbury skręcał, oddalając się od szosy, Newman zwolnił. Posuwał się bardzo ostrożnie, aż doszedł do leśnej drogi prowadzącej w stronę Shoo-ter's Lodge. Była ona pokryta jodłowym igliwiem, sięgającym mu po kostki. Nasłuchiwał. Z chaty nie dobiegał żaden dźwięk, w oknach nie zobaczył świateł. Panował zbyt wielki spokój.

Jak dotąd jego noktowizor działał doskonale. Chata leżała na prawo od drogi i była od niej oddalona mniej więcej o dziesięć metrów. Tak jak mówiła Paula, była bardzo stara, zbudowana z szarego kamienia, miała stromy dach z szerokimi, kwadratowy­mi kominami sterczącymi z tyłu. Przy wejściu był długi zadaszo­ny ganek. Za wielki spokój, powtórzył Newman do siebie. Wszyst­ko wskazywało, że chata jest niezamieszkana.

Z pistoletem w dłoni zaczął posuwać się drogą, a jego buty na miękkich podeszwach nie wywoływały żadnego szmeru na gru­bym dywanie sosnowych igieł. Wydawało mu się, że widzi jakiś

153

ruch za największym kominem. Stanął, poczekał i przyjrzał się. Niczego nie zauważył.

Potem spostrzegł skomplikowaną sieć drutów, jakby radio­wych, przymocowanych do komina. Był to pierwszy znak, że skromne domostwo nie jest takie, za jakie miało uchodzić.

Gdy Newman, krocząc ostrożnie po sosnowym igliwiu, nacis­nął wymyślnie ukryty przycisk, wewnątrz Shooter's Lodge zaczęło błyskać czerwono światełko alarmowe. Dwaj mężczyźni w kuchni na tyłach spojrzeli na siebie bez słowa.

Jeden był ubrany w welwetową marynarkę i spodnie. Miał ży­dowską myckę na głowie i binokle w złotej oprawie na długim, wydatnym nosie. Wyglądał na profesora.

Towarzyszący mu Jacques był jego przeciwieństwem: wyższy i potężnie zbudowany, z wielkimi rękami. Z pochwy na łydce wy­ciągnął groźnie wyglądający nóż z szerokim ostrzem. Wskazując na zewnątrz, zrobił gest oznaczający podrzynanie gardła.

Profesor nachmurzył się, potrząsnął głową i wskazując w górę na komin, zrobił gest naśladujący robienie fotografii. Jacques skinął głową i ostrożnie przesunął szarą metalową płytę u dołu komina. Pochylił głowę, wszedł do otworu i ruszył po drabinie w górę na dach.

Profesor przykucnął, odsunął gruby chodnik, zagłębił palce w szczelinę, dźwignął i uniósł klapę, po czym po kilku stopniach zszedł do obszernej piwnicy. Jacques miał pójść za nim tą samą drogą. Z dołu uniosła się fala ciepła.

Piwnica była luksusowo urządzona. Dywan pokrywał podłogę od ściany do ściany. Od kłód płonących w kominie biło ciepło, lecz profesor szybko wygasił ogień. Potem spokojnie usiadł na so­fie i zaczął studiować starą księgę pod tytułem „Broń w wiekach średnich".

Jacques za pomocą bezbłyskowego aparatu sfotografował in­truza zmierzającego w stronę ganku, po czym cofnął się na drabi­nę wewnątrz komina i zasunął za sobą przemyślną klapę. Gdy wrócił do kuchni, starannie wstawił na miejsce metalową płytę, pomalowaną na kolor kamienia.

Po zejściu paru stopni do piwnicy z trudem zamknął klapę w podłodze. Ciężki kuchenny chodnik miał od spodu warstwę sa­moprzylepną, utrudniającą to zadanie. Gdy się z tym wreszcie uporał, zszedł do piwnicy. Z wielkimi rękami mokrymi od potu usiadł na sofie obok profesora, który spokojnie czytał dalej książkę. Nie spojrzawszy na Jacques'a, wyciągnął i wręczył mu

154

wielką niebieską chustkę do nosa. Jacques wytarł nią ręce, po czym sięgnął do kieszeni po mały aparat fotograficzny i wydruko­wał zdjęcie zrobione zza komina. Profesor płacił zawsze za naj­wyższą jakość - aparat bez lampy błyskowej robił w ciemności wyraźne fotografie. Wręczył odbitkę profesorowi, który przyjrzał jej się sponad binokli. Jego twarz nie ujawniła żadnych odczuć.

Sięgnął po leżący obok notatnik i starannie coś w nim napisał. Potem podał Jacques'owi i przyglądał mu się z uwagą, gdy ten czytał.

Robert Newman. Najważniejszy członek zespołu Tweeda.

Jacques szarpnął się do przodu z szerokim nożem w dłoni. Profesor wyciągnął rękę i z zaskakującą siłą pchnął Francuza w pierś, odrzucając go z powrotem na fotel. Potem przyłożył do ust dwa palce tej samej ręki. Ani słowa! - nakazał gestem i po­wrócił do książki.

Piętro wyżej Newman sprawdzał każdy pokój. W drugiej sy­pialni sytuacja była taka sama. Łóżko było pościelone, ale na prześcieradłach pojawił się grzyb. Wszędzie natykał się na paję­czyny zwisające z sufitu. Było tu nawet chłodniej niż na zewnątrz.

Wszedł, by sprawdzić ostatnie pomieszczenie - kuchnię. Jesz­cze więcej pajęczyn i wszystkie powierzchnie pokryte kurzem. Żadnego zapachu posiłków, których tu chyba nie przygotowywa­no od lat. Nagle zatrzymał się i zmarszczył brwi. Czy mu się tylko wydawało, czy naprawdę poczuł lekkie ciepło?

Zdjął rękawiczkę i zbliżył gołą dłoń do kuchenki. Nic. Więc dlaczego przez chwilę wyczuł ciepło? Powiódł dokoła promie­niem kieszonkowej latarki. Inaczej niż w pozostałych pomiesz­czeniach podłoga była pokryta plastikowymi płytami, a nie ka­mieniami.

Logiczne, pomyślał, przecież to kuchnia. Skierował światło la­tarki na gruby chodnik na środku pomieszczenia. Pochylił się i wyczuł, że jeden róg jest nieco uniesiony. Zastanowiło go to. Był lepki, jakby pokryty substancją samoprzylepną.

Powoli odwinął chodnik, odsłaniając ukrytą pod nim podłogę. Z jednej strony plastikowa płyta nie była dokładnie dopasowana. Zobaczył głęboką, wąską szczelinę. Ostrożnie wsunął w nią dłoń, znalazł uchwyt, ale oparł się chęci zajrzenia tam. Bardzo ostroż­nie ułożył z powrotem chodnik, przykrywając całą płytę.

Wstał z ponurą miną. Pod spodem była piwnica. Jeżeli ją nie­dawno otwierano i zamykano, wyjaśniało to, dlaczego wyczuł ciep­ło tylko w kuchni. Gdy on sprawdzał niezamieszkaną chatę, ktoś

155

ukrywał się w dole. Może więcej niż jedna osoba. Poczuł się nie­swojo.

Spokojnie wrócił do drzwi frontowych. Były zamykane na key-lock, najbardziej skomplikowany z dostępnych na rynku. Wcho­dząc, otworzył zamek bez trudności za pomocą precyzyjnego wy­trycha, otrzymanego od Harry'ego.

Teraz, stojąc na długim arkadowym ganku, zbliżył się do drzwi i zobaczył, że zawiasy są dobrze naoliwione. Wytrychem Harry'ego po cichu zamknął zamek. Zszedł powoli ze stopni i na­słuchiwał z pistoletem u boku.

Wracał ostrożnie do szosy tą samą trasą, którą tu dotarł. Szedł jak poprzednio środkiem starej dróżki, a jego stopy znów zapa­dały się w gruby dywan z igliwia. Już na jej końcu wyczuł prawą stopą coś twardego. Obejrzał się szybko w stronę chaty i pochylił. Ręką w rękawiczce odsunął stertę sosnowych igieł i wyczuł...

Szeroka metalowa taśma nie znalazła się sama na ścieżce. W jej zagłębieniu pośrodku biegł gruby kabel. Ktokolwiek był w chacie, został ostrzeżony o pojawieniu się obcego, gdy Newman ciężarem stopy nacisnął kabel sygnałowy. Prawdopodobnie gdzieś w domku zapaliło się czerwone ostrzegawcze światło.

Ostrożnie przykrył ponownie igliwiem swoje odkrycie. Potem rozpoczął mozolny, powrotny marsz do rezydencji. Przycisnął włącznik domofonu i Snape natychmiast otworzył bramę.

Newman podziękował mu za tak długie oczekiwanie, dał szczodry napiwek i wszedł z wysiłkiem na schody, które tym ra­zem wydały mu się wyższe niż zazwyczaj. Zatrzymał się pod drzwiami Tweeda i uniósł dłoń, aby zapukać, ale ostatecznie zde­cydował się mu nie przeszkadzać.

Poszedł do swojego apartamentu, zmusił się do wzięcia prysz­nicu, włożył piżamę i wsunął się do pościeli. Gdy tylko jego głowa dotknęła poduszki, zapadł w głęboki sen. Nocna lampka obok pozostała zapalona przez całą noc.

25

N

astępnego ranka po śniadaniu Newman opowiedział Tweedo-wi o wizycie w Shooter's Lodge. Obecni byli również pozostali członkowie zespołu. Gdy skończył, zaskoczyła go reakcja szefa.

Zebrali się w wielkiej bibliotece na dole. Tweed, zanim po­zwolił Newmanowi zdać raport, sprawdził każdy najodleglejszy nawet fotel, aby się upewnić, że na żadnym nie siedzi Leo lub Crystal.

Niektórzy już się podnieśli, by wyjść, gdy zadzwonił telefon komórkowy Tweeda. Ten odebrał i poprosił gestem, by zostali. Dzwoniła Monica z Park Crescent. Tweed wysłuchał i ledwie co odpowiedział, dziękując za wiadomość. Nic na jego twarzy nie wskazywało, czy była to ważna rozmowa.

- Podejdźcie tutaj - polecił. - Będę mówił bardzo spokojnie,
choć wieści są niepokojące. Do Moniki zadzwonił z kontynentu
Philip Cardon. Mówił krótko. Powtarzam jego słowa: „Nasz przy­
jaciel nakazał swoim najlepszym francuskim podwładnym przy­
być natychmiast. Prawdopodobnie już są w Anglii". To wszystko.

157

Parę minut później drzwi otworzyły się powoli i do środka wsunęła się głowa Lea. Za nim pokazała się Crystal.

- Czy jest tu jeszcze ktoś? - spytał szeptem Leo. - Nie? To do­
brze. Mamy dla was ważną wiadomość. To tajemnica.

Jakby jednej było mało, pomyślała Paula. Ta o pani Carlyle okazała się fatalna, ale - trzeba przyznać - była ważna.

* Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. ** Ministerstwo Spraw Zagranicznych.

158

Oboje usiedli wraz z Paulą i Tweedem przy stole. Crystal wy­glądała na podnieconą.i ręką odgarniała włosy z twarzy. Leo miał zdecydowany wyraz twarzy.

159

- Rób tak dalej. Doceniam, że mi to powiedziałeś.
Obydwoje wstali i wyszli z biblioteki. Tweed spojrzał na Pau­
lę, która siedziała z poważną miną.

Zamilkła, gdyż drzwi się otworzyły i do biblioteki wpadł Mar-shal, jak zwykle w beztroskim nastroju. Miał na sobie jaskrawo-żółtą kurtkę i bryczesy, włożone w błyszczące buty do jazdy kon­nej. Trzymaną w prawej ręce szpicrutą uderzał po butach.

- Witam parę detektywów. Czas, byście rozwiązali tę sprawę.
Tweed nie czuł się rozbawiony i nim się odezwał, spojrzał

twardo na Marshala.

160

Z takim pożegnaniem wyszedł z biblioteki, trzaskając drzwia­mi. Wkrótce potem zjawił się Snape z aparatem telefonicznym, który podłączył do gniazdka w ścianie.

Głos był drżący, gardłowy, jak gdyby należący do starego czło­wieka, który wymawiał z wolna każde słowo. Tak jakby ów ktoś starał się spamiętać wszystko, co ma do powiedzenia.

Zapadła cisza. Tweedowi wydawało się, że słyszy ciężki oddech po drugiej stronie.

161

Newman wszedł w chwili, gdy Tweed zaczął opowiadać o ta­jemniczym telefonie, przytaczając z pamięci rozmowę słowo po słowie. Na końcu oznajmił, że zamierza spotkać się z profesorem Heathstone'em w hotelu Pike's Peak. Paula oświadczyła, że chce mu towarzyszyć.

Marler natychmiast zgłosił szczegółowy plan, przypominając Tweedowi ostrzeżenia Philipa Cardona o przybyciu sześciu lub siedmiu francuskich morderców. Uważał jednak, że Philip jak zwykle przesadził z liczbą, aby wzbudzić pełną czujność szefa. Wyjaśnił Harry'emu i Newmanowi, jak powinni to rozegrać.

26

T

o spotkanie w hotelu to pułapka - powiedziała Paula, siedząc obok Tweeda, który prowadził audi przez jodłowy tunel w dro­dze do Gladworth. - Strasznie mi się to nie podoba.

Zmiana pogody pogłębiała jej zły nastrój. Słońce się schowało i miała wrażenie, że nawet z zapalonymi światłami zapadają się w otchłań ciemności, a może nieszczęścia.

Tuż za nimi jechał mercedesem Newman. Za pasażerów na tylnym siedzeniu miał Marlera i Harry'ego. Harry wyciągnął ze swej torby na narzędzia rewolwer z długą, cienką lufą. Wręczył go Marlerowi razem z kilkoma nabojami i krótką, gęsto podziur­kowaną tuleją o nieco większej średnicy.

163

Marler skrzętnie ukrywał niepokój, ale obawiał się, że mogą przybyć na parking przed hotelem później niż francuskie zbiry. To dałoby wrogom ogromną przewagę.

Nie wiedział, że to samo trapiło Paulę. Calouste miał opinię doskonałego organizatora, a przecież nadal nie wiedzieli, czy człowiek, który dzwonił do Tweeda, był prawdziwym profesorem Heathstone'em.

Gdy dojechali do jak zwykle sennego Gladworth, pilnie wypa­trywała zaparkowanych samochodów. Nie było ani jednego.

Podjechał tam, gdzie chciała. Ku swemu przerażeniu zobaczy­ła, że z kabury na kostce wysunął jej się browning i upadł na jezdnię. Wybrała tę broń, gdyż łatwiej ją było ukryć i trzymać bli­sko przy sobie.

Ruszyła powoli z niezapalonym papierosem w ustach jak miej­scowa dziewczyna szukająca swojego chłopaka. Weszła na parking i rozejrzała się; był opustoszały. Wróciła do wjazdu i machnęła na Tweeda, siedzącego nadal za kierownicą. Wskazała na miejsce pod murem hotelu, robiąc obrót ręką, wskazujący, by zawrócił i podjechał tyłem, co mogło ułatwić późniejszą ucieczkę.

Newman zatrzymał mercedesa przed wjazdem na parking. Obserwował Paulę i wiedział, że nie ma żadnego niebezpieczeń­stwa. Jeszcze.

Tweed z Paulą weszli do hotelowego holu. Minęli rachityczną palmę w donicy i podeszli do recepcji. Dziewczyna za ladą przy­witała ich zapraszającym uśmiechem.

164

Pokój znajdował się w połowie korytarza. W drzwiach był wi­zjer, od którego Tweed, naciskając dzwonek, trzymał się z daleka.

Przez kilka minut nic się nie działo, po czym drzwi się uchyliły. Ujrzeli twarz starca, który skinął głową i zdjął blokujący łańcuch. Profesor Heathstone uśmiechnął się, pomanipulował dźwigniami i z dużą szybkością cofnął się za wielkie biurko. Gestem zaprosił Tweeda i Paulę, by usiedli naprzeciw niego na dwóch wygodnych krzesłach z twardymi oparciami. Tweed dokonał prezentacji.

- Jest pan niezwykle punktualny - odparł Heathstone. - Bar­
dzo to doceniam. I rozjaśnił mi pan ten dzień, przyprowadzając
swoją pełną wdzięku asystentkę, pannę Grey. - Lekko skłonił się
w jej stronę. - Mają tu na dole dobrze zaopatrzony bar. Co mogę
zaoferować dla odświeżenia?

Oboje podziękowali i odrzucili propozycję. Paula była zdener­wowana i bardzo czujna. Pochyliła się, by poprawić dżinsy na pra­wej kostce i sprawdzić, czy browning jest łatwo dostępny.

Profesor Heathstone był inny, niż oczekiwali. Przede wszyst­kim siedział na wózku inwalidzkim. Twarz miał pomarszczoną jak u krokodyla, a brązowe oczy spoglądały na nich zza oprawnych w złoto binokli. Tweed zauważył, że głos miał teraz silniejszy, z akcentem wyniesionym z brytyjskich szkół publicznych sprzed lat. Być może sprawiało mu kłopot mówienie przez telefon.

- A teraz, szanowny panie - kontynuował Heathstone - je­
stem biznesmenem, a pańskie szybkie przybycie przekonuje
mnie, że dokument jest dla pana cenny. Wierzę, że nie będzie
pan miał nic przeciw wypłaceniu mi pewnej kwoty. Oczywiście
w gotówce. Powiedzmy dwustu funtów.

165

Tweed skinął głową. W ostatniej rozmowie Buchanan poinfor­mował go, że francuska policja ostatnio odkryła, że była to nazwa obejmującej kontynent organizacji Calouste'a.

- Sądzę, że pański czas jest bardzo cenny - powiedział Heath-
stone, kładąc obie ręce na dźwigniach wózka. Okno za jego pleca­
mi wychodziło na parking, lecz Tweed i Paula nie mogli przez nie
wyjrzeć, gdyż było od nich zbytnio oddalone. Usłyszeli warkot
podjeżdżającego samochodu. Niemal natychmiast podjechał też
drugi wóz.

Heathstone sprawnie odwrócił swój fotel i przesunął się tak, by wyjrzeć na zewnątrz. Zachichotał, odwrócił fotel z powrotem i ponownie zachichotał.

Manipulując wózkiem z wielką zręcznością, Heathstone prze­jechał szybko od okna do drzwi łączących ten pokój z innym. Od­suwając zasuwę, zawołał przez ramię:

Drzwi się zamknęły. Paula zmarszczyła brwi i podniosła wzrok na Tweeda.

- Pewnie w tamtym pokoju ukrył swoje cenne wydanie „Ulis­
sesa".

Nieco wcześniej przy wjeździe do Gladworth Harry zerknął nagle przez tylną szybę.

- Zbliża się do nas duży citroen pełen ludzi - ostrzegł New­
mana. - Wjeżdżaj na środek parkingu, daleko od ściany. Szyb­
ko...

Robert skierował mercedesa na opustoszały parking, na któ­rym stało jedynie audi Tweeda. Citroen wjechał pędem i zatrzy­mał się o kilka metrów na prawo od mercedesa. Następne wyda­rzenia potoczyły się tak szybko, że trudno było zdać sobie sprawę z ich przebiegu.

- Stój! - krzyknął Harry.

166

Ledwie Newman zdążył wyhamować, tamten już biegł z wal-therem w dłoni przez parking jak sprinter. Doskoczył do citro­ena, w momencie gdy jeden ż francuskich zbirów z nożem w dło­ni pchnął przednie drzwi pasażera, by wyskoczyć z auta. Harry trzasnął drzwiami, w chwili gdy łotr jedną nogą był już na ze­wnątrz. Drzwi trafiły w kostkę. Zbir zawył z bólu z nogą uwięzio­ną między drzwiami i progiem samochodu.

Do tego czasu Marler dotarł do drzwi kierowcy z gotowym do strzału waltherem. Szyba od strony kierowcy była opuszczona i bandzior właśnie zamierzał wyskoczyć z citroena ze straszli­wym nożem w prawej ręce. Marler uśmiechnął się złowieszczo i wycelował w niego z walthera. Kierowca podniósł obie ręce do góry.

Dwaj bandyci z tyłu właśnie zamierzali włączyć się do walki, gdy usłyszeli głośne stuknięcie w tylne okno. Odwróciwszy się, zobaczyli Newmana przesuwającego lufę smith & wessona szyb­ko od jednego do drugiego. Zamarli w bezruchu jak skamieniali.

Kilka chwil wcześniej profesor Heathstone wyjrzał przez okno, robiąc uwagę o przyjęciu weselnym.

Harry wyciągnął draba ze zranioną nogą z samochodu, pchnął twarzą na twardy bruk i sięgnąwszy po pierwszą parę kajdanek, zacisnął mu je ciasno na przegubach dłoni. Następnie podbiegł do otwartych przez Marlera drzwi kierowcy i przycisnął lufę wal­thera do oka drugiego zbira. W tej walce nie było czasu na stoso­wanie półśrodków.

Marler mówił biegle po francusku. Klnąc ordynarnie, aby łotr zrozumiał, kazał mu położyć się na jezdni na brzuchu. Tamten jednak nie chciał wyjść i nadal zaciskał dłoń na rękojeści noża. Harry połamał mu palce, waląc po nich lufą pistoletu. Bandzior wrzasnął i upuścił nóż. Harry wyciągnął zbira zza kierownicy, rzu­cił go na beton i drugą parą kajdanków skuł mu ręce na plecach, ignorując jęki więźnia.

Nie tracąc czasu, pośpieszył na tył, gdzie jeden z bandziorów trzymany na muszce przez Newmana wysiadł potulnie i ułożył się brzuchem do jezdni. Wstrząsnął nim widok pierwszego z pojma­nych przez Harry'ego, leżącego bez ruchu, z nogą skręconą pod nienormalnym kątem. Ostatni łotr był twardszy.

Choć Newman celował w niego ze smith & wessona, rzucił się z nożem na Harry'ego.

Gdy Newman uderzył go lufą w mostek nosa, co często bywa śmiertelne, upadł do tyłu głową na siedzenie samochodu.

167

- Dzięki - powiedział Harry. -To koniec. Prawdopodobnie nie
żyje. Czort z nim.

Dotknął tętnicy szyjnej przeciwnika i po twarzy przebiegł mu cień żalu.

- Bydlak jednak żyje. Tak pięknie zdzielony!

Wyciągnął go całkowicie na zewnątrz, odwrócił, skuł kolejną parą kajdanków i wstał.

- Niezła poranna robota - skomentował Marler. - Teraz chyba
wciągniemy ich wszystkich na tył merca i zawieziemy Buchana­
nowi w prezencie. Pewnie wszyscy są tu nielegalnie, więc odeśle
ich Francuzom wraz z naszymi wyrazami uszanowania.

Na pierwszym piętrze, w pokoju profesora Heathstone'a, Pau­la niepokoiła się coraz bardziej. Spojrzała na zegarek, a potem na Tweeda.

Gdy Tweed otwierał drzwi łączące pomieszczenia, Paula ścis­nęła browninga w dłoni. Profesor Heathstone zniknął. Weszli do drugiego pokoju. Nie było nikogo. Na stole leżał stary egzem­plarz „Ulissesa". Tweed otworzył go na wstępnych stronach z in­formacjami wydawniczymi i roześmiał się.

- Wydanie nie pierwsze, lecz trzynaste. Bez wartości. Żadnego
dokumentu w środku. Co za niespodzianka!

Paula podskoczyła do bocznych drzwi z tabliczką: „Wyjście awaryjne". Ruszyła w dół po stopniach, a Tweed za nią, krzycząc, by była ostrożna. Na parterze, po odsunięciu zasuwy i otwarciu drzwi znaleźli się w wąskim przesmyku między budynkami. Drzwi naprzeciwko prowadziły do garażu. Usłyszeli dźwięk uru­chamianego silnika, lecz nim dotarli do środka, samochód odje­chał, kierując się w stronę Hengistbury.

Tweed poprowadził ją przesmykiem do głównej ulicy. Skręcili na parking. Mercedes z Newmanem za kierownicą oraz Marlerem i Harrym ściśniętymi na siedzeniu pasażera między nimi właśnie miał ruszać. Na tylnym siedzeniu leżeli rzuceni jeden na drugie­go, zakuci w kajdanki przestępcy.

Marler opuścił szybę i odwrócił się w stronę Pauli i Tweeda.

- O to właśnie chodziło. Ci dżentelmeni z tyłu mieli was zabić.
Zabieramy tę zgraję. Jestem pewny, że wszyscy są tu nielegalnie.
Dostarczymy ich w prezencie Buchananowi.

168

27

C

zeka na ciebie zapieczętowana koperta od Buchanana - oznaj­miła Lavinia, witając ich w otwartych drzwiach holu. - Telefo­nował i powiedział, że przysyła coś przez kuriera. Gdy wyjaśni­łam mu, że wyjechałeś z Paulą, porozmawiał ze mną.

Tweed ponownie podziękował. Miała na sobie dłuższą niebie­ską spódnicę sięgającą poniżej kolan i była przepasana fartu­chem. Wskazała na niego ręką.

- Proszę wybaczyć ten strój. Piekę w kuchni placki cytryno­
we. Dajcie swoje okrycia, a potem możecie iść na górę.

Tweed usiadł z Paulą przy stole w bibliotece na piętrze i sprawdził pieczęcie na kopercie; były nieuszkodzone. Powoli otworzył przesyłkę.

Zabrzęczał telefon komórkowy. Dzwonił Buchanan.

- Tweed? Dobrze. Chcę tylko spytać o kopertę. Dotarła? Do­
brze. Zawiera pięć portretów mężczyzny. Jak twierdzi francuskie
biuro do walki z przestępczością zorganizowaną, to Calouste. Je­
żeli tak, to punkt zwrotny. Naszkicował go student w barze przy

170

bocznej paryskiej ulicy. Razem z podejrzanym był tam Francuz, może to jego zastępca. Ponurym potwierdzeniem informacji jest to, że ciało studenta znaleziono pływające bez głowy w Sekwa­nie. Zdarzyło się to po spotkaniu u komisarza Loriota w kwaterze głównej policji, kiedy chłopak powiedział, że słyszał, jak Francuz zwracał się do tego jegomościa per „Calouste".

Tweed powtórzył Pauli najważniejsze informacje przekazane przez Buchanana. Niecierpliwie skinęła głową.

Wyciągnął z koperty pięć fotokopii tego samego rysunku. Był to wykonany węglem szkic, jaki sama mogłaby narysować. Wstrzymała oddech. Z biednego, zamordowanego francuskiego studenta mógł wyrosnąć utalentowany artysta. Ale te szkice ją zdumiały.

Heathstone był wyraźnie po siedemdziesiątce, może nawet ko­ło osiemdziesiątki. Szkic pokazywał kogoś mniej więcej po czter­dziestce, o złowieszczym wyglądzie, z szeroką szczęką, gładką skórą, zakrzywionym nosem i w zakrywających oczy ciemnych okularach. Coś w tym portrecie przyprawiło Paulę o dreszcz.

171

Rozległo się pukanie do drzwi. Tweed wsunął szkice z powro­tem do koperty, po czym zawołał:

- Proszę wejść.

Ukazała się Lavinia, już bez fartucha, niosąca na srebrnej ta­cy rosenthalowską porcelanę: wielki czajnik, dzbanuszek z mle­kiem i talerzyki. Duży talerz wypełniały różne rodzaje ciast. Roz­stawiła wszystko na stole.

Przysunęła sobie krzesło i usiadła obok nich.

Paula uśmiechnęła się do siebie. Z tego samego powodu Tweed zabronił używania nowoczesnych urządzeń w swoim biurze. Jakkol­wiek by na to patrzeć, stawką było życie zagranicznych agentów.

172

Popatrzyła na Tweeda figlarnie, a jej niebieskie oczy wydawa­ły się jeszcze większe.-

- Nawet gdy śpię, trzymam ją w poduszce. Ktoś leżący ze mną
w łóżku mógłby ją wyciągnąć, tylko gdy głęboko usnę.

Tweed za wszelką cenę starał się nie patrzeć w jej stronę. Pró­bował wymyślić, co by tu jeszcze powiedzieć, ale nic nie przycho­dziło mu do głowy.

- A teraz - powiedziała Lavinia, wstając - jeżeli to już wszyst­
ko, chyba powinnam wyjść i zostawić was w spokoju. Nikt tu nie
przyjdzie. Życzę owocnych rozmyślań.

Zamknęła drzwi i szybko ponownie je otworzyła.

Tweed wypił trochę i ruszył w stronę oszklonych szaf biblio­tecznych wypełniających część jednej ściany. Przebiegał je wzro­kiem, odczytując wszystkie tytuły. Zatrzymał się, wciągnął latek­sowe rękawiczki, otworzył drzwi i sięgnął po wielki, oprawny w skórę tom wepchnięty nieco głębiej niż sąsiednie. Zdjął go z półki i położył na stole, delikatnie unosząc okładkę. Księga otworzyła się na środkowej stronie.

Paula wstała i zbliżyła się do niego. Zamknął książkę i wska­zał tytuł na porządnie wytartym grzbiecie.

Na prawej stronie widać było szereg ilustracji, z których każda pokazywała pod innym kątem kolczasty kołnierz, niemal identycz­ny z tymi, które widzieli wokół szyi Belli, a potem pani Carlyle. Na jednym rysunku widać było tył kołnierza z drewnianymi uchwyta­mi służącymi do jego zaciskania. Obok był tekst po hiszpańsku.

- Więc teraz wiemy, skąd zabójca wziął pomysł szatańskiego
narzędzia zbrodni.

173

Tweed poprosił ją o dużą przezroczystą kopertę przeznaczoną do zbierania dowodów. Paula wyjęła jedną z torebki i mu podała. Wsunął do niej książkę, zapieczętował i wepchnął do pustej prze­grody swojej teczki.

Schodząc po imponujących schodach, spotkali Lavinię idącą na górę. Tweed zatrzymał się.

- Tak, odpoczywaliśmy i rozmawialiśmy. To niezła odmiana.
Nie wiadomo skąd u stóp schodów pojawił się Marler. Spoj­
rzał w górę, by upewnić się, że Lavinia odeszła, i powiedział:

28

M

arler przeprowadził Tweeda i Paulę przez kuchnię, ignorując protesty pani Grandy. Objawiła swe uczucia, unosząc wysoko tasak i wbijając go mocno w wolne miejsce na blacie roboczego stołu.

Zatrzymał się na chwilę pod drzwiami i zobaczył, z jaką łatwo­ścią pani Grandy chwyciła za rękojeść i wyjęła tasak. Zmarsz­czył brwi, uświadomiwszy sobie, że kucharka jest bardzo silną kobietą. Potem skinął głową na swoich towarzyszy i ruszyli dalej.

Po długim, mozolnym marszu przez las Marler zatrzymał Twee­da i Paulę, unosząc rękę. Przystanęli, a on wyjaśnił:

- Zostawiłem tu Harry'ego, aby miał oko na to drugie wejście.
Ma walthera i kilka granatów. Nie chcę go zaskakiwać.

Składając ręce wokół ust, krzyknął:

- Harry, nadchodzimy we trójkę. Zabrałem Tweeda i Paulę.

Jego wyraźny głos niósł się po okolicy. Przecięli niewielką prze­siekę przed murem skręcającym tu i oddalającym się od drogi. Tweed spojrzał na otwór pod jakby rzemieślniczo wykonanym łu­kiem. Od strony rezydencji widać było starannie ułożony stos sta­rych nieuszkodzonych cegieł, które niegdyś zamykały przejście.

- Cóż - powiedziała Paula ponuro - właśnie wzięła w łeb moja
teoria, że mordercą był ktoś z rezydencji.

Ledwie skończyła mówić, Harry gwałtownie pchnął ją na Twee­da. Oboje zachowali równowagę, lecz wylądowali w głębi starej furty. Sekundę później kula wycelowana z zewnątrz przeleciała w miejscu, gdzie przed chwilą stał Tweed. Harry zareagował na-

175

tychmiast. Z głębokiej kieszeni kurtki wyciągnął prawą rękę z już odbezpieczonym granatem.

- Dobrze, chłopcze - powiedział szybko. - Chcesz się pobawić?

Rzucił granat w kępę krzewów po drugiej stronie wejścia. Na­stąpił błysk i stłumiony huk. Potem usłyszeli odgłos uruchamia­nia, a następnie ryk silnika niewidocznego motocykla pędzącego na pełnym gazie po otwartej przestrzeni za plątaniną krzewów. Powoli warkot ucichł.

Schodząc po stopniach do luksusowo urządzonej piwnicy pod podłogą Shooter's Lodge, Jacques głęboko zaczerpnął powietrza. Musiał zdecydować, czy ma się przyznać do kolejnej porażki.

Poprzedniej nocy, pracując jak murarz, starannie usunął stare cegły z wnętrza sklepionej furty w murze. Po skończeniu tej żmudnej pracy ukrył się w poszyciu naprzeciw nowo otwartego przejścia.

Strzelbę z celownikiem optycznym położył obok, tak aby mógł jej szybko użyć. Sięgnął po paczkę z jedzeniem, połknął wszystko i dla poprawy humoru pociągnął spory łyk koniaku z piersiówki. Potem zapadła ciemność i usnął.

176

Noc była zimna, lecz przygotował się na to. Pod wiatrówką miał trzy warstwy wełnianej bielizny. Obudził go świt. Sprawdził strzelbę i przez celownik optyczny wymierzył w otwór w furcie. Informator Calouste'a mówił, że jeden z członków grupy Tweeda wciąż przeszukuje las.

- Gdy poinformuje szefa o dziurze w furcie - przewidywał Ca-
louste -Tweed na pewno przyjdzie ją obejrzeć. Wtedy go zabijesz.

Jacques czekał wiele godzin, często zmieniając pozycję, gdy łapały go kurcze. Najpierw pojawił się przysadzisty, barczysty mężczyzna. Jacques'owi nie spodobał się jego wygląd. Profesjo­nalista - powiedział do siebie.

Później ten pierwszy powrócił z drugim, wysokim i szczupłym, którego wygląd również wywołał obawy Jacques'a. Potem niemal natychmiast w łuku furty pojawił się Tweed ze swoją ślicznotką, doskonale ustawiony. Gdy krzyżyk celownika znalazł się na pier­si Tweeda, skurcz zmusił Jacques'a do zmiany pozycji. Nacisnął spust i spojrzał, nie wierząc własnym oczom. Jego cel i dziewczy­na zniknęli! Zobaczył, jak grubas wyciągnął coś z kieszeni, i od­gadł, że obok upadł rzucony przez tamtego granat. Odłamek od­ciął Jacques'owi kawałek wiatrówki, ale go nie zranił. Zabójca zdołał dobiec do motocykla.

Dojechał okrężną drogą do Shooter's Lodge, wsunął motocykl do głębokiej jamy ze ścianami krytymi brezentem, od góry przy­krył stertą sosnowych gałęzi i poszedł do kuchni.

Calouste czekał na niego w podziemnym apartamencie, sie­dząc w fotelu. Miał na nosie czarne jak węgiel okulary. Jedną podobną do szponów ręką podpierał kanciasty podbródek, a w drugiej trzymał kieliszek koniaku. Widok tych ciemnych szkieł zbijał Jacques'a z pantałyku.

Jacques'a zawsze denerwował sposób, w jaki jego szef potrafił zrekonstruować bieg wydarzeń tak, jakby sam był na miejscu.

- Zaczynam dochodzić do wniosku, że muszę zabić Tweeda
osobiście. Tym.

177

Calouste miał na sobie obszerny, czarny płaszcz z bardzo dłu­gimi rękawami. Prawą dłoń włożył do lewego rękawa i wyjął wąs­ki i ostry jak brzytwa sztylet. Pochylił się naprzód z sadystycz­nym uśmiechem na swojej niesamowitej twarzy. Czubkiem ostrza dotknął leżącej na stole ręki Jacques'a. Ten skamieniał.

Calouste delikatnie przeciągał czubkiem sztyletu po wierz­chu wielkiej łapy Jacques'a, którą ten położył płasko na stole. Ściskał mordercze narzędzie w dłoni tak pewnie i z taką uwagą, że na skórze zabójcy nie pojawiła się ani jedna kropla krwi. Szybkim ruchem Calouste ukrył sztylet w rękawie.

- Ale będzie ci potrzebne coś więcej niż strzelba, tak czy nie?
Calouste wyciągnął z kieszeni wielką torbę z przezroczystego

materiału i rozwinął, pokazując otwór na końcu. Przyglądał się Jacques'owi, który rozpaczliwie starał się znaleźć właściwą odpo­wiedź.

178

Zamilkł na chwilę. Z twarzy Snape'a odpłynęła krew.

-1 trzymasz ją w swoim domku w lesie. Proszę, przynieś wszystkie gazety z ostatniego tygodnia i zostaw dla mnie tu w bi­bliotece.

Tweed zapukał do drzwi apartamentu Warnera. Silny głos warknął ze środka:

- Wejdź, kimkolwiek jesteś, i wynoś się zaraz.

Warner siedział twarzą do drzwi za wielkim biurkiem zawalo­nym stosami papierów. Wyraz jego kamiennej twarzy nie był przyjazny.

- Mam kilka pytań.

- Ma pan na to pięć minut. - Warner skrzyżował ramiona.

Był ubrany w skórzaną kurtkę, rozpiętą pod szyją, oraz sztruk­sowe spodnie wciśnięte w sięgające do kolan buty, co Tweed spo­strzegł pod biurkiem.

- Więc po co pan przychodzi ponownie.

- Za pierwszym razem zadałem panu kilka pytań wstępnych.

- Tweed zawiesił głos. - Teraz wyszło na światło dzienne więcej
dowodów.

- Jakie to mogą być dowody? - spytał tamten sarkastycznie.

- Sprzeciwiam się również obecności panny Grey.

179

dział pan te okropne kołnierze w garderobie Crystal? Iden­tyczne.

Drzwi prowadzące do dalszej części apartamentu otwarły się z hukiem i do pokoju wpadła Crystal. Jej rude włosy były staran­nie uczesane; miała na sobie obcisły jasnoczerwony sweter i spódnicę tego samego koloru. Ale ta czerwień była niczym w porównaniu z rumieńcami na jej policzkach. Była wściekła.

Wyraz twarzy Crystal był obrzydliwie wyzywający. Zmroziło to Paulę. O takim aspekcie życia w rezydencji nawet nie śniła. Tweed wyczuł jej reakcję i postanowił zmienić temat.

Po raz pierwszy Crystal zamilkła. Stała, patrząc ponuro w ścianę.

- Musiałam trafić w sedno - mruknęła Paula sama do siebie.

180

Ręce Warnera zacisnęły się na krawędzi biurka, jakby zamie­rzał wyskoczyć z foteła. Gdy mówił, patrząc na Tweeda, jego oczy nie ujawniały żadnych uczuć.

Stała u stóp schodów, jak zawsze uśmiechnięta. Wskazała na bibliotekę.

Lavinia roześmiała się i dygnęła z gracją.

181

- Moja kolej na przypiekanie na różnie, łaskawy panie. Cze­
mu zawdzięczam szczególny honor ostatniego miejsca w kolej­
ce? Z tego, co słyszałam, już wszyscy zostali prześwietleni twym
sokolim wzrokiem.

Weszli we trojkę do biblioteki. Lavinia usiadła przy stole, a Paula taktownie zabrała plik gazet i wyszła do holu.

- Jestem pewna, że Tweed będzie wolał przesłuchać cię bez
świadków - powiedziała z szelmowskim uśmiechem. - Zabiorę to
do siebie i zobaczę, co się wydarzyło na świecie.

29

T

weed usiadł w fotelu naprzeciw Lavinii. Dotąd nie uświada­miał sobie, że ten stół jest tak wąski. Usiadłszy, poczuł, że ich kolana się dotykają. Nieco odsunął fotel.

Wciąż miała na sobie biały golf. Obciągnęła go w dół, by ści­ślej przylegając, podkreślał jej figurę. Jej długie, szczupłe palce złączone razem leżały spokojnie na stole, a wielkie pełne blasku oczy spoglądały wprost w jego źrenice. Zmusił się do wytrzyma­nia tego hipnotycznego spojrzenia.

183

Uniosła rękę i odsunęła z twarzy pasmo ciemnych włosów.

- Dziwne, prawda? - Uśmiechała się ponętnie.

Do diabła! - powiedział Tweed w duchu. Bawi się mną. Nigdy przedtem nie doświadczył czegoś takiego w trakcie przesłucha­nia. W czasie wszystkich innych, jakie w swojej karierze przepro­wadził, zawsze potrafił się trzymać w ryzach. Nagle wpadł na po­mysł, jak zmącić jej doskonałą samokontrolę. Lavinia przysunęła się bliżej do niego, jakby zdając sobie sprawę, że w końcu na czymś skupił myśli.

- Odniosłam wrażenie, że to przyjemna pogawędka.
Tweed niemal zaniemówił. Zmusił się do spojrzenia jej

w oczy, chcąc dostrzec błysk zaniepokojenia. Nic. Wyglądało tak, jakby to ona prowadziła przesłuchanie. Usiadł sztywno i spytał ostrzejszym tonem:

- Nie chciałam, abyś potraktował to jako osobisty przytyk.
Myśli Tweeda zawirowały. Udało jej się zbić go z pantałyku.

Zmusił się do wypowiedzenia następnego zdania.

W końcu ją złapał. Uświadomił sobie, że jej złożone ręce zacis­nęły się. Odetchnął i pochylił się w jej stronę.

184

mieszkańców rezydencji. Czekając, Lavinia odchyliła się do tyłu i założyła ręce na kark. To normalna reakcja, powiedział szybko do siebie. Poprzednio pozostawała cały czas w jednej pozycji, więc było to zwykłe rozprostowanie mięśni. Potem zwróciła się ku niemu, z lekko splecionymi rękami.

Czekał. Ona też czekała. Jej niebieskie oczy zdawały się go pochłaniać. Poczuł mrowienie w całym ciele. Dzięki Bogu nie dzieje się to publicznie.

- Jeszcze jedno, ostatnie pytanie. - powtórzył. - Znasz ludzi
mieszkających w tej rezydencji o wiele lepiej, niż ja kiedykol­
wiek będę w stanie ich poznać. - Zamilkł na chwilę. -Więc jak ci
się wydaje, kto najprawdopodobniej popełnił to morderstwo?

Zaraz pożałował, że zadał to pytanie. Było co najmniej niesto­sowne. Przecież ona jest jedną z podejrzanych, jak wszyscy tutaj. Dlaczego to zrobił? Jakieś niewidzialne więzy zdawały się przy­ciągać ich do siebie.

185

- Myślałam o tym i myślałam - odpowiedziała powoli. - Ale
pomimo maksymalnego wysiłku, jaki w to włożyłam, nie potrafię
wskazać nikogo. Przykro mi. - Wstała i wygładziła spódnicę.
- Myślę, że będzie lepiej, jeżeli poproszę Paulę, aby zeszła
i przejrzała z tobą prasę.

Tweed wstał, by jej podziękować. Błyskawicznie obeszła stół i znalazła się tuż przy nim. Byli mniej więcej tego samego wzrostu.

- Dziękuję za twoją cierpliwość i delikatność - powiedziała
Lavinia i szybko pocałowała go w usta. - Naprawdę cię lubię - do­
dała i ruszyła do drzwi.

30

T

weed czuł się wyczerpany. Podszedł do barku i wyjął butelkę koniaku i kieliszek. Nalał sobie niewielką porcję. Marnie spał w nocy. W myślach pojawiały mu się twarze mieszkańców rezy­dencji. Kto z nich?

Drzwi otworzyły się cicho i weszła Paula z gazetami pod pa­chą. Tweed, odwrócony, sączył alkohol. Zachichotała.

Tweed odebrał od Pauli gazety i zaczął przebiegać wzrokiem pierwsze strony. Biły w oczy wielkie nagłówki:

NAJBOGATSZY BANKIER ŚWIATA BESTIALSKO ZAMOR­DOWANY!

BELLA MAIN Z MAIN CHANCE ZNALEZIONA Z PODE­RŻNIĘTYM GARDŁEM!

KRÓLOWA NOCY ZAMORDOWANA W TAKI SAM SPOSÓB JAK BELLA MAIN.

- O Boże - mruknął Tweed - teraz mamy na karku Drew Fran­
klina. Skąd ten diabeł tak szybko dowiedział się o Mandy Car-
lyle? W trzy dni uchylił rąbka tajemnicy. Możemy spodziewać się
kłopotów z Londynu.

187

Zadzwonił telefon. Tweed spojrzał na Paulę i podniósł słu­chawkę. To była Lavinia, spokojna jak zawsze pomimo wiadomo­ści, którymi chciała się podzielić.

188

Zamilkł na chwilę, gdyż do biblioteki wbiegł Harry i zwraca­jąc się bezpośrednio do niego, oznajmił spokojnym tonem.

Gdy doszli do furty, zastali tam Newmana i Marlera trzymają­cego armalite'a. Harry minął ich i z waltherem w dłoni wyjrzał przez otwór. Skinął głową, że droga wolna.

- Dobrze. Pora spotkać się z wrogiem twarzą w twarz.
Prowadził Harry, pochylony nad tropem. Za nim szedł Tweed

i reszta grupy. Pogoda zmieniła się gwałtownie. Słońce znikło i mgła spowiła las. Rozpływały się w niej sylwetki drzew. Tweed zatrzymał się i pochylił. Przesunął palcami po jednym większym rozprysku zaschniętej krwi. Powąchał je i szybko wytarł ręce chu­steczką.

- Dziwna krew - powiedział do Pauli i Marlera, którzy właśnie
do niego podeszli. - Nie wygląda na ludzką.

Ruszył biegiem, by dogonić Harry'ego. Paula pośpieszyła za nim, zdumiona jego szybkością. Nie tak dawno uczestniczyli w poprawiających kondycję treningu w tajnym ośrodku szkole­niowym w Surrey; wspinali się po linach, czołgali się wewnątrz wielkich, suchych rur ściekowych. Ich stały trener, którego nazy­wali Mięśniakiem, tym razem był na urlopie. Na jego miejsce przyszedł inny, uwielbiający sztuki walki. Tweed ich nie lubił, uważając je za stratę czasu. Gdy nowy Mięśniak odbywał przed nim poprzedzający atak taniec wstępny, wychylił się do przodu i zaciśniętą pięścią z całej siły rąbnął tamtego w szczękę. Trener upadł i zabrano go ze złamaną szczęką do szpitala. To był koniec zajęć.

Paula przypomniała sobie o tym, patrząc, jak Tweed doganiał teraz szybko poruszającego się Harry'ego. Nie odpowiadały jej warunki dzisiejszej wyprawy. Mgła utrudniała odróżnienie czło­wieka od drzewa.

189

Przeszli już znaczną odległość, gdy Harry zatrzymał ich, uno­sząc rękę.

- Jesteśmy już bardzo blisko kamieniołomu.

Las urwał się nagle i mieli przed sobą otwarty teren docho­dzący wprost do stromej krawędzi.

- Nie jest taki ogromny - odezwał się Marler. - Obejrzałem
go. Przypomina amfiteatr. Po prawej stronie jest niewielkie
wzgórze. Doskonały punkt obserwacyjny. Proponuję, abyśmy naj­
pierw tam weszli.

Harry ruszył na prawo, a inni za nim. Tweed zlekceważył radę, zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Trochę dalej na lewo zobaczył gi­gantyczne jodły, sięgające do krawędzi i rzucające wielkie czar­ne cienie. Jeden wyjątkowo ciemny kształt uznał za wielki głaz. Z waltherem w dłoni zaczął schodzić po stoku.

Amfiteatr? Marler miał rację. Kamieniołom był rozległy i głę­boki. Po jednej stronie widniały resztki pordzewiałego dźwigu. Przed laty na pewno służył do podnoszenia kredowych bloków i ładowania ich na czekające platformy.

Wokoło panowała złowieszcza cisza. Tweed schodził dalej. Chciał sprawdzić teren na dole. Mogli zaczaić się tam na niego bandyci. Szurając butami po kredzie, dotarł do krawędzi i wyj­rzał. O Boże, spadek wynosił ponad trzydzieści metrów. Na dole po obu stronach widać było olbrzymie góry pyłu kredowego. Na prawo rozległ się jakiś dźwięk.

Na szczycie wzgórza Marler powstrzymał Paulę przed krzyk­nięciem. Bez ceregieli położył jej dłoń na ustach.

Na krawędzi Tweed dostrzegł nagle zbliżający się cień, który przedtem wziął za głaz. Coś wielkiego w czarnym płaszczu rzuci­ło się na niego z boku. Zobaczył przed sobą mężczyznę o po­marszczonej twarzy, szykującego się do zadania ciosu nożem o szerokim ostrzu. Calouste we własnej osobie. Potem wydarze­nia potoczyły się bardzo szybko.

Tweed odrzucił walthera, którego nie mógł użyć, gdyż napast­nik był za blisko. Prawą ręką schwycił trzymającą nóż rękę przeciwnika, błyskawicznie przesunął dłoń nieco wyżej do przed­ramienia mężczyzny i ucisnął mu nerw. Walczyli na skraju przepaści, chwiejąc się w przód i w tył. Okropny nóż wciąż pozo­stawał w ręku zabójcy. Tweed był zaskoczony wielką siłą bandyty.

190

Wysunął lewą rękę do przodu, celując dwoma palcami w oczy wroga. Prawą zwiększył nacisk na nerw. Przeciwnik jęknął z bólu i gwałtownie odrzucił głowę w tył, by uniknąć palców Tweeda.

Tweed dalej starał się sięgnąć do jego oczu. Walczyli wychyle­ni nad stromym stokiem. Wtem Tweed cofnął się i pociągnął przeciwnika za sobą. Prawą ręką ucisnął mu silniej nerw w przedramieniu. Z dłoni mordercy wypadł nóż i poleciał w dół. Utrata broni jak gdyby pozbawiła łotra siły.

Paula rzuciła się biegiem w dół zbocza w desperackiej próbie ocalenia Tweeda. Nikt nie próbował strzelać, gdyż walczący byli zbyt blisko siebie.

Marler ruszył i wyciągając swe długie nogi, dogonił Paulę; skoczył na nią i przycisnął ją do ziemi.

Tweed uniósł nogę i nacisnął butem na goleń mordercy. Roz­legł się jęk. Zwiększył nacisk, wkładając w to całą siłę, starając się zmiażdżyć kość. Rozległo się rozdzierające, bolesne wycie. Morderca zwolnił chwyt i puścił Tweeda, a ten pod lewą ręką, za­ciśniętą na twarzy przeciwnika, wyczuł coś miękkiego. Imitująca skórę maska zsunęła się, ukazując twarz znacznie młodszego mężczyzny.

Morderca był teraz odwrócony plecami w stronę przepaści. Tweed obiema rękami pchnął go w pierś. Przeciwnik przeleciał nad krawędzią, a jego nogi wirowały, gdy spadał i spadał. Tweed przyglądał się, aż tamten dosięgną! dna, uderzył w skałę i znieru­chomiał. Dopiero teraz usłyszał głos Harry'ego, który wrzeszczał z rękami złożonymi wokół ust.

- Cofnij się natychmiast! Ta skała jest niepewna!

Odwrócił się i wykonał potężny skok. Na drżących nogach wy­lądował na twardym gruncie. Za sobą usłyszał huk. Obejrzał się. Zniknęło co najmniej pół metra skały, na której stał poprzednio. Tony kredowych bloków z głuchym łomotem uderzyły o dno ka­mieniołomu, pochłaniając ciało zabójcy na wieki.

Marler puścił Paulę. Chciał pomóc jej wstać, ale odepchnęła jego ręce. Sama strzepnęła z ubrania resztki pyłu.

191

Nad krawędzią kamieniołomu unosił się biały obłok kredowe­go pyłu wzniesiony przez padające olbrzymie bloki. Tweed, już odprężony, raźno skinął głową.

- Naszym następnym zadaniem będzie zabicie prawdziwego Calouste'a. Jestem pewien, że nadal czai się w Shooter's Lodge, czekając na dobre wieści o mojej śmierci.

31

W

rócili do rezydencji głównym wejściem. Tweed zdecydował, by nie mówić nikomu o bocznej furcie. Chciał ukryć przed mieszkańcami fakt, że wyszedł tamtędy i wybrał się do kamie­niołomu.

- Zmieniłem zdanie - powiedział, gdy byli przy schodach.
- Niech Calouste pogotuje się przez parę godzin. Harry wybiera
się do Shooter's Lodge, aby mieć oko na to, co się tam dzieje.

Właśnie usłyszeli, jak Harry uruchamia motocykl na tyłach rezydencji. Po chwili pojawił się, pędząc przez podjazd. Tweed spojrzał przez ramię i zobaczył, że brama się otwiera. Nie zasko­czyło go to, gdyż w otwartych drzwiach pojawiła się Lavinia. Jej spostrzegawczość robiła wrażenie. Przedtem Lavinia otworzyła im bramę, zanim użyli domofonu. Gdy weszli do środka, brama zamknęła się automatycznie. Teraz Lavinia otworzyła ją ponow­nie przed wyjeżdżającym Harrym.

Przeskoczył przez hol i pognał korytarzem. Paula i Marler, zdziwieni, ruszyli za nim. Przebiegł przez kuchnię pod okiem pa­trzącej wilkiem pani Grandy.

193

Runął w otwarte drzwi i pośpieszył ścieżką prowadzącą do chaty kamerdynera. Paula i Marler z trudnością za nim nadążali. Zwolnił kroku i uniósł rękę, by ich ostrzec, po czym podkradł się do otwartych drzwi.

Paula zajrzała nad jego ramieniem. Snape stał obok stołu, ty­łem do nich. Przy uchu trzymał telefon komórkowy. Mogli usły­szeć każde słowo.

Wsunął komórkę do bocznej kieszeni i odwrócił się. Wyraz za­skoczenia i przerażenia, jaki pojawił się na jego twarzy na widok Tweeda, naprawdę wart był obejrzenia.

Naparł na Snape'a, Marler zaś wykręcił mu ręce do tyłu i zało­żył kajdanki.

- Dobrze - zadrwił kamerdyner - twoja kochanka także...
Zanim zdążył powiedzieć coś sprośnego, Tweed wymierzył mu

policzek. Spojrzał na Snape'a z nienawiścią.

- Mamy trzech świadków twojej zdrady. Wątpię, czy jakiś ad­
wokat z chęcią podejmie się twojej obrony. Przypuszczam, że sąd
pośle cię na dziesięć lat do więzienia bez możliwości warunkowe­
go zwolnienia.

194

Odwrócił się.

- Paulo, czy możesz przeszukać jego chatę, dopóki tu jeste­
śmy. Może znajdziesz jeszcze jakieś dowody.

Marler przeszukiwał Snape'a. W jednej z kieszeni znalazł pęk kluczy i podał go Pauli. Obejrzała je dokładnie, a potem spróbo­wała otworzyć jednym zamek szafy z bronią. Pasował.

Paula przesuwała się szybko po pomieszczeniu, ignorując by­le jakie zamki. Podczas ćwiczeń w Medfords wiele się o nich do­wiedziała. Stanęła, rozejrzała dokoła, po czym włożyła lateksowe rękawiczki i sięgnęła pod stół.

- Oho - powiedziała do siebie, pochylając się.

Była tam ukryta przed wzrokiem niewtajemniczonych szufla­da, oddalona od krawędzi blatu o kilkanaście centymetrów. Pau­la włożyła do zamka klucz banhamowski, otworzyła i wyciągnęła długą, grubą kopertę.

Położyła ją na stole i wyjęła gruby plik banknotów, franków szwajcarskich o wysokich nominałach. Spojrzała na Snape'a, któ­ry uciekł wzrokiem w bok.

Paula poszła do dużej biblioteki na dole, aby zadzwonić do Buchanana, Tweed zaś wbiegł na schody i zmierzał do małej bi­blioteki na piętrze. Na podeście spotkał Lavinię.

195

zamordowanej. - Jest o wiele bardziej skomplikowane, niż sądzi­łem. Zabrałem się do niego i zobaczyłem, że aparat rejestrował wszystkie rozmowy, które prowadziła, i odpowiedzi wszystkich, z którymi się kontaktowała w rezydencji. Dodatkowo był zapisy­wany czas każdej rozmowy. - Nacisnął niewielką dźwignię.

Zabrzmiał głos Belli wzywającej Marshala na dziesiątą wie­czorem.

Spojrzał na Lavinię, która podniosła rękę do ust.

na dziesiątą. Tweed wskazał na zegar urządzenia, rejestrujący czas obu wypowiedzi. Marshal potwierdził przyjście o ósmej.

Tweed ustawił dwa fotele na wprost siebie w niewielkiej odleg­łości, żeby mogli rozmawiać twarzą w twarz. Siadając w jednym, zastanawiał się, którymi drzwiami Warner wejdzie do gabinetu. Płyta z boazerii odsunęła się i Warner wszedł ukrytym przej­ściem za krzesłem Belli. Miał na sobie sztruksową marynarkę i takież spodnie. Wyglądał elegancko, lecz nieprzyjemnie. Usiadł sztywno w fotelu naprzeciw Tweeda.

Z oprawnego w safian etui wyjął cygaro i obcinacz. Stosowny czas poświęcił na obcięcie końca cygara i nieco więcej na jego zapalenie zapałką. Zyskał na czasie, by zdecydować, co odpowie-

196

dzieć, pomyślał Tweed, ale zauważył, że szare obojętne oczy War­nera ani na chwilę nie.uciekły przed jego wzrokiem.

- Nikt do mnie nie przychodził i nikt nie dzwonił, więc nie mam
alibi. Ale zgaduję, że inni członkowie rodziny też go nie mają.

W tonie, jakim została wypowiedziana ostatnia uwaga, Tweed wyczuł nutę defensywną.

Z jego oddechem dotarł do nozdrzy Tweeda zapach brandy. Wypity alkohol wzmógł złość dającą się słyszeć w głosie Warnera.

- Zrobił pan błędne założenie, że na podstawie innego testa­
mentu mógłbym otrzymać cały majątek. Ale jest jeszcze Lavinia,
bardzo uzdolniona dziewczyna, którą Bella bardzo podziwiała
i która odpowiada za aktywa jako główna księgowa.

Teraz nowy manewr, pomyślał Tweed, rzucenie podejrzeń na kogoś innego.

- Pan ma jednak najsilniejszy motyw - naciskał.

Warner z wściekłością puszczał obłoki dymu z cygara. Wstał.

- Pozwę pana za oskarżanie mnie o morderstwo bez jakichkol­
wiek dowodów. Mam już pana dość. Jeszcze trochę, a złożę skargę
do komendanta Buchanana za nękanie mnie. Dobranoc panu.
- Trzęsąc się z furii, wypadł z gabinetu, tym razem przez główne
drzwi.

To typowe dla niego, pomyślał Tweed; próba zastraszenia w celu uniknięcia dalszych pytań. Czyżby wyczuł zagrożenie?

Przechodząc do biblioteki, zobaczył idącego z pośpiechem Harry'ego. Miał mokrą twarz i ciężko oddychał. Dopiero po chwili wyrzucił z siebie nowinę.

197

- Gdzieś z tyłu nadjechał czarny samochód z przyciemniony­
mi szybami. Wyjechał wprost na drogę i skierował się w stronę
Londynu. Z szoferem w liberii i jednym pasażerem z tyłu. Nie
mogłem zobaczyć kto to.

Calouste znów mi umknął, pomyślał Tweed. To dzięki telefono­wi od Snape'a. Uspokajająco położył rękę na ramieniu Har-ry'ego.

- Chodźmy na obiad. Jutro będzie następny dzień.
Mówiąc to, nie przypuszczał, że następnego ranka rzeczywi­
ście bomba wybuchnie.

32

G

dy tylko Tweed zasiadł do posiłku w pokoju śniadaniowym na­przeciwko głównej jadalni, dał się słyszeć sygnał jego telefo­nu komórkowego. Dzwoniła Monica z Park Crescent.

Wpadł do pustej teraz jadalni, zamknął drzwi i usiadł na krześle.

-Philip, tu Tweed...

Zaraz po zakończeniu rozmowy, którą Philip gwałtownie prze­rwał, Tweed zanotował jego wskazówki. Zadzwonił krótko na Park Crescent i wrócił, by spokojnie skończyć śniadanie z Paulą. Na kartce z notesu nagryzmolił krótkie instrukcje. Podał je Mar-lerowi, który po ich przeczytaniu natychmiast wyszedł.

199

na jej wcześniejsze pytanie. Wytłumaczę, gdy zbierze się cała grupa. Tymczasem proponuję cieszyć się relaksem przy śnia­daniu.

Po posiłku przeszedł z Paulą do głównej jadalni. Marler szyb­ko się uwinął. Siedział teraz przy stole, kończąc śniadanie z New­manem i Harrym.

Tweed zaczął od zamknięcia ciężkich dębowych dźwięko-szczelnych drzwi i podstawienia pod nie wielkiego krzesła. Potem usiadł u szczytu stołu z Paulą po prawej ręce.

- Najpierw przekażę wam, co powiedział Philip, potem podam
dokładne instrukcje...

Gdy skończył, Harry spytał:

Stłoczyli się w holu, zmierzając do wyjścia, gdy pojawił się Leo. Schwycił Tweeda za rękaw.

200

Była to uwaga, której miała potem gorzko żałować.

33

O

statni eurostar odjeżdża kwadrans po siódmej wieczorem - przypomniał Tweed swej grupie, zebranej na Park Crescent w pełnym składzie. - Przyjedziecie oddzielnymi taksówkami w różnym czasie. Monica rozdała wam już bilety powrotne, praw­da? Teraz chyba powinniście się przespać. Podejrzewam, że tam na miejscu będzie to walka psów zagryzających się nawzajem.

Wszyscy poza nią poszli do domów. Pete Nield wrócił natychmiast.

202

Było już ciemno, gdy o siódmej wieczorem taksówka z Paulą i Tweedem zatrzymała się przy schodach wiodących na dworzec Waterloo.

- Idź najpierw sama - szepnął do Pauli, gdy stanęli na chod­
niku.

Wbiegła po schodach i skierowała się do pasażu prowadzące­go na peron linii Eurostar. Tweed przez kilka minut rozmyślnie wybierał drobne, nim w końcu zapłacił za kurs, dając kierowcy hojny napiwek. Wiedział, że reszta jego grupy powinna przybyć wcześniej, każdy oddzielnie i o różnym czasie, zgodnie z dokład­nymi instrukcjami Philipa. Wszyscy znali numery miejsc i wago­nu, gdyż były wydrukowane na biletach.

Tweed miał na sobie podbity futrem płaszcz z karakułowym kołnierzem, który Paula przywiozła z Bexford Street. Zjechał schodami na peron, poszedł w stronę połyskującego pociągu i po

203

przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa odszukał właściwy wa­gon. Druga klasa była zajęta jedynie przez ludzi z jego grupy.

Paula siedziała z tyłu przy przejściu. Naprzeciw miała New­mana, który czytał książkę o radiotechnologii. Marler siedział dwa miejsca przed nimi, Nield w połowie wagonu, Harry zaś pil­nował z przodu drzwi.

Gdy pociąg ruszył, Newman wstał i pozdrowił wszystkich jak uprzejmy podróżny witający nieznanych współpasażerów.

Zamknęła oczy i oparła głowę na jego ramieniu. Niemal na­tychmiast zasnęła. Pociąg stanął na krótko w Ashford i z dużą prędkością ruszył przez Kent. Wzeszedł księżyc i Tweed przyglą­dał się mijanym sadom, nagim sylwetkom drzew, zaczynających powoli objawiać pierwsze oznaki życia. Podróżował wiele, ale najbardziej lubił Anglię.

Innym przeżyciem był przejazd przez tunel. Tweed nie cier­piał morza. Przeklętą cechą każdej łodzi było kołysanie, zawsze

204

chorował, dopóki Paula nie zmusiła go do łykania tabletek dra-maminy. Myślał o wznoszących się falach w Kanale. Przestał się nimi przejmować, gdy pociąg wjechał do Francji.

Paula obudziła się, gdy pociąg zbliżał się do dworca Brussels Midi. Poszła do toalety, by opłukać twarz wodą, i po rozciągnięciu nóg i ramion wróciła w pełni rozbudzona.

- Nie zapomnij - przypomniał jej Tweed - że Philip będzie
miał czerwoną czapkę z daszkiem i sztuczny goździk w butonier­
ce. Innymi słowy, od tego zaczną się kłopoty. Jesteśmy teraz na
cudzej ziemi.

Zaledwie zdążyli wysiąść, gdy pojawił się Philip, energiczny i szybki w ruchach.

- Tu jest wyjście. Na zewnątrz wsiadajcie do pierwszego
z trzech landrowerów. Ruszajcie się...

Zniknął natychmiast. Tweed odetchnął z ulgą. Dojazd do Brukseli nie był lepszy niż do innych wielkich miast. Otaczały ich niekończące się wysokie bloki z tanimi mieszkaniami. Było bar­dzo zimno i od kilku minut marzli. Jechał z Paulą w pierwszym landrowerze z niebieskim światłem z tyłu. Newman z Marlerem u boku usiadł za kierownicą drugiego. Trzeciego prowadził Harry, mając Pete'a za pasażera.

Paula spojrzała przez szybę na niemal oślepiający rój świateł. Wewnątrz jasnych restauracji ludzie jedli wieczorny posiłek, śmiali się i wznosili toasty. Kluby nocne jarzyły się oślepiającymi światłami. Na zewnątrz widać było olbrzymie fotografie półna­gich dziewcząt. Szykownie ubrane pary czekały na stolik. Całe miasto zdawało się płonąć jak jeden wielki neon.

- Masz rację w obu wypadkach - zgodził się Philip. - Komisarz
Benlier kieruje najbardziej skorumpowaną jednostką policji bel­
gijskiej i ma wszędzie kontakty. Jedziemy wprost do kwatery
głównej Calouste'a, która jest również jego centrum porozumie-

205

wania się. To, co mówiłem wcześniej o hotelu i obiedzie, to tylko zasłona dymna dla Benliera.

- Dobrze to wymyśliłeś - skomentowała Paula.

Spojrzała na Philipa, najlepszego agenta Tweeda na konty­nencie. Dobiegający czterdziestki, silnej budowy, gładko ogolony szatyn z wymuskaną fryzurą wyglądał na młodszego niż w rzeczy­wistości. Zawsze go lubiła. Zdjął z kierownicy jedną rękę i lekko uścisnął jej ramię.

Wyjął z kieszeni dwie niewielkie skórzane torebki i podał jej jedną. Wyciągnęła ze środka niewielki kolec sterczący pewnie ku górze dzięki specjalnie zakrzywionej gumowej podstawie. W torebce było ich wiele.

Paula przypomniała sobie, że Cardon się zawsze śmieje.

- To taki zmyślny szpikulec. Jeżeli za nami pokaże się samo­
chód policyjny, wyrzucisz kilka przez okno. Wszystko jedno, jak
upadną, dzięki odpowiednio zakrzywionej gumowej podstawie
szybko stają na sztorc z kolcem do góry. Niezbyt przyjemnie dzia­
łają na opony. Dałem Marlerowi pełną torbę.

Droga prowadziła w dół do podziemnego tunelu. Po jego prze­jechaniu po drugiej stronie oślepiło ich mnóstwo świateł samo­chodów jadących z przeciwka. Paula opuściła osłonę przeciwsło­neczną nad przednią szybą. Philip włożył przyciemnione okulary.

Przez chwilę panowała cisza. Pozostawili miasto za sobą. Po obu stronach księżyc oświetlał otwarty teren. Zmniejszył się ruch w stronę Brukseli i Paula odetchnęła z ulgą.

- Dobrze, że robi się nieco spokojniej. Jestem szczęśliwa, że...
Nie było jej dane skończyć tego zdania. Za nimi rozległo się

narastające wycie syreny policyjnej. Potem następne. I jeszcze jedno. Na dachach rozbłyskiwały światła.

206

Gdy to zrobiła, zobaczyła umundurowanego policjanta, który także opuścił szybę w jadącym równolegle samochodzie. Szczerzył zęby w uśmiechu, w ręce trzymał coś, jakby szykując się do rzutu. Paula szybko zamknęła okno i w tej samej chwili uderzył w nie ja­kiś przedmiot, a wokoło rozsypała się chmura białego proszku.

Podał jej niewielki przyrząd przypominający miniaturową gaś­nicę z cienką długą dyszą. Roześmiał się, wciskając pedał gazu i znacznie wyprzedził samochód policyjny.

Kątem oka zobaczyła w środku grubego mężczyznę ubranego w strój wieczorowy.

- Teraz! - wrzasnął Philip.

Pierwszy samochód policyjny niemal zrównał się z nimi, po­nownie zbliżając się od strony środka jezdni z piekielnym wy­ciem syreny. Paula opuściła okno i sypnęła na zewnątrz dwie peł­ne garście kolców.

- Teraz! - ponownie krzyknął Philip.

Tweed miał już uchylone okno i wysunął dyszę rozpylacza przez szparę. Zdumiewająca ilość oleju trysnęła na szosę, two­rząc w świetle księżyca czarne jezioro.

207

Usłyszeli parę głośnych trzasków, gdy kolce zniszczyły dwie opony pierwszego radiowozu, który skręcił gwałtownie i uderzył w tył limuzyny, obracając ją wkoło. Następny samochód policyj­ny poślizgnął się na oleju i rąbnął w bok pierwszego. Trzeci zbyt późno starał się ratować i rozorał bok drugiego. Nietknięty gru­bas chwiejnie wytoczył się z limuzyny. Krzyczał coś i wygrażał pięścią.

- Niezłe mamy zamieszanie - powiedział Philip.
Spoglądając w lusterko wsteczne, Paula ujrzała tylko masę

pogiętego metalu jak na złomowisku po pracy maszyny zgniata­jącej. Newman, a za nim Harry objechali wraki szerokim łukiem.

Do środka naleciało zimnego powietrza, więc Philip włączył ogrzewanie na maksimum i wkrótce wszyscy znów poczuli się komfortowo.

34

Z

a minutę zjeżdżam z autostrady. Pojedziemy na skos przez Ardeny - powiedział Philip. -To jedna z najbardziej ponurych krain, jakie widziałem w Europie. Oddalona. Turyści tu nie zaglą­dają.

Paula opuściła niewielką, silną lornetkę. Patrzyła przez nią, gdy jechali autostradą.

Kraina księżycowa? Rozglądając się, Tweed uznał, że Paula doskonale to określiła. Landrower zaczął się kołysać na boki. Do-

209

okoła nich rozciągała się pusta przestrzeń, zasłana niewielkimi kamieniami, gliną łupkowatą i żwirem.

- Cały ten teren jest niestabilny - zauważył Philip.

Paula spojrzała na niego. Miał ponury wyraz twarzy. Nie pa­miętała, by kiedykolwiek wyglądał tak poważnie. Wyraźnie de­nerwował się, jak ich z tego wyciągnąć. Wzięła się w garść, od­wróciła na siedzeniu i przycisnęła do oczu lornetkę, kierując ją na trzy samochody policyjne. Usłyszała dalekie wycie syren. W tym całkowitym pustkowiu ci debile mieli wciąż włączone sy­gnały. Na dachach nadal rozbłyskiwały niebieskie światła. Idioci. Paula nastawiła ostrość na pierwszy samochód. Stał w nim poli­cjant z głową i ramionami wysuniętymi przez otwarty dach.

Nagle zmieniło się nachylenie drogi. Wspinali się teraz po stromym zboczu. Paula nastawiła ostrość na szczyt wzniesienia przed nimi.

210

Mniej więcej ćwierć metra wolnej przestrzeni pozostało mię­dzy landroverem a kamienną zaporą. Paula spoglądała na zdra­dzieckie podłoże ze śliskich łupków.

Dwa pozostałe samochody przejechały przez otwór między skałami i za przykładem Philipa stanęły przodem w stronę szczy­tu, aby móc szybko uciekać. Słychać było strzały, choć goniące ich wozy policyjne były jeszcze około czterystu metrów za nimi.

- Przygotujcie się na przyjęcie wroga, jak mawiano przed stu­
leciami - polecił Tweed.

35

W

sposób naturalny podzielili się na pary. Tweed i Paula spraw­dzali ostrożnie stabilność ogromnego głazu. Tweed lekko na niego naparł i kamień nieco się poruszył; gdy jednak Paula pod­jęła próbę z drugiej strony - ani drgnął. Jej wysiłek spełzł na ni­czym.

- Jak przyjdzie pora, będziemy musieli pchnąć go razem! - za­
wołał Tweed. - Stąd mogę między skałami dostrzec, kiedy się zja­
wią. Gdy krzyknę „teraz", pchaj z całej siły.

Ukryci za drugim z głazów tworzących przesmyk, z wyglądu równie groźnym jak pierwszy, choć mniejszym, Newman z Marle-rem sprawdzali dwa inne, leżące blisko siebie kamienie.

Dalej Harry z Nieldem stanęli za dwoma kolejnymi blokami niemal stykającymi się ze sobą. Paula zrozumiała, co zatrzymało je wszystkie w tym właśnie miejscu. Za kamiennym wałem roz­ciągał się całkiem pokaźny kawałek równego terenu i dopiero dalej grunt zaczynał ostro się wznosić aż do kolejnego odległego progu skalnego. Równy teren zmniejszył szybkość opadania ka­miennych bloków niemal do zera i niewielki próg, który znalazł się na ich drodze, wystarczył, aby się zatrzymały. Do czasu.

Wokoło panował spokój. Benlier musiał nakazać swym lu­dziom wyłączyć syreny, aby mogli słyszeć rozkazy. Trzy samocho­dy policyjne przystanęły na moment i jedynym dobiegającym dźwiękiem był odległy pomruk ich silników. Zamilkły trzaski da­remnych strzałów i nad Ardenami zapadła cisza. Cały teren rozjaś­niało światło księżyca.

- Cisza przed burzą - powiedziała Paula do siebie.

Tak samo jak koledzy włożyła grube motocyklowe rękawice. Popychanie gołymi rękami skał z tak ostrymi krawędziami mog-

212

łoby się skończyć pokaleczeniem dłoni i obfitym krwawieniem. Aby poprawić krążenie, tupaja nogami w twardą skałę. Podeszła do Tweeda, który rozglądał się wokół zza wielkiego głazu.

Ich trzy landrowery stały zaparkowane przodem do wznoszą­cego się stoku. Szum ich silników ginął w wyciu pracujących na wysokich obrotach motorów wspinających się samochodów poli­cyjnych.

- Niedługo będą - ostrzegł Tweed.

- Im szybciej, tym lepiej - odpowiedziała Paula.
Obawiała się, że jej ciężar wraz z wagą Tweeda mogą okazać

się niewystarczające do ruszenia ogromnego bloku. Miała ochotę zrobić kilka głębokich oddechów, ale uświadomiła sobie, że nie jest to dobry pomysł. Na tej wysokości powietrze było lodowate.

Patrząc spoza głazu, Tweed zobaczył stojącego w bezruchu Benliera. Śmiesznie wyglądały jego białe rękawiczki. Rozmyślnie zwlekał, aby spotęgować napięcie. By ich złamać.

Wtem machnął w przód uniesionymi rękami. Wykrzyknął ja­kąś komendę, której Tweed nie zdołał usłyszeć. Wozy policyjne ruszyły w górę; ten z Benlierem pierwszy i dwa inne za nim.

- Teraz! - krzyknął Tweed.

Paula naparła na głaz, naprężając mięśnie do granic wytrzy­małości. Ani drgnął. Nagle jednak runął do przodu i w dół. O ma­ło nie pociągnął jej za sobą. Pamiętając słowa Tweeda, zaparła się piętami w ziemię i odzyskując równowagę, spojrzała na wido­wisko przed sobą. Lawina kamieni sunęła coraz szybciej w dół zbocza wprost na dobrze widocznych teraz policjantów.

Benlier patrzył na to ze zgrozą, do połowy wysunięty przez otwarty dach auta.

- Skręcaj! - wrzasnął na kierowcę, który nie posłuchał rozkazu.
Strach sparaliżował Benliera. Zniknął świat. Zniknął księżyc.

Wszystko przesłoniły zbliżające się głazy. Starał się cofnąć w głąb radiowozu, lecz sekundy ciągnęły się niczym lata. Olbrzymi ka­mień przetoczył się po samochodzie, zgniatając go. Zmiażdżone ciało Benliera pozostało gdzieś w środku pogiętego metalu. Led­wo zauważalnie zwolniwszy, głaz potoczył się w dół z rosnącą szybkością i wkrótce wydał się Tweedowi i Pauli nie większy od kamyka.

213

Marler i Newman ruszyli z miejsca swoje kamienie. Jeden sa­mochód policyjny gwałtownie skręcił, unikając o włos trafie­nia pierwszym głazem tylko po to, by zostać zgniecionym przez drugi.

Nieco wyżej Harry i Pete zepchnęli następne kamienie. Paula zobaczyła, że ogarnięty paniką kierowca zjechał w bok, starając się przed nimi umknąć. Gdy skręcał, oba głazy trafiły w bok sa­mochodu, przewracając go i miażdżąc.

Nad Ardenami zapadła nagła, zaskakująca cisza. Tweed wyre­gulował ostrość noktowizora i poinformował spokojnym głosem:

Rzucił się w dół po zboczu w stronę wraków. Paula ruszyła w jego ślady, zanim Tweed zdołał ją powstrzymać. Gdy dogoniła Philipa, ten zatrzymał się i powiedział:

Najpierw dotarli do resztek samochodu Benliera. Z otwartych drzwi na wpół wystawały zwłoki komisarza, który daremnie pró­bował uciec. Zdjąwszy rękawicę, Paula pochyliła się nad nim i odpięła teleskopową pałkę policyjną. Starła z niej krew brze­giem jego munduru. Philip wyciągnął drugą pałkę, Bóg raczy wiedzieć skąd. Mruknął z ukontentowaniem. Od pasa niebosz­czyka odpiął automat trzydziestkędwójkę. Sprawdził. Broń była w pełni sprawna i nieubrudzona krwią.

- Paulo - powiedział, prostując się z uśmiechem - to prezent
dla ciebie.

Wręczył jej pistolet. Schwyciła z przyjemnością, dwukrotnie sprawdziła mechanizm i zobaczyła, że magazynek jest pełny. Po­tem wsunęła broń do lewego wysokiego botka, który posłużył jej za nożną kaburę.

Philip pobiegł do samochodu policyjnego, który stanął bo­kiem i został starty na proch przez głazy spuszczone przez Pe­te^ i Harry'ego. Z trudem mógł uwierzyć w to, co zobaczył; na ziemi leżały rozrzucone cztery dodatkowe pałki teleskopowe.

Wiedział, że policja belgijska wozi zapasowe pałki na półce z tyłu. Gwałtowne uderzenie musiało wyrzucić je przez okno. Z wielką satysfakcją zebrał ten łup. Newman z Marlerem i Pete z Harrym podeszli, by zobaczyć, co się zdarzyło. Każdemu z nich Philip wręczył pałkę.

214

Tweed chwycił pałkę i szybko machnął nią w bok. Czubek wy­strzelił do przodu i teraz pałka była dłuższa przynajmniej o poło­wę. Wręczył ją Philipowi, który złożył ją z powrotem.

Paula spodziewała się, że Chateau les Rochers będzie wyglądał bajkowo. Kiedy jednak dotarli do ostatniego zakrętu, zobaczyła, jak bardzo się myliła. Była to raczej średniowieczna forteca z ma­lutkimi wieżyczkami w rogach. Na środku płaskiego dachu ster­czała wysoka i szeroka wieżyczka oplatana girlandą przewodów i anten. Gdy Philip zatrzymał landrowera w bezpiecznej odległo­ści, Tweed mruknął:

- Jego anteny komunikacyjne są wyższe od drzew za budyn­
kiem. A więc to stąd zarządza swoim bankowym imperium. Mam
nadzieję, że jest w domu.

Calouste był w domu.

Z uporem maniaka chciał jednak pozostać niewidzialny. W swoich centrach dowodzenia stworzył wiele podziemnych po­mieszczeń, takich jak w Shooter's Lodge. Nie inaczej było w Cha­teau. Pracował tu w wielkiej, luksusowo urządzonej piwnicy pod zamkiem.

Miał tam dwa wejścia. Jedno - wielka, otwarta klapa z koryta­rza na parterze, od której pół tuzina stopni biegło w dół do gabi­netu. Drugie wejście znajdowało się tuż nad biurkiem, przy któ­rym siedział. Kilka stopni wiodło tam na podest z ciężkimi żelaznymi drzwiami. Obok nich widać było wbudowany w ścianę panel sterowania z przyciskami numerowanymi od jednego do dwudziestu czterech. Oddzielnie umieszczono brązowy przycisk blokujący zamek słabiej zabezpieczonej klapy.

Calouste był ubrany w welwetową kurtkę, takież spodnie i bu­ty do tenisa. Pokój pozostawał w półmroku, rozjaśnianym jedynie

215

przez potężną lampę nad biurkiem, przy którym pracował. Na nosie miał okulary w złotej oprawie i z przyciemnionymi szkłami, pozwalającymi widzieć dokładnie. Gdy wydawał polecenia ban­kom, poruszał szybko kanciastą jak łopata szczęką. Używał tele­fonu połączonego ze skomplikowanym systemem anten na szczy­cie zamku.

Nie wiedział nic o zamieszaniu na niższych stokach Ardenów. Orion, jego informator w Hengistbury, doniósł mu, że Tweed ze swymi ludźmi opuścił rezydencję. Intuicja mówiła Calouste'owi, że jego wróg udał się do Belgii. Ale to nie stanowiło problemu, gdyż komisarz Benlier ze swą jednostką specjalną był w stanie wybić wszystkich przybyłych. Ze szczególnym podnieceniem Ca­louste oczekiwał na informację o śmierci Tweeda.

Kolorowy służący pojawił się na podeście, niosąc na tacy kie­liszek i butelkę najwyborniejszego koniaku. Calouste napełnił kieliszek i ustawił butelkę obok pistoletu Glock. Zawsze był go­tów do wsparcia swojej przybocznej straży własną bronią. Dzięki temu czuł się bezpieczny. Wypił za śmierć Tweeda, który stanowił główną przeszkodę w urzeczywistnieniu planów dotyczących Main Chance Bank.

36

T

weed i Paula, siedząc obok siebie na tylnym siedzeniu landrowe-ra prowadzonego przez Philipa, okrążyli z dala ponure zamczy­sko z wieżyczką komunikacyjną na dachu. Philip zaparkował wyso­ko na grani, wskazując pozostałym, aby do niego dołączyli.

Blisko tylnego muru fortecy znajdowało się wielkie jezioro z dużym jazem przy brzegu. Na wale otaczającym jezioro dostrzegli pokaźnych rozmiarów skrzynię z grubym zwiniętym wężem na wierzchu.

Harry wydobył z głębokiej kieszeni kurtki dłuto, co rozbawiło Paulę. Jak widać, nie ruszał się nigdzie bez zestawu narzędzi, teraz ukrytego zmyślnie w przepastnych kieszeniach. Zbliżył się do zam­kowego muru i lekkim uderzeniem odłupał kawałek zaprawy. Sfor­mowane na kształt cegieł kamienie zaczęły się wykruszać i zsuwać.

- Cała ta ruina zaraz się zapadnie. Na pewno nie wytrzyma
- powiedział, odwracając się.

217

Philip przywołał Harry'ego machnięciem ręki i pospieszył do wielkiej aluminiowej komory ze sterownią klimatyzacji. Odkrę­cił okrągłą płytę i wepchnął gumowy wąż w odsłonięty otwór. Je­go drugi koniec był wrzucony do jeziora.

Philip i Harry zajęli teraz miejsca przy wielkich kołach umiesz­czonych po obu stronach jazu i zaczęli nimi obracać. Paula patrzy­ła zafascynowana, jak szczyt przegrody pokrytej zielonym osadem zaczął gwałtownie opadać. W miarę obracania kół fala wody, spię­trzonej po drugiej stronie śluzy, zaczęła się wlewać do jeziora.

- Wystarczy - powiedział Philip i ruszył z Harrym z powrotem.

Tweed wyczuł w kieszeni płaszcza coś, o istnieniu czego zapo­mniał. Była to maska ściągnięta zbirowi, który rzucił się na niego w kamieniołomie w pobliżu rezydencji. Podał ją Philipowi.

Podszedł do furty i uderzył w nią mocno ciężką żelazną kołat­ką. W odsłoniętym okienku zobaczyli zdumioną twarz mężczyzny.

- Och, pan Calouste. Myślałem, że jest pan u siebie w gabinecie.
Harry z pałką policyjną w dłoni stał opodal drzwi, ukryty

przed wzrokiem zbirów. Usłyszeli, jak otworzyły się trzy zamki i zdjęto kilka łańcuchów. Philip wszedł do środka i silnym ude­rzeniem pałki zdzielił strażnika w głowę. Tamten upadł, lecz za­raz pojawił się drugi i uniesionym sztyletem zagroził Philipowi. Pałka policyjna Harry'ego trafiła go w łokieć. Z bólu na chwilę stracił oddech i upuścił sztylet, a Harry następnym ciosem pałki złamał mu ramię. Otrzymawszy kolejne silne uderzenie w czoło, strażnik zwalił się na swego nieprzytomnego kolegę.

- Korytarz przed nami jest prosty i równy - szepnął Philip.
- Ten po prawej opada w dół. Calouste to kret. Znajdziemy go
gdzieś w podziemiach...

Paula wysunęła się przed niego, zajrzała za róg i nagle się zatrzy­mała. Wskazała palcem niewyraźne światło padające na uniesioną pionowo klapę. Mając resztę grupy za sobą, przeszła przez podest

218

i pokonała sześć stopni w dół. Wielki piwniczny pokój tonął w pół­mroku rozświetlonym jedynie przez lampę stojącą w odległym koń­cu na biurku, nad którym pochylał się ktoś odwrócony tyłem.

Harry zatrzymał się i niewielką latarką oświetlił krawędzie klapy. Całość była sterowana elektrycznie. Wyciągnął z kieszeni niewielką tubkę i wycisnął między dwie elektrody trochę kle­istej mazi, która natychmiast stwardniała.

Dzięki butom na grubych gumowych podeszwach wszyscy ze­szli za Paulą bez najmniejszego dźwięku.

Nagle zapłonęły mocne światła. Calouste wyskoczył zza biur­ka. Cała grupa zmrużyła oczy, oślepiona. Calouste mierzył z pi­stoletu wprost w Paulę. Tweed, stojący nieco dalej w piwnicy, pa­trzył teraz z niepokojem na Paulę, która przywarła plecami do ściany. Calouste odezwał się z akcentem charakterystycznym dla absolwentów brytyjskich szkół publicznych.

- No, wszystko w najlepszym porządku. Jeżeli ktoś się ruszy,
przestrzelę pannie Grey klatkę piersiową...

Cała grupa stała jak skamieniała.

Paula popatrzyła na ściany. Z kraty klimatyzacyjnej w pobliżu podestu, na którym stał Calouste, skapywała woda. On zaś mówił dalej z teatralną manierą.

- Nikt z was nie wyjdzie z tego zamku żywy. - W jego głosie
brzmiało okrucieństwo. - Wasze ciała rozdziobią kruki, które są
w tej okolicy bardzo żarłoczne. I nie są wegetarianami.

Zachichotał. Jego oczy były równie martwe jak dusza. Paula zauważyła, że od miejsca, w którym stoją, podłoga opada. Osunę­ła się po ścianie, jak gdyby mdlała. Ucieszyło to Calouste'a.

- Jest śmiertelnie przerażona. Bardzo słusznie. Bo śmierć już
nadchodzi...

W tym momencie krata klimatyzacyjna obok niego, wypchnię­ta ciśnieniem spiętrzonej wody, wypadła z otworu i z trzaskiem przeleciała przez pokój. Po chwili ustąpiła druga i wielka fala wlała się do pomieszczenia. To na moment rozproszyło uwagę Ca­louste^. Wtedy Paula wystrzeliła, mierząc z browninga w jego le­we kolano. Krzycząc z bólu, upuścił glocka i zacisnął obie ręce na ranie. Stracił równowagę i spadł z podestu do wody.

Zdawało się, że całe jezioro wlewa się do gabinetu. Woda podą­żyła gwałtownie do miejsca, gdzie stał Tweed. Było jej już przy­najmniej około metra. Tweed wskoczył na stopnie, zarządzając ewakuację. Gdy dotarli do klapy, woda poniżej sięgała już prawie dwóch metrów. Calouste starał się desperacko dopłynąć do schod-

219

ków, dziwacznie przebierając rękami. Dotarł do stopni i wdrapał się na pierwszy, zalewany już przez wodę. Wyciągnął w górę szpo-niastą rękę, a na jego twarzy malowało się przerażenie.

- Proszę, ratujcie - skrzeczał. - Uratujcie mnie. Dam wam mi­
liony.

Harry spojrzał na niego z góry, a potem pchnął ręką ciężką klapę, która zatrzasnęła się z łoskotem. Paula była pewna, że usłyszała chrzęst pękającej czaszki. Pośpieszyli korytarzem, bo Harry pokazał im wodę przesączającą się przez ściany i wypłuku­jącą zaprawę.

- Spieprzajmy stąd, wszystko wali się w diabły.

Z wierzchołka wzgórza, gdzie zaparkowali samochody, przy­glądali się teraz dramatycznej scenie poniżej. Zamek się rozpa­dał. Wysoka wieżyczka z bajecznie kosztownym systemem łączno­ści przechyliła się, uderzyła w ścianę zwróconą w stronę stoku, rozpadła się na kilka części i wybiła w murze wielką dziurę.

Landrower Philipa ruszył na południe. Tweed usiadł obok, na przednim siedzeniu. Paula ulokowała się z tyłu. Szybko zjeżdżali wąskimi szosami biegnącymi w wąwozach; z obu stron piętrzyły się masywne wapienne skały z wyrastającymi gdzieniegdzie kę­pami drzew. Paula z uczuciem ulgi przyjęła zmianę krajobrazu.

Gdy podjeżdżali do spokojnego lotniska, na wschodzie pobłys-kiwał złoty świt. Na asfaltowym pasie startowym czekał samolot. Zanim bez kłopotu przeszli przez odprawę, Tweed z komórki Pauli zadzwonił do Moniki i polecił, żeby zawiadomiła personel z łączno­ści. Potem zadzwonił do Jima Corcorana, szefa ochrony Heathrow, i poprosił o podstawienie mikrobusu na płytę. W końcu odwrócił się do Philipa, potrząsnął jego dłonią i gorąco mu podziękował.

Nastał już dzień, gdy samolot wystartował. Paula spojrzała na Tweeda i spytała, o czym myśli.

- Kto zabił Bellę, a potem panią Carlyle.

37

J

im Corcoran, szef ochrony lotniska Heathrow i bliski przyja­ciel Tweeda, wyjechał im na spotkanie niewielkim busem za­raz po wylądowaniu samolotu.

- Ominiemy wszystkie kontrole bezpieczeństwa - powiedział
do Tweeda, gdy wsiedli. - Wytłumaczyłem, że jesteście z SIS
w trakcie pościgu za terrorystami. Zadzwonili do twojego dyrek­
tora Howarda, który to potwierdził. Wasz transport czeka na par­
kingu.

Wkrótce Tweed siedział już za kierownicą audi z Paulą u bo­ku. Reszta grupy wsiadła do dwóch czekających landrowerów. Gdy wyjechali z lotniska, wyjaśnił:

- Rozmawiałem z Newmanem. Jako doskonały dziennikarz
wie, gdzie szukać. Muszę szybko przejrzeć wydania „Clarion"
z listopada i grudnia tysiąc dziewięćset dwunastego roku. We­
dług Newmana może nam pomóc tylko Pete Drewniana Noga. To
ekscentryk. Skupuje za grosze egzemplarze różnych staroci, a po­
tem słono sobie liczy za pokazywanie mikrofilmów w przeglądar­
ce. Bob dzwonił do niego, aby przygotował odpowiednie egzem­
plarze.

Na Heathrow wylądowali w środku dnia w pełnym słońcu. Paula pilotowała Tweeda od lotniska i w końcu dotarli do Water-send Lane na East Endzie. Na spokojnej, pokrytej kocimi łbami uliczce zobaczyli brudne okno wystawowe z wypisanym wyblak­łymi złotymi literami szyldem „Pete Drewniana Noga".

Prowadzeni przez Newmana weszli do środka, a reszta grupy pozostała na zewnątrz na straży. Wyszedł im naprzeciw niski, krzepki osobnik, stukający drewnianą nogą i podpierający się laską.

221

Ujął tamtego lekko za ramię, poprowadził do pokoiku na za­pleczu i zatrzasnął drzwi. Tweed usiadł na krześle przed małym czytnikiem mikrofilmów. Przesunął dźwignię, przeskanował stro­nę, ponownie poruszył dźwignią, a potem jeszcze raz.

Poczekał, aż Paula wykona zdjęcie bezbłyskowym aparatem. Wskazał jej palcem datę: środa, 7 listopada 1912 roku.

Gdy Paula sfotografowała całą stronę, znów poruszył dźwig­nią. Nie znalazł niczego aż do wydania grudniowego, gdzie wskazał kolejny akapit z wielkim nagłówkiem. Gdy zrobiła kolej­ne zdjęcia, automatycznie wyrzucane z aparatu, zrozumiała, cze­go szukał. Sfotografowała całą kolumnę wydania z czwartku, 12 grudnia 1912 roku.

38

W

tunelu pod gałęziami mrocznych jodeł Paulę ogarnęło to sa­mo przerażające uczucie, jakiego doznała, kiedy przyjechali tu po raz pierwszy. Ustąpiło, gdy dotarli do bramy, której wysokie skrzydła z kutego żelaza otworzyły się po chwili oczekiwania.

- Jaki piękny dzień - zauważyła, gdy Tweed podjeżdżał do
stopni tarasu.

W niespełna dziesięć minut miała gorzko pożałować tej uwa­gi. Jadące za nimi dwa pozostałe samochody skręciły na parking na zapleczu.

Kiedy wbiegli po stopniach na górę, lewa połowa drzwi otwo­rzyła się, lecz zamiast Lavinii powitała ich Crystal. Podobnie jak stryjeczna siostra, miała na sobie biały golf i plisowaną spódnicę. Stała bardzo spokojnie z rękami założonymi na piersiach.

Nie pokazał po sobie, że ta wiadomość była dla niego szokiem. Paula, bacznie obserwująca Crystal, nie zauważyła u niej śladów załamania, a więc dziewczyna miała silniejszy charakter, niż się wcześniej wydawało. W głównym holu wyszedł im naprzeciw starszy inspektor Hammer, który zwrócił się do Crystal tonem wyjątkowo uprzejmym:

- Dotrzymałem słowa, pozwoliłem pani powiedzieć Tweedowi,
co się stało. A teraz będzie pani łaskawa odpocząć w bibliotece,
a ja zamienię z nim prywatnie kilka słów.

223

Crystal podążyła powoli do biblioteki, jednak pozostawiła drzwi otwarte. Paula uświadomiła sobie, że dziewczyna postano­wiła słuchać, czy Hammer powie prawdę.

Crystal spokojnym krokiem wyszła z biblioteki. Paulę zdumia­ło jej opanowanie.

Paula miała na zawsze zapamiętać tę długą jazdę do odległe­go Seacove. Tweed brał ostre zakręty jak kierowca na torze Le

224

Mans, zawsze na granicy dopuszczalnej prędkości. Zrezygnował z autostrady przechodzącej często w pobliżu nad nimi i wybrał starą lokalną drogę.

Tweed zerknął w dół. Strzałka niemal dotykała zera. De jeszcze pozostało do zupełnego zamilknięcia silnika? Spojrzał na Paulę.

Ciekawe gdzie?, pomyślał. Droga była opustoszała. Przez wie­le kilometrów nie spotkali żadnego samochodu jadącego z prze­ciwka. Możemy na wieki utknąć na tym pustkowiu, zaniepokoił się, ale zachował dla siebie ponure przepowiednie.

Słońce rozjaśniało okolicę. Kępy fioletowych i złotych kroku­sów połyskiwały w zielonej trawie. Po obu stronach rozciągały się pofałdowane wzgórza. Wiosna wreszcie rozkwitła. Tweed sta­rał się nie patrzeć na wskaźnik poziomu paliwa. Byli w Dorset i Paula napawała się pięknem okolicy.

Za zakrętem, kilkaset metrów przed sobą, zobaczyli parę dys­trybutorów ustawionych przed małą stacją benzynową. Paula stuknęła Tweeda łokciem.

- Widzisz? - krzyknęła. -Wyjdę zatankować.

Wydawało mu się, że trwa to wieki. Parę następnych stuleci zdawało się trwać uiszczenie opłaty. Uświadomił sobie, że jego palce miarowo bębnią w kierownicę. Opanował się. Usłyszał stu­kanie palcem w szybę pasażera. To była Paula. Wskazała na po­ziom paliwa. Pełny zbiornik. Uśmiechnął się do niej szeroko. Wskoczyła na miejsce pasażera.

- Audi Express może jechać dalej. Czy Leo wpuściłby kogoś
do swojego apartamentu tak wcześnie z rana?

225

Zamilkła. Wiedziała, że Tweed zastanawia się nad kolejnym brutalnym morderstwem w rezydencji. W myśli sporządziła listę osób, które były tej nocy w domu. Marshal, Lavinia, Warner, Cry-stal i pani Grandy, chociaż ta odgrywała dotąd raczej niewielką rolę w wydarzeniach w Hengistbury.

Nagle Paula pochyliła się do przodu. Przekraczali granicę Korn-walii. Po lewej stronie drogi miejsce zielonych falistych wzgórz za­jęły ponure wapienne skały wybiegające z lądu w morze.

Co gorsza, słońce się schowało, a niebo wypełniły płynące szybko na zachód czarne groźne chmury sztormowe; gęste i nis­kie przypominały ruchome pasma górskie. Tweed włączył reflek­tory. Ciężkie, mgliste opary ześlizgiwały się z kamiennych grzbie­tów, zacierając ich kształty. Wzmagający się wiatr rozmazywał mgłę na przedniej szybie. Tweed uruchomił wycieraczki. Powie­trze było obrzydliwie lepkie.

- Miejmy nadzieję, że w tych warunkach nie wypłynęli na
tym, jak go Marshal kiedyś nazwał, cudownym jachcie - powie­
dział Tweed do siebie.

Przecięli łańcuch wzgórz i ujrzeli przed sobą Seacove i opada­jącą stromo po zboczu drogę do wioski. W pewnej odległości wi­dać było zgrupowanie białych wiejskich domków, rozcięte opada­jącą w dół aż do kamienistej plaży pochylnią, przeznaczoną dla „Sea Sprite'a". Ani śladu kogokolwiek. Paula wstrzymała oddech.

nie.

39

P

odjechali do plaży i zaparkowali. Paula ruszyła w stronę otwar­tych drzwi domu Marshala. Wpadła tam tylko na chwilę, po czym podbiegła do Tweeda, stojącego kilka metrów od pochylni.

Nic dziwnego, pomyślała Paula, patrząc na skrawek oceanu widoczny z Oyster Bay. Sztorm burzył morze i wznosił fale wiel­kie jak góry, które zderzając się, wyrzucały w powietrze obłoki rozpylonej wody.

Jacht, popychany falami wlewającymi się do zatoki, śpieszył do brzegu. Paula patrzyła, jak sunął, i modliła się, by zdołał do­trzeć do pochylni.

- Rzeczywiście przypomina miniaturowy statek turystyczny
- zauważyła.

Jej głos zmienił się nagle. Zacisnęła dłoń na ramieniu Tweeda.

- O Boże! - krzyknęła. - Schodzi z kursu, musiał go pochwycić
prąd!

Na kilka minut zapanowała cisza. Wtem Pauli wydało się, że słyszy głos jakby innego silnika i uświadomiła sobie, że Marshal otworzył przepustnicę, podejmując desperacką próbę zmiany kursu. Nie udało mu się, i jacht zmierzał szybko w stronę Pindle Rock. Stali obok siebie w milczeniu, patrząc, jak przednia część kadłuba rozbija się o skałę. Głośny trzask dobiegł wyraźnie aż tu­taj. Przednia część jakby wzniosła się nad poszarpane kamienie, po czym z wolna opadła. W zdumienie wprawiło ich to, co stało się potem.

227

Część tylna oderwała się od rozbitego przodu, a otwarte spe­cjalne klapy utworzyły nowy dziób. Teraz był to samodzielny sta­teczek z oszkloną, zapasową sterówką nad pokładem i wystają­cym nad rufą sterem.

shala w jego ekstrawaganckiej niebieskiej czapce z daszkiem. Widział, jak tamten narzucił na siebie nieprzemakalną kurtkę i naciągnął kaptur, po czym, aby lepiej widzieć, opuścił szybę z przodu. Natychmiast zmoczyły go rozbryzgi szalejących fal.

Niemal wsparta na nim, wzięła głęboki wdech, zatrzymała na chwilę i wypuściła. Słone powietrze wypełniło jej płuca. Napię­cie znikło. Tweed miał rację.

- Nadpływa - stwierdził pogodnie.

Dziwny kadłub zręcznie sterowany i popychany przez wielką falę dotarł do pochylni. Silnik został wyłączony, by zmniejszyć prędkość. Jacht wpłynął do środka i zatrzymał się tuż przed nimi. Paula odetchnęła z ulgą.

228

Sternik zszedł na pokład, zrobił parę kroków na zesztywniałych nogach i stanął po drugiej stronie kadłuba, około dwóch metrów od Tweeda i Pauli. Szybkim ruchem zrzucił z siebie nieprzema­kalny kaptur i okrycie. Długie, ciemne włosy opadły na kołnierz kurtki. Błysnęła wymierzona wprost w nich lufa winchestera.

- Stójcie spokojnie. Malutki ruch i jednym strzałem poślę was razem do piekła - powiedziała Lavinia.

40

L

avinio! Co ty robisz? W głosie Pauli słychać było zaskoczenie i niedowierzanie. Spoj­rzała na mocno zarysowany podbródek i bladą twarz oraz na du­beltówkę pewnie trzymaną przez Lavinię w silnych dłoniach.

Paula była zszokowana absolutną bezdusznością tej kobiety. Myśli jej zawirowały, a następne słowa Lavinii nie pomogły wró­cić do równowagi.

230

inne nazwisko. - Jej głos stwardniał. - Teraz możesz sobie wy­obrazić, dlaczego znienawidziłam mojego łże-ojca?

Wiedział, że dopóki można, musi przedłużać rozmowę. Zauwa­żył, że dubeltówka jest odbezpieczona, Lavinia musiała jedynie nacisnąć spust, aby zabić ich oboje.

Paulę ponownie przeraziła jej całkowita bezduszność.

- Och, Leo. - Uśmiechnęła się zimno. - Podsłuchał moją roz­
mowę z Calouste'em, kiedy ostrzegłam go, że wyjeżdżacie z Hen-
gistbury. Wiedziałam, że mógłby się wygadać, więc musiałam go
uciszyć.

231

- To też logiczne - ponownie zgodził się Tweed spokojnie.

- A Marshal?

- zauważyła, unosząc lufę dubeltówki.

Głośna eksplozja odbiła się echem w panującej ciszy.

41

M

arler wylądował wcześniej. Zaryzykował zmniejszenie puła­pu we mgle i posadził samolot na małym prywatnym lotnisku na tyłach wiejskich domów.

Przez pewien czas leżał rozciągnięty na pochyłym dachu domu Marshala od strony lądu. Zrozumiał, że sytuacja jest krytyczna, i czekał w swojej kryjówce, trzymając w pogotowiu karabin.

Słyszał każde słowo. Przez cały czas krzyżyk celownika miał wymierzony w skroń Lavinii. Zrozumiał, że Tweed starał się wy­ciągnąć z niej jak najwięcej informacji i zręcznie nakłaniał ją do mówienia.

Gdy usłyszał jej ostatnią uwagę i zobaczył, że celuje, nacisnął spust. Użył pocisku wybuchającego.

42

K

ula zmiotła połowę głowy zabój czyni. Z rany trysnęła krew. La-vinia stała tak blisko kadłuba, że upadła na pokład, przyciska­jąc swoim ciałem dźwignię startową. Padając, przesunęła dźwi­gnię w dół na maksymalną prędkość i silnik ryknął pełną mocą. Marler podszedł doTweeda i Pauli. Objęła go mocno.

- Zawsze pojawiasz się we właściwym momencie - powiedział
Tweed. - Dziękuję.

Patrzył, jak jacht z dwoma ciałami na pokładzie przesuwał się po pochylni. Mknął szybko w dół i trafił akurat na wierzchołek monstrualnej fali, która niczym potwór morski poniosła go przez Oyster Bay.

- Wygląda na to, że trafi w wyjście z zatoki - zauważył Marler.
Paula spojrzała na morze za przesmykiem. Trwał gwałtowny

sztorm. Ogromne fale zderzały się ze sobą, wznosząc tony wody. Nic nie mogło przetrwać w tej burzy.

Statek wciąż był widoczny na szczycie fali biegnącej z niezwyk­łą prędkością dokładnie między skałami, wprost na Atlantyk. Tweed sięgnął po lornetkę.

- Oba ciała są nadal na pokładzie. Chyba się zaplątały w ol­
brzymi zwój liny.

Jacht podążał wprost na wzburzone morze. Tweed obserwo­wał przez lornetkę, jak rzucany przez fale wciąż trzymał się zdu­miewająco prosto, nie gubiąc ciał zamotanych w liny. Potem z co­raz większą prędkością zaczął się zanurzać, głębiej i głębiej, aż zniknął na dobre w kipieli.

- Ciała pozostały na pokładzie - powiedział Marler, patrzący
przez własną lornetkę. - Straż przybrzeżna nigdy niczego nie
znajdzie.

234

Marler odleciał na prywatne lotnisko, które znalazł w pobliżu Leaminsteru. Już po raz drugi pilnował przyjaciół podczas ich wizyty w Seacove.

Umysł Pauli, pełen traumatycznych przeżyć, nie odnotował ni­czego z drogi powrotnej. Crystal otworzyła bramę i czekała na nich w holu. Stała wyprostowana, z powitalnym uśmiechem na twarzy.

Warner Chance siedział za biurkiem, na którym piętrzył się stos zestawień finansowych. Tweed szybko opowiedział mu ocen­zurowaną wersję wydarzeń, o tym, jak Marshal wypłynął z Lavi-nią jachtem na ocean, gdzie złapał ich sztorm o niespotykanej si­le i zatopił. Żadne nie przeżyło. Wchodząc do apartamentu, Tweed zauważył na biurku zmiętą chusteczkę do nosa. Potem udało mu się zrozumieć prawdę.

Ułożyła je w kolejności na biurku Warnera.

MORDERSTWO I RABUNEK W BANKU!

Ostatniej nocy trzech ludzi zostało zamordowanych, gdy bandyci zaatakowali bank Klempnera, filię wiedeńskiego Kreditanstalt. Dyrektor i dwaj jego sekretarze, pozostający w budynku o północy, zostali zastrzeleni przez dwóch zamas­kowanych mężczyzn. Złote sztaby o wartości 800 000 funtów zostały następnie załadowane na ciężarówki i zniknęły wraz z rabusiami. Policja nie znalazła dotąd klucza, pozwalające­go na zidentyfikowanie morderców.

235

Paula pokazała następnie zdjęcie całej strony gazety, z której pochodziła informacja.

- Zwróć uwagę na datę - powiedział Tweed. - Szósty listopada
tysiąc dziewięćset dwunastego roku.

Paula podała mu kolejny wycinek z „Clarion".

DZISIAJ ZOSTAŁ ZAŁOŻONY MAIN CHANCE BANK

Ezra Main i Pitt Chance założyli dziś nowy, potężny i waż­ny Main Chance Bank. Nadzór Bankowy potwierdził powsta­nie tej instytucji i zapewnił, że posiada ona odpowiednie rezerwy finansowe do prowadzenia działalności międzynaro­dowej.

Weszli we trójkę do kabiny i Warner nacisnął brązowy przy­cisk. Zjechali na dół. Gdy drzwi otworzyły się ponownie, weszli do kompleksu piwnic o ścianach z kamienia. Warner zatrzymał się przed potężnymi stalowymi drzwiami i zajrzał do małego czarnego notesu, który znalazł w sekretnej szufladzie biurka Belli. Ustawił kombinację i cofnął się. Drzwi się otworzyły.

Weszli do wielkiej stalowej komory z mocnymi półkami i po­czuli się jak w grocie AUadyna. Wszędzie wokół, aż pod sufit, pię­trzyły się sztaby złota. W głębi stał mocny wózek na solidnych ko­łach.

236

działek na Wall Street i gwałtowne spadki na giełdzie. Więc to złoto już do nikogo nie należy. Oczywiście można je sprzedawać po kilka sztabek kolekcjonerom. Ale to nie jest rada. Jeżeli bę­dzie konieczne, zaprzeczę, że kiedykolwiek coś takiego powie­działem. Jestem pewien, że bank rozkwitnie w twoich rękach.

\

Epilog

C

ały zespół, który zebrał się wcześniej na Park Crescent, po­śpieszył teraz do domów, aby się przebrać w stroje wieczoro­we. Z wyjątkiem Pauli.

Tweed poinformował wszystkich, że zabiera ich na obiad do Mungano's, najdroższej restauracji w mieście. Paula otworzyła szafę.

-Tak.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
!Colin Forbes Śmierć w banku Main Chance
Forbes Colin Tweed 23 Śmierć w banku Main Chance
Colin Forbes Syndykat zbrodni
Colin Forbes Rok zlotej malpy
Colin Forbes Tweed 20 Komórka
Colin Forbes Burza krwi
Colin Forbes Podwójne Ryzyko
Colin Forbes Podwójne ryzyko
Colin Forbes Siostry
Colin Forbes Rok złotej małpy
Colin Forbes Podwójne ryzyko
Colin Forbes Tweed 13 Przepaść(1)
Colin Forbes Podwojne ryzyko
Colin Forbes Na szczytach Zervos
COLIN FORBES Syndykat zbrodni
Colin Forbes Kamuflaz
COLIN FORBES Siostry
COLIN FORBES Kociol

więcej podobnych podstron